Jerzy Andrzejewski Paszportowa żona 1944 W rok po zajęciu miasta Lwowa przez Niemców pewien młody człowiek, z zawodu radiotechnik, nie czując się z wielu względów dość bezpiecznym, uznał za wskazane opuścić rodzinne miasto. Uczynił to i z niewielką walizeczką, nie posiadał bowiem żadnego osobistego majątku, przybył do Warszawy. Wkrótce ponowny nieprzyjazny zbieg okoliczności, spowodowany uporczywym uprawianiem zawodu radiotechnika, zmusił lwowianina do zmiany nazwiska. W tej kłopotliwej sytuacji przyszedł mu z pomocą dawny kolega szkolny z Chyrowa, Tonio, wychowaniec jezuitów i były właściciel ziemskiej posiadłości koło Trembowli. Ów Tonio miał się teraz doskonale, założył bowiem w Warszawie do spółki z jednym grafikiem przedsiębiorstwo fałszywych ausweisów i kartek żywnościowych, pozostając również w ścisłym kontakcie z innym, bratnim przedsięwzięciem, które poświęciło się produkcji fałszywych dolarów. Niebawem lwowianin otrzymał wzorową, autentyczną kennkartę wydaną w Biłgoraju i należącą ongiś do człowieka, który zmarł był przed kilku miesiącami w okolicznościach bliżej nie określonych. Otrzymawszy po nieboszczyku jego personalia, lwowianin począł się nazywać Janem Bielskim. Wiek — rocznik 1918 — został mu ten sam, zmienił natomiast zawód oraz stan cywilny, z radiotechnika stając się leśnikiem, a z kawalera człowiekiem żonatym. Żona zmarłego miała na imię Stefania i — jak zapewnił przyjaciela chyrowianin — nie żyła, co rozproszyło skrupuły i obawy młodego lwowianina. Pod nowymi zatem personaliami wrócił bezpiecznie do dawnego życia. W tym samym mniej więcej czasie popadła w podobne kłopoty pewna młoda warszawianka, panna, słuchaczka tajnych kursów medycznych. Wkrótce potem przyjaciele dostarczyli jej wzorową, autentyczną kennkartę wydaną w Biłgoraju na nazwisko Stefanii Bielskiej, która zmarła przed rokiem w okolicznościach bliżej nie określonych. Mąż zmarłej miał na imię Jan i także nie żył, co rozproszyło skrupuły i obawy młodej warszawianki. Pod nowymi zatem personaliami wróciła bezpiecznie do dawnego życia. Przez pewien czas skojarzeni w ten sposób małżonkowie żyli w Warszawie nic o sobie wzajemnie nie wiedząc. Aż pewnego dnia zdarzyło się, że lwowianin, uprzykrzywszy sobie handel angielskimi papierosami, przerzucił się za namową jednej pani z towarzystwa na handel obrazami i dziełami sztuki. Owa pani w obawie przed ulicznymi łapankami bardzo rzadko i tylko w najbliższe sąsiedztwo wychodziła z domu, wszystkie zatem sprawy handlowe załatwiała w swoim mieszkaniu, przekształconym dyskretnie i ze smakiem na antykwariat. Jan Bielski nie znał się na obrazach, porcelanie i dywanach, ale będąc chłopcem sprytnym i obrotnym rychło wśród swoich dotychczasowych odbiorców fałszowanych lucky-strike'ow i chesterfieldów wychwycił paru, których zdołał zainteresować korzyściami wynikającymi ze skupywania dzieł sztuki. Jednym z jego klientów stał się wieloletni inkasent Urzędu Skarbowego, niejaki pan Mariusz Głowacki, człowiek cichy i pracowity, który niechybnie zginąłby teraz na mizernej pensji, gdyby idąc w ślady swoich kolegów nie począł w ramach sabotowania zarządzeń władz okupacyjnych umarzać podatków, pobierając za to od płatników połowę należnej sumy. Dzięki tym patriotyczno-prywatnym manipulacjom działo mu się nieporównanie lepiej niż przed wojną, a ponieważ był człowiekiem samotnym i wrażliwym na piękno, niebawem za pośrednictwem obrotnego lwowianina stał się klientem pani z towarzystwa i posiadaczem dwóch starych perskich dywanów, empirowego zegara, gablotki Chippendale oraz kolbuszowskiej sekretery. Tę sekreterę zwłaszcza polubił i przyzwyczaił się codziennie wieczorem rozkładać przy niej pasjanse, które nigdy zresztą nie chciały mu wychodzić, musiał więc im dopomagać odpowiednim przestawianiem kart. Drugim klientem lwowianina był eks-właściciel budki z wodą sodową na ulicy Wolskiej. Ten człowiek — Teodor Baścik się nazywał — gdy jego budka uległa zniszczeniu podczas działań wojennych, zaraz po katastrofie zainteresował się rynkiem giełdowym i posiadając obecnie prywatne biuro w okolicach placu Napoleona oraz licznych agentów skupujących na mieście obce waluty, złoto i brylanty, przemyśliwał od pewnego czasu nad założeniem po wojnie wydawniczego koncernu pism i książek. Ponieważ urządzał właśnie czteropokojowe mieszkanie, lwowianin dostarczył mu wielu obrazów, fortepian koncertowy Steinwaya, kredens i dwie skrzynie renesansowe, trochę kopenhaskiej porcelany, kilka tureckich makat oraz parę starych żydowskich świeczników i kolekcję angielskich sztychów. W wolnych chwilach Baścik odwiedzał lokale, w których role kelnerów i barmanów objęli znani aktorzy i aktorki. W tych to miejscach