Jerzy Andrzejewski Niby gaj 1958 - Irenie Szymańskiej Suchy kwiecień, mokry maj, Będzie żyto niby gaj. Przysłowie ludowe. Stałem się ostatnio szczególnie wrażliwy na hałasy. Dawniej wcale mi nie przeszkadzały, mogło za ścianą ryczeć cudze radio, ulicę z jej wściekłymi zgrzytami, piskiem i dudnieniem mogłem mieć w pokoju, żadnego to na mnie nie robiło wrażenia, potrafiłem się odciąć i słysząc nie słyszeć. Teraz się to odmieniło, wszystko mi przeszkadza, podejrzewam, że nawet westchnienie myszy może mnie dosięgnąć. Zastanawiałem się niejednokrotnie, skąd mi się wzięło to uczulenie na dźwięki z zewnątrz. Nigdy nie miałem słuchu absolutnego, ale dobry, a nawet więcej niż dobry miałem na pewno. Tymczasem w ostatnich czasach ten mój więcej niż dobry słuch począł się wyraźnie pogarszać. Oczywiście, daleko mi do głuchoty, myślę, że głuchota mi nie grozi, przynajmniej lekarz, którego się radziłem, zapewnił mnie, że żadnych poważniejszych zmian w moich uszachnie ma i wcale się na nie nie zanosi, jednak fakt, że słyszę coraz gorzej, nie ulega wątpliwości. Czemu zatem przy więcej niż dobrym słuchu byłem na hałasy uodporniony, a teraz, leciutko przygłuchy, chorobliwie reaguję na każdy dźwięk? Nic z tego nie rozumiem. Mój lekarz także tego objawu nie potrafi wyjaśnić. Mówił o nadwątleniu systemu nerwowego oraz wzmożonej pobudliwości. Powiedzmy, chociaż nie jestem tego pewien. Już choćby to samo, że wszyscy się teraz uskarżają na nerwy, każe mi się mieć na baczności. Zresztą ani nadwątlony system nerwowy, ani tak zwana wzmożona pobudliwość nie wydają mi się przekonywającym wyjaśnieniem podstawowego, jak już wspomniałem, faktu, że hałasy poczęły mnie drażnić wówczas dopiero, gdy je zacząłem gorzej słyszeć. Przez pewien czas sądziłem, że być może irytuje mnie niepełne, przytłumione i jakby zmatowiałe odbieranie głosów i dźwięków. Może w stan niepokoju wtrąca mnie daremne pragnienie, aby dogonić zanikające głosy tego świata i usłyszeć je wszystkie razem oraz każdy z osobna w ich pełnym, dobrze mi jeszcze pamiętnym brzmieniu? Może zniekształcenie rozdrażnia mnie i przygnębia? Takie to sobie zadawałem pytania (ciesząc się nawet, że stać mnie na żywą siłę pragnień), wkrótce jednak pojąłem, że dzieje się ze mną zupełnie nie tak, bowiem po uważniejszym zastanowieniu musiałem dojść do przekonania, że nie za utraconą pełnią dźwięków tęsknię, lecz za ciszą, ciszy potrzebowałem bezpiecznej jak sen bez snów i trwałej jak kamień. Snułem wobec tego dociekania dalej: może we mnie burzyły się dawniej ogromne hałasy i one głuszyły wrzawę świata, czyniąc ją obojętną dla słuchu więcej niż dobrego, a teraz wszystko, co sprzeczne, gwałtowne, wściekłe i namiętne, zdrętwiało we mnie i chodzę już tylko z martwą ciszą, niemy i pusty jak wygaszony piec, ciszę nosząc w brzuchu i dlatego ciszy dokoła spragniony? Tu jednak, przy tak drastycznie postawionym pytaniu, zatrzymywałem się wiedziony zdrowym i naturalnym odruchem sprzeciwu. Oszalałeś, człowieku! Wcale w twoim brzuchu nie jest pusto, przysięgam, że nie. Sprzeczne, gwałtowne, wściekłe i namiętne hałasy, one również, jak dawniej, w tobie się kotłują, tyle tylko, że gorzej słysząc — potrzebujesz skupienia, ciszy. Oczywiście, dawniej ciszy nie potrzebowałem, a teraz potrzebuję, to wszystko. A skąd mi się to wzięło, nie wiem. I szczerze mówiąc nie muszę wiedzieć, a w każdym razie nie muszę się zmuszać, żeby wiedzieć. Życie bez szczypty uległej nieświadomości smakuje jak rzemień. Przy okazji chciałbym wyjaśnić, że stanowczo wypowiadam się za niezależnością myślenia i zarozumiałe poczucie tak zwanej pełnej świadomości nazywam urojeniem, jasne, że wówczas i rzemień może smakować jak chleb. Jeśli o mnie chodzi — nie życzę sobie, abym rzemień brał za chleb. Mogę gorzej słyszeć, mogę cierpieć z powodu mojego uczulenia, ale nie chciałbym się znaleźć poniżej zdrowego rozsądku. Każdy człowiek powinien strzec swojego pióropusza. Z początkiem bieżącego roku otrzymałem z puli Pana Premiera przydział na nowe mieszkanie. Do tej pory mieszkałem więcej niż skromnie, w kawalerce bez kuchni i łazienki, i prawdopodobnie długo bym jeszcze w tym przyjemnym skądinąd pokoiku pozostał, gdybym nie musiał się poddać operacji wycięcia woreczka żółciowego, co z kolei spowodowało konieczność poddania się przez dłuższy czas rygorom dość ostrej diety, a ponieważ ta byłaby niezwykle trudna, właściwie niemożliwa w moich dotychczasowych warunkach mieszkaniowych bez kuchni i stałej pomocy domowej, więc te względy, natury, że tak powiem, ludzkie], zadecydowały, iż z wspomnianej puli Pana Premiera dostałem w świeżo wykończonym bloku przy ulicy Belwederskiej mieszkanie dwupokojowe z kuchnią i łazienką. Oczywiście czekało mnie wiele drobnych i większych kłopotów nieodłącznie związanych z wszelką przeprowadzką, jednak radość z nowego mieszkania oraz pewność, że higienicznemu trybowi życia (a bardzo sobie cenię podobny tryb życia) nic już nie zagraża, wynagrodziły mi wszystko, co w chwilach niedoceniania życzliwości losu skłonny byłem uznać za stratę czasu i materialny uszczerbek. Streszczając się powiem tyle tylko, iż zamieszkałem na Belwederskiej z początkiem marca, a i w tym czasie udało mi się znaleźć dzięki znajomym dochodzącą