Marian Lech Generał Antoni Madaliński 1739-1805 Wydawnictwo MON W-wa 1971 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Barski konfederat Słynęli zawsze Sieradzanie z animuszu i fantazji politycznej. Zamieszkiwane przez nich ziemie przez wieki całe były pograniczem między polańskimi krainami zasadniczymi: Wielko- i Małopolską i Mazowszem, stanowiły ciąg lasów i błot od Łęczycy - władztwa "starosty łęczyckiego" Boruty - po puszcze nadpilickie i nadwarciańskie. Osiedlał się tu element aktywny, zdolny do podporządkowania sobie przyrody, ale nieskory do ulegania komukolwiek; stolice: Poznań, Kraków, Warszawa, były zawsze daleko. Szlachta była tu i materialnie niezależna: przeważnie kilkuwioskowa. Chłopi uciskani, zbiegali na pobliski Śląsk; nie dawali się ujarzmić. W XVIII w., w ostatnim wieku istnienia Rzeczypospolitej szlacheckiej, credo polityczne wspólne całej polskiej szlachcie: Wolność absolutna, w Sieradzkiem, jak zresztą i na pozostałych ziemiach ogromnego państwa, wyradzała się, przybierała konkretne formy walki z każdym, kto targnąłby się na nią, przy czym obojętne stało się, czy był to własny król czy obce wojska. A właśnie po prawie półwiekowym okresie pokoju pod rządami "dobrych królów" saskich nad górną Wartą pojawiły się wojska carycy Elżbiety, walczące (w czasie wojny, nazwanej później siedmioletnią) z Prusakami. Metodą ówczesną, kiedy to "wojna żywiła wojnę", zaopatrywały się one w żywność i paszę w Polsce. Rzecz tylko w tym, że Rzeczpospolita nie była krajem nieprzyjacielskim, a aukzyliarne wojska carycy wojowały w imię interesów saskiego księcia - polskiego króla. Ale płacić i żywność dawać szlachta jednak musiała. Antoni Józef Madaliński herbu Laryssa, młodzian 22-letni, odprowadził właśnie do magazynów rosyjskich w Piotrkowie tabor wozów, załadowanych worami ze zbożem, i stadko wołów. Pszenica była dorodna - z tegorocznych zbiorów - gruba, woły - tłuste. Madaliński klął wracając z miasta: zamiast pieniędzy wiózł kwity - plik arkuszy papieru zapisanych ogromnymi literami. Zboże zresztą zwieźli wszyscy, zastraszeni losem zakutych w dyby nieposłusznych. Wszyscy wracali z kwitami. Kto i kiedy za nie zapłaci? Ciepłe jeszcze, wrześniowe słońce 1761 roku rozleniwiało. Madaliński zdrzemnął się trochę na pustym, wymoszczonym sianem wozie. Obudził go tętent, pokrzykiwania i jakaś wrzaskliwa muzyka. Naprzeciw waliła drogą przesłonięta kurzem czarna masa, w której złotymi skrami pobłyskiwało żelastwo. Pokrzyknął na woźniców w taborze, zjechali z drogi w pole, stanęli, patrzyli. Wojska carycy. Jadą prosto na Piotrków. Nieprzerwanie ciągnęła jazda, z gwizdem, z wesołym śpiewem, z kapelą. Później już obliczono, że do Wielkopolski oraz w Sieradzkie wkroczyło 12 000 kawalerii rosyjskiej. Madaliński uczył się polityki. Po śmierci Augusta III szlachta sieradzka poparła Czartoryskich i Poniatowskiego, spodziewała się bowiem zmian w polityce z przemożnymi postronnymi sąsiadami. Widział Madaliński, jak pojechali do Warszawy w pamiętny dzień 6 września 1764 roku przedstawiciele bodaj wszystkich znaczniejszych rodzin z okolicy. Po powrocie opowiadali ziomkowie - elektorowie, że na elekcji, po usunięciu partii przeciwnych - Radziwiłła i Jana Klemensa Branickiego - ze stolicy, "nikt się ani krwią nie oblał, ani winem nie nie zachłysnął, bo nie tylko wina, ale i szklanki wody od pragnienia na polu elektoralnym nie było. Elekt zaś nikogo nie ugościł, bo długo jeszcze obiady z garkuchni dla siebie zamawiał, od osoby po czerwonym złotym". Obrany jednomyślnie królem Poniatowski zawiódł widać nadzieje Sieradzan, skoro w konfederacji radomskiej znów wiążą się przeciwko niemu najpoważniejsze głowy i szable. Gdy jednak wtrącił się do sprawy ambasador carycy, książę Repnin, otrzeźwieli wkrótce panowie bracia i zawrzeli gniewem przeciwko niemu. Okazja nie dała na siebie długo czekać. W zasypanych śniegiem, skutych mrozem zimy 1768 roku jarach Podola rozpalały się iskry nowej konfederacji - barskiej. Rozmodlona była i sfanatyzowana ta konfederacja, gotowa stać przy wierze i dawnych wolnościach. Prowadzili ją jednak wytrawni gracze polityczni, którzy na tym ogniu chcieli upiec własną pieczeń - nowe dostojeństwa i zasługi przy nowym królu. Początkowo zwolennicy króla łatwo sobie z nimi radzili. Lecz zbyt głęboko sięgał ten ruch, zbyt głębokie było wśród szlachty pragnienie wolności, niezawisłości narodowej, by można go było całkowicie zdławić. Wieść o konfederacji obiegła Rzeczpospolitą. W województwie sieradzkim już w kwietniu, w czasie opóźnionych tej wiosny siewów, pojawili się ludzie od kasztelana Miączyńskiego. W jego posiadłości, w Piekarach, po nabożeństwie zbierano we dworze i częstowano szlachtę okoliczną, a w alkierzu co starsi i godniejsi układali projekty manifestów konfederackich i rozdawali urzędy i funkcje. Na tych tajnych zgromadzeniach liczono też głosy potencjalnych wyborców: najwięcej, bo 800, paść mogło na znanego w województwie majora Zarembę, następnie po około 300 na Bierzyńskiego i Sucheckiego, około 200 na Rychłowskiego. Zaremba już przysięgał "bronić wiary i wolności", notable powiatowi zmusili Bierzyńskiego, by obiecał mu się podporządkować i przysiągł mu posłuszeństwo. Trafił tam i Madaliński, choć młody, lecz z rodu wielce przecież w okolicy poważanego. Przesiedział w Piekarach kilka dni, aż zaniepokojona matka posłała po niego sługę. Wróciwszy do domu, jął się Madaliński do drogi zbierać. Matka popłakiwała po kątach, przygotowano woreczek z dukatami, wóz ładowny, rano już trzeba było wyjeżdżać. Jeszcze matka ciepłe kożuchy ładowała, bo choć była wiosna, to jednak mróz poskuwał co płytsze wody w rzekach i jeziorach. Tymczasem nadbiegł nocą goniec od Miączyńskiego. Kasztelan ostrzegał, by na krok z domu się nie ruszać. Drewicz wywąchał już ruch konfederacki w Sieradzkiem, zostawił ciepłe leże, nocami z kawalerią tylko przeszedł do Turka i zaryglował Piekary. Podjazdy rosyjskie nieprzerwanie krążyły teraz dochodząc do Uniejowa, gdzie także szlachta podobno zaczęła się zbierać. Miączyński ochłonął: zbyt wiele miał do stracenia, by wdawać się w awantury: 60 000 rocznie dochodów ze swych majątków dukatami... Wygasły też natychmiast ogniska ruchu w Uniejowie i w Wieluniu, zanikały inne, w Łęczyckiem. Zdawało się, że spokój wreszcie zapanuje. W rzeczywistości jednak ruch rozszerzał się, ogarniał i skupiał nie tylko możniejszych. Przyszedł czas na śmiałych, choć mniej głośnych. I tak w sąsiedztwie Madalińskich siedział Józef Bierzyński. Dziedzic jednej wioski zaledwie o kilku chłopach, lecz znaczeniem przerastał o wiele od siebie bogatszych panów kasztelanów i miejscowych sędziów. Ojciec jego przywędrował w Sieradzkie z Litwy, a właściwa siedziba rodu leżała w Kijowszczyźnie. Był on "urody wspaniałej i pięknej twarzy, przymiotów politycznych, wabiących do siebie", miał dar ujmowania ludzi, przewodził wszędzie gdziekolwiek się znalazł. Na zabój kochały się w nim miejscowe panny, ale pan Józef daleki był od grania roli lokalnego bawidamka. Szybko stał się ulubieńcem młodzieży, mimo że starszy, umiał trafić do synów szlacheckich trzymanych w cuglach ciężką ojcowską ręką. Niesłychanie ruchliwy, nie pytany, nie wołany podpisał akt konfederacji radomskiej wraz z najznakomitszymi obywatelami na pognębienie Czartoryskich. Sięgał po przewodnictwo - marszałkostwo miejscowego ruchu barskiego, ale osadzony przez grupę Miączyńskiego musiał ustąpić tutejszemu, panu Zarembie. Miączyński sam jednak skapitulował; ludzi rozpuścił na pierwszą wieść o Drewiczu. Znów wiatr wiał w żagle pana Józefa. Do stracenia miał bardzo mało, do zyskania wszystko: kto wie, czy nawet nie hetmaństwo po zwycięstwie. Bierzyński nie czekał więc, zwołał szlachtę sieradzką. Zbiegła się do niego przede wszystkim młodzież i szlachecka biedota, w większości jednozagonowa. Chcąc ułożyć manifest, zebrali się w Piotrkowie, ale gdy narady w tej sprawie przedłużały się, a Drewicz na karku siedział, uszła cała gromada do Parzniewic, wioski jednego ze spiskowych. Pociągnęli potem do miejscowych lasów, do gajówki, gdyż dowiedzieli się, że Rosjanie są już w Widawie. Tu Bierzyński obwieścił manifest, ogłosił się marszałkiem i wkrótce miał już oddział liczący kilkaset koni. Antoni Madaliński wyjechał z domu zaraz na pierwszą wieść o powstaniu. Bierzyński powitał go gorąco i polecił mu spisywanie punktów manifestu. Ale przybyły nie chciał być skrybą, więc rzucił się zaraz do roboty w wojsku. Jeździł teraz po dworach z pismami marszałka, by mu szlachta dawała ludzi do wojska i składała na jego ręce publiczne podatki. Wszędzie jednak spotykał się z oporem. Co znaczniejsi obywatele ani myśleli pisać się na elekcję "takiego" Bierzyńskiego, a w ogóle to czuli niechęć do rozsupływania kiesy na cele publiczne. Po powrocie do obozu pocieszał go, strapionego, marszałek, pomstowali też obaj na pychę i egoizm szlachty. W końcu Madaliński otrzymał dowództwo nad kilkudziesięcioma jezdnymi. Odtąd wystarczy prześledzić perypetie Bierzyńskiego - "złego ducha" Madalińskiego - i jego oddziału, by wiedzieć, gdzie bywał i co robił Madaliński. Zaliczał się przecież od początku do znaczniejszych i zaufanych oficerów Bierzyńskiego, wraz z nim był aż do niesławnego jego końca, a dopiero później musiał się rehabilitować za swe grzechy. W końcu lipca wyprawił się Madaliński w oddziale Bierzyńskiego na Wolborz. Siedział tam biskup Ostrowski, nieprzychylny konfederacji, a bardzo bogaty. Szli gęstymi lasami nad Pilicą i przez błota jej licznych dopływów, prowadzeni bezdrożami przez miejscowych gajowych. W końcu, umęczeni, wydostali się na złocące się nie zżętym jeszcze zbożem pola. W pobliskich zagajnikach zarządzono odpoczynek, a rankiem zamierzano uderzyć na miasto. Kobiety jednak, zbierające w lesie grzyby, wypatrzyły wojsko i przyniosły wiadomość do Wolborza. Wsiadł więc w karetę biskup, załadował na wozy co wartościowsze rzeczy, a pachołkom kazał się bronić; nazajutrz konfederaci nie mieli tu czego szukać. Nie desperował jednak Bierzyński i jego ludzie, wśród nich Madaliński; próbowali szczęścia gdzie indziej. W Końskich istniały w tym czasie słynne huty, które dostarczały żelaza. Ich właścicielem był Małachowski, magnat związany z królem. W jego zakładach wojska carskie zaopatrywały się w bomby. Postanowił więc Bierzyński wysłać oddział do Końskich w celu rozpędzenia robotników i uniemożliwienia produkcji pocisków dla wroga, a także zagarnięcia kas. Wojsko przeprawiło się brodem przez Pilicę, a następnie przez lasy ruszyło na wschód. Mimo ostrożności o marszu oddziałów sieradzkich konfederatów wiedziała cała okolica, ponieważ podjazdy po drodze wybierały zbrojną ręką żywność i mobilizowały ludzi. Liczył jednak Bierzyński na pośpiech, sądził, że wysłany oddział zdoła dobiec do Końskich szybciej niż wieść się doniesie. Małachowski, zawiadomiony o marszu oddziału Bierzyńskiego, natychmiast posłał po królewskich ułanów do Kozienic, a poza tym ściągał wojska, skąd mógł. Tymczasem Sieradzanom zagroził major Iwan Drewicz. Już poprzednio odciął on oddziałom Wielunian zamierzoną drogę do Małopolski, a następnie wpędził je do lasów i w błota na pograniczu śląskim; "niebożęta salwowali się na terytorium pruskie, major dniem i nocą zaś z jazdą biegł pod Piotrków". Bierzyński rozpaczliwymi rozkazami chciał teraz zawrócić oddział wysłany do Końskich i sam uchodził w lasy. Nie zdążył jednak. Dopadł go Drewicz w Starej Wsi, na południe od Rozprzy, nad małą rzeczką Luciążą. Rosjanin nie czekał na nadejście wszystkich swoich sił; chciał się rozprawić z Polakami przed przybyciem oddziałów konfederackich, powracających z nie zrealizowanej wyprawy do Końskich. Uderzył na konfederatów z marszu, a następnie wprowadzał do boju nadchodzące roty piechoty. Wyparł konfederatów nad rzeczkę, na bagna, i tam nękał nieustannym ogniem i atakami jazdy. Tymczasem z boku na wzgórzach ukazał się oddział wracający zza Pilicy. Zawahał się jednak uderzyć, a kiedy w końcu dano sygnał do ataku, na bagnach nadrzecznych główne siły konfederatów Bierzyńskiego były już rozbite i Drewicz mógł teraz uderzyć na oddział powracający z wyprawy do Końskich. Nie czekano na to. Oddział się wycofał. Konfederaci bronili się odważnie, nie poddawali się, ale w końcu ulegli nadciągającej falami regularnej jeździe rosyjskiej. Bierzyński stracił głowę, rzucił buławę, kazał ciskać bębny, które przy nim wożono, zniszczyć most na Luciąży i uciekać. Reszta konfederatów, która biegła za uciekającym Bierzyńskim, musiała przeprawić się wpław przez błotnistą rzeczkę. Brnięto następnie przez mokradła. Drewicz, mimo że jego ludzie padali ze zmęczenia, wykorzystał dogodną dla siebie sytuację, nie rezygnował z pościgu. Parł na Przedburz i jeszcze dalej za Pilicę, staczając nieustannie potyczki z Sieradzanami, aż zupełnie ich rozproszył. Oddział Bierzyńskiego podzielił się na drobne grupki, które ratując się ucieczką, rozbiegły się na wszystkie strony. Rosjanie wzięli 60 jeńców; w pościgu zabili 80 konfederatów. Sam Bierzyński ledwo uszedł z życiem. Nie miał on już po co wracać w Sieradzkie, skompromitowany niepowodzeniem militarnym i uprzednio skłócony ze wszystkimi. Toteż wraz z grupką kilkunastu swych oficerów, których po klęsce zdołał zebrać po drodze (wśród nich był i Madaliński), uciekał na Śląsk Cieszyński, gdzie skupiały się władze konfederackie. Trasa jego marszu wymijała Częstochowę i znaczniejsze miasta. Wreszcie Bierzyński zaszył się w górach. Tu odetchnął: nie zapuszczały się bowiem jeszcze w te tereny obce wojska. Konfederaccy politycy dobrze przyjęli rozbitków, klęski im nie wymawiali, szczycili się nimi jako tymi, którzy już proch wąchali. Podreperowano Bierzyńskiego ludźmi i pieniędzmi, aż animuszu nabrał, i znów poszedł szukać szczęścia. Tym razem jednak nie dane mu było nawet wrócić w rodzinne strony: pod Remiszówką koło Kępna dopadł go znowu Drewicz i rozbił. Połowa oddziału, 80 ludzi, poległa, reszta została rozproszona, później przyłączyła się do różnych oddziałów. Madaliński, który był w oddziale Bierzyńskiego od początku i wiernie się go trzymał, choć nie wiadomo, czy wszystkie jego przedsięwzięcia akceptował, najpewniej, przypuszczać można, musiał też brać udział w jego bojach, doświadczać wszystkich klęsk. Bierzyński miał ogromne aspiracje. Miał też bezwzględne poparcie swoich oficerów (m. in. Madalińskiego), nie zawsze świadomych, że są tylko pionkami w jego "wielkiej grze", ale idących za nim w imię solidarności kombatanckiej i lokalnego patriotyzmu. Stosunkowo szybko Bierzyński zgromadził nowe wojsko, zwerbowane i utrzymywane za pieniądze magnatów - polityków, którzy chcieli się posłużyć jego osobą. Ci sami też ludzie zrobili go w kwietniu 1769 r. generalnym regimentarzem siedmiu skonfederowanych województw, ziem i księstw. Znając go jednak jako człowieka, który nie zawsze postępował w zgodzie z dekalogiem i kodeksem karnym - "opisali" dokładnie jego władzę i zakres działania. Najpoważniejsze przedsięwzięcie militarne tego okresu - to wyprawa Bierzyńskiego na Lubowlę na Spisz. Bogate starostwo spiskie należało do królewskiego brata Kazimierza Poniatowskiego, miało warowne zamki, zaopatrzone w materiały wojskowe, tak potrzebne konfederatom. Bierzyński posłał tam swój oddział liczący około 300 ludzi, głównie jazdy. Z Muszynki przedzierali się oni górami, ale Lubowli nie zaskoczyli, szturm nie dał żadnych rezultatów. Przedemonstrowali więc tylko przed spiskimi zamkami, łupiąc niemiłosiernie okolicę. Wyprawa zbrojna na Spisz - to byłoby właściwie wszystko, co tej wiosny konfederaci uczynili przeciwko nieprzyjacielowi. Przyszedł jednak czas i na poważniejsze przedsięwzięcia. W maju 1769 r. znalazł się Madaliński na czele jednego z oddziałów Bierzyńskiego, które ciągnęły na wschód w wielkiej wyprawie tego wodza w kierunku Lwowa, dokąd wcześniej poszedł Kazimierz Pułaski. Szło wówczas z Bierzyńskim około 1300 ludzi, w tym cztery chorągwie pancerne i dwie husarskie. Za nimi posuwały się chorągwie nowo zaciężne. Maszerowano bez rozpoznania i niewiele brakowało, aby byli natknęli się w Jaśle na Drewicza, który aż w te strony zawędrował. "Przemknęli w sam czas, bo gdyby zamarudzili jeszcze jeden tydzień, wpadłby na nich" ten "najstraszniejszy z wodzów rosyjskich", a później na szczęście dla konfederatów rosyjskie naczelne dowództwo zabroniło Drewiczowi dalszej pogoni. Tak więc Bierzyński już bez przeszkód połączył się w Przemyślu z Pułaskim i obaj wodzowie zgodnie pomaszerowali na stolicę Rusi Czerwonej. Zdobycie Lwowa byłoby na pewno wspaniałym sukcesem konfederatów. Po odejściu rosyjskiego pułku karabinierów stała wówczas w mieście tylko załoga polska złożona z kilkuset ludzi wiernych królowi Stanisławowi Poniatowskiemu, zebranych z komend regimentów autoramentu cudzoziemskiego pod dowództwem Korytowskiego. Oni to mieli teraz bronić 300 bogatych kamienic właściwego miasta, stłoczonych w obrębie Wałów Hetmańskich. "Wojsko rzymskie" - jak tytułowali się konfederaci - zażądało 26 maja poddania miasta, ale wysłany parlamentariusz został przez królewskich zabity, a pierwszy szturm odparty. Konfederaci zdołali sforsować tylko jedną bramę. Znów zaczęto paktować z Korytowskim o poddanie miasta. Pertraktacje trwały kilka dni, a gdy Korytowski zdecydowanie odmówił poddania miasta, konfederaci wieczorem 1 czerwca ruszyli do nowego szturmu. Madaliński atakował wraz z ludźmi Bierzyńskiego Bramę Halicką. Ale pożal się Boże tej improwizacji. Konfederatom brakowało piechoty, armat; rozbiegła się spieszona kawaleria po domach, kościołach, klasztorach na przedmieściu i zza tych osłon strzelała z okien i z dachów. O godzinie drugiej w nocy huzarzy Pułaskiego wdarli się do miasta, ale ich Korytowski w końcu odparł i z wałów zrzucił. Strzelanina trwała do szóstej nad ranem; mało gdzie szturmowano bezpośrednio. O wschodzie słońca "wzniosły się ku niebu dymy pożarów na przedmieściach": to obrońcy usiłowali w ten sposób wykurzyć napastników z domów, z których do miasta strzelano, a i konfederaci palili i rabowali pałace i domy panów konfederacji nieprzychylnych. Na tym się zresztą skończyło - sił brakowało, prób szturmu już nie wznawiano. Po odpoczynku odszedł Bierzyński ze swymi ludźmi na północ. Jego zmora - Iwan Drewicz, który spóźnił się pod Lwów, dopędził go w końcu nad rzeczką Sołokiją. Bierzyński, naciśnięty przemożnymi siłami, nawet oporu nie próbował. Musiał poświęcić idących w tylnej straży około 300 piechurów i garść jazdy, zerwał mosty na rzeczce i pospiesznie umknął. Całą siłą Drewicz zgniótł tych nieszczęśników (200 poległo, a około 60 dostało się do niewoli); na razie zostawił w spokoju Bierzyńskiego i jego ludzi i ścigał inne oddziały "rzymskiego wojska". Wskutek szemrania w swoich szeregach Bierzyński tym razem ruszył z determinacją na pomoc. Urządził zasadzkę wśród wzgórz i w lesie i wciągnął w nią Rosjan. Ale Drewicz dzięki wytrzymałości i uporowi swej piechoty, która ani na krok nie ustępowała, nie dał się rozproszyć, sam przeszedł do ataku i rozbił wojsko niefortunnego regimentarza. W tej bitwie stracili konfederaci 6 armatek i około 400 ludzi i nie oparli się w ucieczce aż pod Zamościem. Tu nastały dla nich lepsze czasy. Groźny Drewicz odszedł na zachód, przekonany, że zadanie wypełnił, konfederatów ostatecznie rozbił. Tymczasem Bierzyński i jego ludzie mogli wytchnąć po wielusetmilowym marszu, zreorganizować chorągwie, ćwiczyć ochotników. Próbowano przygotowywać w Lubelskiem grunt pod konfederację. Zagarnięto stacjonujące tu chorągwie jazdy, regimenty komputowe piechoty odebrano Zamoyskim ich milicję nadworną. Wojsko Bierzyńskiego wzrosło w siłę, zwiększyło się ponad dwukrotnie, a on sam stanął u szczytu marzeń: ogłosił się marszałkiem związkowym skonfederowanego wojska koronnego. Jego oficerowie, którzy wspólnie z nim już od roku walczyli, wśród nich i Madaliński, mogli być dumni ze swego wodza. Wojsko wypoczywało. Był też z nimi na Lubelszczyźnie i Kazimierz Pułaski, ale nie wytrzymał w bezczynności i poszedł pierwszy na Litwę, tam toczyć konfederackie ciężkie boje. Na początku lipca ruszył za nim i Bierzyński. Z Puław pomaszerował na Podlasie, doszedł do Białej Radziwiłłowskiej. Tu dano mu pod komendę (odmówioną z politycznych względów K. Pułaskiemu) milicję nadworną księcia Panie Kochanku Radziwiłła, 600 ludzi, wyćwiczonych i dobrze uzbrojonych. Śmielej teraz poszedł na północ na Białystok, by rezydującego tam hetmana wielkiego koronnego Jana Klemensa Branickiego namawiać do konfederacji. Ale już też wyruszyło na Podlasie i wojsko rosyjskie - Golicyna, z Warszawy. Natomiast Ksawery Branicki, łowczy koronny, królewski przyjaciel, podsunął się pod Brześć. Mając 4000 ludzi Bierzyński zaatakował stojące na pozycjach koło pałacowych ogrodów w Białymstoku wojska rosyjskie. Tak rozpoczęła się 16 lipca 1769 r. bitwa, która trwała od godziny ósmej rano do szesnastej po południu. Golicyn za wszelką cenę starał się utrzymać kordon, nie dopuścić konfederatów do ogrodów i pałacu, nie pozwolić im połączyć się z wojskiem komputowym, z chorągwiami Węgrów i janczarów oraz z artylerią hetmana Branickiego. Jeszcze ważniejsze było dla niego to, aby nie dopuścić konfederatów do hetmana. "Kochany wódz", "arcypatriota" narzekał teraz na "rodaków, co mu przyszli zakłócać szczękiem oręża zachód żywota", ale nawet palcem nie ruszył, by pomóc: bał się zemsty Golicyna. Jednocześnie dawał do zrozumienia, że po zwycięstwie konfederackim jest oczywiście "do wzięcia", może przyłączyć się do ruchu. Na okolicznych pięciu wzgórzach konfederaci ustawili 17 armat i nieustannie ostrzeliwali dolinę, piechotę Golicyna oraz wysyłali konnicę i strzelców na potyczki o park, o las, o rowy. W rezultacie szóstego ataku dokonano wyłomu w pozycjach nieprzyjaciela, ale też już brakło sił do dalszej walki. Ludzie i konie, zmordowani nieustanną gonitwą, coraz oporniej dawali się używać, zbierać do nowych ataków. Miał już dość walki i Golicyn - ale o tym niestety konfederaci nie wiedzieli: jego bataliony szlusowały, zamykały wyłomy i stały na pozór nieporuszone. Bierzyński swoim oficerom - adiutantom nakazał przedzierać się okrężną drogą: polami i nad stawami do pałacu, dotrzeć do hetmana i błagać go o zezwolenie na uderzenie wojskiem komputowym na tyły Golicyna. Hetman odmówił. Konfederaci tymczasem stracili ducha i siły, już nie atakowali. Bierzyński, zrezygnowany, dał swoim sygnał do odwrotu. Straty miał znaczne: przepadło mu 10 armat, rozproszyło się do 1000 ludzi, zginęło lub zostało rannych około 300. Odchodził teraz śpiesznie na Grodno, zawiązywał tam konfederacje ziemskie, a później wyruszył na Podlasie, wszędzie zagarniając co się dało wojska i pieniędzy. Golicyn, który także miał ponad 300 zabitych i rannych, po kilku dniach odszedł do Warszawy. Rozpaliwszy płomień powstania na Litwie i Podlasiu, Bierzyński uchodził w góry. Przerąbywał się przez mniejsze oddziały rosyjskie, umykał większym, kluczył. Szło z nim już niewielu: Litwini bowiem upomnieli się o milicje radziwiłłowskie, ranni zostali rozlokowani po dworkach. Niejednokrotnie też ludzie rozpraszali się, wielu dość już miało wojaczki. Za to ci, którzy zostali w oddziałach - wiadomo było, że walczyć będą do końca. Był wśród nich i Madaliński. Po przybyciu do obozów w górach Sieradzanie odpoczywali, leczyli się z ran, nabierali sił. Zaczęli się znów liczyć - wojsko ostrzelane, ćwiczone, siła realna. W grudniu 1769 r. Bierzyński odebrał przysięgę wojskową od skłóconego