Fritz Leiber A Pail of Air Wiadro powietrza Tata posłał mnie po dodatkowe wiadro powietrza. Kiedy naładowałem już prawie do pełna, a z palców odpłynęło niemal całe ciepło, zobaczyłem to. Z początku myślałem, że to młoda dziewczyna. Tak, promieniejąca w ciemności twarz pięknej” młodej dziewczyny, spoglądającej na mnie z czwartego piętra mieszkania naprzeciwko, a w tych stronach czwarte piętro jest tuż ponad białą powłoką zmrożonego powietrza. Nigdy przedtem nie widziałem żywej młodej dziewczyny, chyba że w starych czasopismach (siostra to dzieciak, a mama jest bardzo chora i nieszczęśliwa) i tak to mną wstrząsnęło, że upuściłem wiadro. Każdy by upuścił, gdyby wiedział, że oprócz taty, mamy, siostry, no i mnie, nikt na Ziemi nie został żywy. Mimo to nie wiem, dlaczego mnie to tak zaskoczyło. Od czasu do czasu wszyscy patrzymy na różne rzeczy. Mamie zdarza się chyba oglądać jakieś bardzo niemiłe, sądząc po tym, jak dziwnie wybałusza oczy i tylko krzyczy i krzyczy, a potem kuli się wsparta o rozpięte wokół Gniazda koce. Tata mówi, że takie reakcje co pewien czas są naturalne. Kiedy podniosłem wiadro i znów spojrzałem na mieszkanie naprzeciwko, pojąłem, co w takich chwilach czuła Mama, ponieważ spostrzegłem, że to wcale nie była młoda dziewczyna, lecz po prostu światło — malutki ognik przesuwający się ukradkiem z okna do okna, jak gdyby jakaś okrutna mała gwiazda spadła z pozbawionego powietrza nieba, żeby zbadać, dlaczego Ziemia uciekła od Słońca, albo po to, by znaleźć coś, nad czym można się poznęcać, co można przestraszyć, teraz kiedy Ziemi nie chroni już Słońce. Na samą myśl ścierpła mi skóra. Stałem tam trzęsąc się i prawie odmroziłem stopy. Hełm miałem tak oszroniony od środka, że nie byłbym w stanie dostrzec światła, nawet gdyby wydostało się z któregoś okna, by mnie dosięgnąć. Z drugiej strony miałem na tyle rozumu, by ruszyć w drogę powrotną. Wkrótce wymacywałem znaną mi drogę przez około trzydzieści koców i dywanów, które tata porozwieszał naokoło, żeby zmniejszyć odpływ powietrza z Gniazda. Teraz nie byłem już tak bardzo wystraszony. Zacząłem słyszeć tykanie zegarów w Gnieździe i wiedziałem już, że wracam tam, gdzie jest powietrze, ponieważ na zewnątrz, w próżni, nie ma oczywiście żadnych dźwięków. Jednak moje myśli przeszywał dreszcz niepokoju, kiedy przeciskałem się przez ostatnie koce (tata obłożył je folią aluminiową, aby zatrzymać ciepło) i wchodziłem do Gniazda. Opowiem wam teraz o Gnieździe. Jest niskie i przytulne, mieści tylko nas czworo i nasze rzeczy. Podłogę przykrywają grube wełniane dywany. Trzy ściany są z koców, podobnie jak sufit dotykający głowy taty. Tata mówi, że Gniazdo jest w środku o wiele większego pomieszczenia, ale ja nigdy nie widziałem prawdziwych ścian ani prawdziwego sufitu. Pod jedną ścianą z koców stoi duży regał z narzędziami, książkami i różnymi rupieciami oraz z całym rzędem zegarów na górze. Tata bardzo pilnuje, żeby były wciąż nakręcone. Mówi, że nie wolno nam nigdy zapomnieć, która godzina, a bez Słońca i Księżyca łatwo mogłoby się tak stać. Czwarta ściana cała pokryta jest kocami, z wyjątkiem miejsca wokół paleniska, gdzie płonie ogień, który nigdy nie może zgasnąć. Chroni on nas przed zamarznięciem, a poza tym spełnia mnóstwo innych funkcji. Jedno z nas musi go wciąż pilnować. Niektóre zegary to budziki przypominające nam o tym. Z początku tylko mama zmieniała tatę przy ogniu (myślę o tym, kiedy ona staje się taka przykra), ale teraz ja jestem do pomocy, no i siostra. Głównym strażnikiem ognia jest jednak tata. Zawsze myślę o nim tak: wysoki mężczyzna siedzący po turecku, z troską wpatrzony w ogień, w którego świetle złoci się jego pobrużdżona zmarszczkami twarz, zawsze z tą samą ostrożnością dokłada do ognia kawałek węgla z leżącej obok dużej sterty. Tata mówi, że kiedyś bardzo dawno temu były strażniczki ognia — westalki, jak je nazywa, chociaż wszędzie wokół powietrze nie było