publicznych chętnie występował w charakterze tzw. „cyca" i do ludzi ze sfer artystycznych, którym fundował obiady, kolacje i liczne kolejki przy bufecie, zwykł mówić: „Trzymajcie się Baścika, a nie zginiecie!" Toteż się go trzymali. Niebawem jedną z aktoreczek wziął Bascik na dorywcze utrzymanie i dzięki jej zgrabnym nogom zamówił swoje popiersie u rzeźbiarza, który miał ładne oczy. Otóż ów przyszły potentat wydawniczy, również za namową aktoreczki planując urządzanie u siebie artystycznych zebrań, poszukiwał właśnie odpowiedniego serwisu do herbaty. Pani z towarzystwa, zawiadomiona przez lwowianina o nowym korzystnym zamówieniu, natychmiast rozpoczęła telefoniczne poszukiwania. Wkrótce w mieszkaniu jej znalazł się piękny niebieski fajans angielski z osiemnastego wieku na dwanaście osób. Pan Bascik wyraził chęć obejrzenia sprzętu, lecz gdy lwowianin omówiwszy spotkanie u pani z towarzystwa przybył po klienta na pół godziny przed oznaczonym terminem, mecenas sztuki wykrzyknął na jego widok: — Schowaj się pan ze swoim fajansem! Pańska żona wykombinowała lepszy sprzęt. Lwowiasnin nie dał po sobie poznać wrażenia, jakie na nim ta wiadomość uczyniła, i powiedziawszy: „A, to świetnie!", dał się wprowadzić do salonu, gdzie na ścianach wisiały konie i ułani Jerzego Kossaka oraz różowofioletowe Arabki Adama Styki. Na stoliku Louis XVI, w cieniu żydowskiej menory z orłami, stał wspaniały japoński serwis do herbaty. — No? — zawołał Bascik. Lwowianin lekko się skrzywił. — Czy ja wiem? Przyznam się, że osobiście nie przepadam za japońszczyzną. Za krzykliwa. — Ale, ale, ale! — zawołał tamten. — Gadaj pan sobie zdrów. Do herbaty tylko się nadaje japoński sprzęt, też się pan zna! Pańska żona posiada lepszą smykałkę do gustu. — Możliwe — mruknął lwowianin. — A wiesz pan, dla kogo to Japonce sprokurowali ten sprzęt? Mąż Stefanii Bielskiej przyznał się, że nie wie. — Dla samego mikada! — wykrzyknął Bascik. — Patrz pan tylko, jak to zgrabnie wyporządzili... Istotnie, malowane w piękne ptaki filiżanki miały być w swoim czasie darem japońskich kupców dla obecnego mikada, gdy był jeszcze następcą tronu. Dwunastu znakomitych artystów malowało po jednej filiżance, lecz czy serwis okazał się niedostatecznie okazały, czy też inne zadecydowały względy, dość że syn mikada otrzymał nowy dar, a serwis ofiarowano sławnemu generałowi, jednemu ze zwycięzców spod Cuszimy. Ów zaś generał w dowód kurtuazji podarował filiżanki wziętemu do niewoli generałowi rosyjskiemu. Ten z kolei przekazał je swemu bratankowi w charakterze prezentu ślubnego. Rewolucja zagnała bratanka generała wraz z filiżankami aż do Rzymu i tam na licytacji serwis przeszedł do rąk fabrykanta konserw z Chicago, kolekcjonera japońszczyzny. Niestety, fabrykant zginął niebawem w katastrofie samochodowej i serwis otrzymał w spadku syn, który ze względów patriotycznych nienawidził Japonii i ojcowskie zbiory natychmiast wystawił na licytację. Wówczas niedoszły prezent dla japońskiego władcy ozdobił wnętrze mieszkania gwiazdy z Hollywood. Ale gwiazda na skutek zaburzeń hormonalnych zaczęła tyć i serwis kupił stary angielski markiz dla młodziutkiego paryskiego tancerza. Gdy markiz porzucił tancerza dla niemieckiego boksera, japoński serwis zakupił grecki bankier, skoro jednak wskutek bankructwa wyskoczył wkrótce potem z samolotu — drogocenny sprzęt nabył bogato ożeniony radca polskiej ambasady w Paryżu i po pewnym czasie razem z dwunastoma filiżankami zawitał do Warszawy. We wrześniu radca szybko ujechał do Rumunii, a serwis sprzedawała obecnie uboga kuzynka radcy, pilnująca mieszkania. Wprawdzie jedna filiżanka stłukła się w czasie oblężenia miasta, lecz siostrzeniec ubogiej kuzynki, uczeń gimnazjalny, skleił ją bardzo zgrabnie. Podczas gdy Baścik opowiadał tę długą i zawiłą historię, lwowianin, niewiele słysząc, przeżywał przykre wrażenia człowieka obdarzonego naraz przez los nieznaną żoną. Z tej nieprzyjemnej zadumy wyrwał go okrzyk Baścika: — To rozumiem sprzęt! Geologię ma jak sam Radziwiłł. — Rzeczywiście — potwierdził lwowianin. Zaś Baścik postukując palcami w cieniutką jak szczęście ludzkie porcelanę ciągnął dalej: — Przyznam się, że nawet nie wiedziałem, że pan masz żonę. Myślałem, że kawaler. Ale powinszować, ładna kobieta i obrotna. Lwowianin odchrząknął lekko, a Baścik ciągnął dalej: — Przychodzi wczoraj do mnie do biura, przedstawia się i powiada: „Chce pan kupić serwis do herbaty?" Ja na to: „Czemu nie, mogę." A ona mówi: „Bo ja mam dla pana serwis." „To już wiem — powiadam — angielski fajans." „Dlaczego fajans?" — pyta się ona. To jej mówię: „No ten, co mi pani mąż wtrynią." Tu widzę, zaskoczyłem kobitę. „Mój mąż?" — pyta. „A to nie pani małżonek, pan