z generalnością Kazimierza Pułaskiego. Wkrótce Bierzyński zostaje pozbawiony przez generalność, najwyższą konfederacką władzę, tytułu marszałka związkowego. Zagrożony był nawet jego tytuł marszałka sieradzkiego. Niepomierna pycha Bierzyńskiego, dotknięta odebraniem mu tytułów, stała się przyczyną jego zdrady. Madaliński od początku, podobnie jak i inni oficerowie Bierzyńskiego, należał do zupełnie zdezorientowanych politycznie. Brał udział we wszystkich potyczkach oddziału Bierzyńskiego. Dobrze by się może Madaliński czuł na koniu, w polu, ale w tym małym światku zamkniętym, jakim stały się obozy w górach - wyraźnie źle się czuł. Parokrotnie wyruszał na podjazdy - ale ostatnio bardzo często ograniczało się to do wojowania o furaż dla obozu. Przygnębiły go wieści o klęskach, niepokoił brak wiadomości z domu. Kończyć by już należało tę wojnę, która zamiast walki o święte idee zamieniła się w nie kończące się wiece i konszachty. Odchodząc byłby Madaliński (w swoim pojęciu) w porządku: odsunąłby się od generalności, ludzi, którzy nic dla Rzeczypospolitej nie robili. Bierzyński kusił, tłumaczył, ciągnął w swoją stronę, inni znów wołali, że wszystko to zdrada, że trwać trzeba przy sztandarze konfederacji. W połowie kwietnia Drewicz przedarł się na nowotarską dolinę i częścią swych sił rozbił i rozproszył oddziały konfederatów. Bierzyński podjął teraz decyzję: zebrał najwierniejszych sobie ludzi (dwudziestu kilku oficerów, m. in. Madaliński, oraz 300 koni) i odszedł z nimi do Białej Spiskiej, gdzie poczekał na Rosjanina. Zadeklarował mu się przez parlamentariusza, zgłosił reces od konfederacji i obaj w najlepszej zgodzie poszli do Krakowa. Przez dwa tygodnie trwała tu idylla nowego braterstwa broni. Bierzyński stał w Krzysztoforach, domagał się pieniędzy na swoje wojsko i obiecywał, że za nim pójdą inni. Nie poszli jednak. Co więcej - miał Madaliński okazję oglądać incydent, który go nieco otrzeźwił i na wiele spraw nauczył inaczej patrzeć. Chcąc poróżnić Bierzyńskiego z Drewiczem, sprowokować rozdźwięki, zdradzeni konfederaci przysłali do Krakowa dziada z kartką, której treść niedwuznacznie sugerowała, że Bierzyński jest "trojańskim koniem" konfederatów. Drewicz w pierwszej pasji spoliczkował Bierzyńskiego, porwali się polscy oficerowie do szabel, ale ich ostudziła warta Drewicza. Wyobrażał sobie Madaliński i inni oficerowie z otoczenia Bierzyńskiego, że będą mogli z bronią i chorągwiami, z zachowaniem stopni, przejść po prostu na służbę króla i Rzeczypospolitej. Ale postanowiono o nich inaczej: przedłożono im warunki, na mocy których mieli, rozbrojeni, wrócić do swych województw i tam cicho siedzieć, z konfederacją się na przyszłość nie łączyć, w zwalczaniu jej pomagać. Zamiast więc honorowego recesu - niesławne rozbrojenie. Wszyscy szeregowi mieli być wcieleni do rosyjskiego wojska, prawo odejścia wolno przysługiwało tylko oficerom i szlachcie. Teraz dopiero rozgniewali się recesjoniści, ale Drewicz otoczył ich szczelnym kordonem bagnetów i poprowadził 20 maja 1770 r. na wawelski zamek, by tam podpisali odpowiednie dokumenty. Przesiedzieli dziesięć dni, wzywał ich Drewicz na rozmowę pojedynczo, ugłaskiwał, ugadywał, w ostateczności straszył. Zdołał w końcu uzyskać około 70 podpisów - m. in. Madalińskiego. "Poznawszy swój błąd i widząc, że bunt nic w sobie dobrego ani zbawiennego nie miał" - głosił podpisywany dokument - wyparli się na przyszłość wszelkich z nim stosunków "pod utratą honoru, urzędów i fortun". Panowie wyskakiwali stamtąd bez czapek, mimo że Drewicz do stołu prosił, dopadali swych koni, gnali z miasta jak od zapowietrzonego, w oczy sobie wzajemnie nie patrząc. Wyskoczył za innymi i Madaliński - ale ten już wiedział, co robić. Za bramami Krakowa konia ostrogami spiął i gnał - ale nie na północ. Omijając miasto z daleka wracał w góry, do konfederatów. Przyjęto go nieufnie. W końcu 4 czerwca odebrano od niego przysięgę rehabilitacyjną. Nie mógł jednak zostać w górskich obozach: zbyt dobrze pamiętano tu ludzi Bierzyńskiego, a ostatnie wydarzenia - rebelia i zdrada - także krwi napsuły. Do Zaremby, który w Wielkopolsce i w Sieradzkiem wojował, nie chciał iść: i tu od początku miano nie najlepsze zdanie o Bierzyńskim. Ruszył wreszcie Madaliński na północ, daleko, do swoich kuzynów w ziemi wiskiej na Mazowszu. Ocierał się po drodze o wojska rosyjskie, ale pokazywał im patent Drewicza. Konfederatów także omijał: szeroko bowiem rozniosła się wiadomość o zdradzie Bierzyńskiego. Madalińskiego znano, wszyscy wiedzieli, że był podkomendnym Bierzyńskiego, tłumaczyć się nie chciał. Przesiedział cicho przez żniwa, wysłał przez zaufanego człowieka wiadomość o sobie do domu. Czekał na okazję, a ta przyszła szybko. Na Mazowszu walczył słynny Sawa-Caliński, kozacki syn, który zebrał spory oddział i napadał na nieprzyjaciela, gdzie tylko mógł. Jeden z jego podjazdów znalazł się w okolicy, w której przebywał Madaliński, i wziął chętnego z sobą. Szybko dogadał się z Sawą. Madaliński otrzymał komendę nad oddziałem jazdy i znów ruszył na żołnierski szlak. Teraz już nie narzekał na nudę. Sawa postanowił wciągnąć Rosjan w pułapkę. W tym celu na przynętę pozostawił mały oddziałek na wiślanej kępie pod Wyszogrodem i przykazał mu mocno hałasować, sam natomiast z resztą ludzi ukrył się w nadbrzeżnym lesie. Przyszli z Wyszogrodu zaalarmowani Rosjanie, ostrzelali z armat kępę, ale bezskutecznie, bo konfederaci Sawy pokryli się i strat nie odnieśli. Wreszcie nieprzyjaciel uderzył na kępę wręcz. Sawa na to tylko czekał. Na będących już w wodzie rosyjskich żołnierzy spadł ze skarpy nadbrzeżnej i wystrzelał. Sawa przenosił się z miejsca na miejsce, wycinał mniejsze oddziały rosyjskie, niepokoił silniejsze. Pod jego dowództwem walczył i Madaliński aż do pierwszych śniegów. Później Madaliński miał już swój znaczny oddział. Wreszcie powinęła mu się noga. W połowie grudnia 1770 r. zasłyszał o małym posterunku Grafst”ma w Karniewie. Podzielił się tą wiadomością z Sawą; postanowili uderzyć razem. Zaatakowany z dwóch stron posterunek nieprzyjaciela poniósł duże straty, ale uformowawszy się w czworobok, najeżony bagnetami, wycofał się. Dalej pomaszerowali obaj dowódcy razem. W miasteczku Wysokie stał słynny tzw. żółty regiment. Pokusili się Sawa i Madaliński o atak na Wysokie. 16 grudnia wdarli się do miasteczka, pojmali 43 jeńców - ale regimentu do konfederacji (co było celem akcji) nie przeciągnęli. Za to już nazajutrz mieli na karku Ksawerego Branickiego z Brześcia z oddziałem ułanów królewskich. Poszedł za nimi Branicki po śladach na śniegu, dopadł w okolicznych wsiach i na nie spodziewających się niczego, uderzył. Pogrom był błyskawiczny. Branicki odebrał utraconych żołnierzy, wziął przy tym mnóstwo jeńców, według jego relacji 500 konfederatów, w tej liczbie i dzielnego Madalińskiego. Sawa szybko uzupełnił swój oddział i odszedł na nowe boje. Natomiast Madaliński powędrował w więzach w taborze Branickiego jako jego jeniec. Tym razem definitywnie miała się skończyć dla Madalińskiego konfederacka wojenna tułaczka. Żołnierz i obywatel Z zawieruchy wojennej w okresie konfederacji barskiej wracał Madaliński z pustką w sercu i z pustymi kieszeniami. Zaangażował się po stronie ruchu konfederackiego, włożył weń cały zapał i wszystkie swoje siły i oto okazało się, że przegrał, że ruch poniósł klęskę. Madaliński rozumiał, że o przegranej zadecydowała nie tylko obca przemoc, ale przede wszystkim postawa szlachty - współbraci. Widział zwycięstwa, poświęcenie i ofiarę z życia i majątku, ale widział i małe fakcyjne roboty, przekupstwa i zdradę. Niewesołe więc myśli trapiły Madalińskiego w drodze do domu. Miał już 31 lat, a wszystko właściwie zaczynać trzeba było od nowa. Najpiękniejszy czas młodości, czas wzlotów i klęsk, wydawał się być już poza nim, trzeba było wybierać dalsze drogi i sposoby urządzenia się. W szlacheckiej Rzeczypospolitej było kilka takich dróg do kariery. Najpowszechniejszą było czepianie się dworskiej klamki, szukanie pańskiej protekcji. Nie mniej popularna i ciesząca się szacunkiem społecznym była służba bogini Temidzie w palestrze. Ale droga do tej służby wiodła przez lata nauki i praktyki. Toteż Madaliński zaczął szukać innych możliwości. Duże szanse zrobienia kariery otwierało przywdzianie habitu duchownego. Znów jednak tylko dla możnych i zamożnych lub mających protekcję. Wychwalana szlachecka równość i złota wolność miały dla szaraczków nieciekawe oblicze i droga ku karierze wiodła - wbrew pozorom - przez ciężką, wieloletnią pracę, a nierzadko przez upokorzenia i wyrzeczenia. Nie ominęły te smutne bolączki i stanu, w którym bardziej niż w jakimkolwiek innym cenić się winno zasługę i zdatność, czyli wojska polskiego owych lat. Przy przewadze politycznej magnatów żaden z nich nie był zainteresowany we wzmacnianiu wojska w Rzeczypospolitej, co mogłoby iść na korzyść króla lub innego magnata i zachwiać tak cenną między nimi równowagę. Państwa postronne zazdrośnie strzegły, by Rzeczpospolita nadal "nierządem stała"; słabością - a szlachta znów, jak źrenicy oka przestrzegała zasady, by ani grosza ze swych majątków nie uronić na wojsko nad potrzebę ostateczną. Jednocześnie ponad pół wieku panował pokój, Polska zaś nie brała udziału w wojnach, mimo że tuż za jej granicami ścierały się ze sobą potęgi europejskie. Wojsko więc zapomniało o wojnie i wojowaniu i zamieniło się w instytucję, która przyciągała chętnych swym splendorem i pięknymi mundurami. Dzieliło się to wojsko na dwa tzw. autoramenty - polski i cudzoziemski. Pierwszy z nich wywodził się z instytucji dawnego pospolitego ruszenia, a następnie z tradycji zaciągu ochotniczego, przy którego pomocy wieki całe Rzeczpospolita szczęśliwie wojowała. Z dawnych czasów pozostał też system najwyższego dowództwa nad armią: król, hetmani (czterej: dwaj w Koronie i tyleż na Litwie), regimentarze, oboźni, pisarze polni, sędziowie wojskowi, buńczuczni. Zachował się i podział na rodzaje wojsk: jazdę ciężką, używaną do rozstrzygającego uderzenia, czyli husarzy, lżejszą - manewrową, zdolną zarówno do uderzenia, jak i prowadzenia walki: tzw. pancernych (na Litwie petyhorców), i wreszcie na jazdę wołoską lub kozacką (tatarską na Litwie), czyli chorągwie lekkie, których zadaniem miało być rozpoznanie, manewrowanie i pościg. System ten przez wieki był doskonalony i wypróbowywany. W czasie jednak, kiedy Madaliński myślał o swojej przyszłości, wojsko znacznie się już wyrodziło. Splendor i barwa pozostały i przyciągały ku sobie chętnych, a że przy tym życia nie trzeba było narażać, jako że czas był pokojowy, zapełniły się szeregi wojska bracią możną, która właśnie dla owego splendoru i barwnego ubioru tam szła, szukając dla wielu posiadanych już tytułów, jakie każdy szlachcic miał, jeszcze dodatkowego tytułu: towarzysza husarskiego lub pancernego znaku króla, hetmana czy starosty. Dowódcami - rotmistrzami takich chorągwi (nielicznych, bo ściśle etatem określonych)bywali najznakomitsi panowie i król nawet, więc zwano się konsekwentnie towarzyszami - króla, hetmana lub pana marszałka, służącymi nie "pod hetmanem", ale "z hetmanem, królem, wojewodą". Porucznicy tytułowani byli grzecznościowo pułkownikami, towarzysz komenderował na wyprawie generałami autoramentu cudzoziemskiego, o ile ci ostatni nie byli oczywiście możnymi panami. Wojen nie bywało, dawno więc pozbyto się pancerzy i zbroi i wożono je na wozach, tylko dla potrzeby błyśnięcia przy świetnej uroczystości. Nastały mundury jednolite, barwne, karmazyny i granaty, czapy czworograniaste, z czaplimi piórami, kolorowe sznury. Na ziemiach ukraińskich, przy stałym zagrożeniu hajdamackim, chorągwie były bardziej sprawne. Husarię nazywano wojskiem pogrzebowym, najczęściej bowiem występowała z całym przepychem na pogrzebach dla uświetnienia uroczystości. Autorament cudzoziemski, złożony z regimentów pieszych i jazdy, tzw. dragonii, był bardziej nowoczesny, przystosowany do potrzeb wojny ogniowej, jaka wówczas w Europie nowożytnej była już ogólnie praktykowana. Żołnierz był tu trzymany w dyscyplinie i nie ustępował obcemu. Ale i na tym rodzaju wojsk odbiły się powszechne w Rzeczypospolitej szlacheckiej egoizm i anarchia. Szlachta nie chciała płacić na wojsko, dlatego też podatki wojskowe z małymi tylko wyjątkami przez pół wieku nie uległy zmianie. Sejm 1717 roku nie uchwalił w ogóle budżetu na sztaby wojska, na korpus oficerski, dlatego opłacano je odpowiednią ilością pensji żołnierskich, tzw. porcji. Oczywiście automatycznie o tyle mniej było w kompanii żołnierzy. Jednocześnie jednak te oficerskie porcje - pensje zaczęły być coraz atrakcyjniejsze dla szlachty, jako stałe źródło dochodów, droga do kariery, uposażenia ich synów. Dlatego narodziło się kupczenie, handel stopniami oficerskimi i związanymi z nimi porcjami. Ponieważ chętnych było aż nadto, zaczęto więc mnożyć w kompaniach i regimentach oficerów, jednocześnie ujmując porcji żołnierskich, czyli zmniejszając ilość żołnierzy. Pan możny - hetman lub magnat - dowódca i właściciel regimentu (godność tę można było otrzymać od króla za specjalne usługi wobec niego lub jego przyjaciół) nadawał stopnie oficerskie swoim protegowanym, wiążąc ich w ten sposób ze sobą. Miało to ten skutek, że coraz mniej było w wojsku żołnierzy, coraz mniej oficerów, którzy naprawdę znali swoje rzemiosło, a coraz więcej takich, którym ojciec kupował stopień wojskowy, gdy byli jeszcze w niemowlęctwie i którzy niejednokrotnie całe lata nie oglądali regimentu. Niewiele więc miał Madaliński dróg kariery do wyboru. Klientem pańskim trudno mu było zostać. Zresztą - na to trzeba było mieć duże znaczenie w swoim województwie, być szanowanym i poszukiwanym, a tego się Madaliński w wojnie konfederackiej nie dorobił. Na długą drogę do pańskiej klamki - wysługiwanie się od młodości - było już dla niego za późno. Za późno też trochę było na wdrażanie się w kruczki prawne w palestrze. Habit duchowny dziad w prostej linii naszego konfederata przywdział kiedyś już w podeszłym wieku, wnuk jednak najwidoczniej nie miał zamiaru pójść w jego ślady. Pozostawało jeszcze wojsko, ale i tutaj trzeba było szukać dróg pobocznych, protekcji, aby nie zaczynać służby od gemeina. W czasie walk konfederackich zetknął się Madaliński z łowczym koronnym, Franciszkiem Ksawerym Branickim. Otóż łowczemu koronnemu król powierzył zadanie nie tylko i nie tyle bić barzan, ile raczej pozyskiwać ich serca i umysły dla monarchy; bijąc i gromiąc - paktować. Taki zamysł wpędzał go często w nie lada tarapaty, jak np. słynna przeprawa z Zarembą, konfederackim wodzem w Wielkopolsce, pod Widawą w czerwcu 1771 r. Zaczął go Branicki, w polu z wojskiem doszedłszy, kaptować. Zaremba niby się godził; wojska znajdowały się obok siebie. Ogłoszono rozejm. Obaj wodzowie pili na umór i przysięgali sobie dozgonną miłość, aż się podkomendni i polityczni przyjaciele Zaremby zaniepokoili, czy aby do zdrady nie dojdzie. Przerwał tę sielankę przypadek: nadejście dla Branickiego nowych posiłków, które nic nie wiedząc o rozejmie ani o subtelnej misji pana łowczego, uderzyły na Zarembę. Branicki, nieprzytomny z pijaństwa, usiłował swoich sprawić do walki. Konfederaci jednak natarli tak żwawo, że wnet zwolenników króla odparli. Branicki zawdzięczał życie tylko szczęśliwemu przypadkowi uciekając pieszo przez bagna. Co nie powiodło się z Zarembą, udawało się gdzie indziej z innymi i Branicki wielu konfederatów przeciągnął na stronę króla. Miał on na to prosty sposób: schwytaną szlachtę zwalniał masowo, deklarując jej przedtem łaski swoje i królewskie, a konfederację obrzydzając, wróżąc jej rychły upadek. Mało było takich, którzy wracali do konfederackiego wojska. Wielu rzeczywiście rozjeżdżało się do domów sławiąc łaskawość Branickiego. Po upadku konfederacji niejeden skorzystał z amnestii. Tak np. zrobił wspomniany Zaremba, który zachował nawet swój konfederacki tytuł generała - już w służbie króla i Rzeczypospolitej. Po rozgromieniu Sawy i Madaliński był jeńcem Branickiego, a jeszcze w latach osiemdziesiątych występował nasz bohater jako polityczny jego klient, "hetmanowi znajomy". Do Branickiego zwrócił się wówczas Madaliński i najwidoczniej został wysłuchany, skoro w 1776 r. widzimy go w chorągwi Kwileckiego. Zdobył więc Madaliński upragnione miejsce w chorągwi. Tak się o nią troszczył, że wkrótce "całą tę chorągiew na nogi podniósł". Madaliński nie był jeszcze wtedy oficerem: rotmistrz jego, Kwilecki, prosił dla niego dopiero o poruczeństwo. W charakterystyce, podanej wówczas o nim, czytamy: "znajomy hetmanowi, żołnierz dobry, człowiek zdolny". Widocznie szkoła twardej służby konfederackiej na coś się przydała, przydało się też ostrzelanie w bitwach i dowodzenie samodzielnym oddziałem. Prawdopodobnie to powodowało, że Madaliński wyróżniał się na tle nie zaprawionego w trudach wojennych, nowo wówczas zaciąganego, żołnierza jazdy narodowej. Na nic się jednak nie zdała protekcja hetmana i dobra o nim opinia dowodzącego brygadą generała. Nie został Madaliński porucznikiem. Nie jest wykluczone, że zadecydowały o tym względy polityczne. Tak więc pierwszy oficjalny dokument mówiący o służbie Madalińskiego w kawalerii - jeździe autoramentu polskiego - datowany jest w roku 1776. On sam jednak liczy sobie lata służby od 1768 r. W oficjalnej "Rang liście" Brygady I Wielkopolskiej z okresu, kiedy Madaliński był jej dowódcą, od tego właśnie roku rozpoczyna się jego służba wojskowa. Z tego wynika, że wliczałby sobie służbę w konfederackim wojsku Bierzyńskiego. O późniejszych awansach Madalińskiego wiemy, że majorem został w roku 1789; poruczeństwo swoje odstąpił wówczas za 300 dukatów. Wicebrygadierem mianowano go 22 czerwca 1791 r. i za stopień ten dał rewers na złp 32 000, brygadierem miał zostać 9 lipca 1792 r., a komendę nad brygadą objął 14 lipca, już bez opłacania stopnia. Madaliński znalazł się w wojsku w czasie, kiedy od kilku już lat w Rzeczypospolitej zaczęły nurtować nowe prądy. Odbudowa gospodarki kraju po długoletnich wojnach początku XVIII wieku sprawiła, że wzrosła w siłę i zamożność warstwa średniej szlachty, która zaczęła się dopominać o współudział w sprawowaniu władzy. Jednocześnie wraz z elekcją Stanisława Augusta jeden z magnackich obozów - tzw. Familia Czartoryskich - poczuł się dość silny, by przeprowadzić reformy aparatu państwowego, m. in. też wojska, bez obawy, że zreformowany aparat może się obrócić przeciwko niemu. Dzieło reform rozpoczął sejm 1764 r., ale zahamowała je konfederacja barska. Drugi okres przemian datuje się od sejmu 1775 r. Wtedy to właśnie sejm omówił i uchwalił nowy etat wojska, podnosząc jego liczebność do 30 000 (22 000 w Koronie i 8000 na Litwie), dzięki czemu rozpoczęły się nowe zaciągi - także w jeździe. Raz na zawsze zniesiono wówczas system porcjowy. Odtąd oficer otrzymywał gażę niezależnie od budżetu jednostki. Nie obeszło się jednak bez ostrych starć: hetmani walczyli z nowymi władzami w wojsku, przeciwstawiając im swoich ludzi. Sejm stanowczo wypowiedział się przeciwko udziałowi wojskowych w życiu publicznym kraju. Wojsko, a zwłaszcza jazda narodowa była formacją niesłychanie rozpolitykowaną. Szlachcic zostając towarzyszem nie przestawał być obywatelem; nie tracił prawa do udziału w sejmikach i w sejmie. Szczególnie masowo ściągali na sejmiki towarzysze husarscy lub pancerni, by poprzeć swego rotmistrza albo innego oficera w staraniach o wybór na którąś z ziemiańskich godności. Nieraz i w sądach zjawiali się wojskowi, którzy samą swoją obecnością zmuszali sędziów do ferowania wyroków korzystnych dla którejś ze stron. Wojsko było na chrzcie, weselu i pogrzebie. Wskutek tego jazda narodowa stała się w społeczeństwie szlacheckim niesłychanie popularna, ale też nasiąkła tendencjami nurtującymi to środowisko i czynnie je popierała. Teraz wszystko miało ulec zmianie: planowano znieść udział jazdy w zajazdach, pilnowaniu skazańców, ściganiu przestępców, słowem - całą służbę policyjną. Na takie akcje tylko hetman mógł wysyłać wojsko. Wszystkie te zamierzenia w dużej mierze pozostały na papierze. Nie znalazła się bowiem wówczas taka siła, która by w jeździe zaprowadziła ścisłą dyscyplinę. Po dawnemu towarzysz w domu siedział i pilnował gospodarstwa lub jeździł po kraju za swoimi interesami. Otrzymywał urlopy od swego brygadiera, gdy zaś ten nie chciał mu ich dać, brał je od hetmana, jeśli mu się czymś zasłużył. W ostateczności dawał sowitą zapłatę i spokojnie mógł całe lata nie oglądać chorągwi. Jazda po dawnemu była oczkiem w głowie szlachty. Jak wysoko cenili się dawni husarze i pancerni, świadczy chociażby to, że kiedy w roku 1775 porównywano stosunek rang w brygadach kawalerii narodowej do rang w wojskach autoramentu cudzoziemskiego - towarzysz równał się chorążemu, namiestnik - porucznikowi, chorąży - kapitanowi, porucznik - nawet pułkownikowi. Stopień brygadiera miał odpowiadać randze generała majora. Sejm w 1786 r. postanowił, że w jeździe służyć może, tylko rodowita szlachta. W tym też roku pojawiła się rzecz jak na stosunki w jeździe narodowej rewolucyjna - wydano dla niej przepisy musztry. W takiej to formacji służył Madaliński w latach jej burzliwego wzrostu i przemian, związał się z nią i miał w niej zabłysnąć. Z okresu służby w jeździe pochodzi powiedzenie, że "Madaliński pierwszą bijał": jako późniejszy brygadier, dowódca Brygady I Wielkopolskiej, "bijał", to jest walczył, uderzał pierwszą brygadą. On sam zresztą już z racji swego charakteru był zawsze na pierwszej linii frontów, wśród najbardziej zaangażowanych, był pierwszy w wirze najważniejszych wydarzeń. Odbiło się to także i na jego działalności na arenie życia politycznego, w czasach kiedy widzimy go posłem na sejm 1786 r. i zaraz następnie posłem na Sejm Wielki w latach 1788-1792. "Pułkownik wojsk koronnych, poseł z województwa kaliskiego" - tak brzmi tytulatura Madalińskiego, gdy w dzień zaduszny 2 listopada 1786 r. zabierał głos na sesji sejmowej tłumacząc: "dotychczas nie trudniłem się ni wyciągałem głosem moim przeciągu obrad niniejszych", ale wobec powagi sytuacji "pociągnięty obowiązkiem posłowania mojego, zajęty (jestem) powinnością obywatelską". Gwałtownie wtedy zaatakował Radę Nieustającą za brak troski o powierzone jej sprawy zarządu Rzeczypospolitej, za to, że "ćmi raczej niż objaśnia" prawa i że "rozterków i zamieszania dała nam w kraju powody". Zastrzega się jednocześnie, że nie mówi tego przeciwko królowi, choć wiadomo było, że Rada Nieustająca - to aparat króla. Madaliński poparł wówczas regulamin świeżo ułożony dla armii przez Departament Wojskowy, ale "z tym ostrzeżeniem, aby tamże dodane zostało, iżby żaden tak w pułkach kawalerii narodowej jako i w autoramencie cudzoziemskim na oficera patentowanym nie został, jak tylko sama szlachta rodowita krajów Rzeczypospolitej". Dla uzasadnienia tego stanowiska podaje, że "zadosyć aż dotąd poniżone zostało szacowne to hasło kawalerii narodowej, zaginęła i chluba towarzystwa komputowego". Przyczynę tego widział Madaliński w "odjęciu hetmanom władzy wojskiem komenderowania..." Proponował, by każdy szlachcic-posesjonat ekwipował i utrzymywał jednego żołnierza w zamian za wystawienie milicjantów powiatowych. Konstruktywnym projektem był wysunięty przez Madalińskiego plan regulowania cen na żywność i furaże dla wojska, zaopatrującego się w miejscach swych postojów. Tu już przyszedł do głosu praktyk - komendant chorągwi, mający kłopoty z jej utrzymaniem. I tak przechodziłoby