JAN KURCZAB Gdybym była chłopcem WYDAWNICTWO LITERACKIE Waldemar Rześki przyszedł z pewnym opóźnieniem. Wywołało to lekki grymas dezaprobaty u Majutki. Majutka — to mama. Niepunktualność jest pierwszym stopniem do konfliktów międzyludzkich. Wpoiła mi tę zasadę, wpoiła papie, z którym — jak się lubiła chwalić — stoczyła niemal dziesięcioletnią wojnę o dopasowanie go do kalendarzyka codziennych zajęć. Waldemar Rześki odczuł dezaprobatę, wysoki i chudy, bardzo nisko pochylił się do umyślnie obniżonej ręki swojej przyszłej chlebodawczyni, co wypadło śmiesznie i rozbawiło mnie. Teraz z kolei dezaprobata Majutki przeniosła się na mnie. Zapytała: —? A czy pan „Rześki" przez erzet? — Przez erzet — powiedział student, prostując chude plecy. — Ale pan taki jakiś niebieski — wyrwałam się. — Co to znaczy? — Majutka niepewnie patrzyła na studenta. — Oczy, mamo — cicho dorzuciłam. Student usiadł na niskim zydelku, czymś w rodzaju trójnogu wyścielonego sutą poduszeczką. Kolana chudziaka znalazły się tuż pod brodą. — Pan zapewne wie, z czyjego polecenia zwróciłam się do niego. — Majutka przysiadła również na jednym z kilku trójnogów. Robiła w tej chwili wrażenie mojej koleżanki. Gładka, lekko upudrowana twarz, śladzik szminki na wargach, jasny orzech włosów, trochę niesfornych, i te prześwietlone uśmie- 5 chem migdały oczu. Waldemar Rześki z wyraźnym skupieniem w twarzy przyglądał się mamie. Zaryzykował pytanie: ?— Czy mam przyjemność z panią domu? — Oczywiście — uśmiechnęła się Majka. __ Bo naprawdę trudno odgadnąć, która z pań staje do egzaminu — rozłożył ręce. Były wielkie, płaskie, o długich palcach. Obie stwierdziłyśmy, że dobrze utrzymane. — Żąda pan pięćdziesięciu złotych za godzinę. To dużo. Widocznie wysoka cena wypływa z przekonania, że pańskie umiejętności przelewania wiedzy... — Moje przekonanie poparte jest doświadczeniem — powiedział student — a pięćdziesiąt złoci-szów to pestka. Lekcji będzie dziesięć, tyle, ile dni do egzaminu. Nie ma o czym mówić — wydął wargi. Dolna wysunęła się odważnie ku przodowa. Majutka nagle straciła zainteresowanie dla tego typa. Ja patrzyłam na twarz studenta. Nad wklęsłymi policzkami było dwoje odważnie wykrojonych błękitnych oczu w oprawie czarnych rzęs, nad oczodołami panoszyły się brwi, wyraźnie nie zaczesy-wane. Pomyślałam., że chłopak zapewne zmierzwił je przed naciśnięciem dzwonka. Mama zapytała go, czy zgodzi się na jej, oczywiście jedynie wstępny, udział w lekcji, bo chciałaby przyjrzeć sie owej cudownej metodzie, tak zachwalanej przez polecającą go osobę. — Jasne, łaskawa pani. Ale- — po pierwsze — zwyczajne krzesła, po drugie — stolik naturalnej wysokości. Jedno i drugie znalazło się bardzo szybko. Po prostu przenieśliśmy się do mojego pokoju. Lekcja była rzeczywiście odmienna od wszystkich dotychczas mi znanych. Na arkuszu papieru pojawili się ludkowie jedno- i dwuręcy. Pan Waldemar objaśniał: ten człowiek z dwoma rekami to tlen, zwyczajne oksygenium, ta kaleka jednoręka to wodór — hydrogeniu n. Ot, pan O jedną ręką zagarnia jednoręki wodór,4 drugą drugiego takiego typka i oto ma 0 obie ręce związane, czyli jest nasycony. Ot, i hadwao. Proste? Ha, oczywiście, nie ma drugiej ręki, jest zatem pozbawione możliwości zaczepienia kogokolwiek. Jasne? — długie kosmyki włosów opadły na czoło, a on odgarniał je automatycznie. Ludzików przybywało, mnożyły się określenia chemiczne, arkusz pracowicie wypełniony przedstawiał dziwny widok. Z zapartym oddechem starałam się nadążyć za korepetytorem. Przeraziłam się, kiedy podsunął mi ołówek. — Proszę spróbować — zażądał. Zapiekły mnie policzki. — Chyba nie potrafię, ja w ogóle nie umiem rysować. — No, no, panienko, nie o rysunek chodzi. Wiadomości należy zdobywać, a pani robi wrażenie takiej, co to nie czeka na długą zachętę. Ruszamy. — Czy to naprawdę nie za trudne dla początkującej? — Majutka, znudzona już powtarzającymi się obrazkami, podniosła się z krzesła. ?— Mamo — oburzyłam się — przynajmniej ty powinnaś mieć trochę zaufania do inteligencji twojej córki. Przecież jak nie przestaniecie mnie przekonywać, że i tak nie nadaję się do niczego... r — Panienko — przerwał mi Waldemar — godzina ma tylko sześćdziesiąt minut. Pochyliłam się nad • papierem. Majutka szybko opuściła pokój. Byłam tak pochłonięta moją czynnością, że nie zauważyłam jej ponownego wejścia. — Czego? — Waldemar podniósł głowę. — No, patrz pani, jak leci. Oczywiście, początek trochę pa-jacykowaty, ale chodzi o wejście w temat. Uważam, że panna ma głowę na karku. Jutro powiem, czy' pociągniemy dalej, czy też powiemy sobie „szczęść Boże". — Jak nazwie mnie pan raz jeszcze, raz jedyny, panną, to niech się pan nie pokazuje więcej — zagroziłam. — Szkoda, że pan taki wysoki — wyznałam mu 7 w przedpokoju. — Niższemu można popatrzeć w oczy bez zwrócenia uwagi, a do pana trzeba podnosić głowę. __ Nie moje oczy, lecz papier przeprowadzi panią przez igielne ucho egzaminu — powiedział — a pani mamusia jest wprost okropna. Weszła do pokoju z decyzją zerwania umowy. — Też coś — zawahałam się, choć i ja odczytałam we wzroku mamy coś z zasłyszanej przed chwilą prawdy. — Matulu — zapytałam wieczorem — czy rzeczywiście zamierzałaś zlikwidować pana Waldemara? — Powtórzyłam rozmowę w przedpokoju. — Jeśli tak powiedział, to jest bardzo inteligentny albo — dodała po chwili: — bardzo bezczelny. — A po dalszej chwili: — Właściwie jedno nie wyklucza drugiego. Jak tak dalej pójdzie, to albo dostanę bzika albo moi starzy się rozwiodą. Majutka — Boże, gdyby wiedziała, że jesteśmy już z Rześkim na ty, że Waldemar jest już Walem — po każdej lekcji pyta, czy coś kapuję, czy bodaj trochę wzywam się w materiał. I co ja mam odpowiedzieć? Mój łotrzyk błyska swoimi niebieskimi ślepiami. Przy pochylaniu się nad arkuszami odczuwam zupełnie inne prądy aniżeli te, o których wywodzi w swoich rysuneczkach. A bestia manewruje tą głową, że nie mam słów! A mama wciąż to samo, a papa: „zostaw ją, nie podważaj samopoczucia dziewczynie" — a mama, że jeśli nie znalazł czasu na wtrącanie się w życie córki w ciągu tylu lat, niech sobie oszczędzi fatygi i teraz. Papa, że nie będzie nieszczęścia, jeśli nawet rok przepadnie, a mama, skąd ta pewność, że nie przepadnie za następnym razem, i tak w kółko, do trzaśnięcia drzwiami, oczywiście przez papę. Mama zostaje na placu boju. Zawsze, od lat i zapewne jeszcze przez lata. Już po zniknięciu papy mówi, że o niczym, ale to absolutnie o niczym nie może myśleć, o niczym mówić, jak tylko o moim egzaminie wstępnym, i że ojciec 8 powinien przecież zrozumieć, że nie chodzi tu o jakąś dwóję w szkole, ale o życiową stawkę. Lekki dom wariatów. Dla mamy jest ten egzamin czymś w rodzaju próby jej wychowawczych metod czy zdolności. — Włożyłam w ciebie — peroruje — tyle moicłi młodych lat, tyle chwil, które mogłyby być szczęśliwymi, gdyby nie poczucie odpowiedzialności matki... — Nic nie rozumiem. Naprawdę. Nie wiem, o jakich drwalach mówi. Skąd tyle dostojnej rezygnacji? Kim jest Majutka? Kiedyś zapytałam, skąd to pieszczotliwe imię? Siedzieliśmy przy kolacji. Papa z lewej, mama z prawej. Pytam i patrzę na mamę. Ta milczy. Patrzę na papę. Trochę się czerwieni, ale milczy. W końcu mówi: — No, wiesz, kiedyś... — A mama wzdycha: — No, tak, kiedyś... — Majutka, Miś... tyle pozostało z tamtych lat i tyle z owych lat przekazują córeczce. A jednak nie zarzucili tych imion. O wiele mocniej, jak widać, przylegają one do człowieka jak te kalendarzowe. Dlaczego, do jasnej Anielki, żądają ode mnie tak bezkompromisowo czegoś, co według mnie jest stanowczo ponad siły? I dlaczego odbierają mi w najtrudniejszym chyba dla mnie okresie tę okrywającą mnie tak często w złych chwilach kołderkę z puchu domowego spokoju, domowej pewności. Dlaczego mówią: kto wierzy w siebie, pokonuje góry — tak powiedziała mama i to w obecności Wala. Powiedział po jej odejściu: — Zarozumialcy wierzą w siebie, rozumni — w swoje wiadomości. — Komu wierzyć? W co wierzyć? Oczywiście Walowi. W jego słowach jest to maleńkie, tak bardzo potrzebne mi „coś" — niefrasobliwe a krzepiące. Obcy, przypadkowy przechodzeń rozumie człowieka lepiej niż najbliżsi: Kpi: — Słuchaj, mała, patrzysz w te moje pastusze ślepia i pewnie nie domyślasz się, że to moja metryka. Ja z pastuchów, od gęsi, krów, nawet konie pasałem. Nie nasze, wspólne, gromadzkie. Jedyna rzecz, której się naprawdę bałem, to noc. Ślepia potrzebują dnia, światła. A nauczycielki w szkole nie bałem się ani trochę, chociaż miała wąsy. Nawet najwybitniejsi 9 i .siadają od czasu do czasu na sedesach. Chodzi o uczłowieczenie ważniackiej Wielkości. I wierz, nie wierz, przed każdym egzaminem sadzałem egzaminacyjnego ważniaka na sedesie. Powiesz — prostak. Zgoda. — Powiem — przytaknęłam. — Powiedziałaś coś bez znaczenia — oświadczył. — Życie jest przede wszystkim prostackie. Wszystko sprowadza się w nim do prostactwa. „Idę w życie" — to bajdurzenie. Nie lubię .twoich starych, zwłaszcza jej — przyznał się — ona, taka posiadaczka na hektarach zasad, na których chaszczą się naj-bzdurniejsze ambicje. Trochę mnie to ubodło. — Ona chce mojego dobra. Wściekł się, tak prawie po chłopsku. Ślepia mu pojaśniały, gęba schudła jeszcze bardziej. — Dobra? Co znaczy dobra?! Gdyby mogła, wlazłaby Bóg wie gdzie, żeby odwalić ten egzamin za ciebie, mała, ten i wszelkie dalsze. Dla dobra plonu trzeba deszczu z potu. Gdzie tu pot? Gdzie deszcz? Gadał głośno, mama mogła słyszeć i wejść albo i nie wejść, ale usłyszeć. Położyłam palec na ustach. — Dobrze, zamknę się, ale nie wcześniej, aż zrozumiesz, że twój strach to oni, to ich dobrobyt. Czysty idiotyzm! Takie gniazdko to więzienie. Przypomnij sobie, ile krat musiałaś wyłamywać w twoim smarkatym życiu. No, powiedz, jedną? dwie? Nie zliczysz. Gadał jak furiat. Nie dopuszczał do słowa. Arkusze leżały nie tknięte. Skrypt nawet nie otwarty. Mama za drzwiami. Istne wariactwo. — Waldek, Waldek! Zlituj się! — Szkoda słów. Na życie składają się nie kartki kalendarza, ale kartki książki. Dowód — ja. Kariera? Ani tyci. Uniwersytet zaczyna się od gorączki w człowieku. Jezus — złapał się za głowę — po egzaminie wstępnym nie mogłem się doczekać początku roku akademickiego. Trzy miesiące wakacji! Powariowali czy jak? Jak nie zamienisz strachu przed zwidami na gorączkę darcia się do laboratoryjnego stołu, to szkoda każdej pięćdziesiątki twoich starych. Myślisz, że 10 ja cię przygotuję do egzaminu? Ani ja, ani nikt. Cudów nie ma. Cudów nie ma, kochanie, ale jest inteligencja, a ty ją masz. Przecież ci zza zielonego stołu wyławiają nie uczonych w piśmie, ale nadających się do nauczania. Kapujesz, mała? Byłam bardzo już przerażona tym natarciem. Jednym uchem łowiłam szmer zza drzwi, przekonana, że mama połyka każde słowo. Piekielnie się bałam jej zdecydowanego: „Dziękuję panu. Uważam, że to, co słyszałam, całkowicie załatwia edukację córki. Ile jestem dłużna?" Wal nagle wystrzelił zza stołu. Wziął moją głowę w swoje łapska, przyciągnął do siebie i stało się to, co się staje w najgłupszych romansidłach. Odwrócona do drzwi, posłyszałam ich lekki skrzyp. On nachylony nade mną, z ustami przy policzku, zdaje się prawym, nie skapował się. W drzwiach stał papa z rękami założonymi na brzuchu, kręcąc młynka, takiego zwyczajnego jak na przykład przy bridżu, kiedy czekał na swoją kolejkę. A Waldek przechylił moją głowę z prawej strony na lewą i choć wyrywałam się jak opętana, pocałował i puścił. A papa stał i kręcił młynka. I czekał. — Dzień dobry panu inżynierowi — powiedział Waldek. — Jeśli państwo życzą sobie, możemy z miejsca rozliczyć nasze zobowiązania. A papa milczał. Kręcił młynka i milczał. Ja straciłam głowę. Przede wszystkim chciałam dowiedzieć się, gdzie mama. Papa uprzedził moje pytanie. — Mama wyszła przed chwilą — powiedział. — Widzę, że część edukacji dobiegła końca. Ale egzamin dopiero za cztery dni. — Panie inżynierze — Waldemar ogromnym krokiem posunął się w stronę ojca. — Daj pan w pysk, nie obrażę się. Może mnie pan wylać na zbity łeb. Przez chwilę stał niezdecydowany, czy powiedzieć coś jeszcze. A papa uśmiechnął się bezbronnie, jak gdyby on znalazł się w sytuacji Waldemara. Rodzi- li com jest i zapewne będzie zawsze głupio, gdy znajdą się w podobnej sytuacji. — Jeśli Ata stwierdzi, że lekcje z panem w jakiś sposób polepszają jej kiepske samopoczucie, proszę zostać, to zaledwie kilka dni. — Zawstydził mnie pan — powiedział spokojnie Waldek. — Ojcze —powiedziałam. Chyba po raz pierwszy użyłam tego patriarchalnego zwrotu. — Ja naprawdę zawdzięczam panu Waldemarowi to, o co najmocniej się ubiegam, o trochę lepsze samopoczucie. Papa uśmiechnął się. — Zamykam za sobą drzwi — powiedział. I zamknął. Zrozumieliśmy znaczenie tego gestu. Był potem rodzinny wieczór z bystro wlepionymi we mnie ślepiami Majutki i pytaniem: — No, Tulą, jak idzie? Czy ten Rześki jest rzeczywiście takim fenomenem pedagogicznym? I z wtrąceniem papy, że dajże tej dziewczynie spokój, nie dręcz jej. Zapytałam pokornie, czy mieliby coś przeciw Kice jako uczestniczce w lekcjach z panem Waldemarem. W matmie i fizyce Kika nabija sobie guzy w mózgu zupełnie jak ja. Ot, ciemna licealna masa skazana na podobną do mojej udrękę egzaminacyjną — nie odważyłam się podnieść oczu na papę — czy pomoc nie jest moim obowiązkem koleżeńskim? Papa chrząknął leciutko, może nawet niezauważalnie dla Majutki. Wstał, przesunął ręką po moich włosach i wyszedł do swojego pokoju. Oczy Majutki wyzłociły się najjaśniejszym z jej miodków. — Ładnie, że pomyślałaś o tym. Kika ucieszy się. Widzę, że Misiowi również spodobała się twoja inicjatywa. Schyliłam się do sprzączki przy pantofelku i na pewno za gwałtownie, i na pewno za długo manipulowałam przy tym drobiażdżku, bo Majutka zapytała już z nutką niecierpliwości: 12 — O co chodzi, Tulą? — Ech, tak mnie to uciska, że... — O co chodzi? — To była już tylko niecierpliwość. Wyprostowałam się. —? Przecież mówię. — Ale nie to, o co pytam — podniosła się — nie mam cierpliwości do rozszyfrowywania zagadek. Wyszła do kuchni. Poszłam i ja — do siebie. Wyłożyłam się na tapczanie i powiedziałam wypchanej trocinami małpie, rozpartej na poduszkach, że towarzyszy w tej chwili takiej gęsi, o jaką trudno w całym mieście. Wymyśliłam tę Kikę w podarunku papie za jego dżentelmeństwo i nadziałam się na lan-cecik przenikliwości mamy. Strach, jak szybko wypadam z wprawy w nabieraniu moich starych, zaledwie po kilku tygodniach względnej lojalności rodzinnej. A do Kiki poszłam rano. Już bardziej dla zadokumentowania Majce, że naprawdę myślałam o pomocy dla koleżanki, niż papie, że w obecności Kiki nie grozi mu ponowne zaskoczenie mnie i Waldka w sytuacji tak niemiłej rodzicielom. Kika mieszka w trędowatej kamienicy. Brama dla furgonów, nie iudzi. Schody wydeptane aż po nagie sęki. Zapach kapusty zakiszonej przed wiekiem i przez wiek nie skonsumowanej. Na ścianach klatki schodowej plamy po dawno nie istniejącym tynku i takie jedno okno na podeście pierwszego piętra, że boję się musnąć je spojrzeniem, aby nie runęło mi na łeb. A na pierwszym piętrze szklane drzwi do Kiki z szybami zalepionymi kolorową mozaiką z papieru. Porcelanowy dzwonek z napisem: „proszę nacisnąć". Istne mauzoleum zaniedbania, kurzu o półwiekowej tradycji i zapaszku obłażącego człowieka lepkim nalotem. Kika radzi — skrop górną wargę perfumą, nie poczujesz nic — kpi z mojej mieszczańskiej wrażliwości. Diabła tam! Nie nos mam mieszczański, ale ogarnia mnie dreszczyk niechęci, a może i strachu przed tą ogromną kamienicą, w której wszystko trzeszczy. Wszystko tam trzesz- 13 czy, od poręczy na schodach poprzez ganki podwórzowe i diabeł wie co jeszcze. Trzeszczenie idzie z góry w dół, spod ciemnego pułapu klatki schodowej wprost na głowę, kiedy gnam schodami w górę. A na tym czarnym guziku porcelanowego dzwonka można sobie połamać palce, taki nieustępliwy. Mówię o tym, bo za każdym razem zdumiewam się nagłą ciszą czy spokojem mieszkania Kiki. Wystarczy przekroczyć próg tych szklanych cudacznych drzwi, a wchodzi się do długiego, przesyconego zapachem piżma przedpokoju. I zaraz stamtąd do kuchni. Ale też to kuchnia! Można wykroić z niej swobodnie wcale ładny pokoik z przynależnościami. A okno w niej tak rozparte na całej ścianie, jak w oranżerii. I piec oryginał upstrzony kwiecistymi kafelkami. Może nawet muzealny, ale brzydki, na-grobkowaty. Wszystko w tym mieszkaniu jak gdyby czekało na wykończenie umeblowania, jak gdyby któregoś dnia ktoś zmęczony powiedział sobie — dosyć, reszta później. To właśnie takie mieszkanie spod znaku „reszta później". W tym obszernym mieszkaniu nie było drzwi. Nagie futryny — wszędzie, pomiędzy kuchnią a przedpokojem, między przedpokojem a dwoma wielkimi pokojami w amfiladzie. Nigdy nie umiałam się z tym pogodzić. Może właśnie dlatego tak rzadko odwiedzałam Kikę. Nigdzie drzwi, nigdzie odosobnienia. Nigdzie oddalenia od tego ostatniego pokoju, drugiego z amfilady, w którym leżała matka Kiki. Od lat tam leżała, od lat i przez wszystkie lata mojej przyjaźni z Kiką. Kiedykolwiek siadałam przy kuchennym stole, przy którym Kika odrabiała lekcje, rozmowy nasze mieszały się z westchnieniami tamtej kobiety, jak gdyby łóżko matki stało tuż za naszymi plecami. — Mama kazała zdjąć drzwi — mówiła Kika. Dziwnie mi w ciszy tego mieszkania. Przy pożegnaniu wchodzimy z.Kiką do niej. Składamy krótką relację z naszych rozmów, oczywiście zmyśloną, bo Kika nigdy nie spowiada się matce ze swoich kło- 14 potów. I zwiewamy. To takie dziwne i trudne — siedzieć w kuchni, w której rezyduje Kika, śmiać się, baraszkować, wspominać różne chuligaństwa i pamiętać o tym drugim pokoju, w którym leży ta cicha kobieta, niczego nie żądająca, nigdy nie przerywająca nam rozmów, nigdy nie narzekająca. Choruje na coś nieodwracalnego. Wieczorami — rzadko zdarzało mi się być u niej później niż po południu, ale kiedy zdarzało się — z drugiego pokoju dolatywały rozmowy z ojczymem Kiki. Rozmowy jak pacierze, monotonne, spokojne, zawsze dalekie, o wiele odleglejsze niż przestrzeń z pokoju matki do kuchni. Aż nie do pojęcia, jak cicho w tym domu, jak bezpiecznie. Wiem, że ojczym i Kika to ludzie, którzy chodzą niemal na palcach, zresztą dlaczego niemal — przecież Kika zawSze wbiega na palcach do pokoju matki ze szklanką herbaty czy lekarstwem. Wiem, że tych troje broni swojego obszernego mieszkania przed tym co zwykło się nazywać światem zewnętrznym. Wszystko w tym mieszkaniu dzieje się dla mamy i może właśnie dlatego wszystko w Kice jest głodem świata. W kuchni zastałam Adę. Oczywiście nad zeszytem z matmą. Napycha nią Kikę jak karpia farszem albo — lepiej — jak balon powietrzem, bo Kika nadyma się tym, czego i tak zużyć we właściwym momencie nie potrafi. Przecież znam moją przyja-- ciółeczkę. Obecność Ady speszyła mnie. A więc nie ja pierwsza wpadłam na pomysł podciągnięcia Kiki. Powinnam była to zrobić od razu przy decyzji Ma-jutki ściągnięcia tego mojego Longinusa. Powinnam, a nie zrobiłam. Teraz udałam bardzo zadowoloną, że jednak Kika ma tak wyśmienitą pomoc. Wyraziłam Aduli jak najszczersze słowa uznania. Słowa były rzeczywiście szczere. Wolałabym jednak nie mieć okazji do ich wygłoszenia. Oświadczyłam, że tak dalej być nie może, bo Ada ma przecież swoje kłopoty przedegzaminacyjne na głowie, a ja mam takiego korepetytora, który zupełnie nową metodą wbija wiedzę człowiekowi do głowy. Wcale nie musi to być 15 człowiek, każde cielę, każdy czworonóg pojmie z miejsca, i że uzgodniłyśmy z mamą, że Kika weźmie udział w moich lekcjach. Powiedziałam zdecydowanie: — Postanowione. Ty, Aduś, nie gniewaj się. Ada spokojnie powiedziała, że jeśli lekcje są takie rewelacyjne, Kika powinna i musi skorzystać z mojej propozycji, ona z kolei jest bardzo ujęta moją pamięcią o koleżance i takie jeszcze dudli- du-dli, połączone ze składaniem zeszytów i wygładzaniem ich okładek. — Ale ty się nie gniewasz? — Naprawdę bałam się tego odrobinę. — No, dobrze, Ada się już zgodziła. A ja? — zdziwiła się Kika. — Przecież to o mnie chodzi. — Nie masz nic do gadania — oświadczyła Ada. — Ryzyko przy takim korepetytorze jest mniejsze niż przy mojej pomocy. To decyduje. Potem pobajdurzyłyśmy trochę: o strachu przed egzaminem i o tym, co będzie dalej, gdy się przepadnie, że niech ręka boska broni... i w ogóle. Kika została w domu, w tym cichym i jak gdyby pustym, ą przecież pełnym czegoś tak różnego od mojego. Wyszłyśmy z Adą. Mieszkamy mniej więcej w tej samej okolicy, więc było jej po drodze. Zapytałam ją, czy naprawdę się nie gniewa o to moje wdarcie się w ich umowę, bo nagle, właśnie na ulicy, błysnęło coś w mojej ciemnej łepetynie. — Słuchaj — powiedziałam — szczerość za szczerość. Przysięgnij, że powiesz prawdę. Czy twoje lekcje z Kiką miały być płatne? Ada stanęła jak wryta. — No, no, nie odpowiadaj. Daj pyska i przebacz. Błagam — i wycałowałam to blade stworzenie w oba policzki. Boże, te moje skoki serdeczności są — jak powiedział raz Miś — błyskami zapałek. Mogą parzyć. Wycałowałam ogłupiałą i nie wiedziałam, czy jej rumieniec jest wynikiem mojego ataku, czy pytania o zapłatę. I dlatego prędko, możliwie krótko wyznałam, że wczoraj była taka scena z Waldemarem, po której oboje nie wiedzieliśmy, jak pozbie- 16 rać odpryski naszej godności. I opowiedziałam wszystko, co było później przy kolacji. — Więc zrozum, Ada, że to moje dzisiejsze przyjście nie wynikło z troski o Kikę. Nie chcę, żebyś tak myślała. Z lekcji z Kiką cieszę się rzetelnie — dodałam, choć to już nie była prawda, ale pomyślałam sobie, że już i tak odstąpiłam z mojej prawdy tyle, na ile mnie stać. Za dużo prawdy naraz, to już niemal blaga — powiedział ktoś. Aha, dyrdzio, kiedy postanowiłam rzetelnie zobrazować mu jakiejś moje przestępstwo. Lekcje z Kiką to już tylko lekcje, a przecież ja i Waldek stawialiśmy dopiero pierwsze znaki w naszych życiorysach. Nowych życiorysach — zdążył mnie już bowiem przekonać, że każdy z życiorysów zaczyna się od jakiegoś momentu, który zdecydowaliśmy się uważać za zwrotny. Wszystko poprzednie należy do poprzedniego życiorysu. W ten sposób można zaczynać życie od nowa tyle razy, ile zwrotnych momentów zdołam wypracować. Adzie oczywiście tego nie wypaplałam. Ale teraz z kolei ja stanęłam w pewnym momencie jak wryta. Zupełnie podobnie jak ona, kiedy potrąciłam o tę zapłatę za lekcje. Ada powiedziała tak: —? Kika nie jest łatwą współuczennicą, szczególnie gdy nauczycielem jest student i zaledwie kilka lat starszy od was. No, cóż, niech się wam szczęści. — Dziewczyno! — niemal udławiłam się okrzykiem. — O co ty mnie podejrzewasz? Czy ty naprawdę myślisz... — Naprawdę myślę, że nie jesteśmy tak niewrażliwe na uroki życia. — Roześmiała się. — Ada, z kim ja mówię! — Mogę ci odpowiedzieć, z kim ja mówię: z kochaną, ale nie za bardzo przenikliwą przyjaciółką. No, tyle na dzisiaj tej ewangelii o życiu — byłyśmy właśnie przy parku. Pociągnęłam ją za rękę. — Ada, musisz przyjść dzisiaj na lekcję, błagam! Będ>*«njfc4we trójkę. Ada, przyjdź, błagam! ^jP^c/^jttście, z zupełnie dla mnie niepojętej fiszsc«piy (Siniałam jej obecności. Odmówiła. Pobie- li- Gd^jihi 11?? chłopcem yj /MW gła rozradowana, tak, jak to bywa, kiedy ucieka się od kogoś nieporadnie zakłopotanego. Poszłam do domu wolniutko, powiedziałabym — filozoficznie. Papa otrzyma podziękę za swój postępek. Lojalność jest czymś pozytywnym. Lojalność wobec papy oznacza równocześnie... No to co, że impuls nie wynikł z troski o Kikę? No, to co? Chodzi nie o przyczyny, a o skutki, a te mogą być naprawdę dobre. Skąd zatem... aha, jeszcze lojalność wobec Ady. Powinnam była powiedzieć? Jasne. A może... nie powinnam była? Nie powinnam? I utrwalić się w pamięci Ady jako troskliwa serdeczna przyjaciółka Kiki? Nie. Tryumf Ady nade mną nie jest tryumfem poniżającym. Jej wolno. Może właśnie dlatego, że sama może sobie pozwolić na tak niewiele. Stanowczo dobrze się stało, że powiedziałam, że jej powiedziałam, nie Gosi, nie Kice, ale jej. Może takie upokorzenie to właśnie coś, co się przekazuje tej dziewczynie jako depozyt. — Czy pozwoli pan mojej przyjaciółce towarzyszyć dzisiaj przy lekcji fizyki? — patrzyłam w oczy mojego pastuszka, ciekawa, czy ta niebieska farbka zmętnieje bodaj o jeden odcień. Czy ta jego nijaka cera bodaj trochę zbrunatnieje. Nic z tego. A Kika, niech skonam, jeśli bujam, omal dygnęła. A może nie ona, ale w niej coś dygnęło. Zgodził się uśmiechem. A mnie już nie po raz pierwszy, chciało się go pocałować w ledwie rozchylone usta. Dobrze znałam tę tęsknotę za nieodwracalnie przemijającą okazyj-ką. Gośka nauczyła mnie nazywać to jutrem bez wczoraj. Kiedyś bawiło mnie to określenie, potem dręczyło. Może przesadzam. Nie zawsze żałuję moich niezaspokojeń, ale wolałabym, żeby przypadek zaproponował mi je od nowa. Lubię natarczywość przypadku. O miłości wiem z marzeń, o pożądaniu z codzienności. Lubię się dręczyć tym, co nie doszło do skutku. No, i siedzieliśmy we troje. Kika — rzewnie buraczana — z jednej strony stołu, on pośrodku, ja 18 z drugiej. Mówił spokojnie, ze swobodą człowieka, dla którego nie ma niespodzianek w wykładanym temacie. Nigdy nie potrafię pokryć moich niedoborów swobodą, w której moi egzaminatorzy nie odkryją czystej bufonady. Kika słuchała jak ewangelii, z pobożnością starej dewotki. W którejś chwili przyszło mi opowiedzieć własnymi słowami coś tam o grawitacji, oczywiście z wyśpiewaniem wszystkich praw, łącznie z matematycznymi formułami. I Kice, wciąż buraczanej, tylko już mniej rzewnej, udało się kilka razy wtrącić, i to z sensem, swoje trzy grosze. Wtedy mój pastuszek przyjrzał się tej dziewczynie z uwagą badacza, któremu powiodło się odkryć atrakcyjnego homunkulusa albo co najmniej jakiś nowy okaz czworonoga, posługującego się ogonem do wycierania nosa. A ja znalazłam się na oślej łączce! Żeby to jeszcze w szkole, w klasie, ale tu, na trzy dni przed egzaminem konkursowym na uniwersytet! Jak gdybym się pochylała nad bezdenną studnią. I co tu łgać, ja, idiotka, odczułam obecność Kiki jako zagrożenie mojego egzaminu. Tych dwoje gadało teraz ze sobą o grawitacji, no, dosłownie, tak właśnie jak ja z Kiką o nowym modelu fiata. Nie zniosłam tego pomijania i wdarłam się w temat raz jeszcze, gorzej niż poprzednio. Skompromitowałam siebie, swoje liceum, swojego pedagoga. Zerwałam się z krzesła chyba tylko po to, żeby w chwilę później ze łzami w oczach przepraszać i ją, i jego. Trzasnęłam książką o stół, krzyknęłam, że mam tego dosyć, rezygnuję ze studiów, i niech jasny szlag trafi fizykę i w ogóle. Rozbeczałam się cicho, świadoma, że tam w trzecim pokoju siedzi mama. Podnieśli się. Kika powiedziała, że, oczywiście, pójdzie sobie, choć nie rozumie, o co chodzi, ale ponieważ o coś, więc jest tu najzupełniej niepotrzebna. A on powiedział, że w umowie z mamą nie było wzmianki o suszeniu łez córki. A ja zapytałam jak dziecko, dlaczego Kika umie, a ja nie. Powiedział dobitnie, że brak wiadomości wypływa zazwyczaj z jednego źródła, a tym jest lenistwo, za- „» 19 niedbanie powtarzania lekcji, brak sumienności. I że nie ma na ten temat nic więcej do powiedzenia, podczas gdy ja mam bardzo dużo do nadrobienia. Odpowiedziałam Kice pocałunkami, jemu zapewnieniem, że rozumiem. Waldemar położył na zamkniętym już zeszycie dwa bilety na seans w kinie dyskusyjnym i zapytał, czy pójdę, a że seans zaczyna się po dziesiątej wieczorem, muszę zapytać o zgodę mamę względnie papę. A ja, że może Kika... dlaczego nie ona... i takie jeszcze bzdurosłowie, które ukrywa zwyczajne zakłopotanie przed powiedzeniem, że mama na pewno nie pozwoli, i chętkę, żeby jednak po prostu nie pytać, a iść. Ale on — on zadecydował, że należy raczej przygotować się z tej grawitacji, a kino zaproponuje po egzaminie. I zostałam z moją gotowością popełnienia szaleństwa i z wizją pożegnalnej chwili po kinie o dwunastej w nocy przed bramą, w ciszy i ciemności ulicy. Zabrał bilety i zapytał Kikę, czy pójdzie. Nie odpowiedziała. Wyszli. Gośka jest studentką. — Jestem studentką, Ata! Słyszysz? Jestem studentką!!! Jestem studentką!!! Jestem studentką!!! — słuchawka brzęczała jej krzykiem, śmiechem i jeszcze czymś przypominającym radosny skowyt psiego uniesienia. Nie chciała wiedzieć, czy słyszę, czy się cieszę, nie chciała niczego więcej prócz wykrzyczenia swojej radości. — Gosiu! — darłam się. — Gośka! Wpadnij i opowiedz! Przyjdź! Przyleć! Gośka! Słyszysz? W końcu darłyśmy się obie. Długo trwało, zanim dowiedziałam się, że właśnie dziś przed południem zdała ten egzamin, do którego dopuszczono pięćdziesiąt cztery kandydatki, a przepuszczono cztery. — Cztery — powtarzała i słyszałam w jej głosie wielkie zdziwienie i dumę, i konieczność wbicia mi w głowę, że tylko cztery, a ja wątpiłam w jej talent, w jej możliwości, w nią. 20 — Jak cię przekonać, kochana? Naprawdę się cieszę! — wołałam. A miałam wypieki na twarzy i chyba gorączkę. Przyrzekła wpaść, opowiedzieć, teraz pędzi do Wana, bo — „wyobraź sobie, nie przyszedł na egzamin, nie czekał na wyniki, nie zjawił się w budynku ani u mnie w domu... ale nic... — to już dorzuciła ciszej, nareszcie ciszej — to nic nie znaczy wobec mojej wielkiej radości". I raz jeszcze powtórzyła, że tylko cztery, a chłopców przyjęto osiemnastu na stu dwudziestu. Egzamin Gosi odbył się na dwa dni przed moim pisemnym. Siadłam do książki, ale Gosia tańczyła i tańczyła mi przed oczyma, i rozwalała prawo Newtona. Chyba po raz pierwszy słyszałam tak wyraziście brzmienie jej głosu, pełne teraz czegoś mi nie znanego, niepowszedniego a mocnego. Pomyślałam, że to pewnie wielkie wzruszenie. A jeśli mimo tremy egzaminacyjnej potrafiła je przekazać jurorom, będzie na pewno dobrą aktorką. Jednak tylko cztery! I pomyśleć, tyle szkolnych lat wspólnych łamańców, z których każdy jest przecież jakąś cząstką prawdy o nas, a zawsze jeszcze pozostaje coś do odczytania, do objawienia. Dużo czasu minęło, zanim uświadomiłam sobie, że jestem po prostu poruszona zwycięstwem Gosi. Nie ucieszona, nie oszołomiona