Teodor Gozdzikiewicz Opowieści krajobrazu Ilustrował Marian Murawski Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1978 i Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1978 »d-s5 ? Pod znakiem jelenia Miałem sześć lat, kiedy już zacząłem pracować - pilnowałem szkółki drzew leśnych przed szkodnikami. Niedaleko pola w lesie, obok niedużego zrębu na rozległej polanie, ojciec założył szkółkę. Robotnicy ogrodzili spory szmat ziemi żerdziami, między nie powplatali gałęzie świeżego jałowca, ubili je mocno, tak że powstał gęsty, kolący płot nie do przebycia dla człowieka i zwierza. Wewnątrz ogrodzenia ziemię skopano szpadlami bardzo starannie, rozbijając pecyny i grudy oraz wyrzucając na wierzch kamienie, chwasty, kłącza i korzenie leśnych roślin. Następnie skopaną ziemię dokładnie ugrabiono. Otrzymano w ten sposób pulchną, doprawioną glebę. Ojciec własnoręcznie porobił specjalnym przyrządem długie, równoległe, płytkie i płaskie bruzdki, w które posiał ziarna sosny, świerka i jodły. Zasiawszy przysypał wgłębienia piaskiem oczyszczonym z kamyków na przetaku. Teraz tylko potrzebny był deszcz i dozór. Deszczu czekaliśmy, a dozór przypadł mnie. Musiałem wstawać bardzo wcześnie rano i z piekącymi od m f. niewyspania oczyma iść do lasu. Tu pilnowałem szkółki aż do wieczora, dopóki ptaki nie poszły spać. Byłem zawsze niewyspany. Cały dzień walczyłem nie tylko z ptakami, ale i z własną sennością. Śniadanie i obiad przynosiła mi starsza siostra. W czasie deszczu chroniłem się do budki z gałęzi w kącie ogrodzenia szkółki. Na ptaki-szkodniki miałem swoistą „strzelbę". Na cienkim końcu jałowcowego pręta przymocowywałem gałganianą torebkę, rodzaj kiszeczki. Sypałem do mej kilkanaście drobnych kamieni, brzeg lekko zawiązywałem suchym rozłogiem perzu. W razie potrzeby śmigałem tą „strzelbą" przed siebie. Ciężar kamyków rozwiązywał perz, kamienne pociski wylatywały daleko na pole szkółki i nie krzywdząc płoszyły szkodniki. Najbardziej bałem się burzy w lesie, a zejść ze stanowiska nie mogłem. Ptaki bowiem w trzech wypadkach są natrętne: rano - po nocy, wieczorem -przed spamem, i przed deszczem. Wtedy trzeba bardzo uważać, gdyż sfruwają nie wiadomo skąd i wydziobują wszystko: pojedyncze nasionka albo też kiełkujące czapeczki roślinek. Musiałem płoszyć i zięby, i trznadle, i wróble leśne - mazurki. Ojciec, zajęty gdzie indziej, rzadko kiedy wpadał do mnie, a jeśli nawet przyszedł, nie siedział zbyt długo. Byłem więc skazany na samotność, otoczony wokół lasem. Na dnie mojej dziecięcej duszy tkwił jakiś na wpół uświadomiony lęk. Przed ciszą, przed oddaleniem od ludzi, przed wilkiem, przed przy południca, przed żmiją-skoczką, przed zbójami nawet. Mroczność lasu mogła kryć wszystko co złe. Wszelakie opowieści zasłyszane od kolebki wstawały w pamięci wyolbrzymione przez fantazję, nadawały różnym dźwiękom dolatującym z głębin boru niepokojącą wymowę. Przestraszały mnie szmery, huki i piski, przestraszała jednak i cisza - ta cisza właściwa tylko lasom. Najstraszniejsza wszakże była burza. Las ciemniał od chmur. Błyskawice obielały liście i pnie dębów. Deszcz siekł grubymi, jasnymi sznurami. Wiatr tłukł się po wierzchołkach drzew, hucząc straszliwą pieśń żywiołów. Skulony obronnie, drżący, nakryty workiem siedziałem w swojej budce, porażony strachem, zamykając oczy przy każdym grzmocie czy błyskawicy i z utęsknieniem oczekiwałem przejścia nawałnicy. Gdy deszcz zrzedł, błyskawice i grzmoty przetoczyły się daleko, a nad moją głową przepływała gęstwa poszarpanych chmur, z ulgą wychodziłem z budki g i bosymi stopami badałem depło wody, którą nasiąkła gęsta trawa polany. Daleko i wysoko na niebie zarysowywał się barwny łuk tęczy, wiążąc wschodnią część świata z południową, jastrząb kwilił nad lasem, w powietrzu krążyła para bocianów pisząc swoimi lotami koła, pętle i zakrętasy. Czyniły to raz niżej, raz wyżej. Niełatwo było jednak i w dzień pogodny. Rano była zawsze obfita rosa, w południe skwar, przed wieczorem plaga komarów. Na upał i pragnienie miałem wodę w dzbanku oraz den budki, na komary gęstą gałąź brzozy do opędzania się od natrętów. Najczęściej pilnowałem szkółki leżąc. Ponieważ bałem się żmij, więc nie leżałem na ziemi - wybrałem sobie niedaleki sąg drzewa, wyrównałem szczapy i na nim, jak na stole, legiwałem godzinami. To na wznak, to na brzuchu. Widziałem stąd całe poletko szkółki siwe od świeżej gleby, zieleń polany, pobliskie drzewa: czuby dębów i sosen, szpice świerków, gąszcz skłębionego głogu. Czuwałem ze swoją „strzelbą" na podorędziu. Las mi odsłaniał powoli tajemnice swojego życia. Przebiegł spokojnie zając. Przeszła z godnością i wdziękiem sarna. Dziki królik wysunął się ostrożnie spod sosenki. Dwie wiewiórki goniły się na pniu olszyny. Między krzewami leszczyn przesunął się bezszelestnie lis. Kos spadł z gałęzi świerka na ziemię, podskoczył kilka razy i uciekł niespodziewanie ginąc w oddaleniu. Sto, tysiące takich zdarzeń - dzień w dzień, dzień po dniu. Czasem mi się strasznie przykrzyło, tęskniłem za domem, za siostrami i maleńkim bratem, za wsią, za chłopakami. Za obojgiem rodziców. Im byli dalsi, tym byli bliżsi. Więc z tego wszystkiego śpiewałem głośno na cały las: Od Sieradza do Torunia trzy mile, od Torunia do Sieradza też tyle. Jak pojedziesz do Torunia, popasaj, jak pojedziesz do Sieradza, pohasaj! Albo jeszcze inaczej przychodziło mi na myśl: Idzie chmura od Sieradza, deszcz leje, a gdzie ja się, nieboraczek, podzieję... A pójdę ja do dziewczyny, do sadku, przyjmijże mnie ty, dziewczyno, mój kwiatku! Dzień się strasznie wlecze... Nudno i jeść mi się chce. Słońce jest już wysoko nad borem... Kiedyż będzie to południe?... Och, jak ciepło! Nawet upał! Ale dobrze mi się leży na wznak, na szczapach mojego sągu opałowego drzewa. Widzę ogromne niebo nad sobą, to morze chyba jest takie. Białe obłoki tkwią nieruchomo w rozprażonym błękicie. Pod nimi przelatuje myszołów, a nade mną leśne pszczoły i trzmiele, jakieś inne znów nieuchwytne wzrokiem owady. Senność mnie morzy. Chyba usnę, choć boję się, że ojciec może wpaść. Spoglądam jednym okiem na pole szkółki i nie widzę żadnego szkodnika: ani zięby, ani trznadla. Poradnie nadchodzi, więc ptaki zleniwiały. Bodaj tak było jak najdłużej. Nie potrzebuję strzelać. Gdy tak leżę na granicy snu i jawy, słyszę naraz niedaleko mnie tupot racic. Równy, wyraźny, jakby swobodnie przechodziła krowa. Bezgłośnie i ostrożnie odwracam głowę w kierunku tych dźwięków i oto oddech tężeje mi w piersi... Mam przed sobą nie widziane nigdy w życiu zjawisko... Zwierz wielki, długonogi, rosły, płowy, na głowie wieniec rogów... Duże, czarne racice stąpają głośno i równomiernie. Co... co to jest? Przez mgnienie szukam w pamięci... Nagle ucieleśnia mi się ze świata baśni, ożywa z niewielu widzianych obrazków: - Jeleń! - szepczę. Zwierz mija mnie w odległości dwudziestu, trzydziestu kroków. Jest spokojny, ufny, nie podejrzewa niczyjej tu w lesie obecności. Stąpa krok za krokiem, posuwając się bruzdką wyoraną w trawie na wiosnę. Tuż obok mojej szkółki rozciąga się z jednej strony niewielki zrąb, który niedawno obsadzono sosną. To po niej depcze ten cudny i wielki zwierz idąc wprost przed siebie, wprost na bór poza polaną. Nieprzytomny prawie z wrażenia przewracam się stopniowo z grzbietu na brzuch, nie spuszczając jelenia z oczu. A on idzie wolno i swobodnie, nad nim zaś chwieje się gęsty, duży wieniec rogów. Boję się oddychać, żeby go nie spłoszyć. Serce mi wali i skacze do gardła, w ustach zasycha. Nie wiem, co robić. Poruszyć się, krzyknąć, to skoczy przerażony i zniknie, i tyle będę miał... Nie, nie krzyknę. Więc z tego wszystkiego patrzę tylko, a jeleń idzie swoim wspaniałym krokiem równo przez zrąb. Idzie... a las się zbliża, jest tuż, tuż... Jeszczem nie zdążył nasycić oczu widokiem cudnego zwierza, gdy już wchłonęła go mrocznosc drzew. Jeszcze mu na grzbiecie błysnęła płama słońca, jeszcze zamajaczył między pniami jakiś cień... Wytężam oczy... Przepadł! Zeskakuj z sa&a na xesx\yw\Y\a\«Ł «A Yvs,'ixws\v\!k. ws^ ^>®HVŁTC^.^s\vto ««i ^ mej dtóe, mocne tropy - odbicie jelenich racic. ł Spiżarnia Pastwisko nie jest rozlegle. Na szerokość zajmuje całe pole od miedzy do miedzy, na długość - od granicy ku środkowi pola kilkadziesiąt metrów. Tak czy inaczej, kamieniem je przerzucisz. Cały to dziecięcy i bydlęcy świat. Trawa tu skąpa, podczas dni suchych rudzieje i tylko po dłużej padających deszczach odradza się delikatna, zielona, ale niska. Bydło traktuje owo miejsce z niepokonaną wzgardą, trudno je zmusić, by schyliło głowy i posmakowało odpychającego jadła. Najchętniej odbiega na boki w celach rabunkowych, gdyż woli sąsiadowe żyto albo seradelę niż własną trawę, której właściwie nie ma. Musisz wtedy, człowieku, żyć oczami i nogami. Zawsze w pogotowiu, zawsze czujny, każdą sztukę kontrolować wzrokiem. Niechby tylko choć na chwilę zdjąć z nich oczy, niechby tylko opuścić je na ziemię! Już jedna krowa tu, druga tam - obie w szkodzie, z której urastają kłótnie i pretensje. Ha, bądźmy szczerzy: ojcowski pasek nie lubi próżnować i zawsze znajdzie właściwą drogę do pastuszej skóry. Trzeba się pilnować, trzeba strzec. J2 W takich warunkach świat ogromnie ubożeje, ogranicza się wyłącznie do krowich ogonów i krowich grzbietów. Nuda okropna. Można tylko śpiewać, można wrzeszczeć: U Walczaka w tyle wybite dwa dyle -przyjechał Maciaszczyk na siwej kobyle. Na siwej kobyle, na kulawej szkapie, chusteczka w kieszeni, a z nosa mu kapie! Niedaleko bór odpowiada echem, szczególnie wtedy, gdy pojedyncze słowa wykrzykuje się tak silnie, aż gardło boli. Tak jest ładnie i radośnie. Głos tonie pośród drzew, które w swoim cieniu chowają tyle niedostępnych cudów i tajemnic. Gdy śpiewasz, nie tylko las daje znać o sobie. Krzyki są zaraźliwe. Zza żyt, z piątego czy szóstego pola odpowiada śpiew takiego samego, znudzonego pastucha, który rzuca w przestrzeń co siły w płucach: A co robią dąbrowianki, co robią? Wiją wianki z macierzanki za groblą! A co robią te kuśnianki, co robią? Ciągną kota koło plota za ogon! Wtedy krzyżują się i kwitują dowcipy, pomysły, a cały koncert polega na wytrwałości we współzawodnictwie. Ciągnie się to prześpiewywanie niezmiernie długo, aż jedna ze stron znudzona ucichnie albo też bydło podrażnione przez owady zagzi się i oszalałe, nieprzytomne runie w żyta ku leśnym gąszczom. Wtedy siła wyższa przerywa popisy. Najprzyjemniej na pastwisku jest wówczas, gdy krowy są przywiązane na długich powrozach do wbitych w ziemię kołków. Jedzą albo nie jedzą, ale wejść w szkodę nie mogą. Korzystają mniej, za to są bezpieczniejsze. J3 Najlepiej, jeśli się pokładą i „dzięgwie gryzą". W warunkach pastwiskowego życia są to ważne sprawy. Matka zawsze upomina: - Najpierw z rana, jak zagnasz na pastwisko, to je popas luzem. Z rosą trochę se pojedzą. Dopiero potem, ku południowi, przywiąż do kołków, żeby ci się nie pogziły. Pamiętaj, żeby nie były głodne! Cóż jednak poradzić, że tego „ku południowi" tak się ogromnie chce? Więc krowy już się jakoś szybko „najadły" z tą rosą i powędrowały na powróz. Tu im będzie najlepiej. Tu postoją spokojnie. Powróz często jest dobrym lekarstwem. Wtedy świat poszerza swoje granice. Pastwisko staje się rozleglejsze, bogatsze w szczegóły i zdarzenia. Pod jedną miedzą gnieździ się skowronek; ciekawe, czy już młódki wykluły się z jajek? Pod drugą miedzą usadowiły się trzmiele; ciekawe, czy szkodnik jaki nie napadł roju? Oto były pytania, a za nimi sprawy! Spomiędzy nich wszystkich jedna gnębi najbardziej i nie daje spokoju, niczym zadanie, którego nie można rozwiązać - dzierzba. Ptak nie dawał się ani podejść z bliska, ani odpędzić z tego miejsca. W końcu pastwiska od strony boru zaległ bogaty wał zielem. Kiedy ludzie radowali poleśne zręby, by z nich uczynić pola orne, rzucali tu kamienie, wycięte krze, korzenie jałowca, pniaki olch. Z latami utworzyła się tu sterta wszelkiego tałałajstwa, które rok w rok przerastały jeżyny, pokrzywy i paprocie. Między nimi wybujało kilka głogów, jakby im tego rodzaju towarzystwo specjalnie odpowiadało. Wyrosły bardzo wysoko, górując wierzchołkami nad otoczeniem dlatego właśnie, że znalazły tutaj to, czego im było brak gdzie indziej. Właśnie ten wał zieleni, a ściślej, wyniosłe szczyty głogów upodobał sobie dziwny ptak. Był wielkości szpaka, ale wyglądał na znacznie większego z powodu dosyć długiego ogona. Upierzeniem przypominał srokę, choć więcej miał piór białych niż czarnych. Barwy te, ułożone w podłużne pasy na całym ciele, najciekawiej formowały się na głowie. Wierzch czaszki przykrywały czarne piórka, niby kaptur kończący się równą linią, idącą od dzioba ponad okiem ku potylicy. Z daleka wyglądało to tak, jakby ptak miał ogromne, ostro zarysowane brwi. Była to dzierzba. Na czubku głogu, ponad zbitym wałem zieleni, trudnym nawet do przejrzenia, siadywała sobie i siedziała całymi godzinami. Swoim wyglądem i zachowaniem przykuwała uwagę pastuszka od świtu do wieczora. Czasem ptak zrywał się z gałęzi, podfiruwał, wykonywał w powietrzu kilka trudnych do określenia zwrotów, wracał do krzaka, siadał znowu i tkwił tak długo, milczący, nieruchomy, by dla odmiany spaść na ziemię lub ulecieć, zatańczyć w górze i wrócić. Dzierzba ta była ruchliwa i sprawna, czego nie odgadłbyś na pierwszy rzut oka, gdy tak siedziała bez ruchu i bez głosu. Działo się w ten sposób dzień po dniu, całymi tygodniami. Tajemnica pobytu dzierzby na krzach nie była trudna do odcyfrowania. Niemniej szczegóły nie dały się ustalić. Gąszcz był nie do przebycia. Drapały jeżyny, kłuł jałowiec i suche gałęzie, ostre pniaki darty ubranie i kaleczyły skórę. Codzienne zamiary sforsowania krzów kończyły się niepowodzeniem i odwrotem: szkoda było nóg, strach brał o spodenki. - Musi tam gdzieś mieć gniazdo - orzekłem przywołując na pomoc swoją wiedzę ornitologiczną. - Trzeba będzie jednak poszukać, na pewno ma ładne jajka. To gniazda ten ptak tak pilnuje... Przywiązałem krowy do kołków i po raz nie wiadomo który skierowałem się w stronę krzaków. Dzierzba odfrunęła spłoszona i siadła na samym czubku pobliskiego świerka, wydobywając z siebie suchy, trzeszczący głos: - Dżź... Dż-dźż... Dż-dżż... Dix... Przy pomocy kija odgarnąłem zgięte łukowato pędy jeżyn, odchyliłem pokrzywy i paprocie, jałowce i osty. Przepatrywałem wszędzie: z góry, z boków i u dołu. Wszystko na próżno. Nie znalazłem gniazda, choć niecierpliwe nawoływania dzierzby były dowodem, że gniazdo właśnie tam być musi. W tym niedostępnym gąszczu osiągnięcie pomyślnego wyniku było wręcz niemożliwe. Zarzuciłem więc płonne poszukiwania gniazda i zacząłem przeć ku środkowi wału. Powoli i ostrożnie, odchylając kijem najdrapieżniejsze z krzaków - jeżyny, i naj jadowitsze z chwastów - pokrzywy, stawiałem stopę to na kamieniu, to na korzeniu półspróchniałego pniaka i szedłem naprzód. Posuwałem się ku głogom. Brnąc uporczywie przed siebie, dotarłem do gałązki, na której ptak lubił wysiadywać. Zbliżyłem się i oniemiałem. Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Na kilkunastu kolcach głogowej gałęzi wbite były zdobycze dzierzby -tieźywe już i zasuszone. Poznałem tam chrabąszcza, jaszczurkę, turkucia-podjadka, trzmiela, mrówkę, żuka o wielkich szczękach, pasiastego cieślę, motyla... Przypatrywałem się temu zbiorowi pełen dziecinnego zdumienia, a ptak ze świerka rzucał w moją stronę swoje niby ostrzeżenie: - Dż-dżż... Dż-dżż... Przewodnik Pewnego razu w lecie otrzymał ojciec z administracji majątku polecenie, żeby znaleźć, zgodzić do pracy, a nawet przywieźć zaraz szkudlarza, to jest takiego fachowca, który robi szkudły. W Sieradzkiem bowiem gonty - owi deseczki do krycia dachów - nazywają szkudłami. W tym celu przydzielono ojcu konia i pojazd zwany linijką. Ponieważ nie wolno było ojcu przeznaczyć na załatwienie sprawy zwykłego dnia, bo musiał pilnować lasu, postanowił wykorzystać do tego cen niedzielę. Przyprowadził konia z linijką, posadził mnie z tyłu na poduszce i ruszyliśmy. Było to w lecie, w czerwcu, przed żniwami. Ruszyliśmy znaną drogą na południe, ale po jakimś czasie wjechaliśmy w okolicę zupełnie mi nie znaną. Nie jechaliśmy szybko. I drogi były piaszczyste, i koń nieświetny. Przyj dzielono ojcu starego, wysłużonego w dworskiej pracy wałacha, którego] powszechnie przezywano Berkiem. Ślepy był na jedno oko i tak już wyzbyte [}m dworskiej LtcW Była pr/tw.e'"' ręce - okntil piwstah iu | mskiego ognia i ambicji, że ruch szybszy u niego można było wywołać tylko j j syciem bata. Ojciec miał przy sobie to straszne narzędzie, ale go nie używał. Wetknął czysko w tuleję na przodzie linijki i traktował je jako narzędzie czysto :koracyjne. Podjudzał Berka tylko cmokaniem, nukaniem i plaskaniem go > grzbiecie lejcami. Ojciec własnego konia nie miał, nic więc dziwnego, że cudze darzył zesadnym szacunkiem. A Berek wlókł się bardzo wolno. Prawie noga za nogą. Stare to konisko iało poobijane boki, na skórze wiele śladów zranień i blizn. Prawdziwy niski emeryt. Z fornalki został już wycofany, jako że w pługu czy wozie nie ógł nadążyć za innymi, młodszymi. Kupić go nikt nie chciał, zabić nie ? padało. Używano więc Berka do poślednich robót. Wożono nim wodę w beczce do vorskiej kuchni, zielonkę z pola dla źrebaków w okólniku, drzewo z boru a służby dworskiej, czasem odstawiano mleko na stację kolejową. Była to tylko pozornie lżejsza praca. Właściwie Berek pracował bez 'zerwy, eksploatowano go na wszelkie sposoby. A gdy się dostał w czyjeś złe ce - okrutnie cierpiał za swoją starczą powolność. Te ślady na jego skórze wstały na pewno nie od głaskama. Chciano za wszelką cenę wydobyć niego większą szybkość, chciano uzyskać większą wydajność. Takim właśnie dworskim „pegazem* do wszystkiego" sunęliśmy na linijce > Ręszewa po szkudlarza przy dniu niedzielnym. Ojciec nie jechał prostą drogą, szerokim traktem. Uważał, że to jest tacznie dalej. Jechał po swojemu „na psie wyczucie", na „Wojtkowe oko". Korzystaliśmy więc ze skrótów, objazdów, granic, dróżek polnych i leś-ch. przejazdów z ledwie zaznaczonymi koleinami od wozu w trawie. Wiele tych połączeń było nielegalnych, o czym najlepiej świadczyły pokopane poprzek rowy, ale ojciec lekceważył to nagminnie. - Ha, przecie nas tam chyba przepuszczą - mówił do mnie i cmokał na erka. A Berek szedł. Plytsze rowy przegradzające nam drogę ojciec przejeżdżał skroś, nie ażając na nic, głębsze zaś omijał klucząc w skomplikowany sposób kami, po przekopach, między drzewami. Berek był do tego jedyny, brał * pegaz- skrzydlaty rumak z mitologii greckiej; symbol poetyckiego polotu Onnwircrt ???i????7ii \ fl każdą przeszkodę, lazł automatycznie, zdawało się, zaryzykowałby płomieni gdyby go nań skierować. Linijka w tych perypetiach podlegała najcudaczniejszym skrzywienionł i wygibasom, a ja z duszą na ramieniu musiałem się mocno trzymać kieszeni! ojcowskiej kapoty, żeby me spaść i me skręcić karku. W jednym miejscu drogę przegrodził nam płot. Poprzeczne żerdzie! Przejazdu nie było. Stanęliśmy. Ojciec musiał zejść z siedzenia, odłoży) iM bok solidny drąg, rozgrodzil płot, przejechał, znów stanął, drąg założył, , wsiadł i dopiero ruszyliśmy dalej. W miejscach, gdzie droga była twardsza, pe ojciec popędzał Berka, gdyż od zachodu zaczęło się chmurzyć i groziła burza. Posuwając się w ten sposób, dojechaliśmy na miejsce o bardzo późnym^f popołudniu, w towarzystwie grzmotów i początkowego, ulewnego deszczu.™ Przed kompletnym zmoczeniem uratowało nas wjechanie do pierwszej z brzegu otwartej przypadkowo stodoły. Rozmowy z rzemieślnikiem-szkudlarzem przeciągnęły się, bo majster miał wiele zamówień i drożył się o termin rozpoczęcia prac. O tyle było to dobre, że Berek po nużącej podróży odsapnął, podjadł sobie cudzej trawy w ogrodzie, a ja z chłopakami, synami szkudłarza, poganiałem za młodymi srokami w pobliskim zagajniku. Przez cały czas trwania owych rozmów pogoda była zmienna: raz padało, ^H raz się przecierało. Wreszcie mając przyrzeczenie fachowca w zanadrzu, n^\ ruszyliśmy w powrotną drogę do domu. Na świecie po ostatnim deszczu ? pojaśniało, jak to zwykle przed zmrokiem bywa, i ojciec ufny w dalszą pogodę pojechał znowu nie traktem, tylko naszą dawną, kombinowaną [ drogą. - Przecie pamiętamy, jak było... Wio,, Berek! - zdecydował niefrasobliwie. Zrazu szło wszystko w porządku. Berek, cokolwiek wypoczęty, na lep-szych odcinkach drogi dał się przekonywać i ruszał starczym truchtem. Z upływem każdej chwili oddalaliśmy się coraz bardziej od traktu. Aż w jakimś lasku złapaliśmy znowu deszcz i mgłę. Zapadał wieczór coraz szybszy i coraz głębszy. Zaczęło się ściemniać. - Źle, dziecko... trzeba nam było jechać traktem... A teraz czy my dobrze jedziemy? - martwił się ojciec na głos. - Żeby to choć jakiś człowiek... jaki dom albo wieś... A tu nic a nic! biird/k j,. niaii: w\ Niestety, domów nie było z tej przyczyny, że wsie ojciec wszystkie omijał ? dnia daleko. Byliśmy zdani tylko na siebie. Minęliśmy znów jakieś pola wjechaliśmy w las. Tu już było zupełnie ciemno - jak w lochu, gdyż pomiędzy drzew wypełzały gęste tumany mgły i zamazywały wszelkie zczegóły. W pewnej chwili ojciec wstrzymał konia: stanął. Przed nami na ziemi ozpoznaliśmy cztery dróżki - szły w cztery strony świata. Ojciec nie łiedział, którą wybrać, na którą skręcić. A tu ciemność zdawała się rosnąć. Po chwilowym czekaniu i namyśle ojciec zeszedł z linijki, podszedł do tonią i po odgłosach poznałem, że sprawdza stan uprzęży. Zaczął od uzdy na bie, a skończył na podogoniu. Szurały rzemienie, pluskały pasy, brząkały iprzączki i kółka. Wreszcie ojciec wrócił, zasadził się dobrze na poduszce, lejce puścił nipełnie luźno i rzekł: - Nó, synu, trzymaj się mnie, żebyś nie spadł, pobłądziliśmy, musimy się zdać na konia... Co będzie, to będzie. Nie ma innej rady. Wio, Berek! Ruszyliśmy. Koń skręcił akurat tam, gdzie ojciec nie chciał jechać, bo mu się zdawało, że to nie ta droga. Ja, pomny ojcowych przestróg, najgłębiej jak tylko mogłem, zapuściłem ręce w kieszenie jego kapoty i trzymałem się podszewki tak mocno, aż mnie paznokcie bolały. Najgorsze były podskakiwania kół na korzeniach. Od tego momentu zdaliśmy się wyłącznie na Berka. Ani ojciec, ani ja tym bardziej, choć często wysuwałem głowę spod pachy ojca, nie widzieliśmy konia. Posuwaliśmy się w zupełnej ciemni. Koła podskakiwały na korzeniach, zapadały w wyboje pełne teraz wody po deszczu, a my chyliliśmy się na boki: raz w lewo, raz w prawo, chwytając ciałem równowagę odruchowo. Czas się dłużył. Berek szedł wolno, ale ciągle, ojciec zachęcał co pewien czas łagodnym cmokaniem: - Nuże, Beruś, nuże! Jechaliśmy tak dosyć długo. Już mnie, mimo grozy zabłądzenia, chwytała senność, gdy zupełnie nieoczekiwanie Berek stanął. - Zmęczył się! - usłyszałem. Ojciec sądząc, że koń chce odpocząć, zgodził się milcząco z tym faktem. Czas jakiś czekał wyrozumiale, po czym uznawszy, że przerwa trwała wystarczająco długo, cmoknął na konia. Berek ani drgnął. Ojciec znowu cmoknął, już dwa razy, raz po raz. Berek się nie ruszył. - Wio, Berek! - zachęcił go ojciec nieco ostrzej, ale i to nie pomogło. Wówczas ojciec, uznawszy, że sprawa jest bardziej poważna, niż to się zdawało na pierwszy rzut oka, ściągnął cokolwiek lejce i plasnął nimi ???i? po grzbiecie ze słowami: - Nuże, Beruś! Ale i tym razem nie wywarło to na koniu najmniejszego wrażenia. Wtedy ojciec zeszedł z pojazdu i skierował się w stronę końskiego łba. Zostałem na siedzeniu sam, rozespany i jednocześnie wylękniony, nie wiedząc, co będzie dalej. Wtedy usłyszałem z ciemności rozradowany głos ojca: - Słuchaj, dziecko... A to ci nas Berek dowiózł do tego płotka, com go to za dnia rozbierał... Pamiętasz? Jakże nie miałbym pamiętać? Pamiętałem bardzo dobrze. Przeszkoda została usunięta i znowu powlekliśmy się w ciemności naprzód, pełni tkliwych uczuć dla Berka. Ojciec go po prostu głaskał co pewien czas słowami: - Nużeż, Beruchna, nuże!... Już niedaleko do domu! Czy Berek to słyszał? Czy cośkolwiek z tego rozumiał? Nie umiem zdecydowanie na to pytanie odpowiedzieć, choć wiem, że wszystkie prawie zwierzęta odczuwają znaczenie tonu ludzkiego głosu. Konisko wlokło się tak samo jak przedtem, skręcało, zawracało, a nas z linijką rzucało tak niemiłosiernie, jakby wnętrzności nasze zamierzało wytrząsnąć. Wreszcie znajome drogi, drzewa, opłotki - to już nasza wieś. Berek ani razu podczas tej pielgrzymki się nie zawahał. Ani razu sam nie przystanął, nie zabłądził. Długą, kilkanaście kilometrów liczącą drogę przeszedł karnie o jednym prawie oddechu. Było już dobrze po pomocy, kiedy przyjechaliśmy na miejsce. U nas wszyscy spali. Dom stał cichy i ciemny. Zatrzymaliśmy się przed naszą bramą. Mnie ojciec pozostawił, a sam udał się z koniem do stajni w podwórzu dworskim. Mimo senności zauważyłem, że w naszej izbie ukrajał duży kawał chleba i wyniósł Berkowi. Sprawy bocianie Domy w sadach na niewielkim wzgórku, niżej pole, za nim łąka, przez łąkę irzepływa niewielka struga, obrośnięta kępami niskich olch. Nad tą strugą ii?i? płótno kobiety. Maczają w wodzie długie postawy Imanego płótna, i potem je rozciągają na słońcu: schnie, tracąc powoli naturalną barwę szarą, zyskując radosną biel. Pewnego dnia lipcowego w samą porę obiadową Tobiasz wysłał swego rzynastoletniego syna Franka nad rzeczkę. Chłopiec dopiero co przygnał ; pastwiska krowy i oczekiwał na obiad, ale że jeszcze było wcześnie, więc tolecono mu zmoczyć len w wodzie i rozpostrzeć go na słońcu. Franek poszedł niechętnie - był głodny i wolałby pojeść klusek z mlekiem, Jż wlec się o pustym brzuchu nad wodę. Robotę wykonał szybko i chciał już trącać do domu, gdy pomiędzy krzakami olch spostrzegł bociana. Postraszył o ręką z daleka, ale ptak ani drgnął. Skierował się więc Franek w jego stronę, by go naprawdę spłoszyć, gdy postrzegł, że ptaszysko ma złamane blisko nasady skrzydło. W kilku jrokach Franek był już przy nim i złapał kalekę, próbującego uciekać na wych patykowatych nogach. 22 Na wsi dwa gatunki ptaków żyjących dziko cieszą się dużą popularności jaskółka i bocian. Może dlatego, że przejawiają pewien rodzaj zaufania d ludzi. Jedno Ięże się wewnątrz budynku, a drugie nad budynkami. Są j gdyby lokatorami chłopskich zagród. W ten sposób bocianisko znalazło się w podwórzu Tobiasza. Ptak zepsuj cały porządek dnia. Nie zjedzono obiadu należycie i nie wyjechano w pole dopóty, dopóki nie wzięto w łupki złamanego skrzydła bociana. Ptak był zaledwie podlotem, który niedawno widać opuścił rodzinne gniazdo. Jakaś katastrofa spowodowała jego kalectwo, łamiąc młodą jeszcze kość. Tobiasz liczył na szybkie zrośnięcie złamania właśnie dlatego, że bocian był taki młody. Po upływie stosownego czasu rana się zagoiła. Niestety, bocian normalne» władzy w skrzydle już nie odzyskał. Fruwał nawet, tyle jednak tylko, że z zewnątrz ogrodzenia mógł się wydostać na pole. Z początku, kiedy chciano, żeby zrośnięcia goiły się bez wstrząsów,, trzymano go w komórce, potem, po wyzdrowieniu, zostawiono mu wolną wolę: niech idzie, gdzie chce. Ale on nie chciał nigdzie iść. Przywykł do gęsi, do kur, do psa. Jadł pospólnie z kurami, ze świniami. Zrazu boczyło się na niego wszystko: kury ostrzegawczo gdakały, gęsi syczały zjadliwie, pies warczał wrogo i szczekał, ale największy larum czynił indyk, perząc się i zapalając czerwienią korale. Ale te fochy i dąsy nie trwały długo. Bocian swoim filozoficznym spokojem rozbroił wszystkich. Nawet Tobiaszowa mu przebaczyła to, że „jadł, a nie było z niego żadnego pożytku", gdy spostrzegła, że bocian z wielką wprawą i zajadłością łowi spod ziemi krety psujące jej w ogródku grządki z warzywami, a z liści kapusty zbiera łakomie wszystkie gąsieniczki motyla bielinka. Chodził więc bocian wszędzie za wszystkimi. Na łąki ani daleko w pole nie wypuszczał się nigdy. Co najwyżej mijał drogę albo wychodził za stodołę i łaził po ściernisku czy po ziemniakach łowiąc duże zielone koniki polne. Na noc zawsze wchodził do drwalni i tam, stanąwszy na pieńku do rąbania drzewa, spał do świtu stojąc na jednej nodze i kryjąc długi dziób we własnym puchu na plecach. Nadszedł koniec sierpnia. Chłodnieją wieczory, chłodnieją ranki. Pola opustoszały. Dzień się skrócił, zdłużyła nieco noc. Niektóre gatunki ptaków myślą o odlocie, niektóre - wcześniaki - już odleciały. Zbijają się w stada szpaki. Grzywacze obsadzają gromadami dęby. Nim pożegnają rodzinną 24 ziemię, muszą się objeść żołędzi. Kukułka i słowik zniknęły, zniknęły tetychM boguwole.* Na łąkach nad strugą, gdzie miesiąc temu bieliły się postawy płócien, teraz Boda bieleją czeredy bocianów. Zlatują się zewsząd, przybywają odprawująi| wielkie koliska w powietrzu i zniżają lot, aż wreszcie lądują na wyrudziałyc pastwiskach, na zieleńszych nieco bagnach. Jest ich bardzo dużo - po prostu chmary. Zebrały się nad strugą, błotach, na łąkach, nawet na ugorowanych polach. Stoją liczne, ale nierucho me, niby leniwe, niby zamyślone. Nie polują. Wyglądają, jakby się grzały słońcu przed daleką zamorską podróżą. Kaleka Tobiaszów, kiedy spostrzegł zbiórkę rodaków na łąkach, zainteresował się nią. Wyszedł żwawszym krokiem przed obejście, stanął z wycia] gniętą szyją i patrzył ku stadu, ku łąkom. Patrzył długo. Najpierw na wprost, potem jednym okiem, następnie! drugim. Ale nie udał się w tamtym kierunku. Po godzinie czy też dwu tyci obserwacji wszedł na kamień przed bramą wjazdową i zaczął flegmatycznie maścić pióra. Ludzie ze wsi widząc te sprawy bocianie mówili między sobą: - Oho! Jesień blisko! Bociany już sejmują! Albo też inaczej: - Jak bociany odlatują, jesień blisko, już ci czuć ją! Tobiaszów zajmowało przede wszystkim pytanie, czy ich bociek będzie próbował odlecieć z rodakami, czy nie będzie. Wiedzieli, że lotnik z niego nietęgi, że fruwa nieświetnie, no ale nie tylko ci próbują fruwać, co mają dobre skrzydła. Kaleka jednak nie zdradzał żadnych skłonności do odlotu. Najadał się parzy ze świńskiego koryta i na noc chodził do drwalni, jak zwykle bez zaburzeń. Kiedy jednak trzeciego dnia o świcie Tobiasz wyszedł z chałupy na podwórko, zdumiał się niepomiernie. Wszystkie drzewa owocowe, cale podwórko i wszystkie dachy zabudowań pokryte były bocianami. Ptaki siedziały na pozór spokojnie. Widok gospodarza spłoszył je. Zerwały się z łopotem skrzydeł i odleciały w stronę ląk. Zaciekawiony, czy przypadkiem nie odleciał z nimi jego lokator, zajrzał Tobiasz pod szopkę. Ale kaleka siedział w drwalce, jednak nie przy brzegu, na pniu, tylko głębiej, między ścianą a stosem sosnowych szczap przygotowa- * bogu wola- gwarowa nazwa wilgi lych na zapas zimowy. Zdawało się Tobiaszowi, że ptak jest lekko spłoszony 25 zy zaniepokojony. Ale nie zwrócił na to większej uwagi. Bocian tego dnia od rana do wieczora trzymał się podwórka albo też jego tajbliższych okolic. Widziano go w warzywniku, na zapłociu, na pozastodo-u, w opłotkach. Był w sadzie. Przed wieczorem jadł z kurami i spokojnie wkroczył pod dach drwalni. Franek opowiadał później, że biorąc drwa na tgień do kolacji widział bociana na pieńku. Spał nieporuszony, na jego rzaskanie drewkami nie zwrócił najmniejszej uwagi. Następnego dnia rano Tobiasz wstawszy, jak zazwyczaj pierwszy, znowu płoszył gęstwę bocianów obsadzających jego obejście. Było ich tak dużo, że izum skrzydeł zagłuszył okrzyk gospodarza. Kiedy bowiem mespodziewam 'oście odlecieli, spostrzegł Tobiasz swego domownika. Leżał na ziemi, na >amym środku podwórka... zabity. Zakłuto go dziobami. Dlaczego? Nie wiadomo. ¦ fi Kos Co dzień, nieodmiennie na wiosnę, po wypędzeniu bydła do boru, Sfasie Grzesiaka zaczynał robić klatkę. Kozik, kupiony w Sieradzu na targu prze: matkę, starannie ostrzył na osełce, wyciągał gdzieś ze strychu zapasów: przygotowane jeszcze w czasie zimy kawałki drzewa leszczynowego i mozoli się od świtu do nocy. W zaciśniętych szczękach Staśka widać było upór, w ściągniętych brwiach napięcie uwagi, a wysunięty na wargi koniuszek języka znamionował artystyczne uniesienie. Stasiek strugał, dłubał otwory, dmuchaniem pozbywał się niepotrzebnych wiórków, przesuwał po drewnianych ściankach opuszkami palców, oceniając gładkość uzyskanej powierzchni. Klatka miała być większa niż zeszłego roku, ładna i wyposażona we wszelkie szczegóły potrzebne przyszłemu mieszkańcowi pałacyku: daszek, drzwiczki, dwie grządki, zbiorniczek na wodę i pomieszczenie na karmę -ser albo dżdżownice. ¦ 3' ** Stasiek najpierw krył się ze swoimi wysiłkami. Siadywał w ogródku, asłonięty gąszczem żywopłotu, albo za obórką na pieńku do rąbania drzewa, nieraz za stodołą, gdzie bliska kępa łopianów dawała szczelną osłonę przed czyma wścibskich i ciekawskich. Dlaczego Staśkowi zależało na tajemnicy - trudno dociec. Może nie chciał dradzić konstrukcji swego dzieła, może lękał się, że jego koledzy domyśla ię, iż wie o świeżym gnieździe ptaka, którego chce podebrać. Może i samotności, kiedy mu nikt nie przeszkadzał, lepiej mu się komponowały oszczególne części klatki. Co do mnie, nie dałem się wyprowadzić w pole Staśkowi. Poznawałem odzaj jego zajęcia po jakimś drobiazgu. To wiórek z korą leszczynowego Irzewa, to prostokątne odłupki po borowanej nożykiem dziurze, to rodzaj tukania przy zbijaniu ścianek pomieszczenia. Zacząłem więc polować na niego, ażeby się dowiedzieć szczegółów. W boru za bydłem, które wymagało ustawicznej czujności, Stasiek przy Jatce nie robił nic. Wpadałem przeto do niego na podwórko - rano, v południe albo wieczorem - by zdemaskować jego skryte wysiłki i dowie-lzieć się czegoś więcej o jego zamierzeniach. Gdzieś ku końcowi czerwca schwyciłem go w ogrodzie na gorącym iczynku. Budował Stasiek szkielet klatki łącząc poprzeczki ze słupkami, rrzonkiem nożyka wbijał kliniki, rozsadzając każdy zaczep w odpowiednim otworze. Z chmury na jego twarzy, z połysku oka domyśliłem się, jak bardzo jest nierad moim odwiedzinom. - Robisz klatkę? - No, przecie widzisz! - rzucił z wyraźną złością. Źle!... Wytworzyła się sytuacja nieprzyjemna. Zostać - paskudnie, odejść - to przyznać się do porażki. Bezradny, zamilkłem patrząc na jego pokaleczone ostrzem kozika palce. - Na co będzie ta klatka? - przemogłem się, Paryż wart był mszy. W Staśku zaszły widocznie jakieś zmiany na moją korzyść, bo odezwał się już nieco przychylniejszym tonem: - Na kosa... - Wiesz już o czym? - Wiem!... - odparł znów z wyraźną niechęcią. - A o czym? - O kosie... - Co? - Ma pięć jaj... - A gdzie? - rzuciłem pytanie jednym tchem, sądząc, że Stasiek zdradzi ę z wiadomością. Trafiłem jednak na franta. Stasiek zamilkł natychmiast. Molestowałem go sszcze czas jakiś, ale wszystko okazało się na próżno. W rezultacie nie iedziałem, czy mnie zwodził, bo mógł nie wiedzieć o niczym, czy też tak locno strzegł tajemnicy. Gniazdo ptasie, jeszcze do tego gniazdo kosa, to >rawa należąca do bardzo delikatnych. Amatorów na te ptaki było więcej, iż ich posiadał sąsiedni las. O południu, kiedy wszyscy ludzie z okolicy bawili w domu, poszedłem do oni. Stanąłem na brzegu bezradny. W której części mrocznego terenu mógł ię gnieździć kos? Cisza leśna, przerywana ostrymi piskami żołny i monotonnym dzwonie-iem trznadla, odstraszała, ale chęć znalezienia miejsca Staśkowej tajemnicy chała naprzód. Iść... iść! Tylko gdzie może być gniazdo kosa? Gdzie w tym lesie kosom najbardziej ię podoba? Może Stawy?... Nadźródle czy inny jakiś zakątek? Nie brakowa-» przecież i tutaj ostoi i uroczysk! Biedzę się przez czas dłuższy, oceniając wszystkie „za" i wszystkie przeciw" każdego znanego mi w boru miejsca, ale nie mogę się na coś tanowczego zdecydować. Chyba jednak pójdę na Stawy, bo - o ile mnie pamięć nie myli - tam dzieś, według opowiadań chłopaków, miały gniazdo kosy ubiegłego roku. .ęgły się na którymś ze świerków. Małych świerków. Przeleciał nade mną jastrząb, szara strzałka, a po krótkiej chwili przesunął ię bocian z rozpostartymi szeroko skrzydłami, rzucając na wysłon^cznioną olane między dębami ruchomy cień, który potem spłynął między korony osen i przepadł w ich gąszczu. Zachęcony tymi objawami życia, ruszyłem przed siebie. Wysokie groble, >ełne trawy i seledynowych świateł, zakrywały przed wzrokiem dalsze iołacie boru, gdzie po obu stronach leśnego ponika rosła nieduża, ale dosyć ęsta enklawa młodych świerczków. Przechodzę jedną groblę, drugą, trzecią i oto już... Wzniesienia się kończą zaraz za nimi ciemna grupa drzewek. Pełen dziwnego lęku przesuwam się niędzy zaroślami, nadstawiając uszu, wypatrując przed siebie na boki 3() i przeglądając pachnące żywicą gałęzie. Z zielonego cienia wydostaję siefl pełną blasku golazienkę, która jest tak ciepła, że jej tchnienie ramuj w piersiach oddech, a do nosa uderza zapachem, który aż kręci w nozdrzach! Wreszcie wysuwam się zza drzewka i niespodziewanie widzę przed ptaka... Kos. Stary. Poluje. Nie widzi mnie. Skacze po wolnej przestrzeni mii dwoma świerczkami o zwislych aż do samej ziemi gałązkach. Z wrażenia staję jak wryty. Wstrzymuję oddech. Ptak jest prześliczd czarny, błyszczący, podobny do kawałka aksamitu. Woskowy dziobek biel w słońcu, a kiedy ptak rzuci się w bok, skacząc to tu - to tam, dziobek lśni ji kropla bursztynu zagubiona między zielenią trawy i sadzą pierza. Sycę kosem oczy, a ten buszuje w trawce leśnej, nie podejrzewając opodfl świadka swojego żerowania. Oddycham jak najostrożniej, boję się nawa mrugać, żeby nie spłoszyć polującego swobodnie ptaka. Wreszcie oc^| zaczynają piec, męczyć. Odruchowo sięgam do nich ręką. To wystarczyło. Ptak śmignął jak poderwany wiatrem i szybko przepadł między gąszczei świerczków, tylko po dłuższej chwili usłyszałem z prawej strony jego ściszeni przez odległość, jakby ochrypłe i pełne niezadowolenia kląskanie. Tego dnia spotkałem Staśka na łące. Przewracał nad strugą darnioJ i wybierał spod niej dżdżownice. Wiedziałem, co to oznacza. Wiedziałem, dli kogo Stasiek je zbiera. - Dla kosa? - zacząłem jednak niewinnie. - Tak, dla kosa... - potwierdził Stasiek z miną zdecydowanie wyniosłą. - Masz go już w klatce? Stasiek nie uważał nawet za stosowne, żeby mi odpowiedzieć. Kop czarną ziemię, wyciągał różowe, drobne sznureczki robaków i umieszczał je w pudełeczku po smarze do butów. - A pokażesz mi go? - zaatakowałem znów kolegę z drżeniem serca, choć byłem ciekaw, co on na to. Odpowiedziało mi tylko wzgardliwe milczenie, które było gorsze wyraźnej odmowy. Wiedziałbym wówczas, czego się trzymać. Nie chciałem się uznać za całkowicie pokonanego. Spróbowałem więc! innych argumentów - zacząłem sypać obietnicami, chciałem użyczyć coś ze swych skarbów, czyniąc w obecności Staśka kolejny ich przegląd: bat niciany, łyżwa w zimie na tydzień do jeżdżenia, proca skórzana, pajac tekturowy, I?I??? odl tory pociągany za sznureczek, machał rękami i nogami. Jednak nic z tego 31 je zmiękczyło serca egoisty. Myślałem już, że będę musiał odejść z kwitkiem, pogniewany na niego „do mierci", gdy Stasiek wyprostował się, spojrzał na mnie zuchwale i wypalił inymi z wysiłku wargami: - Pokażę ci kosa, ale musisz dać mi czapkę cukrówek! Dla mnie ta cena była śmiesznie niska, rosnąca u nas grusza-cukrówka niewała rok w rok korce owocu, toteż zgodziłem się bez chwili wahania. Cóż naczyło kilkanaście gruszek z ogródka wobec przyjemności oglądania ptaka bliska?... Gotów byłem przecież ofiarować rzeczy bardziej dla mnie cenne! - Dobrze! - zawołałem. - Dam ci czapkę cukrówek i na dodatek jeszcze Iziesięć białych śliwek!... Szare, zimne oczy Staśka błysnęły zadowoleniem. Miedzą od strumyka ruszyliśmy ku jego domowi. Potem wkrótce znaleź-iśmy się na podwórku. Pod okapem na wbitym w belkę gwoździu wisiała Jatka, owoc miesięcznych trudów Staśka, a w niej ujrzałem czarniawe, mszyste stworzenie - młodego kosa. Był nieco inny niż jego krewniak ndziany w lesie. Ptak siedział na drążku skulony, smutny, bez ruchu. Lśniące kroplą wilgoci, czarne jak i jego upierzenie oczka patrzyły do nikąd, a z otwartego >d upału dzioba wydobywał się co jakiś czas ni to pisk, ni to zgrzyt, ni wołanie. Ja odczytałem to, jako głos tęsknoty do lasu, do matki. Patrzyłem na świeży nabytek Staśka i teraz ponad ciekawość i radość i oglądania ptaka wybijało się w mojej świadomości uczucie żalu, litości. Kos lie pił stojącej koło niego w szklaneczce wody i nie spojrzał nawet na dżdżownice, które mu Stasiek postawił przed dziobem, zachęcając głosem: ~~ vL3/łMł Y^.Jj&f.f» ^//Jt/łtL Podlot siedział nieporadny, opuszczony, przybity, jakby zagubiony w ob-:ości Grzesiakowego podwórka - umiecionego, spalonego słońcem. - Do ręki mi go nie dasz? - zaryzykowałem. - Nie, bo on już dobrze fruwa - zaprotestował Stasiek. - Ledwie go w boru złapałem. Żeby nie wpadł w krzaki, z których się nie mógł wyplątać, to lie byłby mój... Czułem się rozczarowany i wobec tak postawionej przez Staśka sprawy zacząłem żałować swojej rozrzutności. Cukrówki? - dobrze... Ale po com się >ośpieszył z tymi dziesięcioma białymi śliwkami? 