kształtowanie się politycznego oblicza Madalińskiego, gdyby nie wielkie czasy, jakie zaczęły się dla Rzeczypospolitej w końcu lat osiemdziesiątych XVIII wieku. Na Sejm Czteroletni Madaliński był posłem z województwa gnieźnieńskiego. Pierwszą swą mowę wygłosił w lutym 1789 r., już po pięciomiesięcznych obradach. Ubolewał, że sejm traci czas na bezowocnych nieustannych sesjach, że ubożsi posłowie zaniedbali już, w Warszawie siedząc, swoje majątki, a "przecież nie uganiamy się za odorem sosów" (aluzja do nieustannych przyjęć i bankietów w czasie obrad sejmu). Postulował, by nie wierzyć żadnym gwarancjom państw ościennych. Sąsiedzi, według niego, dopiero wtedy dadzą przykład dobrej woli, kiedy oddadzą ziemie zagrabione w zaborze 1772 r. W usilnym poszukiwaniu źródeł funduszów na utrzymanie wojska Madaliński reprezentował szlachtę, zwracając się z żądaniem przede wszystkim do duchowieństwa o subsidium... charitativum. W tym samym duchu domagał się, by posesorowie królewszczyzn zrównani zostali w podatkach ze szlachtą. Co więcej, żądał, by rozdane w 1775 r. królewszczyzny odebrać donatariuszom i na skarb obrócić. Wówczas, w czasie pobytu w Warszawie, Madaliński zetknął się z jakobinami. Stolica, wielki ponad 100 000 ludzi liczący ośrodek miejski, była jednocześnie centrum życia umysłowego. Skupiała się tu plejada znakomitości we wszystkich dziedzinach, powstawały też organizacje, które miały za cel propagowanie i narzucanie swoich przekonań i woli. Wrzała namiętna walka polityczna, wykorzystująca wszelkie możliwe środki nakazu i przekazu. Szczególną rolę w środowisku tych klubów odgrywał Hugo Kołłątaj. Wybitne zdolności, ruchliwość umysłu i żywy temperament predysponowały do tej roli byłego rektora krakowskiej Szkoły Głównej. Dom Kołłątaja na Solcu skupiał grono zapaleńców - księży: Jezierskiego, Dmochowskiego, Mejera, oraz radykałów: Maruszewskiego, Dembowskiego, Konopkę, którzy później ani na jotę nie odeszli od swoich idei, a w dniach insurekcji kościuszkowskiej stawali nieraz w kolizji z umiarkowanym rządem powstańczym. Nazywano ich "Kuźnicą Kołłątajowską", "wulkanami", skąd padały gromy na obskurantyzm i konserwatyzm. Otóż Madaliński bardzo szybko związał się z tymi ludźmi. W "Kuźnicy Kołłątajowskiej" bowiem znalazł to, czego szukał: radykalną myśl społeczną, radykalne, jednoznaczne określenia obozów i sytuacji, radykalne wskazywanie rozwiązań. Był w klubach i na ulicy: wszędzie tam, gdzie krytykowano klasy wyższe, domagano się dla nich kar, pomawiano je o zdradę. Znalazło to odbicie w wystąpieniach Madalińskiego w sejmie. Gwałtownie, bezkompromisowo występował przeciwko tym, którzy pobrali starostwa w 1775 r. Żądał, by obciążono ich podatkiem na równi ze szlachtą. Atakował także donatariuszy i możnych, którzy w 1775 r. "kraj zaprzedali, sami siebie i swych przyjaciół zrobili emfiteutami, donatariuszami, przywłaszczycielami sum. "Gdyby to ode mnie zależało - woła dalej - całą tę konstytucję spalić bym kazał..." Zupełnym radykalizmem tchnie wniosek Madalińskiego o nobilitację dla mieszczan, m. in. dla słynnego Barssa, bo "potrzeba bowiem i wypadki naszej Ojczyzny tak nam koniecznie radzą, abyśmy takich, jacy tu są najjaśniejszym stanom zaleceni - do równości szlacheckiej jak najwięcej przybierając, stali się przeciw przemocy możnymi". Szczególnie zacięty atak na możnowładztwo zawarty jest w wystąpieniu Madalińskiego 7 stycznia 1791 r. Zwracając się do senatu, mówił, że "są między wami i tacy, którzy końcem zysków swoich i dogadzając swojej ambicji zaprzedają kraj, wolność, niebacznie wkładają na karki swoje i współbraci jarzmo niewoli. Czytajmy dawnych dziejów pisma, w tych doczytujemy się, któż to królów detronizował, kto robił konfederacje, kto od zagranicznych brał pensje i z nimi na zgubę Ojczyzny czynił zmowy i waleczne zwijał wojsko, kto na koniec do wewnętrznego rządu polskiego obcych potencji władania i wpływy wprowadził. Zawsze - senator, zawsze minister, zawsze możniejszy panicz, a nie rycerz szlachcic, mniejszy posiadający majątek. W sejmowaniu niniejszym, kto się opierał w materii starostw, jeśli nie ci, którzy najpryncypialniejsze posiadają królewszczyzny, na koniec, kto się zdzierał od rygorów prawa na przestępnych w niedoniesieniu o buncie, wszakże cały Senat i ministerium". Tak więc Madaliński, któremu początkowo groziło, że stanie się jednym z owych (znienawidzonych przez radykałów) reakcjonistów - "chorónżych Wyzdrzygalskich" - przez swoje zaangażowanie polityczne, przez umiłowanie wolności doszedł do daleko posuniętego jakobinizmu. Na długo Madaliński pozostał nawet politycznym przyjacielem Hugona Kołłątaja. W czasie obrad Sejmu Czteroletniego wykluwały się nowe kształty państwa polskiego i jego urządzeń - także i wojska. Już w pierwszym tygodniu obrad "tańcujący sejm" (nieustanne bale i bankiety) pod pozorem deklaracji gwarancji pruskiej, proponującej Polsce przymierze odporne, uchwalił wśród niebywałego entuzjazmu aukcję wojska do 100 tys. Aby nie dopuścić do wykorzystania przez króla armii dla umocnienia władzy tronu, obalono Departament Wojskowy, przy którego pomocy Stanisław August kierował sprawami sił zbrojnych. Ponieważ szlachta i teraz nie kwapiła się do opłacania wojska - realizacja uchwały o pomnożeniu armii posuwała się bardzo wolno. Prawdziwą burzę wywołało wprowadzenie "ofiary dziesiątego grosza" - pierwszego podatku, którym bezpośrednio obciążono szlachtę. Uchwalono podwyższone podatki z dóbr duchownych, opodatkowano rzeźników - od każdej skóry zwierzęcia rzeźnego, zwiększono podymne od chłopów, pogłówne żydowskie. Liczono też na pożyczkę zagraniczną. Przy znanej jednak małej sprawności i nieruchliwości ówczesnej administracji wiele z tych źródeł zawiodło. Tak na przykład do legendy przeszła sprawa stosów skór surowych, czekających na stemplowanie skarbowe i zatruwających swym odorem miasta. Sytuacja międzynarodowa uniemożliwiła uzyskanie zagranicznej pożyczki. Stały opór szlachty przeciwko "ofierze wieczystej dziesiątego grosza" także nie wróżył najlepszej przyszłości tej formie finansowania wojska. Na takich to podstawach finansowych oparto uchwalony wreszcie po rocznych targach i namysłach etat stutysięcznej armii. Interesująca nas - ze względu na osobę Madalińskiego - kawaleria narodowa wzrosnąć miała do około 15 000 szabel w Koronie i około 5000 na Litwie. Niestety, początkowy entuzjazm nie wytrzymał próby życia. Wszystkie reformy skarbowe, tak dla szlachty przerażające, nie zdołały zwiększyć dochodów finansowych państwa więcej niż dwukrotnie. A przecież armia miała wzrosnąć przeszło pięciokrotnie. Toteż już w kilka miesięcy później zaczął się odwrót od marzeń o stutysięcznym wojsku i postanowiono na razie zrealizować etat "tymczasowy", według którego armie Rzeczypospolitej zmniejszono do 65 000 ludzi. Nie odważono się przy tym tknąć szlacheckiej jazdy narodowej, redukcja etatu odbyła się kosztem żołnierza z piechoty i artylerii. Trudności werbunkowe sprawiły, że i etat "tymczasowy" okazał się nie do osiągnięcia i trzeba było w końcu uciec się do jednorazowego poboru przymusowego - kantonowego. Jedynie nie zawiódł zaciąg towarzyski do jazdy; zmniejszył się on jednak pod koniec 1791 r. Madaliński nie mógł wytrzymać dłużej w sejmie. Nieustanna gra polityczna, napięcie, liczenie się, pilnowanie każdego słowa to nie było dla niego. Ciągnęło go do koni i broni, tu gdzie rozstrzygała własna przemyślność i szabla, a czasami - tylko chyżość konia. Sposobności było mnóstwo - dawne i nowo kreowane brygady kawalerii czekały na doświadczonych oficerów. Madaliński, już od końca 1789 r. major, chciał wrócić do swojej brygady wielkopolskiej. Po śmierci pierwszego dowódcy, brygadiera Łuby, brygada wielkopolska dostała się w czerwcu 1791 r. Mioduskiemu, oficerowi nie najlepszemu, który już w 1789 r. jako jej porucznik "otrzymał" od lustratora opinię, że "wcale niezdatny do służby, wielokrotnie karany", a później: "poprawy żadnej nie masz". W chorągwi porucznika Mioduskiego panował wówczas "najwyższy nieporządek". Teraz ten właśnie człowiek otrzymał dowództwo całej brygady. Może obawiając się o los tej brygady dano mu zastępcę - żołnierza z prawdziwego zdarzenia. Bo oto jednocześnie 22 czerwca 1791 r. Madaliński został mianowany wicebrygadierem. Zgodnie z panującymi wówczas stosunkami - za stopień ten musiał zapłacić swemu poprzednikowi: wystawił mu rewers na 32 000 złp. Taki handel stopniami, powszechny w ówczesnym wojsku, był formą zabezpieczenia emerytalnego ubogich oficerów. Zasada ta jednak stała się przyczyną wielu nadużyć. Madaliński zastał brygadę w nie najlepszym stanie. Mioduski niczego się nie nauczył. Następna lustracja uznała go "winnym przestępnym". Usprawiedliwiła go tylko tym, że po swym poprzedniku "w największym nieporządku papiery do brygady należące od sukcesorów odebrał". Nawet w kilka miesięcy po swej nominacji brygadier Mioduski nie znalazł czasu na zapoznanie się z podległą mu jednostką, nie "objechał" brygady, nie wizytował szwadronów w ich miejscach postoju. Na przełomie sierpnia i września 1791 r. działający w brygadzie lustrator, pisarz polny Kazimierz Rzewuski, wziąwszy do pomocy - a także na świadków - Madalińskiego i dowódcę dywizji wielkopolskiej, do której brygada należała, gen. Arnolda Byszewskiego, w ich obecności dokonał przeglądu moderunku ludzi, koni i wyszkolenia i sporządził raporty. "Ażeby wiele nie pisać o stanie brygady Mioduskiego, pokrótce powiem, iż ta brygada, co do porządku, żadnego w tej mierze układu nie ma, co do subordynacji, ta jest jej obcą, a co do umiejętności żołnierskiej, o tej i wspominać nie chcę, bym się nie wydawał bajecznym donosicielem. Żaden z czterech szwadronów, ...które dotąd lustrowałem, ani wystąpić podług przepisu, ani uszykować się do parady ni do boju, ani nawet odmaszerować cugami nie potrafił. Panowie oficerowie komenderować, a bardziej jeszcze pierwszych słów w przepisie musztry dla kawalerii położonych nie umieli". Fatalny dzień miał wówczas Łaszczyński, major brygady. Kiedy mu polecono ćwiczyć dwa szwadrony, nie umiał "użyć słów przeznaczonych dla komenderowania", w ogóle "nie potrafiłby był komendy swojej uszykować, gdyby nie użył do pomocy namiestnika Karskiego", który był podoficerem w gwardii. Prócz maszerowania nic więcej Łaszczyński nie potrafił. "A gdy front odmienić chciał, opacznie zakomenderował cugami w prawo i w lewo w tył i za czym tak się komenda pomieszała, iż czasu półgodzinnego potrzeba było, by dywizję do szyku przyprowadzić". "Kiedy się Łaszczyński tłumaczył, że dotychczas nigdy dwoma szwadronami razem nie komenderował, kazał Rzewuski dać mu tylko jeden szwadron - ale i tym razem nie sprawił się z zadaniem: i ja zmartwiony, i pan major zawstydzony, a jw generał lejtnant i wicebrygadier zadziwieni z placu do kwatery powróciliśmy". W dalszym ciągu swojego raportu lustrator K. Rzewuski pisze o masowej absencji żołnierzy w brygadzie, o tym, jak to oficerowie nieobecni wymawiają się chorobą, o złej gospodarce finansowej w szwadronach, złym zaopatrzeniu żołnierzy w broń i o chorych koniach. W szwadronach była zaledwie 1/6 część koni zdolnych do służby. W zakończeniu swego raportu pisze Rzewuski pesymistycznie, że o ile wiele się po tej broni, tj. kawalerii narodowej, spodziewał, to obecnie, napatrzywszy się brygadzie, stwierdza, że nie pożytkiem, lecz "ciężarem się stanie tylko krajowi". Tak więc spotkanie po latach z własną brygadą, którą kiedyś opuścił, by służyć krajowi w sejmie, nie wypadło najlepiej i nie najlepszą opinię o niej wynieść mógł Madaliński - obserwator lustracji Rzewuskiego. I z takim to właśnie żołnierzem i z takimi oficerami miała ruszyć brygada zaraz następnego roku, a w niej Madaliński, na wojnę w obronie Konstytucji 3 maja. Po Sejmie Czteroletnim magnacka opozycja ani myślała pogodzić się ze swą klęską i na pomoc wezwała gwarantkę szlacheckiej wolności - carycę Katarzynę. Dwie ogromne armie rosyjskie wkroczyły w granice Rzeczypospolitej - 64-tysięczna na Ukrainę i 33-tysięczna na Litwę - i spychały słabe siły polskie. Licząca około 17 000 armia koronna księcia Józefa (tu jedną z dywizji dowodził Kościuszko) wycofywała się w ciągłych ciężkich walkach i marszach z Ukrainy nad Bug. Książę Józef tu zamierzał nawiązać kontakt z armią litewską i dać odpór wzmocnionymi siłami, które miały nadejść z głębi kraju. W obronie linii Bugu Kościuszko stoczył zaciekły bój pod Dubienką, ale nie poparty przez innych dowódców odszedł za pozostałymi siłami. Obronę litewską przełamali Rosjanie i Litwini również opuścili linię obronną na Bugu. Dalszym działaniom wojennym położyło kres przystąpienie króla do konfederacji targowickiej - mimo że niektórzy generałowie i politycy wskazywali na możliwość kontynuowania walki na terenach za Wisłą. Dla naszej brygady - pierwszej wielkopolskiej - wojna zaczęła się z chwilą otrzymania przez nią ordynansu do wymarszu na wschód, do Lublina. Nie spieszono się na front. Brygadiera Mioduskiego posądzano nawet, że w ogóle pragnął się spóźnić i jak najmniej narazić się na niebezpieczeństwo. Brygada, spodziewana na 29 maja w Ryczywole - nie przyszła na czas i tylko słuchy chodziły, że jej ludzi spotykano koło Warki. Wysłani na poszukiwanie brygady oficerowie rzeczywiście znaleźli tam jej cztery szwadrony, ale dowódca tej grupy od chwili wymarszu zupełnie stracił łączność ze sztabem brygady i z pozostałymi jej szwadronami. Nie wiedział nic, co się dzieje z brygadierem Mioduskim; domyślał się tylko, że krąży gdzieś w pobliżu koło Warki. "Mioduski maszeruje wężyka; to sposób nigdy nie dojść i zniszczyć konie" - biadał w swych meldunkach generał J. Zajączek, dowódca dywizji, do której brygada była przydzielona. Przybyły z Warszawy wicebrygadier Madaliński usiłował zaprowadzić porządek: szukał szwadronów, wyznaczał im marszruty, ponaglał. Znaleziono wreszcie i brygadiera Mioduskiego - kręcił się bez przyczyny w Rawskiem już od kilkunastu dni. Madaliński dwoił się i troił, tracił energię na łamanie przeszkód, wynikających co dnia. Ostatecznie w wyniku jego pracy pierwsze szwadrony przeszły przez Lublin w kierunku Bugu; pociągnęły za nimi następne. Dał wreszcie znak życia i major Łaszczyński, dotąd bezskutecznie poszukiwany. Obiecywał, że wraz z podległymi mu, zgrupowanymi wokół niego szwadronami dotrze do Lublina 10 czerwca. Skierowano go już na Dubno. Oddziały brygady miały przejść pod komendę generała Zajączka, który organizował posiłki dla cofającej się z Podola armii księcia Józefa. Tymczasem Komisja Wojskowa, zniechęcona powolnym marszem Brygady I Wielkopolskiej, przydzieliła generałowi Zajączkowi brygadę Hadziewicza, a brygada Mioduskiego niespodziewanie dostała rozkaz cofania się. Na powrót ściągnięto ją w Radomskie. Na próżno Madaliński słał listy i raporty do dowództwa; na próżno błagał, by mu choć z tymi sześciu szwadronami, które skupił przy sobie, pozwolono iść na front. Wszystkie oddziały cofano na linię Wisły. Skandaliczne zachowanie brygadiera Mioduskiego podczas tych marszów ściągnęło na niego zasłużoną karę: dostał 9 lipca 1792 r. dymisję, a 14 lipca brygadę objął jako jej dowódca Madaliński. W ostatnim czasie dał się on poznać jako człowiek energiczny, pełen woli walki. Po nieszczęsnej wojnie 1792 r. brygada cofnięta została na swe dawne leże do Wielkopolski. Tu jesienią oficerowie przysięgali na wierność konfederacji targowickiej i zostawiono ich w spokoju. Wkrótce jednak zaczęły krążyć nowe trwożne wieści. Zwiad kawaleryjski zaczął teraz coraz częściej spotykać nad granicą z Prusami silne oddziały pruskiego wojska, w pełnej gotowości bojowej. Meldowano o tym do Warszawy, ale przywódcy targowiccy ani myśleli dawać ucha tym meldunkom, wietrząc w nich chęć sprowokowania nowej wojny - tym razem z Prusami. Odebrano nawet wielkopolskiej dywizji artylerię i odesłano ją do warszawskiego cekhauzu. Toteż gdy 24 stycznia 1793 r. Prusacy wtargnęli do Wielkopolski, "chcąc osłonić ten kraj od zarazy jakobińskiej i ustrzec w pokoju" - jak głosiła nota pruska - zaskoczenie było zupełne. Prusacy brutalnie wyrzucali z kwater na śnieg i mróz oddziały polskie, wypierali je szablą i bagnetem na nową granicę. Po krótkim oszołomieniu narastał opór. Ludzie nie chcieli wierzyć, że mają ustępować bez walki. Trzeci szwadron brygady Madalińskiego, zaskoczony w Sierakowie, musiał opuścić miasteczko. Rozgoryczeni jeźdźcy już z drogi zawrócili na swe dawne leże, mówiąc, że będą się bronić do upadłego przed powtórnym wyrzuceniem. Gdy w kilka godzin później nadbiegli do miasteczka zaalarmowani huzarzy pruscy, atakując wprost z marszu, na ulicach rozegrał się zaciekły bój. Znaczna przewaga liczebna wroga sprawiła, że Polacy zmuszeni do odwrotu schronili się w domach mieszczan, zabarykadowali się i nie zaprzestali walki. Strzelanina ustała dopiero wtedy, gdy gwałtownie zaczęły narastać straty. Oddział polski poddał się. Opór stawiły też szwadrony brygady stojące w Gnieźnie. Tu wicebrygadier Dąbrowski umocnił się w mieście, skupił jazdę w rynku, ustawił przed nią swoją nieliczną piechotę i odpowiedział odmownie na wezwanie do poddania się. Wobec tak stanowczej postawy Prusacy nie zdecydowali się na atak. Dopiero oficjalny rozkaz przywieziony z Warszawy sprawił, że J. H. Dąbrowski - wciąż w szyku bojowym - odszedł ze swoim oddziałem nad Bzurę. Były też inne drobne utarczki. Ostatecznie brygada zakwaterowała na północnym Mazowszu i stąd później wyruszyła do swego słynnego marszu. Tymczasem w kraju dojrzewał wielki kryzys, który w sposób zdecydowany miał się odbić na losach Madalińskiego. Targowica przygotowywała wielki spisek, zamach przeciwko wolności okrojonej ojczyzny, oddając ją pod kuratelę sąsiadów. Ponieważ z góry było wiadomo, że każdy taki rozkaz będzie niewykonalny dopóty, dopóki istnieć będzie silne i pałające żądzą odwetu wojsko - zaprojektowano redukcję polskiej siły zbrojnej. Po długim oporze sejm grodzieński pod presją zaborców zatwierdził dokonany już rozbiór kraju. Ze względu na znaczne zmniejszenie się dochodów sejm podjął uchwałę o redukcji wojska. Na rozkaz ambasadora Igelstr”ma, który uzależnił od tego obietnicę pomocy finansowej dla Polski, Rada Nieustająca postanowiła zmniejszyć obie armie (koronną i litewską) niemal o połowę - do 15 449 ludzi - a wydatki na wojsko w Koronie z 14 na 6 milionów złp. Projekt ten zatwierdzono w lutym 1794 r. nakazując jednocześnie, by samą redukcję wojska przeprowadzić w ciągu następnych trzech tygodni, co zakrawało niemal na prowokację: wiadomo było, że jest to niemożliwe do wykonania w tak krótkim czasie i że może doprowadzić do wybuchu. Przecież i bez tego od dawna już istniało dość przesłanek do niezadowolenia, od dawna też szerzył się spisek jako wyraz oporu przeciwko panoszeniu się obcych w Rzeczypospolitej. Sprzysiężenie spiskowe, w którym tak znamienitą rolę odegrał Madaliński, było pierwszym przedsięwzięciem tego typu na ziemiach Rzeczypospolitej. Dotychczas szlachta była dość silna wobec władzy królewskiej, by jawnie układać swoje plany rokoszów i ich programy i kaptować dla nich ludzi. Teraz na jedynym, formalnie jeszcze wolnym, skrawku Polski stały wojska okupacyjne obce i dusiły w zarodku każdą myśl niepodległą. W tych warunkach metodą jakiejkolwiek pracy niepodległościowej musiał się stać spisek. Grunt był podatny: nędza mas, związana z kryzysem finansowym, z ogólnym brakiem gotówki, a także z koniecznością utrzymywania wielotysięcznej obcej armii; niepewność jutra w wojsku polskim, gdyż wiedziano o przygotowywanych planach redukcji armii, wreszcie urażona godność narodowa. Po szczytnym uniesieniu lat Konstytucji 3 maja widziano przegraną batalię 1792 r., dyktat zaborców i w konsekwencji słupy graniczne z obcymi czarnymi orłami o kilka mil od stolicy. Materiału zapalnego - ludzi, dla których owe czasy stanowiły łamanie ideałów i karier, było pod dostatkiem. Nie brakło i iskier zapalnych - w postaci policyjnego nadzoru okupanta w samej stolicy, prowokacji pruskich, wreszcie w samej sytuacji międzynarodowej: rewolucyjna Francja, tocząc ciężkie boje z koalicją, szukała sojusznika w każdym ruchu wolnościowym. Tak więc wybuch powstania mógł być tylko kwestią czasu. Zalążek myśli insurekcyjnej powstał w grupie radykalnej młodzieży w stolicy. Oficer - poeta Czyż, agent polityczny Aloe, prawnik ze zdeklasowanej szlachty - Pawlikowski, oto pierwsze osoby, które podały sobie dłonie na rewolucyjne działanie. Oni sami niewiele znaczyli, ale zarazili swoim zapałem i pozyskali dla rewolucyjnej pracy Kapostasa, mającego za sobą warszawskie mieszczaństwo, oraz Działyńskiego, szefa X regimentu, przez którego można było myśleć o agitacji wśród wojskowych. Wkrótce przyłączył się do spisku Kiliński z mieszczan, starano się pozyskać w Krakowie Sołtyka i generała Wodzickiego. Bardzo szybko przystał do organizacji spiskowej brygadier Madaliński i od razu znalazł się w grupie radykalnego, bojowego jej odłamu. Predysponowały go do tego zresztą dotychczasowe koneksje polityczne, stosunki z jakobinami - hugonistami - i wreszcie krewki temperament. Sprzysiężeni najwięcej stawiali na Madalińskiego i na wciągniętych przez niego do spisku oficerów Brygady I Wielkopolskiej. Wśród spiskowców od początku nie było jednomyślności. Podzielili się oni na dwa odłamy: radykałów i umiarkowanych. Odbiło się to na programach przygotowania powstania. Radykali stawiali przede wszystkim na jednorazowy, spontaniczny, masowy wybuch narodowej energii, który zerwie wszelkie więzy i przyniesie pełne wyzwolenie kraju. Za wzorzec działania służyły im wielkie konfederacje narodowe - np. tyszowiecka, barska - które po wybuchu miały dość ludzi i broni, szerzyły się jak pożar na stepie i przekształcały w powstania ogólnonarodowe. Do tego trzeba było tylko jednego pojedynczego bohatera, jednego, zdecydowanego na wszystko wojskowego oddziału, który pierwszy wystąpi, rzuci hasło. Dlatego też radykali tak bardzo właśnie liczyli na wojsko, które - według nich, utoruje drogę zwycięstwu ludu. Stąd tak ścisłe związki z Madalińskim, z jego oficerami radykałami: braćmi Piotrowskimi, wychowankami korpusu kadetów, i majorem Gordonem. Madaliński bardzo często przyjeżdżał do stolicy z Piotrowskimi, bywał tu w tzw. patriotycznych kawiarniach, uczestniczył w zebraniach w prywatnych domach. Zwróciło to uwagę władz policyjnych. Następnie młodzi radykali zdecydowanie stawiali na lud, na masowy udział w walce uzbrojonego ludu wiejskiego i ludności miast; upatrywali w tym główny warunek zwycięstwa - zaczętego przez wojsko - powstania. Pobudzał ich do działania przykład Francji, która po ścięciu królowej Marii Antoniny zaatakowana przez koalicję obroniła się właśnie przez umasowienie rewolucji, przez przepojenie wojska hasłami daleko idącego radykalizmu. Mieli także radykali przykład - z innego już obozu - francuskiej Wandei: rozpętała ona wojnę chłopską, w czasie której gromiono regularne oddziały. Wreszcie napawał ich otuchą przykład Ameryki, która zwyciężała wojska angielskie nieregularnymi tyralierami strzelców. Wszystko to dawało asumpt do przenoszenia tych doświadczeń nad Wisłę. Po rozpoczęciu walki przez wojsko radykali chcieli rozpalić wojnę chłopską. Nie wystarczała im już Konstytucja 3 maja, chcieli pełnego wyzwolenia chłopa i porwania go za tę cenę do walki. Kościuszko obiecywał przecież, że "za samą szlachtę bić się nie będzie". Jakobini polscy, stanowiący trzon tych radykałów, wywodzący się z dawnej "Kuźnicy Kołłątajowskiej", w swym