radością, lecz poruszona, i to z łezką łaskoczącą powieki. Powiedziałam nawet w pewnym momencie: — siostrzyczko —? i to jeszcze: — pozostańmy siostrzyczkami w szczęściu. — I zaraz potem powiało trzeźwością z podręcznika fizyki, ale tylko na chwilę. Zaraz potem zawirowało md to szczęście Gosi takim kolorowym korowodem jej sukcesów, że Majutce, która właśnie wróciła z biura, wykrzyknęłam: — Wiesz, Gośka zdała egzamin do szkoły aktorskiej! Były to słowa z dna tej ogromnie głębokiej studni, w której utopiłam moją karierę. — Ech, Tulą — Majutka zatrzymała się przede 21 mną — i tak relacjonujesz o sukcesie swojej przyjaciółki? — Nie o jej sukcesie, ale o mojej przegranej — powiedziałam. Majutka stuknęła lekko piąstką w stół. — Nie będziemy o tym rozmawiać! A jeśli — dodała już od drzwi — to za kilka lat. — I dorzuciła: — Uważaj, aby sukces Gosi nie przekreślił twojego. Drzwi zatrzaśnięto. Klamka znieruchomiała. Walnęłam w stół, na szczęście w książkę, więc się nie rozniosło. Przecież za rok będę miała dopiero dziewiętnaście lat. Puszczę z dymem karierę chemika, zdążę do aktorskiej szkoły. Niech no się tylko wyzwolę z tego szkolnego mundurka, bo choć go już nie noszę, oni wciąż widzą mnie tylko w plisowanej spódniczce, z numerkiem na rękawie bluzeczki. Nie dam się, nie dam! Ale żeby się móc nie dać, trzeba coś dać z siebie — to była chyba najrozsądniejsza myśl od chwili telefonu Gosi. Szkoda, że ten mój rozsądek spóźnia się co najmniej tak, jak ja do szkoły. Ale w końcu dobrnęłam do matury. Może zatem spóźnianie się rozsądku nie przekreśli mojego życiowego świadectwa dojrzałości. Pierwsze pytanie Longinusa po „dzień dobry": — A ta mała? Gdzie? Zaczekamy? — Nie, panie profesorze. Zapewne niewyspana po nocnym seansie. — A grawitacja? Wykuta na blachę? — Tak pan dzisiaj pachnie! Brylantyna? Woda kolońska? Szkoda, bo Kika się spóźnia... — Panienko, panienko... Rzuciłam się na niego z pięściami. — Masz natychmiast powiedzieć, co było wczoraj! Słyszysz? A za tę panienkę oberwiesz jeszcze mocniej! Pocałował moje obie, już rozluźnione w jego łapach ręce. 22 - Znam skład komisji egzaminacyjnej. Same potwory. Co jeden, to straszniejszy. O takich wydłużonych pyskach — pokazał. — Nic mnie to nie obchodzi! Zdaję do szkoły aktorskiej. Nie teraz. W przyszłym roku. Nie przystępuję do egzaminu na chemię. — No, to idź do mamy po forsę za lekcje. Jestem bez grosza. W akademiku nie zapłaciłem za pokój. — Siadaj, ty gęsiarzu — siadłam pierwsza. — Słuchaj, czy nie mógłbyś wziąć mnie za łeb jak wtedy? Może jak mocno potrząśniesz, otrzeźwieję? — A papa w domu? — Mama. — Zaryzykuję. I wziął mnie w te swoje łapy, dźwignął zza stołu i pocałował w oba policzki. A miał, drań, w układzie warg ten uśmieszek, który aż piekł. Ale uczciwego pocałunku nie było. Kika nie przyszła. Jej nieobecność o wiele mocniej przeszkadzała mi w skupieniu uwagi niż wczorajsza przewaga w wiadomościach z fizyki. Przecież nie mogła być przypadkowa. Może posprzeczali się? Może doszli do porozumienia? Ubłagałam starych. Nie chodźcie, nie pytajcie, czekajcie na wiadomość. Chcę być sama! — Będziesz — zapewniła mama. Ale papa się wzdrygnął. Ustąpił, kiedy przyrzekłam, że zatelefonuję natychmiast po wyjściu z budynku. Mama pożyczyła mi swoje najwspanialsze pończochy. Och — pomyślałam przyglądając się tym moim naprawdę wspaniałym nogom w lustrze. Gdyby tak one mogły w jakiś sposób zaciążyć na wynikach egzaminu. Powiedziałam to głośno i... oberwałam. Mama stwierdziła, że nie życzy sobie dla córki kariery wygranej nogami i nie chce o niej słyszeć w tym domu. W tym domu... trzy słowa i od razu 23 hałas wszystkich rozmów niemal z całego dziesięciolecia na tematy pończoch, nóg, bucików, i to nasze wzajemne, moje i mamy, rozanielenie przy stwierdzeniu, że odziedziczyłam jej nogi. Majutki, o których papa... Papa miał takie powiedzonko: „Nogi mamy są samą doskonałością" — i patrzył bardziej jednoznacznie na głowę Majutki. Nie wierzę, abym kiedykolwiek w życiu mogła być bardziej sama aniżeli tego ranka w alejach. Przed Politechniką kłębiło się od żółtodzióbów. Było ich chyba tysiąc, a może więcej, na tych kilku szerokich wejściowych stopniach. Jeśli i moje oczy były tak beznadziejnie błędne jak tych tam, to dziękuję. Bronek zeskoczył z cokoliku, załopotał łapskami i w krzyk, że o losie! i że muszę walnąć go w plecy, i powiedzieć, ale tak z całego serca, złam ręce i nogi, bo inaczej przepadnie. Tak bywało przy każdym spotkaniu przed szkołą. Walnęłam go i pobiegłam dalej, trochę przerażona tłumem i trochę u-szczęśliwiona, że nie jestem żadną z dreptających w miejscu na stopniach Politechniki. Przed Instytutem Chemii było już tylko kilku rozgadanych delikwentów, zapewne czekających na kogoś. W korytarzu na piętrze weszłam w tłum, o wiele mniej zbity i stłoczony niż na pierwszy rzut oka się zdawało. Szłam ku dalekiemu krańcowi korytarza, diabli wiedzą, dlaczego akurat tam, z uczuciem, że wszystko tutaj wypiera mnie z powrotem ku klatce schodowej. Patrzyłam w twarze czekających, ale nie zapamiętałam żadnej z nich. Pod samym oknem było coś, na czym usiadłam. Raz jeszcze zapytałam siebie, jakie licho mnie tu trzyma. I raz jeszcze, wsłuchana w poszum głosów naprędce podrzucających sobie formułki fizyczne i chemiczne, raz jeszcze całą duszą cofnęłam się do mojego rozgdakanego kurnika licealnego, w którym dla każdego pyszczka byłam kimś i każdy dla mnie był kimś. Tu —? nie obchodziłam nikogo ani nikt mnie. W każdym przypadkowym spojrzeniu widziałam to samo co inni w moim — zbędność. Jakiś wy- 24 prasowany facet z kwiatkiem piwonii zamiast gęby trącił mnie i przeprosił. — Nie zauważyłem —• wyseplenił. Ja go też, choć przecież patrzyłam. Gorszy od tej wzajemnej niechęci był poszum wiedzy, przelewający się z ust do ust. Każdy odprawiał tu jakąś nowennę, niemal każdy wrzucał komuś do ucha jakiś strzęp wiadomości, który miał utwierdzić go w bezbłędności jego wiedzy. Każdy — to oczywiście przesada. Byli i tacy z zawziętymi twarzami, okrutnie ważnymi, z oczyma tak wpatrzonymi w siebie, jak gdyby chcieli stwierdzić regularność działania swego wnętrza. Chłopcy jakoś mniej mnie przerażali, mniej przygnębiali, słabiej odtrącali od wizji laboratoryjnego stołu i mniej się wiercili. Jeden, drugi, dziesiąty zatrzymywał się przed tablicą z wywieszką i odchodził. Ale czego wypatrywały w tej tablicy te ta-pirowane bukiety w ciuchach i nylonach, o czym szemrały, czemu były takie wypatroszone z czegoś, co mogłoby bodaj od biedy ujść za przebłysk myśli? Wiedziałam, że już za chwilę otworzą się podwoje sal egzekucyjnych i dostaniemy arkusze papieru, na których własnymi piórami wiecznymi zadokumentujemy nasze wiadomości z matmy i fizyki. Na samą myśl o czystej kartce papieru odczuwałam tak bezdenną próżnię, że właśnie — piszę o tym bez blagi — podjęłam decyzję pozostania w korytarzu w chwili wezwania do sal, gdy zapatrzona bezmyślnie przed siebie poznałam wymięte portki mojego pastuszka. Położył mi łapę na głowie — idiota, nie pomyślał, że zburzy fryzurę! — powiedział przyjaźnie jak nigdy: — Z taką głupią gębą zrobiłabyś karierę jako modelka. — Genialne spostrzeżenie jak na korepetytora — odpaliłam. A on, że zna tematy. Łatwe i strawne jak sardynki w oliwie. Nie wie, oczywiście, które z nich przypadną akurat mnie, ale wszystkie są konsump- 25 cyjne. I abym wstała, bo w tym przykucu naciskam brzuch, co — jak wiadomo — wywołuje nastroje najzupełniej przeciwne wymaganym przy egzaminie. Zerwałam się z miejsca. Otworzyły się drzwi trzech sal, zgęstniało w korytarzu, z klatek schodowych spłynęły dosłownie tłumy. Poczułam rękę Waldemara wsuwającą się pod moje ramię i stałam się jedną z prących naprzód. — Tulą, te asystenty mają takie gęby tylko na pokaz, ale to ludzie — szeptał mi do ucha. — Znam każdego z nich. Pamiętaj, myśl powoli, pisz powoli i złam kark. Ściskał mi rękę tak mocno, że kiedy ją puścił, była dosłownie biała. A puścił na progu, gdy usłyszałam Lotę. Dreptała za mną, jak ja popychana przez walących w drzwi. — Lota — wybałuszyłam ślepia — jesteś? Ty? — Ja — potwierdziła — o trzy numery za tobą. Nie czytałaś? Nie czytałam albo po prostu nie skojarzyłam jej nazwiska z nią. Musiałam porządnie zbaranieć. — Siadajmy razem — pociągnęła mnie w stronę jednej z ławek, mniej więcej na środku sali. Nie odważyłabym się sama zaproponować wspólnej ławki przy egzaminie. Trudno. Wlazłam na Lotę, siedzę obok niej. Jest mi głupio, a przecież wiem, że Lota tu w tej ławce może jest właśnie tym łaskawym mrugnięciem oka samego Pana Boga, bo dla niej matma i fizyka to tyle, co dla mnie trzy kre-mówki na jedno posiedzenie. Lota to jedna z tych koleżanek, których nazwiska pamięta się jeszcze po szkole przez pewien czas, a po latach tylko mglistą sylwetkę tej spokojnej, zawsze przylizanej. Nie za głośna ani za cicha, trochę nijaka, a trochę z tych zanadto rodzinnych, zalatujących zapaszkiem domu. Na gimnastykę przynosiła takie niebieskie majty, że pożal się losie. Właśnie w sali gimnastycznej zaistniała dla mnie nagle Lota z innej planety. Miałyśmy z Gośką po gimnastyce jakieś małe spotkanie, spieszyłyśmy się jak sto diabłów: Porwałam teczkę i wa- 26 lę, bo Gośka już za drzwiami. Randka. Obiad i dom Mamy nie było, wyjechała w podróż służbową, niestety, tylko na trzy dni, siadam do nauki, a tu nie moja teczka, nie moje zeszyty, nie moje gimnastyczne porty. Niebieskie. Klawo — myślę. Lota zawsze w przerwach odrabia zadania matematyczne na następny dzień, więc odwalę i przyznam się albo i nie. W zeszycie wyrwana kartka papieru, luźna, a na niej list, nie list? Oczy mi się zaśmiały, że Lota ma kogoś. Przeczytałam. Niejeden raz. Odłożyłam i znowu czytałam. I patrzyłam na niebieskie, te śmiesznie niebieskie, taniutkie, bawełniane majty gimnastyczne Loty, i zdecydowałam, że jutro podrzucę jej teczkę, bo nie potrafię podać zwyczajnie, obojętnie, z przeprosinami. Wszedł do pokoju Miś. Lubił przychodzić do mnie w dni bez obroży — to jego słowa — i gadał przeważnie o mamie. Podałam mu ten list zupełnie jak potrzebująca pomocy. Przeczytał, oddał i raz jeszcze sięgnął po niego, ale już nie żeby czytać. Opowiedziałam, skąd i czyj. List był taki: „Ojcze, po raz ostatni odpisuję i po raz ostatni żądam — słyszysz? — żądam, abyś przestał pisać do mnie. Przecież odszedłeś nie tylko od mamy, ale ode mnie. Nie przyjdę więcej na żadne spotkanie. Nie mam Ci nic do powiedzenia. Przecież znam Cię tylko z krzywd. Możesz sto razy powtarzać, że ona nie ma racji, ale ona dzieli się każdą kromką chleba ze mną. Ona bierze nadliczbowe godziny w szpitalu, przyjmuje nocne dyżury, najmuje się jako pielęgniarka do prywatnych ludzi, aby... zresztą Ty wiesz. Ty wiesz, że jesteśmy obie bez strzępa bielizny, że to, co mamy na sobie, przerabiamy i przerabiamy. Nie przysyłaj do nas Adasia, bo doprawdy jesteś albo głupi, albo zły, kupując mu wszystko, żeby pokazać mamie, że ona ledwie może zarobić na jedzenie... Jak napiszesz, to nie przyjmę listu. Ani nie czekaj przed szkołą, bo ucieknę. Jak dostanę stypendium z uniwersytetu, oczywiście jeśli zostanę przy- 27 jęta, będziemy miały o trzysta złotych więcej. Zapewniam Cię, że skończę studia bez Twojej pomocy. Ja naprawdę nie chcę Cię znać. I nie przysyłaj Adasia. Mama przez niego płacze. Lota." Oparłam głowę o pierś Misia, do szpiku kości przejęta jego obecnością, jego istnieniem w moim życiu. Głaskał mnie po policzku i mamrotał: — Nie przejmuj się, to jest życie, bywa... bywa. I nagle odsunął mnie od siebie i sięgnął do portfelu. Wyjął pięćsetkę. —? Masz, włóż do zeszytu. Nic nie mów. A ja: — Jak to być może, żeby ona bez bielizny! — Jakoś ten szczegół utkwił mi najmocniej w głowie. Gest papy wydał mi się genialny. Nazajutrz z bezczelnie obojętną miną powiedziałam do Loty: — Poznałam po majtkach, że to twoje. Dawaj, dziewczyno, moją teczkę. — I tyle. A w czasie wielkiej pauzy Lota wbiła we mnie swoje brunatne ślepia, wcisnęła mi pięćsetkę w rękę. Usta jej drżały, a były tak zaciśnięte, że właściwie drgała cała dolna część twarzy. Odwróciła się. Pobiegła do klasy. Ja nie ruszyłam się z miejsca. Był to właśnie trzeci dzień nieobecności mamy. Wieczorem przyjechała i z miejsca, że jakoś mamy oboje, ja i papa, miny, których wolałaby sama nie rozszyfrowywać. Jeśli wyrażają bezbrzeżną radość z powodu przyjazdu matki, to zaopatrzy się w delegację na dwa tygodnie. — Mamo — powiedziałam — od rana czuję się sponiewierana. Przez siebie, przez własną niedelikat-ność. — Opowiedziałam jak i co. — Przez siebie? — Mama z miejsca zaopiniowała: — Tobie wolno popełniać głupstwa, ale że ten stary, doświadczony człowiek, ten majestat wyniosłości, ten głosiciel higieny psychicznej wpadł na tak brutalny pomysł. — Ja, słyszysz, ja mu go podsunęłam, ja!... — darłam się, przerażona gromami burzy, czającymi się w tych jeszcze tylko ironicznych słowach. 28 Miś zaprzeczył. — Nie ty. Ja wręczyłem ci te pieniądze. Rzeczywiście. Tym razem mama ma rację. Ot, bezmyślność. Głupi odruch dobroci, tej najtańszej. Zostaw mamie prawo besztania mnie. Ja nawaliłem, a ty poniesiesz konsekwencje, bo już na zawsze pozostanie między tobą a nią ten moment w korytarzu szkolnym. — I ot, wyjechałam na trzy dni i żeby bodaj raz jeden obyło się bez głupstw do naprawienia. Raz jeden... — Ale tym razem musi się obejść bez awantury — poprosiłam. Mama roześmiała się. — Mnie najzupełniej wystarczy dowód beznadziejnej ignorancji ojca w dziedzinie psychologii. Przy kolacji szesnaście razy, liczyłam, mama wracała do tego incydentu. Kiedy wreszcie zapytałam ją, czy nie zna sposobu na pomożenie Locie: — Bo widzisz, mamo, ta dziewczyna nie ma zimowej bielizny... — Oświadczyła, że jeśli pozostawimy jej swobodę działania, postąpi tak właśnie, jak należy. W kilka dni później przyniosłam ze szkoły paczkę, którą znalazłam na moim miejscu w ławce. Na paczce ołówkiem atramentowym trzy słowa: „Dziękuję. Lota Worman". Oddałam ją mamie. — Trudno — oświadczyła Majutka — jeśli woli chorować na nerki niż zrezygnować z chorej ambicji, to... wrzuć to do szafy. Prześlę do Komitetu Opieki Społecznej. Nie przypuszczałam, że w tym moim wewnętrznym rwetesie tak uparcie snuć się będzie, niczym zgaga, niemrawy wstyd, któremu ani cośkolwiek wyperswadować, ani go przegnać. Kika mówiła — czas wyleczy, bo jej jedynej zawierzyłam mój wstyd. Nie wyleczył. Zatłamsił innymi nonsensami, o wiele lot-niejszymi niż ten. Było to na wiele miesięcy przed maturą. I przez ten czas nie przemówiłyśmy do sebie ani słowa. Lotę na pewno piekło wewnątrz jak mnie. I gdzież ta kultura, ładowana w nas przez lata, jeśli dwie dziewczyny, z których żadna nie chciała źle, nie znalazły do siebie drogi. 29 Zapewne nie potrafią tego opowiedzieć. Byłyśmy już w sali. Od pierwszej chwili czułam się jak ktoś raz po raz oślepiany błyskami wielkich płaskich mieczy, przecinających powietrze tuż przed jego nosem. I za każdym razem z innej strony. Pierwszy błysk to rzędy ławek, od połowy sali amfiteatralnej, oblepionych popiersiami ludzi, wyciszonych oczekiwaniem. Lekki obrót głowy i drugi błysk. Na podwyższeniu przed tablicami dwie kobiety, jedna w dużych okularach, z dolną połową twarzy płaską i niechętną, druga jak gdyby trochę rozbawiona. A obok podwyższenia, z plikami arkuszy w rękach, czterej 0 twarzach poważnych, nadrzędnych. Może tylko robiących wrażenie wyniosłe przez to, że oni jedni stali, a właściwie już szli w stronę ławek, już rozdzielali arkusze. A w chwilę potem — dziobiące papier nosy. Siedzieliśmy dość blisko siebie, aby dosłyszeć nawet szept, a jednak między kandydatami była przepaść. Obcy wśród obcych. To wprost nie do wytrzymania, to takie nie nasze, nie szkolne, takie brutalne i takie deprymujące. Nie. naprawdę ten przeskok ze szkolnej ławki do tej, tutaj, przekraczał moją możliwość przystosowania się do czegoś tak nieprzyjaznego. I jeszcze ta Lota. Między nią a mną była przecież nie tylko odległość miejsc, ale były także tamte przemilczane miesiące. I jeszcze na dodatek gromkie oświadczenie tej w okularach, że każda próba niesamodzielnego rozwiązania tematu równa się natychmiastowemu relegowaniu z sali. No, no! Doczekałam się mojej kartki. Wlepiłam nos w drobno i starannie wypisane cyferki tematu zadań, w znaki i nawiasy, przetrwam tę hecę i udowodnię Majutce, że zawodu dla córki się nie wymyśla, że ja sama znajdę dla siebie coś o wiele bardziej przyjaznego niż te magiczne znaki na papierze. 1 zamajaczyła mi Gośka coś tam recytująca w zagapione w nią twarze jurorów, bo co tu owijać w bawełnę, taką adeptkę sceny nie tylko się słucha, ale widzi całą. A u mnie widać nastroszony pyszczek, wybałuszone oczy, koci strach przed miotłą, a cała 30 atrakcyjna reszta pod ławką. Żaden z asystentów nie wlezie pod ławkę, żeby wypenetrować, czy kandydatka na chemię .ma nogi wąskie w pędnie, czy słoniowate. Takie dogłębne myśli snują mi się pod strzechą, a wokoło szur-szur po papierze. Stuk-stuk ołóweczkami, jak gdyby chrabąszcze wypełniały arkusze. Z pierwszego zadania wylazłam, tylko wynik wydał mi się astronomicznie głupi. Machnęłam — oczywiście w duszy — ręką i wlazłam w drugie, i leżę. Podejmuję heroiczną próbę zmiany znaków i pozbycia się bodaj jednego nawiasu, ale to szur- szur jest gorsze od najgłośniejszego zegara. Słyszę uciekający czas więc zabieram się do trzeciego zadania. Jest to kombinacja matmy i fizyki. Nic. Z pastuszkiem może by tam coś wyszło, ale ruszyć z miejsca i zaka-łapućkać się, to na nic. No i czwarte, Jezusie, o grawitacji. Bardzo powoli powtarzam w myślach znane mi reguły i wszystko staje się jeszcze ciemniejsze. Jeden z czortów, nawet miły oku, zatrzymuje się przy mnie. Kokietuję go takim oddolnym sierpowym, drań uśmiecha się, widzę to przez rzęsy, i wolniutko się oddala. Locie zlepiły się włosy na skroniach, stuka ołówkiem jak maszyna, już obróciła arkusz. I po co ta małpa ściągnęła mnie do siebie! Przecież gdybym usiadła — a mogło się zdarzyć — obok jakiegoś zdolnego ancymonka — można takiego trącić kolanem, można nadepnąć mu na nogę, można westchnąć w języku przystępnym nawet największym bęcwałom, a tu to obrażone hrabiątko. Ta... no, niech szlag trafi — obracam głowę do tyłu. Niech złapią, niech wyrzucą, co mi tu sterczeć i mękolić papier. Narysuję coś, od czego ta w okularach dostanie zeza. Za mną blondas gryzie długopis. Pół gęby w fiolecie. Przede mną plecy jakiejś z wystającymi łopatkami, z błyskawicznym zamkiem, zakończonym u góry skrzywionym uchwytem. A pod pachami wyraźne zacieki potu. Obmacałam swoje. Suchutkie. No, bo skończyłam ze studiami. 31 Gdzieś z tyłu ruch. Ktoś wstaje. Wręcza snującemu się ważniakowi swój arkusz. — Podpisany? — pyta ważniak. — Oczywiście. — Ociera czoło. Gęba czternastolatka. Takiego nie dałoby się nawet skokietować. Znowu ktoś tam wyłazi ciężko z ławy jak zmordowany robociarz. I znowu ktoś. Już chce mi się zawołać jednego z czterech snujców, bo tak mi się ich nazwało, żeby wręczyć mu moje wypracowanie. Z rysunku zrezygnowałam ze względu na Majutkę, ale chce mi się zobaczyć minę odbierającego pusty arkusz, gdy nagle Lota odwraca swoją świeżo umytą głowę. Patrzy na mój arkusz. Już-już chciałam jej psyknąć coś z repertuaru szkolnego, bo moja wewnętrzna harmonia rozstroiła się zupełnie. Znowu przesunął się ten przystojniejszy, znowu zatrzymał się na ułamek chwili. Teraz uchwyciłam jego spojrzenie rzucone w stronę okularnicy. Więc tak, chciał, ale bał się. Więc może nie jest takim ważniakiem, może właśnie ta baba w okularach jest żmiją przewodnią? Jedno... I tak koniec. Już chyba z pół sali, no, może przesada, ale co chwila trzask drzwi, szur-got buciorów, szur-szur papierów, i nagle leciutki stukot ołówka toczącego się po wąskim blacie i ścigające go palce Loty, to jej ołówek. Moja biała kartka spływa za ołówkiem na podłogę. Lota gwałtownie pochylona włazi wyszczotkowanym łbem pod ławkę, a za nią spływa jej pracowicie zapisany arkusz. Mówię — nie szkodzi. Pochylone stukamy się głowami. Lota już z ołówkiem i dwoma arkuszami nad pulpitem. Podsuwa mi jeden, a nad drugim pochyla się i pisze. I ja pochylam się nad moim i kątem oka widzę pracowitą rękę Loty, a całą resztą jej arkusz leżący przede mną. Zapisany aż po wąski margines, tyle na nim wolnego miejsca, że można swobodnie wpisać nazwisko. Lota pisze. Ja drętwieję od koniuszków palców po cebulki włosów, pełna potwornego strachu. Nie udaję nawet piszącej. Trzymam ołówek nad arkuszem i czekam. Przerażenie przeradza się w napięcie. Lota, widzę to, szaleje z pośpie- 32 chu. Widocznie już niewiele czasu. Już wiem. Już jestem pewna, że rozwiązuje moje zadanie. Już cały paraliż przerażenia skupił się w sercu, kiedy słyszę głos tego snujka, co to już dwa razy zatrzymywał się przy mnie. Nie zauważyłam jego przyjścia. — Pani, zdaje się, gotowa? — Co proszę? — Ot i cały pożytek z inteligencji! Zadać w takiej chwili takie pytanie! — Jeśli gotowe, proszę podpisać, o tu — kładzie paluch na jedynym wolnym miejscu. — Chciałabym jeszcze rzucić okiem —• bełkocę, a twarz pali mnie. — Liczy się również czas oddania arkusza ?— mówi snujek łagodnie i nie rusza palucha z miejsca. Ecce homo! Oto człowiek wkraczający w życie. Człowiek przekonany o swoim moralnym pionie zaczyna kreślić na miejscu zwolnionym spod palucha swoje nazwisko. Swoje. I snujek wypisuje obok nazwiska godzinę oddania. Jedenasta czterdzieści dwie. I pyta, bo nazwisko wydaje mu się nie dość czytelne. Jak ono brzmi? I człowiek z twarzą w ogniu wypowiada raz jeszcze swoje nazwisko, a snujek poprawia je i odchodzi. A na pożegnanie mówi: — Proszę opuścić salę. Człowiek? Człowiek-świnia podnosi się i mówi zdrętwiałymi wargami: — Lota... I słyszy: — W porządku. Idź. Już kończę. Za drzwiami jest pastuszek. Patrzy na zegarek. — Ładnie — cieszy się. — Chodźmy. — Wsuwa łapę pod moje ramię. — Nie — wyślizguję się — muszę zaczekać. Nie rozumie, a ja jestem pełna płaczu. — Puść! — wyrywam się i pędzę do miejsca, na którym siedziałam przed egzaminem. Gryzę pięści. Może gdybym ryczała, powiedziałby przynajmniej: „Cicho, dziewczyno, uspokój się". Wstał. Począł spacerować po korytarzu, a ja 3 — Gdybym była chłopcem 33 w pokutniczej pozycji przesiedziałam jeszcze pół godziny, zanim wypatrzyłam Lotę. Była blada, zmęczona, ale uśmiechnięta. — Lota, co ja zrobiłam! Boże! Chodź do tej w okularach! — Ależ, Tulą — Lota zatrzymała mnie — wszystko w porządku. Myślałam, że oddamy równocześnie. Ale naprawdę wszystko w porządku. Wiesz, ?a twoje pierwsze zadanie było nawet sensowniej rozwiązane niż moje. Ale lecę, bo mama czeka. — I już była w ramionach niskiej kobiety obcałowującej ją i gładzącej. — Muszę dzwonić — mówię do pastuszka, który czekał na zniknięcie Loty. — Jeszcze masz głos przegranej — powiedział. —' Idziemy na lody. Milczeliśmy na ulicy i na lodach, i później. — Masz forsę na taksę? Chciałabym do Lasku. — A telefon? — Jeszcze nie. Muszę się wygadać. Warunek: powiesz, co zrobiłbyś na moim miejscu i co mam robić dalej. Poszliśmy pieszo. Słuchał jak ksiądz. Jak poprzez kratę. Powiedział: — Z pomocy skorzystałbym — jasne. A asystentowi powiedziałbym, że jednak chcę raz jeszcze skontrolować. Chcę. I precz z paluchem. Żeby nie mieć tego fora o trzydzieści minut. — Więc zeświniłam się? — Inaczej. Z głupoty wyszło świństwo. — Co robić? — Czekać na wynik. — Niech nas wszystkich diabli wezmą! Wszystkich, wszystkich! — zezłościłam się. — Z Lotą czy bez niej? — Z tobą i wszystkimi starszymi, dla których dobre jest każde dobrze kończące się świństwo — i dorzuciłam coś bardzo ordynarnego. — Widzisz, dziewczyno, zamiast skończyć zdanie 34 czymś rozsądnym, zamknęłaś je chamskim epitetem. W tym leży tryumf świństwa. — Więc jak postąpiłbyś ty, mężczyzna, ty, który twierdzisz, że nie ma dla ciebie świętości? — Nigdy tak nie twierdziłem — zaprotestował — a jak postąpiłbym? Nie wiem. Chyba uparłbym się raz jeszcze, że muszę skontrolować zadania, aby dotrwać do chwili wspólnego złożenia arkuszy. Tak. Stanowczo uparłbym się. Kto wie, czy nie starałbym się oddać nieco później niż Lota. — Ale ja nie wiedziałam, że czas odgrywa tu jakąś rolę. — Nie jestem pewny, czy wiedząc postąpiłabyś inaczej. Ja także nie byłam pewna. — Więc jestem świnią. — Nie. Jesteś porządnym człowiekiem, który pozwolił sobie ześwinić się, ale i tego nie jestem pewny, bo w końcu nie zrobiłaś niczego dla wyprzedzenia Loty. Więc jesteś kimś, na kim nie można polegać. A to jest gorsze od wszystkiego. Nie rozumiem tylko, dlaczego ta Lota tak demonstracyjnie odpowiedziała na waszą pomoc, tę w szkole. Przecież chcieliście jak najlepiej. — Jeśli nie rozumiesz, to twoja opinia o mnie także nie jest ostateczna. Wlazłam w duszę Loty, cholera, jak to brzmi, ale niech. Wlazłam buciorami przez przeczytanie jej listu do ojca. Tego się nie wybacza. Wy nigdy nie rozumiecie, czym jest klasa dziewcząt. Pewnie durzyłeś się w takiej albo innej, ale zawsze była to jedna. Dziewczęta są pojedyncze tylko w miłości, poza tym są zawsze tłumem. — Nie durzyłem się i nic nie wiem o dziewczętach. Kiedy ktoś w akademiku mówi o swojej dziewczynie — cizia, mam ochotę bić w zęby. Ta nazwa jest jeszcze ohydnie jsza od wszystkiego, na co zasługujecie. — A nie bijesz. Gdybyś mnie tak nazwał, oberwałbyś. Ale co mam robić, co robić? Czy iść do tej ropuchy w okularach i powiedzieć o zadaniu? ?* 35 — Myślę, że przepadniecie obie. Przecież tylu kandydatów oddało zadania wcześniej. A teraz dzwoń do starych. Szliśmy rozkołysaną, w ścigających się plamami słońca i cienia ścieżką. Przymknęłam oczy i zatoczyłam się. Objął mnie. Przez chwilę było mi bardzo zielono pod powiekami. Zadzwoniłam i było, jak przewidziałam. — Tulą! Nareszcie! Ledwie siedzę we własnej skórze. No i co, mów! — Nic, mamo. Oddałam zadanie. — Więc zrobiłaś? Dobrze zrobiłaś? — Boże, ile niepokoju w jej głosie. — Nie wiem, mamo. Nie umiem powiedzieć. Zdaje się — i urwałam. — Mów, na Boga, co ci się zdaje? Tulą, z tobą coś nie w porządku? — Czy ja wiem? Może masz rację. — A więc przepadłaś — ledwie dosłyszałam koniec zdania. Płacze. — Mamo, muszę opowiedzieć wszystko, ale nie teraz, nie w biurze. Będę w domu. — Dobrze — to było już tylko westchnienie. — Przyjdę za pół godziny. — Czy mam dzwonić do papy? — Nie wiem. Nic nie wiem. Do widzenia — słuchawka opadła na widełki. Zadzwoniłam. — Papo, oddałam zadanie, przyjdź do domu. Mama będzie już za pół godziny. — A więc nie poszło, jak należy. Nie martw się, Tulą. — Ależ nie, papo. Ja przecież jeszcze nie znam wyników. — A mówisz jak kandydatka do rocznego urlopu — roześmiał się. — Nic. Tuła, lecę. Może jesteś po prostu zmęczona? Mam świetne wino w szafie. Łyknij kieliszeczek. Wiesz, z tej smukłej butelki z zieloną etykietką. No, całuję. 3G Przyszli niemal równocześnie. Majutka wolno zmieniała buciki na pantofle. Papa niecierpliwił się. — No, Tulą, odważnie i prosto z mostu. — Chwileczkę — zaprotestowała mama — umyję ręce. Weszła do łazienki. — Ależ ta kobieta ma nerwy — powiedział Miś. Stałam w progu mojego pokoju, już podrażniona postawą mamy. W jej pozornym opanowaniu było coś obrażającego. Wiedzieliśmy, ja i Miś, że mycie rąk potrwa tym razem dłużej niż zazwyczaj. Trwało co najmniej pięć minut. — A więc — zaczęła, już przy stole w swoim pokoju. — Nie powiodło się. Właściwie szczegóły obojętne, ale mów. —? A właśnie — zirytowałam się — powiodło się i to o wiele bardziej, niż mogłam się spodziewać. Ja i ty, i ktokolwiek. Właśnie się powiodło. Majutka patrzyła na mnie tak beznadziejnie błędnym wzrokiem, że — nagle rozbrojona — przylepiłam usta do jej pobladłych policzków. . — Matuś, przecież ty mi za chwilę umrzesz ze zmartwienia. Naprawdę oddałam zadanie. Całe. I to w terminie. Jak Boga kocham. Oddałam. Przysięgam na ten twój miodzik w oczach, mamo, i to twoje zaokrąglające się brzuszydło. Misiu. Słuchajcie! Nie zataiłam niczego. Nawet tego, że przed telefonem do nich pospacerowałam z Walem. Papie —? podchwyciłam to od razu — w chwili oddawania przeze mnie arkusza Loty lekko zadygotały palce z papierosem. Mama była cicha, uważna, czujnie wyczekując niespodzianki czającej się według niej w każdym następującym po sobie zdaniu. Zawsze słuchała z uwagą, wytrącając mi niejednokrotnie najmistemiej przygotowane argumenty. Miś mówił o niej, że uszy ma jedynie dla ozdoby, bo słucha całą sobą. — To wszystko — westchnęłam z ulgą, gdy nareszcie dobrnęłam do końca. 37 — To dużo — westchnął Miś. '— Za dużo jak na egzamin wstępny. — Jeśli dobrze zrozumiałam, oddałaś wypracowanie, jak należało — powiedziała Majka. —? Dobrze zrozumiałaś, mamo. — No, w żadnym wypadku, jak należało — zaprotestował cicho Miś. — Locie należy się wdzięczność. Może nie tylko słowna — powiedziała Majka. — Nie! — przeraziłam się. Mój protest, mój szaleńczo głośny protest poderwał Majkę i Misia. — A to co ma znaczyć? — oburzyła się. — Naprawdę można dostać ataku serca. Połóż się, odpocznij. I, Tulą, żadnych głupstw, słyszysz. Ani kroku bez porozumienia się. — Przepraszam was — wybełkotałam. — Ale ty musisz przyrzec, że nie zwrócisz się do Loty z niczym, mamo. Przyrzeknij. — Żądam, aby wszystko tu powiedziane zostało naszą wyłączną właśnosią — mama powiedziała to zdecydowanie. — A pan Waldemar? — przypomniał Miś. — Jutro porozmawiam z nim. Przyjdzie przecież po pieniądze. — Mnie się wydaje, mamo, że jednak powinnam coś zrobić. Nie ty, nie papa, ale ja. Waldemar radzi czekać na wynik egzaminu. Jeśli obie znajdziemy się na liście... jeśli... jeśli... — jak w parku na rozkołysanej cieniami i światłami ścieżce zawirowało mi w głowie. Zachwiałam się. Miś porwał mnie w ramiona, niemal zaniósł na tapczan. Oboje nachylili się nade mną. — Niech jasny szlag trafi wszystkie egzaminy! — wściekał się Miś. — Przecież ona przypłaci to zdrowiem! — Nie ona jedna zdawała. — Mama wciskała mi w usta łyżeczkę z jakimś paskudztwem. — Łyknij. — A jednak niech szlag trafi — uparł się Miś. — Chodź! — Mama pociągnęła go do pokoju. — 38 Ona prześpi się, wytrzeźwieje ze swojego kompleksu. Wyszli. Mama zlekceważyła moją niedyspozycję. Nie ściszyła głosu. Odniosłam wrażenie, że to, co mówi do ojca, przeznaczone jest przede wszystkim dla mnie. — Jest jedno wyjście z tego przedegzaminacyjnego piekła, słyszysz? Nie ważcie mi się podejmować czegokolwiek. Ja już znam i twoją ustępliwość, i jej fantazję. A Lota? A ileż to razy ja stawałam na głowie, żeby tej albo tamtej pomóc, i to z moją nie byle jaką szkodą. Są sytuacje, w których wyciągnięcie ręki do drugiego człowieka jest tak naturalnym gestem, jak podanie sobie wiadomości o nadciągającym niebezpieczeństwie, o powodzi, o ogniu, czy ja wiem o czym. — Majka — Miś również nie żałował głosu. — Jak tu stoję, oświadczam, że nie jestem zachwycony egzaminem Tuli. Nie wiem, może mniej przygnębiłby mnie arkusz oddany bez rozwiązań niźli ten obcy. A może nie. Stało się. I tak, jak mówi Longinus, trzeba czekać. Jeśli dostaną się obie, trzeba będzie Locie jakoś... — Już zostaw to mnie — przerwała mu niecierpliwie. — Nie zauważyłem źdźbła rozsądku w twojej akcji charytatywnej. — Zapewne uśmiechnął się przy tych słowach. — Szukaj źdźbła w swoim oku, a zobaczysz niejedno. — To było opryskliwe i nie do słuchania. Podniosłam się. Poszłam do nich. — Już mi dobrze. Słowo, mamo. Najzupełniej. Pójdę sobie do Gośki. Prosiła na jakiś tam domowy majufes z okazji egzaminu. Wstąpię po Kikę. Przecież i ona dziś stukała nosem o papier. — Tulą —? zaniepokoił się Miś — może jednak prześpisz się, poleżysz... — Idź — zgodziła się mama. — Ale, Tulą, przyrzekłaś. 