Jan Bielski?" — powiadam. Na to ona się śmieje i mówi: „Owszem, ale ja mam do sprzedania wcale nie fajans, bo my z mężem osobno prowadzimy interes." — Tak, rzeczywiście — bąknął lwowianin. — Całkiem osobno. — Wybuliłem forsy, bo wybuliłem — uderzył się w kolano Baścik — ale drugiego takiego sprzętu w całej Warszawie pan nie znajdziesz. Przyznasz pan? Znalazłszy się na ulicy lwowianin wstąpił do pobliskiej kawiarenki i stamtąd, popychany przez tłum ludzi łakomie pochłaniających ciastka i torty, zadzwonił do pani z towarzystwa, aby powiadomić ją o niepowodzeniu interesu. Ponieważ pani z towarzystwa, polegając na zapewnieniach swego pośrednika, poczyniła na poczet zysku pewne wydatki, telefon lwowianina przyjęła z cierpkim niezadowoleniem. Ten zaś, zirytowany niepowodzeniem oraz humorami pani z towarzystwa, odpowiedział kilku słowami niegrzecznymi i cisnął słuchawkę, odcinając sobie w ten sposób drogę do dalszej kariery sprzedawcy antyków i dzieł sztuki. Po czym odszukał kolegę z Chyrowa, aby uczynić go odpowiedzialnym za nielojalne wskrzeszenie nieboszczki Bielskiej. Jednak Tonio nie poczuwał się do winy. — Czego się martwisz, chłopie? — powiedział wreszcie na zakończenie. — Masz żonę na czas wojny, nie musisz z nią ani żyć, ani płacić jej alimentów. Jeszcze ci źle? — Ta przyjemność — skrzywił się lwowianin — kosztuje mnie przynajmniej 'dwa „górale". A poza tym wystrychnięto mnie na dudka, czego nie lubię. — Któż to lubi? — odparł przedsiębiorca fałszywych dokumentów. — Ale jeżeli wystrychnięto cię na dudka, to się odkuj. Lwowianin się zastanowił: — Ba! Ale jak? Mając jednak na uwadze możliwość ewentualnego odkucia się, postanowił udać się do magistratu, aby w biurze ewidencyjnym wziąć na wszelki wypadek adres paszportowej żony. Lecz po drodze dla pokrzepienia się na duchu wstąpił na jedną wódkę i przy czwartej nadarzyła się mu okazja pośredniczenia w niedużej, lecz za to zyskownej transakcji walutowej. W następnym z kolei barze spotkany przypadkiem znajomy ze Lwowa powierzył mu jako fachowemu radiotechnikowi współudział w zmontowaniu tajnej aparatury nadawczej. Lwowianin, niepomny swych przykrych doświadczeń w tej dziedzinie, podjął się zaproponowanej pracy i dzięki niej przestał o żonie myśleć. Natomiast młoda warszawianka jeszcze tego samego dnia, kiedy się od Baścika dowiedziała była o prawdziwej sytuacji w zakresie swego stanu cywilnego, poczęła nie zwlekając opowiadać kolegom i koleżankom o paszportowym mężu. Niebawem dwie z jej serdecznych przyjaciółek zdobyły telefon lwowianina i pewnego wieczoru, gdy młody człowiek wrócił do domu po całodziennej pracy, majorowa Adamska, tęga blondyna trudniąca się pod nieobecność męża handlem wełną i trykotażami, powiadomiła swego sublokatora o rozlicznych telefonach. — Kobiety — dodała z akcentem goryczy, ponieważ lwowianin był chłopcem przystojnym i dobrze zbudowanym. — Powiedziały, że zadzwonią jeszcze wieczorem. I rzeczywiście, wkrótce po godzinie policyjnej telefon się odezwał. — Czy pan Bielski? — spytał miły głos kobiecy. — Przy telefonie — odpowiedział lwowianin. Majorowa Adamska podsłuchiwała, rzecz jasna, ze swego pokoju. — Jak zdrowie Stefci? — ciągnął dalej rozmowę miły kobiecy głos. Lwowianin lekko się stropił. — Stefci? Przepraszam, to omyłka chyba? O jaką Stefcię chodzi? — Jak to jaką? O Stefcię. — Aż kim pani chce mówić? — Z panem Janem Bielskim. Przecież pan już powiedział, że to pan. — Bo jestem Jan Bielski. Ale o co chodzi? — Och, Boże! — na to miły głos — pan się irytuje... a ja się chciałam tylko dowiedzieć, czy pana żona już jest w domu. Chyba jeszcze nie śpi? — Śpi! — krzyknął lwowianin i cisnął słuchawkę. Lecz po chwili telefon znów zadzwonił. — Czy to prawda — odezwał się inny, lecz również bardzo miły kobiecy głosik — że pan nie żyje ze swoją żoną? Lwowianin stłumił w sobie przekleństwo i odparł możliwie spokojnym głosem: — Przeciwnie, proszę pani, żyję z nią bez przerwy. Została pani źle poinformowana. — A czy bardzo pan kocha żonę? — Bardzo. Jestem w niej bezgranicznie zakochany. Czy słyszy pani? Za-ko-cha-ny! — To dlaczego się pan irytuje? LwowianAn z trzaskiem położył słuchawkę. Po pięciu minutach, gdy począł się akurat rozbierać, telefon znów dał o sobie znać. — Słucham — powiedział głosem przytłumionym Pasją. — Proszę pana, czy pana żona jest blondynką czy brunetką? — Ruda. — A pan? — Także rudy. A dzieci będziemy mieć również rude. — To pan nie ma jeszcze dzieci? Czwarty telefon poderwał lwowianina z łóżka. Pobladły z wściekłości wybiegł do przedpokoju w pidżamie i już nie licząc się z tym, że majorowa podsłuchuje pod drzwiami, wrzasnął w słuchawkę: — Uspokoisz się, małpo jedna, czy nie? Chłopa sobie weź do