32 Do samego wieczora, a nawet jeszcze w łóżku, przed snem, przeżywi każdy ze szczegółów znajomości z kosem. Oceniałem ciasnotę jego 1 w porównaniu z przestrzenią boru. Zestawiałem dżdżownice Staśka zfl jego jedzeniem, które znosili mu rodzice. Wszakże u nich jadł, co I chciał. „Przecież on nie będzie mógł nigdy fruwać" - uświadomiłem soli z przykrością. ??? Następnie przypomniało mi się, że przecież Stasiek rokrocznie robi klatiali rokrocznie łapie kosa. Karmi go dżdżownicami i twarogiem, daje wodę, akfl i tak mu zawsze zdycha. Tak było zeszłego roku, tak samo stało się w roiei pozaprzeszlym. Cóż z tego, że Stasiek sprawia mu potem w ogródku wspaniały pog i płacze z żalu, formując nad zwłokami mogiłkę z piasku? Kosowi to ni ? zwróci przecież życia! Podobały mi się, tak samo zresztą jak i Staśkowi, wszystkie ptaki, i wolałem je podpatrywać w polu, w lesie, na łące... Kiedy były wolnej fruwały, a cała sztuka polegała na tym, by je przechytrzyć, podejść, zobaczyi i nie spłoszyć... - A tego, który jest u Staśka, już nie podpatrzę w boru... zdechnie' 1 zakonkludowałem głośno sam wobec siebie. Próbowałem usnąć, ale nie mogłem. W głowie roiło mi się od wspominki ków, projektów. A najważniejsze - dręczyła mnie myśl, jak pomóc uwięzifl nemu w klatce ptakowi?... Żeby fruwał, żeby żył, a ja żebym mógł go ogląda w lesie! - Czapkę gruszek Staśkowi dam, to prawda - postanowiłem sobie skryci - ale kos... ale kosa... Usnąłem. Późnym popołudniem wokoło domu Grzesiaków było pusto, wpodwórki - cisza. Wszyscy wyszli. Stasiek za krowami w lesie, jego rodzina w polu. I Obejrzałem się jeszcze raz podejrzliwie na boki, spojrzałem, pełen uwagi, w kierunku stodoły i znowu powstały we mnie skrupuły. Opuszczone, bezbronne podwórko działało odpychająco, ale widok zawieszonej pod okapem klatki z czarną grudką kosa ożywiał te postanowienia które się zrodziły wczorajszego wieczoru przed snem. Zdecydowanie, choć ostrożnie, przesuwam dłoń między sztachetkami i unoszę haczyk, na który jest zamknięta furtka. Przeciskam się wąską szparą [ znajduję się na środku podwórka. Pies Grzesiaków zna mnie dobrze, nie 33 :eka, na mój widok podniósł się z ziemi, gdzie leżał koło budy, merda nem i dzwoni ogniwkami łańcucha. Niskie, przedzachodnie słońce świeci prosto w oczy, oślepia, jakby i ono stawało w poprzek moim zamiarom. Vspięty na palce otwieram drzwiczki w klatce, chwytam dłonią puszystą kę, jednym ruchem ręki chowam ptaka za pazuchę, przywieram drzwiczki iwrotem i już jestem za furtką. Mój lęk, moja niepewność rośnie. Serce i jak oszalałe. luch oczyma w lewo, w prawo upewnia mnie, że droga pusta, że nikt mnie widział. Zamykam za sobą furtkę starannie, zakładam jeszcze staranniej zyk*.. ????? do lasu, na Stawy!... Biegiem...! I wiejskiej drogi wpadam na miedzę, potem skręcam w lewo na polny rów jdzy żytami. Nie widać mnie w tym gąszczu i to działa nieco uspokajająco. chylone kłosy biją po twarzy, słoma plącze się między stopami... ale gnę! fuż bór. Już Stawy. luż świerczki. Wyjmuję ptaka zza pazuchy, wyciągam rękę i sadzam niedawnego więźnia iśkowej klatki na gęstej gałęzi drzewka. Zawracam, oddychając z ulgą. powieści krajobrazu W moim ogródeczku r/\małtedi Ogródek był niewielki, sadek skromny, a dobór drzew owocowych nil urozmaicony. Kilka węgierek, kilka białych śliwek, jakieś jabłonki, najfl cowniejsza z szacownych: grusza-cukrówka o olbrzymiej wiesze zieleiudneS° dziw nad dziwy na całą okolicę! - grusza kombinowana, która na jedą pniu posiadała aż trzy rodzaje owoców: flaksówki, pargamuty i cukrói takie same, jak sąsiednia olbrzymka. Kilka dziczek-kwaśmarek, zasypujących ogródek masą kwiecia na wios a zatrzęsieniem drobnego owocu na jesieni, dopełniało listę pomologiczni wspaniałości w składzie ogródka. igreitt) dzit-Mt adi»tni( ijir/i-dnw im**< owoc drobia/EF**^" «\ i ¦ rrakr- ?i/??i W4" Szacowność starych drzew pochodziła stąd, że sadził je podobno własną ką nieboszczyk dziadek, kiedy po reformie uwłaszczeniowej w 1864 roku rzymał tę działkę na własność. Należy się domyślać, że ów praszczur postarał się o wartościowe na owe asy, a dostępne mu odmiany drzew owocowych. Sprawa zaś obarczenia dnego pnia trzema rodzajami owoców należała wówczas niewątpliwie do ędu zjawisk rewelacyjnych, jeżeli jeszcze po pięćdziesięciu latach budziła wielu podziw, a nieraz i zazdrość. Nic dziwnego, dziadek bywalcem riatowym był, w krymskiej wojnie brał osobisty udział. Drzewa owe, dołem zagęszczone, wiązały się w górze konarami i koronami jeden zbity wir zieleni w lecie, a czarnych gałęzi w zimie. Jeśli się doda szcze, że pod drzewami obrały sobie miejsce krzaki porzeczek i kępy grestu, po bokach wokół płotu stłoczyły się masy bzu, a nad nim królowało dziesięć rozrośniętych wierzb - łatwo sobie wyobrazić ów obiekt sztuki idowniczej jako masyw drzewny bardzo malowniczy, ale o niewielkiej artości użytkowej. Drzewa owocowe rodziły bowiem słabo i tylko co drugi rok, a prym derżyły te sztuki, które mimo ścisku potrafiły sobie wywalczyć dostęp do riatła i jakiej takiej przestrzeni. Była to przede wszystkim wspomniana przednio monumentalna cukrówka i egzystująca tuż koło niej pargamuta, o tak zwaliśmy to drzewo, ponieważ dwie inne jego odnogi prezentowały się ość mizernie. Grusze te górowały wzrostem, a ku skłonowi lata i na jesieni darzyły nas wocem. Gąszcz sadu i jego wyniosłość bez względu na porę roku ściągały ptasich ości. W zimie wałęsała się tu przelotna gawiedź - wrony i gawrony, sroki, rznadle, poszczerki i dzwońce, czasem pokazał się na wierzbach dzięcioł bardzo rzadko pstra sójka. W lecie, bywało, zawitała tu kukułka, mignęła jak złoty sen boguwola, zpak zadziwił i odleciał, a prócz nich przesuwał się przez gąszcz ogródka Irobiazg ptasi lasujący po gałęziach: muchołówki, zięby, szczygły, makoląg-j i sikory. Nie dziwiliśmy się temu. Las był niedaleko i skrzydlaci jego obywatele 'aktowali zielone kępy wiejskich ogrodów jako przedłużenie terenu wlas-ych polowań i gniazdowania. Goście nadlatywali i odlatywali, za każdym azem unosząc z sobą naszą dziecięcą tęsknotę. Wiernymi, corocznymi mieszkańcami ogródka w okresie lata byłai pokrzewek. Pokazywała się na wiosnę, dopiero wtedy, kiedy zieleni całkowicie zacieniła drzewa i krzaki. Dokazywała cudów uwielokro się, była wszędobylska. Jej ruchliwość przechodziła ludzkie wyobr-Samczyk w tym przodował. Zaczął śpiew w cukrowce i już przefrunął na wierzbę. Z wierzby w bzy, z bzów na kwaśniarę przy studni, stąd przeniósł się na par śmignął na jabłonkę przy stodole, a z niej w krzew porzeczki po to, bj zadzwonić swoim głosem z wierzchołka śliwy. Potrafił jeść i śpiewać, to znaczy żerując śpiewał, a śpiewając łowił. M gałązki, latorośle, Ustki. Czynił to uważnie i tak szybko, iż od razu widać H że chce opolować jak największy obszar. Miłosne koncertowanie tego śpiewaka było równie gorące w okr godów, jak i podczas wysiadywania przez samicę jajek czy karmienia pisf Nim witał wschód słońca i nim zamykał dopalanie się wieczornej zo kończącej znojny dzień. Gniazdko - ładną, zgrabną miseczkę, uwitą z mchów, porostów, traw i włosia, świetnie dopasowaną do tła - umieściła zakochana para naje z gałęzi kolczastych kwaśniar. Ucięta piłką na wiosnę, pionowo rosir odnoga okryła się kępką dorodnych gęstych wilków, które całkom-zasłoniły skaleczone miejsce. W nim, niby w foremce, została ulokow gniazdowa budowla. Powstawała dość długo, bo ptaszki czyniły wszystko, by zachować unprefl w całkowitym sekrecie. Materiały budowlane zniosły cichcem i tylko wófl czas, gdy nikogo z ludzi nie było na podwórku, a tym bardziej w ogród™ Czaiły się, czekały, podlatywały raz z góry, raz z dołu, to od strony pola,! znowu od sąsiadowego sadku. Ukryci w szopie, podpatrywaliśmy z bratem przez szparę między deskanł każdą czynność, każdy ruch pokrzewek. Gdy jeden z nas wychodził z ukrycia, a drugi zostawał i patrzył, zawsze mógł zauważyć, jak parka na widok człowieka dyskretnie opuszcza zagrożone miejsce, niknąc cichuteńko w gąszczu zieleni. Rozumieliśmy - nie chciała ani mieć świadka, ani zostawiać śladu. Gdy budowa została ukończona, samiczka zniosła jajka i zaczęło ? wysiadywanie. W tym stanie rzeczy nic nie mogło spłoszyć z gmazdka! siedzącej pokrzewki. Można było pod drzewem rozmawiać, chodzić czy ! i 3g nawet urządzać gonitwy - ogrzewacz jajek ani drgnął. Przypłaszczali ty/ko, trwając na stanowisku ofiarnie i bohatersko. Po jakimś czasie nie dało się ukryć przed oczyma łudzi siedzących ??i? ruch ptaszków, że oboje rodzice noszą w dziobkach wiązeczki złowioni owadów - znak niemyiny, iż dzieci się wylęgły, a opiekunom spadł na gin kłopot dostarczania żywności. Wówczas też zaczęłi zdradzać większy poprzednio niepokój, i/e razy w pobliżu gniazda pojawiał się człowiek Kiedy się przechodziło koło kwaśniary, ostrożni rodzice połatywali mii gałęziami, odzywając się rzadko i ostrzegawczo. - Czyk! - zaczynało jedno. - Czyk! - dorzucało po chwiłi drugie. Nie robiły jednak gwałtu, widocznie granica zagrożenia nie zos przekroczona. Głosy ich nie były hałasem wojennym, raczej tylko okrzyki znaczącym, że tata i mama przeżywają pewien stan niepokoju, świadczącej niesłychanie o ich macierzyńskiej miłości. Czeładka w gnieździe musiała być liczna i przy niepoślednim apefyci^ gdyż zapracowani rodzice nie tylko obszukiwałi teren naszego ogródka, znacznie poszerzyli obszar łowów, zaglądając do sąsiednich sadów. Łowy jednak nie są poezją, stanowią część walki o byt. „Nasza" pi musiała często staczać boje z pokrzewkami, które przedstawiały stai konkurencyjne, jeśli chodzi o zasięg zielonych terenów eksploatacyjnych. ? drzewach sąsiadów często dochodziło pomiędzy rywalami do starć, w który bitki, wymyślania i awantury były na porządku dziennym. Zmykał przeciwnik nie słabszy, ałe ten, który zapuścił się zbyt w zasięg cudzych wpływów. Odwaga i determinacja obrońcy były najleps dowodem, że jest tak, a nie inaczej. Wtedy zbiegowi pozostawała tylko szybkość skrzydeł. Pewnego dnia, kiedy zostałem sam na gospodarce w domu i w podwó postanowiłem sprawdzić zawartość gniazda. Ciekawiło mnie, w jakim stadium rozwoju znajdują się pisklęta: czy są opierzone, a jeśli tak, to jak prędko będą mogły opuścić rodzinne pielesze. Działać należało szybko. Ptasich rodziców nie było właśnie. PrawdopoJ dobnie odlecieli gdzieś dalej w poszukiwaniu żeru. Żeby ich zbytnio nie płoszyć, musiałem wykorzystać ich nieobecność. Spiesznie więc postawiłem drabinkę i po chwili znalazłem się na pierwszych gałęziach, Ty/e było mojego zwycięstwa. W chwili bowiem gdy zamierzałem wspiąć ybnć daleki wyżej, nadlecieli rodzice. Zaszeleściły skrzydła w liściach dziczki i rozległy tak dobrze mi znane, alarmujące okrzyki. - Czyk! - zabrzmiało hasło samczyka. - Czyk! - odpowiedziało mu wołanie samiczki. Nie przypuściłbym nigdy ja i nie przypuściłby nikt inny, że w tych małych iwie jak mysikróliki ptaszkach kryje się tyle odwagi, brawury, poświęce-i, bojowości i energii - słowem wszystkich najlepszych cnót rycerza. Dwie małe pokrzewki spadły na mnie jak prawdziwa wichura. Atakowa-głowę, twarz, celowały w oczy, biły skrzydłami w policzki i usta. Skrze-aly przy tym, piszczały, jeżyły się wojowniczo i tłukły, tłukły bez opa-iętania. Gniazdo było nad moją głową, bliziutko. Wystarczyło wspiąć się na jedną szcze gałąź, a pisklęta miałbym tuż przed nosem. Nie mogłem jednak v konać tej prostej rzeczy z tej przyczyny, że stałem w miejscu zdumiony, ilepiony i bezradny. Jedną ręką trzymałem się pnia, drugą zasłoniłem przed osami malców twarz, a przede wszystkim oczy, gdyż one były przedmiotem ajwścieklejszych ataków. Gęste, kolczaste gałęzie gruszy nie pozwalały posunąć się wzwyż na oślep, r'ybrać zaś drogi łatwiejszej, wypatrzyć jej nie mogłem i nawet zejść mi było rudno. Wszystko przez te dwa zajadłe skrzaty, atakujące ze straceńczą wprost urią. Mogłem każdego z nich złapać, mogłem zgnieść w dłoni - tak były trzecież małe, tak słabe i o tyle słabsze ode mnie! Ale pokrzewki broniły rodzinnego gniazda. Broniły dzieci przed obcym, lie dbając o własne bezpieczeństwo, własne życie. To miało ogromną wymowę nawet dla mnie, kilkuletniego bębna, ciekawego ptasich spraw. Uznałem, że w tej sytuacji najprościej będzie, jeśli się z przedsięwzięcia wycofam z możliwie najmniejszymi stratami własnymi. Zrezygnowałem więc i planów badawczych, postanawiając jak najszybciej zejść na ziemię. Instynktownie zwróciłem się twarzą do pnia i osłoniwszy jedną jej stronę chropawą płaszczyzną kory, a drugą - dłonią prawej ręki, rozpocząłem mozolną rejteradę. Najpierw zerknąłem w dół, a ustaliwszy kierunek odwrotu i odległość dzielącą mnie od drabinki, jąłem na „psie czucie" szukać najwyższego jej szczebla wysuniętą lewą stopą. Zmęczone i zziajane pokrzewki zaś biły we mnie bez ustanku i litości. Osłaniając się przed nimi, szybko, choć nie bez trudności zsunąłem się V z drabiny. Z chwilą kiedy moje bose nogi dotknęły ziemi, nastąpiło mm talne zawieszenie broni. Bohaterskie ptaszki wróciły w zielony gąszcz dziczki, a ziejąc ze zm i przelatując z jednej gałęzi na drugą, wydawały triumfalne okrzyki, _ nie się uzupełniające. — CxyV. — rzucała samiczka. - Czyk! - powtarzał za nią samczyk. ^T W kilka dni później dane mi było podpatrzyć, jak cały komplet ??? pięcioro dzieci i rodzice - dyskretnie pożywiali się w krzewach. Młode wyleciały już z gniazda. r'4 ? KmH nie do Kasztanka Za rzeczką na wzgórzu, wśród kępy wysokich drzew, leżał dwór. Mieszkał v nim właściciel, dziedzic - jak mówiliśmy na niego - wielki miłośnik znawca koni, pracodawca mojego ojca, gajowego. Spośród kilku koni cugowych o niewątpliwej rasie, jakie miał w stajni, lajbardziej lubił dziedzic Kasztankę. Była to trzyletnia klaczka, w której rodowodzie fachowiec-hippolog doszukałby się zarówno przodków arabskich, jak i angielskich. Jedne wyposażyły Kasztankę w cały wdzięk właściwy koniom, potomkom gorących, pustynnych krain Azji czy Afryki, drugie -pogrubiły znacznie budowę konia, dały mocniejszą nogę, wyższy kłąb i silniejsze wiązania stawów. Zachowując zatem urodę araba, posiadała Kasztanka siłę folbluta.* W końskiej śmietance dworu były to właściwości nie do pogardzenia. *f o I b I u t - koń czystej rasy angielskiej Inne cechy Kasztanki, bardziej zewnętrzne, bardziej rzucające siew to złocistoczerwonawa barwa jej sukni, której jednolitość krasiły szczegóły: foremna łysina, skarpetki na przednich oraz pończochy na ty nogach. Przy szybkim ruchu konia - w kłusie łub w galopie - pobielił kończyny klaczy grały swoistą rolę: z daleka zdawało się, że korpus konia w powietrzu. Kasztanki nie używano do żadnych ciężkich robót. Swoją kon fizyczną na co dzień utrzymywała Kasztanka na okólniku, na pastwisku, pL lonżkowaniu* lub w przejażdżce, zaprzężona do linijki. Z tych wszystH przypadających na nią zadań i obowiązków najmniej lubiła Kasztanka tair* na lonżce. Zdawało się, że wrażliwy i mądry koń gardzi tego rodzaju zabanfl Wzięta przez forszpana** Gawrona na skórzaną linkę klacz nie poddawł się łatwo ćwiczeniu: zapierała się wszystkimi czterema nogami o piaseŁ parskała, rżała, stawała dęba, nieraz w sposób zupełnie zaskakujący padał" na kolana i zaczynała się tarzać. Stojący z boku dziedzic, ugarniturowany z miejska, w kapeluszu na głów z cwikierem na nosie i laską w ręce, widząc kaprysy ulubienicy zdawał st* cofać na chwilę wielki kredyt uczucia, którym darzył konia, i zagadyifl nosowym tonem, nieszczerze: - Niech ją Gawron postraszy batem! Ale forszpan Gawron miał na całość skomplikowanej psychiki końskiej, tudzież dziedzicowej, swoje własne zapatrywanie, wynikające z długoletni! praktyki. - Nie, jaśnie panie, to nie jest koń do bata. Kasztanka to jak człowiek: ? zawsze ulęknie się bicia... Uśmiech zrozumienia krasił wąskie wargi dziedzica, a cierpliwość stajenl nego robiła swoje: klaczka wstawała, strząsała z siebie piasek, wąchani ziemię i naglona cmokaniem, zachęcana głosem, rozpoczynała godzinny bieg do nikąd: „A w kółko, a w kółko, a w kółko". Ze spoconymi pachami, ale szczęśliwa, schodziła później z majdanu do nieco mrocznego wnętrza stajni! gdzie czekała na nią porcja dziennego owsa. Dziedzic rozpieszczał Kasztankę od wczesnego dzieciństwa. Oddzielne! pomieszczenie, specjalne futrowanie, te wszystkie pańskie ćwiczenia i cacka- Ula. dii /im * lonżkowanie - prowadzenie na lonżce; lonżka - długa skórzana lina ** forszpan - stajenny W 0/11*1» ie się z koniem były dowodem ciągłej pamięci. Kiedy Kasztanka wkroczyła 43 w drugi rok życia, oprzęgnięto ją należycie i zaczęła chodzić w dyszlach linijki bez protestów. Dziedzic brał w kieszeń kilkanaście cukierków, siadał na inijkę z zaprzężoną do niej Kasztanką i wyjeżdżał z podwórza. Tuż za wychodzącą na zachód drewnianą bramą był pierwszy most; woda 1 niedużego potoku Zeglinki tworzyła miskowaty staw, uchodząc dalej nad stawidłami przez upust. Dziedzic przed mostem zatrzymywał Kasztankę, csiadał, wyjmował z kieszeni cukierka i częstował ulubienicę, a ta, jak każda pieszczoszka, lubiła słodycze. Po dopełnieniu tego obrzędu jechał dalej, mijał dworskie czworaki, mijał wioskę, a za nią, na połowie drogi do lasu, przesączał w poprzek swoje skąpe wody potoczek, zwany Dużym Rowem. Tu następował drugi akt częstowania Kasztanki cukierkiem i właściciel ze swoją ulubienicą wjeżdżali do boru, skręcając w lewo na wąską, leśną dróżkę. I tu po pewnym czasie zagradzała im drogę leśna struga, ponik właściwie bez nazwy, ale zawsze pełen wody, z przejazdem w postaci mostka z okrąglaków. Znów się zatrzymywano, znowu następował poczęstunek i tak zaspokojone myto pozwalało kontynuować objazd dalej. Wydostawszy się z zagajonych terenów, chcąc dokonać drogi w kształcie koła, dziedzic skręcał w lewo koło dużej rosochatej sosny i znajdował się znów w polu. Droga tu opadała lekko w dół, ku tej samej strudze Zeglince, której wody tworzyły staw po sąsiedzku z zabudowaniami gospodarskimi. Most na tej strudze stanowił pierwszą przeszkodę, pokonaną zaraz po wyjeździe z podwórza. Skrzyżowanie drogi z potokiem i mostek na nim nazywano Stawiskami. Tutaj bogata ludowa wyobraźnia umiejscowiła siedzibę stracha, który zmieniając postać równie łatwo jak głos - wcielając się to w czarnego psa, to w zwyczajną owcę - wodził zapitych podróżnych po sąsiednich bagnach. Tu, na tych właśnie Stawiskach, właściciel Kasztanki dokonywał ostatniego poczęstunku pupilki i przejechawszy kawał piaszczystej drogi szczerym polem, skręcał znowu cokolwiek w lewo, by znaleźć się w cieniu własnego sadu otaczającego klasycystyczny pałacyk z kolumnami od frontu, poza którym leżały obszerne budynki gospodarcze: stodoły, obory i stajnie, wozownia, kurniki i chlewnie. Inteligentne zwierzę nietrudno udało się przyzwyczaić do tego rodzaju traktamentów. Kilka podobnych, w ciągu miesiąca dokonanych rund sprawi- 44 ł°» że Kasztanka przy każdym moście stawała i - za Boga! - nie ruszylai da/ej, póki w zębach nie wyczula słodkiej daniny, nic Koniecznie opakowa w szeleszczący papier; mogła to być nawet kostka zwykłego cukru. Pierwszą próbę, mającą wykazać rezultaty jego długiej tresury, pne dziedzic bardzo głęboko. Odziany we właściwe, stosowne do jazdy liniji ubranie, osłonił dłonie skórkowymi rękawiczkami, zaś rzemienny bal osadzony na trzcinowym biczysku umieścił w podręcznej tułei po pni strome przodu pojazdu, sam siadł na linijce, odebrał od Gawrona lejc5*™" i ruszył cmoknąwszy dla zachęty na koma. Kasztanka ruszyła ostro z miejsca, przecięła obszar podwórka, ??$? wozownię, przejechała bramę i na grobelce stawu, tuż przed mostem ? stawidlami, zatrzymała się... Sama! Bez przynagleń? Prychając dla fasonfl robiąc bokami (dal jej się nieco we znaki ten pierwszy wysiłek) i przedepta -z nogi na nogę, czekała na słodycz. Wzruszony do łez dziedzic zsiadł z linijii ?i?? i obdarzył ulubienicę nadetatowym darem - podał jej na dłoni czten Mj cukierki. Od tego momentu wyjazdy dziedzica linijką zaprzężoną w Kasztankę sfałt "?^^— się częste i weszły w obieg życia wsi i okolicy. ? Rzadko w tych końsko-cukierkowych praktykach zachodziła mała zmiana. Zazwyczaj dziedzic, wyjeżdżając z podwórka, kierował się ze swoin pojazdem w zachodnią bramę i wówczas pierwszym mostem był most na upuście, a na Stawiskach - ostatm*. Jednakże czasami dziedzic, powodowany niezrozumiałą fantazją, dokonywał w tej zrutynizowanej trasie rewolucyjne wyrwy: wyjeżdżał z podwórza bramą wschodnią, przez sad, koło pałacu. Wtedy mostek na Stawiskach był pierwszy, a na upuście ostatni. I mnie ze wszystkich kom cugowych najbardziej podobała się Kasztanka, i Tamte cztery inne, które chodziły w bryce, powozie albo wolancie - dwa gniade i dwa karę - raz w dyszlu i raz w lejc na zmianę - wyglądały, jakby je kto w trykoty ubrał; jednakowe, gładkie, bez żadnego znaku, bez żadnej skazy. Me to, co Kasztanka: i łysina, i skarpety, i pończochy - paradnica.1^^— Kiedy mi raz forszpan Gawron dał potrzymać ionżkę na dworskim podwórzu, a sam stanął z boku, by wypalić papierosa, rozgrzana biegiem Kasztanka I zdawała się fruwać przede mną. Szczęście moje nie miało granic. Widywałem ją na okólniku, na pastwisku, ale najbliżej to w boksie, w stajni. Tutaj mogłem się na nią napatrzeć do woli, obserwować każdy I skrawek jej pięknej sukni, każdy ruch szczęk, uszu i nóg, kiedy przedepty i kopytami w miejscu; klacz w tym zamknięciu okazywała mesłychaną igodność i spokój. Razu jednego f orszpan Gawron rzekł do mnie, stojącego w progu cugowej tajni: - Skocz do szopy, przynieś podpach siana i zadaj Kasztance za drabinkę. Jiech sobie podje. Skoczyłem jak opętany - było to dla mnie nie lada wyróżnienie. Nabrałem iana, ile tylko mogłem objąć obu rękami, i przyciskając je do piersi irzyniosłem do stajni, a posuwając się w kierunku żłobu bokiem, uważałem ta Kasztankę. Gdy tylko znalazłem się w zasięgu jej zadnich nóg, Kasztanka irzestąpiła z nogi na nogę, odwróciła głowę i stuliła lekko uszy. Był to dla mie wystarczający sygnał: odruchowo zatrzymałem się w miejscu. - Idź, idź śmiało naprzód! - odezwał się natychmiast Gawron. - Nic się ue bój... Kasztanka tak do każdego obcego, ale ona ci nic nie zrobi... Śmiało! Istotnie. Podszedłem do drabinki z duszą na ramieniu. Klacz obwąchała nnie ostrożnie, ale pilnie, uspokoiła się i zaczęła następnie obsmykiwać targami kłaczki zadawanego jej siana. W całej okolicy, jak długa i szeroka, mówiono o tych cukierkach Kasztan-d, ale ja mimo swego wścibstwa nie miałem nigdy okazji tego widzieć. Razu łewnego w nagłym przypływie odwagi zagadnąłem forszpana Gawrona, czy o prawda z tymi cukierkami i koniem. Gawron potwierdził solennie, a jego zapewnienie wzmogło we mnie chęć ujrzenia tego na własne oczy i zacząłem H>lować na okazję. Mostki wszystkie znałem doskonale, chodziłem po nich i pod nimi (na stawiskach z lekkim uczuciem lęku i tylko w biały dzień); ale co mi przystało robić, tego nie wiedziałem... czy miałem stać na którymś z nich cały boży Izień i czekać, aż dziedzic na linijce przyjedzie i odprawi tajemnicze gusła i cukierkami i koniem? Przecież on nie jeździł codziennie. I nie zawsze ? jednej i tej samej porze. Raz uczynił to po śniadaniu, drugi raz przed obiadem, a kiedy indziej o zmierzchu... Więc co? Bądź tu mądry! Nadszedł jednak czas, że wszystko ułożyło się pomyślnie. Dłubałem sobie pewnego popołudnia w głębi podwórka nieśmiertelne klatki dla królików, »dy uszu moich doleciał turkot pojazdu. Zaraz poznałem, co to za pojazd. ????? ona tak turkocze... linijka, a przy linijce Kasztanka! Spojrzałem w tamtą stronę. Istotnie: przez szpary między sztachetami płotu dojrzałem Kasztankę, linijkę i biały kapelusz słomkowy na głowie dziedzica. ???? Ąfi musiała być wypoczęta, aż wystała, gdyż szła niesłychanie ostrym kłusen .^ Mignęli mi szybko i zaraz ich zasłoniła ściana obórki. Wybiegłem na drogę popatrzeć. Ujechali już sporą odległość. Dołem g:-między szeroko rozstawionymi niby nogi pająka kołami linijki, błyskały biali Dudzic pęciny koma, górą zaś w tumanie kurzu jaśniało słomkowe nakrycie głonj dziedzica. - Będą przejeżdżali przez mostek na Dużym Rowie, a potem w zagajnikach - mówię do siebie głośno z wyraźną nutą żalu - a mnie tam nie będzie.,, ach, to dopiero! - westchnąłem głęboko, bo przeszło mi przez głowę: gdyty tak teraz być w zagajnikach, zasadzić się przy mostku i zobaczyć, jak dziedzic daje Kasztance cukierka, a ona go najzwyczajniej chrupie! „Ale jak to zrobić?... Gdybym ich oboje prześcignął-marzyłem zuchwale - gdybym na mostku znalazł się przed nimi, to co innego, sprawa prosta. Ale jakim sposobem?..." Wiem przecież, że za Kasztanką nie nadążę, mimo że biegałem dobrze, to znaczy szybko i wytrwale, ale biec za koniem po to, żeby go prześcignąć? Ścigać się z koniem? Nie dam rady! Jednak podrażniona ambicja i ciekawość nie dają mi spokoju. Myślę: nie dam rady za nimi, ale gdybym tak pobiegł na skróty sobie tylko znane? Oni pojadą prosto na brzeg lasu, potem skręcą w lewo i po jakimś czasie osiągną mostek w zagajnikach, a ja mam swój szlak, który błyskawicznie wytyczam, w myśli: pole... rzeczka... łąka... brzeg zagajnika... zagajnik... mostek... Nie, nie ma co, i tak nie zdążę - rozsądek mówi, że to wszystko na nic Klacz ma niesłychanie ostry i spory kłus, wcina się po prostu w drogę, o... i przez czas moich rozważań już podjeżdżają do Dużego Rowu, a za nimi niedaleko bór... Zamarudzą nieco na przejeździe, koń musi otrzymać swoje,! ale to nie uratuje sytuacji: klacz weźmie cukierka, zje go, dziedzic wsiądzie i na iinijką i tyle wszystkiego zysku, co u Kasztanki w pysku! Ja będę dopiero I w połowie drogi... - myślę z goryczą. Nagle świat mi pojaśniał. Widzę, że dziedzic skręcił w prawo, w pole, ?? I boczną dróżkę, przy której leżały stosy sączków, przeznaczonych do dreno-1 wania pola koło Dużego Rowu, jak tylko miną żniwa. Tam te sączki dziedzic I sobie obejrzy, straci sporo czasu, a ja tymczasem... ha! Już biegnę. Miedzą. Usta zaciśnięte. Dłonie w kułak. To pomaga wysiłko- j wi nóg. Kłosy biją w twarz. Ale już łąka, potem brzeg strugi. Tu ścieżka wzdłuż koryta, tu biec łatwo. Zwiększam tempo: dalej, prędzej!... Przesa- jestnaiwto* ????^? się kończy,' Zaaahię przecięty i się dziedzic mostek, posiał (? sic»v\edMi Tm leśny i /em caiy w gardle, góra. wy z/ d/kdne W cief czenia: < umiałem Pier* i pierś. /nam! nanieś ciasto r strzyż* z emocji* Sarny?... Poda jąc lejce zam strugę - skok gładki z brzegu na brzeg, otwieram usta dopiero teraz... 47 •ieg - i już mam zagajnik dochodzący jednym końcem do potoku Zeglinki. Biegnę, oglądam się i patrzę, nie tracę z oczu tamtego na drodze pojazdu. )ziedzic zjechał teraz z dróżki, zatrzymał się przy Dużym Rowie, minął go, est na drodze wprost do szosy, ale i ja po chwili wpadam w gąszcz sośniaków, mrkuję między ich gęsto zwartymi gałęziami chroniąc oczy, raptem sosenki ię kończą, jak nożem uciął, i wpadam w zbitą ścianę jasnej liściastej zieleni. Zaczaj się teren na wpół bagienny, osuszony przez ojca rowami i kanałami, >rzecięty wąską leśną dróżką z północy na południe, po której teraz posuwa się dziedzic. Tu, na przecięciu potoku z tą dróżką, pobudował ojciec sławetny mostek, nasadził sprowadzonej z daleka szarej olchy, nie wiadomo skąd posiał się tu dziki chmiel, i te olchy właśnie obrośnięte kłakami chmielu zrosły się w jeden wielki nie do rozplatania kołtun zieleni. Tu wpadłem w ten gąszcz, w tę zieleń,, w ten chmiel i przyczaiłem się niby leśny zwierzak. Usadowiony tak, że miałem przed sobą wolną lukę, widziałem cały mostek i odpowiedni kawałek przedmościa. Serce mi siedziało w gardle, zipałem ze zmęczenia, ale pierś moją rozpierała duma - byłem górą, wygrałem wyścig. Odgłos posuwającego się lasem między drzewami pojazdu natęża się z upływem każdej sekundy, turkot linijki coraz wyraźniejszy, coraz bliższy -dziedzic nadjeżdża. W cichym, nagrzanym powietrzu czerwcowym dusiły mnie zapachy otoczenia: olchy, chmielu, bagna i tego bogactwa ziół i traw leśnych, których nie umiałem nawet nazwać. Przywarowałem w tym zaduchu niby w kadzielnicy. Pierwsza ukazała się w mojej luce łysina Kasztanki, potem przednie nogi i pierś. Za chwilę ujrzałem ją całą, ale jakżeż dziwną! Cały wygląd konia znamionował niesłychane wzburzenie: muskulatura napięta,, głowa uniesiona niespokojnie w górę, szyja wyciągnięta, oczy gorejące, nogi urabiają niby ciasto rozmiękły czarnoziem przedmostka. Widoczne było: koń się stracha, strzyże uszami, patrzy na boki z wyraźnym lękiem i coraz pochrapuje z emocji. Słyszę perswadujący głos dziedzica: - No no no, Kasztanka, co ty wyrabiasz?... Czego się tu boisz?... Lisa?... Sarny?... Ptaka?... Tu nic nie ma groźnego!. Stój! Stój!... Masz cukierka! Podczas tego uspokajającego monologu dziedzic zsiadł z linijki, a skracając lejce podszedł do łba konia i podał klaczy wyjęty z kieszeni cukierek. ¦ J' ?L Obra! przedtem z papierka, który porzucił niedbale w trawę na dróżki. Kasztanka prezent przyjęła, zaczęła chrupać głośno, ale ten słodki a nic nie wpłynął na jej uspokojenie. Strzygła uszami w dalszym i pogłądała na boki z przestrachem, jakby gdzieś stąd spodziew grożącego jej niebezpieczeństwa. Widać było, że ma chęć z tego miejscaj drapaka. Instynktownie czuła zaczajonego w pobliżu człowieka. Toteż kiedy dziedzic wsiadł na linijkę i popuścił Kasztance łejce, rzucił do przodu z całą furią. Jednym skokiem minęła mostek, aż zadi okrąglaki nawierzchni, a na dróżce za nim - mimo ściągania lej przeszła w cwał, poniosła. Słyszałem tylko tętent jej biegu, łoskot tocząceji bryczki i przeraźliwe wołanie dziedzica: - Prrr, Kasztanka!... Prrr!... Wyłuskałem się ze swego ukrycia i stanąłem na ścieżce. Po dziedzicu i Kasztance zostały tylko ślady kolein, odciski kopyt i w grząskawym bagiennym gruncie. Znalazłem papierek. Podniosłem go. Był dosyć duży, jak na opakow; cukierka. Rozwinąłem go starannie i obejrzałem. Było na nim namalow: jabłko z dwoma zielonymi listkami i napisy. Przeczytałem: na jednym bi - „Karmelek", na drugim - „owocowy", na trzecim - „Zjadłem bi z masłem i pieczone raki", na czwartym - „teraz będę śpiewał samfl krakowiaki". Papierek z namalowanym jabłkiem i wesołymi napisami bardzo mi ai podobał. Zabrałem go z sobą do domu. Ka ^^? W naszej okolicy mierzyło się żyto po żniwach na korce, zaś na garnce i kwarty w czasie przednówka. Młynarz na wiatraku, jako prawdziwy pani życia i śmierci, przyjmował do mielenia tylko korce. Szczęściem za lasem ??? Niebiosach u „krzesnego" były żarna, znane na całą okolicę, gdzieśmy mogli zemleć tyle, na ile nas było stać, nawet pół garnca. Żarna krzesnego miały dużo zalet, ale najważniejszą była ta, że z przepuszczonych przez kamienie I dwa razy ziaren otrzymywało się razówkę miałką, białą, z której po przesianiu przez sito można było robić nawet kluski rżane. Podsuszywszy na kominie przez noc trzy garnce żyta dla łatwiejszego' pr/y nit KK /ni ielenia, wysłała mnie matka ze starszą ode mnie siostrą Kazią po południu 49 1 las na Niebiosy, żeby z tych ziaren zrobić mąkę. I ja, i siostra Kazia zeszyliśmy się z tego polecenia - przerwie się monotonię domowej mosf ery, czeka nas ciekawa droga, zobaczymy inną okolicę i innych ludzi, w odmiennych warunkach - tyle nowych szczegółów. Niewykluczone też, i krzesny podbierał miód, więc jego żona poczęstuje nas herbatą osłodzoną tiodem - jak zatem się nie cieszyć, mając takie widoki i nadzieje. My, ze vej strony, nieśliśmy dla dzieci krzesnego ćwierć funta cukierków. Po obiedzie ruszyliśmy, siostra niosła na plecach torbę z żytem, ja dla >warzystwa koło niej i z cukierkami. Opuściliśmy gajówkę i ścieżką przez ole i łączkę dotarliśmy do Zeglinki. Trzymając się brzegu strugi szliśmy ' górę jej biegu, oddalając się od naszego miejsca zamieszkania coraz to ardziej. Plan naszej wędrówki przewidywał, że nad Zeglinką dobrniemy do tawisk, stamtąd dobrniemy do lasu, a idąc wprost na południe przesieką, siągniemy łatwo Niebiosy, a na Niebiosach krzesnego. Pomysł odbycia akie j drogi i w taki właśnie sposób należał do siostry, Kazi, ona też pilnowała ego realizacji. Zbliżając się do Stawisk usłyszeliśmy jeszcze z daleka jakieś głosy, jakieś tałasy i złorzeczenia. Ktoś klął i bez przerwy „wiokał" na konia. - Wio!... Wioooo!... Wio!... Minąwszy zakręt naszej drogi obchodzącej wybrzuszenie niewielkiego boczą w nieco falistym terenie, ujrzeliśmy przed sobą następujący obrazek: uż przed mostkiem na Stawiskach stała linijka zaprzęgnięta w dziedzicową kasztankę. Koło niej z lejcami w jednej dłoni, a prętem wierzbowym v drugiej, kręcił się jakiś nieznany chłopak i wiokał raz po raz: - Wio!... Wio!... Wio!... Kasztanka za każdym krzyknięciem i uniesieniem pręta podrzucała łeb iv górę, wyginała się w bok na prawo, a ściągnięta lejcami czyniła to w lewo, przysiadała na zadzie, iść jednak naprzód nie zamierzała wcale. To mocowanie się człowieka z koniem musiało trwać czas dłuższy, gdyż skóra na Kasztance ciemniała od potu, a człowiek ochrypł od krzyków. Żadne jednak 1 nich dwojga nie chciało ustąpić, poddać się jedno drugiemu. Ten widok nakazał nam przyspieszyć kroku i podejść jak najbliżej. Zdarzenie, jakiego staliśmy się świadkami, było następstwem zbiegu okoliczności, o którym nie wiedzieliśmy z siostrą. Przedwczoraj wezwany 1 - Opowieści krajobrazu $g depeszą dziedzic pojechał do Kalisza w pilnej sprawie rodzinnej, aprzejażś kę z Kasztanką po znanym szlaku zlecił forszpanowi Gawronowi. Ten m & otrzymawszy pomocnika w postaci kilkunastolatka z miesięczników* tego sezonu, właśnie jego obarczył obowiązkiem przejechania się linijką z Kd tanką. - Słuchaj, mały - powiedział do chłopca - Kasztanka musi użyć trocty ruchu, przejedziesz się nią. Masz tu lejce, bata nie potrzeba, bo Kasztanki batem się nie bije, zresztą idzie sama. Tylko pamiętaj: ona przed każdym mostkiem ci stanie i nie pójdzie dalej, jeżeli jej nie dasz cukierka. Rozumiesz? - Rozumiem. - Będziesz przejeżdżał przez cztery mostki: na Stawiskach, w zagajnikach, na Dużym Rowie i na stawie przed bramą. Wiesz,.gdzie to jest? - Nie... jeszcze nie znam tych stron. - To nie szkodzi. Kasztanka poprowadzi cię sama - orzekł forszpan Gawron i dodał: - Masz tu pięć cukierków... Cztery dla kobyły, jeden dli ciebie, żebyś się dobrze sprawił. Nie jedź za szybko, nie bij nawet lejcami, uważaj na mostki. Ruszaj tędy, bo tamtędy to dziedzic jeździ, nie spiesz siej masz czas! I forszpan Gawron, wyciągając rękę, wskazał chłopakowi wschodniJ bramę i sad. Miesięcznik ruszył z miejsca szparko, włożył do ust swój słodki przydział i jadąc dalej, w samotności, spekulował sobie: most na Stawiskach - jedeil cukierek, most na rowku w zagajnikach - drugi cukierek, most na jakimś tam Dużym Rowie - trzeci cukierek, a przez ostatni mostek na upuście musi sobie przejść Kasztanka bez cukierka... Będzie miała zresztą prostą drogę do stajni, a każdy koń blisko stajni nie kaprysi i spieszy się do żłobu. Uśpiwszy tym rozumowaniem własne sumienie młody kandydat na masztalerza zjadł drugiego cukierka, potem trzeciego z rozmachu i wreszcie pozostałe dwa, gdyż samotność wśród pól nastroiła go lekkomyślnie i zarazem filozoficznie. Resztki skrupułów na ten temat rozpędził bezapelacyjnym orzeczeniem. - A kto to słyszał, żeby konie cukierki jadły! Pewnie forszpan zakpił ze mnie, a te cukierki to dla mnie! miesięcznik-robotnik sezonowy _ Ona ci ? ?« cukierka! _ Tak, cukierki wezmę? _ Jak to: ??? - Forszpan Gi _ I nie dał ci ci - Dał. - No i co? Miesięcznik _ Jakoś i Uotyfekow się z nią i - Rzuć linijkę! Chłopak rowie, umie — Daj H' Wysupłałem paczuszki; i t nia, wzięta, do Kasztanki. widok klaaka zgrabny łebę chwytliwym Poruszając - Teraz Zaraz też i cmoknął, ruchomych cztery koła My i si<»sta cukierki. Ca Nadszedł jednak moment, że lekkoduch znalazł się z Kasztanką na ej iwiskach, przed pierwszą przeszkodą, a my zostaliśmy świadkami jego ;dy i tarapatów. - Ona ci nie pójdzie - krzyknęła siostra - nie bij jej! Musisz jej dać ikierka! - Tak, cukierka - odpowiedział ponurym głosem chłopak. - A skąd go ezmę? - Jak to: skąd? A kto ci kazał z Kasztanką jechać? - Forszpan Gawron. - I nie dał ci cukierków dla niej? - Dał. - No i co? Miesięcznik zerknął na siostrę i przyznał się dopiero po dłuższej chwili. - Jakoś mi się tak zjadły... A teraz mi ich brakuje i nie wiem co robić, bo obylisko ani naprzód, ani do tyłu nie chce kroku ruszyć. Już ledwie żyję, tak ę z nią namęczyłem! - Rzuć pręt! - rozkazała bezapelacyjnym tonem siostra - i wejdź na nijkę! Chłopak rzucił wierzbową witkę, wyłamaną niedawno w przydrożnym o wie, umieścił się na siedzeniu linijki, a wtedy siostra zwróciła się do mnie: - Daj no te cukierki! Wysupłałem z kieszeni rozgrzaną ciepłem własnego ciała papierową taczuszkę i podałem siostrze. Rozgarnęła palcami dwa skrzydełka opakowana, wzięła cztery cukierki w palce, trzy podała chłopcu, a z jednym podeszła lo Kasztanki. Na otwartej dłoni trzymała kulkę różowej landrynki. Na ten ridok klaczka w jednej chwili złagodniała. Nastawiła uszy pokojowo, a swój egrabny łebek zwróciła w naszą stronę. Potem go opuściła i znanym chwytliwym ruchem aksamitnych warg wzięła cukierek z dłoni siostry. Poruszając olbrzymimi szczękami zgniotła w zębach jego słodką twardość. - Teraz jedź! - poradziła Kazia miesięcznikowi. - Ty niezdaro!... Zaraz też chłopak poprawił w garści lejce, zasadził się lepiej na linijce i cmoknął. Klacz najpotulniej i gładko ruszyła przed siebie, stawiając na ruchomych deskach nawierzchni mostu swoje mocne, zgrabne nogi. Potem cztery koła pojazdu werżnęły się w piaszczystą koleinę, klacz szła kłusem. My z siostrą skierowaliśmy się traktem w stronę Niebiosów, ubożsi o cztery cukierki. Czekała nas droga przez bór i mielenie ziarna na żarnach. 52 W kilka tygodni później wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka i wjj D odmętach Kasztanka zaginęła. Jakiś wycofujący się na wschód oddzii kozacki rekwirował konie w okolicy i zabrał również klaczkę, mimo protes tów i próśb właściciela. Nam zaś jeszcze nieraz wypadło korzystać z żaren na Niebiosach jaki jedynie dostępnego sposobu potajemnego zmielenia żytniego ziarna ra razową mąkę w czasie wojennej biedy. *4 'rzygoda w środku boru Tego dnia mówił ojciec do mnie z wyraźnie marsową miną: - Gdybyś się wybrał powłóczyć do boru, to, pamiętaj, musisz omijać ączyska. Zdaje mi się, że tam gdzieś zległa dzika świnia i nie trzeba chodzić jej w parafię. To niebezpieczne. A zresztą najlepiej byłoby-dodał a chwili - gdybyś siedział w domu. Siedzieć w domu. Trudno. Wysłuchałem poważnych słów ojca z należytym cacunkiem i w odruchowym postanowieniu czynienia dobrze ślubowałem obie nie zmalować nic, co by z ojcowskim ostrzeżeniem mogło wchodzić ' jaskrawą kolizję. Tak zawsze winien postępować wzorowo wychowany yn, a ja się miałem za wzorowego. - Dobrze, tato - skromnie przyjąłem ostrzeżenie. Pomiędzy ojcem a mną istniało tajemne porozumienie, według którego lodział rejonów leśnych dokonał się samorzutnie; staraliśmy się nie wcho-Izić sobie nigdy wzajemnie w drogę. Jeśli ojciec - jak na przykład dzisiaj ->awil na zrębie, gdzie gromada robotników sadziła młode drzewka, to ja wybierałem się na Ługi, by podglądać zaloty kaczorów do kaczek na wodzie, leśli ojciec wydawał kupki suchych gałęzi na Cegielni, to ja odbywałem 54 daleki marsz na Glinianki, w których sąsiedztwie drozdy zaczynały budować gniazda. Zabawne było widzieć ptaka, jak powoli, ale uporczywie, nabierał dziobem gliny z dołu, budując z niej miseczkę na dnie własnego gniazda. 1 Z tego powodu ojcowskie słowa uprzedzenia, zamykające przede mną którąś enklawę leśną, nabierały swoistego znaczenia. Mój teren mi się kurczył o dwie części lasu, to prawda, ale fakt ten do szczególnie dotkliwych ograniczeń nie należał - las stanowił obszerny świat drzew, zarośli, dróg i wody i potrafiłem sobie w nim nie najgorzej radzić. A zdarzenia wokół mnie działy się już według z góry ułożonego kalendarza: świeciło i grzało kwietniowe słońce, maj już - już było widać, maluczko a przylecą boguwole, które były zapowiedzią pełnej wiosny, nad polami koncertowały skowronki od wczesnego rana. Sroki budowały gniazdo na wierzchołku olszyny w Dużym Rowie, rudzik buszował w krzakach żywopłotu naokoło naszej gajówki. Wiosna rozpalała się coraz bardziej, zieleń gęstniała z dnia na dzień, a ja cieszyłem się, że niedługo będę łatał bez obuwia. Po tej rozmowie z ojcem każdy dzień tygodnia wlókł mi się niewymownie, a przecież nie siedziałem kamieniem w domu. Wtorek - łapałem ryby na łączce w potoku, widziałem bekasa-kulika, pięknym lotem śmigał nade mną pogwizdując; siadł na zaoranych polach na górce, daleko od potoku, daleko ode mnie. Szary, stopił się z szarym tłem ziemi całkowicie, tylko jego głos co pewien czas dolatywał do mnie niby z wnętrza ziemi. Środa - nie, jednak bez boru nie mogę żyć; jestem pod lasem, gdzie w rowie, okalającym cały obchód ojca, obserwuję zaskrońce, które wychodzą z nor i wyciągają się na słońcu; leżą na ziemi długie, rozleniwione i ogromnie pazerne na ciepło. Zaskrońce są raczej brzydkie. Nie lubię tego rodzaju stworzeń. Potem w pewnej chwili przeskoczyłem rów i znalazłem się w cieniu drzew Końcaról. Chodziłem między sosnami z zadartą głową i upatrywałem miejsca, w którym osadził się jastrząb, dający znać ostrym głosem, że ten teren jest miejscem jego bytowania i żaden inny ptak nie śmie się tutaj zadomowić. Jestem więc w lesie. Do Łączysk zresztą stąd bardzo daleko, trzeba by iść do nich z godzinę chyba. Koniecról - Łączyska, ho ho, jaki to kawał drogi. Łączyska... widzę je dokładnie: zatrawione golazienki, gąszcze młodych świerków. Tam na wiosnę zeszłego roku podpatrywałem toki cietrzewi-ko- eranej * fajki ** szablt utów, tam na jesieni zbierałem z ojcem najpiękmejsze rydze. Nieduże, ale oremne, z brzegami zawiniętymi niby uszy małego dziecka, jędrne. Łączyska... ileż tam było ciekawych zdarzeń! Oto przeszła nad lasem wałtowna nawałnica - wicher, pioruny, błyskawice, deszcze i czasem grad. itało się to, powiedzmy, późnym popołudniem, a rano, kiedy przemykałem niędzy świerkami przecinając owe zielone golazienki na bosaka, widzę - co o takiego? W niewielkich kałużach kształtu obszernych niecek woda zmącona, zbeł- ana, bryzgi gęstego błota widne na bokach wgłębienia, na mokrym podłożu )dciśnięte ostro racice: krowy, jelenia, świni? Ale są rzeczy jeszcze ciekawsze. Oto na pniu pobliskiego i dużego świerka kora pokaleczona, pozdzierana ostrzami fajek* i szabel**, na tym ślady mułu i czochrania. To zwierz, wyszedłszy z dołka pobliskiej kąpieli, tarł i tarł swoje ryżoczarne boki. Dokonywała się ta sama czynność, którą oglądałem u zwierząt w obejściu naszego domu, a przecież jakaś inna, tajemnicza, bardziej nieznana i ciekawa. Wtedy właśnie, tam, u tego pnia przypadłem do ziemi, nachyliłem głowę jak najniżej i oczami myszkowałem miejsce koło miejsca: w rzadkiej, sponiewieranej trawie, w suszu igliwia i gałązek, w trocinach i wiórkach z okaleczonej kory świerka znajduję... Jest! Sierść dzika!... Poszczególne włoski!... Rudawoczarne, posmolone żywicą, sztywne i sprężyste niby druciki. Zbieram te skarby palcami prawej dłoni, składam w dłoń lewą, ciułam starannie, ściskam jak rzecz wartościową, raduję się... Łączyska więc kuszą, słowa ojca dziwnie bledną - to było przecież przed trzema dniami - moje szlachetne postanowienia chwieją się gwałtownie i myśląc o tych kąpiących się dzikach decyduję kompromisowo: cóż, ojciec mi zabronił chodzić po Łączyskach, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, i ja tam nie pójdę, ale na Wypalone mogę iść. Tam dzików nie ma, ojca zakaz też tam nie sięga, a że Wypalone sąsiaduje z Łączyskamk *no to co? Zobaczę za to lisie jamy - czy już wykopane, czy liski jeszcze je kopią... Więc z Końcaról na Wąską Drogę, z Wąskiej Drogi na Wysoką Drogę i naprzód, naprzód... Mijam Dukty, mijam Niwę, przecinam Bukowe i jestem na Wydmie, a za Wydmą zaraz - Wypalone. Zsuwam się ze wzgórza i już okopcone dołem pnie sosen, a koło nich karłowaty gąszcz jagodziwia; * fajki- górne kły dzika ** szable-dolne kły dzika Sfi bezlistny jeszcze, szary, ale wiem, że się zazieleni, zakwitnie i w czerwcu di czarne jagody. Tu blisko mnie nie ma nic ciekawego, nic się nie dzieje, wracam zatem doi tych lisich jam. Będę musiał pewnie tam iść; ostatnio- przed kilkoma dniami - stwierdziłem ślady świeżego wykopu: strugi żółtego piasku, a na nim odbite wyraźnie lisie łapy. Rzecz dziwna, ile razy jestem w lesie, wkroczywszy w jego mrocznawe wnętrze, tyle razy przejmuje mnie nieznany nastrój: ni lęku, ni trwogi, zdaje się, że niepokoju, W każdym razie żyję tu uczulony na niespodzianki i zagrożenia, mam wrażenie, że zaraz gdzieś, z boku... Tak - odruchowo, jeszcze nie widząc nic bliskiego, nie mając w świado-' mości żadnych ocen - już jestem na najbliższej sosence przez szybkie przełożenie nóg i rąk, rąk i nóg, za sobą słyszę w gąszczu groźne odgłosy - j rechot, bieg, tupot racic, trzask suszu, ocieranie się czegoś twardego i szybkiego o gałęzie. - Maciora! - uświadomiłem sobie z trwogą, która mi osłabiła ramiona, ale nie odjęła zdolności ruchu. Mój skok na najbliższe drzewo nie tyle był wyczynem sportowego treningu, ile owocem małpiej zręczności. Oderwałem się od ziemi, zawisłem rękami na dość wiotkich gałązkach, a tuż zaraz pode mną przewalił się N z rechotem gniewu czarny kształt, czarna rakieta - dzika świnia!... Z przera-żenią ogarnęła mnie całego dziwna miękkość, niby omdlenie, niby paraliż. Z trudem podciągnąłem się jeszcze wyżej i odważyłem spojrzeć w dół: pode mną, koło pnia stała maciora i starała się patrzeć w górę. Jej maleńkie, ukryte w sierści oczka gorzały niepohamowaną złością, zębce trzaskały o zębce. W następnym ułamku sekundy maciora zaczęła biegać wokół pnia, spoglądając w górę bez przerwy i łbem czyniła ruchy, jakby chciała skoczyć w moim kierunku. Charcząc złowrogo uderzała kłami o pień sosenki niby w zamiarze wywalenia go z ziemi. Sosnowa drągowina drgała, kłoniła się i chwiała, czuła na każdy cios. Równie jak ja. - Jeśli obali tę, na której siedzę - myślałem ze strachem - to przechodzę na drugą... Umiałem to robić. W moich leśnych praktykach starczało czasu na ćwiczenia i tego rodzaju. Cóż to była za trudność: nagiąć wierzchołek sąsiadujący w pożądanym kierunku i przenieść ciężar ciała z jednego drzewa na drugie! t co Miałem pod sobą obraz szalonego gniewu strwożonej matki; może tobjl ta, przed którą ostrzegał ojciec? Maciora wyglądała dziko: czarna sierści karku i grzbiecie najeżyła się jej bojowo, racicami przedeptywała miej» kolo miejsca, kłapała zębami. Widać było wyraźnie, że targa nią ?i???? i furia walki