gosposię, więc już siódmego marca — mam to zanotowane w moich Dziennikach — zabrałem się do pracy z owym szczególnym uczuciem radości znanej każdemu pisarzowi, który nie czeka na zwodnicze chwile natchnienia, lecz pracuje stale, uważając — i słusznie — za niepowrotnie stracony każdy dzień niezdolny wylegitymować się bodaj jedną stronicą. Jakkolwiek budzi to nieraz niewybredne żarty moich kolegów po piórze, nie ukrywam, że dzięki wrodzonym skłonnościom oraz silnej woli bardzo mi odpowiada unormowany tryb życia. Nie palę, nie piję, nie jestem rozrzutny w lekkomyślny sposób, lecz i nie skąpy, pracuję regularnie osiem godzin na dobę, sen mam dobry i wcale się nie wstydzę, że nie zmieniam kochanek oraz poglądów. Jestem stały w uczuciach, można na mnie polegać, jest zatem rzeczą aż nadto zrozumiałą, że i ze swojej strony skłaniam się przede wszystkim ku takim ludziom oraz myślom, którym można zaufać. Zdaję sobie sprawę, że naszkicowany tutaj mój autoportret nie jest pełny, nie on jednak w tym wypadku jest celem, liczę poza tym na domyślność czytelników w przekonaniu, że gra ich wyobraźni podąży we właściwym kierunku, jeśli bowiem świadomy jestem. pewnych luk w niniejszej relacji, to równocześnie śmiało mogę wszystkich zainteresowanych moją twórczością oraz osobą zapewnić, że pozostawiając puste miejsca niczego w nich nie przemilczam i nie zatajam. O moim obecnym uczuleniu na hałasy powiedziałem wszystko. Odradzam brzydki zwyczaj my szkowania pomiędzy wierszami. Zawsze chciałem być pisarzem jednoznacznym i sądzę, że nigdy się tej zasadzie nie sprzeniewierzyłem. O wydarzeniu, które wynikło na skutek mojego uczulenia, też będę pisać jednoznacznie. Nie odpowiadam za ludzi złej woli i chorej wyobraźni. Świat jest jednoznaczny, może to jest przeciwko mnie, ale stół jest stołem, ziemia — ziemią, a także i wszelki hałas — żeby postawić kropkę nad „i" — jest tylko i niestety tylko hałasem, na który z niewiadomych dla mnie przyczyn jestem od pewnego czasu uczulony. Okna mojego nowego mieszkania wychodzą na teren jeszcze nie uporządkowany, lecz, jak mnie zapewniają w administracji bloków, wertepy te, gdzieniegdzie porośnięte trawą oraz pełne śladów świeżej budowy, zostaną niebawem doprowadzone do porządku, przybierając kształt nowoczesnego podwórka-parku. W odległości trzystu mniej więcej metrów od mego bloku zaprojektowana jest budowa wzorowego przedszkola, na razie znajduje się tam płytka glinianka. Mieszkam na parterze. Przed szerokim oknem mojego pokoju do pracy rośnie chyba cudem ocalały młodziutki kasztan i kiedy spoglądam na jego samotność jeszcze zimową — ogarnia mnie wzruszenie, że z pierwszą wiosną będę miał tuż obok, prawie na wyciągnięcie ręki, zieleń młodych, kleistych listeczków. Kocham piękno przyrody, lecz bez przesady. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem ten kasztan, ucieszyłem się nim i z innej jeszcze przyczyny. Nie ukrywam, że najpoważniejszą troską towarzyszącą mi przy zmianie mieszkania był lęk, że nowe może się okazać hałaśliwe. Otóż obecność młodego drzewka tuż przy moim oknie wydała mi się niejako rękojmią, że cisza tutaj będzie doskonała. I rzeczywiście z początku wszystko zdawało się potwierdzać moje nie całkiem, co przyznaję, na rozsądku oparte nadzieje. Hałasy z Belwederskiej dochodziły do oficyny bardzo przytłumione i zapewne dzięki mojemu osłabionemu słuchowi sprawiały wrażenie raczej odległego szumu morza niż ulicznego jazgotu. Również i budowa bloku okazała się dostatecznie solidna, aby życie najbliższych sąsiadów nie siedziało mi w uszach. Po dwóch miesiącach spędzonych w lecznicy i po późniejszym rozgardiaszu przeprowadzkowym szybko wracałem do stanu skupienia, który jest mi nieodzowny przy pracy. Moich głosów wewnętrznych — że odwołam się do ryzykownego patosu — nie mącił żaden natrętny dysonans z zewnątrz, żyłem w ciszy, a one żyły we mnie. Według zapisków z moich Dzienników dwóch chłopców zjawiło się po raz pierwszy na podwórku dwudziestego szóstego marca, po południu, pomiędzy czwartą a piątą, dobrze to pamiętam. Krótka poobiednia sjesta oraz kawa, którą zwykłem pijać tylko raz dziennie, użyczają tym moim godzinom popołudniowym szczególnej żywości myśli, najlepiej mi się o tej porze pracuje. Tak więc i tego dnia, z uczuciem pewności, że mi się powiedzie, zabierałem się akurat do pokonania pewnej nieustępliwej trudności w sytuacji powieściowej, która mi się jakoś zasupłała, gdy naraz rzuciło mną, jakby tuż obok rozerwała się bomba. To nie był krzyk, to nie było wycie ani wrzask, także i nie ryk, to było wszystko razem: i krzyk, i wycie, i wrzask, i ryk, wszystko razem zbite w ogromną kupę hałasu, i jeszcze więcej. Do tej pory nie jestem w stanie pojąć, w jaki sposób i jakimi środkami "dwóch jedenastolatków kopiących piłkę mogło się stać przyczyną tak niewiarygodnego zgiełku. Dwaj jedenastoletni chłopcy, podkreślam, że było ich tylko dwóch, zażarcie i tuż pod moim oknem kopali piłkę, tylko tyle, drobiazg, mała rzecz, sztubacka zabawa. Robili wrażenie bliźniaków. Obaj rozczochrani blondyni, ruchliwi jak płomyki, podobnie ubrani: w granatowych welwetowych spodniach, w trampkach i swetrach, zdziałali w zakresie dźwiękowych nieszczęść więcej, niż najbogatsza wyobraźnia potrafi ogarnąć. Rozmiary mojej klęski były straszliwe. Ale spuśćmy na to zasłonę. Obcy mi jest ekshibicjonizm. Tylko, cholera, z tymi nerwami! Wczoraj, jak przyszła Halinka, nie wyszło dobrze. Powiedziałem ogólnikowo, a w szczegółach odwołując się do naszego wspólnego języka, że jestem przepracowany. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy kwiatem agawy jest aloes, czy też odwrotnie. Wstydziłem się pytać w okolicznościach niezupełnie dla mnie korzystnych, ale chyba aloes to jest to, co kwitnie raz na sto lat i potem zostaje tylko suchy badyl. Męczą mnie też sny. Prawie co noc śnię samego siebie, nie widzę siebie, ale wiem, że jestem bardzo blisko, zamknięty w małym ciemnym pokoju bez okna, idę w tamtą stronę także po ciemku, jestem i tu, i tam, aż nagle, kiedy już stoję przed niewidocznymi drzwiami, ogarnia mnie strach, chcę uciec, ale nie mogę, jestem wrośnięty w ciemności, więc zaczynam się szarpać i zaczynam krzyczeć, a wtedy ten drugi, przyczajony w pokoju obok, również zaczyna krzyczeć. Rozumiem, że można we śnie krzyczeć, ale krzyczeć za dwóch? Rano jestem zmęczony. Następnego dnia, też pomiędzy czwartą i piątą, przyszli i ci dwaj, i jeszcze dwóch nowych, we czwórkę kopali piłkę, nie udało mi się, oczywiście, rozwikłać trudności, które zasupłały moją sytuację powieściową. Dwudziestego ósmego marca chłopaków było sześciu. Kopali piłkę aż do zmierzchu. Od ich krzyków włos mi się jeżył, koniuszki uszu piekły jak oparzone, sytuację powieściową widziałem coraz fatalniej zagmatwaną, myślę, że w podobny sposób musiały wrzeszczeć owe wieprze ewangeliczne, kiedy wstąpiły w nie diabły. Zaś dwudziestego dziewiątego — też mam tę datę zanotowaną w moich Dziennikach — zjawił się ON. Wydał mi się cokolwiek starszy od pozostałych, co najmniej trzynastoletni, od razu zauważyłem, że w przeciwieństwie do kolegów ciemne włosy miał starannie przystrzyżone na krótkiego jeżą, też był w trampkach, ale nie w spodniach welwetowych jak tamci, tylko w obcisłych i wąziutkich farmerkach i w kraciastej koszuli. Od razu, to też zauważyłem, począł całą szóstką chłopców komenderować. Nie znam się na piłce nożnej, odniosłem jednak wrażenie, że gra tego dnia była na wyższym niż poprzednio poziomie. Z sześciu chłopców nowy dobrał sobie tylko dwóch, za to chyba najlepszych, musiał mieć dobre wyczucie, kto ile jest wart, ponieważ jego trójka natychmiast podjęła inicjatywę i przez cały czas miała wyraźną przewagę nad czwórką pozostałych graczy. Co do hałasu... nie, nie chcę analizować swoich przeżyć, na temat mego uczulenia powiedziałem może nie wszystko, lecz z pewnością tyle akurat, ile w granicach szczerej wstrzemięźliwości powiedzieć należało. Sztuka według mnie polega na przezwyciężaniu siebie i swoich słabości, a nie na ich publicznym wybebeszaniu, dlatego wcale nie mam odstających uszu i nikt nie śmie puszczać plotek, że lubię robić miny przed lustrem. Miny robi Alfred, ja nie robię min. Słusznie powiedziała Beatrycze, córeczka Artura S., kiedy ten, nie wiadomo dlaczego, chciał wyrwać w Łazienkach jakiś korzeń, „nie wyrywaj korzeni, tatusiu — powiedziała — bo to są nóżki drzewa". Te chłopaki miały diabelsko silne nogi, owszem, wyrywałem nogi muchom, ale kiedy byłem dzieckiem, teraz nie wyrywam, a ponieważ dnie z nadchodzącą wiosną się przedłużały, więc i mecze przeciągały się coraz bardziej, prawie zawsze aż do zmierzchu. Ten nowy miał na imię Michał. Jestem obiektywny i muszę mu oddać sprawiedliwość, że był bardzo dobrym zawodnikiem, świetnie kopał piłkę, a zawsze grał w ataku. Z mego punktu obserwacyjnego, to znaczy z fotela, który przysuwałem pod okno, osłaniając się jednak ze zrozumiałych względów zsuniętą cokolwiek portierą, zauważyłem, że Michał cieszy się wśród kolegów dużym autorytetem. Objął nad nimi władzę tak lekko, jakby leżała na ziemi. A ja nie tylko odłożyłem do niewiadomych czasów rozwikłanie zasupłanej sytuacji powieściowej, ale nawet telefony przestałem odbierać, nie dlatego, oczywiście, żebym chciał unikać ludzi, zrozumcie jednak, że nawet na chwilę nie mogłem stracić z oczu meczu rozgrywającego się pod moim oknem. Nie lubię dentysty, bo kiedy wierci, to nigdy nie wiem, w którym momencie zaboli. Siedząc przebieg gry, nauczyłem się prawie nieomylnie przewidywać, w jakim momencie wrzawa, zresztą nieustanna, nagle się nasili, z nóg odgadywałem napięcie namiętności. Dla własnego użytku nazwałem tę metodę samoobrony stanem pogotowia. Utrzymywałem się w nim od momentu pojawienia się na podwórku pierwszego chłopca aż po zejście z boiska ostatniego. Trudno mi stwierdzić, w jakim stopniu dzięki tej metodzie zostały mojemu uczuleniu oszczędzone wstrząsy nazbyt silne, natomiast pewnym jest, że jeśli w tym godnym pożałowania nieszczęściu zostało mi cokolwiek oszczędzonym, to niepewność i zaskoczenie. Żyłem cierpiąc, lecz żyłem świadomie (cenię zdania wyrażające w niewielu słowach istotę rzeczy). Pewnego dnia, już w kwietniu, przydarzył się incydent drobny wprawdzie, lecz bardzo charakterystyczny, ponieważ okazało się, że nie tylko ja jeden spośród lokatorów bloku stałem się z moim uczuleniem ofiarą chłopięcych zabaw. Właśnie młodzi futboliści zebrali się swoim zwyczajem pod moim oknem, ja już