Herbert David Lavrence DZIEWICA, I CYGAN StMAWR przełożyła Małgorzata Fabianowska Wydawnictwo ALFA Warszawa 1993 (A Tytuł oryginału: St Mawr The Firgin and the ?1?5? St Mawr first published May 1925 The Virgin and the ???'? tost published in 1930 Published toget^1" in one volume in Penguin Books 1950 Projekt typogr/lczny serii Janusz Obłucki Ilustracja na okładce Stanisława Poreda Projekt znaku graficznego serii Mirosław Tokarczyk Redaktor Joanna Egert Redaktor serii Marek S. Nowowiejski Redaktor techniczny Ewa Guzenda - For the Polish translation Copyright © 1992 by Małgorzata Fabianowska For the Polish edition Copyright © 1992 by Wydawnictwo ALFA Ali Rights Reserved ISBN 83-7001-690-1 Wydawnictwo ALFA — Warszawa 1993 Wydanie pierwsze Zakład Poligraficzny Wydawnictwa Alfa Zam. 1223/92 Akc.o2?j__ \??? St Mawr Lou Witt tak długo chodziła własnymi drogami, że w wieku dwudziestu pięciu lat nie wiedziała już, dokąd ją zaprowadziły. Chodzenie własnymi drogami może zawieść na manowce. Jedno tylko było pewne — nie spełnił się jej wielki romans z Rico. I rzeczywiście miała pewne powody do rozpaczy. Ale nawet to rozegrała tak, jak chciała. Rico wrócił do niej i posłusznie ją poślubił. Teraz, gdy miała lat dwadzieścia pięć, on zaś był o trzy miesiące starszy — stanowili uroczą parę małżeńską. Oczywiście nadal flirtował z innymi kobietami. Nie byłby przystojnym Rico, gdyby tego nie robił. Ale „złapała" go — o, tak! Trzeba było widzieć, jak on z niepokojem zerka na nią swoimi wielkimi, niebieskimi oczami — zupełnie jak wierzchowiec, który pragnąc wyłamać się spod władzy swego pana, próbuje sprawdzić, jak dalece musi mu być posłuszny. Lou, ze swoją dziwną, małą twarzyczką, niezupełnie ładną, lecz bardzo miłą, w sposób intrygujący, przypominający rozwiązywanie szarady, pozwalała odgadnąć swoje arystokratyczne pochodzenie, z dziwnie poufałą znajomością obcych miast i języków, z ukrytym poczuciem nieprzy-należenia do żadnego miejsca, jak Cyganka, której dom jest 6 D. H. Lawrence wszędzie i nigdzie — nie dawała się do końca określić. To stanowiło o jej uroku i niepowodzeniu zarazem. Oczywiście, była Amerykanką: jej rodzina pochodziła z Luizjany, a przeniosła się do Teksasu. Była umiarkowanie bogata; ścisłe kontakty utrzymywała jedynie z matką. Lecz w wieku dwunastu lat została wysłana na naukę do Francji — gdy ukończyła szkołę, dryfowała między Paryżem a Palermo, Biarritz a Wiedniem, potem zaś z powrotem przez Monachium do Londynu i jeszcze raz — do Rzymu. I tylko kilka krótkich podróży odbyła do swojej rodzinnej Ameryki. Jaką więc była Amerykanką? A jaką była Europejką? Nie „przynależała" nigdzie. Może najbardziej do Rzymu, gdzie obracała się wśród artystów i ludzi z dyplomacji. To właśnie w Rzymie spotkała Rico. Był Australijczykiem, synem urzędnika rządowego z Melbourne, który uzyskał tytuł baroneta. Tak więc pewnego dnia Rico miał zostać sir Henrym, jako że był jedynym synem. Na razie włóczył się po Europie z bardzo małą pensją (miał niezbyt bogatego ojca) — i był artystą. Spotkali się w Rzymie, mając po dwadzieścia dwa lata, i przeżyli romans na Capri. Rico był przystojny, elegancki — lecz spodnie miał przeważnie poplamione farbami, a krawat rozciągnięty od stałego rozluźniania. Jego zachowanie cechowała elegancja posunięta aż do najwyższej przesady, co fascynowało Włochów. Zarazem jednak był życiowy, sprytny i racjonalny, jak tylko może być młody pozer — ale przede wszystkim życzliwy i pełen troski; pełen troski o własną przyszłość; pełen troski o własne miejsce w świecie; choć biedny, potrafił stać się nagle rozrzutny, pomimo całych swoich kłopotów finansowych; potrafił stać się nagle złośliwy, pomimo całej swojej dążności DZIEWICA I CYGAN 7 do życia w zgodzie ze wszystkimi; potrafił nagle stać się niewdzięczny, pomimo wszystkich długów wdzięczności; potrafił nagle stać się nieuprzejmy, pomimo swojego dobrego wychowania i potrafił też stać się nagle nieznośny, pomimo gładkiego, iście dworskiego obejścia. Zafascynowała go osobliwa pewność siebie Lou, jej doświadczenie, „wiedza", uliczna znajomość życia, samotność i południowy, przeciągający wyrazy sposób mówienia, tak czasem irytujący. Ten zaśpiew, który był tak bardzo amerykański. Tymczasem Lou nie używała wcale amerykaniz-mów, chyba że popadała w dziwne ataki zjadliwej ironii — co było zaiste bardzo amerykańskie! Lou zaś była zafascynowana Rico. Roztaczali przed sobą swoje barwy jak dwa motyle na kwiecie. Udawali bardzo ubogich w Rzymie — on był ubogi — i bardzo bogatych w Neapolu. Wszyscy zwracali ku nim spojrzenia. A oni mieli romans na Capri. Lecz bardzo źle reagowali na stan swoich nerwów. Gdy Lou zachorowała, pojawiła się jej matka. On nie mógł znieść pani Witt, a pani Witt nie znosiła jego. Nastąpiły fatalne dwa tygodnie, po których Lou została odstawiona do klasztornego zakładu leczniczego w Umbrii, a Rico w pośpiechu odjechał do Paryża. Nic nie było go w stanie zatrzymać. Musiał wracać do Australii. Przyjechał do Melbourne, gdzie właśnie umarł jego ojciec, zostawiając mu w spadku tytuł baroneta i nadal bardzo skromne dochody. Lou raz jeszcze odwiedziła Amerykę, ten najbardziej dla niej obcy z obcych krajów. Wyjechała przygnębiona, spragniona Europy i, oczywiście, skazana na ponowne spotkanie z Rico. Nie mogli odejść od siebie, choć nawet w trakcie ich raczej powściągliwej korespondencji poinformował ją, że „możliwe" jest, iż poślubi bardzo miłą dziewczynę, swoją przy- 8 D. H. Lawrence jaciółkę z dzieciństwa, jedynaczkę jednej z najstarszych rodzin w Victorii. Nic dodać, nic ująć. Nie wprowadził możliwości w czyn, lecz pojawił się znów w Paryżu, pragnąc wymalować cały swój talent, przeraźliwie zainspirowany Cezanne'em i późnym Renoirem. Jadał w Rotonde obiady z Lou i panią Witt, która, mając dziwaczne, nowoorleańskie poczucie wyższości, rozglądała się po sali alkoholowej z barbarzyńskim ukontentowaniem, traktując Rico jak jeden z elementów widowiska. — Z pewnością — mówiła — kiedy ci ludzie mają pieniądze, zakochują się w pełnym żołądku. Gdy zaś nie mają pieniędzy, zakochują się w pełnym portfelu. Nigdy nie znajdowałam się w tak wstrętnym miejscu. Oni przyjmują swoją miłość tak, jak inni pigułki na trawienie po obiedzie. ' Spoglądała szarymi oczami o figlarnym, mądrym i śmiałym wejrzeniu, siedząc wyprostowana i milcząca, odziana w drogie amerykańskie rzeczy — a potem przypuszczała takie właśnie gwałtowne ataki. Rico nieodmiennie czuł się znieważany. Pani Witt nienawidziła Paryża: „tego nędznego, nieszczęśliwego miasta", jak je nazywała. — Jakieś nieszczęście wisi nade mną w tym ponurym, plugawym mieście — w jego powietrzu czuję zarazę — powiedziała. — Na litość Boską, Louise, wyjeżdżamy do Maroka lub gdzie bądź. — Nie, mamo droga, teraz nie mogę. Rico mi się oświadczył, i przyjęłam go. Może więc porozmawiałybyśmy o zaślubinach? — Właśnie tu?! — wykrzyknęła pani Witt. — Przecież powiedziałam, że to nieszczęsne miasto! I szczególny wyraz skrajnego nowoorleańskiego rozdrażnienia uwydatnił jej ostry nos. Jednak Lou i Rico mieli po dwadzieścia cztery lata i nie dawali sobą kierować. Po- DZIEWICA I CYGAN 9 nadto Lou zostałaby lady Carrington. Lecz pani Witt była skrajna ponad wszelką skrajność. Wolałaby raczej widzieć Lou wpadającą w objęcia jednego z tych potężnych, złych tragarzy z Hal. Była w wieku, w którym złowroga męskość mężczyzn, odwieczny Adam, zaczyna zagrażać kunsztownej konstrukcji towarzyskich zasad. A jednak — a jednak — lepiej było mieć lady Carrington za córkę, skoro Lou tak wybrała. Odbył się ślub, po którym pani Witt odjechała do Ameryki. Lou i Rico wydzierżawili mały, stary dom w West-minster i zaczęli osadzać się w pewnej warstwie angielskiego społeczeństwa. Rico stał się niemal modnym portrecistą. W każdym razie on sam był niemal w modzie, niezależnie od wykonywanych przez siebie portretów. Lou również niemal uznawano; była prawie sensacją. Pomimo dodatniego wrażenia, jakie wywierali, tkwiła w tym jakaś skaza: ani Rico, ani ona nigdy nie umieliby wtopić się w żadną sp"ołeczność. Byli rodzajem tułających się artystów. Ale żadne z nich nie odczuwało zadowolenia z przynależności do gatunku nigdzie nie przynależącego. Pragnęli wpasować się gdzieś i cieszyć się życiowym powodzeniem. Stąd domek w Westminster, portrety, kolacje, przyjaciele i wizyty. Pani Witt przyjeżdżała i sardonicznie instalowała się nie opodal, w apartamentach hotelu cichego, lecz dobrej klasy. Była na miejscu. A jej przerażające szare oczy ze złośliwym błyskiem śledziły pustą farsę życia. Jak gdyby o wszystkim wiedziała lepiej. Lou i Rico mieli na siebie osobliwie niszczący wpływ; żadne nie wiedziało dlaczego. Przepadali za sobą. Łączyła ich jakaś tajemnicza więź. Lecz była to raczej dziwna wibracja nerwów, a nie pulsowanie krwi. Raczej związek nerwów niż związek seksualny. Raczej dziwne napięcie woli niż żywiołowe pożądanie. Każde z nich było osobliwie 10 D. H. Lawrence podporządkowane drugiemu. Stanowili parę — więc musieli być razem. Toteż wkrótce zaczęli od siebie stronić. Owo połączenie woli i nerwów okazało się niszczące. Gdy tylko jedno poczuło się silne, drugie czuło się chore. Gdy tylko jedno odzyskiwało siły, pogrążało się to, które miało się dobrze. I wkrótce, za milczącą zgodą, małżeństwo stało się bliższe przyjaźni, platoniczne. Był to związek małżeński, lecz bez seksu. Seks niszczył i wyczerpywał; wycofywali się z niego, stając się bratem i siostrą. Nadal jednak byli mężem i żoną. A brak więzi fizycznej stał się dla obydwojga ukrytym źródłem niepokojów i żalów. Żadne z nich nie chciało tego uznać. Rico rzucał niespokojne, zamyślone spojrzenia na inne kobiety. Pani Witt śledziła wszystko, spoglądając jak zza muru; elegancki demon, pełen niesamowitej energii i przeraźliwego poczucia sensu. Rzadko się odzywała — lecz jej krótkie, rzeczowe, a czasem zjadliwe uwagi, zdradzały pogardliwy stosunek do ich układu. Rico gościł zdolnych i sławnych ludzi. Pani Witt występowała w swoich nowojorskich sukniach, nosząc kilka starannie dobranych klejnotów. Wyglądała przystojnie z bujnymi posiwiałymi włosami, a spojrzenie jej szarych oczu przykrytych ciężkimi powiekami stanowiło przekleństwo dla każdej pani domu. Oczy te widziały zbyt wiele rzeczy popadających w ruinę. I było aż nazbyt oczywiste, że ci zdolni, sławni Anglicy niesłychanie działali jej na nerwy swoją drobiazgowością i subtelnym podkreślaniem własnej wyższości. Bez ustanku myślała o domu, w którym dorastała, o plantacji, Negrach i plantatorach; o cynicznej bezwzględności, którą przesiąknięte było to ich całe bujne, niezaradne życie. I pragnęła wnieść coś z tej nieprzejednanej, wielkiej i niebezpiecznej Ameryki w bezpieczne, uła- DZIEWICA I CYGAN 11 dzone salony Londynu. Naturalnie nie cieszyła się więc popularnością. Jednakże, będąc kobietą energiczną, musiała czegoś dokonać. W ostatniej fazie wojny pracowała w sekcji Amerykańskiego Czerwonego Krzyża we Francji jako pielęgniarka. Kochała mężczyzn — prawdziwych mężczyzn. Jednak przy bliższym rozeznaniu trudno było dociec, kogo określała jako „prawdziwego" mężczyznę. Nigdy takiego nie spotkała. Z rumowiska walącej się w gruzy wojny ocaliła dziwny szczątek, który przybrał postać Geronima Trujillo. Był Amerykaninem z Arizony, z meksykańskiego ojca i matki — Indianki Navaho. Przy bliższym poznaniu czuło się w nim prawdziwego półkrwi mieszańca — choć na pierwszy rzut oka mógł uchodzić za spalonego słońcem przedstawiciela jakiegokolwiek narodu, szczególnie francuskiego. Wyglądał jak pewien typ Francuza — z dziwnie osadzonymi ciemnymi oczami, prostymi, czarnymi włosami, cienkim, czarnym wąsikiem, długą szczęką i nieomal ociężałym, niepewnym i wzgardliwym sposobem bycia. Tylko gdy się go dobrze poznało i spoglądało prosto w oczy, można było dostrzec pamiętny wizerunek Indianina. Ciężko ranny odłamkiem, chwilowo stanowił ludzki wrak. Pani Witt, pielęgnując go w czasie rekonwalescencji, zapytała, dokąd ma zamiar się udać po wyzdrowieniu. Nie wiedział. Ojciec i matka nie żyli i nic nie wiązało go już z Phoenix w Arizonie. Ze skończoną indiańską szkołą średnią nie znalazł biedak, żadnego miejsca w życiu. Jeszcze jeden z wielu nieudaczników. Miał w swojej powierzchowności coś z paryskiego apache; zawsze był jednak zahamowany i nerwowo zamknięty w sobie. Wielce intrygował panią Witt. — Dobrze, Phoenix — powiedziała, odmawiając nazy- 12 D. H. Lawrence wania go jego hiszpańskim imieniem. — Zobaczę, co się da zrobić. I zrobiła: znalazła mu pracę w pewnej posiadłości ziemskiej, której właścicielami byli jej znajomi. Umiał bardzo dobrze obchodzić się z końmi, znakomicie wychodziła mu hodowla indyków, gęsi i drobiu. W jakiś czas po ślubie Lou pani Witt ponownie pojawiła się w Londynie — z Phoenixem u boku i parą koni. Postanowiła, że będzie odbywać poranne przejażdżki w Hyde Parku, by spotykać ludzi. Phoenix miał być jej stajennym. I tak, ku wielkiemu przerażeniu Rico, można było zobaczyć panią Witt we wspaniale skrojonej amazonce i doskonałych butach, w zgrabnym czarnym kapelusiku na wytwornie uczesanych siwych włosach, jadącą na wałachu tak bystrym jak i ona, i zadzierającą swego wścibskiego, zarozumiałego, pogardliwego, arystokratyczno- demokratycznego luizjańskiego nosa wobec ludzi na Piccadilly — gdy przecinała Row z podążającym za nią, milczącym cieniem Phoenixa, który siedział na kasztanie z trzema białymi skarpetkami, tak jak gdyby urodził się w siodle. Pani Witt, jak wielu innych ludzi, zawsze miała nadzieję spotkać gdzieś wreszcie prawdziwy beau monde, jak też prawdziwy grand monde. Niezupełnie zachwycało ją to, co widziała w Lasku Bulońskim, w Monte Carlo czy też w Pincio; wszystko, było nie najlepszej jakości; ani zbyt „piękne", ani zbyt „wielkie". A teraz znalazła się tu, z siwymi orlimi oczami, wspaniałą cerą i zabójczym zdrowiem kobiety przed pięćdziesiątką — patrząc spod nieco przymkniętych powiek, tylko odrobinę nerwowa, lecz absolutnie gotowa do wzgardzenia tym monde, w który wkraczała na Rotten Row. Tam wpłynęła, żeglując w górę i w dół szlaku, pełnego DZIEWICA I CYGAN 13 jeźdźców i amazonek, sunących pod drzewami Parku. O tak, były tam śliczne dziewczynki z jasnymi spływającymi na plecy włosami, na swoich wesołych konikach. A także przeraźliwie wymuskani tatusiowie i usztywnione mamusie, które wyglądały tak, jak gdyby miały właśnie przystąpić do rozlewania herbaty zza uszu swoich koni i uprawiać banalną sztukę konwersacji, jednym okiem patrząc na imbryk, a drugim na zaproszonego gościa — podczas gdy spojrzenia pozostałych argusowych oczu tych pań domu spoczywały na wszystkich, którzy pozostawali w zasięgu ich wzroku. Czujna, argusowa gotowość angielskich matron była zaskakująca i nieco przerażająca. Pani Witt natychmiast pomyślała o starych murzyńskich mammies, tam, w Luizjanie, i jej oczy stały się jak sztylety — gdy tak patrzyła na sztywnych, ? nudnych, afektowanych młodych Anglików. Wzbraniała się patrzeć na bogatych Żydów. Były to ciągle jeszcze czasy, gdy nie pozwalano samochodom poruszać się po Parku — lecz Rico i Lou, sunąc dookoła Hyde Park Corner i wzdłuż Park Lane swoim wozem, mogli z przerażeniem śledzić zimną jak stal amazonkę i jej ponurego stajennego. Wydawało się, że pani Witt, trzymając pistolet wymierzony w pierś każdego z jeźdźców i jeźdźczyń oznajmia: „Męskość albo życie! Kobiecość albo życie!" Sama nie wiedziała, jakimi chce ich widzieć, ale miało to być coś równie demokratycznego, jak u Abrahama Lincolna, coś równie arystokratycznego, jak u rosyjskiego cara, coś równie intelektualnego, jak u Arthura Balfoura, i coś równie milczącego, i niewidzialnego, jak u Phoenixa. Wszystko naraz. Nie było wyjścia: Lou musiała sobie kupić konia i jeździć u boku matki, by wyraźnie stało się zadość dobrym obyczajom. Pani Witt tak bardzo kojarzyła się z precyzyjną, metalicznie lśniącą, skierowaną na cel bronią, że Lou 14 D. H. Lawrence mogła być tylko czymś na podobieństwo futerału. I naprawdę wyglądała ładnie, szczupła, elegancka i odrobinę prowokująca, z lokami ciemnych, wijących się włosów i oryginalnymi, brązowymi, nieco asymetrycznymi oczami, które sprawiały, że wyglądała trochę sennie i niewyraźnie, choć jednocześnie była żywa jak wróbelek; ktoś podsunął myśl, że nadawałaby się do filmu. Tym niemniej następnego ranka znalazły się w kronice towarzyskiej — „dwiema nowymi, intrygującymi postaciami na Row tego ranka były: lady Carrington i jej matka, pani Witt" etc. Niech mówi, co chce — ale pani Witt to się spodobało. Podobnie Lou. Lou podobało się to niesłychanie. Po prostu rozkoszowała się blaskiem popularności. — Rico, kochanie, musisz mieć konia. Ton był łagodny, południowy, śpiewny — lecz o wydźwięku nieodwołalnej ostateczności. Na próżno Rico się wykręcał — miał taki sposób wymawiania się i wymigiwania, który prawdopodobnie nabył w Oksfordzie. Na próżno protestował, mówiąc, że nie może jeździć i nie interesuje go jazda konna. Stał się już całkiem zły i jego przystojnie wygięty nos wznosił się, a górna warga odsłaniała zęby jak u psa, który ma zamiar ugryźć. Jednak nie miał na tyle śmiałości. Taki właśnie był Rico. Nie miał aż tyle śmiałości, by ukąsić. I nie dlatego, by naprawdę obawiał się innych. Obawiał się samego siebie w momencie, w którym by sobie pofolgował. Mógł rozsadzić wybuchem nagromadzonego przez lata gniewu cały ten prześliczny obrazek uroczej młodej żony, zachwycająco przytulnego domku i swojego fascynującego sukcesu jako malarza modnych, a jednocześnie „wielkich" portretów: z kolorystyką, wspania- DZIEWICA I CYGAN 75 łą kolorystyką, i jednocześnie formą, zachwycającą formą. Skomponował ten mały tableau vivant z wielkim wysiłkiem. Nie chciał wyłamać jak koń, który nagle się zbiesił — Rico w rzeczywistości bardziej przypominał konia niż psa; konia, który może za chwilę się znarowić. Na razie był dobry, bardzo dobry; niebezpiecznie dobry. — Ależ dlaczego, drogi Rico, myślałam, że dużo jeździłeś tam, w Australii, gdy byłeś młody? Czyż nie opowiadałeś mi o tym wszystkim, hm? — I gdy zakończyła owym przeciągłym, śpiewnym „hm", które podziałało na niego jak środek pobudzający, jak narkotyk — już wiedział, że został pokonany. Lou trzymała swoją gniadą klacz w stajniach, znajdujących się tuż za jej domem w Westminster, i zawsze się do nich wymykała. Czuła śmieszną odrobinę nostalgii do tego miejsca; coś, co ją naprawdę dziwiło. Nigdy nie miała najmniejszego pojęcia, że lubi konie, stajnie i stajennych. A jednak lubiła. Była nimi zafascynowana. Może powróciły wspomnienia z dzieciństwa w Teksasie. Cokolwiek by to było, jej życie z Rico w wytworym małym domu i wszystkie towarzyskie powiązania wydawały się snem, którego rzeczywistą kanwę stanowiły owe stajnie w Westminster, jej gniada klacz, właściciel stajni, pan Saintsbury, i stajenni, których zatrudniał. Pan Saintsbury był wiecznym koniarzem, jak stara panna, i kochał dźwięk tytułów. — Lady Carrington! Nie do wiary! A więc znów przyszła pani, by przez chwilę zaszczycić nas swoim towarzystwem, jak widzę! Nie wiem, co poczniemy, kiedy już pani tu nie stanie; będziemy tacy samotni! — I błysnął ku niej swoim staropanieńskim uśmiechem. — Jakkolwiek ponury byłby ten poranek, jaśnie pani rozświetli go jak promyk słońca. Poppy ma się dobrze, jak sądzę... 16 D. H. Lawrence Poppy gniada klacz, bez białych skarpetek i bystrego oka miała się dobrze. A pan Saintsbury uśmiechał się tymi swoimi ustami starej panny, pokazując wszystkie zęby. _ Proszę za mną, lady Carrington, może pani obejrzy nowego konia, którego właśnie sprowadziliśmy z prowincji. Myślę, że jest wart zobaczenia, i mam nadzieję, że jaśnie pani ma chwilę wolnego czasu. Jaśnie pani miała zbyt wiele chwil wolnego czasu. Podążyła za żwawym, gładko wygolonym starszym panem przez podwórze do boksu i zaczekała, aż otworzy drzwi. W ciemnym wnętrzu zobaczyła pięknego gniadego konia o kształtnych uszach, które wystrzelały jak sztylety z wyrazistej głowy. Wytwornym ruchem wykręcił szyję, by spojrzeć w otwarte drzwi. Miał wielkie, ciemne, lśniące oczy z ostrym, badawczym błyskiem; był w nim napięty, czujny spokój, który zdradza zwierzę mogące stać się niebezpiecz- ne. — Czy on jest spokojny? — spytała Lou. — Ależ — o, tak — szanowna pani! Jest spokojny dla tych, którzy wiedzą, jak się z nim obchodzić. Nastąp się, mój chłopcze! Nastąp się, mój śliczny! No, nastąp się, St Mawr! Gadatliwy nawet wobec zwierząt, postąpił szybko naprzód i położył rękę na karku konia ruchem miękkim, delikatnym jak dotknięcie siadającej muchy. Lou zobaczyła, jak lśniąca skóra zwierzęcia zafalowała lekko w lękliwym oczekiwaniu — jak gdyby cień zbliżającej się ręki padł na płynne, czerwone złoto. W tym samym momencie jednak zwierzę odprężyło się znowu. — Spokojny dla tych, którzy wiedzą, jak się z nim obchodzić, i niezły łobuz dla tych, którzy nie wiedzą. To twoja specjalność, co, St Mawr? — Jak on się nazywa? — zainteresowała się Lou. DZIEWICA I CYGAN 17 Mężczyzna powtórzył imię, wymawiając je z lekkim walijskim akcentem. — Pochodzi z pogranicza walijskiego i należy do walijskiego szlachcica, pana Griffitha Edwardsa. Ale oni chcą go sprzedać. — Ile ma lat? — Około siedmiu — siedem lat i pięć miesięcy — powiedział pan Saintsbury, ściszając głos, jak gdyby ujawniał jakieś tajemnice. — Czy można jeździć na nim w Parku? — O, tak! powiedziałbym, że dżentelmen, który umiałby się z nim obchodzić, mógłby odbywać znakomite przejażdżki w Parku. Prezentowałby się tam doskonale. Lou momentalnie uznała, że tą doskonałą postacią mógłby być Rico. Gdyż prawie już zakochała się w St Mawrze. Był tak piękny, czerwonozłotej maści; zdawało się, że płonie niewidzialnym ogniem. Ale wielkie, czarne oczy zdradzały skrywane zamysły. Coś mówiło jej, że koń nie jest całkiem beztroski, że gdzieś w głębi, w jego zwierzęcej podświadomości, tkwi niebezpieczna, na wpół utajona uraza, że przenika go poczucie wrogości. Uznała, iż jest wrażliwy, pomimo swej zdrowej, żywiołowej siły, i nerwowy, pełen drażliwego niepokoju, który może sprawdzić, że stanie się mściwy. — Czy ma jakieś narowy? — spytała. — Ja przynajmniej o nich nie wiem, szanowna pani; żadnych wyraźnych narowów. Ale należy do tych „charak-ternych" zwierząt, jak to mówią. Chociaż, moim zdaniem, każdy koń ma charakter, gdy bliżej się przyjrzeć. A wydaje się, że ten tu nosi w sobie otwartą ranę. Wystarczy jej dotknąć, a trudno będzie powiedzieć, jak zarea- jaki sposób można go urazić? — Lou była wyraź- 18 D. H. Latarence nie zaintrygowana. Sądziła, że koń może mieć rzeczywiście jakiś fizyczny uraz. __ Cóż, to trudno powiedzieć, moja szanowna pani. Gdyby był istotą ludzką, można by powiedzieć, że coś złego wydarzyło się w jego życiu. Ale z koniem nie jest dokładnie tak. Zwierzę szlachetnej krwi, jakim jest St Mawr, wymaga wyczucia i nie wiem, czy jest ktoś, kto umie znaleźć na niego sposób. Przyznam, że sam nie umiem. Wiem jednak, iż jest to szczególny koń i potrzebuje specjalnego podejścia; chciałbym mu je zapewnić, choć nie wiem dokładnie, co trzeba robić. Lou spoglądała na ognistego gniadosza, który stał przed nią z położonymi po sobie uszami, z łbem odwróconym, lecz gotowym, jak piorunochron, przyjąć ładunek elektryczny. To był ogier. Gdy uświadomiła to sobie, zaczęła się go jeszcze bardziej obawiać. — Czemu pan Griffith Edwards chce go sprzedać? — Cóż, droga pani — trzymał go do celów zarodowych, ale St Mawr ich nie spełniał. Bywają takie konie — z jakichś powodów nie gustują w klaczach. Tak więc nie mogli trzymać go jako reproduktora. A, jak sama pani widzi, jest to potężny, piękny hackney, którego rozpiera energia. Na nic byłoby wstawienie go między dyszle. Nie zniósłby tego. To jest świetny koń pod siodło, o pięknej akcji; jazda na nim jest przyjemnością. Ale trzeba mieć do niego podejście — i o to właśnie chodzi. Lou czuła, że coś kryje się za niedomówieniami tego człowieka. — Czy już kiedyś się znarowił? — zapytała z obawą. — Czy się znarowił? — powtórzył. — Tak, nie mogę ukrywać, były dwa wypadki. Syn pana Griffitha Edwardsa jeździł na nim trochę za ostro, tam u siebie, w lasach Dean — i młody człowiek roztrzaskał sobie czaszkę o nisko DZIEWICA I CYGAN 19 zwisającą gałąź dębu. To było zeszłej jesieni. A jakiś czas temu koń przygniótł stajennego do ściany boksu i śmiertelnie go poranił. Ale to były wypadki, szanowna pani. Takie rzeczy się zdarzają. Mówił w sposób ponury, fatalistyczny. Zdawało się, że koń, z uszami po sobie, wsłuchuje się z uwagą, odwracając łeb. Wyglądał na istotę szlachetną i namiętną, która została osądzona i skazana. — Czy mogę zapytać, jak się masz? — powiedziała Lou, przysuwając się w swojej białej letniej sukience trochę bliżej konia i unosząc dłoń błyszczącą do szmaragdów i diamentów. Usunął się jak gdyby zdmuchnięty porywem wiatru, a potem rzucił głową i popatrzył na nią z ukosa ciemnym, wypukłym okiem. — Bo ja mam się raczej dobrze — rzekła, zbliżając się bardziej, podczas gdy koń ją obserwował. Położyła rękę na jego boku i delikatnie go pogłaskała. Potem poklepała kark i wreszcie twardy, wygięty łuk szyi. Zaskoczył ją żywy, gorący prąd życiowej siły, płynący ku niej poprzez połyskliwą, czerwonozłotą powłokę. Tak drżącą od żywego, gorącego życia! Zawahała się, jak gdyby przyszła jej do głowy jakaś myśl, lecz nie cofnęła ręki ze słonecznego łuku szyi konia. Wydawało się, że w zmęczonej młodej kobiecej duszy zaczęło mgliście majaczyć ponadczasowe zrozumienie. Chciała kupić St Mawra. — Myślę — powiedziała do Saintsbury'ego — że jeśli będę mogła, to go kupię. Mężczyzna spojrzał na nią przeciągle i przenikliwie. — Cóż, moja droga pani — rzekł wreszcie — nic się pani nie oprze. Ale pozwolę sobie spytać — co jaśnie pani ma zamiar z nim zrobić? 20 D. H. Lawrence — Nie wiem — odparła wymijająco. — Mogę zabrać go z sobą do Ameryki. Mężczyzna pomilczał chwilę, a potem oznajmił: — Powiadają, że to może być sposób na niektóre konie — wywieźć je za morze, do Australii czy w podobne miejsce. Kto wie, może się to pani opłacić. Chciała kupić St Mawra. Pragnęła, by należał do niej. Z jakiegoś powodu jego widok, jego siła, żywe, czujne napięcie i nieustępliwość sprawiały, że chciało się jej płakać. Nigdy nie płakała — chyba że ze złości lub też gdy chciała coś wymusić. W miarę jak płacz narastał, jej serce stawało się tak suche, jak orzech na choince. Cóż w końcu dobrego mogą przynieść łzy? Trzeba trwać w tym życiu, nigdy nie ustępować i nigdy nie rezygnować. Łzy sprawiają, że jest się słabym i rozdartym. Teraz jednak, gdy tajemniczy żar ciała tego konia skruszył w niej jakiś głaz, wróciła do domu, zaszyła się w pokoju i po prostu zapłakała. Wydawało się, że dzika, wspaniała głowa St Mawra wyziera ku niej z innego świata. Jak gdyby miała wizję, jak gdyby ściany jej własnego świata nagle rozpłynęły się, pozostawiając ją w wielkiej ciemności, z której ogromne błyszczące oczy tego konia wpatrywały się w nią z demonicznym naciskiem, jego nagie uszy wystrzelały jak sztylety spośród czystych linii wyrazistej, nieczłowieczej głowy, a potężne ciało żarzyło się ładunkiem mocy. Co to było? Czuła, że oczy tego konia patrzą tak, jakby jakiś bóg kierował na nią przerażające spojrzenie z wiecznego mroku; ogromne, płonące, straszne oczy, napięte pytaniem, skupiające blade, groźne ostrze światła. Jakie było to jego nieludzkie pytanie, jego tajemnicza groźba? Nie wiedziała. Był jak jakiś wspaniały demon, i musiała oddawać mu cześć. DZIEWICA I CYGAN 21 Odsuwała się od Rico. Nie mogła znieść trywialności i sztuczności stosunków z ludźmi. Jak jakiś bóg wynurzała się z ciemności głowa tego konia z wielkimi, strasznymi wyzywającymi oczami. I czuła, że nie może pozostać przy jej zwykłym, pospolitym ja. Nie może być tak po prostu żoną Rico, młodą lady Carrington, i tym wszystkim. Prześladował ją ten koń. Patrzył na nią tak, jak nie patrzono na nią nigdy: przerażające, płonące, wyzywające oczy, spoglądające z ciemności, jarzącej się ogniem potężnego, diabelskiego cielska. Co to miało oznaczać, jaki zakaz na nią nakładało? Czuła, że uległo mu jej serce; zawładnęła nią tajemnicza moc, której nie śmiała i nie mogła zrozumieć. Obojętnie, gdzie była i co robiła, znad granic jej świadomości wyrastała z czarnego tła potężna, wzbudzająca grozę sylwetka: St Mawr, patrzący na nią wzrokiem, który jej wcale nie dostrzegał, a tylko płonął pytaniem, skierowanym ku niej z tych ogromnych, przerażających oczu, promieniujących jakąś groźbą, ogłaszających wyrok przeznaczenia. Jakby był panem jej losu! — Rozmyślasz nad czymś, droga Lou — zwrócił się do niej Rico tego wieczoru. Tak szybko i z wyczuciem odgadywał jej nastroje — to było ekscytujące. A jego duże, z lekka wypukłe niebieskie oczy o nieco przekrwionych białkach rzucały jej szybkie spojrzenia, badawcze i z lekkim błyskiem lęku, jak gdyby zawsze miał nieczyste sumienie. Także przypominał konia — ale ze względu na wieczne drżenie chłodnej, niebezpiecznej nieufności, którą ukrywał pod niespokojną miłością. W głębi jego oczu kryła się zasadnicza niemożność, która czyniła go tak niespokojnym. Generalne wrażenie bezsilności, jakie sprawiał, wywoływało w niej odruch litości. Teraz jednak, gdy widziała przemożny, ciemny, szalony, 22 D. H. Lawrence ognisty blask siły i innego życia w oczach ujarzmionego konia, pełna napięcia bezsiła mężczyzny doprowadzała ją do szaleństwa. Rico był tak przystojny, tak opanowany, szarmancko uprzejmy i zaiste światowo dowcipny. Należało go podziwiać; przynajmniej ona musiała. A mimo wszystko, mimo wszystko, było to grą, pozą. Świadomie wzbudzał ją w sobie. To była poza. Czytała psychologów, którzy powiadali, że wszystko jest pozą. Nawet to wszystko, co najlepsze. Teraz jednak zrozumiała, że między mężczyzną a kobietą wszystko bywa pozą jedynie wtedy, gdy czegoś jeszcze brakuje. Czegoś brakuje, i obydwoje są skazani na własną pomysłowość. Ciemny, płomienny nurt we wzroku tego konia nie był „pozą". To było coś o wiele bardziej przerażającego i realnego; jedyna rzeczywiście prawdziwa rzecz. Nurt groźnie i nagląco przelewający się w ciemności, rozpłomieniający wspaniałe ciało zwierzęcia. — Czy rozmyślałam o czymś? — powtórzyła w swój zabawny, niedbały sposób. Jak gdyby wszystko wydawało się jej takie przypadkowe i łatwe. I tak było, jeżeli chodzi o twardą, oszlifowaną stronę jej osobowości. Ale to tylko fragment większej całości. — Sądzę jednak, że tak, Loulina. Może więc grosik za twoje myśli? — Nie martw się — odpowiedziała. — Myślałam — jeżeli już w ogóle o czymś myślałam — o gniadym koniu, który zowie się St Mawr. Tajemnica Lou nieomal widoczna była w jej wzroku. — Imię jest niezmiernie atrakcyjne — stwierdził ze śmiechem. — Nie tak atrakcyjne, jak samo zwierzę. Mam zamiar je kupić. — Nie do wiary! — rzekł. — Ale dlaczego? DZIEWICA I CYGAN 23 — On jest tak atrakcyjny. Chcę go kupić dla ciebie. — Dla mnie? Ależ kochanie! I tak za mnie decydujesz? On wcale nie musi mi się wydać atrakcyjny. Jak wiesz, bynajmniej nie mam sentymentu do koni. A swoją drogą, ile kosztuje? — Tego nie wiem, drogi Rico. Ale jestem pewna, że go pokochasz, przez wzgląd na mnie. Czuła teraz, że ma na uwadze jedynie własne cele. — Lou, najdroższa, nie wydawaj fortuny na konia dla mnie, konia, którego nie chcę. Szczerze mówiąc, wolę samochód. — Nie chcesz jeździć ze mną w Parku, Rico? — Szczerze mówiąc, droga Lou, nie chcę. — Ależ dlaczego, kochanie? Tak byś pięknie wyglądał. Marzę o tym. W każdym razie chodźmy przynajmniej obejrzeć St Mawra. Rico był niezdecydowany. Konie wywoływały w nim pewien niepokój. Jednocześnie chciałby zaprezentować się efektownie w Parku. Poszli ku stajniom. Niski walijski stajenny obmywał wodą lśniącego konia. — O, tak, kochanie, on rzeczywiście jest piękny; co za wspaniały kolor! Prawie pomarańczowy! Ale rzekłbym, że jest zbyt wielki, by jeździć na nim po Parku. — Ależ skąd, dla ciebie jest w sam raz. Jesteś tak wysoki. — Wspaniale nadawałby się do Kompozycji. Ten odcień! — I wszystko, co Rico mógł zrobić, to przyglądać się koniowi okiem artysty, zerkając przy tym na stajennego. — Nie sądzisz, że ten człowiek jest również fascynujący? —i ' powiedział, pocierając podbródek z zastanowieniem i artystycznie. Stajenny Lewis był niskim, żywym, raczej krzywonogim 24 D. H. Lawrence człowiekiem o niedbałych ruchach i nieokreślonym wieku, ze strzechą czarnych włosów i niewielką, czarną bródką. Obrządzał świetnego St Mawra poza stajnią. Koń był zaiste wspaniały: jak kwiat nagietka lśnił czystym, złotym blaskiem, migocąc jarzącym się czerwonozłocistym płomieniem na tle połyskliwej zieleni. Na jego łopatkach można było dostrzec żółtawe przebłyski. Niepozorny Lewis krzątał się wokół zwierzęcia w skupieniu, pochłonięty bez reszty robotą, z prawie rytualnym namaszczeniem. Sprawiał wrażenie cienia, będącego na usługach diabelskiego stwora. — Ma podejście do koni — stwierdziła Lou. — Jeżeli kupimy St Mawra, ściągniemy go razem z nim. — Byłoby całkiem zabawne namalować ich razem — taki wyjątkowy kontrast. Ale mam nadzieję, kochanie, że nie będziesz nalegać na kupno konia. Jest tak strasznie drogi. — Mama mi pomoże. Pięknie byś na nim wyglądał, Rico. — Jeśli kiedykolwiek odważyłbym się go dosiąść! — Dlaczegóż by nic? — Ruszyła szybko przez brukowany dziedziniec. — Dzień dobry, Lewis, Jak się ma St Mawr? Lewis wyprostował się i spojrzał spod opadającej grzywy czarnych włosów. — W porządku — oznajmił. Patrzył wprost na nią spod zwisających czarnych kędziorów. Miał blade szare oczy, które wyglądały jak fosforyzujące i nasuwały skojarzenie z oczami dzikiego kota, czujnie wyglądającego z mroków jakichś zarośli, pod którymi ukrywa się, niewidoczny. Lou, ze swoimi brązowymi, niesymetrycznymi, dziwnie niepewnymi oczami, czuła, że nie zdoła nic przed nim ukryć. To pospolity człeczyna, pomyślała sobie w duchu, ale umie się z miejsca poznać na kobiecie i na koniu. Głośno zaś powiedziała z południowym, przeciągłym akcentem: • DZIEWICA I CYGAN 25 — Jak sądzisz, czy St Mawr nadaje się dla sir Hennry'-ego? Lewis zwrócił nieobecne, chłodne i uważne spojrzenie na młodego baroneta. Rico był wysoki, przystojny i wąski w biodrach. Twarz miał pociągłą, wyrazistą; włosy gładko zaczesane znad skroni. Zdawała się ona być równie wytworna, jak jego strój, i zawsze, jak i on, nienagannie się prezentująca. Nie można sobie było wyobrazić jego twarzy brudnej, zmiętej i nie ogolonej, brodatej czy nawet wąsatej. Twarz ta doskonale nadawała się do celów towarzyskich. Jeżeliby jego głowa została odcięta, jak u Jana Chrzciciela, stanowiłaby nadal doskonałą całość, mogącą znakomicie obejść się bez ciała. Choć ciało skrojone było doskonale. Głowa była jedną z tych słynnych „gadających głów" współczesnej młodzieży — z mefistofelicznymi brwiami, dużymi, odrobinę wypukłymi oczami i wygiętymi ustami, umierającymi z tęsknoty za pocałunkiem. Stajenny Lewis patrzył z gęstwiny włosów i brody jak zwierzę skrywające się w poszyciu lasu. Rico był na tyle jeszcze przesiąknięty kolonialną mentalnością, by odczuwać niepokojącą świadomość nieprzeniknionego leśnego poszycia, by czuć się nieswojo pod spojrzeniem uważnych blado-szarych oczu; czuć się nieswojo w tej konfrontacji mężczyzny z mężczyzną, tak charakterystycznej dla demokratycznych kolonii i dla Ameryki. Wiedział, że musi zostać nieodwołalnie osądzony pod względem .swoich męskich zalet, sam, bez oparcia; kolonizator bez upiększeń. Ten brak oparcia, samotna konfrontacja z drugim mężczyzną, która zdawała go na łaskę każdego służącego, fatalnie działał na jego nerwy. Albowiem był również artystą. Znosił to niemalże z desperacją i szybko powziął pełną urazy niechęć. Jednocześnie wolny był od angielskiej, impregnowanej zarozumiałości. Naprawdę zdawał sobie spra- 26 D. H. Lawrence wę, że powinien dawać sobie radę sam, wrzucony w kosmiczny byt i zdany na własne siły. Nauczyła go tego skrajna demokracja kolonii. I to właśnie rozpoznał w nim Lewis, ten niepozorny tubylec. Dostrzegł również dziwną, fałszywą nieszczerość i jakiś lęk przed własną słabością, kryjące się za aparycją młodego, przystojnego bohatera. — Wszystko będzie w porządku, jeżeli tylko pójdzie się z nim na ustępstwa — stwierdził Lewis bezosobowo, szybko, na sposób walijski. — Słyszysz, Rico? — spytała Lou w swój śpiewny sposób, odwracając się do męża. — Doskonale, kochanie. — Będziesz chciał ustąpić St Mawrowi w pół drogi, co? — Nawet całą długość drogi, kochanie! Mahomet szedł całą drogę ku swojej górze. Któż ośmieliłby się postąpić inaczej? Mówił z żartobliwym, lecz gorzkim sarkazmem. — Och, myślę, że St Mawr zrozumie to doskonale — powiedziała miękkim głosem kobiety nawiedzonej przez miłość, po czym podeszła i położyła dłoń na gładkim, pulsującym życiem karku zwierzęcia. Ten zaś zniżył swój niezwykły koński łeb; subtelnie rzeźbiona głowa drgnęła wężowym ruchem. Położywszy uszy po sobie spoglądał na nią z ukosa, kątem oka. Był przeniknięty absolutną nieufnością, jak kot sprężony do skoku. — St Mawr! — zawołała. — St Mawr! Co jest? Z pewnością ty i ja się rozumiemy! I przemawiała miękko, sennym ruchem pieszcząc kark konia. Czuła, jak stopniowo narasta w nim odzew. Jednak nie uniósł głowy. A gdy Rico nagle podszedł bliżej, znienacka szarpnął się i rzucił do tyłu, jak gdyby pioruny wystrzeliły ze wszystkich kopyt. DZIEWICA I CYGAN 27 Stajenny wypowiedział niskim głosem kilka słów po wa-lijsku. Lou, wystraszona, zastygła z dłonią w powietrzu. Pragnęła głaskać St Mawra. — Dlaczego on to zrobił? — spytała. — Raz czy dwa dali mu wycisk — odparł Lewis obojętnym głosem — i nie zapomniał tego. Dosłyszała ton bezstronnego osądu w głosie stajennego. I pomyślała o „otwartej ranie". Nie chodziło tu o żaden czuły punkt. To była wojna dwóch światów. Pojęła, że St Mawr dyszy gorącym oddechem w świecie innym niż świat Rico, innym niż nasz świat. Może w jego świecie żyły antyczne greckie konie. I antyczni greccy herosi znali go — może nawet Hipolit. Te konie o głowach z dziwnie nagimi rysami, rozglądające się wokół niemal wężowym ruchem; konie wznoszące delikatne i niebezpieczne pyski, konie przepływające w prehistorycznym półmroku, gdzie wszystkie rzeczy majaczyły nierealnie, wszystkie na jednej płaszczyźnie; nagle zaistniałe byty znienacka schodzące z macierzystej skały. To był inny świat, starszy, silny swoją potęgą. A w świecie tym koń był szybki; nieskrępowany i doskonały, nieokiełznany i niedościgniony. „Ustąpić mu w pół drogi", powiedział Lewis. Tak, lecz znaleźć się w pół drogi wiodącej z naszego ludzkiego świata w ten przerażający zmierzch koni nie było krokiem łatwym. Na taki krok Rico nigdy by się nie zdobył. Wiedziała o tym. Ale była gotowa złożyć go w ofierze. St Mawr został kupiony i zatrudniono przy nim Lewisa. Na początku Lewis jeździł na nim po Row, za Lou, by go oswoić. Koń zachowywał się bez zarzutu. Phoenix, pół Indianin, był bardzo zazdrosny, gdy zobaczył czarnobrodatcgo walijskiego stajennego na St Mawrze. 28 D. H. Lawrence — Co to za konia sprowadziliście? — pytał, patrząc na drugiego mężczyznę badawczym, nie widzącym spojrzeniem ostrych oczu Navaho, w których indiańskie przebłyski migotały jak iskry na tle ciemnego chaosu. W twarzy Phoe-???? ? wystających kościach policzkowych była cała rozpacz rasy wydziedziczonych Indian i nabyta pustka po wstrząsie, jakiego doznał po bombardowaniu. Jednocześnie była w niej nieustępliwość, poddająca się jedynie śmierci, tak charakterystyczna dla jego plemienia — plemienia jego matki. Trudno było powiedzieć, jaka subtelna nić łączyła go ze szczepem Navaho i nadal czyniła przeznaczenie Phoe-nixa losem czerwonoskórego. Stanowili osobliwą parę stajennych, podążających za poprawną, choć wyjątkową parą amerykańskich dam. Zarówno pani Witt, jak i Phoenix jeździli w długich strzemionach i z prostymi nogami, w dosiadzie, bez anglezowania. Phoenix sprawiał wrażenie, jakby stapiał się w jedną całość z koniem; nigdy nie odrywał się od siodła czy to w kłusie, czy w galopie, siedział w nim, jak gdyby jechał na oklep. I nieustannie rozglądał się wokoło, przyglądając się jeźdźcom na Row, ludziom zgromadzonym za barierką, rozprawiającym z ożywieniem, dzieciom spacerującym z niańkami — jak gdyby patrzył na miraż, w którego realność nawet przez moment nic wierzył. Londyn w ogóle wydawał mu się ponurą fatamorganą. Zdawało się, że jego duże brązowe oczy o nerwowym spojrzeniu i wąskich źrenicach, które uwydatniały białka, ogniskowały się na dalszym planie, jak gdyby nie był w stanie dostrzegać rzeczy zbyt bliskich. Oglądał blade pustynie Arizony drżące ruchomym lśnieniem, odległe, falujące miraże płytkich jezior, niezmierzony, nie- rozróżnialny styk ziemi i nieba, zalanego zmiennym światłem. I cień konia majaczący pośród mirażu, ogromny i złowieszczy jak prehistoryczna bestia. DZIEWICA I CYGAN 29 To było dla niego realne: fantasmagoria Arizony. A po obrazie Londynu jego oko prześlizgiwało się jak po złudnym mirażu. Wyglądał zbyt szykownie w doskonale skrojonym stroju grooma — tak szykownie, iż mógł uchodzić za jednego z tych wykpiwanych nuworyszy. Być może swoisty rodzaj fizycznej manifestacji jego półkrwi pochodzenia nie dał się zatuszować strojem; miał wygląd dzikiego. Tak czy owak prezentował się „pospolicie", raczej jak ktoś pracujący przy koniach; topornie. Z wyjątkiem twarzy. W złotej dzikości jego indiańskiego oblicza o wystających kościach policzkowych, bezwłosego, prawie pozbawionego brwi, tkwiło puste, zagubione spojrzenie, które niemal wzruszało. Lecz w zwężonych czarnych źrenicach ostry sztylet światła ciągle jeszcze lśnił nie złamany. Był dobrym stajennym — uważnym, zręcznym, zawsze na miejscu w razie potrzeby. Miał zdumiewającą, cichą władzę nad końmi, beznamiętną, pozbawioną sympatii, lecz pełną utajonej mocy. Podobnie, śledząc tłum na Piccadilly z obojętnym błyskiem w oku, instynktownie oceniał wszystko pod kątem zagrożenia i pilotował panią Witt siłą swojej milczącej woli. Otaczał ją napiętą czujnością rodzinnej Ameryki, sprawiając, że czuła się jak u siebie. — Phoenix — rzuciła raptownie, obracając się w siodle, gdy jechali stępa obok budki policjanta przy Hyde Park Corner. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że mam za sobą coś w stu procentach amerykańskiego w momencie, gdy przekraczam tę bramę. Jej niebezpieczne szare oczy patrzyły na niego tak, jak gdyby mówiła to na serio, z mściwym przekonaniem. Cień uśmiechu wypłynął na wystające kości policzkowe Phoenixa; nic jednak nie odpowiedział. ?? D. H. Lawrence — Ależ dlaczego, mamo? — spytała śpiewnie Lou. — Wydaje mi się taka zapraszająca. — Tak, Louisc, właśnie. Taka zapraszająca. I dlatego tak bardzo jej nie ufam. I puściła się galopem w Row, pod zielone korony drzew — z twarzą pięćdziesięcioletniej Meduzy, która sama jest jak oręż. Przyglądała się wszystkiemu i każdemu spojrzeniem bezlitosnym jak dynamit, który tylko czeka, by ich wszystkich wysadzić. Lou kłusowała, anglezując u jej boku, elegancka, pełna wdzięku i z lekka rozbawiona. Z tyłu jak cień podążał Phoenix; jego żółtawa twarz o wystających kościach policzkowych nadal wyglądała chorobliwie. A obok niego, na świetnym gniadoszu — niski, czarnobrody Walijczyk. Między Phoenixem a Lewisem nawiązała się po cichu wzajemna sympatia — jakkolwiek skrywana i ostrożna. Phoenix był pod wielkim wrażeniem St Mawra; nie mógł się powstrzymać od zerkania na niego. Lewis zaś dosiadał wspaniałego ogiera o pięknych ruchach niezwykle lekko, w sposób niemal niezauważalny. Spośród dwu mężczyzn Lewis był ciemniejszy — ze swoją czarną brodą, sięgającą aż po gęste, ciemne brwi. Śniady, z raczej małym nosem i tajemniczym spojrzeniem jasnoszarych oczu, które patrzyły na wszystko, nie zwracając uwagi na nic. Nic w świecie aktualnie go nie obchodziło oprócz St Mawra. Ludzie nic dla niego nie znaczyli. Dosiadał swego wierzchowca i patrzył na świat z wysokości uprzywilejowanej pozycji na jego grzbiecie z absolutną obojętnością. — Długo jesteś z tym koniem? — zapytał Phoenix. — Odkąd się urodził. W czasie jazdy Phoenix oceniał akcję St Mawra. Gniadosz przesuwał się dumnie i żwawo pośród tłumu koni i jeźdźców, zachowując przy tym doskonałą orientację. DZIEWICA I CYGAN 31 W ten piękny czerwcowy poranek listowie nad ich głowami było gęste i zielone; napływały pierwsze smużki zapachu kwitnących lip. Jednakże Phoenixowi miasto wydawało się koszmarem, a Lewisowi — prawie więzieniem. Obecność ludzi naokoło również ograniczała go jak więzienne mury. Pani Witt i Lou zawróciły w końcu u wylotu Row, pozdrawiając znajomych. Obaj stajenni ściągnęli wodze. Pani Witt popatrzyła na Lewisa chłodnym wzrokiem. — Wydaje mi się niezwykłe, Louise — powiedziała — iż stajenny nosi brodę. — To rzeczywiście niezwykłe, mamo — odparła Lou. — Czy masz coś przeciwko temu? — Ani trochę. A przynajmniej tak mi się wydaje. Mam już zupełnie dosyć współczesnych młodych ludzi z gładkimi twarzami, zupełnie! Wyobraź sobie nieskazitelny, czysty chłopiec! Gzy nie masz tego dosyć? Nie, sądzę, że stajenny z brodą jest całkiem interesujący. Wpatrzyła się wyzywająco w tłum; zgrabnie obutą stopę trzymała w strzemieniu pewnie jak wojownik. Po czym znienacka ściągnęła wodze i zawróciła konia ku mężczyznom. — Lewis! Pragnę zadać ci pytanie. Przypuśćmy, że lady Carrington właśnie wyrazi życzenie, byś zgolił brodę. Co ty na to? Lewis instynktownie pogładził ręką wspomnianą przed chwilą brodę. — Chciano już, bym ją zgolił, proszę pani — oznajmił. — Ale nigdy tego nie zrobiłem. Ona jest częścią mnie, proszę pani. Pani Witt nie ustępowała. — Czyż to nie jest niezwykłe, Louise? Czy nie zachwyca cię sposób, w jaki on wymawia „proszę pani". To brzmi dla mnie tak nieprawdopodobnie. Czy jakakolwiek kobieta może myśleć o sobie jako o „proszę pani"? Żadna. Przy- 32 D. H. Lawrence najmniej od czasów królowej Wiktorii. I wiesz, nie przyszło mi do głowy, że broda może być rzeczywiście częścią mężczyzny. Zawsze mi się wydawało, że oni noszą brody tak, jak noszą krawaty, na pokaz. Na zawsze zapamiętam Lewisa mówiącego, że broda jest częścią jego samego. Czyż sposób, w jaki dosiada konia, nie jest niesamowity? Zupełnie jakby się z nim stapiał. Gdy mówię do niego, nie jestem pewna, czy mówię do człowieka, czy do wierzchowca. W kilka dni później Rico sam pojawił się na St Mawrze na porannej przejażdżce. Przeżywał tę jazdę tak, jak wszystko, co robił i był po prostu nieco nerwowy — podczas gdy jego teściowa okazywała wiele życzliwości. Wpuściła go między siebie a Lou i posuwali się z wolna naprzód jak trzy okręty, płynące w jednej linii. I tego właśnie dnia nie kto inny wybrał się na przejażdżkę w Parku, jak sama królowa Matka! Kochana stara królowa Aleksandra. Wszyscy byli podekscytowani. I najwyraźniej skinęła w kierunku Rico, bez wątpienia biorąc go za kogoś innego. — Wiecie — powiedział Rico, gdy jedli lunch — on, Lou i pani Witt — w jej salonie w ciemnym, cichym hotelu w Mayfair — wprost przepadam za jazdą na St Mawrze. On jest zaiste szlachetnym zwierzęciem. Jeżeli kiedyś uczynią mnie lordem — co niech Bóg broni! — to powinienem zostać lordem St Mawr. — Sądzisz zatem — rzekła pani Witt — iż prawdziwe lordostwo należy się koniowi? — Uznaję to za zupełnie możliwe. — Rico skrzywił pogardliwie swoją długą górną wargę. — Czy nie sądzisz, mamo — spytała Lou — że St Mawr ma w sobie naprawdę coś szlachetnego? Zdałam sobie sprawę, że jest pierwszym szlachetnym stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałam. — Z pewnością nigdy nie spotkałam mężczyzny, który DZIEWICA I CYGAN 33 mógłby z nim się równać. Gdyż ci angielscy szlachcice... no, cóż, gdybym miała doszukać się w kimś tego, co uznaję za szlachetność, wolałbym raczej murzyńskiego posługacza z pullmana. Biedny Rico cierpiał i cierpiał. W pani Witt siedział diabeł. Miała w sobie inteligentnego, bezwzględnego diabła — i wydawało się, że pozwala mu hulać do woli. Zwolniła go z więzów następnego dnia — gdy Rico i Lou dołączyli do niej na Row. Była milcząca, lecz nieubłagana w stosunku do koni, narowiąc je na wszystkie sposoby. Znienacka przecisnęła się koło bariery, tuż przed St Maw-rem, tak że musiał stanąć dęba, by uniknąć zderzenia. Mając wolną przestrzeń przed sobą z gwałtownością eksplozji rzuciła swego konia w galop — a ogier, spłoszony, zaczął ponosić za nimi. Zdawało się, że tego ranka cały Hyde Park przenikało nerwowe napięcie. Może zanosiło się na burzę. A St Mawr kręcąc się i napierając na wodze, miotał się przy barierze ku przerażeniu dzieci i widzów, którzy krzyczeli i odskakiwali gwałtownie w tył, doprowadzając zwierzę do szału narastającego z szybkością pocisku. Stawał dęba i walczył, podczas gdy Rico usiłował go ściągnąć. Ale koń parł do przodu: tańcząc, kręcąc się, szarpiąc, gwałtownie rzucając się na boki, owładnięty przez wszystkie demony przekory. Twarz biednego Rico wydłużała się coraz bardziej z wściekłości. Narastała w nim furia, której prawie już nie kontrolował. Nienawidził swojego konia i wściekle próbował zmusić go do spokojnego kłusowania naprzód. I St Mawr stanął dęba ku przerażeniu całego Row, zagryzł wędzidło i zaczął walczyć. Lecz Phoenix przytomnie zagrodził mu drogę. — Zsiadaj, Rico — zabrzmiał głos pani Witt, przepełniony spokojem złośliwego triumfu. 3—Dziewica i cygan 34 D. H. Ławr ??? I Rico, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, co robi, raptownie zeskoczył na ziemię i pochwycił strzemię wspinającego się ogiera. Również ? ??????? zsunął się lekko ze swojego wierzchowca i podbiegł do St Mawra, podając własne strzemię Rico. I zaczęło się krążenie w kółko, bryzganie ziemi spod kopyt, stawanie dęba i wierzganie. St Mawr zdobywał się na najwyższą złośliwość. Lecz ???????, z obojętną miną siedział w siodle mocno i nieporuszenie, bez żadnych emocji i tylko nacisk jego bezosobowej woli przygniatał konia bez chwili wytchnienia. Być może było coś z osobliwego, barbarzyńskiego triumfu w tej manifestacji ciemnej woli, wyzutej z emocji i osobistych uczuć. Przez prawie pięć minut dawali ten mały popis na Row; imponujący koń wspinał się i walczył. Rico z zesztywniała, ponurą twarzą wgramolił się na wierzchowca ???????? ? oddalił na bezpieczną odległość. Zjawili się policjanci oraz nadgorliwy konny policjant, by ratować sytuację. Było jednak jasne, że ???????, obojętny i wyraźnie niefrasobliwy, barbarzyńską siłą woli jest w stanie zapanować nad koniem. Co też zrobił — i doprowadził zwierzę do domu. Rico został poproszony, by nigdy więcej nie pojawiał się na St Mawrze na Row, jako że ogier stanowi zagrożenie spokoju publicznego. Władze wiedziały o nim wszystko. Tak skończyło się pierwsze niepowodzenie St Mawra. — Nie udało się nam zbytnio tego ranka z jego lordow-ską mością — oświadczyła pani Witt triumfująco. — Nie, on wcale nie lubi swojego towarzystwa! — warknął Rico. Chciał, by Lou sprzedała konia. — Wątpię, czy ktoś zechce go kupić, kochanie — powiedziała. — To znana postać. DZIEWICA I CYGAN 35 — Wobec tego podaruj go swojej matce — stwierdził Rico jadowicie. — Dlaczego matce? — spytała niewinnie Lou. — Może ona będzie zdolna poradzić sobie z nim — albo on z nią! Ostatnie zdanie było zabójcze. Wygłosiwszy je, Rico się oddalił. Lou nie wiedziała co począć. Prawie zawsze czuła się nieco otępiała, jak gdyby nie była w stanie ani widzieć jaśniej, ani czuć wyraźniej. Ogarnęło ją dziwne odrętwienie — jak pierwsze dotknięcie śmierci. A zza tych oparów oszołomienia czy odrętwienia wyłaniały się wszystkie zatajone przeżycia. Dlaczego tak było? Nie miała pojęcia. Ale czuła, że w jakiś sposób stanowiło to wynik zmagań woli. Matka, Rico, ona sama — zawsze trwali w utajonej, nie uświadamianej rozgrywce woli, która stopniowo obezwładniała ją i paraliżowała. Wiedziała, że Rico oznacza dla niej wyłącznie dobroć. Wiedziała, że matka pragnie jedynie ją chronić. I zawsze trwało owo napięcie woli, tak bardzo paraliżujące. Jak gdyby gdzieś, w głębi duszy, Rico był zawsze gniewny, choć zewnętrznie zdawał się być tak „szczęśliwy". A pani Witt miała w sobie organiczną złość. Byli więc jak dwie bomby z mechanizmami nastawionymi na wybuch któregoś dnia — tymczasem jednak tykającymi jak dwa zwykłe chronometry. Ostatecznie doszła do wniosku, że irytacja Rico tkwiła w nim samym, ukryta głęboko jak stalowa sprężyna, która napędza mechanizm; był więc równie „uroczy", jak malowana sewrska porcelana czy drezdeńska figurynka, kryjąca w sobie bombę zegarową. Jego rzeczywisty bowiem urok stanowił odmianę gniewu, jego miłość zaś była samozniszczeniem. Nic nie mógł na to poradzić. 36 D. H. Lawrence A ona? Możliwe, że była bardzo podobna. Mocno napięta w środku i upajająca się byciem uroczą. Jednak podkręcanie w sobie napięcia było w istocie — co właśnie stwierdziła z obawą — odmianą wściekłości. To ona, ta główna sprężyna, napędzała koło jej „uciech". Przywykła napawać się tym napięciem; dawało jej elan, o którym w rzeczywistości nic nie wiedziała. Tak długo, jak uznawała ów elan za istotę życia, „bawiła się dobrze", podekscytowana i napięta. A teraz nagle zwątpiła w sens całej zabawy. Wiązała z tym dziwne otępienie, które opanowało ją tak, jak gdyby niezdolna była już więcej czuć. Zapragnęła zwolnić napiętą sprężynę. Zapragnęła uciec od tej rozgrywki napiętych woli. Jeden St Mawr dawał jej pewien cień możliwości. Był tak przemożny i tak niebezpieczny. Lecz w jego mrocznym oku, patrzącym mglistą brązową źrenicą, jak obłok w płomieniach czarnego ognia, jak świat spoza naszego świata, płonęła ogniem innej mądrości ciemna siła życia. Czuła, że to na pewno jest to: w chwili, kiedy kładł uszy po sobie i obnażał zęby, a ogromne ślepia eksplodowały z wyrazistej końskiej głowy, w zamęcie tych strasznych oczu dostrzegała niezliczone demony. Czemu wydawał jej się żywym tłem przeszłości, w które pragnęła się wtopić? Gdy zadzierał głowę i wydawał z siebie rżenie głębokie jak dźwięk dzwonów, kołysanych przez wiatr, Lou wydawało się, że słyszy echa innego, bardziej mrocznego, rozleglejszego, bardziej niebezpiecznego i wspaniałego świata niż nasz; świata, który był poza nią. I tam chciała dotrzeć. Zachowała to w całkowitej tajemnicy, tylko dla siebie. Gdyż Rico uniósłby po prostu górną wargę, z bezczelną miną, jakby wyświadczył jej łaskę „zrozumienia". A matka, DZIEWICA I CYGAN 37 jak zwykle, podejrzewałaby ją o odstępstwo. Ludzie, wszyscy ludzie jakich znała, wydawali się tak kompletnie ograniczeni kartonowymi ścianami swego oby-jak- najszczęśliw-szego świata. Ich dążenia były nastawione jak mechanizmy na szczęście, radość albo „oby wam się". Ten koszmarny, hurra-optymistyczny ton sprawiał, że zastygała w niej krew. Odkąd zobaczyła St Mawra takim, jaki był: przerażającego, płomiennego, wyłamującego się z otaczającej ciemności, straciła wiarę w świat, w którym żyła. Straciła wiarę w to, co w danym momencie działo się wokół niej — gdy tańczyła po południu u Claridge'a czy wieczorem w Carl-tonie, snując się z jakimś ugrzecznionym młodym człowiekiem, który wcale nie kojarzył jej się z mężczyzną. Albo też gdzieś tam, w Sussex w czasie week-endu z Enderleya-mi; rozmowa, jedzenie, picie, flirciki, nie kończące się tańce — wszystko to wydawało się bardziej oddalone od życia, bardziej nierzeczywiste niż którakolwiek z bajkowych opowieści. Jak gdyby na uczcie Barmakidy* spożywała potrawy, wyczarowane magią słów z rozrzedzonego powietrza. Jak gdyby rozmawiała z przystojnymi zmyśleniami o gładkich twarzach, w żadnym razie nie będącymi mężczyznami; gdy kołysała się z nimi w jednostajnym rytmie, zdawali się także wyczarowani z powietrza, wyłącznie na użytek tego ulotnego, chwiejnego tańca. I nie mogła uwierzyć, że gdy zgasną światła, nie rozpłyną się w powietrzu w kompletną nicość. Przerażająca nicość tego wszystkiego! Wszystko zaledwie wyczarowane, nic prawdziwego. „Ależ to jest * Uczta Barmakidy — złudzenie, po której następuje rozczarowanie, z baśni 1001 nocy; książę z rodu Barmakidów zaprasza na ucztę głodnego nędzarza; na ucztę długą i wystawną, w czasie której serwuje się tylko puste półmiski. 38 D. H. Lawrence najwspanialsze w świecie!" — promieniowali szczęściem — jak widma radości, pozbawione jakiejkolwiek prawdziwej substancji. A ona promieniała w odpowiedzi: „Wspaniała zabawa!" Była szczęśliwa, że kończył się sezon i wszyscy wyjeżdżali z Londynu. Ona i Rico mieli wyjechać do Szkocji, ale nie wcześniej niż w sierpniu. Tymczasem chcieli pojechać do jej matki. Pani Witt wynajęła domek w Shropshire, na pograniczu z Walią, i przeprowadzała się tam z Phoenixem i końmi. Rozległe wrzosowo-jagodowe wzgórza były wymarzone do jazdy konnej. Rico przystał na spędzenie miesiąca w Shropshire, gdyż najbliższymi sąsiadami pani Witt byli państwo Manby z Corrabach Hall. Ci bogaci Australijczycy wrócili do starego kraju i stali się największymi obszarnikami w okolicy, zyskując zarazem tytuł Squire'ów* — wszystko za jednym zamachem. Rico poznał ich w Victorii; byli dobrą rodziną, a dziewczyny robiły koło niego wielki szum. Tak więc Lou, Rico i Lewis, Poppy i St Mawr wyjechali z miasta, udając się do Shrewsbury, a potem na wieś. „Domek" pani Witt okazał się wysokim budynkiem z czerwonej cegły w stylu georgiańskim. Okna wychodziły wprost na cmentarz i wyłaniającą się za nim ciemną, potężną bryłę kościoła. — Nigdy nie zdawałam sobie sprawy — oświadczyła pani Witt — jak może poprawić samopoczucie widok nagrobków za oknami salonu i pogrzebów przy obiedzie. I rzeczywiście znajdowała dziwną przyjemność w siady- * S q u i r e — szlachecki tytuł angielski; przysługiwał między innymi najbardziej wpływowym posiadaczom ziemskim w danej okolicy. ? DZIEWICA I CYGAN 39 waniu w swoim pokoju o szarych ścianach wykładanych boazerią i w obserwowaniu dziekana lub któregoś z wikarych, odprawiających obrządki przy grobie w otoczeniu ubranych na czarno wiejskich żałobników, nadużywających chusteczek z czarną obwódką. — Mamo! — powiedziała Lou. — To jest raczej makabryczne. Zajmowała pokój na tyłach domu, z oknami wychodzącymi na otoczony murem ogród i zabudowania stajenne. Mimo to słychać tam było bum! bum! żałobnego dzwonu, a także odgłos dzwonów i dzwonków w niedzielę. Zaiste, znajdowała się w cieniu Kościoła! Jakże słyszalna była jego obecność, narzucająca się uporczywie uszom. Dziekan był potężnym, tłustym człowiekiem o miłym obejściu; dżentelmenem i na swój sposób osobą wykształconą. Lecz dawał pani Witt do zrozumienia, iż patrzy na nią nieco z góry — jako na amerykańską parweniuszkę, Jankeskę — choć nigdy Jankeską nie była; jednocześnie szczerze ją poważał, jako że była kobietą bogatą. Tak, szczery szacunek dla niej, bogatej kobiety. Lou wiedziała, że każdy Anglik, zwłaszcza należący do wyższej sfery, ma absolutny respekt dla bogactwa. Ale któż go nie ma? Pani Witt wywarła większe wrażenie na dziekanie niż mała Lou. Mimo to traktował lady Carrington z atencją: Wiecie, była nieomalże „jedną z nas". Był też wielce łaskawy dla Rico: „wspaniała kariera pańskiego ojca w koloniach". Pani Witt mogła teraz bawić się nową pantomimą: stary georgiański dom, własny klęcznik w kościele (przynależał do starego domu), osada z krytymi strzechą domkami — niektóre pokrywała dodatkowo karbowana blacha; mieszkańcy osady — robotnicy z farm i ich rodziny, i niewielu, bar- 40 D. H. Lawrence dzo niewielu wyrzutków: grzeszna grupa mieszkańców na krańcu miasteczka, w Mile End, znana ze złego prowadzenia się. Ludzie z Mile End — to byli wszystko Allisono-wie i Jephsonowie; wsobnego chowu, jak powiedział dziekan: rezultat trwającej od stuleci pracy w kopalni i życia w izolacji na Mile End. W izolacji! Wyobraźcie to sobie! W odległości półtorej mili od stacji kolejowej i dziesięciu mil od Shrewsbury. Pani Witt pomyślała o Teksasie i rzekła: — Tak, oni tam daleko są bardzo odizolowani! A dziekan ani przez moment nie podejrzewał sarkazmu w jej słowach. Lecz ona miała tu wszystko przedstawione jak na scenie: życie angielskiej prowincji. Nie wyłączając górników, rozbijających duszną, wyraźnie niezdrową atmosferę spektaklu. Wszyscy mężczyźni czapkowali jej; wszystkie kobiety darzyły ją niejakim szacunkiem, a dzieci rozstępo-wały się przed nią, gdy pojawiła się na ulicy. Wszyscy oni stali się znów biedni: robotników od czasów Przesławnej Wojny nie stać było już na wieczorny kufel piwa. — Teraz rozumiem, jakie to straszne — powiedziała pani Witt — nie móc wyjść z dusznych, brudnych, malowniczych chałup nawet na godzinę, by napić się piwa. — To godne pożałowania; w zupełności się z panią zgadzam, pani Witt. Jednak pan Watson zorganizował dla mężczyzn czytelnię, gdzie mogą palić, grać w domino i czytać, jeżeli mają ochotę. — A jednak — stwierdziła pani Witt — to nie to samo, co przytulna salka w „Moon and Stars". — W zupełności się zgadzam — odrzekł dziekan. — To nie jest to samo. Pani Witt udała się do właściciela „Moon and Stars" i poprosiła o szklaneczkę cydru. DZIEWICA I CYGAN 41 __ Chcę — powiedziała z amerykańskim akcentem — by ci biedni robotnicy mogli wieczorami popijać swoje piwo. __ Oni sami tego chcą — odparł pan Harvey. __ A więc muszą to mieć. W końcu zdecydowała, że będzie zamawiać co tydzień dużą baryłkę piwa, które właściciel sprzedawać ma robotnikom po pensie za kufel. — W moim własnym kraju źródełko wyschło — oznajmiła — ale nie dlatego że nie było nas stać na alkohol. Nim pojawili się Lou i Rico, całkiem ją to pochłonęło. Nie zaangażowała się zbytnio: baryłka piwa była jej jedynym aktem publicznym. Znała natomiast każdego z widzenia i znała jego sytuację. Uczestniczyła też w jednym dniu skupienia, w jednym spotkaniu matek, w jednym zebraniu „społecznikowskim", w jednych zajęciach szycia, w jednym spotkaniu szkółki niedzielnej, w jednym spotkaniu Ligi Antyalkoholowej i w jednej zabawie. Zlekceważyła małe zbory metodystów i baptystów; została żarliwą wyznawczynią Kościoła Episkopalnego. — Przedziwne są te stare, malownicze miasteczka, Loui-se! — rzekła. Wokół jej ostrego nosa kładł się mroczny cień. — Jakie to wszystko wydaje się łatwe, zgodne z ustalonym wzorem. I jakie fałszywe! A w głębi — jakież zepsute! Rzuciła z ukosa swoje niezwykłe, triumfujące spojrzenie szarych oczu i wydawało się, że sekwencja dziwnych, demonicznych grymasów przebiegła jej po twarzy. Lou skurczyła się w sobie. Zaczęła obawiać się nienasyconej ciekawości matki, która zawsze kazała jej szukać węża pod kwiatami. Lub raczej robaków. Zawsze to samo niezdrowe zainteresowanie innymi ludźmi i ich sprawami; ich osobistym życiem, ich brudną bielizną. Zawsze ten stan gotowości wobec prywatnych spraw; 42 D. H. Lawrence wścibstwo, wścibstwo, wścibstwo. Zawsze ten wyrafinowany! krytycyzm i ocenianie innych; analizowanie ich motywacji. I Jeżeli anatomia wymaga ciała, to psychologia wymaga świata ciał. Wścibstwo, przez które rozumie się własne krytyczne oceny i analizy, wymaga całego laboratorium ducha — by ludzka psyche mogła zostać poddana wiwisekcji. Jeżeli rozetnie się coś, to, oczywiście, pojawi się woń. Dlatego nic nie wydziela tak piekielnego smrodu, jak właśnie ludzka psychologia. Pani Witt była rasowym psychologiem; psychologiem fanatycznym. A Rico także był na swój sposób psychologiem. Ale on miał zasadę: „Zdajmy sobie sprawę z najgorszego, kochanie! Lecz poszukajmy też jaśniejszej strony i trzymajmy się jej". — Czyż dziekan nie jest najdroższym, kochanym staruszkiem! — powiedział Rico przy śniadaniu. I zaczęło się. W laboratorium psychicznej wiwisekcji zawrzała praca. — Czyż on nie jest cudowny? — zapytała Lou z roztargnieniem. — Tak zachwycająco doczesny! „Niektórzy z nas nie urodzili się po to, by robić pieniądze, drogi chłopcze. Na szczęście dla nas, możemy je poślubić". — Rico zrobił fantastyczną minę. — Czy pani Vyner jest aż tak bogata? — zaciekawiła się Lou. — Jest, jest całkiem zamożną kobietą. Jej wartość mierzy się w węglu — odpowiedziała pani Witt. — Lecz dziekan z pewnością jest wart swojej wagi, nawet w złocie. A jest potężną figurą. Mogę sobie wyobrazić, jaka to wielka satysfakcja mieć go za męża. — Czemu, mamo? — spytała Lou. — Och, z taką prezencją! To jeden z tych Anglików DZIEWICA I CYGAN 43 w starym stylu, których nikt nie może wodzić na pasku. Czy można sobie wyobrazić, że żona prosi go o nawleczenie igły? Wreszcie ktoś naprawdę silny, tak różny od młodych Anglików, którzy przypominają mi damy, prawdziwe damy. — Ktoś musi podtrzymywać tradycję prawdziwej damy — powiedział Rico. — Wiem o tym — odparła pani Witt. — I skoro kobiety tego nie robią, młodzi dżentelmeni muszą przejąć ciężar na swoje barki. — I bardzo dobrze go znoszą. Rozkręcili się na dobre; zadawali cięcia i sztychy. A biedna Lou, która kompletnie zagubiła się w grze, czuła, że nie wie, co ma z sobą zrobić. Rico i pani Witt byli śmiertelnymi wrogami, żadne nie mogło pozostawić drugiego w spokoju. Jakby to oni właśnie byli małżeństwem — tak silne było ich porozumienie i nieporozumienie. Rico od razu zaczął swoją towarzyską rundę — najpierw do Manbych; potem wyprawa samochodem na obiad u lady Tewkesbury; następnie młody pan Burns nadleciał swoim aeroplanem z Chester; potem musieli udać się nad morze, gdzie w posiadłości sir Edwarda Edwardsa odbyło się party połączone z kąpielą przy księżycu. Wszystko to było dla Lou tak szalenie pasjonujące i tak psychicznie wyczerpujące. Ale za wszystkim krył się St Mawr, płonąc w ciemności jak fajerwerk. Zaiste był koniem trudnym do utrzymania. Zadręczał klacze, jeżeli znajdowały się z nim na tym samym wybiegu, doprowadzając je do szaleństwa. Z każdym zaś innym koniem walczył z jawną żądzą mordu. Musiał więc być trzymany osobno. — Ten St Mawr to zły koń — powiedział Phoenix. — Możliwe — przytaknął Lewis. — Nie lubisz spokojnych koni? — spytał Phoenix. 44 D. H. Lawrence — Większość koni jest spokojna — odparł Lewis — to St Mawr jest inny. __ Dlaczego nigdy nie dał źrebaków? — Myślę, że nie miał ochoty. Tak jak ja. __ Na c6ż więc taki koń? Lepiej go zastrzelić, zanim kogoś zabije. __ A co dobrego im przyjdzie z zastrzelenia St Mawra? __ ? ieżeli kogoś zabije! — naciskał ???????. Odpowiedzi nie było. Stajenni mieszkali za stajniami i Lou często obserwowała ich ze swojego okna. Obydwaj mężczyźni byli bardzo spo-koini lecz Lou wyjątkowo silnie odczuwała ich obecność; widziała szerokie, prosto się trzymające ramiona ???????? i jego gęste, proste, mocne czarne włosy, które stale niesfornie burzyły mu się na głowie, gdy ze spokojem krzątał się, wypełniając swoje obowiązki. Nie był leniwy, ale robił wszystko jakby obojętnie, z dystansem — dbał o konie troskliwie, uważnie i zręcznie, ale bez sympatii. Można było odnieść wrażenie, że przez cały czas nieświadomie coś ukrywa- jak gdyby jego prawdziwa osobowość okryta była jakąś tajemnicą. Ale była to tajemnica woli. Jego spokojne, ociągające się ruchy —- jakby nigdy naprawdę nie chciało mu się nic robić; stale obecny w jego wystających kościach policzkowych wyraz wyzwania, indiański błysk w oczach i to szczególne spojrzenie, czujne, a przy tym nie widzące — sprawiałv, że nie miał powodzenia u kobiet ze służby. A jednak w jakiś sposób je fascynował. Ukradkiem przyglądał się ładnym, młodym pokojówkom uważnym spojrzeniem bez wyrazu. Jak dotąd był wobec nich raczej wyniosły władczy — więc miały mu to za złe. Dla Lou było jasne że ??????? uważa siebie za przynależnego do klasy panów, nie zaś sług. Gdy flirtował z pokojówkami, co DZIEWICA I CYGAN 45 bardzo często robił, wydawało się, że swoim ostentacyjnie szorstkim zachowaniem pragnie im dać do zrozumienia, iż gardzi nimi jako istotami podrzędnymi, służebnymi, dając się jednocześnie uwodzić ich świeżemu, wiejskiemu urokowi. — Nieswojo się czuję przy tym Phoeniksie — powiedziała jasnowłosa Fanny. — Daje do zrozumienia, co by ci zrobił, gdyby tylko mógł. — Lepiej niech tego ze mną nie próbuje — oświadczyła Mabel. — Wydrapałabym mu te zuchwałe oczy! Ma tupet — ot, i wszystko. Prostak, i tyle. — Daje ci odczuć, że jesteś tylko po to, by mógł cię wykorzystać — stwierdziła Fanny. — Jezu, ale ty jesteś głupia. Taki jest, jak i oni wszyscy. Och, moja Fanny, nie masz prawa się dać tak traktować chłopom. Niech odczują, że sami są brudni — i to ty masz nimi kręcić — bo tacy są! Jednakże Fanny, nieśmiałe jasnowłose stworzenie, nie potrafiła dobrze grać roli uwodzicielki. Czuła się wyraźnie nieswojo przy Phoeniksie. Jego zaś to bawiło. Wydawało się, że gdy się z nią droczy, na jego wystające kości policzkowe niepostrzeżenie wkrada się uśmiech, a w oczach pojawiają się błyski. Zadręczał ją z rozmysłem samą swoją obecnością. Nadchodził cicho, gdy pracowała i stawał za nią, zupełnie nieruchomo, tak że była nieświadoma jego istnienia. A potem milcząco dawał jej odczuć swoją obecność. Zaczynała się nerwowo rozglądać dokoła, aż zobaczywszy go, krzyczała. Któregoś dnia Lou śledziła tę niewinną grę. Fanny, siedząc pod klonem w rogu podwórza, przebierała w misce czarne porzeczki. Rozejrzała się dopiero, gdy podniosła misę i ruszyła z nią do kuchni. Wtedy to dał się słyszeć wrzask i odgłos tłukącego się naczynia. 46 D. H. Lawrence Gdy pojawiła się Lou, Phoenix, kucnąwszy, zbierał w milczeniu z ziemi porzeczki, które młoda służąca, drżąca i spłoniona, przekładała do drugiej miski. Wydawało się, że stajenny uśmiecha się pod wąsem. __ Phoenix! — zawołała Lou. — Wolałabym, żebyś nie straszył Fanny! Uniósł wzrok; dostrzegła w jego oczach błysk rozbawienia. — Kto, ja? — zapytał. — Tak, ty. Zaszedłeś Fanny od tyłu, żeby ją przestraszyć. Masz tego nie robić. Z wolna wyprostował się i zapadł w swoje dziwne, niewidzialne milczenie. Przez moment zaledwie jego oczy spotkały się ze spojrzeniem Lou; dostrzegła w nich zimny gniew i błysk złośliwej pogardy. Nie mógł znieść, by rządziła nim i karciła go kobieta. A tym bardziej mężczyzna. __ O co chodzi, Lou? — zainteresował się Rico, który pojawił się, tak przystojny i malowniczy w białych flane-lach i morelowej, jedwabnej koszuli. — Mówię Phoenixowi, żeby nie dręczył Fanny! __ Och! __ Głos Rico stał się natychmiast głosem jego ojca, wysokiego urzędnika rządowego. — To niedopuszczalne! Bezwzględnie niedopuszczalne! — Popatrzył na rozsypane porzeczki i stłuczoną miskę. Fanny rozpływała się we łzach. — To jest, jak przypuszczam, jeden ze skutków jego postępowania! A teraz posłuchaj, Phoenix — masz absolutnie zostawić panienki w spokoju. Będę prosił je, by doniosły mi, kiedy tylko albo jeżeli tylko zaczniesz im dokuczać — w jakikolwiek sposób. Mam jednak nadzieję, że nie będziesz im dokuczać — w żaden sposób. Zrozumiałeś? W miarę jak Rico stawał się coraz bardziej i bardziej Sir Harrym i dygnitarzem rządowym, Lou czuła się coraz DZIEWICA I CYGAN 47 bardziej nieswojo. Phoenix trwał w swoim osobliwym milczeniu, z niewidzialnym uśmiechem na indiańskiej twarzy. — Rozumiesz, co do ciebie mówię? — spytał Rico jeszcze bardziej lodowatym tonem. Lecz Phoenix nie drgnął nawet, jak gdyby trwał pod osłoną własnej woli; odwzajemniał spojrzenie Rico prawie niedostrzegalnym uśmiechem i błyskiem czającym się w głębi oczu. — Czy masz zamiar odpowiedzieć? — Górna warga Rico uniosła się w niemiły sposób. — Pani Witt jest moim szefem. — Dała się słyszeć odpowiedź Phoenixa. Fala purpury podpłynęła z szyi Rico ku jego twarzy; oczy zaszły mgłą. Już po chwili twarz stała się żółta. Lou patrzyła na dwóch mężczyzn: swojego męża, którego napady wściekłości, przesadnie kontrolowane, były organicznie przerażające — i mieszańca, którego ciemne wargi rozciągały się w szyderczym uśmiechu, ale w którego oczach przebłyskiwały na zmianę — czujność i nienawiść. Uświadomiła sobie, że Phoenix przyjmował reprymendy, udzielane mu przez nią czy przez jej matkę, mógł bowiem uznać je obie zaledwie za kobiety. Natomiast wtrącenie się Rico wywołało czystą i jawną chęć mordu. Ujęła męża za ramię. — Chodź, kochanie — poprosiła swoim na wpół płaczliwym tonem. — Jestem pewna, że Phoenix rozumie. Wszyscy rozumiemy. Idź do kuchni, Fanny i nie martw się o porzeczki. Tyle ich jeszcze jest w ogrodzie. Rico był zawsze wdzięczny, gdy usuwano go z zasięgu własnej furii. Poddawał się temu z pokorą. Lękał się jej. Lękał się, że mógłby w jakiś przerażający sposób zaatakować stajennego. Sama myśl o tym napełniała go przerażeniem. W rzeczywistości bardzo był tego bliski. 48 ? ?. Lawrence i Kroczył sztywno, czując, jak paraliżuje go wściekłość. ! A słowa: „Pani Witt jest moim szefem" przepalały mu mózg jak żrący kwas. Co za zniewaga! — A swoją drogą, belle-mere — powiedział, gdy zrów-j nali się z panią Witt, która nienawidziła, kiedy się tak do niej zwracano — „belle-mere". Kiedyś powiedziała: „Skoro ja jestem belle-mere, to jesteś jednym ze źrebaków?"* Nienawidziła również tłumionej wściekłości w jego głosie. Muszę pomówić z Phoenixem o zaczepianiu dziewczyn, i Uznał za stosowne poinformować mnie, że jesteś jego szefową, może więc lepiej by było, gdybyś sama z nim porozmawiała. — Z pewnością to zrobię. One są na służbie u mnie, jak sądzę, a nie u kogoś innego — więc porozmawianie z nim należy do moich obowiązków. Którą z nich napastował? — Ja za to odpowiadam, mamo — oświadczyła Lou. Rico zniknął w jednej chwili. Musiał wyjść i oddalić się od domu. Coś było nie w porządku z samochodem. Musiał wyjść, wyjść stąd. Może udałby się do Corrabach. Może pojechałby na St Mawrze. Opowiadał o tym koniu i Flora Manby wprost umierała z chęci zobaczenia go. Powiedziała: „och, nie mogę się doczekać, by zobaczyć tego twojego wspaniałego konia". Mógłby się na nim przejechać. To tylko siedem mil. Odnalazł pokojówkę Lou, Elenę, i posłał po Lewisa; sam zaś, by się uspokoić, ubierał się szczególnie starannie w białe jeździeckie bryczesy, koszulę z purpurowej jedwabnej krepy z długim czarnym krawatem usianym czerwonymi kropkami jak biedronka i czarne buty do konnej jazdy. * Gra słów: beli e-m ere — z franc. „teściowa", ang. b e 1 1 e--m a r e — klacz — przewodniczka stada. DZIEWICA I CYGAN 49 ]Va koniec włożył elegancki mały biały kapelusz z czarnym otokiem. St Mawr został już osiodłany i czekał, a Lewis przygotowywał drugiego konia. — Dziękuję, Lewis, ale pojadę sam — rzekł Rico. Po raz piewszy miał wyjechać na St Mawrze w teren i był zdenerwowany. Ale tkwił również w piekielnym uścisku powściąganej wściekłości. Cała ceremonia starannego ubierania się nie zdołała go uspokoić. Wściekłość spalała go nerwowo. Jednym rzutem ciała wskoczył na siodło, niepomny na nic i zajadły. St Mawr stanął dęba. — Przestań! — warknął Rico i pchnął wierzchowca w kierunku bramy. Już na uliczce miasteczka koń zaczął tańczyć pod jeźdź-cem. Uparcie zbaczał na chodnik ku przesadnemu przerażeniu dzieci. Rico, rozwścieczony, ściągał go na drogę. Ale ten bynajmniej nie chciał iść środkiem głównej ulicy. Znów zaczął tańczyć, miotając się ku krawędzi przeciwległego chodnika tak, iż przechodnie w popłochu szukali schronienia w sklepach. Diabeł w niego wstąpił. Zwracał się w każdą stronę, z której usiłowano go zawrócić. Stanął dęba w panicznym lęku przed ciężarówką do przewozu mebli. Obstawał przy posuwaniu się niewłaściwą stroną jezdni. Rico ściągał go wytokiem — mógł więc dostrzec, jak toczy wokół oczami nabiegłymi krwią. — No ruszaj, do diabła! — krzyknął, dźgając zwierzę ostrogami. I ruszyli, pędząc po drodze jak błyskawica. To był gorący dzień i burza wisiała w powietrzu; Rico wkrótce ogarnął płomień żaru. Trzymał się mocno w siodle, wpatrzony przed siebie, od czasu do czasu próbując ściągnąć konia cu- 4— Dziewica i cygan 50 D. H. Lawrence glami W rzeczywistości obawiał się, że ten brutal mógłby uskoczyć w pełnym galopie. Oczekując na to, nie zauważył, że pozostawili za sobą skręt do Corrabach. St Mawr rwał, pchany jakimś elan. Tyle wspaniałej siły i życia było w tym zwierzęciu; ogromnej, niekłamanej radości ruchu. Gdybyż tylko nie brał zakrętów w pełnym galopie omal nie wyrzucając Rico z siodła! Na szczęście droga była'pusta. Gnać, gnać, w straszliwym cwale, gnać ku wieczności! ,'.,',. • ?? ? j i Po przebyciu kilku mil kon zwolnił biegu i Rico udało się skierować go na drogę, która mogła prowadzić do Corrabach Cokolwiek by powiedzieć, była to wspaniała jazda. St Mawr umiał pędzić jak wiatr - ale pulsował też zmysłowym, potężnym strumieniem życia, któremu mc na ziemi równać się nie może. Ten pęd wynosił jeźdźca ku innym światom, z dala od życia, którym rządzą nerwy. I tak Rico dotarł do Corrabach, czując się niemal jak zwycięzca. Trzeba przyznać, że on i jego koń skąpani byli w pocie. Ale był bohaterem z innego, heroicznego świata. — Och co za gorąca jazda! — zawołał, idąc przez trawnik Corrabach Hall. - Pomiędzy słońcem a koniem - zaiste, między dwoma płomieniami! — Nie przejmuj się, trzymasz fason; taki rozgrzany i rozpłomieniony - odparła Flora Manby. - Chodźmy obej-rżeć twojego konia. I wykrzyknęła, co następuje: — Och, on jest śliczny! On jest wspaniały! Strasznie bym chciała się kiedyś na nim przejechać... Rico zdecydował się przyjąć zaproszenie spędzenia w Corrabach nocy. Zazwyczaj był bardzo rozważny i odmawiał pozostania na noc, jeżeli me był z Lou. Ale zatelefonowali na pocztę w Chomesbury, prosząc, by pan Jones był uprzejmy przekazać lady Carrington wiadomość, że sir DZIEWICA I CYGAN 57 Henry zatrzyma się w Corrabach Hall, lecz wróci do domu następnego dnia rano. Pan Jones przyjął prośbę z namaszczeniem i powiedział, że przekaże osobiście wiadomość lady Carrington. Lady Carrington przebywała w ogrodzie za murem. Osobliwością domu pani Witt był wchodzący w skład posesji dziedziniec kościelny. — Nigdy bym nie pomyślała, Louise, że pewnego dnia przyjdzie mi mieć dom ze starym kochanym angielskim dziedzińcem kościelnym jako dodatkiem do moich trawników, krzewów i parku, jak również żałobnikami, opłakującymi moje stada danieli. To intrygujące. Po raz pierwszy w życiu pogrzeb stał się dla mnie czymś realnym. Czuję, że mogłabym napisać o tym książkę. Jednak Louise czuła się tylko przerażona. Na tyłach domu znajdował się brukowany podwórzec ze stajniami, klonem rosnącym w rogu i wielkimi wrotami, wychodzącymi na ulicę miasteczka. Ale z boku był mały, otoczony murem ogród, z drzewami owocowymi, krzaczkami porzeczek, wielkim zagonem rabarbaru oraz kępami kwiatów, peonii, różowych róż i słodkich goździków. Phoe-nix, który miał pewne zamiłowania ogrodnicze, często tam przebywał, przerywając marchewkę czy pod wiązując sałatę. Nie był leniwy. Nie traktował tylko swojego zajęcia poważnie, jak powinności. Bawiło go podwiązywnie sałaty, główka po główce; robił to całkiem zręcznie. A potem, znudziwszy się tą czynnością, porzucał ją, zapalał papierosa i szedł, by postać sobie w progu wielkich wrót, i mając stamtąd pełny widok na ulicę, gapić się z całkowitą już obojętnością. Po odjeździe Rico na St Mawrze, Lou udała się do ogrodu — i zobaczyła Phoenixa pracującego na grządce cebuli. Pochylał się, zagłębiony we własne milczenie, praco- 52 D. H. Lawrence witymi, rozbawionymi ruchami rąk przebierając w bujnie wyrośniętym szczypiorze. Sądziła, że jej nie zauważył, i poszła inną ścieżką ku bujanej ogrodowej kanapie wiszącej wśród jabłoni. Usadowiła się tam z książką i z naręczem magazynów. Nie czytała jednak. Przez głowę przemykały jej niejasne myśli. Odczuwała mgliste zadowolenie, że Rico zniknął na jakiś czas. Mgliś- i cie odczuwała gorycz, wynikającą z poczucia kompletnej jałowości: kompletnej jałowości swojego życia. To sprawiło, że pogrążyła się w morzu ostatecznego smutku. A Rico wydawał się jej symbolem powierzchowności. W nieuchwytny sposób świadoma była, że istnieje coś jeszcze, ale nie wiedziała, gdzie tego szukać i co to jest. Z oddali mogła dostrzec ciemną, raczej wysoko sklepioną głowę Phoenixa, z czarnymi bujnymi włosami mającymi tendencję do jeżenia się sztywno na końcach, co przypominało szczotkę z długim, bardzo delikatnym, czarnym wło- 1 sem. Te włosy, myślała, zdradzają jego przynależność do in- 1 nego gatunku zwierząt. Pielenie grządki z cebulą zaczęło ] go nieco nudzić; to także mogła zauważyć. Wkrótce zech- I ce zabawić się czymś innym. Niebawem pojawił się Lewis. Był mały, energiczny, odrobinę krzywonogi; stąpał z pewną dumą. Miał na sobie bryczesy do konnej jazdy koloru khaki, skórzane kamasze i niebieską koszulę. I, jak Phoenix, rzadko kiedy okrywał głowę czapką czy kapeluszem. Jego gęste, czarne włosy rozdzielał z boku przedziałek; sczesane bujną falą na bok opadały mu z prawej strony na czoło. Były bardzo długie — jak prawdziwa grzywa, pod którą jego czarne brwi odcinały się wyraźnie i zdecydowanie. — Widziałeś Lady Carrington? — zagadnął Phoenixa. — Tak, siedzi na bujaku, już od dobrej chwili. DZIEWICA I CYGAN 53 A to łajdak, dostrzegł ją od razu! Lewis ruszył wielkimi krokami, zerkając spod grzywy włosów bladoszarymi oczami. — Pan Jones z poczty chce panią widzieć, szanowna pani; ma wiadomości od pana Henry'ego. W jednej chwili * trwoga ogarnęła duszę Lou. — Och! Chce mnie widzieć osobiście? Co to za wiadomość? Czy coś się stało? — Rozciągnęła ostatnie sylaby z pewną nonszalancją, pełną niepokoju. — Nie sądzę, żeby coś było źle — pocieszył ją Lewis. — Och! Nie sądzisz. — W jej głosie pojawiła się ulga. Spojrzała na stajennego z nieznacznym, zwycięskim uśmiechem swoich niesymetrycznych oczu. — Byłam tak pełna obaw, wiesz, z powodu St Mawra. — Jej głos był miękki i przymilny. Phoenix nadsłuchiwał z boku. — St Mawr jest w porządku, jeżeli nic mu się nie zrobi — dorzucił Lewis. — Wiem, że jest! Ale skąd człowiek ma wiedzieć, że coś mu robi? Powiedz, proszę, panu Jonesowi, żeby tu przyszedł zakończyła już innym tonem. Pan Jones, człowiek w wieku lat czterdziestu pięciu, ciężkiej budowy, ze świeżą cerą, raczej głupawymi, brązowymi oczami i sumiastym, brązowym wąsem, nadszedł, podskakując, ścieżką. Kiedy zobaczył Lou, siedzącą na kolorowej bujanej kanapie ogrodowej, pod drzewami, obwieszonymi krągłymi, zielonymi jabłkami, uśmiechnął się trochę głupkowato i skłonił słomkowym kapeluszem w przesadnie wytworny sposób. — Dzień dobry, panie Jones! — Dzień dobry, lady Carrington. Za pozwoleniem — cóż za obrazek pani tworzy, piękny obrazek... Uśmiechał się promiennie pod wielkim brązowym wąsem jak najsłynniejszy pożeracz serc niewieścich. 54 D. H. Lawrence — Naprawdę? Czy sir Henry powiedział, że wszystko jest w porządku? — Nie powiedział dokładnie tak, ale należy się spodziewać, że wszystko jest w porządku. — Tu pan Jones przekazał powierzoną mu wiadomość, skąpaną w sosie jego namaszczonego stylu. — Dziękuję wam bardzo, panie Jones. To cudownie z pana strony, że przyszedł pan, by powiedzieć mi o tym. Teraz już nie powinnam się wcale martwić o pana Hen- ry'ego. — Wielką przyjemność sprawiło mi przekazanie pomyślnej wiadomości dla lady Carrington. Lecz nie byłoby to dobre dla sir Henry'ego, gdyby nie martwiła się pani o niego wcale w czasie jego nieobecności. Wszyscy lubimy, gdy i ktoś, kogo kochamy, martwi się o nas — dopóki, oczywiście, jest się o co martwić! — Słusznie! — zgodziła się Lou. — A czy nie poczęstowalibyście się teraz szklaneczką porto z biskwitem albo whisky z sodą? I raz jeszcze bardzo wam dziękuję. — Dzięki wam, moja szanowna pani. Skoro jest pani tak dobra, to nie pogardziłbym whisky z sodą. I rozpromienił się w głupkowatym uśmiechu. — Lewis, niech pan Jones przyrządzi sobie whisky z sodą — powiedziała Lou. O, nieba! pomyślała, gdy poczmistrz wycofał się niezręcznie ogrodową ścieżką; jego łysina pobłyskiwała w plamach słońca pod drzewami. Jakie to wszystko śmieszne, jakie śmieszne, śmieszne! W gruncie rzeczy jednak pan Jones ze swoim interludium nie wzbudził w niej niesmaku. Phoenix zamierzał właśnie ulotnić się z ogrodu w pogoni za nowymi rozrywkami. — Phoenix! — zawołała Lou. — Przynieś mi, proszę, szklankę wody. Albo kogoś poślij. • t DZIEWICA I CYGAN 55 Stał na ścieżce, przyglądając się Louise. — Tak jest — powiedział i znów się odwrócił. Nie lubiła przebywać samotnie w ogrodzie. Lubiła mieć wokół siebie pracujących blisko mężczyzn. To osobliwe, jaką przyjemność sprawiło jej siedzenie w ogrodzie, gdy Phoenix albo Lewis znajdowali się w pobliżu. Dawało poczucie, że nigdy nie będzie samotna czy rozchwiana nerwowo. Jednak gdy w pobliżu był Rico, wszystkie nerwy miała napięte. Phoenix wrócił ze szklanką wody, sokiem cytrynowym, cukrem i małą flaszką brandy. Wiedział, że Lou lubi dodawać sobie do mrożonej lemoniady łyżeczkę trunku. — Jak ty o wszystkim myślisz, Phoenix! — pochwaliła. — Czy pan Jones dostał swoją whisky? — Właśnie mu ją podają. — To dobrze. A swoją drogą, Phoenix, wolałabym, żebyś nie dawał się ponosić nerwom, gdy sir Henry mówi do ciebie. On jest naprawdę tak uprzejmy. Podniosła wzrok na mężczyznę. Stał, przyglądając się jej w milczeniu, z niewidocznym uśmiechem na twarzy i nie-odgadnionym indiańskim błyskiem w oku. O czym myślał? Było w nim coś biernego, niemal niewolniczego — ale głębiej tkwił niezłomny opór i okrucieństwo — tak, nawet okrucieństwo. Czuła, że zewnętrznie był podporządkowany i usłużny — przynosząc lemoniadę taką, jaką lubiła. Nie trzeba go było specjalnie prosić: myślał o niej z wyczuciem. Jednak w głębi niezmiennie ukrywał nienawiść. Podporządkowywał się z konieczności, pracował dla zarobku. I nawet, w ramach obowiązków lubił swoją panią — la patrone — i jej córkę. Lecz głębiej, u podstaw jego postępowania i okolicznościowej sympatii, kryła się zawsze bezwzględna nienawiść, z której czerpał siłę istnienia i bezsilność zarazem. To, że lubił Lou i panią Witt, to, że służył im i pracował dla 56 D. H. Lawrence nich, było jedynie sprzeniewierzaniem się własnej naturze, ufundowanym na nienawiści wobec samego faktu ich istnienia. Co jednak miał robić? Musiał żyć. Wobec tego musiał służyć, zarabiać pieniądze i nawet być wierny. Tym samym ich egzystencja narzucała negatywny sens jego własnej egzystencji. Jeżeli jego egzystencja miałaby mieć sens pozytywny — to one musiałyby przestać istnieć. Jednocześnie z jakąś fatalną wytrwałością służył tym kobietom i trwał w roli służącego. — Sir Henry jest tak miły dla wszystkich — podkreślała Lou. Mieszaniec spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się z przymusem. — Tak, to miły człowiek — odpowiedział, z pozoru szczerze. — Czemu więc boczysz się, gdy mówi do ciebie? — To nieprawda — zaprzeczył bez zająknięcia. — A jednak tak. W innym wypadku nie wprawiłbyś go w taką złość. — Naprawdę był zły? Nic o tym nie wiem — powiedział Phoenix. — Był bardzo zły. I dobrze o tym wiesz. — Nie poznaję, kiedy jest zły. Naprawdę — obstawał przy swoim. W jego głosie brzmiała nie ukrywana satysfakcja. — To bardzo nieładnie z twojej strony, Phoenix — powiedziała Lou, sama przyjmując z kolei ton urazy. — Nie, nie wiem, kiedy jest wściekły. Nie chcę dawać mu do tego powodów. Nie wiem... Przyjął pozory naiwnej ignorancji, która z miejsca zaspokoiła jej kobiecą dumę i wprowadziła w błąd. — Zatem wierzysz mi teraz, kiedy mówię, że wprawiłeś go we wściekłość, tak? DZIEWICA I CYGAN 57 .