programie zakładali nawet chwycenie się terroru na wzór francuski. Madaliński czuł się wśród nich doskonale, w znacznym stopniu podzielał ich poglądy. Wszystko to przerażało spiskowców umiarkowanych i sprawiało, że na serio myśleli oni o sposobach ujarzmienia radykałów. Oni również dążyli do powstania, do rozporządzenia mieli te same atuty - ale inaczej chcieli prowadzić grę. W polityce zagranicznej także stawiali na Francję, ale nie na francuskie idee, którymi mogliby zarazić lud, lecz na francuskie wojska, które - liczyli - rozgromią koalicję i pomogą przywrócić wolność Polsce - naturalnej przecież sojuszniczce Francji w walce z Austrią. W tym celu właśnie siedział w Paryżu Barss, przywódca mieszczan warszawskich, i dogadywał się z jakobińskim rządem francuskim o pomoc, przedkładał memoriały o sytuacji w kraju. Jakobini francuscy zastrzegali się, że szlachcie nie pomogą, że jeśli Polska chce otrzymać pomoc Francji, będzie musiała dokonać wewnętrznych przemian. Przyrzekł to Barss, oczywiście, ale prosił przede wszystkim o pieniądze, broń, ludzi. Z Lipska, gdzie skupiała się emigracja polska, jeździł do Paryża także i Kościuszko. Trafiano tam na kolejne przewroty, które kładły pod gilotyne kolejnych ministrów - wczorajszych rozmówców, nici się rwały, otrzymywali Polacy tylko mgliste obietnice, nadzieję na wojnę turecko-rosyjską, na sojusze szwedzko-prusko-tureckie. W kraju - chcieli spiskowcy umiarkowani widzieć sprzysiężenie wojskowe i cywilne przygotowane solidnie jako zryw masowy. Według nich tylko takie powstanie miało rację bytu i rokowało powodzenie. Korzystając z sił rewolucyjnego ludu dla swoich celów, sprzysiężeni umiarkowani stali w zakresie reform społecznych na gruncie raczej Konstytucji 3 maja. Chętnie wiązali się oni z ludźmi grupującymi się wokół króla, który obawiał się powstania i drżał o swój tron i głowę. Człowiek króla, generał Cichocki, był spiskowcom konieczny ze względu na swoje wpływy w wojsku i znajomość sytuacji w okupacyjnej armii rosyjskiej. Według projektu Kościuszki należało (na wzór amerykański, zrodzony w wojnie o niepodległość Stanów) powołać generałów majorów poszczególnych ziem, skupiać, organizować pod ich kierownictwem szlachtę i lud, zbierać broń i ćwiczyć rekrutów oraz prowadzić energiczną propagandę wśród ludu. Kościuszko zastrzegł się stanowczo, że "lichej kozaczyzny wszczynać nie myśli", że powstanie musi być gruntownie obmyślone i przygotowane. Idee te były wcielone w życie: w miastach i na prowincji wciągano do spisku szerokie grono ludzi, uwijali się emisariusze, przygotowywano słupy sygnałowe pod wici ogniste, gromadzono kosy. Po wstępnych przygotowaniach, po zadzierzgnięciu pierwszych nici spisku wśród wojska i cywilów, młodzi niecierpliwi sprzysiężeni ściągnęli do kraju Tadeusza Kościuszkę, by omówić z nim wybuch powstania. Zjazd odbył się na przedmieściu Krakowa - Podgórzu, 11 września 1793 r. i całkowicie zawiódł nadzieje radykałów. Liczyli oni, iż teraz, w momencie decydującym, gdy na lewym brzegu Wisły stoi 9000 Rosjan wobec około 19 000 wojska polskiego, a Warszawy bronią zaledwie dwie kompanie rosyjskie - łatwo im przyjdzie opanować stolicę i zabór pruski, a następnie wyprzeć z kraju Rosjan, na tyłach których wybuchnie powstanie na Litwie i Wołyniu. Według tego planu Kościuszko miałby działać z Krakowa na Poznań i łączyłby się z Zajączkiem, który by w tym czasie opanował stolicę. Ostrożni umiarkowani storpedowali ten plan. Wskazywali na konieczność zapewnienia sobie pomocy zagranicy, przygotowania masowego spisku oraz poruszenia do walki szerokich mas wojska i ludności cywilnej, zorganizowanej przez spisek. Tymczasem sam Kościuszko przekonał się o słabości spisku nawet w wojsku, był bowiem świadkiem wahań generała Wodzickiego w Krakowie. Mógł także Kościuszko przekonać się o słabości sprzysiężenia cywilnego, które właściwie nie zapewniło sobie gruntu na Litwie. Sam wreszcie wiedział, że Francja nie udzieli w tej chwili żadnej pomocy militarnej. Poza tym wszystkim ostrożniejsi wojskowi podnieśli zarzut, że linia Nowe Miasto nad Pilicą - Kraków nie nadaje się na bazę operacyjną, gdyż na obu jej krańcach stoją korpusy rosyjskie i pruskie, trzymając w kleszczach wojsko polskie. Te głosy przeważyły. Kościuszko stanowczo zażądał odroczenia insurekcji aż do odpowiedniego jej przygotowania. Domagał się: rozpalenia powstania nie tylko na terenach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, ale także wśród Kozaków nad Donem i Tatarów krymskich oraz w Kurlandii i oczywiście w zaborze pruskim, utworzenia w miastach klubów, które zdolne byłyby poprowadzić za sobą ludność, na wsi zaś wyznaczenia owych generałów majorów ziemiańskich, którzy by przygotowywali powstanie. Emigracji postawił zadanie nawiązania stosunków z Francją i skonkretyzowania jej obietnic dla Polski. Chcąc dokładniej zapoznać się ze stanem przygotowań powstańczych, wysłał jeszcze do Warszawy generała Zajączka. Dopiero po otrzymaniu jego raportów, stwierdzających niezadowalający stan tych przygotowań, podjął ostateczną decyzję odroczenia wybuchu powstania i wyjechał do Włoch. Takie stanowisko Kościuszki wywołało wrzenie wśród radykałów w spisku stołecznym. Wyruszyli jeszcze za nim gońcy, błagając go o powrót i o zmianę decyzji. Kościuszko był nieugięty; obiecał tylko, że wróci wcześniej, w lutym, i skontroluje przygotowania krajowe. Emigranci w Dreźnie domagali się od wysłannika sprzysiężenia warszawskiego odłożenia wybuchu powstania ze względu na rokowania z Francją, co najmniej do końca marca 1794 r. Po głębszej analizie Wacław Tokarz odmawia słuszności decyzji umiarkowanych i Kościuszki. Wskazuje, że sytuacja wojskowa we wrześniu 1793 r. była znacznie lepsza niż pół roku później. Poza tym i nastroje wśród sprzysiężonych były wtedy bardziej nastawione na wybuch. Co więcej - koncepcja rozszerzenia spisku prowadziła do dekonspiracji i w konsekwencji później - do jego rozgromienia. Inni historycy powstrzymują się przed tak ostrą oceną decyzji Kościuszki, wskazując na rzeczywiście niezadowalający stan przygotowań powstańczych, nie tylko wśród ludności cywilnej, ale także i w oddziałach wojska polskiego, stwierdzony przez generała Zajączka. Radykali chcieli zaczynać powstanie sami, bez Kościuszki, chcieli obwołać wodzem Zajączka, Madalińskiego, nawet księcia Józefa - ale im to wyperswadowano. Tymczasem stało się to, co było do przewidzenia: spisek został zdekonspirowany i rozgromiony. Powodów należało szukać przede wszystkim w nieostrożności samych sprzysiężonych. Urządzali oni schadzki po kawiarniach tzw. patriotycznych, np. na ulicy Dziarkowskiego czy na Mostowej; nie starano się nawet specjalnie ukrywać tych zebrań. Do kawiarni tych uczęszczało mnóstwo szpiegów rządowych i rosyjskich. Zdarzało się, że rozmawiano publicznie o przygotowaniach, że pisma, dokumenty były gubione przez niedbałych, lekkomyślnych łączników. Przypuszczano też czasami do tajemnicy ludzi bez specjalnego doboru. Wszystko to nie mogło nie zwrócić uwagi policji. Król miał spis nazwisk głównych przywódców sprzysiężenia. Wiadomość o spisku przedostała się nawet do oficerów rosyjskich, przed którymi niektórzy spiskowcy wcale się nie kryli. Zwłaszcza nieostrożność ta wzmogła się zimą 1793-94 r., kiedy to wobec znanej decyzji Kościuszki szczególnie rozpaczliwie szukano wyjścia z sytuacji. 1 marca 1794 r. na zebraniu w mieszkaniu szambelana Klemensa Węgierskiego skakano sobie do oczu, porywano się do szpad na Kapostasa, gdy żądał odroczenia powstania. Wiedziano już przecież o zamierzonej redukcji wojska; sprzysiężeni mieli swoich ludzi także i w najwyższych władzach wojskowych. Domagano się wybuchu powstania, zanim nie będzie za późno, zanim wojsko nie zostanie zredukowane. Madaliński na pewno był na tym zebraniu, jeździł przecież w tym właśnie czasie wielokrotnie do Warszawy. Zaraz nazajutrz rozpoczęły się aresztowania. Aresztowano Węgierskiego. Wkrótce potem zaczęły się dalsze aresztowania - i zawsze celne: godziły w samych przywódców sprzysiężenia. Na Litwie także znaleźli się w więzieniu inspiratorzy spisku. W początkach kwietnia aresztowano Działyńskiego, a tuż przed wybuchem insurekcji w Warszawie Igelstr”m miał listę osób, które należało aresztować. Znaleźli się na niej: Pawlikowski, Aloe, Mejer. W zasadzie spisek w Warszawie został doszczętnie rozgromiony do końca marca. Brygada Madalińskiego, tak jak i on sam, została wciągnięta do spisku już w czasie pierwszych poczynań sprzysiężonych, latem 1793 r. Odbijało się to i na wewnętrznym życiu brygady, w której specjalną uwagę zwracano na polityczne oblicze korpusu oficerskiego. Tak np. wystarczyło, by porucznik Urbanowski nie był w brygadzie w czasie wkraczania Prusaków do Wielkopolski, by ściągnęło to na niego opinię targowiczanina. Poddany ostremu ostracyzmowi swych kolegów, musiał w końcu wnieść podanie o dymisję i wynieść się z brygady. Brygada utrzymywała ścisły kontakt z drobną szlachtą w miejscach postojów szwadronów i prowadziła wśród niej agitację. Wszystko to nie mogło nie zwrócić na brygadę uwagi władz. Na polecenie Igelstr”ma wezwał do siebie Madalińskiego na przesłuchanie groźny generał K. Miączyński już w listopadzie 1793 r. "Rozeszły się wówczas też pogłoski o bliskiej jego dymisji, o tym, że brygadę otrzyma Jan Henryk Dąbrowski, już nawet prowadzono targi o wicebrygadierstwo". Madaliński jednak zdołał się obronić: na przesłuchaniu zaprzeczył wszystkim zarzutom i zbił je tak przekonywająco, że puszczono go wolno. Trzy dni później wezwał go do siebie w tej samej sprawie Igelstr”m. I wobec niego nasz brygadier znalazł dostateczne argumenty na swoją obronę i miał później pełną satysfakcję, kiedy słyszał, jak ambasador po jego wyjściu gratulował Miączyńskiemu "tak pewnego oficera". W lutym jednak nadszedł rozkaz odstawienia do Warszawy porucznika Mostowskiego i chorążego Piaseckiego. Madalińskiemu zaczął się więc palić grunt pod nogami: byli to oficerowie zamieszani w spisek. Madaliński długo ociągał się z wykonaniem rozkazu, wreszcie, ponaglany, zdecydował się 4 marca wyprawić Piaseckiego, zatrzymując Mostowskiego pod pretekstem, że jest on ciężko chory. Z Warszawy wciąż jednak słano groźne nakazy i brygadier musiał w końcu ustąpić. Natychmiast po przybyciu do Warszawy Mostowski został aresztowany. Nazajutrz wraz z Piaseckim miał stanąć przed sądem wojskowym. Marsz Madalińskiego Złożywszy ciężką ofiarę z Piaseckiego i Mostowskiego, brygadier Madaliński tylko na chwilę odetchnął. Wiedział, że cisza, jaka nastąpiła, jest przysłowiową ciszą przed burzą. Dlatego też z nową siłą i energią rzucił się wraz ze swymi oficerami w wir prac spiskowych. Spiskowcy wiedzieli już o najnowszej decyzji Kościuszki, podjętej na zebraniu w Dreźnie w końcu lutego. Wracający stamtąd delegaci sprzysiężeń krajowych rozżaleni opowiadali na zebraniu u szambelana Węgierskiego, że Kościuszko, owszem, zapowiedział swój przyjazd do Krakowa na połowę marca, wyraził nawet gotowość rozpoczęcia powstania w tym terminie. Uzależnił jednak tę decyzję m. in. od treści raportów dowódców wojskowych oraz generałów ziemiańskich, które nakazał przysłać sobie do Drezna. Stwierdzali oni, że właściwie to trudno było im wywnioskować czy Kościuszko w ogóle zechce dać hasło do wybuchu, czy też znów zadecyduje odroczenie. Zaborcy i kolaborujący z Rosją politycy z obozu Rady Nieustającej raczej nie spodziewali się natychmiastowego wybuchu. Rosjanie przypuszczali, że wybuch powstania zostanie odroczony: w swoich domysłach opierali się oni na zeznaniach uwięzionych właśnie członków sprzysiężenia warszawskiego, a także na danych uzyskanych przez swój wywiad. Zgadzali się z nimi i Austriacy, suponujący, że Kościuszko przeczeka aż do finalizacji rozpoczętych rozmów z rewolucyjną Francją i że wystąpienia zbrojnego można się spodziewać dopiero około 20 kwietnia. Tymczasem spiskowi mieli przysłowiowy nóż na gardle. Dylemat, jaki stawał przed Madalińskim, od początku zbliżonym do kół radykalnych, dążących do rozwiązań natychmiastowych, militarnych, brzmiał: czy wobec postanowień Kościuszki rozpoczynać wybuch powstania już teraz - mimo że organizacja została rozbita? Czy prowokować wystąpienie wbrew ostrożnej górze sprzysiężenia z Kościuszką na czele? Wreszcie wielka decyzja zapadła: zaczynamy... Oficerowie wychodzili kolejno, już na dworze naciągali okrycia, czapy, biegli do koni, skrzykiwali żołnierzy - i po chwili co tchu w koniach rwali z kopyta w dziesięć stron świata - do swoich szwadronów. Trzeba było je ruszyć, porwać za sobą, poprowadzić na punkt zborny do Ostrołęki. A tego nie wolno było spuścić na los, na przypadek, nie można było działać prostym rozkazem: ludzie, porywając się przeciwko rozkazom zwierzchności, ryzykowali zbyt wiele, bo swoje głowy; szwadrony musiały w takich chwilach widzieć wśród siebie swoich oficerów... Kiedy ostatni z tupotem i brzękiem ostróg wybiegali z izby, brygadier machinalnie otarł pot z czoła, podszedł do okna i otworzył je szeroko. Do przegrzanej, zadymionej izby wtargnęło zimne, świeże powietrze... Sygnał trąbki przebrzmiał po ogrodach: to Piotrowski ruszał swój szwadron z kwater, obsadzał strażami miasteczko, wyloty ulic na gościńce - do Warszawy, do Płocka. Do Białegostoku i ku Wilnu wysyłał patrole. Aż tu słychać było głosy komendy, rżenie koni. Madaliński poczuł, że nie wytrzyma dłużej w biernym oczekiwaniu, bezczynnie wśród tej krzątaniny. Wyszedł z izby... Na rynku znalazł Piotrowskiego i obaj już wspólnie komenderowali ściąganiem i przygotowywaniem podwód i rozdziałem broni, ekwipunku i żywności z magazynów. Kurier z Warszawy, który nadjechał, tam go zastał. Madaliński złamał pieczęć, czytał, potem podał pakiet Piotrowskiemu... Jakby natchnieni jedną myślą - głośniej zaczęli ponaglać żołnierzy. Rzeczywiście trzeba się było spieszyć: pismo Komisji Wojskowej wzywało brygadiera Madalińskiego do Warszawy na dzień 11 marca w celu szczegółowego omówienia - rzekomo - sprawy redukcji brygady. W piśmie obiecywano też - jakby na przynętę - pieniądze na redukcję. Czyżby ktoś doniósł, uprzedził Warszawę? Pod wieczór i w nocy pojawiły się pierwsze szwadrony, następnego ranka, 12 marca, byli już prawie wszyscy, można też było przeprowadzić wstępny bilans skuteczności koncentracji. Pytani dowódcy opowiadali, że w zbiórkach i marszach do Ostrołęki nie przeszkadzał im nikt. Rozpowiadali szeroko, że prowadzą szwadrony do miejsca postoju sztabu brygady, dla przeprowadzenia tam, w Ostrołęce, redukcji - i nie wzbudziło to podejrzeń. Lustracja szwadronów, dokonana przez Madalińskiego, wykazała, że koncentrację przeprowadzono sprawnie: ściągnięto wojska nawet z kresów, pozbierano ludzi z luk granicznych. Rozkazy do wymarszu znajdowały żołnierzy aż pod Sokołowem. "W miejscach postoju szwadronów pozostała tylko nieznaczna ilość ludzi chorych, koni marudnych oraz trochę sprzętu". Wybrano nowego wicebrygadiera, którym został porucznik Michał Piotrowski, prawa ręka Madalińskiego. Następnie oficerowie ustawili brygadę w ordynku. Miano podjąć ostateczne decyzje. Przed szeregami pojawił się na koniu brygadier Madaliński i odczytał w zupełnej ciszy rezolucję Komisji Wojskowej o redukcji. Skończył, zmiął papier, powiódł wzrokiem po wpatrzonych w niego żołnierzach. Czy pójdą za nim? Wywołał oficerów i rozkazywał im zająć się wykonywaniem nakazu Komisji. W dramatycznej ciszy łamiącym się głosem jedni po drugich odmawiali. W szeregach oficerskich wszystko rozwijało się według z góry ukartowanego planu. Ale czy żołnierze podobnie postąpią? Madaliński poczuł, że mimo zimna pot spływa mu po plecach. Zwrócił się z gromką komendą do dwóch pierwszych szwadronów. Obydwa jednogłośnie gruchnęły, że żaden redukować się nie myśli i w obcą służbę nie pójdzie. Poszczególne głosy wykrzyknęły: - Prowadź! Madaliński promieniał. Gromadzili się teraz koło niego oficerowie, szli na kwatery sztabu, by rozważyć sprawy. Żołnierzy ogarnął entuzjazm. Strzelano na wiwat, zrzucano cyfry królewskie, zdzierano odznaki z mundurów, jakby to właśnie były więzy, którymi Targowica skuwała ich, niewoliła do podłej wysługi zdrajcom. Wyciągnęli nadane przez władze targowickie wojskowe patenty, strzelali do papierów, dziurawili je kulami, szatkowali szablami, wykrzykiwali, że odtąd ojczyzna wolna nadawać będzie godności i stopnie. Namiestnicy odprowadzali szwadrony na kwatery, a po chwili tłum żołnierstwa wypełnił gospodę i plac rynkowy. Gromady żołnierzy krążyły po uliczkach, dyskutowały. Oficerowie radzili. Trzeba było ostatecznie obliczyć siły, przewidzieć każdy drobiazg wymarszu. Radzono nad marszrutami, rozmieszczeniem szwadronów, sypano datami ewentualnego osiągania poszczególnych miejscowości, omawiano przeszkody. ...Po przyłączeniu się jednego szwadronu straży przedniej z pułku księcia Wirtemberskiego, pod dowództwem porucznika Zielińskiego, brygada liczyła 1200 szabel. Z Nowogrodu zabrano cztery małe armatki. Najdotkliwszy był brak pieniędzy. Wprawdzie jeden ze szwadronów, spieszący na miejsce koncentracji, zabrał urzędnikowi pruskiego magazynu solnego 53 000 złp, ale była to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Tym bardziej odczuwano brak pieniędzy, że brygada, jeśli chciała osiągnąć zamierzony cel, musiała mieć pełną zdolność szybkiego działania, musiała się pozbyć taborów i liczyć tylko na to, co zdoła po drodze zagarnąć. Spodziewano się pomocy od miejscowej ludności, ale wszyscy wiedzieli, że trasa marszu wieść będzie przez lasy, z dala od siedzib ludzkich. Podpowiedział z boku któryś, że po drodze trafią na pewno na dobra zwolenników Targowicy; zebrani przyjęli to z aplauzem. Rzeczywiście, można się było w takich razach zaopatrzyć w obrok i żywność - bez potrzeby płacenia. Zastanawiano się, którędy maszerować. I sprzysiężeni w brygadzie, i sam brygadier doskonale orientowali się w rozmieszczeniu sił na terenie kraju - zarówno swoich, jak i wroga - i to przede wszystkim musieli uwzględnić w swoich planach. A położenie było niewesołe. Z około 35 000 wojska polskiego w Koronie znajdowało się 22 600. Warszawa miała garnizon polski, liczący 3200 ludzi, strzegący tu zwłaszcza arsenału. Na lewym brzegu Wisły (granica zaboru pruskiego przebiegała wzdłuż Pilicy i Bzury) piechota polska rozłożona była (teoretycznie batalionami) w Radomiu, Kielcach, Miechowie, Zawichoście, Krakowie, jazda zaś w Kozienicach i Pińczowie szwadronami. Bataliony i szwadrony porozrzucane były, dla większej łatwości wyżywienia, małymi oddziałkami po wsiach, tak że niejednokrotnie kilkadziesiąt kilometrów dzieliło sztab od kompanii. Na południu ważnym punktem był zwłaszcza Kraków z jego arsenałem i magazynami. Na prawym znów brzegu Wisły (kordon rosyjski biegł od Dyneburga do Pińska i Ostroga) piechota stała w Białymstoku, Siedlcach, Radzyniu, Parczewie, Kazimierzu, Stężycy, Lublinie, Lubomli, Dubnie i Krzemieńcu, a jazda w Ostrołęce (Madaliński), Bielsku, Rykach, Turzysku, Beresteczku, Kowlu i Wiśniowcu. I tu także praktykowano szerokie rozproszenie kompanii i szwadronów, daleko od sztabów. Te siły polskie ryglowane były skutecznie przez wojska zaborców, które starały się zajmować pozycje kluczowe, panujące nad przeprawami i traktami. Rosjanie w sile około 23 000 ludzi stali głównie w Warszawie, opasując ją trzykrotnym stalowym kordonem swych obozów. Traktu na Białystok, Grodno, Wilno strzegł garnizon w Grannem, traktu na Brześć Litewski, Mińsk - garnizon Brześcia, trakt na Kijów obsadzały wojska w Lublinie i Łucku. Kraków szachowany był garnizonem w samym mieście i drugim w Opatowie. Prusacy obsadzali kordonem nową granicę - Płock, Łowicz, Radomsko, Częstochowę. Drugi ich rzut, silniejszy, stał na linii: Toruń, Poznań, Leszno. Zaborcy doskonale orientowali się, że powstanie, jeśli wybuchnie, musi się zacząć w którymś z centralnych ośrodków miejskich w oparciu o ich zasoby i magazyny, o ich potencjał ludzki. W grę mogły wchodzić tylko Warszawa lub Kraków. Na tych miastach skupiona była główna uwaga okupantów. Uderzyć więc bezpośrednio na Warszawę było niepodobieństwem, było samobójstwem. Ale też przecież Madaliński znał ten punkt decyzji drezdeńskich: zaczynać ruch w Krakowie" koncentrować wojska w Krakowskiem - a więc zaniepokoić Warszawę, stworzyć pozory jej zagrożenia, spowodować, by wojska rosyjskie i pruskie poruszyły się i przeszły na północ, by skupiły się wokół stolicy, odsłoniły Kraków. Gdyby zatem Madaliński ze swoją brygadą pomaszerował z Ostrołęki wprost na południe, na Wyszków, a następnie na przeprawy wiślane w Puławach i dalej w Sandomierskie i na Kraków - odsłoniłby tym samym cel swego marszu: koncentrację wojsk dla Kościuszki. Warszawy nie zastraszyłby, nie spowodowałby ruchu garnizonów z Brześcia czy Lublina w jej stronę, a zwróciłby uwagę właśnie na południe. Poza tym trzeba było wybierać taką marszrutę, by porwać swym przykładem oddziały wojskowe stojące na trasie, poprowadzić je - stosunkowo bez przeszkód - do Kościuszki. Inne natomiast oddziały, znajdujące się poza orbitą działań brygady, miały być porwane samym rozgłosem marszu i masowo przechodzić na stronę insurekcji, korzystając z tego, że carscy i nie tylko carscy generałowie zajęci będą pościgiem za Madalińskim. Nie ostatnią też przyczyną i samego wystąpienia, i wybrania takiej właśnie trasy marszu mogła być chęć podniesienia na duchu sprzysiężenia warszawskiego - a co ważniejsze - sprowokowania (w myśl założeń radykałów) wybuchu powstania. Madaliński zadecydował na własną rękę. Grupa radykałów wśród sprzysiężonych (wraz z nimi i jako ich miecz - Madaliński) wystąpieniem brygady postanowiła stworzyć fakt dokonany, przyspieszyć insurekcję. Wszystkie te przesłanki musieli brać pod uwagę Madaliński i jego oficerowie sztabowi, kiedy gorączkowo szukali najlepszej drogi i sposobów realizacji swych zamiarów. W rezultacie postanowiono iść na zachód, manewrować jakiś czas wokół wrzącej Warszawy i dopiero później, gdy zwiąże się tymi manewrami jak najwięcej wojsk carskich i pruskich, kiedy, być może, zagrożeniem Warszawy ogołoci się Krakowskie z nieprzyjaciela, bezpośrednim rajdem gnać na Kraków. Mogłoby się to udać, ponieważ brygadier miał do dyspozycji lekką kawalerię, szybką i bitną - a przy tym dostatecznie jej wiele, by ważyć się nawet na rozprawę ze stosunkowo silnym przeciwnikiem. Oddział jego był ponadto dość ruchliwy, by umknąć ścigającym. Istniało jednak zupełnie realne niebezpieczeństwo, iż powiadomieni o marszu brygady generałowie carscy zareagują natychmiast, wyślą na północne Mazowsze przeważające siły, zablokują tam Madalińskiego i nie pozwolą mu dotrzeć nawet w okolice Warszawy i dalej na południe. Należało chwycić się fortelu, by mieć czas na wydobycie się z matni, by jak najdłużej (zaalarmowawszy posterunki w Grannem czy Brześciu i skierowawszy je na stolicę) jednocześnie przetrzymać garnizon rosyjski w Warszawie w niepewności co do własnych ruchów, nie pozwolić mu ruszyć bezpośrednio na Kraków. Zdobyto się wówczas na kapitalny pomysł wysłania do Komisji Wojskowej następującego raportu, podpisanego przez Madalińskiego: "Gdy chciałem do urządzenia Prześwietnej Komisji Wojskowej rozkazów przystąpić - pisał Madaliński - przymuszony od podkomendnych moich musiałem przystąpić do wspólnego z nimi czynu. Zamiar nasz jest nie inny jak tylko do ostatniej już przyprowadzeni hańby, desperacji chwycić się musieliśmy. A gdy w własnej Ojczyźnie miejsca dla siebie znaleźć nie mogliśmy, u innych losu szukać musimy Polaka. Nie