łóżka, żebyś nie szalała po nocy... W słuchawce zabulgotało. — Jak pan śmie?! — krzyknął w niej po chwili męski głos. — Kto pan jest? Niesłychane! Z panią majorową Adamską chcę mówić. Jak się później okazało, był ta wieloletni znajomy majorowej, stary mecenas i papieski szambelan. W ciągu następnych dni wieczorne telefony powtarzały się z uporczywą regularnością, lwowianina pogrążając w nienawiść do paszportowej żony, a majorową Adamską przyprawiając o bezsenność spowodowaną ciężkimi przeżyciami natury psychologiczno-cielesnej. W tym samym zaś czasie młoda warszawianka, nieświadoma owych spraw, dzięki swoim rozlicznym stosunkom i w chwilach wolnych od nauki i kolportażu tajnych gazetek zdążyła sprzedać Ba&cikowi elektryczny gramofon, pięć butelek francuskiego koniaku, beludżystański 'dywan, sto amerykańskich nożyków do golenia, kupon angielskiej flaneli, lodówkę, wieczne pióro Watermana i trzy pary ciepłych szwedzkich kalesonów. Zarobiła na tych transakcjach znaczną prowizję, a poza tym została wraz z mężem zaproszona do Baścika na uroczyste otwarcie artystycznych wieczorów. Zabawa obliczona była na całą noc. Młoda warszawianka zaproszenie przyjęła, jeśli jednak chodzi o męża, to nie czyniła większej nadziei, aby przyszedł. Tłumaczyła, że mąż ma dużo różnych zajęć i nie lubi poza tym większych zebrań. — Nie lubi? — zdziwił się Baścik. — Patrzcie państwo! Taki wesoły, zdawałoby się, chłopak... Nudziarz, jednym słowem? Żona Jana Bielskiego żywo zaprotestowała. Ale Baścik nie dał się tak łatwo przekonać. — Co mi pani opowiadasz? Jak to może być, żeby młody, zdrowy, przystojny chłopak... — Przystojny? — A co, nie jest przystojny? — Ja nic nie mówię — odparła wymijająco młoda warszawianka. — No więc! Młody, przystojny i bawić się nie lubi? — Och, widzi pan — na to młoda warszawianka — on tak kocha dom! Nazajutrz, na krótko przed godziną policyjną, spod „Arii" na Mazowieckiej ruszył w stronę Mokotowa, gdzie mieszkał Baścik, długi korowód riksz wiozących zaproszonych gości. Prowadził ten wesoły kulig Baścik ze swoją aktorecziką, a rikszę ostatnią zajmował specjalnie na tę noc zaangażowany kucharz. Wszyscy jadący mieli już poza sobą wiele kolejek stawianych przez mecenasa sztuki w „Arii", a ponieważ odległości pomiędzy rikszami nie były duże, więc po drodze, wśród wczesnych jesiennych ciemności, całkiem jak w mrocznym i gęstym lesie, nawoływano się wzajemnie głośnymi: hop! hop! Już za placem Unii Lubelskiej towarzyszka Baścika w przypływie nagłego wzruszenia postanowiła wiązankę róż ofiarowanych jej przez przyjaciela złożyć pod ścianą domu, gdzie przed paroma dniami rozstrzelano kilkunastu zakładników. Baścik nie był człowiekiem nieczułym na szlachetne odruchy serca, kazał zatem rikszarzowi stanąć, dalsze riksze również się zatrzymały i młoda aktoreczka, zalana łzami, leciutko się zataczając, złożyła czerwone róże na zabłoconym chodniku. — Brawo! Brawo! — zawołał jeden z gości, z zawodu dziennikarz. — Wspaniała rola! Następnie pojechano dalej. Jadący w drugiej z kolei rikszy dziennikarz śpiewał na cały głos przedwojenne tango: „Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic..." Zaś po przybyciu na miejsce zabawa od razu się rozkręciła i poczęła wirować jak kolorowymi festonami przystrojona karuzela. Zimne przekąski okazały się doskonałe, a trunki świetne. Był więc koniak Martela i oryginalne whisky sprzedawane przez Niemców powracających z Francji, nie brakło również starych nalewek z pewnej arystokratycznej piwnicy. Zabawa, zrazu skupiona w wielkim salonie obwieszonym Arabkami i końmi, szybko przeniosła się i na inne pokoje. Jakież jednak pióro zdoła opisać tę noc wesela? I w ogóle pomyśl, człowieku, czemu się pchasz w to całe towarzystwo? Noc na dworze jest piękna, lipcowa, a więcej w niej oddechu zbliżającej się wolności niż wśród jakiejkolwiek innej nocy minionych lat pięciu. Czemu jednak, gdy pochylam się nad kartką papieru, ciężko mi na sercu? Wolności, wolności! W obszernym mieszkaniu Baścika panuje teraz nastrojowy, kameralny półmrok. Właśnie po solowych popisach tanecznych i recytacjach wierszy goście rozproszeni po różnych pokojach poczęli nawiązywać pomiędzy sobą kontakty natury osobistej. Jedynie dziennikarz, który śpiewał niedawno, jadąc rikszą: „Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic", zdołał w tej sytuacji zachować niezależność, ponieważ pod wpływem alkoholu sprawy polityczne pochłaniały go bez reszty. Wkrótce też, gdy udało mu się skupić dokoła siebie pewną ilość słuchaczy, począł się przed nimi z drobiazgową szczerością zwierzać ze swojej działalności konspiracyjnej. Paru spośród słuchaczy, także ostro nastawionych na politykę, poczęło się za przykładem