wtedy zmrożone i tak naprawdę nie potrzebowano ich. Teraz siedział właśnie tak, chociaż szybko wstał, by wziąć ode mnie wiadro i nakrzyczeć za marudzenie po drodze; od razu zauważył mój oszroniony hełm. Mama ożywiła się i też zaczęła mnie ganić. Ona zawsze usiłuje się wyładować, tłumaczy tata; bardzo szybko kazał jej być cicho. Siostra też wydała z siebie trochę głupich pisków. Tata trzymał wiadro przez zwiniętą szmatę. Teraz gdy było ono już w środku, w Gnieździe, naprawdę czuło się jego chłód. Zdawało się, że wysysa ciepło ze wszystkiego. Nawet płomienie się odsuwały, kiedy tata postawił wiadro obok ognia. A jednak ta właśnie błyszcząca biała substancja podtrzymuje nam życie. Topi się powoli, paruje, odświeżając Gniazdo i podsycając ogień. Koce nie pozwalają jej ulotnić się zbyt szybko. Tata chciałby uszczelnić tu wszystko, ale nie może — dom jest zbyt naruszony przez wstrząsy, a poza tym palenisko musi być otwarte z powodu dymu. Tata mówi, że powietrze składa się z malutkich cząsteczek, które odlatują błyskawicznie, jeśli się ich nie zatrzyma. Musimy mieć się na baczności, by nie dopuścić do wyczerpania się powietrza. Tata zawsze przechowuje dużą rezerwę w wiadrach ustawionych za pierwszą warstwą koców, razem z zapasem węgla, puszkami żywności i innymi rzeczami, takimi jak kubły ze śniegiem do stopienia na wodę. Po to wszystko musimy schodzić aż na dolny poziom, co jest trudną wyprawą, i przedostać się z tym przez drzwi zewnętrzne. Kiedy Ziemia się oziębiła, najpierw zamarzła cała woda w powietrzu, tworząc warstwę grubości około trzech metrów. Potem na tę powierzchnię spadły kryształki zamrożonego powietrza, tworząc następną warstwę grubości około piętnastu czy dwudziestu metrów. Oczywiście nie wszystkie składniki powietrza zamarzły i zmieniły się w śnieg jednocześnie. Pierwszy opadł dwutlenek węgla — kiedy nabiera się śnieg na wodę, trzeba sprawdzić, czy nie dotarło się zbyt głęboko, aż do dwutlenku, ponieważ zadziałałby on usypiająco, może i na zawsze, a ogień by wygasł. Następny jest azot, całkiem obojętny, zajmujący największą część powłoki. Na wierzchu, co dla nas korzystne, znajduje się łatwo dostępny tlen, utrzymujący nas przy życiu. Tata mówi, że żyjemy lepiej, niż kiedykolwiek żyli królowie, bo oddychamy czystym tlenem, ale przyzwyczailiśmy się i nie odczuwamy tego. Wreszcie na samym wierzchu jest gładka warstwa ciekłego helu, który jest zabawną substancją. Wszystkie te gazy nie mają domieszek i występują w oddzielnych warstwach. Jak kajmak, żartuje tata, choć ja nie wiem, co to takiego. Nie mogłem już wytrzymać, tak chciałem wreszcie opowiedzieć im wszystko, co zobaczyłem. Dlatego jak tylko uwolniłem się od hełmu, wyplątując się jeszcze z kombinezonu, puściłem. Mama natychmiast się zdenerwowała i zaczęła zerkać w stronę szpary wejściowej między kocami, zaciskając dłonie (tak jak zwykle: dłoń, u której straciła trzy palce wskutek odmrożenia, zacisnęła w tej zdrowej). Tatę zirytowało, że ją przestraszyłem, i chciał szybko wszystko załagodzić, choć przecież wiedział, że nie zmyślam. — I mówisz, że obserwowałeś to światło przez pewien czas, synu? — spytał, kiedy skończyłem. Nic nie powiedziałem, że z początku myślałem, że to była twarz młodej dziewczyny. Jakoś wprawiało mnie to w zakłopotanie. — Tak długo, aż przemknęło przez pięć okien i przeleciało na następne piętro. — Nie wyglądało ani jak prąd błądzący, ani jak pełzająca ciecz, ani jak światło gwiazd zogniskowane w tworzących się kryształach, ani cokolwiek podobnego? Wcale nie zmyślał. W świecie, w którym jest tak zimno, że już bardziej nie można, zdarzają się dziwne rzeczy. Kiedy wydaje się, że materia powinna zamarznąć, ona przybiera nową, osobliwą formę życia. Śluzowata materia, pełzając, zbliża się do Gniazda jak zwierzę węszące ciepło — to ciekły hel. Kiedyś, jak byłem mały, świetlisty piorun — nawet Tata nie miał pojęcia, skąd on się wziął — trafił w