myślą psucia rządu krajowego ani rewolucyjną lub uciemiężenia obywateli, ani też na podniecanie kogo, lecz szczególnie szukając losu swojego, przychodzi rzucać nam ojczyste gniazda i kraj, któremu wierność poprzysiężoną chowamy w sercach naszych. Lecz kiedy własna nasza rządna władza dobrowolnie nas wypędza, cóż nędznym więc pozostać może. Gdyby zaś przez kogokolwiek bądź napadniętymi byliśmy, obrona nasza jest sprzysiężona dopóty, dopóki każdy co do jednego na placu zemsty nie stanie się ofiarą. W tej samej okoliczności cała komenda obszerniejsze czyni do Najjaśniejszego Króla zgłoszenie, które i publiczności dla tłumaczenia się podamy. A gdyby z Najwyższej Opatrzności zrządzenia kiedy do obrony własnej Ojczyzny użyci byśmy być mogli, za pewnym rozkazem, uprosiwszy sobie uwolnienie, z największą skwapliwością pospieszymy na łono ojczyste do tej tak bardzo od nas pożądanej usługi". Raport taki nie mówił właściwie nic - nic wiążącego nie można było zeń wywnioskować. Dawał do zrozumienia, że Madaliński chce iść w obcą służbę. Ale - gdzie będzie szukał "losu Polaka"? W czyjej służbie - pruskiej? austriackiej? francuskiej? Kiedy, w jakich warunkach politycznych, będzie chciał wrócić? Komisja Wojskowa nie wykluczała zrazu przypuszczenia, że ma do czynienia z objawem bezplanowego buntu żołnierskiego, rzeczywiście wszczętego wbrew woli brygadiera, słomianego ognia, który wypali się w ciągu kilku dni. Żywiono nadzieję, że Madaliński, mimo wszystko, podporządkuje się rozkazom Komisji, przybędzie do Warszawy, że najwyżej skończy się na odebraniu mu dowództwa brygady. Później, odebrawszy jego raport, tym bardziej nie wiedziała, co o tym myśleć. W jego przejście w obcą - czyjąkolwiek - służbę, trudno było uwierzyć. Trudno też było przypuścić, by to właśnie miało być początkiem powstania, wszczętego w porozumieniu z emigracją; mówiliśmy już, że znano tu stanowisko Kościuszki, wiedziano o rozbiciu sprzysiężenia. Wśród członków Komisji Wojskowej w Warszawie przeważyło w końcu przekonanie, że wymarsz brygady jest akcją nieznaczną, nie wymagającą przeciwdziałań wojskowych, akcją, którą zlikwiduje się łatwo przy pomocy środków łagodnych i umiarkowanych. Biorąc więc jakby na serio zapewnienia Madalińskiego, zawarte w jego raporcie, odpowiedziała mu Komisja pismem z 14 marca. Kładła w nim główny nacisk na przypomnienie o świętości złamanej przysięgi wojskowej, próbowała wyjaśnić konieczność redukcji wojska. Obiecywano, że wszyscy zredukowani w brygadzie zostaną odpowiednio materialnie zabezpieczeni. W konkluzji potępiano nierozważny krok Madalińskiego, który "biednego losu Polaka uszczęśliwić nie zdoła", żądano powrotu na dawne miejsce postoju oraz wzywano Madalińskiego raz jeszcze do Warszawy, obiecując mu tu "pokrycie łaskawością a miłosierdziem dopuszczonej winy". Pisał także do Madalińskiego osobiście król i wysłał za brygadą z tym listem majora Łaszczyńskiego. Komisja, chcąc za wszelką cenę zawrócić z drogi Madalińskiego i jego brygadę, posłała za nim brygadiera Biernackiego, dowódcę Brygady II Wielkopolskiej. Miał on nawet próbować przechwycić dowództwo z rąk Madalińskiego. Wiózł z sobą listy i ordynanse dla niesfornego brygadiera, które wręczył mu wicebrygadier Dąbrowski, wiózł też sekretną instrukcję - co ma czynić na wypadek, jeśli żołnierze odmówią posłuszeństwa. Biernacki jednak gonił brygadę niechętnie, jechał "rzemiennym dyszlem" - mimo ponaglań i ostrej nawet za to nagany Komisji, starał się nie dopędzić jej wcale. Początkowy zamiar - jak najdłuższe przetrzymanie Komisji Wojskowej w niepewności, a jednocześnie unieruchomienie wojsk rosyjskich w Warszawie i jej okolicach aż do czasu wyjścia brygady z matni - udał się więc Madalińskiemu całkowicie. Dla jeszcze większej dezorientacji wysłał on 12 marca z Ostrołęki kwatermistrza swej brygady, porucznika Wolskiego, z całym archiwum brygady w celu przekazania tych papierów Komisji Wojskowej. Wolski, natknąwszy się na Biernackiego, opowiedział mu, jako pewnik, że Madaliński idzie wraz z brygadą w służbę pruską. Po całodziennych takich rozważaniach, naradach i przygotowaniach dano wreszcie sygnał do wymarszu. Wychodziły szwadrony kolejno z miasteczka o świtaniu 13 marca, wesoło, ze śpiewem i muzyką. Maszerowały szybko. Wkrótce tempo poczynało maleć. Pod wpływem bowiem ciepłych podmuchów wiosennego wiatru gościniec na Przasnysz zamieniał się w grząskie bagno, w którym z trudem brnęły konie. Brygada rozciągnęła się w długi wąż. Na końcu wlokły się, podskakiwały po wybojach albo z chlupotem wpadały w kałuże, cztery małe armatki. Za nimi posuwała się pstra grupa około 100 nieumundurowanych jeszcze ochotników ze szlachty - młodzieży gołowąsej przede wszystkim. Tymi właśnie ochotnikami miał Madaliński uzupełnić stany swoich szwadronów. Tabor był mały - kilka wozów z bronią i amunicją. Reszta wozów szwadronowych i prowiantowych pozostała w Ostrołęce. Przewodników mieli dobrych - z miejscowych chłopów, którzy potrafili zaradzić w każdej sytuacji; sami zresztą kawalerzyści dobrze znali te okolice. Gnali konie wprost na zachód, traktem między topielami i bagnami. Tu trzeba było dobrze uważać: droga bowiem prowadziła przez zdradliwe grzęzawiska. Szukano brodów na dwu rzekach biegnących stąd na południe: na Omulewie i na Orzycu. Było to tym trudniejsze, że obie te, leniwe zazwyczaj i płytkie rzeki, rozlały teraz, zamieniły się w nieskończony łańcuch jezior i zalewisk. W niektórych miejscach droga ginęła w rozlewiskach. Wiosek czy osiedli było tu niewiele, toteż natychmiast zaczęły się kłopoty z paszą i żywnością. Rekwirowano ją, częściowo tylko płacąc pieniędzmi z zabranej kasy solnej pruskiej. Było tego jednak zdecydowanie mało i "nawet oficerowie głodowali trochę". Madaliński bał się dezercji, zwłaszcza w lasach, gdzie łatwo było się ukryć i przeczekać przemarsz, ale oficerowie liczący ludzi w szwadronach uspokajali go, wykazując pełne stany. Żołnierze specjalnie rozpowiadali po drodze ciekawym, że idą do Francji albo do Turcji i że jest z nimi Kościuszko. W Przasnyszu byli już przed wieczorem, wysunięto przed siebie patrole, penetrujące miasteczko i okolicę. Tu postarał się brygadier o załatwienie sprawy, która leżała mu na sercu. Otóż, o ile siłą bezsporną brygady była jej lotność, o tyle piętą Achillesową była jej bardzo mała siła ognia. Toteż zakrzątnął się teraz Madaliński około werbunku Kurpiów, słynnych strzelców, myśliwych i przemytników. Udało mu się zaciągnąć kilkudziesięciu; nie chcąc jednak z ich przyczyny opóźniać marszu - powsadzał ich na konie, z tyłu za jezdnymi. Dawszy ludziom ledwie kilka godzin snu i odpoczynku poderwał ich Madaliński o świcie i gnał dalej, na zachód. Po całodziennym, długim i ciężkim marszu dobrnęli do Mławy. Madaliński przyspieszył marsz, gdyż ruchy brygady były tu bardziej widoczne, mogły być obserwowane przez wiele ludzi - nie zawsze życzliwych powstaniu. Liczono jej siły, rozpytywano się o zamiary i nieprzyjaciel mógł się odpowiednio już przygotować. Pocieszyło brygadiera przyjęcie, jakie mu zgotowano w Mławie. Powitano go tu owacyjnie, kilkunastu młodzieńców zaciągnęło się na ochotnika, miejscowa ludność chętnie dostarczała wojsku przewodników oraz opowiadała o oddziałkach pruskich stojących na pograniczu. Zagarnięto kasę miejską i skierowano mieszczan z siekierami do wycinania pruskich słupów granicznych. Ludność była tu już z brygadą zaznajomiona: bywały tu większe oddziały jezdnych, stawały na kwaterach. Madaliński miał teraz wejść w kraj zajęty przez potęgę pruską. Rosjan, pierwszą z nimi rundę, miał już za sobą - i to chyba wygraną: wszystko przebiegało zgodnie z jego przewidywaniami. Pierwsze doniesienia o ruchu brygady Igelstr”m otrzymał już 13 marca. Zanim jednak zebrał odpowiednie informacje, zanim zaczął działać - brygada wymknęła się z zarządzonej obławy. Jak przewidywano - zatrwożył się ambasador przede wszystkim o stolicę i czym prędzej pościągał do akcji przeciwko Madalińskiemu oddziały z Grannego: poszedł stąd brygadier Bagrejew z dwoma batalionami piechoty i sześcioma szwadronami jazdy wprost na zachód za Madalińskim. Jednocześnie wyruszyły z Warszawy na północ dwa szwadrony jazdy i batalion piechoty pod dowództwem majora Nieczajewa: oba oddziały były wystarczająco silne, by zgnieść polską brygadę. Karabinierów jamburskich, których drobne oddziałki poprzednio zbliżały się do Madalińskiego, by od niego werbować zredukowanych żołnierzy, teraz natychmiast rzucono w pościg za brygadą. Deptali jej po piętach, atakować jednak nie śmieli, mimo że wzmocniono ich jeszcze jednym batalionem piechoty. Cała ta obława okazała się bezcelowa. Opierała się bowiem na założeniu, że Madaliński pójdzie wprost na południe, zaatakuje Warszawę albo, omijając stolicę, pomaszeruje na koncentrację pod Kraków. W tym wypadku będzie więc szedł przez Puławy, czyli przez terytorium Rzeczypospolitej. Z tak obmyślonego planu nic jednak nie wyszło. Tylko Bagrejew idący przez północne Mazowsze, szlakiem dawnych kwater brygady, zabierał do niewoli pozostawionych tam chorych lub inwalidów oraz zagarniał porzucone magazyny i wozy. Aby na miejscu ocenić sytuację, Komisja Wojskowa wysłała 17 marca z Warszawy swego członka, wicebrygadiera zbuntowanej brygady, Jana Henryka Dąbrowskiego. Zbierał on teraz na Mazowszu opóźnione, zagubione oddziałki brygady. Dąbrowski przejął też od Bagrejewa ludzi, których ten zabrał po drodze do niewoli. Sformował nowy oddział, nazwał go własnym imieniem, bo zaborcy na samo nazwisko brygadiera Madalińskiego natychmiast by tych ludzi zaatakowali. Podczas powstania Kościuszkowskiego oddział ten będzie stanowił trzon pułku Mazurów pod dowództwem Dąbrowskiego. Madalińskiego zostawiliśmy w Mławie, gdzie przed ryzykownym skokiem za pruski kordon musiał rozważyć różne warianty dalszego marszu. Na razie sytuacja była dla niego pomyślna. Przede wszystkim Prusacy nic nie wiedzieli o jego ruchu. Co prawda poseł pruski w Warszawie uprzedził o marszu brygady dowódcę pruskich oddziałów na północnym Mazowszu, ale całą akcję potraktowano jako chęć przejścia Madalińskiego wraz z brygadą na służbę pruską. Wiadomość ta zresztą najprawdopodobniej nie dotarła jeszcze do oddziałów strzegących granicy. Wzdłuż całego 140-kilometrowego odcinka nowego kordonu stało około 500 huzarów, rozrzuconych małymi oddziałkami w ważniejszych punktach, przejściach granicznych. Tylko w Wyszogrodzie, gdzie znajdowały się duże magazyny solne, stał, oprócz jazdy, także i pluton piechoty. Dopiero w Płocku można było dorachować się ze 150 piechoty i około 100 huzarów. Tak więc Madaliński mógł się właściwie tu na miejscu niczego nie obawiać. Jego żołnierze znali ten kraj. Ale niestety, poza tą garścią pruskich wojsk na granicy w głębi kraju stało wiele batalionów pruskich i Madaliński wiedział, że idąc tam ściągnie je na siebie. Całą nadzieję Madaliński pokładał w zaskoczeniu i na nim opierał swój plan. Pierwszy większy posterunek pruski (półszwadron huzarów, liczący 55 szabel) stał w Szreńsku, na jedynym przejściu przez bagna z Iławy na Sierpc-Włocławek, blokując jednocześnie stąd drogę z Mławy na Płock. Trzeba było szybko usunąć tę przeszkodę. Huzarzy jednak mieli się nieustannie na baczności i ubezpieczali się czatami na groblach. Mając za przewodników mieszczan mławskich, Madaliński z czterema czy pięcioma szwadronami swej brygady wyszedł wieczorem 14 marca z Mławy, przebiegł szybko niebezpieczne groble, przechwycił znienacka czaty Prusaków, po czym ze wszystkich stron osaczył miasteczko. Chodziło o to, by nie pozwolić ujść nikomu z wiadomościami. Zaskoczenie było całkowite: huzarzy przeważnie nawet nie zdołali dopaść koni, zamknęli się w starym miejscowym zamczysku, które służyło im za koszary. Już w ciemnościach nocnych przypuszczono szturm i mimo mężnej obrony zamek zdobyto. Prusacy stracili 10 zabitych i rannych, kilkunastu jednak zdołało ujść w zamieszaniu, przedostać się przez bagna i zaalarmować posterunek w Działdowie. Wzięto też do niewoli dowódcę placówki. W rezultacie nocna wyprawa udała się tylko połowicznie: zabezpieczono sobie swobodny przemarsz, nie ustrzeżono się jednak przed zaalarmowaniem następnych posterunków pruskich. Ważne jeszcze było podniesienie ducha w brygadzie: potyczkę pod Szreńskiem, szczęśliwie udaną, przyjęto za dobry omen. W Mławie witano wracających ułanów jak triumfatorów. Fetowano zwycięstwo do późna w nocy. Oficerowie położyli wreszcie kres zabawom: następnego dnia brygadę czekały niemniejsze trudy i niebezpieczeństwa; trzeba było wypocząć. Brygada, w dotychczasowym swym rajdzie, pokonywała takie przeszkody, jak: bagna, lasy i pustkowia. Teraz przechodziła do kraju ludnego, ale pozbawionego dróg. Co więcej: był to wciąż jeszcze okres roztopów i wszystko, co żyło, pławiło się w grząskiej mazi. Nie darmo nazwę Mazowsza wywodzono od słowa "maź", "mazać się", a Mazurów od "Mazów, umazani". Krótki odcinek bezdroża między Mławą a Raciążem brygada przebyła zaledwie w jeden dzień i to w dodatku korzystając z wydatnej pomocy miejscowej ludności. Mazurzy wszędzie bez większych oporów dostarczali brygadzie żywności i paszy, dawali podwody dla przewozu piechoty, chętnie też podejmowali się wskazywania dróg. Madaliński parł szybko naprzód, wiedząc doskonale, że tylko dzięki pośpiechowi będzie mógł osiągnąć zamierzone cele: demonstrację zagrożenia Warszawy przy równoczesnym nieangażowaniu brygady w większe boje, ocalenie jej siły żywej. Taki wysiłek spowodował jednak chwilowe zwiększenie się dezercji; ludzie nie wytrzymywali tempa marszu. A i sama perspektywa pójścia za kordon pruski bynajmniej nie była dla wielu zachęcająca... Mało co popasawszy w Raciążu 16 marca brygada znowu znalazła się na trakcie. Czekało ją teraz poważne zadanie - uchwycenie przeprawy na Wiśle. Chcąc do końca utrzymać Prusaków w nieświadomości swych zamiarów, nieświadomości miejsca przeprawy, Madaliński rozdzielił siły: oddział złożony z trzech szwadronów pognał wprost na Wyszogród, inne manewrowały, szły jakby w innych kierunkach. Zaskoczona przy promach w Wyszogrodzie załoga pruska stawiała początkowo opór, ale poniósłszy niewielkie straty, przyparta do rzeki, przedarła się i umknęła na drugi brzeg, alarmując dalsze posterunki. Główne siły brygady nadeszły w kilka godzin później i zakwaterowały w miasteczku. W ręce Madalińskiego wpadła znów kasa magazynu solnego i kilkunastu jeńców. Nie było jednak mowy o ruszaniu dalej. Ludzie i konie głodni i zabłoceni, zdrożeni pięciodniowym marszem w siodle, nieustannym wysiłkiem, walili się z nóg. Brygadier dał więc hasło do odpoczynku. Przespano w Wyszogrodzie cały dzień 17 marca i dopiero o świcie 18 marca przeprawiono się promami na lewy brzeg Wisły między Ładami i Tokarami. Przeprawa odbyła się bez przeszkód. W ogóle Madaliński zbierał owoce z zaskoczenia wroga: siły jego wyolbrzymiano, przeceniano, szacowano na około 2300 ludzi. Piechota pruska w Płocku, obawiając się ataku brygady, zatarasowała się w klasztorze. Uciekający znad granicy huzarzy, przemknęli w popłochu przez miasto kierując się na Toruń. Zawiódł, okazał się bezradny, wywiad pruski. Paraliżowało też wszelką większą akcję pruską przeciwko brygadzie rozrzucenie sił pruskich wzdłuż granicy małymi oddziałkami. Ale Prusacy przychodzili już do siebie i starali się pojmać lotnego nieprzyjaciela. Zaalarmowano wszystkie posterunki na lewym brzegu Wisły, a z dalszych terenów nadchodziły posiłki. Aby uniemożliwić Madalińskiemu przeprawę przez Wisłę, dowodzący wojskami pruskimi w Polsce generał Schwerin wysłał z Łęczycy do Wyszogrodu dwie kompanie piechoty i przygotowywał do marszu w tym samym kierunku dwie następne z Łowicza. Łowicz stał się miejscem koncentracji oddziałów pruskich: ściągano tu pospiesznie kompanie piechoty z Piotrkowa, a także szwadrony huzarów z Bolimowa i Rawy, alarmowano Poznań. Słabą stroną pruskiego planu działań było to (na szczęście dla Madalińskiego), iż obliczony był on tylko na statyczną obronę: zamierzano bronić Łowicza i sprowadzanych tutaj kas rządowych. Ponadto Prusacy obawiali się wybuchu powstania w Wielkopolsce, usiłowali nie dopuścić do dalszego marszu brygady na zachód. W razie potrzeby mieli się tylko wycofywać, ciągle starając się ryglować brygadzie drogę na Poznań, zagradzając posuwanie się do tego zapalnego ogniska. W obozie Schwerina wybuchła panika: opowiadano, że Madaliński zniósł w boju obie kompanie wysłane przeciwko niemu do Wyszogrodu, że idzie naprzód, że bliski jest termin ogólnego powstania w Wielkopolsce i w całym drugim zaborze pruskim. W tych warunkach Schwerin bał się użyć sił stacjonujących w Poznaniu i Toruniu. Toteż tym bardziej zależało mu na nawiązaniu łączności i wspólnym działaniu z Rosjanami. Marsz brygady pojął Igelstr”m przede wszystkim jako zamiar zagrożenia Warszawie, mający na celu spowodowanie tutaj wybuchu powstania. Obawy o bezpieczeństwo Warszawy podzielał całkowicie także i jego szef sztabu, generał Pistor. Natomiast - wbrew oczekiwaniom Madalińskiego - byli oni na tyle przewidujący, że nie wykluczyli i dalszej ewentualności: marszu brygady w stronę Krakowa, do Kościuszki. Ziściły się jedynie nadzieje Madalińskiego i jego oficerów na ewakuację garnizonów rosyjskich z Krakowskiego, przegrupowanie sił nieprzyjaciela na terenie Korony. Chcąc osłonić Warszawę, od razu wysłano rozkazy ściągania do stolicy wszystkich oddziałów rosyjskich rozmieszczonych w jej okolicach. Załoga rosyjska w Warszawie wzrosła o 10 000 bagnetów i szabel. Nie poprzestano na tym i sięgnięto także po siły stojące dalej. Ruszono garnizony Brześcia Litewskiego i Słonimia nawet, dla pośpiechu wioząc piechotę na podwodach. Oddział Bagrejewa z Grannego, który znajdował się na północnym Mazowszu, także skierowano pod Warszawę. Garnizony ściągnięte z Brześcia i Słonimia musiały być zastąpione przez oddziały stacjonujące uprzednio na Litwie, gdzie w ten sposób znakomicie uszczuplono siły rosyjskie, umożliwiając następnie wybuch powstania w Wilnie pod dowództwem Jasińskiego. O tym jak Igelstr”m poważnie brał niebezpieczeństwo zagrożenia Warszawy - świadczy fakt, iż wszystkie koncentrowane oddziały przybywały do stolicy niezwykle szybko. Zaraz też ambasador wydzielił z tych sił dużą grupę. - cztery bataliony, sześć szwadronów i pięć secin - i wysłał ją pod dowództwem generała Tormasowa przeciwko Madalińskiemu w stronę Mszczonowa. Korpus ten jednak otrzymał zadanie tylko obserwowania brygady; miał osłaniać dostęp do stolicy, a w razie ataku natychmiast się cofać. O tym, by kolumna ta miała współdziałać z wojskami pruskimi, a szczególnie o atakowaniu Madalińskiego, o pościgu za nim - w ogóle mowy nie było. Przewidujący Igelstr”m, mając już w ręku dostateczne siły, postanowił także zabezpieczyć się przed inną ewentualnością: marszem (i skutkami marszu) brygady na Kraków. W takim wypadku obawiano się wystąpienia oddziałów polskich na terenach opuszczonych przez Rosjan. Ambasador ściągnął rzeczywiście (jak spodziewał się Madaliński) oddziały z Lublina i Łucka, ale nie rzucił ich na Warszawę, lecz pod Kazimierz, na lewy brzeg Wisły. Do Kazimierza też miały pospieszyć wojska rosyjskie z garnizonów koło Krakowa i Opatowa. Na razie wyciągnięto je z tych miast i skierowano na Radom. W myśl koncepcji rosyjskiej były one za słabe na przeciwstawienie się wybuchowi powstania w Krakowie, miały zdecydowanie działać dopiero po skoncentrowaniu wszystkich sił koło Kazimierza. Przesuwane garnizony krakowski i opatowski w Radomiu szachowały Madalińskiego od południa, od północy następował Tormasow. Miał więc teraz Madaliński zupełnie realną możliwość przemaszerowania przez zabór pruski bez większych walk. Jeśliby tylko nie zaczepiał oddziałów pruskich i szedł szybkim marszem na południe, gdyby ograniczył się tylko do demonstracji, mógł nie obawiać się i na zachodzie większych trudności. Od strony wojskowej - tak ruchliwemu oddziałowi, jakim była jego brygada, niewiele mogło grozić. Sprzyjała mu także i sytuacja polityczna. Prusacy, którzy niedawno przyszli na te tereny, nie zdążyli się jeszcze zakorzenić, a już dali się we znaki miejscowej ludności; byli zupełnie pozbawieni oparcia wśród mieszkańców, nie mieli dobrego wywiadu. Przy tym ich machina wojenna, ich oddziały wojskowe i dowództwo działały nieudolnie i ciężko, reagowały za późno. Kiedy następnie w Łęczyckiem ludność z entuzjazmem przyjmie Madalińskiego jako swego krajana, kiedy dostarczy przewodników, podwód, żywności, paszy, pocznie zdradzać mu każdy ruch wojsk pruskich - na tej podstawie Prusacy na serio zaczną się obawiać o Wielkopolskę, o całe swoje władztwo nadwarciańskie - i ta obawa długo będzie paraliżować ich ruchy. Schwerin nie mógł liczyć na pełne, solidarne współdziałanie z dowództwem rosyjskim: doświadczenie pokazało, że nie uprzedzili oni Prusaków o ruchach brygady, a i później nie koordynowali z nimi swoich poczynań. Koła polskie interpretowały to jako w ogóle niechęć Rosji do Prus. Mylili się jednak w tym wypadku, gdyż u Rosjan zaważyło przede wszystkim to, że byli oni naprawdę nieświadomi dalszych kierunków ruchu Madalińskiego, zaskoczeni, pełni obaw o wybuch powstania w samej Warszawie. W takich warunkach przeprowadzany marsz-manewr Madalińskiego, rozpatrywany w aspekcie militarnym, jawi się od specjalnej strony. Jeśli przypomnimy sobie stan wyszkolenia wojsk polskich oraz fakt, że Madaliński i ludzie z jego brygady nie wzięli udziału w kampanii 1792 r., jeśli uświadomimy sobie, że marsz miał być dla dowódcy i jego żołnierzy pierwszą "szkołą ognia" wówczas będziemy mogli pojąć jego znaczenie dla brygady. Marsz wykazał także walory bojowe jazdy narodowej polskiej w ogóle. Przekonano się, że broń ta, "bez względu na swe duże braki", ma poważne perspektywy w niektórych ówczesnych aspektach taktyki. Tymczasem Prusacy przygotowywali się do obrony. Kiedy nie udało się im zatrzymać Madalińskiego na przeprawie przez Wisłę i maszerował on już w głąb kraju, Schwerin pchnął jeszcze za nim w pościg nowe siły, a jednocześnie na gwałt ściągał oddziały z południa, by zatrzymać Polaków nad Pilicą. Następne dni i noce upływały brygadzie w marszach i w bojach. Zaraz po przejściu Wisły jej forpoczty natknęły się w Iłowie na duży, liczący 100 szabel oddział przeciwnika. Był to szwadron huzarów pruskich pod dowództwem Trencka i trzeba go było szybko spędzić z drogi. Po zaciętej walce Prusacy zostali zmuszeni do bezładnej ucieczki. Madaliński nie ścigał nieprzyjaciela, lecz szedł dalej, na Kamion. Tu opowiedziano mu o kasie skarbowej rządowej pruskiej; zabrał ją bez oporu, strażnicy zdołali ujść. Dążył teraz Madaliński do jak najspieszniejszego wydobycia się spośród lasów i błot rozległej niecki kotliny sochaczewskiej, gdyż konie i ludzie z trudem się tu poruszali. W końcu dotarto do Bzury, którą musiano przebyć wpław. Jej prawym suchszym brzegiem Madaliński pomaszerował na Sochaczew. Tu nieco brygada odpoczęła. Ponieważ Madaliński dowiedział się o zbierających się w Łowiczu Prusakach, pognał dalej. Ludzie byli zmęczeni - teraz coraz częściej zdarzały się wypadki dezercji wśród żołnierzy brygady. Przed wymarszem z Sochaczewa, w nocy z 19 na 20 marca, Madaliński podzielił swoją brygadę na dwie kolumny i posłał je w dalszy marsz dwiema różnymi drogami. Okazało się to dobrym posunięciem - tak ze względów politycznych, jak i wojskowych. Politycznych - bo ruch mógł ogarnąć szersze tereny, budząc wszędzie nadzieję i sposobiąc ludzi na wyczekiwanie rewolucji, a