— Tak, teraz wiem, kiedy pani mi to mówi. — I obiecaj mi, że więcej już tego nie zrobisz, dobrze? To mu tak szkodzi — na nerwy i na oczy. Zaogniają mu się, co upośledza jego wzrok. A przecież wiesz, że jest artystą, i gdyby coś strasznego stało się z jego wzrokiem... Phoenix przyglądał się Lou uważnie, pragnąc zrozumieć, w czym rzecz. Niezbyt jeszcze udawało mu się pojąć sens logicznego ciągu zdaniowego. Logiczne związki mowy zdawały się go oszałamiać; sprawiały, że głupiał. Rozumienie swoje opierał na oderwanych skojarzeniach faktów. Pojął jednak, o czym mówiła: „Wścieka się na ciebie. Kiedy się wścieka, szkodzi mu to na oczy. Oczy go bolą. Nie widzi, bo go oczy bolą. Chce namalować obraz, nie może. Nie może namalować obrazu, nie widzi wyraźnie...". Tak, zrozumiał. Poznała, że zrozumiał. Błysk zadowolenia zajaśniał w jego oczach. — Obiecaj mi więc teraz, że nie będziesz doprowadzał Henry'ego do szału, dobrze? Że nie będziesz wprawiał go w złość. — Nie, nie będę wprawiał go w złość. Nie zrobię niczego, co by wprawiało go w złość — gładko wyrecytował Phoenix. — I zrozumiałeś, tak? Teraz wiesz, jaki jest uprzejmy, jak dobrze wszystkich traktuje? — Tak, to miły człowiek — przyznał Phoenix. — Miło mi, że to widzisz. A teraz pora na lunch. Jak przyjemnie jest siedzieć w ogrodzie, gdy wszyscy są dla ciebie tacy mili! Nie, sama wyniosę tacę, nie trudź się. Ale zabrał jej tacę z rąk i ruszył za nią ku domowi. Idąc patrzył na jej szczupły biały kark, skryty pod gęstwą krótko przyciętych włosów, tak jak gronostaj śledzi królika, na którego się czai. Tego popołudnia Lou jeszcze raz wycofała się na swoje 58 D. H. Lawrence miejsce w ogrodzie i tam zaległa, siedząc oparta o stos poduszek, nie pracując i nie czytając — a po prostu snując luźne rozmyślania. Wymyśliła sobie nową rozrywkę: nie robić absolutnie nic, a jedynie leżeć i pozwalać słońcu przesiewać swój blask przez listowie; patrzeć na kępy rozpalonych do czerwoności fitalaktii, przeszywające szkarłatem atmosferę popołudnia i kontrastujące ze względnie stonowanym tłem naparstnic. Już samo natężenie czerwieni, intensywnej jak barwa opadłych płatków orientalnych maków i sam kolor kwiatów wysyłało sygnały do jej świadomości. W ten pełen spokoju bezwład, którego nie śmiały nawet zmącić dzwony z wieży kościelnej, ogromniejącej szarością za murem i ścianą cisów, wdarła się pani Witt w białej sukni i szerokim kapeluszu panama. — Czy nie masz ochoty pojeździć konno albo zrobić coś, Louise? — zagadnęła złowieszczo. — Czy nie masz ochoty poleżeć w spokoju, mamo? — odparowała Lou. — Tak, ale w aktywnym spokoju. Nie mogę uwierzyć, że moja córka może zadowalać się leżeniem na hamaku i nic nie robieniem, nawet czytaniem czy rozwijaniem swojego umysłu, i to przez większą część dnia? — Właśnie tak, tym się twoja córka zadowala. To jest jej największa przyjemność. — Wiem o tym. Widzę. I bardzo mnie to zdumiewa. Kiedy byłam w twoim wieku, nigdy nie siedziałam spokojnie. Nosiło mnie bez przerwy. Te panny, dzięki Bogu stronią od zgiełku jak i całe pokolenie — To nie tak, mamo; ja tylko inaczej pojmuję życie. Być może nosiło cię dawniej. Ja, mamo, jestem typem hare- dziewica i cygan 59 mowym — z tą tylko różnicą, że nigdy nie pragnęłam widzieć mężczyzn po mojej stronie kraty. — Czy ty naprawdę jesteś moją córką? Zaiste, kobieta nigdy nie wie, co jej się przytrafi. Jestem kobietą amerykańską i zakładam, że muszę nią pozostać bez względu na miejsce pobytu. Czego chcesz, Lewis? Stajenny nadchodził właśnie ścieżką. — Mam siodłać Poppy, czy nie? — zapytał. — Nie, najwyraźniej nie! — odpowiedziała pani Witt. — Twoja panienka przedkłada hamak nad siodło. — Dziękuję ci, Lewis. Mama ma rację, przynajmniej jeżeli chodzi o dzisiejsze przedpołudnie. I Lou posłała mu znaczący zezowato łobuzerski uśmieszek. — Kto — zagadnęła Lewisa pani Witt — strzygł ci włosy? Na moment zapadło pełne urazy milczenie. — Sam to zrobiłem, proszę pani. Sir Henry powiedział, że są za długie. — Z pewnością miał rację. Ale sądziłam, że w każdą sobotę jest w miasteczku fryzjer — zresztą mogłeś pojechać do Skrewsbury. Odwróć no się, niech przyjrzę ci się z tyłu. Czy chodzi o pieniądze? — Nie, proszę pani. Nie lubię, jak te typy robią coś przy mojej głowie. Mówił chłodnym tonem, z pewną wrogą rezerwą, która natychmiast przeszyła panią Witt. — Naprawdę nie lubisz? — zdziwiła się. — Ale nie możesz tak chodzić. Wyglądasz jak półgłówek, Idź zaraz na podwórze, przynieś krzesło i płachtę. Podetnę ci włosy. Mężczyzna zawahał się, rozdrażniony. — Nie bój się, wiem, jak to się robi. Strzygłam wielu biednych, poranionych chłopaków w szpitalu; goliłam ich qq D. H. Lawrence również. „Siostro siostra ma taką lekką rękę!". Biedny chłopak, umierał i nikt z nas o tym nie wiedział. To są komplementy, jakie sobie cenię, Louise. A ty, Lewis idź po krzesło i płachtę. Wezmę twoje nożyczki do strzyżenia od Ele-ny, Lou. Pani Witt, szczęśliwa, że weszła na ścieżkę wojenną, była znów sobą. Nie interesowała jej praca — praca codzienna. Ale pasjonowało ją doskonalenie form. Uwielbiała komponować dziwne i piękne sałatki, wymyślać nowe wyrafinowane zestawy lodów, podawać idnyka nadzianego dokładnie tak, jak podawano go w Luizjanie — z kasztanami, masłem i nadzieniem lub też pokazywać służącej, jak ma przekładać wafle w formie czy piec szynkę z brązowym cukrem, goździkami i esencją rumową. Lubiła przycinać krzewy różane, czy nadawać początkowy kształt cisowemu żywopłotowi. Lubiła zamawiać fason obuwia dla siebie i Lou z dokładnością i znawstwem szewca, co doprowadzało właścicieli sklepów do pasji. Szalała na punkcie butów. Wróciwszy z Ameryki, potrafiła zadręczać córkę. — Louise, wyrzuć te buty. Daj je którejś z pokojówek. — Ależ mamo, to jeden z najlepszych francuskich fasonów. Lubię je. — Wyrzuć je. Buty mają tylko dwie racje bytu: idealną wygodę lub doskonały wygląd. A te nie spełniają żadnego z warunków. Przywiozłam ci inne. I rzeczywiście, przywiozła dziesięć par z Nowego Jorku, znała stopę córki jak własną. Tak więc była teraz w swoim żywiole — uwijając się za plecami Lewisa, który siedział pośrodku podwórza, owinięty w płachtę. Miała na sobie fartuch, a na rękach parę irchowych rękawiczek; długie nożyce dzierżyła w pogotowiu jak jedna z Parek. W wielkim kapeluszu wyglądała zdumiewająco młodzieńczo — lecz był to urok młodości minio- DZIEWICA I CYGAN 61 nego pokolenia. Szare, o rzeczowym spojrzeniu oczy, ukryte pod ciężkimi powiekami, czujnie badały czarną gęstwę włosów stajennego. Brwi rysowały się wygiętymi czarnymi łukami na czole. Świeżą cerę miała z lekka tylko przypudrowaną — i pani Witt była naprawdę przystojna, w tym śmiałym, minionym już, osiemnastowiecznym stylu; nie bez pewnej rażącej domieszki amerykańskiej przedsiębiorczości. Lou, która zapędziła się na podwórze, by popatrzeć, wyglądała o tyle młodziej i jednocześnie o tyle dziesiątków lat starzej — gdy tak stała, niepewna jak ulotne pasemko dymu, z kiściami wijących się włosów, tańczącymi wokół jej twarzy, ze świeżym rumieńcem młodości i odwiecznym wyrazem znużenia; z lekka zezowatym spojrzeniem oczu, patrzących z takim rozczarowaniem, że przypominały oczy fauna. — Nie za krótko, mamo, tylko nie za krótko — zaprotestowała, gdy pani Witt w przerażającym przypływie profesjonalizmu rzuciła się na czarne włosy mężczyzny. Grube kosmyki zaczęły padać na ziemię jak płatki czarnego śniegu. — A teraz, Louise, kiedy już zaczęłam swoje dzieło, nie przeszkadzaj mi, proszę. Są dwie rzeczy, których nie znoszę: mężczyzna z zarośniętym karkiem i uszami oraz wygolony młody człowiek, który wygląda, jak gdyby kupił sobie zarówno twarz, jak i włosy w męskim salonie piękności. I pochyliła się fachowo szczęk-szczęk-szczękając nożycami! — a Lewis siedział absolutnie nieruchomo, z pochyloną jak w rozpaczy głową. Phoenix stał oparty o drzwi stajni ze swoim wiecznie dymiącym, stale obecnym papierosem. Z drzwi kuchennych zaś wychynęły służące i zaraz z uciechą uciekły do środka. Stary ogrodnik, rezydent, który służył w domu od jego początków, nadszedł sztywnym krokiem i stanął, szeroko roz- 62 D. H. Lawrence stawiwszy nogi, w milczeniu pełnym głębokiego potępienia. — Pierwszy raz widzę coś takiego — mruczał sam do siebie, kuśtykając do ogrodu. Była to złośliwa stara dusza, która całkowicie nie aprobowała innych domowników. Wiedział jednak, z której strony posmarowany jest chleb — a masła nie żałowano w kuchni pani Witt. Pani Witt odstąpiła do tyłu, by przyjrzeć się dziełu swoich rąk; dzierżąc groźne nożyce szpicem do góry. Lewis uniósł głowę i rozejrzał się ukradkiem wokół, jak zwierzę w pułapce. — Siedź spokojnie! — rozkazała. — Jeszcze nie skończyłam. I zajęła się energicznie włosami na przodzie jego głowy, unosząc długie pasma i obcinając artystycznie końce, aż wokół siedzącego Lewisa utworzyła się na ziemi czarna aureola, a na krótko ostrzyżonej głowie uwydatniły się nagle dziwnie czujnie sterczące uszy. Wstań — rzekła. — Niech popatrzę. Wstał; z włosami wystrzyżonymi na karku i nad uszami, i nieco tylko dłuższymi na czubku głowy wyglądał niedorzecznie młodo. Oceniła swoje dzieło z satysfakcją. — Wyglądasz o wiele młodziej — stwierdziła. — Będziesz zdziwiony. Usiądź jeszcze. Zastrzygła nożycami przy jego karku, a potem z lekkim wahaniem powiedziała: — A teraz zróbmy coś z brodą! Lecz mężczyzna wstał gwałtownie, z desperacją zrzucając z siebie płachtę. — Nie, sam to zrobię — oświadczył, patrząc na nią z zimnym błyskiem w szarych, nieodgadnionych oczach. Zawahała się 'przez chwilę, jakby oceniała ten dziwaczny przejaw męskiego buntu." DZIEWICA I CYGAN 63 — Posłuchaj, powinno mi to wyjść lepiej niż tobie, a ponadto — dodała szybko, sięgając po płachtę, którą zrzucił na krzesło — jeszcze nie skończyłam przy uszach. — Myślę, że dam radę. — Znów spojrzał jej w oczy z zimnym błyskiem ostatecznej decyzji. — Dziękuję pani za to, co pani zrobiła. I odszedł ku stajniom. — Może byś tu pozamiatał! — zawołała za nim pani Witt. — Tak, proszę pani — odpowiedział, obrzucając ją znów spojrzeniem pełnym dziwnej urazy, lecz nie zawrócił. — A jednak! — powiedziała pani Witt. — Przypuszczam, że on ma dosyć. Po czym uwolniła się od rękawic i fartucha i weszła do domu, by się umyć i przebrać. Lou weszła także. — To zadziwiające, jakie włosy ma ten człowiek! — stwierdziła pani Witt. — Czy mówiłam ci, że kiedy byłam w Paryżu, widziałam w hotelu kobietę, której twarz, jak mi się wydawało, znałam? Nie mogłam jej umiejscowić w pamięci, dopóki nie podeszła do mnie. „Czy pani jest Rachel Fanniere?" zapytała. „A czy pani jest Janette Leroy?". Nie widziałyśmy się od czasu, gdy miałyśmy po dwanaście i trzynaście lat, w szkole w Nowym Orleanie. „Och!" zwró-ciała się do mnie. „Czy każde złudzenie musi się rozwiać? Miałaś takie cudowne złote kędziory. Przez całe swoje życie powtarzałam: Och, gdybym tylko miała takie piękne włosy jak Rachel Fanniere! Stale widziałam w myślach te twoje złote loki. A teraz, gdy cię spotykam, jesteś siwa!". Czy to nie straszne, Louise? Tak, włosy tego człowieka przypomniały mi to — są takie gęste i niezwykłe. To dziwne, jak bardzo różnią się te włosy — jak przypuszczam dlatego, że on jest po prostu zwierzęciem — bez umysłu! Niczego tak nie podziwiam w mężczyźnie, jak sprawnego umy- 64 D. H. Lawrence słu. Twój ojciec był bardzo inteligentnym człowiekiem i wszyscy mężczyźni, których uwielbiałam, byli inteligentni. Ale czy nie wydaje się osobliwe, że nigdy nie miałam zbytniej ochoty dotykać ich włosów. Jakie życie jest dziwne! Jeżeli daje coś, to jednocześnie coś zabiera. I nawet ci biedni chłopcy w szpitalu: goliłam ich albo przystrzygałam ich włosy, nigdy w ten sposób o tym nie myśląc. Przeważnie byli ładni; inteligentni, czyści. Ale nigdy to na mnie nie podziałało. Nigdy przedtem nie zdawałam sobie sprawy, że coś może się z nami dziać z powodu czyichś włosów! Jak z Janette Leroy z powodu moich kędziorków, gdy byłam dzieckiem. A teraz, jak powiada — jestem siwa. Zastanawiam się, Lpuise, w jakim wieku jest ten Lewis? Czyż nie wygląda niedorzecznie młodo, ze swoimi sterczącymi uszami? — Przypominam sobie, jak Rico powiedział, że ma czterdzieści albo czterdzieści jeden. — I nigdy nie był żonaty? — O ile wiem — nie. — Popatrz, czy to nie dziwne? Po prostu zwierzę! Bez umysłu! Mężczyzna bez umysłu! Zawsze uważałam to za najbardziej godne pogardy. A tu tak cudowne w dotyku włosy. Twój Henry ma całkiem sprawny umysł, ale po prostu odrzuciłoby mnie, gdybym miała dotknąć jego włosów. Podobnie jest, jak przypuszczam, z przyjemnością, jaką się ma z głaskania kota. Po prostu zwierzę w człowieku. Dziwne — wydawało się, że nigdy tego nie doświadczę. Louise. A teraz myślę, on ma oczy ludzkiego kota: ludzkiego kocura. Czy można nazwać go głupim? Tak, on jest bardzo głupi. — Nie, mamo, nie jest głupi. On tylko nie dba o większość spraw. — Jak zwierzę! Ale cóż za dziwny błysk ma w oczach! DZIEWICA I CYGAN 65 Dziwny rodzaj inteligencji! I ta wiara w siebie. Czy to, Louise, nie może zastanawiać w człowieku o tak miernej umysłowości? Wiesz, powiedziałabym, że on całkiem łatwo może przejrzeć kobietę na wylot. — Ależ mamo! — zniecierpliwiła się Lou. — Myślę, że można mieć dosyć tych twoich mężczyzn z umysłem, jak ich nazywasz. Jest mnóstwo mężczyzn, którzy nie są zbyt lotni, ale są za to przyjemni; wielu też jest głupich. Wydaje mi się, że poza inteligencją czy przyjemnym obejściem albo czystością istnieje coś jeszcze. Może właśnie zwierzę. — Pomyśl tylko o St Mawrze. Ja myślałam o nim wiele. Nazywamy go zwierzęciem, ale właściwie nie wiemy, co to znaczy. Jawi mi się jako coś o wiele bardziej zagadkowego niż obdarzony inteligencją mężczyzna. On jest koniem. Dlaczego nie można w ten sam sposób powiedzieć o człowieku: „On jest mężczyzną"? Wydaje się, że nie ma nic tajemniczego w byciu mężczyzną. Lecz istnieje jakaś przerażająca tajemnica w St Mawrze. Pani Witt spojrzała kpiąco na córkę. — Louise — powiedziała — nie powiesz mi chyba, że tylko zwierzę liczy się w mężczyźnie. Nigdy w to nie uwierzę. Mężczyzna jest wspaniały, ponieważ jest zdolny do myślenia. — Ale czy jest? — wykrzyknęła Lou z nagłym rozdrażnieniem. — Całe ich myślenie wydaje mi się takie dziecinne: jak nizanie ciągle tych samych paciorków na nitkę. Ach, mężczyźni! Oni i ich myślenie są tak marnej próby. Jak może to robić na tobie wrażenie? Pani Witt sardonicznie uniosła brwi. — Może już nie robi — już nie — rzekła z ponurym uśmiechem. — Tym niemniej — dodała — nadal nie wyobrażasz sobie, że w mężczyźnie jedynie zwierzę mogłoby zrobić na mnie wrażenie. Zwierzęta są tym samym, co my. Dziewica i cygan 66 D. H. Lawrence Wydaje się, że mają takie same odczucia i potrzeby, jakie my mamy na co dzień. Jedyną różnicę stanowi u nich brak umysłu — a przynajmniej ludzkiego umysłu. I bez względu na to, co sądzisz, Louise — brak umysłu czyni je poślednimi. Lou nerwowo uniosła brwi. — Możliwe, mamo. Ale umysły mężczyzn są tak pośledniego gatunku — weźmy takiego dziekana Vynera i jego umysł! Albo Artura Balfoura jako koronny przykład. Czy ten jego spryt nie jest pospolity? Ze zgrozą myślę, że St Mawr mógłby zostać zmarnowany przez człowieka o takim umyśle? — Tak, Louise, ja również. Ponieważ mężczyźni, o których wspomniałaś, są w rzeczywistości starymi kobietami, przerabiającymi od nowa ten sam kawałek robótki. Tym niemniej nigdy nie zrezygnuję z mojej wiary, że w mężczyźnie liczy się tylko jego prawdziwy rozum — i my, kobiety, właśnie to w nim kochamy. — Tak, mamo. Ale czym jest prawdziwy rozum? Starą kobietą, która przerabia robótkę o najbardziej skomplikowanym wzorze? Och, słyszę, jak wszyscy ci inteligentni mężczyźni szczękają drutami. A wracając do sprawy, mamo, wierzę, że Lewis ma dużo prawdziwszą umysłowość niż dziekan Vyner czy którykolwiek z tych mądrali. On ma świetny, intuicyjny umysł, poznaje rzeczy bez myślenia o nich. — Może i tak, Louise! Ale jest służącym. Jest podrzędny. Prawdziwy mężczyzna nigdy nie powinien być podrzędny. Dlatego nigdy nie mogłabyś być blisko z takim człowiekiem jak Lewis. — Nie pragnę bliskości, mamo. Jestem zbyt tym wszystkim zmęczona. Kocham St Mawra za to, że utrzymuje dystans. On ustawia się tam, gdzie nie można go dosięg- DZIEWICA I CYGAN 67 nąć. I płonie życiem. A skąd bierze się w nim życie? Oto jest zagadka. Ten wielki płomień życia, który w nim nigdy nie zanika. Większość mężczyzn ma w sobie martwotę — i to mnie tak przeraża, gdyż sama mam ją w sobie. Czemu mężczyźni nie mogą pojmować życia wprost, jak St Mawr, a potem myśleć? Dlaczego nie mogą myśleć szybko, mamo; szybko jak kobiety — i tylko sięgać dalej, niż my? Czemu myśli mężczyzn nie płoną błyskawicznie jak ogień, mamo? Czemu to jest wszystko tak powolne, tak drętwe, tak śmiertelnie nudne? — Nie umiem ci odpowiedzieć, Louise. W mojej własnej opinii mężczyźni dzisiejsi nie dorośli. Ale mogą żyć bez tego. — Nie, mamo. Jest zupełnie tak, jakbyśmy usiłowali żyć, obywając się bez swoich przyrodzonych źródeł — jak wielbłąd, który miałby żyć bez garbu. Zycie nie napływa w nas, tak jak napływa nawet w St Mawra — a jest to przecież stworzenie zależne. Nie mogę żyć, mamo. Po prostu nie mogę. — Nie widzę powodu, dlaczego! Sama jestem pełna życia. — Wiem, że jesteś, mamo. Ale ja nie — i jestem twoją córką. I tylko nie zrozum mnie źle, mamo. Nie chcę być zwierzęciem, jak koń, kot czy lwica, choć one wszystkie mnie fascynują sposobem, w jaki czerpią życie bezpośrednio ze źródeł, nie zaś z zatęchłych studni, jak my. Nie fascynuje mnie człowiek jaskiniowy czy temu podobne sprawy. Ale pomyśl, mamo: gdybyśmy mogli czerpać nasze życie wprost ze źródeł, jak zwierzęta i nadal pozostać sobą... Sama nie lubisz mężczyzn. Ale nie masz nawet pojęcia, jak oni mnie nużą; nuży mnie nawet samo myślenie o nich. Powiadasz, że mają w sobie zbyt wiele ze zwierzęcia. Ależ nie, mamo. To zwierzę w nich stało się zdegenerowane albo zastraszone, albo też pokorne czy udomowione jak 68 D. H. Lawrence pies. Nie znam ani jednego mężczyzny, który miałby w sobie dumę dzikiego zwierzęcia. Wiem, że porzucili naturalny sposób myślenia. Ale oni zawsze odrzucą naturalny sposób myślenia, gdy tylko zaniknie w nich ostatnia cząstka dzikiego zwierzęcia. — Ponieważ mamy rozum... — Nie mamy rozumu w momencie, gdy stajemy się oswojeni, mamo. Wszyscy mężczyźni to kobiety, robiące na drutach i szydełkujące robótki ze słów. — Wiesz, Louise, że mimo wszystko nie mogę się z tym zgodzić. — Wiem, że nie możesz. Lubisz inteligentnych mężczyzn. Ale inteligentni mężczyźni są w większości tak niemiłymi zwierzętami. Jako zwierzęta są bardzo nieprzyjemni. A w mężczyznach takich jak Rico zwierzę zachowuje się dziwacznie i nienaturalnie. A twoi ładni, czyści chłopcy, których tak bardzo lubiłaś, nie mają już w sobie nic z dzikiego zwierzęcia. To wszystko są oswojone psy, choć dzielne i dobrej rasy. Oswojone psy, mające człowieczych panów. Nie ma w nich tajemnicy. — Czego ty chcesz, Louise? Ty po prostu pragniesz człowieka jaskiniowego, który zdzieli cię w głowę maczugą. — Nie mów głupstw, mamo. To coś o wiele poważniejszego niż twoje podświadome odczucia, ty wielbicielko Umysłu. Nie uważam, by człowiek jaskiniowy był w ogóle prawdziwym ludzkim zwierzęciem. To brutal, degenerat. Prawdziwe zwierzę męskie musi być tak piękne, jak jeleń czy pantera i płonące ogniem, wystrzelającym z ukrytych źródeł. Powinien być cząstką świata ukrytego, jak mysz. I nigdy nie powinien pozbyć się obaw; oddychać ciszą i niewidoczną groźbą, jak kuropatwy tulące się w ściernisku. Sam winien być z kolei wszystkimi zwierzętami — nie zaś jedną, DZIEWICA I CYGAN 69 zasklepioną w sobie, reagującą jak automat istotą, którą jest obecnie i która tak gra nam na nerwach. O, nie, mamo, chcę, by wrócił niepokój — bo w przeciwnym wypadku umrę. Nie chcę, mamo, tak jak ty wyłącznie krytykować i unicestwiać tych ponurych ludzi i czerpać z tego zadowolenie. — Moja droga córko, bez względu na to, czym by miało być owe ludzkie zwierzę, zawsze będzie niebezpiecznym nabytkiem. — Chciałabym, żeby takim było mamo. Ci bezsensowni, niegroźni mężczyźni, którzy potrafią być jedynie sentymentalni i złośliwi, sprawiają, że nie mam ochoty żyć. — Nonsens, przecież nie umierasz. — Umieram, mamo. I umarłabym już, gdyby na świecie nie było St Mawra ? ????????, ? Lewisa. — St Mawr ? ???????, ? Lewis! Wydawało mi się, że mówiłaś, iż są służącymi. — I to jest najgorsze. Gdybyż tylko mogli być panami! Gdybyż tylko znaleźli się mężczyźni obdarzeni tak naturalną siłą życia, jak oni, i ich śmiałymi, bystrymi umysłami, które rozkazują, miast służyć! — Nie ma takich mężczyzn — oświadczyła pani Witt, nie bez pewnej ponurej satysfakcji. — Wiem. Ale jestem młoda i muszę żyć. A ta rzecz, która oferowana jest mi jako życie, sprawia, że umieram, umieram z pragnienia, mamo. Co mam robić? Uwielbiasz unicestwiać ludzi, jak dziekan Vyner. Ale ja jestem młoda i nie mogę tak żyć. — Może i tak. Lou dawno już zdała sobie sprawę, że matka w o wiele większym stopniu niż Rico jest w stanie dostrzegać i pojmować. W większym stopniu niż Rico ze swoimi dobrymi manierami, zwyczajową uprzejmością i tak charaktery- 70 D. H. Lawrence styczną dla niego skrywaną drwiną; Rico, który zawsze się bał. Bał się rozumieć. Przybył do domu następnego ranka, na St Mawrze — raczej upojony, raczej napuszony i nadskakująco uprzejmy dla Lou, z troską o jej samopoczucie, z troską, która była całkiem empresse*, o której miał świadczyć potok słów. Zwłaszcza że towarzyszyła mu Flora Manby i siostra Flory, Elsie, i mąż Elsie, Frederick Edwards. Wszyscy przyjechali konno. — Całe wieki upłynęły, odkąd cię ostatni raz widziałam! — powiedziała Flora do Lou. — Przepraszam, że cię tak napadliśmy. Ale mówimy tylko Jak się masz?" — i jedziemy do gospody. Tam mają już dla nas przygotowane pokoje. Mamy zamiar zostać na jedną noc i jutro wybrać się do Devil's Chair. Nie pojechałabyś z nami? Świetna rozrywka! A pani Witt nie ma? Pani Witt chwilowo nie była obecna. Gdy się wreszcie pojawiła, miała twarz ubraną w dziwny, sztywny wyraz — ale powitała nowo przybyłych z pewną wylewnością; bez wątpienia czuła, że należy zachować się w sposób dyplomatyczny. — Są tu dwa pokoje — wyjaśniła — i jeżeli mielibyście ochotę zaszyć się w nich, będzie nam miło was gościć. Ale najpierw muszę je wam pokazać, gdyż są to nędzne, niewygodne pokoiki, bez wody bieżącej, oddalone o całe mile od łazienki. Flora i Elsie oświadczyły, że: „pokoje są absolutnie urocze i słodkie — nie przemeblowane". — Tak — zgodziła się pani Witt — udogodnienia nie zajmują w nich zbyt dużo miejsca. Ale jeżeli przyjmiecie je takimi, jakie są... * Empresse — z franc. nadskakujący, skwapliwy, gorliwy. DZIEWICA I CYGAN 71 — Ależ skąd, jesteśmy całkowicie pod wrażeniem, nieprawdaż, Elsie? Tylko nie mamy się w co przebrać...! Cisza zamieniła się nagle w gwar domowego przyjęcia. Panny Manby zjawiły się na lunchu w cienkich muślinowych sukienkach, kupionych w Paryżu, świeże jak stokrotki. Ubranie kobiece zajmuje tak niewiele miejsca, zwłaszcza latem! Fred Edwards był jednym z tych jasnowłosych Anglików z małym, szczeciniastym wąsikiem i owym stanowczym spojrzeniem niebieskich oczu, które zawsze próbowało wyrażać sentyment. Jednak Lou w swoim uprzedzeniu określała je jako okrutne; nigdy nie dociekała, na jakiej podstawie tak sądzi. Mimo wszystko w rozmowie z nią przyjął z miejsca szarmancki ton; musiała więc uśmiechać się sztucznie. Rico, który ją obserwował, doznał niemałej ulgi zobaczywszy, jak zaczyna się wdzięczyć. I znów nakręcona została od nowa sprężyna „świetnej rozrywki"! — Czy Fred nie flirtuje zbyt jawnie z lady Carrington? Ona jest taka słodka! — wykrzyknęła Flora znad filiżanki kawy. — Nie martwi cię to, Harry? Nazywały Rico „Harrym" — jego imieniem z dzieciństwa. — Tylko odrobinę — powiedział Harry. — Uuomo e cacciatore. — Bez żartów, co to znaczy? — zawołała Flora, która zawsze emocjonowała się najmniejszymi przejawami afekta-cji Rico. — To znaczy — odparła pani Witt, wychylając się ku przodowi i przemawiając swoim najbardziej słodkim głosem — że „mężczyzna jest myśliwym". Nawet Flora wzdrygnęła się wobec tej przymilnie zjadliwej ironii. 72 D. H. Lawrence — A jeśli nawet — wykrzyknęła — to czym jest kobieta? — Zwierzyną — oznajmiła pani Witt z jeszcze bardziej układnie zjadliwą ironią. — A jeżeli już — dorzucił Rico — to zawsze jest grubą zwierzyną. — Ach, czyżby? — dał się słyszeć męski, dobrze wychowany głos Freda. — Nie jestem taki pewien. Pani Witt przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego, jak gdyby topiła ich w bezdennej studni. Lou wymknęła się, by popatrzeć na St Mawra. Ciągle jeszcze miał zlepioną sierść w miejscu, gdzie było siodło. Zdawało się, że jest nieco przygaszony, jak gdyby duch się w nim załamał. Ale kiedy unosił piękny, kształtny łeb, jak wiązkę płomieni, by zobaczyć kto nadchodzi, stwierdziła, że nadal pozostał sobą. Jego głowa, jak zwykle czujna i wrażliwa, wznosiła się lekko, niczym szczyt fontanny. Nieskazitelnej konstrukcji kośćca broniły przed zetknięciem z ziemią pośledniejsze klejnoty kopyt. Znał Lou i nie czuł do niej urazy. Lecz nie zwracał na nią uwagi. Nigdy nie „odpowiadał". Zrazu nie mogła tego znieść; teraz jednak była zadowolona. Dzięki Bogu, nigdy się nie spoufalał. Trwała w odosobnieniu aż do czasu podania herbaty — ale nie mogła odciąć się od brzmienia głosów. Kolację podano wcześnie, o siódmej. Przyszedł dziekan Vyner — pani Vyner była kaleką — oraz pewien artysta, który miał w miasteczku swoje studio i uprawiał rytownictwo. Był to mężczyzna w wieku około trzydziestu ośmiu lat, niezamożny, który właśnie zaczynał uznawać swój brak talentu — sądząc przynajmniej po ilości zarobionych pieniędzy. Tym niemniej pilnie pracował nad grawiurami i zgłębiał tak ezoteryczne dziedziny, jak astrologię i alchemię. DZIEWICA I CYGAN 73 Rico roztaczał nad nim opiekę i martwił się nieco o niego. Lou nie zdołała go do końca rozszyfrować. Powłóczywszy się po Paryżu, Londynie i Monachium, próbował się ustatkować i wmówić sobie, że życie na angielskiej wsi, z miejscowym potentatem ziemskim i dziekanem w tle, ze skromnym artystą w centrum i człowiekiem pracy na pierwszym planie — to jedyne prawdziwe życie. Autoperswazja odnosiła zaledwie umiarkowany sukces. Zdradzał to dziwny zastój jego ciała: jak gdyby musiał zmuszać się do ruchu. Zdradzało to również dziwne dwuznaczne spojrzenie sza-rawożółtych, błyskających oczu, które mrugały i łypały jak u kozy, pełne kpiny, ironi i frustracji. — Twoja twarz zdumiewająco przypomina twarz bożka Pana — rzekła do niego Lou przy kolacji. W powszechnym odczuciu miała rację. Miał podgięte w górę brwi, łypiące kozie spojrzenie i szpiczaste uszy koźlonogiego satyra. — Ludzie tak powiadają — odparł — ale obawiam się, że nie jest to twarz Wielkiego Boga Pana. Byłby to raczej Wielki Capi Pan! — Słowo daję, to dobre! — wykrzyknął Rico. — „Wielki Capi Pan!"* — Zawsze z trudnością przychodziło mi — oświadczył dziekan — wyobrażenie sobie Wielkiego Boga Pana jako koźlonogiego, starego ojca satyrów. Może mieć całkiem duże wpływy — świat będzie zawsze pełen kozłowatych starych satyrów. Ale dostrzegamy w nich coś wulgarnego. Kozło-waci starzy satyrowie wydawali mi się zbyt łatwi do przyjęcia, by można im było oddawać cześć; nie zdołałem doszukać się Wielkiego Boga w ojcu ich wszystkich. * Nieprzekładalna gra słów: „Great God Pan" i „Great Goat Pan" — „Goat" — koza. „God" - ? Bóg. 74 D. H. Lawrence — Uszy powinny wam płonąć — Lou zwróciła się do Cartwrighta z dziwnym, krzywym uśmieszkiem, który sugerował również nimfy, tak nieobliczalne i pełne niedowierzania. — O, nie chodzi o personifikację — zaprzeczył dziekan. — Nie jestem pewien — powiedział Cartwright z uśmieszkiem. — Ale czy możecie sobie wyobrazić, że Pan był niegdyś wielkim bogiem — dopóki antropomorficzni Grecy nie zamienili go w półczłowieka? — Ach! — być może. To bardzo prawdopodobne. Ale dostrzegłem niemożność w samym sobie — mój umysł nie jest w stanie pojąć czegokolwiek z Europy przed pojawieniem się Greków. „Historia świata" pana Wellsa też niewiele mi pomogła — dodał dziekan z uśmiechem. — Ale czym był Pan, zanim został mężczyzną z koźlimi nogami? — zainteresowała się Lou. — Zanim zaczął wyglądać jak ja? — zapytał Cartwright z lekkim grymasem. — Powiedziałbym, że był Bogiem, który ukrywał się w każdej rzeczy. W tamtych czasach, gdy widziało się samą rzecz, nigdy nie postrzegało się w niej Boga — to znaczy w drzewie, w fontannie czy w zwierzęciu. Jeżeli tylko ujrzało się Boga, zamiast rzeczy — umierało się. Dokładniej, jeśli dojrzało się gołym okiem. Ale pośród nocy można było dostrzec Boga. I wiedziało się, że tam jest. — Współczesny panteista nie tylko widzi Boga we wszystkim, ale i wszystko uwiecznia na fotografii — wygłosił dziekan. — Och, i te boskie obrazy, które maluje — wykrzyknął Rico. — Otóż to! — zgodził się Cartwright. — Jeżeli jednak starożytni nie widzieli Boga w rzeczach, DZIEWICA I CYGAN 75 skąd wiedzieli, że on tam jest? Jak w ogóle mogli mieć jakiegoś Pana? — drążyła Lou. — Pan był ukrytą tajemnicą, ukrytą przyczyną. Tak jawił się jako Wielki Bóg. Pan nie był nim wcale — nie był nawet wielkim Bogiem. Był Panem. To wszystko: tylko to, co się widzi, gdy postrzega się pełnię rzeczy. W świetle dnia widzimy rzecz. Lecz gdy otwiera się nasze trzecie oko dostrzegające wyłącznie rzeczy, które nie mogą być widziane, możemy zobaczyć w nich bożka Pana, tam ukrytego; możemy patrzeć trzecim okiem, które jest ciemnością. — Czy w takim razie sądzicie, że mogę widzieć go na przykład w koniu? — Jak najbardziej. W St Mawrze. — Cartwright rzucił jej znaczące spojrzenie. — Jednakowoż — powiedziała pani Witt — rzekłabym, że to mogłoby być trudne — otworzyć trzecie oko i zobaczyć Pana w mężczyźnie. — Zapewne — przyznał Cartwright z uśmiechem — w mężczyźnie nie zbyt rzuca się on w oczy: stary satyr; upadły Bóg Pan. — Dokładnie tak! — potwierdziła pani Witt i popadła w zadumę. — Upadły Bóg Pan! — powtórzyła echo własnych myśli. — Czyż mężczyzna, w którym Bóg Pan nie doznał upadku, nie byłby wspaniały? W salonie, przy kawie spytała nagle: — Przypuśćmy, panie Cartwright, że ktoś otworzył trzecie oko i dostrzegł Boga Pana w jakimś konkretnym mężczyźnie. Ciekawa jestem, jakie to uczucie? Na wpół opuściła powieki i w dziwny sposób przechyliła głowę — tak jakby coś smakowała i nie była pewna swoich doznań. * 76 D. H. Lawrence — To zastanawiające! — oświadczył z enigmatycznym uśmiechem. Spostrzegła jednak, że nie zrozumiał. — Louise! Przyjdź na chwilę do mojego pokoju; chciałabym cię o coś zapytać — poprosiła pani Witt, gdy szykowały się do snu. — O co, mamo? — Czy ty — czy dało ci do myślenia to, co pan Cartwright powiedział o widzeniu Boga Pana trzecim okiem? Czy widzisz go w czymś? — Tu pani Witt pochyliła się ku córce z dziwnie napiętym, pytającym wyrazem twarzy. — Myślę, że tak, mamo. — A więc w czym? — Pytanie wystrzeliło jak z pistoletu. — Myślę, mamo — odpowiedziała z ociąganiem Lou — że w St Mawrze. — W koniu! — Oczy pani Witt zwęziły się lekko. — Tak, rozumiem. Wiem, o co ci chodzi. To jest w St Mawrze. Jest! Lecz w St Mawrze mnie niepokoi. — Wydusiła z siebie to słowo. Potem podeszła jeszcze o krok bliżej. — Ale, Louise, czy kiedykolwiek widziałaś Boga Pana w mężczyźnie, tak jak widzisz go w St Mawrze? Louise zawahała się. — Nie, mamo, nie sądzę. Gdy patrzę na mężczyzn moim trzecim okiem, jak to nazywasz, myślę, że widzę przede wszystkim coś w rodzaju... Pan-tofla*. Wymówiła ostatnie słowo z rozpaczliwym grymasem, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. — Och, Louise, właśnie tak. Zawsze widzi się pantofel! A teraz słuchaj: czy kiedykolwiek byłaś zakochana? Tak, o ile sobie to uświadamiałam. * W oryg. nieprzetłumaczalna gra słów: Pan — cake — „pan-cake" — naleśnik. DZIEWICA I CYGAN 77 — Posłuchaj więc, czy kiedykolwiek widziałaś Boga Pana w mężczyźnie, którego kochałaś? Jeżeli widziałaś, to powiedz mi o tym. — Tak, jak widzę go w St Mawrze? Nie, mamo. — I nagle wargi Lou zaczęły drżeć, a do oczu napłynęły łzy. — Widzisz, Louise, zakochiwałam się po wielokroć — a naprawdę kochałam tylko dwa razy. Dwa! — i od piętnastu lat przestałam już chcieć mieć cokolwiek do czynienia z mężczyzną, serio. Od piętnastu lat! A czemu? Czy wiesz? Ponieważ nie mogę dostrzec w żadnym z nich tego szczególnego, ukrytego Boga Pana. I stałam się tym, czym musiałam się stać. Potrzebowałam tego, ale nie znalazłam — w żadnym mężczyźnie. Nawet w momencie, gdy kochałam któregoś, chodziło o coś innego — ponieważ rozumiałam go tak dobrze albo on rozumiał mnie, albo czuliśmy wzajemne porozumienie. Nigdy ukryty Bóg Pan. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nie ten upadły Pan! — Mniej więcej, mamo. Teraz jednak moje trzecie oko zaczyna się otwierać i zaczynam myśleć, że jestem zmęczona tymi wszystkimi mężczyznami, którzy są jak ciasteczka do herbaty, przy pieczeniu których użyto jako zaczynu szczypty rozumu i szczypty ducha. Czy to nie zadziwiające — ten młody człowiek, Cartwright, mówi o Panu, choć nic o nim nie wie. Nie wie nic o Bogu sprzed jego upadku. Mówi jedynie o Bogu upadłym, z koźlimi nogami, złośliwym spojrzeniem i tym pewnym rodzajem potęgi, no wiesz. — Ale co ty, matko, wiesz o Bogu Panu sprzed jego upadku? — Nie pytaj mnie, Louise! Przenika mnie całą dreszcz, jakbym stała na krawędzi. Życząc córce dobrej nocy, rzuciła jej skryte spojrzenie, pełne rodzącego się triumfu. 78 D. H. Lawrence Na następny dzień zaplanowano wycieczkę konną do dwóch starych formacji skalnych, zwanych Siedzeniem Anioła i Siedzeniem Diabła, które stanowiły zwieńczenie okrytego wrzosowiskami łańcucha wzgórz, ciągnących się ku odległej o dziesięć mil Walii. Wszyscy mieli wziąć w niej udział. Zamierzano wyruszyć wczesnym rankiem, a Lewis miał być przewodnikiem — jako że nikt dokładnie nie znał drogi. Lou wstała tuż po wschodzie słońca. Z drzew unosiła się woń wczesnego letniego poranka, a wysokie, ciemne kwiaty tojadu rzucały cienie. Włożyła amazonkę z zielonego lnianego płótna, z obcisłą niebieską marszczoną bluzką, którą przygotowała dla niej pokojówka. — Czy już wychodzisz, moja droga? — zawołał do niej z pokoju Rico. — Chcę jeszcze przed wyjazdem pospacerować wśród róż, Rico. Pojawił się w drzwiach w żółtej, jedwabnej piżamie. Jego duże, niebieskie oczy miały owo błędne, irytujące spojrzenie i z lekka nabiegłe krwią białka, które wywoływały w niej odruch ucieczki. — W butach i w ostrogach — co za energia! — wykrzyknął. — To piękny dzień do jazdy — odparła. — Piękny dzień do wszystkiego, poza jazdą konną — powiedział. Ton osobliwej, gorzkiej zjadliwości wkradł się w jego słowa. Z wyraźną nienawiścią traktował tę wycieczkę. — Ależ nie musimy jechać, skoro nie masz ochoty, Rico. — Och, jestem pewien, że mi się spodoba, gdy tylko wyjedziemy. Chodzi mi o okoliczności, towarzyszące wyruszeniu, wiesz — konie i różne utensylia. Lou wyszła na dziedziniec. Wierzchowce piły z koryta DZIEWICA I CYGAN 79 pod pompą; ich maść odcinała się wyraźnym, bogatym kolorytem w cieniu drzewa. — Nie jedziesz z nami, Phoenix? — spytała. — Na moim koniu jedzie Lewis. Zauważyła, że Phoenix nie lubił być usuwany w cień. Do godziny siódmej trzydzieści wszyscy byli już gotowi. Słońce oświetlało dziedziniec, konie zostały osiodłane. Szły, śmigając ogonami. Lewis wyprowadził St Mawra z osobnego boksu, przemawiając do niego bardzo łagodnie po walijsku; była to krótka mruczana, uspokajająca przemowa. Czujna Lou dostrzegła, że stajenny był zaniepokojony. — Jak się dziś miewa St Mawr? — zapytała. — W porządku. Nie lubi, gdy jest zbyt dużo ludzi. Wszystko będzie dobrze, kiedy już ruszy. Goście byli już w siodłach; wyjechali w głęboki cień drogi miasteczka. Rico zbliżył się do swego wierzchowca, by go dosiąść. St Mawr odskoczył, jak gdyby zobaczył diabła. — Stój, idioto! — krzyknął Rico. Gniadosz stanął szeroko rozparty na nogach, z wygiętą szyją; ciemne oko zerkało na boki charakterystycznym, czujnym i przerażonym spojrzeniem. — Nie powinieneś pokazywać po sobie złości Rico! — powiedziała Lou. — Uspokój się, no, St Mawr. Stój spokojnie. Ale i w niej narastał jakiś gniew. To zwierzę, stojące z ugiętymi tylnymi nogami, gotowe odskoczyć na bok albo groźnie stanąć dęba, tak wielkie, tak wspaniałe i tak głupie, miało w oczach wyraz pełnego podejrzliwości szaleństwa. Z jakiego jednak powodu miałby być podejrzliwy? Rico nie chciał mu zrobić nic złego. — Nikt nie chce zrobić ci krzywdy, St Mawr — tłumaczyła, nieco wyprowadzona z równowagi. 80 D. H. Lawrence Stajenny przemówił łagodnie, mrucząc po walijsku. Rico znów zbliżył się powoli, by włożyć nogę w strzemię. Ogier obserwował go kątem oka; błysk jakiegoś podejrzliwego szaleństwa płonął w jego wzroku. W każdej chwili ogromna siła fizyczna mogła znaleźć ujście w nie kontrolowanym ataku paniki — albo wściekłości. Był naprawdę bardzo denerwujący. — Najprawdopodobniej nie podoba mu się ta morelowa koszula — stwierdziła pani Witt — choć cudownie pasuje do niego kolorystycznie. Wymawiała to ???-relowa, co okropnie irytowało Rico. — Czy w takim razie powinniśmy przed włożeniem jej spytać go o zdanie? — rzucił, zjadliwie unosząc górną wargę. — Rzekłabym, że powinieneś — odpowiedziała chłodno pani Witt. Rico wykonał gwałtowny ruch ku koniowi. Potężny ogier odskoczył w tył, z nagłym, rozgłośnym uderzeniem kopyt o bruk dziedzińca. Lewis trzymał się jego boku jak cień. Przednie nogi konia zadarły się w górę, odsłaniając brzuch. — To zwierzę jest przeklęte — powiedział Rico, który w nagłym odruchu przerażenia puścił wodze i stał bezradny. Furia wzbierała w nim ciemną falą. Nie ma nic tak denerwującego jak koń, który się płoszy, pomyślała Lou. — Harry, słuchaj! — zawołała Flora z drogi. — Wyjdź na szosę i tam go dosiadaj. Lewis spojrzał na Rico i potaknął, po czym uspokajając wielkie, drżące zwierzę wyprowadził je energicznie na drogę, pod drzewa, gdzie czekało troje przyjaciół. Lou i jej matka skoczyły szybko na siodła i ruszyły za nimi. I już po chwili Rico siedział w siodle i pędził drogą w przeciwnym kierunku. Lewis jechał za nim na kasztanie. Za- DZIEWICA I CYGAN 81 raz też Rico udało się zawrócić St Mawra. Pozostali obserwując go z tyłu, mogli się przekonać, jak bardzo młody baronet nienawidził swego konia. W końcu jednak wyruszyli — Rico na przedzie, w zmiennym tempie, lecz spokojnie wraz z dwiema pannami Man-by; za nimi Lou z przystojnym młodym człowiekiem który służył w regimencie kawalerii i stale oglądał się za panią Witt. — Nie oglądajcie się na mnie — zawołała. — Jadę noża zasięgiem kurzu. Tuż za panią Witt podążał Lewis. Tworzyli całą kawalkadę, kłusującą w porannym słońcu pośród wsi i wiejskich ogrodów, przez łąkę, służącą jako teren zabaw, wśród wysokich żywopłotów drogi. — Czemu St Mawr jest tak zły przy wyjeździe? Czy nie możesz lepiej go ustawić? — rzuciła przez ramię. — Słucham, proszę pani? Lewis przykłusował nieco bliżej. Spojrzała na niego przez ramię — na ciemną, nieruchomą twarz i flegmatyczna szczupłą postać. — Wydaje mi się, że „proszę pani" jest takie szpetne Może dałbyś sobie z tym spokój? — zaproponowała po czym powtórzyła swoje pytanie. — St Mawr nie ufa nikomu — odpowiedział Lewis — Tobie nie ufa? — Tak, ufa mi — szczególnie mi. — A dlaczego nie innym ludziom? — Oni są różni. — Wszyscy? — Prawie wszyscy. — A w jakim sensie są różni? Obrzucił ją nieobecnym, tajemniczym spojrzeniem szarych oczu. ~~ Dziewica i cygan 82 D. H. Lawrence — Różnią się — stwierdził, nie wiedząc, jak inaczej to wyrazić. Posuwali się ? wolna do przodu, wzdłuż wznoszącej się stromo linii lasu, a potem w dół, ku polanie, dokąd dochodziła mała kolejka, zbudowana w czasie wojny do transportu jakichś tajemniczych minerałów, wydobywanych ze wzgórza; teraz była kompletnie opuszczona. Nawet w tym sielskim zakątku pozostała jak szczątek rozkładającego się trupa, martwa ręka wojny. Znów wjeżdżali pod górę, wśród naparstnic, rosnących pod drzewami. Gniade i siwe konie z olśniewającym St Mawrem na przedzie unosiły się jak motyle nad morzem orlic, prześlizgując się ze słońca w cień i z cienia w słońce. Po czym kolejny raz znaleźli się na szczycie wzgórza, skąd przez rzedniejące drzewa mogli dostrzec okryte wrzosowiskami stoki za następnym spadkiem. Wkrótce znaleźli się wśród rozległych, falistych wzgórz, złocących się w porannym słońcu, pustych jesh me liczyć kilku widocznych z daleka zbieraczy borówek, bielejących postaci skub-skub-skubiących z dziwną, raczej budzącą odrazę pracowitością. Konie weszły na stary szlak, który piął się pośród różowych wierzchołków wrzosów, przecinając zielone pasma borowiny. Tu i tam pojawiały się jak bańki mydlane kępy okrągłolistnych dzwonków. Byli już daleko, na wzgórzach. Na zachodzie leżała Walia, spowita w zwoje mgły, złocące się w świetle poranka; Walia o stokach podobnie pokrytych wrzosowiskami, z dziwnie wyrazistymi pasmami wzgórz. Oddzielała ich głęboka, rozległa dolina, wypełniona zawiesiną letniej mgiełki, odsłaniającej białe farmy wśród drzew i szare łukowe dachy. — Trzymaj się za mną — powiedziała pani Witt do Lewisa. — Nic tak nie wywołuje we mnie chęci powrotu do DZIEWICA I CYGAN 83 Ameryki, jak ten dawny widok małych osad. Czy byłeś kiedyś w Ameryce? — Nie, proszę pani. — A nie chciałbyś niegdy tam pojechać? — Nie myślałem o tym. — Ale teraz, czy nie masz na to szalonej ochoty? — Nie, proszę pani. — Tu ci dobrze? Popatrzył na nią; spojrzenie bladych, nieobecnych oczu napotkało jej wzrok. — Nic mnie nie gryzie — odparł. — Nigdy i nic? Przeniósł spojrzenie w dal, na innych jeźdźców. — Nie, proszę pani! — odpowiedział, nie patrząc na nią. Przez kilka chwil jechała w milczeniu. — Co się tam znajduje? — zapytała, wskazując poprzez dolinę. — Jak to się nazywa? — Tam jest Montgomery. — Montgomery! A to jest Walia...? — dziwnie przeciągnęła ostatnie słowo. — Tak, proszę pani. — I pochodzisz stamtąd? — Nie, proszę pani. Jestem Z Merioneth. — A nie z Walii? Myślałam, że jesteś Walijczykiem. — Tak, proszę pani. Merioneth jest w Walii. — I jesteś Walijczykiem? — Tak, proszę pani. — Miałam walijską prababkę. Ale pochodzę z Luizjany — i kiedy wracam do domu Murzyni ciągle jeszcze mówią do mnie „Miss Rachel". Patrzcie no, nasza mała miss Rachel wraca do domu! A to ci radość was widzieć — uch, miss Rachel! I wiesz, zawsze się wtedy tak dziwnie czuje. 84 D, H. Lawrence Mężczyzna patrzył na nią zaintrygowany, zwłaszcza gdy naśladowała Murzynów. — Czy nie czujesz się dziwnie, kiedy wracasz do domu? — spytała. — Zostałem wychowany przez ciotkę i wuja — powiedział. — Nigdy nie chciałem ich widzieć. — I nie masz żadnego domu? — Nie, proszę pani. — Nie masz żony, niczego? — Nie, proszę pani. — Jak więc spędzasz swoje życie? — Sam sobie radzę. — I nie dbasz o nic? — Zajmuję się St Mawrem. — Ale nie zawsze miałeś St Mawra — i nie będziesz go miał na wieczność. Czy byłeś na wojnie? — Tak, proszę pani. — Na froncie? — Tak, ale jako stajenny. — I wyszedłeś z niej bez szwanku? — Straciłem mały palec od kuli. Wzniósł swoją drobną ciemną lewą dłoń, u której brakowało małego palca. — Lubisz wojnę — czy jej nie lubisz? — Nie lubię jej. I znów spojrzenie szarych oczu napotkało jej wzrok; było tak nieludzkie, skryte, tak dalekie i nieprzystępne, że poczuła niepokój. — Powiedz mi — spytała — czy kiedykolwiek chciałeś mieć żonę, dom i dzieci, tak jak inni mężczyźni? — Nie, proszę pani. Nigdy nie chciałem mieć własnego domu. — Ani własnej żony? DZIEWICA I CYGAN 85 — Nie, proszę pani. — Ani własnych dzieci? — Nie, proszę pani. Ściągnęła wodze. — Stań na chwilę — powiedziała — i wytłumacz mi teraz dlaczego. Jego koń stanął nieruchomo; dwoje jeźdźców znalazło się twarzą w twarz. — Powiedz mi, dlaczego. Muszę wiedzieć, czemu nigdy nie chciałeś mieć ani żony, ani dzieci, ani domu. Muszę wiedzieć, dlaczego nie jesteś jak inni mężczyźni. — Nigdy tego nie chciałem — odparł. — Związałem swoje życie z końmi. — Tak bardzo nienawidzisz ludzi? Czy miałeś nieszczęśliwe dzieciństwo? — Ciotka i wuj nie lubili mnie, i ja ich nie lubiłem. — Nigdy więc nie lubiłeś nikogo? — Pewnie nie — odpowiedział. — Nie tak, żeby się z nimi żenić. Klepnęła konia i ruszyła do przodu. Czy to nie dziwne? — zastanowiła się. — Kochałam nieraz różnych ludzi. Ale nie sądę, żebym kiedykolwiek kogoś lubiła, z wyjątkiem paru naszych Murzynów. Nie lubię Louise, choć jest moją córką i kocham ją. Lecz tak naprawdę jej nie lubię. Myślę, że jesteś pierwszą osobą, którą polubiłam, od kiedy byłam na naszej plantacji — a mieliśmy tam kilku bardzo fajnych Murzynów. Myślę, że to bardzo dziwne. A teraz chciałabym wiedzieć, czy ty mnie lubisz. Spojrzała na niego pytająco, lecz nie odpowiedział. — Mów — powiedziała nie przejmę się, jeżeli powiesz «nie". Ale powiedz mi, czy mnie lubisz. Czuję, że muszę to wiedzieć. 