39 — ??? — powiedziałam to bardziej ruchem głowy niż słowem. Polazłam do Gośki. Zaciągnęłam do niej Kikę. — Chodź — mówię —? nabęckasz się rodzinnej małma-zji i wspaniałego tortu. A w domu i tak nie do wytrzymania. Poszła, bo była w pieskim nastroju. Ada oczywiście oddała swoje wypracowanie pierwsza, no, może druga, ale siedziała o osiem ławek od Kiki. Kika także coś tam wydusiła z mózgownicy, nawet jak na nią — niemal prawidłowo. Ma jednak jutro jeszcze ustny, właściwie z niczego konkretnego, coś w rodzaju testu inteligencji. Nikt nie wie, o co będą pytać. To najzupełniejsza nowość. Z czego się tu przygotowywać? — Masz przecież jedną z dziedzin życia opanowaną na blachę — powiadam — erotykę. Sypniesz ustęp ze Zmór Zegadłowicza, ten, którym popisywałaś się na lekcji Trutki. Pamiętasz? To było z mojej strony ordynarne. Kika-pątniczka już od roku rozczytywała się jedynie w książkach zalecanych przez Adę, to znaczy we wszystkich współczesnych. Idziemy z Kiką i rozważamy korzyści tak zwanego wykształcenia ogólnego, wyniesionego z naszej, trzeba przyznać, już trochę kochanej budy. I czujemy się ubogie, ubożuchne. I nagle pytam Kikę, czy pamięta niebieskie majtasy gimnastyczne Loty. Jasne — przyznaje — ale dlaczego? Skąd to pytanie? — Z przestrzeni — powiadam. Nie bardzo chcę wyznać, o co chodzi. U Gosi istne Boże Narodzenie. Tyle tylko, że zamiast drzewka kwiaty. Jedno wielkie zaproszenie do obżarstwa. Gosia w nastroju jak gdyby przyćmionym leciutką niewiarą, że to już ma za sobą, że jest studentką szkoły aktorskiej i że może to wszystko jednak nie ma sensu... Bo Gosia to typ, który umie stanowczo, stanowczo chcieć czegoś, osiągnąć i postawić głośne pytanie — właściwie po co? Ta 40 czasami naprawdę cudowna dziewczyna wierzy w szczęście. Tak po prostu, jak wierzy się w Boga. To po papie, sześćdziesięcioletnim z dokładką, różowym na buzi, siwawym na skroniach. Kunszt towarzyskiego życia włożył w przeduśmiech, wybiegający naprzeciw słowom rozmówcy. Właściwie lubię go do chwili, w której rzuca jakąś uwagę pod adresem żony. Jest w jego głosie szorstkość bezwzględności i bezmiar lekceważenia. W tej rodzinie nikt właściwie nie wie o drugiej osobie więcej, aniżeli to jest koniecznie nieodzowne dla spokoju. Bo tata ponad wszystko ceni spokój. Domaga się spokoju, żąda go dla obrony codziennego rytuału przed zakłóceniami. Nie gubiąc uśmiechu, przytaknął Gosi, kiedy zadecydowała wyprawę z Wanem na Jeziora Mazurskie. Miała wtedy lat piętnaście. Wan szesnaście. Zakochana w Wanię, zdecydowała — wszystko dla miłości. — Co z Wanem? — zapytała Kika z buzią pełną pyszności zwalonych na talerz przez mamę. — Zmarł śmiercią naturalną w dniu mojego sukcesu. — Gośka omal się nie udławiła, bo wybuchnęła swoim szerokim śmiechem. — Egzekwie odbędą się w najbliższych dniach. Mam właśnie ochotę zaproponować mu wycieczkę w góry. Jak kichnie na nią, znaczy, że chłopak z charakterem. Obie z Kiką miałyśmy miny zasługujące na utrwalenie na kliszy. — Wspaniały typ — śmiała się Gośka — zdecydował, że czeka na wynik mojego egzaminu. „Nie chcę żony aktorki — oświadczył. — Nie ma w ogóle żon aktorek. To tylko kochanki". — To tak jak gdybyś ty powiedziała — wtrąciła Kika — nie chcę męża lekarza. On medyk, nie? A lekarz to sługa wszystkich chorych. — Kikuś ?— zawołała Gośka — ja mu oświadczyłam, że jest durniem, bo nic mądrzejszego ponad życie z kochanką. Klaruję zadufkowi, że dobraliśmy się dosłownie w korcu maku, bo czy on wie, jakim będzie mężem? 41 — Takie się jej głupstwa trzymają — mówi mamą Gosi i ładuje mi na talerz porcję czegoś tam. A ojciec powiada: \ — Dla Gosi najważniejsze, aby każda następna decyzja odcinała się ostro i zdecydowanie od poprzedniej i nie była dalszym ciągiem niczego. Pierwszym po Bogu jest dla niej zawsze ten, kto zbuduje kościółek dla jej nowego boga. Tym razem będzie to zapewne któryś z wicebogów teatru. ?—? Mylicie się jak zawsze — zaprzeczyła Gosia. — Ty nigdy nie byłeś prorokiem w tym domu. Każdej z naszej czwórki — miała na myśli dwie swoje zamężne już siostry i mamę — przepowiadałeś uduszenie się w stosach pończoch, majtek, sukien i sweterków. Tym razem mój nowo wybrany... — Już wybrany?! — nie mogłam powstrzymać okrzyku. —? Przed trzema dniami zerwałaś z Wa-nem... — Głupiutka — śmiała się — nie wierz w zrywanie. Ja go po prostu już od dłuższego czasu zażywałam jako antidotum na moją pobudliwość. Żeby następnemu nie lecieć wprost w ramiona. — Ja nie chcę tej rozmowy — powiedziała Kika. Odłożyła widelczyk. — Odbiera mi to apetyt. — Ależ ona tylko tak paple. — Matka znowu podniosła się z półmiskiem mięsiwa w rękach. — Kikuś, moja droga... — Obecny mój adonis jest pszenicznym łanem, z gwiazdkami oczu jak krople nieba, z wiersza jednego z tych autentystów, co to kucają w zbożu, żeby tyle świata widzieć, ile go między kłosami. Jest duszkiem tego łamu... — obwieściła Gosia. — Nie przypuszczałam, że egzamin zrobi z ciebie taką małpę —? powiedziałam. — Skaczesz po nie swoim lasku, mówisz nie swoim głosem. — Może jeszcze nie swoim, ale przecież dopiero włażę w ten temat — roześmiała się serdecznie, szeroko, naprawdę rozbawiona, naprawdę wesoła. Kika i rodzice Gosi mieli miny widzów w niezabawnym teatrze. Ja także. 42 ?— A nazywa się mój najmilejszy Rześki. Przez erzet i rzeczywiście Duszek — klasnęła w ręce. Nie spadłam z krzesła. Nie udławiłam się jedzeniem. Nie wydałam dźwięku. Nie mam się zresztą czym chwalić. Trupy zazwyczaj nie reagują. Przypomniałam sobie, że mam coś niezwykle ważnego — nawet powiedziałam co — do załatwienia. Kiedy Kika także się zerwała, wybłagałam, żeby jeszcze pozostała. Potem ?— no cóż — potem pędziłam ulicami i zbierałam bury od potrącanych, od milicjantów na skrzyżowaniach. Potem postanowiłam zabić jego i siebie. To ostatnie niesłychanie mi odpowiadało, bo równocześnie rozwiązywało dylemat Loty. Potem zderzyłam się z Bronkiem. Rozłożył ramiona, zagradzając mi przejście. Zapytał ze szczerą troską: — Tulą, przepadłaś? — A gdy stwierdził, że wiem, z kim mówię: — Bo ja także. Pozostaje nam pieśń, wóda i miłość. Wszystkie trzy możliwości do twojej dyspozycji. Koszt mój. Zaciągnął mnie do jazz-klubu, meliny, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Wcisnął mnie w kącik na skrawek ławy, zaledwie wystarczający na zmieszczenie pupy. A nad głowami tuman dymu. Na niewysokim podium kilku epileptyków na przemian wrzeszczało i waliło w instrumenty, a cała melina nie większa od dwóch pokoi naszego mieszkania. Bronek, to było nie do uniknięcia, przywarł udem do mojego, objął mnie wpół. Hałas górował nad wszystkim, był gęsty jak powietrze w tym lokalu. Między jednym głośniejszym ponad miarę wrzaskiem trąb i perkusji a drugim, w momentach, w których i tak szumiało mi we łbie, dowiedziałam się, że właściwie liczył mocno na moje walnięcie w plecy. Widocznie walnęłam za słabo, bo ściął się przy pierwszym zadaniu. I mamy teraz, ja i on, rok wolny od wszelkich trosk, bo co robić, jeśli nie przebałaganić go jak najrozsądniej? A jak? To właśnie chce mi zaproponować. Pobierzemy się. Na rok. Zresztą może na dłużej, ale gwarancję podpisze się na rok. Pełnych dwanaście miesięcy, do następnego egzami- 43 nu. Jestem jedyną kobietą jego życia, tego wewnętrznego, a ponieważ jestem cudem, a cuda zdarzają się jedynie wierzącym... — Jak to wierzącym? — zdążyłam wtrącić między jednym rykiem saksofonu a drugim — w co wierzącym? —? W sens prawd bieżących. Nie znałem woli losu przeznaczającego mnie do roli twojego męża. Mętniałam od hałasu i bzdur Bronka. — Kto są ci tutaj? — wskazałam na stłoczonych przy stolikach, pijących, jak zauważyłam, lemoniadę i piwo. ?— Studenci. Kandydaci na studentów. Kandydaci na kandydatów. ?— A te dziewczyny? —• One? No, dziewczęta z najlepszych domów, najlepszych oczywiście dla amatorów ich wdzięków. — Dlaczego wy, psiakrew, nie potraficie nigdy nic dobrego powiedzieć o dziewczynach! Jestem przekonana, że są o wiele lepsze od tej zgrai. — To rodzaj naszej samoobrony. — Chodźmy. — Byłam spocona i wściekła. — Odprowadź mnie do domu. — Nie. Po Waterloo nie wraca się do domu. Chodź do parku. Ciemno już. Może znajdziemy ławkę. — Nie, kochasiu — wyzwoliłam ramię z jego kleszczy — nic przed ślubem. Chodź i gadaj głupstwa. Co zrobisz z tym pustym rokiem? — Będę się wściekał i przeklinał moją ludową ojczyznę. To potrwa miesiąc. Będę zazdrościł każdemu, kto przecisnął się przez to przeklęte ucho igielne, układał plany nauki języków, które, oczywiście, ograniczą się do kupienia podręczników. Będę na pewno pił z towarzyszami klęski, w miarę posiadanych funduszów. Ale przede wszystkim będę się dziwił i dziwił bez końca, dlaczego ja odpadłem, a nie mój sąsiad, dlaczego moi starzy wmówili we mnie, że muszę zostać inżynierem, a nie na przykład szewcem. Ech, miałem o głupstwach, a tu... słuchaj, Tulą, 44 przecież i ty jesteś chyba jak kopnięta w zadek. Oczywiście doceniam różnice między twoją podkrzy-żową a moją, oczywiście mówię o niej z należytym i szczerym szacunkiem, niemniej nie przekonali cię, że jesteś głupia, nieinteligentna, niedorozwinięta, niedouczona, ale po prostu kopnęli ciebie, kiedy ty mogłabyś, że się tak wyrażę, rozkwitnąć inteligencją właśnie tam, na studiach wyższych. Ot, dostało się w łebek twojej maleńkiej wierze w sprawiedliwość, dostało się i mojej. Nie mogło gorzej się zakończyć. — Na kogo chcesz zrzucić odpowiedzialność za ten szturm na uczelnie? Widziałam te schody zatłoczone przed egzaminem chyba dwoma tysiącami. Nawet przy uczelniach-drapaczach chmur byłoby nas za dużo. Żebyś sobie wiedział — za dużo nas. Wszędzie za dużo takich pyskaczy jak ty i ja. Wszyscy naraz chcemy tego samego. Ja, ty, Gośka, Kika, Ada, Lota. Wszyscy nagle po obijaczce szkolnej chcemy luminować. A myślisz może, że nie za dużo tych pastuchów z niebieskimi oczyma, którzy... którzy... — Ech, Tulu — skorzystał z mego zacukania — za dużo słów z ust, których przeznaczeniem... — Wypchaj się — powiedziałam wulgarnie — i w ogóle, Bronek, źle trafiłeś. Jedyna rzecz, do której może mógłbyś mnie namówić, to małżeństwo, żeby nie musieć wracać do domu. — Musisz? — Zdaje się, że muszę. Ale nie podrywaj mnie. No, serwus. Pół nocy strawiłam na przedzieraniu się przez dżunglę przypuszczeń, kiedy tych dwoje mogło się spotkać, kiedy się dogadali. I na tym, że jesteśmy zaledwie kilkanaście dni po wysypaniu się z tej wylęgarni szkolnej, a już tacy inni, tacy jacyś zagubieni, zaskakiwani problemami, których istnienia nie podejrzewaliśmy. Ot, Bronek. Tyle nieprawdziwych słów dla pokrycia swojej bezradności. Ot, wypadek z Lotą. W szkole byłby jednym z incyden-- tów, tu sprawą przyszłości tej tak mi dotychczas 45 obojętnej dziewczyny. Ot, moi starzy. Niby wszystko po dawnemu, a tu nagle — moja droga w życie. Tak bardzo chcieliby zatrzasnąć za sobą, nareszcie zatrzasnąć ostatecznie, raz na zawsze, drzwi wszelkich uczelni swojej latorośli i otworzyć przed nią te w świat. I pozostać wyzwolonymi, sam na sam z wszystkimi stojącymi przed nimi jeszcze możliwościami. A gdyby tak dobra córeczka przyspieszyła ten skomplikowany proces dokwitania swoich staruszków, ot, na przykład, gdybym rzeczywiście zagarnęła tego filmowego Bronka i wyrwała się z nim do... niechby na wieś, do jakiegoś PGR, ot, dla spłukania z siebie tego domowego lepiszcza. Dom — nie ma chyba krótszego słowa, tak często zapierającego człowiekowi dech. Bronek jest oczywiście najzupełniejszą fikcją. Nie o nim myślę, o Waldemarze, Walu, Duszku. Jak długa była droga Gosi od Waldemara do Duszka? U mnie wystarczyła jedna lekcja. Ta bez Kiki. Ale drań z niego! Naprawdę znad jakiejś bardzo niebezpiecznej rzeczki. Ani słowa o wieczorze z Kiką. I żeby nie wydać tchnienia na temat Gośki! Przecież drań, kiedy brał moją głowę w te swoje łapska, do czegoś się przyznawał, coś deklarował. Boże, jak ona przy rodzicach mówi o takich sprawach! Zawsze miałam pretensje do mamy, że oburza się na pewne określenia, ale trochę ją rozumiem słysząc Gosię. Jestem zmęczona. Nie chce mi się nawet odetchnąć głęboko. Dwie ciężkie łzy suną wolno po policzkach, pewnie pozostawią na nich ślad. Mój sen leży obok mnie, czeka na wtulenie, na przylgnięcie do niego całym ciałem. — Ty draniu — mówię — och, ty draniu... — i po wielu godzinach budzę się z tym słowem na ustach. A on zadzwonił rano do drzwi i powiedział: .. — Wiem, że czekasz. W czekaniu jest zawsze potrzeba powiedzenia komuś, że się czeka. Wtedy krótsze jest o tych kilka wypowiedzianych słów. Usiedliśmy na tapczanie, naprzeciw wielkiego lustra. Było mu gorąco. Zdjął marynarkę. W lustrze — 46 ja z makijażem lekkiej melancholii, i on, po prostu długi i chudy. — Czekasz, co? — Ja? Na ciebie? ?— Na wynik egzaminu — roześmiał się i położył mi rękę na kolanie. — To za dużo na moje nikłe wdzięki, Duszku — strąciłam rękę, byłam bardzo zadowolona z tej repliki. — Aż dwie blagi naraz. Za duża ręka i za nikłe wdzięki. Po co to? — A po co to? — wskazałam na rękę zwisającą teraz bezczynnie. — Dziewczyno — powiedział do lustra — czegoś ode mnie chcesz. — Niczego, Duszku, lub w każdym razie nie tego — odpowiedziałam lustru. — Duszku? — Duszku. — No, tośmy się dogadali — wstał. — Do widzenia — wyciągnął do mnie łapę. — Żegnam, Duszku — podałam mu swoją. Potrząsnęłam nią. — Niech się wam wiedzie. — Wam? — Ona jest moją najlepszą przyjaciółką. — Wyśmiałabyś mnie, gdybym zapytał, która ona, więc nie pytam —? zwolnił moją rękę. — Jasne. Nie ryzykuj. — Dawno oduczyłem się stawiania pytań dziewczętom usiłującym w jednym słowie zamknąć trzy tomy nie napisanego romansu o sobie. — Mądry jesteś, następco Wana. Mądry, doświadczony... — Wana? Czy masz na myśli któregoś z chińskich bonzów, czy jakiegoś durnia z pretensjami? — Nie bonza i nie dureń. Chłopak mądry i przyzwoity. — A zatem ona musi być głupia i nieprzywoita, jeśli zamienia go na mnie. 47 — Zapewne szuka mądrzejszego od mądrego. __ Powinienem podziękować, ale właściwie nie ma za co. Zresztą jest powód, dla którego ta rozmowa jest mi obojętna. __ Przepraszam. Nie wiedziałam. — Jest jedno pytanie, które chciałbym usłyszeć. — Służę. — To właśnie, dlaczego ta rozmowa jest mi obojętna. — Zgrywasz się. — Pytaj. — Dobrze. Dlaczego jest ci obojętna? — Bo nikt poza tobą mnie w tej chwili nie interesuje. — Idź do diabła z tą tanizną! Tak głupiej rozmowy nie prowadziłam w życiu. Muszę ją zanotować na gorąco. Idź już. — Zanotuj z tym finałem — zagarnął mnie, przyłożył swój wklęsły policzek do mojego. — Jak mnie pocałujesz, spiorę. Ostrzegam. Pocałował. Nie biłam, nie broniłam się. Pierwszy raz całował mnie ktoś tak wysoki, o tak długim, tak mocno ogarniającym ramieniu. To także ważne. A mięśnie miał ten chudeusz jak liny. Żelazne. Potem siedzieliśmy znowu naprzeciw lustra, z głową przy głowie, i uśmiechaliśmy się do naszego odbicia. Wtedy powiedział: — Jestem bardzo brzydki. Spójrz, jak dobrze twe] urodzie przy takiej brzydocie. j juz _ ustny. A dzień przedtem niebotyczna chryja. Mama odsypia nocny powrót z jakiejś terenowej kontroli. Dziesiąta rano, obie w betach. Ja, jasne, z książką w ręku. Słyszę lekki rumor w jej pokoju, szurnięcie krzesłem, stukot pantofelków. I — ileż sytuacji zaczyna się w moim młodym życiu od tego strzelistego „i" - staje w drzwiach, z wpółprzym-kniętymi ślepiami, z ciepełkiem snu na buziaku. — Tulą!! 48 — To nic, mamo, leżę jeszcze, ale przecież się uczę. Gdyby nie ten mój mały tchórz popełniający zawsze jakieś piramidalne idiotyzmy, mama przemaszerowałaby przez pokój, a w chwilę po jej wyjściu wyskoczyłabym z łóżka i ja. Jednak tchórzliwa duszyczka błyskawicznie zamknęła trzymaną przed sobą książkę i sięgnęła po drugą, leżącą obok. Podniosłam na Majkę oczy, w których siedziało całe moje spłoszenie. Majutkowe migdałki były już szeroko otwarte, już całą sobą była w tym domu, w którym — jak zwykła mówić — nie wolno ani na chwilę zrzucić z siebie munduru kaprala. Zbliżyła się, wzięła z kołdry odrzuconą książkę, przeczytała tytuł i odrzuciła ją na stół. — Masz rację, Tulą — powiedziała — jedyna lektura na dzień przed egzaminem. — To dla higieny umysłowej — wyrwało mi się. — Przed chwilą odłożyłam fizykę, o tę tutaj — podałam jej mój podręcznik. Przyjęła go nie odrywając ode mnie oczu. Przez chwilę kołysała nim w rękach i rzuciła na tapczan. Powiedziała: — Jesteś łajdaczką. Zerwałam się. Pociemniało mi w oczach. Nie zauważyłam nawet zniknięcia Majki. Tak mocno wypowiedzianej obelgi nie słyszałam od owego sławetnego wieczoru, gdy moi starzy wrócili ze szkoły z wiadomością, że nie jestem więcej uczennicą licealną, że relegowano mnie na rok. Wtedy Majka zachowała się jak Niobe; cierpiała milcząc, nie podniosła głosu. Przepraszam, podniosła, ale w mojej obronie przed Misiem, bo ten powycierał mną wszystkie kąty pokoju. Dziś było mi głupiej niż wtedy. Pokorna, zastukałam do drzwi łazienki. Nic, cicho. Naciskam klamkę, ot, już tylko dla udowodnienia sobie, że mama jest w kuchni albo u siebie. A ona stoi, odwrócona do mnie plecami, z czołem opartym o kafle. Płacze? Chłodzi czoło? Nic nie wiem, bo się nie odwraca. 4 — Gdybym była chłopcem 49 — Mamuś, ja naprawdę ledwo zajrzałam do tej książki, dla odprężenia. Fizyka mąci mi we łbie, więc muszę od czasu do czasu... Mama odwraca się. Jest zapłakana. — Och, gdybym mogła cię zabić w sobie, tak jak ty to robisz ze mną... Niczego nie znoszę bardziej niż takich powiedzonek. Warknęłam: — Już mi od twojego wściekłego temperamentu głowa pęka. Jeśli jutro zawalę, to właśnie przez ciebie, przez ciebie i twój choler...— Nie skończyłam. Z rykiem wyleciałam z łazienki. Nie widziałyśmy się przez cały dzień. Nie wiem, czy opisała tę scenę Misiowi, bo nie przekroczyłam progu ich pokoi, a Miś nie zajrzał do mnie. Wrócił do domu późno, niemal tuż przed wyjściem do teatru. Może uszanował moją ciszę w przekonaniu, że kuję jak szalona. A ja — ja, czytałam powieść! Dwadzieścia razy zabierałam się do fizyki, ale łupanie we łbie roznosiło się po całym ciele, grzmociło duszę. Każda linijka podręcz ???? wzmagała ból. Obiecywałam sobie, że może później, w nocy, czy ja wiem kiedy, dopadi .ą fizyki, ale już wieczorem zaczęło mnie morzyć. T i snęłam przed ich powrotem z teatru. Obudziłam się po północy. Wyobraziłam sobie mamę, cichą, skuloną na tapczanie, wyobraziłam sobie jej oczy wpatrzone w ciemny sufit, dosłuchałam się bicia jej serca i pokorna, jak przy rannym stukaniu do łazienki, przekonywałam ją, że przecież rozumiem jej podniecenie, że sama dziwię się sobie, ale jak można mówić o zabijaniu przez córkę, która przecież jak najbardziej prawdziwie, jak najmocniej, jak na.j-szczerzej ją kocha. I to nie taką jakąś zwyczajną miłością córki, ale całą tą zawieruchą, jaką wniosła w jej życie. Gdybym umiała znaleźć słowa mogące wygładzić wszystkie zmarszczki na czole, jakie kiedykolwiek sobą spowodowałam, nie szczędziłabym trudu, aby tych słów szukać, aby zapłacić za nie Bóg wie jaką cenę. 50 Rozrzewniłam się i poczułam się taka osierocona, że spuściłam już nogi, aby pójść do niej, przytulić skołataną głowę, wciąż łupiącą tępym, już łagodniejszym bólem. I wciągnęłam nogi pod kołdrę. Posłyszałam jej ostry, nieustępliwy głos. Tylko głos. Bez słów, z tą nieustępliwością nie do pokonania. Wiem, że ten głos odezwał się we mnie. I zupełnie jak rano, w łazience, warknęłam do siebie, że niech szlag trafi wszystko. No cóż, nie dzieliło nas przecież tylko tych kilka kroków z pokoju do pokoju, od jednego tapczanu do drugiego. Wyszłam rano na ten ustny egzamin z pustego domu, łzawa, bez Misiowej łapy na mojej głowie, bez Majutkowych pończoch, nawet bez śniadania, bo mi się odechciało pichcić sobie cokolwiek. Cholerny świat — myślałam w drodze do Instytutu Chemicznego — po co ja tam lezę, przecież i tak nie otworzę buzi. Sprawa przesądzona, łeb jak łupał, tak łupie, może nawet mocniej niż wczoraj. Jak wywołają, nie ruszę się z miejsca, nie otworzę gęby. Locie się to należy. Majka i tak nie wierzy we mnie, już skołatane serduszko przekonało ją, że urodziła potworka, karykaturę uczennicy. Miś po- lamentuje, ale ma długi oddech, wytrzyma. Nie zgłoszę się, przykucnę w korytarzu, tam pod oknem, gdzie kiedyś, i przeczekam. Tam? Dlaczego tam? Nie, przyjemniej na Bielanach. Po cholerę mi tam leźć, między tych ogłupiałych, z wybałuszonymi ślepiami? Tulą, było nie było, pokaż charakterek, wywal jęzor losowi. I... — Nareszcie! Przecież, na rany Boga, za dziesięć minut początek. Gdzie ty się wałkonisz? Byłam już na chodniku prowadzącym do Instytutu. Waldemar ujął mnie mocno pod ramię. — Jak nie przyspieszysz kroku, toś przepadła. Ale też się wycudniłaś. Czy nie za bardzo jak na egzamin? Chodźże, na Boga, rusz kopytkiem. Dosłownie wcwałowaliśmy do wnętrza. W zatłoczonym korytarzu nie było nawet miejsca do oparcia 4* 51 się o ścianę. Łeb przy łbie, niemal twarz przy twarzy, a wszystkie jak u urwanych ze stryczka. I wszędzie wokoło półgłosy, szepty, dociekliwe pytania, natrętne i błagalne, zwierzające się i niecierpliwie odpowiadające. Strzępy wzorów chemicznych, praw fizycznych, nazw, liczb, jakaś generalna obłąkana powtórka, przekazywana pokąsanymi z niecierpliwości i strachu wargami. — A cóżeś ty dzisiaj taka modlitewnie skupiona? — chciał wiedzieć Waldek. — Mój złoty — poprosiłam — odczep ty się ode mnie. Albo wiejmy stąd. Przy takim korepetytorze, jak ty, lepiej przeczekać egamin w Lasku. Już otworzył usta, kiedy na progu jednego z gabinetów stanął asystent, ten sam, który odebrał ode mnie zadanie. Wymienił cztery nazwiska. Trzecie było moje. — Proszę wymienionych do sali — i zamknął za sobą drzwi. Równocześnie otworzyły się drzwi dwóch innych gabinetów. Padły dalsze nazwiska. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy ruszyłabym z miejsca, gdyby nie Waldek. Odczekał zniknięcie za drzwiami trójki z wywołanych. — Tulą — zacisnął mi palce na, łokciu — co z tobą? — Nie czekał odpowiedzi. Przepchnął mnie gwałtownie przez tłum i przypłaszczył do drzwi. Nabiłabym sobie guza, gdyby nie ustąpiły, ale wchodzący przede mną zostawili je wpółprzymknięte. Przed stołem siedzieli już dwaj kandydaci i jedna taka z włosami opadającymi na ramiona jak u nimf albo topielic. Za stołem pięciu, z plikami papierzysk przed sobą. Mój asystent siedział naprzeciw pustego jeszcze krzesła, tego mojego. On jeden patrzył na mnie wchodzącą, reszta miała nosy w papierach. Dwóch z tej reszty świeciło idealnymi łysinami, trzeci był siwy i chudy, ale nieprzyjemny, czwarty miał oblicze w miejsce twarzy, skupione jak u analfabety pokonującego pierwsze strony elementarza, te z Alą, co to ma kota. 52 Powiedziałam głośno, z akcentem zakłopotania: — Dzień dobry. Głowy podniosły się i była chwila ciszy. Stałam w pewnej odległości przed stołem, o dwa kroki od wolnego krzesła. — Dzień dobry — odpowiedział jeden z piątki — czemu pani nie siada? Czemu nie siadam? Człowieku, gdybym powiedziała, wyleciałabym z miejsca. Wprawdzie Ma.jka nie dała mi swoich pończoch, ale i moje były jeszcze wcale do rzeczy. Tu, na tej krótkiej przestrzeni między drzwiami a stołem, była jedyna okazja do zaprezentowania tego, w moim przekonaniu jedynego, argumentu egzaminacyjnego, jakim dziś dysponowałam. Przysięgam, nie myślałam o tym przed wejściem do sali. Spodziewałam się za stołem tej w ogromnych okularach i może jeszcze jakiejś babki. A tu pięciu, z których bodaj jeden lub dwóch mogłoby przez okamgnienie zachwycić się mną, jak Waldek przed Instytutem. — Dziękuję — i usiadłam na tym wolnym krześle, obok topielicy miętoszącej w palcach jakieś papierki. Wlepiłam oczy w leżące przed jurorami arkusze. Były to nasze wypracowania. Z odległości nie odróżniłabym mojego od innych. Nie zdawałam sobie sprawy z pochylenia się nad stołem. Ten niesympatyczny podniósł głowę i nakrył ręką trzymany przed sobą arkusz. — Proszę nie przesadzać — powiedział spokojnie i nakazujące Wtedy zorientowałam się, że usiłowałam zaglądnąć w papier. Speszona, westchnęłam, a on się roześmiał. I jeszcze któryś. No i oczywiście mój asystent, ten naprzeciw mnie. — Nie wiem, co znaczy egzagerować — powiedziałam — ale ja mam coś do powiedzenia, proszę pana. — Wierzymy, ale tu wolno jedynie w odpowiedzi na pytania. Panie docencie... — zwrócił się do tego z lewej — proszę zaczynać. — Pani nazywa się?... — docent zapytał o to tak 58 obojętnie, że naprawdę niemal z łaski odpowiedziałam. Wtedy podsunął mi skrzyneczkę z karteczkami. — Co mam zrobić? — Wybrać sobie najłatwiejsze pytanie — zażartował asystent. — Ależ ja nie potrafię. — Proszę wyciągnąć pierwsze lepsze — mój asystent powiedział to szybko. Zrozumiałam, że coś nawaliłam. Podałam mu wyciągniętą karteczkę. — Nie mnie — przesunął moją rękę w stronę docenta. Zaciekawiła mnie ta procedura. — Czy może pani powiedzieć nam coś o prawie ?????'?—Mariotte'a. — Oczywiście, panie docencie. Gdybym sama układała pytania egzaminacyjne dla siebie, wypisałabym na pierwszym miejscu Boy-le'a—Mariotte'a. Gadałam, nie zdając sobie sprawy z odprężenia, z rozluźnienia napięcia wewnętrznego. Potem, kiedy przysłuchiwałam się odpowiedziom topielicy i tych dwóch młodzieniaszków, stwierdziłam, że moja brzmiała najodważniej. Potem skrzyneczka przywędrowała do mnie ponownie i nie wiem, może ten Waldek — to szczęściarz — klęczał w tej chwili przed jakimś posążkiem najłaskawiszej z madonn, bo drugie pytanie to właśnie prawo ciążenia, to, z którego Kika się tak wywiązała na naszej wspólnej lekcji. Boże, jak ja to wyśpiewałam! Mrówki przemknęły po kręgosłupie, kiedy znowu, po naprawdę o wiele mniej gładkich niż moja odpowiedziach, skrzyneczka ,po raz trzeci stanęła przede mną. Madonno najgłupszych, opiekunko niedołęgów matematyczno-fizycznych, zmiłuj się nade mną -— rozmodliłam się żarliwie, czekając na polecenie sięgnięcia po karteczkę. Zamiast polecenia padło pytanie tego z siwym włosem: — Obliczając kubaturę sześcianu wpisanego w kulę, zastąpiła pani promień kuli wartością średnicy 54 osi sześcianu, co oczywiście nie zmieniło wyniku, musiało jednak sprawić pani dużo kłopotu. Jak pani z tego wybrnęła? Podniosłam się. Napięcie wróciło już w czasie wsłuchiwania się w pytanie. — Ja, panie profesorze, przepisałam, ja — jak gdybym dosłyszała zza drzwi ostrzegawczy szept Waldemara: dziewczyno, nie wkopuj Loty — ja, panie profesorze, przepisałam... — Ach, tak — przytaknął i ujął ołówek w palce — oczywiście, jasne, pomyłka przy przepisywaniu. Dziękuję, pani jest wolna. Dziękuję. — Ja, panie profesorze... — Pani jest wolna — asystent powtórzył mi to bardzo dobitnie, niemal przegnał mnie tym zdaniem za drzwi. W korytarzu osaczyła mnie zgraja bladych twa,-rzy. Przygwoździli mnie do drzwi, zaledwie zamknęłam je za sobą. Niewiele brakowało, a wcisnęliby mnie z powrotem do sali. Co pytają? Dużo? Ile? Jak? Z kartek? Sami? Pojedynczo? Co z tamtymi? Ilu pyta? Trudno? Reguły? Zadania? — Przedszkole — wzruszyłam pogardliwie ramionami —? każdy ma egzamin w kieszeni — na pewno miałam najbezczelniejszą z moich twarzy. Zawsze mam taką, kiedy nie mogę pojąć, jak się to stało, co się właśnie stało. — Odpowiedziałaś? — To pytał Wał, wypchnięty przez tłoczących się aż pod przeciwległą ścianę. — Myślisz może, że nie? — I przecisnąwszy się do niego, powiedziałam już cicho: — Wal, uwierz, odpowiedziałam. — Nie wątpię, ale czy właściwie? — To wie Bóg i profesor — roześmiałam się. — Ale... ale... ten asystent, wiesz, ten czarny, wiesz... — Podpłynął? — Przy nich? Stuknij się. Wiesz, ten, co odbierał ode mnie zadanie, on wie. — Że nie masz pojęcia o rzeczy? Każdy, kto na ciebie spojrzy... 