zająłem miejsce w fotelu i mecz miał się za chwilę zacząć, gdy usłyszałem, że na pierwszym piętrze otwiera ktoś okno i zaraz potem rozległ się głos kobiecy, bardzo spokojny, nawet z akcentem prośby. „Chłopcy — mówiła ta kobieta — czy nie moglibyście się bawić trochę dalej, mój mąż jest niezdrów i bardzo go męczą hałasy." Dosłownie przestałem na moment oddychać z wrażenia. I co teraz, co się teraz stanie? Odejdą i wróci błogosławiona cisza? Moja niepewność trwała nie dłużej niż wstrzymanie oddechu. Chłopcy, zupełnie nie zainteresowani osobą, która się do nich zwróciła, spojrzeli po sobie trochę jakby zdziwieni, lecz nie nadmiernie, tak sobie, zwyczajnie, po czym Michał głosem także zwyczajnym powiedział: „Podawaj, Andrzej!" Andrzej, rumiany blondynek z drużyny czwórkowej, kopnął piłkę, i ja już wiedziałem, że zaraz buchnie we mnie wrzask, krzyk, wycie, ryk, wszystko razem i jeszcze więcej. Tak się też stało. Wspominam o tym zdarzeniu także i dlatego, iż dzięki niemu uniknąłem przykrości, na jakie niechybnie mogłem się narazić, przyznaję bowiem, że do tego dnia niejednokrotnie nosiłem się z zamiarem, aby przy pierwszej sprzyjającej okazji porozmawiać przyjacielsko z chłopcami, i byłem prawie pewien, że zdołam we właściwy sposób trafić do ich rozsądku i dobrej woli. A poza tym... o, już od paru minut przeczuwałem, że wpadnę w dziurę, ilekroć ma się tak stać, że nie będę wiedział, co zrobić z zaczętą myślą, bo nagle, jakby nożem ucięło, i w głowie pustka, właściwie nie pustka, tylko buczenie wszerz, to, że to nastąpi, och, jak ja nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, batogami bym gołe tyłki tłukł, właściwie największą frajdę zrobiłby mi koniec świata, upiję, urżnę się, och, jak się upiję, a potem na czworakach stanę przed lustrem i będę wyć — — — — — — — Cały plan obmyśliłem bardzo dokładnie. Wydał mi się doskonały, ponieważ nie narażał mnie na żadne ryzyko, niczego nie mogłem stracić, natomiast zysk w razie powodzenia mógł być ogromny. Zdarzało się niekiedy, jakkolwiek nieczęsto, że Michał przychodził pierwszy. Nudził się wówczas wyraźnie, spacerował pod moim oknem z rękoma wbitymi w kieszenie farmerek, z miną niby to obojętną, ale widać było, że jest niezadowolony, i to jego niezadowolenie i zniecierpliwienie przejawiały się w ruchach coraz bardziej niedbałych, a także w obojętnym kopaniu kamyków, których pełno było na nie uporządkowanym dziedzińcu. Otóż podobną okazję postanowiłem przy pierwszej sposobności wykorzystać do moich zamierzeń. Niestety, od momentu kiedy wspomniany plan ostatecznie się we mnie skrystalizował, musiałem na tę okazję czekać dość długo. Jeśli Michał pojawiał się na boisku pierwszy, to wcale nie dlatego, że chciał być pierwszym. Przeciwnie, wiedziony zapewne instynktem wodza, unikał podobnej sytuacji i jego czekanie na kolegów było tylko wynikiem zbiegu okoliczności, że akurat tamci o kilka minut się spóźnili. Tak więc dopiero gdzieś w pierwszej połowie maja mogłem podnieść się z mego fotela i bez pośpiechu otworzyć okno. Michał stał obok z rękoma w farmerkach, doskonale obojętny, i chociaż musiał zauważyć, że otworzyłem okno, wcale w moją stronę nie spojrzał. — Dzień dobry, Michał — powiedziałem. — Michał ci na imię, prawda? Owszem, teraz spojrzał, lecz bez pośpiechu i cienia zainteresowania. Po raz pierwszy widząc go z tak bliska, zauważyłem, że ma lekkiego zeza, co — muszę przyznać — jego ciemnym, raczej małym, ale bardzo ciekawym oczom dodawało szczególnego uroku. Usiadłem na parapecie, ponieważ nienaganny spokój oraz napięcie umysłu osiągnąłem kosztem przykrego drżenia nóg, kolana miałem jak z wiórów. — Mam do ciebie prośbę, Michał — powiedziałem — zdaje się, że jesteś najstarszym wśród swoich kolegów, dlatego do ciebie się zwracam. Mnie, oczywiście, wasze mecze nic a nic nie przeszkadzają, lubię piłkę nożną, sam uprawiałem dawniej ten sport, ty, na przykład, moim zdaniem masz duże zadatki na świetnego zawodnika, ale czy nie moglibyście swoich meczów rozgrywać trochę dalej od domu? Wciąż z rękoma w farmerkach, lewą nogę ugiąwszy nieco w kolanie, patrzył na mnie wprawdzie bez życzliwości, lecz również i bez śladu wrogości. — Na tamtym, na przykład, końcu podwórza też jest dobry teren — powiedziałem. Na to on krótko: — Nie, tu jest lepszy. Od razu zrozumiałem, że dyskusję na ten temat uważa za skończoną, z miejsca zatem, zgodnie z moim planem, podjąłem atak. — Lubisz ptaki? Sądziłem, że go zaskoczę, ale nie. — Nie rozumiem — powiedział. — Jak to nie rozumiesz? Po prostu pytam, czy lubisz ptaki. Nie wiem, może na skutek leciutkiego zeza, a może i nie, ale wyraźnie dostrzegłem w jego spojrzeniu odcień pogardy. — Po co mam lubić? Uśmiechnąłem się lekko, choć wcale nie miałem na to ochoty. — Czy ja wiem po co? Ot, tak sobie, jedne rzeczy się lubi, a innych nie lubi. W piłkę można lubić grać, prawda? W tym sensie cię spytałem. Więc jak, lubisz ptaki? Już nie ulegało dla mnie wątpliwości, że w jego spojrzeniu była i pogarda, i także trochę ironii. — Nie — powiedział — nie lubię. Brałem w moich planach pod uwagę różne odmiany sytuacji, lecz tej nie przewidziałem, nie wiem dlaczego. Stanąłem przed koniecznością improwizowania. — Szkoda — powiedziałem. Wtedy on: — Dlaczego? — Bo myślałem, że lubisz ptaki. — Nie lubię. Muszę lubić? — Nie, oczywiście, że nie. Rozumiem, że możesz nie lubić ptaków, ale myślałem, że jak lubisz, to cię na pewno zainteresuje jeden taki, który jest nie tylko bardzo piękny, ale i niesłychanie rzadki. Podczas gdy mówiłem, on, zezując trochę w bok, pogwizdywał przez zęby: „Que sera, sera..." To mi nawet dogadzało. — Słyszałeś kiedy o rajskim ptaku? „Jeżeli odpowiesz, to cię mam, łobuzie" — pomyślałem. Odpowiedział: — Nie, co za jeden? — Bardzo piękny i rzadki ptak. Żyje na Nowej Gwinei. — Wyspie? — Właśnie. Tylko na Nowej Gwinei żyją rajskie ptaki, a gdzie indziej, na przykład w Europie, można je widzieć jedynie w ogrodach zoologicznych, i to nie wszędzie. Znowu zaczął pogwizdywać. — Głupio się nazywa. — Dlaczego? Przecież to ładnie brzmi: rajski ptak. Nie podoba ci się? — Śmieszne. A jak wygląda? — Rajski ptak? — No! — Wielkość wróbla. Poczekaj, jest malutki, ale za to ogon ma wspaniały, taki wachlarz bardzo kolorowych piór, jeszcze piękniejszych niż pawie. A samteż jest niesłychanie barwny, główkę ma czarno-biało-złotą, a tułów szarobłękitny. Mówiłem spokojnie, rzeczowo, trochę nawet tonem bagatelizującym, nareszcie, och, nareszcie;, prawie już miałem tego chłopaka w ręku, udało mi się wykrzesać z jego drańskich oczu błysk, iskierkę zainteresowania. — Widział go pan? Nim zdążyłem odpowiedzieć, trójka spóźnionych chłopców zjawiła się na podwórzu. Z tą możliwością liczyłem się w moich planach, przewidywałem rozliczne związane z tym trudności, ale teraz mogłem sobie powinszować, że przybyli dopiero wówczas, kiedy drań połknął haczyk. Zawołał do koleżków: — Zaczekajcie, zaraz przyjdę. I natychmiast, choć bez pośpiechu, do mnie: — Widział go pan? — Widziałem. — W Zoo? — Nie. Cieplej, cieplej, coraz cieplej, prawie gorąco. — Był pan na Nowej Gwinei? — Ja nie byłem, ale przed paroma laty był tam jeden mój przyjaciel. Wiedział, że lubię ptaki, i przywiózł mi w podarunku rajskiego ptaka. — Zdechł? Ja na to lekko i pogodnie: — Ale skąd? Jest u mnie, świetnie się chowa. Rajskie ptaki bez większych trudności przyzwyczajają się do naszego klimatu. Oczywiście muszą mieć ciepło. Pochyliłem się w stronę biurka, aby sięgnąć po giewonty zawczasu przygotowane na ten właśnie moment, wyjąłem jednego i nie śpiesząc się zapaliłem. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jeśli ten bydlak nie zdoła zapanować nad zdumieniem, to na pewno będzie wolał, abym ja tego nie widział. Toteż do tej pory nie wiem, jaką on miał w tym momencie minę. Paląc papierosa mówiłem: — Widzisz, teraz ci wyjaśnię, dlaczego cię spytałem, czy lubisz ptaki. Myślałem, że jak je lubisz, to ten mój mały kolorowy przyjaciel z Nowej Gwinei na pewno cię zainteresuje i zyska twoją sympatię. Chodzi, widzisz, mój drogi, o to, że rajskie ptaki doskonale przystosowują się do życia w klatce, nie ma trudności z wyżywieniem ich, łatwo przyzwyczajają się do ludzi, ale jedna rzecz bardzo jest im potrzebna do dobrego samopoczucia, a wiesz co? Cisza. Pojęcia nie masz, jak te ptaszki okropnie się denerwują, kiedy jest hałas, głośne krzyki, fatalnie te rzeczy znoszą. Rozumiesz teraz, dlaczego cię prosiłem, abyście swoje mecze rozgrywali nie pod samym moim oknem, ale trochę dalej. Świetnie rozumiem, że nie sposób grać w piłkę nożną z zamkniętymi ustami, mnie wasze krzyki nic a nic nie przeszkadzają, lubię na was patrzeć, ale z rajskimi ptakami to zupełnie co innego. Dopiero teraz pozwoliłem sobie spojrzeć na łobuza. „Och, ty draniu — pomyślałem — wzięło cię." Stał wpatrzony we mnie i wątpię, czy zdawał sobie z tego sprawę, ale wydał mi się w tej chwili kimś zupełnie innym, twarz miał rozjaśnioną, jakby wymytą, oczy z tym swoim nieznacznym zezem też rozjaśnione, bardzo czyste i pełne ciepłego blasku. Bardzo tego szczeniaka nienawidziłem, mordę bym mu skuł z całą satysfakcją, ale nie mogłem nie przyznać, że był w tym momencie prawie piękny. — Gdzie on jest? — spytał półgłosem. Wskazałem ręką w głąb mieszkania. — W tamtym pokoju. Chętnie bym ci pokazał, ale pewnie śpi. Zawsze przed waszym przyjściem przykrywam klatkę czymś czarnym, żeby zasnął. Niestety, często się budzi. Ale teraz śpi, na pewno śpi, bo go nie słyszę. — Klatka jest duża? — Spora, taka mniej więcej. — To duża. — Jak na klatkę, to dosyć duża. Za to on jest malutki, tylko ogon ma w stosunku do swoich rozmiarów ogromny. Wyjął łapy z kieszeni. — Taki? — Michał! — krzyknął spod kasztana jeden z chłopców — co jest, gramy? Ten odwrócił się z gestem zniecierpliwienia. — Nie drzyj mordy, zaraz przyjdę. I znów rozłożył dłonie. — Taki? — Co? — Ogon. Zastanowiłem się. — Mniej więcej, może nawet trochę większy. — Jak wachlarz? — Zupełnie jak wachlarz. Dawniej, jeszcze przed pierwszą wojną, piórami rajskich ptaków przystrajano damskie kapelusze. To się nazywało rajery. — A jeżeli w dzień śpi, to w nocy też? — Nie bardzo. Rajskie ptaki nie potrzebują dużo snu. Na Nowej Gwinei, jak w każdym kraju podzwrotnikowym, noce są krótkie. — A śpiewa? — Teraz prawie wcale. — Dawniej śpiewał? — O tak, dawniej śpiewał. — Jak? — Wiesz, to trudno opowiedzieć, trzeba usłyszeć. — Jak kanarek? — Ale skąd, o wiele ładniej niż kanarek. Chwilę milczał. — Rano chyba nie