86 D. H. Lawrence Przebłysk uśmiechu przemknął po jego twarzy — rzecz bardzo ,rzadka u tego człowieka. — Może i lubię — rzekł. Myślał, że potraktowała go na równi z murzyńskim niewolnikiem z plantacji. W jego pojęciu Murzyni byli nadal niewolnikami. Ale było mu obojętne, za kogo go uważa. — Cieszę się w takim razie — cieszę się, że mnie lubisz, ponieważ wiem, że przeważnie nie lubisz nikogo. Minęli kotlinę, gdzie kryła się w ponurym odosobnieniu stara kaplica Aldecar; minęli zrujnowany młyn, przebyli strumień, który spływał z wrzosowisk. Wspinając się na strome zbocze dostrzegli sfałdowane wzgórza, jak zaciśnięte palce wielkiej dłoni, przecięte głębokimi rozpadlinami. Na niedalekiej linii horyzontu rysowała się jedna grupa skał, a dalej, na lewo — kolejna. — Tam jest Siedzenie Anioła — powiedział Lewis, wskazując na najbliższe skały. — A tam Siedzenie Diabła, do którego jedziemy. — Och! — zdziwiła się pani Witt. — To nie jedziemy do Siedzenia Anioła? — Nie, proszę pani. — Czemu? — Nic tam nie ma do zobaczenia. Tamto jest wyższe i większe; tam idą prawie wszyscy. — Ach tak! W tym kraju dają diabłu wyższy tron, co? Chyba mają rację. I nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała: — Wierzysz w Diabła, prawda? — Nigdy go nie spotkałem — odparł wymijająco. Przed sobą mogli zobaczyć pozostałe konie, przesuwające się migocącym szeregiem na podejściu: kary, gniady, dwa siwki i jasnogniady; to zbijały się ciasno, to rozpraszały. U wrót skalnych wszyscy zaczekali na panią Witt. Przystojny młody człowiek zrównał się z nią i raczył ją opo- DZIEWICA I CYGAN 87 wiadaniami o polowaniach. Łowił na wzgórzach lisa i z pełnym energii ożywieniem przypominał sobie, gdzie ów lis wydał pierwszy szczek etc. — Zaiste? — powiedziała pani Witt. — Zaiste, Czyżby! Gdyby ironia mogła osiągnąć stężenie kwasu pruskiego, przystojny młody człowiek musiałby się jedynie zadowolić wspomnieniami. Wreszcie dotarli na miejsce, kłusując szeregiem po wąskiej ścieżce wśród wrzosów, wzdłuż górskiego siodła — tam, skąd wyłaniać się zaczął spiętrzony złom bladego granitu. Było to jedno z miejsc, gdzie ciągle jeszcze trwa duch pierwotnej Anglii; dawnej pierwotnej Anglii, której resztki krwi płyną jeszcze w żyłach nielicznych Anglików, Walijczyków i Kornwalijczyków. Skały, wybielone deszczami i słońcem stuleci sterczały na tle błękitnego sierpniowego nieba; wiek nadał im ociężałe, zwaliste kształty. Lewis został na dole z końmi, a towarzystwo w jeździeckich butach wdzierało się raczej niezgrabnie pod górę, po wydeptanych głazach. Wreszcie stanęli na miejscu, nazwanym Siedzeniem, zwróconym ku zachodowi, gdzie leżała Walia, wznosząca się łańcuchami złotych wzgórz. Nie był to zbyt imponujący ani też malowniczy krajobraz: rozległa dolina z farmami, a dalej spiętrzenie raczej nagich pagórków, stoków pokrytych polami zbóż, wrzosowiskami i pastwiskami, wznoszących się jak barykady — na pozór ukośnie i stromo. Wywierało to jednak osobliwy wpływ na wyobraźnię. — Och, mamo — odezwała się Lou. — Czy ten widok nie sprawia, że czujesz się stara, stara, starsza niż cokolwiek istniejącego? — To z pewnością wydaje się odwieczne — przyznała pani Witt. 88 D. H. Lawrence — Wywołuje we mnie pragnienie śmierci — powiedziała Lou. — Czuję, że nasze życie trwa już zbyt długo. — Proszę tak nie mówić, lady Carrington. Przecież jest pani jeszcze świeżo wyklutym pisklęciem — albo powiedzmy raczej: nierozwiniętym pączkiem róży — zauważył przystojny młody człowiek. — Nie — zaprzeczyła Lou. — Te miliony naszych przodków przeżyły cały zasób życia. My zaś nie żyjemy naprawdę, w sensie, w jakim oni żyli. — Ale kto? — zapytał Rico. — Kim oni są? — Ludzie, którzy żyli wśród tych wzgórz w minionych dniach. — Ale ci sami ludzie wciąż żyją wśród wzgórz, kochanie. Są z tego samego rodu. — Nie, Rico. Ten stary, waleczny ród, który czcił wśród tych skał diabła — jestem pewna, że oni... — Ale zastanów się, czy chcesz powiedzieć, że byli w czymkolwiek lepsi od nas? — zapytał przystojny młody człowiek. Lou, rzuciła mu kpiące spojrzenie. — My nie istniejemy — oznajmiła, patrząc na niego dziwnie, z ukosa. — Ja w każdym razie jestem cholernie pewien, że istnieję — stwierdził przystojny młody człowiek. — Uważam, że dzisiejsze czasy są najlepsze z możliwych, szczególnie dla młodych dziewcząt — powiedziała Flora Manby. — I są to tak czy owak nasze własne czasy, nie widzę więc żadnego cholernego sensu w wypłakiwaniu się nad nimi. Wszyscy zamilkli, a ostatnie echa pełnej emfazy joie de vivre niosły się w powietrzu, ponad wzgórzami Walii. — Mocno powiedziane, Floro — rzekł Rico — Powiedz DZIEWICA I CYGAN 89 to jeszcze raz, a Siedzenie Diabła nie będzie mogło już służyć nam za ambonę. — Powiem — powtórzyła Flora. — Myślę, że są to czasy najlepsze z możliwych, jakimi cieszyć się mogą dziewczęta. Przeczytałam całą historię H.G. Wellsa, zamknęłam ją i podziękowałam swojej gwieździe, że mija już rok 1920, a nie żadna inna barbarzyńska data, kiedy to kobiety musiały korzyć się wobec przebrzmiałej już władzy mężczyzn. Po tym zawrócili, by wdrapać się na inną grupę skał — słynne Ucho Igielne. — Dziękuję bardzo, ale zdecydowanie lepiej radzę sobie bez pomocy — powiedziała pani Witt do młodego, przystojnego człowieka, zsuwając się po zboczu, aż znad jej wysokich butów wyjrzały szare jedwabne pończochy. Oparła jednak stopę w bezpiecznym miejscu i już po chwili stała przy nim, troskliwie przytrzymywana za ramię. Mógłby równie dobrze pochwycić opiekuńczym gestem łapę górskiego lwa. — Tak wiele bym dała, by dowiedzieć się — stwierdziła słodko, patrząc mu demonicznym wzrokiem prosto w oczy — co daje ci taką niezachwianą świadomość istnienia? Zerknął na nią, a jego beztroskie, niebieskie oczy nabrały wyrazu zakłopotania. I z wolna wkradł mu się na twarz płonący rumieniec, nadając jej kolor łososia. Gwałtownie odwrócił się od niej. Ucho Igielne było dziurą w starej, szarej skale; wyglądało jak oko patrzące na Anglię; stronę angielską okrywał w tym momencie cień. Strumień wił się i połyskiwał w płytkim cieniu, a za nim zbijały się w zwały szarości ledwo zaznaczone wzgórza. Napływały chmury — i stronę angielską okrywał mrok. Walia była jeszcze w słońcu, lecz cień się rozszerzał. Wy- 90 ?, ?. Lawrence glądało na to, że pogoda sprawi im zawód. Lou zaczynała już nieco drżeć z chłodu. Miejsce posiłku było jeszcze o kilka mil dalej. Całe towarzystwo rzuciło się w dół, do koni. Lou zerwała kilka pęczków wrzosu i trochę dzwonków; nie dlatego że ich pożądała, lecz by się odciąć od innych. Atmosfera „przyjemnego spędzania czasu" zaczęła ją dręczyć: wysysała z niej radość życia. Och, gdybym tylko nie musiała przyjemnie spędzać czasu, wyła w myśli z rozpaczy. Ale panny Manby tak wspaniale się bawiły: „Słuchajcie, tu jest wprost obłędnie cudownie", powiedziała jedna z nich, nie Flora, Elsie. — To jest piękne, prawda? Tak się cieszę, że ci się tu podoba — odpowiedział Rico. Czuł niekłamaną ulgę i wdzięczność, ponieważ ktoś powiedział, że jest tak przerażająco wprost zadowolony. Nie ośmielił się powiedzieć Lou tak, jak by chciał: „Obawiam się, Lou, kochanie, że nie cieszy cię to tak jak nas". Obawiał się jej odpowiedzi: „Nie, kochanie, wcale mnie to nie cieszy! Chciałabym być jak najdalej od tych ludzi". Z lekka rozgoryczony, dołączył do grupy Manbych, a Lou jechała z tyłu, z matką. Chmury zasuwały niebo szarością. Wiał zimny wiatr. Wszyscy nie mogli się doczekać, kiedy dotrą do farmy, gdzie czekał ich obiad i schronienie przed nadchodzącym deszczem. Jechali jedną z wąskich ścieżek, wydeptanych przez pieszych, będących zaledwie trawiastymi pasemkami wśród wrzosów i jasnozielonych jagodzin. Młody człowiek o włosach blond jechał na przedzie, za nim jego żona, a potem Flora i za nią — Rico. Lou z niewielkiego oddalenia obserwowała połyskujący, umięśniony zad St Mawra, pracujący z potężną, zawsze zbyt potężną i groźną siłą życia. Przystojny młody człowiek gwizdał modną taneczną melodię. — To strasznie przyjemna melodia — zawołał Rico DZIEWICA I CYGAN 91 — Zagwiżdż ją jeszcze raz, Fred; mam nadzieję, że zdołam zapamiętać. W tym momencie St Mawr znów wpadł w szał — zaczął się rzucać w popłochu, jak gdyby wybuchła przy nim bomba, uskakiwał do tyłu, w głąb wrzosowiska. — Ty wariacie! — krzyknął Rico, nie panując już nad nerwami, jako że niebezpiecznie zsunął się bokiem z siodła. Lou przestraszyła się, że spadnie, ale zdołał usadowić się z powrotem; dziko ściągnął wodze, by skłonić konia do posłuchu i wyprowadzić go z powrotem na szlak. St Mawr zaczął stawać dęba — był to jego ulubiony numer. Rico pchnął ogiera kilka jardów do przodu, gdy ten znowu wspiął się na tylne nogi. — Ty wariacie! — zawył Rico, zawisając w powietrzu. I ściągnął konia w tył, na siebie. Lou wydała głośny, nienaturalny, okropny krzyk: słyszała go, słysząc jednocześnie łomot padającego końskiego cielska. A potem zobaczyła bladożółty brzuch i kopyta, które przebierały w powietrzu, połyskując podkowami. St Mawr skręcał się i przerażająco wyprężał szyję, a wielkie oczy wychodziły mu wprost z napiętej linii pyska. Potężnym karkiem, przygiętym okrutnym łukiem ku ziemi, napierał szaleńczo na wodze, które Rico wciąż jeszcze mocno trzymał. Ten zaś leżał z boku w dziwnej pozycji wśród wrzosu; ciągle ściskał cugle, a oczy również wychodziły mu z żółtobladej twarzy. Młody Edwards podbiegł i krążył wokół miotającego się ogromnego konia, którego bladozłote, odwrócone cielsko wydawało się wypełniać cały horyzont. — Daj mu wstać, Carrington! Daj mu wstać! — wrzeszczał, usiłując ostrożnie dopaść wodzy. Kolejna fala spazmatycznych drgawek przebiegła przez ciało zwierzęcia. Koszmar! Młody człowiek zachwiał się do tyłu, zasłania- 92 D. H. Lawrence jąc rękami twarz. Dostał cios kopytem. Czerwona krew spływała mu po brodzie. Już znalazł się tam Lewis, kucając nisko przy ziemi, wyjmował wodze z rąk Rico, St Mawr cisnął się łukiem jak wielka ryba, jednym rzutem wsparł się na przednich nogach i zadarł łeb, spoglądając wokół upiornym wzrokiem. Oczy miał wytrzeszczone, nozdrza rozdęte, a pysk panicznie, przerażająco wykrzywiony. Tak trwał przez chwilę w przysiadzie, z przednimi kopytami wrytymi w ziemię i wyrazem paniki na pysku, jak jakiś straszliwy jaszczur — aż w końcu poderwał się z wysiłkiem i stanął, drżąc konwulsyjnie. A Rico leżał, bezwładny i dziwnie wygięty, z bladą, zmartwiałą twarzą, zwróconą ku niebu. Lewis, rozejrzawszy się wokół z niejakim przerażeniem, znów ze zgrozą spój-rżał na St Mawra. Flora krążyła wokół niezdecydowanie, aż wreszcie rzuciła się z piskiem do zmaltretowanego Rico: — Harry! Harry! ty nie umarłeś! Och, Harry! Harry! Harry! Lou zsiadła z konia — nawet nie wiedziała kiedy. Gdy Flora krzyczała: „Harry! Harry! Harry!", stała o kilka kroków dalej jak unieruchomiona zaklęciem. Znienacka Rico usiadł. — Gdzie jest koń? — zapytał. W tym samym momencie wpłynęła mu na twarz kolejna fala bladości; zagryzł z bólu wargi i znów opadł, złamany słabością. Flora rzuciła się ku niemu, by otoczyć go ramieniem. A gdzie był koń? Z wolna się wycofał, torturowany podejrzliwością, z oczami wychodzącymi z orbit — podczas gdy Lewis na próżno coś do niego szeptał. Znów od- i rzucił łeb do tyłu; oczy miał nadal wytrzeszczone, a wyraz DZIEWICA I CYGAN 93 pyska upiorny i pełen przerażającego poczucia winy. Gdy Lewis zbliżył się tylko odrobinę, szarpnął się i odskoczył jak potrącona stalowa struna — byle nie być dotkniętym. Zupełnie jak gdyby w ciemnych alejach wszystkich stuleci, które upłynęły od czasu, gdy człowiek podporządkował sobie konia, ujrzał całe zastępy zjaw. A drugi młody człowiek? Ciągle jeszcze stał w pewnej odległości, z twarzą ukrytą w dłoniach; stał bez ruchu, a krew spływała mu na białą koszulę; u boku miał rozpaczającą, błagającą żonę. Pani Witt była tam również; jak wykuta ze spiżu, obserwowała. Nie wydała dźwięku, nie wykonała ruchu — i tylko przyglądała się wszystkiemu z beznamiętną, skupioną miną. — Powiedz proszę, jak myślisz, co mu się stało? — Lou błagała Florę, która podtrzymywała Rico i łkała spazmami niepowstrzymanych łez. Wówczas pani Witt postąpiła ku przodowi i zaczęła w bardzo rzeczowy sposób rozpinać koszulę młodego człowieka i wysłuchiwać bicia jego serca. Rico ponownie otworzył oczy i wyrzekł: „A więc tak!" — po czym ponownie je zamknął. — To omdlenie! — oświadczyła pani Witt. — A my nie mamy brandy. Lou, zbyt wykończona, by móc cokolwiek czuć, powiedziała. — Pojadę i przywiozę trochę. Podeszła do swojej zaniepokojonej klaczy, która stała pośród innych koni, w napięciu, z łbem zwieszonym w dół. Niemal nieświadomie dosiadła jej, odwróciła głowę i ruszyła. Wówczas Poppy szarpnęła się znienacka i Lou ściągnęła wodze. — Dlaczego? — spytała konia. — Dlaczego to robisz? 94 D. H. Lawrence Rozejrzała się i dostrzegła wśród wrzosu coś czarno-żół-tego. — Wąż! — stwierdziła ze zdumieniem. Przyjrzała się dokładniej. Była to martwa żmija, która chciała napić się z zarośniętego bajorka w małym zapadlisku koło drogi; i została zatłoczona kamieniami. Leżała tam, również skręcona, ze zmiażdżoną głową, z połyskującym jeszcze bladożółtym grzbietem i częściowo widocznym pasmem bladoniebieskie-go brzucha. Zabito ją tego ranka. Lou jechała, z twarzą wpatrzoną w farmę. Owładnęła nią niewysłowioną ociężałość. Nie była w stanie nawet cierpieć. Otępienie ducha wprawiło ją w stan apatii. I miała wizję — wizję zła. Lub też niezupełnie wizję. Stała się świadoma zła, zła, zła, przetaczającego się wielkimi falami przez świat. Zawsze myślała, że nie istnieje coś takiego, jedynie zaprzeczenie dobra. A teraz ujrzała ciemne, szare fale zła, wzbierające w potężnym przypływie jak ocean, na którego powierzchni się wznosiła. Pochłaniał ludzkość, nieświadomą ludzkość. Porywał ze sobą narody, tak jak fale przypływu unoszą ławice ryb — ,i zatapiał je potężnym przybojem zła. Nie wiedzieli, ludzie nie wiedzieli. Nawet nie pragnęli wiedzieć. Pragnęli czynić dobro i czerpać ze wszystkiego radość i zadowolenie. Wszystko radosne i przyjemne — dla każdego. Zapytani, odpowiedzieliby, że tego właśnie chcą. A jednocześnie ulegali czarowi zła. Jego istota była miękka, delikatna jak woda, jego ruch łagodny, niemal niewyczuwalny — gdyż znajdując się na oceanie nie dostrzega się narastającego przypływu. Wszyscy znajdowali się na oceanie, unoszeni tajemnym prądem zła. Istoty podporządkowane regułom zła są jak ryby podporządkowane regułom oceanu. DZIEWICA I CYGAN 95 Nie było dla nich wybawienia. Cały świat ogarnęła gigantyczna fala. Wszystkie narody — białe, brązowe, czarne, żółte — wszystkie zatopione zostały przez niepojęty, niepowstrzymanie i niedostrzegalnie wznoszący się przypływ zła. Nikt, być może, nie pragnął tego świadomie. Niemal każda jednostka chciała pokoju i narastających przyjemności: przyjemności dla każdego. Lecz stała się dziwna rzecz: potężna, tajemnicza siła zła o dodatnim znaku wymknęła się spod kontroli. Lou czuła, że z głębin Azji, na tym jakimś dziwnym biegunie świata, wyłonił się demon i z wolna opanowywał ludzkość. To było coś przerażającego, coś, od czego nie było ucieczki. Coś, co wywołało w niej tę wizję, gdy ujrzała blado-złoty brzuch przewróconego ogiera, dziko przebierające w powietrzu kopyta, odrażający, skręcony koński zad; szyję, wygiętą jak ciało wielkiej ryby, i głowę z wychodzącymi z orbit oczami. Rzucony na grzbiet i dziko wierzgający kopytami w powietrzu. Odwrócony i do głębi zły. To samo dostrzegała w ludziach. Rzuceni na ziemię, wijący się w ataku zła. I jeździec, zmiażdżony, ciągle jeszcze ściągający im wodze. Co to miało znaczyć? Zło, zło i błyskawiczny powrót do nikczemnego chaosu. Kto był winien — koń czy jeździec? A może obaj? Ze zgrozą pomyślała o St Mawrze i o wyrazie jego pyska. Ale z jeszcze większą zgrozą, z lodowatym przerażeniem myślała o twarzy Rico, gdy wściekle wyzywał konia od szaleńców. Jego strach, jego nieudolność jako pana, jako jeźdźca, jego arogancja. I z przerażeniem myślała o innych ludziach, tak gładkich w wymowie, z taką swadą głoszących zło. Co one chciały zrobić, te panny Manby? Podać w wątpliwość, w wątpliwość, w wątpliwość. Chciały podać w wąt- 96 D. H, Lawrence pliwość Rico, właśnie tak, jak przystojny młody człowiek chciałby podać w wątpliwość ją. Nie wierzyć w nic, nie dbać o nic — ale utrzymywać się z łatwością na powierzchni i dobrze się bawić. Podajmy w wątpliwość jedni drugich. Nie ma w co wierzyć, wobec tego niech wszystko podane zostanie w wątpliwość. Ale uwaga! Żadnych scen, tylko nie psuć zabawy. Trzymać się reguł gry. Postępować po sportowemu, nie robić nic, co wprowadziłoby zamęt. Pozwalaj grze toczyć się gładko i radośnie i traktuj swój udział w niej jak sportowiec. Nigdy, pod żadnym pozorem nie zrań otwarcie swojego partnera. Zawsze jednak rań go potajemnie. Oszukaj go i podaj w wątpliwość jego charakter. Złam go tym sposobem, jeżeli tylko potrafisz. To dobry sport. ' Zło! Tajemnicza potęga zła. Wszędzie mogła je dostrzec: w jednostkach, w społeczeństwie, w prasie. W socjalizmie i w bolszewizmie tkwiło takie samo zło. Lecz bolszewizm niszczył zewnętrzną tkankę życia — a nie o to przecież chodziło. Zatem faszyzm? Faszyzm pozostawiał zewnętrzne przejawy nietknięte — tym bardziej natomiast przenikał podskórną działalność. Właśnie tak. Bez upustu krwi. Utrzymać krwotok wewnętrzny, niewidzialny. A w momencie, gdy faszyzm dokonuje przełomu — co było nieuniknione, gdyż wszelkie zło doprowadza do przełomu — wówczas dławi go. Z uciechą go dławi. Ludzkość, na podobieństwo konia, dosiadana przez obcego jeźdźca, demona zła o spokojnej, gładkiej, fałszywej urodzie, naprowadzającego ją na martwego węża w pędzie ku ostatecznemu przełomowi. Rodzaj ludzki nie jest już panem swoich poczynań. Ujeżdżany przez upiora o fałszywej urodzie, z pozoru spolegliwego i do głębi zdradzieckiego przechodzi trening zdrady, zdrady, zdrady... Ostatni z bogów naszej ery, Judasz Najwyższy! DZIEWICA I CYGAN 97 Ludzie, odgrywający pozorne akty spolegliwości, miłosierdzia, poświęcenia — wewnętrznie chylący się ku upadkowi, ku zdradzie. Angażujący całe wyrafinowane zło swojej woli przeciwko wszystkim pozytywnym przejawom. Zło upozorowane na ideał, by wsączyć jad we wszystko, co nieskła-mane. Proces stworzenia postępuje niszcząc, obala jedno drzewo, by mogło wzrosnąć drugie. Tymczasem ludzkość idealna gotowa by była znieść śmierć, rozmnożyć się po milionkroć; wznosiłaby miasto za miastem, zachowując przy życiu każdego pasożyta, dopóki nagromadzenie powszednich bytów nie stałoby się koszmarem. Ocalenie życia — oto powinność upiornej armii zbawienia, jaką jest ludzkość idealna. A jednocześnie potajemnie, nienawistnie, z całą mocą unicestwiany jest naturalny proces stworzenia, napiętnowany kolejnymi pocałunkami zdrady, niszczącymi istnienia, aż za-roją się zrobaczywiałym rozkładem. Lecz pozwólmy grze toczyć się dalej — nikt bowiem nie dokona kolejnego przełomu zła tak, jak dokonały tego Niemcy czy Rosja. Tajemne zło doprowadziło do dwóch wyłomów: w Niemczech i w Rosji. Siedźmy je! Siedźmy zło wnikliwym okiem policjanta. Powierzchnia życia musi pozostawać nie uszkodzona. Produkcja musi nakładać się na produkcję. A naturalny proces stworzenia wymaga już o wiele większej liczby zdradzieckich pocałunków. Judasz jest Bogiem ostatnim i, na Boga, najpotężniejszym. Lecz nawet Judasz dokonał wyłomu: powiesił się, i wypłynęły mu wnętrzności — tuż po triumfalnym wzlocie. Człowiek, nastając, musi niszczyć, tak jak drzewa padają, by wzrosły inne drzewa. Dopełnianie się życia i rzeczy oznacza rozpad. Życie musi zniszczyć życie w procesie stwarzania. Oszczędzamy życie kosztem destrukcji, dopóki wszy- Dziewica i cygan 98 D. H. Lawrence stko nie stanie się rozkładem. A wówczas, w momencie ostatecznym,* dokonujemy przełomu. Czyż można się temu przeciwstawić? Mówiąc ogólnie — nie. Martwi będą musieli grzebać swoich zmarłych, a ziemię ogarnie trupi odór. Jednostka może jedynie oderwać się od tłumu i próbować się oczyszczać. Próbować zakorzenić się w świecie istot żywych, co sprowadza zniszczenie, lecz pozostawia przyjemność. A w jej duszy trwa walka, walka — walka o ocalenie tego, co jest w niej życiem od tysięcy upiornych pocałunków i śmiertelnych ukąszeń zła. Ucieczka w pustynię i walka. Lecz w jej duszy, przypisanej do tego, co stanowi życie w samej swojej istocie, trwa twórcza destrukcja: rozbijanie zaskorupiałej starości, by rozwinąć się mógł młody pąk. To jedyne, żarliwe przestrzegane prawo twórczego bytu, który uznaje naturalne pojęcie dobra i dzierży miecz przeciwko zastępowi zła. Walki, walki, walki, staczane, by ocalić samego siebie. Lecz bycie sam na sam z sobą przynosi siłę i spokój ducha. Lou dotarła do farmy, zdobyła brandy i poprosiła mężczyzn, by pojechali z nią po rannych. Okazało się, że kopnięcie w twarz kosztowało młodego Edwardsa utratę kilku zębów, na czym nieco straciła jego uroda. — Przeżyć wojnę, a teraz doznać czegoś takiego! — mamrotał, rzucając mściwe spojrzenie na St Mawra. Okazało się również, że Rico miał złamane dwa żebra i zmiażdżoną kostkę. Biedny Rico, będzie już przez całe życie utykać. — Niech zastrzelą St Mawra. — Takie były jedne z pierwszych słów, jakie wymówił, gdy znalazł się w łóżku na farmie, a Lou usiadła u jego wezgłowia. d — A co by to gało, kochanie? — zapytała. — Ten drań to wcielone zło. Chcę, by go zastrzelono! DZIEWICA I CYGAN 99 Rico zdołał wypowiedzieć ostatnie słowo tak, by zabrzmiało jak uderzenie kuli. — Czy chcesz sam go zastrzelić? — Nie. Ale chcę, by go zastrzelono. Nie zaznam spokoju, dopóki nie dowiem się, że dosięgła go kula. On ma wypaczony charakter. Mam poczucie, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, gdy on tu jest. Powinienem posłużyć się jednym z gajowych Manbych do zastrzelenia go. Mogłabyś powiedzieć Florze — albo sam jej powiem, gdy przyjedzie. — Nie myśl teraz o tym, kochany. Masz gorączkę. Czy rzeczywiście St Mawr był wcieleniem zła? Nigdy nie miała zapomnieć go, wijącego się i rzucającego na ziemi — ani też strasznego wyrazu jego pyska, gdy z niej się podrywał. A jednak ma szlachetny wygląd: czy rzeczywiście jest nikczemną kreaturą? Skoro bowiem istotą wszelkiego zła jest nikczemność — to jest niekczemny! Czy tak? Czy był nikczemny i zdradziecki? Czy wiedział, że może zabić i podstępnie czekał na nadarzającą się okazję? Była pełna obaw. I jeżeli miałoby to być prawdą, powinien zostać zastrzelony. Może rzeczywiście należałoby go zastrzelić. Ta myśl nie dawała jej spokoju. Czy w naturze St Mawra było coś podłego i zdradzieckiego, pospolite zło? Jeżeli tak, to należało go zastrzelić. Chwilami wzbierał w niej gniew — gdy przypominała sobie, jak oszalały stawał dęba, a potem dziko, ohydnie wił się na ziemi — i rozpalona własnym gniewem pragnęła pobiec do domu swojej matki, by kazać natychmiast zastrzelić to zwierzę. Byłaby to satysfakcja, dochodzenie praw człowieka. W końcu Rico zachowywał się wobec brutalnego konia powściągliwie. Tymczasem ogier nie okazał najmniejszych nawet względów wobec Rico. Żadnych względów — w St Mawrze bowiem ujawniła 100 D. H. Lawrence się cała nienawiść oswojonego zwierzęcego niewolnika. Niewolnik, biorący swój niewolniczy odwet, by popaść znów w zależność. Wszyscy niewolnicy świata, krok po kroku przygotowujący się do niewolniczej zemsty — a potem, gdy jej dokonają — gotowi znów przyjąć służalczą postawę. Wolność! Większość niewolników nie może zostać uwolniona bez względu na dany im stopień wolności. Są jak zwierzęta domowe które w rzeczywistości bardziej lękają się swobody niż swoich panów; uwolnione przez wspaniałomyślnego pana przypełzną w końcu do nowego, nikczemnego człowieka, który bez skrupułów będzie pastwił się nad nimi. Gdyż kopniaki i ślepe posłuszeństwo wydadzą im się zawsze lepsze niż gorzka, samotna odpowiedzialność prawdziwej wolności. Dzikie zwierzę żyje w nieustannym poczuciu silnej wewnętrznej dyscypliny; utrzymuje w stanie gotowości instynkt samozachowawczy i samoobronny, poczucie niezależności. Niezmiernie rzadko i z rozmysłem pozwala sobie na chwile odprężenia. Nawet jego sen jest czujny, ostrożny, niespokojny; dzika odwaga góruje o jeden stopień nad dzikim strachem. Odwaga —- odwaga, z jaką dzikie stworzenie broni swojego odosobnienia i życia pośród świata pełnego zmienności. Gzy St Mawr posiada taką odwagę? A Rico? Och, Rico, Rico był jednym z tysięcy konspiratorów, jakich pełna jest ludzkość, spiskujących w celu zapewnienia sobie absolutnego fizycznego bezpieczeństwa, traktujących zanik wszelkich wartości życia jako rzecz drugorzędną. Lecz St Mawr? Czy jego naturalna, dzika istota stała się sprawcą katastrofy? Czy też istota o naturze niewolnika, domagająca się zemsty? DZIEWICA I CYGAN 101 W tym drugim wypadku należałoby go zastrzelić. Doznałaby uczucia głębokiej satysfakcji, widząc go martwym. Lecz w pierwszym wypadku? Gdy mogła już zostawić Rico pod opieką pielęgniarki, pojechała na kilka dni samochodem do matki. Rico leżał w łóżku, na farmie. Wszystko wydawało się dziwnie zmienione. Okolicę przeniknęła nowa cisza, nowy chłód. Lato minęło wraz z kilkoma burzami, a ku domowi zbliżał się bladoniebieski, zimny podmuch jesieni. Gasły dalie i byliny żółtych słoneczników — złoto kończącego się lata, żarzące się czerwone węgle zaczynającej się jesieni. Pokazały się pierwsze fiołkoworóżowe koniuszki michałków. Coś zaczęło ją nagle ciągnąć ku wielkim, pustym przestrzeniom Teksasu, ku błękitnemu niebu, płaskiej, spalonej ziemi, ku całym milom słoneczników. Inne niebo, inna cisza przed zachodem słońca. I nagle znów zatęskniła za bardziej absolutną ciszą Ameryki. Angielski spokój był tak łagodny jak niesłyszalny gwar głosów, obecności. Lecz cisza pustych przestrzeni Ameryki była jeszcze niewysłowiona, niemal okrutna. St Mawr stał, zostawiony sobie, na małej łące; nie mogła dopuścić, by ciągle przebywał zamknięty w stajni. Z wolna ruszyła ku niemu przez bramę. Stał, przyglądając się jej — stworzenie o lśniącej, gniadej maści. Mogła wyczuć, że po swojej ostatniej eskapadzie sprawiał wrażenie pokonanego. Był świadomy powszechnego ludzkiego potępienia; przekleństwa człowieka. A jednak była w nim jakaś zawziętość, zamknięcie się w sobie, które czyniło go nieustępliwym. — Halo! St Mawr! — zawołała, podchodząc bliżej. Koń obserwował ją, nastawiwszy uszy, a jego wielkie oczy zerkały na nią z ukosa. Gdy jednak chciała go dotknąć, odsunął się w bok. 102 D. H. Lawrence — Nie bój się — powiedziała — nie chcę cię złapać ani nic ci zrobić. Stał nieruchomo, wsłuchując się w dźwięk jej głosu i rzucał na nią szybkie, ukradkowe spojrzenia. Dolna warga mu drgała. Nie unikał jednak jej wzroku. Otwarte oczy patrzyły śmiało. Miał w sobie dziwny, złośliwy upór, który wzbudzał jej gniew. — Nie chcę cię dotknąć — rzekła. — Chcę tylko popatrzeć na ciebie — i nawet ty nie możesz się temu sprzeciwić. Stała mierząc go surowym spojrzeniem, pragnąc zrozumieć; rozstrzygnąć zagadkę jego nikczemności i jego ducha. Istota, odznaczająca się męstwem ducha, nie jest nikczemna. Czuł się nieswojo pod jej spojrzeniem. Udawał, że nasłuchuje czegoś — głosów klaczy na trzecim pastwisku — więc uniósł łeb i zarżał. Tak dobrze znała ten potężny, wspaniały dźwięk, przypominający odgłos dzwonów, uczynionych z żywej tkanki. Wyglądał szlachetnie jak dawniej, gdy tak stał z wyprężoną szyją nasłuchując i wzrokiem samca dziwnie, pożądliwie wpatrywał się w dal. Wszystko to jednak było blefem. Wiedział o tym i znów ucichł. I gdy stał tak, o kilka jardów od niej, z czujnie wzniesioną głową, potężnym ciałem naładowanym napięciem i mocą, lekko cofając przed nią pysk, czuła płynący od niego wielki zwierzęcy smutek. Dziwna, zwierzęca atmosfera smutku w nieuchwytny sposób rozpraszała się w powietrzu i sprawiała, że Lou oddychała żalem. Wdychała go, jak gdyby było to potężne westchnienie całych wieków, wypełniające jej pierś. I czuła ogromny żal — żal z powodu ludzkiej niegodziwości. Rasa ludzka przesądza o świadomości zwierząt, które sobie podporządkowuje, oceniając ją jako niską i niegodną uwagi. DZIEWICA I CYGAN 103 Niska rasa ludzka, niegodna zwierząt, które ciemiężyła, zaszczepiła w ich duszach rozpacz. St Mawr, to świetne zwierzę, jeden z królów stworzenia, pochodził z gatunku stojącego niżej od człowieka, który spełnienie swoje znalazł niegdyś w służeniu dzielnym, zuchwałym, może nawet okrutnym mężczyznom, mającym w sobie iskrę rozpalającą w nich szlachetny ogień. Być sługą owego oczyszczającego się, tajemnego ognia. Nic nie ma znaczenia poza tym przedziwnym płomieniem wrodzonej szlachetności, która zobowiązuje mężczyznę do odwagi, do rzucania się bez namysłu w przód. Pod takim jeźdźcem koń pójdzie wszędzie. Gdzie jednak podział się dziś ów płomień niebezpiecznej, niepomnej na nic ludzkiej szlachetności? Wygasł, wygasł, zdusił go odór poświęcenia się, którego małe światełko jest nikłą poświatą wyjałowienia i laissez — faire. A koń — czy jego powinnością jest nieść mężczyznę ku temu bagnu? Nie! Gdyż mężczyzna z wrodzoną mu mądrością wynalazł samochód, lokomotywę i inne maszyny. Koń jest już dla mężczyzny niemodny. Niestety jednak, mężczyzna jest w większym jeszcze stopniu niemodny dla konia. W mglistej, kobiecej refleksji, Lou przeniknięta smutkiem zwierzęcia pojęła jego nieuchwytną gorycz, narastającą w pokoleniach doznających hańby ostatnich czasów. Wówczas ogarnął ją żal i sympatia dla konia. Teraz pojęła, jak jego smutek powrócić mógł rykoszetem owych szaleństw uporu i złośliwości. Wszystko przeniknięte było do głębi żalem; nieświadomym, nieuchwytnym, wypełniającym wszystko zwierzęcym żalem — który być może jedynie Lewis mógł zrozumieć, odczuwał bowiem to samo. Żal wielkodusznej istoty, która ma świadomość, iż wszelkie działania zamieniają się w grzęzawisko niegodnego życia. 104 D. H. Lawrence Nie pragnęła już więcej przemawiać do konia; nie chciała już na niego patrzeć. Jej duszę wypełniał żal wywołujący pragnienie samotności. Teraz już wiedziała, o co naprawdę chodziło. Oto koń, stworzony do szlachetnej służby, na próżno czekał, aż znajdzie się ktoś godny być jego panem. Dusza zwierzęcia wiedziała, że mężczyźni wyzbyli się szlachetności. Stąd wzięła się skrajność i jałowość jego odczuć; stąd wzięła się pewna desperacja. Gdy odchodziła ku bramie, z wolna zaczął iść za nią. Phoenix szedł ku niej wielkimi krokami przez bramę. — Nie boi się pani tego konia? — zapytał sardonicznie swoim spokojnym, delikatnym .głosem. — W tym akurat momencie, nie — odpowiedziała z większym jeszcze spokojem, patrząc prosto na niego. Bynajmniej nie życzyła sobie, by z niej kpiono. Sardoniczny grymas natychmiast zniknął z jego twarzy, ustępując w jednej chwili miejsca wyrazowi pustki; w spojrzeniu pojawiła się niepewność i poczucie niższości jego rasy. — Czy chciałbyś, żebym się bała? — Nie, nie chcę tego — odparł zgnębiony. — A sam się go boisz? — spytała, rozglądając się wokół. St Mawr zatrzymał się, widząc ????????, ? znów się odwrócił. — Nie boję się żadnych koni — oświadczył Phoenix. Lou spokojnie szła dalej. Przy bramie spytała go: — Phoenix, nie lubisz St Mawra? — Lubię go. To bardzo dobry koń. — Mimo tego, co zrobił panu Henry'emu? — To nie przeszkadza mu być dobrym koniem. — Ale przypuśćmy, że zrobiłby tobie coś takiego? — Nieważne, powiedziałbym, że to mój błąd. DZIEWICA I CYGAN 105 — A nie wydaje ci się, że on jest złośliwy? — Nie sądzę. Nikogo nie kopnął. Nikogo nie ugryzł. Nie wali zadem, nie skacze, nic nie robi. — Staje dęba — powiedziała Lou. — Staje dęba? A cóż to za kłopot? — stwierdził mężczyzna z leniwym, pogardliwym uśmiechem. — Całkiem poważny, jeżeli koń wali się na ciebie. — Koń nie zrobi tego specjalnie, chyba że się go do tego zmusi, jeżeli się nie wie, jak nim powodować. Ten koń ma czasami ochotę robić swoje. Jeśli nie chce się mu na to pozwolić, trzeba z nim walczyć. A wtedy trzeba się mieć na baczności! — To znaczy mieć się na baczności, bo może zabić! — Mieć się na baczności, by nie pozwolić mu na to! — stwierdził Phoenix ze swoim leniwym, ponurym sardonicznym uśmiechem. Lou patrzyła na szczupłą, smagłą twarz z cienką linią wąsika i błyskiem w smutnych oczach. Okrucieństwo — było w nim coś okrutnego, na samym dnie jego osobowości. Jednocześnie jednak czuło się w nim osamotnienie i nikłą, gorzką satysfakcję z walki, a także szczególny rodzaj odwagi, jaką daje dziedziczony od pokoleń brak nadziei. Ludzie, którzy nigdy nie mieli nadziei, mogą w ostateczności obrócić jej brak w tym większy heroizm. Niemal tak samo było z Phoenixem. Miał w sobie prawdopodobnie trzy czwarte krwi indiańskiej — a pozostała jedna czwarta odziedziczona po meksykańskim ojcu sprawiła, że indiańskiej naturze udzielił się latynoamerykański tragizm. Wystarczyło to prawie w zupełności, by popchnąć go ku heroizmowi. — Co jednak mamy z nim zrobić? — zapytała. — A czemu pani i pani Witt nie wrócicie do Ameryki? Nigdy nie była pani na Zachodzie. Niech pani jedzie na Zachód. 106 D. H. Lawrence — Dokąd, do Kaliforni? — Nie. Do Arizony, Nowego Meksyku, do Colorado czy Wyoming, gdziekolwiek. Byle nie do Kalifornii. Phoenix patrzył na nią przenikliwie; wyczuła w nim utajone pragnienie. Chciał wrócić. Bał się jednak wracać sam, niejako z pustymi rękami. Zbyt wiele wycierpiał, a w tym kraju cierpienie złamałoby go wobec braku jakiegokolwiek oparcia. Żył w zbyt bliskim kontakcie ze światem białych — a jego własny świat był w jakimś sensie zbyt przygnębiający, zbyt pozbawiony nadziei, by mogło temu sprostać jego własne poczucie beznadziejności. Potrzebował odmiennego kontaktu, by zyskać spokój. Pomimo to chciał wracać. Przemożna potrzeba powrotu narastała w nim z ogromną siłą. — A jak jest w Arizonie? — zapytała Lou. — Czy są tylko wyblakłe piaski i alkaliczne ziemie, trochę kaktusów i zabójczy upał? — Nie! — wykrzyknął. — Tam pani nie ciągnę, tylko w góry, gdzie są drzewa. — Uniósł rękę i spojrzał w niebo. — Wielkie drzewa, sosny! Pino-real i pinouetes, pachną pięknie. A kiedy się schodzi w dół — to pinon, nie za wielkie, i cedro — cedr, pięknie pachnący w ognisku. I potem widzi się pustynię, daleko w dole, ciągnącą się całymi milami, a tam, gdzie przechodzi kanion, szczelinę, którą można poznać po czerwonym kolorze! Wiem to, bo tam byłem, pracowałem przy bydle na rancho. Patrzył na nią z natarczywym błyskiem oczu. Biedny chłopak cierpiał na nostalgię. I oddziaływał na nią w jakiś dziwny, mistyczny sposób; zdawało się że sama ma przed oczami tę krainę ciemnych, potężnych gór, obejmujących w swoim uścisku wielkie połacie wyblakłej, sfałdowanej, milczącej pustyni, która ciągle jeszcze jest dziwacznym obszarem myśli nie wypowiedzianych słowami. DZIEWICA I CYGAN 107 Phoenix przyglądał się jej przenikliwie, z uwagą. Chciał od niej czegoś. Chciał od niej czegoś koniecznie, przemożnie, i patrzył na nią tak, jak gdyby liczył, że zmusi ją, by mu to dała. Chciał, by zabrała go ze sobą do Ameryki, ponieważ nie miał oparcia obawiał się samotnego powrotu. Chciał, by zabrała go stąd, łapczywie tego pożądał. Miała być środkiem do jego celu. Czemu nie miałby jednak wrócić sam? Czemu błagał ją, by również tam pojechała? Czemu pragnął, by tam była? Jedyną odpowiedź stanowił fakt, iż tego pragnął. — Owszem, Phoenix — powiedziała — prawdopodobnie mogłabym wrócić do Ameryki. Ale wiesz przecież, że sir Henry nigdy tam nie był. Mimo to nie lubi Ameryki. I jestem pewna, że nigdy nie zgodziłby się tam pozostać. — To niech zostanie tutaj — rzucił porywczo Phoenix, patrząc na nią z sardoniczym wyrazem twarzy. — Pani pojedzie, a jego tu zostawi. — Ach, więc o to chodzi — rzekła, ruszając przed siebie. Śledził ją wzrokiem, gdy odchodziła; stał nieruchomo, milcząc i patrząc tak, jak tylko umieją patrzeć Indianie. To nie była miłość. Nasza miłość znaczy tak niewiele, gdy w grę wchodzą większe nadzieje i głębsze żale; wielkie rozczarowania i decydujące rozstrzygnięcia. Znalazła panią Witt znacznie bardziej milczącą, znacznie bardziej zamkniętą w sobie niż zazwyczaj. Usta miała zaciśnięte, brwi ściągnięte jeszcze bardziej władczo niż zwykle; rozważała w myślach jakiś osobisty problem, a Lou była o wiele za mądra, by o niego zapytać. Po południu dziekan Vyner i pani Vyner przyszli do lady Carrington, by wybadać sytuację. — Cóż to za fatalny wypadek, lady Carrington! — zawołał dziekan. — Obawiam się, że w tym roku straciła 108 D. H. Lawrence pani serce do Szkocji. W jakim stanie zostawiła pani męża? — Wydaje się, że trzyma się najlepiej, jak może — powiedziała Lou. — Ale cóż to za nieszczęście! — wyszeptała kaleka pani Vyner. — Taki przystojny młody człowiek, w kwiecie młodości. Czy bardzo cierpiał z bólu? — Głównie z powodu stopy — odparła Lou. — Och, mam taką nadzieję, że jego kostka wróci do normy. Och, jakież to okropne być kulawym w jego wieku! — Doktor nie wie. Możliwe, że będzie kulał — przyznała Lou. — Ten koń z pewnością wycisnął swoje piętno na dwóch przystojnych młodych ludziach — rzekł dziekan. — Proszę nie brać mi tego za złe, lady Carrington, jeżeli powiem, że to złe nasienie. — Kto, St Mawr? — zapytała Lou ze swoim śpiewnym amerykańskim akcentem. — Tak, lady Carrington — wymamrotała pani Vyner niskim głosem kaleki. — Czy nie sądzi pani, że należy go się pozbyć? Wydaje mi się wcieleniem okrucieństwa. To jego rżenie. Przenika mnie jak dźgnięcie nożem. Okrutny! Okrutny! Och, myślę, że należy się go pozbyć. — W jaki sposób należy się go pozbyć? — zamruczała Lou, przejmując sposób mówienia kaleki. — Zastrzelić, jak sądzę — powiedział dziekan. — To całkiem bezbolesne. Nie będzie o niczym wiedział — wyjaśniła skwapliwie pani Vyner. — I proszę pomyśleć o krzywdach, jakie już wyrządził! To straszne! Straszne! — Wzdrygnęła się. — Biedny sir Henry, okulawiony na całe życie, i zeszpecony Eddy Edwards. To już przechodzi wszelkie pojęcie. O, nie, taka kreatura nie powinna żyć. — Zyć i mieć stajennego, który o nią dba i ją żywi — do- DZIEWICA I CYGAN 109 dał dziekan. — To już chyba przesada, skoro okaleczył właśnie tych ludzi, którzy dają mu chleb — czy też owies, jako że jest koniem. Sądzę zatem, że będzie pani chciała się go pozbyć? — Rico chce tego — mruknęła Lou. — Zupełnie zrozumiałe. Ja również byłbym tego zdania. Złośliwy koń to coś gorszego niż złośliwy człowiek, a przy tym konia wolno nam umieścić pod sześciostopową warstwą ziemi i położyć tym samym osobiście kres jego podłości. — Czy sądzi ojciec, że St Mawr jest niebezpieczny? — zapytała Lou. — Tak, z pewnością — i skoro dochodzimy już do definicji, to wiem, że jest niebezpieczny. — A czy sądzi ojciec, że powinniśmy zastrzelić każde stworzenie, które jest niebezpieczne? — naciskała Lou; rumieniec zaczął ogarniać jej twarz. — Ależ lady Carrington, czy pani rozmawiała ze swoim mężem? Z pewnością w sprawie tego rodzaju jego życzenie powinno być prawem. I w takim wypadku! Dla pani, jako dla kobiety wystarczy argument, że ten koń jest okrutny, okrutny i zły! Przeczuwałem to na długo przedtem, nim cokolwiek się wydarzyło. To straszne męskie okrucieństwo. Ach! — Pani Vyner kurczowo zacisnęła ręce. — Wydaje mi się — wyrzekła z wolna Lou — iż St Mawr rzeczywiście należy do Rico; dałam mu go, jak sądzę. Nie myślę jednak, bym pomimo wszystkiego mogła mu pozwolić go zastrzelić. — Och, lady Carrington — powiedział dziekan serdecznie — pani nie musi za to odpowiadać. Należy uznać, że koń stanowi zagrożenie bezpieczeństwa publicznego. Możemy uzyskać nakaz zabicia go, na koszt publiczny. I możemy ustalić między sobą odpowiednie odszkodowanie dla Pani, jako wyraz naszej sympatii, która, proszę mi wierzyć, ?? D. H. Lawrence jest najzupełniej szczera! Żal jest unicestwić tak piękne stworzenie. Ale wolałbym poświęcić ich nawet tuzin, byleby nasz Rico nie kulał. — A jakże! — zamruczała pani Vyner. — Proszę mi wybaczyć, muszę przez chwilę dopilnować podawania herbaty. — Twarz jej płonęła, w oczach miała błyski. Ci ludzie nieomal wywoływali w niej nienawiść. Och, te okropne, domowego chowu osobniki ludzkie; jacyż byli odrażający! Pobiegła do gotowalni swojej matki. Pani Witt bardzo starannie nakładała pomadkę na wargi — Mamo, oni chcą zastrzelić St Mawra — powiedziała Lou. — Wiem — odparła pani Witt z takim spokojem, jak gdyby córka oznajmiła jej, że podano herbatę. — Więc — zająknęła się Lou, nieco zbita z tropu — czy nie uważasz tego za policzek? — Zależy to, jak sądzę, od punktu widzenia — stwierdziła beznamiętnie pani Witt, pilnie przyglądając się swoim wargom. — Nie uważam, by odpowiadał mi angielski klimat. Odczuwam brak czegoś, co by nie dokuczało — obojętnie — wielkiego upału czy wielkiego mrozu. Ten klimat, tak jak potrawy i ludzie, jest najczęściej ciepławy albo chłod-nawy, jedno z dwojga. A ciepełko i chłodek naprawdę nie są w moim guście — mówiła, powoli cedząc słowa. — Ale oni siedzą w salonie i próbują wymóc na mnie, by St Mawr został zabity. — A co z herbatą? — zapytała pani Witt. — Nie obchodzi mnie to. Pani Witt zajęła się ręcznym dzwonkiem. — Sądzę, Louise — powiedziała w swoim najbardziej afektowanym osiemnastowiecznym stylu — iż są to twoi pZIEWICA I CYGAN 111 goście, a zatem powinnaś przewodniczyć ceremonii nalewania. — Nie, mamo, ty to zrób. Nie mogę się dziś uśmiechać. — A ja mogę — rzekła pani Witt. I z wolna skłoniła głową, z lekkim, ceremonialnym, wystudiowanym uśmiechem, jak gdyby wręczała właśnie filiżankę herbaty. Na twarzy Lou zabłysło coś na kształt uśmiechu. — W takim razie nalewaj im herbatę. Lepiej sobie z nimi poradzisz niż ja. — Tak — stwierdziła pani Witt. — Widziałam kapelusz pani Vyner, przesuwający się po dziedzińcu kościelnym. Tak bardzo przypomina niegustowną filiżankę i spodek, że od tej pory zawsze mówię do siebie: „Droga pani Vyner, czy mogę nalać pani do filiżanki?" — i nalewam jej herbaty do kapelusza. A potem słyszę, jak dziekan odpowiada: „Moja głowa jest cała w śmietance, jako że ulało mi się z filiżanki". Takie we mnie wywołują odczucia. Zeszły na dół; pani Witt podawała herbatę z tak przerażającą akuratnością, że pani Vyner, która była w najwyższym stopniu nieodporna na sarkazm, uznała to za „starannie ukrywaną impertynencję". Jednak dziekan był jak stary buldog: wgryzł się w temat i nie popuszczał. — Rozmawiałem już z lady Carrington na temat tego ogiera, pani Witt. — Powiedział pan — ogiera? — zapytała pani Witt absolutnie neutralnym tonem. — Tak, wnoszę bowiem, iż nim jest. — Ja również — stwierdziła pani Witt bezbarwnie. — Obawiam się, że lady Carrington opowiada się nieco zbyt emocjonalnie po niewłaściwej stronie — powiedział dziekan. 