55 — ...domyśli się, kto był moim korepetytorem. — Jeden zero na twoją. Myślisz, że wie? — Wiesz, tak mnie jakoś przegnał z sali, jak gdyby w obawie, że sypnę... bo ja już zaczęłam. Powtórzyłam, jak najdokładniej umiałam. Wal był zadowolony. Odpowiedzi były trafne. — ...a tamten, jeśli wie, milczy, znaczy że chłopak do rzeczy, chce pomóc tobie, a nie zaszkodzić Locie. Jeśli porządny. Jeśli nieporządny, a tylko zaczadzony, to... to gorzej. Nie źle, ale gorzej. W bramie oświadczył: — Tulą, ze zmartwienia mnożą się piegi. Na całe życie. Wiem na pewno. Uwierzyłam, bo to było najłatwiejsze. Poniedziałek, wtorek, środa — Wal nie zjawił się, nie zadzwonił. Ojciec Gosi powiedział mi przez telefon; — Gośka pojechała na wycieczkę z Orbisem szlakiem Renesansu. — Coś takiego! — No, właśnie. Coś takiego. Jeśli chodzi o Gośkę, to naprawdę coś takiego. — Sama? — Tego pytania nie zadawaj rodzicom Gosi. Wal zadzwonił w czwartek o ósmej rano. — Dziś wyniki. — Wiem. — Czekam o dziesiątej przed budą. Pójdziemy razem. — Nie jesteś zmęczony wycieczką? — Jestem niespokojny. Nie chcę iść tam bez ciebie. — Pytam cię o coś. — Tulą, czekam o dziesiątej. — Nie czekaj. — Trzasnęłam słuchawką. Oszalałam. Wtłoczyłam nie wietrzoną pościel w tapczan. Zwaliłam naczynie ze śniadania do zmywaka. W wannie zmywałam zabeczaną twarz stru- 56 mieniem tak gorącej wody, że wyszłam z kąpieli jak rak. Narobiłam piekielnego bałaganu na toalecie. Wszystko wylatywało mi z rąk. O pół do dziesiątej byłam gotowa. I umęczona. Coś mocno naprężonego i niemile drgającego naciskało na brzuch, na serce, podpływało do szyi. Najmocniej rozpierało oczy. Od środka. Gałki pęczniały, jak gdyby nie mogły zmieścić w sobie czegoś, co wciskało się w źrenice. Mama podałaby mi jakiś środek uspokajający, papa pewnie głaskałby po czuprynie. Lubię to głaskanie, choć zawsze muszę potem poprawiać włosy. Już powinnam była biec. Nie mogłam. Nie było nikogo, kto powiedziałby to najprostsze — nie bój się, dziecko. Nie bój się, dziecko, bo przecież jesteś dzieckiem. Dzieckiem, które tam, na tablicy w tej budzie, na pewno wykreślono z listy dorosłych. Tylko czy naprawdę przez to wykreślenie stanę się z powrotem dzieckiem? I z czym wraca się do rodziców, do kolegów, do domu, z czym się wraca, nie znalazłszy swojego nazwiska na tablicy? I do jakiego się wraca domu, czy do tego samego, który opuściło się przed pójściem do tej przeklętej budy, do tego przeklętego korytarza? Majutka z zagryzionymi wargami przemilczy kilka godzin, kilkanaście... Widzę ją. Z oczami podbiegniętymi cieniem. Telefon. Podnieść? Pewnie Wal. Może już był tam. Niech dzwoni. Nie ma mnie dla ciebie, podróżniku po szlakach Renesansu. Obyś, łotrze, udławił się wszystkimi twoimi wykrętami. Ale się uparł, ale dzwoni. Niech... Nie ruszam się, lecę... Nie, powiem, powiem mu: niech cię diabli wezmą! Skończyły się lekcje i znajomość. W słuchawce — Miś. — Całuję buzię studentce pierwszego roku chemii, j — Jeszcze nie byłam, Misiu. Właśnie... — Ja byłem. Numer sześćdziesiąty czwarty. Beata Noda, zamieszkała... — Nie mów — krzyczę — bo się duszę! Mów, albo nie! Lecę! Skąd dzwonisz? — Z biura. Jesteś, Tulą, na liście. Jak słońce ko- 57 cham i pogodę, i w ogóle jak życie, kiedy się coś tak udaje jak ty. — Ale przecież nie wiedziałeś, że to dziś... ja naumyślnie... — A ja naumyślnie uwierzyłem. Dzwoń do mamy. — Nie! Ja się rozpłaczę. — I ona. Pobeczycie się i będzie szczęście rodzinne. Tylko nie przed pierwszą. Jest na jakiejś konferencji. Nie wiedzą, na jakiej, bo wywołałbym ją nawet od prezydenta. — Misiu, całuję cię tak mocno jak nigdy. I jak zawsze chcę całować, ty mój naj... naj... — No masz, teraz przyjdzie mi czekać na takie słowa co najmniej do twojego magisterium. Tulą, płyń, córo moja, pogoda sprzyja. Długo trzymałam rękę na słuchawce. Przeniknęła mnie pewność, że natychmiast po odjęciu ręki z słuchawki wszystko przekazane mi przed chwilą przestanie być prawdą. Tak wielka, tak ważna wiadomość nie mogła się zmieścić w tej zaledwie kilku-słownej relacji. Miś powinien mówić, jeszcze mówić, dużo i tak właśnie, jak mówił, z tym wypełniającym ciało ciepłem, z tą serdeczną bezpośredniością, która uniemożliwia wdarcie się każdej innej myśli, każdemu innemu uczuciu pomiędzy nas dwoje. Wiem, że gdyby mi przyniósł tę wiadomość osobiście, przylgnęłabym do niego, przypadłabym z gwałtownością, w której znalazłyby się i nigdy dotychczas nie wypowiedziane słowa, miłości, i najbezradniejszy ze szlochów. Ech, Misiu, nieprędko zastaniesz mnie tak przenikniętą potrzebą twojego uścisku. Twojego i mamy, siedzącej gdzieś przy jakimś stole narad. Trudno, zapracowani rodzice przegrywają niejedną z chwil, w których można wygrać niemal wszystko marnotrawione przez lata. Ostatecznie zostawiłam telefon w spokoju. Był już tylko telefonem. Pamiętam, postąpiłam krok przed siebie i stało się — jak gdyby odjęcie ręki z telefonu było oderwaniem się od przewodu łączącego 58 mnie z nieokiełznaną radością Misia. Poczułam dreszcz, który dotknął serca. Może ten nagły strach przyszedł ze ściany, w którą od dłuższego czasu wlepiałam oczy. Była jakaś natrętna, chciała być zauważona. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek interesowała się faktem, że pokój, w którym żyję, ma ściany, cztery. Teraz widziałam: telefon na stoliczku, za stoliczkiem ściana... Płaska i twarda. Twarda i płaska, i nieustępliwa jak imię Loty. Było zimne, twarde i płaskie. Nie rozumiem, dlaczego nie mogłam oderwać oczu od pustej, głupiej ściany, dlaczego nie starczyło sił na odwrócenie się, na wejście w moje poranne rozbałaganienie, w moją codzienność. Zbliżyłam się do tej ściany, oparłam o nią czoło, powiedziałam, że się boję. Przeżyłam w życiu całą galerię strachów — szkolnych, domowych, najrozmaitszych, żaden nie był podobny do tego. W każdym z dotychczasowych była moja zadzierzystość, mój bunt przeciw komuś czy czemuś, moja bardziej lub mniej uzasadniona racja. W dzisiejszym był chłód owiewający całe ciało. Zostać studentką z podpisem na cudzym wypracowaniu^., a jeśli to kiedyś wyjdzie, jeśli Lota... jeśli... Nie! Nic rozsądnego nie narodziło się w mózgownicy i może właśnie dlatego, że nie mogłam nagłemu mojemu strachowi podsunąć bodaj jakiejś nikłej wizji przegranej, może właśnie dlatego odwróciłam się nareszcie i — mamo, Majut-ko, widzę już twój triumfalny uśmieszek — przystąpiłam do bardzo systematycznego sprzątania i porządkowania. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że strach jest cieniem każdej wielkiej radości. Wszystko wokoło, ciskane przed godziną, poniewierane i szamotane, otrzymało swój należny dotyk. Od naczynia w zmywaku po wtłoczoną w tapczan pościel. Przebrałam się w moją szałową toaletę wyjściową i poszłam naprzeciw szczęściu. Wal biegł ku mnie chodnikiem między trawnikami. — Jesteś! Nie wytrzymałem, jesteś, Tulą! W trzeciej grupie. 59 Miał wilgotne łapska. — Masz szczęście, draniu — powiedziałam — boś mi tak zobojętniał, że gwiżdżę na twoje wyprawy w Renesans. — Bardzo mi odpowiada — dosłownie wlókł mnie do budynku. I wszystko nagle pociemniało. W korytarzu stali ci, którzy nie znaleźli swoich nazwisk na tablicy. Byli inni aniżeli w dniu egzaminu, jak gdyby między tamtą datą a dniem dzisiejszym upłynęła mała wieczność. Trzy dziewczyny, zwrócone do siebie twarzami, trzymały przy ustach chusteczki. W grupce chłopców ktoś bezbarwnym głosem wymieniał jakieś nazwiska. — No, dobra — powiedział jeden ze słuchających. — Chodźmy, niech to wszyscy diabli... Tuż przy stopniach na piętro miły chłopaczek rozjątrzonym głosem przekonywał kolegów, że przecież to niemożliwe, nie do wiary, że oddał... W korytarzu pierwszego piętra było jeszcze bardziej ponuro. W chwilę później zrozumiałam, że przyjęci nie demonstrują swojej radości, że dyskretnie wyciekają z tłoku, że wolą być nieobecni. Przed tablicą stały tylko dwie dziewczyny. Jedna odczytywała nazwiska wybrańców losu, ta druga, widocznie źle widziała, bo nachylona ku tablicy, wciąż pytała: „A tu, a tu?" Ta czytająca, zapewne raz wtóry, a może trzeci, zaczynała od początku, bo znużony głos spływał z warg jak litania. Pociągnęłam Wala w stronę okna, tego, przy którym kucałam w dniu egzaminu. Ale i tam stali zawiedzeni. Jakżeż to było inne od wszystkiego znanego mi dotychczas. Po odejściu tych dwóch sprzed tablicy Wal paluchem dotknął mojego nazwiska. Patrzyłam w wydrukowane wyraźnymi czcionkami, po raz pierwszy w życiu byłam na jakiejś publicznie ogłoszonej liście. I mówiłam: — Rzeczywiście, rzeczywiście. — Z przestrachem obejrzałam się, czy ktoś słyszy. Potem zaczęłam czytać listę od początku. I nagle... nagle skoczyłam na sam dół do ostatnich liter alfabetu. Worman, gdzie Worman Lota, gdzie Lota?! 60 I potem już od początku listy, nazwisko po nazwisku, beznadziejnie, głupio, dziecinnie mówiłam, że jednak zaszła jakaś pomyłka, i wciąż szukałam Worman. I Loty Worman nie było. I odsunęłam się od tablicy, bo zjawili się inni, jeszcze głośni, jeszcze gadatliwi. Potem szłam schodami, jedna z tych twarzy, na których była wypisana mała wieczność. Wal uparcie milczał, kiedy pytałam, ozy to możliwe i czy powinnam zgłosić komuś tam, diabli wiedzą, jakiemu ważniakowi, że odwaliłam zadanie od Loty, gorzej, podpisałam jej zadanie. Że przecież idę, a tam Lota... Zobaczyłam, jak żywą, tę chwilę po pisemnym, to obcałowywamie się, to tulenie do matki. Matka była nieco niższa od Loty. Wiedziałam, o tak... wiedziałam z listu, że przyjmuje dodatkowe prace pielęgniarskie. Wiedziałam dość dużo, aby czuć się jak najpodlej. A ten mój podróżnik milczał. Przywiedliśmy w małej kawiarence, naprzeciw parku, takiej na wolnym powietrzu. Powiedział po wypiciu małej czarnej: — Nie wiem, gęba mi zesztywniała. Jesteś w naj-fatalniejszej ze wszystkich możliwych sytuacji. Wykupić indeks? Czy ja wiem... można się tym udławić. Powiedzieć przewodniczącemu komisji to posłyszeć, że jedna zasłużyła na swój los, bo podsunęła swoje zadanie, druga, bo skorzystała z podsuniętego, więc obie na zieloną trawkę. — A nuż zgodzi się na zamianę mojego nazwiska na jej? —? Wtedy nie będzie kierownikiem katedry. — To się powieszę. Inaczej nie przekonam Loty... Boże, jakiego ja mam pecha z tą dziewczyną! — Odłóżmy tę sprawę do jutra. W taką pogodę należy... — Chodźmy do Loty — poderwałam się. Ściągnął mnie na krzesło. — I co jej powiesz? — Niech wie... — Wie. Uwierz, że wie. I uwierz, że nie żałuje swojego uczynku. Uwierz, Tulą. 01 Nie uwierzyłam. Powłóczyliśmy się po parku. — Wczoraj odwaliłem ostatni egzamin w tej sesji. Jak tylko dorwę się forsy na spłacenie długów, jadę do domu. — A skąd ta forsa? Przecież... — Przyrzekli w Żaczku jakieś mycie okien. Coś z osiemset metrów kwadratowych. — O czym ty? — O Żaczku, takim biurze zatrudnienia dla studentów. Każda robota dobra. Od mycia podłóg po malowaniu, niańczenia bąków, huśtania staruchów na krzesłach z biegunami, jak Bozię... wszystko mam już za sobą. Raz nawet smołowałem dach. Ale za długi jestem na to, tam trzeba przyczepnych. — To może ty i do prania się najmujesz? — Żeby nie te cholerne pralki w każdym mieszkaniu! Ja bym nawet za lodówkę się najął. Stypendium pół koła, a tu trzeba co najmniej półtora, żeby dojechać do pierwszego. — Toś ty z tego taki chudy? — Nie, kochanie. Chudy jestem z powodu dysproporcji pomiędzy wewnętrznym rusztowaniem a obudową. Ze mną jak z domkiem jednorodzinnym, dorobię się, dobuduję. — A może ja mogłabym ci pomóc w tym myciu okien? To umiem. U nas w domu... . — Głupio za to dziękować, ale od dziewcząt nie pożyczam nawet pomocy. — Nawet od... — Nawet od, tak jest. Nawet od... ech, Tulą, dziś chciałaś mi coś wmówić, czymś ugryźć. Przysięgnę, że po telefonie machnęłaś skrzydełkiem duszy na moje czekanie przed budą. To aż brzęczało w słuchawce. Dosłuchałem się tego mimo skołowania ostatnimi dniami sesji. — Wiesz — zatrzymałam się — jakoś mi lżej. Coś jak gdyby ode mnie odpłynęło. — Nie na długo. Tylko nie gryź paznokci, nie histeryzuj. Może przy myciu tych okien coś mi we łbie zaświta. 62 W biurze mama wyś ciskała mnie na oczach koleżanek, wycałowała, zmoczyła łzami. Była tak hałaśliwie szczęśliwa, tak nie po swojemu, jak gdyby tym wybuchem radości chciała mnie ostrzec przed jakimkolwiek zakłóceniem. Nie wiem, jaka byłam w jej biurze, ale jeśli odczytała bodaj jedną z moich spłoszonych jej wybuchem myśli, jest genialna. A może tylko matką, tylko zwyczajną matką? Ada przepadła, Kika przepadła. Kika, no, ostatecznie, ale Ada? Przecież to najidealniejszy materiał na lekarkę. Ci egzaminatorzy mają chyba zeza. Ada dzwoniła o tym. I z gratulacjami. Że się wspaniale spisałam. A ja, że Ada buja. — Mów prawdę. — A ona, że już dzisiaj uwierzyła. Wczoraj jeszcze nie. Wczoraj czekała jeszcze na jakąś dodatkową listę. Mówili, że ma być. Ale to ktoś wymyślił, ot, dla pocieszenia strapionych. Bo tam było istne płaczące Jeruzalem. Sama nie płakała, no, bo wiesz — mówiła —• jakoś głupio lamentować, kiedy może naprawdę nie ma o co. Przecież można ten rok przepracować gdzieś na klinice, jako pomoc pielęgniarska ' czy coś, albo może w szkole laborantów. Jeszcze nic nie wie, jeszcze szumi jej w głowie ta przeprawa przez morze łez. Ada nie przyjęta. A ja tak. Jeśli Wal potrafi mi przełożyć tę kabałę na język rozsądku, to go po-°* całuję. — A co z Kiką? Gdzie ona? — Szura po mieście. Ktoś wmówił w nią, że jest jakaś możliwość dostania się na Studium Nauczycielskie. Nie wiem dokładnie, co to takiego. Chce za wszelką cenę gdzieś być. Wiesz, ja ją rozumiem. Od tamtej chwili sprzed tablicy z ogłoszeniami nie weszła jeszcze do pokoju matki. Mówi, że albo gdzieś się zakotwiczy, albo da sobie przefasonować pyszczek, żeby się nie zdradzić przed matką. Ojczym ją o to prosił. On już wie. Chce Kikę pchnąć do biura. Już ci nic więcej nie powiem. — Ada! Błagam, wpadnij do mnie. Wpadnij, opowiem ci coś tak okropnego... 63 — Lepiej nie. Nie mam apetytu na okropności. Jestem przejedzona. Bardzo chciałam, żeby wpadła. Jest jakaś najprawdziwsza z nas wszystkich. Ot, z tymi gratulacjami. Jej jednej wpadło do głowy gratulować. Nie musiała, więc chciała. Jeśli chciała, to bodaj trochę ją to cieszyło. Cieszyło? Przegraną? A ja? Czy gratulowałabym? Chyba tak. Bo moja przegrana mało by mnie obchodziła. Ale gdyby mi zależało? Gratulowałabym. Ja tak, bo... Wiem, że gratulowałabym. Gratulowałabym z potrzeby. Adzie na pewno. Kice na pewno. Gosi? Oczywiście, tylko z małą goryczką pod językiem — tak, jak to właśnie było. Najserdeczniej i najmniej szczerze. Czy taki cocktail jest możliwy? Chyba tak. Przecież w cocktailu miesza się rzeczy słodkie i .gorzkie. I Poszłam do Loty. Oczywiście, że poszłam. Z niczym, pustką we łbie, z piaskiem w niewyspanych ślepiach, z odrazą do niej. Wal mógł sobie wczoraj mówić, że to psu na budę, bo tak najłatwiej, zwłaszcza kiedy się marzy o myciu szyb. W nagłym buncie zerwałam się z tapczana, zacisnęłam pięści. Rzuciłam się na Lotę za jej uczynność, bo — Boże mój — przecież spałabym teraz smacznie, przysięgam, gdybym nawaliła z zadaniem, gdyby na tej przeklętej liście była ona, nie ja. Jednak musi być ze mnie kawał niesamowitego drania, jeśli potrafię porządnemu człowiekowi nagadać tyle impertynencji. Ulżyło mi, usnęłam i — bez zapału, bez myśli i słów — rano poszłam. I jeśli to nie pech, to ja jestem Murzynką — na przystanku przy Karmelickiej Lota wyskakuje z nadjeżdżającego wozu. — A ja do ciebie — łapię ją za rękaw. — Rzeczywiście? No, to się przywitajmy. Raz jeszcze zapewniam ją, że właśnie do niej. Nie odpowiada. Czeka na dalszy ciąg. Nigdy przedtem u niej nie byłam. — Gratuluję ci — mówi Lota. — Pewnie się cieszysz. Bo to fuks. 64 Jest zmizerowana. Widać to bardzo wyraźnie. Może spłakana, może zapracowana, bo ona w czymś tam pomaga matce. A może nie tylko matce? Z trudem dała się nakłonić na ciacho. Nie pija kawy, a ciacho, powiada, owszem. Tylko że będzie jeszcze ku temu okazja. Przecież na pewno urządzę jakiś domowy jubel, więc czeka na zaprośmy. Kpi. Jasne, że kpi. Nigdy nie wpadłabym na pomysł zaproszenia Loty. Dobra, myślę, i popycham ją w stronę „Kopciuszka", takiej zadymionej nory, w której Bronek doprowadzał mnie do szewskiej pasji swoimi kolanami. — Lota — powiadam już przy ciastkach — stało się. Najgłupiej jak mogło. Nie jestem aż taka podła, żebym nie uznała tego wszystkiego, co zaszło, za świństwo. Słuchaj, mam pomysł. Wi$>m, że szatański, ale jeśliś mądrzejsza, wymyśl inny. Chcę, żebyś zapisała się na uniwerek jako ja. Kapujesz, jako ja. Beata Noda. I żebyś, no, w ogóle wszystko jako Beata. I zabrakło mi dalszego ciągu. A Lota poprosiła: — Mów dalej. — Dalej to nie wiem. Niech ci wystarczy początek. Resztę wymyśl sama. — A co ty, no, co zrobisz w międzyczasie? Czy przyjmiesz nazwisko Worman? — Niby po co? Będą dwie Beaty, jedna studentka chemii, druga córka moich starych. Ja sobie z nimi poradzę. A na uniwerku nikt nie wie, jak wygląda prawdziwa Beata. Wiesz, zdaje mi się, że słyszałam już o czymś takim. Bronek czy ktoś opowiadał o studentach zdających za innych egzaminy. Belfrzy patrzą w indeks, nie w twarze. Zresztą mogą patrzeć, przecież to nie nasza buda, w której dyr-dzio i całe pedciało znało nos każdej uczennicy. Och, te czasy naszej budy. No, Lota... — No, dobrze. Pomysł, przyznam, niesamowity. Ale za rok Beata zgłasza się do egzaminu wstępnego i... 5 — Gdybym była chłopcem ?5 — Kłopot z głowy. Nie zgłaszam się. Idę do aktorskiej. Zdecydowane. — No, to za cztery lata kończę chemię jako Beata Noda. I co dalej? — Nie wiem. — No cóż mądrzejszego mogłam powiedzieć? — Za cztery lata? Lota nie tknęła ciastka. To mnie wściekle irytowało. Powiedziała spokojnie: — Wydaje mi się, Tulą, że gadasz, ot, żeby coś powiedzieć, że z góry nie wierzysz w jakąkolwiek możliwość realizacji tego pomysłu. Bo jest absurdalny. W ogóle żaden. Pewnie chciałaś mi zaimponować jak najlepszą wolą i czekasz, żebym ci podziękowała i zapewniła, że wszystko w porządku. Nic nie może się odstać, więc musi być, jak jest. Nigdy nie byłaś idiotką, a. jedynym efektem twojej gadaniny jest wrażenie, że chciałaś mnie po prostu nabrać na coś w rodzaju beatyfikacji twojej niepoka-laności w tej egzaminacyjnej imprezie. Słuchałam jak przy rwaniu zęba,. Z otwartą gębą, ze skurczem w całym ciele, z paluchami zgiętymi w szpony. Bywało już ze mną różnie, ale takiej podłości nie przełknęłam jeszcze ani razu. A ona mówiła: — Powiem ci szczerze. Żałuję, że podsunęłam ci mój arkusz. Ale byłam przekonana, że oddamy wspólnie. Znałam przecież twoją rutynę w okłamywaniu sytuacji... — Straciłam głowę — wystękałam, choć tyle innych słów cisnęło mi się na usta. — A ja nie. Egzamin to właśnie głowa. — Więc jestem winna, co? — Nie mam żadnej pewności, że nawet przy równoczesnym oddaniu zadania nie ty, a ja byłabym wygrana. — No, ale bez twojej pomocy ja, przegrałabym z kretesem. — I po co tyle słów, Tulą? — To rzeczywiście na nic. Całkiem do luftu. Ale twoje podejrzenie, że przyszłam tutaj, żeby ci chlap- 66 nąć w oczy tym cholernym pomysłem, to świństwo! Żebyś wiedziała. Ostateczne świństwo! Nawet podłość! Gdybym się nie wstydziła, to jak Boga kocham, albo rozryczałabym się tutaj, albo wydrapa-łabym ci oczy. — Byłam na pewno piekielnie czerwona i głośna. — Ja całą noc, ja mamie... no, niech cię jasny pieron, Lota, przysięgam, jak nie odwołasz, jak nie powiesz... —? już dławiłam się płaczem. Lota podniosła się. — Jak to dobrze, że nie zjadłam ani jednego ciastka. Wcale cię nie przepraszam, bo pomysł był zbyt idiotyczny. Sobie rób wyrzuty. Ja myślałam zwyczajnie, jak każdy chyba na, moim miejscu. Widocznie jednak przy egzaminach należy myśleć jedynie o sobie. A ty mi życzysz diabli wiedzą czego. W końcu wyrządziłam ci jakąś grzeczność, a usłyszałam groźbę. Skorzystałaś z tej grzeczności, a jesteś ciężko obrażona. Idę. Serwus. Nie, siedź. Chcę wyjść sama. Wyleciała jak oparzona. Moją jedyną potrzebą, mocną aż do bólu, było przyłożyć twarz do wilgotnej trawy, mokrej jeszcze od rosy. Nie popędziłam na żaden trawnik. Cały pomysł wydał mi się teatralny. Chciało mi się samotności, odludzia, pustki. O niczym nie myśleć, nie mówić do nikogo. A jednak powinno się mieć kogoś, komu można opowiedzieć o swojej przegranej. Może nawet bardziej niż o tryumfach. On się do tego nadawał, Waldek. Był człowiekiem, którego chudość przylegała do mojej sytuacji. To śmieszne, ale naprawdę gdyby był tłustym Waldemarem, o twarzy pełnej, o zalanych sadłem oczkach... nie ma o czym mówić, takiego nie zniosłabym nawet jako korepetytora. Ale mój pastuszek zapewne pucował teraz okna po ileś tam złotych za metr, więc poszłam do domu. Już w przedpokoju poczułam zapach czegoś obcego, nowego, jakiegoś mocno politurowanego przedmiotu. Był. Stał na nowiutkim stoliku na kółkach, imponujący, pełen połysków i gałek, z mleczną szybą 5* 67 wielkości, no, bez przesady, ale małego okna. Telewizor, i to w moim pokoju! Telewizor! Mrużyłam ślepia, rozmrażałam, a on trwał, wielki, mocny. A na nim kartka papieru ze słowami: „Studentce pierwszego roku chemii — rodzice". Zmięłam kartkę, potem jednak wygładziłam ją, potem obmacywałam telewizor ze wszystkich stron. Obmacywałam i powtarzałam, że mój, że rodzice, rodzice... że to właśnie ci niezawodni, przed którymi ukrywa się tak wiele, a którym tak mało potrzeba, aby zrozumieli wszystko. A swoją drogą z tym telewizorem to coś w rodzaju wojny domowej. Zaczęła się, jeśli pamiętam, na kilka miesięcy przed moim wywaleniem z budy, czyli mniej więcej przed dwoma laty. Tą przewidującą okazała się, oczywiście, Majutka. — Ani słowa o telewizorze. Nie chcę o nim słyszeć przed maturą Aty. — Ale poza Atą istniejemy i my, ciekawi świata — argumentował papa. — Tylko jako dodatek do niej — upierała się mama. — nie chcę nawet myśleć o jej sam na sam z telewizorem. I tak szły pogaduszki przez miesiąc, aż do owego dnia mojej wielkiej przeprawy przez gabinet dyrdzia i wylądowania na suchym brzegu, z decyzją rocznej banicji. Telewizor wyparował z rozmów, każda wzmianka o nim była przypomnieniem mojej katastrofy. Mojej? O ileż łatwiej przeszłam przez nią aniżeli oni. Właściwie gwizdałam na to całe pudło, bo wyobrażałam sobie naszą rodzinkę wokół niego. Mama po chwili oglądania obrazu: — Przecież to bzdura, nie szkoda twojego czasu, Ata? Papa: — Ależ to interesujące, proszę, posłuchaj. Ja: — Mamo, ja naprawdę jestem świetnie przygotowana, pozwól popatrzeć. Mama: — Proszę, posiedź, ale pod warunkiem, że ojciec zacznie chodzić na wywiadówki. 08 Papa: — Czy nie można spokojnie popatrzeć w telewizor? Mama: — Spokojnie? Jeśli nie ma się poczucia odpowiedzialności, to oczywiście. Ja: — Mamo, przecież nic nie słyszę, co oni mówią. Mama: — Jak zwykle przeszkadzam, proszę, siedźcie, ja znikam. Papa: — A niech to... no, dobrze. Ata, do nauki. Ja: — Ależ, papo, przecież ten film niemal się kończy. Papa: — Ata, grzmoty zapowiadają burzę, radzę schronić się w bezpieczne miejsce, zresztą.. Ja: — Rzeczywiście, zresztą... — i przekręcamy gałkę, wygaszamy tę zdobycz cywilizacji, bo wiemy, ja i papa, że zniknięcie Majątki wcale nie jest równoznaczne z jej nieobecnością. No, oczywiście, mogło być także inaczej. Ale raczej właśnie tak. A jednak Miś chciał tego telewizora, i to z czystej pasji kupowania. Lubił zaopatrywać dom w najnowsze osiągnięcia techniki. On wymieniał kolejno odkurzacze na coraz nowsze typy, on przytaszczył pralkę, lodówkę — dwa razy ją wymieniał — on zamówił gdzieś jakąś szczególnie wymyślną froterkę, jakąś nadzwyczajną maszynkę do otwierania konserw, elektryczny młynek do kawy, prodiż i chyba połowę sprzętu kuchennego. Był to teren jego bezapelacyjnej samodzielności. Nigdy nie zasięgał rady Majutki, kupował, przynosił i zwycięsko wodził oczyma po naszych twarzach. Musiałyśmy kilkanaście razy powtarzać, że jest niezastąpiony w swojej pomysłowości, że to, co kupił, jest wprost cudowne. Żądał tego, a my basowałyśmy, i było miło, bo Miś się cieszył, bo Majutka była zadowolona. Wstrząs nastąpił przy zaopatrzeniu kuchni w robota. Kiedy papa zaczął opróżniać wielkie blaszane pudło, Majutka poprosiła: — Przestań, bo ćmi mi się w oczach. Po co to dla domu, w którym nie gotuje się obiadów, w którym nikt nigdy nie nauczy się tego schematu czynności. 69 Miś pracowicie składał jedną maszynkę po drugiej, wykręcał, przykręcał, dobudowywał. Odejmował, załączał do kontaktu. Warczało to niesamowicie. Manipulował przy tym przez pół dnia, sam, w rozbe-beszonej kuchni, do której Majutka nie chciała wejść, dopóki to szaleństwo nie zniknie z widnokręgu, jak mówiła. Zniknęło, ale rzeczywiście jedynie z widnokręgu, bo papa zamelinował je gdzieś, dyskretnie przemilczając, że nie może zakupu zwrócić, bo coś tam trzasnęło przy próbie zestawienia czegoś tam. Przez kilka następnych miesięcy nie > zobaczyłyśmy w domu niczego z dziedziny wynalazczości. Nadszedł jednak ów dzień, w którym Majutka odkryła najzupełniej przypadkowo robota, zapomnianego, zaniedbanego. I nadszedł wieczór wielkiego sądu nad wielkim Misiem, który właśnie tego dnia zgrzeszył kupnem jakiegoś nadzwyczajnego wiecznego ołówka, z gwarancją trwałości na lat dziesięć. Właśnie demonstrował mi jego sześć kolorowych sztyftów, kiedy Majutka wpadła, i zaczęła o robocie. Ostrożnie. Wywiadowczo. Czy pamięta dzień, w którym odniósł robota do sklepu i wrócił zadowolony, że nie potrącono mu nic a nic z wyłożonej należno-ności? Oczywiście pamiętał, jak gdyby to było wczoraj. A co? Czy może chciałaby jednak... — Nie — Majutka filuternie zmrużyła, swoje ślipięta. — Wyobraź sobie, że twój robot się okocił. Potem ślipięta rozszerzyły się w ciemne oczy, a usteczka strzeliły racą wyrzutów i pretensji, że oczywiście, kilka tysięcy złotych melinuje się gdzieś za lodówką jak szmelc, a kiedy już kilka razy bardzo wyraźnie podkreślała, że tej zimy nie włoży na siebie futra z tym wystrzyżonym przez mole kołnierzem, to Miś gwałtownie ogłuchł. No i zaczęła się przekładanka, bo Miś absolutnie nie pamiętał żadnej wzmianki o kołnierzu, a Majutka przypominała, sytuacje, miejsca, okoliczności, w jakich właśnie o tym kołnierzu... Misiowi w pewnym momencie powiodło się przeprowadzenie dowodu, że właśnie w owym, cytowanym przez Majutkę dniu był w podróży i — 70 no i... dwa silne trzaśnięcia drzwiami, kilka dni zakonnego milczenia,, kilka bardzo późnycn. powrotów Misia do domu i kilka żałośnie monotonnych godzin z Majutka, kiedy to po raz już nie wiadomo który wysłuchiwałam scenariusza filmu z życia moich najbliższych. Wiele kadrów tego scenariusza, znałam na pamięć, i to w dwóch edycjach, bo i ]VIisiowi zdarzało się, szczególnie na spacerach ze mną, rozwijać swoje pretensje do Majutki. Wieczór tego dnia był pełen rozmów o telewizorze jeszcze nieczynnym z powodu braku anteny, ale już istniejącym jako co najmniej nowy członek rodziny. Przez dobrą godzinę szukano dla niego najodpowiedniejszego miejsca. Koniecznie u mnie w pokoju. Bo mój, bo jestem jego duchową matką, bo... — to bąknął jedynie Miś i to w chwili nieobecności mamy — bo kanasta przy telewizorze jest niemożliwa, nie mówiąc już o bridżu, bez którego życie mamy wyjałowiłoby się do cna. Pokój Misia był dla telewizora za mały. Potem przyszła noc i moje sam na sam z tym zamglonym oknem, które w ciemnościach miało w sobie coś perlistego, jak poranki o niepewnej pogodzie. Bronek mówi o sobie, że zarówno szczęśliwe jak i nieszczęśliwe zdarzenia działają na niego jednakowo sennie. Śpi mu się wtedy świetnie. To jest cecha tchórzów — oświadczył — uciekinierów w niebyt. Tej nocy ucieczka się nie powiodła. Obłożyłam się kilkoma tomikami wierszy, tych najukochańszych. Były jak suche, wyzbyte soczystości owoce. Ani rozgryźć, ani żuć. Trafiłam na wiersz Szymborskiej kończący się słowami, że człowieJk jest tyle wart, na ile go wypróbowano. Strąciłam wszystkie tomiki na podłogę. Przy każdym opuszczeniu powiek odnosiłam wrażenie, że ktoś obcy przeszkadza mi, krępuje, natrętnie mi się przygląda. Przy podniesieniu powiek trafiałam na szybę telewizora. Już--już zdawało mi się, że — rozziewana-----jeśli wytrwam chwilę nieruchoma, zasnę, gdy przyszła myśl 71 o Locie. Nic się we mnie nie poruszyło. Że nie spałam, na to przysięgnę, ale przecież mogę również przysiąc, że z szyby telewizora wypłynął, dosłownie wypłynął, głową do przodu, pastuszek. Dopłynął do tapczanu... i... wciąż w pozycji poziomej, wciąż w powietrzu, choć tuż nade mną, położył mi obie swoje łapy na piersiach. Nic nie bolało, nie przerażało. Patrzyłam w jego niebieskie oczy. Powiedział, że mył szyby bardzo wysoko i nagle zobaczył, że nie śpię, i odpłynął od szyb do mnie. — Człowiek jest tyle wart, na ile go wypróbowano — powiedział. Otworzyłam oczy szeroko i zdążyłam uchwycić jego cień, znikający w szybie telewizora. Obudziłam się już w ciszy opustoszałego domu. Mama i papa, zapewne ostrożnie, z pełnym zrozumieniem dla mojego zmęczenia, wysmyknęli się z domu. Ja po nich. Zamykałam za sobą drzwi cicho, jakby w obawie obudzenia kogoś. Pobiegłam do Zakładu Chemii. Był cichy, pusty, ani trochę podobny do tego sprzed kilku dni. Był domem po wielkim wstrząsie, jak gdyby mury budynku brały udział w wielkim turnieju i teraz były zmęczone. Szczególnie schody na pierwsze piętro. Nieprzyjazna jest pustka, przez którą trzeba iść długimi korytarzami, nie wiadomo, w którym kierunku. Czy w ogóle jest tu jakaś żywa ludzka istota, gotowa cię wysłuchać? Już minęłam te drzwi sali wykładowej, w której podpisywałam cudze wypracowanie jako swoje. Potem jeszcze jakieś i jeszcze i zaczęłam zrazu ostrożnie, ale potem coraz odważniej naciskać klamki. Nie ustępowały. Ani pierwsza, ani druga, trzecia, czwarta. Nacisnęłam piątą, już odważnie, już gwałtownie, już z przeświadczeniem, że nic z tego, kiedy ustąpiła, a ja wpadłam. Tak, wpadłam do obszernego pokoju, z bardzo obszernym biurkiem pod oknem i z bardzo gwałtownie zrywającą się od biurka kobietą w bielutkim kitlu, w wielkich okularach na nosie. Och, jak się przeraziłam! Ona, z otwartą buzią, w jednym końcu pokoju, ja z równie szeroko 72 otwartą przy drzwiach, których nie mam odwagi zatrzasnąć. — Czego sobie pani życzy? — widocznie zorientowała się, że nie mam bomby atomowej, bo wymusiła na sobie uśmiech. — Ja... no... myślałam, że drzwi zamknięte, bo tamte wszystkie... Zapewne uświadomiła sobie, że jest sama, w budynku, że należy mieć się na baczności. — Ja chciałam... ja w sprawie przyjęcia, to znaczy nie mojego... ja jestem... —? Przyjęcia są zakończone. Czy pani w sprawie reklamacji? — O, właśnie... — Nareszcie na płytkiej wodzie, bo już traciłam oddech. ?