wojskowych - bo jeden z tych oddziałów mógł zaniepokoić Rosjan i zmusić ich do ponownego skoncentrowania się koło Warszawy. Poza tym mniejszym oddziałom łatwiej było zaopatrywać się w paszę i żywność, a prócz tego miały one większe możliwości wymijania placówek nieprzyjaciela. Wreszcie nie do pogardzenia była szansa ewentualnego naboru rekruta z tych ziem. Pierwsza kolumna wyruszyła z Sochaczewa ku wschodowi, kierując się na Szymanów, Guzów, Rudę, przeszła kordon graniczny - wyraźnie jakby wzdłuż traktu wprost na Warszawę. Taki manewr poważnie zaniepokoił Igelstr”ma. Przypuszczał on, że jest to demonstracja wojskowa uzgodniona ze spiskowcami stolicy jako hasło do wybuchu powstania. Ponaglał więc Tormasowa, by ten wyjaśnił sytuację, nie mógł mu już jednak podesłać posiłków; ściągał dalsze, skąd się dało, oddziały do Warszawy. Forpoczty batalionów Tormasowa raz i drugi nawiązały styczność w polu z jazdą Madalińskiego; obie strony nie miały na celu decydujących rozstrzygnięć. Kolumna brygady Madalińskiego tylko demonstrowała szukanie dróg możliwie łatwych na Warszawę, Tormasow zaś badał jej siły, rozciągał kordony, ale sam nie kwapił się do zadania ciosu. Po kilkakrotnych takich demonstracjach wobec nieprzyjaciela szwadrony Madalińskiego zawróciły znowu na południowy zachód, na Guzów, by lasami dotrzeć do sił głównych brygady. Ale tutaj na przeprawie na Rawce pod Rudą natknęły się na wrogie oddziały. Tym razem byli to Prusacy - silny posterunek, złożony z piechoty i jazdy. Po krótkiej strzelaninie jazda polska zaatakowała go po swojemu, szarżą, ale kiedy nie udało się złamać wroga pierwszym impetem - zaniechano tu przeprawy, nie chcąc tracić ludzi i czasu. Polacy pociągnęli w górę Rawki, brzegiem, po łąkach. Oddziałek pruski, liczący około 140 bagnetów i szabel, szedł prawie równolegle ze szwadronami polskimi po drugiej stronie rzeki, nie atakując, ale też na każdą próbę przeprawy odpowiadając strzałami. Obserwując kolumnę polską Prusacy doszli do Starej Rawy. Dopiero kiedy natknęli się na pozostałe, nadeszłe tam szwadrony polskie - zaprzestali marszu. Druga kolumna, zachodnia, pozostała w granicach zaboru pruskiego i ciągnęła bez przeszkód lewym brzegiem Rawki w kierunku Starej Rawy. Prusacy zgromadzeni w Łowiczu i przygotowani na atak polski na to miasteczko ochłonęli wkrótce z przerażenia i nie doczekawszy się nieprzyjaciela wysłali na jego poszukiwania grupę obserwacyjną. Jednocześnie specjalny rozkaz skierował przeciwko Madalińskiemu oddziały pruskie z południa - od Radomska i Koniecpola. Jednostki te nie mogły jednak liczyć ani na zagrodzenie drogi lotnej brygadzie, ani na jej zniszczenie. Ograniczyły się jedynie do obserwowania Madalińskiego, utrudniania mu przepraw i marszów. Schwerin liczył zwłaszcza na odcięcie Madalińskiego od Pilicy, na przeszkodzenie mu w przeprawie przez tę rzekę. Poza tym sądził, że pomogą mu Rosjanie - ale tu się zawiódł: ci nigdzie nie zaatakowali Polaków, mimo że Tormasow szedł uparcie za brygadą. Oddziały pruskie nigdzie jednak nie zdołały dogonić i nawiązać kontaktu bojowego z Madalińskim. Wszędzie przychodziły za późno. W dużej mierze przyczyną tego były błotniste drogi, na których piechur tracił siły i energię, a często i wyposażenie. Nie bez znaczenia był tu również fakt, że oddziały pruskie nie miały ochoty do walki. Były to bowiem bataliony złożone w dużej części z Polaków zwerbowanych już na miejscu, na ziemiach drugiego zaboru, ponadto nieostrzelane. Żołnierz z takich oddziałów dezerterował przy każdej sposobności spod nienawistnej kapralskiej pałki, zwłaszcza tu, gdzie uciekinier mógł liczyć na pomoc miejscowej ludności, jednej z nim wiary i języka. Jeśli do tego dodamy fakt oczywisty, że piechocie trudno jest ścigać jazdę i że trzeba wtedy szybkich manewrów wielu oddziałów, by ją zastopować, będziemy mieli odpowiedź, dlaczego marsz kolumny polskiej przez terytorium drugiego zaboru pruskiego od Szreńska aż do Pilicy odbywał się właściwie bez większych bitew. Oddziały pruskie ciągnące od południa nie zgrały swoich poczynań z kolumną postępującą za brygadą i Madaliński wymknął się z matni. Mimo wezwań Prusaków Tormasow nie udzielił pomocy, zatrzymał się w marszu. Ale czas naglił, Madaliński wiedział, że ocalenie brygady zależy tylko od szybkości i parł naprzód, wydobywając z żołnierzy wszystkie siły. Każdej chwili mogły go zaatakować ściągane na gwałt z zachodu znaczne siły pruskie. Po krótkim więc postoju w Starej Rawie, po połączeniu się ze szwadronami brygady, wracającymi zza Rawki, nie pozwalając odpoczywać żołnierzom, ruszył nocą na Rawę, wyminął śpiące miasto i wczesnym rankiem 21 marca pociągnął do Inowłodzia, na przeprawę na Pilicy. Wysunął przed siebie patrole i maszerował nie spodziewając się już przeszkód. Tymczasem kiedy pierwsi jeźdźcy polscy schodzili do mostu w Inowłodziu, powitały ich kule i to tak gęste, że szpica musiała odskoczyć za domy. Okazało się, że most był obsadzony przez niewielki, ale zdeterminowany oddziałek piechoty pruskiej, liczący 20 fizylierów, używanych zazwyczaj do szybszych rozpoznań ogniem i do manewrów. Za mostem stali huzarzy, także w sile około 20 ludzi. Pełnili tu oni służbę graniczną. Nadchodzące oddziały brygady szybko przegrupowały się do natarcia. Madaliński spieszył jeden ze swych szwadronów i obsadził nim domki w pobliżu przeprawy, skąd miano ostrzeliwać fizylierów pruskich na moście. Inny szwadron wyszukał bród w pobliżu na rzece i za osłoną wzgórz i drzew, niewidoczny z przeciwległego brzegu, przeprawił się przez Pilicę i zaatakował od tyłu huzarów. Zaskoczenie było całkowite: huzarzy dostali się do niewoli. Oba szwadrony uderzyły teraz z dwu stron na most. Fizylierzy pruscy walczyli do ostatniego naboju i poddali się dopiero wtedy, gdy zabito sześciu spośród nich i raniono dziesięciu, w tej liczbie i ich porucznika. Swą uporczywą obroną sprawili jednak, że brygadzie zagroziło wielkie niebezpieczeństwo: wzmocnione oddziały pruskie, idące za nią od Łowicza, na odgłos strzałów ruszyły szybciej, ale mimo forsownego marszu nie zdążyły na czas. Przyszły dopiero wtedy, gdy już dawno cała brygada przeprawiła się przez rzekę. Kolumna pruska, która szła od południa z Radomska, spóźniła się jeszcze bardziej. Pruscy dowódcy chcieli prowadzić dalszy pościg za Madalińskim, ale powstrzymał ich wyraźny rozkaz Schwerina. Generał był przerażony nastrojami wśród ludności. bał się wybuchu powszechnego powstania, obawiał się wreszcie, że brygada może zawrócić i sama uderzyć, rozpocząć działania zaczepne. Raporty z ostatnich marszów oddziałów pruskich nie napawały go optymizmem co do możności skutecznego użycia ich przeciwko Polakom. Nie kwapili się do dalszego pościgu i Rosjanie. Tormasow szedł bardzo powoli; dopiero prawie w tydzień po Madalińskim przeszedł Pilicę pod Nowym Miastem, jego szpice były opóźnione w marszu o cztery dni za brygadą. Mały oddziałek zwiadowczy kozaków Denisowa nie tracił z oczu brygady Madalińskiego, obserwował jej ruchy, starając się sam być niewidocznym. Epizodem zamykającym w charakterystyczny sposób przemarsz brygady Madalińskiego przez terytorium pruskie była nota przedłożona rządowi polskiemu przez posła pruskiego w Warszawie, Buchholza. W związku ze stratami, jakie poniosło państwo pruskie wskutek zabierania przez Madalińskiego kas rządowych oraz naruszania granicy, król pruski domagał się zadośćuczynienia, wyliczał wypadki łupiestw, zabójstw, kradzieży i rabunków, żądając najprzykładniejszego ukarania Madalińskiego i jego wspólników. Groził, że jeżeli to nie nastąpi, wówczas będzie zmuszony sam pomyśleć o środkach zapewnienia bezpieczeństwa swemu krajowi. Nota stwierdzała, że również w Warszawie znajdowali się niektórzy z "hordy" Madalińskiego i że dotychczas nie zostali oni aresztowani. Grożono, co gorsza, nowym rozbiorem, gdyż stanowisko władz polskich doprowadzi w konsekwencji do takiej sytuacji, że król pruski rozkaże wojskom swoim wkroczyć na terytorium Polski. Kanclerz książę A. Sułkowski pisał w odpowiedzi na tę notę, że król polski wraz z Radą Nieustającą nie tylko głośno gani postępowanie Madalińskiego, szczególnie zaś w granicach państwa pruskiego, ale "wydał już potrzebne rozkazy, aby władza wojskowa Rzeczypospolitej była użyta wspólnie z wojskami sprzymierzonymi imperatorskimi Rosji dla najskuteczniejszego poskromienia nieposłuszeństwa Madalińskiego i dla zapobieżenia, aby naśladowców nie znalazł". Madaliński i marsz jego brygady nie schodził ze szpalt gazet pruskich. Podawano, że namawiał szlachtę do konfederacji i występowania przeciwko władzom pruskim, szkalowano go, przedstawiano w karykaturalnym świetle: na przykład opisywano, jak to po zabraniu kasy rządowej pruskiej w Mławie pieniądze te - rzekomo - roztrwonił natychmiast na ucztę wraz z okoliczną szlachtą. Władze pruskie nakazywały landratom śledzić poruszenia szlachty polskiej w Wielkopolsce, podejrzewając ją o sympatię dla ruchu; aresztowano nawet szereg osób. Nie zauważono jednak - według raportów władz pruskich - żadnych ruchów wśród chłopstwa i mieszczaństwa. Podejrzewano, że Madaliński wchodził w kraj pruski nie tylko ze względów czysto militarnych - ale też, że w ten sposób chciał wywołać rozruchy wśród ludności, a co najważniejsze - przygotować grunt pod przyszłą insurekcję. Tymczasem groźny Madaliński, po wyjściu z granic pruskich, dotarł 22 marca do Opoczna i tu zatrzymał się na dłużej. Odpoczywano. Ludzie i konie byli u kresu wytrzymałości. Dziesięciodniowy marsz po błotach i pustkowiach, przy braku żywności, wśród utarczek, wreszcie ciągłych niebezpieczeństw, dał się naprawdę we znaki. Brygada była osłabiona stratami marszowymi, a przede wszystkim dezercją, która wzrosła zwłaszcza na najcięższym odcinku - z Sochaczewa do Inowłodzia. Brygada, licząca w momencie wymarszu z Ostrołęki około 1200 szabel, utraciła około 40% składu. W bojach poległo 4 oficerów i 50 szeregowych. Trzeba powiedzieć, że wysiłek był bardzo duży: w ciągu 8 dni (od 13 do 21 marca) Madaliński ze swymi ludźmi przeszedł 280 -300 km, oddziały zaś, które wydzielał na podjazdy w różne strony, przemaszerowały jeszcze więcej. Działano często nocami, po marcowych roztopach. Teraz należało się rozpatrzyć w położeniu - tak politycznym, jak i wojskowym - przed dalszym marszem do Krakowa, gdzie spodziewano się Kościuszki. Właśnie Madaliński rozgaszczał się na swojej kwaterze, gdy zaalarmowały go krzyki, a następnie wrzawa, galop koni, wreszcie śmiech. Z ganku zobaczył kilku swoich jeźdźców, którzy prowadzili otoczonego ciasnym kręgiem oficera w barwach - jak poznawał brygadier - jednego z oddziałów dywizji Wodzickiego z Krakowa. Oficer szedł chętnie, rozmawiał wesoło z kawalerzystami. Na widok Madalińskiego wyprężył się i raportował... Jest kurierem generała Wodzickiego, wiezie raport tegoż do Komisji Wojskowej. Bez oporów, na żądanie, oddał powierzoną sobie przesyłkę. "Korpusy mojej dywizji nie będą się chwytały zamiarów przeciwnych interesowi Ojczyzny" - czytał brygadier pismo generała. Tylko że każda ze stron - i Komisja Wojskowa, i Wodzicki - pod pojęcie "interesów Ojczyzny" mogła podstawiać zupełnie przeciwstawne działania - i brygadier doskonale to zrozumiał. Można się było spodziewać, że Wodzicki pójdzie za ruchem insurekcyjnym. To przesądzało o losie i znaczeniu Krakowa dla insurekcji, o postawie brygady Mangeta i batalionów piechoty dywizji małopolskiej, w ogóle o położeniu powstania w tym zakątku Rzeczypospolitej, dawało powody do optymizmu. Madaliński wołał wina, ugaszczał kuriera, opowiadał mu o swoim marszu. Chwalił się, że zabrał Prusakom 50 000 talarów, opowiadał dalej o potyczkach, o marszach i kontrmarszach. Frasował się, że ma kilkudziesięciu jeńców Prusaków i nie bardzo wie, co z nimi począć: przecież Kościuszko wystrzegał się zadrażnień, wojny ze wszystkimi sąsiadami naraz. Żywił złudzenia, że w przyszłych działaniach będzie miał do czynienia tylko z Rosjanami. Teraz przy stole brygadier wpadł nagle na pomysł, by jeńców pruskich przesłać Igelstr”mowi, w prezencie, jako rekrutów... Długo śmieli się z tego pomysłu. Wreszcie puszczono kuriera wolno, Madaliński oddał mu do rąk przeczytany raport, tylko pieczęć złamaną Wodzickiego zastąpił własną: niech się tam Komisja Wojskowa gryzie, niech wie o powodzeniu jego akcji. Dlatego też chwalił się kurierowi, że ma ze sobą 2000 ludzi, że pójdą - już idą - za nim inne oddziały. Aby zbadać, co dzieje się w samym Krakowie, posłał tam Madaliński porucznika Frankowskiego w cywilnym ubiorze. Frankowski przybył do miasta 24 marca, akurat w kilka godzin po złożeniu przez Kościuszkę przysięgi na Rynku. Jego wojskowa postawa, ukryta broń, nie uszły uwagi rozgorączkowanych mieszczan. Zbyt im ten cywil zapachniał żołnierzem. Toteż puścili się za nim, usiłując go zatrzymać i ledwie porucznik uszedł z życiem, gdyż wzięto go za rosyjskiego szpiega, i nie na żarty strzelano do niego. Nieporozumienie wyjaśniło się. Dzięki raportowi Madalińskiego Kościuszko miał pierwszą orientację w sytuacji wojskowej. Licząc na to, że brygada maszeruje już tymczasem dalej, rozkazywał jej zatrzymać się: chciał wyzyskać ten oddział jako straż przednią - narzędzie rozpoznania, i jednocześnie jako osłonę Krakowa od północy. Zapewniał Madalińskiego o pomocy i nakazywał mu, by w razie potrzeby przedsiębrał działania opóźniające przeciwko maszerującym tu Rosjanom. Na przyniesione wieści Madaliński skierował się traktami na Kraków. Jeszcze w Opocznie anonsowano brygadierowi kolumnę rotmistrza Zborowskiego; patrole brygady natknęły się na nią już w marszu koło Końskich, 24 marca. Radość ogarnęła serca kawalerzystów. To byli współtowarzysze, pierwsi, którzy pospieszyli na zew manifestów Madalińskiego i teraz po wielu przygodach łączyli się z jego brygadą. Był to czwarty pułk straży przedniej, jazdy lekkiej, szefostwa księcia Wirtemberskiego, żołnierz dobry, okryty chwałą już w wojnie 1792 r. Szwadrony tego pułku, stojące na kwaterach w widłach Wieprza i Wisły, otoczone i pilnowane przez przemożne siły wojsk rosyjskich, zdołały się mimo wszystko przedrzeć, przeprawić przez Wisłę i dotrzeć do puszczy kozienickiej z zamiarem pójścia za Madalińskim. Tu usiłowali zaagitować i porwać za sobą ułanów królewskich. Ale ten doborowy oddział, trzymany żelazną ręką przez swego dowódcę, fanatycznie królowi oddanego pułkownika Keniga, zdecydowanie odciął się od ruchu. Kenig natychmiast zgarnął swoje szwadrony w Kozienicach i zamierzał cofać się w stronę Warszawy. Postawiwszy krzyżyk na ułanach królewskich, Zborowski ruszył dalej - na Radom. Stał tu batalion piechoty polskiej, na którego pozyskanie Zborowski także bardzo liczył. Ale i ten oddział odmówił przyłączenia się do Madalińskiego: wprawdzie szeregowi zdecydowanie byli po stronie insurekcji, ale oficerowie zdołali opanować sytuację - zresztą nie bez pomocy stojącego w Radomiu oddziału rosyjskiego. Jeszcze kilkakrotnie otarł się Zborowski, spiesząc do Madalińskiego, o inne oddziały tak polskie, jak i rosyjskie. Można sobie wyobrazić radość Madalińskiego z przybycia Zborowskiego. Wielomilowy marsz tego ostatniego przez rzeki i lasy był najlepszym dowodem słuszności koncepcji radykalnych spiskowców w powstaniu - wystąpienia już teraz i porwania za sobą, w odpowiednim kierunku manewrując, jak największej ilości wojsk, koncentracji ich w odpowiednim momencie i terenie. Obaj dowódcy szli teraz spiesznie na spotkanie z naczelnikiem. Jednym z najcenniejszych wojskowo rezultatów marszu było to, że Igelstr”m pościągał - na zatkanie wyrwy w garnizonach w Grannem, Brześciu czy Lublinie - oddziały z Litwy, przez co dał możność sprawniejszego przeprowadzenia wybuchu powstania w Wilnie. Wielkie dni Zaanonsowaniem się Kościuszce z Opoczna zapoczątkował Madaliński długi łańcuch wielkich swoich dni i nocy, wypełnionych nieustanną służbą insurekcji. Po przysiędze Kościuszki na krakowskim Rynku powstanie szerzyło się jak pożar na stepie. W Kielcach przysięgę na wierność Kościuszce złożyły stojące tam oddziały piechoty, ale zagrożone przez Rosjan, wołały o pomoc u Madalińskiego. Ruszył natychmiast brygadier ze Zborowskim na odsiecz, zagarnął tych piechurów i poszedł dalej, by współdziałać z Mangetem, następującym na Rosjan wyszłych z Krakowa. Jeszcze nie dochodząc do Pińczowa, niespodziewanie natknął się Madaliński na jakichś jeźdźców, gnających na łeb na szyję przed siebie. Okazało się, że byli to ludzie właśnie Mangeta, rozbici (ale nie pobici) pod Opatowem. Opowiadali, że w ciągu jednego dnia takiej ucieczki oderwali się od nieprzyjaciela o całe 9 mil - nim oparli się o Madalińskiego. Ten chciał dać na miejscu odpór ścigającym Rosjanom, następnie planował przyjęcie bitwy pod Skalbmierzem, zwłaszcza że oddziały nieprzyjaciela ustępowały liczebnością polskim, ale mu Kościuszko nakazał nie wdawać się w bitwy, inne oddziały polskie zbierać po drodze, ściągać ku sobie, osłaniać regiment idący z Sandomierza, który się opowiedział za powstaniem, maszerować prosto na Kraków. Tymczasem Tormasow ze swoim korpusem, nie szczędząc ludzi i koni, dopadł Madalińskiego pod Skalbmierzem. Oba wojska rozgradzała Nidzica. Rosjanie parli zdecydowanie naprzód, nie zważając na straty. Przeprawili się przez rzekę pod ogniem polskim, ale Madaliński zdołał się oderwać od nieprzyjaciela, nie zostawiając na polu walki ani poległych, ani rannych. Szedł teraz Madaliński szybko na spotkanie Kościuszki, który na czele niewielkiej armii powstańczej wyruszył z Krakowa z zamiarem przebicia się do Warszawy. Spotkanie nastąpiło 3 kwietnia w Koniuszy. Tu zdał Madaliński raport ze swych dotychczasowych poczynań i najprawdopodobniej tu dopiero otrzymał wiadomość, że go Kościuszko w przeddzień "w obozie pod Luborzycą" mianował generałem majorem. Dotychczasowe potyczki Madalińskiego i Mangeta były tylko przygrywką do zbliżającej się walnej batalii. Rosjanie usiłowali, połączywszy siły Tormasowa z północy i Denisowa ze wschodu, z Lublina i Łucka zagrodzić Kościuszce drogę do Warszawy. Naczelnik szedł z Krakowa drogą na Skalbmierz, Pińczów, prawdopodobnie w kierunku Kielc, miał - już po połączeniu się z Madalińskim i Mangetem i piechotą z Sandomierza - wciąż mało ludzi, bo zaledwie około 6000, w tym około 2000 chłopów kosynierów, przyprowadzonych mu 3 kwietnia do Koniuszy. Z takimi to siłami Kościuszko wyruszył 4 kwietnia z Koniuszy przeciwko nieprzyjacielowi. Zagrożony koncentrycznym marszem dwóch kolumn rosyjskich Tormasowa i Denisowa, usiłował wymknąć się z tych kleszczy i przerzucił swe siły na trakt do Działoszyc, omijając Tormasowa. Ale ten, widząc unik Polaków, parł wprost za nimi. Tormasow stanął wreszcie Kościuszce na drodze pod Racławicami w 3000 ludzi, spodziewając się nadejścia jeszcze 3-tysięcznej kolumny Denisowa, która by ten niepomyślny dla niego układ sił przeważyła na jego korzyść. Denisow jednak nie zorientował się, że Kościuszko zdołał już wyjść z matni i kontynuował swój marsz. W drodze na pomoc Tormasowowi na szczęście dla Polaków zagubił się w terenie i na czas nie przyszedł. Kościuszko musiał teraz wyrąbywać sobie drogę bagnetem i szablą. Swoją piechotę ustawił Naczelnik w centrum, kosynierów, jako odwód - w tyle, a kawalerię, wzmocnioną piechotą, na skrzydłach. Wówczas to Madaliński otrzymał pierwszą w swym życiu komendę nad większym ugrupowaniem taktycznym: miał dowodzić lewym skrzydłem wojsk polskich. Oprócz swojej brygady dostał jeszcze półbatalion piechoty i swoich strzelców oraz czwarty pułk straży przedniej. Główne swoje siły Rosjanie ześrodkowali w centrum, chcąc związać tu Polaków, jednocześnie na polskie lewe (Madaliński) skrzydło kierując silną grupę szturmową z zadaniem uderzenia flankowego. Bitwę rozpoczęła artyleria rosyjska huraganowym ogniem na prawe polskie skrzydło Mangeta, a następnie na polskie centrum. Jazda rosyjska zdołała zepchnąć Mangeta, powstał tu popłoch w szeregach polskich, brygada w rozsypce opuściła pole walki - ale po pewnym czasie wróciła i tego dnia jeszcze stoczyła ciężki, krwawy bój z rosyjską jazdą. Straty od nieprzyjacielskiego ognia poniosła i piechota w centrum. Artyleria polska zdołała jednak zmusić działa nieprzyjacielskie do milczenia. Ciężar walki przeniósł się na polskie lewe skrzydło. Grupa szturmowa (Pustowałow) z jegrami wyszła właśnie zza lasu i spychała polskie posterunki. Madaliński sprawił swoich do ataku. Uderzyli z impetem, z furią, z fantazją, z całą mocą. Odskoczyli jednak jak od jeża od plujących nieustannym ogniem, nieustępliwie, jak machina, postępujących naprzód - Rosjan. Jeszcze trzykrotnie ponawiali ataki z niesłabnącą zajadłością. Trzeba powiedzieć, że brygada Madalińskiego - to ludzie, którzy na dobrą sprawę wojny nie widzieli. A jednak wytrzymywali ogień, manewrowali wśród gradu kul, zbierali się w grupy i znów uderzali. Były momenty, że spychali Rosjan, nadłamywali ich, ale rozkaz zeszlusowywał żelazne szeregi wroga i na powrót jeżyły się one setkami bagnetów i szabel. Pustowałow trwał, odzyskiwał pozycje. Podesłał mu jeszcze Tormasow jazdy i piechoty - ale i Kościuszko podparł Madalińskiego czterema kompaniami żołnierzy pieszych. Wykorzystując jednocześnie moment pewnego osłabienia rosyjskiego centrum - poszukał tu właśnie Naczelnik rozstrzygnięcia: zaatakował kosynierami. Poprowadził ich osobiście. Aby stanowczo zabezpieczyć swoje lewe skrzydło na czas tego ataku - wzmocnił jeszcze Madalińskiego częścią piechoty pod dowództwem generała Zajączka, który miał przejąć z rąk Madalińskiego dowodzenie nad całością. Atak kosynierów i piechoty był decydujący - centrum wroga zostało rozgromione. Uwolnione od walki siły polskie przerzucono teraz na lewe skrzydło, aby rozbić Pustowałowa. Ale jegrzy mimo ciężkich strat ani myśleli ustępować. Przełamał ich znów atak kosynierów, poprowadzony także przez Kościuszkę. Tymczasem nadciągnął Denisow. Nie odważył się już atakować, zebrał tylko swoich - niedobitki z pola walki - i odszedł w stronę Działoszyc, uniemożliwiając jednak Naczelnikowi dalszy marsz w kierunku Warszawy. Kościuszko obawiał się powrotu nieprzyjaciela, dlatego do północy został na pobojowisku. Dopiero po północy armia powstańcza odeszła do Słomnik, a stąd do Bosutowa, gdzie stanęła w umocnionym obozie, wciąż osłaniając drogi do Krakowa. W Bosutowie stał Kościuszko do 25 kwietnia. Po bitwie racławickiej i po zasługach tam położonych 6 kwietnia w obozie pod Słomnikami Madaliński otrzymał nominację na generała lejtnanta. Po Racławicach nastąpił dla Kościuszki i dowodzonej przez niego armii okres wytężonych zabiegów nad umacnianiem się, zabezpieczaniem pierwszych zdobyczy, rozszerzaniem rewolucji. Na ten czas przypada też ogromna praca organizacyjna nad mobilizacją i przygotowaniem armii powstańczej, nad jej zaopatrzeniem i wyszkoleniem. Z masy rekrutów trzeba było tworzyć żołnierzy, odziać ich, nakarmić i ćwiczyć. Około 10 kwietnia Kościuszko otrzymał wiadomość o przystąpieniu do powstania wojsk zgromadzonych pod Chełmem na czele z generałem Grochowskim. Naczelnik chciał mu ruszyć na pomoc wymijając korkującego drogę na północ Denisowa, ale osadziły go na miejscu groźne wieści. Oto Prusacy zaczęli koncentrować swe siły (Schwerin) koło Częstochowy i przesuwać kordony na całej długości granicy. Rosjanie z Warszawy wzmacniali jeszcze rygiel na południu. Dopiero około 25 kwietnia wojska polskie poszły wzdłuż Wisły na północ. Madaliński ze swoimi ruszył wcześniej - na zachód, w kierunku na Częstochowę, osłaniać marsz od Prusaków