112 D. H. Lawrence — Przepraszam, o ile dobrze zrozumiałam — rzuciła pani Witt, pochylając się ku niemu w swój najbardziej nijaki, uprzejmy sposób — ma ojciec na myśli stronę ogiera? — Tak — odpowiedział z rozdrażnieniem dziekan — konia St Mawra. — Ogiera St Mawra — zawtórowała mu pani Witt z wysoce uprzejmą dwuznacznością. Absolutnie ignorowała przy tym panią Vyner, która czuła się jak okaz zanurzony w formalinie. Rozmowa zawisła na moment w próżni. — A zatem? — spytała naiwnie. — Zgodzi się pani, że nie możemy dopuścić już nigdy więcej, by podobne wypadki przytrafiły się naszym młodzieńcom? — wyrzekł raczej spiesznie dziekan. — Z całą pewnością! — Pani Witt mówiła bardzo wolno i żona dziekana zaczęła podnosić wzrok. Wreszcie dostrzegła furtkę, przez którą mogła wślizgnąć się na arenę. — Wie pan, dziekanie, że mój zięć nazywa mnie, z własnego wyboru, belle- merel To brzmi tak strasznie angielsko w jego wykonaniu; za każdym razem wyobrażam sobie siebie jako wiekową siwą klacz z dzwonkiem na szyi, wiodącą stadko koni. — Uśmiechnęła się afektowanym uśmieszkiem, bardzo właściwym dla tonu towarzyskiej rozmowy. — A zatem — zebrała się energicznie w sobie — jako klacz — przewodniczka na czele stadka koni mogę stwierdzić, że mój zięć nigdy już nie podejdzie zbyt blisko do St Mawra. Ten ogier nie zniesie złośliwości. Wypowiadała się z takim zaangażowaniem, że dziekan patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, kompletnie zaskoczony. — Wiemy wszyscy, pani Witt, że źródłem tej złośliwości jest sam St Mawr — stwierdził podniesionym głosem. — Naprawdę? Ojciec naprawdę tak sądzi? — W jej gło- DZIEWICA I CYGAN 113 sie zabrzmiał ton amerykańskiego zdumienia. — Ale czemu? Jakie to dziwne...! — Przeciągnęła ostatni wyraz. — Dziwne? Czyżby? Po tym, co się stało? — rzucił dziekan z zabójczym uśmieszkiem. — Ależ tak! Co najmniej dziwne! Widziałam na własne oczy, jak mój zięć szarpnął konia do tyłu i ściągał go wodzami tak mocno, jak tylko się dało; ściągnął St Mawrowi głowę do ziemi tak, że stajenny musiał podczołgać się i wyszarpnąć mu siłą cugle z rąk. Czy nie sądzi ojciec, że było to złośliwe działanie ze strony sir Henry'ego? Dziekan zaczął stawać się purpurowy. Zrobił apoplek-tyczny gest ręką. Pani Vyner zamieniła się w siedzący słup soli, dziwnie wyglądający w ubraniu. — Pani Witt, pani słowa są tendencyjne. — Ależ nie, dziekanie Vyner, bynajmniej. Mój zięć szarpnął konia do tyłu i ściągnął go w dół wodzami. — Przykro mi z powodu tego konia — stwierdził dziekan z ogromnym sarkazmem. — A mnie jest bardzo przykro z powodu tego konia — powiedziała pani Witt. — Naprawdę! W tym momencie pani Vyner powstała na równe nogi, jak gdyby pchnęła ją umieszczona w krześle sprężyna. Na twarz wystąpiły jej smugi wypieków. — Pani Witt — wysapała — pani niewłaściwie lokuje swoje uczucia. Ten biedny młody człowiek, piękny swoją młodością. — O tak, piękny — mruknęła pani Witt z demonstracyjną aprobatą. — Jest mężem mojej córki! — Tu spojrzała na zesztywniała Lou. — Właśnie! — zachłysnęła się żona dziekana. — A pani broni tego — tego... — Tego ogiera — podsunęła pani Witt. — Ale widzi pani, pani Vyner — dodała, pochylając się do przodu " — Dziewica i cygan 114 D. H. Lawrence konfidencjonalnym, kobiecym ruchem — jeżeli leciwa, siwa klacz nie wystąpi w obronie ogiera, to kto to zrobi? Wszystkie rozkwitłe młode panienki staną po stronie mojego pięknego zięcia. Pani sama tak ciepło się o nim wyraża! A ja jestem amerykańską kobietą i muszę zawsze stawać po stronie oskarżonych. Staję po stronie ogiera. I oświadczam, że to nie jest w porządku. Został pociągnięty do tyłu i przytrzymany przy ziemi przez mojego zięcia — który mógł zrobić to z rozmysłem lub nie. A teraz ludzie złorzeczą mu. Proszę więc powiedzieć wszystkim, pani Vyner i dziekanie Vyner, że sympatia belle-mere jest po stronie ogiera. Rzuciła spojrzenie na jedno i drugie, lekko i z wdziękiem skłaniając się w ich stronę; wygięte, czarne brwi podkreślały jej osiemnastowieczną urodę jak czarne tęcze. Wyraz dużych oczu o śmiałym spojrzeniu był absolutnie nie-odgadniony. — A zatem jest to szczególne przesłanie, które ma być rozpowszechnione, pani Witt — zaczął grzmieć dziekan. Przerwała mu jednak, opierając rękę na ramieniu i pochylając się ku niemu zawisła spojrzeniem na jego twarzy jak pokorna, prosząca kobieta. — Och, dziekanie, tylko proszę koniecznie to rozpowie-dzieć, koniecznie — błagała, wpatrując się w jego twarz. Dziekan, zażenowany, unikał tego spojrzenia. — Skoro pani tak sobie życzy — powiedział stłumionym głosem. — Z całą pewnością sobie tego życzę — rzekła, jak gdyby wypowiadała najbardziej przyjemne życzenie w życiu. Po czym zwróciła się ku pani Vyner. — Do widzenia, pani Vyner. Obie z córką doceniamy intencje pani wizyty. — Kierowała mną życzliwość — oznajmiła pani Vyner. — Och, wiem o tym, wiem — zgodziła się pani Witt. DZIEWICA I CYGAN 115 — Tak bardzo pani dziękuję. Do widzenia! Do widzenia, dziekanie! Kto odprawia poranną mszę w niedzielę? Mam nadzieję, że będzie to pan, gdyż chcę na nią przyjść. — To będę ja — potwierdził dziekan. — Do widzenia! A więc, do widzenia, lady Carrington. Pojawię się tutaj jutro rano, w drodze do naszego młodego człowieka; z przyjemnością zabiorę panią czy też to, co pani będzie chciała mu posłać. — Być może mama będzie miała ochotę pojechać — stwierdziła cicho, płaczliwie Lou. — A zatem zobaczymy — zakończył dziekan. — Do widzenia wszystkim. Matka i córka stały u okna, patrząc, jak owa dwójka przecina dziedziniec kościelny. Dziekan i jego żona wiedzieli o tym — nie śmieli jednak się rozglądać; nie śmieli również przyznać się do tego wobec siebie samych. Lou wyszczerzyła zęby w grymasie od ucha do ucha, co nadało jej osobliwy, sugestywny wygląd driady czy też fauna. — To było prawie tak samo dobre, jak nalewanie herbaty do kapelusza — powiedziała pogodnie pani Witt. — Ludzie tacy jak oni nudzą mnie śmiertelnie. Muszę sobie nalać sherry. — Mnie też, mamo. To było nawet lepsze niż nalewanie herbaty do kapelusza. Nie omieszkałabyś, nalewając jej herbaty do kapelusza, dodać śmietanki i cukru, prawda? — Oczywiście — powiedziała pani Witt. Gdy jednak podniecenie wywołane utarczką minęło, Lou poczuła, że jej życie również przemija. Poszła do łóżka, czując, że nie wytrzyma już dłużej. Rankiem zastała matkę, jak siedząc przy oknie obserwowała pogrzeb. Padał gęsty deszcz, toteż wielu żałobników miało na sobie gumowane płaszcze. Pochówek odbywał się w po- 116 D. H. Lawrence śledniejszej części kościelnego dziedzińca, tam gdzie inny świeży grób okrywały rozmokłe, zeschnięte kwiaty. Żółtawa trumna stała na mokrej ziemi, w deszczu. Wikary dzierżył swój kapelusz w nieustającym, pożegnalnym geście, trzymając go nad głową jak parasolkę; spieszno mu było dopełnić ceremoniału. Żałobnicy wydawali się zbyt zmoknięci, by mieszać łzy z deszczem. Składanie do grobu trwało długo. — Mamo, czy ty naprawdę lubisz to oglądać? — zapytała Lou poirytowana, podczas gdy pani Witt siedziała pochłonięta widokiem. — Lubię, Louise, naprawdę lubię. — Lubisz, mamo! — Lou była niemal zdegustowana. — Powiem ci, dlaczego. Wyobrażam sobie, że jestem tą w trumnie. To osiemnastoletnia dziewczyna, która zmarła na gruźlicę. Tamci zaś — to moi krewni, a ja przyglądam się, jak kładą mnie do grobu. I wiesz, Louise, dochodzę do wniosku, że mało kto na świecie żyje naprawdę i równie mało kto naprawdę umiera. Mogliby równie dobrze zaintonować: O, śmierci, gdzie twoje żądło, żądełko twe?, Nawet nie jest w stanie użądlić tych, którzy nigdy naprawdę nie żyli. Zawsze tego chciałam — umrzeć bez żądła śmierci. I jestem pewna, że dziewczyna w trumnie mówi do siebie: „Wyobraźmy sobie ciocię Emmę jak wkłada swój bury deszczowiec i asystuje w nim przy moim pogrzebie. To niezbyt taktowne. A swoją drogą rodzina mojej matki zawsze była prostacka!". Uważam, że powinien odbyć się uroczysty pogrzeb sterty gazet, donoszących o śmierci i ceremonii pogrzebowej w następnym tygodniu. Powinno być to nie mniej uroczyste: złożenie do grobu wszystkich światowych komentarzy... — Nie chcę o tym myśleć, mamo. Może kogoś by to rozbawiło. Chcę, żeby mnie rozbawiło. DZIEWICA I CYGAN 117 Wiesz, Louise, myślę, że równie wielkim błędem jak wyśmiewanie się ze wszystkiego jest opłakiwanie wszystkiego. Śmiech nie jest również jedynym panaceum. I nim dojdzie do złożenia mnie w skrzyni, chciałabym naprawdę wiedzieć, gdzie istnieję. Ta młoda dziewczyna w trumnie nigdzie nie zaistniała poza wzmianką w gazecie o jej pogrzebie. I zaczynam się zastanawiać, czy gdziekolwiek i. kiedykolwiek zaistniałam. Zupełnie jak gdybym była tylko dzienną porcją doniesień prasowych. Jestem pewna, że nigdy tak naprawdę nie poczęłam cię ani nie urodziłam. Wszystko wydarzyło się w kolumnie wiadomości. Prasa doniosła, że jesteś moim dzieckiem — i to już właściwie wszystko. Lou uśmiechała się i słuchała. — Zawsze wiedziałam, że miałaś inklinacje do filozofowania, mamo. Ale nawet mi się nie śniło, że na dziedzińcu wiejskiego kościoła mogłyby powstać elegie na cześć twojego macierzyństwa. — Właśnie tak, Louise! Oto siedzę i śpiewam elegię na cześć mojego własnego macierzyństwa. Nigdy nie doświadczyłam macierzyństwa poza tym, o jakim doniosła prasa. Nigdy nie byłam żoną, nie licząc wiadomości w rubryce towarzyskiej. Nigdy nie byłam młodą dziewczyną — poza notatkami w gazetach. Pogrzeb wszystko, co kiedykolwiek powiedziałam, czy też to, co powiedziano o mnie — a pogrzebiesz mnie. A jednak, jako że Dobre Słowo Nigdy Nie Umiera, nie mogę zostać pochowana i śmierć nie ma dla mnie żądła, żądełka swego! A teraz posłuchaj, Louise. Chcę, by śmierć była dla mnie prawdziwa — nie taka, jak dla tej młodej dziewczyny. Chcę, by była dla mnie bolesna, Louise. Jeżeli będzie dostatecznie bolesna, będę wiedziała, że żyłam. Przybrała zacięty wyraz twarzy i spod na wpół przymkniętych powiek obserwowała pogrzeb — ze stoickim, D. H. Lawrence fatalistycznym spokojem — a jednocześnie po raz pierwszy z nieomal czystą, młodzieńczą, dziewiczą tęsknotą. Niesłychanie przeraziło to Lou. Tak przywykła dostrzegać w swojej matce niezrównaną Amazonkę, że teraz, widząc ją siedzącą tu, spokojną, tęskną, dziewiczą i czułą jak dziewczyna, która jeszcze nie otoczyła się pancerzem, smucącą się u okna, za którym widać było tylko groby — młoda kobieta poczuła, że ogarniają prawdziwe przerażenie. Przerażenie, że jest już za późno! Lou odczuła w tym momencie lata, stulecia starsze niż jej rnatka — i całą nieznośną odpowiedzialność młodości, obowiązanej ochraniać starszych i im przewodzić. — Co możemy na to poradzić, mamo? — zapytała asekuracyjnie. —- Nic nie możemy poradzić, Louise. Nie mam zamiaru pozwolić nikomu wprawnie sterować moim kanu — teraz, gdy czuję, że zbliża się już do brzegu. Będę płynąć z prądem rzeki. I nie staraj się mi pomóc. Sama wyrządziłam już w ten sposób wiele złego. Wreszcie płynę z prądem. Nastąpiła chwila przerwy. — A tak naprawdę? — spytała Lou nieco ironicznie. — Sama nie bardzo wiem. Poczekaj jeszcze. — Wrócić do Ameryki? — Możliwe. — Też mogę wrócić. — Zawsze oczekiwałam, że wrócisz z własnej woli. Lou oddaliła się i zaczęła błądzić wokół domu. Czuła się tak niewymownie zmęczona wszystkim: zmęczona domem, zmęczona myślami o Rico. Powinna była pojechać do niego nazajutrz, by go pielęgnować. Biedny stary Rico, funkcjonujący dzień po dniu jak gorliwy mechanizm, to nie była jego wina. To tylko jego życie grzechotało w pustce DZIEWICA I CYGAN 119 — a jej życie terkotało innym rytmem. Nie miała dość siły, by wyciszyć ten rytm. Być może w ogóle nie miała w sobie dość siły. Nie wiedziała. Czuła się tak słaba, że gdyby coś jej nie zatrzymało, gotowa była obracać się swoim własnym obluzowanym trybikiem w wielkiej maszynie życia — a gdyby wreszcie opadła z sił, z tęsknot, ludzki mechanizm zamarłby stopniowo w jałowej ciszy, w której rozbrzmiewał tylko jego dźwięk. Błąkając się w deszczu, zawędrowała do wozowni, gdzie Lewis i Phoenix siedzieli naprzeciwko siebie, jeden na skrzyni, a drugi na stopniu wewnętrznych schodków. — No i co? — zapytała, dziwnie się uśmiechając. — Co porabiacie? Obaj mężczyźni powstali. Na dworze deszcz równym strumieniem spływał z liści drzew na kamienie dziedzińca. Lou przycupnęła na małym żeliwnym stopniu dwukółki. — Tam jest zimno — powiedział Phoenix. — Proszę usiąść tutaj. — I zarzucił żółtą końską derkę na skrzynię, na której siedział. — Nie chcę zabierać ci miejsca — rzekła. — Nie szkodzi, proszę siadać. Odsunął się, by przysiąść lekko na dyszlu dwukółki, Lou również usiadła i zsunęła miękki, kraciasty szal. Twarz miała świeżą i różową, a jaj ciemne włosy zwijały się w wilgotnym powietrzu w niemal beztroskie loczki. Jednak pod oczami odciskało swoje ślady śmiertelne zmęczenie. Podniosła wzrok na obu mężczyzn i znów uśmiechnęła się w dziwny sposób. — I co teraz zrobimy? — spytała. Spojrzeli na nią uważnie, starając się pojąć, co ma na myśli. 120 D. H. Lawrence — Z czym? — zainteresował się ??????? z niewyraźnym uśmiechem, który przemknął po jego twarzy wyłącznie w odpowiedzi na jej uśmiech. — Och, ze wszystkim — odparła, ponownie otulając się szalem. — Czy wiecie, czego oni chcą? Chcą zastrzelić St Mawra. Mężczyźni wymienili spojrzenia. — Kto tego chce? — zapytał Phoenix. — Jak to kto? Wszyscy nasi „przyjaciele"! — Tu zrobiła lekki grymas. — Choćby dziekan Vyner. Znów wymienili spojrzenia. Zapadło chwilowe milczenie. Wreszcie Phoenix oznajmił, patrząc w bok: — Szef go sprzedaje. — Kto? — Sir Henry. — Mieszaniec zawsze wymawiał ten tytuł z trudnością i z pewnym odcieniem szyderstwa. — Sprzedaje go pannie Manby. — Skąd wiesz? — Jeden człowiek z Corrabach powiedział mi o tym wczoraj wieczorem. To Flora o tym mówiła. Spojrzenie Lou trafiło wprost na sardoniczne, puste spojrzenie Phoenixa. Było w nim zbyt wiele sarkastycznego zrozumienia. Odwróciła wzrok. — I co jeszcze powiedział? — zapytała. — Nie wiem — odpowiedział Phoenix wymijająco. — Powiada, że go wytrzebią albo zastrzelą. Myślę, że go wy-wałaszą — i jak będzie miał zdechnąć, to zdechnie. Lou pojęła. Miał na myśli wykastrowanie St Mawra — w jego wieku! Spojrzała na Lewisa, siedział ze zwieszoną głową; nie mogła dostrzec jego twarzy. — Myślisz, że to prawda? Lewis! Czy myślisz, że mogliby chcieć wykastrować St Mawra, zrobić go wałachem? DZIEWICA I CYGAN 121 Lewis uniósł ku niej wzrok. Po twarzy przemknął mu nikły błysk śmiertelnej pogardy. — Bardzo możliwe, proszę pani — powiedział. Bała się jego niesamowitych, zimnych, bladych oczu, rozświetlanych niemiłym szarym błyskiem nienawiści. Tych dwóch mężczyzn, ze swoją milczącą, utajoną wewnętrzną determinacją, niepodobnych było do wszystkich innych. Zdawało się, że są dwoma milczącymi nieprzyjaciółmi wszystkich innych mężczyzn, których znała. Ich wrogami, którzy w wielkim obozie białych, przebrani za służących, czekali na nie dającą się przewidzieć okazję. Co miałoby stanowić tę okazję — nikt nie wiedział. — Sir Henry nic mi nie wspominał o sprzedaniu St Mawra pannie Manby — rzekła. Błysk drwiącego uśmiechu pojawił się na twarzy Phoe-nixa. — Najpierw go sprzedaje, a potem pani o tym mówi — odparł we właściwym mu absolutnie beznamiętnym stylu. — Czy jednak naprawdę tak sądzisz? — spytała. Było wprost niewiarygodne, ile zjadliwej nienawiści mógł wyrazić Phoenix, nie mówiąc ani słowa. Odebrała to nieomal jako obrazę — a jednak odczuła ulgę. — Wiesz, że nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że sir Henry może chcieć okaleczyć St Mawra. Wierzę, że raczej wolałby go zastrzelić. — Tak pani sądzi? — zapytał Phoenix z lekkim przekąsem. Lou zwróciła się do Lewisa. — Lewis, czy możesz mi powiedzieć, co naprawdę myślisz? Lewis obrzucił sią twardym, nieustraszonym spojrzeniem Brytyjczyka. 122 D. H. Lawrence — Ten facet, Philips, był wczoraj wieczorem w „Moon and Stars". Powiedział, że pani Manby mówiła mu, że kupuje St Mawra i spytała go — jak sądzi, czy byłoby bezpieczne wykastrować go i zrobić z niego konia. Odpowiedział, że byłoby lepiej, gdyby nie zawracała mu głowy podobnymi nonsensami. On nie nadaje się na szlachcica... Lewis znów opuścił głowę i zaczął wystukiwać rytm czubkiem swojej raczej drobnej stopy. — Więc co myślisz? — badała Lou. Uderzyło ją, jak bardzo praktyczna i rozsądna jest panna Manby; o wiele bardziej niż dziekan. Lewis wzniósł na nią spojrzenie swoich bladych oczu. — To nie ma nic wspólnego ze mną — oznajmił. — Nie pojadę do Corrabach Hall! — Co w takim razie uczynisz? Lewis nie odpowiedział; Zerknął na Phoenixa. — Może on i ja pojedziemy do Ameryki — powiedział Phoenix, patrząc w pustkę. — Czy on ma się tam jak dostać? — Tak, ma. Wiem jak — rzekł Phoenix. — A pieniądze? — Mamy pieniądze. Zapadła cisza; po chwili milczenia Lou zwróciła się do Lewisa: — I zostawiłbyś St Mawra jego losowi? — Nie mogę wpłynąć na jego los — odparł Lewis. — Zbyt wielu ludzi na świecie moim zdaniem chce wpłynąć na wszystko. — Nieszczęsny St Mawr! Znów wróciła do domu; poszła na górę, w stronę swojego pokoju, a potem jeszcze wyżej, ku szczytowym poko jom wysokiego georgiańskiego domu. Z jednego z okien mo gła dostrzec zasnute deszczem pola i samego St Mawra, DZIEWICA I CYGAN 123 stojącego jak zwykle samotnie, ze wzniesionym łbem, spoglądającego ponad ogrodzeniem. Sierść pociemniała mu od deszczu. Był piękny — ze wzniesioną głową, potężnym karkiem i sprężystym zadem. Rżał do Poppy. Wilgotny wiatr niósł wyraźny odgłos tego głębokiego jak dźwięk dzwonu nawoływania ogiera, które pani Vyner nazywała okrutnym. Diwny był to dźwięk, pełen świetności właściwej minionym wiekom. Małostkowe okrucieństwo humanitaryzmu pani Vyner, jałowe okrucieństwo Flory Manby, eunuchowate okrucieństwo Rico. Cała ta nasza cywilizacja eunuchów, o złośliwym, właściwym eunuchom sposobie myślenia i podstępnym, wysterylizowanym okrucieństwie. Jednak nawet ona sama, widząc jak St Mawr napuszonym krokiem stąpa wzdłuż ogrodzenia, nie mogła powstrzymać się, by nie zwrócić się do niego: — Tak, mój chłopcze. Gdybyś tylko wiedział, co panna Manby przygotowała dla ciebie. Będzie ostrzyć nóż, który cię uspokoi. I Lou zawołała matkę. Dwie Amerykanki stały u wysokiego okna, spoglądając na wilgotny, ograniczony płotami i żywopłotami krajobraz angielski. Wszystko ogrodzone — tak ograniczone, że aż pozbawione oddechu. Nawet jabłka na drzewach sprawiały wrażenie tak odizolowanych, iż wydawało się niemożliwe do wyobrażenia, by mógł się w nich ukrywać jakikolwiek okruch „Wiadomości". Dobre do jedzenia, dobre do pieczenia, a nawet nadające się na pokaz. Ale dzika siła żywotna nieoswojonej i nieograniczonej wiedzy — o, co to, to nie! Pozbawione rodzaju. Kastraty, nawet te jabłka. Pani Witt wysłuchiwała na poły humorystycznych wynurzeń Lou. — Musisz przyznać, mamo, że Flora to rozsądna dziewczyna powiedziała. 124 D. H. Lawrence — Przyznaję to, Louise. — Drąży wszystko do korzeni. — I wyrywa je. Mądra dziewczyna! Taka jest twoja odpowiedź? — Nie wiem, mamo. A co byś ty powiedziała? — Wiem, co ja mam powiedzieć. — Powiedz mi. — Powinnam powiedzieć: „Panno Manby, może pani mieć mojego męża, ale nie mojego konia. Nie będzie potrzeby pozbawienia mojego męża męskości; a co do mojego konia, to nie życzę sobie, by się pani wtrącała. Zachowam jedynego, ostatniego przedstawiciela rodzaju męskiego w muzeum tego świata, jeśli tylko zdołam". Lou słuchała z niewyraźnym uśmiechem. — Tak właśnie powiem — odpowiedziała w końcu. — To śmieszne, mamo — one myślą, że ci ich wszyscy mężczyźni z nagimi twarzami czy z wąsikami w kształcie znaku zapytania są przemożnie męscy! Ten łowca lisów! — Wiem o tym. Są jak małe samochody rodzaju męskiego. Dodaj takiemu trochę gazu i włącz mu niski bieg, a odjedzie, klekocąc wszystkimi swoimi męskimi trybami jak tani gruchot. — Obawiam się, mamo, że w ogóle nie lubię mężczyzn. — Możliwe, Louise. Pomyśl o Florze Manby i o tym, jak kochasz czysty seks. — W końcu St Mawr jest lepszy. I cieszy mnie, gdy daje im kopniaka w twarz. — Ach, Louise! — Pani Witt znienacka klasnęła w dłonie w złośliwym uniesieniu. Ay, que gozo!* — jak zwykł mawiać nasz Juan na rancho twojego ojca w Teksasie. » Ay, quć gozo! — (hiszp): Ach, co za radość! DZIEWICA I CYGAN 125 Z jakimś niezdrowym podnieceniem zaczęła Wyg-lacl ac przez okno. Z dołu dał się słyszeć głos pokojówki Lou, cicho wołającej lady Carrington. Lou podeszła do schodów. — O co chodzi? — Lewis chciałby z panią mówić, proszę pani. — Przyślij go do salonu. Obie kobiety zeszły na dół. — O co chodzi, Lewis? — zapytała Lou. — Czy mam przyprowadzić St Mawra w razie gdvbv przysłali po niego z Corrabach? — Nie — odparła gładko Lou. — Zaczekaj — wtrąciła się pani Witt. — Dlaczego sądzisz, że mogą przysłać po niego z Corrabach, Lewis? — spytała z wdziękiem szarej pantery. — Panna Manby wybrała się dziś rano z dziekanem Vynerem na farmę Flintów — i właśnie wrócili. Zatrzymali samochód i panna Manby weszła przez bramę na ' fake by przyjrzeć się St Mawrowi. Myślę, że jeżeli weszła w ukła-dy z panem Henrym, to przyśle tu dziś po południu człowieka i lepiej by było, żebym w razie czego trochę poobrza-dzał St Mawra. Mężczyzna stał dziwnie nieruchomo, a jego słowa padały jak cienie swoich prawdziwych znaczeń. To było wyzwanie — Rozumiem — wolno wyrzekła pani Witt. Twarz Lou spochmurniała. Ona także zrozumiała — A więc taka jest jej gra — powiedziała. — Dlatego trzymali mnie tutaj. — To nieważne, Louise — rzekła pani Witt. I zwra. cając się do Lewisa: — Dobrze, proszę, byś przypr0wafjził St Mawra. Życzysz sobie tego córeczko, nieprawdaż? — Tak — zawahała się Lou. Odgadła ze skupionej minv matki, że został przygotowany kontratak. 126 D. H. Lawrence — Ponadto, Lewis — kontynuowała pani Witt — moja córka może życzyć sobie, byś przejechał się dziś po południu na St Mawrze — ale nie do Corrabach Hall. — Bardzo dobrze, proszę pani. Pani Witt siedziała przez jakiś czas w milczeniu po wyjściu Lewisa, szukając natchnienia w wilgotnych, upiornych nagrobkach. — Czy nie sądzisz, że teraz czas na nasz ruch, córko? — spytała. — Na jakikolwiek ruch — stwierdziła desperacko Lou. — No to świetnie. Moi najdrożsi przyjaciele i moi jedyni przyjaciele w tym kraju są w Oxfordshire. Dziś po południu wybiorę się ????? do Merriton, a Lewis będzie towarzyszył mi na St Mawrze. — Przecież nie możesz wyjechać do Merriton dziś po południu — powiedziała Lou. — Wiem. Ale pojeżdżę sobie konno po okolicy. Chcę cieszyć się tym, Louise. Tak. Będę wyobrażać sobie, że podróżuję z powrotem do Ameryki. Jestem do ostateczności wykończona Anglią. W Merriton poczynię przygotowania do wyjazdu do Ameryki, łącznie z zabraniem tam Lewisa, Phoenixa i St Mawra. Myślę, że chcą jechać. Ty zadecyduj sama. — Tak. Ja też pojadę — odpowiedziała zdawkowo Lou. — To świetnie. Wyruszę zaraz po lunchu, bo dłużej nie mogę już oddychać w tym miejscu. Gdzie są mapy samochodowe Henry'ego? Popołudnie zastało panią Witt siedzącą na koniu w obszernym płaszczu przeciwdeszczowym. Lewis, również w deszczowcu, kłusował w ulewie na St Mawrze, rozbryzgując wodę w kałużach. Wyjechali na otwartą przetrzeń i znaleźli się nie opodal farmy Flintsa. Pani Witt było to jednak obojętne. Z wielką trudnością udało się jej umieścić DZIEWICA I CYGAN 127 za sobą na siodle niewielki, zabezpieczony przed deszczem zrolowany pakunek, zawierający nocną bieliznę. Sprawiała wrażenie osoby zachłystującej się pierwszym łykiem wolności. I rzeczywiście mniej więcej w godzinę po odjeździe pani Witt nadjechała zabłoconym samochodem Flora Manby w towarzystwie swojej siostry, przywożąc ze sobą stajennego i siodło. — Wiesz, że Henry sprzedał mi St Mawra — oznajmiła. — Po prostu umieram z pragnienia zapanowania nad tym koniem. — Jak? — spytała Lou. — Och, nie wiem. Są sposoby. Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, by Philips przejechał się na nim teraz do Corrabach? Aha, byłabym zapomniała, Harry przesyła ci list. Najdroższa Loulino! Dwa dni czy dwa lata minęły od twojego stąd wyjazdu? Wydaje się, że to drugie. Strasznie cię brak. Flora tak bardzo chciała kupić St Mawra, by oszczędzić nam kolejnych kłopotów, że jej go sprzedałem. Oferuje mu sumę, którą zapłaciliśmy, a raczej — którą ty zapłaciłaś; oczywiście pieniądze są twoje. Co za szczęście, że pozbyliśmy się tego zwierzęcia i że trafia w odpowiednie ręce. Prosiłam ją, by była uprzejma przejąć go już dziś od ciebie. I doprawdy trudno mi wyrazić, jaką ulgę sprawia mi myśl, Że już go nie ma. Jutro do mnie wracasz, prawda? Dopóki cię nie ujrzę, nie będę mógł przestać myśleć o tobie. Arrwederci, kochanie moje najdroższe/ R. — Tak mi przykro — powiedziała Lou. — Matka pojechała konno odwiedzić przyjaciół, a Lewis wyjechał z nią na St Mawrze, on zna drogę. — Czy wróci dziś wieczorem? — zapytała Flora. — Nie wiem. Z mamą nigdy nic nie wiadomo. Może zniknąć na dzień lub dwa. 128 D. H. Lawrence Robrze, w takim razie zostawiam czek za St Mawra. j4ie, nie wezmę go teraz — nie, dziękuję ci — do- ^dy matka wróci z rachunkami. Flor^ była niepocieszona. Obie kobiety wiedziały, że się • ^idzą. Wizyta należała do krótkich. p n\ Witt jechała w ulewie, która słabła w miarę, jak i w^ło popołudnie. Nastał wieczór, już bez deszczu, na- y bladym, żółtawym światłem. Przez całą drogę kłuso- i ^ milczeniu, a Lewis podążał tuż za nią. I niemal ? J0strzegała okrytych wrzosowiskami wzgórz, przedzie- 1 eh głębokimi rozpadlinami, ani dębowych lasów, ani też vvynC°-zniałych naparstnic, jak i całego otaczającego ją ' 'ata- Czuła głęboką, wewnętrzną odrazę do angielskiego kraiobfazu' bardziej odpowiadał jej nawet surowy wygląd Centro Parku w Nowym Jorku. ozuła prawie dzikie pragnienie oddalenia się od Europy, j wSzystkiego, co europejskie. Teraz była rzeczywiście ou[e, za nic mając St Mawra, Lewisa, wszystko. Goś . stannie burzyło się w niej przeciw Europie. Owa spój- >> poczucie zbliżenia, zespolenia się w jedną bryłę nOSC) *? i-i * szv'stkim — bez względu na dystans, jaki się utrzymy-i0 ?-? doprowadzały ją do szaleństwa. W Ameryce owo 0jenie stanowiło kwestię woli i wyboru. Lecz w Euro-• j-,yło organiczne, jak organiczne były bezsilne cząsteczki jonego cielska. Wielkie cielsko znajdowało się w początkowy"1 stadium rozkładu. gv}^ kobietą pięćdziesięciojednoletnią — a z trudnością moźn^ było uwierzyć, że przeżyła choć jeden dzień. Patrzyła wstecz — na wątłe drzewa i bagna Luizjany, na dusz-podzwrotnikowe życie Nowego Orleanu, na ogromną, ' jałowość Teksasu, z masami bydła w rozświetlonym r>vle! ^a wpó^ europejskie wibracje Nowego Jorku! Fał-^ stałość Bostonu! Sprytny mąż, Błyskotliwy adwokat, DZIEWICA I CYGAN 129 którego w dużo większym stopniu wprawiało w drżenie jego rancho i bydło niż prawo; mąż, który pił na umór i zmarł. Lata pierwszego wdowieństwa w Bostonie, ukojone przez napawającą samozadowoleniem dawkę swojego rodzaju intelektualnej kurtuazji ze strony błyskotliwych mężczyzn. Gdyż, co było dosyć zadziwiające, jeżeli tylko tego pragnęła, zawsze potrafiła zniewolić mężczyzn, by składali jej hołdy. Każdy rodzaj mężczyzn. A potem niemal zuchwałe życie w Nowym Jorku — gdy była tuż po czterdziestce. Później — długie, pozostające w sferze wizualnej romansowanie w Europie. Skończyła z „kochaniem", gdy przybyła do Europy, zostawiwszy siebie tylko spojrzenie. Kiedy zaś odbyła podróże do Ameryki, uświadomiła sobie, że tam również zanikło jej „kochanie". O co więc chodziło? Zgłębiając siebie, dawno już uznała, że to jej charakter stanowił niszczącą siłę. Z drugiej jednak strony — usprawiedliwiała samą siebie — zniszczyła jedynie to, co było do zniszczenia. Gdyby zdolna była znaleźć coś niezniszczalnego, zwłaszcza w mężczyznach, wówczas choć usiłowałaby to zwalczać, ostatecznie poniesiona w tej walce klęska napełniałaby ją zadowoleniem. O to właśnie chodziło. W rzeczywistości pragnęła zostać pokonana, na własnych oczach. I nie zdarzyło się, by ktoś ją pokonał. Mężczyźni nigdy nie byli dla niej naprawdę godnymi przeciwnikami. Jako kobieta o przeraźliwie dobrym zdrowiu czuła, że nawet w jej silnych członkach było o wiele więcej elektrycznej mocy niż w członkach któregokolwiek z napotkanych mężczyzn. Ten osobliwy fluid elektrycznej siły, który mógł sprawić, że każdy mężczyzna całował jej ręce, jeżeli tylko tego pragnęła. Była królową, jeśli tylko sobie tego życzyła. Przy tym nie mając zbyt dobrych wyników w szkole, zawsze żywiła najwyższy szacunek dla możliwości umysłowych. Jej własne nie wiązały — Dziewica i cygan 130 D. H. Lawrence się z siłą intelektu — raczej z siłą elektryczną — jak gdyby miała w sobie potężne, naturalne dynamo. Tak więc była gotowa ukorzyć się przed potęgą Umysłu. Niestety! Wkrótce już znalazła Umysł — a przynajmniej mężczyznę, którego można było posądzać o to, iż posługuje się umysłem — zginającego się przed nią w pokłonie. Jej własna, szczególna, dynamiczna siła była silniejsza niż siła Umysłu. Mogła sprawić, by Umysł ucałował jej rękę. I to bynajmniej nie za pomocą zmysłowych gier. W rzeczywistości nigdy naprawdę nie zważała na stronę zmysłową, zwłaszcza jako młoda kobieta. Seks był zaledwie dodatkiem. Zależało jej na tajemniczym, intensywnym, dynamicznym prądzie sympatii, który mógłby przepłynąć pomiędzy nią i dowolnym „prawdziwym" mężczyzną — mężczyzną obdarzonym głęboką świadomością — prawdziwym organicznym przewodnikiem. Na tym jej zależało. Nigdy jednak nie ustawała w wysiłkach — dopóki nie sprawiła, by mężczyzna, którego podziwiała — a podziw stanowił istotę pociągu pani Witt do jakiegokolwiek mężczyzny — ucałował jej dłoń. W jednym i w drugim sensie — zarówno w dosłownym, jak i w przenośni. Fizycznym i metaforycznym. Zdobywanie królestwa mężczyzny. Zawsze zwyciężała. I wierzyła, że jeżeli będzie jej zależało, zawsze zwycięży. Zwycięży w świecie mężczyzn. Za sprawą mocy, która była w niej, w jej ramionach, w silnych, kształtnych, lecz przerażających dłoniach, w całym ogromnym dynamie, jakim było jej ciało. Stąd wynikała tak bezbrzeżna pogarda dla Rico i dla zaślepienia Lou. O, bogowie! jaką pozycję Rico zajmował na skali męskości! Być może zbyt pochopnie lekceważyła młodsze pokolenie. Nie mogąc dostrzec źródeł jego siły, uznała, że jest bezsilne. Tymczasem może właśnie zdolność dostosowywania DZIEWICA I CYGAN 131 się do każdych okoliczności stanowi najnowszy sukces ludzkości. Jej pokolenie miało swój czas. Ona miała swój czas. Świat jej mężczyzn rozpłynął się w pewnego rodzaju znikomość. A ona z niesłychaną wzgardą zlekceważyła świat, który wypełnił tę próżnię: świat Rico i Flory Manby, reprezentowany w jej pojęciu przez księcia Walii. W takim świecie nie było nawet z czym walczyć. Niezmiennie oferował wszystko i nic wszystkim i nikomu. Dio bemdetto! — jak powiedziałby Rico. Wielki, skomplikowany splot nic nie znaczących bytów, uwikłany w nicość. Tak to sobie wyobrażała. Wielki Boże! I to miało być pokolenie, do którego przyjścia na świat sama się przyczyniła, rodząc Lou! Miała swój czas. A dopóki trwała tajemnicza batalia życia, zwyciężała na wszystkich frontach. Tak właśnie, jak Kleopatra zwyciężała na wszystkich frontach w sferze tajemniczych interesów kobiecego życia. Mimo iż ten uparty łysy Cezar wyciągnął żelazo z ognia, nic prawie nie tracąc ze swojego spokoju. I poszedł swoją drogą. Antoniusz zaś z pewnością był wspaniały jako towarzysz do śmierci. W jej życiu nie było upartego Cezara wybierającego swoją drogę z zimną krwią, z dala od niej. Jej mężczyźni uciekali od niej w tłum jak psy na trzech nogach. I z pewnością nie było tam pięknego Antoniusza, z którym i dla którego można było umrzeć. Z głębi serca nieomal wydzierał się jej okrzyk: „Zwycię-żyj mnie, o, Boże, nim umrę!" — lecz wtedy odczuła natychmiast straszliwą pogardę dla Boga, o którym mniemano, iż rządzi światem. Czuła, że mogłaby sprawić, by to On ucałował jej rękę. Oto była pięćdziesięciojednoletnią kobietą, która przeszła już swoją życiową przemianę. I z prze- 132 D. H. Lawrence raźliwym lękiem myślała o umieraniu pustą, jałową śmiercią. Och, gdybyż tyko Śmierć zechciała roztoczyć czarne skrzydła tajemnicy i ukojenia. Umrzeć łatwą, nieistotną śmiercią. Odejść w ciemności tak, jak przyszła, bez misteriów i zamieszania. To był jej ostatni, ostateczny, spopielały lęk. Stara! mówiła do siebie. Nie jestem stara! Żyłam wiele lat, to wszystko. Lecz jestem tak wieczna, jak klepsydra, która obraca porankami i nocami i przesypuje godziny snu w jedną, a godziny czuwania w drugą stronę, sama nie poddając się wpływom. Nic w całym moim życiu nigdy naprawdę na mnie nie wpłynęło. Wierzę, że Kleopatra chciała tylko spróbować swoich pereł w winie, by przekonać się, czy naprawdę wywrze to na niej jakiś efekt. Nic nigdy nie wywarło na niej żadnego efektu, ani Cezar, ani Antoniusz, żaden z nich. Ani razu nie czuła się naprawdę pozostawiona, pozostawiona sobie samej. Spróbujmy więc śmierci, zobaczymy, czy ta sztuczka zadziała. Gdybyż mogła w ten sposób oddać się na pastwę samej siebie. Ach, śmierć...! Lecz pani Witt nie dowierzała również i śmierci. Czuła, że może zniknąć tak, jak znika jesienią klomb astrów, przechodząc po prostu w nicość. I jakaś cząstka jej istoty zapragnęła, by umrzeć przynajmniej śmiercią pożądaną: by wtulić się w końcu w drżące skrzydła tajemnicy, jak sokół, który układa się do snu. Byle nie na podobieństwo przedmiotu, zamienionego w pakunek, rzucony na pierwszy lepszy stos rupieci. I tak jechała w milczeniu, kłusem, mila po mili, wśród wzgórz, stroniąc od wszystkiego, stroniąc od wszystkich, posuwając się po prostu naprzód, na spotkanie nocy. Do zapadnięcia zmroku przebyli dwadzieścia pięć mil. Zjeździła te okolice samochodem — znała więc miasteczka i gospody. Wiedziała, gdzie może przenocować. DZIEWICA I CYGAN 133 Ranek wstał piękny i słoneczny. Czemu będąc kobietą tak pełną zdrowych sił, miałaby przemierzać przestrzeń na koniu, mając przed oczami moment śmierci? A jednak. Teraz, w słońcu poranka, musiała coś z tym zrobić. — Lewis! — zawołała. — Podjedź tu, proszę, i powiedz mi coś. Powiedz mi, czy wierzysz w Boga? — W Boga? — zastanowił się. — Nigdy o tym nie myślałem. — Ale odmawiasz swoje modlitwy? — Nie, proszę pani! — Czemu? Zamyślił się nad tym przez kilka minut. — Nie lubię religii. Moja ciotka i wuj byli religijni. — Nie lubisz religii — powtórzyła. — I nie wierzysz w Boga. A więc... — Nie! — zawahał się. — Nigdy nie mówiłem, że nie wierzę w Boga. Wiem tylko na pewno, że nie jestem metodystą. I czuję się głupio w moim kościele. I czuję się głupio odmawiając modlitwy. I czuję się głupio, kiedy wikary i pastor przychodzą, by wziąć się do mnie. Nigdy nie pomyślałbym o Bogu, gdyby ludzie nie próbowali mnie do tego namówić. — Miał szelmowski, prawie radosny uśmieszek. — I nie lubisz czuć się głupio? — Uśmiechnęła się raczej protekcjonalnie. — Nie, proszę pani. — Czy ja sprawiam, że czujesz się głupio? — zapytała oschle. Spojrzał na nią, nie odpowiadając. — Czemu nie odpowiadasz? — nalegała. — Myślę, że pani chciałaby czasem zakpić ze mnie — odparł. — A teraz? — naciskała. 134 D. H. Lawrence Popatrzył na nią swoim leniwym, dalekim spojrzeniem. — Kto wie? — rzucił raczej obojętnie. 0 dziwo, nie była w stanie mu dopiec. Zdawało się, że zawsze przygląda się jej z dystansu, jakby z innego kraju. Nawet jeżeli kpiła z niego, jakaś część jego osobowości przebywała z dala od niej, niepodatna na wpływy. Sama złapała się na tym, że prowadzi personalną rozgrywkę — i powróciła do swojego własnego, osobnego zagadnienia. Złośliwy nawyk sprawił, że znów zaczęła ulubione personalne gierki. A naprawdę tego nie chciała. Ten mały mężczyzna miał coś w sobie — czasami w myślach nazywała go „rogatą duszą", co denerwowało ją i sprawiało, że miała ochotę mu urągać. Ta jego szczególna, małostkowa nieprzystępność wydawała się tak sztywna i naturalna zarazem. 1 znów było w tym coś; sposób, w jaki patrzył na nią, jak gdyby z innej krainy — krainy, której był mieszkańcem, ona zaś nie była tam nigdy. Dziwnie to na nią działało. Może za tym małym mężczyzną stała jakaś tajemnica. Niezależnie od faktu, iż w rzeczywistości był jedynie stajennym, był niemal chetij* — o prawie dżokejskich, łukowato wygiętych nogach, bez wykształcenia, mówiący: „Tak, proszę pani" i „Nie, proszę pani"; nie mający żadnych ambitnych zamierzeń wobec tego świata, absolutnie żadnych. Po prostu zero. A jednak coś sprawiało, że stanowił dla niej jedyną być może istotę istniejącą realnie — wrażenie, iż wydawał się mieszkańcem świata innego niż jej. Świata czarnego i zastygłego, gdzie dźwięk mowy nigdy nie wprawiał w drżenie rozwijających się liści, by zwarzyć je tchnieniem lodowatego wiatru. ? h ć t i f — franc: nędzny, biedny. DZIEWICA I CYGAN 135 A może jednak było to złudzenie? Tak jej się czasami wydawało. Zwykła paplanina, sfabrykowana przez nią, by móc krążyć wokół tajemnicy. Pomimo to, kiedy widziała Phoenixa i Lewisa zespolonych milczeniem, zdawała sobie sprawę, że jest to inny rodzaj wspólnoty — milczącej, w której nie było dla niej miejsca. Czasami, gdy Lewis był sam przy St Mawrze, i pewnego razu, gdy zobaczyła, jak podnosi ptaka, który padł, ogłuszony po zderzeniu z drutem — uświadamiała sobie istnienie innego świata. Świata ciszy, gdzie każda istota ma swoją własną aurę milczenia i tajemnicę mocy; taką właśnie moc ujawniał Lewis przy St Mawrze i nawet przy Phoeniksie. Świat widzialny i niewidzialny. Albo raczej: słyszalny i niesłyszalny. Tak długo i tak w pełni żyła w widzialnym, słyszalnym świecie. Niełatwo było jej uznać ten drugi, niesłyszalny. Ilekroć zbliżała się do jego krawędzi, zawsze ogarniała ją chęć do drwin. I nawet teraz pragnęła zadrwić z tego małego faceta, gdyż nie dawał do siebie przystępu w swoim niesłyszalnym, milczącym świecie. Wiedziała, że on o tym wie. — Czy nigdy nie chciałeś być bogatym szlachcicem jak sir Henry? — spytała. — Wiele razy chciałem być bogaty. Ale nigdy naprawdę nie chciałem być szlachcicem — odparł. — Dlaczego? — Trudno mi to jasno wytłumaczyć. Nie byłoby mi z tym dobrze, gdybym był jak oni. A teraz jest ci dobrze? — Jak mnie zostawiają samego. — A zostawiają cię samego? Czy świat zostawia cię samego? — Nie, nie zostawiają. 136 D. H. Lawrence — A więc...! — Zatrzymuję w sobie wszystko, co mogę. — I jest ci z tym dobrze, gdy jak powiadasz, zatrzymujesz wszystko w sobie? Cóż to za bezcenny skarb masz do chronienia? Spojrzał i zobaczył, że kpi sobie z niego. — Żadnego — uciął rozmowę. — Nie mam niczego w tym rodzaju. Niecierpliwie pognała konia naprzód. W momencie, w którym to zrobiła, zaczęła żałować. Mogła z całym lekceważeniem przestać się liczyć z tym małym facetem. Jednak nie, nie potrafiła tego zrobić. Tyle spraw uznała za nieważne; lada chwila groziło jej pozostanie w kręgu pustki wyznaczonym przez własną, wewnętrzną nicość. Znów ściągnęła wodze. — Lewis! — powiedziała. — Nie chcę, żebyś poczuł się urażony. — Nie, proszę pani. — Nie chcę, żebyś przez cały czas powtarzał tylko „Nie, proszę pani!" — wykrzyknęła impulsywnie. — Obiecaj mi to! — Tak, proszę pani. — Ależ naprawdę! Obiecaj mi, że nie będziesz się czuł urażony, bez względu na to, co powiem. — Tak, proszę pani. Przyjrzała mu się badawczo. Ku swojemu zaskoczeniu była niemal bliska płaczu. Kobieta w jej wieku! I to wobec służącego! Lecz twarz Lewisa była pusta i skamieniała; twarde, nieobecne dumne spojrzenie czyniło ją nieprzeniknioną. Znów spojrzał jej w oczy — chłodnym, pełnym dystansu wzrokiem, sięgającym wprost do jej rozgorączkowanej, zmęczo- DZIEWICA I CYGAN 137 nej, obolałej jaźni. Wzrokiem tak chłodnym i zaledwie zniżającym się do negacji. Nie dowierzał jej i nie ufał; nawet jej nie lubił. Była dla niego atakującym wrogiem. Lecz on trzymał się w rzeczywistości z dala od niej, jak gdyby obserwował ją z odległego wzgórza, którego nie mogły dosięgnąć jej strzały — a przynajmniej nie całkiem mogły. A jednocześnie tępo i do żywego raniły go jej ataki. Mogła dostrzec, jak oczy zasnuwały mu się mgłą bólu — choćby patrzył nic wiadomo jak obojętnym wzrokiem. Zakupili żywność w małym sklepiku w miasteczku i usiedli pod drzewem, w nagrzanej dolinie, obok pola, na którym mężczyźni kosili owies. Lewis przez parę godzin zajmował się końmi, które wymagały opatrzenia i popasu. Przyszedł jednak pod drzewo, by zjeść wspólnie posiłek. Usiadł w pewnej odległości od pani Witt, trzymając chleb i ser w swoich drobnych, brązowych dłoniach, jedząc i obserwując żniwiarzy. Była na niego zła, toteż skąpo wydzieliła mu do jedzenia tylko suchy chleb i ser. Sama nie była głodna. Przez cały więc czas miał twarz lekko odwróconą. W rzeczywistości trwał odwrócony od niej całym swoim jestestwem, jak najdalej od niej. Nie chciał jej dotykać, nie chciał być przez nią dotykany. Był obecny duchem, czujny, lecz mający się na baczności — ale poza zasięgiem. Zupełnie jak gdyby nieświadomie przyjął wyzwanie do bitwy, odwiecznej potyczki. Stanowił dla niej cel, odwieczny obiekt ataków jej śmiercionośnych broni. Jednak odmawiał obrony. Jak gdyby przechwytywał wszystkie jej pociski w pełnym locie, nim zdołały go dosięgnąć, i w milczeniu ciskał je za siebie na ziemię. I w głębi jakiejś istotnej części swojej osoby ignorował ją, pozostając w innym świecie. Ten inny świat! Będący tylko męskim pancerzem o pozornej nieprzenikliwości. To ją złościło. Teraz już wiedziała — ze sposobu, w jaki patrzył na żni- 138 D. H. Lawrence wiarzy i koniki polne, nagle wskakujące w pole widzenia — że był to inny świat. A kiedy dziewczyna, niosąca obiad na pole przechodziła obok, spojrzała właśnie na niego. On zaś mimo woli błysnął szybkim, zwierzęcym uśmieszkiem. Inny świat! Teraz również było w nim coś małodusznego: swojego rodzaju suffisance!* Zachowaj — siebie — dla — siebie i nic z siebie nie oddawaj . No, dobrze! — Podniosła się niecierpliwie. Popołudnie było gorące i czuła się zmęczona. Poszła do gospody, by się przespać — i wyruszyli nie wcześniej niż po popołudniowej herbacie. Przyszło im więc jechać o raczej późnej porze. Słońce zaszło w zapachu zbożowych pól, wyraźne i żółtopomarań-czowe za nieruchomymi, ciemnymi drzewami. Blady dym unosił się z wiejskich kominów. Czasza bezchmurnego nieba nakrywała unoszącą się ku górze mgiełkę światła jak korzec. Rożek księżyca w nowiu zajaśniał i zgasł. Zapadała noc. Daleko w przodzie dostrzegli dziwaczny, różowawy odblask ognia — prawdopodobnie z palenisk. Pani Witt wydawało się, że może wyczuć woń dymu z pieców czy dymu fabryki. Zawsze mogła to powiedzieć o angielskim powietrzu: nigdy nie było całkiem wolne od swądu dymu; dymu węglowego. Zjeżdżali powoli po wydłużonym zboczu, ścieżką wśród pól. Poniżej, w oddali, widać było mgławicę świateł. Cała ciemność wydawała się pełna na wpół wygasłych, krzyżujących się lśnień, sprawiających dziwnie niepokojące wrażenie. Zdawało się, że gdzieś wysoko na niebie wędruje * Suffisance — z franc: zarozumiałość, samouwielbienie. DZIEWICA I CYGAN 139 gwiazda. Był to oświetlony aeroplan; od dołu dał się słyszeć warkot. W tym kraju ani przestrzeń, ani żaden jej wycinek nie mogły być nie ucywilizowane, nie zawłaszczone przez ludzkie roszczenia. Nawet niebo. Zstępowali z wolna przez ciemny las, do którego dostali się przez bramę. Lewis stale zsiadał z konia i otwierał bramy, przepuszczał ją, zamykał wrota i ponownie dosiadał konia. I tak, w jednej chwili, dotarła do granicy leśnej ciemności i ujrzała otwartą, jaśniejącą przestrzeń poza nią. Noc ani przez chwilę nie była ciemna. Drgała migotaniem wielu niewidzialnych blasków, świateł miast, wiosek, kopalni, fabryk, pieców, przyczajonych w domach i za każdym ze wzgórz. A jednak gdy Rachel Witt ściągnęła wodze, przejeżdżając przez wychodzące z lasu wrota, bardzo wielka, cicha gwiazda spadła z nieba, przecinając zgiełk tej ludzkiej nocy odbiciem światła z potężniejszego świata. — Proszę popatrzeć! Gwiazda spadła! — powiedział Lewis, otwierając bramę. — Widziałam — odparła pani Witt, prowadząc konia jego śladem. W głosie małego mężczyzny brzmiało osobliwe podniecenie cudem, a może magią. Tej nocy nawet w nim zbudziło się do życia coś niezwykłego. — Pani pyta mnie o Boga — zwrócił się do niej, kierując swego konia w mrok na skraju lasu, w ciemności starego Boga Pana, broniące dostępu sztucznemu oświetleniu naszego świata. — Nic nie wiem o Bogu. Ale kiedy widzę gwiazdę taką jak ta, która spada z odległych miejsc nieba, i zachodzący księżyc, mówiący „Do widzenia! Do widzenia! Do widzenia!", a nikt go nie słucha, to myślę, że coś słyszę, choć nie nazwałbym tego Bogiem. 