jednocześnie. Maciora, co pewien czas, wyładowawszy swój gniew na pniu drzem zawracała ku pobliskim krzom, coś tam w swoim dziczym języku chrząknęli i zaraz wracała do mnie pełniąc swoją groźną wartę. Jak długo to będzie trwało? Jak długo ja tu wytrzymam? Kto mi da pomoc? - myślałem eon bardziej przerażony. Zbierało mi się na płacz. Byłem w tym wieku, kiedy płacz znakomicie upraszczał wiele spraw. Jednak tu, samemu w lesie i wobec tak potwornej niebezpieczeństwa, cóż mi mógł pomóc płacz? Kogo zaalarmować? Kogo wzruszyć? Oto znów maciora zostawiła mnie, a sama ruszyła ku krzakom. Spojrzałem i ja w tamtym kierunku. I mimo strachu wytrzeszczyłem oczy: koło świerkowego gąszczu, na samej granicy światła i cienia, zobaczyłem skulonych w obronną kupkę pięcioro pasiastych prosiątek - dzieci mojej prześladowczym. Były prześliczne: nieduże, wielkości psiaków i pstre; na ich futerkach grały dwie barwy - jasna i ciemna, prawie biała i kasztanowata. Znalazłem się w swoich przeżyciach niby na dwu biegunach: z jednej strony groza - ta maciora mogłaby mnie zatratować - z drugiej ciekawość -wszak owe maleństwa widzę pierwszy raz w życiu. Przyniósł ojciec kiedyś do domu podobne maleństwo, ale było nieżywe i nie większe od ludzkiej pięści, te zaś... I oto co się dzieje: widok tych maleństw, które są ode mnie słabsze, napawa mnie odrobiną spokoju. Ucieka ode mnie strach, groźba dostania się na kły maciory maleje, zaraz też wiem, co czynić. Wiem, kto mi może dać pomoc. Ojciec! Niech będą nawet pasy, ale niech będzie zdjęte to oblężenie. Jedyna nadzieja w moim życiu to... ojciec. Trzeba wołać na ojca. - Taatoo! - wciągam dech w piersi i wołam na całe gardło, całą siłą, wołam bez namysłu, rozpaczliwie i z nadzieją, że ojciec gdzieś tu jest, usłyszy i nadąży z odsieczą; głos rozszedł się naokoło, rozbił o pnie, konary, gałęzie i liście, przeszedł w brzęczący ton, potem w szum drzew i śpiew ptaków, ale odpowiedzi nie usłyszałem żadnej. Więc krzyczę co sił znowu: - Taaatooo! A odczekawszy, aż echo powtórzy mój głos, znów ze dwojoną siłą drę się: - Taaatooo! Wstrzymałem oddech, natężyłem słuch. Nic. Tylko rechotanie maciory >de mną, trzask gałęzi pod jej racicami i wściekłe fukanie. - Taatooo!... Taatoo!... Taaa...tooo!... Taa... Teraz już wyrzucam głos za głosem, ton za tonem, nieprzytomnie, izpaczliwie, bez przerwy, bez zastanowienia, co sił w gardle, co tchu płucach. I dopiero po długich, długich chwilach wołania i nasłuchiwania, wyławiam leśnego szumu dalekie i zaledwie wyczuwalne: - Hooop hooop!... Hooop... Ogarnia mnie nieprzytomna radość - tak, tak... To ojciec, poznaję... To ¦go hasło... To jego glos... Więc wpadam w szał radości i powtarzam kółko, jak przedtem: tato! tato! tato!... Wzmacniam te dwie sylaby, trącam je lub wydłużam czasem i wołam, wołam aż do ochrypnięcia, do słabienia. Wtedy usłyszałem strzał. Jeszcze daleki, ale wyraźny. Jego dźwięk, jego odbicie nadleciało do mnie tak samo zniekształcone irzez gąszcz drzew, krzewów i gałęzi, jak moje nieartykułowane wrzaski -am... Potem odczułem wyraźne szarpnięcie powietrza. To nowe zdarzenie spośród dotychczasowych podziałało na maciorę. Przestała rechtać, stanęła w miejscu, nadstawiła uszu i zaczęła słuchać, ^eciuteńko fuknęła. Na to hasło grupka jej pasiastego potomstwa ruszyła '. miejsca i zniknęła pod nawisłymi gałązkami świerczyny. Zawołałem na ojca jeszcze raz, tym razem trochę spokojniej. I znowu isłyszałem huk strzału. Był już bliższy, donioślejszy. Maciora widocznie zaniepokoiła się. Zwrócona gwizdem* w stronę strzałów fukała raz po raz. O mnie jakby zapomniała. Wreszcie ruszyła z miejsca i tym samym śladem, co dzieci, skierowała się w gąszcze świerkowych zarośli. Ciężarem swojego ciała rozcięła ich zieleń, wpadła w nią, huśtający ruch gałęzi zakrył ją w tej samej chwili. Ostatni - czwarty strzał był tuż-tuż, a po chwili ujrzałem ojca z fuzją w ręce biegnącego luką między pniami drzew. Tonął w krzewiu jagodziwia, cholew gwizd-ryj 60 od butów nie było mu widać. Dojrzałem, jak jest zziajany, szeroko otwartyn ustami łapał powietrze. Nadbiegł. - Gdzie jesteś? - krzyknął i rozejrzał się wokoło. - Tutaj! - odpowiedziałem pokornym tonem zastraszonego. Spojrzał w górę szybko, jakby się chciał przekonać, czy to istotnie ja i cq mi się nic nie stało. - Złaź! - rozkazał krótko. A gdy zeszedłem na ziemię na omdlałych kolanach, dodał: - Twoje szczęście, że już ktoś strzelał do niej kiedyś... I bała się, na co liczyłem... Bo gdyby nie to, to byśmy obaj musieli siedzieć na drzewie. Imnk by nie dm wab. Ze strachu, który minął, z radości, że ojca widzę, nie wiedziałem, co robić, Odruchowo dopadłem do jego ręki, złapałem swoimi dłońmi grube, twarde i «smarowane żywicą palce i ucałowałem. Tereny to» 7.? ?????? łowne Ro/ległą nieckę doliny, którą płynęła rzeczka Czarna, wypełniał tuman uroku, ale wypełniał jakoś leniwie, jakoś powoli. Brzeg wyższy, nad którym talem, deformował całość obrazu zagłębienia, a wysokopienny las za moimi lecami, choć rzadkawy, dysproporcje te zaostrzał. Było cicho, bardzo spokojnie, wiosenny czas na świecie dawał jeden z tych >rzedwieczornych cudów, w które się wierzyć nie chce, aczkolwiek są irawdziwe i zawsze przez ludzkie zmysły sprawdzalne. Ulegając namowom autentycznego myśliwego, przybyłem na to miejsce, ty sprawdzić, czy wszystko istotnie jest tak, jak to przedstawia on w swoich ;orących słowach, czy też jest to produkt jego rozgorączkowanej, wybujałej antazji. - Miejsce jest śliczne, słowo honoru daję, a jeśli chodzi o słonki, to ciągną ^#//^^' A *«»^ 52 tym szlakiem od prawieków chyba, gdyż ile razy tam się znajdę, zawsze mam wszystko na miejscu i zawsze tam idę na pewniaka, jakby na jakie przedstawienie prawdziwe... Trzeba tylko stanąć spokojnie za tym krzakiem i cierpli-wie czekać. Więc stoję i czekam. Mam czas. Dwutygodniowe ferie wielkanocne nastrajają mnie optymistycznie, a w tym wewnętrznym optymizmie łatwo o cierpliwość i wyrozumiałość. Święta tego roku wczesne, marcowe, moim zdaniem nie pora jeszcze na ciąg słonek, nie chcę jednak gasić dobrego nastroju mojego cicerone i nie zaczynam dyskusji. W swoim przekonaniu jest lepszym znawcą lasu niż ja. Jeśli nie będzie słonek, postoję sobie w lesie o zmroku i to może należeć do przyjemności. Stoją zatem karnie, nasłuchują cierpliwie, choć autor tego pomysk przepadł mi gdzieś z oczu, wessał go cień starodrzewu, który mam w tej chwili za sobą. Wiem, że spryciarz uda się do domu najbliższego przyjaciela, podobnego mu zacięciem, i będą łupić w brydża aż do świtu, a potem pójdą z fuzjami na cietrzewie. Dla nich taka noc na pewno nie będzie najgorsza, ale mój wieczór jest urzekający. Barwy... zapachy... głosy naokoło mnie. Na zachodzie pas różu dopalającej się zorzy, na wschodzie płachta oksydowanej stali. Blade, pełne drżenia gwiazdy nade mną, od strony błot nieustający koncert trzciniaka, w łąkach rzępolenie derkacza, nad polami dźwięk zapoźnionego wołania kuropatwy, a z boku, od południa... cichy, ale uchwytny moim uchem furkot skrzydeł, coś leci wprost na mnie, a właściwie na mój krzew, który mi daje ochronę i osłonę, jest coraz bliższe, wyraźniejsze, prowokujące do wychylenia ciała zza zasłony. Mam chęć zobaczyć, co to jest takiego, co tak prze ku mnie, ku krzewowi, nad tą rzeczką Czarną... Nimem się zdecydował, nimem wychylił zza gałęzi, mignął koło mnie szary cień i doleciał moich uszu labidzący głos. - Piuuk... Piuuk... Piuuk! Słonka, oczywiście słonka! to ona tak leci i popiukuje, nie wiadomo, czy wabi do siebie samca, czy też wskazuje drogę innym samiczkom dążącym w ślad za nią. Po jej przelocie zapanowała jeszcze większa, zdawałoby się, cisza. Zasłuchany w śpiew wiosennego gościa straciłem w świadomości tamte znane ?&\% bog\oSy4. oerkacza, trzciniaka, "kuropatwy, które trwały bez przerwy, prawie jakby mechaniczne. Ale oto, za i nia przyszłych brzmi wyraźnie - Kworr- A więc i stronom, myśliwi po rwać jego pii Nie czae j': zdarzenia, leniwym jakieś ciało. Świetny mam pojęcia," ale nawet [ chce; spli zaczynam isc I ??^????"™1 Ruchy mamy i pływak w sws zamieram na nart? m <*is0Ę. Ale oto, za tym pierwszym, drugi szum lotek, drugi lot, te same popiskiwała przyszłych kochanie, chęć odpowiedzenia miłością na miłość. Za nimi rzmi wyraźnie męski śpiew słonki, samca-zdobywcy, samca-uwodziciela. - Kworr - kworr... kworr-kworr... kworr-kworr... A więc istotnie słonki są, ten tu samczyk dąży w swym wiosennym locie ku ronom, które o tej porze są właściwe tym ptakom. To na niego dybią lyśliwi po oparzeliskach, golaźniach i dolinach, by celnym strzałem przelać jego pieśń życia niesioną w cichą noc. Nie czas jednak na myśli, na jakiekolwiek sądy, dzieją się bowiem nowe darzenia, wyraźne, zaskakujące. Z prawej strony ode mnie, rzeczką, jej łniwym nurtem, ktoś czy coś płynie. Wyraźnie słyszę prucie wody przez akieś ciało. Dolatuje moich uszu niewyraźny plusk, jakieś posapywanie... Świetny pływak - wyrażam w myśli dla nieznajomego uznanie, choć nie nam pojęcia, kto zacz. Wyniesiona skarpa brzegu kryje nie tylko pływaka, le nawet połowę lustra wody. Nie widzę więc nic, za to słyszę i czuję. Nie hcę spłoszyć intruza podejściem do brzegu, ale powodowany impulsem aczynam iść z nim równolegle, czekając na jakąś okazję, choć nie mam K>jęcia, komu czy czemu towarzyszę. Ruchy mamy niesłychanie zgodne - on płynie, ja idę tuż, a kiedy czasem łływak w swojej wędrówce zrobi niespodziewaną przerwę, ja staję, ściślej -amieram na miejscu, cały zamieniam się w słuch. Staram się nic nie uronić z tego, czym przypadek mnie obdarzył. Zaczynam :hwytać pewne szczegóły jego zachowania, szczegóły, które wydają mi się ustanawiające. Sapnięcia są żywsze, pluski wody częstsze, widocznie pływak ekko się zmęczył. I znów to pytanie - co to może być takiego? Na człowieka, na przykład :hłopca, za małe, na piżmowca, o których istnienie podejrzewam te strony -ca duże, więc co? Foka?... Pies?... Ale oto refleks rozsądku - bzdura! Fok tu nie ma, a pies przecina wodę w poprzek i biegnie dalej za swoimi sprawami... Co zatem płynie tak uparcie i tak doskonale wzdłuż tej rzeczki Czarnej dokąd? Idę dalej wierny danemu sobie przyrzeczeniu, że będę szedł naprzód aż do nomentu, kiedy się zagadka wyjaśni. I oto po chwili zagadka owa rozwiązuje się sama: rzeczka czyni nieznaczny luk, nurt się lekko rozlewa i spłyca, a na środku owego rozlewiska usadowił się dosyć wyniosły kamień; woda opływa go wyraźnie zgrubionymi wargami ftĄ prądu. Właśnie na ten kamień, na to jedyne wyniesione w wodzie mit' wyczołguje się na moich oczach jakieś stworzenie... Pluszcze przez chwilę woda, ustaje, a za to na tle odblasku, jaki r w strumieniu reszta światła ginącej zorzy, zarysowała się nad kamie sylwetka zwierzęcia - łebek, szyja, połowa ciała... Wtedy poznałem. Wydra. II Długi marsz lasem doprowadził mnie aż do tej polany i tu się zatrzymali ale nie dlatego, żeby to był jakiś cud piękności - nie. Kierowały mną 1 zupełnie względy: chciałem znaleźć potwierdzenie pewnych zdarzeń, ? przeżyłem w czasie chłopięcym, a które stanowią bogactwo leśnego śr wiska. Do tego owa golaźnia nadawała się bardziej niż wszelkie inne. rozległa, pusta prawie płaszczyzna, porośnięta murawą, na której stało kilka niezbyt urodnych jałowców, rozrzuconych tu i tam, oraz stosunk duża kępa jeżyn - gęsta, na poły sucha, na poły żywa, zielonkawa rozwijającego się listowia. Niesłychanie lubię takie golaźnie w lesie, ale - rzecz dziwna - pociągami obserwacja ich od strony gąszczu. Wolę na nie patrzeć z boku, niż wejść1 środek wolnego miejsca i mieć naokoło siebie mroczne drzewa i ten taks mroczny cień, jaki się między nimi kryje. Być może działa tu podświado przekonanie, że istota żywa na otwartej przestrzeni jest widoczna niby półmisku, a sama nic prawie nie widzi, gdy odwrotnie - spod drzew mo' doskonale na polanie „pchły liczyć", nie będąc samemu widzianym. W moim wypadku, w planach dzisiejszego nurkowania po lesie, pożyć taka jest nieobeszłą koniecznością. Stoję więc wsparty o pień czarnej olchy i patrzę przed siebie, starając się odgadnąć, czemu owa golaźnia - wolniejsza miejsce między zwartym lasem - pełna jest swoistych barw. Po dłuższej! chwili dochodzę do wniosku, że to działa otoczenie, bo oto niedawni leciuteńko seledynowa od koloru młodych liści, teraz jest już czerwonawa-skąd? A to właśnie słońce schowało się za bór, prześwietliło go na wskroś między pmami, a wszystkie polany widocznie nasyciło swą złotą czerwienił fi fi nadającą tyle uroku leśnym zakamarkom. Przeminie i to oczywiście, I w niczym nie zmieni piękna tej chwili. Raptem z prawej strony zatrzepotał się na drzewie znaczny jakiś ptak wrona? - myślę - sójka? Wyglądało na to, że fruwał między drzewai i potem usiadł gdzieś niedaleko, trącając skrzydłami o liście i gałązki. To dh mnie nakaz: stój bez ruchu! Ani się waż oddychać! Ani mru-mru! Zachowi cierpliwość i czekaj, co będzie dalej... W lesie było spokojnie, tym spokojem, który dają zamarłe w bezruchu drzewa, a co często się zdarza o tej porze. Słońce zaszło niżej i polana zaróżowiła się jeszcze intensywniej. Teraz okazała się z całą jaskrawością zależność między jednym zjawiskiem a drugim. Tak polana żegnała pogodny dzień. Czas pewien panowała wokoło martwa cisza i skłonny byłem sądzić, że zjawisko, którego powstanie przypisałem ptakom, było grą słuchu. Prawdopodobnie nic takiego się nie stało, tylko moja napięta uwaga, skłonna w jakiś sposób do przesady, wzięła odgłos spadającego na liść chrabąszcza za odgłos siadającego na gałęzi sporego ptaka. A tu znów szelest, znów plaśnięcie skrzydłami, lot czarnej smugi przed moimi oczyma i oto na golaźni, niedaleko owej kępy jeżyn ląduje ciężko -cudo, nie cudo: ptak. Siadł prawie w miejscu i, jakby chwytając zwichniętą impetem lotu równowagę, zakołysał się naprzód i w ryl, z tym wdziękiem, jaki zawsze objawia ptasi samiec w okresie parzenia. A więc stało się - mój marsz nie był marszem nadaremno. Przedmiot mojej obserwacji i podziwu był prześliczny. W jego sukni j górowała przede wszystkim metalicznie lśniąca czerń: szyi, grzbietu, spodu i łirowato wygiętych piór po bokach ogona. Na tym tle, na tle owej niepokalanej czerni olśniewał bielusieńki środek ogona, niewielka, biała 1 wstawka między ramami liry oraz dwa równie białe paski na cokolwiek rudawych bokach, w tym miejscu, gdzie się kończy okrywa skrzydeł z drobnych piór, a zaczynają twarde lotki. Czerwony grzebyk kształtu podkówki na samym czubku głowy dopełniał 1 stroju eleganta z familii kuraków. Cietrzew. Samiec. Cel mojej włóczęgi. Patrzę i potwierdzam własne osiągnięcie - tokowisko. Tymczasem czarny gość ani posądzając, że ma widza, wyciągnął szyję cone gorączką. - Bełbe/bei - Czuuu... a syczenia. Te^P^ zamierz skończył i pierwsi zawachlon - Bell Ten jq_____ f trzech ?^^? "SZYStkH^H . . czubku ri^| ???^ /???_ tańcu -i nic rzed siebie, opuścił skrzydła ku ziemi, zadarł owe białe piora ogona ku orze, nastroszył się - nabzdyczył - nadął gardło i jął wyczyniać niewiarygod-e łamańce: ruszył przed siebie kilka kroków paradnym marszem, stanął, odskoczył żwawo, a potem ruszył naprzód biegiem, jakby go kto gonił, a on ciekał - na pieszo . Jednocześnie z tymi ruchami zalotnik śpiewał. Z jego dzioba wydobywały ię bulgocące i szepleniące dźwięki, niegłośne, ale wyraźne, głębokie i nasy-one gorączką. - Beł beł beł bel! - usłyszałem głuche tony. - Czuuu... szcziiii! Czuuuu... szczcziiii! - przechodził od bełkotania do yczenia. Teraz już nie ulegało wątpliwości: trafiłem na toki cietrzewi, tak jak było zmierzone, gratka dla mnie niebywała. Tańce rozpoczął samiec, tokownik, kończył właśnie pierwszą serię i stanął zasłuchany, jakby śledził wrażenie uerwszego występu - tańca i zaśpiewu. Znowu naindyczył się, podskoczył, sawachlował skrzydłami i biegnąc śpiewał: - Beł beł beł beł!... Ten jego głos, jego bełkot miał czarodziejskie zaiste właściwości, bo oto i trzech stron, co pewien czas, klapiąc skrzydłami donośnie, nadleciały jeszcze trzy koguty i siadły na ziemi - wszystkie równie jak pierwszy czarne, wszystkie białoogonne, z listwami po bokach i różowymi grzebykami na czubku głowy. Teraz dopiero zaczął się istny bal i ptaki, jakby wyjęte z jednej formy, zachowywały się również jednakowo w swoim godowym uwodzicielskim tańcu - biegały, podskakiwały, chodziły, prezentując uroki upierzenia i ruchów, a ich donośny bełkot przechodził w syczące zakończenie: - Beł beł beł beł!... Czczuuuu... szczcziiii! Stałem bez ruchu jak wrośnięty w ziemię, bojąc się ruszyć, tamując oddech, bojąc mrugnąć nawet. Nieczęsto zwykłemu śmiertelnikowi zdarza się uczestniczyć w tokach cietrzewi, doceniam to... Stąd ta moja ostrożność, moje zafascynowanie. W pewnym momencie pojawiła się u ptaków w sposobie zachowania nowa nuta. Każdy z tańczących osobników stał się jakby bardziej dziarski, jakby agresywniejszy i zapamiętały w swoich tańcach i w swoich śpiewach; koguty wyraźnie zagrzewały się - doskakiwały do siebie, godziły jeden w drugiego dziobami, od razu było widać, że to rodzina kuraków, ich bojowe ruchy 6L bardzo przypominały ruchy domowych piejaków, zaczynających zwad; w obronie pstrokatego, podwórzowego haremu. Ach, to tak!... Widać teraz wyraźnie przyczynę tego podniecenia: ototaą z lewego boku, przy rozłożystym krzaku jałowca, pokazała się cieciorka, kurka cietrzewia. Nadbiegła skądś pieszo. Stoi szara, niepozorna i potulna, na lekko ugiętych nóżkach - istny pomnik skromności i oddania. Słucha koncertu nieruchoma i milcząca, widocznie przejęta na wskroś objawami namiętności tokujących przed nią kogutów. Jest druga. Jest już trzecia. Nadbiegła czwarta... Omiatam zalotów; majdan wzrokiem i rejestruję zmiany. O oto tuż obok mnie jakiś szelest, dębowe suche liście zdradzą każdy, choćby najmniejszy ruch. Skręcam leciuteńko głowę w prawo i patrzę w dół - trzy metry ode mnie zatrzymała sią szaropióra oblubienica dążąca na gody - stoi, czeka, wypatruje, paciorki jej czarnych ślepków lśnią godowo. Na nic nie zwraca uwagi, cała jest w transie, w zasłuchaniu i oszołomieniu. Ruchem pokornym, łaszącym się, posunęła się znowu naprzód, tak że mam ją teraz omal przed sobą, nie muszę zwracać głowy, żeby ją obserwować. Przypomina dużą kuropatwę. Kolor jej sukni zlewa się świetnie z tłem lasu. Na podłożu zszarzałych, przyklepanych przez opady zimowe liści dębowych jest prawie niewidoczna, ale dostrzegły ją bystre oczy tokujących samców. Tańcząc skierowały się powoli w jej stronę, jakby ją chciały przywitać i wliczyć do kręgu kurek, które z boku podziwiały weselne pląsy zawodników. Jeden z nich, snadź gorętszy, zarzucił taneczne figury i krokiem szybkim, zdecydowanym a jednocześnie szarmanckim, cały z godowo najeżonym pierzem sunął ku nowo przybyłej. Cieciorka podbiegła doń kusząco sześć - siedem kroków i, cała potulna, kucnęła wiernopoddańczo. Samiec dopadł jej szybko i łakomie podeptał ją, śpieszył się wyraźnie, gdyż cała pozostała trójka konkurentów rzuciła się ku szczęśliwemu zdobywcy z bojowo nastawionymi dziobami. Młodożeńcy jednak rozbiegli się na strony, jakby chroniąc własne doznanie przed sprofanowaniem przez zazdrosnych rywali. Ci zaś, zwarci ciaśniej niż przedtem, rozpoczęli zwadę: poszły w ruch skrzydła i tępe dzioby, zakotłowała się cała trójka, a z tej awantury wyłoniły się wyraźnie dwa koguty, celując jeden w drugiego nastawionymi dziobami i aż kaleczyły sobie różowe mięso grzebieni. Tym< zawiesiną i zachodnia Inne irozgrywi W pewnym przerwa! U lakolowali legowało! o gałczi« t Zanim drzewach i otosetwac\\, niezw^ttą-Bez krwi, Tymczasem słońce zaszło, a polana i cały bór jęły nasiąkać coraz gęstszą zawiesiną wiosennego mroku. Szarzały pnie drzew, ciemniały gałęzie, tylko zachodnia strona nieba żarzyła się szeroką zorzą - czerwonawą i złocistą. Inne samce dalej tokowały; bełkocąc i czuszikając deptały samiczki i rozgrywały pojedynki. W pewnym momencie jeden z nich (może doświadczony tokownik?) przerwał tańce, zatrzepotał gwałtownie skrzydłami, poderwał się w górę, zakołował i omijając gałęzie pofrunął przed siebie w poszukiwaniu nocnego legowiska. Siadł gdzieś w pobliżu tak głośno, że łoskot jego skrzydeł bijących o gałęzie rozległ się po lesie donośnym echem. Za nim jęły się zrywać inne ptaki - kury i koguty - zapadać na pobliskich drzewach i przygotowywać się do snu. Będą tak siedziały pewnie aż do rana. Ostrożnie, na palcach, jak złodziej, wycofałem się ze swojego miejsca obserwacji, unosząc z sobą przekonanie, że dane mi było przeżyć rzecz niezwykłą - jeszcze jedną z bogatych tajemnic natury. Bez krwi, zabijania, strzału. Porażki Nad niewielkim strumykiem, po obu jego stronach, rozłożyła się łączka w kształcie elipsy. Ludzie nazywają to miejsce Papiernią, ponieważ tutaj gdzieś miała być wytwórnia papieru. Możliwe - znajdowane kawałki cegieł ? prawdopodobnie resztkami murów czy fundamentów. Gdy się stanie pośrodku Papierni, pola okoliczne nachylają się ku łące z dwóch stron łagodnymi stokami, czyniąc to miejsce podobnym do rozwartej księgi. Jednakże ani strużka o skąpej wodzie, ani łąka Papiernia z kwaśną bagienną trawą nie zasługiwałyby na uwagę, gdyby nie sprawa inna. Chodzi mianowicie o to, że okolice te od lat upodobała sobie para kulików, sporych, starych ptaków. Tu w rozłożystym łanie kartofli legną się corocznie, po jednej lub po drugiej stronie Papierni, tu rok w rok podpatruję kuliki i nie mogę ich wypatrzeć! Kulik - ptak o szatańskiej wprost ostrożności i przebiegłości! Nieuchwytny, nie do podpatrzenia, nawet przeze mnie! Przeze mnie - com godzinami potrafił ślęczeć na miejscu, by wyśledzić, jak czajka wchodzi na gniazdo lub jak dzika kaczka przemyca dzieci przez otwarty teren poletka czy wody. -----------N f Kuliki - widoczne, a nieznane - jakże nęciły! Przejmującym krzykiem, larwą upierzenia, lotem w powietrzu, pomykaniem wśród gąszczu roślin. Szare, długonogie, zrośnięte z ziemią, wtapiały się w zwartą ciasnotę iemniaków niby zjawy - szybkie, okiem ledwo uchwytne, mamiące. Albo tad polem... Pokazywały się skądsiś, zawsze ze strony jak najmniej spodziewanej, szyły powietrze dziarskim lotem i rzucały w przestrzeń: - Tuuu-li!... tuli-tuli-tuli!... Było to ni śpiew, ni krzyk, ni gwizd. Przejmujący, donośny. Odbijał się od ali boru, wracał nad pole, nad łąkę. Wracał do moich uszu i elektryzował unie. Trzeźwiałem wyrwany z długotrwałego, upartego oczekiwania. Trzeźwieję i teraz. Słychać wyraźnie i dokładnie. Są oba ptaki - cała para. Siedzę w krzaku rokiciny, który wyrósł na brzegu rowu. Zaalarmowany weselnym śpiewem kulików, napinam uwagę i poprzez liście śledzę ich loty. Widzę je niezmiernie wyraziście. Na tle nieba dwa szare krępe krzyżyki. Zbliżają się od strony pól, gwiżdżą rzadko, ale przejmująco - samiczka leci pierwsza, samczyk za nią. Mijają Papiernię, już są nad ziemniakami, kierują się w stronę zagajników, robią nad ich brzegiem piękny wiraż, mijają mnie i po równi pochyłej zsuwają się na pole kartofli. Któryś z nich rzuca jeszcze w przestrzeń ostatnie, jakby trwożne „tuuu-li!" i oba ptaki milkną. Wstrzymuję oddech, boję się mrugnąć, tylko aż do bólu wytężam oczy. Ptaki usiadły szybko, gwałtownie. Opadłszy na ziemię, jęły biec przed siebie - jeden za drugim. Wyglądało to na gonitwę. W suchszych miejscach unosił się za nimi kłaczek nikłego kurzu. Widziałem je bardzo dokładnie. Czarne oczka, patyczkowate nogi, długie dzioby, w tułowiu jakby podkasane. Biegnąc kuliły szyje. Ich szare upierzenie odcinało się cokolwiek od roli o barwie popiołu. Tylko w cieniu rzucanym przez krzaki świeżo wyrośniętych ziemniaków ptaki ginęły zupełnie. Mojej obecności nie powinny spostrzec Rokita doskonale kryła wyburzała kapotkę, a bezruch gwarantował, że i uszu kulików nic nie zaalarmuje. Oba ptaki biegały tam i sam, trzymając się bruzdki między redlinami. Czasem zatrzymywały się, wskakiwały na grzbiecik redliny i stąd, niby z wyniesionego punktu obserwacyjnego, dokonywały przeglądu okolicy. Siedzę je tak już od czterech lat. To na tamtym polu za Papiernią, to na tym, zależnie od płodozmianu. Kuliki uparcie trzymają się ziemniaków. To pole do podpatrywania jest lepsze, gdyż tamto zupełnie gołe, a tu krzak 72 rokiciny stał się siłą rzeczy moim sprzymierzeńcem, z czego skwapliwie korzystałem. Sytuację moją ułatwiało jeszcze i to, że ziemniaki posadzono dosyć późno, Co prawda bujnie wzeszły, zazieleniły się obiecująco, ale jeszcze się nie rozkrzewiły i widoczność między krzakami była bardzo dobra. Dzięki temu mogłem chłonąć poszczególne stadia ruchu ptaków i ich zachowania ? w polu. W tym roku jest to już piąty dzień moich obserwacji. Z domu śmigam do lasu, lasem podchodzę do zagajników, tu ukryty za jałowcem wyczekuję, aż ptaki zerwą się z pola ziemniaków i z gwizdem odlecą gdzieś dalej. Gdzie się kierują - nie wiem. Wiem tylko, że prędzej czy później powrócą. Korzystam tedy z ich nieobecności, zza jałowca przedostaję się do rowu i nim przyciśnięty do ziemi, brnę aż do krzewu rokiciny. Wczołguję się ] w niego po piesku i zalegam bez ruchu czekając, aż mnie zaalarmuje ich świdrujący w uszach, godowy śpiew. Tego dnia wszystko odbyło się tak jak dotąd. Kuliki podchodziły do gniazda, a ja z napiętą uwagą wypatrywałem, gdzie ono mogło być. Chciałem się przekonać, jak wygląda, z czego jest zbudowane, jaką barwę mają jajka? To wszystko tak mnie przecież ciekawiło! Kuliki siadały na redlinie, badały otoczenie, zsuwały się do bruzdki i ubiegłszy kilkanaście kroków, znów stawały. Policzyłem oddzielające mnie od nich rzędy. Nie było daleko. Wszystkiego trzydzieści dwie redliny. Jeśli będę szukał, wiem dokładnie gdzie. Wczoraj, przedwczoraj, onegdaj działo się to samo. Najlepiej poznawać po krzakach kartofli. O, ten ciemnozielony, gęsty - to koło niego siedzi samiczka. Trzeba uważać. Zaraz pewnie skieruje się do gniazda. Patrzę długo, patrzę pilnie. Wytężam wzrok. Jak mnie te oczy pieką! Nie wytrzymam... Mrugnąłem. I właśnie tego mrugnięcia wystarczyło, żeby samiczka zniknęła. Gdzie przepadła?... Gdzie się znajduje?... To były pytania! Samczyk siedział na wyższej niż inne grudce ziemi. Czujny, ale spokojny i jakby obojętny - niezawodny znak, że jego towarzyszka znajduje się blisko niego, tylko gdzie? Oczywiście, siedzi na gnieździe, ale gdzie to gniazdo? Nie może się znajdować w bruździe, bo byłoby zbyt widoczne i zalałby je strumień wody przy pierwszym lepszym deszczu. Musi być na redlinie, ale na której? Tak duży ptak jak kulik, ciemnawą grudą. Nic takiego jednak Przepatruję najdo ziemniaka oddzielnie, wzniesienia, nic gnieździe! A pr Samczyk nie lak znacznie. Zakochany widzenia. Nie ma rady. Po taktykę poszukiw krzak rokity i na Oho-wszys'' mojego ciała zakwilił, za n nad głową, zaw Schodziłem i wszerz, dof nieraz jeszcze i jajek. W moich przykrywa jajka wzlotu. Ułatw** umieszczone w Teraz jeszcze,! kulika, zawsze"1 w czasach, gnięciem i doi Od strony Dzień lei domami wiej uży ptak jak kulik, siedząc na gnieździe, powinien się odznaczać wyraźną, emnawą grudą. Nic takiego jednak nie widać. Przepatruję najdokładniej miejsce po miejscu, badam każdy krzaczek emniaka oddzielnie, każdy koło nich cień, szacuję najmniejsze nawet zniesienia, nic mi jednak nie mówi, że to jest samiczka kulika siedząca na nieździe! A przecież musi tam gdzieś być! Pod ziemię się nie zapadła!... amczyk nie tak by się zachował, jak teraz, gdyby jego połowica oddaliła się nacznie. Zakochany do szaleństwa, nie pozwoliłby jej zniknąć z pola idzenia. Nie ma rady. Po długim oczekiwaniu podejmuję decyzję. Należy zmienić iktykę poszukiwania. Ostrożnie, jak tylko mogę najostrożniej, opuszczam rzak rokity i na brzuchu zaczynam się czołgać przez ziemniaki. Oho - wszystko na nic. Takiego nie zwiedziesz. Nie ruch, ale nawet widok aojego ciała wystarczył. Kulik poderwał się w górę jak wystrzelony z procy, akwilił, za nim, o kilka metrów dalej, frunęła samiczka i zaczęły mi krążyć lad głową, zawodząc obronnie. Schodziłem opuszczone przez ptaki miejsce, przeszukałem wzdłuż wszerz, dokładnie i starannie - nie znalazłem jednak nic. Podpatrywałem je tieraz jeszcze i wszystko na próżno. Nie znalazłem gniazda. Nie obejrzałem ajek. W moich stronach mówią, że samiczka kulika, opuszczając gniazdo, irzykrywa jajka piaskiem, który narzuca jednym ruchem nóżki w chwili vzlotu. Ułatwia jej tę czynność sposób budowy gniazda, które zawsze jest imieszczone w dołku, w zagłębieniu. Możliwe. Teraz jeszcze, ile razy jestem w rodzinnych okolicach i zobaczę czy usłyszę ?ii??, zawsze uświadamiam sobie jedną z niewielu porażek, jaką poniosłem v czasach, kiedy wyśledzenie gniazdującego ptaka było tak wielkim osiągnięciem i doznaniem. 2 Od strony lasu powiało delikatnym tchnieniem chłodu. Dzień letni zbliżał się ku końcowi. Słońce sczerwieniało, za sadami, domami wiejskimi kładły się szarawe cienie, a topole rzucały swoje odbicie na spłachcie żyt tak daleko, że dwubarwny rysunek - jasności i ciemność/-przypominał szkic lądów, zatok i półwyspów na konturowej mapie. Spośród drzew oblepionych gęstą masą listowia rzucały się w oczy akacje,] brzemienne gronami pąków, nadzieją bogatego kwiatostanu. Tu i ówdzie' przebłyskiwała różowawa jasność, zapowiedź przyszłej bieli, która okryje drzewa i zaćmi wiotkie, mimozowate liście. Wydawało się już, że akacje, pachną. Nad Papiernią, nad strumykiem przecinającym zieleń jej trawy, odezwały się pierwsze dźwięki przedwieczornego koncertu. Z płytkiego dołka, w którym słońce nagrzało wodę, zakumkała żaba, z innego, pełnego głębszej, czerwonej rudawy, zarechotała druga - przerwały, jakby śledząc pierwsze próbne, stroicielskie tony lub czekając na zachętę. Miały rację. Z suchszego brzegu łąki, gdzie poza pasem darniowego śmiałka rozłożyła się szeroka płaszczyzna turzycy, zabrzmiał donośny, twardy aż do brutalności, suchy, skrzeczący głos: - Derrr-derr... derr-derrr... derr-der... Solista łąkowy, derkacz, przystąpił do akcji. Uparcie, monotonnie i omal nieprzerwanie będzie ciągnął swój ubożuchny śpiew przez cały wieczór, całą noc, całe rano, aż do godzin przedpołudniowych. Dopiero żar wzniesionego ku zenitowi słońca zamknie mu pracowite gardło. Ośmielone jego występem kumki wpadają w ferwor, w zgiełk. Głosów żabich przybywa z każdą chwilą, śpiew derkacza brzmi coraz ostrzej i rozbrzmiewa ta żabio-derkaczowa kakofonia nie tylko nad Papiernią, ale nad całą szeroką okolicą. - Rech-rech-rech-rech-rech-rech-rech... - terkoczą swarliwie żaby. A nad nimi spokojnie i donośnie skanduje derkacz: - Derr-derr... derr-derr... derr-derr... Od kilkunastu dni, gdy tylko rozlegnie się skrzypiący tryl tego łąkowego samotnika, prześladuje mnie marzenie: zobaczyć ptaka nie widzianego nigdy, tajemniczego, nie wzlatującego w powietrze, ukrytego tak, że głos jego wydaje się głosem ziemi, kretowiny, kamienia leżącego w trawie, ale nie żywej, latającej istoty. Czy ktokolwiek widział derkacza? Czy istnienie jego to aby nie bajka? Trzeba się przekonać. Trzeba raz sprawdzić. Jakie ma upierzenie? Jaki jest duży? Czy taki jak kura, czy jak słowik?... Czy jest czarny jak wrona, czy też pstry jak sójka?... 76 Kreślę w myśli plan postępowania: należy brzegiem łąki podejść blisko solisty, potem na czworakach, potem się podczołgać, potem... Trawa pachnie, każdy gatunek inaczej, jej szerokie pióra drapią po twarzy, kłują w oczy, drażnią uszy. Wolno, z całą ostrożnością, jak tego wymaga waga przedsięwzięcia, posuwam się w przód na brzuchu. Kierunek wskazuje mi głos zapaleńca. Ręce... brzuch... nogi... Ręce... brzuch... Na łokciach i na kolanach czuję wilgoć. Widocznie przez rękawy kapotki i nogawki portcząt przeniknęła woda. Podłoże jest mokre. Kiedy ptak czyni nieznaczne przerwy w śpiewie - ot, zwyczajnie jak gdyby oddecta? - ??i?????^ slą \ \a. Szmet pocieram c\\ moim «Waniom rnćlin Tatujmu^ s\^ \ ^a. Simei pocierany c\\ moim ubraniem roślin może być dla mego wystarczającym ostrzeżeniem. Do tego nie mogę dopuścić. Cała akcja wzięłaby w łeb. - Derr-derr... derr-der... - zachłystuje się śpiewak. - Śpiewaj, śpiewaj - mówię do siebie bezgłośnie - śpiewaj jak najdłużej! - a jednocześnie nie przerywam czołgania: ręce... brzuch... nogi... - Rech-rech-rech-rech-rech - koncertują żaby. Jestem bliżej i bliżej, w końcu podsuwam się tak blisko, iż zdaje się, że ptak siedzi nie dalej niż na odległość wyciągniętej ręki. Gardło gra na pełnych obrotach, głos - przykre, miarowe trzeszczenie - aż wierci w uszach. No, teraz trzeba coś postanowić. Posuwać się dalej to już rzecz bardzo ryzykowna. Co to przewidywał mój plan? W samym środku derkaczowego grania podrywam się błyskawicznie i kierując się na jego głos, biegnę trzy-cztery kroki, by pędem i gwałtownym tupotem nóg spłoszyć odłudka. Niech wzięci w ucieczce przede mną! Niech zatrzepie skrzydłami! Niech się tylko pokaże moim oczom spragnionym i ciekawym! Chociażby tylko na krótką, króciuteńką chwilę! Śpiew zamilkł nagłe jak ucięty. Patrzę, oglądam się... Nie ma - nie widzę nic. Dokoła cicho, trawa się nie rusza ani przede mną, ani za mną, ani z boków. Bezradny wodzę wzrokiem. W uszach brzmi jeszcze tętent moich nóg na torfiastym gruncie, słyszę jeszcze chrzęst potrącanych stopami źdźbeł trawy - to wszystko. Aha, nie... żaby... Jak grały, tak grają w dalszym ciągu. Swarliwie, jarmarcznie, gromadnie. Dołki z ciepłą wodą aż roją się od nich. Jedna chce zakasać drugą. Nie spełnione marzenie aż dławi... I z tego pewnie urasta dziecinne, pesymistyczne stwierdzenie: ptak jest bajką, a głos wydaje ziemia. W powietrzu cisza. turzycy, poprzechylam niefortunnego badaca coś z szyderstwa. - Tak, tak-zdafo żadnego derkacia...lM Derkacze nie istnieją.» Wiem jakby naprze!} w od\e$ok\c\«ić4iki i twarde jak?? - Derr-derr., No i masz! A i W jednej < w przypuszczani i wstrzymują na jednak odradza się niemal po upływie jednej nocy. Puszcza młode pędy, ozwija świeże listki. Na poły zduszona, żyje dalej, starając się wedrzeć na łrogą ścieżkę. Żywi się „bożą manną", a jaka to urodna... Nikt jej nie nawozi, nikt gleby de doprawia, a trawka wyrosła na schwał. Czasem gospodyni wychluśnie tu nydliny po praniu, czasem jakąś popłuczkę - i to wszystko. Za te ochłapy oślina umie okazać wdzięczność. Jej zieleń ciemnieje, łodygi wydłużają się, i liście grubieją. - Opowieści krajobrazu 82 Nie znaczy to jednak, żeby życie rdestu szło po torze usłanym różami. Nieraz wpada tu niespodziewanie przechodząca krowa. Zwabiona soczystością zielem, zbacza z drogi i sieje spustoszenie, łapczywie rwąc gębulą młode, delikatne czubki. Gdy odchodzi, ciągną się u jej warg dojadane łodygi, czasem z kępką wyrwanego korzenia. Najmniej pokazuje się tu amatorów, od których nazwa przeszła na roślinę -świń. Największe zaś najazdy na rdest czynią owce. Kudłata piątka, złożona z trzech starych sztuk i pary jagniąt, niszczy cały trawnik. Po przejściu tego rodzaju „gości" chwast wygląda jak po diabelskiej młocce. Zwierzęta, wypadłszy z kojca, wetują sobie w ten sposób długie godziny postu. Tną zażarcie, co popadnie. Wybredne nie są, rdest jest pierwszą ofiarą. Dzięki temu, że moje okno wychodzi na drogę, jestem mimowolnym świadkiem blasków i nędz świńskiej trawki. Perypetie tej rośliny stają mi się bliskie choćby z tego wzglądu, że z sobą sąsiadujemy. Ku jesieni rdest zszarzał, potem ku zimie zrudział, listki opadły i spośród pogmatwanych drucików łodyżek ukazała się ziemia. Zdawałoby się, że dla tej rośliny nastał już okres spokoju. Że jej kariera skończyła się wraz z zielenią. W życiu bowiem bywa tak, że okres rozwoju przebiega najczęściej według schematu: narodziny, kwitnienie, zanik. Tymczasem rola świńskiej trawki bynajmniej się na tym nie kończy. Jej dziki łanik przed moim oknem wzbogacił się serią nowych, zaskakujących zdarzeń. Oto spenetrowały jego bogactwo wróble. Stare, swarliwe bractwo, złożone ze starego i nowego pokolenia, wyrosłe w gniazdach ukrytych po dziuplach, strychach i kątach podwórz chłopskich. To one właśnie urządziły sobie stałe żerowisko w rdeście. Wykorzystując gąszcz pobliskiego żywopłotu, ptaki połączyły bezpieczeństwo z wygodą. Żywopłot dawał schron, świńska trawka - pokarm. Ptaki sfruwały z krzaków pojedynczo, po kilka i tonęły w gęstwinie szarych jak i one same łodyg. Przypłaszczone do ziemi, zasłonięte roślinami, do woli raczyły się przysmakiem, zbierając maleńkie ziarenka z wielką pracowitością. Była ich przeszło setka, szara ćma, rozszczebiotana i ruchliwa, szczególnie wtedy, gdy spłoszona podrywała się gromadnie i osiadała z szumem w żywopłocie. Wróble były tłuste, ciężkie, znać, że dobrze odżywione, niczego im nie brakowało. Nasionka świńskiej trawki traktowały jako jesienny przysmak. Żerowiska pilnowahą wracały zaraz i naryctoi przykład iartociftośd. Ową sielanką jesień i nie dwa w samym śro i na łeb na szyję kryl przyczyny tych ałarmj gubiąc resztki zapafoo; żadnego z zaprzysięże płoszyJi, skądże mcc ta Przyszedł czas, ?? rf pierwsze suche przyra/a spragnioną1 który obserwo* mignął jakiś cień Kobuz! Spadł jak | ze zrywającego! w sady między samotnej maćkowej ? żem ledwo zdążył» Tymczasem wr sowej wyżer krzewów i sil sze czy też lek pojedynczo, a ptfl stado przemt^H Kołowrót /danej stypa, a nie i Od tego i przyszło atakował a Kaz wy padał zza] chyłkiem, wykon] podwórzach wofl Spasie, ??i?? Żerowiska pilnowały z niesłychaną wytrwałością i uporem. Spłoszone 83 trącały zaraz i natychmiast zabierały się do jedzenia. Trudno o lepszy irzykład żarłoczności. Ową sielankę jesiennych wypasów zakłócał jednak jakiś cień. Ptaki nie raz nie dwa w samym środku żerowania zbitą gromadą zrywały się gwałtownie na łeb na szyję kryły się w żywopłocie. Z początku trudno było dociec trzyczyny tych alarmów. Dnie jesienne przesuwały się w słońcu, w ciszy, ;ubiąc resztki zapalonych barw i ostatnie liście z drzew. Me było widać adnego z zaprzysiężonych wrogów wróblego drobiazgu, ludzie go nie rfoszyli, skądże więc ten strach? Przyszedł czas, że w pustkę sadów z ogołoconymi drzewami wniknęły nerwsze suche przymrozki. Zasępione chmurne niebo nakryło ziemię jakby pragnioną wypoczynku. Stałem przypadkowo w oknie i po raz nie wiadomo ^tóry obserwowałem napychające się rdestem ptaki, gdy tuż koło szyby nignął jakiś cień... Kobuz! Spadł jak pocisk na stado, uderzył w sam jego środek, chwycił jedną sztukę :e zrywającego się do ucieczki tłumu i trzymając ją w szponach, pomknął v sady między drzewa. Potem nad samą ziemią wynurzył się, usiadł na amotnej maćkowej gruszy i spożył zdobycz. Napad odbył się tak szybko, ;em ledwo zdążył zarejestrować okiem te zdarzenia. Tymczasem wróbla czereda, zmniejszona o jednego uczestnika dotychcza-owej wyżerki, nie bardzo się tym przejęła. Zrazu spłoszona przylgnęła do j-zewów i siedziała trusiowato, po chwili jednak niektóre sztuki, odważniej-ze czy też lekkomyślniejsze, zaczęły sfruwać starą wróblą metodą - najpierw tojedynczo, a potem coraz liczniejszymi, gęstszymi grupkami. Wreszcie całe tado przeniosło się na rdest. Kołowrót zdarzeń powrócił do punktu wyjścia, choć była to właściwie typa, a nie dawne, pospolite, codzienne żerowanie. Od tego dnia, kiedy po raz pierwszy byłem świadkiem napadu kobuza, irzyszło mi oglądać kilka razy jego rozprawy z wróblą gminą. Łowca itakował zawsze znienacka, zmieniał tylko ścieżki lotów wiodących do celu. laz wypadał zza tego węgła, raz zza innego, ale do ściany domu podsuwał się hyłkiem, wykorzystując to zastodola, to sady, a omijając pozostawione na lodwórzach wozy i snujących się przy robotach ludzi. Spasłe, ociężałe wróble nie były dla niego zbyt trudnym przeciwnikiem. 84 Napad zawsze był skuteczny. Sypało sią pierze, nieraz rozlegał sią tragiczny pisk ofiary, najczęściej jednak całemu zajściu towarzyszył tylko łoskot skrzydeł wróbli potrącających się wzajemnie w panicznej ucieczce. Łowy odbywały się od świtu do nocy i wróble dosłownie nie były pewne dnia ani godziny. Napastnik pojawiał się niespodzianie i natychmiast uciekał, Oddalał się wolniej, obciążony łupem szamoczącym mu się w szponach. Miejsca uczt nie zmieniał, zjadał swoje ofiary na polnej gruszy, gdzie ślad jego żerowania - pierze wróble - rozdmuchały dopiero zimowe wiatry. Ku Godom z licznego niegdyś i swarliwego stada zostało zaledwie kilkanaście niedobitków. Ostatnie sztuki uratowało przed śmiercią tylko to, że po Bożym Narodzeniu spadły śniegi i chwycił mróz. Poletko rdestu przestało się liczyć jako miejsce żerowania, a zimno zapędziło resztkę, ptaków w obręb podwórka, w którym najmilszymi zabudowamami okazały się stodoła i psia buda. To one pomogły prześladowanym doczekać wiosny i ciepła, a na jesieni zażyć nowych rdestowych rozkoszy. Gniazdo wflffi Przy końcu Między tymi I Niewielka, wiotl Spodem pod i wolnych od i zielonych piór] Gaik ten up boguwoli,azi gałązek odpoY Cóż się tui wszystko, ile 1 w gonitwie zalo znów między (' '< .»» ?? li Gniazdo wilgi Przy końcu roli mojego brata znajduje się niewielki gaik brzozowy. Aiędzy tymi kilkudziesięcioma brzozami zabłąkała się jedna jedyna osiczka. «niewielka, wiotka jeszcze, ale mająca już sporo gałęzi. Spodem pod drzewkami płożą się powikłane krze jeżyn, a na miejscach rolnych od nich kołtuni się wrzos i sypie blada leśna trawka. Kilkanaście ielonych piór paproci - orlic i nerecznicy - dopełnia tego obrazu. Gaik ten upodobała sobie para wilg, czyli, jak u nas w Sieradzkiem mówią, >oguwoli, a z gaiku wybrała właśnie osikę. Na jednej z jej bocznych wiotkich ;ałązek odpowiednio rozpartych zaczęła para wić gniazdo. Cóż się tu działo! Ile było gwizdów, ile skrzeków przed deszczem! A nade wszystko, ile lotów! Wytryskiwały z zieleni takie oto dwa cytrynowe pociski, .v gonitwie zalotnej wykreślały niewielki łuk po wolnej przestrzeni i wpadały mów między drzewa niby w zieloną pianę wodną. 