śpi? — Nie, rano nie śpi. — Naprawdę? — Oczywiście. Rano jest tu cicho i wtedy najlepiej się czuje. Zauważyłem, że jego spojrzenie umknęło cokolwiek w bok. — Gdybym chciał — powiedział obojętnie i jakby nie do mnie — to mógłbym nie iść jutro da szkoły. Szybko się zmobilizowałem. — Mógłbyś? — No! — Do której chodzisz klasy? — Szóstej. — To trudna zdaje się klasa, nie? — Taka sobie. Nudna. — Nudzisz się w szkole? — No! Byłem niegdyś prymusem, lecz powiedziałem: — Ja też się nudziłem, to się często zdarza. Wiesz, jeżeli rzeczywiście chcesz zobaczyć rajskiego ptaka, to chętnie bym ci go pokazał. — Jutro? — Niestety, jutro muszę wyjść, umówiłem się z dyrektorem Zoo, żeby oddać rajskiego ptaka, wolę się z nim rozstać, niż żeby miał tu zmarnieć. Wstałem z parapetu. — No, Michał, bardzo przyjemnie się z tobą rozmawia, ale muszę wracać do roboty, mam jeszcze sporo pracy, a i na ciebie koledzy czekają, na pewno się niecierpliwią. To powiedziawszy zamknąłem okno i cofnąłem się w głąb pokoju. Nogi w kolanach wciąż miałem jak z wiórów i w ogóle czułem się okropnie, piekły mnie uszy, a koniuszki palców u obu rąk miałem zupełnie zdrętwiałe. Ten bydlak sterczał jeszcze chwilę pod moim oknem, stał zamyślony, bydlak, ale krótko, zaraz się wyprostował, łapy wpakował w farmerki i niespiesznym krokiem ruszył ku koleżkom. Zrobiłem wszystko, co do mnie należało, byłem pusty, wyjałowiony, mogłem tylko stać, patrzeć i czekać, koleżkowie otoczyli tego bydlaka, coś mówili wszyscy razem, gestykulując, a on spokojny, doskonały w swojej wyższości nad nimi (och, co za bydlak!) stał pomiędzy nimi z rękoma w kieszeniach, a gdy umilkli, skinął głową i ruszył przez wertepy podwórka, a oni poszli za nim. Całkiem wypaproszony od wewnątrz podszedłem do okna. Cóż za cisza była! Szli podwórzem całą gromadą, skupieni dokoła bydlaka, wyglądało na to, że teraz on mówi, oni słuchają, aż doszli do samego końca, gdzie je&t ta glinianka, dosyć długo stali rozmawiając, a potem nagle się rozbiegli, czterech w jedną stronę, trzech w drugą, i zaczęli grać w piłkę, grali aż do zmierzchu, ja siedziałem w swoim fotelu przy oknie, widziałem ich sylwetki, ale żadne odgłosy towarzyszące meczowi do mnie nie docierały, zmęczony byłem, okropnie zmęczony, i to wszystko, a przynajmniej prawie wszystko. Teraz też podle się czuję, też jestem bardzo zmęczony. Wszyscy są zmęczeni. Cisza — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — Nazajutrz także zjawił się przed kolegami i zapukał do mego okna. Przewidując, że to nastąpi, zawczasu zsunąłem zasłony, .a sam wycofałem się w głąb pokoju. Stukał kilkakrotnie, bezczelny, nachalny bydlak. Widziałem jego twarz przyklejoną do szyby, ale on mnie widzieć nie mógł, mimo to czyniłem sobie wyrzuty, że nie schroniłem się do przedpokoju, teraz wolałem się już nie ruszać i w tej niezbyt wygodnej pozycji, podpierając ścianę w kącie pokoju, dotrwałem aż do chwili, kiedy się wreszcie zabrał. Poszedł podwórzem na przełaj, koleżkowie już się zebrali tam na drugim końcu, znów przesiedziałem całe popołudnie aż do zmierzchu w fotelu, oni, jak zwykle, grali, była cisza, byłem śmiertelnie zmęczony, właściwie nie chce mi się dalej pisać, ale spróbuję. Pewien mój przygodny znajomy z czasów wojny, mydlarz Bieniek, tak zwykł mówić, kiedy wisiało w powietrzu niebezpieczeństwo: „Trzeba wyjść — mówił — i zobaczyć, czy jest sytuacja, czy jej nie ma; jak jest sytuacja, to najlepiej wyjść naprzeciw." Tak też i ja uczyniłem następnego dnia. Wiedząc, że przeklęty znów się zjawi, otworzyłem o godzinie pół do czwartej okno, zasiadłem przy biurku, przed sobą położyłem stronicę, na której zasupłała mi się w swoim czasie sytuacja powieściowa, i wieczne pióro wziąwszy do ręki począłem udawać, że pracuję. Bardzo czułem się zmęczony, wszystkie myśli w przykry sposób skupiły mi się w tyle głowy, ale mimo to wytrwale udawałem człowieka pogrążonego w pracy i tak dobrze przez dłuższy czas udawałem, że kiedy w oknie pojawił się bydlak, to podniósłszy głowę sponad pustej kartki spojrzałem na niego nieobecnymi oczami. Upewniła mnie w tym speszona cokolwiek mina bydlaka. — Dzień dobry — powiedział prawie nieśmiało. Na to ja, jakby mnie zbudzono: — A, to ty! Dzień dobry. Co powiesz? Widziałem, że się lekko zarumienił, ale wcale mi to nie sprawiło przyjemności, pewnie byłem zanadto zmęczony. — Jest? — spytał. — Kto? — No ten? — Ten, jaki ten? A, rajski ptak! Oczywiście, że jest. Widzisz, zapomniałem nawet podziękować i tobie, i twoim kolegom, że przenieśliście się z piłką gdzie indziej, to bardzo ładnie z waszej strony. Świetne z was chłopaki. — Nie odda go pan? — Gdzie? — Do Zoo? — Nie, po co? Jak ma ciszę, to mu tutaj najlepiej. Wszystko jest w porządku. Jeszcze raz dziękuję ci. Ale teraz zmykaj, Michał, jestem bardzo zajęty. Cześć! Tym razem udało mi się go spławić. Chociaż z pewnym ociąganiem, ale poszedł, potem grali w piłkę, a ja, zamknąwszy okno, patrzyłem na nich, już nie chcę powtarzać, _ że byłem zmęczony, ale byłem. Mój plan, jak to wspomniałem, opracowany został bardzo drobiazgowo, przeprowadziłem go precyzyjnie i z pomyślnym wynikiem, wszystko, jak mi się zdawało, przemyślałem i przewidziałem, i oto teraz, gdy całe przedsięwzięcie poczęło