dziennikarza dekonspirować i ujawniać własne oraz znajomych i przyjaciół stosunki i czynności konspiracyjne. Ci zaś, którzy podobnych stosunków nie mieli, a czynności konspiracyjnych nie uprawiali, wymyślali fakty, nazwiska i adresy na poczekaniu, przyprawiając pozostałych o zawiść. W trakcie tych ożywionych zwierzeń Baścik, nie mogąc od dłuższego czasu odnaleźć wziętej na dorywcze utrzymanie aktoreczki, która — jak przypuszczał — .skryć się gdzieś musiała kameralnie z rzeźbiarzem o ładnych oczach, pozapalał we wszystkich pokojach górne światła. Dzięki temu zabawa znów się stała zbiorowa, a aktoreczka niespodziewanie wypełznąwszy spod fortepianu rzuciła się Baścikowi na szyję, i to na oczach zebranych, ponieważ nie należała do natur zazdrośnie ukrywających przed ludźmi swoje uczucia. Baścik, wielce tym zdarzeniem pochlebiony, zdecydował, że nadszedł czas wszczęcia pierwszych kroków wydawniczych, i z miejsca zakupił u jednego z obecnych poetów tom filozoficznych szkiców, a u prozaika uwieńczonego zaszczytną nagrodą prowincjonalnego miasta psychologiczną powieść. Aż wreszcie, już gdzieś po północy, gdy odśpiewano wiele ukraińsikich dumek i nastrój stał się rzewny, a serca ludzkie tkliwe i tęskne, Baścik spostrzegł się, że nie zajął się do tej pory w sposób dostateczny młodą warszawianką, panią Stefanią Bielską. Pamiętał wprawdzie, że przyszła bez męża, lecz nie był pewien, czy młody człowiek nie zjawił się oddzielnie. Udał się więc na poszukiwanie młodej warszawianki i po dłuższym błądzeniu po własnym mieszkaniu odnalazł ją wreszcie w towarzystwie prozaika uwieńczonego zaszczytną nagrodą prowincjonalnego miasta. Ponieważ ten był pisarzem psychologicznym, więc prowadził z młodą warszawianką rozmowę psychologiczną, to znaczy mówił bardzo interesujące rzeczy o samym sobie. Trwało to już jednak dość długo, w każdym razie dostatecznie długo, aby młoda warszawianka posmutniała i poczęła żałować, że jej paszportowy mąż nie znajduje się wśród obecnych. Nic zatem dziwnego, że gdy Baścik stanął przed nią i spytał o męża — oczy jej wyraziły głęboki smutek. — Pokłóciliście się! — domyślił się Baścik. Pani Bielska skinęła żałośnie swoją ładną główką. — A huncwot jeden! — rozgniewał się Baścik. — Skórę by mu należało wyłoić! Gdzie on jest, ten bandyta? Okazało się jednak, że tego pani Bielska niestety nie wie. — Ach, to taki typek! — na to Baścik. — Wyprowadził się, gagatek! Nie szkodzi. Nie jestem Baścik, jak się jeszcze dzisiaj nie pogodzicie. Trzymajcie się Baścika, a nie zginiecie. Pani nie wiesz, gdzie mężulek dał nura, za to Baścik zaraz będzie wiedział... To powiedziawszy poszukał wśród gości jednego ze swoich zaufanych ludzi, a mianowicie młodego Jasia Mirskiego z Mirowa na Podolu, i od niego się dowiedział, że pozostający w swoim czasie w luźnych kontaktach z firmą Jan Bielski mieszka na Powiślu. Powróciwszy z tą informacją do młodej warszawianki, Baścik postawił sprawę po męsku: — Sprowadzamy go, co? — Teraz? — przestraszyła się pani Bielska. — A na co mamy czekać? — odparł Baścik. — Trzymajcie się Baścika, moja już w tym głowa... To stwierdziwszy wszedł na skrzynię renesansową i dał znak, że chce do swoich gości przemowie. Wieść o tym wydarzeniu lotem ptaka rozniosła się po mieszkaniu i niebawem pokój z Baścikiem stojącym na renesansowej skrzyni szczelnie wypełnił się ludźmi. — Przyjaciele! — tak się odezwał Baścik, gdy w pokoju ścichł gwar. — Obecna tu jest między nami kobita, mogę powiedzieć, że ładna kobita, która doznała, że tak powiem, pewnych nieporozumień małżeńskich. Zdarza się, proszę państwa. Życie nie jest, jak wiadomo, romansem. Łzy też bywają w życiu. Dokoła rozległy się ciężkie westchnienia. — Hej życie, życie! — powiedział ktoś tęskno. Aktoreczka Baścika, z głową opartą na ramieniu rzeźbiarza o ładnym spojrzeniu, błądziła załzawionymi oczami po suficie. — Tak, proszę państwa — mówił dalej Baścik. — Tak to bywa. Więc my co? Co my, pytam się. Czy pozwolimy cierpieć młodej kobicie? — Nie pozwolimy! — rozległy się głosy. — Precz z cierpieniem! Baścik podniósł rękę. — O właśnie! O to chodzi, że nie pozwolimy. Jesteśmy narodem rycerskim czy nie? — Jesteśmy! — odkrzyknęli jednym głosem zebrani. — Wiwat! — ryknął Baścik. — Kto na ochotnika idzie po męża naszej przyjaciółki? Tu entuzjazm ogarnął zebranych i część towarzystwa natychmiast postanowiła wyruszyć na miasto, aby pod adresem wskazanym przez Baścika odszukać męża młodej warszawianki i odszukanego sprowadzić na Mokotów. Niebawem gromadka mężczyzn i kobiet znalazła się na dworze. Zgodnie z przepisami obrony przeciwlotniczej noc była zaciemniona, a ulice stosownie do surowych zarządzeń puste i nastroszone. Tylko pod murami kamienic