— Chciałam zareklamować pewną niesprawiedliwość, jaka się wydarzyła... — Ja nie, ja nie... proszę do profesora, do kierownika katedry, do rektora, ale... — Ale ja nie o przyjęcie, bo jestem na liście. Ja chciałam w sprawie tego egzaminu... Była już przede mną, o wiele teraz niższa niż z piedestału katedry, za którą siedziała w czasie egzaminu. —- Wiem, wiem — mówiła łagodnie, perswadują-co, jedną rękę trzymała na klamce, drugą lekko kierowała mnie ku wyjściu. Wyszłam. Jasne. I stałam przez chwilę pod drzwiami, słuchając zgrzytu klucza. Bo ona się od środka zamknęła. Dopiero teraz odczytałam z tabliczki na drzwiach, że ten babski okularnik jest docentem. Krystyną Hoboćko ozy jakoś tam. Niech cię pokręci — powiedziałam drzwiom i poszłam do następnych, już zbuntowana, już zła na siebie. A na tabliczce było, że jest to gabinet profesora i że należy się zgłaszać do sekretariatu, numer drzwi jakiś tam, tuż obok. Zgłosiłam się. Nieruchoma klamka powiedziała mi, że mogę sobie naciskać, ile wlezie, bo i tak nie ustąpi. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę w krótkim palcie, z parasolem w ręce, wsadzającego klucz do dziurki w drzwiach 73 z napisem: „Gabinet profesora". Twarzy spod zwichrowanego kapelusza nie widziałam. — Dzień dobry — powiedział. — Sekretariat nieczynny. — Widocznie idąc tu, zauważył moje szamotanie się z klamką. — Właśnie — powiedziałam — a ja mam pilny interes do profesora. — Do mnie? — miał także okulary, ale normalne, nie zasłaniające pół twarzy. — Zdaje się — powiedziałam — bo ja jeszcze się nie orientuję. Już otworzył drzwi, ale nie zdradzał ochoty wpuszczenia mnie. — Pani w jakiej sprawie? _ — O, żeby to można tak w jednym zdaniu — rozłożyłam ręce — ale jak się nie wygadam, to nie odejdę. — Słowa plątały mi się już bez tej zadzior-ności, za którą tamta wyrzuciła mnie za drzwi. — No, dobrze — ustąpił, a ja za nim, do wnętrza. Zatrzymałam się przy drzwiach patrząc, jak wiesza parasol, jak pozbywa się płaszcza i wciąga na siebie kitel. — Proszę usiąść! — Wszedł za biurko zawalone książkami i czasopismami. Obawiałam się, że go zza nich nie zobaczę. A było tam jedyne krzesło, właśnie przed biurkiem, reszta pokoju to po prostu laboratorium lub coś podobnego. — No, słucham — powiedział. Przypatrywałam mu się z ciekawością. Był mizerny, po prostu chudy, ale jakże inaczej niż pastuszek. Chudzizna pastuszka to krzepa, której można powierzyć ciężką robotę, a ta profesorska pełna niemocy, bezbronna jak gdyby zwracała się do mnie z apelem: nie męcz. — Ja słucham — powiedział raz jeszcze, zatrzymał rękę na jakimś czasopiśmie. —- Ja, panie profesorze, w sprawie przyjęcia... Uniósł tę rękę z czasopismem w górę, dosłownie jak w obronie. — Nie, nie, ja jestem przyjęta. Jestem na liście. 74 Tylko, że ja, proszę pana profesora, odwaliłam zadanie, gorzej, ja, proszę pana profesora — zacisnęłam palce na poręczy fotela — ja po prostu podpisałam swoim nazwiskiem wypracowanie koleżanki... i ona przepadła, a ja zostałam przyjęta i... Zdjął okulary. Nie miałam pojęcia, czy dziwił się, czy uśmiechał. Ogromne czerwone koła zatoczyły się przede mną. Nigdy tego nie miałam. Koła te przejechały przeze mnie. Gdy się przetoczyły, on stał już obok biurka, już z ręką wyciągniętą w kierunku drzwi do sąsiedniego pokoju. — Pani Krystyno! — Jezu — stęknęłam. A on do tej okularnicy, bo stanęła w drzwiach, niemal równocześnie z jego zawołaniem: — Proszę posłuchać. To pani resort. Ta panienka, oddała cudze zadanie jako swoje. — Niemożliwe — okuła rnica założyła na brzuchu ręce jak najgłupiej, jak tylko kobiety to mogą zrobić. Profesor zapytał: — I pani przyszła z tym do mnie? Dlaczego? Przecież wypracowanie zostało przyjęte, sama pani powiada, zaakceptowane. — Ale ta, której zadanie podpisałam, nie została przyjęta. Ona podsunęła, mi swoje, och, jak trudno to opowiedzieć! Ona podsunęła mi swoje, bo widziała, że sama nie zrobię, a tu przyszedł asystent... Nagle sygnał! Z brzucha. Skurcz. Kolczasty. Przenikliwy. Alarm! W całym ciele. Rany Julek, niemożliwe! Muszę wytrzymać! Muszę! Oczy napierają na orbity. Boże! Mamo! Ratujcie! A może, może przejdzie. Może... nie, nie! Unoszę się nieco. Siadam sparaliżowana strachem. Już cała jestem popłochem, Boże, mamo, Boże! Nie, nie, przecież nie podniosę dwóch palców, jak w szkole! Przecież nie przyznam się! —? A jak się pani nazywa? To pytała okularnica. 75 — Beata Noda, a ta druga Lota Worman. Ta, nie przyjęta. -.,.;• — Dlaczego jednak przyszła pani z tym do mnie? Żeby odstąpić miejsce owej Locie? — Ja już nie mogę mówić, panie profesorze — jąkałam — ja może zaraz wrócę. Gryzę wargi. Wpijam paznokcie w blat biurka. Ucisk rośnie, olbrzymieje. Już nie ma mnie tu, przed biurkiem, już szaleję myślami po korytarzu, już tylko usiłuję wyobrazić sobie, gdzie jest to jedyne, upragnione miejsce, do którego... Boże, dlaczego, dlaczego nie można powiedzieć! Ot, tak, prosto, jak o głodzie, bólu zęba, nogi, dlaczego wiję się z bólu i wstydu, czemu udaję, że jeszcze rozumiem, co do mnie mówią, dlaczego jesteśmy tak zakłamani, tak trudni dla siebie? — To ciekawe — i znowu: — Proszę siadać. Więc pani zdecydowała się zrezygnować... — Wolałabym oczywiście, żeby Lota... żeby bez mojej rezygnacji, a zresztą niech ona... — było mi już naprawdę wszystko jedno, byle znaleźć się poza gabinetem. — I robi to pani w imię sprawiedliwości — mówił nakładając z powrotem okulary — w imię sprawiedliwości, i w imię sprawiedliwości gotowa jest pani stracić rok studiów. No, a pani, Krystyno... Już nic nie widziałam, nie słyszałam: Wykrztusiłam, że przepraszam, ale... i wybiegłam na korytarz. Przez okamgnienie byłam niezdecydowana, w którym biec kierunku. Potem z najgorętszym apelem do Boga, by dozwolił mi dobiec do tej zacisznej przystani, dopadłam jakichś drzwi, potem niemal już z płaczem innych, bo tamte były zamknięte, i w końcu znalazłam się tam, gdzie mogłam swobodnie pozbyć się tej nieludzkiej udręki i rozpłakać się. Nad moją głupotą, bo przecież znałam tę przypadłość, towarzyszącą mi przy zdenerwowaniu. Nigdy przed egzaminami nie pijałam mleka, a, dziś nie tknęłam śniadania, tylko właśnie szklankę mleka. A potem, idąc wolno korytarzem w stronę ga- 76 binetu profesora, rozmyślałam, że nad sprawą Loty i moją wisi fatum. Głupia jest sytuacja dziewczyny stojącej pod drzwiami profesora, któremu musi wyjaśnić przyczynę swojego zniknięcia. Ale trzeba było jakoś zakończyć tę sprawę, więc zastukałam i nie czekając na odpowiedź, weszłam. Siedział przy biurku, z tym czasopismem w rękach, z okularami na czole, bardzo nisko pochylony nad papierem. Podniósł głowę, opuścił okulary — jak gdyby nie poznał mnie, czekał na moje pierwsze słowa. — Ja bardzo przepraszam, mnie tak przykro, ja musiałam, to takie nerwowe... — Aha. I co? — No właśnie, i co? — No, dziękuję, dziękuję. Już nie potrzeba — i podsunął okulary na czoło. — Do widzenia pani. — Ale ja chciałabym wiedzieć... — No, nic, nic, pani Krystyna, pani docent stwierdzi. Do widzenia pani. Oczywiście, że stwierdzi. No, mam z głowy. Wszystko. Lotę, chemię. Idiotyczne sny. Teraz jeszcze dom i telewizor. Boże, żeby własny brzuch sprawił człowiekowi tyle kłopotu! U mnie każda część ciała ma swoje kaprysy. No, dobra. Boże, jaka jestem zmęczona! Ale długo byłam studentką! Ile to? Dwie doby, trzy? Dobre i to. — Potem łaziłam po ścieżkach Lasku, słuchałam żwiru pod podeszwami, ptaszków tak głośnych, że można było nie myśleć o niczym, dzieci tak nieprzyjemnie rozkrzyczanych przy karuzeli, że trzeba było uciekać. W pewnym miejscu przykucnęłam nad mrowiskiem i bardzo dokładnie obserwowałam ten cały uporządkowany bałaganik, w którym wszystkie mrówki wiedziały, co robić. Mamie oczywiście nic. Postawiła tort, taki stołówkowy, więcej ciasta niż masy. Omal się nim nie udławiłam. Mama, że gośoi mnie, czym chata bogata — ta ich stołówkowa chata pożal się, Boże — 77 a mnie dosłownie kłuje w gardle i sercu. Chyba nie ma cięższej operacji jak wykrawanie wdzięczności z grzesznego sumienia, Szkoda, że bodaj okresowa reinkarnacja jest niemożliwa, można by sobie po-wyć trochę w charakterze psa. Albo zamienić się w kota i miauknąć tak na całą stołówkę, prześmier-dłą smażeninami na kunerolach. — Tak — powiada matczysko — masz rzeczywiście ciężkie dni za sobą. Ale za to przed tobą wakacje. Już pomyślałam o niespodziankach, które na pewno odprężą cię i ucieszą. — A mnie się chce spać — przymrużyłam oczy. Za nic nie chciałam dowiedzieć się o planach mamy. Sama nie miałam żadnych, jak ktoś świadomy tego, że jego sprawa nie dobiegła końca, że ma przed sobą jeszcze spory kawał trudnej drogi. Poszłam ze stołówki wprost do akademika, w którym mieszkał pastuszek. Ale też to budynek! Sześć pięter, z tysiąc okien, wejście jak do hotelu kategorii specjalnej. W hallu portier. A ruch jak na ulicy. I kawiarenka za szklaną ścianą, i chyba bufet, no, oczywiście, bufet, bo wydają coś tam, zza tej lady, jakieś talerzyki z czymś, jakieś filiżanki z parującą zawartością. Takie to nie przylegające dc sylwetki mojego Waldka, że chyba się pomyliłam.— Rześki? — portier nakłada okulary, szuka, wertuje jakąś księgę. Pokój numer trzysta sześćdziesiąt dwa, ale panienka zaczeka, o tam, w saloniku. Spróbuję się dodzwonić. Waldemar zjawia się chudy, długi, wymięty. Zbiegł z trzeciego piętra i dyszy. — Ano, ja — mówię jego niebieskim wytrzeszczonym ślepiom. — A wiesz, że spałem. Zmordowała mnie noc na stacji. Dwa wagony żelastwa za dwie stówki, niech ich... — U mnie byłeś — wstaję. Jestem blisko niego, mówię szeptem. — U mnie byłeś, wypłynąłeś z telewizora, unosiłeś się nade mną. — Rzeczywiście — kładzie mi rękę na ramie- 78 niu. — Trochę bałem się, że nie w porę, ale zaryzykowałem. Dobrze trafiłem? Usiedliśmy. — Waldek, jestem chora. — Nic groźnego. — Nie stać cię na nic więcej? — Nie wszystko, na co mnie stać, nadaje się do prezentowania w hallu. — Ale z ciebie kawał... — ktoś przerzucający stronice jakiegoś skryptu przyjrzał mi się. Urwałam. Podniosłam się. — Przepraszam za najście. Dogonił mnie w bramie. — Chodź na skwerek. Przecież przyszłaś z czymś albo po coś. Rozbroił mnie łapskiem położonym na mojej opartej na ławce ręce. Opowiedziałam o rozmowie z profesorem. Nie spuszczał ze mnie oczu. Kilka razy przesunął językiem po dolnej wardze. Mówiłam długo, bo nawet o tym suchym torcie w mamy stołówce i o tym, że przecież na całym wielkim świecie jest tylko jeden drągal, któremu chcę o tym mówić, a ten przyjmuje mnie ordynarną propozycją. Powiedział, że powinien uklęknąć tu, na oczach całego akademika, i skłonić głowę przed taką, co to poszła na szafot, nie mrugnąwszy okiem, a teraz siedzi, już oczywiście z głową na kolanach, i czeka na cud umiejscowienia, jej z powrotem na karku. — Czy nie rozumiesz, dziewczyno — załamał ręce — że twój brzuszek okazał się rozsądniejszy od twojej reprezentacyjnie noszonej główki? Szkoda tylko, że tak późno doszedł do głosu. Kilkanaście minut wcześniej, a los człowieka potoczyłby się innymi torami. — Więc uważasz, że się zbłaźniłam? — Są sytuacje, w których tylko błaznom wolno mówić prawdę. Ale ty niestety bierzesz życie poważnie. — Chyba nie za bardzo, jeśli dobijam się o sprawiedliwość. 79 — Oj, dziewczyno, powiedziałaś coś bardzo obciążonego doświadczeniem. Zirytowałam się. — Nie rób ze mnie starej kwoki. I w ogóle pal cię sześć! Zamiast jasno powiedzieć, co dalej, ty gadasz, jak gdybym naprawdę straciła głowę. — Według mnie, albo dwa studenckie łby spadły przy tej operacji, twój i Loty, której raz na zawsze zamknęłaś drogę na studia, albo — tarł przez chwilę czoło prawą ręką, bo lewa wciąż dociskała moją do ławki — albo obie jesteście studentkami. Ta w okularach jest babką z macierzyńskimi instynktami. Tylko dlaczego cię przegnała? To daje do myślenia. Cała ta gadanina, choć siedzieliśmy jeszcze godzinę na, ławce naprzeciw tego akademickiego kolosa, była po prostu flirtem. Idąc do niego nie spodziewałam się ratunku, rady, pomocy, chciało mi się być przy nim. A jemu nie chciało się wracać do pokoju. Kręcili się tam przed akademikiem koledzy, przypatrywali się babce, z którą siedział, której łapę przyciskał do ławki. I wróciłam do domu jak po randce. W tej chwili odczuwam jakieś rozszerzenie się świata, wyolbrzymienie przestrzeni. Nigdy nie było tak daleko do Kiki, do Ady, do Gośki, jak teraz. Niedawno jeszcze rozchodziłyśmy się na kilkanaście godzin międzyszkolnych. Dziś do Kiki musiałabym jechać dwoma tramwajami i kto wie, czy nie trafiłabym na jakąś scenę domową, dotychczas mi całkiem obojętną. Do Gosi... ho! ho! Czort wie, na szlakach jakiego nowego renesansu ona wędruje. Do Ady... do Loty... Rozlazłyśmy się, może spotkamy się kiedyś na zjeździe koleżeńskim. Z Gosią — g*wiazdą sceny czy ekranu, z Kiką — wychowawczynią w jakiejś tam klasie męskiego liceum, bo że do męskiego pruć będzie, daję głowę, tę ściętą dziś przed południem. A Ada pewnie zostanie kierowniczką przychodni Świadomego Macierzyństwa. Ciekawe, z czym ja przyjdę? 30 Majutka koncertuje w kuchni. Na talerzykach, sosjerkach, kompotierkach, półmiskach. Żongluje puszkami, pudełeczkami, wkręca swoje umiejętności w masy tortowe. Jutro, jutro wieczorem w powłoce ze złocistobłękitnorudej lamy... ten błękit przejawia się jedynie przy poruszaniu, w nieruchomej pozycji jest tylko złocistoruda, widać będzie z uśmiechem szczęść»-dwie stare ciocie, dwoje państwa Romanowych. Ona — Roma, a on Karol, ale u nas zawsze Romanowi, i może jeszcze kogoś, a wszystko z okazji osiągnięcia szczytu marzeń: uzyskania przez córkę godności studentki wyższej uczelni. Że też jej się chce zaprącowywać do późnych godzin, że też nie pozwala na towarzyszenie w tej morderczej pracy. Że też musi się to wszystko odbyć akurat jutro, w dniu, w którym z całą pewno-śoią otrzymam pisemne potwierdzenie mojego skreślenia z listy studentek. Bóg z nią. Z ciotami i kanapkami, z wędliną, po którą papa jeździł do dalekich znajomych w okolicy, z butelkami wina, które nie mieściły się w lodówce i za które oberwał, że nie dobrał wysokości flaszek do wymiaru naszego eskimosa. Jutro — dzień, w którym nie śmie zaistnieć chmurka niezadowolenia. Jutro wszystko musi być takie właśnie, jak sobie wyimaginowała Majutka. Jutro wszystko będzie jej dziełem. Od kanape- czek wielkości pięciozłotoweczki do córeczki w cudownie leżącym letnim dżerseju. Jutro będzie równocześnie inauguracja telewizora, bo ten od anteny dzwonił, że dziś nie może, ale za to jutro na beton. Jutro... no, dobrze. Tylko czy nie najpiękniejszą przygodą dnia jutrzejszego byłaby jakaś wyprawa w krajobraz, wszystko jedno z Bronkiem czy Waldkiem, i powrót o świcie? Albo bez powrotu, z listem zawierającym kilka słów. Ot, na przykład: „Mamo, przepraszam za kłopot z przyjęciem. Skorzystajcie z okazji, urządźcie stypę. Smacznego". Rano na ulicach czarcia zabawa. Huraganowy deszcz, a taki skośny, jak gdyby nie obowiązywało 6 — Gdybym była chłopcem 81 prawo grawitacji. Doniczki z balkonów fruwają, blachy na dachach jęczą, chlust wody raz po raz grzmoci szyby. Piekielny atak wściekłości na ten cały porządek świata z tablicami rozkładów jazdy autobusów, z rozhuśtanymi znakami przystanków tramwajowych, ze sparaliżowanymi wozami tramwajowymi, z punktualnością ludzi tłoczących się w bramach i spoglądających co chwila na zegarki, bo przecież o tej porze powinni już siedzieć za biurkami, stać za ladami, przy maszynach. Jest tak ciemno, że błyskawice rozrywają ludziom siatkówki w oczach, przynajmniej ja mam takie wrażenie. Moi starzy pewnie przeskakują jak małpoludy z bramy do bramy, bo mama nie uznaje spóźnień. Nawet w godzinie sądu ostatecznego sprawdzałaby listę obecności nieboszczyków. A papa lubi wichury, huragany. W walce z naturą — powiada — ciało ma nareszcie godnego siebie przeciwnika. A ja leżę. No, nie tak zupełnie, bo co chwila zdaje mi się, że w którymś z pokoi coś trzasnęło, że któreś z okien poszybowało w dal, że wodogrzmoty zalewają podłogi. Ale nic się nie dzieje. Za kwadrans świat zmyty i trzeźwiejący z przerażenia wróci do normy. Za kilkanaście minut zadzwoni listonosz albo i nie zadzwoni, tylko wrzuci do skrzynki zawiadomienie o skreślaniu z listy. . Ech, gdyby tak pohulać sobie w taką burzę, walnąć doniczkami w okna, za którymi siedzą teraz pokurczeni ze strachu ważniacy, tworzący te cygańskie drogi, na których łatwiej złamać kark niż dobrnąć do celu. Mówię, jak myślę, a kto myśli inaczej, niech sobie usiądzie w pustym mieszkaniu, pomiędzy kuchnią, w której aż ćmi się od smakołyków przygotowanych na święto zwycięstwa, między taką kuchnią z jednej strony, a skrzynką na listy z drugiej, w której znajdzie się arkusik papieru z pieczątką dziekanatu Wydziału Chemii. A może w ogóle kichną na taki sposób rozprawiania się z jakąś tam oszustką, po prostu skreślą z listy i finita la commedia, tak źle zagrana, że gwizdać na aktor- B2 skich szmirusów mojego typu. A do tego Ada. Obie z' Kiką przebałaganiłyśmy w szkole tyle, że jakiś dodatkowy roczek byłby może skromnym okresem na uzupełnienie zagubionych wiadomości. Ale Ada... Ada, która przez trzy ostatnie lata licealne była czynnikiem zaufania całej klasy. A teraz... Żeby te pioruny i błyskawice waliły w zakute łby jurorów z wysokiej akademii! Och, żeby któryś dobrze trafił! Potem przyszło słońce. Otworzyłam okno. Rześko, jak gdyby naprawdę coś się odmieniło. I listonosz zadzwonił. Kupa listów. Dwa polecone, do papy, i widokówka z Zakopanego. Gosia! Cudo! „Byliśmy wczoraj na Hali Gąsienicowej. Jestem oczarowana swobodą. Leżeliśmy nad Zielonymi Stawkami. Tu nie ma ani śladu rzeczywistości. Tańczyliśmy wyzbyci wszystkiego, co ziemskie. Ciao, wracam za trzy dni — Gosia". Tańczyliśmy? Więc Wan? Więc jednak drzewo zrodzone z korzeni pierwszej miłości służy na starość jako materiał na trumnę. Ktoś przekonywał mnie o tym, ale kto, ale kiedy? Na widokówce Giewont z krzyżem. Nad krzyżem dopisek, nie jej, chyba partnera: „W tej kaplicy ją poślubię". Do południa, gawędziłam z tym od anten. Wchodził na dach, wracał, znowu wyłaził, znowu przysiadał przed telewizorem, kręcił gałkami i głową, wciąż mu coś syczało albo skrzeczało, a że były przerwy w nadawaniu programu, więc musiał czekać. Miał najwyżej dwadzieścia lat, a pewność siebie człowieka, dla którego życie, przyszłość, w ogóle wszystko — to dosłownie książka z bajkami. Brzydal, ale z tych, u których pospolitość nabiera cech nerwowości. Na wsi zachowałby zapewne tę pospolitość, tu jest już cywilizującym się cwaniakiem. Kiedy nauczył się swojego zawodu? W Zasadniczej. Ale i przedtem miał ciekawość. — Bez ciekawości, proszę pani, wszystko krewa. — On w tym pudle — stuknął w telewizor — jak we własnym pokoju. Choć własnego nie ma, ale będzie. Może, jak zechcę, 6« 33 rozkręcić i rozłożyć na części zasadnicze, i trzy patyki temu, kto prędzej złoży niż on. Już się zakładał, nie o patyki, a o litry. Oczywiście, że wygrał. Wypili w czwórkę. Ale bez nosa ?— nic. Nos najważniejszy, czyli ciekawość. Dziewczyn? O rany! Ile! Własną? Każda własna. Nie żeby był latawcem, ale — wie pani — są przecież niedziele. Jak niedziele bez meczu, to z dziewczyną, jak z meczem, to bez dziewczyny. Meczu nie opuści. Nawet jeździ do innych miast, gdzie grają nasi, albo jest międzynarodowy. —? Proszę pani, jak w człowieku zagra... — nie od razu znalazł właściwe słowa — to najmocniejsze, ta siła, ta dusza krwi jak się zerwie, jak zagra, to niech się dzieje, co chce, ale krwi kibica nic nie ostudzi. Proszę pani, dla mnie, kto nie zna meczów, nie zna, co życie. Picie — owszem, dziewczyna ?— owszem, ale po popiciu i dziewczynie coś straciłeś, a po meczu, jak udany, wygrałeś, a jak nieudany — o rany, calutką noc możemy z kumplami o tym, jak ten sfaulował, a tamtemu przy karnym piłka z nogi uciekła. Rozumie się ich ból. I tak siedzieliśmy, ja zasłuchana, on pełen beztroskiej radości życia, pracy, rozrywki. Kiedy po raz chyba już czwarty wrócił z dachu, oświadczył, że jak teraz nie zagra, to pójdzie handlować papuciami. Zagrało, więc widocznie ucieszony, że zostanie przy zawodzie teletechnika, czy może się to zupełnie inaczej nazywa, pocałował mnie w rękę i kazał podpisać świstek papieru z oświadczeniem, że wszystko gra, jak należy. Potem, rozglądając się wokoło, zapytał, ozy nie ma tatuńcia albo mamuńci w domu. Nie, nie o podpis chodzi, ale to na papierku państwowe, a człowiek tyle razy na dach łaził, i to na taki z dziurami, że potknij się, a mortus na amen... Z beznadziejnego oblicza swojej słuchaczki domyślił się, że nie kapuje, i przyrzekł wpaść jeszcze jutro po południu, bo trzeba koniecznie stwierdzić, czy wszystko w porządku. Kiedy po jego zniknięciu znalazłam się w kuchni, 84 w śledzikowo-cebulowym zapaszku mojego święta, pożałowałam, że nie poczęstowałam go bodaj cząstką tych wspaniałości, przeznaczonych dla gości, wśród których on byłby mi najmilszy. A gdyby kiedyś zabrał mnie na mecz, taki, na którym dusza krwi krzyczy, to kto wie.... W Sławie i chwale Iwaszkiewicza Janusz, w rozmowie z Cherubinem, marzy o spotkaniu prawdziwego człowieka. Cholera, jak wygląda prawdziwy człowiek? Czy taki ryczący na meczu kibic to właśnie on? Czy może taki, co ma tę prawdziwą ciekawość, tego nosa, bez którego szkoda fatygi w życiu. No cóż, nadciągnął wieczór. Z oszklonej szafki ruszył serwis chiński z tak cienkiej porcelany, że strach dotknąć. Oczko w głowie mamy. Niech ręka boska broni, aby kiedykolwiek zabrakło w nim bodaj jednej sztuki. W jej pojęciu jest to najcenniejszy przedmiot naszego domu. Na dwanaście osób, z talerzami, sosjerkami, wazami, półwazami, ćwierć-wazami, z półmiskami podłużnymi i półokrągłymi, diabli wiedzą, do czego służącymi, może gdzieś w Chinach coś o tym wiedzą, ale ani ja, ani mama nie mamy pojęcia. A jednak jesteśmy do tego serwisu przywiązani tak właśnie, jak mamie to odpowiada. Mnie i papę raduje zawsze fakt, że nikt inny poza mamą nie ma prawa przystąpić do zmywania tego serwisu. Jej pieszczotliwy dotyk uratował dotychczas jego całość, mimo że co najmniej kilka razy w roku odbywa swoją drogę z szafki na stół. Przede wszystkim w imieniny mamy, papy, obu ciotek. No i na Wielkanoc, i na Boże Narodzenie... i w te niekalendai-zowe święta, w czasie których papa kupuje dużo kwiatów, mama ubiera się w bardzo ładne suknie, oboje patrzą na siebie wzrokiem ludzi przebaczających sobie wszystko, obiecujących sobie wiele. Są to rocznice ślubu, nigdy nie zapowiadane i nigdy nie zapomniane. Dziś obrus był błękitny, suknia Majki rudozło-ta, pod kolor włosów, i oczy miodnomigdałowe. Ja w moim srebrnopopielatym dżerseju, stół w fanta- 85 stycznych kolorach, wśród których szczególnie zalecały się kanapeozki z czerwonym i czarnym kawiorem. A obok, na stoliczku na kółkach, owe przemyślne półmiski, ledwie widoczne spod sosów i mięs. Nie mam talentu rozkoszowania się jadłem. To, co rzeczywiście lubię, a czego wstydzę się żądać, będąc z rodzicami w restauracji, to kiełbasa z rusztu. W cebulce. Mocniej od całej kolacyjnej krzątaniny przeżyłam strojenie się mamy i moje. Przed lustrem — jest jedno takie duże u mamy, odbijające całą postać — stanęłyśmy obok siebie, obie równego wzrostu, urodziwe. Objęłyśmy się rękami. Miś, który skończył z dobieraniem krawata, stał w drzwiach z rękami na brzuszku, kiwał głową, do-łeczki jego pulchnych policzków pogłębiały się, pogłębiały, zęby połyskiwały w coraz, szerszym uśmiechu. Uśmiechał się jak ja, jak my z Majutką. Miękko było w pokoju od naszych uśmiechów. Może tak właśnie uśmiechał się kiedyś, przed laty, zatrzymując się w progu pokoju, w którym czekała na niego. Ja, duża, już jak mama, poczułam się przyjaciółką tej niegdyś oczekującej. Nie odważyłabym się jednak zapytać Misia albo jej, tej uroczej, czy są naprawdę szczęśliwi. Mur, że zdmuchnęłabym ich uśmiechy jak świece, że zachowaliby się jak dzieci przyłapane na gorącym uczynku. Za daleko zabmęli już we wzajemnej nieufności do swoich dobrych nastrojów. A mnie było tak dobrze z odbiciem przymrużonych oczu Misia w lustrze i z ręką mamy na moich biodrach. Zakrzyczał dzwonek u drzwi, Miś pobiegł otwierać, a Majka-przyjaciółeczka przerodziła, się w panią domu. Pierwsza wkroczyła do pokoju ciocia-bab-cia Grzmot, za nią wtruchcikowała półciocia pół--babcia Sewcia. Dwie staruchy, z których pierwsza roztrącała przed sobą każdą przeszkodę, druga — każdą wymijała. To ja, kiedyś jeszcze w przedszkolnych latach, ochrzciłam dużą ciocię-babcię Grzmotem. Wtedy lubiłam ją jeszcze, bo nigdy nie oblizywała mi pocałunkami pyszczka. Nie chciało się 86 jej po prostu schylać do takiego berbecia i w ogóle — to oświadczyła mamie bez ogródek — dla niej człowiek zaczyna się od chwili, w której może utrzymać w ręce trzynaście kart. Wyłącznie trzynaście, bo każda inna gra poza bridżem jest oszustwem. Bridż w miejsce matmy szkolnej — oto naturalna droga rozwoju umysłowego ludzkości, oto najprostsza metoda segregacji ludzi na zdolnych do podejmowania odpowiedzialnych zadań życiowych i na takich, którym łopatę w łapę, grabie, co najwyżej kielnię. Ministrem oświaty winien być zwycięzca turnieju bridżowego, oczywiście międzynarodowego. Ileż klęsk zaoszczędziliby sobie Polacy, ten naród narwańców, gdyby ich przywódcy uczyli się strategii na, bridżu, bo bridż jest niepowtarzalny. — Niepowtarzalny ?— stukała paluchem w stół, a stuk ten był mocny jak jej słowa. I jak wysunięta do przodu szczęka dolna. I jak te nie znikające nigdy zgrubienia na policzkach. Wszystko w życiu, oczywiście poza bridżem — grzmiała — załatwia się samo, dobre i złe. Wszystko to los, z wyjątkiem bridża. Jego potęga tkwi także we właściwym ustawieniu człowieka do człowieka. Nic ci do jego charakteru, nic do majątku, do jego żony czy męża, do łajdactw czy osiągnięć. Ma wiedzieć, jak rozegrać dużego szlema. Nie wie, nie istnieje. Ciocia-babcia Grzmot nosiła męskie obuwie i stąpała jak dragon. Miś podsuwał jej najmocniejsze krzesło, mam drżała o całość serwisu, gdy ciotka zasiadała z nami do stołu. A zasiadała często, bo choć Majutka nazywała ją zarazą bridżową, jednak oboje z Misiem drżeli przed nią. W gruncie rzeczy dobrze im było z tą grzmiącą pięścią i babą. Misiowi zapewne lepiej niż mamie, bo ciotka, gdy Majutka wysuwała żądełko w stronę Misia, buczała: — Majka, tu stół, nie łóżko. Ciotka jest w wieku, kiedy uroda nie odgrywa już roli. Na rodzinnej fotografii Misia Grzmot był jeszcze podobny do człowieka, papa upiera się, że nawet o wiele podobniejszy niż na zdjęciu. O tym, 87 jak przegnała pierwszego i jedynego narzeczonego, opowiadała chętnie i często, szczególnie przy dobrej karcie. Wtedy nie grała jeszcze w karty. I śpiewała — Miś przysięga, że to prawda. Przepadała za górami. Dziesięciogodzinna wyrypa to dla niej kromka chleba z masłem. Oswajała narzeczonego z górami i ze sobą przez dwa długie lata. Wytrzymał, więc kochał. Innego dowodu miłości nie żądała. Panna znaczyło panna. Już byli po słowie, już szafa pęczniała od ślubnej wyprawy, bo wtedy bielizna zajmowała całe półki, nie takie fru-fru jak dzisiejsza wyprawa, dla której nieco większa torba podróżna jest za duża. Szli więc raz na Zawrat i dalej — tak zdecydowała — przez przełęcz do Pięciu Stawów. Zadeszczyło się i w którejś chwili, przy mocniejszej błyskawicy, narzeczony zwisł jej na rękach. Że słabnie. Więc ona, że miłość przezwycięża góry, a deszcz nie zmiękcza charakterów. A on, że mogą o tym i owym, ale w schronisku, bo on wraca. Wtedy ruszyła naprzód. Odwróciła się dopiero na przełęczy. Lało jak z cebra, więc czekała, czy się nie wyłoni z deszczu i mgły. Przemokła do ostatniej nitki. Dwie godziny sterczała w ulewie i wichurze. I poszła w dół do Pięciu. Przenocowała w schronisku i następnego dnia przez Szpiglasową do Morskiego. Schodzi, a on na werandzie, przy stoliku, przed nim gazeta, kawa, bułeczki. Zrywa, się, wyciąga łapy. — Przyjechałem — powiada — aby cię tu oczekiwać. — A ciotka: — Ja sobie pana nie przypominam. Ponoć skakał wokół niej jak wyżeł, łasił się, zagadywał. A ona wciąż, że go sobie nie przypomina. A mnie diablo chce się wiedzieć, czy ten łaszący się narzeczony był jedynym mężczyzną jej, jak by nie było, bez mała osiemdziesięcioletniego życia. Diablo chce mi się wiedzieć, czy już wtedy jej młodzieńczy buziak upstrzony był tymi mikrokretowiskami. Misia zapytać nie mogę. Majka nie znała jej w owym zwycięskim okresie. I babcia Grzmot zabierze swą tajemnicę do grobu. A może ona nigdy nie 88 umrze? Tak mocnym jak jej krokiem można dojść do Bóg wie jakiego wieku. Uczepiłam się tego okazu rodzinnej tężyzny, bo bez blagi czuję lekki zalew żółci, kiedy ten bridżo-twór wita się ze mną jak z kimś jeszcze nie zaistniałym. Chociaż, czort wie, czy nie lepsze to od sflaczałych ramion ciotki-babci Sewci, w których muszę zatonąć co najmniej na długie dwie minuty, zanim otworzy je i pozwoli odetchnąć po uścisku. Bo ta druga ciotkukła kocha wszystko i wszystkich, od kwiatów na łące poprzez parszywe koty i kulawe psy po ludzi, bez względu na kształt, zapach, urodę, wiek, pochodzenie. Schludna, jak reklama pralni dla ubogich, obfita w kształty, jak gdyby wszystko konsumowane przez lata odkładała w swoim ciele na trudną starość. Jest — jak mówi Ki-ka — istną szafą z naftaliną. Młodsza o piętnaście lat od Grzmota, ma na pewno dwukrotnie większą ilość zmarszczek niż tamta, która, przysięgnę, w przeciwieństwie do tej, nigdy nie patrzy w lustro, może nawet nie ma u siebie żadnego. Ciocia Sewcia nazywa mnie Tulenjeteczką, Kikę Kikurjeczką, Gosię Gosjeneczką. Miś to Misj, profesor — profesjor. Wdzięczy się babsztyl, czy nie umie inaczej? Bóg z nią. Ale ma przy tym miłka. Boki zrywać, kiedy ta siwa kobieta pyta o rzeczy czy sprawy, dogłębnie opanowane przez siedmioletnich brzdąców. I znowu niepewność, czy ciotka nie kokietuje naiwnością. Miś opowiadał, że kiedyś, na jakiejś wycieczce, w czasie której mieli dotrzeć przed wieczorem do jakiegoś jeziora, by przeprawić się na drugą stronę, począł ponaglać ciotkę zapewnieniem, że codziennie o szóstej spuszczają wodę z jeziora na noc, więc radzi przyspieszyć kroku, aby nie być zmuszonym do brnięcia w dennym mule, pozostałym po spuszczeniu wody. I ciotka ponoć uwierzyła. Kiedy inni zatrzymywali się, ot, dla odetchnięcia, dla nacieszenia się widokami, płonęła niecierpliwością, bo jakże tu brnąć po kolana w błocie dna, jeżeli można zdążyć przed spuszczeniem wody. Ciotka słuchała tej 89 opowieści kiwając głową i pomrukując — mówcie sobie, mówcie, śmiejcie się, dobrze jest się śmiać... I jakże takiej nie lubić! Gdyby tylko nie chciała przylepiać tych swoich pomarszczonych usteczek do policzka, gdyby szybciej zwalniała z uścisku... Ciotki przyszły z (kwiatami. Grzmot wcisnęła mi w garść trzy róże. Sewcia umieściła we flakonie wspaniałą orchideę. Gwaru było przy tym, gratulacji, zamieszania, do chwili przyjścia Romanowych. Romanowi. On i ona. Przede wszystkim — ona. Smukłość już nad przepaścią mijającego czasu, ale wciąż jeszcze smukłość. Ja d Majka niemal widziałyśmy te torturowane gorsetem, może jeszcze niewielkie, ale wiele obiecujące na przyszłość wałeczki tłuszczu. Twarz Romy — tu nawet Majka pokorniała — istna porcelana najprzedniejszej marki, aż nie do wiary, że bez pyłu pudru, bez smużki makijażu. I te lokorurki, już przetkane miejscami srebrną niteczką, wciąż naturalne. Cóż to za kapitalna oszczędność na fryzjerze, nie mówiąc już o tej jakiejś pierwotnej urodzie, jaką ta niby niedbała fryzura miała w sobie. Jedynie na wargach lekkie westchnienie kredki. I to imię! Roma. Właściwie klawa babka, z wysoką szyją, z piersiami, których górny wąwozik prezentowała śmiało i zdecydowanie, a jednak... sto na jeden, że Waldek pacnąłby ją, oczywiście lekko, w porcelanową buzię i powiedziałby: — Lala, powiedz: Ala ma kota, no, powiedz... — i że ona powiedziałaby... a on wsunąłby paluchy w moją czuprynę i poszlibyśmy sobie. Bo o czym z nią, kiedy wywali na ciebie te wielkie szare oczy, w których odczytasz tak bezdenny brak zainteresowania dla tego, co mówisz, że... Zresztą co dobrego można powiedzieć o babce, która mówi do męża profesora — kiciu. On 'do niej — miła albo zwyczajnie Roma. Kiciu! O Jezu, obiecuję w szczękę pierwszemu, który nazwie mnie kicią! Przyniosła piękna pani Roma kilogramowe pudełko czekoladek. Dla mnie. Mamie on, Romanowy, wręczył różę. Jedną, ale cudo. Róża niczym wiersz, którego biedaczysko nie miałby odwagi wyrecytować 90 Majce w obecności wyniosłej Romy. (Och, moi najmilsi i ci mniej 'mili, nie macie pojęcia, jak zabawne jest to wasze panoptikum miłości, oglądane oczyma osiemnastolatki.) Ja naprawdę nie wiem, czy pani Roma jest wielką krową, jak upiera się mama, czy mniejszą, czy w ogóle żadną, wiem jednak to, co wie mama, że pani Roma najchętniej słucha tego, co mówi papa, i że papa, wykorzystując każdy moment nieobecności mamy w pokoju, ma bardzo dużo do powiedzenia pani Romie. Ja naprawdę nic więcej nie wiem. Ma-jutka niejednokrotnie w sprzeczce z papą wysuwa jednak o wiele dalej sięgające przypuszczenia. Miś wtedy stuka się palcem w czoło, powtarzając czasem wcale spokojnie, częściej zdecydowanie, że jej fantazja zaczyna zdradzać niepokojąco kliniczne objawy. Majutka jest jednak kobietą nieskazitelnych manier i pani Roma nigdy w czasie swojego u nas pobytu nie odczuwa niczego z owych napięć. A może odczuwa, ale bimba sobie z mamy, może po prostu wie także i o tym, czego Majutka na pewno nie podejrzewa. Może wie o niezwykle pilnym przestrzeganiu naszego kalendarza bridżowego przez jej męża. A Miś jest dżentelmenem. Ani crazu, nawet w najbardziej bezkompromisowych nieporozumieniach małżeńskich, nie wymienił imienia pana Karola. A może po prostu ?