owocować — jeden malutki w nim słaby punkt nie dostrzeżony w porę, a nawet w ogóle pod uwagę nie wzięty, poczynał rosnąć, panoszyć się, rządzić, gotowy pożreć całe dzieło. Złe myśli kąsały mnie nocami. Leżałem z nimi w ciszy, a one mnie cięły. O, niechby pod cokolwiek, pod tramwaj, trolejbus, auto, ciężarówkę, motocykl czy cokolwiek bądź wpadł ten łobuz, niechby mu się chociaż te długie kulasy w farmerach połamały, a najlepiej niechby w ogóle przepadł, zginął, na zawsze zszedł mi z oczu, po co taki bydlak ma żyć, i tak z podobnego draństwa tylko jeszcze większe draństwo musi wyrosnąć, czego ja się mam przez takiego łobuza męczyć i cierpieć, dość mam trosk na plecach, już i tak garb mi rośnie, słyszę, jak rośnie, może inni swoich garbów nie słyszą, ja mego nie słyszeć nie potrafię, wszystko we mnie jak krew z rany spływa w pokręcone korzenie tego przeklętego garbu, więc niechże przynajmniej ten bydlak przestanie mnie nachodzić, niech mi się pod oknem nie pęta, nie stuka i nie czeka. Byłem od tych myśli i mściwycn rojeń obolały jak bez skóry. Już dobrze nie pamiętam, bo jestem zmęczony, ale zdaje mi się, że w tym okresie nawet na moje uczulenie słuchowe stałem się mniej wrażliwy, początek tej całej historii wydawał mi się tak nieprawdopodobnie odległy, jakby był mitem zagubionym w niezmierzonych przestrzeniach czasu. To tak zwykle bywa. Najpierw o coś chodzi, ale jak się to coś bierze w obroty, żeby coś wynikło, to potem zostają tylko obroty, a tamto, co było na początku, gdzieś się podziewa, łamie, kruszy, blednie, chudnie, kształty traci, gubi się i zanika jak oddech. Tylko obroty się liczą, one sprawiają, że nie zawsze o tym wiedząc znajdujecie się nagle w pozycji człowieka stojącego na głowie. Coraz częściej takimi was widzę, niby to idziecie ulicą, rozmawiacie, różne role usiłujecie odgrywać, parzycie się i po klozetach stękacie, świat i człowieka chcecie zbawić (niechaj wieczysty, wieczysty pokój spłynie na nasze umęczone dusze!), a w istocie to tylko pozory, złudzenia ślepych oczu, na głowach w istocie stoicie i ja dokoła siebie widzę tylko nogi, nogi i tylko nogi, pary bezsilnych nóg niemowlęce kurczących się i rozkurczanych. Wplątałem się w rajskiego ptaka, ten bydlak — o szczeniaku, oczywiście, mówię — tańczył wokół mnie jak przed kochanką, każdego dnia nachodził mnie i nagabywał, też się, bydlak, wplątał w rajskiego ptaka, w to pokraczne pokurcze z obłąkanym ogonem, wymyślone przeze mnie w godzinie zwątpienia i rozpaczy. Co mogłem? Niestety, mniej niż mało. Zrazu niebezpieczeństwo zagrażało mi tylko w godzinach popołudniowych, regularnie zjawiał się na podwórku przed czwartą, stukał, czekał i znowu stukał, ale niebawem począł się do mnie dobijać i wówczas, gdy z koleżkami schodził o zmierzchu z boiska, nie mogłem zapalać światła, tkwiłem w ciemnościach, nieraz do późnego wieczora. Parę razy ze względów taktycznych dałem się przyłapać. Już nie był nieśmiały ani speszony, stał się niecierpliwy, gwałtowny i bezwstydnie rozebrany z pozorów, nie wiem, co w nim silniej grało: upór, ambicja czy namiętność ciekawości. Pewnie wszystkie furie razem nim miotały. Ale jakimi sposobami, a przede wszystkim jakim kosztem zdołałem ten piekielny napór powstrzymać i moment sprezentowania rajskiego ptaka odkładać z dnia na dzień — zamilczę. Potem nastąpiła katastrofa. Właśnie pewnego dnia w godzinach porannych krzątałem się po mieszkaniu, wycierając kurze, ponieważ moja dochodząca niedostatecznie dbała o czystość, ja zaś przywiązuję do niej duże znaczenie, otóż poprawiałem akurat niedbałe porządki mojej sługi, okno w moim gabinecie mając otwarte, gdy naraz na podwórku zjawił się ON. Szedł wprost ku mnie, z teczką pod pachą, w starych farmerach, ale za to w nowej żółtej koszuli, której nie znałem, i tym swoim lekkim, paskudnym krokiem bandyty zbliżał się ku mnie skamieniałemu z wrażenia pośrodku pokoju. Ale to trwało ułamek sekundy, ponieważ już u początku następnego ułamka odruch instynktu samozachowawczego zdmuchnął mnie z pola widzenia. Uciekłem do łazienki. „Uciekaj, człowieku — myślałem sobie przysiadłszy na krawędzi wanny — ratuj się, wyjedź na jakiś czas gdziekolwiek, zamknij to mieszkanie jak grób, nie wydawaj siebie na zgubę, nie pozwól powodować sobą gówniarzowi, wyskocz z osaczenia." Tak myślałem i jeszcze inaczej. Woda z kranu umywalki kapała, więc przykręciłem kran, ale kapała dalej. Ręce mi się spociły, chciałem je umyć, to wtedy okazało się, że tak mocno' kran przekręciłem, że go teraz odkręcić nie mogę. Dałem spokój i znów przysiadłem na wannie. Aż naraz stało się tak, że po raz pierwszy moje uczulenie słuchowe okazało mi się przydatnym. W mieszkaniu ktoś był. Ktoś! Od razu wiedziałem, kto. Cicho myszkował po moim mieszkaniu ten. wszarz, ale przecież słyszałem go, o, jak jeszcze słyszałem. Przez okno wlazł, świnia. I wówczas coś się takiego we mnie przekręciło, że wyszedłem naprzeciw sytuacji. Wcale moim nagłym zjawieniem nie wydał się zaskoczony. Nawet nie drgnął, cienia zmieszania nie dojrzałem na jego twarzy, za to jakim spojrzeniem mnie obdarzył! Nie żeby był w nim gniew albo zawód, nic z tego, tylko spokojny chłód i obcość. Z miejsca zacząłem ostro i z wysoka: — Co ty tu robisz? Kto ci pozwolił