140 D. H. Lawrence — I ??? — zapytała Rachel Witt. — I może pani teraz poczuć woń dębowych liści — rzekł — teraz, kiedy powietrze jest chłodne. Czuję w nich życie o wiele mocniej niż w ludziach. Drzewa trzymają się swoich twardych i sztywnych ciał, lecz patrzą i słuchają swoimi liśćmi. I myślę, że mówią do mnie: Czy to ty przejeżdżasz tutaj, Morganie Lewis? Dobrze więc, przejeżdżaj szybko, nic ci nie zrobimy. Jesteś jak krzak ostrokrzewu. — Tak — odezwała się sucho Rachel Witt. — Dlaczego? — Drzewa stale rosną i nasłuchują. I jeżeli zetniesz drzewo, nie prosząc o przebaczenie, drzewa zrobią ci kiedyś w życiu krzywdę, nocną porą. — Jest to stary przesąd, jak myślę — oświadczyła Rachel Witt. — Powiadają, że jesiony nie lubią ludzi. Kiedy inni ludzie byli liczni w tym kraju — chciałem powiedzieć, jak to mówią w baśniach, że wszyscy już odeszli — to najbardziej lubili jesiony. Zna pani pewnie te małe zielone rzeczy z małymi orzeszkami w środku, które zlatują z jesionów — gołębie, tak je nazywamy. To są nasiona. Tamci ludzie łapali je i zjadali, nim doleciały do ziemi. To sprawiało, że ludzie ci mogli słyszeć, jak drzewa rosną, i czuć różne rzeczy. Ale kiedy ci wszyscy ludzie, którzy są teraz, przybyli do Anglii, to najbardziej lubili dęby, bo ich świnie jadły żołędzie. Dlatego teraz można powiedzieć, że jesiony są rozszalałe, chcą zabijać wszystkich tych ludzi. Ale dębów jest o wiele więcej niż jesionów. — I ty zjadasz nasiona jesionu? — spytała. — Zawsze je zjadałem, kiedy byłem mały. I nie bałem się jesionów, jak większość ludzi. I nie bałem się księżyca, Jeżeli przez cały dzień nie zbliżyło się do ognia i jeżeli nie jadło się niczego gotowanego ani niczego, co było na słońcu, a tylko takie rzeczy, jak kalarepki czy rzodkiewki DZIEWICA I CYGAN 141 albo orzeszki ziemne, a potem wyszło się bez ubrania, przy pełni księżyca — to można było zobaczyć na nim ludzi i pójść za nimi. Nigdy nie mają ognia i nigdy nie mówią, a ich ciała są przezroczyste, prawie jak galareta. Umierają w jednej chwili, gdy tylko w pobliżu jest choć trochę ognia. Ale oni wiedzą więcej niż my. Ponieważ, jeżeli nie dotknie ich ogień, to nigdy nie umierają. Widzą, jak ludzie żyją, i widzą, jak ludzie giną, i powiadają, że ludzie są tylko jak gałązki na drzewie — odłamujesz je i rozniecasz nimi ogień. Robisz z nich ogień i giną, ogień ginie, wszystko ginie. Ale ludzie z Księżyca nie umierają i ogień jest dla nich niczym. Przyglądają mu się z oddali nieba i widzą, jak spala rzeczy, widzą ludzi pojawiających się tylko i znikających jak gałązki, które wyrastają wiosną, a jesienią obcina się je i rozpala z nich ogień, a one giną. I powiadają: co ludzie znaczą? Jeżeli chcesz być kimś, musisz stać się księżycowym chłopcem. A wtedy nigdy w życiu nie oślepi cię ogień i nie skrzywdzą ludzie. Ponieważ w czasie pełni możesz przyłączyć się do księżycowych ludzi i unosić się w powietrzu, i przetrwać w każdym zimnym miejscu, przenikać przez skały i pnie drzew — i kiedy przychodzisz do ludzi leżących w cieple łóżka, zadajesz im karę. -Jak? — Siadasz na poduszce, na której oddychają i kładziesz im na ustach błonę, tak że nie mogą oddychać świeżym powietrzem, które napływa z księżyca. Wtedy oddychają tym samym i ciągle tym samym powietrzem, a to sprawia, że są coraz bardziej i bardziej ogłupieni. Słońce rozdaje ciepło, lecz księżyc rozdaje świeże powietrze. To właśnie robią księżycowi ludzie: zmywają powietrze do czysta księżycowym światłem. Przedziwna, żarliwa naiuete, z jaką przemawiał, rozbawiła Rachel Witt i sprawiła, że poczuła się nieco nieswojo we 142 D. H. Lawrence własnej skórze. Czyż nie był on w końcu rodzajem imbecyla? — Kto naopowiadał ci tych bajeczek? — spytała niespodziewanie. Otrzeźwiał równie niespodziewanie. — Opowiadaliśmy je sobie, kiedy byliśmy dziećmi. — Ale w nie nie wierzysz? To w końcu tylko dziecinada. Zamilkł na chwilę. — Nie — odpowiedział swoim ironicznym, skromnym, codziennym głosem. — Wiem, że nade wszystko nie powinienem robić z siebie głupka, gadając w ten sposób. Ale przez nasze głowy przechodzą najróżniejsze rzeczy i niektóre jakby w nie wrastały, a inne nie. A pani, pytając mnie o Boga, włożyła mi to do głowy, jak myślę. Nie wiem, w jakiego rodzaju rzeczy wierzę; wiem tylko, że nie w to, w co wierzą bywalcy kaplicy. Żaden z nas nie wierzy w nich, kiedy przychodzi do zarabiania na życie albo kiedy wy, ludzie, macie wydać wasz majątek. Wtedy dowiadujemy się, że chleb kosztuje i nawet że nasz sen to dla was wydatek. To jest praca. A dla was, ludzi to po prostu posiadanie własności i cenienie się według swoich pieniędzy. Lecz umysł mężczyzny jest zawsze pełen spraw. A umysły innych ludzi, takich jak moja ciotka czy mój wuj, są pełne religii i piekła dla wszystkich, poza nimi samymi. A umysły niektórych są pełne tylko pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy i tego, jak zagarnąć coś, czego jeszcze nie zagarnęli. Niektórzy zaś, jak wy, są zawsze ciekawi, o co chodzi wszystkim innym. A niektórzy żyją tylko po to, by się zabawić i żeby o nich jak najwięcej myślano, a jeszcze niektórzy, jak lady Carrington, nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Ja sam nie chcę mieć w głowie rzeczy, które inni ludzie mają w swoich głowach. Jestem taki, że najbardziej lubię swoje sprawy. I kiedy widzę, jak spada jasna gwiazda, DZIEWICA I CYGAN 143 tak jak dzisiaj, to myślę sobie: Jest poruszenie w niebie. Świat ma się znów zmienić. Rzucają coś do nas z daleka i będziemy musieli to wziąć, czy chcemy tego, czy nie. Jutro będzie inne dla każdego; to spada na nas z nieba, czy chcemy tego, czy nie — więc tak właśnie chcę myśleć i proszę pozwolić mi robić to, co mi serce dyktuje. — Wiesz, czym jest w rzeczywistości spadająca gwiazda? I że zawsze wiele jest ich w sierpniu, gdyż przechodzimy przez ich rejon? — Tak, proszę pani. Mówiono mi o tym. Ale klejnoty nie spadają na nas z nieba bez przyczyny. To jest tak, jak z człowiekiem, który rzuca nam jabłko ze swojego sadu, gdy przechodzimy obok. Albo kiedy ktoś rzuca w nas kamieniem, by rozwalić nam głowę. Nigdy nie sprawicie, że uwierzę, iż niebo jest jak pusty dom ze spadającymi dachówkami; świat ma swoje własne życie, niebo żyje swoim życiem i nigdy nie ma tak, że kamienie staczają się z niego jak z kupy gruzu i wpadają do stawu. Wiele rzeczy miota się i niepokoi w niebie, i wiele rzeczy zdarza się poza nami. Droga, którą biegną moje myśli, jest moją własną drogą. — Nigdy nie widziałam cię mówiącego tak wiele. — Tak, proszę pani. To pani chciała wiedzieć ode mnie o Bogu. Albo to sprawa nocy. Nie wierzę w Boga i bycie dobrym, i w pójście do Nieba. Ani też nie czczę bożków, a więc nie jestem poganinem, którym nazywa mnie ciotka. Nigdy, odkąd byłem chłopcem, nie chciałem uczyć się rzeczy, od których burczało mi w brzuchu w domu, w szkółce niedzielnej i w szkole. Umysł mężczyzny musi być czymś wypełniony — ja trzymam się tego, o czym zawsze my, chłopaki, myśleliśmy. To dziecięce głupoty, wiem o tym. Ale to mi pasuje. Bardziej niż głupota innych. Ten wasz człowiek, Phoenix, jest całkiem podobny, kiedy się odkryje. W końcu to moje własne prawy i myśmy, chłopaki, w nie 144 D. H. Lawrence wierzyli. Wolę je bardziej niż pomysły innych ludzi. Pani, pytając mnie o Boga, sprawiła, że się odkryłem. Ale ja nigdy nie należałbym do żadnego klubu ani związków zawodowych — i w moim pojęciu Bóg to to samo. Mówiąc te słowa lekko trącił konia, a St Mawr zaczął tańczyć z ożywieniem po drodze, na którą teraz wjechali, zmuszając panią Witt do poganiania swego wierzchowca jak najszybszym kłusem. Gdy znalazła się w hotelu, do którego telegrafowała w sprawie pokoi, Lewis zniknął i została sama z nawałem myśli. Brakowało im jeszcze dwudziestu mil do Merriton i jechali wśród leniwej porannej mgły, gdy z prawie nieobecnym, pełnym zadumy, niezwykłym dla niej wyrazem twarzy obróciła się ku niemu w siodle i powiedziała. — Nie bądź tylko zdziwiony, Lewis, tym, co ci chcę powiedzieć. Chciałabym cię teraz spytać, co byś odpowiedział, gdybym, przypuśćmy, zechciała wyjść za ciebie? Rzucił jej szybkie spojrzenie i natychmiast stał się czujny- — Że nie myśli pani tego poważnie — pospieszył z odpowiedzią. — Tak — zawahała się, a twarz miała zamyśloną i zmęczoną. — Przypuśćmy, że mówiłam to poważnie. Przypuśćmy, że naprawdę, z całego serca pragnę wyjść za ciebie i być dla ciebie żoną. — Powiodła spojrzeniem po polach. — To co byś powiedział? Głos jej brzmiał smutno i trochę niepewnie. — Ależ proszę pani! — odpowiedział, marszcząc brwi i lekko potrząsając głową. — Powiedziałbym, że przecież nie mówi pani tego poważnie. Coś musiałoby panią odmienić. — Ale przypuśćmy, że chciałam, by mnie coś odmieniło? DZIEWICA I CYGAN 145 Potrząsnął głową. — To się nigdy nie stanie, proszę pani! U niektórych ludzi ciało i krew są urobione mocno jak chleb. A u niektórych są rozrobione niczym w delikatnym pasztecie, jak u lady Carrington. A u niektórych są zmieszane z prochem strzelniczym. Są jak nabój, którym pani nabija strzelbę proszę pani. Słuchała go z niecierpliwością. — Nie mów — rzuciła — o chlebie i ciastkach, i pasztecie; to nic nie znaczy. Zazwyczaj odpowiadasz dosyć skrótowo: „Tak, proszę pani!" „Nie, proszę pani!". Teraz to wystarczy. Chcesz powiedzieć „Tak!" czy „Nie!"? Spojrzał jej w oczy. Znów chciała być górą. — Nie, proszę pani! — powiedział całkiem obojętnie. — Dlaczego? Czekając na jego odpowiedź, widziała, jak wysychają źródła jego elokwencji, twarz nabiera ponownie nieobecnego i milczącego wyrazu, który zwykle nosiła — z wyjątkiem ostatnich dwóch dni, kiedy to pojawił się na niej zabawny przebłysk płochej wesołości. Patrzył jej wytrwale w oczy spojrzeniem beznamiętnym, posępnym, które zadawało ból. Patrzył na nią tak, jak gdyby oddzielały ich nieskończone oceany i nieskończone przestrzenie. I zdawało się, że wzrokiem odsyła ją w dal za jakiś mur. Gniew chłódł jak stygnąca lawa, formując się w obojętność wobec niej i wszystkich z jej gatunku. — Nie, proszę pani. Nie mógłbym oddać swojego ciała takiej kobiecie, która nie zachowałaby wobec niego respektu. — Ale ja, ja zachowałabym respekt! — Ogarnął ją gorący rumieniec, jak młodą dziewczynę. — Nie, proszę pani. Nie tak, jak ja to rozumiem — odpowiedział. 10 — Dziewica i cygan 146 D. H. Lawrence Słychać było w jego głosie nutkę gniewu, jaki w nim wywołała, i rezerwę, pełną niechęci. — A jak ty to rozumiesz? — odpaliła, a głos jej odzyskał całkowicie sarkastyczne brzmienie. Zauważyła to: jako kobietę dla dotyku i pieszczot uważał ją za odpychającą; wyłącznie odpychającą. — Teraz muszę być dla kobiety sługą — wyznał — choćby po to, by zarobić. Nie mógłbym nigdy dotknąć moim ciałem kobiety, której sługą jestem. — Nie jesteś moim sługą; moja córka ci płaci — a wszystko traci znaczenie w związku kobiety z mężczyzną. — Żadna kobieta, której dotykałem moim ciałem, nie powinna kiedykolwiek przemawiać do mnie tak, jak pani do mnie przemawia, albo myśleć o mnie tak, jak pani o mnie myśli — powiedział. — Ależ skąd! — zająknęła się — ja myślę o tobie — z miłością. Czyżbyś był do tego stopnia nieżyczliwy, że zwracasz uwagę na sposób, w jaki mówię? Wiesz, że to mój jedyny sposób mówienia. — Pani, jako kobieta — oznajmił — nie ma szacunku dla mężczyzny. — Szacunek! Szacunek! — wykrzyknęła. — Zaraz stracę cały respekt, jaki jeszcze miałam. Wiem, że mogę kochać mężczyznę. Ale czy mężczyzna może kochać kobietę... — Nie. Nigdy nie mogłem i myślę, że nigdy nie będę mógł — ponieważ nie pragnę tego. Na samą myśl o tym czuję się zhańbiony. — Co masz na myśli? — zapytała. — Nic w świecie — odparł — nie napełnia mnie poczuciem takiej hańby, jak mieć kobietę, która na mnie krzyczy, czy kpi sobie ze mnie, i widzieć, jak kobiety gardzą mężczyznami, których poślubiły, i kpią z nich. Żadna ko- DZIEWICA I CYGAN 147 bieta nie dotknie mojego ciała, nie będzie kpić ze mnie i gardzić mną. Żadna. — Ale mężczyźni muszą być wykpiwani czy nawet lekceważeni. — Nie. Nie ten mężczyzna. Nie może robić tego kobieta, której dotknąłem swoim ciałem. — Czyżbyś był doskonały? — Nie wiem. Ale jeżeli dotykam kobiety swoim ciałem, musi to nakładać na nią pieczęć, by uszanowane zostało to, czym nigdy nie pozwolę gardzić, nigdy! — Czym nigdy nie pozwolisz gardzić? — Moim ciałem! I dotknięciem przeze mnie kobiety. — Dlaczego tak obstajesz przy swoim ciele? — Tu popatrzyła na niego z odcieniem pogardliwej kpiny i szyderstwa. Spojrzał jej w oczy zimno i przeciągle; odsuwał ją od siebie, a siebie jeszcze dalej od niej. — Czy spodziewasz się, że jakakolwiek kobieta zechce dziś jeszcze stać się twoją pokorną niewolnicą? — zapytała uszczypliwie. Lecz on przyglądał się jej tylko, chłodny, daleki, odrzucający wszelkie związki. — Pomiędzy mężczyzną a kobietą istnieje kwestia dawania i brania. Mężczyzna nie może oczekiwać, że będzie zawsze z pokorą wielbiony. Ciągle na nią patrzył; chłodny, niemal pobladły; odsuwał ją daleko od siebie. Wreszcie zawrócił konia i gwałtownie pognał go drogą; pozostało jej tylko ruszyć za nim. Pchnęła konia i pozwoliła mu iść stępa, rozmyślając w duchu: „To ci karłowaty kogucik! I do tego stajenny! Coś takiego! Myśli, że może rozkazywać kobiecie!" Kochała go. A on, w jakiś pokrętny sposób — kochał ją. 148 D. H. Lawrence Poznała to po jego dziwnym, tajemniczym rozbawieniu i nieoczekiwanej gadatliwości. Nie pragnął jednak, by znalazła się w jego fizycznej bliskości. Bronił dostępu jak kaktus, strzegł swego „ciała" przed kontaktem z nią. Jak gdyby ów kontakt miałby być moralną zniewagą i ciężkim uszczerbkiem dla jego cudownego „ciała". Cóż za wróbli samczyk! Niech sobie jedzie. Gdzieś wreszcie na nią zaczeka. Znalazła go przy wjeździe do kolejnego miasteczka. Twarz miał bladą i skupioną. Mogła się domyślać, że czując, iż został znieważony, zastygł w zwierzęcej apatii. Na dnie duszy wszystkich mężczyzn jest to samo, powiedziała do siebie, pusta, męska próżność. Ona również jechała z twarzą jak maska, prosto do hotelu. — Czy można prosić o kolację dla mnie i dla mojego służącego? — zapytała w gospodzie, która, na jej szczęście, przyjmowała automobilistów. W przeciwnym wypadku odpowiedziano by jej „Nie!" — Myślę — powiedział Lewis, gdy znaleźli się w miejscu, skąd widać już było Merriton że lepiej by było, gdybym złożył lady Carrington tygodniowe wypowiedzenie. Skończony mały dziwak! I do tego z tupetem! — Z pewnością, skoro tego sobie życzysz. W Marshal Place zastała kilka listów od córki. „Droga Mamo! Nie wcześniej niż po twoim odjeździe pojawiła się Flora, już nawet nie świeża jak pączek, ale, można powiedzieć, w pełnym rozkwicie. Pożądała swojej ofiary! Shylock, który domaga się funta mięsa i chce wręczyć szekle. Z uciechą odmówiłam ich przyjęcia. Powiedziała: «Harry ma się dużo lepiej» — i zaprosiła nas do pozostania w Corrabacłi Hall, dopóki całkiem nie wydobrzeje; odciążyłoby to DZIEWICA I CYGAN 149 twoją służbę, gdyż nadal leży bezradny w łóżku. Tak więc zaplanowano, że należy go sprowadzić tam w piątek — jeżeli będzie w stanie znieść podróż — i pojedziemy prosto do Corrabach. Pakuję jego i swoje rzeczy, zacierając nasze ślady; jego kufry jadą do Corrabach, a moje zostają tutaj, czekając na decyzję. Jutro znów jadę na farmę Flintów, w poczuciu obowiązku, choć nie jestem kwiatkiem u wezgłowia łóżka. Tak strasznie chcę wiedzieć, czy Rico już nazywa ją Fioritą, a może Florecitą. O, Boże, tak męczy mnie bycie złośliwą — ale jak inaczej można się czuć? Byłaś w najbardziej prozaicznym romantycznym stylu, gdy odjeżdżałaś ubrana w gumowaną pelerynę, w asyście Lewisa. Mam nadzieję, że drogi nie były zbyt śliskie i że miło spędziłaś czas d la Mademoiselle de Maupin. Tylko pamiętaj, kochanie, nie pożryj małego Lewisa, nim minie pół drogi..." „Droga Mamo! Częściowo oczekiwałam, że nadejdzie choć parę słów od Ciebie, nim wyjadę — ale nic nie ??2?' szło. Forrester podwiózł mnie tutaj tuż przed lunchem. Wydaje się, że Rico czuje się dużo lepiej; sam to czuje, a nawet więcej. Bardzo taktownie poruszył temat naszego pobytu w Corrabach. Powiedziałam mu, że Flora pytała mnie o to i że chyba plan jest dobry. I wówczas wspomniałam mu o St Mawrze. Był trochę urażony i przez moment zapadła cisza pełna wielkiej dezaprobaty. Wreszcie powiedział: «Dobrze więc, kochanie. Jeżeli życzysz sobie zatrzymać to zwierzę, zrób to, używając wszelkich sposobów. Ja ponownie czynię z niego dar.» Ja: «Jak to ładnie z twojej strony. Rico. Bo wiem, że zemsta jest słodka.» Rico: «Zemsta, Loulina!? Nie myślę, że sprzedałem go, żeby się zemścić. Chciałem się go tylko pozbyć, przekazać Florze, która może skuteczniej utrzymać go w ryzach.» Ja: «Ale wiesz przecież, kochanie, że ona chciała go wykastrować!» 150 D. H. Lawrence Rico: «Nie sądzę, żeby ktoś o tym myślał. Zastanawialiśmy się tylko, czy możliwe byłoby uczynienie go w ten sposób bardziej posłusznym. Czy mówiła ci?» Ja: «Nie. Phoenix mówił. Wiedział to od stajennego.» Rico: «Mój Boże! Telepatyczne zdolności stajennych! A więc twoja matka odjechała z Lewisem i wyrwała St Mawra z zasięgu niebezpieczeństwa! Rozumiem! Miejmy nadzieję, że nic gorszego się nie przytrafi.» Ja: «Komu?» Rico: «To nieważne, kochanie! Jak miło cię widzieć. Wyglądasz na wypoczętą. Dopóki się nie pojawiłaś, myślałem, że owe róże z gatunku Księżna Wilson są najcudowniejszą rzeczą na świecie — ale teraz zeszły zupełnie na drugi plan.» Miał bardzo piękne róże w kryształowym pucharze; pokój pachniał różami. Ja: «Skąd one są?» Rico: «Och, Flora je przyniosła.» Ja: «I puchar, i wszystko?» Rico: «I puchar, i wszystko! Jakie to miłe z jej strony, prawda?» Ja: «Ależ tak! Jest zatem boginią kwiatów, nieprawdaż?» Kochane biedactwo, czuł się dotknięty, że mogłabym robić mu wyrzuty, kiedy jest tak chory, więc dałam się wzruszyć. Miał kilka wspaniałych piżam, przysłanych z Londynu, specjalnie dla chorych; jedną różowo-żółtą, z wyłogami wytłaczanymi w róże, z pięknego materiału. Niestety, zdążył już zachlapać ją zupą. Druga jest ze ślicznego, miękkiego, srebrzystego brokatu z niebieskim i zielonym. Tę włożył na moją cześć i nie omieszkałam natychmiast skom-plementować go z tej okazji. Miał także nowy pierścień, przysłany przez Aspazję Weingartner — z całkiem ładnym wklęsłorytowym wizerunkiem Priapa pod gałęzią jabłoni (tak mi przynajmniej objaśniał). Zrobił nieprzyzwoitą minę i powiedział: «Stadium Priapa jest raczej nieosiągalne dla mnie biednego». Zapytałam, jakie było stadium Priapa, lecz on odpowiedział: «Och, nic takiego!» A wtedy pielęgniarka powiedziała: «Jest tu DZIEWICA I CYGAN 151 wielki słownik klasyczny, który przywiozła panna Manby, jeżeli pani sobie życzy sprawdzić». Studiowałam więc Bogów Klasycznych. Świat zawsze był dziwnym miejscem. Dziwaczny jest ten, w którym Rico jest Bogiem Priapem. Przechadza się po sadzie, realistycznie malując jabłka na drzewach jak żywe i zapraszając nimfy, by ich skosztowały. A nimfy udają, że jabłka były prawdziwe: «Sir Prippy, cóż to za oszałamiająco nieprzyzwoite jabłka». Nie ma dzisiaj nic bardziej sztucznego, niż grzeszenie. Przypuszczam, że kiedyś było prawdziwe. Nudzę się tutaj: chciałabym mieć mojego konia. „Droga Mamo. Tak się cieszę, że zadowolona jesteś ze swojej wyprawy. Jestem pewna, że jest tak, jakby wjeżdżało się w historię — jak gdyby Jankes jechał na dwór króla Artura — przez te stare boczne ścieżki i rzymskie drogi. One ciągle mnie jeszcze fascynują, a przynajmniej bardziej fascynowały mnie, zanim tu przybyłam, niż obecnie, gdy tu jestem. Zaczynam czuć się prawdziwie amerykańska i odrzucać przeszłość. Dlaczego przeszłość uczciwie nie sprawi sobie pogrzebu, zamiast siedzieć i czekać na teraźniejszość, by ją podziwiała? Phoenix przyprowadził Poppy. Tak ją lubię: wczoraj jeździłam przez pięć godzin. Cieszyło mnie, że jestem daleko od tej farmy. Przyjechał doktor i powiedział, że Rico będzie mógł pojechać jutro do Corrabach. Flora zjawiła się, by wysłuchać jego komunikatu i pożeglowała do siebie pełna zapału. Rico zamierza malować jej portret, siedząc w łóżku. Co za szczęście, że pościel nie będzie dla mnie, kiedy Rico zacznie władać paletą z wysokości poduszki. Phoenix myśli, że masz zamiar jechać do Ameryki z St Mawrem i że ja jadę również, zostawiając Rico po tej stronie. To dziwne, czuję się obecnie tak nieprawdziwa, jak gdybym sama nie była niczym więcej niż tylko szkicem 152 D. H. Lawrence Rico na kartonie. Czuję się na tyle nieprawdziwa, że nie mogę nawet na nic się zdecydować. To okropne, gdy strumień życia zanika w kimś i wszystko jest jak karton i samemu jest się jak tektura. Jestem pewna, że to gorsze, niż być umarłym. Uprzytomniłam to sobie wczoraj, w czasie pikniku z Phoenixem, kiedy jedliśmy lunch nad strumieniem. Widzisz, muszę naśladować cię we wszystkim. Znalazł dla mnie rzeżuchę wodną, a jej smak był taki wilgotny i żywy. Czułam, jaka jestem otępiała. Phoenix chciał, byśmy wyjechali, mieli rancho w Arizonie i hodowali konie, a St Mawr, jeżeli to możliwe, byłby dla ojca Abrahama. Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, co ktoś robi — czy nie jest tylko powtarzaniem stale od nowa tego samego. Jedynie Phoenix ze swoją zabawną twarzą bez wyrazu sprawia, że moje serce rozrzewnia się i staje smutne. Przypuszczam jednak, że potrafi być także okrutny. Dostrzegłam to w jego twarzy, kiedy nie widział, że na niego patrzę. Nawet to jednak jest lepsze niż owa martwota i wszystkie sprawy malowanego Priapa. Au reuoir, droga Mamo! Baw się dobrze..." „Droga Mamo! Dostałam twój list z Merriton; tak się cieszę, że dojechałaś bezpiecznie, w dobrym zdrowiu i nastroju. Był też bardzo zabawny list od Lewisa: przesyłam ci go. Co sprawiło, że przyjął tak skrajny kurs? Ale piszę mu, żeby zabrał St Mawra do Londynu i czekał tam na mnie. Telegrafowałam do pani Sąuire, by przygotowała dla mnie dom. Pojadę prosto do niej. Wydarzenia rozwijały się tak, jak można było tego oczekiwać. Nie mogłam już po prostu tego znieść. Gdy tylko Rico został zniesiony do samochodu, ogarnęło go poczucie kłopotliwej ważności — jak w momencie, kiedy ranny bohater zostaje wprowadzony w sam środek sceny. «Czemu traktujesz to z taką powagą, drogi Rico?» zapytałam, usi- DZIEWICA I CYGAN 153 łując rozbroić go śmiechem. «To nie jest powaga, kochanie, tylko lekkie poczucie ulotności bytu». Nie sądzę, by sam wiedział, o co mu chodzi. Kiedy samochód podjechał, Flora stanęła na schodach, ubrana w surową biel. Brakowało jej jedynie fartucha, by przedzierzgnąć się w pielęgniarkę — albo też welonu, by zostać panną młodą. Z nich dwojga ona ma nieznośny wygląd kobiety o „warunkach sprzyjających uwiedzeniu", jak to określił The Times. Wydawała na prawo i lewo rozkazy dwóm usługującym mężczyznom, głosem pełnym stłumionych, rzekłbyś nawet — uspokajających tonów. Uświadomiłam sobie w tym momencie, że ma w sobie również coś z kapłanki: Kasandra wobec czekającego ją gwałtu; Ifigenia z Rico na noszach jako Ores-tesem u boku; ona, na podobieństwo Adonisa, w pełni gotowa do umierania śmiercią nieskończenie rozciągniętą w czasie. Dali mu uroczy pokoik na dole, z drzwiami wychodzącymi na mały ogród, będący wyłącznie do jego dyspozycji. Przypuszczam, że służył Florze za buduar. Położenie go do łóżka zostawiłam mężczyznom i pielęgniarce. Flora kręciła się niespokojnie po korytarzu. «Ach, cóż za wspaniały pokój! Ach, jaki kolorowy, jaki piękny!» dały się słyszeć okrzyki Rico: bohater zza kulis. Muszę powiedzieć, że to było na miarę święta plonów: róże i gaillardie w cieniu, a chabry w słońcu; misa z winogronami i brzoskwinie pośród liści. «Tak bardzo mi zależy na tym, żeby był szczęśliwy», powiedziała do mnie Flora w korytarzu. «Ty go znasz najlepiej. Czy mogłabym jeszcze coś dla niego zrobić?» Ja: «Owszem, mogłabyś zasiąść do fortepianu i zaśpiewać. Jestem pewna, że byłby zachwycony. Mogłabyś na przykład zaśpiewać: «Ach, moja miłość jest jak czerwona, czerrwona rróża!». Wiesz, jak Rico naśladuje szkocki akcent! Dzięki Bogu mam pokój na górze; pielęgniarka śpi w ma- 154 D. H. Lawrence łym przedpokoju przy pokoju Rico. Edwardsowie są jeszcze tutaj — młody blondyn ma bardzo futurystycznie zabandażowaną twarz. «Strasznie miło, że przyjechałaś!» powiedział, zerkając na mnie jednym okiem i gorliwie ściskając mi dłoń. Cóż za okazja do impertynencji: «To strasznie miło ze strony panny Manby, że pozwoliła mi przyjechać», oznajmiłam. A on: «Ach, Flora to równa babka, po prostu niezrównany kumpel!» Nie wiem, o co chodzi, ale wszystko to wprawia mnie w szatański humor. Czuję, że nie wytrzymałabym tam z nimi, siedząc przy obiedzie pośród tego młodego, błyskotliwego towarzystwa, słuchając o ich grze w tenisa i w polo, o ich polowaniach, dostaję mdłości od ich flirciarstwa. Dlatego też poprosiłam o posiłek do pokoju. Robię, co mogę, ale nie jestem w stanie przestać zachowywać się nieznośnie. Och, i do tego Rico! On naprawdę jest zbyt okropny. Leży w swoim łóżku i nasłuchuje każdym uchem jak Adonis, który czeka, by ktoś nakłonił go, by nie umierał. Wykorzystuje nadarzający się moment spokoju, by ująć dłoń Flory i przycisnąć do niej usta, szepcąc: «Jaka strasznie dobra jesteś dla mnie, kochana Floro!». Na to Flora: «Byłabym jeszcze lepsza, gdybym wiedziała, co dla ciebie zrobić. Harry!». Tak pełna otuchy w każdym momencie! Nie, tego już za dużo. Moje poczucie humoru zawodzi mnie, co oznacza, że wpadam w zbyt ponury nastrój, by móc obrócić wszystko w żart. Mam wrażenie, że znajduję się w mniejszości. To okropna myśl sądzić, że większość młodych ludzi na świecie jest jak oni: taka błyskotliwa, pełna optymizmu, postępująca po sportowemu — i tak rozsadzana przez libido. Coś strasznego! Powiedziałam do Rico: «Dobrze ci tutaj, co?» On: «Dobrze! Niemal jak w niebie». Ja: «Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym odjechała?» Martwa cisza. Śmiertelnie DZIEWICA I CYGAN 155 obawia się, by nie zostać sam na sam z Florą. Czuje się bezpiecznie tak długo, jak długo jestem w pobliżu; wówczas może schronić się w małżeńskie więzy. On: «Dokąd chcesz pojechać, kochanie?» Ja: Do mojej matki. Do Londynu. Mama planuje wyjazd do Ameryki i chce, żebym z nią pojechała». Rico: «Ale ty nie chcesz t-a-m jechać!» Wiesz, mamo, jak Rico potrafi położyć jadowity nacisk na słowo, aż stanie się synonimem czystej trucizny. To dotknęło mnie do żywego. «Nie jestem pewna», powiedziałam. Rico: «Och, przecież nie zniesiesz tej okropnej Ameryki. Ja: «Chcę spróbować jeszcze raz». Rico: «Ależ droga Lou, nim tam dotrzesz, nastanie zima. A dla mnie jest to absolutnie najgorsza pora, by tam jechać. Teraz właśnie staram się coś tutaj osiągnąć, kiedy będę absolutnie pewien swojej pozycji w Anglii, to, jeżeli będziesz chciała, skoczymy za Atlantyk i zgarniemy trochę dolarów. Lecz w tym momencie, nawet gdybym się dobrze czuł, byłoby to fatalne. Zaledwie zdążyłem naszkicować zarysy mojego sukcesu w Londynie — a należałoby przybyć do Nowego Jorku w gotowej postaci, jako sławny i znany Artysta». Ja: «Ale mama i ja nie myślimy o wyjeździe do Nowego Jorku. Myślałyśmy o popłynięciu prosto do Nowego Orleanu — jeżeli byłoby to możliwe — albo do Hawany. A potem — na zachód do Arizony». Biedny chłopiec, patrzył na mnie z taką rozpaczą. «Ależ droga Loulino, czy mam rozumieć, że chcesz zostawić mnie swemu losowi w porze zimowej? Niemożliwe, żebyś tego chciała. Przecież tak nam ze sobą dobrze, naprawdę!» — Zdumiała mnie głębia odczuć w jego głosie; jak przerażająco wiele znaczy dla niego jego kariera jako artysty, znanego artysty. Nigdy nie dałabym temu wiary. Wiesz, mamo, ty i ja mamy jednakowe odczucia co do bazgrania farbą na płótnie: każdy możliwy bazgroł, który 156 D. H. Lawrence może zostać nabazgrany, został już wykonany — w związku z tym ludzie mogliby dać sobie spokój. Rico zawsze trafia w dziesiątkę. Zawsze myślałam, że podchodzi do tego z przymrużeniem oka, i zawsze doznawałam wstrząsu, stwierdzając po raz kolejny, że traktuje to z absolutną powagą. Jego kariera! Współczesne Brytyjskie Towarzystwo Malarskie, a może nawet Królewska Akademia! Ci ludzie, których widujemy w Londynie, i te portrety, które maluje Rico! Może nawet zostać drugim Laszlo* czy trzynastym Orpenem, i umrzeć szczęśliwy! Och! Mamo! Jakie to może mieć dla kogokolwiek znaczenie! Naprawdę jednak byłam nieco wytrącona z równowagi, kiedy zrozumiałam, że całym sercem skupia się na swojej karierze, a ja mogę sprawić, że wszystko mu się zawali. Oddaliłam się więc, by to przemyśleć. I wówczas uświadomiłam sobie, jak źle przyjmowana jesteś ty, i jak źle przyjęta mogę za chwilę być ja. Ogarnął mnie rodzaj nienawiści do ludzi. Nienawidzę ich obyczajów i gadaniny; czuję, że miałabym ochotę kopnąć ich w twarz, tak jak St Mawr tego młodego człowieka. Choć nigdy nie powinnam tego robić. I nie sądzę, bym kiedykolwiek była zdolna wygłosić swoje ostateczne zdanie przed Rico, gdyby nie okazał się tak okazową świnią w koniczynie, tu, w Carrabach Hall. Znał Manbych przez całe życie; on i oni są częściami tego samego silnika. Byłby o wiele bardziej szczęśliwy z Florą — a właściwie nie mogę powiedzieć: szczęśliwy, ponieważ jest w nim coś, co się buntuje; w sumie jednak pasowałoby mu to lepiej. Ja sama jestem u kresu wytrzymałości i poza nim. Nie mogę już więcej się „mieszać" i od- *Philip Laszlo de L o m b o s (1869—1938) malarz węgierski, po 1914 — naturalizowany obywatel brytyjski; popularny portrecista arystokracji i bryt. rodziny królewskiej. DZIEWICA I CYGAN 157 mawiam tego. Czuję się jak kawałek skorupki jajka w majonezie — pozostaje jedynie ją wyjąć, nie można jej wbić. Wiem, że doprowadzę do klęski, nawet w karierze Rico, jeżeli tu zostanę. Dopóki pozostaję w Corrabach, będę zachowywać się grubiańsko i nienawistnie wobec ludzi, aż Rico całkiem wyjdzie z siebie. A więc powiedziałam mu o tym. Tego wieczoru, kiedy nikogo nie było w pobliżu powiedziałam mu: «Drogi Rico, wysłuchaj mnie uważnie. Nie mogę znieść tych ludzi. Jeżeli będziesz nalegał, żebym wytrzymała z nimi jeszcze przez tydzień, to albo się rozchoruję, albo zacznę obrażać ich, jak moja matka. Nie chcę zrobić ani jednego, ani drugiego». Rico: «Ależ kochanie, czy wszyscy są według ciebie niedoskonali?» Ja: «Mówię ci, jeżeli się stąd nie wyrwę, to po prostu stanę dęba, jak St Mawr. Nie mogę znieść tych ludzi». Kochane biedactwo, robi taką niewyraźną i zdenerwowaną minę. Wie, co mam na myśli, ponieważ poza tym, że jego próżność pozostaje zawsze mile przez nich połechtana, nienawidzi ich tak samo jak ja. Ale jego próżność jest dla niego najważniejszą sprawą. On: «Droga Lou, czy nie możesz zaczekać, aż wyzdrowieję, i będziemy mogli wyjechać do Tyrolu albo gdziekolwiek, by przełamać złą passę?» Ja: «Czy pojedziesz ze mną do Ameryki, na południowy wschód? Myślę, że to cudowny kraj». Zobaczyłam jego twarz rozbłyskującą nienawiścią, niemal groźną. On: «Tak gorliwie pragniesz mi wszystko zrujnować? Czy po to się z tobą ożeniłem? Czy robisz to z rozmysłem?» Ja: «Wszystko już legło dla mnie w gruzach. Mówię ci, że nie mogę znieść ludzi — twoich Flor, twoich Aspazji i twoich obiecujących młodych Anglików. Ostatecznie jestem Amerykanką, jak matka, i muszę wracać». On: «Ach, tak! A ja mam towarzyszyć ci jako część bagażu? Nalepka z numerem kajuty?» Ja: «Zrobisz, jak zechcesz, Rico». On: «Jak Boga 158 D. H. Lawrenc, kocham, droga Lou, pragnąłbym, żebyś robiła to, co zechcesz. Obawiam się jednak, że robisz to, czego chce pani Witt. Zawsze mówiono mi, że matka jest świętością». Ja: «Nie, kochany, chodzi tylko o to, że nie mogę znieść ludzi». On: (z warknięciem) «I przypuszczam, że zostałem wrzucony do tego samego worka, co LUDZIE!» A mówiąc to nie mijał się z prawdą. Przez chwilę żadne z nas nic nie mówiło. Wreszcie on, z zastanowieniem, powiedział: «Dobrze więc, moja droga. Ruszasz w podróż do kraju gwiazd i pasów, a ja zostaję tutaj i kontynuuję pracę. A kiedy już dosyć napatrzysz się na ich gwiazdy i dość już popróbujesz ich pasów, możesz wrócić i znów zająć miejsce u mojego boku. Na tym skończyliśmy. Mówi się, że ty i ja mamy ważne sprawy związane z naszymi posiadłościami w Teksasie — to tak świetnie brzmi — organizujemy więc w pośpiechu podróż do Stanów, jak to oni nazywają. Będę chciała wyjechać do Londynu na początku przyszłego tygodnia...". Pani Witt czytała ten długi list z satysfakcją. Sama miała jedno dziwne pragnienie: powrotu do Ameryki. Nie w tym rzecz, by idealizowała swój kraj rodzinny: tam była równie piekielnie zniecierpliwiona, co w Europie. Nie w tym rzecz, by pragnęła udać się do jakiejkolwiek oczekującej jej szczęśliwej krainy. Nie, w Ameryce również nie ustawałaby w złości i gniewie. Tam jednak byłaby w Ameryce, w swoim własnym kraju. I to było to, czego chciała. Wyciągnęła kawałek lichego papieru, wsuniętego w kopertę od Lou. Był to list od Lewisa, zupełnie ładnie napisany: „Lady Carrington, piszę, by powiedzieć pani i sir Henry'emu, iż myślę, że lepiej by było, gdybym zwolnił się z posady u was — co stałoby się z pożytkiem dla wszystkich. Jeżeli napisze pani do mnie i powie mi, co mam zrobić z St Mawrem, uczynię wszystko, co pani każe. Prze- DZIEWIGA I CYGAN 159 syłam serdeczne pozdrowienia dla lady Carrington i sir Henry'ego. Pozostaję Waszym uniżonym sługą — Morgan Lewis". Pani Witt odłożyła list i usiadła przy oknie. Miała dziwne uczucie — jakby jej dusza opuściła już swoje obecne regiony. Ciałem była tu, w Oxfordshire — lecz duchem odeszła gdzie indziej. Ogarnęła ją apatia. Z wysiłkiem otrząsnęła się z niej, aby napisać do swojego adwokata w Londynie, żeby uzyskał dla niej zwolnienie z jej angielskich zobowiązań. Następnie napisała do londyńskiego hotelu. Po raz pierwszy w życiu żałowała, że nie ma służącej, która by załatwiała za nią drobne sprawy. Przez całe życie miała zbyt wiele energii, by znieść obecność kogoś osobiście krzątającego się przy niej. Teraz dała za wygraną. Przeguby rąk miała odrętwiałe, zupełnie jak gdyby odcięto jej dopływ energii. Gdy zeszła na dół, powiedziano jej, że Lewis chciał z nią rozmawiać. Prawie nie widywała go od czasu przyjazdu do Merriton. — Mam list od lady Carrington, proszę pani. Powiada, że mam zabrać St Mawra do Londynu i tam na nią czekać. Ale mówi, że mam przyjść do pani po ostateczne polecenia. — Bardzo dobrze, Lewis. Za kilka dni udam się do Londynu. W tym tygodniu zainstalujesz St Mawra w pociągu i odstawisz go do miejskich stajni w Londynie. Przychodź do mnie, jeżeli tyko czegoś będziesz potrzebował. I nie mów o odejściu od mojej córki. Chcemy, żebyś pojechał z St Mawrem do Ameryki — z nami i z Phoenixem. — A pani koń? — Zostawię go tutaj, w Merriton. Dam go miss Atherton. — Bardzo dobrze, proszę pani! „Droga Córko! Będę w mojej dawnej kwaterze w Mayfair 160 D. H. Lawrence w następną sobotę i tego samego dnia zadzwonię do twojego domu, żeby się upewnić, czy wszystko przygotowano. Lewis załatwił sprawy z koleją; jutro rusza do miasta. Powód napisania przez niego listu był taki, że zapytałam go, czy miałby ochotę ożenić się ze mną, a on z emfazą odrzucił moją ofertę. Ale o tym sama ci opowiem. Ty i ja jesteśmy jak skryba i faryzeusz: nigdy nie mogłam napisać listu, a ty nigdy nie mogłaś skończyć go pisać...". „Najdroższa Mamo! Wietrzę w tym jakąś brawurową akcję, ale wiem, że nie ma sensu powtarzać: jak ty mogłaś? Zastanawiam się tylko, mimo wszystko, czy powinnaś myśleć o małżeństwie? Wiesz, kochana, że każdym swoim nerwem pragnę być pozostawiona sama sobie, z dala od tych wszystkich spraw. Tak bardzo rozumiem, czemu Jezus powiedział: Moli me tangere. Nie dotykaj mnie, jeszcze nie wstąpiłem do Ojca. Wszystko sprawiało mu tak wielki ból, męczyło go ponad wytrzymałość tak, iż nie mógł znieść dotknięcia, najmniejszego ludzkiego dotknięcia swego ciała. Czuję się tak samo. Z ledwością mogę znieść nawet Elenę, gdy podaje mi suknię. A jeżeli chodzi o mężczyznę — o, nie! Moli me tangere, hominel Jeszcze nie wstąpiłam do Ojca. Och, zostawcie mnie, zostawcie mnie samą! To tylko mogę wykrzyczeć światu. To dziwne, ale wyczuwam, że Phoenix rozumie, co czuję. Z takim wyczuciem pozostawia mnie w spokoju; niemal podsuwa mi mój azyl samotności albo przynajmniej go chroni. Jestem mu za to wdzięczna. Natomiast Rico odczuwa moją samotność jako coś w rodzaju swojej osobistej hańby. Chce przynajmniej mylącego pozoru bliskości. Ach, bliskość! Myśl o tym napełnia mnie bólem, a utrzymanie jej pozorów wyczerpuje mnie ponad siły istnienia. DZIEWICA I CYGAN 161 Tak, tęsknię za odjechaniem daleko na zachód, za odsunięciem się od świata martwego jak ten — w inne życie, w dolinę, do której życie nie miało jeszcze wstępu. Rico zapytał mnie: Co zrobicie z St Mawrem? Kiedy odpowiedziałam, że zabieramy go ze sobą, rzekł: «Och, corpus delictil» Co to ma oznaczać — nie wiem. Ale stał się sarkastyczny ponad miarę. — Zobaczymy się jutro". Lou przyjechała do miasta w martwym sezonie sierpnia, z pokojówką i Phoenixem. Jakże cudowny wydawał się jej Londyn pozbawiony całego jej towarzystwa. Własny domek tylko dla siebie, nie licząc gospodyni i pokojówki! To, że przebywała samotnie w mieście, było wspaniałe i sprawiło, że samo otoczenie nie wydawało się już tak upiorne. Wszystko, co wokół niej zaistniało, stawało się widmowe; nawet mały salonik był tylko duchem pokoju, należącym do umarłych, którzy niegdyś go używali, czy też do wszystkich pokoleń zmarłych, które powołały takie pokoje do istnienia, czyniąc je projekcją swoich osobliwych marzeń o życiu domowym. A teraz owe marzenia w jednej chwili wypaliły się w niej; zamarły jak blask lampy, która nagle zgasła. Ujrzała wówczas, jak jej jasny, delikatny pokoik z małą zieloną czarą z zielonego agatu, dwoma małymi porcelanowymi ptaszkami i miękkimi, zaokrąglonymi krzesłami nabiera widmowego wyglądu, niczym umeblowany pokój prezentowany w muzeum. Miała ochotę przytwierdzić na meblach tabliczki: klubowa kanapa lady Louise Carrington, po raz ostatni używana w sierpniu 1923 roku. Nie dla dobra przyszłych pokoleń, lecz po to, by przenieść swoje własne „ja" w inny świat, w inne królestwo bytu. Mój dom, mój dom, mój dom; jak mogłam kiedykolwiek dokładać do niego tylu starań! powtarzała sobie. Był jak '1—Dziewica i cygan 162 D. H. Lawrence jeden z jej starych kapeluszy, który nagle odkryła niedbale porzucony w starym pudle. I to wówczas, o, zgrozo — jeden z najmodniejszych. Pojawił się z wizytą Lewis; siadł na jej delikatnym fioł-koworóżowym krzesełku, mając stopy na miękkim starym dywanie z Turkiestanu — a ona po prostu nie mogła się nadziwić. Jak zwykle miał na sobie skórzane getry, bryczesy khaki i wyblakłą niebieską koszulę. Lecz przystrzygł włosy i brodę; był zadbany. W zarysie jego postaci dostrzegało się pewną subtelność; rodzaj delikatnej aury — co sprawiało, że w atmosferze tego niemal jedwabistego, orientalnego pokoju nie wydawał się, pomimo grubych butów, ani całkiem prostacki, ani szorstki. To on raczej nadawał azjatyckiemu, zmysłowemu przepychowi starych, białych chińskich porcelanowych figurek pozór znużenia. Czym jest piękno? — zapytywała samą siebie. Cały ten orientalny przepych był dla niej jak zwiędłe kwiaty, które czas już najwyższy wyrzucić. Lou była w stanie pojąć w tym momencie klęskę, jaką poniosła jej matka, pragnąc go poślubić. Doceniła jego niezależność i jego zgodę na wyroki losu, na które inni nie mogą przystać. W głębi duszy przyjmował takie wyroki losu, które przydawały mu atrybutów wieczności. Nie dbał o osoby, ludzi, nawet o wydarzenia. Na swój własny, osobliwy sposób był arystokratą, nieprzystępnym w swojej arysto- kratyczności. Było to jednak szlachectwo niewidzialnych potęg i większych wpływów, nie mających nic wspólnego ze społeczeństwem ludzkim. — Nie chcesz przecież zostawić St Mawra, prawda? — zapytała go Lou. — Nie chcesz przecież zwolnić się tak, jak mówiłeś, prawda? Mierzył ją poważnym spojrzeniem jasnoszarych oczu; nie odpowiadał, nie wiedząc, co powiedzieć. DZIEWICA I CYGAN 163 — Matka mówiła mi o tym, co ci proponowała. Ale nie nia żalu — powiada, że miałeś całkowite prawo tak postąpić. Żywi dla Ciebie prawdziwe uczucia. Ale nie możemy pozwolić by uczucia skłaniały nas do działań pozostających poza sferą naszych możliwości, prawda? To odbiera wszystkiemu realność. Ale pojedziesz z nami do Ameryki, wraz z St Mawrem, co? Jesteś nam niezbędny. — Nie chcę się czuć skrępowany — odparł. — Nie trzeba. — Uśmiechnęła się. — Sama nie znoszę sztucznych sytuacji. Czuję, że nie mogę już ich więcej znieść. A większość małżeństw to właśnie sztuczne sytuacje. Ale skoro już pozbędziemy się całej przesady — to lubisz przecież przebywać z moją matką i ze mną? — Tak, lubię. I lubię także panią Witt. Ale nie... — Wiem. Nie będzie już nic, co... — Widzi pani, lady Carrington — powiedział z pewnym uniesieniem — nie jestem z natury mężczyzną skłonnym do ożenku. I czułbym się, jak gdybym kupczył samym sobą. — Zgoda! Czemu jednak sądzisz, że nie jesteś mężczyzną skłonnym do ożenku? — Ja! Nie czuję się sobą, odkąd zacząłem być z kobietami. — mówił ściszonym głosem, przyglądając się swoim rękom. — Czuję się sponiewierany. Wolę już przestawać sam ze sobą. Ponieważ — tu uniósł głowę z błyskiem w oczach — kobiety, one chcą tylko doprowadzić cię do uległości, przez co czują się wszechmocne, a ty czujesz się mały. — Czy nie lubisz czuć się mały? — Lou uśmiechnęła się. —• I nie chcesz doprowadzić ich do uległości wobec ciebie? — Ja nie — powiedział. — Nie chcę niczego. Nic nie chcę. 164 D. H. Lawrence — Biedna mama! — westchnęła Lou. — Myśli, że jeżeli mężczyzna zrobił na niej wrażenie, to musi to zaowocować małżeństwem albo czymś w tym stylu. Z pewnością popełnia błąd. Myślę, że ty, Phoenix, matka i ja możemy żyć gdzieś w odludnym, dzikim miejscu i dobrze ułożyć sobie życie — dopóki nie będziemy mieszać w to małżeństwa, miłości i temu podobnych rzeczy. Wydaje mi się, że w dziesiejszych czasach mężczyźni i kobiety ranią się wzajemnie do tego stopnia, że lepiej by było, gdyby trzymali się od siebie z daleka — dopóki znów nie nauczą się wzajemnej subtelności. Teraz każde z nich wyłącznie walczy o jego lub jej własne sprawy — pod przykrywką czułości. — Drogi mój! — Kochanie! — Och, najmilsza! — zakpił Lewis, z lekkim uśmieszkiem radosnej pogardy. — Właśnie tak. Ludzie zawsze mówią: najdroższy! wtedy, kiedy najbardziej nienawidzą. Lewis potaknął, patrząc na nią z nieoczekiwanym, posępnym przygnębieniem. Jego usta nabrały dziwnie gorzkiego wyrazu. Pomimo to pozostał nadal milczący i nieobecny. Nadeszła gospodyni, by zaanonsować Szacowną Laurę Ridley. To podziałało na Lou jak policzek. Podniosła