Fawrata. Już w drodze, na postoju w Igołomii, zastała Polaków wieść o zwycięskiej insurekcji w Warszawie, a nieco później i w Wilnie. Wieści te dodały serca małej armii Naczelnika. Ruszyli teraz szybciej wprost na groźną masę korpusów rosyjskich. Przewaga nieprzyjaciela była jednak zbyt duża: pod Połańcem Rosjanie zablokowali i nawet oblegli Kościuszkę. Na miejscu przesiedział Naczelnik dwa tygodnie, a z Połańca wyszedł w świat słynny uniwersał połaniecki, pierwsza jaskółka prac, podejmowanych odtąd przez obóz lewicy społecznej w celu wyzwolenia chłopów i pozyskania ich dla walki rewolucyjnej. Kościuszko odzyskał swobodę ruchów dopiero po nadejściu zza Wisły generała Grochowskiego. Tymczasem Denisow odskoczył na zachód, do Prusaków; Kościuszko zaś 19 maja wzmocniony czuł się już na siłach iść dalej. Na trwożne wieści znad Bugu o ruchach Rosjan wysłał tam generała Zajączka, co uszczupliło znów jego korpus, ale kontynuował forsowny marsz za Denisowem, licząc, że doścignie go, zanim ten oprze się na Prusakach. Spotkanie z nieprzyjacielem nastąpiło 6 czerwca. W przeddzień Kościuszko stanął ze swą armią pod Szczekocinami. Miał ponad 9000 wojska regularnego i do 6000 uzbrojonych chłopów. Nie wiedział nic o akcesie Prusaków, prowadził w Warszawie rozmowy z ich posłem Buchholzem. Spodziewał się, że zastanie tylko Denisowa; tymczasem niespodzianie z porannej mgły wyłoniło się mrowie żołnierzy, wśród których rozpoznano i Prusaków; na ich czele stał król Fryderyk Wilhelm. Nieprzyjaciel ustawił się ławą długą na trzy wiorsty, razem około 27 000 ludzi i 134 armaty. W broni palnej przewaga była jeszcze większa niż w proporcjach liczebnych siły żywej, wyrażała się stosunkiem 1: 3, a w artylerii nawet jak 1: 4. Bitwę rozpoczęła nawała ognia artyleryjskiego, zasypująca siły polskie gradem żelaza. Pod osłoną ognia artylerii ruszyły i postępowały naprzód kolumny pruskie i rosyjskie. Oddziały polskie wybiegły śmiało naprzód, starły się z nimi. atakowali i kosynierzy, z nie mniejszą brawurą niż pod Racławicami, znów biorąc armaty i rozbijając całe oddziały. Biły się dzielnie, do ostatniego człowieka - całe regimenty. Przewaga nieprzyjaciela była jednak przygniatająca, tak że klęska była nieunikniona. Kościuszko to zauważył i nie przerywając walki - jednocześnie zarządzał odwrót. Jazda polska, a wśród niej brygada Madalińskiego, stała zgrupowana na niewielkim wzniesieniu na prawym skrzydle. Zwaliły się i na nią początkowo masy kawalerii, a następnie ogień artylerii i piechoty nieprzyjaciela. Podrywała się wielokrotnie do wciąż nowych szarż, walczono na miejscu, kontratakowano przez wiele godzin. Kiedy już wojska polskie zaczęły odpływać z pola bitwy, odchodzić do Małogoszczy, generał Sanguszko uprowadził z wiru walki Kościuszkę, sam zaś wrócił do swoich jeźdźców. Razem z Madalińskim sformowali kawalerię, by osłonić odwrót. Z zebraną w kułak swoją brygadą cisnął się Madaliński jeszcze i jeszcze do szarży, rozbijał w krwawym trudzie groźną kolumnę nieprzyjaciela - gdy nagle poczuł mocne uderzenie, piekące, w nogę. W zapale, w ferworze bitwy nie zwrócił na to uwagi - jakby nie o niego chodziło; trzeba było odpierać wciąż nowe fale pościgu, nieustannie wyrąbywać się z ćmy kozaków i pruskich huzarów. Ta ciężka walka pozwoliła polskiemu wojsku oderwać się od nieprzyjaciela bez dalszych już strat. Zdecydowany odpór jazdy zatrzymał cały ruch wroga. Kawaleria polska odchodziła z pola bitwy ostatnia - już o zmroku. Do ostatka też trwał na posterunku i generał Madaliński. Polacy stracili w tej bitwie dwóch generałów, poległo 1000 żołnierzy, a 500 dostało się do niewoli. Kościuszko został ranny w nogę. Rana Madalińskiego na szczęście okazała się niegroźna. Nie upadali powstańcy na duchu. Cały kraj zapalał się ogniem insurekcji. Armia Kościuszki maszerowała w kierunku Warszawy - rezerwuaru nowej siły. Madaliński swoją brygadą osłaniał jej pochód, szedł w ariergardzie, w ciągłych utarczkach z nieprzyjacielem. Dla wzmocnienia jego brygady, mocno poszczerbionej pod Szczekocinami, dołączono do niej pułk jazdy Dobka, złożony z ochotników, młodzieży szlachty sandomierskiej. Pułk ten, niedoświadczony w walkach, zamiast oderwać się od przeważających sił nieprzyjaciela przyjął bitwę pod Szydłowcem koło Skarżyska. Po krótkiej potyczce został okrążony i wzięty do niewoli. Na odgłos strzałów nadbiegł Madaliński, ale było już po wszystkim. Zaatakowany, nie czekał, zawrócił czym prędzej. Madaliński bardzo się zmartwił utratą pułku Dobka. Następne walki toczono w Puszczy Świętokrzyskiej, na przesiekach, w wąwozach, po partyzancku, atakując z zasadzek, przenikając na tyły, wycofując się zawsze przed przewagą wroga. W walkach brała udział i miejscowa ludność: ścinano drzewa, robiono zasieki na duktach leśnych, obsadzano je strzelcami. Chłopi zgłaszali się na przewodników. Z głównymi siłami armii powstańczej ariergarda Madalińskiego połączyła się dopiero nad Pilicą. Podporządkowano ją wtedy generałowi Zajączkowi, który właśnie wrócił ze swoją dywizją z wyprawy za Wisłę po przegranej bitwie pod Chełmem. Nad Pilicę wojsko przyszło mocno zmęczone, z postanowieniem odpoczynku, zebrania rozproszonych jeszcze tu i ówdzie ludzi. Przeprawiono się na lewy brzeg rzeki. Wszyscy byli pewni, że pod osłoną rzeki są bezpieczni, że kozacy znajdują się daleko stąd. Rozłożono się więc obozem koło miasteczka Białobrzegi. Tymczasem Denisow zdołał w walkach sforsować leśne zasieki i szybkimi marszami dotarł nad Pilicę. Nie dając czasu na obronę zaskoczonym Polakom, rzucił swoich kozaków natychmiast do szturmu, przez rzekę, pragnąc uchwycić przyczółek na przeprawie. Madaliński zapanował nad sytuacją, rzucił ilu miał, ludzi pod ręką do szarży, przygotowując nowe grupy. Zawrzał bój na całej linii. Kozacy zostali wreszcie zatrzymani i zepchnięci z powrotem do rzeki; przeprawy utrzymano. Ale tymczasem pod Nowym Miastem przeprawiły się inne korpusy nieprzyjaciela i generał Zajączek w obawie przed oskrzydleniem postanowił maszerować ku Warszawie. Madaliński i tym razem szedł w ariergardzie, mając na karku kozaków i strzelców. Armie pruska i rosyjska maszerowały na Warszawę, pragnąc zdusić centrum powstania. Prusacy, którzy po Szczekocinach bocznymi traktami ominęli niebezpieczeństwa leśnych przepraw, jakie stały się udziałem wojsk carskich, przeszli Pilicę pod Inowłodziem, mieli atakować stolicę od zachodu, Rosjanie natomiast szli od Warki znad Pilicy. Przysposabiając swoje wojska do bitwy na przedpolach Warszawy Kościuszko podzielił je na trzy dywizje. Sam dowodził najsilniejszą, bo 10-tysięczną dywizją środkową, odwodem, zdolnym do natychmiastowej i skutecznej interwencji dla wsparcia pozostałych dywizji skrzydłowych. Naczelnik stanął w centrum, w Raszynie. Pod Błoniem bił się już z Prusakami Mokronowski, spod Warki cofał się Zajączek. Przeciwnik tymczasem rzucił na skrzydła znaczne siły - a jednocześnie unieruchomił dywizję Kościuszki, wiążąc ją silnymi natarciami awangardy armii pruskiej. Główne ataki skierowano na Zajączka i Mokronowskiego. Zajączek zdołał w ciągu jednego dnia forsownym marszem przybyć znad Pilicy aż pod Piaseczno, nie pozwalając odciąć się od sił głównych. Tu 9 lipca pod Gołkowem przyjął bitwę. Brygadę Madalińskiego ustawił na swoim prawym skrzydle. Odwód stanowili kosynierzy za wzgórzami. Już o godzinie jedenastej rano przed stanowiskami polskimi zjawili się kozacy, ale poza hałasem i strzelaniną nie zdecydowali się jeszcze wówczas na poważniejsze natarcie. Wkrótce jednak Denisow uderzył swoją kawalerią na kawalerię Zajączka. Lecz nie docenił przeciwnika. W gwałtownym kontrnatarciu Polacy rozbili pułki nieprzyjaciela, w rozpędzie wgonili je daleko w lasy. Wrócili w triumfie na swe stanowiska. Odpoczynek trwał krótko. Po nadejściu nowych sił rosyjskich nieprzyjaciel uderzył całą masą. I tym razem Rosjanie skierowali główne natarcie na prawe skrzydło, na brygady kawalerii Kopcia i Madalińskiego. Tylko że teraz działali już metodycznie: wiążąc kawalerię atakami kozaków, wprowadzali w las na tyły wojska polskiego strzelców, próbując nimi rozstrzygnąć walkę, otoczyć szczupłą dywizję polską. Zajączek przegrupował swoje oddziały, w porę wzmocnił zagrożony odcinek. Były momenty krytyczne, kiedy to przez lukę w liniach polskich zdołał się w tumanach kurzu przemknąć pułk kozacki. Został on jednak wpędzony na kosynierów i niebezpieczeństwo zażegnano. Walki rozpoczęły się na nowo od świtu 10 lipca, ale gdy kozacy zaczęli przenikać na tyły dywizji polskiej, a kolumna Chruszczowa podjęła ruch oskrzydlający - Zajączek zdecydował się na odwrót. Madaliński torował drogę wojsku: całą kawalerią musiał rozbijać żelazny rygiel, który zamykał marsz na Warszawę. Oddziały szły już bezpośrednio do Warszawy i zajmowały miejsca w przygotowanych tam dokoła miasta okopach. Dywizja Zajączka skierowana została na Wolę, a jego kawaleria - na Rakowiec. Blokada Warszawy, walki w obronie oblężonego miasta - nie sprzyjały działaniom kawalerii na większą skalę. Niepodobna było w takiej sytuacji użyć kawalerii zgodnie z właściwym jej przeznaczeniem: do gwałtownych szarż, głębokiego włamania, dalekich wypraw. Przydzielona do dywizji Zajączka brygada Madalińskiego najprawdopodobniej z nim razem toczyła pod koniec lipca ciężkie boje o Wolę, na głównym kierunku uderzenia Prusaków. W ciasnych warszawskich okopach Madaliński marzył o wielkich czynach, zazdrościł oddziałom, które poszły na wschód, na Litwę, przeciwko Rosjanom. Sposobność jednak już wkrótce nadeszła. Kościuszko myślał stale o przebiciu się przez kordon wojsk oblężniczych i wywołaniu insurekcji w innych prowincjach polskich. W tym celu najpierw Poniński wyszedł z obozu z wyborowym żołnierzem różnych broni, usiłując przedrzeć się na południe, ale "ślepo się puścił wśród ciemnej nocy na las kabacki, chybił miejsca, na które miał się przebrać i trafił na baterię i piechotę, które mu niemało ludzi pogubiwszy, przymusiły go na koniec do nieporządnego cofnięcia się". Nie zrażony tym niepowodzeniem, polecił Kościuszko szukać szczęścia na północy. Wybór padł na Madalińskiego. Początkowo plan zakładał przerzucenie brygady przez Wisłę poniżej Warszawy, na wprost ujścia Bzury i dalej marsz na zachód, do Wielkopolski. Madaliński znalazł się w swoim żywiole. 18 sierpnia zebrał wszystkie służące pod jego dowództwem szwadrony, wziął, co się dało, zaopatrzenia i przypilnował, by ludzie odpoczęli. Wyruszono nocą 20 sierpnia, w wielkiej tajemnicy. Przeszli przez most na Wiśle, przemierzyli uśpione, kręte uliczki Pragi i po kilkumilowym marszu zapadli w lasy koło Jabłonny, penetrując brzegi Wisły. Przeprawę zaplanowano na następną noc. Po przybyciu jednak nad rzekę okazało się, że zmylili drogę, przejście w tym miejscu było niemożliwe, a na szukanie właściwego brodu i samą przeprawę nie starczyło krótkiej, letniej nocy. Zdecydował Madaliński szukać szczęścia jeszcze raz, ponowić próbę przeprawy następnej nocy. Dopadł go jednak kurier Kościuszki. Naczelnik był zaniepokojony jego milczeniem; rozkazywał mu działać niezwłocznie, teraz nie na zachód, lecz na północ: przebić kordon nieprzyjaciela nad Bugiem i Narwią i wejść w tamtejszy kraj, a następnie maszerować do Wielkopolski, gdzie już szykowało się powstanie zbrojne. W najgorszym wypadku zyskiem miało być rozpalenie insurekcji w miejscach dawnego zakwaterowania brygady. Aby przebyć Bugo-Narew Madaliński postanowił wzniecić walki jednocześnie wzdłuż całego kordonu. Dopiero wtedy w ogniu i zamęcie walki można będzie niepostrzeżenie przeniknąć z całą brygadą w kilku miejscach. Na dany znak oddziały polskie, od początku powstania strzegące tego odcinka, rozpoczęły niepokojenie nieprzyjaciela atakami zza rzeki. Natomiast swoją brygadę Madaliński rozdzielił na cztery oddziały i na czterech brodach przez Bug o świcie 24 sierpnia zaatakował przeprawy. Od razu wywiązały się walki. Okazało się, że Prusacy mają większe siły niż przypuszczano. Pod Orzechowem przeprawiająca się część brygady spędziła z pola szwadron huzarów, ale natknęła się na piechotę pruską i w ogniu jej muszkietów atak się załamał. Straty były znaczne. Przy brodzie pod Jachronką sytuacja się powtórzyła: piechota pruska, nawet otoczona przez jazdę polską, wytrzymała kilkakrotne natarcia i w końcu Polacy musieli się wycofać za rzekę. Główne uderzenie chciał Madaliński skierować na Zegrze, miał tu nawet do pomocy armaty. Polska artyleria jednak, nie zsynchronizowawszy swego ognia z działaniami kawalerii, samobójczo zerwała most (postawiony tu jeszcze przez Prusaków) i jazda rozpierzchła się na przeprawie. Niewielki, bo 80 ludzi liczący posterunek nieprzyjaciela, atakowany, zdołał się obronić. Nie udała się akcja także i czwartej grupie polskiej, atakującej pod Serockiem. Niepowodzenie na całej linii. Brygada demonstrowała jeszcze wzdłuż rzeki, Madaliński myślał o nowej próbie przebicia się, ale tymczasem zaniepokojony nieprzyjaciel ściągnął tak znaczne siły, że i mowy o tym być nie mogło. 25 sierpnia brygada ruszyła z powrotem do Warszawy. Ciekawym epizodem z okresu walk w obronie oblężonej stolicy było osobiste zaangażowanie się Madalińskiego w sprawę wypadków 26 sierpnia w Wawrzyszewie. Nielubiany przez lewicę, jakobinów, przez Zajączka i Kołłątaja - książę Józef Poniatowski, przyjął tam i wytrzymał ze swoją dywizją gwałtowny nocny atak pruski, sam się nie oszczędzając; szarżował na Prusaków, ale kontuzjowany upadkiem z konia, został uprowadzony z pola walki przez Madalińskiego, który walczył u jego boku. Odwiózł go więc generał rannego do pałacu pod Blachą i oddał pod opiekę lekarzy. Zaczęły jednak krążyć plotki i oskarżenia, że książę Józef zdradził, że w ogóle nie brał udziału w walce, że tę noc spędził na wesołej zabawie w gronie przyjaciół - birbantów w Warszawie i że przybył do swoich, cofających się oddziałów, dopiero po wezwaniu go przez wojsko. Madaliński cały swój autorytet "ojca rewolucji" rzucił wówczas na szalę sprawy Poniatowskiego; oświadczył, że książę Józef "powinność nie tylko wodza, ale i żołnierza ze zwykłym zapałem dopełniał". Po takim oświadczeniu umilkły plotki, ale Poniatowski zmuszony był złożyć dowództwo. Był to zresztą ostatni, zakrojony na tak szeroką skalę, groźny atak pruski, ostatnia próba zdobycia stolicy. Patriotyczny zryw Wielkopolski przybierał na sile, zwłaszcza w drugiej połowie sierpnia i postawił armię pruską oblegającą Warszawę w obliczu klęski. Po niepowodzeniach ostatniego szturmu brakowało jej amunicji, wzrosła liczba chorych i rannych - a tu jednocześnie wielkopolscy insurgenci przecinali drogi zaopatrzenia, łączności ze stolicą, z Berlinem, i z bazami. Powstańcy kujawscy zatopili na Wiśle konwój galer, wiozących amunicję, natomiast w Wielkopolsce zabierano kasy z pieniędzmi wiezione dla wojska pruskiego oblegającego Warszawę. Późno, ale za to z największą mocą, włączała się Wielkopolska do wysiłku całego narodu. Król pruski przeraził się nie na żarty; Wielkopolanie zaczęli zagrażać tyłom jego wojsk. Sztandary walki podnosiły kolejno: Kujawy, później Poznańskie, Sieradzkie, Łęczyckie i Wieluńskie. Partyzantka była wszędzie i nigdzie. Garnizony pruskie były atakowane i wycinane, a kiedy się zespoliły i uderzały na powstańców, trafiały w próżnię: lotna jazda szlachecka zawsze zdążyła ujść nie przyjmując bitwy. Trzeba było radykalniejszych środków. 29 sierpnia na tereny objęte powstaniem ekspediował Fryderyk Wilhelm spod Warszawy oddział pacyfikacyjny złożony z batalionu piechoty, trzech szwadronów jazdy i dwóch dział pod dowództwem znanego w pruskiej armii okrutnika, pułkownika Szekelyego. Ten początkowo miał iść na Gniezno, ale następnie za najważniejsze uznano oczyszczenie wiślanych dróg komunikacyjnych łączących obóz pod Warszawą z magazynami w Toruniu i Grudziądzu. Szekely poznał te strony, bo przez wiele lat stał tu garnizonem, zdołał nawet wtedy nawiązać przyjaźń z wielu miejscowymi ziemianami. Znał bogactwo tych okolic i postanowił dobrze zarobić na tej wyprawie. W jego oczach częstokroć ten był winniejszy, u którego spodziewał się znaleźć lepsze łupy. Rabował dwory, kazał swoim żołnierzom wyłamywać drzwi, wybijać okna, rąbać meble, podłogi i sufity. Wywoził co kosztowniejsze rzeczy. Wziął zakładników, wśród nich kobiety. Okrutnik ten schwytanych miejscowych dostojników zasądził sądem polowym na śmierć, przygotował wszystko do egzekucji, wystawił już szubienice, uszykował oddziały wojska w czworoboki i poprowadził więźniów pod stryczek. Tu dał im wytrzymać grozę śmierci i odesłał ich z powrotem do fortecy, wciąż zapowiadając, że każe ich powiesić, jeśli Kujawy nadal będą płonęły. W liście do króla zdradził właściwy powód swojej "łaskawości": otóż nie mógł ich powiesić, ponieważ w rękach Polaków znajdowali się jako zakładnicy urzędnicy pruscy. Po pobiciu Kujawian Szekely wyprawił się w pobliże magazynów w Bydgoszczy. Inny oddział pruski pod dowództwem Schwerina wysłany został na tłumienie powstania w Kaliskiem i Gnieźnieńskiem. Armia pruska jednak, typowa armia osiemnastowieczna, uzależniona od magazynów i połączeń, nie wytrzymała nacisku zagrożenia swoich tyłów. W nocy z 5 na 6 września wojska pruskie zwinęły oblężenie Warszawy i odmaszerowały do obozu w międzyrzeczu Pilicy i Bzury. Nad tymi rzekami zostawiono tylko silne kordony. Sam król pojechał do Poczdamu. Po drodze omal nie wpadł w ręce powstańców łęczyckich i ledwo z życiem uszedł. Ścigał go Stokowski, generał Łęczycan, za co potem, gdy zawierzywszy amnestii do domu swego wrócił, "z rozkazu króla pruskiego ujęty, na dożywotnie więzienie do ciężkich robót skazany został". Niestety, dopiero po odejściu Prusaków spod Warszawy mógł Kościuszko pomyśleć poważniej o pomocy powstającej Wielkopolsce. Przedsięwzięcie było trudne: Prusacy ciągle jeszcze mieli w Polsce 64 bataliony piechoty i 130 szwadronów jazdy, razem około 20-40 tysięcy ludzi, rozłożonych w kordonach nad Pilicą, Bzurą i Narwią oraz w garnizonach i oddziałach ekspedycyjnych Schwerina i Szekelyego. Armia ta, wprawdzie nieruchawa, była jednak groźna, liczyła się przecież w świecie jako jedna z lepszych. Kościuszko nie mógł jej przeciwstawić dużych sił, liczył tylko na sprawność manewrową korpusu wysyłanego do Wielkopolski. Mniej tu może chodziło o zdobywanie i utrzymywanie opanowanego terenu, więcej o rozpalanie powstania, o paraliżowanie ruchów nieprzyjaciela, o zadawanie mu jak największych strat, niszczenie jego magazynów. Wszystko to, o ile możności, należało czynić unikając większych bitew, które by mogły narazić korpus polski na straty. Do tego celu trzeba było dobrać i żołnierza, i wodza. Późniejsze wydarzenia wykazały, że Kościuszko słusznie postąpił, desygnując na tę straceńczą eskapadę Jana Henryka Dąbrowskiego. Korpusik ekspedycyjny liczył około 1200 piechoty, 900 kawalerii i 12 dział, przy tym 1/3 piechoty stanowili kosynierzy - rekruci. Wojsko to zebrało się w lesie pod Młocinami i pomaszerowało nad Bzurę wysyłając nad rzekę tylko patrole. Patrole i szpiedzy donieśli, że Prusacy opuścili prawy brzeg Bzury, lecz mocno trzymają się lewego. Dąbrowski wahał się przekroczyć rzekę, domagał się od Kościuszki posiłków, sugerował wysłanie silnych oddziałów, całych dywizji, które zabezpieczałyby jego boki i tyły. I tu na arenę wkracza Madaliński. Tego wypróbowanego zagończyka wysłał Kościuszko dla odciążenia korpusu Dąbrowskiego i jako drugi oddział ekspedycyjny dla Wielkopolski. Dał mu jego własną brygadę, mocno już w bojach przetrzebioną, liczącą około 600 ludzi, poza tym 400 piechoty i 4 działa. Trzonem tego oddziału była kawaleria. Wczesnym rankiem wrześniowym Madaliński wyruszył z Warszawy, kierując się wprost na zachód, tam gdzie, jak wiadomo było, odeszły główne siły pruskie: na Błonie, dalej na Sochaczew i Łowicz. Powiadomiono o tym Dąbrowskiego. Ten uspokojony, gdy mu obiecano przysłać jeszcze więcej piechoty, 13 września przeszedł przez płytką Bzurę przy jej ujściu do Wisły i zaatakował posterunek pruski w Kamionie. Prusacy schronili się na plebanii, mocno oparkanionej, i tam długo się bronili; poddali się wówczas, gdy zabrakło im amunicji. Zdobyto ogromny magazyn pruski - 2000 fas mąki, 1000 korcy zboża i około 5000 beczek soli. Starano się to wszystko przewieźć do Warszawy, a gdy nie starczyło podwód - rozdano mieszkańcom okolicznych wiosek. Nie opodal Kamiona, w Witkowicach, stał nad Bzurą inny posterunek pruski - około 150. ludzi. By nie dopuścić do współdziałania tych oddziałów, Dąbrowski wysłał przeciwko nim inną swoją kolumnę. Ponieważ do brodu, przez który zamierzano się przeprawić, Prusacy nawrzucali bron do góry zębami, kilkunastu żołnierzy rozebrało się i wydobyło je z wody. Kawaleria przeprawiła się przez rzekę, szybko przebyła nadbrzeżne łąki i dopiero na widok chałup na pagórkach rozwinęła się, rozdzieliła na dwie grupy i już z krzykiem wpadła na warty pruskie. Prusacy ani myśleli składać broni. Walka trwała długo i skończyła się, kiedy niedobitki - około 30 ludzi - złożyły broń. Łupem Polaków padła bateria pruska. Zwycięskie potyczki podniosły na duchu wojsko, a i okolicznym mieszkańcom dodały otuchy. Prusacy bowiem byli pobici, zniszczono im magazyny, zniesiono kordon. Dąbrowski jednak nie ruszał dalej: koło Sochaczewa zauważył oddziały pruskie, zaniepokojone strzelaniną w Witkowicach i Kamionie, więc cały dzień strawił na rozpoznawaniu i - w miarę możności - gromieniu tych "dywizji". Dopiero na noc wysłał silny oddział do Pieczysk, gdzie był także magazyn i kasa. Około północy oddział stanął u celu, ale zastał Prusaków już przygotowanych do walki. "Mocno i długo" bronili się, złamała ich w końcu piechota w walce na bagnety. Pod osłoną ciemności niedobitki umknęły ze wsi i siały popłoch w garnizonach pruskich. Podczas tej "utarczki już się były składy zapaliły". Próbowali Polacy gasić pożar, spędzili nawet ludzi z wioski, ogień jednak strawił wszystko. "Największa szkoda kasy, która 60 000 złp wynosić miała, i ta w ogniu spłonęła" - pisze Dąbrowski. Zaniepokojony strzałami i łuną, trwożąc się o los korpusu Dąbrowskiego, Madaliński, który kontynuował marsz do Łowicza, znosząc po drodze drobne patrole pruskie, zaraz z rana 14 września nadbiegł do Dąbrowskiego, prowadząc swoją brygadę. Spotkanie odbyło się nad wyraz efektownie: zjechały się dwa wojska, na czele dwaj wodzowie, Dąbrowski deklarował głośno przed frontem, że "nie mając, jak tylko dobro publiczne w zamiarze", chce i zdaje Madalińskiemu komendę nad całością korpusu. Obaj generałowie wzmocnili braterskie uściski, wszyscy oczekiwali w napięciu, ale oto głośno i wyraźnie odmówił generał Madaliński przyjęcia komendy. Rozległo się gromkie "wiwat" wojsk. Generałowie podali sobie ręce, przyrzekli słowem honoru, że razem służyć będą ojczyźnie. "Prywata żadna w tych dwóch cnotliwych sercach polskich nie miała miejsca". Odtąd też rzeczywiście rozkazy dla całości wojsk korpusu wydawał Dąbrowski, ale Madaliński nadal posyłał Kościuszce oddzielne raporty, a jego brygada wciąż jeszcze w nomenklaturze urzędowej nazywana była "korpusem mu powierzonym". Dąbrowski przekonał Madalińskiego, że bez piechoty nie mają co ruszać dalej i dlatego obaj dowódcy pozostali na miejscu, czekając na zapowiedziane regimenty generała Bronikowskiego. Aby zyskać na czasie, zmylić Prusaków co do właściwej siły i intencji korpusu polskiego, po zniszczeniu posterunków i magazynów nieprzyjaciela na lewym brzegu Bzury Dąbrowski wrócił nawet na jej prawy brzeg i tu stanął obozem. Tymczasem na