pobliską wieżę i całymi tygodniami pełzał tam i z powrotem, aż wreszcie ogień zgasł. — Nigdy czegoś podobnego nie widziałem, tato. Stał przez moment, marszcząc brwi. — Wyjdę z tobą i pokażesz mi to — powiedział po namyśle. Mama podniosła wrzask na myśl, że zostanie sama, a siostra jej wtórowała. Jednak tata uciszył obie. Zaczęliśmy wbijać się w stroje do przebywania na zewnątrz — mój grzał się przy ogniu. To tata zrobił te kombinezony wraz z plastykowymi hełmami, które przedtem były dużymi przezroczystymi pojemnikami na żywność. Zatrzymują one ciepło i powietrze. Powietrza wystarcza w nich na krótko, na wyprawy po wodę, węgiel, żywność i tak dalej. Mama znów zaczęła jęczeć. — Zawsze wiedziałam, że tam na zewnątrz jest coś, co czyha, żeby nas dostać — mówiła. — Czuję to od lat: coś, co pochodzi z tego zimna, nienawidzi wszystkiego co ciepłe i chce zniszczyć Gniazdo. Przez cały ten czas nas obserwowało, a teraz się zbliża. Najpierw dopadnie was, a potem przyjdzie po mnie. Nie idź, Harry! — prosiła. Tata miał już na sobie wszystko z wyjątkiem hełmu. Klęknął przy palenisku, wsadził do środka rękę, potrząsnął długim metalowym prętem prowadzącym do komina, strącając lód zatykający przewód. Raz na tydzień tata wchodzi na dach, żeby sprawdzić, czy wszystko działa prawidłowo. To nasza najtrudniejsza wyprawa i tata nie pozwoliłby mi jej odbyć samotnie. — Córeczko — powiedział tata łagodnie — chodź pilnować ognia. Uważaj także na powietrze. Jeżeli zacznie się wyczerpywać albo nie będzie kipieć dostatecznie szybko, idź za koc po następne wiadro. Uważaj tylko na ręce. Podnoś wiadro przez szmatę. — Siostra, która jeszcze przed chwilą wtórowała mamie, przestała się bać. Przyszła i zrobiła, co jej kazano. Mama nadspodziewanie szybko opanowała się, chociaż wzrok miała jeszcze błędny, kiedy patrzyła na tatę szczelnie dopasowującego hełm i podnoszącego wiadro, a potem i na nas, gdy wychodziliśmy. Tata prowadził, a ja chwyciłem go za pasek. To zabawne, że nie boję się chodzić sam, ale kiedy tata jest obok, zawsze wolę się go trzymać. Sądzę, że to z przyzwyczajenia, jednak nie można zaprzeczyć, że tym razem trochę się bałem. Bo to jest tak — wiemy, że wszystko wokół jest martwe. Tata słyszał przed laty, jak zanikały ostatnie dźwięki radia, widział też, jak umierali ostatni ludzie, którzy albo nie mieli tyle szczęścia, albo tak dobrego schronienia jak my. Wiedzieliśmy więc, że jeśli coś się tu gdzieś porusza, nie może to być ani istota ludzka, ani przyjazna. Poza tym jest takie uczucie, które powstaje zawsze nocą, zimną nocą. Tata mówi, że pojawiało się ono już dawno temu, potem jednak zawsze każdego ranka wstawało Słońce i odpędzało je. Muszę wierzyć mu na słowo, bo nie pamiętam tego, jak Słońce było kiedyś czymś więcej niż dużą gwiazdą. No cóż, jeszcze nie było mnie na świecie, kiedy ta ciemna gwiazda oderwała nas od Słońca, a teraz zawlokła aż poza orbitę Plutona, mówi tata, i przez cały czas ciągnie nas dalej i dalej. Właściwie to zastanawiałem się nad tym, czy przypadkiem na tej ciemnej gwieździe nie było czegoś, co nas potrzebowało, i czy to nie dlatego Ziemia została porwana. Wtedy jednak doszliśmy do końca korytarza i wyszedłem za tatą na balkon. Nie wiem, jak wyglądało miasto w dawnych czasach, ale teraz jest piękne. Światło gwiazd sprawia, że widać je dosyć dobrze — te nieruchome punkciki, którymi upstrzona jest ciemność tam w górze, dają nawet sporo światła (tata mówi, że dawniej gwiazdy migotały, bo było powietrze). Stoimy na wzgórzu, a lśniąca dolina oddala się od nas i staje coraz bardziej płaska, pocięta korytami dawnych ulic na zgrabne kwadraty. Czasami robię coś podobnego z kartofli, zanim poleję je sosem. Kilka wyższych budynków sterczy nad zasypaną puchem równiną. Nakryte są okrągłymi czapkami z kryształków powietrza, podobnymi do futrzanego kaptura mamy, tyle że bielszymi. W domach tych widać ciemniejsze kwadraty okien, obramowane