wejść? — Gdzie on jest? — spytał. Ja tym samym tonem: — Wstydź się, żeby taki duży chłopak właził oknem do cudzego mieszkania. Jak to można? Zabieraj się natychmiast, już! Ale żadnego to na nim nie zrobiło wrażenia. — Pan bujał — powiedział lekko schrypniętym głosem. — Nie ma pan rajskiego ptaka, wszystko bujda. — Wynoś się, słyszysz? — Powiedziałem moim kumplom, co pan mówił, oni uwierzyli. Teraz powiem, że pan bujał i to wszystko lipa. Zrozumiałem, że na siłę, krzykiem i pustymi groźbami, niczego nie osiągnę. Więc spokojnie: — Poczekaj, Michał, porozmawiajmy na serio, jesteś przecież rozsądnym chłopcem. — Bujał pan. — Nie bujałem, tylko... — Nigdy pan nie miał rajskiego ptaka? — Nie. — I nie widział go pan? — Na ilustracji. — To prawda, że ma łebek czarno-biało-złoty? — Nie pamiętam, może. Posłuchaj... — A że ogon ma duży i jak wachlarz, to też „może"? — Nie, to naprawdę. — Skąd pan wie? — Mówiłem ci, że widziałem na ilustracji. — Ciszy też potrzebuje? — Posłuchaj, Michał, muszę ci wszystko wyjaśnić. A on na to: — Dobra, dobra, pan będzie spokojny, ja wyjaśnię, powiem kumplom, że pan bujał. Przyrzekłem im, że zobaczę rajskiego ptaka, powiem, że go nie ma i pan wszystko zbujał. Wielki Boże, z jaką rozkoszą skułbym temu gówniarzowi mordę! Wszystko się we mnie rwało i wyło, żeby go zbić, stłuc, ale to tak, żeby się wił, jęczał, skamlał, żeby się ze strachu i z bólu w portki zesrał, a ja żebym tylko bił, bił i bił. Jestem wysokim, dość silnym mężczyzną i łatwo dałbym takiemu szczeniakowi radę, choćby nie wiem co robił, gryzł i kopał. Na szczęście w porę się zreflektowałem. Jeszcze teraz zimny dreszcz mnie przenika na myśl, co by się mogło stać. Narobiłby, bydlak, wrzasku, ludzie by się zbiegli, wolę o tym nie myśleć. Więc jak się zreflektowałem, to lekko rzekłem: — Powiedz. — Powiem. To boisko, co na nim teraz gramy, jest do kitu. Chłopcy będą cięci na pana. Pan nie lubi hałasów? — Nie lubię. — Właśnie. Chłopcy będą cięci. W ogóle może być draka. Już zdołałem opanować sytuację. Położyłem na stole ściereczkę od kurzów, bo wciąż ją trzymałem w ręku przez zapomnienie, — Draka, powiadasz? Cóż robić, jakoś to przeżyję. Gdybyś był jednak rozsądny... — To co, rajskiego ptaka mam sobie zafundować? Wzruszyłem ramionami. — Widzę, że szkoda z tobą rozmawiać. — Dlaczego? Niech pan mówi. — Po co? Zabieraj się, możesz powiedzieć kolegom, że nie mam rajskiego ptaka. Szoruj, nic już sobie nie mamy do powiedzenia. — A co pan chciał powiedzieć? — Nic. Przymrużył oczy. — Nic? — Teraz już nic. Spojrzenie jego stało się nagle czujne, ale tylko przez moment dojrzałem w nim błysk charakterystyczny dla przyczajonych zwierząt, natychmiast umknął oczyma w dół, ku własnym trampkom. — Dobra — powiedział — w takim razie pójdę. Myślę, że koledzy nie zechcą więcej grać na tamtym końcu. Ja na to przysiadłszy na brzegu stołu: — Możliwe. Nie interesuje mnie, co zechcą, a czego nie zechcą twoi koledzy. Gdybyś jednak był rozsądnym chłopcem... — To co? — Tobyś trzymał język za zębami. Ciągle stał z pochyloną głową, przyglądając się trampkom. — Chce pan, żebym też bujał? — Niczego nie chcę. To ty musisz chcieć. Przez chwilę była cisza. Nagle podniósł głowę i spojrzał mi wprost w oczy. — Ile pan daje? Aż mnie zemdliło, bo brzydzę się chamstwem. I znów zawyło we mnie, żeby stłuc, zbić to bezczelne ryło. — Zdaje się, że źle mnie zrozumiałeś — powiedziałem łagodnie. — Być może spotkało cię pewne rozczarowanie. Jeśli tak, to chętnie bym ci sprawił jakąś drobną przyjemność. Zbierasz znaczki pocztowe? — Nie. — Szkoda, mam sporo listów z zagranicznymi znaczkami. Ale czekoladę na pewno lubisz? — Nie. — Nie lubisz? To dziwne, chłopcy w twoim wieku zwykle bardzo lubią czekoladę. — Ja nie. — Więc co lubisz? — Co to pana obchodzi? Mdliło mnie coraz gorzej. — Właściwie, prawdę mówiąc, nic mnie to nie obchodzi... — To na co ta mowa? — Ale jeżeli mam ci sprawić drobną przyjemność... Przerwał mi w połowie zdania: — Daje pan pięć stówek? Jakby piorun we mnie strzelił. Och, bić, bić, walić, tłuc, ile wlezie i więcej jeszcze. — Ile? — Pięć. — Na miłość boską, na co chłopcu w twoim wieku tyle pieniędzy? Zastanów się. — Daje pan? — Wykluczone — powiedziałem. Gdyby się zaciął i odszedł, prawdopodobnie i ja bym się zaciął i nie uległ. Ale on stał na wprost mnie i z wyrazu jego spokojnej, drańskiej twarzy zrozumiałem, że ulec muszę. Odwróciłem się bez słowa, podszedłem do szafy, otworzyłem ją, sięgnąłem po portfel, który był w marynarce, i wyjąłem pięć setek — tyle akurat było — po czym portfel schowałem, szafę zamknąłem i z pieniędzmi podszedłem do przeklętego. — Masz — powiedziałem. Wziął, przeliczył i niedbale wsunął do tylnej kieszeni farmerek. — Nie zgub — powiedziałem machinalnie. A po chwili: — Powiesz? Wzruszył ramionami. — Co pan chce. Pasuje? — Idź — powiedziałem. — Mogę oknem? — Wszystko jedno — powiedziałem. — Możesz oknem. Odwrócił się, teczkę poprawił pod pachą, wskoczył miękkim ruchem na okienny parapet, przez moment ujrzałem na tle pustego podwórka jego chłopięcą sylwetkę, po czym bezszelestnie zeskoczył i nigdy go więce] nie widziałem. Ani on, ani jego koledzy nie zjawili się już na podwórzu, inne zapewne znaleźli boisko. Zamknąłem okno, cisza.