się szybko; Lewis powstał również i ruszył ku wyjściu. — Lewis, proszę, nie odchodź — powiedziała, i w tyi momencie Laura Ridley pojawiła się w drzwiach. Była kobietą o kilka lat starszą od Lou, lecz wyglądała młodziej. Z jej świeżą cerą, niepewnym zachowaniem i wijącymi się włosami można ją było wziąć za nieśmiałą, dwudziestodwuletnią dziewczynę. — Halo! — zawołała nowo przybyła. — No proszę, a więc wróciłaś! Widziałam cię na Paddington. DZIEWICA I CYGAN 165 Te bystre oczy potrafiły dostrzec wszystko. — Sądziłam, że wszyscy wyjechali z miasta — rzekła Lou. — A to jest pan Lewis. Laura skinęła mu nieznacznie głową, po czym przysiadła na skraju krzesła. — Nie — odparła. — Pojechałam do Irlandii, do przyjaciół, ale wróciłam. Wolę Londyn, kiedy mogę być tu mniej lub bardziej sama. Pomyślałam sobie, że wpadnę na chwilę, zanim znowu wyjedziesz. Do Szkocji, co? — Nie. Mama i ja jedziemy do Ameryki. — Do Ameryki! A ja myślałam, że to miała być Szkocja. — Owszem. Ale musimy nagle wyjechać do Ameryki. — Rozumiem! A co z Rico? — Zostaje w Shropshire. Nie słyszałaś o jego wypadku? I Lou zdała krótką relację. — Ależ to okropne! — oburzyła się Laura. — Słuchaj! Ja wiedziałam o tym! Miałam przeczucie, kiedy tylko zobaczyłam tego konia. Mieliśmy konia, który zabił człowieka — i wtedy mój ojciec pozbył się go. Ale ten nasz, to była klacz. A twój — to chłopiec. — Chyba raczej dojrzały mężczyzna. — Tak, oczywiście, pamiętam. Ależ to straszne! Nie będziesz chyba jeździć po Row? Swoją drogą, okropni ludzie tam dziś jeżdżą. No, po prostu okropni! Ludzie są naprawdę potworni; słowo daję, kiedy widzę, jak w deszczowy dzień konie przechodzą przez Hyde Park Corner i walą się na ten śliski bruk, rozbijając czaszki swoim jeźdźcom...! Nie żartuję! Była żądna szczegółów na temat Rico. — Och, myślę, że zobaczę się z nim, kiedy wróci — powiedziała. — Ale tak mi przykro, że wyjeżdżasz. Będzie 166 D. H. Lawrence mi ciebie brakowało. Choć pewnie długo nie zabawisz w Ameryce. Nikt tam nie zostaje dłużej, niż jest to konieczne. — Myślę o pozostaniu tam przynajmniej przez okres zimy — oświadczyła Lou. — Och, przez całą zimę! Tak długo? Tak mi przykro to słyszeć. Jesteś jedną z niewielu, bardzo niewielu osób, z którymi można naprawdę szczerze porozmawiać. Niesłychane — nieprawdaż? — jak niewielu jest naprawdę szczerych ludzi! I stają się coraz to rzadsi i rzadsi. Spędziłam dwa tygodnie ze swoimi znajomymi — z czego tydzień przeleżałam w łóżku. To było zupełnie straszne. Oni naprawdę usiłują cię wykończyć, serio! Tylko dlatego że nie chcesz być jak oni, i grać w ich grę. Odmówiłam po pro-stwu i odjechałam. — Ale z drugiej strony nie możesz tak całkowicie się odcinać — powiedziała Lou. — Tak, sądzę, że nie. Trzeba się z kimś widywać. Na szczęście ma się kilku artystów za przyjaciół. Tak czy owak to jedni prawdziwi ludzie... — Zerknęła badawczo na Lewisa i z lekkim, bezczelnym elfowatym uśmiechem na dziewiczej buzi zapytała: — Czy jesteś artystą? — Nie, proszę pani — odpowiedział. — Jestem stajennym. — Ach, tak. — Zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. — Lewis jest opiekunem St Mawra. — Och, ten koń! Straszny koń! — Zamilkła na moment, a potem, znów zwróciła się ku Lewisowi z owym z lekka protekcjonalnym, z lekka zuchwałym, z lekka zalotnym uśmieszkiem. — Nie boisz się go? — zapytała. — Nie, proszę pani. DZIEWICA I CYGAN 167 — Naprawdę nie? I zawsze go ujeżdżasz? — Przeważnie. On mnie zna. — No tak! Tak myślałam. — Znów zmierzyła go spojrzeniem i odwróciła się do Lou. — Co malowałaś ostatnio? — zapytała Lou. Laura była niezłą malarką. — Och, prawie nic. Zupełnie nie byłam w stanie pracować. Mam teraz jeden ze swoich złych okresów. W tym momencie Lewis wstał i spojrzał na Lou. — w porządku — powiedziała. — Przyjdź po lunchu, to skończymy omawiać sprawy. Laura powiodła spojrzeniem w ślad za wysuwającym się z pokoju mężczyzną, jak gdyby jej oczy były świderkami, zdolnymi przewiercić się do tajemnicy. W trakcie rozmowy rzuciła: — Cóż to za dziwny mały mężczyzna! — Który? — Stajenny, który tu przed chwilą był. Bardzo dziwny! Takie osobliwe spojrzenie. Nie zdziwiłabym się, gdyby miał zdolności psychiczne. — Jakiego rodzaju zdolności psychiczne? — spytała Lou. — Zdolność widzenia rzeczy. I hipnotyczne również. — Czemu tak sądzisz? — Takie wywołuje we mnie odczucia. Bardzo dziwny! Możliwe, że hipnotyzuje konia. A swoją drogą, czy zostawisz konia tutaj, w stajni? — Nie, zabieram go do Ameryki. — Zabierasz go do Ameryki! To niesamowite! — To pomysł matki. Uważa, że mógłby mieć wartość jako ogier rozpłodowy na rancho. Wiesz, nadal jesteśmy zainteresowane rancho w Teksasie. — Rozumiem! Tak, zapewne mógłby się doskonale przy- 168 D. H. Lawrence czynić do ulepszenia rasy tamtejszych koni. Mój ojciec ma kilka bardzo pięknych hunterów. To doprawdy haniebne, że nigdy nie da mi się przejechać! — Dlaczego? — Ponieważ my, dziewczyny, nic w jego pojęciu nie znaczymy. A więc zabierasz konia do Ameryki! Z tym małym facetem? — Tak. St Mawr z trudnością da sobą powodować bez niego. — Jasne! J-a-a-sne! Tylko ty, pani Witt i ten mały facet. Jestem pewna, że dopatrzysz się w nim zdolności psychicznych. — Obawiam się, że nie jestem zbyt wprawna w odkrywaniu tajemnic — powiedziała Lou. — Nie? Chyba rzeczywiście nie. Ja jestem. Mam smy-kałkę. Jak gdybym wyczuwała przez skórę. Koń jest więc tutaj, tak? Jak sądzisz, kiedy odpłyniesz? — Mama szuka statku handlowego, który będzie płynął do Galvosto w Teksasie i zabierze nas razem z koniem. Zna ludzi, którzy znajdą coś odpowiedniego. Ale trzeba na to czasu. — O ileż bardziej przyjemnie jest podróżować w ten sposób, a nie na jednym z tych wielkich liniowców! Och, jakie one są okropne! Jakie parweniuszowskie! Pływające pałace — tak je nazywają! Słowo daję, ludzie w pałacach! Tak, rzekłabym, że to dużo przyjemniejszy sposób podróżowania — na statku handlowym. Laura chciała pójść do miejskich stajni, by zobaczyć St Mawra. Obie panie wyszły razem. St Mawr stał w boksie, jak zwykle ożywiony i napięty. — Tak! — powiedziała Laura Ridley z lekkim przyde-chem. — Tak! Ależ on piękny. Te wspaniałe nogi! — Obmacywała go świdrującym spojrzeniem swoich bystrych oczu. DZIEWICA I CYGAN 169 — Niemal szkoda wypuszczać go z Anglii. Uważam, że potrzebna nam jest krew z jego doskonałej krwi. A jakie oko! Ma coś w oczach, daję słowo! — Nie zauważyłam, żeby był złośliwy — rzekła Lou. — Nie zauważyłaś! — Laura wymawiała słowa z lekkim świstem, co nadawało jej wypowiedziom ton arystokratycznej bezdyskusyjności, działającej Lou na nerwy. — Wygląda mi na złośliwego! — Nie jest podły. Nigdy nie wyrządzi ci żadnej podłości. — Och, podły! Tego nie powiedziałam. Nie! Przyznaję, że daje mi uczciwe ostrzeżenie. Jego oczy mówią: strzeż się! Ależ on jest piękny, naprawdę! — Lou mogła zrozumieć ten szczególny rodzaj nabożnej czci dla szlachetnej rasy i pokazowego wyglądu. Jej osobiście zależało wyłącznie na samym koniu, na jego prawdziwej naturze. — Czy to nie zadziwiające? — mówiła dalej Laura — że nigdy nie udaje się wyhodować zwierzęcia, które by w sposób naprawdę doskonały spełniało wszystkie wymogi? Zawsze coś jest nie w porządku, czegoś brak. Czemu tak jest? — Nie wiem — odparła Lou. Nie była w stanie temu dłużej podołać. I była zadowolona, gdy Laura sobie poszła. Dni mijały z wolna i spokojnie; grono znajomych Lou było prawie nieobecne w Londynie. Pani Witt zajęła się załatwianiem wszelkiego rodzaju dokumentów i zezwoleń — ileż miała z tym zachodu! W jej oku ciągle tlił się płomień walki. Ale wokół ust błąkał się napięty, ponury wyraz. Nie dawało to spokoju Lou. Obie kobiety pragnęły wyjazdu; czuły, że są już nieobecne duchem, a pozostawanie na miejscu tylko ciałem było męczące. Wreszcie wszystko przygotowano: czekały tylko na telegram, zawiadamiający, kiedy statek handlowy gotowy bę- 170 D. H. Lawrence dzie do odpłynięcia. Kufry stały już w ładowni, jak wielkie kamienie, zatrzaśnięte na wieczność. Dom w Westmin-ster sprawiał już wrażenie pustej skorupy. Rico pisał i telegrafował, pełen troski. Więcej było jednak w tym wszystkim poczucia konieczności dokonania niezbędnych starań niż autentycznego zatroskania. Przysłano telegram; statek był gotowy do odpłynięcia. — No, już! — oznajmiła pani Witt, jak gdyby to był wyrok śmierci. — Dlaczego tak źle wyglądasz, mamo? — Czuję, że nie mam już w sobie uncji energii. — Ale to dziwne u ciebie, mamo. Może jesteś chora? — Nie, Louise. Po prostu tak się czuję: jak gdybym nie miała już w sobie nawet uncji energii. — Poczujesz się znów sobą, gdy już tam będziemy. — Może. Ostatecznie została tylko kwestia posłużenia się telefonem. Bagażowi z hotelu, tragarze na dworcu i taksówkarze zadbali o resztę. Dzień był szary, chmurny, nawet chłodny. Matka z córką siedziały w zimnym wagonie pierwszej klasy, patrząc, jak umyka w tył wiejski krajobraz małego Hampshire; sprawiał na obu wrażenie czegoś ciasnego, starego i nierealnego; przemijał jak sen, którego tylko zarysy zostają w podświadomości. Jesień! To była jesień? Drzewa? Pola? Łąki? Chyba tylko zblakłe, rozmyte kontury snu, nie wypełnione żadną treścią. W Southampton padało; zamęt panował dopóty, dopóki nie wstąpiły na czysty pokład statku i nie zostały powitane przez czystego młodego kapitana, całkiem życzliwego, całkiem kulturalnego. Jednak pani Witt ledwie zaszczyciła go spojrzeniem; szybko zeszła do swojej kabiny i położyła się na koi. DZIEWICA I CYGAN 171 Leżąc tak w odosobnieniu, słyszała, jak uruchomiono silniki; podróż się zaczęła. Lecz nie ruszyła się. Patrzyła na chmury i deszcz i nie chciała, by jej przeszkadzano. Lou jadła lunch z młodym kapitanem i czuła, że powinna zachowywać się kokieteryjnie. Młody człowiek był tak kulturalny i ugrzeczniony. A ona tak pragnęła być sama. Później usiadła na pokładzie i zobaczyła, jak wyspa Wight przesuwa się niewyraźnie za zasłoną deszczu. Nie wiedziała, że to była wyspa Wight. Dla niej stanowiła tylko ostatni odłamek Wysp Brytyjskich. Patrzyła, jak niknie w oddali, a wraz z nim jej życie, oddalające się niby zgęstek cienia w mgiełkę nicości. Nie odczuwała w związku z nim żadnych wzruszeń, żadnych — ani w związku z Rico, ani ze swoim domem w Londynie, z niczym. Szara zasłona deszczowego pyłu, która unicestwiała wszystko, i Lou, pozbawiona wszelkich odczuć. Wpłynęli na kanał i poczuli powolne falowanie morza. Już po chwili spod chmur powiał lekki wiatr. Niebo zaczęło się oczyszczać. Do popołudnia nad przetaczającymi się niebieskimi wodami rozpostarł się błękit lata. I już wkrótce, gdy statek wziął kurs na Santander, pojawiły się brzegi Francji; skały skrzyły się jak w bajkowym świecie. Bajkowy świat! A za nim Paryż po wojnie, który Lou znała aż nadto dobrze, który tak przeraźliwie ją przygnębiał. Tak jak i powojenne Monte Carlo; Riviera przygnębiająca jeszcze bardziej niż Paryż. Nie, nikt nie musi dobijać do brzegu, nawet gdyby były to wybrzeża bajkowej krainy. Chyba że chce w pięć minut znaleźć się na stacji kolei, w „centrum cywilizowanego świata". Pani Witt nienawidziła morza i z reguły niemal cały czas trwania rejsu spędzała na koi. Była tam i teraz — milcząca, zamknięta w sobie jak w zatrzaśniętej stalowej pułapce, jak we własnym grobie. Nawet nie czytała. Po prostu 172 D. H. Lawrence leżała i spoglądała w przesuwające się niebo. Nie pozostawało nic innego, tylko zostawić ją w spokoju. Lewis i Phoenix wystawali przy relingu i obserwowali wszystko. Albo schodzili, by doglądać St Mawra. Albo stali, rozmawiając, pod drzwiami kabiny radiotelegrafisty. Lou błagała kapitana, by przydzielił im jakąś robotę. Dziwne, nierealne uczucie przemijania, jakiego doznaje się na statku, płynącym przez ociężały, szary Atlantyk. Pogoda była raczej zła. I Lou czuła, tak jak i czuła to przedtem, że ten szary, przypominający wilka, bezwzględny ocean nienawidzi ludzi, statków i ich czarnych od dymu tras. Ciężkie, szare fale, nisko przelewające się chmury, deszcz, niesamowite, żółte wieczory z ostatnimi przebłyskami słońca — i tak całymi dniami, dopóki nie przesunęli się ku południowi, wpadając w prąd zachodni. Wówczas zaczęli mieć błękitne niebo i błękitną wodę. Podążać na Południe! Zawsze podążać na Południe, jak najdalej od arktycznego piekła. To było instynktem Lou. Wynieść się z lęgnącej się pod niskimi chmurami szarości, deszczu, kłębów leniwie padającego śniegu. Nie zobaczyć więcej błota, deszczu i śniegów północnej zimy; nigdy więcej nie doznać idealistycznej presji nawróconej na wiarę chrześcijańską dziś już niewierzącej Północy. Gdy zbliżali się do Hawany i woda nocami skrzyła się od fosforu, a latające ryby opadały jak jasne krople wody, odrywające się od potężnych fal — ślizgaczy, Pani Witt ukazała się ponownie. Twarz jej ciągle jeszcze miała ów milczący, grobowy wyraz. Mimo to krążyła po pokładzie, przejawiając przynajmniej szczątkowe zainteresowanie sprawami innymi niż jej własne. Tu, na morzu ledwie pamiętała o istnieniu St Mawra, Lewisa czy ????????. Miała niezbyt nawet wyraźną świadomość istnienia Lou. Oczywiście wszystko to miało powrócić w momencie zejścia na ląd. DZIEWICA I CYGAN 173 Wyłowili się w gorącym blasku słońca z błękitnego, och, jak błękitnego morza, poniżej zamku na nabrzeżu Hawany. Dużo było wyładowywania — ale to już była Ameryka. Pani Witt została wraz z Lou niezwłocznie wysadzona na ląd. Wynajęły samochód i natychmiast pojechały na wielki bulwar w centrum Hawany. Tam zobaczyły długi rząd taksówek; wszystkie ustawione były w szyku i gotowe do zabrania kilku setek amerykańskich turystów na kolejną przejażdżkę. Bo byli tam turyści; każdy miał na płaszczu plakietkę na wypadek, gdyby się zagubił. — Tak się wczoraj w nocy popili — powiedział szofer po hiszpańsku — że policjanci znajdowali ich leżących przy drodze, odwracali, patrzyli na plakietkę — i hop! — taszczyli do hotelu. — Wyszczerzył zęby w sardonicznym uśmiechu. Lou i jej matka jadły lunch w Hotel d'Angleterre; pani Witt przyglądała się z osłupieniem, jak para rodaków — otyły człowiek sukcesu i jego małżonka — zachowuje się przy obiedzie za granicą. Zamówili koktajle, potem langustę oraz butelkę reńskiego wina, potem butelkę szampana, a potem pół butelki portwajnu. W końcu, gdy doszło do likierów, pani Witt zerwała się w pośpiechu. Gdyż człowiek sukcesu i jego małżonka kontynuowali upijanie się z jakąś konsekwentną premedytacją, najwyraźniej niczym się nie delektując, a tylko powtarzając sobie: „Teraz pijemy wino reńskie!", „Teraz pijemy szampana rocznik 1912!". „Eh! Prohibicjo! Nie będziesz miała żadnej władzy nade mną!" Ich twarze stawały się coraz to bardziej i bardziej błyszczące. Pani Witt uciekła, bojąc się tego hawańskiego skandalu. Lecz nic nie powiedziała. Po południu pojechały samochodem poza miasto, by obejrzeć wielkie ogrody piwne i nowe willowe przedmieścia; potem przejechały polnymi drogami przez stare, podupadające plantacje drzew palmowych. Na jednej z dróg spotkały pięć- 174 D. H. Lawrence dziesiąt aut z dwiema setkami turystów; wszyscy mieli plakietki na piersiach i zadowolenie z siebie na twarzach. Pani Witt patrzyła w ponurym milczeniu. — Plus ca change, plus c'est la ???? chose* — powiedziała Lou ze złośliwym uśmieszkiem. — on riest pas ????? ici**, mamo. — Wiem o tym — odparła pani Witt. Wszystkie nadmorskie hotele były zamknięte — nie zaczął się jeszcze „sezon". Dopiero od listopada. A wtedy? No jakże, wtedy Hawana staje się amerykańskim miastem w pełnym rozkwicie zielonego listowia dolarów. Zielony liść amerykańskiej prosperity, urywający się lekkomyślnie z każdej wędrownej gałązki turystów, nad tym miastem słońca i alkoholu. Zielone liście, rozwinięte w Pittsburgu i w Chicago, sypiące się zimowym gradem na Hawanę. Matka i córka raz jeszcze wypiły herbatę w kąciku hotelu Angleterre i powróciły na statek. Zatoka Meksykańska, z ułudnymi wyspami na południu, była błękitna i falująca. Wielkie morświny przewalały się i skakały, pędząc w przezroczystej wodzie przed dziobem statku; zanurkowawszy, płynęły równo i z tak doskonałą precyzją, że czubek stępki stykał się z czubkami ich ogonów. Potem obracały się i wyskakiwały korkociągiem, pokazując w przelocie brzuchy. Cudownie! Cudowne piękno rzeczy naturalnych i dzikich; fascynacja nimi! Okropność nienaturalnego życia człowieka, jego cywilizacji usypanej w stosy rupieci. Latające ryby wypryskiwały z morza w srebrzystych, lśniących rozbryzgach. Spowita u góry i dołu w błękit zato- * franc: „Im bardziej to się zmienia, tym bardziej pozostaje tym samym". * „Tu nie jest lepiej". DZIEWICA I CYGAN 175 ka sprawiała wrażenie milczącego, pustego i wiecznego obszaru, do którego człowiek nigdy nie dotarł. A Lou znów zafascynowała wyjątkowa uroda wszechświata. I oto wstrząs! Była wraz z matką w hotelu pierwszej klasy; dzwoniły z pokoju po boya i wodę z lodem. I wkrótce już siedziały w Pullmanie, jadąc do San Antonio. To była Ameryka, to był Teksas. Były na swoim rancho, na wielkiej, po jesiennemu żółtej równinie, pod przepastnym niebem. I wreszcie z ogromnego gorącego nieba, z gorącej, szerokiej, czerwonej ziemi wyłoniło się coś nowego; coś jeszcze nie zużytego. Lou poczuła się radośnie. Byli tam Teksańczycy, ludzie wysocy, o blond włosach, naiwnie pogodni, naiwnie, po dziecięcemu bezpośredni — jak gdyby fakt, że nigdy przedtem się ich nie widziało, nie miał żadnego znaczenia, skoro można było spędzić swoje życie razem, w jednym miejscu ze wszystkimi, i nic przed nikim nie mogło się ukryć. Jeden pokój, będący zwyczajną izbą świata, w której wszyscy żyjemy. Dziwna, prostolinijna pogoda ducha, wypełniająca niejako próżnię kompletnej niemożności porozumienia. I wyruszyli w drogę swoimi wozami — a były to przeważnie wysoko osadzone Fordy — przesuwając się z turkotem po czerwonych szlakach, wiodących wśród żółtych słoneczników, przywiędłych traw czy suchej bawełny — coraz to dalej i dalej, ku ogromnym odległościom, rodośnie wznosząc kurz pośpiechu. Wprawiło to Lou w rodzaj obojętnego zdumienia, lecz pozostawiło w stanie rozbawienia, a nie depresji. Ucisk dawnych napięć emocji i uczciwości własnej tutaj zelżał nagle, jakby nagłym obrotem rozluźnione zostały śruby. Uczciwość Teksańczyków nie miała większej wagi niż znaczek pocztowy — nawet jeżeli w danym momencie robiła wrażenie serdeczności. Ci z pozoru dziecinni ludzie mieli w sobie pewną dozę wewnętrznej lekkomyślności, a nawet 176 D. H. Lawrence stoicyzmu,. co nie rodziło zobowiązań. Mogli sprawiać wrażenie dziecinnych, lecz w rzeczywistości po stoicku polegali tylko na sobie. Zupełnie inaczej niż w Anglii, gdzie każdy człowiek tylko czekał, by zrzucić swój ciężar na drugiego. St Mawr dopłynął bezpiecznie; był trochę oszołomiony. Teksańczycy przyglądali mu się uważnie, nagle oniemieli, jak zawsze na widok czegoś doskonałego i pięknego. W tym kraju wielkich, otwartych przestrzeni był właściwie zbyt piękny, zbyt doskonały. Długonogie konie teksaskie noszące swoje wyrafinowane siodła wyglądały tu dużo bardziej naturalnie. Nawet St Mawr sam czuł się tu dziwnie, jak gdyby w tym prostym otoczeniu pozostał nagi i odosobniony. Może jak klejnot wśród kamieni, może jak perła rzucona przed wieprze. Lecz świnie nie są głupie. Odróżnią perłę pośród ziaren kukurydzy, a ziarna kukurydzy pośród pereł. I wiedzą, czego chcą. Jeżeli pereł — to pereł; choć przede wszystkim pożądają kukurydzy. Co znaczy, że mają dobre wyczucie. Owszem, uderzyły ich zalety St Mawra. Tylko albo uderzenie było zbyt słabe, albo też gruba skóra tego kraju nie odczuła go zbytnio. Dosiadł go człowiek z rancho — zarzucił mu po prostu na grzbiet miękko wyprawioną skórę, wskoczył nań i pognał czerwonym szlakiem, w gorącym, dusznym upale, okrywając pyłem żółtość wysokich, dzikich słoneczników. Wrócili w tumanie kurzu i mężczyzna zsunął się na ziemię. — Z dobrej gliny jest, to pewne! — powiedział. A koń zdawał się być zadowolony z tak szorstkiego traktowania. Lewis przyglądał się temu ze zdumieniem i z odrobiną zazdrości. Lou i jej matka pozostały na rancho przez cały następny dzień. Wszystko było takie dziwne i takie prymitywne, takie szorstkie i tak nic nie znaczące. Lou nie mogła się po- DZIEWICA I CYGAN 177 godzić z myślą, że wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia. Rzeczywistość bez żadnych korzeni. Pod powierzchnią nie ukrywała się świadomość i nic nie było przeniknięte znaczeniem — poza oczywistością, porażającą oczywistością. Jak gdyby życie odtwarzało się w lustrze. Na pierwszy rzut oka wszystko było wściekle żywotne; dalej jednak istniała wyłącznie pustka. Albo jak w kinie — płaskie postacie ludzkie w każdym szczególe, lecz pozbawione materii rzeczywistości. Z terkotem przesuwały się klatki kolejnych rozmów, emocji, działań — płaskich, bez głębi, bez żadnej głębszej świadomości. Tak to postrzegała. Można było tak przewijać się ze snu w sen, z urojenia w urojenie. Skoro jednak teksaskie życie nie miało ani wnętrzności, ani żywotnych organów, to nie powinno przynajmniej wysysać cudzych soków. O tyle było to lepsze niż w Europie. Lewis był milczący i raczej urażony. St Mawr robił już awanse długonogiej, łabędzioszyjej, lśniącogrzywej klaczy bossa. A boss był zadowolony. Co za świat! Pani Witt złośliwie wszystko obserwowała, lecz nie udało się jej w nic włączyć. Lou była nieco przerażona pustką wszystkiego i dziwacznym, urojonym zakłopotaniem. Ci kowboje, skrępowani w tym samym stopniu, co Rico, lecz o wiele bardziej sentymentalni, wewnętrznie nierealni, nieistotni. Kowboje, którzy przeganiali swoje krowy, siedząc w czarnych Fordach, z zakłopotaniem dostrzegający, jak lady Carrington ciągnie ku nim, tak jak eleganckie młode damy ze Wschodniego Wybrzeża ciągną ku szlachetnym kowbojom z filmów czy z książek Zane Greya. To była psychologia rodem z filmu. Jednocześnie ci chłopcy prowadzili twarde, bardzo twarde życie, często pełne niebezpieczeństw i potworności. Tym 12 — Dziewica i cygan 178 D. H. Lawrence niemniej byli jedynie obdarzonymi świadomością bohaterami z filmów. Sam boss, mężczyzna mający ponad czterdziestkę, wysoki, szczupły, obdarzony całkiem sporym ładunkiem sprężystej energii, demonstrował wobec niej silny, milczący charakter, powołany do życia wyłącznie na użytek własnych wyobrażeń o filmie, w którym grał dla niej, i o wrażeniu, jakie miał na niej wywrzeć. Tacy byli oni wszyscy — podkolorowani, jak z okładki książek Zane Greya, żyjących w zwierciadle. Swojego rodzaju zdjęcie, na którym utrwalili kogoś innego. Jednocześnie z całą energią, odwagą i stoickim uporem załatwiali swoje sprawy, wychodząc zwycięsko ze wszystkich prób, którym musieli zostać poddani. Napełniało to Lou głębokim zdumieniem. I w obliczu tego dziwacznego, radosnego lustrzanego wizerunku życia, odbitego w tanim, cokolwiek by powiedzieć, lusterku, Anglia zaczęła się jej znów wydawać prawdziwa. Nieodmiennie musiało to nasunąć jej myśli o niedawnym tam pobycie. I, o Boże, ten kraj też nie był prawdziwy — choć w innym, zatruwającym umysł sensie. Co więc było prawdziwe? Co na tym świecie było prawdziwe? Jej matka wycofała się w obojętność i stała się nieprzystępna. Phoenbc czując się mniej więcej swojsko nabrał nieco werwy i pewności siebie. Lewis był jakby przytłoczony ogólną pustką, brakiem skupienia. A St Mawr nieomal niewolniczo deptał po piętach długonogiej teksaskiej karej klaczy bossa. Co, na litość Boską, można było z tego mieć dla siebie? Wkrótce już nie mogła znieść tej projekcji filmu o życiu, napędzanej mechaniczną energią „mienia się dobrze", rozumianego jako robienie pieniędzy, mających zapewnić powodzenie spektaklowi. Mistyczny obowiązek „mienia się do- DZIEWICA I CYGAN 179 brze" rozumiany był jako chwalebny proceder spłaty przez farmę odsetek z tytułu przedsięwzięć, dokonywanych na rzecz „właścicieli". Lou sama była jednym z nich — a odsetki należały się jej z woli ojca. Właśnie te pieniądze wydała na zakup St Mawra i urządzenie domu w Westminster. Istniał również mistyczny obowiązek mienia „dobrego Samopoczucia". Każdy musiał mieć „dobre samopoczucie". Każdy musiał „mieć się dobrze, świetnie!" „Jak się pani ma w tak piękny poranek, pani Lotham?" — „Doprawdy świetnie!" „Dobrze się pani tutaj czuje, nieprawdaż, lady Car-rington?" — „Świetnie!" Lou wymawiała to z niezmiernie radosnym przekonaniem. To był zupełny Coue!* — Czy długo tutaj zostaniemy, mamo? — zapytała. — Ani dnia dłużej, jeżeli nie zechcesz. Jestem tutaj wyłącznie ze względu na ciebie. — To wyjedźmy, mamo. Zostawiły St Mawra z Lewisem. Phoenix chciał jechać. Pojechali więc samochodem do San Antonio, wsiadły w Pull-mana i dotarły aż do El Paso. Tam zmieniły zamiar i postanowiły jechać na północ. Santa Fe powinno być choć trochę bardziej „strawne". Poza tym pani Witt miała tam znajomych. W Santa Fe trafiły na zakończenie fiesty: Indianie, Meksykanie i artyści kończyli właśnie pracę nad ściąganiem do miasta turystów i wprawianiem ich w radosny nastrój. Witaj Szanowny Turysto! — głosił napis na wielkiej tablicy przy wjeździe do Santa Fe. Dziękujemy Ci, Szanowny Turysto! — głosił napis po przeciwnej stronie, tuż za miastem. — Plus ca change... — zaczęła Lou. *' Emile Coue (1857-1926) — psychoterapeuta francuski, propagator autosugestii. Zalecał pacjentom powtarzanie: „Co dzień i pod każdym względem czuję się lepiej i lepiej". 180 D. H. Lawrence — Ca ne change jamais* — chyba że na gorsze — dorzuciła pani Witt, jak wystrzał z pistoletu. A Lou zachowała spokój, westchnąwszy do siebie w myśli: Witamy Również Panie Turystki/ Przez następne dni nie można było wydobyć słowa z pani Witt. Natomiast Phoenix stał się nieomal gadatliwy. Zatrzymywały się przejazdem w Santa Fe, w czystym, wygodnym „domowym" hoteliku, gdzie „każdy pokój miał swoją łazienkę" — nieskazitelną, białą, z bardzo gorącą wodą przez całą dobę. Turyści i podróżujący ludzie interesu siedzieli w niewielkim salonie na dole, a wszyscy żyli w lustrze! I, oczywiście, wiedzieli wszystko o lady Carring-ton. W zamian oczekiwali, by lady Carrington wiedziała wszystko o nich. Gdyż jedynym przeznaczeniem lustra jest odbijanie wizerunków. Przez dwa dni matka i córka czuły się zatopione w atmosferze jadalni jak w majonezowym sosie. Wreszcie pani Witt zbuntowała się i w porze posiłków zaczęła dzwonić, by przynoszono jej lunch na górę. Zaczęła coraz dłużej pozostawać w łóżku, tak jak na statku! Niepokój Lou wzrastał. To było gorsze niż Europa. Phoenix nadal był z nimi, jak ktoś w rodzaju domownika — na wpół przyjaciel, na wpół służący. Absolutnie szczęśliwy, włóczył się z Meksykanami i Indianami, rozprawiając przez cały dzień po hiszpańsku o Anglii i swoich dwóch chlebodawczyniach, podbijając bębenka własnej ważności. — Obawiam się, że będziemy przez całe życie skazane na Phoenixa. — powiedziała Lou. — To zależy od nas — stwierdziła obojętnie pani Witt, po czym sięgnęła po powieść, której nie miała ochoty czytać, a której lekturę miała zamiar rozpocząć. z franc. „To nie zmienia się nigdy...". DZIEWICA I CYGAN j81 — Co będziemy robić dalej, mamo? — zapytała Lou. — Jeżeli o mnie chodzi, to dalej nie ma już nic — oznajmiła pani Witt. — Ależ mamo! Wrócimy do Włoch albo gdziekolwiek, skoro tu jest tak źle. — Nigdy więcej nie przepłynę oceanu, Louise. Przyjechałam do domu, by umrzeć. — Nie sądzę, by hotel Gonsalez w Santa Fe miał w sobie coś z domu. — Zaiste, nie! Ale to miejsce tak samo dobre na umieranie, jak każde inne. — Och, mamo, nie bądź nierozsądna! Czy możemy poszukać jakiegoś miejsca, w którym będziemy się czuły jak u siebie? — Zostawiam to tobie, Louise. Ja podjęłam już swoją ostateczną decyzję. — Jaką, mamo? — Nigdy, przenigdy nie podjąć następnej decyzji. — Nawet decyzji, by nie być? — Nawet takiej. — Albo być? — Również. Pani Witt zatrzasnęła się w sobie jak w potrzasku. Tego dnia odmówiła wstania z łóżka. Lou poszła poradzić się Phoenixa. W rezultacie obydwoje pojechali, by obejrzeć małe rancho, przeznaczone na sprzedaż. Była jesień, najpiękniejsza pora na południowym zachodzie, gdzie nie ma wiosny, a śnieg ziębi gorące łono lata-i nie ma też prawdziwego lata; grad sypie się ciężko z burzowych chmur. Nie ma zimy z prawdziwego zdarzenia-rozpalone słońce topi śnieg, co za każdym razem sprawia wrażenie wiosny. Jednak jest jesień — gdy pustynne wiatry 182 D. H. Lawrence niemal cichną, a góry nie dymią chmurami; świt wstaje chłodny i jasny nad polami słoneczników i żółtymi, pucha-tymi kwiatami żarnowca. Przez całą wiosnę są szare jak popiół — i jedynie latem potężnemu tchnieniu słonecznego żaru i potężnym kaskadom burzowych ulew udaje się jeszcze przed nadejściem września rozniecić żółty, delikatny płomień puszystych kwiatów. W taki właśnie jasny poranek jesienny Lou jechała z Phoe-nixem w stronę gór, by obejrzeć rancho, które chciał sprzedać pewien Meksykanin. Na krótki czas góry straciły swoją śniegową pokrywę; za dwa tygodnie miały ją odzyskać. Tymczasem stały zmatowiałe i subtelne w jesiennej mgiełce. Blade piaski pustyni ciągnęły się w dal — wyblakłe tak, jak i niebo, choć srebrzyste i suche; okrągłe cienie pagórków i długie smugi innych cieni tworzyły obraz na podobieństwo odbicia wielkiego ptaka. Te same cienie o kształtach orłów rysowały się jak pospiesznie szkicowane sylwetki szybujących ptaków na górach, gdy tylko żółkły liście osik. Na ten czas, na ten krótki czas ogromny, złożony z gór i pustyni pejzaż tracił swoją przyrodzoną surowość, stając się łagodny i senny. I wiele, bardzo wiele ptaków trzepotało wokół. Lou i Phoenix trzęśli się po wyboistym szlaku, niepewni drogi, dopóki nie skierowali się w głęboki kanion, który uwolnił ich od rozterek. Samochód zaczął się piąć nieustannie w górę, w górę, po stromych wzniesieniach i zapierających dech w piersiach nerwowych spadkach. Droga była okropna i prowadzenie stanowiło nie lada sztukę. Był to jednak ten rodzaj jazdy, do jakiej Phoenix był przyzwyczajony. Siedział za kierownicą czujny i spokojny; parł do przodu, aż gotowała się woda w chłodnicy. W tym kraju był sobą: niewzruszony, niezależny, zadowolony z siebie i milcząco domagający się uznania. Pilnował się na każdym kroku, lecz będąc na straży siebie samego, nie tracił pewności. DZIEWICA I CYGAN 183 Nie widział żadnej różnicy pomiędzy Lou, panią Witt i sobą — z wyjątkiem tej, że one miały pieniądze, a on nie. Sam natomiast miał wrodzone poczucie własnej ważności, którego im z kolei brakowało. Uzależniał się od nich z powodu pieniędzy, a one od niego z powodu siły, niezbędnej do przeżycia na Zachodzie, jaką im dawał. W gruncie rzeczy był równie dobry, jak one. Pieniądze stanowiły ich jedyną przewagę- Lou czuła to, siedząc przy nim na przednim siedzeniu, gdzie mniej trzęsło niż z tyłu. Wyczuwała w Phoenixsie szczególną, nieustępliwą arogancję — jak gdyby utwierdzał sam siebie w zamiarze narzucenia jej czegoś. Chciał, by pozwoliła mu czynić awanse, by pozwoliła dać sobie do zrozumienia, że mógłby być jej kochankiem. Tak, by w końcu zechciała wyjść za niego za mąż, co postawiłoby go na równej stopie z nią i jej matką. W zamian opiekowałby się nią, wspierając swoją męską pewnością siebie, stając pomiędzy nią a światem. W tym sensie byłby wierny i lojalny. Ale co do innych kobiet — Indianek czy Meksykanek — o, to już nie jej interes. Małżeństwo miałoby być obopólnym porozumieniem obcych stron; on ze swej strony dotrzymywałby warunków umowy. Sam jednak, prywatnie, jako mężczyzna i drapieżny samiec obcej krwi, nie miał z nią nic wspólnego. To nie wchodziło już jednak w zakres porozumienia i ustaleń, dokonywanych z Lou. Uważał ją za jedną z tych nerwowych, bogatych białych kobiet. Owszem, była bardzo ładna. Ale jako squaw — jako prawdziwa kobieta w indiańskim kocu, której mężczyzna pożąda dla rozkoszy nocy — o, jako taka prawie się nie liczyła. Jedna z tych białych kobiet, co to mądrze mówią i wiedzą o wszystkim jak mężczyzna. Trudno było oczekiwać od na wpół oswojonego Indianina, by uznał ją za swojego kobiecego partnera. Nie! Ona miała forsę! Korzystała ze 184 D. H. Lawrence wszystkich ułatwień cywilizacyjnych białego człowieka, którymi dziki mógł się zabawiać, uciekając od pustej nudy. Ale jego prawdziwa własna kobieca partnerka? Phoenix wzruszyłby po prostu ramionami i uznał pytanie za niewarte odpowiedzi. Czy tkwiący w nim falliczny samiec mógłby znaleźć w niej odzew? Nie! Podbechtałoby to tylko niezmiernie jego próżność i ambicję posiadania jej. Posiadłszy Lou, zyskałby klucz do przytłaczającego go świata białych ludzi. Jeżeli zaś pozwoliłaby mu się posiadać, byłby wobec niej całkowicie lojalny — przynajmniej w sferze spraw i kontaktów towarzyskich. Lecz pierwotna, falliczna część jego męskiej osobowości nie uznałaby Lou za kobietę. Pod tym względem się nie liczyła. Mężczyzna w nim potrzebował kobiet indiańskich czy meksykańskich, o piskliwych, płaczliwych głosach; potrzebował ich zapobiegliwej, nudnej pokory i mrocznych spojrzeń dużych, chytrych oczu. Wielkie oczy Indianki patrzą na niego z mroczną, niemal tajemną zachętą; stoi przed nim, zawinięta w szal, przepełniona bezbrzeżną, cichą pokorą; przemawia piskliwym jak u myszy, ostrym, płaczliwym głosem — tak jakby kobieca bojaźliwość z trudnością pozwalała jej na wydanie nawet takiego dźwięku; gdy odchodzi, powłócząc nogami, szerokonose, wysokie białe buty z cielęcej skóry o niskich białych obcasach sprawiają, że rozstawia je szeroko; czarne, ciasno upięte włosy są pełne prymitywnego, lecz subtelnego uroku. On myśli wówczas o jej ciepłym, ciemnym, delikatnym, miękkim jak woda ciele. Jest w tym momencie sobą — odwiecznym, ostrożnym jak szczur samcem. Tymczasem bezpośredni sposób życia Lou i jej całkowity brak doświadczenia seksualnego traktował po prostu z pogardą. W jego pojęciu nawet francuska kokota nie miała w sobie nic z seksu, o jaki mu chodziło. Nie byłaby w stanie naprawdę wzbudzić w nim pożądania.. Nie byłaby w stanie DZIEWICA I CYGAN 185 zaspokoić jego potrzeby miłości spełnionej chyłkiem, ukradkiem. Tylko płochliwość Indianki o piskliwym głosie rzucającej ukradkiem spojrzenia spod grzywki, i to coś miękkiego, skrytego i szczurzego w niej było go w stanie naprawdę podniecić. Pomimo to gotów był swoją seksualność, która jego zdaniem była przedmiotem pożądania białych kobiet, gotowy oddać za nią swoje pieniądze i pozycję społeczną, potraktować handlowo. W dzień — dreszcze pożądania na widok samochodów białego człowieka, jego filmów, wody sodowej z lodami i temu podobnych rzeczy. W nocy — miękkie, jedwabiste ciała Indianek i pół-Indianek. Taki był pomysł Phoenixa na życie. Lou, siedząc bardzo, bardzo blisko nieruchomo na przednim siedzeniu obok prowadzącego samochód Phoenixa — a nie był zbyt dobrym kierowcą; nie miał szybkości ani fantazji, które cechują niektórych białych mężczyzn, a zwłaszcza znanych jej francuskich kierowców, zawsze nieco spóźniał się z reakcją — otóż Lou w mniejszym lub większym stopniu wiedziała o wszystkim, co czuł. Mniej lub bardziej odgadywała to, jako kobieta. Mogła się tego domyślać widząc choćby, jak głupio opiekuńcze są jego ramiona i jak równie głupio nie znoszące sprzeciwu są jego uda. Nie osądzała go jednak zbyt ostro. Gdzieś, w głębi, w głębi zdawała sobie sprawę, że sama również ponosi za to winę. To sprawiało, że w pewnych momentach skłonna była upokorzyć się wobec pewności siebie tego działającego z ukrycia, „mądrego" dzikusa. Był tak różny od Rico. Czy rzeczywiście jednak był? Pozbawiony korzeni, unoszony biernie przez życie, w rzeczywistości nie reprezentujący sobą nic — czym się różnił od Rico? A czy jego dziecięce oczarowanie samochodami, filmami czy lodami z sodą było 186 D- H. Lawrence inne niż u Rico? I czy w rezultacie więcej warte? Może bardziej dziecięce, a przez to mające dla kobiety więcej uroku. To samo można było powiedzieć na temat jego opinii 0 sobie jako o seksualnym samcu! Takie to było dziecinne, naprawdę, a jednocześnie niemal podniecające dla kobiety. 1 zarazem niepoważne — z tym całym chowaniem się chyłkiem po kątach w nadziei, że się nie zostanie przyłapanym. Wyobrażał sobie, że otacza się tajemnicą, w tych swoich seksualnych szczurzych norach. Łudził się, że nie został wytropiony! Nie, nie, Lou nie była jednak tak głupia, na jaką wyglądała w jego oczach. Wiedziała, czego chciała. Chciała uwolnić się od nerwowego napięcia i złości, jaką napawało ją jej własne życie; chciała uciec od konfliktów, które stanowią jedyny bodziec, zdolny ożywić współczesne życie społeczne. Pragnęła się wyciszyć; być bardzo, bardzo cichą i odkryć swoją własną duszę. Gdy Phoenix zorientował się, że Lou szuka mężczyzny o skrywanej seksualności, takiego jak on właśnie, był komicznie zdezorientowany. Prysnął nawet czar pięknego St Mawra. Phoenix, przemykający się jak seksualny szczur po kątach małżeńskiego związku! Merci, mon cher! Bo tym tylko był: seksualnym szczurem, grasującym w wielkim spichlerzu małżeńskiego gospodarstwa w poszukiwaniu szczurzych samic! Merci, mon cher! Dajesz się nabierać. A jednak, pomimo całego tego nieporozumienia, był jej pomocny. Omyłka, jaką popełnił, raczej nią nie wstrząsnęła — tylko rozbawiła. A fakt istnienia w jego umyśle kompletnej, czarnej, wypełniającej go w połowie pustki był również korzystny. Ściśle mówiąc, był służącym — i to być może w najlep- DZIEWICA I CYGAN /57 szym tego słowa znaczeniu. Jego absolutna nieświadomość i ograniczenie posłużyły jej za kryjówkę — tak jak ktoś chroni się w czterech ścianach swojego domu. Jasno określone granice jego umysłu stały się dla niej azylem, gdzie poczuła się bezpieczna. Lecz owo poczucie bezpieczeństwa nie pozwalało jej na złudzenia. Takiego poczucia nabywa się, gdy się ma prawdziwego,? wiernego sługę; człowieka, którego ograniczenia psychiczne sprawiają, że jest zdolny jedynie do służby: człowieka, u którego silny nurt naturalnego życia wywołuje jednocześnie potrzebę służenia. Lou, siedząc tu, w samochodzie, tak wyciszona i bezkie-runkowa, choć niezależna, nie miała poczucia bezsensu życia. Nie pragnęła już dłużej się oszukiwać. Nie chciała już dłużej ogłupiać się myśleniem o Phoenixie jako o mężu i samcu. Żadnych tego rodzaju pragnień. Jego tępota była tępotą służącego. Była mu wdzięczna za służbę i płaciła za nią. Ponadto dawała zadania do wykonania, by miał się czym zająć. W pewnym sensie dawała mu życie i ratowała go od nudy. Taki był ich wzajemny bilans. Phoenix nie wiedział, co myśli o Lou. Czuli do siebie pewien pociąg fizyczny. W głupocie swojej mniemał, iż jest to również pociąg seksualny. — Ładnie tak sobie razem podróżujemy — powiedział nagle, odwracając się; patrzył na nią podekscytowanym wzrokiem; na koniec wybuchnął głupawym chichotem. Zrozumiała, że powinna była usiąść na tylnym siedzeniu. — Ale droga jest zła — rzekła. — Może byś lepiej przystanął i podniósł klapy. — Woda gotuje się w chłodnicy. Z błyskiem zainteresownia w oku zerknął na czerwony termometr, znajdujący się w przodzie maszyny. — Gotuje się — potwierdził, zatrzymując wóz i wyskakując z niego z gorliwym pośpiechem, by zajrzeć do silnika. 188 D. H. Lawrence Lou także wyszła, tylko po to, by usiąść na tylnym siedzeniu. Zdecydowanym ruchem zamknęła za sobą drzwiczki. — Lepiej będzie, jak usiądę z tyłu — oznajmiła. — Z przodu robi się okropnie gorąco, kiedy silnik się rozgrzewa. Gzy sądzisz, że potrzeba mu wody? Czy masz trochę w bańce? — Jest pełna — oznajmił, zaglądając w dymiący zawór. — Mógłbyś się trochę przejść, skoro uważasz, że trzeba jeszcze nabrać. Myślę, że nie jest daleko. — Quien sabel* — odpowiedział na to, z lekka bezczelnie. Zapadła znów w swoje wewnętrzne milczenie. Uświadomiła sobie, jak ostrożna, jak bardzo ostrożna musi być w dawkowaniu zażyłości i zdawaniu się, swoim zwyczajem, na Phoenixa. Mógłby odczytać to jako seksualne wezwanie. Możliwe, że nie mógł się od tego powstrzymać. Mogła obwiniać wyłącznie siebie. On, jako mężczyzna i dzikus, był bezmyślny. Wszelkie próby zbliżenia podejmowane wobec siebie przez kobiety oceniał wyłącznie jako seksualne. I Lou, w ostatnim przebłysku zrozumienia zmęczonego rozczarowaniami umysłu, pojęła, że nie chce być wmieszana w pokrętne, seksualne sprawy Phoenixa. Sama myśl o tym napełniała ją odrazą. Prymitywny, niezręczny samiec — służący — nie, nie, tylko nie to. To był bardzo porządny chłopak, bardzo — do czasu. Nie dorastał jednak wyraźnie do fizycznego zbliżenia. Nie, nie, mówiła do siebie. Błędem było jechanie obok niego na przednim siedzeniu. Muszę siedzieć sama, zupełnie sama. Ponieważ seks, zwykły seks jest dla mnie odpychający. Nigdy więcej już się nie sprostytuuję. Jeżeli nic nie zdoła dotknąć samej mojej duszy, samej mojej głębi — to zostanę sama, po prostu sama. Sama — i będę oddawać się tylko z hiszp. „A kto tam wie!" DZIEWICA I CYGAN 189 niewidzialnym bytom, będę służyć wyłącznie innym niewidzialnym bytom. Teraz pojęła rolę Westalek, dziewiczych strażniczek świętego ognia w starożytnych świątyniach. Symbolizowały ją samą — kobietę znużoną pieszczotami niewłaściwych mężczyzn, znużoną, znużoną tym wszystkim, zwracającą się ku niewidzialnym bogom, niewidzialnym bytom, sekretnym ogniom; kobietę poświęcającą się im, a więc samotną, zyskującą tym samym uspokojenie i spełnienie. W żadnym wypadku nie ci mali, nieudolni, po dziecięcemu zacietrzewieni mężczyźni! Nie im dotykać jej. Widok ramion Phoenixa, prowadzącego samochód w stronę gór, wąskim grzbietem płaskowyżu, wśród drzew pinon i cedrów, wydawał się Lou niemal idiotyczny. Dobry z niego chłopak — ale niech sobie wybiera kobiety własnej rasy. Coś jest poza jego zasięgiem. To coś musi pozostać dla niego niedostępne, nie pozwalające zbliżyć się do siebie nawet na wyciągnięcie ręki. Gdyż mógłby chwycić i popsuć, a potem rozpaczać jak dziecko, które zepsuło zegarek ojca. Nie, o, nie! Kochała pewnego Amerykanina i żyła z nim przez dwa tygodnie. Miała długą, bliską znajomość z pewnym Włochem. Możliwe, że z jego strony było uczucie. Zrezygnowała z tego. Potem przyszła miłość i małżeństwo z Rico. I co jej z tego wszystkiego przyszło? Nic. Prawie nic. Zupełnie jak gdyby jedynie jej otoczka, jej wierzchnie warstwy były ludzkie. To zwabiło ją ku bliskim związkom. Ale gdy tylko bliskość przenikała ją, lub próbowała przenikać do jej wnętrza, następowała po prostu katastrofa — upokorzenie i załamanie. W każdej z warstw jej zewnętrznej osobowości Lou ukryte były sanktuaria, w które się chroniła. Pozostawały nietykalne — i to akceptowała. Nie jestem kobietą zamężną, powiedziała sobie. Nie jestem 190 D. H. Lawrence ani kochanką, ani metresą, ani żoną. To nie jest dobre. Miłość tak naprawdę nie może przeniknąć mnie z zewnątrz — i nie będę nigdy mogła żyć z żadnym mężczyzną — gdyż nowy mistyczny mężczyzna nigdy nie przyjdzie do mnie. Nie, nie, niech uznam siebie i swoją rolę. Jestem jedną z Wiecznych Dziewic, służącą wiecznemu życiu. Zadawanie się z mężczyznami naruszyło mój spokój i pogmatwało wszystkie ścieżki. Sama byłam temu winna. Powinnam pozostać dziewicza i cicha; bardzo, bardzo cicha; powinnam odprawiać najdoskonalszy z obrządków. Chcę mojej świątyni, mojej samotności, mojej apollińskiej tajemnicy świętego ognia. A jeżeli chodzi o mężczyzn — chcę tylko niewinnych, bardziej subtelnych, o wiele bardziej odległych związków. Bez zbliżania się. Zbliżenie się może tylko zerwać delikatny welon — a zerwanie welonu, jak zerwanie kwiatu — doprowadza jedynie do gnijącego rozpadu. Uświadomiwszy to sobie poczuła wielki, wewnętrzny spokój. I wdzięczność. Wydawało jej się bowiem, że pomimo wszystko nad tymi górami, nad pustynią, w niebie płonie ukryty ogień, który przetrwał. Miała poczucie, jakby w samej już atmosferze kryła się utajona świętość — młody,wio-senny płomień utajonej świętości — takiej, jakiej nigdy nie odczuwała w Europie, czy na wschodzie Stanów. Dla mnie, powiedziała, patrząc na góry w cieniu i ciepłą, jasną pustynię za nimi, dla mnie to miejsce jest święte. Jest błogosławione. Kiedy zaś patrzyła na Phoenixa — mając w pamięci samochody, turystów i raczej posępnych Meksykanów z Santa Fe, a także myszkujących wszędzie, budzących odrazę Indian, mających w sobie coś ze szczurzej skrytości i tchórz-liwości — uświadomiła sobie, że utajony płomień ogromnego krajobrazu zmaga się z przygniatającym bezwładem, zalewającym go na podobieństwo fali błota. Musiała uważać DZIEWICA I CYGAN 191 na to błoto, wyraźnie i szczególnie uważnie starać się go unikać i nie dopuścić do powalania się nim — tu, w tym właśnie miejscu, które wreszcie wydało się jej święte. Samochód piął się ku podnóżu gór, mijając wysokie sosny, aż stanął przed bramą z drutu kolczastego, której nikt się w tym miejscu nie spodziewał. Phoenix otworzył ją i wjechali tam, docierając do leżącej pośród jeszcze większej gęstwy drzew polany, na której żółciło się wyschłe pole fasoli. — Ten człowiek nie ma wody dla swojej fasoli — powiedział Phoenix. — Nie będzie miał dużo fasoli w tym roku. Z wolna wjeżdżali ukosem pod górę, w gęstwinie kolejnych sosen, aż do następnej polany, gdzie skubała trawę para koni. Tam ujrzeli rancho — małe, niskie drewniane zabudowania z połatanymi dachami, rozrzucone wśród sosen, a za nimi długą, dwudziestopięcioakrową polanę czy też pole, na którym kwiatki michałków tworzyły purpurową mgiełkę, przetykaną kępami innych, żółtych kwiatów. — Alfalfy też tu nie ma! — powiedział Phoenix, podczas gdy samochód przedzierał się przez kwiaty. — Tu musi być sucho. Nie ma wody, to pewne. A jednak było to miejsce, jakiego chciała Lou. Na jego widok w jednej chwili zabiło jej serce — w chwili, gdy samochód stanął i zobaczyła dwie chaty za chwiejącym się płotem, za nim raczej zaniedbany corral, a w oddali wysokie, błękitne, balsamiczne sosny, okrągłe wzgórza i potężny wał górskiego łańcucha. Zwróciwszy się ku dołowi, powiodła wzrokiem po złocistej czerwoności pola, i dalej, aż do pierścienia sosen — tak nie ruchomych, pierwotnych i nieoswojo-nych — i jeszcze dalej, aż do martwej pustyni widocznej zza zwichrzonych wierzchołków sosen, o tysiąc stóp poniżej. Za pustynią rozciągały się błękitne góry, a dalej, jeszcze dalej łańcuchy górskie Arizony. To jest to miejsce, powiedziała do siebie. 