na biało kryształkami powietrza. Niektóre domy są pochylone, wiele z nich okropnie powykrzywiało się od wstrząsów i wszystkiego tego» co się stało, kiedy ta ciemna gwiazda zawładnęła Ziemią. Wszędzie wiszą sople, te wodne z pierwszych dni zimna i te ze zmrożonego powietrza, które topiło się na dachach, ściekało kroplami, a potem znów zamarzało. Czasem jakiś sopel łapał światło gwiazdy i odbijał je tak roziskrzone, że wydawało się, iż gwiazda spadła w sam środek miasta. O czymś takim myślał tata, kiedy opowiedziałem mu o świetle, ale ja wcześniej zastanawiałem się nad tym i wiem, że to nie było to. Tata przysunął swój hełm do mojego, abyśmy mogli łatwiej rozmawiać, i poprosił mnie, żebym pokazał mu tamte okna. Żadne jednak światło nie ruszało się teraz ani tam wewnątrz, ani gdzie indziej. Ku mojemu zdziwieniu tata nie skrzyczał mnie ani nie powiedział, że mi się przywidziało. Po napełnieniu wiadra rozglądał się przez chwilę w milczeniu, a gdy wchodziliśmy już do środka, nagle się odwrócił, jak gdyby chciał zmylić czujność jakiegoś podglądacza. Ja też go czułem. Dawny spokój prysnął. Tam na zewnątrz coś się czaiło, obserwowało, czatowało, szykowało się. — Jeżeli zobaczysz jeszcze coś podobnego, synu, nie mów nikomu — powiedział tata, kiedy byliśmy już w środku i stykaliśmy się hełmami. — Mama jest ostatnio taka nerwowa i powinniśmy jej zapewnić poczucie pełnego bezpieczeństwa. Kiedyś — to było wtedy, jak urodziła się twoja siostra — chciałem się poddać i umrzeć, ale matka podtrzymywała mnie na duchu. Innym razem sama podsycała ogień przez tydzień, kiedy byłem chory. Pielęgnowała mnie i opiekowała się wami. Pamiętasz tę zabawę w podrzucanie piłki, gdy siadamy w czworoboku w Gnieździe? Odwaga jest jak piłka, synu. Można ją zatrzymać tylko przez jakiś czas, a potem trzeba odrzucić komuś innemu. Kiedy piłka leci w twoją stronę, musisz ją złapać i mocno trzymać, mając jednak nadzieję, że będziesz mógł ją komuś odrzucić, gdy poczujesz się zmęczony odwagą. Kiedy mówił do mnie w ten sposób, czułem się dorosły, lepszy. Jednak nie zapomniałem całkiem o istnieniu tego czegoś tam na zewnątrz, ani o tym, że tata potraktował sprawę poważnie. Trudno jest ukryć własne odczucia w podobnej kwestii. Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w Gnieździe i zdjęli kombinezony, tata śmiał się z tego wszystkiego, mówił, że nic tam nie było, żartował z mojej wyobraźni, ale jego słowa brzmiały sztucznie. Nie przekonał ani mamy, ani siostry, ani tym bardziej mnie. Przez chwilę wyglądało na to, że wszyscy bawimy się piłeczką odwagi. Trzeba było coś zrobić i kiedy prawie już wiedziałem, co należy powiedzieć, usłyszałem własny głos, jak proszę tatę, by opowiedział nam o dawnych czasach i o tym, jak to się wszystko stało. Czasami tata chętnie opowiada tę historię, a siostra i ja z całą pewnością lubimy jej słuchać. Tym razem podchwycił moją myśl. Wszyscy szybko siedliśmy wokół ognia, mama wydostała kilka puszek, by odmrozić je na kolację, a tata zaczął. Jednak wcześniej zauważyłem, że niedbałym ruchem zdejmuje z półki młotek i kładzie go przy sobie. Była to ta sama stara opowieść co zawsze — chyba mógłbym przez sen wyrecytować jej główny wątek — chociaż tata zawsze dodaje jakiś nowy szczegół albo i dwa, a także upiększa ją miejscami. Opowiedział nam, jak Ziemia kręciła się wokół Słońca tak zawsze niezawodnego i gorącego, a ludzie zajmowali się robieniem pieniędzy i prowadzeniem wojen, zabawą i zdobywaniem władzy; traktowali się nawzajem dobrze albo źle, kiedy nagle wypadła z Kosmosu ta martwa gwiazda, to wypalone słońce, i wszystko popsuła. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuli wtedy tamci ludzie, a tym bardziej trudno mi sobie wyobrazić te nieprzeliczone tłumy. Wyobrazić sobie ludzi szykujących się do jakiejś okropnej wojny, którą sami sobie gotowali. Nawet jej pożądających, a przynajmniej pragnących jej końca, aby odzyskać spokój. Tak jakby wszyscy nie mogli trzymać się razem i dzielić każdą odrobiną ciepła, by móc dalej żyć. Jak mogli mieć większą nadzieję, że niebezpieczeństwo zostanie zażegnane, niż my, że skończy się zimno? Czasami myślę, że tata przesadza i przedstawia wszystko w zbyt czarnych barwach. Od czasu do czasu gniewa się na nas. Prawdopodobnie pogniewał się też i na wszystkich tamtych ludzi. Jednak pewne sprawy, o których czytałem w starych czasopismach, wydają się fantastyczne. Tata może mieć rację. Ciemna gwiazda, jak opowiadał dalej tata, zjawiła się nagle i nie było wiele czasu na przygotowania. Początkowo starano się zachować to w tajemnicy przed większością ludzi, ale potem prawda wyszła na jaw, przez te trzęsienia ziemi i powodzie — wyobraźcie sobie oceany pełne nie zamarzniętej wody! — no i przez to, że ludzie widzieli podczas bezchmurnych nocy gwiazdy zasłonięte przez coś. Najpierw pomyśleli, że to coś uderzy w Słońce, potem sądzili, że w Ziemię. Rozpoczął się nawet dziki pęd w kierunku miejsca zwanego Chinami, ponieważ ludzie myśleli, że gwiazda uderzy z drugiej strony. Potem stwierdzili, że nie uderzy z żadnej strony, lecz doleci w pobliże Ziemi. Większość planet znajdowała się z drugiej strony Słońca i ich to nie dotyczyło. Słońce i przybysz walczyli krótką chwilę o Ziemię — przeciągając ją w różnych kierunkach jak dwa warczące psy w walce o kość, tak opisywał to tata — a potem przybysz zwyciężył i porwał nas. Słońce dostało jednak nagrodę pocieszenia. W ostatniej chwili udało mu się przytrzymać Księżyc. Zaczęły się potworne trzęsienia ziemi i powodzie — dwadzieścia razy gorsze niż wszystko, co było przedtem. Potem nadeszła pora Wielkiego Wstrząsu, jak go tata nazywa, kiedy nagle targnęło całą Ziemią, właśnie tak, jak to zrobił ze mną tata raz albo ze dwa razy, chwytając mnie za kołnierz, kiedy siedziałem zbyt daleko od ognia. Ciemna gwiazda leciała przez przestrzeń szybciej niż Słońce i w przeciwnym kierunku, musiała więc gwałtownie szarpnąć naszą planetą, aby ją ze sobą zabrać. Wielki Wstrząs nie trwał długo. Skończył się, jak tylko Ziemia weszła na swą nową orbitę wokół ciemnej gwiazdy. Jednak póki trwał, był okropny. Tata mówi, że oberwały się wszystkie kamienne ściany i runęły domy, rozlały się oceany, bagna i pustynie piaszczyste rozkołysały się wielkimi falami, które pochłaniały okoliczne tereny. Ziemia została niemal wyszarpnięta ze swej atmosferycznej powłoki, a miejscami powietrze zrobiło się tak rzadkie, że ludzie przewracali się i mdleli. Jednocześnie zwalał ich z nóg Wielki Wstrząs; prawdopodobnie trzaskały im kości i pękały czaszki. Często pytaliśmy tatę, jak zachowywali się wtedy ludzie: czy się bali, czy byli odważni, ogarnięci szaleństwem, czy oszołomieni, a może wszystko razem. Tata jednak bywa w tej sprawie powściągliwy i nie inaczej stało się i tego wieczoru. Na ogół mówi, że był wtedy zbyt zajęty, żeby coś zauważyć. Tata wraz z kilkorgiem przyjaciół naukowców wyobrazili sobie to, co nastąpi; wiedzieli, że zostaniemy porwani i że nasza atmosfera zamarznie. Pracowali jak szaleni nad przygotowaniem miejsca z hermetycznymi ścianami i drzwiami, izolacją od zimna i dużymi zapasami żywności, paliwa, wody i powietrza. Ale schronienie to zostało zniszczone podczas ostatnich wstrząsów. Wtedy również, a także w czasie Wielkiego Wstrząsu wszyscy przyjaciele taty zginęli. Dlatego musiał zacząć od zera i zbudować Gniazdo szybko i bez żadnych udogodnień, wykorzystując to, co wpadło mu w ręce. Myślę, że to prawda, że nie miał, jak mówi, ani chwili, żeby przyjrzeć się zachowaniu ludzi ani przed, ani w czasie Wielkiego Zamarzania. Nastąpiło ono później, ale bardzo gwałtownie, zarówno dlatego, że ciemna gwiazda odciągała nas z ogromną szybkością, jak i dlatego, że ruch obrotowy Ziemi uległ zwolnieniu w tej zażartej walce. W związku z tym noce były dziesięciokrotnie dłuższe niż poprzednie. Mam jednak pewne pojęcie, co