—• tchórzy? Romanowy coś gdzieś wykłada na którejś wyższej uczelni. Zdaje się, ekonomicznej. Jest szczupły, wysoki i brzydki. I dystyngowany. Gubię się w jego obecności. Używam starannie dobranego słownictwa.. I w ogóle rozważam, co mam powiedzieć. Bo on jest mądry. Zaczyna mówić spokojnie, jak gdyby przepraszał, że odważa się wtrącić swoje trzy grosze, i nawet ciotka Marta, katarynka z wiecznie naciągniętą sprężyną, milknie. Najmilsza w jego słowach jest bezpretensjonalność. To tak, jak gdyby wszystkiemu, co mówi, dodawał uśmiech, przepraszając, że wie tak wiele. Bo wie dużo. Podróżował po świecie, 91 opowieści kiwając głową i pomrukując — mówcie sobie, mówcie, śmiejcie się, dobrze jest się śmiać... I jakże takiej nie lubić! Gdyby tylko nie chciała przylepiać tych swoich pomarszczonych usteczek do policzka, gdyby szybciej zwalniała z uścisku... Ciotki przyszły z kwiatami. Grzmot wcisnęła mi w garść trzy róże. Sewcia umieściła we flakonie wspaniałą orchideę. Gwaru było przy tym, gratulacji, zamieszania, do chwili przyjścia Romanowych. Romanowi. Cta i ona. Przede wszystkim — ona. Smukłość już nad przepaścią mijającego czasu, ale wciąż jeszcze smukłość. Ja d Majka niemal widziałyśmy te torturowane gorsetem, może jeszcze niewielkie, ale wiele obiecujące na przyszłość wałeczki tłuszczu. Twarz Romy — tu nawet Majka pokorniała — istna porcelana najprzedniejszej marki, aż nie do wiary, że bez Pyłu pudru, bez smużki makijażu. I te lokorurki, już przetkane miejscami srebrną niteczką, wciąż naturalne. Cóż to za (kapitalna oszczędność na fryzjerze, nie mówiąc już o tej jakiejś pierwotnej urodzie, jaką ta niby niedbała fryzura miała w sobie. Jedynie na wargach lekkie westchnienie kredki. I to imią! Roma. Właściwie klawa babka, z wysoką szyją, z piersiami, których górny wąwozik prezentowała śmiało i zdecydowanie, a jednak... sto na jeden, że Waldek pacnąłby ją, oczywiście lekko, w porcelanową buzię i powiedziałby: — Lala, powiedz: Ala ma kota, no, powiedz... —? i że ona powiedziałaby... a on wsunąłby paluchy w moją czuprynę i poszlibyśmy sobie. Bo o czym z nią, kiedy wywali na ciebie te wielkie szare oczy, w których odczytasz tak bezdenny brak zainteresowania dla tego, co mówisz, że... Zresztą co dobrego można powiedzieć o babce, która mówi do męża profesora — kiciu. On ido niej — miła albo zwyczajnie Roma. Kiciu! O Jezu, obiecuję w szczękę pierwszemu, który nazwie mnie kicią! Przyniosła piękna pani Roma kilogramowe pudełko czekoladek. Dla mnie. Mamie on, Romanowy, wręczył różę. Jedną, ale cudo. Róża niczym wiersz, którego biedaczysko nie miałby odwagi wyrecytować 90 ' • Majce w obecności wyniosłej Romy. (Och, moi najmilsi i ci mniej mili, nie macie pojęcia, jak zabawne jest to wasze panoptikum mdłości, oglądane oczyma osiemnastolatki.) Ja naprawdę nie wiem, czy pani Roma jest wielką krową, jak upiera się mama, czy mniejszą, czy w ogóle żadną, wiem jednak to, co wie mama, że pani Roma najchętniej słucha tego, co mówi papa, i że papa, wykorzystując każdy moment nieobecności mamy w pokoju, ma bardzo dużo do (powiedzenia pani Romie. Ja naprawdę nic więcej nie wiem. Ma-jutka niejednokrotnie w sprzeczce z papą wysuwa jednak o wiele dalej sięgające przypuszczenia. Miś wtedy stuka się palcem w czoło, powtarzając czasem wcale spokojnie, częściej zdecydowanie, że jej fantazja zaczyna zdradzać niepokojąco kliniczne objawy. Majutka jest jednak kobietą nieskazitelnych manier i pani Roma. nigdy w czasie swojego u nas pobytu nie odczuwa niczego z owych napięć. A może odczuwa, ale bimba sobie z mamy, może po prostu wie także i o tym, czego Majutka na pewno nie podejrzewa. Może wie o niezwykle pilnym przestrzeganiu naszego kalendarza bridżowego przez jej męża. A Miś jest dżentelmenem. Ani ira.zu, nawet w najbardziej bezkompromisowych nieporozumieniach małżeńskich, nie wymienił imienia pana Karola. A może po prostu — tchórzy? Romanowy coś gdzieś wykłada na którejś wyższej uczelni. Zdaje się, ekonomicznej. Jest szczupły, wysoki i brzydki. I dystyngowany. Gubię się w jego obecności. Używam starannie dobranego słownictwa. I w ogóle rozważam, co mam powiedzieć. Bo on jest mądry. Zaczyna mówić spokojnie, jak gdyby przepraszał, że odważa się wtrącić swoje trzy grosze, i nawet ciotka Marta, katarynka z wiecznie naciągniętą sprężyną, milknie. Najmilsza w jego słowach jest bezpretensjonalność. To tak, jak gdyby wszystkiemu, co mówi, dodawał uśmiech, przepraszając, że wie tak wiele. Bo wie dużo. Podróżował po świecie, 91 czytał bezlik książek, stykał się z niezliczoną ilością ważnych ludzi. Ale jak gdyby ważni nie byli tak ważni, świat nie tak rozległy, książki nie aż tak mądre i konieczne do przeczytania, a wszystko, co on o tym mówi, aby zasługiwało na szczególne poważanie. W tym tkwi uroda jego słów, wypieki mamy i miód w jej oczach, i lekko rozchylone wargi, i złe błyski, kiedy ktoś przypadkiem przerwie panu Karolowi. Są w naszym mieszkaniu godziny ciszy. Papa wysiaduje u siebie nad rysunkami, a ja ślęczę nad książką. Majutka coś czyta u siebie. I nagle telefon. U niej. Szybkie kroki, pierwsze wyraźne „halo", a potem szmerek słów, długie milczenie, znowu tłumione słowa i cisza. Już jestem przekonana, że mama dawno odłożyła słuchawkę, a tu znowu szmerek, znowu sznureczek słów i znowu długa cisza. I wreszcie dyskretny stuk słuchawki o widełki. — Mamuś, czy ktoś dzwonił? — Ten nudziarz z biura. Nie znasz go. Zawsze ma do mnie jakiś interes. Ech, matulu, czy ja mam cię uczyć lekkości w bujaniu? Czy ty uwierzyłabyś w takiego nudziarza, któremu ja szemrałabym w słuchawkę przez maleńkie pół godziny? Nie uwierzysz, jak serdecznie użyczam ci tej rozrywki, gdybyś tylko nie chciała przekonywać nas, że jesteśmy tak bardzo grzeszni. Jedyne, co czasem przeszkadza mi w słuchaniu pana profesora, to jego zęby. Te trzy z prawej strony i ten jeden z lewej, powykręcane jak po katastrofie i chorobliwie żółte. No i zrozum wykwintni-sia, celebranta słowa i jak jeszcze go Miś nazywa, z takimi zębami! Miś upiera się, że Romanowy tego inie widzi, bo kiedy wiąże przed lustrem krawat, to patrzy na krawat, kiedy się goli, to na brodę i policzki, kiedy się czesze, to widzi tylko włosy. A kiedy myje zęby, to zapewne obserwuje tylko szczoteczkę. Jeśli Majutka, ten człowiek sterylizujący wszyst- 92 ko i wszystkich, kiedykolwiek pocałowała go, to albo jest u kresu wytrzymałości z Misiem i ze mną, albo... Ale, ale, jakie zęby ma Waldek? Przysięgam, nie przypominam sobie. Nie pamiętam... czy to możliwe? Słowo, że nie wytrzymam, muszę do niego zadzwonić. Zadzwonić? I nagle — jest pierwsza w nocy, kiedy siedzę nad tym zeszytem — ta< idiotyczna niepewność zaczyna mnie śmieszyć, ale tylko przez chwilę. Odkładam pióro. Stwierdzam głośno, że ani słowa więcej, że przecież muszę, że powinnam wiedzieć, i to natychmiast. Jeszcze przed uśnięeiem. Że gotów mi się przyśnić bezzębny, odstraszający okrutną brzydotą, której obrazu nie wygaszę w sobie, nawet jeśli ma w rzeczywistości wspaniałe uzębienie. Ale jest pierwsza po północy. Zadzwonić? Jest pierwsza po północy. O rany! Budzić ikogoś w nocy dla tak bzdurnego pytania? Bzdurnego? Przecież aż do następnego spotkania nie będę mogła myśleć o nim inaczej jak 0 bezzębnym. Więc dzwonić? Pewnie nie połączą, bo nawet portier śpi o tej porze. Niech się dzieje wola nieba — no, nakręcaj odważnie, zanim Miś i Majutka wrócą z bridża u ciotki Marty. I jest brzęczek, jest sygnał, i jest we mnie gorące pragnienie, aby nikt nie podniósł słuchawki. Cisza. Śpią. Armia przyszłych zbawicieli świata śpi snem po-sesyjnym. A może niektórzy kują. — Halo, czy... — Ten tam przy telefonie bełkoce pijany snem, że owszem, ale o co chodzi. O kogo? 1 cztery razy powtarzam nazwisko Rześkiego. Cztery razy wpieram w niego coraz natarczywiej, coraz gwałtowniej, że bardzo proszę, że sprawa nadzwyczaj pilna, oczywiście dla tego Rześkiego, i że bardzo przepraszam. Tamten trzeźwieje i mówi, że prze-dzwoni na trzecie piętro, ale wątpi, czy ktoś się zgłosi, bo telefon w korytarzu, a wszyscy śpią, i słyszę długie nudne sygnały, teraz przeszywające mnie strachem, i decyduję, że odczekam jeszcze trzy, ani jednego więcej, i naprawdę chcę już tego trzeciego. Nagle ktoś pyta, o co chodzi. No tak, ale kolega 83 Rześki chyba śpi. No, spróbuje zastukać, jeśli to aż tak ważna sprawa. Nic, cisza. Bez buczków, z odgłosami ozyichś oddalających się kroków, potem zbliżających się i głos przytłumiony lekkim sapaniem. — Kto? O co chodzi? — Waldek, to ja... Tulą. Tulą. Tak. — Dobry wieczór, a właściwie która to godzina? O co chodzi, dziewczyno? Co się stało? — No, trzeźwiejesz, więc odpowiedz mi na jedno pytanie. — Na pytanie? Skąd dzwonisz? Uciekłaś z domu czy jak? Potrzebujesz czego? — Chcę wiedzieć, Waldek, czy masz zęby? Bo nie mogę sobie abso... — Powtórz, bo ktoś na studia, więc chwila rozpaczy i jak to zw- ile, kiedy człowiekowi wszystko jedno. Ale egzamin był ostatnią kroplą, jaką mogła zmieścić w tym swoim nieszczęsnym kielichu goryczy. Ja o tym nic nie wiedziałam. Ty zapewne także. Kikę uważałam za zuchwałą, pyskatą, dobrą i dzielną dziewczynę. Zawsze w tej posprzątanej kuchni, zawsze nad książką albo cerowaniem, praniem, myciem... zawsze z uchem w stronę tego drugiego pokoju. Nie tak? Przecież ty tam bywałaś... — Bardzo nie lubiłam tego domu — przyznałam. — Kika wiedziała o tym. Taki nieprawdziwie cichy... nie, Ada? — Nieprawdziwie — powtórzyła Ada i zamilkła. — Ale matka, chora i czekająca na Kikę matka. Pamiętasz, co mówił jej ojczym o tym przelewaniu 185 przez matkę resztek zdrowia w ciało Kiki, aby zwrócić jej życie, zabrane przez swoją chorobę? Kika ożywiła się, podniosła głowę. — On tak mówił? Kiedy? Czemu nie wspomniałyście o. tym? — Bo to takie jakieś... —\wzruszyłam ramionami — przecież to niemożliwe. — Powiedzcie, powiedzcie dokładnie, jak on to powiedział, co mówił? '?•'•' Powiedziałam o wrażeniu, jakie wywarło na mnie to, co mówił, bo, mój Boże, wyobrazić sobie skołataną chorobą matkę, pragnącą żyć jak każdy, przelewającą jakąś niesamowitą siłą woli resztki swojego zdrowia w nieprzytomne ciało córki. —? No, daj spokój, Kika, to jednak mocne. Nawet teraz, po tylu dniach, słowa ojczyma wywołały we mnie nastrój paniki. Boję się spraw niepojętych. — Cicho, Tulą, nic nie mów, może uda mi się powtórzyć to, co Kika... Przecież zapytasz, ja także zapytałam, czy powrót do matki oczekującej na nią, no, jak każda, a może bardziej, bo chora, bo samotna, czy taki powrót nie będzie równocześnie powrotem do zdrowia? A Kika, że taki powrót będzie powrotem do nadziei, że następnym razem już nikt nie zdąży... rozumiesz, o co chodzi. Nie? No, że następnym razem tak to urządzi... — Ale, na Boga, co? O czym ty?! — Tulą, stępiałaś czy jak? — Ada podniosła głos. Ada podniosła głos. Musiałam rzeczywiście pal- - nąć jakieś astronomiczne głupstwo. Ale nie rozumiałam. — No, Kika, nie chcesz nic powiedzieć? A Kika powiedziała, że kiedy ktoś chce naprawdę umrzeć, to wszyscy buntują się, jak gdyby okradano ich z jakiejś wielkiej wartości. Ale gdy powie się komuś „pomóż", to ostrożnie zapyta: jak się pomaga. Więc zrozumiałam, Kika myśli o ponownej ucieczce, ale ani w ząb, dlaczego? 186 — Od matki —? powiedziała Ada. — Od matki? Ja także uciekałam od matki, ale do kogoś, do czegoś, czy jak kto chce, w każdym razie w życie, nie na jakiś strych, ze szklanką wody i pudełkami pastylek. Matka to przecież coś bezwarunkowo koniecznego, więc jak to, dlaczego, po co? Ada nie mogła sobie poradzić ze słowami. — Kika mówi, że jej mama postanowiła być chorą. Rozumies". ?— Jezu, nie pytaj, czy rozumiem, ale mów! Nic nie rozumiem. — Jej mama postanowiła, że oni wszyscy razem, to znaczy i Kika, i ojczym, będą mieli ten jej paraliż... — Ada, gorzej ci?! — ...że będą cierpieli razem z nią. To znaczy, że będą żyli tak jak ona, że przykuje ich do łóżka swoim- paraliżem. Rozumiesz? Dlatego Kika musiała zawsze siedzieć w kuchni, a ojczym... Kika podniosła głowę. Mówiła cicho: — Nikt nie wie, co ją sparaliżowało. Któregoś dnia stało się i nie cofnęło. Miałam wtedy osiem lat. Nie, nie pamiętam, czy przedtem była dobra, łagodna, zła, nerwowa. Nic nie pamiętam. Nic sprzed paraliżu, a wszystko od czasu tego wypadku. Wszy-ściutko. Zaczęłam gotować obiady. Ja, ośmioletnia. Słowo. Po szkole goniłam po zakupy. Ona tam ze swojego łóżka dyktowała, co robić, gdzie czego szukać. Tak przez pokoje, przez przedpokój, przez te pozbawione futryny drzwi międzypokojowe. Mama kazała je zdjąć. Chciała słyszeć każde słowo, każdy szept dolatujący z kuchni. Musi słyszeć i być słyszaną. Nawet kiedy niczego nie żąda. Musi mieć pewność, że żaden jej jęk, żadne stęknięcie nie uszło naszej uwagi, kiedy siedzimy w kuchni, ja i ojczym. Nie macie pojęcia, jakie to denerwujące. Potem z łóżka pilnowała mycia naczyń, sprzątania... szorowania podłogi. Pamiętacie może tę podłogę w kuchni, same sęki; wydarłam z desek tym nieustannym szorowaniem wszystko, co dało się wydrzeć szczotką. 187 Mama pamięta o każdym kącie mieszkania, jest w każdym kącie. Na każdym meblu odnajduje ślady kurzu, wie, pod którą szafą zamiatałam przed tygodniem, pod którą należy zamieść jutro. Powiedziała, że wystarczy, jak zarośniemy brudem po jej odejściu. Kika umilkła. Odczułam, że tylko na chwilę. — Wciąż szepce — mówiła dalej. — Zapytasz: mamo, mówiłaś coś? — zaprzeczy. Jej szept bywa czasami groźny, syczący. Nie wolno pytać. Wpada w gniew, blednie. Po każdym wybuchu musisz, musisz na klęczkach, jak żebrak, prosić o przyjęcie bodaj łyka herbaty. Mówię wam, kolana kłują, jakbym klęczała na szpilkach, a muszę, muszę... On także, ojczym, on także klęczy, on także... klęczy, mękoli zdrobniałe słowa... prosi. To nie do wytrzymania! Taki cyrk! Cisną mi się na usta tak złe słowa, że... ech, dziewczyny, dziesięć lat wydartych z futryn drzwi, to dużo! — Ale ona was kocha, ciebie, jego — powiedziałam. — W tej wąskiej twarzy, w tych jej szarych oczach, zupełnie jak twoje, Kikuś, jest coś miłego. Taka zawsze zadbana, tak starannie uczesana, jej usta... Kto jej dobiera kolor szminki? — On. Nie chcę o nim, jest mi niemiły. Wiesz, Tulą, w tym przechodnim pokoju klepki podłogi ruszają się jak stare klawisze. Skrzypią, czasem trzeszczą. Wyszukał te jeszcze mocne i wysmarował kredą. Wyobraź sobie tego ciężkiego człowieka stąpającego koniuszkami palców po zakredowanych klepkach. Żeby, broń Boże, nie skrzypnęło, żeby nie pisnęło, bo ona tego nie znosi. Ona. ?— Chora, wrażliwa na hałas — Wtrąciłam, zdaje się, ledwo dosłyszalnie. — Chora, wrażliwa... tylko na co wrażliwa? Mówi, że jesteśmy rodziną i powinniśmy odczuć jej paraliż w sobie. Powinniśmy! Musimy! To słowo trzeba słyszeć wypowiadane przez nią. Bez niej nic nie znaczy. Ona chce, żeby towarzyszyć jej chorobie, jak towarzyszy się konduktowi pogrzebowemu. Mój po- 188 grzeb, mówi, zaczął się od mojego znieruchomienia. Nie moja wina, że trwa tak długo. Ona z tych, którzy patrzeniem na człowieka trują w nim wolę, odwagę, czy ja wiem co? Ona z takich, co cicho mówią, może nawet tylko syczą jak węże. — A więc to taka babka... no, no, Kika, nie gniewaj się, pomylona? — Nie — zaprzeczyła żywo — ani trochę. To taka, która pewnego wieczoru, kiedy wróciłam późno do domu i nie chciałam powiedzieć, gdzie byłam, nie chciałam zmyślać, bo było mi dobrze, powiedziała, że nie szkodzi, mogę sobie użyć życia, ile wlezie, i tak niewiele go. A dlaczego niewiele, tego nie powie. Tulą, czy wyobrażasz sobie chorą, która w nocy, w pełnej nocy, nagle zazdrości śpiącym i zwala się z łóżka, żeby poderwać nas, zmusić do podnoszenia... czuwania. Przecież musiało ją to boleć, a jednak... — Oj, nie mów, już mi słabo! A on, ojczym? Przecież to mężczyzna! — Pytałaś — mówiła Kika — czy ona nie stuknięta. On, ja, a nie ona. Poprzestawiała nam klepki, jemu bardziej niż mnie. Chodzi błędny, bezwolny. On boi się mnie, boi się, że któregoś dnia powiem coś okropnego. Boi się jej, że ona powie. On zresztą — wiecie — nie jest moim ojcem. Ojczymem. On na pewno ucieszy się moim krokiem, nie ze złości na mnie, ale w nadziei, że w domu będzie teraz ciszej o moje kroki. Bo nie macie pojęcia, co się dzieje, kiedy stąpnę nogą na którąś ze skrzypiących klepek, no, nie maoie pojęcia, a naprawić nie wolno. Ona nie chce. Te klepki są jej potrzebne do gnębienia nas. Bardziej mnie niż jego. ?—? Daj już spokój. Kikuś! Ja nie mogę, naprawdę! Widzisz, to takie, że ani uwierzyć, ani zaprzeczyć. — No, to może zrozumiesz, że Kika nie powinna wrócić do tego domu? — Ja nie wróciłabym — stwierdziłam. — Ja także nie — powiedziała Ada — ale człowiek musi dokądś z tego szpitala. Więc dokąd? 189 .__ No, Aduś, przecież ja nie wiem. Skąd mam wiedzieć? — Kika jest w tej chwili jak ktoś znaleziony na drodze — powiedziała Ada — a przecież znalezionego nie zostawia się. — Nie wiem, Aduś, nie znalazłam nikogo. — Obie znalazłyśmy Kikę. Mówię jej, chodź do mnie, a ona, że dziękuje, ale przecież u mnie, w tym jednym pokoju z kuchnią, jest sześć osób. I maszyna do szycia mamy, i dwóch niemal dorosłych braci. Mogłabym spać z nią, ale czy ja wiem, czy to rzeczywiście dla niej? Moja mama zgodziłaby się niewątpliwie, tata także. Może nawet gniewaliby się, gdyby wiedzieli... — Ada, Aduś — poprosiła Kika — daj spokój. Ja nie nadaję się do ludzi. Pozwólcie mi pójść własną drogą. A mnie poderwało. — Co do jasnej cholery! Pies jesteś czy człowiek? Możesz przecież do mnie. My wyjeżdżamy — zająknęłam się. Kika dosłyszała zająknięcie — wyjeżdżamy jutro. Mieszkanie wolne, to znaczy od pojutrza. Mama się zgodzi, pomieszkasz sama, z wygodami, istne sanatorium.... Ada zaprzeczyła powolnym ruchem głowy. — Sama? Nie, Tulą, to niemożliwe. — No, to zamieszkacie u mnie razem, tylko może nie od jutra — chciałam za wszelką cenę uratować przynajmniej coś niecoś z Waldemarowa. — Ja chętnie — powiedziała Ada — ale widzisz, siedzę z mamą nad torebkami do spółdzielni. Bo mama musi je wykończyć przed wyjazdem do sanatorium. Ona dusi się, ma astmę. Dostała Szczawnicę. Będę przez lipiec bardzo zapracowana. Chodzi o pieniądze na sierpień. Spółdzielnia czeka na torebki, to artykuł sezonowy. — Ada mówiła powoli, z nieznośnym dla mnie zakłopotaniem. — No, ale, ale jest jeszcze Gośka... — Gośka dziś wyjechała z ojcem do Torunia. Do 190 starszej siostry. Na chrzciny. Matka wyjeżdża w nocy. Musiała z jakichś powodów jeszcze pozostać. — Jak to wyjechała? Skąd wiesz? — Wpadłam do niej przed szpitalem. Myślałam, że pójdzie ze mną. — A ja mam dla ciebie róże, popatrz, od mamy. I pudło czekoladek. Wiem, żeś łakomczuch — to o Gośce było silniejsze od wyrżnięcia łbem o mur. Kika podziękowała, wtuliła twarz w kwiaty. Posypały się płatki. — Ludzie, życie to strasznie parszywa, sprawa — to genialne stwierdzenie wypełzło spod strzaskanej zderzeniem się z murem czaszki — ja naprawdę nie wiem. Chciałabym, a nie wiem. Musimy coś zrobić, a nie wiem co. Może zapytać Majki, może papy? — A pod słowami cieniutka struga wyzwisk, że takiej małpy jak Gośka nie znajdziesz na świecie, że życie jest naprawdę parszywe, jeśli się ma do czynienia z taką, co nde dotrzymuje słowa. Właściwie potrzebna mi do kitu, ale diabeł nie śpi. A nuż Majka zechce jeszcze ją o coś zapytać, a tu przy telefonie mama, i że Gosia, ho-ho, już zapewne w Toruniu na chrzcinach... Jezus, co za świnia! Żeby nie zadzwonić i nie uprzedzić! A może Wal wie coś o tym, może jemu dała jakiś sygnał... miech jasny szlag! Boże, żeby już było to jutro, ten pociąg z kiwaniem ręki odjeżdżającym rodzicielom! — Myśl, myśl, Tulą — powiedziała Ada — bo ja mam pustą głowę. — Właśnie myślę — potwierdziłam. — Kikuś, czy ty nie przesadzasz? Czy to nie histeria albo, przepraszam cię — objęłam ją — chciałam powiedzieć, taki nastrój, no, takie zniechęcenie. Wiesz, przecież czasami człowiekowi się zdaje, że nie wytrzyma. — Daj spokój, Tulą — poprosiła Ada. — No, bo wiesz, tyle lat przeżyć z matką, z ojczymem, a teraz, właśnie teraz, kiedy czekają na jej powrót... Kika wyprostowała się. 191 — Pójdę już. Chłodno, mam dreszcze — wstała z ławki — a wy idźcie. Idźcie i naprawdę może Tuła ma rację, może to rzeczywiście histeria. Jakoś sobie poradzę. Podniosłyśmy się obie z Adą. Szpitalny płaszcz zrobił z Kiki coś żałośnie nieporadnego. Może gdyby była w swojej sukience, w czymś ludzkim, może ta jej nieporadność nie zmuszałaby nas do równie bezradnego jak jej opuszczenia rąk, a nawet głowy. — Idź do siebie — powiedziałam •— a jutro przyjdę tu z decyzją, co i jak. Weź te czekoladki — podałam pozostawione na ławce — i te kwiaty. Są takie ładne. Postaw na stoliku. Idź, Kika, daj pyska — pocałowałam nieruchomą — dygoczesz. Niepotrzebnie siedziałyśmy tak długo. — Wiesz, do jutra, nie martw się niczym. My to za ciebie zrobimy. A od. jutra wszystko się zmieni, może nawet i ta twoja niechęć do domu. To było niemądre i niepotrzebne. Powiedziały mi to oczy Ady. — Do jutra niechęć Kiki do domu zmieni się w decyzję — powiedziała Ada już na ulicy. —? Dziś ledwie wystękała to, co nosi w sobie od dnia obudzenia się z tej śmierci. Dziś jeszcze wierzyła, że może tam nie pójść, jutro... do jutra gotowa uwierzyć, że nie ma dla niej innego miejsca. — Słuchaj, Ada, czy ta historia z matką... wiesz, bo o matce mówi się rozmaicie. Ja sama, kiedy oberwę albo się na coś natnę, to mówię ci, psy to żadne słowo, hieny na niej wieszam. Czy Kika nie przesadza? —? Kika jest pierwszym samobójcą w moim życiu. Wydaje mi się, że im należy wierzyć. — Nie pierwszym — przypomniałam — pamiętasz, to było w dziewiątej, kiedy nagle dowiedziałyśmy się, że ta, Ludka jej było, skoczyła z czwartego piętra. Zdaje się z powodu aresztowania! ojca. A przecież przez tyle dni widziałyśmy ją stojącą w czasie pauzy przy dużym Oknie w korytarzu, pamiętasz... 192 — No, właśnie :—? powiedziała Ada — no, właśnie. — Wiesz — mówiłam już dla samego mówienia, byle odroczyć czające się wokoło Waldemarowa niebezpieczeństwo — jeszcze przez kilka tygodni widziałam ją stojącą przy tym oknie, jak gdyby wypatrującą, czy między przechodniami nie zobaczy ojca. — No, właśnie — posłyszałam znowu — więc co robić? — Nie wiem. — Weź ją w tę swoją podróż — powiedziała. Zatrzymałam się. — Ada, masz do mnie zaufanie? — Dlatego z tobą rozmawiam. — Więc wdedz, że tym razem nie mogę, przynajmniej nie od razu. Wiesz, za dwa tygodnie, no, może za dziesięć dni, za tydzień, niech będzie za tydzień, przyjadę po nią. Tak, za tydzień, a w międzyczasie pobędzie w domu jak dotychczas. Przysięgam ci, że za tydzień przyjadę, wezmę ją, zawiozę do mamy, do Władysławowa. Przecież teraz nie nadaje się nawet do tak dalekiej drogi. — Ja ci wierzę, że nie możesz. Każdy z nas czegoś nie może. Tylko czy Kika po dzisiejszej rozmowie znowu nie zrezygnowała z czegoś, na co może liczyła? Nawet teraz już się zastanawiam, czy do niej nie wrócić. Mogę jej jutro już tam nie zastać. Wiesz, w Upadku Camusa jest głos człowieka skaczącego do rzeki. I jest człowiek, który nie może pozbyć się tego głosu. — Wiem, czytałam. — Ja Kiki nie zagłuszę w sobie, dopóki nie zobaczę jej daleko od matki. Nie chcę nawet zastanawiać się, czy przesadza. Ma swoją prawdę, z którą nie chce żyć. — Ale ja, ale my, my także mamy swoje prawdy, z którymi chcemy żyć, i wiesz, tak jakoś trudno nagle powiedzieć tej swojej prawdzie: wynoś się, nie możesz dłużej być moją prawdą, bo muszę wpu- 13 — Gdybym była chłopcem 193 ścić inną prawdę, bezdomną, szukającą dachu nad głową — nawet spodobało mi się to rozumowanie. — Atuś — powiedziała Ada z pobłażliwą cierpliwością — pomożemy Kice. — No, przecież mówię, przecież' wiesz, znasz mnie. Ada ujęła mnie pod ramię. — Mam na mojej książeczce tysiąc złotych, wiesz, te z nagrody konkursowej. — Ada — jęknęłam — nie dziś, nie jutro, za tydzień. Za tydzień nie może być za późno. Ty jej to wytłumaczysz. Słuchaj, a może Lota... ona sama jedna z matką... — Lota? i— zastanowiła się Ada. — Tylko że ja naprawdę nie wiem o niej prawie nic. —? Słuchaj — rozgorączkowałam się — ja zrobiłam coś dla niej, wiesz, coś ważnego, no, ja poszłam, no mniejsza. Lota już wie. Idź do niej, powiedz, że ja proszę, albo... ja pójdę. — A może poprosić naczelnego lekarza o zatrzymanie Kiki jeszcze kilka dni, może kiedy opowiem mu... — Niech będzie bodaj kilka dni,' powiedzmy cztery. — Pójdę do niego jutro o ósmej rano. I zaraz do ciebie zadzwonię. Będziesz w domu? — Po dziewiątej. O ósmej odprowadzam rodziców na dworzec. — Więc nie jedziesz z nimi? Ach, nie odpowiadaj, to najzupełniej obojętne. Więc o dziewiątej. Żeby Kika nie spłatała mi jakiegoś figla! Pożegnałyśmy się i biegłam do domu ze wzrastającą pretensją do Kiki. Bo właściwie co mnie obchodzi ta cała paskudna historia z jej matką! To przecież nie tylko niesłychane, ale po prostu ohydne, nieprawdziwe, sztuczne jak ta cała Kika! Po prostu sztuczne! I niemożliwe! Powiało od Kiki obcością, nie, odległością, czymś z tego jej wielkokuchennego nastroju, w którym oprócz przestrzeni nie było niczego naprawdę zamieszkałego. Już mnie kłuła śledzio- 194 na, kiedy dobiegłam do domu. Z miejsca zwącha-łam, że trafiłam do kotła z gorącą smołą. W moim pokoju jakieś szastanie szufladami biurka, coś awanturującego się ruchami, krokami, meblami. Majka, oczywiście! Z rękami i głową w środkowej szufladzie biurka. Jak pająk albo jeszcze coś gorszego. Kupa papierzysk na biurku, połowa zeszytów na podłodze. Stoję na progu pokoju. Już wiem, że tajfun, orkan nad Przylądkiem Dobrej Nadziei. Głowa domowej meduzy wolno obraca się ku mnie. Jest apokaliptyczna. Wyrwane z szuflady ręce, przysięgnę, że sześć, pobiegły razem z rozwiązaną podomką w stronę tapczanu, na którym leżał mój szpdnakowaty, wypchany jak syte prosię plecak i jeszcze zanim grzmotnął we mnie, oidczułam jego ciężar. Huknęłam o drzwi. Łeb zakołował mi, przez chwilę byłam pewna, że spadł na podłogę razem z tym wypchanym twardym prosiakiem. Osunęłam się nie całkiem bezwładnie, nawet trochę umyślnie, choć naprawdę pociemniało md w oczach. Oparłam łeb o plecak już spokojny, niewinny, i poleżałam sobie tak chwilę, bez ruchu, może nawet bez oddechu, bo Majka krzyknęła, pochyliła się nade mną, wpatrzyła w moje oczy, w których wyczytała taki ocean bezgrzeszności, że zmogło ją to, zmusiło do przyklęknięcia. A Miś stał już w progu, no bo — jak by nie było — huczek spadającego plecaka mógł wstrząsnąć posadami tej umęczonej awanturami kamienicy. I papa dźwignął mnie na oczach nieruchomej mamy, powlókł na tapczan, usiłował położyć, ale tak niezręcznie, że byłabym się raz jeszcze znalazła na podłodze. Wtedy podniosłam się. Najgorsze miałam za sobą. Teraz musiały przyjść słowa. Mama -dowlokła się do krzesła. Patrzyła we mnie, słowo honoru, jak w cudownie ocalałą. Była tak blada, że ja, ja i jeszcze raz ja pobiegłam do kuchni po wodę, ja przyniosłam szklankę, podsunęłam jej do ust. Dygotały, chciwie połknęły kilka łyków. ??