przemykały się gdzieniegdzie patrole żandarmerii, strzelając od czasu do czasu celem zadokumentowania swojej obecności. W innych miejscach robili to samo i w tych samych celach konspiratorzy przewożący ciężarówkami granaty, amunicję, karabiny maszynowe i armatki. Tak więc wśród tu i tam popukujących wystrzałów towarzystwo szukające męża Stefanii Bielskiej beztrosko i przez nikogo nie zaczepiane wędrowało sobie ulicami Warszawy, śpiewając dziarskie wojskowe piosenki na zmianę z przedwojennymi tangami. Na Świętokrzyskiej, na tle dekoracyjnej panoramy rozległych i fantastycznych ruin, poeta, który sprzedał Baścikowi tom filozoficznych szkiców, odtańczył wzruszająco śmierć łabędzia, nieco zaś dalej, na placu Teatralnym, przed spalonymi murami Opery i Teatru Narodowego, młoda aktoreczka poczęła deklamować scenę balkonową z Romeo, i Julii. Około trzeciej dotarto wreszcie na Powiśle, gdzie przy jednej z pomniejszych uliczek zamieszkiwał Jan Bielski. Była to barczysta i zażywna, na żółto uszminkowana kamienica. Na odgłos łomotania do bramy w domu powstał popłoch. Kilku zagrożonych mężczyzn zbiegło w nocnej bieliźnie do piwnic, a pewien buchalter, przypomniawszy sobie, że przed paroma dniami opowiadał był w biurze anegdotę o Hitlerze, porzucił liczną rodzinę i przez strych wylazłszy na dach schował się za komin. Natomiast lwowianin, tego wieczoru wyjątkowo nie nękany telefonami, spał głęboko i bezpiecznie. Za to cierpiąca na bezsenność majorowa, usłyszawszy niedobre hałasy, wyskoczyła z łóżka i boso, w niedbale narzuconym na koszulę szlafroku, wbiegła do pokoju sublokatora. — Panie Janku! Panie Janku! — poczęła budzić młodego człowieka. Na wpół rozbudzony lwowianin usiadł na łóżku. — Telefon? — Gorzej — szepnęła majorowa. — Gestapo. Słyszy pan? Rzeczywiście, z dołu, już z podwórza, dochodził gwar licznych głosów. Majorowa, dygocąc nerwowo, przysiadła na krawędzi łóżka. — Idą! — Rzeczywiście — powiedział machinalnie lwowianin. A ponieważ majorowa była ciepła i mięciutka, objął ją i przyciągnął do siebie. — Najdroższy! — szepnęła z ulgą kobieta. Zaś lwowianin bez pośpiechu, lecz zdecydowanie czynił w ciemnościach to wszystko, co młodemu człowiekowi w podobnej sytuacji wypada czynić. Naraz hałas, tupot i zgiełk dobiegający ze schodów wysunęły mu majorową z ramion. — Po ciebie, o Boże! — jęknęła podwójnie nieszczęśliwa kobieta. Lwowianin strząsnąwszy z siebie resztki snu zerwał 'się na równe nogi. Jednocześnie potężny łomot uderzył we drzwi. — Co robić, co robić? — trzęsła się majorowa. — Otworzyć drzwi — odparł lwowianin. Jego spokojny, nieco brutalny męski głos bardzo silnie podziałał na majorową. Szybko pozbierała się fizycznie i moralnie i gdy to uczyniła — wyszła naprzeciw losowi. Ten zaś, ledwie drzwi otworzyła, ogarnął ją radosnym, karnawałowym zgiełkiem. Chmara gestykulujących i półtańczących postaci wtargnęła do przedpokoju. — Bielski! Gdzie Bielski? — rozległy się wesołe głosy. — Gdzie mąż? — Mąż? — Szukamy męża! Dawajcie męża! Tymczasem buchalter obciążony fatalną anegdotą przeżywał na dachu chwile szczególnie ciężkie, ponieważ był człowiekiem od lat osiadłym i cierpiał ponadto na lęk przestrzeni. Uczepiony kurczowo dymnika, w koszuli jak żagiel wzdętej na wietrze, ślizgał się nogami obutymi w miękkie papucie po stromym dachu, a ponad mroczną przepaścią. „Jeżeli będzie teraz alarm lotniczy, to zwariuję" — pomyślał przytomnie. Mężczyźni ukryci w piwnicach oraz pozostali mieszkańcy domu natężali słuch. — Żądamy męża! — krzyczał poeta tańczący niedawno na tle ruin śmierć łabędzia. — Mąż! Mąż! — Niech się ujawni mąż! Jeden krytyk muzyczny nucił marsza weselnego z Lohengrina, a młoda aktoreczka Baścika żywo gestykulując odgrywała mimicznie na stronie monolog lady Macbeth. Natomiast sprytny lwowianin, od razu domyśliwszy się, w czym rzecz, pośpiesznie zamknął drzwi na klucz i nie otworzył ich, dopóki wesołe towarzystwo nie opuściło mieszkania. Zanim się to jednak stało, musiał przetrzymać zbiorowy atak na swój pokój. — O Boże! mąż siedzi w norze! — krzyczał w dziurkę od klucza poeta. — Bielski do żony! Żona czeka! Żona tęskni. Żona płacze. W pewnym momencie majorowa uznała za konieczne wystąpić z interwencją. — Proszę państwa — oświadczyła z akcentem oburzenia — zdaje się, że tu zaszło jakieś nieporozumienie... — Jakie nieporozumienie? — zakrzyknięto ją. — Nie ma żadnego nieporozumienia. — Pan Bielski jest kawalerem! — powiedziała z godnością. Odpowiedział jej zbiorowy ryk śmiechu. — I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno? — załamał przed majorową dłonie poeta. Wtedy w majorową wstąpił potężny duch. Poczerwieniała i palcem wskazując drzwi wyjściowe krzyknęła: — Precz z mego