86 Zaczynał sią okres gonitw, siania gniazda, znoszenia jajek i wysiadywania ich. Wówczas w okolicy gniazda przycichło. Samczyk gwizdał daleko w drzewach, na gniazdo podlatywali czujkiem, niepozornie. Zasiadali i cichli. Wtedy można było chodzić blisko gniazda, rozmawiać - ptak nie zleciał. Byle tylko nie ruszać drzewka! Nie trząść nim i nie uderzać w pień patykiem! Na widok zbliżającego się człowieka ptak w gnieździe przyniżał głowę i siedział cichutko jak trusia. Łagodny wiatr wiosenny giął drzewko, huśtał gałązką, nic to jednali rodzicom nie przeszkadzało. Gniazdo na młodej osice między liśćmi dużymi i ruchliwymi, w zmiennej grze świateł, cieni i blasków, było prawie niewidoczne. Małe wylęgły się bez przeszkód. I znów rodzice'zaczęli szaleć, znów byli w ciągłym ruchu. Śmigali w kierunku brzóz niby złote strzały. Karmili małe znosząc im niezliczone ilości gąsienic zdobytych w lesie, w ogrodach i sadach, na przydrożnych drzewach i na maćkowych gruszach polnych. Małe boguwole żarły i rosły. Przybywało im na wadze. Najlepiej odczuwała to dość jeszcze cienka gałązka osiki - gięła się w dół pod wagą pięciu takich kluch. Rodzice byli w tym czasie bardzo zapracowani. Nie stracili przez to jednak czujności. Niechby tylko ktoś tam się zbliżył, na groźną według nich odległość, zaraz zlatywali się, skuczeli ostrzegawczo i jednocześnie obronnie. A z gniazda wystawało pięć szarych łebków. W tym czasie musiałem z tamtych stron wyjechać i po pewnym czasie dowiedziałem się z listu tylko, że wylot młodych bogu wo li z gniazda odbył się szczęśliwie. Małe ptaki rozleciały się po drzewach i, prawie niewidoczne dla oka, dopominały się od rodziców jedzenia. Były już teraz żywione indywidualnie. Często jednak zmieniały miejsca, przelatywały z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, aż dopadły wysokiego boru i zaginęły w nim. Zostało po nich tylko puste gniazdo w brzozowym gaiku na młodej osice. W środku jesieni, kiedy już liście na drzewach zaczęły się złocić, znowu znalazłem się w tamtych stronach. Gaik wyglądał niby jeden płomień. Osika spurpurowiała. Krze jeżyn jak gdyby kto spryskał krwią. Wrzos więził oczy swymi łagodnymi, pastelowymi barwami. Paprocie i trawa zszarzały i oklapnęły zupełnie. Pokazały się za to w gaiku foremne główki grzybów. Odwiedziłem to miejsce. W rozpórce gałęzi na osiczce było gniazdo. W tej chwili oczywiście puste, zresztą po boguwolach w ogóle nie było śladu. Odleciały juz na zimę do cieplejszych krajów niż nasz. Zdjąłem ostrożnie gniazdo przyginając i ucinając scyzorykiem gałąź (i tak niała być przycięta przed zimą). Przyjrzałem mu się, jeśli tak można >owiedzieć, ze skalpelem w ręce i lupą w oku. Zaiste przedziwna to była konstrukcja. Miała kształt półkuli, w tej chwili ii??? zdeformowanej. Składała się z niesłychanie różnorodnych materiałów. Było tu włosie z krowich i końskich ogonów, listki i źdźbła trawy, mech, jorosty, płatki brzozowej kory, sznurki, pierze, papierki, drobne szmatki. Wszystko to przemyślnie posplatane niby wici w koszyku: raz na zewnątrz, az na wewnątrz, raz w górę, raz w dół. Największe moje zdumienie wywołało jednak to, że gniazdo swoimi irzegami górnymi przyszyte było do widełek gałązki. Najformalniej w świe-:ie przyszyte! Lnianymi grubymi nićmi. Nić była przewleczona raz przez miazdo, a raz założona na gałązkę. Równomierne odstępy ściegu na korze gałązki zadziwiały! Nie psując gniazdka, wziąłem się następnie do oglądania papierów. Były to strzępki z kart dziecinnego zeszytu, jakiś świstek z paczki do papierosów i jeden większy, częściowo wpleciony w gniazdo, a częściowo luźnie zwisający- Odchylam ową część zwisającą, prostuję i widzę jakiś tekst pisany i drukowany. Okazało się, że była to część porwanego protokołu kontraktacyjnego na jedną sztukę świni wagi 150 kg, protokołu wystawionego na nazwisko Władysława Zamory ze wsi Stefanów Ruszkowski. Tak oto ślady współczesności wplotły się w gniazdo sieradzkiej boguwoli. Z Puszczy Piskiej Gęsta i rozległa Puszcza Piska, w którą pochowały się piękne jeziora mazurskie, będące prawdziwymi perłami krajobrazu tej ziemi, ma moc wszelakiej zwierzyny: jeleni, saren, dzików, wilków, lisów, borsuków, zajęcy... Nie wymienię zresztą wszystkich. Zdarzyło się zeszłego roku, że pływając po Jeziorze Nidzkim rozbiliśmy z kolegą na noc namiot w pewnym miejscu wysokiego brzegu. Później, jak zwykle kolacja, sen i ranne wstanie. A wstaliśmy naprawdę bardzo wcześnie. Miast leżeć w cieniu płócien namiotu, postanowiliśmy zaraz wyruszyć na wodę. Dzień zapowiadał się pogodny, więc też woleliśmy przebyć go na jeziorze. Nad wodą wałęsały się leniwe tumany mgły. Bór był o tej wczesnej porze przecudny: rosisty, mroczny, rozśpiewany i pełen uroku. Bezruch liści i gałęzi upajał. Cisza dzwoniła w uszach. Samotność i oddalenie od ludzkich siedzib zyskiwały jakąś wyrazistą, osobliwą słodycz. Wyszliśmy przed namiot wyprostować kości. Staliśmy koło namiotu, podziwiając piękno poranku w puszczy oraz badając niebo, by wy wróżyć pogodę. Zachwycaliśmy się otaczającym nas lasem na milcząco. Nie wypowiedzieliśmy do siebie ani słowa. W pewnej chwili ówże podziwiany las dostarczył nam jeszcze jednego uroczego szczegółu. Oto z pobliskich krzewów wybiegł niewielki zajączek i nie zważając na nic biegł prosto ku nam. Był jeszcze bardzo młody, chmyzowaty, o długich nogach i podkasanym brzuchu - „miesięczniak". Byliśmy widoczni, bowiem staliśmy w słońcu i na polance, ale to naszemu gościowi nie przeszkadzało zupełnie. Zatrzymał się w odległości pięciu metrów przed nami i stanął słupka. Widzieliśmy go doskonale. Stał prosto, wspierając całe ciało na tylnych stopkach, przednie miał zagięte w stawach i złożone jedna na drugą. Ucho jedno zwiesił niżej, drugie zatrzymało się w połowie odległości między pionem a kątem prostym. Ruszał rytmicznie noskiem, wytrzeszczał oczy i musiał być spłoszony, gdyż wyraźnie widzieliśmy, jak bije mu serce. Cała pierś drgała mu od tego. Stał tak dosyć długo, aż my, napatrzywszy się do syta skierowaliśmy się ku niemu, by go spłoszyć. Na widok naszego ruchu opuścił na ziemię przednie nóżki i dał kilka susów w bok, ale nie kwapił się zanadto z ucieczką. Zachowywał się tak, jakby był oswojony. Skoczył kilka kroków i zatrzymał się. Dopiero gdyśmy - zupełnie odruchowo - próbowali go złapać, uciekł w las, pomiędzy te same leszczyny, spomiędzy których wybiegł przed chwilą. Uważaliśmy cały incydent z zajączkiem za skończony i skierowaliśmy się w stronę namiotu. Nie uszliśmy jednak nawet pięciu kroków, gdy uszu naszych dobiegł płaczliwy wrzask duszonego zająca - wrzask przypominający bardzo płacz małego dziecka. Pędem skoczyliśmy w krzaki, w las. Tu ujrzeliśmy sporego zwierzaka, rudopłowego, liniejącego fatalnie, ze znacznymi ciemniejszymi cętkami na futrze. Krótki i puszysty ogon, sterczący ku górze, kończył się czarniawą kitką. Płaski łeb wyposażony w nastroszone bokobrody, spiczaste uszy z ciemnymi pędzelkami na końcach. Ryś. Na nasz widok napastnik chwycił w paszczę zajączka i rzucił się do ucieczki w głąb lasu. Wiał szybko, lekko i płynnie, prawdziwie po kociemu. Zaczęliśmy biec za nim, krzycząc i świszcząc, by porzucił swój łup. Tak się też stało. Ryś puścił zajączka, zwiększył szybkość i znikł nam z oczu. Zajączek był już martwy, miał zgruchotany kręgosłup. Zostawiliśmy go na miejscu, a sami zasadziliśmy się w krzakach z aparatem fotograficznym w pogotowiu, by rzadkiego drapieżnika sfotografować. Ale mimo godzinnego czekania rysia nie ujrzeliśmy. Nie wrócił już po swoją zdobycz. Muska Jest to historia zwykła o zwykłym psie podwórzowym. Przyniósł go do izby gospodarz pod pachą jednego wieczoru i puścił koło łóżka. Wszyscy domownicy patrzyli z pewnym zajęciem na nowego przybysza. Gość był nieduży. Miał brudnożółte futerko, prawą nogę białą do kolana, na szyi kołnierzyk i łysinę przez pyszczek. Załzawione oczki były małe i nakryte klapiastymi uszkami. Ogonek nosił prosto, bez żadnych ozdobnych zakrętasów. W momencie kiedy dotknął czterema łapkami nowej podłogi w izbie, wydał przytłumiony pisk, wobec czego wszyscy orzekli, że mu się nowy plac nadał. Zaczęto na niego cmokać, klapać dłonią o kolano i wołać: „Do nogi!". Zdezorientowany w stopniach domowej hierarchii, a mając wrodzone poczucie posłuchu, biegał od jednego do drugiego domownika, mrużył wilgotne oczki, stulał miękkie uszki i kręcił frenetycznie ogonkiem. Każdy pociągnął go to za ogon, to za ucho, to za sierść na grzbiecie i tym sposobem psina stała się członkiem nowej rodziny. Potem wynikła kwestia nazwy dla nowego nabytku. Z całego repertuaru psich imion - dosyć ograniczonego w ogóle, a dla suczek w szczególności—najbardziej przypadła wszystkim do gustu nazwa podana przez najmłodszego syna gospodarzy. On ???? chciał, żeby lak byl sprawę zamknął. Młodociany gość ?? Nastał teraz okres ii Wołano: - Muska, do nogill Muska, wrrr! Muska pódź tu! Muska, doi Czasem któryś z i wolną chwilę, prztj po pyszczku, przechodził do i nym w cienkie, i Okres przebyli poznała obejście i ?? często zostawiała pol Tu czuła się samotna, ojs się płaczliwym dyszkaj silnie, że zniecierpl' sucze jeremiad Muska wyd pod siebie i uc chwili, kiedy i Zaraz od! Musiała gonić 1 w to, w co je maleńkości by że nieraz w zawzięcie, że nawet 1 czepiała sic jej ogon| medz/ał, że Muska k spodni, tej części $ Te przymioty ? opinia stwierdziła,! Z biegiem i niał swoje psie ( chciał, żeby tak było jak u jego „krzesnego", żeby suczce było Muska, i tym sprawę zamknął. Młodociany gość został ochrzczony Muska. Nastał teraz okres intensywnego wmawiania w psiaczka, że jest Muska. Wołano: - Muska, do nogi! Muska, na tu, na! Muska na dwór! Muska, kota, kota! Muska, wrrr! Muska, bierz go! Muska, nie daj się! Muska, leżeć! Muska, pódz tu! Muska, do domu! Muska, kury! Muska, tu - Muska, tam! Czasem któryś z domowników w przystępie dobrego humoru, mając wolną chwilę, przewracał Muskę na grzbiet i palcem łaskotał ją po brzuchu, po pyszczku, pod szyją dotąd, aż pies z uniżonych popiskiwań i pochrząkiwań przechodził do stanu złości, warcząc wściekle i kłapiąc pyszczkiem uzbrojonym w cienkie, rzadkie, białe zęby. Okres przebywania Muski w domu był stosunkowo krótki. Gdy tylko poznała obejście i nie dała się skusić zachętom i obietnicom obcych, a coś za często zostawiała po sobie pamiątki koło komina, ulokowano ją na dworze. Tu czuła się samotna, opuszczona, słaba. Siadywała pod drzwiami i skarżyła się płaczliwym dyszkantem na niewdzięczność ludzką tak monotonnie, a tak silnie, że zniecierpliwiona gospodyni otwierała drzwi i miotłą hamowała owe sucze jeremiady. Muska wydawała wówczas gwałtowny okrzyk protestu, podkasywała ogon pod siebie i uciekała za węgieł z miną ponurą i zastraszoną po to, aby po chwili, kiedy uczucia obawy zgasły, wrócić i powtórzyć wszystko od początku. Zaraz od samego dzieciństwa wskazywano Musce zakres jej obowiązków. Musiała gonić kury, musiała nawracać bydło, musiała uderzać ze szczekiem w to, w co jej kazano - dziada, sąsiada, dziecko: „Muska, bierz go!" Od maleńkości była harda i pojętna. Goniła po bruzdach kury z takim zapałem, że nieraz w impecie fikała kozła. Poszczuta na krowę rzucała się tak zawzięcie, że nawet bita kopytami przez uciekające rozpaczliwie bydlę czepiała się jej ogona i nie puszczała. Dzieciak, na którego poszczuto Muskę, wiedział, że Muska nie odstąpi dopóty, dopóki nie wyrwie mu kawałka spodni, tej części garderoby, którą mamusie najczęściej reperują. Te przymioty zjednały Musce serca wszystkich domowników. Zgodna opinia stwierdziła, że pies wart jest jedzenia. Z biegiem czasu Muska urosła na solidnego kundla, który dobrze wypełniał swoje psie obowiązki. A obowiązków tych było niemało. Gospodarstwo 94 miało dom mieszkalny o sześciu izbach, wielką stodołę, obszerną stajnię i dostatnią oborę, w której czekało na wypędzenie na paszę dwanaście krów i trzy konie. Do tego dochodził sad i kawał ładny pola oraz liczna chlewnia i stada drobiu: kaczek, gęsi, indyków, perliczek i kur. Kiedy po upływie roku Muska urodziła pięcioro srokatego niby chłopska fasola potomstwa, ukoronowała tym swoje stanowisko w domu i w całym gospodarstwie. Co prawda dwoje małych szczeniąt jej odebrano i zakopano żywcem w ziemi, ale Muska przeżyła żal po utracie córek stosunkowo łatwo. Solidna opinia Muski rozeszła się szeroko po okolicy i to sprawiło, że na następną barwnie umaszczoną progeniturę* znalazło się wielu amatorów. Z góry już sobie zamówili przyszłych stróżów domostwa czekając, aż o tyle wyrosną, że je będzie można bez wielkiej krzywdy wyrwać z objęć matki. Życie Muski obracało się stale wokół tych samych spraw. Goniła kury, pilnowała bydła na pastwisku nawracając je od szkody. W zimie marzła na mrozie drżąc całym psim ciałem, latem gryzły ją pchły i muchy, prażyło słońce, aż wywieszała długi, czerwony, wilgotny jęzor ze zmęczenia i gorąca. W dzień leniwiała i spała gdzieś w kącie, czuwając tylko jednym uchem. Za to w nocy ożywiała się. Była w nieustannym ruchu. Zajrzała w każdy kąt, zbadała każdy szmer. Oszczekała przechodnia, oszczekała kota, oszczekała sowę. Ale w tym oszczekiwaniu były wyraźne różnice. Inaczej szczekała, gdy szedł ktoś obcy, a inaczej, gdy w noc wydostała się z obory krowa. Muska umiała wszystko oddać szczekiem tak, że gospodarz budząc się od jej gwałtownego alarmu od razu wiedział, o co chodzi, wiedział, czy podnosić się na dwór, czy nie. Nieraz po całonocnej chlapaninie deszczowej Muska wpadała rano do sieni cała mokra, „do suchej nitki", szeroko roznosząc zapach psiego ciała. Znaczyło to, że mimo ciężkich warunków atmosferycznych pełniła służbę, jak zwykle czujna i gotowa. Dostawała za to wszystko trzy razy dziennie jeść, czasem ją ktoś pogłaskał po łbie, czasem poklepał po grzbiecie, nagradzając jakiś wspaniały wyczyn: „Dobra Muska, dobra Muska!" Ale czasem bywały i kary. Działo się to wtedy, gdy pies nie od razu zrozumiał intencje człowieka lub gdy zareagował zbyt późno. Oberwała więc Muska kijem, batem albo kamieniem, gdy obawiając się bicia wolała trzymać się z daleka od ludzi. * progenitura -potomstwo ? Raz w rok z zegarkową dokładnością Muska urządzała psie wesele. Zbiegała się wtedy z całej okolicy zgraja srokatych wielbicieli - wielkich i małych, brzydkich i ładnych. W tym tłumie amantów Muska czuła się panią: królowała, rozdając uśmiechy, warknięcia - kłapnięcia zębów, obojętnie (niby) słuchając srogich, zażartych bojów, jakie wiedli między sobą zazdrośni konkurenci. Następnie powtarzała się historia z potomstwem. Jeśli dzieci było mniej, dozwalano wychować się wszystkim, jeśli więcej - naddatek zakopywano w ziemię. Zostawione na chowanie szły później do ludzi. Po kilkunastu latach służby Muska zaczęła tracić słuch, wzrok i wyraźnie zleniwiała. Bywało, że jeszcze tu i tam błysnęła swoim talentem, ale dla wszystkich było jasne, że Muska nie zarabia już na to, co zjada. W nocy spała, goniąc kota wpadała na kamień i przewracała się hańbiąco. Człowiek koło niej przeszedł i nie słyszała. - Trza będzie ano zostawić jakiego psioka po Musce, bo ona jako staro dzień dnia może skąpiec - mówił gospodarz. Sprawa jednak się przewlokła i właściwie poszła w zapomnienie. Aż któregoś z tych dni zimowych, pełnych grudy i lodu, Muska - półślepa, półgłucłia i słaba już - zaatakowała przednie koło wozu ciągniętego przez rozhukane konie, zaatakowała i... ...wóz był szybszy. Taki był koniec Muski. Zakopano ją pod wierzbą. Wieczorem gospodarz skarcił sprawców za to i omal nie kazał odkopywać. Według niego Muska powinna była być zakopana pod jabłonką. Byłoby drzewo miało pokarm i rodziłoby więcej jabłek. Ale gospodyni wzięła stronę syna i wiecznego spokoju Muski nie zakłócono. Został po suce na chowanie jej syn Azorek - kubek w kubek podobny do matki maścią, więc spodziewano się, że odziedziczy po niej także zalety charakteru. 95 Śmierć dzierlatki Zdarzają się w marcu dni - szczególnie przy końcu miesiąca - wyjątkowo pogodne. Świat wtedy jest otwarty, niebo szafirowe, nasłonecznienie >ilne. „W marcu najłatwiej się opalić" - twierdzą zwolennicy czarnej skóry. W takim dniu przy dużym słońcu szczególnie ubogo wygląda świat pól wiejskich. Żyta są zmięte od ciężaru pokrywy śnieżnej, gleba ussana i pasiasta od mejednakowego nawilżenia. Stare badyle krwawnika i bylicy, pozostałe na miedzach od zeszłego roku, mają w sobie coś trupiego. Są martwe, bezwładne, odarte nawet z suchych liści. Ale obok tego widać już znamiona nowego życia. Na południowej strome rowu szczerkają piórka czerwonej trawki. Na polach pokazują się pierwsze brony. Chłopi wykorzystują suchsze, piaszczyste miejsca i drapią ziemię. Zasieją tu groch, owies lub seradelę. I dzikich Gdzieś wany ne w ucieka i w wscl wy dv Sa sa P1 Czuje się z daleka zapach poruszonej ziemi. 97 / w powietrzu widać zmiany. Bokami, nad horyzontem przeciągają klucze Izikich gęsi - ostre kąty ruchliwych szeregów. Gdzieś śpiewa skowronek. jdzieś słychać dzierlatkę-pośmieciuszkę... Idę w takim dniu otwartym, słonecznym do miasta i cieszę się pogodą. Właśnie usłyszałem śpiew dzierlatki. Śpiew to niepozorny, szorstki, urywany, ale tak wiosenny, tak radosny, że mimo woli ściąga moją uwagę. Dolatuje z wysoka, z prawej strony. Dołem ciągną się tam rude łąki, a za nimi kępa wysokich drzew. Zanurzo-i? w topieli słońca widzą się fioletowoczarne. To gdzieś tam od nich słychać ów rozradowany szczebiot. - Cziu dżi riu!... Cziu riu dżi!... Rzucam okiem raz, rzucam drugi... Mam! Niewysoko nad ziemią, nad tym właśnie pasem zrudziałych pastwisk, lecą w powietrzu dwie dzierlatki - para. Uprawiają gonitwę miłosną. Jedno stale icieka, to samiczka, drugie stale goni - to samczyk. Goni i śpiewa. Obie przekreślają powietrze najbardziej fantastycznymi liniami. W górę i w dół, w boki i w tył, w sumie jednak posuwają się naprzód z zachodu na wschód. Przypomina mi się piosenka: Od Witoni do Wi toni parobeczek dziewczę goni, a ono mu tak ucieka, co da kroczek, dwa poczeka... Patrzę już teraz tylko na te dwie dzierlatki. Chcę uchwycić istotę gmatwaniny ich ruchów i znaleźć element początkowy. Kto tu pierwszy? Nareszcie. W plątaninie skoków i uskoków, w tej całej radosnej gonitwie dwojga ptasząt chwytam jeden charakterystyczny ruch. To ruch samczyka. Samiczka odskoczyła cokolwiek dalej i wyżej niż zwykle, stąd i atak samczyka musiał się odbyć na większym odcinku. Mam więc samczyka i jego prowadzę okiem. Samiczka stale się broni, samczyk stale uderza. I śpiewa swoje: - Cziu iii dżiu!... Cziu dżiu rii... 7 - Opowieści krajobrazu Ptaszki posuwają się ku przodowi bardzo powoli. Idę ku nim wilgotną szosą. Zmierzamy ku sobie pod kątem prostym i jeżeli nic nie przeszkodzi, drogi nasze przetną się niedługo nad samym gościńcem. Zatrzymałem się jednak na chwilę w miejscu, żeby przelatujące ptaki widzieć cokolwiek przed sobą. Mieć je dokładnie nad głową i niewygodnie, i niebezpiecznie. Nadleciały nad rów z prawej strony. Nadleciały nad szosę. Technika ich gonitwy jest niezmienna: on goni w dół, ona ucieka w górę. On do niej, ona znowu na dół, więc on wyrzuca z gardziołka swoje: „Czu dżi riu! Cziu riu dżi!" i zmierza do niej na dół. Zsunęły się z szosy na drugi rów, znalazły się już za rowem... I tu nastąpiła katastrofa. Wzdłuż szosy za rowem biegła linia telefoniczna. Wszystkiego cztery druty. Samiczka minęła je bardzo łatwo, ale samczykowi samiczka przesłoniła cały świat. Ją tylko widział przed sobą. Działając w zamroczeniu czy uniesieniu miłosnym nie zauważył drutów. A ponieważ rzuty jego ciała, owe powietrzne skoki, były szybkie, uderzył o drut całym impetem. Wyleciał ponad druty siłą bezwładu już chyba martwy. Poznałem to po skrzydłach i główce. Wyleciał w górę, zawisł w powietrzu na moment i spadł na ziemię. Samiczka pozbawiona natręctwa zalotnika wyrównała lot i pracując owym charakterystycznym dla dzierlatek, rwanym ruchem skrzydeł poszybowała wprost przed siebie, w przestrzeń. Po chwili znikła mi z oczu. Podbiegłem do samczyka. Leżał na grzbiecie. Skrzydełka miał wpół rozłożone, nóżki bezwładne, główkę na bok, oczy zamknięte, dziób cokolwiek rozwarty. W kąciku tego dzioba stała maleńka kropla rubinowej krwi. Noc na jeziorze Gant Pomiędzy wielką liczbą jezior warmijsko-mazurskich, odznaczających się niewymownym pięknem, najpiękniejsze jest dla mnie jezioro Gant. Pierwszy raz zobaczyłem je późnym popołudniem. Nad ziemią wisiał bliski wieczór, słońce dolnym rąbkiem dotykało wierzchołków boru, w całej naturze panowała cichość wielka i niczym nie zmącona. Jezioro wydało mi się cudem z bajki. Było tak ciche, tak spokojne i tak w przedwieczorną grę kolorów bogate, że można było oniemieć z zachwytu. Wąskie, długie, obrzeżone borem rozłożonym amfiteatralnie po obu stronach, zdawało się być zjawiskiem ze snu. Nad ostrymi wierzchołkami świerków, kopulastymi czubami sosen i dębów wisiał zmierzch. W zielonkawym cieniu tonęła prawa strona wody. Odbijał się w niej las. Lewa - skąpana w czerwonawym blasku przedzachod-niego światła - powlekała pnie drzew lekkim karminem; cała jej powierzchnia była jednym złotawym pasem drżenia. I tu las odbijał się w wodzie, ale jasny, świetlisty, pełen lekkości i spokoju jednocześnie. Cały ten świat - wody, lasu, nieba i powietrza - zdawał się być zastygły, odludny, a tak piękny, że trudno dlań znaleźć porównanie. Dałem kajakowi całkowitą folgę, szedł więc własnym rozpędem nadanym mu przez prąd przebytej przed chwilą rzeczki Dąbrówki oraz przez moje leniwe - aby, aby - wiosłowanie. Rozpęd ten malał z każdą chwilą. Kajak posuwał się prawie niewidocznie, nie psując gładkiej tafli wód jeziora. Decyduję się na rozbicie tutaj namiotu po dość długim deliberowaniu, co ważniejsze: czy dzisiejsze pożegnanie słońca, czy jutrzejsze jego powitanie. Zdecydowały mimo wszystko względy praktyczne. Mianowicie powitam słońce, które mnie po nocy jednocześnie ogrzeje. Połączę więc poezję świtu z prozą ponocnego chłodu. Boć to wrzesień i noc - nie żarty. Rozbijam zatem namiot w cieniu, warzę strawę. Słońce zasunęło się za grzywę boru, górą przepłynęło na spoczynek kilka patrolujących wodę jastrzębi i w nieckę jeziora, jaką tworzy woda wraz z zarośniętymi, wysokimi brzegami, wlewa się szafirowy cień zmroku. Jezioro mierzchnie. Cisza aż przytłacza. Czasem tylko gdzieś z trzcin ozwie się dyskretny pisk kurki wodnej, a czasem zatrzęsą się od niewyczuwalnego dla człowieka prądu powietrza wrażliwe Uście osiki. Przy samym brzegu wody, na najwęższej jego linii odbija się mżące światełko, odblask gasnącej daleko zorzy. Coraz to ciemniej. Zapada noc. Najsłabsze refleksy blasków nikną całkowicie, woda kolorem przypomina teraz świeżo przecięty ołów. Bór sczerniał zupełnie i kiedy tu, koło mnie, można jeszcze rozeznać zupełnie wyraźnie pnie pobliskich sosen, dalsze części lasu stanowią ciemną, litą masę. Jest już bardzo późno, a mnie nie pozwala zasnąć... cisza. Kładę się na brzuchu, jakbym konie pasł, wysuniętą z namiotu głowę podpieram rękami i patrzę po świecie, pełnym uroku i nocy. Nade mną przez lekką oćmę wrześniowego zamglenia miga kilka słabych gwiazd na niebie. Las jakby zasnął wstrząsany co pewien czas dreszczami pobliskiej kępy osik. Ptaki ucichły nad wodą. Noc jest tak głucha, że słyszę bicie własnego serca. Po pewnym czasie jezioro i woda, drzewa i ciemność, niebo i gwiazdy, i ja, żywy pod namiotem człowiek, wtopiliśmy się nie wiadomo kiedy w wielką cichość bez dna i granic. Ocknąłem się pod wpływem jakichś głosów. Oprzytomniałem. Zaostrzona uwaga rejestruje: plusk wody, sapanie i parskanie, trzask tratowanych trzcin przy brzegu, wyraźny rechot maciory i zaraz za tym po drugiej stronie jeziora ostry, rozpaczliwy kwik. Już wiem. Stadko dzikich świń przeprawia się na 102 drugą (moją) stronę jeziora. Dla jakiegoś tam powodu został na tamtym brzegu jeden warchlaczek i skarży się na opuszczenie i samotność. Może boi się płynąć, może nie ufa własnym siłom. Matka w odpowiedzi na jego skargi zarechotała wymownie. Była w jej głosie nie tylko zachęta, wołame, ale i niepokój o dziecko: „Co tam się z tym f ąf lem na drugim brzegu dzieje, czy aby nie zagraża mu niebezpieczeństwo?" Ale zostawiony malec nie zważa na znaki matki. Piszczy, jakby go ze skóry odzierano. Locha fuknęła kilka razy, weszła w trzciny, jakieś pomrukujące towarzystwo ruszyło za nią, znowu zapluskała woda i do moich uszu doszło równomierne, głośne sapanie kilku piersi. Tak oddychają dobrzy pływacy, kiedy mają przed sobą spory szmat wody do przebycia. Stadko przeprawiało się z powrotem na tamten brzeg, gdzie piszczał w dalszym ciągu zostawiony samotnie warchlak. Czas jakiś słychać było tylko jego głos: rozpaczliwy, natrętny, samotny i donośny. Potem znowu posłyszałem chrzęst trzcin, chlupotanie wody, matka witającego chrumkała, ganiąc jednocześnie tchórza, który zepsuł jakąś wyprawę, ale ten już zamilkł ucieszony powrotem matki - i cała czereda z hałasem rozsuwanych gałęzi udała się w las rezygnując z przeprawy. Była pełnia głuchej nocy. Teraz dopiero rozebrałem się likwidując niewygodę uprzedniej pozycji, którą zachowałem od chwili przebudzenia przez cały czas przysłuchiwania się manewrom dzików. Nabrałem dziwnego przekonania do koca i wnętrza namiotu, który po wejściu do środka zapiąłem dokładnie i starannie. Myśląc o nocnych tarapatach dzików usnąłem wkrótce. Kiedy się obudziłem znowu i wyjrzałem z namiotu, był chłodny świt. Naprzeciw wejścia, poza lasem, po wschodniej stronie nieba pokazał się białawy rąbek światłości. Na jej tle zarysowały się wyraźnie wierzchołki sosen i świerków. W górze, gdzie nasycone mgłą niebo przecierało się powoli na błękit, przeleciało stadko kaczek, a tuż za nimi dwa duże jastrzębie. Powierzchnia wody grała migotliwą łuską blasku - jaśniejszą od zachodniej strony, ciemniejszą od wschodniej. Po trzcinach unosiły się ku górze zwiewne strzępy siwych mgieł. Leniwie opadała na brzeg czapla ze zgiętą w znak paragrafu szyją. Po chwili słońce wyszło zza drzew. Tak pożegnałem piękne jezioro Gant. ¦H Tuż zaraz morski brzeg Na całym wybrzeżu morskim od Fromborka po Szczecin nie ma piękniejszej plaży niż w Międzywodziu^ niedaleko Dziwnowa. Co fam za piasek/ Biały, przefewny, równy ziarnko w ziarnko, ostry, aż trzeszczy w zębach. (Piasek chrzęści pod stopami, ale odgłos tego odczuwamy właśnie w zębach). Z jednej strony mokrzy go w ustawicznej nabrzeżnej grze ruchliwa fala, z drugiej zamyka warga wydm utrwalonych wydmuchrzy-cą. Kiedy wiatr wieje od strony lądu, wysokie diuny chronią plażę niby specjalme wzmesiony wał ziemny. Dno tu jest równe, gładkie, pozbawione głazów i ubite wodą tak dokładnie, że chodzi się po nim mby po cementowej posadzce. Przy tym ani nie spada gwałtownie w dół, co podobałoby się tylko zawodowym pływakom, ani nie wlecze się długą płycizną w głąb morza, co nadaje się dla dzieci, ale irytuje ludzi jako tako umiejących pływać. Tuż za wydmami jest las. Mieszany, gonny i tak rozległy, że chociaż cieszy się dużym powodzeniem u licznych gości urlopowych odwiedzających Międzywodzie, można tam znaleźć ciche i samotne zakątki. Kąpię się, pływam, plażuję, spaceruję po lesie. Od czterech dni patrzę w czyste, rozbłękitnione niebo, od czterech dni obserwuję monotonną grę sinej powierzchni wody. Upodobałem sobie ustronne miejsce i ( Powierzchnia mon grubszy zwał [ krewniacy skroń Nad tym ws skrawkami pap Na prawo I sztylety szorsn każde piórko zieloności. Na samym s spodem i biała* szyja skulona tak, że pi jakby głowa jego i??? Od razu uderza p| czajki. Jest to czajeczlg wskazuje - na wy PreedmiofmokŁ|»f bez ruchu. CoĄ f ukazuje na tym; obserwacji. Nietrudno fwij lato, lipiec, aej opalający skórę! Czajeczka i posuwać się i aby się przesu z cienkich, słomko^ Nie wydaje ? Kiedy dyplomatyc podobny (' chwili nie i Zdaję sobie^ ustronne miejsce z dala od centrum plaży, z dala od koszyków i kiosków. Przygotowałem sobie dołek i leżę w nim syty kąpieli. Powierzchnia morza mieni się orgią zmarszczek. Czasem powstaje na niej grubszy zwał grzywacza - wzniesiony nad inne, płynie w stronę brzegu i tu rozbija się płaskim językiem na piasku, sięgając dalej i szerzej niż jego krewniacy skromniejszej natury. Nad tym wszystkim polatują samotne, rzadkie mewy. Z dala widzą się skrawkami papieru, które wiatr niesie. Na prawo - wydmy. Z ich sypkiego niegościnnego wnętrza wyrastają sztylety szorstkiej trawy wydmuchrzycy. Są rzadkie i siwe, jak gdyby się każde piórko umaczało w mące i tym sposobem osłabiło stopień ich zieloności. Na samym szczycie jednej z wydm siedzi spory ptak. Czarniawy z jasnym spodem i białawymi zausznikami. Nogi dość wysokie, kadłub podkasany, szyja skulona tak, że ptak wygląda, jak gdyby przeziąbł i skulił się z zimna łub jakby głowa jego wyrastała wprost z korpusu. Od razu uderza podobieństwo ptaka z budowy i koloru upierzenia do czajki. Jest to czajeczka wydmowa, ptak żyjący nad morzem - jak sama nazwa wskazuje - na wydmach. Przedmiot moich oględzin stoi uparcie w niewielkiej odległości ode mnie, bez ruchu. Czasem znika zsunąwszy się z wydmy, ale po chwili znów się ukazuje na tym samym miejscu, które jest najwyższe i najdogodniejsze do obserwacji. Nietrudno twój wielki niepokój rozszyfrować, czajeczko wydmowa! Jest lato, Upiec, czas lęgu, masz tu gdzieś gniazdo i niepokoi cię ludzki intruz opalający skórę w pobliżu twoich rodowych nadziei... Czajeczka nie jest płocha, jest nawet bardzo odważna. Gdy zaczynam posuwać się w jej stronę, ucieka na nogach, skrzydła rozpostrze najwyżej, aby się przesunąć lekko z jednej wydmy na drugą, po czym znowu korzysta z cienkich, słomkowatych nóżek. Nie wydaje żadnego głosu. Kiedy zaczynam szukać gniazda czajeczki - bardzo ostrożnie i bardzo dyplomatycznie - nie wiadomo skąd bierze się drugi ptak, bliźniaczo podobny do pierwszego, zaczynają krzyżować tory swoich ucieczek i już po chwili nie wiem, który jest który. Zdaję sobie sprawę, że w ten sposób szukając gniazda nigdy go nie znajdę, gdyż ptak siedzący na otwartej przestrzeni zaraz rozpoczyna ucieczkę, jak tylko czub mojej głowy wyłoni się zza wzniesienia wydmy. Czajeczka jest czujna, spostrzegawcza i szybka. Muszę wynaleźć taki sposób śledzenia, aby górował nad jej sposobami obrony. Nazajutrz przed południem, korzystając z faktu, że ptaszki nie są płoszone, i z tego, że wiatr wieje od morza w kierunku lądu, postanowiłem podejść czajeczki z drugiej strony, nie od morza, tylko od strony lasu. Wydmy ciągną się dość szerokim pasem równolegle do brzegu, a poza nimi rośnie las - sosny, niby pierwsza fala oporu przeciw piaskom. To one najpierw chwytają się płonego piachu i walczą z zalewającą je sypką masą. Idę lasem równolegle do plaży i na wysokości miejsca obranego przeze mnie, które może być także przypuszczalnym miejscem gniazdowania czaje-czek, zaczynam ostrożnie zbliżać się do brzegu pasa diun. Zdaje mi się, że jestem myśliwym, który podchodzi głuszca na toku. Zasłonięty gałęziami sosny, stąpam wolno i tylko wtedy, kiedy wiatr od wody wzmaga się i szumi głośno po igliwiu. Zbliżam się krok za krokiem. Pokazują się doły - ślad po dawnym sfalowaniu wydm. Przechodzę jeden z takich dołów, wspinam się lasem* na drugi jego brzeg i mrużąc oczy w gąszczu przed ukłuciami szpilek sosnowych gałęzi, wychylam zza krzaka głowę. Jest czajeczka. Niedaleko ode mnie. Sześć, najwyżej siedem metrów. Ucieka na swoich słomkowatych nóżkach, zagłębienia między wydmami przepływa na skrzydłach, ogląda się na mnie. Drugiej nie widzę. Stanąłem bezradny. Naokoło ciągnęły się białawego koloru piaski z rzadkimi kępkami wydmu-chrzycy. Teren był więc przejrzysty i najdrobniejsze skupienie chrustu stanowiącego w większości wypadków ptasie gniazdo rzuciłoby się w oczy. Przepatruję uważnie miejsce koło miejsca i nie mogę nic spostrzec, a jednak jestem wewnętrznie przekonany, że tu gdzieś gniazdo musi być, gdyż czajeczka nie znalazła się w tym miejscu bezinteresownie. Zaczynam się posuwać wolniutko naprzód, patrząc pod nogi. Jeden krok... drugi... trzeci... piąty! * lasem- skradając się (gw.) Zatrzymałem się w miejscu. Tuż przede mną na gołym zupełnie piasku leżą trzy jajeczka. Są symetrycznie ułożone cieńszymi końcami do środka, ubarwienie mają takie, że zupełnie zlewają się z tłem. Szarawopiaskowe i ciemnymi kropkami, które to kropki imitują ciemniejsze ziarnka żwiru tworzącego wydmę. Nie spodziewając się gniazda można na jajka wejść, można je minąć w odległości dwóch, pół kroku - nie rzucą się w oczy. Ta barwa ochronna właśnie jest ich całą obroną przed okiem nieprzyjaciela. Patrzyłem na nie przez chwilę z prawdziwym rozrzewnieniem. Potem, widząc niepokój obojga rodziców, gdyż i drugie w tym czasie nadleciało, wycofałem się szybko do lasu. Zagadka Doliny Kościeliskiej Oto świat niby z bajki dziecięcej. Przedwczoraj spadł śnieg dość obfity, w nocy jeszcze poprawiło. Idę Doliną Kościeliską. Lśniąca białość razi oczy. Bije ze szczytów, ze zboczy i przełęczy, ze skał i nawet ze smutnych świerkowych borów. Nalot śniegu obciąża gałęzie, wygiął je ku dołowi, ułożył się na każdej z nich żeberkami, podkreślił ich zarys w ten sposób, że każde drzewo przypomina liść paproci - nerecznicy. Jest wczesne rano. Błękitnieje soczysty szmat nieba, jakby przeciwstawiając swoją jasność mrocznawemu wnętrzu wąwozu. Na skałkach, fragmentach zboczy i szczytach wystawionych ku słońcu przylepiły się różowozłociste placki świetlne. Wyglądają dziwnie radośnie i pociągająco. Nikt jeszcze tędy nie szedł. Nie widać śladu stóp. Puszystą mgiełkę powierzchni śniegu kreśli jedynie ślad nart. Idzie dwiema tasiemkami równolegle rozwiniętymi. Co jakiś czas chwytam okiem niedbałe, samotne i niewiarygodnie lekkie oparcie kijkiem. Mijam, poznaję i odczytuję w pamięci starych znajomych: każdy mostek, każdą ściankę, Bramę Kraszewskiego i skałę Jelinka, Organy i Kominy. Dzisiaj śnieg wszystko to upiększył, ale i odmienił, nadał im zupełnie niepodobny do letniego wyraz. W lecie króluje tu jedyna barwa - zieleń zboczy, drzew, traw. Wokoło pusto, cisza, powietrze pachnie mrozem, tylko bełkocze i pluszcze kościeliski potok. Przerzuca się z jednego brzegu doliny na drugi, więc mam go raz z lewej, raz z prawej strony. Błękitnozielony nurt przelewa się między kamieniami ruchliwą, spienioną strugą - ustawicznie żywą, ustawicznie zmienną. Na głazach, na kamieniach, których nie sięga liżąca fala potoku, osiadły kopiczki śniegu. Wiąże je z potokiem odmienność barw. Ciemna woda podkreśla białość śniegu i odwrotnie - białość śniegu ściemnia wartki nurt wody. Poczucie samotności w górach uczula człowieka na każdy objaw życia -v przyrodzie. Ale bór górski w zimie jest bardzo ubogi. Bór sosnowy czy świerkowy w dolinach ożywiają piski i ruch sikorek, które pracowicie i nieustannie penetrują każdą gałązkę, każdą nieomal szpilkę drzewa. Tutaj pustka i cisza zupełna. Ptaków ani na lekarstwo. Stwierdzenie tego faktu dziwnie mi osłabia owe rozkoszne kolory doliny i nawet całych gór. Przypominają kryształowy pałac czy zamek z baśni, którego nie ozdabia żadna żywa istota. Żadna?! Stanąłem w miejscu niby wmurowany. Niedaleko mostka, który przerzuca się nad potokiem nie opodal Bramy Kraszewskiego, jeden brzeg góruje znacznie nad wodą. Pienisty nurt prze-smykuje się szeregiem rozgałęzień między oczepionymi głazami i płynie w dół omywając wierzch niektórych kamieni tylko do połowy. Na jednym z takich właśnie wpółomytych wodą kamieni zobaczyłem ptaka. Był wielkości kosa czy szpaka, tylko znacznie krótszy. Czarniawy, z białym podgardlem i podbrzuszem. Z ogólnego kształtu i układu barw przypominał wójcika, ale był niewspółmiernie od niego większy i ciemniejszy. Nie widziałem takiego ptaka nigdy w życiu. ¦ Stojąc nieruchomo, patrzyłem uważnie, by nie przeoczyć żadnego szczegółu, żadnej jego cechy. Widowisko było niezwykłe i nie wiedziałem, czy je kiedykolwiek drugi raz zobaczę. Postanowiłem czekać, aż ptak sam frunie, by widzieć i zapamiętać sposób lotu, układ ciała, głowy. A może... a może -hołdowałem w myśli słabiutkiej nadziei - może się dowiem, co on, ten nie znany mi ptak, je? Czym się żywi? Wygląda na jagodziarza, a tu przecież jagód uschniętych nie brakuje. Ptak siedział na brzegu kamienia, nogi omywała mu od czasu do czasu leciuteńka fala. To rozumiałem. Płynąca woda zawsze jest przecież cieplejsza od mroźnego, suchego powietrza. Siedział skulony, nieruchomy, zdawał się być senny i obojętny nawet na moją obecność. Tuż przed nim leżała większa płaszczyzna wody, dołek w kształcie niby wanny, niby balii o spokojniejszej i rozleglejszej toni, obramowanej wokoło kilkoma zaokrąglonymi głazami. Główny, porywisty nurt potoku obijał się o nie, zostawiając pośrodku cichszy basen wody. Ptak wyglądał, jakby nie miał chęci na żaden ruch, który by mnie zainteresował. Zaniepokojony martwotą ptaka, już nosiłem się z myślą, by go spłoszyć i podpatrzyć przynajmniej cechy jego lotu, gdy oto przedmiot moich obserwacji niespodzianie zupełnie, bez żadnych ruchów ostrzegawczych zsunął się z kamienia do wody, zanurzył bez trudu i... ...tu moje zdumienie na widok tego, co ujrzałem, zatknęło mi oddech w piersiach... Widziałem i znam sposoby zachowania i poruszania się w wodzie i pod wodą różnych ptaków: kaczki domowej, kaczki dzikiej, gęsi (domowej), nurków, perkozów, kurek wodnych, łabędzi... Wszystkie one nurkując wyciągają i prostują szyję, układając całe ciało w pozycji wydłużonej, i pracują nogami odbijając się rytmicznie o wodę. Ten zaś nic z tego - o dziwo! - nie robił... Zsunąwszy się lekko z kamienia zanurzył się w wodzie, opadł na dno i tu, swobodnie niby na powietrzu, zaczął sobie chodzić. Spacerował tu i tam, zawracał, jakby badał dno, tu dziobnął, tu się schylił, tu zamierzył, tu przystanął... Znowu ruszył, znowu dziobnął. Stojąc ponad potokiem i mając ów basenik spokojniejszej wody u swoich nóg, widziałem wszystko z niepomierną wyrazistością niby szereg umówionych czynności dziejących się pod kloszem. ¦^^^?^? ??? ???^??^????? achnącymi świeżą żywicą. Taczka, graca, szpadel, siekiera, kliny i worek, w którym chował narzędzia - oto jego stałe wyposażenie. Rankiem wchodził na porębę, o zmroku ją ipuszczał - napracowany, zmęczony, ale jakoś niesłychanie twardy i zawzię-y. Szedł do domu najkrótszą, jaką tylko mógł drogą. Ciągnęła go kolacja łóżko. W przedszkolnych czasach siadywałem tu u niego godzinami, pomagałem nu, a on wywalając piach szpadlem spod grubego jak udo mężczyzny korzenia sosny bajał mi różne dziwy, przerywanym przez wysiłek głosem. ??? człowiek należał do stałych punktów moich leśnych atrakcji. Zarówno >n sam, jak i rodzaj wykonywanej przez niego pracy, a przede wszystkim ego opowiadania. - A dzień dobry, dzień dobry! - powitał mnie z powagą starszego wiekiem najomka - jak to dobrze, żeś przyjechał, dawno tu nie byłeś... Dzisiaj akurat esteś potrzebny... Czekam na twojego ojca, ale jakoś go nie widać... Zaspał >ewnie - Grzesiak uśmiechnął się i zmrużył żartobliwie oczy na znak, że istatnie zdanie jest zwyczajną kpiną. - O, mój ojciec - wziąłem rodzonego w obronę - to jeszcze przede mną v las poszedł! Dom opuścił przed świtem! - O, ja wiem, wiem... jak ten bór borem, to tu pewnie takiego borowego ak twój ojciec nie było... Nie doje, nie dośpi... Ale czekaj, coś mam dla iebie... 