* 195 Papa opadł na miejsce, na które daremnie usiłował mnie wtaszczyć. Dyszał apoplektycznie. Dałam i jemu wodę, wypił, daję słowo, aż do dna. — Jeszcze? Zaprzeczył głową. I tak było, że ja, na której miało się skrupić to coś niebywałego jeszcze w dziejach naszej rodziny, stałam między nimi, z pustą szklanką w ręce, ale z sercem wzbierającym uczuciem zwycięstwa nad ich pasją. Bo wygasła, wypaliła się w tym lekkoatletycznym rzucie plecakiem na odległość, jak by nie było, około trzech metrów. Mama zaczęła głosem, którego każde słowo składało się co najmniej z trzech tonacji: — Gdzie leży to Waldemarowo, do którego wybierasz się z — przerwa — Gosią? W tej przerwie dosłyszałam jej rozmowę telefoniczną z matką Gosi. — Waldemarowo? — odrzuciłam. — Co za Waldemarowo? — To, o którym wspominałaś, kiedy pytałem cię o trasę jazdy, pamiętasz? — To mówił ojciec, z głową w rękach. — Nie pamiętam — zaprzeczyłam. — Nie pamiętam ?— powtórzyłam. Mama pochyliła się w moją stronę. — Nie wiem, czy jest taka miejscowość, ale na pewno jest taki człowiek, który dla mojej córki jest stacją docelową tej jej dwutygodniowej wyprawy. Sprowokowałaś mnie do czegoś, czego nie podejrzewałam w sobie. Nie prowokuj kłamstwem. — A gdybyś mnie zabiła tym workiem? — Byłaby to godna odpowiedź na wszystko, co wyrabiasz z nami — odpowiedziała. Nie było w niej już krzyku, może nawet i gniewu. — Odczułam mocniej niż ty to uderzenie — odpowiedziała. — Mamo, nie ma żadnego Wald... — Jest. — I to było niezaprzeczalne, przynajmniej dla niej. — Aleś ty podejrzliwa — skrzywiłam się — to nawet niesmaczne. 196 — Dzwoniłam do Gosi. Wyjechała dziś do Torunia — zaczerpnęła oddech — i nic, ale to nic nie powiedziała o żadnej wyprawie. — Ona nie ma zwyczaju spowiadać się rodzicom ze swoich zamierzeń; — Wyjazd do Torunia ustalony został przed tygodniem. — Ależ to świnia, zwyczajna szczeciniasta świnia! Mnie nie powiedziała ani słowa! — Więc ja ci powiem, co Gosia i Tulą ustaliły między sobą: Gośka wpadnie do matki Tuli, zaklaj-struje jej głowę wspólną wyprawą w krajobraz, sama oczywiście wyjedzie, gdzie Bóg da, a Tuleczka, umówiona z panem Waldemarem, spędzi rozkoszny urlop gdzieś nad wodami jezior, może augustowskich, może mazurskich. — Wiesz — moja głowa wolniutko gramoliła się z poplecakowego tumanu — to byłoby wcale do rzeczy, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze: gdyby Gośka rzeczywiście nie zamierzała jechać nad te twoje jeziora, i po drugie: gdyby ten Waldemar miał trochę krótsze nogi i trochę pełniejsze policzki. — A sobie dopowiedziałam: — Brawo, Tulą. — Tulą — powiedziała mama — jesteś samą podłością. Miś dźwignął się z tapczana, przeszedł wolno do swojego pokoju. Brał już udział w tylu naszych występach, że to, co przewidywał w kolejnym repertuarze, nie wymagało jego udziału. — Mamo, ja nie jestem podła, jestem tylko bardzo przez ciebie sterroryzowana. Nie nauczyłaś mnie swojego myślenia, nie pozwalasz myśleć po mojemu. Ty naprawdę jesteś czasami okropna, przecież zamiast walnąć mnie takim pieroństwem, mogłaś zapytać o Waldemarowo, o Gośkę. — Pytać może ojciec, ja znam ciebie równie dobrze jak siebie. — Widocznie masz za sobą takie Waldemaro-wa — mocniej zabiło mi serce, ale nie spuściłam z niej oczu. 197 I nagle zbliżyłam się do Majutki i jak najciszej, jak najserdeczniej, może nawet jak najpieściwiej, powiedziałam w te jej migdałowe, szeroko otwarte zdziwieniem oczy: — Matulu, a te twoje długie, niekiedy bardzo długie nocne rozmowy telefoniczne z twoim Walde-marowem? — I tysiąc kropek wpadających jak mak w oczy Majutki, już zmrużone, już trzepoczące powiekami, już szklące się wilgocią. A po chwili obie ręce odsuwające mnie miękko od siebie i trzy szybkie kroki do drzwi. Potem cisza. A ja z łapskami na policzkach, z paznokciami w skórze, z beznadziejnym „o Boże! co ja zrobiłam" — stoję na środku pokoju i zupełnie nie mam pojęcia co dalej? Drzwi za moimi plecami ostrożnie się uchylają. To Miś. Dziś jest jakoś inaczej niż w normalnym repertuarze domowym. Nie może usiedzieć u siebie. — Co ci, Tulą? Odwracam się do niego i powiadam, że mam wielkie zmartwienie. Byłam u Kiki, nasłuchałam się takich dziwności, że... i po chwili siedzimy obok siebie, znowu na tapczanie, i gadam, gadam bez przerwy. Byle zagłuszyć słowa, zamazać twarz mamy. — Misiu — pytam — jak myślisz, czy gdybym zrezygnowała z mojej eskapady i zabrała Kikę z sobą, to znaczy z wamd, i pojechalibyśmy razem... — A mama? Co na to mama, bo ja nie mam nic przeciw temu. Wiesz, nawet ucieszyłbym się. — Nie wiem. Nie mówiłam z nią o tym. — Płacze? — Nie. Dlaczego miałaby? — Bo przecież z jakiegoś powodu wyszła. — Myślę, że bez powodu. — Ech, Tulą, Tulą. Chodźmy do niej. — I już z otwartych drzwi pokoju Majki: — Jak oi się podoba ta historia z Kiką? —? Nic nie wiem — słyszę opanowany głos Majki.— Jeszcze jedna historia? 198 — Przyszłam z nią do domu, nie zdążyłam ci opowiedzieć i zapytać, czy zgodziłabyś się... — to ja zza pleców ojca. Majka, z kolanem lewej nogi pod brodą, zeskro-bywała delikatnie skórkę małego palca u nogi. Idealne zajęcie. Zderzenie z plecakiem utrudniało mi myślenie. Nie, plecak to był błąd, jej błąd, i ta jej skupiona nad nagniotkiem buzia także błąd. Mnie okldna za unikanie jej wzroku w czasie rozpraw. Ale teraz wolałam, że nie patrzy, że słucha. Słuchała, przysięgnę, z czujnością kota nad norką, z której w każdej chwili wyskoczy myszka, a ona pazurkami zedrze z niej skórę. Ale z norki wylazła zbie-dzona Kika. I mama oderwała na chwilę oczy od swojej operacji, w reflektorkach jej oczu zabłysło zainteresowanie. Potem coraz częściej podnosiła swój ufryzowany łebek. Kiedy skończyłam, ojciec powiedział, że nie warto się zastanawiać nad histeryzującą w łóżku babą, należy przyjąć do wiadomości, że Kika potrzebuje pomocy i po prostu pomóc jej. Wtedy Majka otworzyła dzióbek. Tak ledwo, ledwo, na tyle, aby przesączyć przez niego ironiczne pytanie, czy jest to rzeczywiście tylko histeria i czy nie zasługuje na rzetelniejszą ocenę. Miś zdecydowanie odpowiedział, że może i zasługuje, ale przez psychiatrę. W ogóle, jego zdaniem, kobiety winny odwiedzać psychiatrów równie często jak fryzjerów. Jedni i drudzy są od robienia porządków z głową. A Kika, no cóż, Kika to umęczona smarkula. Dzieci nie należy sądzić, dzieciom należy pomagać. Kilka tygodni nad morzem, a kto wie, może jednej i drugiej rozjaśni się we łbach.— Nie myślisz, Majka? — Naprawdę tak mało interesuje cię stan tej kobiety? — zdziwiła się mama. — A ciebie? — zapytał. — Mnie? — Majka przez chwilę patrzyła w swoje narzędzie operacyjne, taki nożyk o zabawnym ostrzu — mnie ta historia trochę przeraziła. Nie 199 jestem pewna, czy mamy prawo zabierać Kikę, matce. — Ja także nie — wzruszył ramionami Miś — ale nie chciałbym zmądrzeć na jej temat dopiero przy czytaniu nekrologu zdesperowanej smarkuli. Napisze się temu osobnikowi o nie znanej nam bliżej strukturze psychicznej, że Kika nie ma skierowania do sanatorium, a w obecnym stanie nie może wrócić do domu, więc spełniamy rolę zakładu dla trochę otumanionych życiem i zabieramy... — Dobrze — zgodziła się Majka — jednak nie list, a osobista rozmowa. — Dziękuję — ojciec nawet ukłonił się Majce ?— ja nie. Poza tym kiedy? — Tulą pójdzie — powiedziała niepewnie Majka. — Poradzę się Ady — zawahałam się — ona tam bywa. - — Ada ma być tą najrozsądniejszą? Dobrze, niech będzie Ada. — Ona, chce mi dać tysiąc złotych na wyjazd Kiki — przypomniałam sobie — ale... Miś westchnął ciężko. — Ot i masz odpowiedź Ady. Przecież to bida z nędzą. I tysiąc złotych. Nie wstyd ci, Tulą, żeś nie przyleciała do nas na skrzydłach z tym bałaganem? Od Ady ani grosza! Słyszysz? — Na skrzydłach — mama pochyliła się nad swoim nagniotkiem — no, mniejsza... Już w czasie pierwszej relacji o Kice, tam na tapczanie, Waldemarowo mizerniało, kurczyło się, przestawało być potrzebą, czymś upragnionym, zdobyczą, koronacją swobody. Teraz, w drugiej relacji przed Majką, była już tylko Kika, otulająca się w szpitalny kitel, dygocąca z chłodu. — Ada ma dzwonić jutro o dziewiątej. Co mamy robić, jeśli Kika będzie mogła wyjechać? — Proste -* Miś nie widział żadnych komplikacji — przyjeżdżacie wieczornym pociągiem. My załatwiamy dla was oddzielny pokój, choć czort wie, czy znajdziemy. A tam na miejscu... 200 —: Czy nie wolałabyś zabrać Kiki w tę swoją podróż w niewiadome? — Majka nie podniosła głowy znad palca u nogi. — Zamiast Gosi będzie Kika. — Ona jest tak słaba, że ledwie trzyma się na nogach — powiedziałam na leciutkiej, dla mnie ledwo dosłyszalnej nutce powściągliwości. . Powiedziała: — Nie chciałabym przeszkadzać. Moja córka ma przecież inne plany wakacyjne. — Czy moja mama przypadkiem nie ma nar" myśli siebie? Po raz drugi tego wieczoru zatrzepotały powieki Majki, nożyk zatrzymał się na palcu. Po chwili spadł z lekkim brzękiem na podłogę. Majka wyprostowała się. — Chciałabym w ciągu najbliższej godziny uporządkować ten cały bałagan. Jutro wstajemy o pół do szóstej. Walizy pozostają otwarte do rana. Miś, daj mi bilety i miejscówki. Książeczkę PKO włóż do walizki. Mojej. Ty, Tulą, natychmiast po otrzymaniu odpowiedzi od Ady zatelegrafujesz do nas. Albo telefonuj. Wyjechać możecie najwcześniej pojutrze, również rannym pociągiem. Nocna podróż jest męczarnią, a slipingów nie ma. Misiu, kładź się, nie przeszkadzaj. Oto udzielona córce lekcja w odpowiedzi na pytanie, postawione kobiecie dojrzałej przez dojrzewającą. Czy dojrzali są zawsze tak bardzo zaskakiwani dojrzewaniem niedojrzałych? Wyszłam z pokoju trzeźwa jak po zimnej kąpieli. Dziś wieczór między mną a mamą wyrósł żywopłot, o którego wygląd estetyczny będziemy na pewno bardzo dbały, obie z nożycami ogrodniczymi w rękach. Rano. Gdzie tam rano, świt. Miś potrząsa mną, zagaduje. Majka tłucze się w kuchni. Dzwoni telefon. To poczta. Biuro zleceń, zamówione budzenie. Miś dziękuje, odkłada słuchawkę. Za godzinę snu oddałabym w tej chwili wszystko. Otrzeźwia mnie 201 myśl o jednym dniu, tym jedynym uratowanym dla Waldemarowa. Już jestem na nogach. Śniadanie jak w poczekalni kolejowej. Byle jak najmniej zmywać. Paczuszki z żywnością gotowe. Moja mama, gdyby miała tyle głów, ile rąk, uporządkowałaby bałagan na świecie. Z miejsca zrobiłaby porządek z Wietnamem, prezydenta Ameryki osadziłaby jak Misia, wysłałaby na księżyc hufiec sprzątaczek dla usunięcia pyłu i umożliwienia spacerów w letnich sandałkach. Mówię to wszystko mamie, pętając się między walizkami i meblami. Majka ma twarz skupionego przed atakiem wodza zastępów. Zastęp męski, czyli Miś, jest właściwie już gotowy do wymarszu. Na brzuchu aparat fotograficzny, w ręku parasol, płaszcz deszczowy — trochę za oknem pokapuje — na głowie miękki kapelusz, letnia koszula bez krawata, ręka tuż nad uchem walizki. Mama w szykownym szarym kostiumie. Cacko. Bucicz'ki z szarego zamszu, z czarnymi paseczkami skóry. Jej walizeczka w pokrowcu, oczywiście koloru bucików, torebka, siateczka z suchym prowiantem. W zamówionej taksówce licznik tyka już od kilku minut. Miś woli płacić niż tracić nerwy — oświadcza w odpowiedzi na niemy wyrzut mamy. Jedziemy, jedziemy. Dworzec — rojowisko ludzi, którym wycięto przysadki mózgowe, popychają się, jak gdyby to wzajemne prasowanie siebie mogło poprawić ich szanse przedostania się do wejścia na peron. Wręcz przeciwnie, zaobserwowałam już od dawna, ludzie w tłoku powiększają swoją objętość, niczym ciała w podwyższonej temperaturze. Papa taszczy dwie walizy, ja jedną. Wlokę ją, bo to cholerstwo ciąży ku ziemi, jakby było wypełnione magnesem, nie szmatami. Pociąg robi na mnie wrażenie kpiarza, stawiającego do dyspozycji błędnych twarzy wąskie wejścia, wąskie przejścia, wąskie okna. Nie sapie, nie dyszy, w ogóle w niczym nie przypomina tej urzekającej tuwimowskiej sapiącej lokomotywy. Na samym przedzie oszklona ka- 2Q2 bina. W niej dwóch palących spokojnie papierosy dżentelmenów, bez kolejarskich czapek. Papa, zziajany i mokry, odnajduje wagon z numerami swoich miejscówek. Zaczynamy się posuwać i docieramy do wejścia. Musimy jednak pokonać obie ciotki, które zawaliły drogę, przekonane, że wejście do wagonu prowadzi jedynie przez ich ramiona. Przeżywam chwilę niemego odrętwienia słysząc ciotkę Sewcię zapewniającą mamę, że nie odstąpi mnie ani na chwilę, że aż do mojego wyjazdu będzie towarzyszyła każdemu mojemu krokowi. Nareszcie Miś i Majka są w oknie, do którego podbiegają oboje Romanostwo. On z kwiatami, ona z czymś w papierze, chyba z bombonierką. Wyślizguję się spomiędzy ciotkowych zwałów, wciskam między wagon a Romanowych, całuję wyciągnięte ku manie uręka-wiczone rączęta Majki, potem mocne, włochate — papy. Kłaniam się gościom, czyli Romanowym, wyduszam z siebie słowa pożegnania i to, że muszę pędzić, bo przecież Ada lada chwila zadzwoni. Majka rozkazuje: — Czekaj, jeszcze nie ma ósmej. Czekam. Zresztą wiem już, jak pozbyć się ciotek. Nogami. Bridżowa. Marta rusza się jeszcze z szybkością konia dorożkarskiego. Ta nie jest niebezpieczna, ma zapewne przedpołudniowego bridża w którymś z klubów. Druga, niebezpieczniejsza, posuwa się jak z trudem popychana szafa. Romanowa obejmuje mnie pachnącymi lawendą ramionami. — Zostajesz sama? Może wstąpisz do nas na śniadanie? Ona równie szczerze nie chce tego śniadania jak ja. Przytulam się do jej okrągłości, patrzę w majówkę jej nie skalanego zmarszczką buziaka i myślę, jak to się dzieje, że on może tak swobodnie telefonować późnymi godzinami, nie narażając się na przycinki swojej połowicy. Połowicy? Na wagę to co najmniej siedemdziesiąt procent tej wspólnoty ciał. Gwizd. Trzaski drzwi i szum głosów, w których ja osobiście dosłyszałam jedno wielkie przeciągłe 203 westchnienie ulgi. A może to ja tak westchnęłam? Setki rąk, sygnalizujących to odwieczne, nie dopowiedziane albo nie wypowiedziane, i głośniejsze od wszystkiego: „Bądź wieczorem w domu, czekaj na telefon..." To oczywiście Majka. Ileż tych wagonów! I ileż ludzi w takim mieście jeśli tłum na peronie zaledwie się przerzedził. I jakie to wszystko rozkrzyczane! Szczególnie wagony z dziećmi, drącymi się tak niemiłosiernie, że wszyscy odsuwają się od pociągu. I jaki zmęczony ten kolejarz na stopniu ostatniego wagonu, dający znak chorągiewką. Ciotka Marta już go nie widziała. Przepadła w tłumie. Ciotka Sewcia uczepiła się mojego ramienia, a ja niczym traktorek powlekłam ją do wyjścia. Romanowie posuwali się przed nami. Ona w obcisłej sukience, zabawnie podnoszącej się i osuwającej przy każdym kroku. Udka to ona ma dobrze odżywione, a na kolanach z takimi poduszeczkami można śmiało odmówić co najmniej dwadzieścia zdrowasiek odpustowych. Przed dworcem pożegnali się. Romanowy życzył mi nie wielu, ale dogłębnych przyjemności, ona spokojnych wakacji. Na cóż więcej stać taką reprezentantkę domu spokojnego przeżuwania? Ciotka się zadyszała. — Tulenieczko, nie chciałabyś wolniej? — Chciałabym, ciociu, ale nie mogę. Mama pozostawiła mi pilne polecenia. Wiesz, wpadnę do ciebie po południu. — Po południu? Jutro, Tulenieczko. Dziś mam małe pranie. Jutro. — Z rozkoszą. Pół do dziewiątej. Do domu czy do Wala? On nie ma pojęcia o zmianach. Ma stawić się o dziesiątej. Więc do domu. Pakuję ciotkę do taksy. Pojechała, umazana potem. Wypatruję drugiej taksówki, Jestem wolna. Mam czas, chatę, Wala, forsę. Mam dzień, a może 204 i noc. Zaplanowane diabli wzięli, ale życie nie znosi pustki — uczyli w szkole. Nie ma co czekać na taksę. Poznikały niczym spłoszone kaczki. Ludzie ustawiają się grzeczniutko, gawędzą. Mają czas, a może i swobodę, bo tacy jacyś beztroscy. Decyduję się iść pieszo, choć to kawał drogi do domu. Przed głównym wejściem Ortalion! Oczom nie wierzę. W brunatnym skafandrze, z łatami z irchy na rękawach. Kłania się, uśmiecha. Wybucham śmiechem. — O! Pan jeszcze na wolności? Kładzie palec na ustach. — Sza. Jestem incognito. — I czyha pan na ofiary? Dworzec to wymarzone miejsce. — Ryzykowne. Milicja. — Zadenuncjuję pana. — Pani przecież nie istnieje. — Duch kobiety jest trwalszy niżeli ciało i bardziej mściwy. — Jeśli mnie pani oszczędzi, ślubuję poprawę. — Szef pana wykończy. Pan jest straconym człowiekiem. — A więc wykończmy szefa. — Z chęcią, ale niestety nie mam czasu. — Niewiele go potrzeba na uratowanie ofiar. Proszę mi pomóc. — Ja pozostałam, aby ratować jedną i nie mogę sobie z tym poradzić. — Czy zawodowy morderca może się na coś przydać? — Gdyby dysponował autem... — Oczywiście — wskazał ręką — czeka. Przy krawężniku stała niewielka limuzyna. Ta sama, jednak jak gdyby zupełnie nowa. Ciemnobor-dowy kolor wydał mi się obcy, nie znany, nie ten z mojej przygody. — Przemalowany? — Krwią ostatniej ofiary. W aucie powiedział: 205 — Przywiozłem matkę na dworzec. — Teraz odwozi pan córkę-do domu. — Uprzejmie proszę. — dokąd? — Czy pan jest porządnym człowiekiem? — Usłużnym. Umilkliśmy. Ortalion w skupieniu to zwalniał, to przyspieszał. — Oto jesteśmy przed domem. Miło mi było towarzyszyć panu przy jego dobrych uczynkach dla matki. Raz kwiaty, drugi raz dworzec. Do widzenia. Albo jeszcze jedno okrążenie. Wie pan, takie dzie-sięciominutowe. Nie wiem, jak pan się nazywa. Gdy będą pana wieszać, nie domyśle się, o kogo chodzi. ?—-Nie dam się wziąć żywcem. Wysadzę się w powietrze. — A ma pan coś takiego pod ręką? — Proszę — otworzył schowek na drobiazgi, tuż obok zegara i radia. — Phi! szczotka, szmatki, latarka. — Dla naiwnych szczotka, latarka... Nie dotykać! — ostrzegał. — Czy długo można się tak wygłupiać? — śmiałam się. —? Czy rozsądniejsze rozmowy są milsze? — Czy pan zawsze taki zwięzły? — Cecha ludzi rozwiązłych. — A tak pan skromnie wygląda. — Skromność jest twarzą okrucieństwa. — O rany! Wysiadam. — Za późno. Spóźniła się pani o jedną prawdę, tę przed chwilą objawioną. — Też coś. Mogę ją panu zwrócić. — Za podanie sposobu zapominania zwrócę wolność.— I po chwili: — Dołożę kilka lat mojego życia. — W tej chwili powiedział pan coś bardzo ważnego. Dla siebie. — Czy może jeszcze jedno okrążenie? — A jak przekaże mi pan te swoje lata, jeśli podam sposób wygaszania z pamięci niewygodnych prawd? — Wierną, bezszmerową służbą, budowaniem zamków na lodzie, wyposażaniem ich w bardzo szerokie okna, przez które można swobodnie wyrzucać wszystko, co nieproszone. Wóz spłynął przed krawężnik. Skąd ta płynność? Ze sprawności maszyny czy z tych spokojnych, zaledwie dotykających kierownicy rąk? — Zjadłby pan ze mną śniadanie? — Wysiadłam nie czekając odpowiedzi, a razem ze mną to nieokreślone, w którym nie ma wyboru. Bo ja wierzę w religię przyjaźni zewnętrznego świata. Ortalion wyjął klucz z motoru, zatrzasnął drzwiczki, ruszył za mną w stronę bramy. Potem szliśmy. Ja przodem, on kilka kroków z tyłu. Na górze, kiedy przekręcałam klucz w zamku, zatrzymał się na zakręcie schodów. Zostawiłam otwarte drzwi, zatrzasnął je za sobą. W tej chwili zadzwonił telefon. Dopadłam go. Ada, oczywiście. — Właśnie zatrzasnęłam drzwi. No co? Albo nic nie mów, wszystko załatwione. Jedziemy z Kiką nad morze. Przyprowadź ją, dobrze... może być po południu. Nawet lepiej. Więc ona się godzi? Godziła się. Z oporami, ale Ada przekonała ją, że cokolwiek zamierza, to w żadnym wypadku nie w stanie takiego wymaglowania, w jakim się znajduje. Nabujała, że moi dali mi straszny wycisk, że nie zabrałam jej od razu. Ta Ada ma tupet! Gdzie on w niej siedzi? Lekarz stanowczo odmówił dalszego zatrzymywania chorej. Obłożenie w szpitalu -— tak powiedział — jest niesamowite, a tu akurat dziś ostry dyżur, czy jak tam oni nazywają takie pogotowie bez apelacji. — Tylko — spytała Ada — co zrobić z jej sukniami, nie ma niczego poza tą szmatką, w której zabrano ją z domu. A Kika woli, powiada, nic niż cokolwiek od nich. Znajdziesz coś dla niej, Tulą? Stanęło na tym, że około piątej po południu zwali mi ją na głowę. — Dobra — zgodziłam się. — Przyjeżdżaj z nią. 207 A on stał w przedpokoju, cierpliwy, nieruchomy, czekający na dalsze wskazówki. Wciągnęłam go do kuchni. Jeść md się chciało, jemu zapewne także, więc po co ceregiele. Majka wyrwałaby mi ze dwa loki z korzeniami za takie zbezczeszczenie jej świątyni. Nawet Romanowemu wstęp do kuchni był stanowczo zakazany. No i oczywiście jajecznica. Dwie. Każda z trzech jaj, na osobnych patelenkach. Pycha. Herbata w czajniku, bułeczki z masłem ma talerzykach. Jak para narzeczonych. —? Niechże pan wymyśli sobie jakieś imię, bo głupio tak jakoś — per morderca i ofiara. Ja jestem Tulą, Atula, Ata, jak dogodnie. — Proszę o zaakceptowanie Nietuli. Pan Nietula. Będzie najodpowiedniejsze do sytuacji. — Bardzo mi się podoba. Ale przecież ma pan co.ś własnego, takiego na co dzień. — Imię, nazwisko i matkę. — I auto. ?— Nie. Auto posiadam, a tamto jest moją własnością. — Albo to za mądre, albo nic nie znaczy. — Pani własnością jest lekkomyślność. Dowód — wpuszczenie obcego do mieszkania. Pani poza własnością posiada cenne rady rodziców, aby nie zadawać się z byle kim. Własności się pani nie pozbędzie. Posiadania łatwo. — Szczęście, że mama nie słyszy tych mądrości. Jeśli pan ma ochotę zastąpić ją, to proszę spucować jajecznicę, zmyć patelnię i ruszać w swoją drogę. — Zjem, zmyję, ruszę, jeśli lekkomyślność pani niczego sobie więcej nie życzy: — Nie życzy. Mam narzeczonego. Kocham go. — To mało prawdopodobne. — A właśnie jest prawdziwe. Nie chce mi się o tym mówić. Nie chciało mi się. Na kuchennym zegarze było wpół do dziesiątej. Za pół godziny zadzwoni Wal. Już za pół godziny! Nie dopiero, a już. — Chcę panu coś powiedzieć, ale pan taki nie- 208 prawdziwy. Nic w panu nie jest prawdziwe, nawet to, że ma pan imię, nazwisko i matkę. _ — Proszę mówić. Jestem absolutnie nikt, nie istnieję przed ani po spotkaniu. — Właśnie — wymknęło mi się — właśnie dlatego. Wie pan, za pół godziny przyjdzie tu ktoś, z kim mam... miałam spędzić dzisiejszy dzień, a nawet jutrzejszy i wiele następnych. Im trudniej było mi wywalczyć swobodę spotkania się z tym kimś, tym bardziej chciałam. Nawet, powiem, marzyłam. A teraz nie, wcale nie jest tak, jak pan sobie myśli, chcę, ale już inaczej. — Inaczej — znaczy co innego. — Czy nie można chcieć tego samego inaczej? — To samo inaczej nie jest tym samym. I pani o tym wie. — Dobrze, niech będzie. Chcę czegoś innego. — I z kimś innym. Z nim to niemożliwe. — Z nim niemożliwe? Z nim niemożliwe — zgodziłam się z namysłem. A po chwili milczenia: — Boże, za piętnaście dziesiąta! — Za dziesięć minut zniknę. — Nie, on o dziesiątej zadzwoni. Z akademika to kwadrans drogi. — Przywieźć go? ~ Zostać i powiedzieć, dlaczego podarowałby pan kilka lat życia za sztukę zapominania. Albo jeszcze me. Ja opowiem o Kice. Takiej przyjaciółce. Mnie się wydaje, że ona i pan wleźliście do tego pokoju w którym... — Czekała pani na kogoś. — Kika to nie gość. To dramat. Niech pan myje te patelnie. Tam jest skrobacz — łamie paznokcie. Kika to dramat... Założył sobie fartuch. Fakt. A ja mówiłam o Kice. Znajdowałam wszystkie brakujące mi wczoraj słowa. I każdym z nich uciszałam dzwoniący we mnie telefon Waldka. Zmył już patelnie, stał przy zmywaku i patrzył na mnie. W jego oczach nie było sJadu mojej twarzy, rąk, nóg, absolutnie nic. Była Gdybym była chłopcem 209 Kika, ta w szpitalnym haweloku, ta odchodząca wolno od ławki. Ta prosząca, aby się nią nie zajmować. A mnie nie było wcale. Plotę o Kice, a wiem, że on wie, że mówię o sobie. I że zależy mi na tym, aby wiedział. Ale on nie chce ode mnie niczego poza historią Kiki. Więc dlaczego mówię? Mówię coraz szybciej, coraz gęściej. Dlaczego opisuję jej płaskie piersi, dlaczego wypinam swoje? Czemu wstaję, odsuwam krzesło, cofam się w stronę drzwi? — Ta historia jest także z karczmy Pod Czerwoną Ręką — mówi Nietula. — A ja zmyśliłam ją od początku do końca — mówię i uśmiecham się i jest mi znowu tak jak w jego cicho ślizgającym się aucie. — A na zegarze dziesięć po dziesiątej — powiada — wdęc chyba do następnego spotkania. — Ale się rozpyszczyłam, wie pan, ja nie wiedziałam, że... — ...że chciałam przegadać zegar, dziesiątą godzinę i telefon. ?— Niech pan już idzie. — Oczywiście. Tu pani płaszcz. Będzie padało. Duszno. — Dobrze. — I proszę wyłączyć telefon. — To będzie świństwo. Mam do pana prośbę. Niech pan krzyknie albo zacholeruje, albo kopnie ten wieszak. — Do ciężkiej cholery, ruszajmy! A wieszaka nie kopnę. — No, to niech mi pan powie, po co te szerokie okna w zamku na lodzie? Przecież wyrzucanie przez okno to żadna mądrość. — Pozbywanie się wymaga większej wiedzy niż nabywanie. — ??, przez pana nic mi się już nie chce. — Właśnie dlatego proszę wyłączyć telefon. — Ale nie chce mi się robić przykrości Walowi. Tego także mi się nie chce. Wsunęłam ręce w trzymany przez niego płaszcz 210 i wyszliśmy. Telefonu nie wyłączyłam. Jeśli do chwili zatrzaśnięcia drzwi nie zadzwoni, nawalił po prostu jak Gośka. Na schodach, nie, jeszcze na podeśoie czekałam chwilę, już nie po to, aby wrócić. Po to, aby raz jeszcze powiedzieć głośno, że nie zadzwonił. Sadowiąc sę w wozie, miałam w sobie nagłość która jednak nie była już niecierpliwością oczekiwania Waldka. Jeszcze przez chwilę wypatrywałam go wśród przechodniów, bo nuż pędzi z workiem na plecach, ale Nietula położył rękę na mojej i powiedział: — Jedziemy do akademika. Coś musiało się wydarzyć. Studenci na ogół nie zawodzą w takich okazjach. — Pan jest szatanem. Auto skręciło w boczną ulicę. Jechaliśmy w stronę akademika. Ostatni odcinek to kocie łby i wykroty. Nietula z wysiłkiem trzymał kierownicę. — Rozsypiemy wóz. A co będzie, jak Wala zastaniemy gotowego do drogi? ?— Odwiozę, dokąd zechce. — Pan jest najzupełniej nieprawdziwy. Przysięgam Bogu. Wprost niemożliwy do strawienia. I na tych kooich łbach, na tej gruzowatej drodze zobaczyłam Wala. Szedł długimi krokami. Pochylony naprzód, walił wprost na nasz wóz, a na plecach, przewieszony przez lewe ramię, podskakiwał może nie wór, a plecak, i może nie całkiem zielony, bo pełno na nim brunatnych piegów, i ta brunatnozielona żaba bardziej mnie przestraszyła niż gwałtowność kroków Wala. Położyłam rękę na brzeżku kierownicy i Ortalion natychmiast zrozumiał, że to właśnie ten, po którego jedziemy albo którego chcieliśmy nie zastać. Zwolnił biegu i lekko zjechał na stronę, po której parł Wal. A ten przed siebie. Jeszcze kilka kroków, a wlezie na maskę auta, wreszcie podniósł nieco rozwichrzoną, pochyloną do ataku głowę i — powiada się o takich, że wrośli w ziemię. Nagle wyprostowany, był co naj- 14* 211 mniej o głowę wyższy od tego sprzed chwili. I stało tak to -wyrośnięte chłopisko z jasnymi oczyma, patrzyło w szybę wozu, za którą tkwił nieruchomy cel jego wyprawy obok spokojnie czekającego dalszego ciągu Ortaliona. Ale już na tym wąskim ogłupiałym obliczu zajaśniało słońce świadomości, przebłysk budzącej się inteligencji i, roześmiany, szczerzący zęby, doskoczył do drzwiczek wozu, które właśnie wolniutko otwierałam. — O rany Julek, Tulą, w taksówce, a ja do ciebie, rany Julek! Mówię ci, wszystkich pieronów za mało na tę naszą centralę telefoniczną. Ale żeś ty... i co, można wleźć? Jedziemy na wywrót. — Prawą, wolną od worka ręką trzymał mnie za przegub, lewą podrzucał osuwające się żabisko. A ja, ja właśnie byłam jak ta butelka z lekarstwem, w której cały ciężki osad opadł na dno, w nogi, a powyżej pozostała tylko woda, aż po szyjkę, a jeszcze wyżej ledwo trzymający się tej szyjki korek, na którym wiatr poprawiał uczesanie. — Wpuśćże, dziewczyno — naparł na mnie — i już naprawdę musisz zrozumieć, że... no, zresztą nie mam się co pokazywać więcej w tym akademiku. Nasłuchali się jak nigdy, bo zrozum, od wczoraj telefon do bani, a ta ciućma, ta wykwalifikowana kretynka, ta... no... — Ja nie jestem sama... — tyle wycisnęłam z kurzego móżdżku, żałosnej resztki czegoś, co jeszcze wczoraj działało wcale sprawnie, szczególnie w konflikcie domowym. — Podwiózł cię ktoś — Wal wsadził łeb na długiej żyrafiej szyi do wnętrza. — Podwiozłem i odwiozę — powiedział kierowca. — No, to szafa gra jak samo szczęście, że cię też spotkałem — i Wal wsunął się do wozu z westchnieniem Atlasa, któremu powiodło się strącić nareszcie z pleców kulę ziemską. Zrzucił swój piegowaty worek i wyciągnął łapę do Ortaliona. — Waldemar Rześki. 212 Pośpieszyłam się: — To pan Ortalion Nietula — i ciężko opadłam na siedzenie. — Ortalion Nietula? Tyż piknie — Wal zreflektował się, że bądź co bądź jesteśmy w tej chwili gośćmi tego człowieka o dziwnym nazwisku, i dorzucił: — ale wózek cacko. Szkoda tylko, że mały. Bo ja w taki wóz nadziewam się jak nitka w igłę. Jadziem, panie... świat się śmieje, kiedy na tak parszywej drodze spotyka się tę odrobinę należnego człowiekowi szczęścia. A tempo wziąłem olimpijskie. — Widziałam — i tyle. Auto ruszyło wolniutko przed siebie, bo o zawracaniu na tej drodze nie było mowy. Objechaliśmy w milczeniu wielki blok jednego akademika, drugiego, trzeciego i wpłynęliśmy na asfalt. Ortalion był jak sejsmograf, gotowy natychmiast zareagować na pierwsze wstrząsy, na słowa, na przyspieszony oddech, na każdą oznakę, że coś zostało zadecydowane. I tak jechaliśmy, troje ludzi w jednym wozie, a każdy w innym kierunku. Wal oczywiście do mnie, do naszego Waldemarowa, Ortalion na pewno nie do mnie, ale także zapewne nie do siebie, może trochę tam, gdzie jakaś przydrożna, karczma pozwoliłaby mu bodaj jeszcze przez kilka godzin być jakimś Ortalionem Nietula. A ja zamieniłabym się teraz najchętniej w wiewiórkę albo czaplę, nawet w gąsienicę, byle całkowicie uzależnić mój żywot od pogody, wiatru, deszczu. Kiedy jednak trzy osoby w jednym wozie, jadące w trzech różnych kierunkach, milczą, wóz zwalnia biegu, zatrzymuje się przy krawężniku jakiegoś chodnika, odległego jeszcze od centrum miasta, i — mądrzejszy od całej trójki ?