domu! Wśród członków ekspedycji po Jana Bielskiego zapanowała lekka konsternacja. — Precz! — powtórzyła majorowa. Stłoczeni w ciasnym przedpokoju odruchowo poczęli wycofywać się ku drzwiom. Na szczęście sytuację uratował w sposób honorowy Jaś Mirski. — Panie i panowie! — powiedział. — Spokój przede wszystkim. Przekonaliśmy się, jak się zdaje, w sposób aż nadto wyraźny, że pan Bielski nie jest dżentelmenem i nie zasługuje na jakiekolwiek zainteresowanie z naszej strony. Pani! — tu skłonił się przed majorową owiniętą szlafrokiem — zechce nam pani łaskawie wybaczyć tę nocną i niespodziewaną, wizytę, ale wina po naszej stronie jest doprawdy mniejsza, niż mogłaby na to wskazywać okoliczność. Kierowały nami pobudki, że tak powiem, wyższej natury... — Rozumiem — przerwała mu majorowa — i nie żądam dalszych wyjaśnień, ponieważ należą mi się one nie od państwa. A teraz żegnam. Tej nocy nikt nie spał w całej kamienicy. Pomijając kłopoty związane z koniecznością ściągnięcia buchaltera z dachu, niezliczona ilość wersji komentujących całe zdarzenie spędziła. wszystkim sen z powiek. Ponieważ dozorca otrzymał niedawno od majorowej kilo owczej wełny, więc na wszystkie pytania lokatorów udzielał odpowiedzi niejasnych i mglistych. Nic zatem dziwnego, że kiedy z rana, po przykrej rozmowie z majorową, lwowianin opuszczał z walizeczką dom na Powiślu, w okolicznych sklepikach i na pobliskim targu na Mariensztacie trzęsło się od plotek i domysłów. Już o godzinie siódmej poszła na miasto wieść o nocnej blokadzie Powiśla i setkach ofiar powyciąganych z domów. Innym nurtem biegła chyża fama o pewnym młodym człowieku, który przez kilka godzin bohatersko ostrzeliwał się z dachu. Wiele ludzi słyszało detonacje granatów i na własne oczy widziało auta pełne żandarmów. O godzinie dziewiątej wieść o nocnej orgii gestapowców w mieszkaniu pewnej agentki wyżłobiła sobie szybko uległe łożysko. Przed południem okazało się, że owa agentka została przez uczestników zabawy okrutnie zamordowana, a żyjący z nią od pewnego czasu młody człowiek zastrzelony. Podczas gdy tak się oto tworzyła silniejsza od życia historia, lwowianin poszukiwał nowego mieszkania. Trudności związane z tą czynnością — akurat łapanki uliczne miały miejsce — rozjątrzyły w nim na nowo głuchą nienawiść do paszportowej żony. Wreszcie późnym wieczorem udało się mu umieścić swoją walizeczkę w mrocznym i brudnym pokoiku przy ulicy Kopernika. Nowe mieszkanie lwowianina było ciasną klitką z wąskim okienkiem wychodzącym na podwórko mroczne i spleśniałe. Umeblowanie składało się z polowego łóżka, stołka 'oraz gwoździa wbitego w ścianę, który według opinii gospodarza, emerytowanego urzędnika, zastępować miał chwilowo szafę. Ponieważ piec był zepsuty, w norze panował uszczypliwy ziąb. Ale za to telefonu w mieszkaniu nie było. Obliczywszy swoje znacznie nadwątlone kapitały, Jan Bielski narzucił palto na ramiona, usiadł na łóżku i wpatrzony ponuro w szarą ścianę poprzecznej kamienicy rozmyślać począł nad możliwościami zemszczenia się na paszportowej żonie. Niestety niczego nie zdołał wymyślić ani tego wieczoru, ani w ciągu dni następnych. Różne wprawdzie pomysły przychodziły mu do głowy, lecz rychło je porzucał jako niedorzeczne lub niewykonalne. Im zaś dłużej nad zemstą przemyśliwał, tym silniej zemścić się pragnął. Wskutek tej nieustannej troski schudł, stracił apetyt oraz wrodzony spryt i przedsiębiorczość. Gnuśne i ospałe dnie spędzał w swojej mrocznej, nie opalonej norze, jeśli zaś wychodził na miasto — czynił to ukradkiem, starannie unikając głównych ulic, szczególnie okolic placu Napoleona, oraz publicznych lokali, w których mógłby napotkać Baścika lub kogoś z jego znajomych. Zaniedbując w ten sposób interesy, szybko zbliżał się do ostatecznego wyczerpania posiadanych funduszów. Aż wreszcie pewnego dnia, znalazłszy się w obliczu nieuchronnej materialnej nędzy, postanowił wrócić do czynnego życia i na nowo nawiązać tak niefortunnie zerwany kontakt handlowy z panią z towarzystwa. Niestety, spotkał go zawód, okazało się bowiem, że przed paroma dniami w godzinach porannych pani z towarzystwa dostała silnej migreny, a ponieważ nie miała proszka i w domu nie było pod ręką nikogo, aby po „kogutka" posłać — sama się zdecydowała pójść do pobliskiej apteki. Traf zrządził, iż akurat w tymże czasie nadjechali hitlerowcy z zielonymi budami i wśród ogólnej łapanki przychwycono także i panią z towarzystwa, gdy z proszkiem od bólu głowy opuszczała aptekę. Dowiedziawszy się o tym wszystkim przez telefon od starej ciotki pani z towarzystwa, młody lwowianin i za to zdarzenie uczynił odpowiedzialną paszportową żonę. Zgnębiony nową porażką i wciąż nie zaspokojoną potrzebą zemsty, nie