144 Wydostał się z dołu, strzepnął zapiaszczone nogawki spodni i bez dalszego słowa skierował się w stronę jałowcowego krzaka. Leżała tu jego pluszowa marynarka, którą odrzucił na bok, a spod niej wyjął swój worek na narzędzia. - Chodź! Patrz! - rzekł Grzesiak odwijając brzegi worka. Podszedłem, spojrzałem i ogarnęło mnie radosne zdumienie. Na dnie miecha zobaczyłem maleńkie, wielkości dużego królika sarniątko. Burosza-re, nakrapiane złotawymi cętkami stworzenie chowało bojaźliwie główkę w fałdy workowego dna i co jakiś czas wydawało delikatny, umowny pisk - ni to ptaka, ni myszki. - Co?... co?... co?... skąd to? - wymówiłem zająkując się z przejęcia i odruchowo wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć dłonią puszystego futerka malca. - Ładne to, prawda? - rzekł po swojemu poważnie Grzesiak - ale patrz! Spod ciała skulonego obronnie maleństwa wyciągnął jego lewą zadnią nóżkę, wziął ją w dwa palce niżej kolana i unosząc lekko ku górze pokazał mi część nadraciczną kończyny. - O, o!... - wyrwało mi się z ust mimowolnie, sarenka bowiem miała paskudną ranę; rozdarcie koronki* idące od zwarcia raciczek ku górze - co się stało? - Przyszedłem do boru rano, obie były z matką na porębie. Matka pasła się na trawie, a to małe plątało się koło nóg. Jak zobaczyły mnie, zaczęły uciekać. Wpadły w gałęzie ściętego świerka, o, tego tam, widzisz? Wpadły, no i masz! Stara uciekła, to małe narobiło pisku, schowało się w te gałęzie, podchodzę, szukam, znalazłem... Patrzę, skaleczone, zabrałem i czekam na ojca, żeby on tu coś poradził, ale jak ty jesteś, to przecież od nas obydwóch bardziej kształcony... Tak się to wszystko rozpoczęło, ta historia z Basią, a potem sarenka znalazła się na gajówce. Po prostu wziąłem ją na ręce, ona wtuliła główkę pod moją pachę i tak nie widząc świata, nie zdając sobie sprawy, co się wokół niej dzieje, znalazła się u nas w domu. Ja zaś ufny w swoje umiejętności samarytańskie, pogłębione na majowym kursie harcerskim - na którym nauczyłem się zarówno sztuki ratowania tonących, jak i sposobów tamowania wszelkiego rodzaju krwotoków - wziąłem się do kuracji sarniego potomka, ż tym chwalebnym postanowieniem, że podleczone sarnię zaniosę * koronka-tkankaprzyraciczna i? miejsce jego cielesnej awarii i puszczę wolno do dalszej, doskonalszej 145 »pieki matczynej i pod pieczę lepszego lekarza - natury. To rozdarcie, przebicie czy przecięcie owej koronki, nawet jak na moje liedoskonałe rozpoznanie, wyglądało dosyć groźnie. Przy najmniejszym uchu raciczki krwawiło, a może i sprawiało ból, gdyż maleństwo przy łoruszaniu nóżką piszczało rozpaczliwie, inaczej niż wtedy, kiedy jego głos jest jednym ze znaków w systemie porozumiewania się z matką. W domu działałem z całą energią - po harcersku, po lekarsku: nie może być zakażenia, a więc dezynfekcja; nie może się ruszać rozdarte miejsce, należy zatem je unieruchomić, a więc łupki; nie może się chore miejsce zabrudzić, a więc staranne obandażowanie. Obdarzyłem nóżkę sarenki pokaźną kukiełką z płótna, którą ona znosiła cierpliwie: z początku sięgała pyszczkiem w obolałe miejsce, jakby chciała pozbyć się opatrunku, ale potem dała spokój. Jednak to nie było wszystko, należało przecież stworzenie karmić! Więc znowu do matki po mleko, do miasta po smoczek, bo nikt we wsi tego rodzaju obiektu nie miał, i rozpoczęło się karmienie. Przywołując na pomoc własną wiedzę i przezorność, dawałem najpierw mleko gotowane i rozrzedzone wodą, a potem, po upływie kilku dni, zwykłe, prosto od krowy. Proces karmienia rozpoczął się od propozycji smoczkowych - jeśli tak można powiedzieć - i w pierwszym stadium doznał porażki. Basia, nie zważając na nasze jak najlepsze intencje, po prostu nie chciała pić. Wydzierała się z rąk, broniła przed tym nieszczęsnym smoczkiem, odwracała główkę, piszczała rozpaczliwie, jakby jej kto chciał zrobić dotkliwą krzywdę; myślałem: zdechnie z głodu, nie od rany. Nie miałem pojęcia, czemu to przypisać. Czy może ją odstraszał zapach tego smoczka, taki przecież inny od zapachu cyca matki, czy smak mleka odmienny od smaku mleka saren? Byłem bezsilny, nie umiałem sobie naprawdę tego wytłumaczyć. Na szczęście był ojciec. Przyszedł w południe na obiad i zdałem mu sprawę dokładnie, wysuwając swoje przypuszczenia. Ojciec się tylko uśmiechnął, powiedział: gdzie masz to mleko? ciepłe? - Ciepłe - odpowiedziałem, więc on wziął w rękę ową butelkę, umoczył smoczek w innym mleku stojącym na kominku i ten smoczek otarł o wargi sarenki, zwyczajnie je zmoczył. Zwierzątko, jak tylko poczuło obcy płyn na pyszczku, wysunęło języczek i zlizało go dokładnie. Potem ojciec powtórzył zabieg, z tym samym skutkiem... i jeszcze raz... i jeszcze raz... 10 - Opowieści krajobrazu 146 Następnie wsunął sprawnie smoczek do pyszczka naszej pensjonariuszki i to było przedprożem uczty lukullusowej tego dnia i wielu następnych: Basia zaczęła ssać z impetem, trykać główką w butelczynę, co jest u kopytnych objawem wrodzonym, opartym na instynkcie. Dalsze karmienie było już drobiazgiem. Przez pięć dni leniuchowała Basia w kuchni, w ciemnym kącie pod stołem; ta ciemność kuchennego kąta imitowała jej cień leśnego krzaka, pod którym zapadała w chwili jakiegokolwiek zagrożenia. Jednakże te krycia nie trwały długo. Pod nieobecność ludzi w kuchennym pomieszczeniu Basia opuszczała kryjówkę i krzątała się pośrodku izby, kuśtykając na trzech zdrowych nóżkach; czwartą, chorą, wyraźnie oszczędzała, trzymając ją skurczoną, nie opierała się na niej zupełnie. Stopniowo jednak, w miarę upływu czasu, przyzwyczajała się do ludzi, chodząc swobodnie między nami, a kiedy poznała smak i wartość mleka z butelki, każdy człowiek kojarzył się jej z tymi specjałami i zawsze się ich od mego spodziewała. Nieraz na próżno, bo nie można było Baśki przekarmić, w obawie, żeby się nie rozchorowała. Ciekawie wyglądało jej pierwsze pokonanie lęku przed nami. Siedzieliśmy przy kolacji nad wieczorem i w milczeniu jedliśmy mleko gotowane z chlebem, gdy widocznie na Basię podziałał znany już zapach mleka. W pewnej chwili usłyszeliśmy, jak pod stołem zaczął się jakiś ruch, głośne, nierytmiczne tuptanie - sarenka wstała widocznie - a po tym ujrzeliśmy, jak spod serwety nisko opuszczonej wychyla się jej pyszczek i zgrabna główka: ostrożnie, powolutku; maleństwo węsząc łakomie wyszło spod stołu całe i stanęło na -środku izby - widoczne w całej okazałości, na trzech nóżkach i z tą czwartą lekko ugiętą ochronnie. II Nasza niewielka pasieka przytykała jednym bokiem do szczytu stodoły. Była to kwadratowa przestrzeń, okolona drucianą siatką, w której mieliśmy wszystkiego pięć uli. Zostawiona sama sobie gleba pasieki wyhodowała najprzeróżniejsze, a widocznie miłe sobie rośliny. Krzewiły się tutaj kępy piołunu i bylicy, dzikiej miodunki i wiesiołka, ponadto rozsiał się bodziszek i dmuchawce oraz trawa - nic nadzwyczajnego, bladawa i wiotka, jak to zwykle na piaszczystej glebie. Po kuchni pasiekas Baśce dni niewoli wl u nas. Po obejrzeń^ zasadniczej z ojcemi z tej trudnej sytuacjil sarenki na porębie fałj gdzie szukać i Wiadomo i swoje przychówkowi łączność przychodź* \ w nocy, na pewno ii - kluczyła, koloffall,j dni? cztery dni? piet j nóżce zabliźniła s' bolesny, albo* marszu po rwai Po tygodniu spojrzałem na wyglądało wypusM pozostawienie jej rekonwalescencji,! jinowała mnie pen godzin. Zabije ja pkd terenach. Tymczasem vmm wakacje, więc cói-jeszcze miły ob miałem przedtem l miałbym nie roztropniejsze, inem niema trudno! złamanie szyi. ? pasieki ucinaj wszystkie swojej * badyle-nojll Po kuchni pasieka stanowiła następne miejsce, w którym przyszło spędzać aśce dni niewoli w naszej zagrodzie. Stworzenie to bowiem musiało zostać nas. Po obejrzeniu w swoim czasie poręby i najbliższej okolicy, a po isadniczej z ojcem naradzie, doszliśmy do wniosku, że najlepszym wyjściem tej trudnej sytuacji będzie, jeśli Basię zatrzymamy u siebie. Pozostawienie irenki na porębie lub w jej pobliżu rozbiło się o jedną zasadniczą trudność: dzie szukać matki maleństwa? Wiadomo oczywiście, że stare sarny otaczają wielką miłością i staraniem woje przychówkowe skarby, niewyrosłe jeszcze pokolenie. Straciwszy z nim (czność przychodzą na miejsce rozłąki, przychodzą w dzień, przychodzą r nocy, na pewno i matka Basi przychodziła niejeden raz w miejsce rozstania kluczyła, kołowała, szukała - ale jak długo mogła tak przychodzić? Trzy ni? cztery dni? pięć dni? A Basia była już u nas dwa tygodnie, jej rana na óżce zabliźniła się pięknie, tylko musiał pozostać jakiś uraz wewnętrzny, olesny, albowiem sarenka utykała i ochraniała nóżkę podczas biegu czy larszu po twardej nawierzchni. Po tygodniu pobytu sarenki u nas, kiedy odwiedziłem porębę, kiedy pojrzałem na sąsiednie zagajniki i uzmysłowiłem sobie, jak to będzie oglądało wypuszczenie Basi na wolność, doszedłem do przekonania, że «zostawienie jej samej, maleńkiej, bezbronnej i jeszcze do tego w stanie ekonwalescencji, byłoby z mojej strony zwyczajnym okrucieństwem. Prze-mowała mnie pewność, że sarenka zginie w ciągu dwudziestu czterech odzin. Zabije ją pierwszy lepszy drapieżca, który się będzie wałęsał po tych erenach. Tymczasem warunki domowe u nas wyglądały nie najgorzej. Miałem rakacje, więc cóż - do lektury zabranych ze szkoły książek dojdzie mi eszcze miły obowiązek wychowywania Basi. Powinienem podołać temu, niałem przedtem nieraz trudniejsze zadania i jakoś dało się radę, dlaczego niałbym nie poradzić sobie teraz? Zwierzątko podrasta, robi się coraz oztropniejsze, poznaje nasze obejście, zaprzyjaźnia się z ludźmi, z jedze-uem nie ma trudności, do mnie - gdy stanę przy furtce pasieki - Baśka leci na :łamanie szyi. Tak tylko ona potrafi: z najdalszego zakątka ogrodzenia >asieki ucina gwałtowny cwał, a tuż przy mnie, przy moich nogach pada na wszystkie swoje badyle*, jak ścięta, przywiera do ziemi i wyciąga szyję do * badyle - nogi zwierzęcia 148 przodu. Nie wiem, czy to jest pewien rodzaj kokieterii, czy prosi, czy się kłania uniżenie, w każdym razie pada dosłownie plackiem, popiskując kornie. Powolutku, ostrożnie zaznała Basia smaku zielem, oczywiście tej najbliższej, tej podręcznej - w pasiece. Przedmiotem dostępnym i ofiarą jednocześnie jej apetytu padły owe kępki piołunu i bylicy, wiesiołka i dmuchawca, nie mówiąc o trawie i bodziszku. Basia krążyła po całym okolonym placyku ustawicznie mieląc pyszczkiem, depcząc podłoże i niszcząc zatrawioną powierzchnię. Przez cały czas jej pobytu z pszczołami nie zaobserwowałem żadnej wojny, żadnych starć Basi z gospodarzami pasieki. Owady latały ponad jej szarym grzbietem bezkarnie, nie wyrządzając żadnej szkody. Nawet w lipcu, podczas rójki, Basia spacerowała między zdenerwowanym, rozbrzęczanym gorączką pszczelim towarzystwem, nie doznając nic przykrego. Wchodziła coraz głębiej, coraz bardziej w rytm życia naszego domu i naszej rodziny. Umiała przybiec do mnie i jeść z ręki podaną przygarść seradeli, o południu spodziewała się mleka czekając przy furtce, a wypuszczona na swobodę biegła do obory, zatrzymywała się przed wysokim progiem i czekała niespokojnie na moją matkę, aż wydoi krowy. Odlane dla niej do rondelka mleko wypijała Basia raz dwa, oblizując pyszczek i szturmując drzwi od mieszkania, za którymi ukryła się czy zniknęła matka, dawczyni tak dobrej rzeczy jak krowie mleko. Nie budziło wątpliwości, że nasza pensjona-riuszka zamierzała dopominać się o dolewkę dla siebie, uważając poprzedni przydział za niedostateczny. Świetnie się ułożyły jej stosunki z Sułtanem, rosłym, ryżego koloru sierści kundlem. Pies ojca potraktował tego rodzaju nabytek jak Basia z wyraźnym wyrozumieniem i pobłażaniem. Można się było nawet w tym dopatrzeć pewnej odmiany lekceważenia. Sułtan znał te stworzenia od szczeniaka i dziś już nic a nic mu nie imponowały: ani ich widok, który miał na co dzień, ani ich zapach, którego w lesie nie brakowało na każdym kroku. Dzik, to co innego -był wart zabiegów, uwagi, a nawet walki, ale sarna? W lesie podczas obchodu ze swoim panem nawet nie spojrzał w ich kierunku, kiedy przecinały dukt stadkiem lub pojedynczo... to w lesie, a w domu? Zamykał oczy na dowód, że nie warto nawet patrzeć w tę stronę. Zapoznanie, a potem przymierze Basi z Sułtanem, pozbawione było wszelkich cech dramatu. Pies nawet jej nie obwąchał, a i ona zmosła spokojnie jego i domowy na równiij Sułtan zatei pozwalały mu i stanowisko wff zachowanie ?? i a zdarzało się Jeśli sarna I pole jest i przemierzał) tylko po me' Ale Ba okoliczny: galopem doi łeb i pat była już gd Kiedy je poza ogro Sułtan fle swego rud jest w po Aż nadswlj stworzonko ani kłus, i catkowitąf jadła, co j a te rośl zwierzęta l zowie, onij idącą czasu trać razem z i jedząc, pn Lasem, zbytnio -t patrzyła Wl pokojnie jego obecność w królestwie kuchni traktując go jako sprzęt 149 lomowy na równi z kuferkiem, stołem i piecem. Sułtan zatem nie okazywał nigdy Basi nadmiaru zainteresowania, nie K>zwalały mu na to ani sędziwy wiek (liczono mu kilkanaście wiosen), ani stanowisko w rodzinie (był pupilem ojca od lat), jednak mimo wszystko lachowanie się Sułtana było co najmniej dziwne. Kiedy był w obejściu, i zdarzało się to najczęściej w niedzielę, w jakiś sposób miał na oku Basię, leśli sarna biegała po podwórku swobodnie, a Sułtan widział, że furtka na jole jest otwarta, wtedy z całą godnością związaną z jego stanowiskiem przemierzał podwórko, siadał w przejściu za zadzie, z miną: tędy przejdziesz tylko po moim trupie. Ale Basia wcale nie zamierzała siłą zdobywać sobie okna na świat okoliczny: była trzpiotowatym uosobieniem zgody i pogody; przybiegała galopem do łap Sułtana, padała przed nim plackiem, a on opuszczał sędziwy leb i patrzył na nią z góry z wyraźną dezaprobatą w ślepiach; po chwili ona była już gdzie indziej. Kiedy jednak sarenka, zmyliwszy czujność naszego Cerbera, wybiegała poza ogrodzenie, najczęściej w szkodę, a tą była leszka kapusty za domem, Sułtan flegmatycznym truchtem dobiegał do niej, stawał i trącał ją bokiem swego rudego cielska, dopóty, dopóki Basia nie wróciła na drogę cnoty, to jest w podwórko naszego obejścia. Aż nadszedł czas, że sarenka podrosła, wygoiła jej się noga zupełnie, stworzonko zapomniało o ranie, o skaleczeniu, stąpało zupełnie swobodnie, ani kłus, ani galop nie sprawiał jej trudności. Basia w naszej zagrodzie była całkowitą panią: swojego czasu i swojej woli. Chodziła w dzień, gdzie chciała, jadła, co jej się podobało. Sierpień jest miesiącem sytości. Żniwa skończone, a te rośliny, te uprawy, które zostały po żniwach, trudno tak bardzo przez zwierzęta skrzywdzić. Nic więc dziwnego, że sarenka mogła używać co się zowie, ona jednak w tych warunkach całkowitej swobody objawiła daleko idącą wybredność: lubiła podjeść w łan i ku seradeli, a niedużo, najwięcej czasu traciła na zboczu podleśnego rowku, na którym rosła niewysoka trawa razem z drobną białą koniczyną. Tu Basia używała, tu spędzała godziny, jedząc, przeżuwając, trawiąc. Lasem, jego bliskimi drzewami i krzewami nie interesowała się Basia zbytnio - nie obchodził ją las. Stawała nieraz, zasłuchiwała się w jego szumy, patrzyła w jego cienie, ale nie zdradzała chęci, żeby wpaść do środka, pobiegać, ukryć się - nie. Kiedy ją raz podglądałem o zmierzchu, chcąc zauważyć, jak reaguje na zakończenie dnia, kiedy sarny żyjące na swobodzie wychodzą na żerowiska, czy tamtejsze mroki leśne nie ciągną jej przed nocą, usłyszałem niedaleki, podrywający głos sarnika, jego „szczeknięcie". Głos kozła padł tak niespodziewanie i tak jakoś ostro, że sarenka z wrażenia aż przysiadła, wstrząsnąwszy się cała niby pod nagłym uderzeniem. Po chwili wstała ostrożnie, wyciągnęła szyję, nadstawiła uszu bacząc ku leśnym głębinom, ale szczekanie sarna nie powtórzyło się więcej. I musiał ów głos przechodzącego w pobliżu kozła mieć dla Basi głębsze, poruszające instynkty znaczenie, gdyż na drugi dzień i następne wypuszczona z komórki, przybiegłszy na podleśny rowek, szczypała swoją ulubioną mieszankę, żerowała już nieco inaczej. Dawniej czyniła to naiwnie, spokojnie i jakby mechanicznie, teraz zmieniła swoje zachowanie: zajadając w najlepsze trawę, przerywała ni stąd, ni zowąd ucztę, gwałtownie podnosiła główkę do góry, nadstawiała bacznie uszy, zastygała na kilka momentów i patrzyła z natężeniem między drzewa, jakby oczekując, czy się to poprzednie hasło odezwie, czy nie. Głos nie odzywał się, kozioł przeniósł się z żerowaniem w inną stronę boru, ale pamięć tamtego zdarzenia pozostała w mózgu Basi na zawsze. Nasza ulubienica uwielbiała zabawy. Nie zawsze, co prawda, ale namiętnie. Czas zabaw, ich miejsce i rodzaj wybierała sama. Ludziom nie dała się sprowokować, chęć nachodziła ją nie wiadomo pod wpływem jakiego bodźca. Stoi sobie na przykład Basia na środku podwórza, spokojna i potulna, zdawałoby się uosobienie niewinności, gdy z miejsca, z punktu zaczyna podskakiwać, brykać, rzucać się w lewo i w prawo, padać na nóżki, zaczynać jakiś szalony galop, bieg, jakiś na złamanie karku cwał, zdawałoby się -rąbnie w płot i rozleci się na części jak kukiełka, a tu nic z tych przewidywań. Basia pada na cztery kończyny i ślizgając się po piaszczystym podłożu kończy bieg tuż przed sztachetami. Czasem świadkiem jej popisów są ludzie, a czasem - niewiarygodne, a jednak prawdziwe - przedmioty martwe. Oto stoi sobie na ziemi wiadro, matka idąc z nim po wodę do studni zostawiła je na chwilę, a sama poszła do piwnicy po jakiś drobiazg. Tymczasem skądś pokazuje się Basia, podbiega do wiaderka, obwąchuje krawędź nie znanego naczynia, odskakuje od niego niby oparzona, a potem: dalejże tańce, dalejże pląsy i podskoki, istny cyrk sarnio-podwórzowy. Kiedy indziej była to laska ojca wetknięta w ziemię, a raz ręcznik, który się suszył przewieszony przez płot. Kulminacyjnym 151 jednak zdarzeniem z tego cyrku było obtańcowywanie przez Basię Sułtana. Leżał sobie przed progiem domu ojcowy towarzysz leśnych wypraw -spokojny, wyraźnie upałem rozleniwiony - a tu wokół niego dokonywało się szaleństwo Basinych popisów, ale choć miała Basia swój program zabawowy prawie stały, utarty, małozmienny, nie przeszkadzało to jednak, że powtarzając pewne numery stale, wzbudziła chyba zainteresowanie rudego olbrzyma; Sułtan, zachowując swoje wspaniałe odosobnienie, patrzył na owe popisy z niejakim zajęciem. I kiedy mnie, patrzącemu z boku na te brykania, zdawało się, że jeszcze, jeszcze trochę, a rudzielec sam weźmie udział w tym teatrze, Sułtan nagle i bez zapowiedzi zmienił pozycję... - przewrócił się z westchnieniem na drugi bok. III Na jesieni, nie z mojej winy, do szkoły nie pojechałem. Dyrekcja zawiadomiła mnie, że z powodu zajęcia budynku przez wojsko na cele szpitalne, zajęcia tegoroczne rozpoczną się dopiero 15 grudnia. Cóż było robić? Należało zdjąć czapkę przed względami wyższymi i zostać w domu. W dzień więc obserwowałem sarnę, pomagałem w robotach polnych, a wieczorem rozpoczynałem od początku: Pojatę, Listopad i Quo vadis? - bo te tytuły tylko miałem pod ręką, zabrane z biblioteki szkolnej jeszcze przed wakacjami do lektury. Nie rozpaczałem zbytnio z tego powodu, w rytm życia wiejskiego byłem już przez okres wakacji wtarty, miałem więc czym wypełnić czas wolny od zajęć. Ciekawe było dla mnie obserwowanie Basi. Mimo że ją co dnia widziałem - pasąc, zamykając do komórki na noc, pojąc - nie mogłem się nadziwić zmianom, jakim sarna ulegała - że użyję tego określenia - z dnia na dzień. Jej dziecinna suknia jęła zmieniać barwę, kózka - a jak ją zaczął nazywać ojciec: siutka - zaczęła się robić szarawa, ciemnopopielata i na tle tej barwy ostro zarysowała się biała łata talerza czyli płatu skóry na zadzie. Miesiąc wrzesień w ogóle był dla naszej gajówki, małego światka pod lasem, miesiącem przełomowym. Przede wszystkim Basia nie lękała się już lasu, wpadała tam coraz częściej, a raz nawet zanocowała. Było wtedy troszkę 152 lęku o nią, o jej całą skórę, a nawet o życie, ale mała wyszła z tej przygody bez szwanku. Czy się kumała już wówczas z dzikimi sarnami, żyjącymi w okolicy, tego nie umiem powiedzieć - nie stwierdziłem. Ale pewne się stało, że natura ciągnęła ją do właściwego jej z urodzenia środowiska. Poza tym stało się coś, na swój sposób bardzo zdumiewającego. Basia potrafiła jakimś cudem skokietować Sułtana. Ten podstarzały samotnik, który z ojcem zdeptał cały las w paski, w kratkę, w jodełkę i w ciapki, utknął teraz na gajówce. Pilnował domu. Ojciec dał mu całkowitą folgę: chciał pies z nim iść do lasu - szedł, chciał zostać w obejściu - zostawał, ale nie czuł się tu teraz opuszczony, dotrzymywał towarzystwa Basi. Ona w seradelę - Sułtan za nią, ona w ziemniaki - Sułtan tuż przy niej; siadał ulubioną modą na zadzie, kładł się na boku lub w najklasyczniejszy sposób warował blisko niej - pilnował siutki, pasł ją, miał stworzenie na oku. W okresie późniejszej jesieni, w drugiej połowie października stanowiła ta przyjaźń rzecz powszednią, ale moje zetknięcie się z tą parą po raz pierwszy -zdumiało mnie. Działo się to w tym czasie, kiedy zniknięciem Baśki przejmowaliśmy się wszyscy: i ja, i matka, i ojciec. Wówczas też, po raz któryś z rzędu, Baśka na noc do gajówki nie przyszła. Zauważyłem również, że brak Sułtana, ale to nie dziwiło: ojciec wstawał bardzo wcześnie, przed nami, i mógł zabrać psa ze sobą. Taka mogła być jego wola, potrzeba czy fantazja. My nie mieliśmy tu nic do powiedzenia. Trochę więc zaniepokojony nieobecnością Baśki, a trochę powodowany chęcią grzybobrania - po ostatnim deszczu mogły się po brzezinkach rzucić piękne krawce - wziąłem koszyk i przekroczyłem granicę lasu. Miałem swoją metodę w szukaniu grzybów, metodę przejętą po starszych, a potwierdzoną przez własną, kilkunastoletnią praktykę: chodziłem po lesie nie na oślep, tylko od grzybowiska do grzybowJska, a o nich decydowała pora roku, stan wilgoci, ciepłota powietrza. - Dziś - mówiłem do siebie na głos - będą grzyby w brzózkach. Przy takiej pogodzie i przy takim cieple krawce murowane. Trzeba iść na krawce. W tej części lasu, na zachód od gajówki, wykorzystując piaszczyste zbocze lekkiego pofałdowania terenu, posiały się brzózki, jak zwykle towarzyskie, zagęszczone i dorodne. Idę między nimi przed siebie, a oczyma strzygę na prawo, na lewo, na prawo, na lewo. Ale oto przede mną znana mi zatrawiona golazienka, tam pójdę - myślę -może na co wpadnę, na jakie ładne grzybowe miejsce. Wstępuję zaciekawio- i?, rzucam wzrokiem przed siebie i z wrażenia aż staję w miejscu jak 153 wmurowany. Nie dalej niż kilka metrów przede mną sielanka. Po lewej itronie golazienki skubie trawę spokojnie Baśka, a przed nią, w swojej llubionej pozie - siedzi nie kto inny, tylko Sułtan. W momencie, kiedy wchodziłem na golaźnię, oboje zwrócili łebki ku mnie, jakby chcieli wyczytać z moich oczu odpowiedź na pytanie: a co, pasujemy do siebie? Nawymyślałem obojgu razem i każdemu z osobna, ile wlezie, zasługiwali i? to, ale tylko Sułtan pozwolił mi dotknąć się do łba i karku, Baśka natomiast nie znosiła głaskaniowych karesów; kiedy zwróciłem się ku niej, >rzerwała jedzenie i weszła z golaźni w gąszcz. W listopadzie nasza siutka stała się całkiem szara, czyli otrzymała zimową uzyodziewę. I, jakby między tymi barwami była ścisła współzależność, na tle italowego koloru skóry bielał tym bardziej jaskrawo jej talerz, który przy )iegu zwierzęcia migał za nią zarówno w dzień jak i w nocy. Baśka, >odkarmiana mlekiem, stale w ruchu i żerująca swobodnie na świeżym >owietrzu, rozwijała się bardzo dobrze - wzrostem sięgała starej kozy. - Rośnie nam to sarniątko - mówił nieraz ojciec. - Ale popatrz, jak wygląda ogródek - dodawała matka. Przy końcu tego miesiąca spadł śnieg, ponowa, i trwały, leżał dosyć drago. Byłem wtedy świadkiem dziwnych praktyk sarny, praktyk, których nie mogłem sobie wytłumaczyć. Oto przy końcu dnia, przed zmrokiem, zaczęła Basia opuszczać gajówkę i szła z wyciągniętą szyją, zdradzającą uwagę, w stronę wsi. W pewnym miejscu stawała i zdawało się, że nadsłuchuje przedwieczornych gwarów dolatujących z głębi chłopskich podwórek. Długo tam przede wsią nie bawiła; podreptała, pochodziła tu - tam, popatrzyła, powęszyła i wracała tą samą drogą, niemal tą samą ścieżką. Zdawało mi się, że po naszym obejściu wróciwszy, chodzi jakby lekko ospała czy rozleniwiona. Zaskoczyły nas jej praktyki, ale jeszcze większym zaskoczeniem były one dla Sułtana. Pies został zupełnie zdezorientowany. Wychodził co prawda za Basią z podwórza i patrzył w jej kierunku, nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi. Stał, patrzył i czekał cierpliwie, aż koza z tej wycieczki wróci. Bezradny. Stało się jednak któregoś dnia, że zwolniony z łańcucha wiejski kruczek, wałęsający się po zastodolu, spostrzegł sarnę i zaatakował ją z miejsca: 154 zwyczajnie, po psiemu, po kundelsku, to znaczy z pasją, szczekaniem, a bez jakichkolwiek podejść. Mocny Boże! co się zaczęło dziać: z jednej strony ode wsi naciera z ogniem kundel, w środku Baśka zmyka co sił, pięknym, gibkim, sarnim galopem, a od strony naszej gajówki uderza huragan... Sułtan, jak żył swoich kilkanaście lat, jeszcze takiego galopu nie miał. Byłem przekonany, że jeśli dopadnie kundla, śmierć mu będzie pisana, jak nic. Łagodnego charakteru osobnicy są w stanie rozżarcia najgorsi. Śnieg się za nim gotował, jak gotuje się woda za śrubą statku... No, musiał pies przeżywać: żeby on, pan całej okolicy... żeby na jego oczach... taka hańba!... taki wstyd!... taka bezczelność! Sułtan minął Basię jak wicher i godził z impetem wprost w atakującego kruczka. Obaj idą na siebie w galopie, idą na oślep, jak dwie burze... Jeszcze chwila i zetrą się... jeden widzi tylko zad śmigającej przed nim sarny... dragi ma wzrok wlepiony w czarną bryłę kundla, toczącą się ku niemu w tumanie śnieżnego pyłu... Jeszcze chwila... jeszcze moment... jak będzie wyglądało zwarcie? Nie - do zwarcia nie doszło. Pierwszy spostrzegł się kruczek, że zamiast zadnich nóg sarny i jej talerza ma rudy łeb rozwścieczonego Sułtana. Nie zahamował w miejscu, bo przewróciłby w powietrzu koziołka i dostał się w otwarty pysk wroga, tylko instynktem kierowany, skręcił w prawo, tuż przed zębcami Sułtana, i szerokim łukiem zaczął rejteradę w stronę zbawczej wsi, a Sułtan za nim. Na próżno. Kruczek był lżejszy i młodszy. Od tego zdarzenia poczynając Sułtan nie odstępował Basi na krok. Ilekroć zmierzała ku wsi - a sarna wciąż ponawiała próby dojścia tam - tylekroć tuż za nią fatygował się stary przyjaciel i, jakby Sułtan psuł jej plany i zamierzenia, Basia te wypady po kilku nieudanych próbach zarzuciła. Grudzień. Mróz trzyma. Śnieg nie taje. Dnie coraz krótsze i krótsze. Do mojego wyjazdu już blisko. Myślę: droga do stacji, długa jazda koleją. Szkoła. Koledzy. Nauczyciele. I oto przed samym prawie odjazdem Basia funduje mi pożegnalne przedstawienie. Od trzech dni po południu albo przed zmrokiem wychodzą z zagajników na oziminy sarny. Jedenaście sztuk. Ładne stadko. Jednakowe, szare, jak wyrzeźbione przez artystę figury. Trzymają się brzegu pola, zwartą, ładną grupą. Jedzą, skubiąc co bardziej wyrośnięte piórko żyta. Czasem wszystkie schylone są ku ziemi, a czasem jedno podnosi główkę ku górze: patrzy na strony, słucha. Lustruje okolicę. Ocenia stan bezpieczeństwa. To kozioł, sarnik. Popatrzył i znów się schyla. Znów zaczyna jeść. Ku tym sarnom popatruje Basia. Stoi w szczycie stodoły i trzeci już dzień ma na oku pasącą się tam rodzinę. Śledzi gromadkę bez ruchu, uważna, spokojna dotąd, aż coś stadka nie spłoszy. Ono niknie w zagajniku, a Basia poczeka jeszcze, postoi i odchodzi, jakby z żalem i jakby w stanie hipnozy. Idzie ku gajówce, ale wciąż się ogląda. Tego dnia - na całą dobę przed moim odjazdem - wszystko zaczęło się tak, jak zwykle: popołudnie, stadko na oziminie, Basia w szczycie stodoły na poprzednim stanowisku. Stoi. Patrzy. Czeka. I ja stoję, patrzę i czekam. W pewnym ułamku sekundy widzę, że Basia ruszyła przed siebie i zaczęła iść w stronę saren. Zrazu powoli, ostrożnie - uszła kilka kroków i zatrzymała się. Widzę w całej jej postaci napięcie: uszy do przodu, szyja wyciągnięta, nóżki stawia zgrabnie, z wdziękiem, istna baletnica; potem przeszła w drobny kłusik huśtając własny korpus w rytm stawianych kroków. Na widok zbliżającego się intruza stadko saren uniosło głowy jak jedno, zbiło się w ciaśniejszą kupkę - niepewne i jakby bezradne. Widać było wyraźnie wszystko - mogły być gotowe do ucieczki albo równie dobrze mogły rozpocząć w dalszym ciągu żerowanie. Niestety, zepsuł wszystko Sułtan: wypadł z furtki i na widok Basi idącej w kierunku lasu, przeszedł z miejsca w pościg: dogonić niewdzięczną, dopaść jej boku, zawrócić do gajówki albo co najmniej towarzyszyć do lasu - oto jak tłumaczyłem sobie gwałtowny i pośpieszny bieg sułtana za Baśką. Na widok pędzącego psa, sarny zawróciły w stronę lasu, błyskając na despekt biegnącemu rudzielcowi jedenastu talerzami. Basia zaś pod natrętną opieką towarzysza musiała zadowolić się obejściem gajówki. IV Święta Bożego Narodzenia. Wigilię i dni świąteczne spędzamy w szkole - nie opłaci się jechać do dalekich domów rodzicielskich. Przy stole z choinką i internatowym jędze- niem towarzyszą nam: dyrektor, nauczyciele i wychowawcy. Po dwu dniach przerwy zaczynają się lekcje. Podczas wigilijnych kolęd myślę o gajówce, matce i ojcu, Basi i Sułtanie. Wielkanoc. Dni kwietniowe. Ładna, ciepła pogoda. Przyjeżdżam na dwa tygodnie: kawał czasu. Zastaję wszystko w porządku, w zdrowiu, tylko zdaje mi się, że w wąsach ojca i po bokach Sułtanowego pyska przybyło nieco siwych włosów. Prawdopodobnie postarzeli się. Baśka wyrosła i jednocześnie zdziczała. Mleka już nie pija. Jada poza domem. Przepada za nasypami rowów, na których rzuciła się młodziutka trawa i listki białej koniczyny. W domu jest rzadkim gościem, nocuje nie wiadomo gdzie. Źle na nią podziałały kontakty ze stadkiem saren, wychodzących na żer pod lasem. Doszło jednak do nich mimo gwałtownych sprzeciwów Sułtana. Ich obopólna przyjaźń rozluźniła się. Z winy Basi. Chciała i chce wychodzić do lasu, a na to Sułtan nic nie może poradzić. Sarna jest szybsza, bardziej chyża; po prostu ucieka Sułtanowi sprzed nosa i ginie w lesie. Z początku pies szukał, węszył, gonił, ale po godzinie, po dwóch, wracał zdyszany, zziajany, z wywieszonym do ziemi ozorem, ale... sam. Znowu wakacje, znowu jestem w gajówce, tym razem w lipcu. Napracowaliśmy się - trzeba było powetować jesienną przerwę. Intensywną pracą w ciągu roku i dwutygodniowym opóźnieniem ferii letnich. A tu, u nas, na polach i w lesie - co za zmiany! Żyto za dziesięć dni będzie koszone, ptaki wyprowadziły z gniazda pierwszy lęg młodego potomstwa. Lato w pełni! Bawię w domu już trzeci dzień, a Basi jeszcze nie widziałem. Kiedy mówię do Sułtana: „Sułtan, gdzie Basia, szukaj Basi! Szukaj!" pies podrywa się gracko, unosi głowę, wybiega za obejście, najczęściej w stronę lasu, kilkanaście susów, potem staje i patrzy raz w moją stronę, a raz tam, przed siebie. Czy to jest objaw bezradności, czy wskazywanie kierunku? Trudno mi wyrokować. Wzrok mu, zdaje mi się, osłabł. Wczoraj stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że sarnie gody trwają w całej pełni. O zmroku i przed wieczorem kozły spłoszone urojonym, przypuszczam, przeciwnikiem, coś mi za często szczekają, w dzień zaś ustawicznie buszują po zbożach. Biegają też i sarny, tylko im główki i uszy sterczą ponad falą kłosów. Czy która z nich jest Basią? Muszę polegać na ułamkowych zdarzeniach i własnej domyślności. Czy to była Basia we wczorajszym zdarzeniu? Stałem na ganku naszej chałupki i patrzyłem w kierunku pól. Me widziałem ich dawno. Beze mnie uległy takim przemianom i były tak piękne! Kładła się już na nie przedwieczorna oćma. Od strony Zeglinki dolatywało granie derkacza. Przepiórki pilikały z łanu koniczyny za rowem. Słowik czule kląskał nad źródłem. Zapóźniony chrabąszcz przeleciał nad podwórkiem. Wtem leżący u moich nóg Sułtan podniósł głowę, nadstawił po psiemu uszy i spojrzał w kierunku bramy. Rzuciłem wzrokiem tam i ja. Coś się zaczyna dziać: na wprost mnie wyszła z żyta sarna, weszła w łan ziemniaków i redlinką zmierzała na wprost ku bramie obejścia. Sułtan napinał uwagę coraz bardziej. Kasztanowate, letnie odzienie zwierzątka, na tle sinawej mgły przedwieczerza było wyjątkowo wyraźne. Natężyłem i ja uwagę: Basia? Nie przekonałem się o tym nigdy, bo oto w tym samym momencie wytrysnął, wyskoczył ze ściany zboża jak wystrzelony z łuku samik i w mig rozpoczęła się gonitwa godowa: piękna... urzekająca... porywająca... Taką gonitwę mogłem widzieć tylko ja, urodzony i wychowany w lesie i pod lasem. Godowy bieg... to nie jest galop. Godowy bieg... to nie skok za skokiem. Godowy bieg to jest ślizg o piorunującej szybkości!... Para przecięła w poprzek ziemniaki, posuwając się tak nisko, że widać było tylko uszy znad łęcin kartoflanych, potem skośnie mignęła się przez klin żyta, przeskoczyła rów oddzielający pole od boru i dojrzałem jeszcze między drzewami ich dwa, trzy błyskawiczne ruchy, a potem objęła wszystko ciemność leśna... Czy to była Basia? Na starym zegarze Skłamałbym wobec samego siebie - a kłamstwo te^o rodzaju uważam za mjfO/S/e/e I?????/??i????????? -gdffyin łmerdzff, że wo/e początki pracy zawodowej odbywały się wśród zasobnego otoczenia domowego, luksusu, który wyniosłem z zasobnej rezydencji moich rodziców. Rzeczywistość, z gatunku tak zwanych twardych, należała do zgoła innych: żelazne łóżko, malowana skrzynka, pozostałość jeszcze z epoki uczniowskiej, podręczna walizeczka, taboret i stół, oraz jako ukoronowanie wszystkich mojego domu wspaniałości - stary wiszący zegar z wagami. Zabierając z domu ten szacowny grat, nie tyle wziąłem pod uwagę jego stronę praktyczną, użytkową, ile dawałem upust swojemu sentymentowi -przywiązany byłem do zegara, do każdej jego części osobno; przez okres całego dzieciństwa wisiał naprzeciw mojego łóżka, prezentując dwie spatynowane, miedziane wagi w kształcie świerkowych szyszek, prostokątną z porcelany tarczę wyposażoną w łacińskie cyfry i dwie niejednakowe pa w sk bę< na wskazówki oraz wahadełko, brązowy pieniążek na drucie, zawsze rozkołysa- 159 i?. kiedy zegar chodził i zawsze nieruchome, kiedy zegar stał. Mebelek - tak go chyba należy zwać - ani nie bił, ani nie kukał, ani nie wygrywał żadnych archaicznych kurantów. Jedyną jego zaletą w naszej rodzinie było to, że chodził i to prawie dobrze, a wymagał mało - codziennej nanipulacji z wagami. Dalekie przenosiny i niewątpliwy awans społeczny tego dziewiętnastowie-znego przedstawiciela czasomierzy należało uczcić kosztowną wizytą u zegarmistrza. Wiekowy, zasuszony mistrz fachu, jakich spotykało się*ty!ko v małych miasteczkach, Żyd z brodą i w okularach o drucianej oprawie, norąc do rąk mój skarb rodzinny, raz spoglądał na mnie, raz na zegar. )glądał go z szacunkiem. - Co j e m u brakuje? - zagadał wreszcie. - Nie wiem... - odpowiedziałem podstępnie. - Chodzi? - Nie... - Bije? - Nie... Zegarmistrz skinął dosyć niedbale głową, jakby się spodziewał tej odpowiedzi z moich ust. Potem odjął od tarczy prawą rękę, rozcapierzył wolno •alce, wykonał nieokreślony ruch w moim kierunku i rzekł z pewnością siebie i głosie: - Będzie chodził. Będzie bił. Z zagraconego wierzchu swojego warsztatu wziął w palce zegarmistrzow-ką lupę, włożył w oczodół prawego oka, spojrzał w gąszcz kółek i sprężyn znowu usłyszałem: - Gra? - Nie... - odpowiedziałem szczerze. Żyd znowu orzekł tonem pełnym namaszczenia: - Będzie grał. Odchodząc upewniony, że za tydzień wszystko znajdę gotowe do najdrob-iejszego szczegółu, poprosiłem go jeszcze raz, żeby należycie wyczyścił szystko od a do z. - Wszystko będzie, jak trzeba... Wszystko będzie, jak trzeba... Wszystko ędzie, jak trzeba... - zapewnił mnie trzykrotnie z zapałem, kiwając mi głową a pożegnanie. 160 Zdarzenie z zegarem podkreślam szczególnie, nie dla dama upustu swojemu wrodzonemu gadulstwu, tylko chcę dobitnie podkreślić, że ten mebelek (czy sprzęcik?) stał się tej wiosny bohaterem - ściśle: współbohate-rem zdarzeń. Mieszkałem w pokoiku chłopskiego domu, którego południowe okna wychodziły na niewielki sad - ot, kilkanaście drzew całej parady: grusze, jabłonie, parę wiśni, krzaki agrestu. Wciśnięty w suche karby narzuconego sobie rygoru - praca, sen, jedzenie, spacer - w nielicznych chwilach wolnego czasu żyłem w przyjaźni właśnie z owym sadem, z owymi drzewami. Działo się bowiem z nim i w nim zawsze coś ciekawego. Oto na przykład w marcu wzbierały pąki - rzecz radosna, później kwitły drzewa wiśni - okazja do zachwytu, ukazały się pierwsze owoce - moment zdziwienia, potem powlokły się rumieńcem - nowa radość. Albo jak przeżyć obojętnie uderzenie letniej nawałnicy w sad: wichru, deszczu i tej trudnej do oddania, a pełnej dramatycznego wyrazu, nawet dramatycznej grozy, szarpaniny drzew... Czy widziałeś kiedyś targany wichurą sad? A ileż urozmaicenia przynosiły ukazujące się od wczesnej wiosny ptaki! Kiedy tylko przedwiośnie zameldowało się słońcem, otwierałem górny przewietrznik okna i nie zamknąłem go aż w czasie, gdy temperatura powietrza na zewnątrz pokoju wymagała rozpalania w piecu. W takich warunkach spałem, jadłem, pracowałem. Nie bałem się przeziębień, katarów, nawet gromów burzy, mimo że zostałem wychowany wśród otoczenia, które twierdziło, że otwarte okno ułatwia rozbisurmanionemu piorunowi wniknięcie do środka domu. W sobotę wieczorem chodzę spać później, za to w niedzielę rano mogę dłużej sobie pospać. Budzi mnie zawsze pełniejący dzień, otwieram powieki i cieszę się słodyczą wyspania, ciepłem pościeli, poczuciem zdrowia i zapowiedzią pięknej pogody. Miły stan: niby śpię, niby nie śpię, rozleniwienie snem wolno odpływa ode innie, godzę się bez sprzeciwu z koniecznością powstania z łóżka... zaraz właśnie wstanę... odrzucę na bok okrycie... Nie, nie wstałem. Oto, gdym ustalił kolejność wykonania codziennych czynności i już się miałem poderwać, wzrok mój pochwycił na tle rozjarzonych szyb okna jakiś ruch, jakiś migot szarego, niewielkiego przedmiotu: tu-tam, tu-tam... . , „ W rezultacie przedmiot ten padł nagle na ramę dolną przewietrzmka znieruchomiał jak skamieniały. Spojrzałem ostrożnie na to coś - muchołów- 151 a - poznałem. Ptak usiadł, przyjąwszy charakterystyczną dla tego gatunku itaków pozycję: prawie pionowy układ ciała, opuszczony ku dołowi ogonek, ieruchoma, wciśnięta między barki główka - przypominał martwą figurkę ; gliny, tylko delikatne, niby febryczne drżenie samego końca ogonka namionowało, że mamy do czynienia z żywym stworzeniem. Muchołówka zdawała się patrzeć w zacienioną głąb pokoju i ja na nią tatrzyłem bez mrugnięcia powieką. Na razie bowiem cel tej wizyty był nie ozszyfrowany. Należało czekać spokojnie na dalsze zdarzenia. Ale tym tastępnym zdarzeniem było to, że ptak jednym odbiciem skrzydeł sfrunął i ramy okiennej niby zdmuchnięty, obniżył lot ku ziemi i przepadł między ałą/kami drzew w sadzie. Po chwili, kiedy doszedłem do przekonania, że wypad muchołówki był tasim kaprysem, być może spowodowany chęcią zbadania, co się kryje za mi otwartym przewietrznikiem, jaka to tajemnicza dziupla - przełożyłem ogi na chodniczek koło łóżka. I w tym samym momencie zatrzymał znowu dalsze moje czynności migot a oknem, znajomy już i pozbawiony dreszczyku niespodzianki, muchołów -a siadła na ramie przewietrznika i nie bawiąc się dłużej w towarzyskie eregiele, jakie są zrozumiałe w obcym i nie znanym miejscu, jęła latać po mętrzu mojego pokoiku. Latała zresztą nie na ślepo, bez głowy, w jej fruwaniu była pewna metoda, rzymała się górnej części ściany, tuż zaraz pod sufitem, leciała wolno, jakby adała rodzaj i stan każdej płaszczyzny, przesuwając się miejsce za miej-cem. Wreszcie znalazła się nad moim historycznym zabytkiem, zatrzepotała krzydełkami i nie bez wyraźnego wahania siadła na górnej krawędzi orcelanowej tarczy, przyjmując naturalną jej pozę: pionowy prawie układ iała, ogonek w dół, spokój w całym zachowaniu. Patrząc na wszystko znieruchomiały, przyjrzałem się dokładniej wskazów-om zegara, położonym niżej ptaka. Pokazywały ni mniej - ni więcej, tylko a minutę wpół do siódmej. - Będziesz ty się miała z pyszna, jak ci ten odrestaurowany grat rąbnie wój wymierzony czas... - przemknęło mi przez głowę i nie dokończyłem eszcze tego zdania w myśli, gdy usłyszałem donośne: brzdęk!... Wybiło wpół do siódmej. - Opowieści krajobrazu 162 Muchołówka ani drgnęła, ten dźwięk nie wzruszył jej wcale. Zachowała bez zmian spokojną pozę, jakby niedbałą, jakby obojętną. Znacznie później odbiła się nóżkami i skrzydłami od ramy i już jej nie było, odfrunęła tą samą drogą. Sprawa - tak z początku pełna zagadkowości - stawała się coraz to bardziej jasna: ptaki szukały miejsca na gniazdo i z jakichś tajemniczych względów zaczęło im się podobać wnętrze mojego skromnego pokoju, a w nim - stary zegar. Dlaczego on? Mogły równie dobrze obrać sobie wierzch szafki albo kaflowego pieca. Nie - one wyraźnie zmierzają w stronę zegara. Jego wierzch zatem musi im przypominać któryś z elementów drzewa w sadzie, gdzie się gnieżdżą zazwyczaj. Pozostają jednak inne sprawy, moja obecność w pokoju i... zegar. No - raz jestem, raz mnie nie ma, w dzień bardzo rzadko i na krótko, ale przyprowadzone do porządku, ożywione przez starego zegarmistrza dźwięki - bicie co pół godziny, co godzinę, i owo „granie" co trzy godziny: o dwunastej, o trzeciej, o szóstej i o dziewiątej - granie od strony poziomu muzycznego bardzo skromne, owe do... mi... sol... do, ale przecież na tyle hałaśliwe, żeby spłoszyć tego rodzaju ptaki, jak muchołówki, uczulone przecież na hałasy, jakie niesie z sobą cywilizacja. Jedna z nich - według mojego rozpoznania samczyk - nie zareagowała na pojedynczy dźwięk bicia, ale jak będzie z drugą sztuką pary? z samiczką? Jak ona się zachowa? A jak przyjmą obie ów tetrachord:* do... mi... sol... do...? Zlekceważą go najzupełniej czy uciekną? Po sąsiadach bliskich, ale jeszcze niezupełnie dokładnie znanych, można się w pewnych sytuacjach spodziewać wszystkiego. Kończyłem właśnie śniadanie, gdy odwiedziny moich niepospolitych gości powtórzyły się znowu: wpadły dwa ptaki do pokoju i dokonawszy konwencjonalnego oblotu, usiadły zaraz na krawędzi zegara; zgodna, niechybnie małżeńska para, zachowująca właściwą im godność w całej postawie. Nie muszę dodawać, że i ten wypad muchołówek zamroził moją uwagę, kiedy siedziałem przy stole. * tetrachord-następstwo czterech dźwięków gamy I znowu niec wiem przecie o i wskazujących < gamy c-dur i co Spłoszą się?., Trzymani je j wybił sześć razy j do... I oto zaszłai wydobywający i z nich -/dajesię na ten, dosyci Zatem ptaki • nieobecności, i przy mnie pot mnie zarówno i prawdziwy pti zabity). Muchołówki i interesującej trzymała w dziobał to być sucha, ? dom. Druga sied pewien i mencie, kiedy zeskoczył w dó się tam równieżl i patrząc pilnie, € Korzystając z l blisko jedno z I czasomierza» żem był świa w moim| trzecią i Całość i nitka, dojrzalaj I znowu niecodzienny zbieg okoliczności: dochodziła godzina szósta rano, 163 dem przecie o „grze" zegara, za chwilę uderzy najpierw szóstka dźwięków wskazujących czas, a potem rozpocznie się koncert złożony z czterech tonów ;amy c-dur i co się stanie wówczas ze skrzydlatymi gośćmi?... Drgną?... «płoszą się?... Uciekną?... Sprawa niesłychanie ciekawa. Trzymam je „na muszce" mojego wzroku. Zegar powoli, ale donośnie, wybił sześć razy godzinę szóstą, a potem przegrał swój hejnał: do... mi... sol... io... I oto zaszła rzecz zdumiewająca - oba ptaki nie poruszyły się wcale, głos wydobywający się spod nich nie uczynił na nich żadnego wrażenia. Jedno i nich - zdaje się samiczka - przestąpiła z nóżki na nóżkę i to była cała reakcja na ten, dosyć nieskładny, tetrachord. Zatem ptaki - to było już całkiem jasne - korzystając z mojej długiej lieobecności, musiały już tu odprawić niejeden rajd wywiadowczy, a teraz irzy mnie potwierdzają własne oględziny i przedsięwzięte decyzje, które unie zarówno dziwią, jak cieszą, wiadomo bowiem, że ptasznik - taki prawdziwy ptasznik - to ze mnie jest nielichy. (Nieżyczliwi powiedzieliby -cabity). Muchołówki znów uciekły, ale po to tylko, by wrócić w jeszcze bardziej Interesującej roli. Oto jedna z nich, siedząc na ramie przewietrznika, trzymała w dziobku kawałek długiego, suchego źdźbła; według mnie mogła to być sucha, zeszłoroczna trawka, wyraźny element budowlany pod przyszły dom. Druga siedziała nieruchomo z próżnym dziobkiem. Zdawała się zdradzać pewien odcień niezdecydowania, zresztą było to tylko pozorne, gdyż w momencie, kiedy nosiciel suchej trawki sfrunął na tarczę zegara, a potem zeskoczył w dół kryjąc się za nią całkowicie, ten drugi ptak, bez bagażu, udał się tam również w te pędy i siadł na krawędzi zegara, skręcając w bok główkę i patrząc pilnie, co się tam w dole dzieje. Korzystając z następnej nieobecności ptaków przystawiłem odpowiednio blisko jedno z krzeseł i zajrzałem za górną część tarczy mojego archaicznego czasomierza... O, ja naiwny! Sądziłem od samego świtu w prostocie ducha, żem był świadkiem samych początków obmieszkiwania się muchołówek iv moim pokoju, gdy tymczasem znalazłem tam już gotowe pół - no, jedną trzecią część gniazda. Ptaki właściwie były w trakcie prowadzenia budowy. Całość miała już solidne podwaliny z traw i korzonków, nieco grubszych niż nitka, dojrzałem tam nawet sporo włosia z końskich i krowich ogonów. 164 I ściśle rzecz biorąc moi sublokatorzy zmierzali właściwie ku końcowi swoich prac. Tak więc poza wszelkimi moimi spodziewaniami, a przede wszystkim poza moją wiedzą otrzymałem bezpośrednich sąsiadów, prawdziwych sublokatorów - parę muchołówek, osobników dziwnie dyskretnych, żadnych śpiewaków, raczej milczków-cicholotów. Czasem coś im się tam pisknęło, ale zawsze zdarzało się to na dworze, tam padło jakieś subtelne porozumienie między dwojgiem, delikatne hasło kryjące równie delikatne rozmowy: mówił on do niej albo do niego, ale nie to jest ważne, kto do kogo - ważny był ten czas ich wiosennej miłości, ptasich godów, gniazdowania i wylęgania młodych latorośli. O czym więc mieli mówić w tym ich młodym, wiosennym czasie? Postanowiłem być ostrożny, wiedziałem, że nadmiar ciekawości, właściwie wścibskość, jest źle widziana przez tego rodzaju mieszkańców, więcej szkodzi ptakom, niż daje człowiekowi. W każdym razie następny wgląd za tarczę zegara nie był bez sukcesu: w gniazdku, już kompletnie wykończonym, leżało jedno jedyne, świeżutkie jajko. Nie miałem odwagi brać go do ręki. Wizualnie tylko stwierdziłem jego kremowawy kolor i ogromną, rozkoszną piegowatośc. Piegi - jak przystało na prawdziwe piegi - były brązowawe, dość nieforemnie rozrzucone po całej powierzchni jajka. Opierając się pokusom całą siłą woli, następną kontrolę przeprowadziłem dokładnie po upływie czterech dni. Wszystko zastałem tak, jak przewidywałem: w dość niedbałej miseczce gniazda leżało pięć dorodnych jajeczek - cały skarb, odpowiednio ułożony i równie odpowiednio piegowaty. Zeskoczyłem z krzesła w sam czas - tuż zaraz znalazła się na ramie prawdopodobnie samiczka, kicała niespokojnie i trzęsła ogonkiem, co w ptasiej psychologu oznaczało duży wyraz niepokoju duchowego. Wkrótce jednak bez większych ceregieli frunęła za tarczę zegara i szybko, łakomie siadła na gniazdku. Jajka wysiadywali rodzice „twardo", zmieniając się dwa razy dziennie: noc i ranek należał do samiczki, południe — do samczyka. Swój wolny czas samiczka poświęcała łowom, zakładając czaty to na którymś z drzew w sadzie, to na wielkim kasztanie rosnącym nade drogą. Samczyk zaś zdawał się żyć samą poezją śpiewu; w każdym razie więcej czasu poświęcał na koncertowanie, mniej zaś na wypełnianie żołądka muszkami. Usadowiony w szczycie ulubionego kołka w płocie rzucał w przestrzeń kilka cichych, niepretensjonalnych tonów. Dalekie one były od słowiczych zaśpiewów, ale 165 znaczyły to samo - miłość życia. Dla pobocznego widza wyglądało, że - jak na prawdziwego artystę wypada - ptak śpiewa „sobie a muzom". Trudno mi ustalić z całą pewnością, jak długo trwał tego rodzaju stan rzeczy. Zresztą odpowiedź na to pytanie wyglądałaby zbyt oschle i wkraczała w dziedzinę fachowców-ornitologów, a nie mam zamiaru wchodzić z nimi w kolizję, gdybym w obserwacjach pomylił się choć o jeden dzień niosący zmiany. Mogę tylko podzielić się spostrzeżeniami na temat taktyki ptaków w okresie wysiadywania tych pięciu jajek. Oboje zachowywali się z niesłychaną ostrożnością, nie chcieli zwracać na siebie uwagi: polowali dosyć daleko od gniazda, do mojego pokoju wpadali szybko, skrzętnie i niespodziewanie, gdzieś z jednego lub drugiego boku okna albo wprost ze środka korony najbliższej gruszy. Nawet pośrednictwa ramy unikali, nie przysiadając tu jak z początku swojego zamieszkiwania; kierowali się w bezpośrednim locie wprost na zegar wiszący na ścianie, naprzeciwko otworu przewietrznika. Każdy z lotników siadał na tarczy zegara, dygał porozumiewawczo, zalegający w gnieździe wstawał i wskakiwał na brzeg tarczy, a na jego miejsce wskakiwał przybysz pachnący jeszcze słońcem i powietrzem. Po chwili, gdy jedno z rodziców zasiadywało się na gnieździe, drugie rozwarłszy skrzydła wypadało na świat: w cień sadu, w gąszcze zielonych drzew. Panując nad swoją niezdrową ciekawością, następną wizję lokalną przeprowadziłem dopiero wówczas, gdy zauważyłem wynoszone przez rodziców skorupki od jajek. Dowodziło to niezbicie, że świat przyrody wzbogacił się o pięć - tak przypuszczałem - młodych ptaszków, pięć maleńkich muchołó-wek. Przeczekałem jeszcze jeden długi dzień letni i obejrzałem noworodki dopiero wówczas. Przeszkodzić kłuciu się piskląt było ryzykowne. Powitało mnie - raz, dwa, trzy, cztery - dlaczego tylko czterech brzydali? Notuję wzrokiem kupkę niedołęgów ze stosunkowo dużymi główkami, siedzących w zwarciu, całych okrytych siwym, delikatnym, ale dość rzadkim puszkiem. Co jakiś czas, któreś z nich unosi chwiejącą się główkę ku górze i rozwiera dziób prosząco, ukazując, czerwonaworóżowe wnętrze paszczki. Mnie zaś gnębi pytanie: dlaczego widać tylko czterech przybyszów? Czyżby jakaś... czyżby jakaś ptasia tragedia? Na wpół odruchowo wyciągam rękę i palcami przesuwam po gniazdku, 166 gmerając w bogactwie pierza wyścielającego dno zdeformowanej już teraz wyraźnie czarki. Jest. Zimny, zmięty trupek pisklęcy. Coś się nie powiodło przy wykluwaniu, a może po wykluciu nastąpiły komplikacje i nowy potomek muchołówek skończył śmiercią w gnieździe. Sprawiłem mu pogrzeb w ogródku niedaleko okna i sprawy inne - moje i ptaków - potoczyły się swoją koleją. Długie dni, które teraz nadchodziły ku okresowi lata, sprzyjały obserwacjom. Zanim gdziekolwiek odjechałem, mogłem się napatrzeć, jak wielką, jak imponująco wielką pracę wykonują rodzice przy karmieniu piskląt. Przez pewien czas głównym dostarczycielem żeru był ojciec - matka ogrzewała noworodki ciepłem własnego ciała. Stopniowo jednak i ona wchodziła w jarzmo tej samej roli; maleństwa, już nieco podrosłe, zostawały same w gnieździe, a ona bobrowała po okolicy za zdobyczą. Widywałem ich oboje przed wyjściem do pracy i po przyjściu: raz po raz migały mi przez okno zapracowane i skrzętne, akuratne i ofiarne, dzierżące w dziobku pęczek schwytanych muchówek. Zgrupowane blisko siebie skrzydełka ofiar błyszczały przy ich główkach niby swoiste, przezroczyste pędzelki. Kończący się dzień i zbliżający wieczór szczególnie uaktywniał oboje karmicieli. To samo dało się zauważyć i przed burzą czy choćby słotą. Muchołówki zdawały się wówczas dwoić i troić, wracały obładowane zdobyczą, bo to i nadchodząca noc wymagała zapasów i ten czas właśnie budził niektóre gatunki owadów, za dnia śpiące w ukryciu. Wstawały, by stać się zdobyczą muchołówek. Dokonywane inspekcje pozwalały mi na notowanie zmian u piskląt: raz był to rzadki, zwiewny puch, raz szypulenie, raz pokazanie się miotełek pierza, a raz kompletne już, pełne opierzenie, zapowiadające okres podlo-tów. Jak tylko ptaszki wzmocnią się nieco, zaraz będą próbowały lotów i zatęsknią do słonecznego świata widniejącego tuż za oknem, świata blasków i zieleni. Patrzyłem na te zmiany z zainteresowaniem, każda z nich niosła jakiś charakterystyczny szczegół dla moich podopiecznych, najciekawsze jednak były dopiero ptaki starsze, wypierzone, oczekujące wylotu z rodzinnych pieleszy. Wielkości starych, szare jak i one, miały tylko szarość jakby matową, jakby lekko przydymioną. Mały jeszcze, krótki ogonek pomniejszał również ich całą figurę i czynił z ptaszków owe śmieszne nieco osobniki, 167 podkasane i mdłe. Maj się kończył, znajdował się w tym stadium, kiedy wszystko co żyje, staje się najpiękniejsze: pola i lasy, ogrody i sady. Drzewa owocowe przekwitły, prezentując swoje kolory i swoje zapachy. Zaczynała barwić się ziemia: dmuchawce żółciły się kępami po miedzach i rowach, na łąkach zaczynały bielić się rzeżuchy i pierwsze firletki różowiły się nieśmiało. Oczekiwałem tego zdarzenia z dnia na dzień, pierwszego wylotu moich wychowanków. Rzucało się w oczy, że ani starzy, ani tym bardziej tu już urodzeni młodzi, nie zwracali uwagi na życie starego zegara. Wisiał sobie skromnie na ścianie, ja go codziennie nakręcałem, on bił godzina po godzinie i systematycznie ogłaszał swoje rozlewne do... mi... sol... do..., a ptasie sprawy szły swoim torem. Głos nie robił na nikim żadnego wrażenia, a jedynym związkiem raczej mechanicznym zegara z ptakami było to, że im służył za podstawę do uwicia gniazda. Podrastające malce, w oczekiwaniu na przylot rodziców z pokarmem, wstawały czasem, wspinały się na nóżki, wyciągały szyje i wyglądały ku światłu. To była pierwsza zapowiedź zrywania więzów z gniazdem przez podloty. Następnym etapem, który mnie już poruszył do głębi, stało się wychodzenie małych na brzeg tarczy zegara. Kiedyś właśnie trzepotanie skrzydłami oderwało mnie od pracy. Spojrzałem na zegar i... nie wierzę własnym oczom - na krawędzi usadowiło się dwoje małych, a wkrótce potem już troje. Osiągnąć ten próg pomagały sobie skrzydłami i podgardlem - podgardle odgrywało rolę haka, którym niedoświadczony wędrowiec czepiał się upatrzonego celu, skrzydełka zaś wznosiły go wzwyż do tego momentu, kiedy palce nóżek wyposażone w ostre pazurki, nie oparły się na krawędzi tarczy. Młódki stały tu nieruchome, prezentując wypięte brzuszki, niby na paradzie, przed moimi zachwyconymi źrenicami. Był wiosenny, majowy ranek, jeszcze prawie senny po nocy, pełny rosistej wilgoci, chłodnego cienia i bladozielonej zielem. Patrzyłem na muchołówki. Stare wykazywały niesłychane ożywienie - wlatywały do pokoju i wylatywały w ogród, nie omijały ramy teraz, siadywały na niej raz po raz, zmierzały do młodych, które trzymały się na zegarze pięknym, zgodnym rządkiem, czekając chyba na pokarm. Ptaki jednak nie karmiły podlotow. Fruwały z obciążonym owadami dziobem w ich kierunku, dolatywały jak najbliżej, ale ! 