się wydarzyło, bo oglądałem zamarzniętych ludzi; kilkoro widziałem w pomieszczeniach — naszego domu, innych — zebranych wokół pieców w piwnicach, do których chodzi się po węgiel. W jakimś pokoju stary człowiek siedzi zesztywniały na krześle, z unieruchomioną za pomocą szyn ręką i nogą. W innym mężczyzna i kobieta leżą w łóżku przytuleni do siebie i przykryci całą masą różnych koców i kołder. Wystają im tylko głowy, jedna przy drugiej. Gdzie indziej piękna młoda dziewczyna siedzi zamotana w całe mnóstwo chust i patrzy z nadzieją w stronę drzwi, jak gdyby czekała na kogoś, kto nigdy już nie wróci i nie przyniesie ani ciepła, ani jedzenia. Wszyscy są martwi i sztywni niczym posągi, choć wyglądają jak żywi. Tata pokazał mi ich kiedyś w krótkich błyskach latarki, kiedy miał jeszcze spory zapas baterii i mógł sobie pozwolić na zużycie odrobiny światła. Widok tych ludzi, a zwłaszcza tej młodej dziewczyny, tak bardzo mnie wystraszył, że aż waliło mi serce. Teraz kiedy tata nie wiadomo który już raz snuł swoją opowieść, aby odegnać od nas strach, znów zacząłem rozmyślać o zamarzniętych ludziach. Nagle przyszło mi do głowy coś, czego przestraszyłem się bardziej niż czegokolwiek przedtem: Właśnie przypomniałem sobie — twarz, którą, jak mi się wydawało, widziałem w oknie. Zapomniałem o tym naumyślnie, starając się ukryć to przed innymi. A może zamarznięci ludzie wracają do życia? Co się stanie, jeśli oni są jak ciekły hel, który ożył nagle i pełznie w kierunku ciepła, gdy już się myślało, że cząsteczki powinny być zamarznięte na zawsze? Albo jak prąd ciągle się przenoszący, nawet wtedy, kiedy jest tak strasznie zimno? Co będzie, jeśli coraz gorsze zimno, gdy temperatura spada prawie do bezwzględnego zera, pobudziło w tajemniczy sposób zamarzniętych ludzi do życia — nie do życia ciepłokrwistego, lecz do jakiegoś lodowatego i strasznego? Ta myśl była jeszcze gorsza niż tamta o czymś spadającym na nas z ciemnej gwiazdy. A może obie naraz mogły być prawdziwe. Coś, co spadło z ciemnej gwiazdy, kazało ludziom ożyć, aby wykonali pewne zadanie. To by pasowało do tego, co widziałem — i do pięknej młodej dziewczyny, i do poruszającego się światła podobnego do gwiazdy. Zamarznięci ludzie o umysłach pochodzących z ciemnej gwiazdy, ukrytych za nieruchomymi oczami, pełzający, skradający się, węchem wyczuwający drogę, idący za ciepłem w kierunku Gniazda. Myśl ta, ogromnie mną wstrząsnęła i strasznie chciałem opowiedzieć o moim przerażeniu, lecz pamiętałem słowa taty, więc zacisnąłem zęby i milczałem. Wszyscy siedzieliśmy bardzo cicho. Nawet ogień palił się bezgłośnie. Słychać było tylko głos taty i dźwięk zegarów. A potem wydawało mi się, że zza koców usłyszałem jakiś cichutki szmer. Skóra mi ścierpła. Tata opowiadał o pierwszych latach w Gnieździe i doszedł właśnie do miejsca, gdzie zwykle filozofuje. — Zadałem sobie wtedy pytanie, jaki jest sens trwania — powiedział. — Po co przeciągać to jeszcze przez kilka lat? Po co przedłużać skazaną na zagładę egzystencję, pełną ciężkiej pracy, zimna i samotności? Rasa ludzka jest już skończona. Ziemia jest zgubiona. Dlaczego się nie poddać? Pytałem sam siebie, aż nagle uzyskałem odpowiedź. Znów usłyszałem szmer, tym razem głośniejszy, jakby stąpanie — niepewne, powłóczyste i coraz bliższe. Zaparło mi dech. — Życie zawsze składało się z ciężkiej pracy i walki z zimnem — mówił tata. — Ziemia zawsze była osamotniona, odległa o miliony kilometrów od następnej planety. I nieważne, jak długo miałaby żyć ludzkość, którejś nocy nadszedłby koniec. Te sprawy nie mają znaczenia. Liczy się to, że dobrze jest żyć. Życie ma cudowną strukturę jak jakaś wspaniała tkanina albo futro, albo płatki kwiatów — widzieliście je na obrazkach, ale nie potrafię opisać, jak pachną — albo jak płonący ogień. Dzięki temu wszystko staje się cenne. I jest jednakowo ważne zarówno dla ostatniego człowieka, jak i dla pierwszego. A kroki wciąż się