wielkopolskich insurgentów zwaliła się nawała pruskich batalionów, idących na Koło i Radziejów. Gońcy stamtąd prosili o wsparcie przedstawiając położenie w jak najczarniejszych barwach. Dąbrowski wyruszył na pomoc dopiero po nadejściu piechoty 19 września. Pomaszerował rankiem wprost na północ, na Gąbin, sięgając swym prawym skrzydłem Wisły. Madaliński miał stanowić jego lewe skrzydło, ciągnąć koło Sochaczewa i Łowicza, iść dalej na Kutno, Kłodawę, gdzie spodziewał się połączyć z Dąbrowskim. Znosili obaj po drodze mniejsze posterunki pruskie, zabierali kasy. Za Łowiczem natknął się Madaliński na pocztę pruską. Po przejrzeniu jej okazało się, że były to listy od Szekelyego do króla i list od komendanta Gdańska o rozruchach w tym mieście. Szekely pisał o okrutnych represjach, jakie stosował dla uśmierzenia buntu na Kujawach, podawał spisy aresztowanych. Madaliński przekazał te listy Dąbrowskiemu. Dąbrowski zaś schwytał sztafetę, wiozącą listy króla do Szekelyego z planami fortyfikowania Łęczycy. Zaraz w Kutnie natknął się Madaliński na silny oddział pruski i brygada wprost z marszu ruszyła do ataku. Prusacy stracili w tej bitwie 11 zabitych, 6 dostało się do niewoli, reszta salwowała się ucieczką. Jak się okazało, były to oddziały tej grupy, która pod Koninem rozbiła Wielkopolan, zepchnęła na Koło, prześladowała i naciskała tak, iż zdawało się, że czeka ich zagłada. Powstańcy słali po pomoc do Dąbrowskiego, ale ten ze względu na stan swego wojska, znużonego marszem, przesyłał im tylko nakazy, by Koła nie opuszczali, i obiecywał przyjść z pomocą. Właśnie w Kole chciał Dąbrowski założyć magazyn i zostawić tam chorych i zbędne bagaże swego korpusu. Ponadto upatrzył to miasto na miejsce koncentracji wojsk. Zachwalali mu to miasteczko, zwłaszcza jego walory topograficzne i wojskowe, tutejsi obywatele. Tymczasem Madaliński nadszedł do Kłodawy, na miejsce oznaczone. Dąbrowski, czując się silniejszy, począł myśleć o aktywnym działaniu. Dla przyspieszenia pomocy powstańcom wielkopolskim chwycono się rady generała Rymkiewicza: wsadzono strzelców na podwody i z dwiema armatami i częścią brygady Madalińskiego wyprawiono naprzód. Oddział ten uprzedził Prusaków, uchwycił bowiem Koło i obsadził je mocno, zwłaszcza most na Warcie i bród jeden "łatwy do przechodu". Prusacy nie zaryzykowali ataku na polskie oddziały regularne i odskoczyli na Pyzdry, ochraniać tamtejsze magazyny, a następnie na Poznań. Osłaniając się patrolami, niepokojąc wokół nieprzyjaciela, nie pozwalając mu przewidzieć, dokąd właściwie zmierza, szedł tymczasem Dąbrowski z Madalińskim do Słupcy, gdzie uprzednio zwołał wszystkie oddziały powstańców wielkopolskich. Nareszcie więc nadeszła Wielkopolanom zbrojna pomoc. Dąbrowski miał zamiar uzupełnić powstańcami kadry swego korpusu, a poza tym zaopatrzyć się w żywność, której mu zaczynało brakować, i w pieniądze. Raczej się Dąbrowski na miejscu rozczarował. Wielkopolanie obiecywali w Warszawie, że wystawią co najmniej 15 000 uzbrojonych ludzi i zorganizują powstanie w całej prowincji. Tymczasem po rozbiciu przez Szekelyego Kujawian i Sieradzan stawiło się w Słupcy zaledwie około 5000 ludzi. Była to w trzech czwartych kawaleria, "lubo na dobrych koniach, lecz źle uzbrojona", korpus, "w którym wojewodowie, kasztelanowie, innych dostojeństw i wielu orderów kawalerowie... nie mogąc wszyscy pierwszych posiadać stopniów, w szeregu - towarzysza albo raczej nieustraszonego wolnego żołnierza - pełnili powinność". "Piechoty mało co mieli, oprócz 300 strzelców, z bronią dobrą, mogło być jeszcze blisko 500 po większej części tylko z pikami i kosami". Siły te trzeba było dopiero organizować. Strzelców włączono w skład batalionu strzeleckiego Sokolnickiego, "inną piechotę rozdzielono po regimentach". Z kawalerii sformowano lekkie pułki, natomiast z obywatelskich synów i z samych obywateli stworzono szwadrony jazdy narodowej. Na patrole i akcje bojowe wysyłano zawsze obok ostrzelanego już żołnierza co najmniej połowę ludzi nowych, z czasem zaś zaczęto im powierzać samodzielne zadania, z których coraz lepiej się wywiązywali. Dąbrowski trzymał swoich żołnierzy w żelaznej dyscyplinie. Nie do pomyślenia było, by żołnierz w czasie marszu oddalił się, zaszedł do chałupy przy drodze, by oficer mógł zajechać do pobliskiego dworku - nawet do swych znajomych. Patrole kawalerii jadące po bokach kolumn zgarniały maruderów. Tymczasem Dąbrowski pomaszerował do Gniezna "na trzech kolumnach". Decyzja ta nie przyszła mu łatwo: "wszyscy mniemali, że generał Dąbrowski prosto pójdzie ku Poznaniowi dla wzięcia tej stolicy Wielkopolski". Całe wojsko, zwłaszcza Wielkopolanie, było za tym. Dąbrowski jednak zwołał naradę generałów: Madalińskiego, Rymkiewicza i pełnomocnika Rady Najwyższej Narodowej Wybickiego i roztaczając przed nimi obrazy wszystkich trudności, jakie atak na to miasto przedstawia, zdołał ich przekonać, że należy akcji tej zaniechać. Argumentował, iż Prusacy są silni i dostatecznie się w mieście ufortyfikowali, a korpus polski nie nadaje się do takich działań. Ta niewiara w żołnierza nieregularnego bardzo dotknęła Wielkopolan. Skończyło się na tym, że przeciwko Poznaniowi skierowano oddział jazdy pod dowództwem Bielamowskiego, który tak Prusaków zaniepokoił, iż schronili się w mieście za wałami i przez wiele dni nie przedsiębrali żadnych kroków przeciwko demonstrującym Polakom. W Gwnieźnie cały dzień 29 września poświęcono na nabożeństwa, parady, przysięgi - wreszcie Dąbrowski wydał dla wszystkich żołnierski obiad, "gdzie z przyzwoitą republikanom skromnością bawiono się aż do wieczora". Ominąwszy w ten sposób Poznań, poszedł Dąbrowski dalej - z zamiarem raczej rozniecania powstania aniżeli szukania Prusaków. Madaliński zaś dostawszy jeszcze od Dąbrowskiego 100 strzelców z dwiema armatami ruszył pod Inowrocław, by demonstrować przed samym Szekelym. Zaniepokoiwszy Prusaków, kiedy ci skoncentrowali się do uderzenia, odskoczył natychmiast; przeszedł lewym brzegiem Noteci, zniósł oddział nieprzyjaciela w Barcinie i stawił się na czas w Łabiszynie, gdzie Dąbrowski zamierzał przeprawić się przez rzekę. Ponieważ Dąbrowski jeszcze nie nadszedł, Madaliński Sam na własną rękę zaatakował tu Prusaków. Ci jednak zdołali częściowo zniszczyć most i schronić się na obwałowanym i obwiedzionym wysokim murem cmentarzu reformatów. Generał Madaliński posłał parlamentariusza, by ich skłonić do poddania się, a gdy propozycję odrzucili, ostrzelał cmentarz z armat i rzucił do ataku strzelców. Posterunek zniesiono - do niewoli wzięto oficera i 18 żołnierzy pruskich. Nim nadeszły główne siły korpusu z Dąbrowskim - droga była wolna. Postanowiono tu zanocować. Tymczasem Szekely, zaalarmowany w Inowrocławiu, ruszył natychmiast za Polakami. Zjawił się niespodzianie o godzinie dwunastej w nocy i zaczął z armat ostrzeliwać obóz polski - zaskoczenie było ogromne. Ale też w tym boju młody żołnierz polski wykazał wszystkie swoje walory. Zarówno Dąbrowski, jak i Rymkiewicz podają, że korpus polski zastali Prusacy w gotowości bojowej. Trzonem obrony były, oczywiście, bataliony regularne, które ponad godzinę wytrzymywały ogień i ataki nieprzyjaciela. Szekely atakował górę, na której stali Polacy, kilkakrotnie dochodziło do walki na bagnety. Także oddziały złożone ze strzelców - rekrutów spisały się dzielnie i wytrzymywały ataki. Bój rozstrzygnęła kawaleria, która wściekłą szarżą złamała piechotę wroga. Uderzono całą masą, na boki i tyły pruskie, pikami rozbito piechurów, odrzucono i zmuszono do bezładnej ucieczki. Takie uderzenie kawalerią w nocy, w terenie niedokładnie znanym, było bardzo ryzykowne - ale zostało uwieńczone całkowitym sukcesem. Madaliński miał jeszcze raz wykazać się walorami wodza i żołnierza - trwał i bił się wraz ze swymi podkomendnymi. Rozbici Prusacy w największym pośpiechu ratowali się ucieczką do Bydgoszczy. Generałowie Madaliński i Rymkiewicz chcieli natychmiast ruszać za pobitym wrogiem, a nawet atakować Bydgoszcz. Dąbrowski jednak, słusznie argumentując, że nie może ryzykować żołnierza na pościg wśród ciemnej nocy, dopiero rankiem wysłał oddział na zwiady. Raportował on po powrocie, że Szekely uchodzi do Bydgoszczy, że wiezie ze sobą 12 wozów ciężko rannych swoich żołnierzy. Ostrożny Dąbrowski wolał jednak mimo tych wszystkich wieści nadal pozostać na miejscu. Przesiedział cały dzień na pobojowisku, zbierając swoich ludzi rozproszonych w czasie bitwy. Wreszcie 30 września po przedyskutowaniu sprawy z generałami dał rozkaz atakowania nieprzyjaciela. Nie zamierzał uderzać na Bydgoszcz, spodziewając się, że będzie silnie broniona. Dąbrowski doradzał marsz na Inowrocław w celu zagarnięcia zostawionych tam taborów Szekelyego. Rymkiewicz radził Dąbrowskiemu wysłać silny rekonesans kawaleryjski za Szekelym i zbadać, jak sobie poczyna pobity nieprzyjaciel, a dopiero później przedsiębrać marsz na Inowrocław. Dąbrowski wyraził zgodę, nakładając na Rymkiewicza obowiązek przeprowadzenia tego zwiadu. Wydzielił mu szwadrony z brygad Madalińskiego, Rzewuskiego, z powstańców wielkopolskich i wysłał w pochód. Wierny swojej taktyce konieczności ubezpieczania się porozsyłał jednocześnie komendy po kilkadziesiąt koni na wszystkie ważniejsze trakty. Rymkiewicz wyruszył 1 października wczesnym rankiem i po zbliżeniu się do Bydgoszczy stwierdził, że Szekely zaniedbał obsadzenia wzgórz, że most wprawdzie zerwany, bramy zamknięte, ale garnizon nieliczny i lichy, a sam Szekely stoi daleko za miastem, oddzielony rzeką Brdą. Natychmiast zaraportował o tym Dąbrowskiemu, dodając, że żałuje, iż choć połowa całego korpusu polskiego nie poszła z nim, bo zastał Prusaków nie przygotowanych do obrony i mógłby zdobyć Bydgoszcz z marszu. Na wieść o wynikach rekonesansu ruszył Dąbrowski pod Bydgoszcz. Szedł, jak miał w zwyczaju, rozrzucając oddziały zwiadowcze szeroko po kraju. Stojąc 2 października pod miastem wysłali Polacy parlamentariusza do Szekelyego z wezwaniem do kapitulacji. Stary pułkownik zelżył wysłannika i nakazał obronę. Garnizon w Bydgoszczy nie wytrzymał ostrzeliwania i szturmu, miasto zdobyto. Sam Szekely został ciężko ranny, gdy ze swoim oddziałem spieszył w sukurs zza rzeki. Uderzyła na niego kawaleria Madalińskiego, złamała w zaciętym boju i popędziła niedobitki na północ. Rymkiewicz krytykuje Madalińskiego, że "wcale nie rychło" ten atak nastąpił i że gdyby wcześniej uderzono kawalerią na Szekelyego odniesiono by większy sukces. Skądinąd jednak wiemy, że to Dąbrowski powstrzymał Madalińskiego. Pisał potem Dąbrowski do Kościuszki: "Zawsze mężny generał Madaliński i w tej okazyi nie omieszkał dobry dać z siebie przykład naszemu żołnierzowi. Gdy kawaleryja podczas kanonady i szturmu zupełnie nieczynna była, tak był niecierpliwy, że się koniecznie pod ogniem nieprzyjacielskiej artyleryi przez Brdę przeprawić chciał. Ledwom go w tej odwadze wstrzymać mógł, obawiając się, by ogień nieprzyjacielskiej artyleryi mu nie szkodził. Podszedł wreszcie do dwóch armat i póty z nich osobiście strzelał, póki nieprzyjacielskich do wstrzymania ognia nie przywiódł". Mamy więc wiarygodne wytłumaczenie spóźnienia w atakowaniu Szekelyego; mamy też mimowolny piękny hołd dla zachowania się generała Madalińskiego w bitwie. Przyprowadził wtedy Madaliński ze swej szarży dużo jeńców. Niemała jednak część korpusu Szekelyego zdołała się uratować, uszła wraz z armatami do Grudziądza. W Bydgoszczy zdobyto dwa ogromne magazyny wojskowe, nałożono na miasto kontrybucję - 60 000 złp. Poza tym w ręce zwycięzców dostało się podczas walk w Wielkopolsce około 200 tys. złp "w różnych wypadkach" - jak napisze Dąbrowski. Sam on, kreśląc po latach opis całej wyprawy, napisze, że jemu osobiście dostał się w podziale portret Fryderyka II "w swojej wielkości", wzięty z ratusza bydgoskiego, oraz kilka kart geograficznych. Odebrano przysięgę od mieszczan, zacierano wszelkie ślady - krótkiego tu niemieckiego panowania, zrzucano orły pruskie. Mieszkańcy miejscowi częstowali żołnierzy, czym mogli. Dąbrowski poszedł teraz z Madalińskim na Toruń. Droga była trudna. Nieustanne deszcze, rozmokłe trakty, żołnierze brnęli w błocie nad Wisłą. Wysłana przodem kawaleria szukała promów lub łodzi, ale niewiele ich znalazła. Rozhulał się wiatr i znosił statki na Wiśle daleko od zamierzonego celu. Wszystko to sprawiło, że po przeprawie wojsko się rozproszyło, korpusy maszerowały oddzielnie pod Toruń. Otoczono i zablokowano miasto kawalerią i szykowano się do szturmu. Nadeszły jednak groźne wieści o nadciągającej odsieczy, a wkrótce i ją samą ujrzano pod murami Torunia. Prusacy tak byli pewni szturmu, że nie próbując bitwy na przedpolu miasta, schronili się za mury, szykując się do obrony. Dąbrowski postanowił utrzymywać ich w tym mniemaniu: zostawił kawalerię i trochę strzelców pod dowództwem Madalińskiego i Sokolnickiego dla niepokojenia miasta, sam zaś 12 października uznał szturm za niemożliwy, przeprawił się z powrotem przez Wisłę i zarządził odwrót do Bydgoszczy. Madaliński spisał się dzielnie: przez kilka dni trzymał w szachu przeważające siły nieprzyjaciela, nie wypuszczając ich z miasta, pozorując obleganie Torunia wielkimi wojskami, dając możność Dąbrowskiemu wycofania się aż pod Włocławek z całym ogromnym, prawie z 200 wozów złożonym taborem. Dopiero wtedy kazał mu Dąbrowski zwinąć obóz pod Toruniem i udać się na spotkanie kolumn pruskich w Łowickiem, sam zaś szybko maszerował do przepraw przez Bzurę. Na spieszny odwrót Dąbrowskiego z Wielkopolski wpłynęły groźne wieści nadchodzące z Wwarszawy. Suworow rozbił dywizję powstańczą Sierakowskiego pod Terespolem, a wkrótce Fersen w nieszczęsnej bitwie pod Maciejowicami wziął do niewoli Kościuszkę i zniósł dowodzony przez niego korpus. Prusacy znowu przecięli drogę Dąbrowskiemu. Wszystkie siły polskie koncentrowały się do obrony stolicy. Aby umożliwić bezpieczny powrót Dąbrowskiemu, wysłano księcia Józefa i generała Kołyszkę, którzy zaatakowali oddziały pruskie wzdłuż Bzury. Natknęli się oni na ciągnące ze wszystkich stron dywizje nieprzyjaciela. Madaliński przerąbywał się zbrojną ręką za Dąbrowskim. Ten ostatni, chroniąc tabory, nie wdawał się w bitwy, lecz szedł konsekwentnie do przepraw. Dochodziło do dramatycznych momentów, kiedy to na dzień przed przeprawą przez Bzurę oba wrogie wojska znalazły się, nie wiedząc o sobie, na biwakach, zaledwie o kilka kilometrów od siebie. Dąbrowski wysłał jednak rozpoznanie, które zawiadomiło go o obecności nieprzyjaciela. Natychmiast zwinął obóz i mimo ciemności o północy ruszył dalej. Madalińskiemu powierzono wtedy osłanianie tyłów korpusu i całego taboru. Zdołano oderwać się od Prusaków - oddziały ich nadeszły, kiedy Polacy okopywali się na prawym brzegu Bzury pod Brochowem. Dąbrowski zostawił dowództwo korpusu Rymkiewiczowi, sam zaś odjechał do Warszawy. W czasie kiedy Madaliński i Dąbrowski walczyli w Wielkopolsce, wojska carskie spychały od wschodu insurgentów i tłumiły ogniska walki. Już w połowie sierpnia upadło Wilno, a w połowie września na teatrze wojny pojawił się Suworow. Nadciągnąwszy z Ukrainy, odrzucił Sierakowskiego pod Krupczycami, zniósł pod Terespolem, parł na Warszawę, dążąc do połączenia się z działającym tu korpusem rosyjskim Fersena. Aby nie dopuścić do połączenia się tych sił, postanowił Kościuszko rozbić każdą z nich z osobna. Ze swymi około 8000 ludzi wydał bitwę 14-tysięcznemu korpusowi Fersena pod Maciejowicami. W myśl planów Naczelnika walkę miało rozstrzygnąć nadejście 3,5-tysięcznej dywizji Ponińskiego, która by zaatakowała Rosjan od tyłu. Poniński jednak spóźnił się; korpus polski został rozbity, tracąc przeszło 4000 ludzi. Kościuszko dostał się do niewoli. Połączone pod dowództwem Suworowa siły rosyjskie (25 tys. ludzi) uderzyły wprost na Warszawę. W ciemnościach jesiennego poranka, 4 listopada o godzinie szóstej uderzył Suworow na okopy Pragi. Rozpaczliwy opór nie zdał się na nic; Praga padła. Dwa dni później kapitulowała przed Suworowem i Warszawa. W myśl układów wyjść z niej miały wszystkie oddziały wojskowe. Rosyjski wódz z paradą wkroczył do stolicy. Według świadectwa generała Dąbrowskiego, Madaliński osobiście brał udział w walkach na Pradze w obronie tamtejszych okopów. Wraz z bohaterskimi niedobitkami przeprawił się przez Wisłę i uczestniczył w tej nieszczęsnej radzie, na której postanowiono kapitulację i ewakuację wojsk z Warszawy. Jedni chcieli jeszcze oprzeć się na resztkach armii powstańczej, gromadzącej się koło Grójca, i prowadzić dalsze działania. Nad Pilicą operował Dąbrowski i około niego można było zbierać rozbitków. Sam generał Dąbrowski radził wycofywać się w Krakowskie albo wkraczać do Wielkopolski, a w ostateczności przerzynać się na Saksonię i do Francji. Inni już wprost do Francji chcieli wyjeżdżać. Madaliński ze swoją brygadą pociągnął z Warszawy na południe, do Białobrzegów, i dalej do Gostomii. Nie poznał go tu Dąbrowski: ten tak zawsze pełen jeszcze werwy człowiek był najwyraźniej załamany: "zamiast wzbudzenia męstwa nie mówił o niczym jak tylko o zdradzie i rozpaczy". Przyjaciele obawiali się o jego życie; natrafiono nawet jakoby na ślady jakiegoś spisku, którego celem miało być porwanie Madalińskiego i wydanie go w ręce nieprzyjaciela jako tego, który był inicjatorem całego ruchu powstańczego. Madaliński ostrzeżony o tym, wyjechał potajemnie z obozu i udał się do Galicji, tam pragnąc się uchronić przed niebezpieczeństwem. Jego brygada przeszła pod komendę Dąbrowskiego. Niedobitki armii polskiej, przerzedzone i zdziesiątkowane przez dezercję, rozchodzenie się całych oddziałów, dotarły do Radoszyc, gdzie pod naporem wojsk rosyjskich uległy ostatecznemu rozproszeniu. "Najjaśniejsza Imperatorowa zadufana w sprawiedliwość swej sprawy" wraz z dwoma aliantami uznała "za rzecz koniecznie potrzebną, aby [Polska]... między trzy pograniczne mocarstwa całkiem była podzielona". Madaliński zdołał przetrwać na wolności w Galicji aż do stycznia 1795 roku. Król pruski nalegał na cesarza austriackiego o wydanie mu tego buntownika. Wreszcie wyśledzono Madalińskiego w pogranicznej miejscowości, pojmano i przewieziono natychmiast pod silną strażą do klasztoru paradyskiego, a następnie traktem na Piotrków do Wrocławia, dokąd dotarł 11 stycznia. Dwa tygodnie trzymano go pod ścisłą strażą, niespokojnego o los swój i swoich najbliższych. Gdy pewnego ranka wywołał go oficer i z szacunkiem wprawdzie, ale pod szpadą, prowadził do komendanta, nic dobrego nie spodziewał się generał po tym spotkaniu. Trudno też wyrazić jego radość, gdy oznajmiono mu, że jest wolny. Nie pozwolono mu jednak wyjeżdżać z Wrocławia, a w samym mieście musiał się na własny koszt utrzymywać. Dowiedział się wkrótce, czemu zawdzięczał wolność. Otóż jeszcze podczas oblężenia Warszawy zatrzymali Polacy w areszcie żonę posła pruskiego w Warszawie, Buchholza starościankę Hawersztyńską. Zdołała ona dotrzeć wówczas do Madalińskiego, a ten wzruszony jej niedolą wyrobił jej u Kościuszki paszport, o który wtedy było bardzo trudno, i wyprawił do granicy. Dał jej nawet do eskorty swoich jeźdźców. Wdzięczna starościanka (faworytka zresztą króla pruskiego) zachowała o nim dobrą pamięć. Kiedy teraz dowiedziała się o niedoli swego dobroczyńcy, pospieszyła do króla i wyrobiła Madalińskiemu przynajmniej wolny areszt. W ten sposób przetrwał generał do ostatnich dni maja... Lato zaczęło dopiekać słońcem, kiedy Madaliński otrzymał wolność, ale znów ograniczoną: nie wolno mu było wracać w granice dawnej Rzeczypospolitej. Tym razem krótko cieszył się większą swobodą. Wystarczył bunt w Berlinie, zamieszki, kiedy rzemieślnicy walczący z wojskiem na ulicach stolicy wołali "wiwat Madaliński", by go osadzić w twierdzy magdeburskiej. Przyczyny tych nagłych zwolnień i powtórnych aresztowań należy szukać w polityce międzynarodowej. Przede wszystkim w samej Polsce daleko było do uspokojenia umysłów. Długo jeszcze w Wielkopolsce mimo amnestii operowały oddziały partyzanckie, wywodzące się z powstania. Długo tu jeszcze na dźwięk nazwiska Madalińskiego ożywały serca i trzeba było specjalnego komunikatu, że Madaliński został aresztowany, gdyż pojawiali się fałszywi - pod jego nazwisko się podszywający - wodzowie. Król pruski musiał dbać o uspokojenie swych dopiero co zaprzysiężonych poddanych. W identycznej sytuacji była Austria i Rosja. Z dyplomatycznych knowań wywiodła się późną wiosną 1795 r. i zaczęła się szerzyć po kraju wieść o planowanej przez Prusy i Francję akcji wojenno-insurekcyjnej w Polsce, wymierzonej przeciwko obu dworom cesarskim: austriackiemu i rosyjskiemu. Na czele Polaków stanąć miałby właśnie Madaliński, przy czym Prusy nie precyzowały bynajmniej, co konkretnie mogłyby dać w przyszłości Polsce z ziem zagrabionych przez siebie. Za to szafowano szczodrze obietnicami nabytków ziem polskich zaborów austriackiego i rosyjskiego. Wiadomość o tych planach natychmiast doszła do imperatorowej, wywołując jej replikę: "jeśli gruby Gu [Wilhelm, król pruski] puści na mnie swego ciemięgę Madalińskiego, ja mu wypuszczę (...) Kościuszkę..." Sprawa zresztą upadła - Prusy szybko (poza plecami i wbrew Francji) dogadały się z Rosją. Później nazwisko Madalińskiego wypłynie przy innej okazji. Po upadku powstania kościuszkowskiego różnymi drogami przedarło się mnóstwo Polaków także na południe do Turcji, na Wołoszczyznę i do Mołdawii. Tu także napływali i ci, którzy przedtem przebili się na zachód, ściągani teraz wieściami o nowej wojnie Turcji z Rosją nad Prutem. Tworzono plany Legionów, zabiegano o pieniądze i broń. W myśl tych planów starczyłoby 15 tysięcy lekkiej konnicy tureckiej jako sukurs dla przewidywanej potężnej insurekcji antyaustriackiej w Galicji. Korpus taki miałby działać w trzech kolumnach, z których jedna miała zasłaniać Chocim i obserwować Rosjan, dwie inne miały wtargnąć do Galicji i opanować Lwów, a potem Kraków. Projektanci, przypominając sobie szybkość pochodów tatarskich, ręczyli, że dzięki znajomości kraju będzie można przejść w 40 godzin do Lwowa. Zagarnąwszy tam arsenał, zapasy amunicji i kasy, skupiwszy lud zbrojny, miano rozpocząć działania przeciwko Rosji. Na czele wojsk m.in. stanąć miał właśnie generał Madaliński. Rzecz jednak pozostała w sferze projektów. W 1797 r. pod włoskim niebem wysuwana była jego kandydatura na wodza wojska polskiego w służbie rewolucyjnej Francji. Dowództwo to dostał, jak wiemy, J. H. Dąbrowski. Madaliński wrócił w domowe zacisze, osiadł w swym Przybyszewie nad Pilicą, otoczony liczną gromadką dzieci. Dożył tu do 1805 r. W miejscowym kościele był jego pomnik dłuta Syrewicza, marmurowy, serce przeniesiono do Lubani. Nigdy jego ojciec do zbyt majętnych się nie zaliczał; przed swoją śmiercią zapisał franciszkanom w Śremie 2000 florenów i jako dobrodziej klasztoru wraz z żoną został tam pochowany. Ale jego syn bohater naszego opowiadania, Antoni, już tylko miał dzierżawy, a po sześćdziesięciu sześciu latach życia, u schyłku dni swoich, był dziedzicem m. in. trzeciej części dóbr Kieszków, Cerekiew i Zotopolice, a w innym kompleksie Przybyszewa, Lubani i Porow. Poza tymi wtórnymi przekazami nie znajdujemy nigdzie wzmianek, co jeszcze stanowiło podstawę bytu jego dużej, bo 10-osobowej rodziny. Nie zdołaliśmy także stwierdzić, kiedy założył rodzinę. W Herbarzu Boniecki pisze, że dzieci Madalińskiego żyły prawdopodobnie w trzydziestych latach XIX wieku, co oznaczałoby, że ożenił się dopiero w osiemdziesiątych latach XVIII wieku, czyli około pięćdziesiątego roku życia. Koniec