168 potem rezygnowały z karmienia zawracając ku oknu, sadowiły się na ramie, jakby zachęcały malców do przylecenia ku nim. I tak się właśnie stało. Jeden z tych siedzących na skraju tarczy zegara -najsilniejszy czy najodważniejszy - przysiadł lekko na nóżkach, rozwinął skrzydła i zaryzykował pierwszy lot na ramę, pierwszy iot przed siebie. Wylądował skutecznie, usiadł nieporadnie, i z rozwartymi skrzydełkami skoczył ku matce - nakarmiła go trzymanym w dziobie pęczkiem zdobyczy i to stało się bodźcem do sfrunięcia jeszcze jednego młódka. Matka sfrunęła teraz z okna w ogród, a tuż zaraz w ślad za nią poleciał jeden z malców, nawet nie wiem który. Ten pierwszy, czy ten drugi. I te właśnie zdarzenia stały się powodem powszechnego rozprzężenia wśród małych gniazdowników. Ostatnie dwa z tarczy zegara zerwały się do lotu, zmierzyły w stronę okna, ale - jakby pociągnięte siłą światła - nie siadły na ramie, tylko poleciały wprost między drzewa, dając zachętę ostatniemu, który nie okazał się gorszy od innych. Tym sposobem cała familia znalazła się na powietrzu. Poza gniazdem. I właśnie wtedy wybiła szósta godzina rano, a po niej usłyszałem wyskan-dowane, donośne hasło: — Do... mi... sol... do... Słuchając tego tetrachordu myślałem w naiwności ducha, że w suchych dźwiękach mechanizmu zegara zabrzmiała radosna, zwycięska nuta. Gość z Norwegii Zbliżał się grudzień i należało pomyśleć w sposób poważny na temat skrzydlatego bractwa; przymrozki ranne zapowiadały czas zimowy, czas :iężki, lada dzień mogły nadejść nie tylko chłody, ale, co gorsza, opad śniegu - z takimi zjawiskami nie ma żartów. Ogródek wyglądał szaro, prawie niegościnnie, trawy przyżółkły, drzewa osierocone przez zieleń nie zachęcały do oglądania czy choćby tylko wejrzenia na siebie - pustka poprzedzająca czas zimowy wyzierała z każdego zakątka. Pokazywały się co prawda czasem w żywopłocie albo między gałęziami w koronie drzew ptaki - sikorki, pokrzewki, rudziki - ale były to widocznie sztuki przelotne, nie zagrzewające dłużej miejsca swojego postoju, ot -mignęły tylko i już ich nie było. Zdawało się, że wyraźnie uciekają przed czymś, może przed zimnem? 170 A co się stanie z tymi, których tu zastanie zima? grad? mróz? śnieg? Należało więc przeistoczyć się w rzemieślnika, budowniczego ptasich karmników: zatem deski, młotek, piłka, gwoździe, wszystko to, co jest niezbędne do prawdziwej dłubaniny stolarskiej czyniącej z paru deseczek dykty coś. Piłowanie, struganie, kołatanie i wbijanie rozlegało się po całym domu jako zapowiedź dobrej nowiny: oto podłoga, oto podpórki, oto daszek, trzeba to wszystko jeszcze obić listwą na dole, żeby karma nie spadała na ziemię, i dzieło gotowe. Przypominało budkę psią albo betlejemską szopkę. * W nocy musiało wiać, bo okiennica co jakiś czas gwałtownie kołatała, termometr sygnalizował obniżenie temperatury, radio zapowiadało ochłodzenie i opady śniegu w różnych rejonach kraju, a rano... nie można było poznać świata. Wiatr ucichł jak zaczarowany, a wszystko dokoła wystąpiło w sukni z niepokalanej bieli: ziemia, płoty, dachy, drzewa. Niskie, czerwone słońce zimy dodawało blasków i lśnienia każdemu szczegółowi w otoczeniu, ale jednocześnie zapowiadało dalszy wzrost mrozu. Przybijając podłogę karmnika do wierzchu słupka w niedalekim parkanie ustawiłem swoją budowlę przed oknem mieszkania w ten sposób, ażebym mógł obserwować dokładnie w wolnych chwilach, co się tu dziać zacznie koło owego karmnika. Przez pierwsze dwa dni jednak nie działo się blisko mojej inwestycji nic szczególnie ciekawego: ot, wszystkiego tyle, że moja budowa zainteresowała stałych, tutejszych bywalców - kilka wróbli. Nadlatywały ze wszystkich stron, siadały na gałązkach pobliskiego drzewa akacji, spoglądały na nowy obiekt nieufnie i ćwierkały zaintrygowane, jakby się naradzały, co począć z tym fantem; siąść jednak nie miały odwagi, nowość je wyraźnie peszyła, szukały żeru po innych, lepiej znanych im osiedlach. Pod daszkiem zaś na dnie karmnika umieściłem jedzenie tak różnorodnego typu, że mogłoby zadowolić najwybredniejsze gusty spodziewanych gości: znalazły się tam okruszyny pieczywa oraz moja - jak ją nazywałem -niezawodna mieszanka firmowa, to jest kilka gatunków ziaren zbóż od prosa poczynając, a na pszenicy kończąc; do dwu zaś podpórek podtrzymujących i ? ?????? 172 daszek przywiązałem nitką paski gotowanej skórki słoniny, co stanowiło wyraźny ukłon w stronę mięsożerców. Zadowolony z dokonanego dzieła czekałem na zdarzenia. A tymczasem na pobliskich drzewach nie było znowu tak pusto. Ograniczony, ale wyraźny, trwał ruch ptaków: wysoko w koronach żerowały sikorki sosnówki i mysikróliki radząc sobie ż osadem świeżo spadłego śniegu; widziałem sikorki ubogie, maleństwa pracowite, wścibskie i niesłychanie ruchliwe, badające każdą gałązkę, każdy załom sęka tak starannie, że musiały chyba znaleźć najdrobniejszą zdobycz; raz natomiast dało mi się zaobserwować nawet grupkę raniuszków, zapóźnioną chyba w odlocie do stron cieplejszych i bardziej zasobnych niż nasze. A zima nie żartowała tego roku— po śniegach nadchodził mróz, termometr spadał omal że w każdą godzinę: dziesięć stopni mrozu, trzynaście, piętnaście, osiemnaście... drugiego właśnie dnia moich oczekiwań słupek rtęci pokazywał pod wieczór minus 20°C, czas alarmowy - dzieci zwolnione od zajęć szkolnych bawiły się sankami, co żarliwsze zaczęły jeździć na łyżwach wykorzystując jezdnię ubitą kołami samochodów. Kiedy nadszedł wieczór, a do przygotowanych przeze mnie skarbów nie przyleciało żadne latające stworzenie, zadałem sobie pytanie: dlaczego? czy popełniłem jakiś błąd? może w budowie skrzynki? a może w jej umiejscowieniu czy wyglądzie? czy może płoszy głodnych sąsiadów bliskość okna lub ruchy ludzi w mieszkaniu poza szybą? a może ptaki nie są jeszcze głodne? może miejsca ich żerowania nie są jeszcze całkowicie, bez reszty opołowane? Nie pozostawało mi jednak nic innego, jak czekać i biernie wyglądać zdarzeń, aż wreszcie czas zapłacił mi za to wszystko. Oto któregoś ranka jednego z następnych dni, ranka bardzo wczesnego, zamigotało coś pomiędzy gałązkami bzu, coś nieskończenie barwnego: sikorka, sikorka bogatka w pobliżu!... alarm! ostre i wczesne, czerwone słońce zimowe wyjaskrawiło kolory upierzenia ptaka, uczyniło go na tle śniegu wprost pięknym: jego piórka grały zielenią, żółtością, granatem czy też czernią, a ten kołpaczek na główce, a ten gorsecik na piersi... Szarobiały krzew roślinny ożył teraz - zdawał się być napełniony barwą i ruchem - sikorka bowiem z właściwą tym stworzeniom ruchliwością skakała z gałązki na gałązkę, zbliżała się do karmnika i natychmiast oddalała, a czyniła to wszystko z taką lekkością, z taką wprawą, że wierzyć się nie chciało, ile w niej było życia, energii i wdzięku. Wreszcie frunąwszy, znalazła się jednym rzutem ciała pod daszkiem; tu 173 iadła na listewce i czujnie zastygła na moment, tylko wyraźne ruchy główki wiadczyły, że bada sytuację, czy też dziwi się nagromadzonym tu zasobom irzysmaków. No, teraz rozpocznie się uczta - pomyślałem z radością; i jednak nie, myślałem błędnie; bogatka odleciała w głąb ogrodu niespodziewanie, szybko, jakby spłoszona, jakby uciekała przed utajonym nieprzyja-ielem, którego dopiero co właśnie była odkryła. Przez pewien czas widziałem ją uwijającą się wśród drzew: podfruwywała o tu, to tam, raz wyżej, raz niżej, zajęta szukaniem najprawdopodobniej >okarmu, a mimo zamkniętego i opatrzonego na zimę okna słyszałem jej >stry zimowy śpiew, śpiew myśliwej; zapomniałem o moich propozycjach — wmawiałem sobie spokój, zaciekawiony tym, co będzie dalej, uzbrojony v cierpliwość i nastawiony na długie czekanie; z ptakami tak przecież często >ywa, właściwie zawsze - chcesz podpatrzeć ptaka należycie, czekaj cierpliwie aż do skutku. Tymczasem kolorowy gość sprawił mi znów niespodziankę prawdziwą: wykorzystując drzewa i krzewy, niby wielkie schody, spłynął stopniowo coraz użej, wprost do karmnika, siadł na listewce, zawahał się, wreszcie skoczył na pasek tłuszczu, uczepił się go pazurkami i rozpoczął gwałtownie, z pasją, dziobać, rwać skraweczek po skraweczku i połykać łapczywie, spoglądając jednocześnie na boki i za siebie, jak gdyby się lękał zasadzki okraszonej tylu specjałami. Podjadłszy, sikorka znowu odfrunęła w ogród tak samo szybko i niespodziewanie, jak uczyniła to za pierwszym razem, z tą tylko różnicą, że pokwitowała jedzenie swoim trzeszczącym nieco, wyrażającym zadowolenie głosem; znikła gdzieś w dalszych partiach gąszczu, a mnie na pociechę został tylko hałaśliwy świergot zaniepokojonych wróbli, które nie miały odwagi sikorki, a głód i apetyt ten sam - wrzeszczały okropnie, latały, zachęcały się wzajemnie, ale moja zaopatrzona w pokarmy budowa wzbudzała w nich wyraźną nieufność i lęk, zresztą zadowoliły się ku wieczorowi podrzuconą w pobliżu karmników garścią pszenicy. Tego samego dnia obserwowałem jeszcze kilka razy sikorze wizyty, najczęściej pojedyncze, ale zdarzyło się, że nadleciały dwie bogatki i na zmianę pożywiały się słoniną, jak zawsze szybko, jakby ukradkiem... dziobaty, dziobały, połykały kęsy, a potem spiesznie odlatywały na którąś z gałązek i czyściły starannie o korę dziobki, 174 Przez całe popołudnie następnego dnia żadna z sikorek nie pokazała się w karmniku, za to dwa wróble pokonały ostrożność i dorwały się do okruszyn i ziarna: jadły chciwie, chciałoby się powiedzieć nawet - tępo i bez wdzięku, opróżniając systematycznie dno karmnika z zapasów. Ten dzień od rana wstał pochmurny, a po obiedzie zaczęło padać - zrazu grube i rzadkie płatki śniegu gęstniały z upływem każdej chwili i rozpoczęła się prawdziwa zawierucha, cały ogród zbielał, kontury drzew się zatarły, ruchome płatki opadu przesłoniły świat, widoczność się pogorszyła prawdziwie po zimowemu, miało się na odwilż. W takich warunkach właśnie poznałem Ją - nową, któregoś tam z rzędu gościa mojego ogrodu i mojego karmnika - Sikorkę Bogatkę, którą dla odmiany, dla odróżnienia od tamtych poprzednich, będę pisał dużą literą. Przyleciała właśnie gdzieś z głębi owej śnieżycy, z głębi ogródka i bez wstępnych ceregieli, bez większych wahań usiadła na listewce karmnika; siadła i w tej samej sekundzie, nastroszywszy piórka, strzepnęła futerko energicznie pozbywając się za jednym zamachem wilgoci, jaka oblepiła Jej kolorową przyodziewkę; wskoczyła potem wzorem tamtych poprzednich na zdobycz, zaczęła rwać dziobem kęsy i połykać, a ja, stojący dotąd spokojnie i patrzący pilnie na każdy Jej ruch... znieruchomiałem w pewnej chwili z wrażenia. Sikorka, mój nowy przybysz, miała na lewej nóżce metalową obrączkę! Z początku nie wierzyłem własnym oczom, zdawało mi się, że to przylgnięty do Jej cienkiej, ździebełkowatej nóżki płatek śniegu, nitka, listek suchej trawy czy coś podobnego, zważywszy na zawieję, ale potem - nie... to była wyraźna, metalowa obrączka - biała, oparta na palcach ptaka trzymała się dolnej części Jej nóżki; wiedziałem, co to znaczy - ptak był znakowany. Właśnie od tej chwili, od stwierdzenia tego faktu zaczęła się moja z Bogatką, z Nią, bliższa znajomość - mogę nawet zaryzykować - przyjaźń wielka; radowała moje serce pewność, że podlatująca do karmnika Sikorka -to nie jakaś tam sikorka zwykła, ale jeden i ten sam ptak, bo przecież dwu bogatek przylatujących po sobie nie odróżni się po upierzeniu. Mijały mroźne dni i przydatność mojego karmnika zajaśniała w całej pełni: zgłodniałe bractwo skrzydlate korzystało z gościny od świtu aż do zmroku. Kogo tu nie było! Kto tu nie zaglądał!... I wróble, i dzwońce, trznadle i sikorki, i zięby, a raz nawet poczynił spusztoszenia w zapasach tłuszczowych pstry dzięcioł. Sikorki... ii wyłowić ?i? podobna do sra znaczek bliższa. Intrygował» spokoju; chdak drogę ??? gdzieś z bliski, dokładnie. Postanowił będzie to truda łatwo zrobić 21 trzeba się znać, To pytanie! podjąłem stad ornitologiczni) poznałem poi rzecz idzie, Ł samarytańska,! - takiej rzeczyi ostrożny i umiej Po dłuższej pytań, między ków oraz jaki przyjazdu;! jąłem się wł sposób łapanki^ Ptaki na dnr w budce, miahj trzech boczny! powodowałam ?i??. Uczony oni było potrzeba nowe obrączki pana ulubieniu Sikorki... a między nimi i Ona, Bogatka z obrączką na nóżce, dająca się ryłowić wzrokiem z tłumu innych bogatek odwiedzających magazynek -odobna do swoich towarzyszek, a przecież tak inna, tak mi jakoś przez ten naczek bliższa. Intrygowała mnie ta Jej obrączka niesłychanie, nie dawała mi po prostu pokoju; chciałem wiedzieć, kto ją założył i gdzie, bo przekonałbym się, jaką Irogę musiał zrobić ptak, by znaleźć się w moim ogródku? może pochodził tu dzieś z bliska, a może z bardzo daleka? obrączka by mi powiedziała lokładnie. Postanowiłem sobie solennie, że złapię Sikorkę i obejrzę Jej znak, nie »ędzie to trudne, budowa mojego karmnika należy do tego typu, że bardzo atwo zrobić z niego pułapkę, no więc złapię ptaka i co dalej? Na obrączce rzeba się znać, a kto mi tutaj da jakąś radę, jakąś fachową pomoc? To pytanie zadane sobie samemu naprowadziło mnie na właściwą drogę -todjąłem słuchawkę telefonu i nie bez trudności połączyłem się ze stacją (mitologiczną przy uniwersytecie; odezwał się jakiś głos, młody chyba, >oznałem po rodzaju brzmienia; zreferowałem rozmówcy pokrótce, o co zecz idzie, i zasięgnąłem jego cennej rady; ornitolog pochwalił moją iamarytańską akcję dożywiania, natomiast odradził łapanie sikorki samemu - takiej rzeczy musi dokonać fachowiec, specjalista, w sposób jak najbardziej ostrożny i umiejętny. Po dłuższej wymianie zdań, w której musiałem odpowiedzieć na szereg pytań, między innymi, w jakim czasie najwięcej ptaków korzysta z karmników oraz jakie gatunki ich się tu pokazują, ustaliliśmy termin jego do mnie przyjazdu; w związku z tym, korzystając z instrukcji mojego rozmówcy, jąłem się wieczorem drobnych przeróbek karmnika, które miały ułatwić sposób łapania tajemniczego gościa, poza tym wszystko zostało po staremu. Ptaki na drugi dzień nie okazały większego zdziwienia na widok zmian w budce, miały tylko trudności w dostępie do żeru, zważywszy zakrycie trzech bocznych ścianek kawałkami cienkiej dykty. Ciasnota miejsca nie powodowała większych sprzeczek między pensjonariuszami mojego karmnika. Uczony ornitolog przyjechał w umówionym terminie przywożąc, co mu było potrzeba: kawałek nylonowej siatki ze sznureczkiem, druki, miarki, nowe obrączki. „Chodzi o to - powiedział do mnie - żeby złapać nie tylko pana ulubiemcę (odczuł widać przez telefon zapał, z jakim mówiłem 176 o Sikorce!), ale przy tej okazji jak najwięcej innych ptaków; opisze się je, zaobrączkuje i zaksięguje..." Mróz tego dnia trzymał się w granicach -15° (rano) do -13° (w południe); zainteresowanie ptaków karmnikiem - dosyć duże; realizując swój plan, założyliśmy nad dolną ścianą siatkę z żyłką, którą przeciągnęliśmy przez szparę w uchylonym oknie; we właściwym czasie wystarczyło tylko pociągnąć za sznurek... Czekaliśmy spokojnie i uparcie, co dalej nastąpi, zachowując się, jak przystało na ptaszników; pierwsze zbliżyły się do miejsca wróble, ale siedziały na gałązkach nastroszone i nieufne - zmiany na paśniku wyraźnie je detonowały; potem przyfrunął trznadel, wleciał pod okap, porwał coś w dziób i uciekł skwapliwie; nie łapaliśmy go, gdyż było umówione, że przede wszystkim chodzi o Sikorkę z obrączką: Ją złapiemy najpierw, a resztę, jak się nam uda. A właśnie pokazała się... Ona, sama; zabiło mi serce, a nuż się sztuka nie uda i Bogatka spłoszona nie pokaże się więcej? Ale naukowiec nie podzielał moich obaw - jak tylko Sikorka wpadła pod daszek i uczepiła się pazurkami słoniny - pociągnął za żyłkę; siatka opadła w jednej sekundzie i moja podopieczna znalazła się w zamknięciu; czepiając się pazurkami oczek siatki szukała wyjścia na wolność, wydając krótkie dźwięki pełne niepokoju. Wyszliśmy z ornitologiem na dwór i podeszliśmy do karmnika; naukowiec wsadził dłoń pod siatkę i ostrożnie, ale szybko i z wprawą schwycił ptaszka, po czym znów wróciliśmy do mieszkania. Tutaj nastąpiła właściwa ceremonia, podczas której odczytanie tekstu obrączki stanowiło tylko jeden ze szczegółów; dowiedziałem się z niego, że moja Bogatka pochodziła z Norwegii, urodziła się przed dwoma laty i nosiła kolejny numer 36 - aż tyle sztuk sikorek zaobrączkowano w tym roku i w tym kraju; po odczytaniu dla mnie prawie że runicznych znaków ornitolog zmierzył Sikorce długość nóżki, długość każdego ze skrzydełek oraz długość ogonka; zważy/ również ptaszka i w swoim notatniku zapisał: „Dnia 9 grudnia 1966 roku: parusmaior, urodzona w Norwegii w czerwcu 1964 roku, nr kolejny 36, żerowała u nas w miejscowości K., waga własna... gramów, długość skoku... cm, długość lewego skrzydełka... cm, długość prawego skrzydełka... cm, długość ogonka... cm, okaz zdrowy i dobrze odżywiony". Po skończeniu wszystkich koniecznych czynności moją Bogatkę puściliś- my wolno; ? pobliskiego k pozbywając^ W ciągu tego wróble mazurki pełnego nieubot je i zważono, zapiał Moja Sikorka,! jeszcze długo!" czas brzydki ptaki nieco si więcej: zginet Nie wiem - 12 -Opowieści 77 i? wolno; nie uciekła na oślep w ogród spłoszona. Siadła na gałązce obliskiego krzaka bzu, nastroszyła piórka, strzepnęła je gwałtownie, jakby ozbywając się z niechęcią pamięci po dotykach naszych ludzkich dłoni. W ciągu tego dziennego dyżuru schwytaliśmy jeszcze z ornitologiem dwa • róble mazurki, trzy sikorki (w tym dwie bogatki i jedną czubatkę) oraz tego ełnego nieufności trznadla; wszystkie ptaki otrzymały obrączki, zmierzono ? i zważono, zapisano wyniki oględzin, a potem odzyskały wolność. Moja Sikorka, acz nieco spłoszona, przychodziła do karmnika żerować eszcze długo. Jej bytność u mnie trwała do połowy stycznia. Potem przyszedł zas brzydki - odwilże, mgły, padał zimowy grad, deszcz, deszcz ze śniegiem, itaki nieco się odbiły od paśnika, a moja Bogatka przepadła, nie ujrzałem Jej rięcej: zginęła? przeniosła się gdzie indziej? wróciła w swoje strony? Nie wiem - ziemia jest długa i szeroka, a ptak wolny. 12 - 'opowieści krajobrazu Gniazdko na „gniazdku" Wszystkie stajnie na terenie państwowej stadniny koni w Żarkach podlegają podstawowemu kanonowi pedagogiki końskiej, którym jest czystość. Dbają o to masztalerze, koniuszowie, pilnuje zootechnik, sprawdza dyrektor stadniny. Każde miejsce w obrębie stajen musi lśnić czystością. Od samego rana zaczyna się tutaj gorączkowy ruch. Po grzbietach klaczy i ogierów jeżdżą bez ustanku szczotki, zgrzebła, ścierki. Kopyta namaszcza się specjalnym tłuszczem. Wyrzuca się nawóz, zamiata się, zmywa i odkaża podłogi i posadzki, przesypuje świeżym piaskiem i zagrabia ziemię. Doprowadzenie do należytego porządku pasa ziemi, ciągnącego się przez całą długość stajni i w języku koniarzy zwanego „dywanem", świadczy, że sprzątanie stajni zapięto na ostatni guzik. Pracom tym towarzyszą glosy, które są tutaj codziennym, sprawdzalnym rytmem życia: d siły - ogierów. Ludzie na} z codziennych oba niełatwe i zaji wzmożonej zaśmiecania bardzo wrogo. Nic więc Gdy miody, podtrzymywacza Grzybowski nie i - Jeszcze ?? mogą paskudne tĄ Takie ???/?? w czterecn rfajińdl z uporem i wielofafl Żarki-witś. ?? elektrycznego. ??? Gdy podczas ? granic. Pierwsze ¦ chwytem. Doroślf żeby lepiej zobacf Kiedy i??? Grzybowski Podczas j niach, ogląd zwanym „goi wnętrze całej sol / drobinami sianif Po pewnym usiadły na nim, Masztalerze] uprzyjemnia i swoimi ptasin Gdy koniuszy! tmem życia: delikatne rżenie źrebiąt, niespokojne — klaczy i ogniste, pełne ? - ogierów. Ludne na\cząśc\e\ pracują w ??????. \3tnqraofe ciętości - jeden codziennych obowiązków, równie ważny jak żywienie podopiecznych - jest iełatwe i zajmuje sporo czasu. Mc więc dziwnego, że w warunkach zmożonej dbałości o czystość na każdym kroku unika się niepotrzebnego łśmiecania pomieszczeń, a kto tę zasadę zlekceważy, bywa traktowany ardzo wrogo. Nic więc dziwnego, że koniuszy Grzybowski nie lubił jaskółek. Gdy młody, szesnastoletni masztalerz Bronek chciał przybić u sufitu lodtrzymywacze, żeby ptaki mogły ulepić na ścianie gniazdo, koniuszy Grzybowski nie zezwolił. - Jeszcze czego! Dla tych brudasów!... Niech sobie idą do obór! Tam nogą paskudzić w słomę razem z krowami. Tu musi być czysto! Takie miał o jaskółkach nieustępliwe mniemanie. Skinęło więc na tym, że v czterech stajniach całej stadniny nie było ani jednego gniazdka, choć ptaki ; uporem i wielokrotnie czyniły próby dostania się tutaj. Żarki - wieś, majątek i państwowa stadnina koni - nie miały oświetlenia elektrycznego. Przy pracach nocnych posługiwano się lampami naftowymi. Gdy podczas zimy zaczęto Żarki elektryfikować, radość ludzi nie miała granic. Pierwsze słupy i pierwsze zwoje kabla oglądano gromadnie i z zachwytem. Dorośli i dzieci przepychali się jedno przez drugie, żeby być bliżej, teby lepiej zobaczyć. Kiedy zaczęto montować przewody w pomieszczeniach stadnin, koniuszy Grzybowski wyjechał akurat na urlop. Nie było go okrągłe dwa tygodnie. Podczas jego nieobecności przyleciały jaskółki i po wielu przymierza-niach, oględzinach i ocenach zdecydowały się założyć gniazdko na tak rwanym „gniazdku" od przewodów elektrycznych, opasujących wzdłuż ścian wnętrze całej stajni. Z niedalekiej kałuży zaczęły znosić błoto, spajać je i drobinami siana i rozpoczęła się regularna budowa domu. Po pewnym czasie miseczkowate gniazdko zostało wykończone. Ptaki usiadły na nim, przenocowały i odtąd na dobre zadomowiły się w stajni. Masztalerze i podkoniuszy jakoś się z tym pogodzili. Ptaki na swój sposób uprzyjemniały im pracę. Popiskiwały radośnie, przelatując nad głowami, i swoimi ptasimi sprawami urozmaicały monotonię stajni. Gdy koniuszy Grzybowski wrócił z wczasów, światło było już w całej 180 stadninie. W towarzystwie kflku masztalerzy i pod koniuszych stary chodził po wszystkich budynkach i wzruszony pstrykał przełącznikami u każdego wejścia. Wreszcie doszedł do stajni, w której zagnieździły się jaskółki. W silnym świetle żarówek konie podnosiły głowy, patrząc z zaciekawieniem na wchodzących, przestępując z nogi na nogę i strzygąc uszami. Koniuszy rozejrzał się wokoło, jak to było jego zwyczajem. Postąpił kilka kroków naprzód, skrzypiąc butami po cementowej podłodze, i pilniej wpatrzywszy się przed siebie, zaniemówił. W jednej chwili twarz mu się zasępiła. - A tam co? - zapytał tonem wojskowym, który pozostał mu po ułańskiej służbie. Koledzy poszli oczyma we wskazanym przez niego kierunku. Nietrudno było zgadnąć. Staremu koniarzowi chodziło oczywiście o gniazdko jaskółcze, ulepione na „gniazdku" elektryków. W ostrym świetle żarówek widoczne było bardzo wyraźnie. Z jednej strony wychylała się zgrabna, jakby nieco spłaszczona główka matki siedzącej na jajkach, z drugiej ostre szpice jej rozdwojonego ogonka. - Dlaczego na to pozwoliliście? - zapytał Grzybowski surowo młodego masztalerza Bronka. Zagabnięty spuścił oczy i wyjąkał: - A co miałem robić? - Trzeba było wyrzucić! - rozsierdził się koniuszy. W tym miejscu wtrącili się koledzy. - Niech pan da spokój, panie Grzybowski! ?¦ mitygował go któryś prawie dorównujący mu wiekiem, a więc mający prawo do zwracania uwagi, co w tym zamkniętym kręgu było ściśle przestrzegane. - Mieliśmy takiego ptaszka wyrzucać z gniazda? Niech pan sam przyzna! Użyty przez niego zwrot „mieliśmy" oznaczał, jakoby jaskółki osiedliły się za wiedzą wszystkich, z wyjątkiem nieobecnego koniuszego. Tym samym sprzeciw starego dotyczył decyzji szerszego kolegium, a nie tylko jednego masztalerza Bronka. - Trzeba było zaraz, jak się tylko pokazały, przepędzić! Wiecie, co to znaczy? Jak one brudzą podłogę stajenną! Kiedy jeszcze stare wysiadują jajka w gnieździe, to pół biedy. Latają przez drzwi na dwór i z powrotem i załatwiają się poza gniazdem, w locie. Ale jak gmazdko wypełm się najmniej pięciorgiem młodych piskląt... żarłocznych, chciwych, wiecznie głodnych, choć kannionych przez rodziców bardzo obficie, od wczesnego rana do późnego wieczora... to wiecie, co będzie? Diabli wezmą czystość boksu, przedziału czy podłogi. Przepadnie! One się nie będą martwiły, tylko my! - To wiemy, panie Grzybowski, ale my sprzątamy i po koniach. - A po jaskółkach kto będzie sprzątał? - Ja! - wpadł mu w słowa masztalerz Bronek. Zawziętość zasłużonego koniarza topniała. Nie miał złego serca, a Bronka lubił za jego gorliwość w pracy i umiłowanie koni. Sam się przecież tymi cechami odznaczał. - A jeśli tak, to niech już tam... - machnął ręką. Prawdopodobnie do ustępstwa tego przyczynił się też wypoczynek na wczasach, założenie światła i ogólny uroczysty nastrój. Zapanowała więc powszechna radość, o której mogę powiedzieć, jak mówią wielcy wtajemniczeni: I ja też tam bytem, miód i wino piłem, a cum widział i słyszał, tutaj umieściłem. Jaskółki zwyciężyły. Gniazdo ich widziałem jeszcze w tym roku. Sosna Nie chodzi w tym opowiadaniu o drzewo znane każdemu człowiekowi na świecie. Nie. Sosna to jest po prostu klacz zarodowa należąca do Państwowej Stadniny Koni w Żarkach. Wybrałem Sosnę na bohaterkę tej notatki dlatego, że jest kaleką - jest ślepa. Na przeszło półtorej setki klaczy i kilka ogierów, z których każde ma nogi jak sprężyny, okrągły zad, wypukłą pierś, czystą, lśniącą szyję, ruchliwe nozdrza i oczy kipiące życiem - jedna jedyna Sosna jest niewidoma. Mimo to, a może właśnie dlatego, Sosna jest oczkiem w głowie wszystkich pracowników. Pyta się o nią przy każdej okazji kierownik stadniny, pyta zootechnik, pytają koniuszowie, pytają jeden drugiego masztalerze. Każdego dnia rano, po każdej nieobecności, każdym wyjeździe czy urlopie, pierwsze pytanie brzmi: - Jak tam Sosna? Ona jest zawsze na pierwszym miejscu: obsłużą ją, oczyszczą, dadzą jeść, wyprowadzą do wody i wprowadzą do stajni. Nikt na nią nie krzyknie, nikt nie podniesie głosu. Odwrotnie - w tonie każdego z pracowników mających z nią do czynienia odzywa się mimo woli ton współczucia, opieki i troski. Mówi masztalerz wchodząc do przedziału z jedzeniem: - Czekaj, czekaj, Sosna, dostaniesz i ty... Albo przy czyszczeniu: - Spokojnie, spokojnie, Sosna, i na ciebie przyjdzie kolej. Sosna czeka cicha, uważna. Skrzydła nozdrzy lekko jej drżą, a w gardle odzywa się dziwny, głęboki głos - ni to rżenie, ni to chichot. Wszystkie obszerne budynki stadniny - stajnie, magazyny, stodoła, budynek administracji, biura, mieszkania pracowników - zbudowane są w kwadrat, środek zaś owego kwadratu zajmują kwatery do pojenia ogrodzone metalowymi rurkami. Codziennie rano, o siódmej, kiedy jeszcze chłodno, masztalerze pod okiem koniuszych przystępują do pojenia klaczy. Napuszczają w koryta świeżej wody z kranów, łączą drzwi stajenne z kwaterami, wchodzą do przedziałów, otwierają furtki boksów i wypuszczają klacze. Uwolnione sztuki wybiegają truchtem, stukają podkowami po twardej posadzce korytarza, potem wpadają na bruk przed drzwiami, wreszcie zaczyna się piach kwatery i... woda. Czarnymi wargami o skórze niby z delikatnego zamszu dotykają klacze powierzchni płynu i piją cedząc przez zęby. Potem masztalerz rozbiera inną ścianę kwatery - ścianę prowadzącą do bramy, za którą znajduje się ogrodzoną żerdziami droga na rozlegle pastwiska stadniny, czyli, jak je tu koniarze nazywają, paddocki. Cała kwatera klaczy - napojona - na to tylko czeka przesuwając się niecierpliwie wzdłuż ogrodzenia. Rusza z miejsca dziarskim truchtem, opuszcza kwaterę z podniesionymi głowami, na ogrodzonej drodze bierze galop, zwiększa z każdą sekundą tempo, wpada w szaleńczy cwał, aż ziemia dudni, aż wstaje pył i pryskają grudki piasku. Grzywy i ogony niby pióropusze wieją nad stadem, migają nogi, błyskają księżycki podków, słońce rozjaśnia grzbiety. Najściglejsze, najsilniejsze suną na czele. Masztalerze, koniuszowie, zootechnik stoją, mrużą oczy, ręce przykładają do czoła, patrzą. Rozlegają się głosy: - O, o!... Cremona prowadzi!... Cremona! - Gdzie Cremona? - prostuje stary koniuszy Grzybowski. - Gdzie Cremona?... To Linia! Niech będzie Linia. Jak je tu zresztą poznać z takiej odległości? Jak jedną od drugiej odróżnić? Wszystkie - kasztanki o złotawym odcieniu, małe, zwięzłe kobyłki. Mają tylko niewielkie strzałki czy łysiny na czole, a na nogach „pończochy" albo „skarpetki". A i to nie wszystko. Oko jednak biegłego koniarza ma tę właściwość, że w każdej sztuce chwyta jakieś charakterystyczne szczegóły, jakieś drobne znamiona dla oka zwykłego profana niewidoczne. 184 Sosna w tych zdarzeniach uczestniczy tylko częściowo. Do wodopoju wyprowadza ją sam koniuszy Grzybowski. Ubiega w tym Bronka, młodego masztalerza. Historia ta powtarza się codziennie z zegarkową dokładnością. Oto klacze już wyszły do kwatery, oto ostatnia stąpa po cemencie, masztalerz Bronek skierowuje się do furtki Sosny, ale stojący przy wyjściowych drzwiach i lustrujący każdą sztukę od góry do dołu okiem znawcy koniuszy Grzybowski woła w ślad za młodzieńcem: - Zostaw, Bronek! Sosnę sam napoję! Podchodzi do boksu, gdzie klacz przestępuje z nogi na nogę, otwiera furtkę, chwyta Sosnę za boczny trok uździenicy i zachęca: - No, chodź, Sosna, napijemy się! Z tą samą pieczołowitością co i do wodopoju wyprowadza się Sosnę na paddocki. Tego dokonuje masztalerz Bronek. Bierze ją za uździenicę jeszcze przy korycie, gdy tymczasem kolega jego otwiera ścianę na drogę. Klacze już wybijają kopytami kłusa - Sosna, prowadzona przez człowieka, stąpa godnie ku pastwiskom, stawiając nogi trochę z góry, jak to zazwyczaj robią ślepcy. Próbowano początkowo, zaraz po jej nabyciu, wyróżnić Sosnę w karmieniu na pastwiskach. Mianowicie chciano ją osobno dłużej i na lepszych trawach pasać z wiosną. Ale nic z tego nie wyszło. Klacz zostawiona sama sobie na pastwisku ani się schyliła. Stała niespokojna, wodziła głową dokoła i rżała pełna obaw. Trzęsła się przy tym niby zziębnięta. Sprawiało to wrażenie, że boi się ciszy i samotności. Najlepiej czuła się Sosna w boksie, a jeśli na paddocku - to w stadzie. Wtedy jadła bardzo chętnie. Posuwała się za innymi towarzyszkami i skubała trawę nadsłuchując stale w napięciu, o czym najlepiej świadczyły uszy postawione zawsze „na baczność". Nie było tu z nią zresztą żadnego, najmniejszego kłopotu. Kiedy klacze schodziły z pastwisk czując południe czy wieczór, Sosna nie próbowała tego uczynić za nimi. Nie ufała sobie, a może była rozpieszczona. Nie słysząc już tupotu „koleżanek" ahi nie czując woni ich ciał, stawała nieruchomo na murawie, podnosiła głowę, wykręcała się w stronę zabudowań stadniny i czekała cierpliwie. Jak zwykle łowiła uszami odgłosy dobiegające ją z wnętrza podwórza. Masztalerze skończywszy ładowanie siana do stodół czy owsa do magazynu, przesuwali metalowe drążki kwater, trzaskali drzwiami, wykrzykiwali na klacze: „Gdzie, Cremona? Gdzie, Pupa? Stoisz?" A/e już słyszy, jak człapią bose nogi masztalerza Bronka, są coraz bliżej. ±85 To po nią. - CYiooi, Sosna, Ao yjouj , tYvodi\ - \ewna odmiana rudawych chrabąszczy, które o zmroku opuszczały glebę 191 odprawiały godowe loty. Tym to kasztanowatym szkodnikom kokoszka wypowiedziała wojnę i walczyła konsekwentnie co wieczora. Nietrudno jej było wypatrzyć ofiarę. Chrabąszcz, wydostawszy się z ziemi, otwierał skrzydełka do lotu, ale tu niespodziewanym jego przeciwnikiem okazywała się trawa. Chrzęst skrzydeł uderzających o źdźbła był tak donoś-i?, że alarmował kokoszkę i nim niefortunny lotnik wysupłał się z gąszczu traw, kurka dobiegała go skwapliwie, kilkakrotnym uderzeniem dzioba iśmiercała i połykała. Przyglądałem się bez ruchu jej polowaniu. Pochłaniała mnie strona echniczna łowów - to, że kurczę spełnia jednocześnie pożyteczną rolę, lświadomiłem sobie znacznie później. Tymczasem niebo ściemniało, na zachodzie żarzył się odblask zorzy, pola icichły i omroczniały. Od granic alarmowała przepiórka: „pit pi lit! pit pi it!", zaś z łąk obwieszczał się kiecarz: „kiec, kiec! kiec, kiec!" Kokoszka łowy zarzuciła nagle, bez przejścia. Z wyciągniętą uważnie szyją uszyła ze środka boiska ku szkolnemu budynkowi, przeszła wzdłuż ściany, i znalazłszy się przy krzaku winorośli frunęła na niego i po bocznych ;ak(zkach niby po drabinie wspinała się wyżej i wyżej, aż osiągnęła tę gałąź, i? której ja ją pierwszego wieczoru ulokowałem. W ciągu jakiegoś czasu dolatywał do moich uszu odgłos potrącanych przez itaka liści - kurka, sadowiąc się na dość wiotkiej gałązce, łapała równowagę >omagając sobie skrzydłami. Aż ucichło wszystko i spokój letniego wieczoru zadzwonił mi w uszach. Od owego zdarzenia zostałem hodowcą kur - hodowcą mimo woli, a cały rytuał z tym związany zajmował mi jakąś część czasu w ciągu dnia, tygodnia i miesiąca. Już musiał być ten kafel z wodą, codziennie zmienianą, już szły dla kokoszki owe skórki chleba, skwarki ze słoniny i Bóg wie jeszcze co! Nawet trzeba się było posługiwać tradycyjnym „Cip, cip, cip!" Wreszcie rzecz całą ukoronowałem tym, że obdarzyłem kokoszkę nazwą Złotoszyjki, imię to bowiem pasowało do mej jak obszył. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że Złotoszyjka potrafi za starania wokół niej czynione odpłacić, i to z nawiązką. Do miejsca, budynku i do mnie przywiązała się nadzwyczaj. Wystarczyło, że trzasnęły frontowe drzwi, a już biegła „na złamanie karku". Wypadała ze zboża, z krzaków, z chwastów i zatrzymywała się u nóg, wypatrując. 192 Była oczywiście w tym odruchu jawna interesowność, ale samotnego człowieka cieszą i płatne objawy przyjaźni. Tym bardziej że Złotoszyjka umiała to robić z wdziękiem i za niezbyt wysoką cenę. ? Życie Złotoszyjki toczyło się dość pospolicie, między polem, boiskiem, kaflem z wodą i krzewem winorośli. Uznałem bowiem, że ptak może tam bezkarnie aż do mrozów zasiadać na nocleg. Tu, na gałęzi winorośli, Złotoszyjka spędzała noc po nocy. Wiały wiatry, padały deszcze, grzmociły nawalne burze - wszystko to przechodziło dla kurki bez znaczenia. Sfruwała nieraz rano mokra, ubrudzona, ale godzina letniego słońca przywracała jej pierzu właściwą formę, a zdrowie tryskało z ptaka. Wyżywić się miała Złotoszyjka gdzie. Otaczały ją wokół łany żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa, prosa. Żerowała więc „całą gębą". Na miedzach dusiła pasikoniki, po redlinach z ziemniakami - turkucie. Na pierwszy widok nie znanego jej przeciwnika Złotoszyjka jeżyła bojowo pierze, wyciągając szyję nastawiała dziób niby oszczep, badała pilnie okiem przyszłą ofiarę, aż upatrzywszy stosowną chwilę zadawala cios. W starciach tych bywała Złotoszyjka najczęściej górą, a skapitulowała tylko przed ropuchą i kretem, które zastosowały niehonorowe metody walki - ropucha odrażający płyn wydzielony ze skóry, a kret niewiarygodnie szybką ucieczkę do nory. Przy takim trybie życia szybko wyrosła Złotoszyjka i na jesieni we wrześniu stała się bujną, dorodną kokochą. Pierze miała lśniące, puszyste, nogi powlekała ciemnozielona skóra, wierzchem głowy zarysowywał się, niby blizna po ranie, różowy zaczątek grzebienia. Była wystarczająco smukła, ale nie podkasana, dobrze zbudowana, ale nie pękata. Słowem - był to ideał kokoszki, który tak ze względu na walory w budowie ciała, jak i na właściwości kolorystyczne upierzenia prosił się o dłuto lub pędzel. Na zimę musiała Złotoszyjka nie bez żalu pożegnać winokrzew i okres mrozów przemęczyć w węglarce. Ale wiosenne deszcze okazały się usłużne i zmyły wszystko, co na pierzu było niepotrzebne. 194 Na przedwiośniu w wyglądzie zewnętrznym i w budowie Złotoszyjki zaszły zasadnicze zmiany. Urósł jej przede wszystkim i zapłonął czerwoną barwą grzebień, bogaty w kilka miękkich zębów. Nadto kurka zgrubiała, zrobiła się bardziej„siadła" - jak to w tych stronach określają. Przy tym /leniwiała, zestateczniała, słowem - przeistoczyła się w prawdziwą kurzą matronę. Zaczęła też podchodzić bliżej wsi, gdzie piejące po podwórkach koguty wywierały na nią magnetyczny wpływ. A kiedy jakiś amotor jej niepoślednich wdzięków nadbiegał gorączkowo, płużąc opuszczonym sztywno wzdłuż nogi skrzydłem świeżo bronowaną ziemię, co według kurzego savoir vivre'u miało oznaczać w zalotach najwyższy szczyt szarmanterii - Złotoszyjka przyjmowała go poddańczo, kuląc się potulnie i płaszcząc skrzydła. Potem, na wyprostowanych nóżkach, strzepywała radośnie pierze, jakby chciała się pozbyć w ten sposób piasku wniesionego na jej grzbiet łapami brutala. Aż oto któregoś ciepłego dnia rozległo się pod oknem łagodne krzeko-rzenie: - Jaj-ka no-szę, bo-so cho-dzę... Nastąpiła przerwa, a po niej znowu to samo, ale o tercję wyższe: - Jaj-ka no-szę, bo-so cho-dzę... I tak kilka razy z rzędu zakoncertowała Złotoszyjka zmieniając tonację, ale posługując się ciągle jednym tylko muzycznym motywem. Był to już śpiew matki. Chodziło o bardzo ważne zdarzenie - o zniesienie pierwszego jajka. O gniazdo. Poradziła sobie z tym Złotoszyjka w ten sposób, że wykorzystała rozcapierzony wachlarzowato nad ziemią krzew łozy winnej. Pomiędzy jego palczas-to rozwiniętymi pędami a ścianą zostało trochę wolnej przestrzeni. Tu Złotoszyjka wygrzebała niegłęboki dołek, usiadła, ściągnęła pod siebie dziobem kilka najbliższych suchych trawek i w takim gnieździe zniosła pierwsze jajko. Gdy zeszła potem z gniazda, obwieściła radosną wieść całemu światu: - Kud, kud daak!... Kud, kud kudaaak! Nie przesadzała jednak wzorem pierwszej lepszej kury podwórzowej. Zachowała wyraźny umiar. Półdzikie wychowanie wycisnęło na niej swoje wyraźne piętno: starała się ukrywać odruchy, które mogłyby zdradzić miejsce jej pobytu i gniazdowała. Ha! - cóż to była za nioska!... Od wczesnej wiosny aż do głębokiej jesieni, do czasu mrozów i śniegów, Złotoszyjka darzyła mnie jajkami. Nie chcę * chodzić w kolizję z twierdzeniem zawodowych hodowców kur i nie mówię, :e robiła to dwa razy dziennie - rano i wieczorem. Byłoby to niejaką >rzesadą. Niemniej jednak dzień dnia, zawsze w godzinach rannych, słysza-em jej zaśpiew, pełen obietnic: „Jaj-ka no-szę", a po godzinie rozgłośny ilarm: ..Kuci, kud daak!... Kud, kud kudaaak!" Wtedy wychodziłem i za pniem winokrzewu znajdywałem czyste, zgrabne, > różowym odcieniu skorupki jajo, które zabierałem ze sobą do domu ? wiadomych, przyziemnych celach. 01 Zdarzyło się to w trzecim roku chowania Złotoszyjki, w sierpniu. Na wiosnę tego roku dzięki upartym i przewlekłym pertraktacjom udało mi się odebrać od mojego dotychczasowego dzierżawcy kawałek pola, który obsiałem pszenicą jarą. Wykorzystując rady doświadczonych sąsiadów, jak i podpatrując sposoby ich postępowania, otrzymałem w czerwcu łanik, na widok którego radowało się serce. Po orkach, bronowaniach, solach potasowych i saletrzakach zboże runęło ku górze gęstą grzywą, najpierw zielonych źdźbeł, a potem szaropłowych kosmatych kłosów. Rosło i dojrzewało świetnie. W sierpniu już kosiłem z satysfakcją swoje zboże. Każdej mojej czynności na poletku towarzyszyła Złotoszyjka, kręcąc się obok kosy w jej tylko wiadomych, najczęściej konsumpcyjnych celach. Upał i pogodne dni sprzyjały żniwom. Po kilku dniach należało zwieźć wysuszoną już pszenicę pod dach, ale, niestety, stodoły przecież nie posiadałem. Na domiar złego od rana zaczęło się chmurzyć i deszcz, wisząc w powietrzu, groził zmoczeniem zboża. Ludzie na wsi oszaleli: zaczęli zwozić swoje plony na łeb - na szyję. Żeby doprosić się o zwiezienie kilkudziesięciu snopków i o kącik gdzieś w stodole -nie było mowy. Kto ryzykował zmoknięcie dwudziestu fur, miał pierwszeństwo przed ryzykującym dwadzieścia snopków. Ja jednak nie mogłem dopuścić do tego, by mi pszenica zmokła, a gdyby deszcze się opuściły - zrosła w snopkach. Jąłem się więc jedynej możliwości, jaka mi została: postanowiłem znieść zboże na plecach i umieścić je w obszernym podcieniu budynku. 