zbliżały. Zdawało mi się, że wewnętrzny koc zadrżał i trochę się wydął. Nie przestawałem widzieć owych przenikliwych, zamarzniętych oczu, jakby się wdarły do mojej wyobraźni. — Dlatego z miejsca, natychmiast powiedziałem sobie — ciągnął tata i wiedziałem już, że on też słyszy kroki; mówił teraz głośniej, może dlatego, żebyśmy my ich nie słyszeli — że będę trwał, i tak jakbyśmy mieli przed sobą całą wieczność. Będę miał dzieci i nauczę je wszystkiego, czego tylko będę mógł. Będą czytały książki. Będę myślał o przyszłości, starał się powiększyć i uszczelnić Gniazdo. Zrobię, co w mojej mocy, aby wszystko się rozwijało, i było piękne. Zachowam wciąż żywą własną ciekawość nawet wobec zimnych, ciemnych i odległych gwiazd. Teraz koc naprawdę się poruszył i uniósł. Gdzieś za nim widać było jasne światło. Tata zamilkł i spojrzał w kierunku rozszerzającej się szpary. Jednocześnie wyciągnął rękę, by sięgnąć młotka i mocno chwycić za trzonek. Do środka weszła piękna młoda dziewczyna. Stała patrząc na nas w przedziwny sposób. W ręku trzymała coś jasnego, ale nie migoczącego. Ponad jej ramionami pojawiły się jeszcze dwie twarze — twarze mężczyzn, białe i wpatrzone w nas. Serce mi zamarło na czas jakichś czterech lub pięciu uderzeń, nie dłużej, nim uświadomiłem sobie, że dziewczyna ubrana jest w kombinezon i hełm podobne do tych, jakie zrobił w domu tata, tyle że bardziej wymyślne. To samo dotyczyło mężczyzn, a przecież zamarznięci ludzie nie byliby z pewnością tak ubrani. Zauważyłem również, że ten świecący przedmiot, który miała w ręku dziewczyna, był latarką. Trwała cisza, podczas której z trudem zdołałem kilka razy przełknąć. Potem rozpętała się paplanina i zamieszanie. To byli zwyczajni ludzie. Nie my jedni przeżyliśmy; tylko tak myśleliśmy, mając ku temu wszelkie powody. Przeżyło również tych troje ludzi, a oprócz nich jeszcze pewna liczba. Kiedy dowiedzieliśmy się, jak to zrobili, tata wydał z siebie potężny okrzyk radości. Byli z Los Alamos. Ciepło i elektryczność otrzymywali z energii atomowej. Wykorzystywali uran i pluton przeznaczone na bomby, więc mieli dostateczny ich zapas, by przetrwać przez tysiące lat. Zbudowali sobie normalne, choć niewielkie hermetyczne miasto, wyposażone w śluzy powietrzne i inne urządzenia. Oświetlali je nawet elektrycznością, dzięki czemu mogli uprawiać rośliny i hodować zwierzęta (w tym momencie tata wydał z siebie drugi okrzyk, wyrywając mamę z omdlenia). Jeżeli ich widok nas zdumiewał, oni zdumieni byli naszym podwójnie. — To przecież niemożliwe — mówił jeden z mężczyzn. — Nie da się utrzymać zapasu powietrza bez hermetycznego zamknięcia. To po prostu niemożliwe. Mówił to, kiedy zdjął już hełm i oddychał naszym powietrzem. Młoda dziewczyna nip przestawała się nam przyglądać z uwielbieniem i mówiła, że dokonaliśmy rzeczy niezwykłej. Nagle nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Wszędzie szukali ludzi, którzy przeżyli, ale nigdy nie przypuszczali, że znajdą kogoś w takim miejscu jak to. W Los Alamos mieli pojazdy rakietowe i mnóstwo paliwa chemicznego. Jeśli chodzi o ciekły tlen, to wystarczyło tylko wyjść na zewnątrz i nabrać go z górnej warstwy powłoki. Kiedy już wszystko urządzili w Los Alamos, co zajęło im parę lat, postanowili wybrać się do takich miejsc, w których mogli przeżyć ludzie. Oczywiście na nic zdały się próby z sygnałami radiowymi na falach długich, skoro nie było atmosfery przenoszącej je wokół Ziemi. Odkryli jeszcze inne kolonie w Argonne, w Brookhaven i po drugiej stronie świata, w Harwell i Tanna Tuva. A teraz oglądali nasze miasto, nie przypuszczając wcale, że coś znajdą. Mieli jednak ze sobą przyrząd, który wykrywał najsłabsze nawet fale cieplne; ten wskazał, że gdzieś tu jest ich źródło, wobec tego wylądowali, by to zbadać. Oczywiście nie słyszeliśmy, jak lądowali, ponieważ nie ma atmosfery przenoszącej dźwięki. Na dodatek musieli przecież jakiś czas badać wokół