opuszczał przez dwa dni mieszkania, budząc swym dziwacznym zachowaniem nieufność gospodarza, który powziął podejrzenie, że jego sublokator musi być ukrywającym się Żydem. Na szczęście trzeciego dnia, i to z samego rana, młody człowiek wyszedł wreszcie na miasto, wobec czego uspokojony emerytowany urzędnik zdecydował się na poniesienie kosztów związanych z przeczyszczeniem nieczynnego do tej pory w pokoju sublokatorskim pieca. Tymczasem lwowianin znalazłszy się na mieście skierował swoje kroki w stronę magistratu, tam zaś począł szukać miejskiego biura adresowego. Znalazł je oczywiście bez większych trudności i zaopatrzywszy się w odpowiedni druczek odszedł nieco na stronę, aby go w spokoju wypełnić. Szybko się jednak spostrzegł, że niewiele w tej dziedzinie ma do powiedzenia. Napisał zatem: Stefania Bielska, rubrykę z imieniem męża wypełnił skrzypiącym piórem bardzo starannie i to było niestety wszystko, co o swojej poszukiwanej żonie wiedział. U dołu druczka podał, jak tego wymagano, nazwisko własne oraz adres. Gdy świadom tych zawstydzająco skąpych informacji trochę niepewnie podsunął odpowiedniej urzędniczce wypełniony druczek, ta, kobieta w nieokreślonym wieku, drobna i zwiędła, w czarnej sukni i białym pikowym kołnierzyku przy szyi, odczytawszy nazwisko osoby poszukiwanej oraz nazwisko poszukującego podniosła sponad druczka swoją mysią twarz i przyjrzała się klientowi ze szczególną uwagą. Młody człowiek próbował się uśmiechnąć, poczuł jednak, że mu to nie bardzo wyszło. Tymczasem drobna urzędniczka wpatrywała się w niego coraz natarczywiej. — Pan poszukuje żony? — spytała wreszcie wątłym głosikiem. — Właśnie — odpowiedział. Na to ona westchnęła współczująco: — Mój Boże, wszyscy się teraz poszukują. Pogubili się ludzie, z oczu się potracili... Dawno się państwo rozstaliście? Jan Bielski poruszył się trochę niespokojnie. — O, już pewien czas. Urzędniczka westchnęła i nagle uśmiechnęła się z czułym macierzyństwem. — Cóż to jednak za szczęście, że się nareszcie państwo odnajdujecie! I co za przypadek! Dwadzieścia lat pracuję tutaj w biurze adresowym i nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się coś podobnego. Dawno pan nie widział swojej żony, prawda? — Dosyć... — Mogę więc pana zapewnić, że żona jest zawsze śliczna i urocza. — Hm! — mruknął lwowianin. — A widzi pan! Urzędniczki, proszę pana, wszystko wiedzą. „Wariatka!" — pomyślał lwowianin. Ale drobna urzędniczka w białym pikowym kołnierzyku przy szyi uśmiechnęła się figlarnie. — A może chciałby się pan dowiedzieć, kto tu był przed chwilą, niedawno, przed kwadransem najdalej... Młody człowiek czuł, że ma coraz głupszą minę. — I stał przy tym samym okienku — ciągnęła dalej urzędniczka. — I też poszukiwał czyjegoś adresu. I też swego męża dawno nie widział. I był bardzo, bardzo przystojny... No, już się pan domyśla, kto to był taki? Tan Bielski nie był na ogół .skłonny do czerwienienia się, jednak w tym momencie ciemny rumieniec oblał mu twarz. Niebawem, tkliwie żegnany przez rozpromienioną drobną urzędniczkę, z adresem żony w kieszeni, znalazł się przed Ratuszem i podśpiewując ruszył przed siebie. Na Krakowskim Przedmieściu natknął się na dość dawno nie widzianego Tonią. — Coś ty taki wesoły? — zainteresował się przedsiębiorca fałszywych dokumentów. — Ja? — zdziwił się lwowianin. — Wesoły? — Udał ci się interes? — Mnie? Interes? Dlaczego miał mi się udać interes? Żadnego interesu nie zrobiłem. Chociaż, czy ja wiem, może i zrobiłem. Zobaczę jeszcze. Nie jest wykluczone, że zrobię jeden interes. Tonio przyjrzał się koledze podejrzliwie. — Przyznaj się, wstępowałeś na jednego? — Ja? Dlaczego? — oburzył się lwowianin. — Ani mi się śniło. Nigdzie nie wstępowałem. To jest wstępowałem, ale wcale nie tam, gdzie ty myślisz. I wiesz, może innym razem pogadamy, bo teraz... — Co, śpieszysz się? — Czy ja się śpieszę? Właściwie nie, chociaż raczej tak... — Rany boskie! — jęknął chyrowianin. — Co się z tobą dzieje, człowieku? Na głowę upadłeś czy co? — Ja na głowę? — szczerze się zdumiał Jan Bielski. — Skąd? Wcale na głowę nie upadłem. Dlaczego miałem upaść na głowę. Śpieszę się tylko. Wiesz, teraz sobie przypomniałem, że się okropnie śpieszę. Do następnego zatem spotkania. Serwus! I głośno się roześmiawszy odszedł podśpiewując, pozostawiwszy zdumionego chyrowianina na środku trotuaru. Siąpił drobny deszczyk i w powietrzu wisiała jesienna mgiełka. Chyrowianin podążył wzrokiem za swoim szkolnym kolegą. Po chwili dostrzegł, że tamten przystanął przed pobliską kwiaciarnią i pilnie zaczął się rozglądać po wystawie. Po czym wszedł do środka, a niebawem znów znalazł się na ulicy i z bukietem pod pachą ruszył lekkim krokiem przed siebie.