296 Znoszenie trwało dosyć długo, gdyż na raz zabierałem najwyżej pięć -sześć snopeczków. Pszenica obrodziła, kłosy były ziarniste, ciężkie. „Będzie panu sypała nieźle" - oświadczali sąsiedzi patrząc na moje plonv. Następne dni pokazały, jak moja przezorność była całkowicie na miejscu. Deszcz zaczął padać równo z ułożeniem przeze mnie ostatniego snopka na podcieniu i lał bez przerwy przez cztery dni. Radość jednak moja z genialnego posunięcia nie trwała długo. Zamroczył mi ją przed wieczorem fakt inny - zauważyłem, że nie ma Złotoszyjki. Zacząłem szukać kury na boisku, wokół ścian budynku, wypatrywałem po polu - nie znalazłem jej nigdzie. Jak dotąd odszukanie ptaka nie przedstawiało żadnych trudności. Wystarczyło stanąć na progu frontowych drzwi i zawołać przed siebie w przestrzeń owe umowne, tradycyjne „cip, cip, cip!" Teraz i wielokrotne wołanie nie pomogło. Złotoszyjka przepadła. Zmartwiony stratą zacząłem snuć najrozmaitsze przypuszczenia: kura mogła się udać w kierunku wsi, mogła przekroczyć linię domów, zapuścić się na dalekie łąki, tam ją zaskoczył wieczór, nie zdążyła wrócić przed zmrokiem' na miejsce, więc przyldapnęła w pierwszym lepszym podwórku na noc i (może?) siedzi. Po namyśle poszedłem do wsi i chodząc od domu do domu wypytywałem gospodynie, czy nie widziały wałęsającej się czarnej, dorodnej kury z żółtą szyją- Me, nie widziały żadnej obcej kury. Możliwości odzyskania Złotoszyjki bardzo się zmniejszyły. Cóż jeszcze mogło się jej zdarzyć? Może jednak zapadła na noc gdzieś w krzach, z dala od domów, a rano, skoro świt, odnajdzie drogę i przytelepie się na stare śmieci ku mojej wielkiej radości? Jeśli nie przyjdzie, to istnieje tylko jedna możliwość - kurę ktoś ukradł... - Kto? Kędy?... Ba - na tym polega tajemnica. Kura kręciła się podczas uprzątania z pola pszenicy cały czas po obejściu. Widziałem ją obok budynku, na ścieżce, na boisku, nawet na poletku. Potem zniknęła... Trudno. Giną nie takie rzeczy w czasie wojny i nie w takich warunkach. Jak wielka jednak była moja niewiara w to, by Złotoszyjka zginęła naprawdę, niech świadczy fakt, że przed samym snem wyszedłem na dwór i dokładnie przeszukałem, nie wiem po raz który, cały krzew winorośli. Zdawało mi się bowiem, że kura mogła wrócić o dobrym zmroku i zasiąść na nocleg nie zauważona. Nie było tam jednak nic a nic. 197 Na drugi dzień kura się nie znalazła. Na trzeci to samo. I wtedy przekonałem sam siebie, że Złotoszyjka przepadła naprawdę. W niewiadomy sposób i w nieznanych okolicznościach. Snopki pszemcy na podcieniu przeleżały blisko dwa tygodnie. Przez ten czas ludzie zdołali upchnąć najpilniejsze roboty. Jeden z sąsiadów zgodził się wymłócić maszyną cały zbiór mojej pszemcy i nawet w celu przewiezienia jej do stodoły dał mi konia i wóz drabiniasty. Zajechałem tym wozem obok podcienia i zacząłem układać w drabinkach snopek za snopkiem, snopek za snopkiem. Nagle... kiedy podnosiłem jeden z nich... Nie, nie będę opisywał, com zobaczył i com przeżył. Tam leżała Złotoszyjka. Zduszona, spłaszczona. A obok niej zniesione, jak zwykle, lekkoróżowe, duże jajo. Zakopałem Złotoszyjkę pod winoroślą, na której siadywała przez tyle nocy. Pod Morągiem Wydłużone, niby zastygłe, leniwe rzeki, ciemnoszafirowe, okolone różnymi odcieniami zielem rybne wody mazurskich jezior są prawdziwymi perłami tej ziemi. A rozrzucone między nimi - w lesie, na polach, gdzie natura zdarzyła - niepozorne, maleńkie jak stawki jeziorka, którym dano nieskomplikowaną nazwę oczek - dodają niesłychanego uroku temu krajobrazowi, falistemu, pełnemu zalesionych wzgórz. Ulubionym miejscem moich spacerów było jedno z takich właśnie oczek. Nie należało ono do rozległych. Miało wszystkiego może kilkaset metrów kwadratowych powierzchni. Obrośnięte z trzech stron trzciną brzegi rzeczywiście upodobniały je nieco do ludzkiego oka z oryginalnymi, zielonymi rzęsami, a stosunkowo bliska odległość od zabudowań gospodarczych dodawała mu coś domowego, coś z przytulności ogrodowej sadzawki. Ot - zdawałoby się - bliska domu kałuża, wygodna przede wszystkim dla inwentarza. Tylko ciemny kolor wody i wąski okraj zielonych roślin nad brzegiem zdradzały sporą głębię oczka. Władysław Kantorek objął w swoim czasie po wojnie na pół opustoszałe 199 gospodarstwo po Niemcu, który z rodziną przeniósł się na Zachód. Nadpsuty dach, rozwalone płoty, nadwątlone ściany obór stały się przedmiotem nie tylko nowych zmartwień, ale i ustawicznego wysiłku, żeby naprawić, żeby podeprzeć, żeby usprawnić. Przeniósł się ze „starej ziemi" razem z wszelką żywiną, jaką posiadał: dziećmi, końmi, krowami, owcami, drobiem. Dzień po dniu schodził mu na poznawaniu odmiennych nieco cech tej mazurskiej ziemi. W warunkach, w jakich się znalazł, musiał liczyć tylko na własne zasoby i własną zaradność. Bo choć do najbliższego miasta - Morąga - nie było daleko, przecież i tam zaraz po wojnie mało co mógł znaleźć. Osiedle było zniszczone, zgruzowane, z dawnych ludzi prawie nikogo, nowych niewiele, a i to często jacyś zastrachani, ubodzy, niepewni jutra. W tych warunkach każdy drobiazg w domu urastał do rozmiarów ogromnie cennej rzeczy, której należało strzec jak własnego oka w głowie. I odwrotnie - najmniejsza nawet strata powodowała wyrwę, którą trudno było przeboleć, załatać. Tymczasem stwierdzano, że prawie codziennie z niedużego stadka kaczek ginie jedna sztuka. Coś je porywało, ale co - nikt od Kantorka nie mógł odkryć, nawet on sam. Obciążano fatalnymi sprawkami lisa, kunę, tchórza, pilnowano, zamykano kaczki w chlewku - wszystko na próżno. Ginęły, jakby je kto zaczarował. Po kilku dniach zauważono, że wypadki układają się według pewnego mechanizmu, wyraźnie już uchwytnego. Oto kiedy ptaki były zamknięte w obejściu, nie notowano strat, ale kiedy je wypuszczano na swobodę, wieczorem było zawsze o jedną sztukę mniej. Cóż więc to miało znaczyć? Czyżby działy się rzeczy niepojęte? A jeśli tak, to jakie? Ze stadka liczącego po przyjeździe jedenaście sztuk zostało tylko siedem. Tajemnica była tajemnicą, ale potrzeba nakazywała szukać rozwiązania zagadki. Mógł kaczki przejechać wóz - wiadomo, kaczki należą do rzędu nie najlepszych piechurów. Mógł zagryźć pies sąsiada, mógł ktoś nawet ukraść -nie brakuje przecież między ludźmi amatorów na owoce cudzej pracy. Mogło się zdarzyć dziesięć różnych wypadków, ale jakoś odczytanych, zrozumiałych, zostawiających po sobie ślad... Ale tu... Zadania podjęła się najstarsza córka Kantorka - postanowiła bez przerwy trzymać się stadka, pilnować go nawet wtedy, kiedy kaczki wypłyną na wodę. Wypuściła je więc z kojca, nakarmiła i kiedy naładowane jedzeniem ptaki pośpieszyły do jeziorka, zeszła za nimi na brzeg. Powierzchnia oczka była spokojna, gładka, matowoniebieski kolor nieba odbijał się w stawku niby w lustrze. Ptaki płynąc zbitym stadkiem przed siebie zakłóciły nie wzruszoną dotąd wodę. Gdy dziewczyna tak stała nieruchomo, śledząc kaczki oczyma, zaszły nie wiadomo kiedy oszałamiające zdarzenia. Oto w pewnej chwili toń wody tuż koło stadka zakolebała się gwałtownym ruchem, przerażone kaczki z wrzaskiem i rozpostartymi skrzydłami rozbiegły się na wszystkie strony, a jedna z nich pociągnięta niewidzialną siłą znikła w głębinach jeziorka tak szybko, że obserwatorka nie zdążyła nawet sobie zdać sprawy, jak to się wszystko stało i czy naprawdę stało. Narobiła alarmu, zbiegły się domownicy, przeliczono stadko, kaczek było już tylko sześć, a po uprowadzonej biedaczce pływało jedynie na powierzchni oczka kilka jasnych piórek. - A ja wam mówię - stwierdził Kantorek wobec wszystkich - że tam w wodzie siedzi jakaś wielka ryba... Ona porywa nam po jednej kaczce... Nie żaden tam lis czy kuna... Giną tylko wtedy, kiedy zostają wypuszczone na wodę. Zdziwili się domownicy. Ryba - kaczkę?... Cóż by to musiał być za olbrzym, żeby zmieścifw swojej paszczy, a potem w trzewiach tylachnego ptaka, z którego mięso starcza dla całej rodziny na obiad?... Przecież oczko to nie morze, w którym bywają takie wielkie rybiska!... Od tego zdarzenia zaczęły się polowania na zbója-szkodnika. Uparte, codzienne. Był to rok prawdziwej klęski dla drobiu. Najwięcej strat poniósł Kantorek w królestwie kurzym. Pomór zabierał mu ofiary spośród tych ptaków nieomal codziennie. Nic nie pomagały domowe leki; z wieczora kura smutniała, kuliła się w sobie, oddychała z trudem, a rano gospodyni znajdywała ją martwą pod grzędą. Te padłe sztuki, zamiast zakopywać, wiązał Kantorek na sznurze i rzucał na wodę przed wieczorem. Przypuszczał, że w jeziorku siedzi duży szczupak, i znając budowę paszczy rozbójnika, nie dawał żadnych haków. Wiedział, że jeżeli tylko ryba połknie zdobycz, to już jej z pyska nie wypuści. Nie pozwolą 201 aa to skośnie ku tyłowi zagięte zęby drapieżnika. Sprawa jednak okazała się nie taka łatwa. Przez dwa dni z rzędu rankiem na oczku brakowało zdechłej kury i znajdywano zerwany sznurek, mimo że był to sznurek bardzo gruby. Aż trzeciego dnia uwiązano padlinę na długim cienkim łańcuchu, na którym za dnia wiązano krowy na pastwisku. - Dzieci... kobieto... chodźcie! - krzyczał Kantorek następnego dnia na swoich domowników. - Coś się złapało!... Coś jest na łańcuchu. Wysypali się wszyscy z domu i stanęli wiankiem z boku, patrząc jak drga w rękach ojca napięty łańcuch. Musiało to być coś wielkiego, bo ojciec -chłop twardy i mocny - zaparty obu nogami o mokry piach, ciągnął zdobycz z całej siły. Czekano w naprężeniu na rezultat zmagań. Woda burzyła się i kłębiła w sporej odległości od brzegu, zapowiadając niecodzienną zdobycz. Wreszcie... ciemny, grubachny kształt zamajaczył pod wodą, znikł... ale już od tej pory zaczął raz ukazywać się oczom, raz ginąć, chodząc to w dół, to w górę niby wielkie, obłe wahadło. Dopiero po pół godzinie szamotań ujrzeli wszyscy na przybrzeżnym piasku jeziorka zwalczonego olbrzyma... Kantorek wyciągnął szczupaka wielkiego jak kawał kłody. Trzymał go na łańcuchu niby bestię prawą ręką, a lewą ocierał pot z czoła - zmachał się walką z tym mocarzem. Ryba miała wierzch ciała zielonkawoszary, oślizły od szlamu, spód biała-wosrebrny. Szczupak to był prawdziwie. Rzucał się co pewien czas, odbijając od ziemi mocnym, zakończonym czarnymi płetwami ogonem, jego duże oczy w tęczówkach koloru miodu były złe, drapieżne, nawet wściekłe. Kiedy czasem otwierał paszczę jak szeroka, groza brała patrzeć. Widać tam było kilka rzędów grubych jak haki i jednocześnie ostrych niby szydła, zakrzywionych ku gardłu zębów. Przywleczono go do domu i zważono; liczył sobie dwadzieścia dziewięć kilogramów. Napad Pan Krawczyk jest od lat amatorem-hodowcą gołębi. Przeznacza na opiekę nad nimi sporo czasu, karmi je, goni codziennie, a po gonitwie zamyka w specjalnej komórce, gdzie ptaki spędzają większą część dnia, nocują i lęgną się. Jako bezpośredni sąsiad pana Krawczyka mam sporo okazji do podpatrzenia wszystkich praktyk tego wielbiciela pierzastych stworzeń. Wystarczy mi tylko podejść do okna, wychylić głowę na zewnątrz i już jestem współuczestnikiem wszystkich podwórkowych zdarzeń. Stado pana Krawczyka, czyli tak zwany po gołębiarsku lot, składa się z kilkudziesięciu sztuk różniących się między sobą kolorem pierza, budową korpusu, kształtem główki i dzioba, ale znajomość tych najrozmaitszych odmian i ras to już cała encyklopedia hodowlanej wiedzy, którą się zdobywa po długim obcowaniu z ptakami. Najmniej raz dziennie wypuszcza pan Krawczyk swoje pupile na świeże powietrze. Do płoszenia ich używa zawsze tobołka z czarnych szmat, którym ciska z rozmachem na dach komórki. Z jednoczesnym łopotem skrzydeł podrywają się gołębie w górę, zrazu rozproszone, nieuporządkowane, pracujące skrzydłami szybko, nieekono- nicznie, zakreślają ciasne kółko nad obejściem, potem wznoszą się coraz 203 sgodniej, regularniej i wyżej, aż przechodzą w rozległe koło. Poderwawszy się w górę gołębie wyczuwają słaby, lekki ciąg powietrza, osuwają się raptownie po nim w dół, potem biorą go pod brzuchy i skrzydła, windując się od razu bez wysiłku kilkanaście metrów w górę. Nad wiejską Irogą czynią ostry, szybki wiraż przez lewe skrzydło i znalazłszy się nad polami mają pod sobą szarozieloną watę żyt i prostokąty kartoflisk. Pan Krawczyk staje w cieniu budynku, robi daszek z prawej ręki nad oczyma i patrzy w górę z zachwytem, nie pozbawionym jednak akcentów rzeczowej krytyki. - Czoło dobrze idzie, ale smarkacze tegoroczne tylko się wloką w ogonie... Nie mogą nadążyć... Niech tam! Dostaną dobrą szkołę raz i drugi, to i z nich będzie pociecha... Ale te - niech je diabli! Na tych właściwościach lotu mógł się poznać tylko taki znawca, jak on. Oto stado trzyma się razem i ma kształt mniej więcej foremnego koła, ale przy zwrotach, które wymagają natychmiastowej orientacji i olbrzymiej siły skrzydeł, wydłuża się lekko i przybiera kształt jajka albo zdeformowanego trójkąta, w którym czoło, składające się ze starych wygów, trzyma się razem w równej, lekko tylko wygiętej linii, a w wydłużonym ogonie lokują się słabsze młódki i podrostki. W swoich lotach stado odbija się od ziemi tak wysoko, że z dołu wydaje się tylko wirującą ustawicznie mgiełką. Na jasnoniebieskim tle firmamentu zaczyna siwieć, błękitnieć i wreszcie roztapia się w powietrzu. Z tej zawrotnej wysokości spogląda na okolicę. Jest to jego codzienna wizyta składana przestrzeni. Oto czas odpowiedni nadszedł. Pan Krawczyk wypuszcza na dach około pięćdziesięciu swoich ulubieńców. Stoją na wyciągniętych nogach, spłoszone gwałtownym wyrzuceniem z gniazd i przegródek, oszołomione nadmiarem światła po cienistym mroku komórki. Ostre, czerwone promienie słońca w pogodnym dniu czerwcowym kłują i rażą czarne paciorki ich rozszerzonych źrenic. Ptaki drepczą nerwowo po papie, jakby znały i przewidywały mający nastąpić program zdarzeń. Rzucony kłąb gałganów przyjmują - jak zwykle - gwałtowną ucieczką w przestworza. Zsuwają się najpierw z dachu na obszar sąsiadowych kartofli, 204 Przez jakiś kaprys przodowników stada tak nisko, jakby miały na nim niespodzianie wylądować, potem jffdnak idą ku górze linią wygiętego przesadnie bieguna, prosto nad wieś, następnie płasko i szeroko zawracają nad chałupami w kierunku macierzystego portu - komórki... Chyba mają zamiar usiąść? Pan Krawczyk martwieje ze zgrozy. O, do tego nie dojdzie! Czarna wiązka gałganów idzie zapobiegawczo do góry, jeszcze raz i jeszcze raz. To skutkuje. Lot zwiera się w sobie, idzie przez grzbiet ku polom w drugą stronę, powtarza ten manewr z lepszym niż poprzednio skutkiem i osiąga znaczną wysokość, ale mimo to ciągle krąży dość ospale nie zdradzając żadnej fantazji. Płaskie zwroty, nie męczące wiraże następują w tak monotonnej kolejności, że zaczynają drażnić przeczulonego właściciela. Gdyby mógł, bez chwili wahania wyrżnąłby między nie gałganami. Na gałgany trzeba tylko gałga-na!... Niestety —ptaki są daleko poza zasięgiem ludzkiej ręki. W pewnej chwili jednak coś poruszyło ospałe stado. Gwałtownie zwarło się w sobie, przyspieszyło ruchy skrzydeł i zaczęło nabierać wysokości. W następnej chwili wytrąciło się z orbity krążenia nad domem i przeszło w płaski lot kierując się w stronę młyna. - Aha! No, tak! Jest! Pan Krawczyk zobaczył mały, ciemny punkcik szybko zbliżający się do stada: jastrząb! Wyrwał się gdzieś z przymłyńskiej kępy olch i sunął piorunującym, skośnym lotem na wirujące stado, które szło na niego, jakby chciało uprzedzić spotkanie. Ale do spotkania nie doszło. Wyjście naprzeciw było właściwie gwałtowną chęcią porównania stanu wysokości obu stron, zaaranżowaną przez wytrawnych zjadaczy przestrzeni: muszą być przecież za wszelką cenę wyżej! Ta myśl starych prowodyrów lotu była twardym rozkazem dla reszty, idącej w ogonie stada, bezwolnej i bezkrytycznej. Jastrząb podsunął się na pewną odległość i stąd z szybkością kamienia wyrzuconego z procy skoczył w stado, chcąc je jednym rzutem rozgromić na cztery wiatry. Ale w momencie, w którym miało nastąpić zderzenie, lot poderwał się rozpaczliwie pionowym rzutem w górę i ciemna plamka jastrzębia przecięła powietrze kilka metrów poniżej stada. Teraz z kolei jastrząb wyrównywał wysokość, zawrócił szybko pod ostrym kątem i piął się w górę, żeby następnie, znalazłszy się na równi, ponowić uderzenie. Przeszył powietrze tuż pod nimi, jednak nie zawadził o środek. Pan Krawczyk obserwował walkę z zapartym tchem. Lot gołębi za wszelką cenę starał się być zawsze wyżej od napastnika, 205 jastrząb chciał uparcie uderzyć w środek lotu, żeby rozbić jego spoistość i zdezorientować stado w systematycznej obronie. Naprężenie walki rosło. Czarny punkt jastrzębia w momencie natarcia wydawał się ciemną linią -stado w chwili skoku wzwyż przeradzało się w siwą plamę. Tym sposobem teren walki zmieniał się gwałtownie na coraz wyższy i wyższy, aż uczynił się dla oka prawie nieuchwytny. Walka trwała. Oto teraz jastrząb zmienia taktykę. Przepływa pod stadem z boku, czyni owalną pętlę ku dołowi i wyrzuca się całym rozmachem skrzydeł i ciężaru ciała ku górze. Chybia. Stado w ostatnim momencie przez karkołomny zwrot na lewym skrzydle wymyka mu się sprzed nosa i broni się dalej wysokością. Napastnik powtarza uderzenie i teraz przygotowuje się dokładniej: asekuruje się przed ewentualną różnicą poziomu i rzuca się w górę jak grot. Trafia. Przebija środek lotu i miga nad nim, potem bodzie w tej samej sekundzie w dół, uderza w jakąś sztukę, co poznać można po sypiącym się pierzu, ale chybia i znów jest na dole. Ten manewr robi swoje. Stado rozpierzcha się na trzy grupy, trzepie niezaradnie w miejscu i już jest pozbawione inicjatywy obronnej. Drapieżca ponawia atak. Znalazłszy się nad stadem upatruje jedną zagubioną sztukę i wali na nią z góry. Znowu chybia i znowu sypie się pierze. Napadniętemu gołębiowi pozostała już tylko jedna jedyna szansa ratunku. W chwili kiedy uniknął szponów, złożył skrzydła i jak kula rzucił się całym swoim ciężarem ku dołowi. Jastrząb usiłuje przeciąć mu tor spadania i uderzyć w niego z boku, wciąż jednak chybia, zażartość napadu psuje precyzję wykonania. Na papę z łoskotem spada stara samiczka, podpiera się dziobem przy dźwiganiu ciała z upadku, zawraca, oszołomiona przerażeniem znika gwałtownie w komórce i szybko siada na jajkach podbierając je troskliwie pod siebie. Serce jej bije gwałtownie, aż drga całe ułożone na gnieździe ciało. Jest uratowana! Ale tam w górze polowanie trwa dalej. Stado nie wykorzystało sytuacji, kiedy jastrząb napastował samicę, baranio czeka na to, co nastąpi dalej. Wolę życia i ratunku sparaliżowało przerażenie. Jastrząb stosuje poprzedni chwyt, tym razem zupełnie łatwo. Atakuje wprost z dołu pojedynczą sztukę i odcina ją od stada. Pojedynek wiruje z boku jak urwany płatek kwiatu i znalazłszy się sam, traci głowę z przerażenia. Gwałtownymi skokami tnie powietrze i ucieka w przestrzeń zwyczajnym płaskim lotem, w którym liczy na własną szybkość (jeżeli w ogóle na coś liczy). O to, «właśnie o to, chodzi. Strzeliła za nim ciemna nić napastnika, prawie niewidocznie tnąc sierpowatymi skrzydłami powietrze. Szalona gonitwa nie trwa długo. Ciemna plama w pewnym momencie stapia się z jasną prawie łagodnie, prawie niewidocznie. Jastrząb dopływa do ofiary, wbija szpony w jej barki i tak nie neutralizując pracy skrzydeł swej ofiary, ale przy ich pomocy, żegluje wolno w stronę rzeki i kępy drzew przy młynie. Reszta stada spadła w nieładzie na dach - poszczególne sztuki wlatują do gołębnika ogarnięte popłochem. Siadają na brzegach gniazd dyszące, roztrzęsione strachem i zmęczeniem. Matki zajmują skwapliwie swoje miejsca na gniazdach. Za chwilę dach jest pusty. Pan Krawczyk bada teraz pilnie, kto stał się ofiarą jastrzębia. Oto tam: puste miejsce gniazdowania, w gnieździe bieleją jajka. Samczyk siedzi obok w sąsiedniej przegródce i co jakiś czas zagląda, jakby nie był pewny, czy to prawda, że jajka aż dotąd są odkryte. Znać w nim niepokój, wyciąga szyję, przydeptuje z nogi na nogę, ogarnięty niecierpliwością. Podfruwa do wylotu gołębnika, wygląda szparami - spodziewa się spóźnionego powrotu i gotuje się z reprymendą. Wreszcie wraca i zrezygnowany, z wyraźną niechęcią, siada sam. Właściciel bada wzrokiem każdego ptaka - szuka widomych skutków ataku jastrzębia. Znalazł. Oto tu czerwony ślad. Pan Krawczyk bierze do ręki broniącą się sztukę. Znać pod skrzydłem placki różowosinej skóry ze stożkami śladów po wyrwanych piórach i jeden rys ostrego paznokcia opłynięty świeżą jeszcze krwią. Nad strugą Niebo nade mną pogodne, rozżarzone upałem, od owego upału aż białawe. Chmur oczywiście nie ma, tylko daleko na zniżającym się ku horyzontowi nieboskłonie zastygło kilka obłoków podobnych olbrzymim kwiatom dmuchawca - jaśniejących, lekkich. Gorąco letniego dnia i beztroska urlopowego czasu rozleniwiają. Nie ma myśli, są tylko spostrzeżenia drobnych faktów, które notuje cząstka świadomości. Reszta mózgu wypoczywa jak przedmiot zastawiony ongiś w archaicznym lombardzie. Cóż to się nasuwa do rejestracji? Co pozwala się widzieć lekko przymkniętym oczom? Oto małe sprawy łąki i strugi. Tuż zaraz rosną owe istoty niepozorne, które zapowiada jaskrawy kolor ich kwiecia: biała margerytka, żółty jaskier, fioletowy stos plamistego storczyka, bordowe kulki czarnyszki. Trawy przedstawiają się z większym umiarem kolorystycznym: wyczyniec i tymotka wypinają ku górze lisie ogony swoich kiosków, kostrzewy i trzęsicz-ki - wiotkie wiechy kiści. 208 Cały ten zielony świat rośnie, kwitnie, pręży się do słońca - a żyje nieruchomo. Czasem tylko od strony pól napłynie suchy i gorący niby tchnienie chlebowego pieca podmuch wietrzyka. Wtedy i margerytki, i jaskry, i storczyki, i czamyszki, i wyczyniec z tymotką, i trzęsiczka, i kostrzewy - skłonią się lekko ku dołowi, zatrzęsą barwnymi główkami, pokłonią słońcu, pogodzie, mnie, by wrócić znów do stanu poprzedniego. Niedaleko strugi, na granicy pola i łąki rośnie niewielki lasek sosnowy. Wierzchołek każdego drzewka i koniec każdej gałązki zdobi młody różowa-wy pęd latorośli. Na samym czubku jednej z sosenek, zginając beztrosko pionową linię pędu, siada sroka. Siedzi bokiem do mnie - bez ruchu niby sztuczny wzór ptaka z gliny, laki czy porcelany. W oślepiającym blasku południowego światła przeciwstawne kolory jej upierzenia nabierają niesłychanej jaskrawości. Biel razi białością, czerń lśni metalicznie niby polerowana. Sroka jest jak gdyby nieżywa. Jedynym dowodem, że żyje, jest głos. Co jakiś czas wydaje z siebie przyduszony, cichy, dyskretny chichot, przypominający chichot człowieka. Znów milknie i trwa nieruchomo. Nie jest to śpiew radosny ni okrzyk bojowy czy sygnał rozpaczliwej obrony. Nie - raczej znak potwierdzenia, porozumienia... Kogo? Z kim? Na otwartej zewsząd płaszczyźnie łąk pozbawionej jakiegokolwiek cienia robi się niesłychanie gorąco i duszno. Żeby przetrwać upał, żeby przetrzymać gorąco, muszę wyszukiwać w strudze co głębsze dołki i chłodzić się oblewając ciało wodą. Dno rzeczki jest muliste, torfiaste, pulchne. Każdy więc mój krok, każde muśnięcie nogą porusza warstwę szlamu, który zabarwia leniwy prąd wody tumanami mętów. Chcę znaleźć w potoczku miejsce wolne od wodorostów, dość głębokie i choć z cokolwiek piaszczystym dnem. Opuszczam rozłożony koc z ubraniem i wolno idę brzegiem, uważając pilnie, ale wymarzonego miejsca znaleźć nie mogę. Potoczek jest płytki, woda płynie spokojnie. Na dnie najczęściej ciągną się długie pasma glonów, po brzegach sterczą zielone szable tataraku. Wąska strużka wody ma skąpszy niż łąka świat. I zupełnie inny. Idę uparcie dalej i dalej. Nareszcie coś dla mnie. Oto pokazała się malutka w kształcie nerki zatoczka wchodząca niewielką wyrwą w brzeg. Prąd wody trochę szybszy, na dnie cokolwiek piasku, a co najważniejsze - w piasku spory płaski kamień 209 wystarczający do oparcia dwu stóp. Już wiem, co zrobię. Delikatnie, z brzegu, postawię na nim stopę, zetrę żółtawobrunatny, śliski nalot, stanę na kamieniu nie poruszając mętów dna i będę miał zadowalające miejsce ablucji. Wejście i wyjście z wody również się uda, gdyż do samego brzegu strugi dochodzi murawa i uchroni mnie od zabłocenia nóg. Gdym tak deliberował i planował, zauważyłem, że coś się wokół mnie przestało dziać, że w biegu równoczesnych, świadomych mi zdarzeń czegoś brak, jakiegoś jednego ogniwa. Zrozumiałem - brak było chichotu sroki. Natychmiast podniosłem głowę i skierowałem oczy w stronę lasku. Nie było ptaka na sosence, leciał właśnie rwanym, nierównym lotem wprost ku strudze... czyżby ku zostawionym przeze mnie na kocu częściom ubrania? Uświadomiłem sobie: pasta i szczoteczka do zębów, mydło, scyzoryk, książka, nożyczki i pilnik do paznokci, zegarek... Nie kończę wyliczania. Podrywam się z miejsca niby zwolniony ze sprężyny i ruszam tak wspaniałym sprintem, jakiego by mi pozazdrościł niejeden rutynowany biegacz. Wiadomo, że sroki są złodziejkami. Co mojej sąsiadce zabroni, by z całej tej kolekcji zostawionych przeze mnie drobiazgów wybrała właśnie zegarek? Biegnąc wydaję nieartykułowany wrzask - chcę zastraszyć ptaka, chcę, by zawrócił swój lot i zrezygnował z przeglądu błyskotek. Ale sroka ani z mojego gwałtownego biegu, ani z rozdzierającego krzyku nic sobie nie robi. Wylądowała na łące niedaleko koca, złożyła skrzydła i na nogach, długimi skokami zmierzała do skarbów. Przyśpieszyłem biegu i natężyłem gardło - wszystko na nic. Nie zważając na mój wrzask, na wymachiwanie rękami, ptak na moich oczach porwał w dziób... kawałek różowego mydła toaletowego, podfrunął i skierował się w stronę lasku. Przesadziłem rów i wrzeszcząc zapamiętale, pogoniłem za złodziejką w nadziei, że się może jednak zlęknie i rzuci mydełko. Wszystko na próżno. Nie rzuciła. Uboższy o jeden przedmiot z zakresu kultury życia codziennego wróciłem nad strugę. Roztrząsając retoryczne pytanie, czy ptak popełnił kradzież 14 - Opowieści krajobra2u w celach estetycznych, czy konsumpcyjnych i czy po skonsumowaniu tego rodzaju przysmaku zachoruje na zaburzenia żołądkowe - uspokajałem się powoli, wydychając resztki zziajania i wzburzenia. Zabezpieczyłem należycie błyszczące graciki zakrywając je kocem. Dokonawszy tego udałem się do mojej zatoczki w kształcie nerki. Stanąłem na brzegu, wyciągnąłem nogę, zanurzyłem stopę i oparłem ostrożnie na kamieniu przenosząc ciężar ciała z ziemi na kamień, by równie ostrożnie dostawić drugą nogę. Nie zdołałem jednak tego uczynić. Spod brzegu, gdzieś z mrocznawego nurtu zatoczki strzelił ku mnie maluteńki niby pół palca pocisk rybki i zatrzymał się w odległości dwu centymetrów od stopy. Miałem możność oglądać swojego przeciwnika w całej okazałości i w całej grozie. Była to niewielka rybka, ciernik, którego tutaj nazywają jazgrem. Wierzchem szara, ciemnawa, spodem srebrna, lśniąca, bokami lekko pokarmino-wana, o wrzecionowatej budowie istotka rozwinęła przeciwko mnie cały arsenał bojownika. Błyszczały najeżone na bokach i grzbiecie igły kolców, rozcapierzone płetwy biły buńczucznie o wodę, rybka całym swoim ciałem wyrażała wzburzenie, gotowość do wałki i determinację. Aha!... To tak!... Zamarłem w niewygodnej pozycji, z jedną nogą na brzegu, a drugą na kamieniu. Czekałem bez najmniejszego ruchu. Rybka powoli traciła bojo-wość ruszając rytmicznie dolną szczęką w kształcie maleńkiej łyżeczki. Najpierw zarzuciła napięcie widne w całym korpusie, następnie powoli złożyła wzdłuż siebie po bokach i na grzbiecie kolce, wreszcie zwiotczały jej płetwy. Napastnik się rozbroił. W pewnym momencie zawróciła w miejscu i szparko odpłynęła ku brzegowi w cień głębszego nurtu. Wtedy szybko, ale ostrożnie przeniosłem znowu ciężar ciała na ziemię i równie ostrożnie wyjąłem stopę z wody. Zapomniałem o improwizowanej kąpieli, a nawet o sroce-złodziejce. Ułożyłem się nad brzegiem, wyciągnąwszy jak długi. Wpatrzyłem uważnie w niegłęboką zresztą, ale mroczną od ciemnego dna toń, starając się odczytać mowę rzeczki. Cóż tu się działo! Na samym dnie pełzały niby opancerzone potwory, tak zwane kłódki, czyli larwy chruścika i cała masa innych owadów. Ale nie o nich chcę mówić. Tu chodzi o jazgierkę, o tę odważną rybkę, która tak na oślep zaatakowała moją nogę. Z początku zdawało mi się, że oprócz kłódek nic tu specjalnie ciekawego 211 nie ma. Jazgierka stała potulnie w wodzie, widziałem wyraźnie rytmiczną pracę jej szczęk. Oddychała. Czyżbym się mylił? Bojowość tej rybki oznacza, że gdzieś w pobliżu ma gniazdo z ikrą, której tak czujnie strzeże i tak walecznie broni. Ale gdzie owo gniazdko może być? Patrzyłem na jazgra. Rybka stała w miejscu, kiedy niekiedy przechylała się na bok, wówczas błyskał jej srebrnawy brzuszek, pogrubiony i opuszczony ku dołowi, deformujący klinowaty kształt ciała rybki. Rzecz wiadoma - ojciec. Patrzyłem długo i cierpliwie, aż w pewnej chwili zauważyłem, że jazgierka podpływa lekko ku jakiemuś przedmiotowi na dnie. Podpłynęła i cofnęła się, raz i drugi, potem jeszcze raz. Cóż to tam jest - przypatrzyłem się jak najuważniej. Blisko brzegu tkwił w dennym ile zagięty stary liść jeżogłówki. Oba końce tonęły w błocie, a ponad dno wystawał niewielki jego kącik. W owym właśnie kąciku dostrzegłem niewielkie gniazdo w kształcie pierścienia uwitego z drobnych korzonków trawek, ździebeł. Beż wysiłku musiała kosztować jazgra owa inwestycja, trudno pojąć. Bo to i budulec trzeba było ściągnąć z dalekiej okolicy i ułożyć go właściwie, i jakoś zlepić, związać, żeby pierwszy lepszy kaprys wody nie zniweczył całej budowli. Do tych wielkich prac doszło jeszcze pilnowanie obiektu przed nieprzyjaciółmi. Tak, rybka trzyma prawdziwą straż. Całą sobą wyraża gotowość i niepokój, troskę i czujność. Jakby w obawie, że przyszłość jej rodu otacza woda niezbyt świeża, wykonuje szereg ewolucji. To przemyka się mimo gniazdka, energicznie wachlując płetwami. To szybko nadpływa w kierunku środkowego otworu, zatrzymuje się gwałtownie, następnie cofa, jakby nagarniała sobą odżywczy prąd wody. Czasem znowu, jakby uznając niedostateczność swoich dotychczasowych zabiegów, lekkim ruchem przepływa przez środek pierścienia, po czym znowu sadowi się obok i mepozorme stoi w wodzie. Uwaga!... Coś się musi dziać, bo jazgierka ni stąd, ni zowąd najeża się -prostuje i opuszcza kolce, prostuje i opuszcza. Nie, nie widać nic w najbliższym kręgu wody. Prawdopodobnie rybka ćwiczy własną sprawność. Tak niegdyś rycerze próbowali przed sprawą, czy miecz lekko wychodzi z pochwy, żeby potem nie zawiódł. 212 Znowu coś. Rybka równym poziomym ruchem przesuwa się ku środkowi potoku, staje na granicy prądu i spokojnego nurtu, wpływa w prąd, mocuje się z jego siłą, zresztą bez większego wysiłku, wraca i jak należy się spodziewać po dobrym wartowniku, sprawdza opuszczony posterunek. Opływa liść zawierający rodowe skarby, przecina światło pierścienia i uspokojona wypływa po drugiej stronie gniazdka. Nic takiego - zwyczajnie spatrolowała bliskie przedpole i wróciła do normalnych, porządkowych czynności. Wreszcie prawdziwy atak - gwałtowny, niespodziewany, szybki jak mrugnięcie oka. Rybka była tu - koło gniazda, i już jej nie ma. Co się stało? Oto środkiem struci cod orad wałęsała sie^w Y»«s'mkvs\avvv\\ikr» ??\???\«\?& wierzchówka. Rybiątko całe zresztą jak zapałka, chuderlawe i delikatne, w wodzie zdaje się być przezroczyste niby zbudowane z galarety. AJe jazgierka wszystko traktuje serio. Jakby sądziła, że nie wiadomo nigdy, co się kryje naprawdę w przeciwniku, jakby wiedziała, że układna, niepozorna mina może zawierać groźne siły. Nie zaszkodzi czujność i obrona w formie ataku. Do walki wręcz jednak nie dochodzi. Wierzchówka jest „bezbronnym cywilem" w porównaniu z „uzbrojoną po zęby" jazgierka i pierzcha haniebnie, nie próbując zupełnie oporu. Jazgierka wróciła zaraz skwapliwie na miejsce warty, robiąc bokami ze zmęczenia, najeżona groźnie, pełna bojowości i animuszu. Ochłonęła, odprawiła stałe czynności, stanęła w wodzie - czeka, patrzy, pilnuje. Gotowa, spostrzegawcza i czujna. Ja zaś - nachylony z brzegu, ścierpnięty od bezruchu, pieczony od słońca, z przysmażonymi przez gorąco plecami - patrzę w wodę niby w zaczarowaną kulę, w której widzę zaklęty świat: miłości rodzinnej, życia, walki. Ale nie czas na refleksje, tu zawsze się coś dzieje. Jazgierka frontuje się ku środkowi strugi, najeża kolce, odpływa od miejsca swojej stałej pieczy, czeka niby napięty grot na cięciwie gotów do uderzenia. Mierzy w kierunku dna. Co to tam znowu jest? Na co się zanosi? Co grozi rybim skarbom? Spod falujących przędzion zielonych glonów gmera się nieporadnie stwór odrażający, larwa poczwarna. Ma kolor błota, odwłok w kształcie wydłużonej łopatki z zaokrąglonym końcem i długim szydłem, sierpowato wygięte nogi i łeb niby z koszmarnego snu. Szkarada owa lezie po mule dna, niezgrabnie przebiera nogami i posuwa się brzegiem wody. To w niego, potwora, mierzy zgrabna, czysta rybka jazgierka. Jego ma na oku, „na muszce" swego ciosu. Ale nieudolny pasażer nie żywi względem rybki żadnych zbrodniczych zamiarów. Wolno pcha się przez teren zatoczki pod okiem celującej w niego rybki, potyka o klockowate ciała kłódek i na koniec znika w kępie moczarki. Przez dwa dni z rzędu nadmiernie opalam plecy, leżąc na kocu tuż przy zatoczce, w której umieściła gniazdo jazgierka. Jestem tylko ja i ona. Sroka porzuciła zupełnie te strony zniechęcona prawdopodobnie następstwami swego łakomstwa. Nawet zjadliwe i natrętne czajki, atakujące mnie lotem i głosem< zaraz po przyjściu na łąkę, zaniechały walki, uspokojone brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony mojej osoby. Obserwuję cały czas zachowanie się jazgierki. Podziwiam jej upór, ofiarną gotowość i ducha walki. Na trzeci dzień ma się na burzę. Parno, że oddychać trudno. Lenistwo siedzi w kościach od samego rana. Blaski słońca straciły na ostrości. Srebrzysta mglistość przenika powietrze. Głosy wsi - rżenie konia, brzęk ostrzonej kosy, strzelanie z bata - wyolbrzymiają się na odległość. „Będzie nawałnica" - mówią do siebie ludzie. Wreszcie na południowej stronie horyzontu pęcznieje chmura. Zrazu jest to szafirowe zagęszczenie oćmy spinającej niebo z ziemią, potem szafir przechodzi w granat, poszerza się i rośnie, zamazuje pół nieba i tryska ostrymi pręgami błyskawic. Zaraz też nadlatuje dudnienie grzmotów. Deszcz wisi w powietrzu. Trzeba uciekać z łąki i schować się pod dach. Czas najwyższy, bo oto wichrzysko uderza o ziemię, przygina drzewa i zboża, a tuż za nim nadlatuje płachta deszczu. I od tej chwili gwałt żywiołów stopił się w jedną kotłowaninę. Wichry szarpią świat, deszcz leje, palą się błyskawice i razi grzmot. Po drogach i dróżkach, ścieżkami i bruzdami spływają brudne strugi wody. Świat zadeszczony, ponury. Ale oto nawałnica przechodzi. Kłęby chmur odpływają na wschód, pokazuje się pstry pasek tęczy, z liści drzew kapie. Wszędzie mokro, ale marsz na bosaka ma posmak czegoś niecodziennego. Na łące w trawie pełno wody - ciepłej i stosunkowo czystej. Dobrnąłem do strugi. Niespodziewane zmiany. Całym jej korytem szoruje gęsty płyn koloru mlecznej kawy. Trudno poznać tę niepozorną, na wpół wysychającą rzeczkę. Prąd - ostrzejszy i mocniejszy - przewala się skrętami podobnymi do warkocza. Niesie na sobie kępy trawy, obłamane gałązki olszyn i wierzb, wyrwane z korzeniami łodygi tataraku. Na drugi dzień około południa sytuacja w potoku niewiele się zmieniła, choć od czasu burzy upłynęła okrągła doba. Mętny płyn walił wypełnionym korytem równo i szybko - zdumiewająco żywotny, niewstrzymany. Dopiero po kilku dniach, kiedy wróciła dawna upalna pogoda, a suchy wiatr pomógł słońcu spijać wilgoć, struga uległa zmianom. Wody spłynęły, prąd zmalał, nurt stał się czystszy. Jedynie rośliny wodne zmęczone długotrwałym oporem nie odzyskały jeszcze dawnego wyglądu. Bobrek trójlistny, strzałka i kobylak leżały jeszcze na wodzie, nie mając siły podnieść liści. Wróciłem nad zatoczkę w kształcie nerki. Nie było tu nic a nic z dawnego świata. Zamiast mulistego dna widniała torfiasta calizna, a z niej sterczały sznury białych korzeni jakiejś rośliny. Było głębiej niż przedtem. Nie zobaczyłem ani kłódek, ani gniazda jazgierki, ani samej walecznej rybki. Prąd wody po burzy wymiótł wszystko. Wówczas zrozumiałem i uświadomiłem sobie, ile w przyrodzie dzieje się wokół nas tragedii, z których nie zdajemy sobie nawet sprawy albo koło których przechodzimy obojętnie. W kamieniach na szosie Przejeżdżałem szosą ze wsi do miasta. Droga była kiepska, wyboista, ponieważ szutrowana nawierzchnia, nie naprawiana od lat, zepsuła się pod kołami ciężkich wozów chłopskich jeżdżących tędy na targi i jarmarki. Zwożono tu przez czas dłuższy kamienie, układano je w długie pryzmy, mierzono metrem sześciennym, ale potem sprawa znowu przycichła na długie lata. Złożone kamienie obrosły lebiodą, mleczem i krwawnikiem, a ślady wapna, którym były pokropione, zmyły letnie burze i słoty jesienne. A tego właśnie dnia, kiedy jechałem do miasta po sprawunki, zauważyłem na szosie ruch i pewne zmiany. W długiej perspektywie drzew akacjowych rosnących po obu brzegach drogi zmiany te rzucały się w oczy. Była godzina południowa, skwar porządny, blask słoneczny oślepiał, a pot zalewał oczy. Na brzegu szosy koło jednej z pryzm siedział kamieniarz i tłukł kamienie ciężkim młotem. Kamiemarz ten miał na głowie stare, wypłowiałe i przepocone kapelusi-sko, lnianą, parcianą i połataną na łokciach i plecach koszulę oraz spodnie. Te spodnie to był cały poemat nędzy. Wylatane wszelkimi gatunkami i kolorami cajgów, co jeden to w innym deseniu, grubości i stanie. A wszystkie jakby bure czy rude od wypalenia słońcem, wyprane, wyługowane od deszczów. Łaty na kolanach pogrubione były kilkanaście razy, a to nie tylko w tym celu, żeby zakryć dziurę, ale i po to, żeby uchronić kolano od bezpośredniego stykania się z ziemią. Był bosy. Człowiek ten przy swojej pracy pół klęczał, poł siedział na podstawionym z tyłu płaskim kamieniu okrytym płatem złożonego w kilkoro starego worka z juty. Za plecami ustawił sobie własnego wynalazku przyrząd osłaniający go przed palącymi promieniami słońca - wetknął w ziemię dwa dość wysokie kije i rozpostarł na nich drugi worek. (Jak się potem dowiedziałem, w owe worki kładł trawę narwaną dla kozy w rowie przydrożnym, kiedy wieczorem wracał do domu.) Każdy palec u obu dłoni owiązał sobie wąskimi płatkami z podartej starej koszuli. Wyglądały niby dziesięć lalek z gałganków, które stroją wiejskie dzieci. Miało to ochraniać skórę palców przed skaleczeniem, a właściwie było owiązaniem ran już istniejących. - Należałoby zrobić to zaraz, na początku roboty, ale człowiekowi zdaje się, że jak będzie uważał, to uniknie skaleczenia... Ale diabła tam! Robota paskudna, kamienie ostre i pryskają na wszystkie strony... O skaleczenie bardzo łatwo! Mój rozmówca brał z pryzmy brukowce wielkości ludzkiej głowy (a były i większe), kładł przed sobą na dużym, wyżłobionym od długiego tłuczenia kamieniu i uderzał młotkiem. Kamień pękał na dwa, trzy duże kawały, które robotnik następnymi uderzeniami drobił jeszcze bardziej, aż otrzymał ostre kostki prawie wielkości orzecha włoskiego. Zatrzymałem się chwilę przy nim. Kiedy chciałem już jechać, robotnik powiedział tajemniczo: - Niech pan poczeka trochę, to pan coś zobaczy... Trzeba tylko patrzeć na koniec pryzmy. Milkniemy. On przerywa pracę. Koło nas zapada upalna, znojna cisza. Patrzę na kamienie, ale przez dłuższą chwilę nie widzę nic. Nagle w końcowej części pryzmy, w otworku między kamieniami nie większym niż ćwierć męskiej dłoni, pokazała się szybko i jednocześnie ostrożnie trójkątna główka łasiczki. Znieruchomiała, jakby stanowiła część mało widoczną tej kupy kamieni. Tylko na świat patrzyły dwa czarne paciorki oczek. Tak samo zresztą bez ruchu jak i główka. Spojrzeliśmy na siebie z kamieniarzem, on mrugnął na mnie porozumiewawczo, co znaczyło: „Proszę uważać, to są właśnie te interesujące zjawiska!" Z łasiczką zaczęły się teraz dziać niesamowite rzeczy. Zwierzątko znikało i zaraz potem ukazywało się z taką równomiernością, jakby to był automat nastawiony na pewną ilość ruchów. Wreszcie główka zniknęła na czas dłuższy. 