teren, zanim nas znaleźli. Przyrządy skierowały ich w inną stronę i stracili trochę czasu w domu naprzeciwko. Teraz cała piątka dorosłych mówiła za sześćdziesięciu. Tata pokazywał mężczyznom, jak zrobił palenisko, jak pozbywał się lodu z komina i tak dalej. Mama wspaniale się ożywiła, pokazywała młodej dziewczynie swoje naczynia do gotowania i przybory do szycia, a nawet pytała, jak ubierają się kobiety w Los Alamos. Ci obcy wszystko podziwiali i wychwalali pod niebiosa. Z tego, jak marszczyli nosy, mogłem wywnioskować, że Gniazdo było dla nich trochę cuchnące. Nigdy jednak o tym nie wspomnieli, zadawali tylko masę pytań. Panował doprawdy taki gwar i podniecenie, że tata o wszystkim zapomniał. Dopiero kiedy wszystkim zaczęło kręcić się w głowie, rozejrzał się i zobaczył, że całe powietrze w wiadrze wykipiało. Szybko wyciągnął zza koców następny kubeł powietrza. Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać i na powrót trajkotać. Przybysze nawet trochę się upili tlenem, bo nie byli przyzwyczajeni do takich jego ilości. To dziwne, ale ja mówiłem niewiele. Siostra przez cały czas trzymała się mamy i kryła twarz, kiedy ktoś na nią patrzył. Ja czułem pewien niepokój i zażenowanie z powodu tej młodej dziewczyny. Gdy zobaczyłem ją przelotnie tam na zewnątrz, przychodziły mi do głowy przeróżne bzdurne myśli, a teraz byłem po prostu zakłopotany i bałem się jej, chociaż ona starała się być dla mnie niezwykle miła. Jakoś tak pragnąłem, żeby oni przestali się już kotłować w Gnieździe, tylko zostawili nas samych i dali nam dojść do siebie. Kiedy przybysze zaczęli mówić, abyśmy wszyscy polecieli do Los Alamos, tak jakby to już było z góry ustalone, dostrzegłem, że tata i mama też czuli coś podobnego. Tata nagle zamilkł, a mama wciąż tłumaczyła coś młodej dziewczynie. — Nie wiedziałabym, jak się tam zachować, a poza tym nie mam się w co ubrać — mówiła. Przybyłych ogromnie to najpierw zaskoczyło, potem jednak, słysząc słowa taty, zrozumieli. — Nie byłoby dobrze, gdyby wygasł ten ogień — powiedział tata. Przybysze wprawdzie już odlecieli, ale mają zamiar wrócić. Jeszcze nie zostało postanowione, co będzie w przyszłości. Może Gniazdo zostanie zachowane jako coś, co jeden z tych obcych nazwał „szkołą przetrwania”. Albo przyłączymy się, być może, do pionierów, którzy chcą spróbować założyć nową kolonię przy kopalniach uranu nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym lub w Kongo. Teraz kiedy goście już odlecieli, dużo myślałem o Los Alamos i o innych wielkich koloniach. Bardzo pragnąłbym zobaczyć je na własne oczy. Zresztą nie tylko ja, tata też chce je obejrzeć. Pogrążał się w coraz większej zadumie, kiedy obserwował ożywienie mamy i siostry. — To zupełnie co innego, kiedy się wie, że są inni — tłumaczy mi. — Twoja matka nie jest już taka zrozpaczona. Ani tym bardziej ja, ponieważ nie muszę już „ponosić całej odpowiedzialności za to, aby rasa ludzka przetrwała. Każdy by się bał. Spojrzałem na ściany z koców, na ogień, na wiadra kipiącego powietrza, na mamę i siostrę śpiące w cieple i na migoczące światło. — Niełatwo przyjdzie opuścić Gniazdo — powiedziałem; właściwie chciało mi się płakać. — Jest takie małe i mieszka w nim tylko nas czworo. Strach mnie ogarnia na myśl o dużych miastach i tylu obcych ludziach. Tata skinął głową i dołożył jeszcze kawałek węgla do ognia. Potem spojrzał na małą stertę opału, roześmiał się nagle i dorzucił jeszcze kilka pełnych garści, jak gdyby to były czyjeś urodziny albo Boże Narodzenie. — Szybko pozbędziesz się tego uczucia, synu — powiedział. — Cały kłopot polega na tym, że świat ten stawał się coraz mniejszy, aż skurczył się do wielkości Gniazda. Teraz byłoby dobrze znów mieć prawdziwy wielki świat, tak jak na początku. Chyba tata ma rację. Jak myślicie, czy ta piękna młoda dziewczyna zaczeka na mnie, aż dorosnę? Już za dziesięć lat będę miał dwadzieścia. przełożyła Stefania Szczurkowska