— zasypia, wyłącza serce. Wtedy Wal pyta, co jest, dlaczego stoimy — Ortalion trzyma obie ręce na kierownicy, a ja widzę w lusterku nad kierownicą skupioną twarz Wala i najzupełniej nieobecną Ortaliona. Tkwię pomiędzy tym z tyłu, który mnie rozzuchwalił, a tym znad kierownicy, który rozbroił mnie z zuchwalstwa, nie chciał ode mnde niczego. 213 I na pewno to, że przy Ortalionie Nietuli, przy tym milczącym, patrzącym przed siebie, nie musiałam być ani trochę mądra, kusiło mnie do przedłużenia tej dziwnej sytuacji. Chce mi się siedzieć plecami do Waldka, bo jest w tej chwili za prawdziwy, za prawdziwy jak na Waldemarowo. Może tak właśnie jest z każdym marzeniem, że łatwiej je wymyślić niż zaludnić żywymi, prawdziwymi ludźmi. No, ale chwilowo siedzimy w samochodzie, ja z garbem Wala na plecach i z Nietulą po lewej stronie, tej od serca. Ale serce zajęte jest jedynie pompowaniem nadmiernej ilości krwi do głowy, bo aż mi szumi pod strzechą. A ci dwaj, dosłownie Golemy, wypożyczone z Panoptikum Okropności, czekają na chuchnięcie w nich słowem, o jotę mądrzejszym od tej sytuacji. — Wiesz — zaczęłam jak na wiecu, mocno, zdecydowanie, i nagle odwracam się do tyłu, do tego długasa z otwartą gębą, w którą, widzę to natychmiast, można w tej chwili wrzucić wszystko, bo on już co najmniej połowy się domyśla. — Wiesz, Waldek, od wczoraj wali mi się na łeb cały świat łącznie z moim wypchanym do drogi plecakiem. — Ćma zaskoczenia opada. Mówię z beztroską człowieka, któremu zupełnie nie zależy nad poniesionej stracie, że nasze Waldemarowo spaliło się od pioruna, spaliło się do fundamentów, nic, tylko popioły i zgliszcza. — Co mówię? Nawet popiołów nie ma. Wiatr odwiał je w siną dal, rozumiesz, Wal, w przestrzeń, w pustkę i zasłonił słońce. Nie ma Waldemarowa, nie ma do niego drogi, a mnie nie ma także, bo dziś wieczór, wyobraź sobie, dziś wieczorem pojadę do Władysławowa w charakterze pielęgniarki mojej przyjaciółki Kiki, która postanowiła zmienić mieszkanie, adres, może nawet skórę... — Tu nagła moja beztroska poważnieje. Ortalion zna już dzieje Kiki, nie mogę w jego obecności pokpiwać z przyjaciółki. — Więc po prostu stoimy, jak widzisz, przy krawężniku jakiejś ulicy i musimy zdecydować się, tak właśnie jak pogorzelcy, na jakiś kierunek. 214 Wal zamknął już twarz, nawet spuścił żaluzyjki na oczy. Mówi: — Grunt, że żyjemy. Nie wiem tylko, czy ubezpieczyliśmy to nasze Waldemarowo. Bo jeśli tak, to będzie odszkodowanie, a jak odszkodowanie, to i szkoda mniejsza, i odbudowa paradniejsza. Nie, Tulą? Ortalion błyska czymś, co mogło być uśmiechem albo zaskoczeniem. — Czy mogę już ruszyć? — pyta. — Pański wóz, pańska droga — mówi Wal. — Nie, nie do domu — odpowiadam jak na wyraźnie postawione pytanie. — Jasne, że nde — śmieje się Wal — chyba że do mojego, na wieś. — Proszę uprzejmie — godzi się Nietula. — Ech, panie ładny, to sto czterdzieści kilometrów. — Drobnostka — mówi Ortalion — proszę podać kierunek, nazwę. — Niby taka pierwsza pomoc pogorzelcowi — ironizuje Wal. — I słusznie. Pogorzelisko to swąd, trzeba koniecznie w czyste powietrze. I wtedy moja, zdawało się, wyzwolona z więzów powolność wszystkiemu, co przed nami, oplotła się wokół serca i zaczęła ssać krew i serce zaczęło się bronić przed pasożytem. Zamajaczyła mi droga na Skałki. Wal powiedział: — Panie Nietula... — z zastanowieniem: — Nietula to jakby nie-Tula, co? Albo zabawne, albo mądre. Mniejsza, panie Nietula, pan pewnie tytularny, zdaje się, gdzieś pana spotkałem. Jak Tulą i pan, panie Nietula, macie ochotę, to napijmy się czegoś mocniejszego, to znaczy szatana z kremem. Przepadam za tym i zawsze w depresji piję szatana z kremem. A potem wróci się do akademika, spakuje, co należy i... 215 — Jedziemy na kawę, potem gdzie los zdarzy —? zdecydowałam. Wal roześmiał się. — Przepadam za czarnymi polewkami. Im więcej za sobą, tym jaśniej przed sobą. Zawróciliśmy. Zawróciliśmy? Ortalion zawrócił. — Proszę zabrać swoje bambetle, podwiozę pana do wsi. Mam czas, benzynę i ochotę. Lubię wyprawy za miasto. — Panie, nabiera pan czy jak? — Chcę jechać dla własnej przyjemności. A panu będę wdzięczny za podanie celu — odpowiedział Ortalion. Wal roześmiał się, wciąż jeszcze szorstko, rezo-nersko. — To znaczy, że łaska moja. No, to jedziemy do akademika. Tylko czy to odpowiada pannie Tuli... — Jak najzupełniej — odpowiedziałam do szyby przed sobą — i będzie mi miło cię tam pożegnać. Jesteś nieprzyjemny i niegrzeczny. — Na pewno, Tulą — odpowiedział już zwyczajnie, z nalocikiem zalotności — ale tyle mieliśmy sobie do powiedzenia przed wyprawą, a tu nagle nie ma ani słów, ani czasu. — Ależ opowiem ci wszystko, tylko pan Nietula zna już szczegóły. To głupio nudzić kogoś. — Proszę mówić, ja tymczasem przestudiuję mapę drogową, jeśli pan Wal poda miejsce docelowe. — Wiesz, Tulą, właściwie to, co miało być powiedziane, jest powiedziane. A perspektywa, wie pan, jazdy samochodem do domu to, jak by nie było, sensacja. A jak sensacja — to ruch, no a jak ruch — to znaczy: żyjemy. Zatrzymaliśmy się przed akademikiem. Wal znikł w bramie, a my milczeliśmy. Wszystko wokoło milczało. Domy akademickie były już chyba puste, bo ani jednego przechodnia. Po prawej wielkie gruzowisko, zapewne przyszły plac budowy, dalej kilka drzewek, tak wyraźnie suchotniczych, że żal było patrzeć. Z jakiejś bardzo odległej ulicy zgrzytało coś 216 przeciągle. Tramwaj na zakręcie czy hamulce autobusu. Najpuściej było we mnie. — Czy sto czterdzieści kilometrów to dużo? — pytanie przyszło z pustki, tej wokoło i we mnie. — Chce pani zapewne przewaloryzować odległość na czas? — Tak, na czas. — Nie zdążymy przed powrotem Kiki ze szpitala. — Skąd pan wie, że o to chodzi? — Jakież inne znaczenie miałby czas, obliczany właśnie teraz? — Dlaczego odwozi pan Waldka? — Ja mam właśnie ten czas, którego pani już nie ma dla niego. — Powiedział pan coś nieprzyjemnego, tylko nie wiem co. W ogóle jestem za głupia dla tej sytuacji. — Ja rzeczywiście utrudniam często zrozumienie tego, co we mnie jest proste. — A czy nikt nie czeka na pana? Zauważył, że zatrzymałam wzrok na jego obrączce. Ręka z obrączką wolno osunęła się z kierownicy. Odpowiedział: — Nie. Już nie. — Przepraszam. To ja chyba wrócę do miasta. Pójdę sobie. Pan powie Walowi... —? I cóż jeszcze można powiedzieć Walowi, wtłaczającemu teraz swoją garderobę do walizki? — A dla mnie nie ma pan żadnego słowa? — Chyba tylko to, że dobrze pani zrobi, odchodząc przed nadejściem Wala. Człowiek z walizką, a może jeszcze z workiem, jest zawsze przede wszystkim człowiekiem z walizką i workiem. — Właśnie tego chciałam uniknąć. Widoku Wala z walizką. Do widzenia — wysiadłam. — Proszę nie zatrzaskiwać. Sam to zrobię. Do widzenia. — I nic? Absolutnie nic więcej? — Zapewne wrócę około siódmej. Czy pozwoli pani zapytać o godzinę wyjazdu do Władysławowa? 217 Chętnie odwiozę na stację — to już wychylony, do mnie oddalonej od wozu o kilka kroków. Najbardziej sztucznym głosem, na jaki mogłam się zdobyć, podziękowałam. — Proszę się nie fatygować, taksówka kosztuje grosze. I szło się Tuli przez wyboje i wyrwy zdeptanej buciorami studentów ulicy. Źle się szło, ale szybko, z podniesioną głową, a błoto i grudy odskakiwały spod stóp. No i łyso, łyso na duszy. Ani się poskrobać, pogładzić. Dom wymęczony, pogłaskany byle jakim sprzątnięciem, nieświeży. Jak tu nie zawyć, jak nie szurnąć tym najcderpliwszym z cierpliwych biurek, jak nie trzasnąć pięścią w szafę, przekleństwo mojej młodości, na której mama przyszpiliła pluskiewecz-ką zajęciowe menu dla córeczki w godzinach jej wolności. Tkwić w taki dzień w pustej chacie, nigdy tak bezpiecznej jak dzisiaj, to może się przydarzyć tylko Beacie Noda. No, jak mnie szlag nie trafi do nadejścia Ady i Kiki, to przetrzymam cnotliwie cały urlop. Oni jadą spokojnie gdzieś szosami, lasami, górami, rozmawiają, śmieją się, prują przed siebie tym cichym wozem i obgadują mnie, żem taka... no, może lepiej nie wiedzieć jaka. A ja, czekam na Adę, Kikę. Ludzie, czy to do wiary? Przyjdą. Siądą przy stole i — nie! Nie siądą! Zastaną trupa, zdławionego własną cnotą. Sekcja wykaże, że panna Tulą zmarła w uścisku piekielnie namiętnej wizji, w której Wal... a może nie Wal, może właśnie Ortalion... to przecież musi być niesłychanie ciekawy materiał na kochanka! A jakże! Wolę nie. Przecież on nigdy nie zdejmuje rąk z kierownicy, nawet tu, w kuchnd, robił wrażenie człowieka w aucie. Słowo. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że nawet przy zmywaniu patelenek był taki właśnie, samochodowo czujny, z oczyma przed siebie. Taki, co to nie rozmawia z pasażerami ze względu na bezpieczeństwo. Bo czy 218 z nim się naprawdę rozmawia? On mówi, ja mówię, a jak gdyby każde osobno. Ale też dziwak nie z tej planety! Zupełnie nieprawdziwy. Żeby tak gnać z obcym sobie człowiekiem, ile to? Sto czterdzieści kilometrów! Żeby pozwolić dziewczynie pójść pieszo do domu, żeby nie powiedzieć dziewczynie — jedź z nami, przecież robię to dla ciebie, zostaw w drzwiach mieszkania kartkę: „Kika, Ada, zaczekajcie, wrócę o siódmej. Zjedzcie na mój koszt lody w cukierence obok". Gdzie tacy się uchowali? Po co? Po co? Może, żeby Tulom pomagać w przebrnięciu przez godziny, po których będzie miała cudownie czyste oczy i nie tylko oczy. A niech go jakaś ciężarówka... Nie, to nie! Niech wróci, ale dlaczego ta beznadziejna Tulą wykrzywiła gębę i jęzor na jego propozycję zastukania do drzwi po powrocie? Może, może zgodziłby się pojechać z nią i z Kiką do tego Władysławowa. Jeśli gotów był jednego Wala odwieźć na wieś, dlaczego nie mógłby dwóch gęsi mamie? A mama otworzyłaby już dziób z odpowiednią audycją, ale, spojrzawszy na poważną twarz kierowcy, skróciłaby ją do zwięzłego przywitania. Na poważną twarz i na rękę z obrączką na serdecznym palcu. „Nie, już nie"... Co może znaczyć ta odpowiedź na moje pytanie, czy nikt na niego nie czeka? „Już nie"... Moż:e o matce, którą odprowadził na dworzec? Nie, ta wolno osuwająca się na kolana ręka z obrączką, ta długa chwila między pytaniem a odpowiedzią... Osoba, która już na niego nie czeka, wysiadła z tego wozu na. zawsze. Zapewne to miejsce obok niego długo jeszcze pozostanie puste, nawet jeśli zajmę je ja lub ktokolwiek inny. A ja myślałam... Bóg z tobą, człowieku w ortalionie, który zabrałeś ze sobą Wala, i to tak dogłębnie, że już nic się dolega twojej przypadkowej pasażerce. Kłaniam się tobie, który może jesteś największym z uwodzicieli, stosującym nie znane dotąd metody. Obiecuję sobie zedrzeć z ciebie ten ortalion rozsądku, trzeźwości, 219 mądrości. Może rzeczywiście pod tym wszystkim jesteś zwyczajnym mężczyzną? I cześć tobie, Walu, za twój zdrowy apetyt, któremu dzisiejsza piguła z mojej bezwzględności nie zaszkodziła. I cześć ci, matko szalejąca z niepokoju o córkę, niech ci jak najdłużej i jak najskuteczniej służą twoje modlitewne szepty w słuchawkę telefonu, cześć ci, papo, który masz swoją kapliczkę z majolikowej gładzi-zny, w której odpoczywasz jak wędrowiec po przedarciu się przez dżunglę niesamowitości domowych. I wam cześć, Romanowi, każdemu z osobna i z odmiennej przyczyny. Niech dla jednego z was papa będzie prawdziwym Misiem, a dla drugiego Majka najprawdziwszą majową pląsawicą. Zaraz, czy plą-sawica to nie jakaś choroba? Bo ja mam na myśli tancerkę unoszącą się ponad czymś tam, co brudzi stopy, a mama nie lubi przede wszystkim brudów. Cześć tobie, niepokalana Ado, o której nie powiem nawet w tej okrutnej chwili ani jednego durnego słowa. I tobie cześć, Kikulo-zakonniczko z kuchennej celi, w której przez wszystkie nasze młode lata sypiałaś. Powinnam również uczcić w tej ostatniej godzinie mojego konania na stosie spalonego Walde-marowa moje cioty, szczególnie Sewcię, która nie mogła przebaczyć mi bólu brzucha w gabinecie profesora. Ta druga mnie nie obchodzi. Najmądrzejsza — zadaje się tylko z waletami i królami. I co dalej? Teraz powinnam otworzyć kurek gazowy. Ale śmierci nie można oszukiwać. Już mi trochę lżej. Grzesznemu ciału chce się jeść. Chwilowo najzupełniej zadowala mnie nominacja na nieboszczyka zatrutego w karczmie Pod Czerwoną Ręką. Uroczyście otwieram sardynki. Słyszysz, mamuś? Może zadzwonić po fotografa, aby upamiętnił dla Majki tę chwilę? Oto biorę z szafki papy napoczętą flaszkę jakiegoś świństwa, zdaje się, koniaku. Rzeczywiście, koniak. Dobra. Nie trupa znajdą, .ale ululaną dziewczynkę z zapałkami, która chciała się ogrzać przy maleńkim płomyku namiętności 220 i spłonęła na, garstkę popiołu. Nie, wóda świństwo! Nie trawię. Nic z ululania. Chyba rzeczywiście zabiorę się do porządkowania tej przeklętej wiedźmy mojego żywota, tej szafy. Ale przecież muszę spakować się, już nie do plecaka, i wyszukać coś dla Kiki. Plecaka nie tknę w życiu, to wiem na pewno. Dzwonek! Jezu! Oni! Wrócili! Zwyciężyłam! Jednak jestem magnesem unieruchamiającym motory usiłujące odjechać ode mnie. Ale jak ja wyglądam? Dzwonek. Zaraz, najmilsi! Zrzucam suknię, wpływam w moją najcudniejszą podomkę. Mama grozi, że mi ją kiedyś spali, jest taka nieprzyzwoita. To podarek papy. Jakie szczęście, że wszystko, co ładne, wydaje mu się zawsze nie dość ładne dla córki. Już, już! Nie alarmujcie! Ada i Kika. Paraliż to najdelikatniejsza forma znieruchomienia. Stoją, żebraczki życia, bidule zwątpienia, przerażone, że mogły mnie nie zastać, bo dzwonią i dzwonią. A jest dopiero trzecia. Ada wlecze resztki Kiki, wydane jej za pokwitowaniem ze szpitala. Zatrzymali ją tylko do obiadu. Są — czują to — tak źle wkomponowane w mój nastrój, że nie ruszają się z miejsca. Ta podomka, ta mina, te ślepia, w których durniejsze od nich zobaczyłyby moich oczekiwanych gości. Wchodzimy do pokoju jak żałobnicy. Kika siada na tapczanie. Ona w ogóle jeszcze nie umde chodzić. Przecież niedawno się urodziła., Adula matkuje dzieciątku. Chcą herbaty, niczego więcej. — Rozgośćcie się, miłe — mówię jak do krewnych, zjeżdżających na kark w chwili, w której gospodyni ma pod stołem albo za szafą kochanka — rozgośćcie się. Ada idzie do kuchni. Kika milczy. Może jeszcze nie umie mówić? Mówi: — Kapitalna podomka. Oto kobieta. — Właśnie dobierałam się do szafy. Ale w co ja cię ubiorę? 221 — Czy to wszystko prawda? — Co? — Z tobą, z matką, z wyjazdem? — Takie bied-niutkie te pytania, że zrzucam podomkę, wciągam coś przyzwoitszego, siadam przy małej Kikuni i głaszczę ją po włosach nie mytych od dwóch tygodni. — Wiesz, Kikula, najpierw kąpiel. Letnia. Mycie głowy. Ja ci umyję. — Czy to prawda? — Jeszcze jaka. Jedyna, niezaprzeczalna, realna. Jedziemy w nocy albo jutro rano, zależy od telefonu Majki. Potem kąpię moją małą przyjaciółeczkę, już znowu przyjaciółeczkę. Ada nagotowała herbaty, nakryła stół w kuchni, otworzyła na moje polecenie pudełeczko szyjek rakowych, potem skoczyła po bułki. I oto koniec łysych godzin. I jest nam dobrze we trójkę, przy stoliku nakrytym jak na wielkiej wycieczce. I jest nam dobrze z perspektywą wyjazdu, wszystko jedno dokąd, byle razem. Mówimy, że żałujemy Ady, bo ta mogłaby z nami, że bez niej smętniej i może nawet trudniej. Patrzę w twarz Ki-ki i mówię, że przecież to najmądrzejsze, co można było wymyślić. Że Ada to genialny kompan, że z taką żyć, nie umierać, i jesteśmy szczere. Kika ma już coś w rodzaju uśmiechu na tym ćwieróbuziaku, jaki jej pozostał, a ja zapewniam ją, że tam, nad morzem, w gorących promieniach słońca i kto wie, czy nie gorętszych spojrzeniach falangi czekających na nasz przyjazd gołowąsów odżyjemy po trudach miasta. Już jesteśmy po sardynkach i po szyjkach. Ja szperam za czymś jeszcze, Ada błaga, żeby nie, bo to obżarstwo, a mnie się chce częstować, napychać Kikę, Adę, każdego, kto pojawiłby się w tej chwili. Wykąpana Kika wyciąga się na tapczanie, ja obok niej. Ada zwija się w kłębuszek u naszych stóp i — jedziemy w przeszłość. Z wszystkich kartek pożółkłych kalendarzy licealnych wyskakują 222 chochliki, wspomnienia ścigają wspomnienia. Jest po prostu fajno i tylko jeden moment przeszywa mnie prądem odrętwienia. Dzwonek. Telefon? Drzwi? Drzwi. — Nie, nie otwieramy. Nie ma nas w domu, wyjechałyśmy — mówię z palcem na ustach — nie ruszajcie się, dziewczęta. Ich rozszerzone oczy patrzą we mnie z takim wyrazem, jak gdybym wciągnęła je w jaką pułapkę, a moloch za drzwiami dzwoni i dzwoni. Ada nie wytrzymała: —? Nie usiedzę, Tulą. Mnie to... przecież tam ktoś jest. Może telegram? To mnie poderwało. Wpadłam do przedpokoju. — Bronek? Bronek?! A niechże cię, napędziłeś mi pietra. — Tak we mnie patrzysz, jak gdybym porzucił cię z dwanaściorgiem nie narodzonych dzieci. — Ty myślisz może, że nie? Przysięgnę, że chcesz coś pożyczyć. Jak forsę, to myszy kościelne są bogatsze od nas. — Też coś! Nie słyszałaś o usynowieniu mnie przez królową Madagaskaru? Nie dała tylko na plecak. Masz jakiś, Tulą? Pożyczyłabyś? Idziemy z Julkiem w Beskid. — A gdzie później odbiorę po twojej najchwa-lebniejszej wysokogórskiej śmierci? Dziewczęta, Bronek, beskidzki taternik. Właźże, łamago. Wlazł. Zatrzymał się na progu i powiedział: — Pamiętacie, dziewczęta, spotkaliśmy się tutaj po raz ostatni tej nocy przed maturą, kiedy wkuwaliśmy historię, pamiętacie? Ty, Kika i Gośka siedziałyście na podłodze, ja na tapczanie... pamiętacie? — Jasne. Tylko ciebie nie na tapczanie, a przy adapterze. Sklęłyśmy cię za ten adapter do siódmego pokolenia — przypomniała Kika — że też Tuli wpadło do głowy ściągnąć takiego asa wiedzy jak ciebie. — Dla takich wróbelków jak wy, byłem kandy- 223 datem do Nobla — przysiadł się na tapczan — ale co wy tak tutaj... Kice przypomniał się smętny koniec adaptera, który w pewnej chwili... Ożywiła się: — Pamiętasz, jak... — Już ty mi tego nie przypominaj, bo jakem dziedzic fortuny madagaskarskiej, to zwrócisz mi koszt tej sprężynki. — A jakże, lecę — zaśmiała się Kika — ciekawa jestem, kto trafił bucikiem w to pudło? Ja czy Gosia? — No bo, moja droga, wyciągnąć się tak na podłodze, z poduszeczką pod głową jak ta, jak jej tam, tej Napoleonowej heterze... — Och, to było uczenie się... — No bo, moja miła, mówię Gośce — rozruszał się Bronek — mówię dziewczynie, nakryj te nó-żęta, bo mi się kiełbi we łbie i Płock miesza się z Pskowem, a ona, że nie ma mowy, bo właśnie zdecydowała zdawać maturę stojąc na głowie. A Ki-kula oczywiście, że jedyna, szansa i że ona także... i zaczęłyście, niech wam stwórca idiotek wybaczy, zaczęłyście próbować, no i bęc butem w adapter. —? Aleśmy się odwróciły twarzą do ściany — przypomniałam. — Na której wisiało lustro — to Bronek. — A ja, jak mi trochę ciasno w duszy, to wiecie, myślę o dyrdziu. To jednak poczciwiec. — Mnie się tam szkoła wcale nie odbija — machnął ręką Bronek — wolę... — Wyższe studia — ryknęłam, bo przypomniałam sobie palnięcie go przed egzaminem. — No co — wydął te swoje niesyte wargi — zaczynam od studiów krajoznawczych. Aha, co z plecakiem? — Masz go, tu leży. Nowiutki, tyle tylko użyty, że posłużył za pocisk w moją głowę, i to za twoje grzechy, Bronek. — To ciekawe — wziął plecak do ręki, ale patrzył na mnie. 224 — Bo gdybyś, draniu, służył wiernie twojej bogdance, nie szukałabym szczęścia na bezdrożach i... — Przecież, na Boga, nie dawniej niż przed kilku dniami ci się oświadczałem. — Zapewne ofiarował ci pitagoryczne małżeństwo z trójkątem do kwadratu — śmiała się rozbawiona Kika. — Ale pamiętacie papę, zjawiającego się nagle w drzwiach niczym duch ojca Hamleta? — I pytającego jak skrzywdzone dziecko — kto tu właściwie zdaje maturę.... — I kto ma prawo do snu... — A Gośkę, najbezczelniej w świecie podsuwającą sobie sukienkę do połowy uda i pytającą, czy nie uważa, że tu na skórze będzie najlepsza ściąga matematyczna, wypisana tuszem. —? I to, co ja mu powiedziałem, że najspokojniej śpią po maturze rodzice, którym dzieci nie dawały spać przed maturą. — Niemożliwe, to za mądre na ciebie. — A pamiętacie dyrdzia? Wchodzi na katedrę, cisza, jak makiem zasiał, a tu nagle spod katedry głos ostrzegający go, że za trzydzieści sekund jego szkoła wyleci w powietrze, a to z woli... — Jezu, ja wtedy zachorowałam na serce! Słowo. — Ale skąd ten głos? Nie wiem do tej pory. — To jedna taka, Małgosia. Przykucnęła w ostatniej ławce i gadała do takiej słuchaweczki połączonej z czymś tam pod katedrą, za pomocą drutu. Sama wymyśliła. — I co djrdzio? — Słucha, twarz mu bieleje. — E, gdzie tam... — Przysięgam, twarz mu bieleje i kiedy głos umilkł, powiada: podnieście się, dziewczęta, zmówmy ostatnią modlitwę. — I nic więcej? — Ech, czasy. — Żal ci? Chciałabyś jeszcze? — Nie. Właściwie sama nie wiem. 15 — Gdybym była chłopcem 225 — Ja za Boga nie! Jutro zawsze ciekawsze niż wczoraj. — Iw ogóle cała buda to chyba tylko to miłe, co nabroiliśmy. — A Kika jak po urlopie. To ostatnie powiedziała Ada, cały czas wpatrzona w Kikę. Ja podskoczyłam, klasnęłam w ręce i zażądałam zupełnej ciszy. Oświadczyłam: — Ada, ani słowa więcej. Teraz proponuję, nie, zarządzam szturm na spiżarnię mamy, najazd Szwedów, Hunów, Tatarów. Nie pozostawimy kamienia na kamieniu. Hura! Kto żyw za mną! — I pierwsza rzuciłam się w stronę kuchni. Za mną skoczył Bronek i niemal równocześnie Kika. Ada przyszła do kuchni ostatnia. Podniosła ręce w górę i proroczym głosem ostrzegła: —? O lekkomyślni! Ściągacie na siebie gniew, który wyssie szpik z kości waszych, a opustoszałymi w nich tunelami prześlizgiwać się będą węże tortur. — Słusznie, słusznie — zatrzymałam napastników, stawiających właśnie na stole puszki z sokiem ananasowym, słoik z kompotem morelowym, pudło, rzeczywiście ostatnie, czekoladowych herbatników autentycznie zagranicznych. — Hej! stójcie! stójcie! Jestem starszy zbójca, ogłaszam, że ani kęsa przed podpisaniem protokołu, że spiżarkę opróżniły siły wyższe. — Ada, redaguj cyrograf — zdecydowała Kika, ożywiona jak my. — Idźże, idź, dziecino, do pokoju, znajdź w moim biurku papier oraz, jeśli pamiętam jeszcze, czym się pisze, ołówek. Idź, aby oczy twoje nie zaszły kataraktą rozpaczy, aby serce twoje nie więdło przy masakrowaniu puszek oraz słoików. Poszła. Zredagowała protokół, którego nie powstydziłby się rutynowany protokolant najwyższej komisji dla, no, nawet dla najwyższych spraw państwowych. Podpisaliśmy ów protokół, włożyliśmy do koperty, następnie do biurka mamy. W młynie rozpętanym przy stole przewertowa- 226 liśmy wszystkie jeszcze czytelne z pamięci strony naszego szkolnego kalendarza. W pewnej chwili Ada powiedziała: — No i jak się czujecie, mili, na tej powrotnej drodze db małych tęsknot? — Doskonale — zakrzyknął Bronek — i gdyby Tulą nie zamelinowała koniaku papy, wypiłbym teraz zdrowie małych tęsknot! — A wielkich? Nie wolisz wielkich? — zapytałam. — Boję się — powiedział ?— że od moich wielkich nie będzie powrotów. — A ja wolę większe, nawet jeśli... — ugryzłam się w język. — Dobrze jest, jeśli nam pozostaje wybór tęsknoty, a nie odwrotnie — powiedziała Ada. — Ale, dzieci, fajno było, nie ma co, jednak na mnie czekają w domu i mogą się niepokoić. A ja właśnie w tej chwili najbardziej chciałam jej towarzystwa, jej twarzy, której uśmiech miał w sobie wdzięk rzeczy nieosiągalnych. Ada jednak, jak to Ada, podniosła się. — Muszę. — Och ty, zawsze coś musisz, i to w chwilach najprzyjemniejszych. — Dla mnie też. Czy jednak nie lepiej zrezygnować z cząstki przyjemności własnej dla zaoszczędzenia niepokoju innym? — Ech ty, żeby człowiek bodaj raz nie poczuł się w twoim towarzystwie nieprzyzwoitą małpą — powiedziałam, a Ada uśmiechnęła się, pocałowała mnie w policzek i powiedziała: — Nigdy nie byłaś i nie będziesz nieprzyzwoita, Tuleńko. Taki już twój los. Bronek wstał również, klepnął się w napęczniałe brzuszydło. — O rany! Jak tu z tym przebyć pieszo drogę do domu? Ada, czy nie zlitujesz się nad pielgrzymem, którego ciężar grzechu obżarstwa pozbawił możliwości poruszania się? 15* 227 — Nie mam litości dla grzeszników, poza tym nie mam grosza przy duszy. Kikę przywiozłam tutaj na ostatnich obrotach dziesięciozłotówki. — Ale fajno było, nie? — Bronek szybko pogodził się z losem. — Fajno — potwierdziła Ada, a z nią, przylepiona do niej, Kika. Bronek raz jeszcze powtórzył to swoje „fajno było", a wywijał przy tym plecakiem, że omal nie rozbił przedpokojowego lustra. Potem stałyśmy z Kiką w przedpokoju, obie nagle czegoś pozbawione. Ujęłam ją pod ramię. — Chodź, córuchno. Dobierzemy się do szafy, w której jest wszystko, czego potrzebujemy, plus niesamowity bałagan. — Wiesz, Tulą, naprawdę dobrze mi, jak rzadko. — Cieszę się — powiedziałam szczerze — bo i mnie. I zaczęłyśmy wyrzucać na tapczan i podłogę sterty rozmaitości. Niejedne wśród nich wydały mi się zupełnie nie znane, tak były zapomniane. Szafa osiemnastolatki jest najautentyczniejszą bramą w przeszłość. Każda szmatka ma tu swoją bezapelacyjnie wykreśloną z życia datę, bezpowrotną, zawsze powiązaną z jakimś przeżyciem, a może nawet, czy ja wiem, wstrząsem. Wszystko, co wyrzucałyśmy na tapczan i na podłogę, było przede wszystkim śmieszne. Sentymentalnie śmieszne. Kika wciągała na siebie to, w co mogła się zmieścić, a z czego ja wyrosłam. W mojej pierwszej „balowej" sukni, ró-żowiutkiej i ukokardowanej, tej z balu dwunastolatek, wyglądała tak uroczo, że z pełnym przekonaniem zaczęłam nakłaniać ją do pozostania w niej, oczywiście po wypruciu kokard i wstążeczek. I była w tej różowości prawie ładna, dwunastoletnio beztroska, daleka od swoich trudnych dni ostatnich. Potem była. pierwsza sukienka pozamundurkowa, były pierwsze spodnie z taniutkiego sztruksu, pierwsze, a może już nie pierwsze, sweterka i sztywna nakrochmalona, imponująca halka, krzyk mody któ- 228 regoś tam okresu i krzyk Majki z któregoś tam wieczoru, w którym papa, sam papa, przywiózł mi tę halkę z jakiejś podróży. Stos rósł, na długo zanim dotarłyśmy do moich współczesnych sukienek. Nie spieszyłam się z nimi, wiedziałam, że zasmucą Kikę, zubożą jej radość, odbiją w lustrze jej mizerotę. Zatroszczyłam się o buciki. Kika, pogrążona niemal w szafie, wyrzuciła mi na tapczan mojego najstarszego, najżałośniej wyglądającego misia. Nazywał się Bob. Wciąż jeszcze nosił na szyi czerwoną kokardkę. A za Bobem wyszła z zapomnienia Agata, zlituj się losie, w jakim stanie! Żeby tylko Agata! Kika strzelała we mnie koleżankami Agaty, a w pewnej chwili wielkim ceratowym słoniem Bumbo. — Jak bal, to bal! — krzyczała. — Tulą, łap, chwytaj! Chwytałam i sadzałam na tapczanie. Bezrękie, beznogie, beznose ?— istny lumpenproletariat mojego dzieciństwa. Kika wylazła z szafy z ostatnią zdobyczą, półmetrowej wysokości Dulcyneą. Dulcynea miała jeszcze włosy i nos, nawet kolory buziaka. Niestety w półotwartych usteczkach brakło zębów. To moje dzieło. Wybijałam je dyskretnie, niezauważalnie dla mamy. Dlaczego? Po co? Dulcyneę Kika usadowiła w samym środku. Ale tylko na chwilę. Zaraz potem poczęła układać na niej fałdy sukienki, przywiązywać rozluźnione tasiemki fartuszka, dopasowywać rozsypane na dnie szafy buciczki. Potem uszmirikowała ją moją kredką do warg, przyczerniła kokietce rzęsy i zabrała się do Agaty. Zaczęłam jej pomagać. Nieporozumienie między mną a Kiką wybuchnęło przy murzynce Sabie. Była łysa. Kika obwiązała jej głowę jedwabną chustką do nosa. Sprzeciwiłam się. To nie było w stylu. Stanowczo domagałam się czegoś z bawełny. Przecież los Murzynów to zbieranie bawełny. — To kiedyś, a nie dzisiaj — upierała się Kika. — Ale ona jest z bawełnianego reżimu — tłumaczyłam. 229 - Ona jedna pojedzie z nami do Władysławowa. — Dobrze, ale nie w jedwabnej chusteczce. Majka mi ją podarowała i wolę nie słyszeć tego, co powie. — No, to wiesz co, uszyjemy kapelusz, uszyjemy go od razu. Ja zrobię. Daj nożyczki. — Kikuś, przecież masz tyle pilniejszych robót. — No to co? Ale mamy przed sobą całą noc. Przekonała mnie. Przyniosłam z pokoju Majutki przybory do szycia i zabrałyśmy się do przykrawania kapelusza dla Sabiny. Miał być czerwony, więc zdecydowałyśmy, że Saba dostanie również czerwony kubraczek. Znalazłam dwa złote guziczki cudownie nadające się do czerwonego kubraczka. Kika zbuntowała się, spurpurowiała. — Nie, nie i nie! Nie pozwolę zrobić z Saby lokaja! To dama, człowiek wolny, niezależny. Tylko lokaje noszą złote guziki przy rękawach. — Ale tak będzie najładniej. Zresztą — byłam już trochę przekonana — poszukam innych. Może perłowe, jak myślisz? — Cudownie. Perłowe, ale bardzo matowe. Rozgrzebałyśmy wielkie pudło z guzikami, gdy nagle odezwał się telefon. Obie na kolanach — uniosłyśmy głowy. Telefon dzwonił długimi, miejskimi sygnałami. Patrzyłam w niego. — Może ja — Kika poderwała się. — Nie. — No, więc rusz się, wstań. — Kika, która godzina? — zapytałam szeptem. — Tulą! — napierała Kika. — Cicho — położyłam palec na ustach — czekaj. — Ty się czegoś boisz. Przytaknęłam. — Tulą, podjąć słuchawkę? — Kika była już przy telefonie. Ja, wciąż z kolan, powiedziałam: — Nie, Kikuś. — Już — powiedziała Kika — ten ktoś odłożył słuchawkę. 230 Wrzuciłam tych kilka wybranych dla murzynki Saby guziczków z powrotem do maminego pudła. — Chodź, Kika, dajmy spokój głupstwom! Zabierzmy się do twoich sukienek. — Powiedziałam przed siebie: — To nie takie proste. — Nie takie proste — potwierdziła Kika. — Co, co nie takie proste? — odwróciłam się do niej. — Właśnie to, Tulą. Zgarnęła lalki, wrzuciła je do szafy, na dno. Potem wzięła jedną z bluzeczek, usiadła z nią na tapczanie i poczęła nawlekać igłę. Przysiadłam się do niej. — Nie gniewaj się, Kikuś, ale to rzeczywiście nie takie proste. — I westchnęłam: — Boże, gdybym była chłopcem... Obwolutę projektowała BEATA BARSZCZEWSKA-WOJDA Redaktor URSZULA SROKOSZ Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976 Wyd. III. Nakład 20 000 + 283 egz. Ark. wyd. 10,8. Ark. druk. 14,5. Papier druk. mat. ki. III, 7" X 90 cm, 70 s Oddano do składania 28 VII 1976. Podpisano do druku 22 XI 1976. Druk ukończono w grudniu 1976. • Zam. 513/76. Cena zł 25.— Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego Kraków, ul. Manifestu Lipcowego 13.