217 - Ona tu ma, zdaje się, młode - szepnął kamieniarz do mnie konspiracyjnym tonem, korzystając z nieobecności łasiczki. Zaledwie skinieniem głowy potwierdziłem te słowa, gdy w tym samym otworze ujrzeliśmy dziwne zjawisko: najpierw mały, pędzelkowaty ogonek zwierzątka, potem rudoczerwony kadłub naprężony od wykonywanej pracy, wreszcie główkę, a w pyszczku... co to?... drugą łasiczkę, młodą, ale już tak wyrośniętą, że niewiele mniejszą od matki. Była bezwolna, pozwoliła się nieść bez sprzeciwu, ale i bez pomocy ze swej strony. Matka z wielkim wysiłkiem przeniosła drogi ciężar do rowu przy szosie i dała nurka w wysokie trawy, zmierzając wyraźnie ku niewielkiemu mostkowi na gościńcu. Patrzyliśmy za nią. Co jakiś czas zatrzymywała się, kładła ciężar u swoich nóg, a sama stawała słupka i patrzyła przezornie na wszystkie strony, badając stan bezpieczeństwa okolicy. Obserwowaliśmy z kamieniarzem stworzonka jak urzeczeni. Przez dłuższy przeciąg czasu nie było widać łasiczki, ale wreszcie zwierzątko powróciło i śmigłe, lekkie, zwinne zniknęło znów w otworze między kamieniami. Powtórzyło się po raz drugi dokładnie to samo: badanie najbliższego otoczema przy wejściu, wyciągnięcie dziecka z gniazda, marsz pośród traw przydrożnym rowem do nowego schowka i powrót. I tak pięć razy „pod rząd". Całe pokolenie. Całe gniazdo. - No, nareszcie sobie poradziła... - powiedział kamieniarz. - A to przecie rano, jak zacząłem tu robotę, to obie stare chciały się z niepokoju skręcić... Nie wiedziały, co robić. Zostawić dzieci nie mogły, a wynosić ich przy mnie nie chciały. Dopiero jak ucichłem z robotą... Co ja bym zrobił, gdybym tak dotłukł kamienie do gniazda?... Każde stworzenie o dzieci dba... To tak samo prawie jak i ja... Kamienie przyszło mi na szosie tłuc... dla dzieci... Wilczyca jest matką Leśniczy Ciemka nie znał wilków. Nie miał z nimi nigdy do czynienia. Słyszał o nich tylko w gadkach i przysłowiach, czytał w książkach - to wszystko. Las, którego pilnował i w którym pracował, był niezbyt wielki, ale zaskakujący różnorodnością. Były w nim wzgórki niewielkie, piaszczyste, porośnięte sosną, były dołki z kępami olch, iwy i rokicin, były enklawy* brzóz, jodeł i grabów. Spotykało się też sporo młaków**, oparzelisk, ługów*** i bagienek, pełnych wody, błota, trawisk, gąszczy i zielsk, w których dzikie ptactwo chętnie szukało przytułku. Drzew tu wysokich jak zazwyczaj na mokradłach nie było, ale za to krzewiła się leszczyna, kępiska wierzby karłowatej i różne odmiany paproci. Którejś niedzieli przy końcu kwietnia wybrał się leśniczy Ciemka rano na ługi, by zbadać, czy już krzyżówki zakładają gniazda. Wciągnął gumowe buty z cholewami do ud, wziął laskę i poszedł. Minął wysoką, suchą część lasu i wszedł w mokradła. Nad głową śmigały *E ii kia w a - tu: obszar porośnięty brzozami, jodłami czy grabami, otoczony przez obszary porośnięte innymi gatunkami drzew * *m laki- bagniska, moczary ***ług - błotnista łąka mu gniewnie czajki, a czasem z trzepotem skrzydeł podrywały się z traw lub z niewielkich okienek wody wielkie kaczory. Dzień był ładny, suchy, ciepły, jeden z tych dni, które każdego człowieka zachęcają do włóczęgi po lesie. Po wilgotnych brzegach zapadlisk kwitły żółte kaczeńce, puszczał rdzawe pędy kobyli szczaw. Na brzozach, jarzębinach, wierzbie i orzeszynach supłały się na świat młodziutenkie, karbowane, jakby zgniecione listeczki - pierwszy dar wiosny dla odradzającej się ziemi. Nałaziwszy się po trawach, błotach i wodzie leśniczy Ciemka postanowił odpocząć. Spostrzegł opodal wyższą nieco od otoczenia i suchszą kępę porosłą dość gęsto krzewami rokity i syberyjskiej wierzby. Wszedł na nią i otupał z błota i wilgoci buty. Gdy tylko stąpnął kilka kroków po piaszczystym brzegu, spostrzegł dużą ilość śladów psa, odbitych bardzo wyraźnie na ziemi. Tropy były duże, wydłużone lekko i miały ostro wryte w ziemię pazury, a poduszki tylne mocno odciśnięte. To bardzo zastanowiło leśniczego Ciemkę. Co tu w takim odludziu mogły robić psy? Postanowił to zbadać. Przypuszczając, że mogła się tu znaleźć padlina jakiejś większej zwierzyny łownej, do której psy z okolicy urządzały sobie wędrówki, ruszył leśniczy Ciemka na dokładniejsze poszukiwania. Kierując się śladami i tropami, zaczął przeszukiwać krzewy rokicin i zakątki między nimi. Przedzierał się przez gąszcze i patrzył wokół pilnie. Po pewnym czasie uwagę jego zwrócił spory krzak karłowatego jałowca. Miał on gałęzie szeroko rozpostarte po ziemi, a środek pusty, i z boku wyglądał niby ogromna misa. Leśmczy Ciemka podszedł do niego i zajrzał do środka. To, co tam ujrzał, tak go zdumiało, że z wrażenia aż zamrugał powiekami. W jałowcu znajdowało się rozległe gniazdo wysłane liśćmi i suchą trawą, a w nim... pięć psiaków, niepsiaków, lisków, nielisków. Leśniczy Ciemka nie był pewien. Leżały spore, czarniawe, puszyste kłębuszki, poukładane jedne na drugich, ślepe jeszcze całkowicie, o wielkich łebkach. Nie, to nie były psiaki. Za jednakowe. I nie były to młode liski. Za wielkie. Nadto liski są zawsze ukryte w jamie. Co to więc jest? Ciemka nie miał pojęcia. Gdy się nachylił nad nimi, szczenięta poruszyły się niespokojnie, a kiedy wziął do ręki pierwszego z brzegu i podniósł do góry, malec zapiszczał obronnie zupełnie po psiemu... Może więc to jednak były pieski? Może jaka zbłąkana suka tu się oszczeniła, tak jak czasem kury domowe niosą się daleko poza kurnikiem? Pełen sprzecznych uczuć - zaciekawienia i niepewności przede wszystkim - leśniczy Ciemka zostawił tu wszystko tak, jak było, i odszedł. Wiedział, że w życie stworzeń żyjących na swobodzie człowiek winien ingerować jak najmniej, a zawsze w sposób jak najgruntowniej przemyślany. Postanowił więc wszystko zostawić w spokoju i powiadomić natychmiast nadleśnictwo. Nadleśniczy usłyszawszy dokładny raport z ust leśniczego Ciemki zburczał go. Ciemka postąpił źle. Trzeba było małe przynieść z sobą do nadleśnictwa i tu je zbadać dokładnie, gdyż według opowiadania wygląda na to, że to był barłóg, wilcze gniazdo. Barłóg?... Gniazdo wilcze?... Wilki?... W ich lesie wilki? W tych stronach nie było o nich słychać od czasów króla Sobka, kiedy to pijany szlachcic jadąc na koniu z wesela został napadnięty przez wilki i zjedzony razem z koniem. Ale nie było czasu na zdumienie. Nadleśniczy naglił. Może się pośpiechem da nadrobić to, co Ciemka przez swoją niewiedzę zepsuł. Ruszyli więc szybko we dwóch, leśniczy prowadził. Przeszli bagniska i wstąpili na kępę. Rozgarniając na boki gąszcz rokicin, odnaleźli krzak rozłożystego jałowca. Z zaciekawieniem zajrzeli do środka. Barłóg był pusty i zimny. Wilczyca zwęszyła ślady człowieka i swoje małe wolała umieścić gdzie indziej. Piesza wędrówka Szosy łowickie, przecinające prawie idealnie poziome równiny i będące w niezłym stanie, ciągną naprzód i naprzód. Drzewa przydrożne, wyniosłe i wiekowe, rzucają szerokie płachty cienia na chropowatą nawierzchnię z szutru i żwiru. Mknąc taką szosą na rowerze wyjeżdża się z cienia w cień niby ptak z chmury w chmurę. Szczególnie piękne są tam miesiące wiosenne: maj i czerwiec. Pola okryte kożuchem zbóż - dorodnych, gęstych i bujnych - falują w łagodnym wietrze, przypominając do złudzenia rozkolebaną powierzchnię morza. Daleko, do samego nieboskłonu widać płynną, zwełnioną płaszczyznę pocętkowaną odcieniami nachylonych kłosów i mieniącą się jak postaw mory. Jechałem tak kiedyś w dniu czerwcowym szosą na rowerze. Nagle spostrzegłem, że przede mną z prawej strony szosy, po przydróżku idzie gołąb. Szedł tym charakterystycznym ruchem ptasiego pielgrzyma spieszącego się naprzód. Od razu poznałem, że ptak ma związane skrzydła. Na lotkach widać było białe wiązania lnianych nici. Widocznie ptak, kupiony czy złapany i związany celem przymieszkania, wyrwał się na wolność i drałował pieszo do miejsca urodzenia. ?>?. I ***¦.»..«.. Dokąd szedł? Skąd był? Naokoło panowała pustka: pola i pola. Najbliższe osiedle wiejskie leżało w odległości kilku kilometrów. Należało coś z tym fantem zrobić... ale co? Przede wszystkim uwolnić więźnia z pęt. Złapałem gołębia nie bez pewnych trudności, bo zeskoczył ze ścieżki w rów, w trawę i bronił się ucieczką, klepiąc związanymi skrzydłami i pokracznie przebierając nogami. Mogłem go zabrać, mogłem puścić rozdawszy wiązanie skrzydeł, ale nie o to mi chodziło. Zaintrygował mnie cel tego skrzydlatego pielgrzyma oraz miejsce, skąd wyruszył. Szanse dowiedzenia się o tym były nikłe, ale postanowiłem je wykorzystać dla spokoju własnego sumienia. Na kartce wyrwanej z notesu napisałem: Gołębia tego znalazłem na szosie na ósmym kilometrze od Łowicza. Szedł pieszo. Hodowcę, do którego doleci, rozwiązany przeze mnie, proszę o wiadomość. Podałem swój adres. Karteczkę zwinąłem w rulonik, następnie spłaszczyłem i przywiązałem nitką do nogi gołębia, puściwszy go wolno. Poderwał się gwałtownie w górę i poszybował nad polami - coraz wyżej i coraz dalej. Tak zazwyczaj leci gołąb, który zmierza najkrótszą drogą do rodzinnego miejsca. Wypadek ten zdarzył się w środę. Minął czwartek, piątek, sobota. „Gołąb - myślałem - albo nie doleciał, albo też zgubił kartkę, albo właściciel kartkę znalazł i rzucił, a ze mnie się uśmiał". Ale w niedzielę rano, kiedy jeszcze spałem, przyjechał do mnie nieznany gość. Zostawił na dworze rower i zaczęliśmy się dogadywać. I cóż się okazało? Ptak był sprzedany we wtorek i zaraz związany uciekł tego samego dnia od nabywcy, zsunąwszy się z dachu w gąszcze. Pochodził z Rybna. Ponieważ ja go spotkałem w środę, był więc w drodze prawie dobę i uszedł około pięciu kilometrów. Dawny właściciel zauważył przybysza w południe, wróciwszy od roboty z pola. Nie mógł jednak przyjechać do mnie, gdyż czas mu nie pozwalał. - Ptak okazał się mądry - ciągnął gość - i żal mi pozbywać się go... Zwróciłem pieniądze za niego i zatrzymałem gołębia sobie, bo był tego wart... Opiekunowie O samym świcie stanęliśmy z bratem na skraju niedużej podleśnej łączki. Z kosami w ręku medytowaliśmy, czy lepiej zacząć kośbę od strony lasu i ciąć ku polom, czy odwrotnie. Nie była to rzecz zasadmcza, ale w świadomym dążeniu do jak najrozumniejszego rozwiązania szeregu szczegółów technicznych trzeba było i o tym pomyśleć. Z boku jednak, dla postronnego widza, obraz nie wyglądał na strategiczną naradę mózgowców, ale raczej na to, co tak lapidarnie określa piosenka: Kosiarze stoją, stoją, łączki się boją... Kosiarze, nie stójcie, łączki się nie bójcie, najlepiej z rosą, z rosą ciąć trawę kosą... Cała sceneria była jak wymarzył: wcześniuteńki ranek, niskie, jaskrawe słońce nad horyzontem i rosa na wszystkim, co tylko tu było: ziemia, trawa, drzewa. Z liści aż kapało. Można było zatem kosić. Pełni zrozumiałego namaszczenia i powagi (chodziło o pierwszą kośbę w tym roku) orzekliśmy w końcu, że lepiej będzie siec trawę od lasku do pola. 224 O postanowieniu tym zadecydował układ łączki, jej położenie w stosunku do stron świata. Ciągnęła się od północy na południe, więc kosząc od lasu, czyli od południa, i układając pokos od prawej do lewej, wystawialiśmy knowie* trawy do słońca, co przy pierwszym okresie suszenia siana nie było sprawą obojętną. Mój udział w koszeniu był nie tylko imprezą wzbogacającą listę wakacyjnych przeżyć. Wręcz odwrotnie — żyłem w warunkach, w których każda para rąk miała znaczenie i tylko praca usprawiedliwiała równość w korzystaniu z zawartości miski. Zaczęliśmy ciąć, z prawa w lewo, postępując naprzód piędź po piędzi za każdym ruchem kosy. Charakterystyczny świst ostrza tnącego wilgotną trawę towarzyszył każdemu zamachowi rąk. Przekosiliśmy raz i stanęliśmy wydychając otwartymi ustami zmęczenie. Początki tej pracy szybko bowiem męczą nieprzywykłe jeszcze do wysiłku mięśnie. Szczególnie jaskrawo wystąpiło to u mnie, który już zacząłem powoli ulegać mieszczuchowatemu zmiękczeniu. Ocierając wiechciem trawy ociekające rosą kosy przed naostrzeniem i z pozoru krytycznie, a właściwie z gospodarską dumą, rzucając okiem na plon naszych osiągnięć, zauważyliśmy z bratem, że nie jesteśmy sami, że mamy towarzystwo. Był to trznadel. Posuwał się w naszą stronę na nóżkach po grobelce zwikłanej trawy, czyli z chłopska mówiąc, po wierzchu pokosu. Skacząc z miejsca na miejsce, poszukiwał zdobyczy, która przed koszeniem ukryta bezpiecznie w trawie, teraz stała się dla jego oka widoczna, a dla dzioba dostępna. Łup musiał być obfity, gdyż obserwując ptaszka, zauważyliśmy w jego dziobku spory pęczek owadów. Poszukiwania te całkowicie pochłonęły jego uwagę, tak że przybliżył się do nas na niewielką odległość. Mogliśmy już dojrzeć wyraźnie jego niebogaty uniform - szary, z żółtym kołpaczkiem na głowie. - Samiec - szepnął brat. - Mają już dzieci, bo zbiera żarcie... Strasznie pilny! Dla nas, wychowanków lasu i pola, były to szczegóły zrozumiałe same przez się. I to raczej z elementarnego zakresu zjawisk. * Knowie- dolna część ściętej łodygi Jeszcze brat nie dokończył swojej uwagi, gdy ptak zerwał się z pokosu i pofrunął ku lasowi. Patrzyliśmy za nim. Nad łąką trzymał się powierzchni ziemi, nad krzakami jeżyn uniósł się wyżej, minął je, ale nie poleciał do boru. Zapadł gdzieś w krzakach rosnących w końcu pól. Zawróciliśmy, przekosiliśmy i obejrzeliśmy się. Oho! - było nas czworo. Dołączyła się i pani trznadlowa. Bardziej szara od swojego małżonka, tylko gdzieniegdzie miała żółte prążki, bardzo stonowane. Bardziej też okazywała swoją pracowitość, jak gdyby właśnie w tych zjawiskach obowiązywała zasada odwrotnej proporcjonalności. Po napełnieniu dziobów zdobyczą ptaki uleciały jeden za drugim i skierowały się dokładnie ku temu miejscu, w którym przed kwadransem zniknął nam z oczu trznadel. Oba wybrały do celu drogę najkrótszą, przemierzając szlak już nam znany. Wówczas odezwałem się do brata: - Można by je wypatrzyć jak nic... - Uhm... no tak! Znowu zaczęliśmy siec, wycierać i ostrzyć kosy, nawracać. Słońce wznosiło się na niebie, roztoczyło ciepło, skróciło cienie, zaczęło spijać rosę. Kosy tępiały, trawa schła, toteż nic dziwnego, że tu i ówdzie przewinęła nam się pod ostrzem „kozia broda". Stopniowo i siły nasze marniały, aż nadszedł taki moment, że nie wstydząc się jeden drugiego, uznaliśmy za konieczne zarządzenie odpoczynku. Tylko trznadle okazały się niezmordowane. Łowiły pilnie i odlatywały, łowiły i odlatywały... Nie dziwiliśmy się - nadążyć za dostawą żywności dla piecu co najmniej żarłoków w gnieździe to wysiłek, nie bagatela. - Wiesz, szkoda siedzieć! Przypomnijmy sobie dzieciństwo! Wypatrzmy te ptaki! - podjudziłem brata. Obustronna zgoda zapadła nadspodziewanie szybko i w mig ustaliliśmy plan działania. Wykorzystując kolejne pojawienie się ptaków i ich zajęcie się poszukiwaniem zdobyczy, pobiegliśmy w wiadomym kierunku możliwie najdalej. Potem, spodziewając się ich przelotu, kucnęliśmy nieruchomo pod krzakami jałowca. Na dalszy rozwój wypadków nie czekaliśmy długo. Wkrótce śmignęły nad nami dwa szare cienie, za którymi konspiracyjnie unieśliśmy głowy, by ustalić dalszy kierunek ich lotu oraz punkt zapadania. Siedzieliśmy jednak nieporuszeni, gdyż posuwać się teraz naprzód znaczy- 15 - Opowieści krajobrazu to narazić się na niespodziewany powrót ptaków i zdemaskowanie. Sam bowiem proces karmienia trwa krócej niż żmudne zbieranie owadziej drobnicy. Mieliśmy oczywiście rację. Ptaki już wracały ku łące i to tak prędko, że nie ubieglibyśmy nawet pięciu kroków. Ktoś tam musi jadać w imponującym tempie! Teraz za to pewni, że mamy więcej czasu, wstaliśmy szybko i pędem rzuciliśmy się naprzód, aż do miejsca przypuszczalnego gniazdowania trznadli. Ukryliśmy się pod krzakami już znacznie staranniej niż za poprzednim razem i czekaliśmy. Rosły tu karłowate brzózki, płożyły się jeżyny wciskając drapieżne pędy między wiotkie źdźbła leśnej trawy. Na wpół uschnięte krzaki rokiciny dopełniały wyposażenia okolicy. Odczekaliśmy trochę i delikatny furkot skrzydeł w pobliżu naszych głów upewnił nas o precyzji wybranego miejsca. Trznadle - jeden za drugim - siadły na ziemi tuż przed nami i już perpedes apostolorum* ruszyły do gniazda. Minęły sąsiedni krzak jeżyn i oto za chwilę rozległo się tam trzepotanie skrzydeł, a także ni to piski, ni skrzeczenie, ni to zachłystywanie się wywołane łapczywym przełykaniem zbyt dużej na raz ilości pokarmu. Wszystko to trwało bardzo krótko i ptaszki frunęły po nową porcję zdobyczy, zostawiając nam wdzięczne pole do dalszych eksploracji. Pożerała nas ciekawość. Owe dziwne, nieznane głosy w niczym bowiem nie przypominały głosów młodych trznadli. Wystarczył jeden skok i znaleźliśmy się na właściwym miejscu. Pod nawisłymi gałązkami jeżyny, na uwitym w ziemi zdezelowanym gnieździe trznadla, siedział młody, duży ptak. Opierzony całkowicie, siwoszary, miał jarzębiasty układ piór, co w cieniu krzaka czyniło go prawie pstrokatym. Na nasz widok podniósł szę szybko, rozpostarł nieco skrzydła i rozwarł dziób, ukazując płomiennoczerwone wnętrze paszczy, okolone żółtym brzegiem. W pierwszej chwili żachnęliśmy się obaj. Dopiero potem rzuciliśmy zgodnie jeden do drugiego: - Kukułka! Tak, było to młode kukułczę wychowane przez trznadle - podrzutek ptasi, * per pedes apostolorum-tac,żart.pieszo dla którego z taką pasją przybrani rodzice zbierali karmę. Badając gmazdo i jego najbliższe otoczenie, nie znaleźliśmy żadnych śladów po współtowarzyszach czy współbraciach kukułczęcia, niewątpliwie znajdujących się tutaj zaraz po wylęgu. Na owych badaniach zastały nas stare trznadle. Na widok intruzów w niepokojącej odległości od gniazda i wychowanka, wszczęły zwykłą akcję obronną, która u ptaków polega głównie na protestach dźwiękowych. Przysiadłszy na gibkich wierzchołkach pobliskich brzózek, ćwierkały pełne niepokoju, tak jakby to było zagrożone ich własne dziecko. s Okoszone kuropatwy Od samego świtu ciągniemy w trzy kosy łan żyta pod borem. Siecze się ciężko - słomę żytnią poprzerastała nie tylko trawa, ale i sitowie, zwane tu jabłuzie. Jeszcze gorsze są pędy jeżyn, a najgorsza paproć. Sprężyste, twarde i dość gęsto rosnące jej łodygi raz-dwa tępią ostrza kos i ścięcie ich wymaga niemałej pracy rąk. Kiedy kilka takich łodyg znajdzie się na ostrzu, trzeba rzetelnie pociągnąć. Surowizna poleśna nie tak łatwo poddaje się człowiekowi. Dawne jej życie daje o sobie znać korzeniem, pniakiem, wbitą w ziemię drzazgą, a przede wszystkim pędami najrozmaitszych roślin, które nie uznały radykalnej zamiany lasu na pole orne. Ho, ho! - dużo jeszcze wody upłynie w pobliskim strumyku, nim przyjdzie ten czas, kiedy sapowaty piach gleby będzie się swobodnie przesypywał w skibkach! Mimo tych trudności robota posuwa się naprzód i ku południowi został tylko niewielki kęs pola, który tutaj w gwarze nazywa się kozą. W powietrzu pachniało już obiadem. Z powodu opóźnienia siewu jesiennego pole nasze pozostawało nieco w tyle w stosunku do sąsiadów. Świadomość, że przez /sieczenie wyrównamy tę różnicę, była szczególnie przyjemna. Po obu stronach żyto stało już w kraczkach (kupkach), a tylko nasz łanik do wczoraj kłuł w oczy. Siekliśmy wszerz pola i każdy nasz obrót zmniejszał rozmiary kozy. Byliśmy uznojeni i zmęczeni, jak zazwyczaj w czasie żniw. Nikt się do tego nie przyznawał, ale ze spoconych twarzy można było wyczytać, z jakim napięciem każdy wyczekiwał przerwy w pracy. Lipcowe słońce piekło, przestrzeń pola tchnęła żarem. W ustach zasychało, plecy bolały jak zbite. Do skoszenia został już tylko mały klin, gdy raptem coś w życie zaszeleściło, gwałtownie zatrzęsły się suche, nawisłe, wyburzałe źdźbła i znowu wszystko ucichło. Z czoła rozległ się okrzyk: - O-o-o!... Coś tam jest! Skwapliwie przerwaliśmy pracę i ucieszeni z niespodzianki otoczyliśmy klin zboża, ażeby lepiej dojrzeć, jaka się w nim kryje tajemnica. Obręcz ciekawskich nie zdążyła jeszcze zamknąć się całkowicie, gdy z gąszczu żyta wypadła duża kuropatwa i stosując całą serię znanych zwodzicielskich sposobów, z tłuczeniem się po ziemi, przewracaniem i trzepaniem skrzydłami, wylądowała w pobliskich ziemniakach. Tam przystanęła i zaczęła nawoływać: - Czyżyk!... Czyżyk! Nie zdążyła krzyknąć dwa razy, gdy -z żyta, z tego samego miejsca, wypadła druga kuropatwa i zachowując się kubek w kubek jak pierwsza, dobiegła do niej. Teraz obie jęły wabić na znaną nutę: - Czyżyk!... Czyżyk! Coś więc w tym pasku żyta było, ale co? Gniazdo? Młode?... Sądząc z zachowania starych, należało raczej spodziewać się malutkich kuropate-wek. Ale gdzie one mogą być? Gdzie się chowają? Rodzina kuropatwia to nie bagatela. Najmniej dwadzieścia sztuk! Kępka żyta jest gęsta, ale całkowicie przejrzysta. Oczy nasze, wpatrzone pilnie w nie dosieczoną resztkę, przemykają to tu, to tam, żeby coś podchwycić, coś wypatrzeć: kształt, barwę, ruch. Nic z tego, nic nie widać. A jednak dwie kuropatwy uparcie tkwią w miejscu i wołają, wołają bez przerwy. Badamy wzrokiem każdą grudkę ziemi, każdy okruch sosnowej kory czy odłamek zrudziałego ze starości korzenia. Wszystko na próżno. Gdzież więc te ptaszki są, jeśli w ogóle tu są? W ziemię się zapadły czy co? Już mieliśmy dać za wygraną, już ktoś najbardziej obowiązkowy powiedział głośno: „No, do roboty! Szkoda czasu!" - gdy nagle spojrzałem spiesznie w bok. Zdawało mi się bowiem, że jeden z obserwowanych przed chwilą szarych punktów na ziemi - kamień czy kawałek kory - drgnął, ruszył się... Wpatrzyłem się tam jeszcze pilniej. Niedaleko ode mnie, zupełnie spłaszczone, przyciśnięte do ziemi, na pierwszy rzut oka nieruchome, a w rzeczywistości pełzające ptaszę posuwało się naprzód tak wolniutko, tak ostrożnie i tak przebiegle, że mogło wzbudzić podziw. Wykorzystywało każde wgłębienie w powierzchni rżyska, każdy chwaścik, każde zgęszczenie ścierni i wytrwale dążyło przed siebie. - Są! - rzuciłem w odpowiedzi gorliwcowi, nie ruszając się z miejsca. -Widzę! - Gdzie? - zapytała niecierpliwie jedna z moich sióstr. - Są! Są! - poparł mnie brat i ojciec. Staraliśmy się nie drgnąć, żeby nie spłoszyć pełzającego drobiazgu. Teraz wszyscyśmy już obserwowali wielką akcję przedzierania się kuropatwiego drobiazgu przez otaczający go pierścień ludzi. Staliśmy tak niby sześć pomników żniwiarzy, niedaleko nas, w ziemniakach, czyżykały na przemian dwie stare kuropatwy, a pomiędzy nami ruchem nieznacznym, powolnym -tak powolnym, że podczas pracy nie mogliśmy ich zauważyć - „przeciekało" dwadzieścia kilka sztuk maleńkich, ledwie pierzących się kuropatewek... Obracaliśmy się za nimi nieznacznie, niby słoneczniki za słońcem. Kiedy osiągnęły już bezpieczną odległość, przyśpieszały tempo rejterady, łapczywie dopadały ziemniaków i znikały w ich cieniu. Wkrótce liczna rodzina znalazła się tam już widocznie w komplecie, gdyż pełne niepokoju krzyki rodziców ucichły. Zdobycz Korczaka Tego właśnie lata miałem inne niż zazwyczaj wakacje - wakacje „rybie". Jeden z moich szkolnych kolegów, zamożny z domu, zafundował mi u siebie gościnę w okolicy, która oprócz lasów szczyciła się posiadaniem kilku jezior, a przede wszystkim między nimi perłą tych stron - jeziorem Bachotek. Las i woda to elementy, które mogą urzec każdego. Urzekły i mnie. Wczesnym rankiem, w południe, wieczorem aplikowałem sobie wodę, on zaś używał wypadów szosowych na nowym rowerze. Ja najchętniej za to szedłem między rybaków. Tu poznałem jednego z nich, Korczaka, tu walczyłem o jego zaufanie. Dzięki niemu żyłem z wodą, z jeziorem, ptactwem i rybami. Na tym mi schodził czas. W poniedziałek, dnia dwudziestego siódmego czerwca, ruszyliśmy z Korczakiem w małej łódce na wodę. Mój towarzysz nie grzeszył nadmiarem humoru. Pospał ze dwie godziny zaledwie i z trudem przemógł zniechęcenie. Był zmęczony, niewyspany i w ogóle nieswój. Być może dlatego, że miał za sobą kilka nocy spędzonych na wodzie prawie bez zmrużenia oka. Kiedy wyszliśmy z domu na dwór, orzeźwił go nieco wiatr wiejący od strony jeziora. Niska, długa fala zapowiadająca pogodę marszczyła całą powierzchnię wody w ruchome karby pełne lśnień i błysków. Lekko przymglone powietrze oddalało dziwnie brzeg przeciwległy, powiększało las i malowało go na odcień ciemnego kobaltu. Ruszyliśmy z przystani bardzo szparko, przedarliśmy się przez środek wody i znaleźliśmy się w rejonie łownym Korczaka. Nad brzegami rósł cały gąszcz trzcin. Był zbity, równy, jakby strzyżony, każda roślina prosta, soczysta i taka jakaś krzepka, że i ja, i Korczak nigdy nie mogliśmy się nadziwić jej dorodnemu i bujnemu wzrostowi. Teraz w same wierzchołki łodyg uderzał spory podmuch wiatru, więc trzemy słaniały się ku wodzie, drżały, naginały z wdziękiem swoje łodygi i wracały do pozycji stojącej. Szmer tartych liści, sykot potrząsanych ździebeł powodowały wyraźne gaworzenie roślin. W samym środku gąszczu, w samym sercu zieleni śpiewał słowik-trzciniak zawodząc nierówną, skrzypiącą piosenkę. Posuwaliśmy się wolno wzdłuż brzegu, ja więcej, on mniej, uczułem na uroki otaczającego nas świata; Korczak czujny, spostrzegawczy i uważny, ale na całkiem inne sprawy niż ja. Objeżdżał każdą zatokę, badał okiem dno i stan zarośnięcia chwastami, żeby w razie zarzucenia tu sznura wiedzieć, gdzie należy unikać przeszkód, w których by się mogły uwikłać stalowe haczyki. Właśnie znajdowaliśmy się w niewielkim zakolu i patrzyliśmy pilnie przed siebie, kiedy spostrzegliśmy wychylający się z wody cień. Był to chyba cień ryby - nie wierzyliśmy samym sobie. W pewnej odległości, pod światło, w grającej błyskami wodzie nie mogliśmy widzieć wyraźnie. Zamajaczyło nam w oczach coś bardzo wielkiego jako ciemna, bezkształtna plama, stonowana grubą warstwą wody i niekorzystną grą światła. - Pień czy ryba? - rozmyślał głośno ni to do siebie, ni to do mnie Korczak - ale chyba cień ryby... - Mnie się też tak zdaje - powiedziałem z miną znawcy. Korczak zawrócił jeszcze raz łódkę i posuwał się tym samym śladem, ale już nie spostrzegliśmy nic. Więc jednak musiała to być ryba, bo pień pozostałby na miejscu - upewnił się w myśli każdy z nas. Rzecz należała do oczywistych, że jeśli to ryba, to musi być stałą mieszkanką tego zakątka, gdyż zatoczka była ustronna, zaciszna, niepozorna - miejsce w sam raz nadające się do życia dła rybich odludków, szanujących samotność i spokój. A Korczak tyle razy to miejsce omijał, jako niewarte zwyczajnej, rybackiej fatygi! - Muszę sobie to miejsce zapamiętać i rzucić tutaj sznur. Może weźmie?... Rzecz warta zachodu - mówił głośno, ale raczej do siebie, jak się to często zdarza ludziom starszym, pozostającym przez dłuższy czas w samotności. Podniósł oczy w górę i upatrywał na brzegu wyraźnego znaku, ażeby bez trudu znaleźć za następnym razem niepozorną zatoczkę. - Szuka pan znaku? - spytałem domyślnie. - Tak, żeby potem nie mylić się, nie wymacywać. - Może ta krzywa sosna? - poddałem na chybił trafił. - Dobrze... tak będzie dobrze... ta krzywa sosna - potwierdził propozycję, co dało mi pewną małą satysfakcję. Ruszyliśmy dalej z tym głodem wewnętrznym, nie zaspokojonym pełnią wiedzy o zjawisku, które zajęło naszą wyobraźnię. Płynęliśmy mimo to w dalszym ciągu uważnie i spokojnie. - Ale co by to mogło być? - przyszło znowu do głowy Korczakowi i dawał temu głośny wyraz. - Szczupak?... Lin?... Czy leszcz? - rozmyślał ? glos pełen zdumienia i jednocześnie ciekawości. - Na leszcza za duże - starałem się popisać niezależnym sądem. - liii... - wymówił rybak charakterystycznie, co mogło oznaczać zarówno zlekceważenie mojego sądu, jak i fakt, że i leszcze wyrastają zadziwiająco duże. Postanowiłem być oględniejszy w ujawnianiu myśli. Jadąc naprzód mijaliśmy kępy sitowia, którego kolonie, jak wydzielone zbiorowiska, wyrastały z wody zwartymi grupami - mocne, proste, o ciemnym, zielonym zabarwieniu, lśniły niby wysmarowane tłuszczem. Niższe brzegi jeziora oznaczały się szerszym pasem trzciny, wyższe - zwężonym. Głębia wody traktowała przybyszów niekorzystnie - nie puszczała dalej żarłocznych i drapieżnych pędów roślin. Przed samym dziobem łódki uciekały w gąszcze najprzeróżniejsze ptaki. To perkoz dwuczuby, to samotny nur srebrzysty, to znów poderwała się czapla i odlatywała na bok niezgrabnie pogięta w znak paragrafu. Korczak nie zwracał na to wszystko większej uwagi, jego świadomość notowała te zjawiska jakby mimochodem. Co innego ja... dla mnie każdy ruch, każdy ptak, każda roślina stanowiły odkrywany świat, za którym kryje się moc nieznanych, niewiadomych dziedzin, obcych mi i domagających się poznania. * W trzy dni później, wieczorem, czas się znalazł (bo zawsze go brakowało) i Korczak postanowił zarzucić sznur w zaplanowanej przez siebie zatoczce własnoręcznie. Przyklasnąłem wyjawionej mi propozycji, ubrałem się stosownie i dołączyłem tworząc dwuosobowy zespół połowu. Awansowałem niewątpliwie i zacząłem się wgryzać coraz więcej w rybackie procedery. Kierując się znakiem krzywej sosny, obranej za pierwszym razem, osiągnęliśmy zatoczkę i rybak zaczął czynić swoje: jął wyrzucać za burtę łódki przygotowane jeszcze za dnia „pupy", czyli drewniane szpule z uwiązanym do każdej na sznurze haczyku z przynętą; śpieszył się, by wykorzystać należycie przedwieczorną jasność letnią i uwolnić leżący na dnie czółna sznur. Dzień kończył się bardzo powoli lekko szafirowym zmrokiem. Pogodny i otwarty od samego świtu rozlał się na zachodzie wielką i szeroką zorzą. Nad rozpalonym do czerwoności horyzontem uwiesiło się kilka zagubionych obłoczków. One najdłużej trzymały na sobie światło dnia. Razem z upływem czasu zmieniały tylko barwy. Najpierw rumieniły się kolorem różu, potem odziały się w złotawą powłokę, by po dłuższej chwili zasrebrzyć się brzegami i ściemnieć. Znad wody jęły się unosić zwiewne tumany mgieł. Najpierw blade i delikatne, a potem intensywniejsze w kolorze i gęstości. Wyrzuciwszy szybko za burtę resztę pup, ruszył Korczak ze sznurem. Przynętę dał szczególnie staranną i jak najbardziej różnorodną: kilkadziesiąt rosówek wykopanych przez jego synów, kilkadziesiąt żywych rybek, skórki zeschniętego chleba i ładną ilość ślimaków, obłupanych z pancerza. Ten mięczak, okryty starannie skorupą, jest bezpieczny i przez rybę omijany. Odarty jednak ze swojego bezpiecznego „domku" ochronnego bywa chętnie zjadany przez wszystkie jeziorne włóczykije poszukujące żywności, nie wyłączając raków. Miękkie, bezbronne ciało ślimaka chwytał leszcz, okoń, szczupak, i każda ryba, która spotkała taką zdobycz w wodzie. Ciekawe, na co się złakomi spotkany tu przed kilku dniami olbrzym? Jeszcze staranniej niż pupy jął Korczak rozwijać uzbrojony sznur w „Zatoczce Cienia Wielkiej Ryby". Rozpoczął od sporych rozmiarów sosnowego kloca, do którego przymocował długi na kilkaset metrów trok konopny, a na nim w równych odstępach od siebie przywiązane wędki z haczykami. Każda z nich zwinięta w krąg, wyrzucona za burtę, spadała pod wpływem ciężarka w stronę dna, rozwijając się na całą swoją długość i stanowiąc rząd pułapek na ryby. Następny kloc kończył jej cały zasięg i zostawiał drugi znak w wodzie, łatwy do odnalezienia. Kiedy skończyliśmy z Korczakiem tę robotę, było już dobrze mroczno, choć na północnej stronie nieba stała jeszcze wyraźna jasność. Płaty mgły jednak okrywały coraz szczelniej całą połać jeziora. Teraz dopiero ukończywszy pracę można było zjechać do domu na kilkugodzinny odpoczynek. Minęła godzina dziewiąta. Nazajutrz rozpoczynał się świt i nadchodził pogodny dzień, kiedy obaj z Korczakiem wypłynęliśmy po zastawione wczoraj sieci. Perłowa barwa ranka wypełniała całą kotlinę jeziora, spływając - zdawało się - z równie perłowego nieba. Jadąc przy brzegu spotykaliśmy co pewien czas znane nam już zjawiska wodne. Oto spłoszyliśmy pięknego czarnego nura, który buszował przy ścianie sitowia, po chwili znów na tle światła wstającego dnia zerwało się przed nami stadko rudych kaczek. Podgorzałki pewnie - myślę. Podrywając się do góry, ptaki wyciągniętymi nóżkami rozbijały wodę powierzchni na krople, które w naszych oczach grały wszystkimi kolorami tęczy. Za chwilę z gąszczy nadbrzeżnych wypłynęła dwuczuba matka perkoza, a za nią paciorkowało* siedem żółtych kłębuszków — dzieci. Popiskiwały rodzinnie. Jedno z nich w sposób wyraźnie swawolny wskoczyło na grzbiet matki, ale zrzuciła je stamtąd zdecydowanym ruchem dzioba. Pokrzywdzone, nie ponowiło prób żeglowania tanim sposobem, posłusznie włączyło się w sznurek rodzeństwa i wszystkie zgodnie płynęły dalej. Na widok łodzi, która podjeżdżała coraz bliżej do nich, wszystkie razem dały z pluskiem nurka. Pełen ciekawości i niepokoju dojeżdżałem z Korczakiem do zatoczki, gdzie wczoraj zarzuciliśmy sznur. Myślałem ustawicznie i nieco gorączkowo, * paciorkować-płynąć równym rządkiem, jedno za drugim im bliżej byłem miejsca połowu: będzie też co, czy nie będzie? Złapało się co, czy nie złapało? Tłumiłem własny niepokój wewnętrzny, by nie zdradzać swojego żółtodziobego stanowiska, i po chwili wjechaliśmy w obręb zakola. Pierwsze, co stwierdziliśmy, to brak tych dwu kloców, do których uwiązaliśmy wczoraj sznur. Nie było ich widać, a przecież one miały ułatwić odnalezienie pułapki. - Czyżby kto ukradł, czy co? - zaniepokoiłem się, bo i to się zdarzało w naszej rybackiej karierze. - E... chyba nie - Korczak zaprotestował z flegmą - tylko mógł wiatr je gdzieś zapędzić... Albo ryba wciągnęła. Płynęliśmy wolno i rozglądaliśmy się naokoło bacznie. I wreszcie - coś widać: tak, jest... jeden, jest drugi. Tam, w kącie, w chwastach, wciągnięty widocznie przez rybę. Dreszczyk niepokoju i ciekawości połaskotał mi plecy - a może istotnie złapało się coś znacznego... Dopłynęliśmy wolno do pierwszego pływaka, Korczak ściągnął nocną kapotę, wziął w rękę klocek, wrzucił go do wnętrza łodzi i jął wolno wybierać sznur z wody. Kilkanaście haczyków było pustych, nawet bez przynęty. - Obszczypały ją raki - rzekł rybak i sunął rękami dalej. Potem wisiał spory szczupak, ale Korczak od razu powiedział, że to nie on był sprawcą ściągmęcia sznura do kąta zatoki. Zdobycz dała się zdjąć bez większych ceregieli. Widocznie ten rozbójnik wodny był już zmęczony i nie stać go było na opór. Następnie rybak zdjął węgorza, leszcza, lina, jeszcze trzy niewielkie leszcze, okonia i znowu węgorza, tak smukłego, że przypominał kawałek nasmołowanej linki. Był jeszcze młody i taki jakiś ładny, że Korczak zamarudził dłużej wyjmując mu z pyszczka ostrożnie haczyk i puścił wolno. Żal mu było uśmiercać takiego małego i miłego smarkacza. - Niech sobie tam jeszcze pożyje - wyrzekł w ślad za nim, kiedy niedawny więzień raźno plusnął w wodzie. Znów Korczak pociągnął sznur ku sobie i niespodziewanie napotkał opór. Twardy jakiś i mocny opór. Wziął sznur w obie ręce i teraz już silniej pociągnął ku górze. Zrazu wyczuł ten sam co i poprzednio głuchy opór ciężaru, ale potem jakaś wielka siła szarpnęła sznur w bok tak gwałtownie i tak nagle, że gdyby Korczak trzymał wszystko tylko w jednej dłoni, byłby się pozbył sznura. Aż pod nim zachwiała się łódka, a ja odruchowo złapałem się burty. - Ryba!... Duża ryba!... Co do tego nie ma żadnej wątpliwości!... - Ałe co? - rzuciłem mechanicznie. 237 - Zobaczymy - wycedził przez zwarte zęby Korczak. Był przygotowany na wszystko: usadowił się wygodnie w łódce, odsapnął z przejęcia, ścisnął sznur i pociągnął nim. Pod wpływem tego ruchu ryba zaczęła wyczyniać niewiarygodne harce. Najpierw sunęła ku środkowi zakola, jakby się chciała oddalić od złowrogiej łódki, potem zawróciła w stronę przeciwną niby po jakimś ustalonym torze, wreszcie niespodziewanie skoczyła w kierunku łodzi, aż zwiotczał w dłoniach Korczaka trzymany dotąd w napięciu sznur, a potem zawinęła się okrągłym ruchem znowu na środku zatoki i stanęła. Uczyniłem ruch, jakbym chciał pomóc rybakowi w trzymaniu sznura. - Pan tam! Na dziób! Nie ruszać się!... Nie przeszkadzać! - rozkazał prawie gburowato. Osiągnąłem wskazane miejsce i przywarłem na małej, trójkątnej ławce, która była przykrywką dziobowego sadza*. Obserwowałem rybaka i wodę. Korczak już się spocił. Serce biło mu ze wzruszenia tak bardzo, że zdawało mi się, iż odczuwam każde uderzenie poprzez drganie łodzi. A może było to jedynie moje złudzenie? - Żeby mu tylko dać radę! Żeby tylko sznur nie pękł! - rzęził przez zaciśnięte wargi. Był tak mocno wzruszony, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Czuł, że przypadek daje mu w ręce rzadką szansę, rzadką i wielką, i teraz wszystko będzie zależało od tego, czy on tę szansę utrzyma i zdoła wykorzystać. Wszystko zawisło od jego oka, od jego dłoni, od jego rozumu i doświadczenia. Obejrzał się szybko wokół, jakby szukał niespodziewanej, a solidniejszej niż moja osoba, pomocy. Wszędzie było jednak pusto - został więc zdany tylko na samego siebie. Trzymając w garściach sznur, oceniał szybko podszeptywane mu przez doświadczenie sposoby walki: jak, jak to zrobić, żeby było najlepiej. Myśli narzucały mu się jedna przez drugą: ciągnąć ku łodzi? ciągnąć ku brzegowi? na krótkim sznurze? na długim sznurze? czy wytrzymać w miejscu jak najdłużej?... Nie wiedział, albowiem nie znał dokładnie przeciwnika: jak jest wielki i na co go stać... A to było w tej chwili najważniejsze. * sadz — skrzynia z otworami, zanurzona w wodzie, służąca do przechowywania żywych ryb 238 Obserwowałem rybaka, miejsce przecięcia kordonka z powierzchnią wody, pod którą kryła się wielka niewiadoma. Korczak zaś niby upewniając się, że coś tam na końcu wiązania tkwi, pociągnął za sznur znowu i ryba, jak na zamówienie, wypisała kilka zagzakowatych linii po zatoczce, tnąc wyprężonym kordonkiem powierzchnię zakola. Tak, teraz już rybak wiedział - ryba jest naprawdę i naprawdę wielka. To nie żadna złuda. To stwierdzenie było dla niego ważne. Powoli się uspokajał i w tym uspokojeniu powziął decyzję - znalazł sposób walki z przeciwnikiem. Musi go zmęczyć na długim sznurze, to jasne, trzymać dopóty, aż ryba pozwoli się spokojnie przyholować do brzegu... Ale gdzie? gdzie będzie najlepiej, najbezpieczniej? Jeśli tu wszędzie naokoło zarośla i wysoki brzeg?... Rozejrzał się wokół dokładnie i spostrzegł, że w jednym miejscu trzcina jest nieco rzadsza i dno między łodygami prześwituje piaskiem. Gdyby tak było - to dobrze... Sprawa wygrana. A więc tam! Zaczęła się teraz długa utarczka rybaka ze zdobyczą — utarczka, w której z jednej strony był upór, praktyka i chęć pokonania przeciwnika, a z drugiej siła, strach i wola życia. Ile razy Korczak mocniej pociągał za sznur, tyle razy ryba uciekała na środek zakola, niby chcąc po sobie zgubić ślad na głębokiej wodzie. O bezpośrednim pociągnięciu zdobyczy ku łodzi nie było nawet mowy. Partner należał do zbyt silnych. Uciekał zawsze wprzód ciągnąc łódź i rybaka za sobą. Posuwali się bardzo wolno, ale ciągle wzdłuż obrośniętej gąszczem chwastów linii brzegu. - Żeby tylko sznur wytrzymał!... Żaby tylko sznur!... - mruczał Korczak wciąż to samo, na poły do mnie, na poły do siebie. Ilekroć ryba ustawała w swojej ucieczce, tylekroć Korczak pociągał kordonkiem ku sobie, żeby ją pobudzić do ruchu. To pomagało. Przeciwnik dawał szaleńczego susa w przód, w bok, w lewo, w bok, w prawo i stawał. Czasem jego ruchy były niesłychanie gwałtowne i nieopanowane, jakby chciał za wszelką cenę zerwać trzymającą go więź i buchnąć w gąszcze. Czasem znowu mocne, ale tak wymierzone, jakby i on myślał o oszczędzaniu sił - jakby i on przejrzał taktykę człowieka i chciał go przetrzymać. Minęła cała godzina. Widziałem, jak bardzo Korczak jest zmęczony, ale on nie czuł zmęczenia. Trzymając sznur w dłoni wiedział, że za wcześnie na kierowanie zdobyczy w stronę brzegu, zresztą było to niewykonalne. Ryba nie pozwoliła jeszcze kierować sobą zupełnie. Najmniejszy ruch ręką z jego strony, a zdobycz już pisała swój stały zygzak: w przód, w lewo, w prawo i do środka. Wstało słońce, rozrzedziły się mgły, zrobiło się gorąco. Korczak spocił się niby mysz w zaprzęgu, ale nie ustawał: pociągał sznurem, zwalniał go w przód, kiedy ryba inicjowała ucieczkę, lub skracał, jeśli wolnym ruchem ku łodzi zluzowała jego naprężenie. W dalszym ciągu mruczał do siebie: - Żeby tylko ten sznur!... Kordonki łączące haczyki ze sznurem były mocne i na ogół nie zawodziły, ale kto wie, czy ślepy los nie spłata mu figla przy samym brzegu? W ostatniej chwili sznur pęknie, a ryba kiwnie mu ogonem na pożegnanie i tyle... To się może zdarzyć, takie rzeczy notują nie pisane kroniki zawodu rybackiego. W swojej karierze życiowej, kiedy jeszcze rybaczył na Wiśle, zdarzało mu się to nieraz. Minęła druga godzina na niepewności i nadziejach. Nie zmieniło się jednak nic. Tańczyli oboje z rybą w dalszym ciągu po całej zatoczce - on judzący bez przerwy zdobycz sznurem, ona kreśląca nierozumne linie ruchów po głębi. Dopiero teraz Korczak zaczął odczuwać zmęczenie po nie przespanej nocy. Ręce zaczęły mu mdleć, siły odmawiały posłuszeństwa. Doskonale to widziałem po każdym jego ruchu. Chyba zaczął już wątpić w swoje możliwości i w korzystny wynik dla niego wobec niespożytych sił stworzenia, nie znanego, a tak odpornego. Klęczał w łodzi niewygodnie - stale nachylony do przodu, ale z napiętym grzbietem. Mimo to nie ustawał. Zaciął się i obok wytrzymałości postanowił być jak najrozsądniejszy - tylko spokój i cierpliwość. Patrząc na twarz Korczaka, na jego zwarte usta, które otwierały się tylko od czasu do czasu dla zaczerpnięcia głębokiego haustu powietrza, dochodziłem do wniosku, że niezależnie od walki z rybą i wielorakich uczuć tłumionych w piersi budzi się w nim podziw i uznanie dla tej ryby, która tak wytrwale i jednocześnie tak ślepo walczy o życie. Była kimś, miała charakter i przejawiała nie lada upór. Dopiero w połowie trzeciej godziny zauważyliśmy, że od momentu szarpnięcia przez rybaka sznurem, do chwili rozpoczęcia przez rybę ucieczki, upłynęło sporo czasu, oraz że długość linii zygzaku znaczącego długość skoku ryby w wodzie, za każdym razem znacznie się skraca. 240 Kiedy po dalszych piętnastu minusach szarpaniny spróbował Korczak holować rybę do brzegu na upatrzone miejsce, stawiała już wyraźnie niniejszy opór. Niby siłą przyzwyczajenia zwracała się tylko w obie strony, ale płynęła coraz wolniej i coraz ociężałej, wreszcie na tle zbełtanej wody i piaszczystego dna ujrzał Korczak w pełni swoją zdobycz. Był to karp olbrzymi niby prosiak. Gruby, pękaty, ciężki. Nad złotawym podbrzuszem i srebrnawego koloru bokami miał zgniłozielony grzbiet, na którym sporo pasożytów założyło swoje żywotne kolonie. Czarne płetwy o purpurowym odcieniu dodawały mu niesamowitego wyglądu, było w nich coś z ptasich skrzydeł. - Ale to bestia mocna... - mruczał pod nosem Korczak. - Sięgnie chyba ze trzydzieści pięć kilo - starałem się uprzedzić jego osąd i popisać się swoją znajomością ryb, szczególnie w określeniu ich wagi, tak trudnym i zawodnym. - Tak... będzie ze trzydziestka - potwierdził z wolna i dodał, oddychając głęboko i rytmicznie - jeszcze taka mi nigdy nie podpadła. Ciągnął obrzyma do brzegu, był to już ostatni wysiłek Korczaka. Rybisko nie stawiało oporu, było śmiertelnie zmęczone. Nic dziwnego: taki zuch, zdobył się na nie lada wysiłek - męczył człowieka przez trzy godziny. Rybak wyciągnął karpia na mieliznę - w miejscu, gdzie był już całkowicie bezpieczny jako zdobycz człowieka; sam wydostał się z łodzi, wskoczył do wody, wziął rybę na ręce przed siebie jak leżące dziecko i wtoczył do wnętrza łódki, zamykając tym szczegółem swoją walkę ze zdobyczą. Ale dla mnie było to otwarciem nowych spraw. - Co to jest, panie Korczak: samiec, samica? - zacząłem. - Samica. - Pewnie stara, bo taka wielka - ciągnąłem. - Uhm! - przytaknął. - A takie stare rodzą jeszcze? Znoszą jajka... ikrę? - poprawiłem się. Nie odpowiedział. Widziałem, że dopiero teraz ze zmęczenia i radości osłabł. Kiedy patrzyłem na niego, jak siedział na burcie, wydawał mi się niby zrobiony z waty, a jego odpoczynkowa pozycja maskowała niezwykły odpływ sił. Równie sfatygowany jak on był jego złowiony przed chwilą karp. Leżał na dnie czółna bezwolnie, zbyty sił, nieruchomy, tylko co pewien czas otwierał pysk okrągły niby początek kreciej nory w ziemi. Kiedy zaś go zamykał, pod jedną z klap przykrywających skrzela ukazywał się rąbek strzępiastych płatów pełnych różowości i wilgoci. - Co pan z nim zrobi? - zacząłem. - Przeznaczy go pan na zjedzenie? Pominął milczeniem moje pytania. Zmierzałem do wyraźnego celu, ale wobec jego milczenia nie można było zacząć zdecydowanej rozmowy. Wyraźnie traciłem odwagę. A miałem w zanadrzu niemało argumentów: najpierw należało Korczaka połechtać. Że stoczył nie lada walkę i że walkę tę wygrał, a przecież przeciwnik jego nie należał do drobnicy; że silniejszy powalonemu darowuje niekiedy życie, ujęty rycerską postawą zwalczonego; że wyciągnął starą, ale bardzo żywotną samicę, która może jeszcze długo zarybiać wody; że dobry rybak-łowca nie marnuje narybku do ostatniego, bo co mu zostanie na później?... W rezultacie nie wygłosiłem z tego nic, bo nie miałem możności wygłosić, gdyż oto w następnej chwili rybak wiedział, co czynić. Schylił się i obejrzał dokładnie pyszczek stworzenia: nie był on nadto pokaleczony. Zadzior kotwiczki utknął w nieumięśnionej części otworu gębowego,^ niedaleko suchych, sprężystych warg. Korczak, pomanipulowawszy, ostrożnie wysupłał haczyk z uwięzi i rzucił go wraz z kordonkiem do łódki. Karpia zaś wziął jak poprzednio na obie ręce i nachyliwszy się, zsunął zdobycz do głębszej wody. - Pożyj se jeszcze - rzekł głośno. Powoli i leniwie, ale jakby godnie, odpłynął od nas karp, zagłębiając się coraz bardziej w nurcie jeziorka. Srebrzystość jego boków i złotawość podbrzusza zniknęły, zniknęła także zielonawoczama linia grzbietu. Po chwili stonowała się całkowicie z barwą wody, barwą zakola, barwą dna. Pod znakiem jelenia 5 Spiżarnia 11 Przewodnik 16 Sprawy bocianie 21 Kos 26 W moinrogródeczku 34 Kasztanka 41 Przygoda w środku boru 53 Tereny łowne 61 Porażki 70 Ten trzeci 81 Gniazdo wilgi 85 Z Puszczy Piskiej 88 Muska 92 Śmierć dzierlatki 96 Noc na jeziorze Cant 100 Tuż zaraz morski brzeg 104 Zagadka Doliny Kościeliskiej 108 Czarnucha 114 Źródło niezgody 123 Bażant 131 Mieliśmy sarenkę 142 Na starym zegarze 158 Gość z Norwegii 169 Gniazdko na „gniazdku" 178 Sosna 182 Złotoszyjka 189 Pod Morągiem 198 Napad 202 Nad strugą 207 W kamieniach na szosie 215 Wilczyca jest matką 218 Piesza wędrówka 221 Opiekunowie 223 Okoszone kuropatwy 228 Zdobycz Korczaka 231 Redaktor Irena Chrostowska Redaktor techniczny Zbigniew Winiarski Korektor Jadwiga Szymonek Dwa tysiące osiemset siedemdziesiąta pierwsza publikacja LSW Wyd. I Nakład 40000 + 305 egz. Pap. offset ki. III, 80 g, 82 x 104 cm. Oddano do składania 15 XII 1976 r. Podpisano do druku w lutym 1978 r. Druk ukończono we wrześniu 1978 r. Ark. druk. 15,25; ark. wyd. 15 Zakłady Graficzne DSP Warszawa, ul. Miedziana 11 Zam. Druk. 7972. F-26 Cena zł 65.-