192 D. H. Lawrence Małe, zaniedbane rancho, samotne gospodarstwo na obszarze stu sześćdziesięciu akrów,stanowiło jedyną jak dotąd i ostatnią próbę sięgnięcia przez człowieka ku dzikiemu sercu Gór Skalistych. Przed sześćdziesięciu laty pewien nauczyciel szkolny, nie mogący nigdzie zagrzać sobie miejsca, przywędrował tu ze wschodu, szukając złota wśród gór. Niewiele go znalazł, a potem już nic — ale góry wzięły go w swoje władanie — i nie mógł już wrócić. Była tam mała, sącząca się nitka czystej wody — żyła cenniejsza być może niż żyła złota. Nauczyciel zbudował więc swoje domostwo w miejscu, gdzie biło owo małe źródełko. Nie szczędził wysiłków i zbudował swój dom z pni własnymi siłami, tak jak i ogrodzenie, rozciągające się na zboczu górskim i opadające w zagłębienie terenu, gdzie kwitły białe jak duchy lilie, mariposa, bezlistne i nagie. Kwitły wiosną, stojąc na niewidzialnych łodygach. Wyciął też przesieki na uprawę alfalfy. Po tym dorobił się tylu długów, że musiał sprzedać swoją posiadłość, by się od nich uwolnić. Później prowadził skromne życie, ucząc dzieci kilku amerykańskich poszukiwaczy złota, którzy koczowali w dolinach pod bokiem Me-ksykanów. Kupiec, który nabył farmę, zabrał się do niej z zapałem. Zbudował drugą chatę z pni oraz dużą zagrodę; doprowadził wąskim ujęciem wodę z kanionu, przecinającego górskie zbocze, odległego o ponad dwie mile, a dodatkowo jeszcze rurami długości ponad mili z małego kanionu tak, by spływała tuż powyżej zabudowań. Miał więc bieżącą wodę dla swoich domów; jako prawdziwy Amerykanin wiedział, że z całym przekonaniem będzie mógł stwierdzić, iż podporządkował sobie swoje otoczenie dopiero wtedy, gdy będzie miał w domu bieżącą wodę, krany i umywalki. Jeżeli chodzi o krany, bieżącą wodę i umywalki, to udało mu się DZIEWICA I CYGAN 193 osiągnąć cel. Po czym, nie tracąc z upływem lat zapału, wykopał basen pod fontannę, odgrodził go niskim murkiem i zbudował małą łaźnię. Po jakimś czasie kazał sobie przysłać emaliowaną wannę, by móc zainstalować ją w małej, zbudowanej z pni łaźni na małym, dzikim rancho, zawieszonym u podnóża Gór Skalistych, ponad pustynią. A jednak góry go zmogły. Trudnił się handlem u ich podnóża, w meksykańskim miasteczku. Małe rancho stanowiło w rzeczywistości jego hobby, jego ideał. On i jego żona z Nowej Anglii spędzali tam każde lato; odkręcali krany w drewnianych chatach i zakręcali je, mając poczucie, że cywilizacja naprawdę zwyciężyła. Cały ten system kanalizacyjny, poprowadzony z dzikich zboczy kanionów — jeden z nich do dziś dnia nie ma nazwy — wymagał jednak dopływu pieniędzy. Faktycznie całe rancho kosztowało ogromne sumy. Wszystko jednak miało się zwrócić. Na wielkiej przesiece miał powstać system irygacyjny do uprawy alfalfy; na małej — do uprawy fasoli; na trzeciej zaś, leżącej poniżej zagrody — do uprawy kartofli. Wszystko to handlarz mógłby sprzedawać z dużym zyskiem Meksykanom. Ponadto od czasu gdy ktoś zaczął wychwalać słynny kozi ser, wyrabiany przez meksykańskich chłopów w Nowym Meksyku, stało się jasne, że powinny być tam kozy. I były; w sumie pięćset sztuk. Pasły się głównie w dzikich, górskich kotlinach, na ziemi niczyjej. Meksykanie powiadają, że kozy mają „ogień w pysku" — gdyż wszystko, czego skubną, ginie. Oczywiście nie z powodu ognia w ich pyskach — a po prostu dlatego, że wyskubują rośliny nisko, bardzo nisko, aż do korzeni, tak że nie mogą już odrosnąć. Energiczny kupiec w ciągu pięciu czy sześciu lat miał już gotowe rancho. Długą, trzyizbową chatę przeznaczył dla siebie i swojej żony. W dwóch pomieszczeniach innej chaty '?—Dziewica i cygan 194 D. H. Lawrence żyła meksykańska rodzina, która w rzeczywistości gospodarowała na rancho — jako że kupiec związany był przede wszystkim ze swoim sklepem w odległym o siedemnaście mil meksykańskim miasteczku u podnóża gór. Rancho leżało na wysokości ponad ośmiu tysięcy stóp; zimowe śniegi zalegały głęboką warstwą i białe kozy, które nabrały brudnożółtej barwy, zapadały się w nim tak, że ich cienkie, wygięte nogi sterczały zeń jak suche badyle. Lecz corral miał w całej swojej dolnej części długi, przytulny, zamknięty koszar dla kóz — i tam się tłoczyły — wszystkie pięćset sztuk, a ich kozia woń unosiła się nad śniegiem jak opary gryzącego kwasu. Chudy, ospowaty Meksykanin wyrzucał im alfalfę ze stodoły z drewnianych bali. Powierzchnia śniegu nadtopionego przez gorące słońce, ponownie zamarzając, zachowywała wydreptane przez dwa tysiące małych kozich kopytek szlaki, prowadzące ku górom. Skubać, skubać skubać z ogniem w pysku, każdą delikatną gałązkę. Dźwięk dzwonka wspinającej się kozy przewodniczki i beeczenie, dochodzące spośród gęstych, kudłatych sosen. Czasami spod drzew usuwał się miękki nawis śniegu, a wraz z nim zwierzę lub kilka zwierząt osuwało się w białą głębię. Pojawiały się znów przy pierwszej odwilży, martwe i zlodowaciałe. Pod wieczór kozy były znów sprowadzane w dół; płynęły jak brudny, pożółkły biały strumień, niosący na swojej pienistej powierzchni szczerniałe patyki. Becząc, drobiły kopytkami po zamarzniętym śniegu, by wysypać się spośród sosen na zadeptane błoto corralu. A śnieg — wszędzie, wszędzie usiany był żółtymi plamami moczu i czarnymi kulkami kozich bobków, wtapiającymi się w jego szklistą powierzchnię. W ciche, jasne noce, gdy mróz tężał, kozia woń biła w górę jak tajemniczy, gryzący płomień — i wydawało się, że wielkie gwiazdy wyglądają spoza wysokich grani jak oczy gór- DZIEWICA I CYGAN 195 skiego lwa przywabionego tu zapachem. Wtedy też kojoty z najbliższego kanionu wyły i płakały, biegając po śniegu jak cienie. Lecz corral zbudowany był solidnie. Z biegiem lat kozie stado rozrosło się z pięćdziesięciu do pięciuset sztuk — i z pewnością można to było uznać za rozmnożenie. Kozie sery dojrzewały, susząc się na małych półkach. Wiosną wylewał się bystry, skaczący potok koźląt. Latem i wczesną jesienią z całego tego koziego smrodu i resztek koziej serwatki lęgła się plaga much. A potem wyrajały się szczury — te zwykłe i te drzewne, dzikie z Gór Skalistych. W sumie okazało się, że trudności ze sprzedażą i przewozem sera są duże, a zyski — niewielkie. W suche lata zaś woda przestawała spływać wąskim drenem, który drewnianymi korytami przekraczał górskie szczeliny. Brak wody oznaczał brak alfalfy. Zimą kozy mało co piły. Latem mogły być pojone w małym źródełku. Lecz niełatwo żyło się na spragnionej ziemi. Armia pięciuset rasowych białych angorskich kóz, ze swoimi potężnymi, przystojnymi kozłami kapelanami! Były całkiem piękne. A kupiec usiłował uzyskać z nich, co tylko się da. Z nadejściem lata wpędzano je do wąskiego zbiornika, w którym kotłował się myjący płyn. Następnie ścinano ich cudowną, białą wełnę. Była piękna i w doskonałym gatunku, lecz uzyskiwano jej stosunkowo niewiele. Wszystko to kosztowało, kosztowało, kosztowało. A temu człowiekowi wiatr wiał zawsze w oczy. Raz brakowało wody. Innym razem rozpleniło się trujące ziele. Kozy chorowały. Nieustanna walka; walka z jakąś wrogą siłą, sprzeciwiającą się woli człowieka. Dziwny, niewidzialny fluid, emanujący ze złowrogich skalnych zakamarków, ukrytych w trzewiach nie znających swojego stwórcy Gór Skalistych, stopniowo paraliżował wolę człowieka, niszczył jego odporność i łamał przedsiębiorczego ducha. 196 D. H. Lawrence Coś osobliwego, ledwo uchwytnego wkradało się w krew jak górska gorączka — aż ludzie na rancho, a wraz z nimi zwierzęta, doznawali dziwnych, gwałtownych przypływów niemal szaleńczej energii — co nieodmiennie prowadziło do osłabienia instynktu samozachowawczego. Stąd różne wypadki: konie zrywały się i kaleczyły, czy padały pod uderzeniem pioruna; ludzie ciężko się ranili albo chorowali. Wszystko podlegało procesowi dziwnej dezintegracji; jakieś złowrogie tchnienie, paraliżujące funkcje psychiczne jak ogłupiający gaz wydobywało się z niezgłębionej otchłani gór. Ze wzgórz schodziły szczury drzewne o szczeciniastych ogonach i wielkich uszach: roiły się i skakały wszędzie; stanowiły symbol niezrozumiałej, upodlającej wszystko złej woli, którą przeniknięty był duch tego miejsca. Meksykanie, opiekujący się farmą, dobrzy, uczciwi ludzie, robili, co mogli. Nie różnili się jednak niczym od większości Meksykanów z południowego zachodu — mówiąc słowami Kiplinga zachowywali się tak, jak gdyby przetrącono im stos pacierzowy. Jak gdyby zgubna wrogość tej krainy z wolna pozbawiała ich rdzenia człowieczeństwa, pozostawiając żyjący wrak ludzki. To samo działo się z białymi ludźmi, przebywającymi pod gołym niebem na tej ziemi. Z czasem naginali karku. Uchodziła z nich energia i, co gorsza — tracili zainteresowanie czymkolwiek. Bezwład obojętności, jaki nawiedzał ich dusze, oszczędzał ciała, które pozostawały zdrowe i aktywne — za to pustoszył umysły, pozbawiając je niemal myślowej aktywności. To właśnie żona kupca, rodem z Nowej Anglii włożyła najwięcej wysiłku w utrzymanie rancho. Traktowała je niemal jak własny dom. Za jej sprawą obie chaty ogrodzone zostały niskim, białym płotem; utrzymywała w lśniącej czys- DZIEWICA I CYGAN jgf tości mosiężne krany w obu kuchniach. Za kuchennynii drzwiami uprawiała mały ogródek warzywny i grządki na' sturcji, o które musiała najpierw stoczyć wielkie boje z za' stępami wyskubujących wszystko zwierząt. Doprowadziła również do poważnego stadium zaawansowania roboty przy okrągłym betonowym basenie, który miał być małym sta' wem, otoczonym kilkoma sosnami, rosnącymi pomiędzy dwoma chatami; stawem i małym wodotryskiem. To jednak, jak i wanna, stanowiło granicę jej możliwości — tak jak pięćset kóz stanowiło granicę możliwości jej męża' Góry dwukrotnie emanowały z siebie fluid; po raz pierwszy fluid niesamowitej, szalonej energii, która porywała ze soM rozum, podobnie jak to czyni alkohol czy inna używka- per tern zaś fluid o niewyobrażalnym natężeniu złej woli wy niszczającej dusze. Ta kobieta niemal z pasją kochała swoje rancho. Bodziec działał na nią silniej niż na mężczyzn. Wy dawało się, że przeniknął ją na podobieństwo seksualnej na' miętności, stymulując jaźń i sprawiając, że wprost rozpiera' ła ją siła i ślepa kobieca energia. Ta energia i zaślepienie! Dziwaczny ślepy szał, upajający jak nie kończące się pijań' stwo. I poczucie piękna, które przenikało duszę kobiety z Ner wej Anglii. Z okna jej chaty widać było łagodny spadek przecinki ob' sianej alfalfą; długi, niski budynek przycupnął pod ogromne sosną, której pień wystrzelał pionowo z dziedzińca przed do' mem. Sosna ta była strażnikiem całego domostwa — ale ter1 niemal demoniczny strażnik, pamiętający pradawne, pier' wotne epoki świata, jeżył groźnie kolce igieł. Jej wielki fi' lar z jasnej, łuszczącej się, czerwonawej miedzi piął się z nie' zmienną, właściwą sosnom wytrwałością ku górze, dziwnie gruboskórny i obojętny. Beznamiętna, niefalliczna kolumna? która wyrosła spośród cieni preseksualnego świata na długo 198 D. H. Lawrence przedtem, nim jeszcze inna pulsująca krwią, ithyfalliczna kolumna zdołała się wznieść*. Zimny, bezpłodny, żywiczny sok wzbierający i wydzielający się lepko z tej bladej, brązowej kory, i wiatr, syczący wśród igieł jak wielkie kłębowisko węży. I sosnowe szyszki, opadające ciężko pod uderzeniami gradu, które potem zalegały całe podwórko, otwierając się w słońcu jak drewniane róże. Róże twarde, bezpłciowe, usztywnione ślepą wolą. Za filarem tej sosny opadało łagodnie w dół ku ochronnemu pierścieniowi sosen pole alfalfy. Wyrastające z niego, odgrodzone tym żywym murem pojedyncze, milczące drzewa pięły się ze ślepym uporem na wysokość swoich postrzępionych koron. Dziwne to były drzewa, te sosny! Przy pewnym oświetleniu wszystkie szpilki lśniły jak polerowana stal najdelikatniejszym lśnieniem blasku, rozbłyskując wśród ciemności niczym prawdziwe igły. A znów później, wieczorami — pnie jarzyły się pomarańczową czerwienią, pęki igieł zaś stawały się ciemne i najeżone jak wilczy ogon. Rano, w porannym słońcu, znów stawały się miękkie, ciche i ledwo zauważalne — a mimo to zawsze obecne. Nigdy nie poddawały się nastrojom; zawsze czujnie stojąc na straży osadzały człowieka w miejscu swoim aromatem, mocą i lekkim ukłuciem strachu przed pierwotnym, przedseksualnym światem. Światem, w którym wszystkie stworzenia były pierwotnie ograniczone do swojego własnego „ja" — prymitywnego, zjeżonego i obojętnego; później zaś łączyły się w gromady, jak sosny i wilki. Lecz tam, za sosnami — ach, tam było piękno, na którego wyżyny mógł wznieść się duch. Ten sosnowy krąg, gdzie pojedynczo rozrzucone drzewa wyrastały postrzępionymi koro- *' z gr. Ithyphallos — dosł. „wzniesiony fallus (jako symbol obrzędów bachicznych). DZIEWICA I CYGAN 199 nami, stanowił zaporę, mur broniący przedp0ia ?a njm była tylko przestrzeń, ścieląca się o tysiąc stóp p0niżei nu-stynia i znów przestrzeń. Pustynia rozciągała się wokół wielkim, pło\vym łukiem ścieląc się w dole i w dali jak plaża, zamknięć otaczającym jej najbliższy skraj długim zwałem czysto błękitnego cienia; dziwne niebieskawe wierzchołki gór wyłarnały sje :„? mokre skały z ogromnej mielizny, a dalej, na jeszcze szerszym planie, bladoniebieskie górskie grzebienie wychylały się zza zachodniego horyzontu, jak gdyby zaglądały tu z jn_ nego świata. Ach, to było piękno! — być może najpiękniejsza rzecz na świecie. Czyste piękno, piękno absolutne! Tutaj! To było to! Dla małej kobietki z Nowej Anglii, z jej zemocjonowa-ną, rozpaloną duszą i egoistyczną religijną pasją to piękno było absolutne, ne plus ultra. Spod progu chaty, z ławki mogła patrzeć, jaj^ obracają się na niebie ogromne skrzydła świtu, którym biec nadawały żyjące pośród najbliższych skał orły; wzlatując na WySO_ kość obracały się lśniącymi, ciemno cętkowanymi na krawędziach brzuchami i spodami skrzydeł ku czystej przestrzeni powietrza jak skrzydlate ciała niebieskie. I tak wstający dzień dokonywał gigantycznego obrotu nad pustynią muskając najdalsze, patrzące ku innym światom góry. Czasami kontury monstrualnej plaży pustyni rozpływały sie w dziwnych falowaniach i wyziewach oparów, by stopić się z błękitną kruchością gór, których wyższe partie rysowały sie wyraźniej niż rozedrgane podstawy. Czasami zaś mogła dostrzec małe, zbudowane z brązowej cegły adobe domostwa meksykańskiego miasteczka; z odległości dwudziestu mil wyglądały jak drobne, rozrzucone po pustyni kryształki owadzich domów o wyraźnych konturach, z ???????? drzewami bawełnicy, rosnącymi w pobliżu. Czasami patrzyła na ska- 200 D. H. Lawrence listą bramę górskiego kanionu, odległą o trzydzieści mil. Całkiem wyraźnie mogła dostrzec jego wycięty w skałach fragment, jak otwarte wrota, prowadzące na wiejskie podwórze. A na samej pustyni widać było dziwne pomarszczone fałdy zboczy stołowych wzniesień. Miejscami widać było też czerniejącą szczelinę, zdradzającą bieg na ogół niewidocznej Rio Grandę. A w tle tego wszystkiego, jak lodowce . z pełnego morza, wyrastały góry, Później, gdy słońce opadało, płonąc nad ogromnym kotłem kipiącej ciemności, góry Kolorado na północy występowały z tła jak tajemniczy symbol. To było zawsze dosyć przerażające. Lecz znów nadchodził poranek.; słońce wyglądało zza zboczy górskich, oświetlając odległą pustynię na długo, długo przedtem, nim oświetliło jej podwórko. Wtedy mogła podziwiać inną dolinę — czarodziejską, bardziej piękną, z zielonymi polami, wydłużonymi kępami drzew bawełnicy i kilku prostokątnymi zabudowaniami z adoby w dole, których kontury rozmywały się zjawiskowo w płynącej warstwie światła. Ach! — to było piękno, piękno doskonałe, o każdej porze dnia: czy w absolutnej czystości poranka, czy to w górach, za wrzącą w upale południa pustynią, czy też w purpurowym kłębowisku północnych wzgórz pod czerwonym słońcem zachodu. I wtedy, kiedy kurz wirował w wysokich słupach, przebiegających w oddali pustynię; przez cały dzień wysokie, smukłe kolumny pyłu jak filary chmur przemykały w upiornym pośpiechu; albo gdy rankami, na samym początku roku, całe morze jednolitej bieli wzdymało się, skłębione, w dole. Zwarta ściana mgły wstawała nad topiącym się śniegiem, upiornie bielejąc w promieniach górskiego słońca, a świat poniżej znikał sprzed oczu. Również wtedy, gdy na najdalszą pustynię spadały czarne strugi deszczu i chmury, a błyskawice rysowały się na horyzoncie jak ostre białe żądła. Albo gdy sunąca na wysokości chmura pluła po- DZIEWIGA I CYGAN 201 tokami płynnego, błękitnego ognia, spływającego z nieba, by wybuchnąć na ziemi; spadał grad jak odłamki lodowego, roztrzaskanego gdzieś w górze świata. A potem znów wytaczało się gorące słońce albo śnieg padał w przytłaczającej ciszy. Lub też gdy pod błękitnym niebem wszystko zaślepiała znienacka biel — i trzeba było szybko szukać pod sosnami schronienia przed gigantycznym, wprost odrzucającym w tył rozbłyskiem białego światła, które w jednej chwili mogło pozostawić człowieka prawie bez przytomności na śniegu. Zawsze piękno, zawsze! Zawsze wielkie wspaniałe, i do pewnego stopnia naturalne. Nigdy nie było pretensjonalne czy teatralne. Zawsze, pod pewnymi względami doskonałe. I, pomimo wszystko — całkiem proste. I tak było, gdy patrzyło się na gigantyczny i żywy pejzaż. Ten krajobraz żył — żył jako świat bogów, nieskalany, istniejący sam dla siebie. Człowiek się w nim nie liczył. Gdyby stanowiło to jedynie kwestię życia poprzez przyglądanie się światu z oddali — byłby on Rajem, i mała kobietka znalazłaby na swoim rancho to, czego zawsze szukała — ziemski raj ducha. Nawet jednak kobieta nie może żyć na odległość, z oddalenia. I chcąc niechcąc postrzega się w opozycji do rzeczy ją otaczających, do rzeczy samych w sobie. I chcąc niechcąc angażuje się w walkę z bezpośrednim otoczeniem. Kobieta z Nowej Anglii walczyła o przekształcenie bliskości w doskonałość odległości — jako że odległość była absolutnym pięknem. Była pewna zwycięstwa. Czuła pewność, gdy z jej lśniących mosiężnych kranów leciała woda — dziwna woda z gór, schwytana podstępem w wąskie żelazne rury i, ujarzmiona już, poprowadzona do kuchni, zmuszona do wypełnienia umywalki, posłuszna każdej zachciance. „No i proszę!" — powiedziała. „Oswoiłam górską wodę, by mi służyła." 202 D. H. Lawrence I wtedy rzeczywiście tak było. Wtedy też został na nią przypuszczony niewidzialny atak. Gdy rozkoszowała się pięknem odblasków świata, który migotał przed nią i wokół niej, za jej plecami szary, szczurzy duch rodem z korzeni gór przystępował do ataku. Nie mogła skupić uwagi. I, co dziwne, nie mogła nawet skupić się na tym, co mówi, kiedy chciała coś powiedzieć. Brakowało jej nagle słowa — tak jak gdyby porwał je dziwny szczur. Siedziała więc ogłupiała, jąkając się i grzebiąc w opróżnionym kredensie swojego umysłu jak Matka Hubbard, stwierdzała że jest pusty. Niezmiernie irytowało to jej małżonka. Kurczaki, z których była taka dumna były porywane. Albo gubiły się, odłączały od stada i ginęły. Albo chorowały. Na początku mogła jeszcze z tym walczyć. Wkrótce jednak już nie. Nie była w stanie się tym przejąć. Jej duszę opanowało otępienie, podobne do narkotycznego — i w głębi ducha nie była w stanie przejąć się losem kurcząt. To samo stało się, gdy piorun uderzył w parę koni. Przeraziło ją to. Rzeki płynnego ognia, które nagle wylały się z nieba i eksplodowały na ziemi w pobliżu, tak iż cały świat zdawał się wybuchnąć jak bomba, przeraziły kobietę do ostatnich granic. Wówczas uświadomiła sobie potajemnie i z cyniczną pewnością, że nie ma litościwego Boga na niebiosach. Bardzo wysoka, reprezentacyjna sosna, wyrastająca tuż nad dachem jej domu przyjęła na siebie błyskawicę i stała równie piękna i wysoka jak zwykle; jedynie biała blizna przebiegła spiralą wzdłuż całego pnia, od korony aż do ziemi. Blizna perfekcyjna, jasna i długa jak sama błyskawica. Kobieta, za każdym razem, gdy ją widziała, powtarzała do siebie i wbrew sobie: „Nie ma Wszechmocnego, kochającego Boga. Tu Bóg jest zjeżony jak sosny i przerażający jak błyskawica." Otwarcie nigdy by tego nie wyznała. Otwarcie myślała jak zwykle o swoim drogim Kościele Nowej Anglii. DZIEWICA I CYGAN 203 Jednak porwana gwałtownym, podziemnym prądem swojej kobiecej duszy, który przybrał po burzach, patrzyła na to żywe, okaleczone drzewo i jakiś głos przemawiał w niej: „Cóż to za nonsens mówić o Jezusie i Bogu Miłości w miejscu takim, jak to! To jest bardziej przerażające i bardziej wspaniałe. Wolę to." Wiewiórki ziemne i ich gwałtowna bieganina; błękitne sójki, kłócące się o świcie w koronach sosen, czy szara wiewiórka, uciekająca w giętkich podskokach do pnia drzewa, przystająca z przebiegłą śmiałością, by sobie pozrzędzić na nią, jak gdyby była istotą obcą, outsiderem, któremu nie zezwala się wejść między drzewa — to wszystko rozwiało złudzenie, które pielęgnowała w sobie — iluzję wszechogarniającej miłości. Tu było życie, intensywne, najeżone trudnościami, pełne energii — lecz przeniknięte również podziemnym prądem plugawej dzikości. Czarne mrówki w jej kredensie; szczury drzewne, baraszkujące nocami po strychu jak hipopotamy; duże chore kozy — to był osobliwy, podskórny strumień plugastwa, przepływający pod powierzchnią dziwnej szamotaniny dzikiego życia. Właśnie tak. Zycie natury — nawet życie drzew czy kwiatów wydaje się jedną wielką szamotaniną, najeżoną kolcami i przerażającą. Choćby te kwiaty, które tu wyrastały sztywno jak kolce — a wiele z nich miało w kielichach żądła, jak kwiaty jasnoty białej. I żaden z nich nie miał prawdziwego zapachu. W swojej dzikości były jednak bardzo fascynujące. A w maju — dziwaczne gołębie, gnieżdżące się w korytach strumieni, o szkarłatnej okrywie piór i żółtych brzuchach, co przypominało uniform herolda. Trudno było sobie wyobrazić ptaki bardziej niepodobne do gołębi. Także piękne różowoniebieskie barwy wielkich kęp kwiatów, które zwą dzwoneczkami, a które w rzeczywistości należały do rodziny lwich paszcz. Wyrastały na prawdziwe piękności na małych polanach wśród sosen, a towarzyszyły im inne kwia- 204 D. H. Lawrence ty tajemniczo przez ludność okoliczną nazywane zielem wiciokrzewu; sploty wydłużonych, ognistoczerwonych kropel zwisały ze smukłych, niewidzialnych łodyg o dymnym odcieniu. Najczystszy, najdoskonalszy, zabarwiony cynobrem szkarłat, najprawdziwszy kolor ognia, opadający wydłużonymi kroplami kwiatów jak ulewa ognistego deszczu, który ma właśnie spaść na ziemię. Nieco później i na bardziej otwartej przestrzeni rozwijały się kolejne, doskonałe ognistoczerwone kwiaty — iskrzące się, wściekle czerwone gwiazdy, wspinające się po sztywnej, szarej drabinie. Zupełnie jak gdyby ogniste jądro świata sypnęło czerwonymi iskrami, wewnątrz martwymi i spopielonymi na biało, lecz rozjaśniającymi się przez moment w świetle dnia. Właśnie tak! Pole alfalfy było jednym wielkim polem zaciekłej, gwałtownej walki roślin o panowanie nad tym terytorium. Wystarczył jeden suchy rok, by górę wzięły zjeżone, dzikie rośliny: kolczaste, niebieskolistne ostowe maki, z księżycowo białymi kwiatami, i kolejno przypuszczające szturm niebieskie jasnoty, rosnące w niskich kępach. Potem, po pokojowym rozejmie czerwca i lipca następował atak czerwonych iskier kwiatów michałka i krzepkich dzikich słoneczników, które trzymały za gardło i dławiły ciemną, delikatną zieleń podobnej do koniczyny alfalfy. Bitwa, bitwa, ze sztandarami lśniącymi szkarłatem i żółcią! Kiedy kwiatek, który jest bezbronny podejmuje obronę — tak jak przywodząca na myśl duchy lilia mariposa o słupkach okrytych żółtym motylim pyłkiem, cicha jak ćma — staje się niewidzialny. Koło karłowatych dębów nie ma nic do oglądania — są tylko szarzejące grzywy traw. Ale oto — uwaga! Na niewidzialnej długiej łodydze chwieje się biały, widmowy, trójpłatowy kwiat, wyłuskany z nicości. Lilia mariposa! Tylko różowe dzikie różyczki pachniały słodko, jak w starym świecie. Należały do gatunku słodkiej dzikiej róży. I cie- DZIEWICA I CYGAN 205 mnoniebieskie dzwonki okrągłolistne, rozrzucone wśród karłowatych dębów, podobne do ciemnoniebieskich jak lód ba-nieczek górskich kwiatów Alp — Alpenglocken. Różami pustyni są kwiaty kaktusa, barwy żółtego lub różowego półprzezroczystego kryształu. Ale tylko sam diabeł mógł, w przypływie czystego zachwytu, porozmieszczać je wśród kolców. Nie, świat istniał przed i poza Bogiem Miłości. Nawet te kolibry, zwisające przy kwitnących krzakach amerykańskiej jagody w maju, po zejściu śniegów — nawet one istniały przed i poza Bogiem Miłości. A błękitne sójki nosiły wyzywające ciemne czuby i żółto-czarny dzięcioł walił w drzewo jak nieustraszony, pomalowany wojennymi barwami Indianin. Tymczasem na ogrodzeniu zasiadały nieruchomo sokoły, jak czarne pięści grożące niebu, obojętne wobec człowieka i jego spraw. Lato, co prawda, rozwijało delikatne liście bawełnicy i czułej osiki. Ale wysoko w górach osiki, niepewne jak duchy, uwikłane w splątaną gęstwinę, miały w sobie tyle chłodu, ile jest w ślepiach i w długich, jakby wyrzeźbionych z krwawego chalcedonu pazurach niedźwiedzia. Lato przynosiło ze sobą małe, dzikie truskawki o barbarzyńskim aromacie, jego zaś schyłek rozrzucał w zakamarkach dolin różowe klejnoty malin. Jakież jednak osamotnienie; jakież cierpkie i złowrogie osamotnienie ogarniało człowieka, kiedy w cienistej, stromej szczelinie kanionu tuż nad domostwami zbierał maliny — podczas gdy nad szczytami gór nabrzmiewała granatowo-purpurowa burza. Wielkie połacie malinowych gąszczy tonęły w różowawej czerwieni. Lecz łożysko strumienia w dole było suche, bezwodne, a sosny jeżyły się w ciszy, czujne jak wojownicy na czatach. Maliny czekały, by wspiął się ku nim w podskokach ostrooki, bezlitosny, dłu-gopyski niedźwiedź potrząsający falującym, twardym futrem. Maliny dojrzewały dla niedźwiedzi — i mała kobietka 206 D. H. Ławr ??? z Nowej Anglii, ze swoim niesamowitym wyczuciem podskórnych prądów zawsze miała wrażenie, że jest złodziejem. Kraść dzikie maliny w sekretnym małym kanionie za własnym domem... A kiedy zrobiła dżem, mogła niemal doszukać się smaku przestępstwa w swoich przetworach. Nie spowiadała się z tego. Usiłowała nie spowiadać się nawet ze swoich lęków. Bała się jednak. Przez całe lato, począwszy od lipca, nie opuszczała jej dręcząca świadomość przyczajonego w powietrzu, intensywnego eterycznego ładunku elektrycznej mocy. Atmosfera była przesycona prądami potężnych, elektrycznych fluidów, grożących wyładowaniem. Prawie każdego dnia miotały się wściekłe gromy. Jednak powietrze nigdy się nie oczyszczało. Napięcie nie spadało. Choćby nie wiem jak szalały i wyładowywały swoją wściekłość pioruny, zawsze po przejaśnieniu w blasku słońca czaiły się dziwne, niewidzialne, niosące ukrytą groźbę prądy, błądzące wśród atomów powietrza. Ona wiedziała, Och, ona wiedziała. I jej miłość do rancho zmieniała się chwilami w poczucie pewnego wstrętu. Wszystko skażone w zarodku szczurzym plugastwem i nieustającą, zajadłą szamotaniną dzikiego życia; pobojowisko i walające się kości. Kości koni, padłych, od uderzenia pioruna; kości bydła, czaszki kóz z małymi różkami; zbielałe, nie pogrzebane kości. I ta okrutna elektryczna siła gór. I najbardziej tajemniczy, lecz najgorszy ze wszystkich wrogi duch tego miejsca: duch pierwotny, na wpół tylko ukształtowany, jak jakaś ptasio-wężowa hybryda, atakująca człowieka w odwecie za jego nieustający opór przeciwko dokończeniu dzieła stworzenia. Wrzący tygiel najprostszych form; kipiel, zatapiająca dusze, ścinająca szpik, ogarniająca wrzeniem każdą tkankę wyższego życia. Potężna, nieugięta wola ogarniętego rojową gorączką pierwotnego życia, przeciwstawiająca się bez- DZIEWICA I CYGAN 207 ustannie dążeniom człowieka do wyższych form, do doskonalej wykreowanego bytu. I w końcu, po wielu latach, mała kobietka musiała w głębi duszy przyznać, że z nadejściem listopadowych śniegów z zadowoleniem schodzi z rancho w doliny. Cieszyła się, że wraca do bardziej ludzkiego domostwa — do swojego domu w miasteczku. A gdy mijała zima i znowu nadchodziła wiosna, wiedziała już, że nie chce znów iść w góry, na rancho. To miejsce coś w niej złamało, zraniło okrutnie, zniweczyło na zawsze jej nadzieję, wiarę w raj na ziemi. Teraz ukrywała przed sobą swoją własną śmierć — śmierć wiary w świat istniejący wyłącznie dla miłości, wiary, jaką wyniosła z Nowej Anglii. Ona i jej wiara były już martwym ciałem. Bogowie tych zamkniętych gór byli posępni, nienawistni, bezlitośni — potężniejsi niż człowiek i pośledniejsi niż on. Lecz człowiek nigdy nie zdołałby ich pokonać. W oddali, na nizinie, mała kobietka w swoim kwietnym ogrodzie, w pobliżu miasta ożywionego wodami strumienia unikała wszelkich myśli na ten temat. Nie chciała już nigdy pojechać na rancho. Meksykanie zostali, by doglądać kóz. Ale to miejsce nie przynosiło dochodu. Nie tyle dawało pieniądze, ile wyrównywało rachunki. Mogło się opłacać. Lecz ten wysiłek! Ten wysiłek! A gdy szpik wysysany jest z kości człowieka, a dusza z jego ciała, ten zmagając się z przerażającą drapieżnością dzikiego życia, niższego stadium stworzenia, nie jest w stanie dokonać już żadnego wysiłku. A potem jeszcze przyszła wojna, odwodząc wielu ludzi od cywilizacyjnych przedsięwzięć. Każdy nowy skok cywilizacyjny kosztował życie niezliczoną liczbę dzielnych ludzi, którzy zginęli pokonani przez smoka, broniącego im dostępu do jabłek Hesperyd czy złotego runa. Zginęli w walce o panowanie nad odwieczną, na 208 D. H. Lawrence wpół nikczemną dzikością niższych stadiów stworzenia; w walce o zwycięstwo na następnym jego etapie. Wszelka dzikość na wpół nikczemna, a człowiek jest zdany wyłącznie na siebie, gdy walczy bez ustanku, aby dzikość tę przezwyciężyć. I każda cywilizacja w momencie, kiedy traci swoją wizję wewnętrzną oczyszczającą energię, popada w nowy rodzaj dzikości, bardziej jeszcze bezbrzeżnej i potwornej niż ta dawna. Stajnia Augiasza pełna spodlonego kruszcu. . Za każdym razem jednak człowiek musi powstać, odnowiony, by oczyścić z grzechu nowe pokłady szumowin. By wykorzystać wydarte prymitywnej, dzikiej naturze panowanie i siłę do kolejnego zrywu; by oczyścić warstwa po warstwie nagromadzone przez wieki pokłady odpadków, pozostawione po sobie przez wieki— wyrzucić je z kubełków. Rancho podupadało. Stada kóz zmniejszały się. Woda przestawała płynąć. Aż wreszcie kupiec zrezygnował. Wydzierżawił teren Meksykaninowi, który żył z wyhodowanej przez siebie fasoli i z wolna staczany był przez robactwo. I wtedy właśnie pojawiła się Lou, ze świeżymi siłami do walki. Wróciła do Santa Fe, spotkała się z kupcem i z prawnikiem, po czym kupiła rancho za dwanaście setek dolarów. Była wyjątkowo zadowolona z siebie. Poszła na górę, by powiedzieć matce: — Mamo, kupiłam rancho. — To po prostu znakomicie, bo nie zniosę już ani tygodnia w tym hałasie samochodów. — Na moim rancho jest spokojnie, mamo: cisza po prostu przemawia do ciebie. — Wolałabym raczej, żeby trzymała język za zębami. Czuję się otumaniona tymi wszystkimi podłymi powieścidłami, które przeczytałam. Zupełnie jak gdyby niebo było DZIEWICA I CYGAN 209 jednym wielkim huczącym dzwonem o milionie serc, które wybiły z niego ludzką mowę. — Nie jesteś zainteresowana moim rancho, mamo? — Mam nadzieję, że będę, z czasem. Nie do wiary, ale pani Witt wstała następnego dnia z łóżka i towarzyszyła córce w podróży na rancho wynajętym samochodem, prowadzonym przez Phoenixa. Rancho nazywało się „Las Chivas." Siedziała sztywno jak słup soli; jej twarz wyglądała jak coś, co Indianie nazywają Fałszywą Twarzą — mając na myśli maskę. Miało się wrażenie, że zastygła w obojętności. Patrzyła, jak pustynia z kępkami żółtych żarnowców umyka chwiejnie w dal; widziała jabłka opadłe na ziemię w sadach koło chat z adoby; zapuszczała wzrok w głęboki arroyo; patrzyła na strumień, który przejeżdżali w bród, i na góry, zasłaniające widok w oddali. Na wszystko patrzyła obojętnie. Wysoko w górach leżał śnieg; skały poniżej były szaroniebieskie, jakby posiniały ze złości; tego roku osiki rosnące pod nimi wydzielały bladą żółć, a ciemne zarośla karłowatych dębów czerwieniły się jak krew. Rejestrowała wszystko wzrokiem, z kamienną niemal obojętnością. — Czy nie uważasz, że to jest piękne? — zapytała Lou. — Mogę widzieć, że jest piękne — odpowiedziała jej matka. Kwiaty michałka na przesiece, którą mijali w drodze na rancho promieniały ostrymi błyskami purpury, jak nadchodząca noc. Pani Witt przyglądała się dwom długim budynkom, z których jeden, opuszczony, był już w opłakanym stanie. Patrzyła na niezbyt pewnie trzymające się ogrodzenie kor-ralu, którego długie deski nabrały srebrzystego odcienia i wypaczyły się w gorącym słońcu. Na jednej z belek dachowych przysiadł szczur drzewny, 14 — Dziewica i cygan 210 D. H. Lawrence wyprostowany jak Indianin, czuwający na dachu puebla. Wypinał biały brzuch, splatał na nim przednie łapy i nastawiał wielkie uszy — wypisz — wymaluj jak stary, trwający w bezruchu Indianin. — Popatrz, Louise, czyż on nie wygląda tak, jak gdyby był prawdziwym panem tego miejsca? — zapytała cynicznie. I zwracając się do Meksykanina, który, choć wyglądał na strzęp człowieka, był miłym, uprzejmym facetem, zapytała, dlaczego nie zastrzelił szczura. — Szkoda kuli! — odrzekł z bladym, rozpaczliwym uśmiechem. Pani Witt chodziła wszędzie i oglądała wszystko, co nie zajęło jej wiele czasu. Przyglądała się w milczeniu wodzie źródełka, wyciekającej z żelaznej rury, pod drzewem baweł-nicy arroyo. — A więc, Louise — oświadczyła — cieszę się, że czujesz się na siłach walczyć z tą całą beznadziejnością i z tyloma szczurami. — Ależ mamo, musisz przecież przyznać, że rancho jest piękne. — Tak przypuszczam. Ale, jak głosi jedno z powiedzonek twojego Henry'ego: „jeżeli o mnie chodzi, to piękno jest jak marmurowe jajo". — Rico nigdy by nie powiedział, że piękno jest dla niego jak marmurowe jajo. — Nie, nie powiedziałby. On siedzi na nim jak kwocząca stara kura na imitacji chińskiej porcelany. Czy chcesz go tu przywieźć?. — Przywieźć go! Nie. Ale może przyjechać, jeżeli zechce — zająknęła się Lou. —O - - och! Ależ to piękne! — wykrzyknęła pani Witt, DZIEWICA I CYGAN 211 robiąc ruch głową i unosząc ramiona w okrutnym geście naśladowania zięcia. — Może on nie przyjedzie, mamo — powiedziała urażona Lou. — Z największą pewnością przyjedzie, Louise, by zobaczyć, co się tu dzieje — chyba iż powiesz mu, że nie życzysz sobie. — W każdym razie do wiosny nie mamy się co tym martwić — stwierdziła z rozdrażnieniem, zmieniając temat. Pani Witt wspięła się na stromy stok nad budynkami, ku wejściu do małego kanionu. Tam usiadła na pniu zwalonego drzewa, dokonując przeglądu dalszej okolicy: świata bez mężczyzn. Nie mogła nie popaść w ekscytację. — Co sprowadziło cię tutaj, córko? — zapytała. — Kocham to miejsce, mamo. — Ale co spodziewasz się tu osiągnąć? — Miałam raczej nadzieję, że uda mi się uniknąć osiągnięć, mamo. Powiem ci — i nie wolno ci się śmiać, nawet" jeżeli zabrzmi to głupio. Jeżeli chodzi o ludzi, całkowicie straciłam do nich serce. Jeżeli chodzi o ludzi, niczego już od nich nie chcę. Nie zniosę ich więcej. Jeżeli kiedykolwiek miałam serce do ludzi — zostało już złamane. Chcę być sama, mamo: tu, z tobą i może z Phoenixem, który mógłby doglądać koni i prowadzić samochód. Ale chcę być sama, naprawdę. — Z Phoenixem za kulisami! Czy jesteś pewna, że lada chwila nie wyjdzie na scenę? — Nie, mamo, koniec z tym. Skoro już muszę to powiedzieć, to Phoenix jest służącym; o ile mi wiadomo, rzeczywiście zajął strategiczną pozycję. Zawsze tak samo — odwieczne zakulisowe gierki. Nie mogę brać takich mężczyzn poważnie. Nie mogę miotać się z nimi bez celu, zbłaźnić się 212 D. H. Lawrence z nimi, czy zbłaźnić się wobec nich. Nie mogę i nie chcę więcej ogłupiać się, szczególnie mężczyznami, mamo. Oni się nie liczą. Dlaczego więc miałabyś żądać, by mi się rewanżowali? Jej słowa sprawiły, że pani Witt zamilkła na moment, po czym powiedziała: — Ależ skąd, nie chcę. Jakżeżbym mogła? Ale w końcu musisz przecież żyć. Nigdy jeszcze dotąd nie żyłaś — takie przynajmniej jest moje zdanie» — To samo dotyczy również ciebie, mamo — sucho odrzekła Lou. To już zupełnie uciszyło panią Witt. Musiała zamilknąć albo z wściekłością znaleźć się w defensywie, co jednak do niej nie pasowało. Szczerze mówiąc nie była do tego zdolna. — Co ty nazywasz życiem? — mówiła dalej Lou. — Wyginać się na pół naga na publicznych występach, a potem pojechać taksówką do niemal w sztok pijanego głupca, by się z nim przespać — a on myśli, że jest mężczyzną, bo — och, mamo, nawet nie chcę o tym myśleć. Wiem, że masz skryte przekonanie, że to jest życie. Niech więc sobie takie będzie. Ale nie licz na mnie. W tym aspekcie mężczyźni wywołują we mnie po prostu mdłości: tacy płaszczący się i szczurzy. Ta strona życia sprawia, że nie chce mi się w ogóle żyć. Mówię ci, jeżeli chodzi o te wszystkie sprawy, to jestem załamana, kompletnie załamana; zapewne byłam już załamana w momencie, w którym przyszło mi mieć z nimi do czynienia. — Cóż, Louise — odezwała się po chwili pani Witt — jestem przekonana, że nawet w czasach, gdy mężczyźni i ko biety byli mężczyznami i kobietami, ludzie, którzy trakto wali sprawy poważnie i poświęcali się im, mieli złamane serca. A czyż ja nie mam! To jest równie jednoznaczne, jak DZIEWICA I CYGAN 213 utrata dziewictwa, i prawie z nią równoważne. Raczej początek niż koniec. — I tak jest, mamo. Początek czegoś więcej i koniec czegoś, co jest z tym związane. Wiem — i nic tego nie zmieni — że muszę żyć inaczej. Może głupio mówię, ale nie wiem, w jaki inny sposób to wyrazić. Muszę żyć dla czegoś, co ma dla mnie głębokie, głębokie znaczenie. I myślę, że w moim najgłębszym odczuciu seks mógłby mieć znaczenie tylko wtedy, kiedy byłby naprawdę uświęcony. Lecz pospolity seks zabija mnie. — A może raczej podobali ci się tylko pospolici mężczyźni? — Może. Może powinnam zawsze być idiotką, mając do czynienia z ludźmi. Teraz pragnę dać sobie spokój z takimi idiotyzmami. Jest coś jeszcze, mamo,czemu chcę się poświęcić. Wiem to. Wiem z całą pewnością. Dlaczego miałabym jeszcze pozwalać, by mnie poniżano? Pani Witt siedziała, patrząc w dal; jej twarz była cyniczną maską. — Co może być poważniejszego? No, proszę, co jest ważniejszego? — pytała głosem pełnym przesłodzonej uprzejmości, będącej najzjadliwszą z jej trucizn. — Chcę się dowiedzieć. Wychodzę wprost z siebie z ciekawości. Niesamowicie mnie to intryguje. Dziewczęta z mojego pokolenia od czasu do czasu wstępowały do klasztoru dla czegoś więcej. Zawsze zastanawiałam się, czy to znalazły. Odnosiłam wrażenie, że mają idiotyczne zapędy, no, ale może byłam czymś mniej... Pomiędzy matką a córką zapadło wyraźne milczenie; cisza, która oznaczała jawny rozłam. Wreszcie Lou powiedziała: — Wiesz całkiem dobrze, mamo, że kimkolwiek bym była — nawet trochę idiotką — nie jestem mniszką. I wydaje mi się, że ten rodzaj wiary to tylko inna strona problemu mężczyzn. Zamiast uganiać się za nimi, uciekam od 214 D. H. Lawrence nich, doznając w ten sposób rozkoszy. Nie, nie czuję nienawiści do mężczyzn za to, że są mężczyznami, jak czynią zakonnice. Nie cierpię ich, ponieważ nie dość są mężczyznami: to dzieci, lekkoduchy, biedactwa, popisujące się przez cały czas, nawet wobec siebie. Nie twierdzę, że jestem lepsza. Życzę sobie tylko z całej duszy, by niektórzy mężczyźni byli więksi, silniejsi i mniej płytcy, niż ja... — Skąd wiesz, że nie są? — spytała pani Witt. — Skąd mam to wiedzieć? — przdrzeźniała Lou. I milczenie, które było rozłamem, stało się pojednaniem. Pani Witt drażniła kijkiem małe mrówki, miotające się wśród sosnowego igliwia. — I bez wątpienia masz rację co do mężczyzn — wyznała wreszcie. — Ale w twoim wieku jedyną sensowną rzeczą jest próbować pielęgnować złudzenia i poddawać je próbie. Ostatecznie, jak sama powiedziałaś, możesz być nie lepsza od nich... — Mogę nie być lepsza. Lecz pielęgnowanie złudzeń oznacza samooskarżanie się. A ja tego robić nie będę. Kiedy widzę mężczyznę, który jest choć trochę dla mnie pociągający — nawet tyle, co Phoenix — mówię sobie: Czy potem będzie cię obchodził? Czy, poza prostym doznaniem, coś dla ciebie znaczy? I wiem, że nie. Nie, mamo, o tym jestem przekonana: albo biorąc sobie mężczyznę doznam uczucia objawienia sensu i tajemnicy, które przeniknie całą moją duszę, albo pozostanę zdana na samą siebie. I jedno wiem: że nadszedł czas, bym zdała się na siebie. Dosyć już głupstw. — Bardzo dobrze, córeczko. Prawdopodobnie spędzę resztę życia w twoim towarzystwie. — Myślisz, że mnie to martwi? Mam jeszcze coś dla siebie, mamo. Istnieje coś jeszcze, coś, co nawet kocha mnie i pragnie. Nie umiem ci wyjaśnić, co to jest. To duch. On jest tu, na tym rancho, w tym krajobrazie. To jest coś bar- DZIEWICA I CYGAN 215 dziej dla mnie realnego niż mężczyźni; coś co przenika mnie i wspiera. Nie wiem dokładnie, co to jest. To coś dalekiego, co czasami będzie mnie ranić i będzie wyczerpywać moje siły. Wiem o tym. Lecz jest to coś ważnego, ważniejszego niż mężczyźni, ważniejszego niż ludzie, ważniejszego niż religia. Ma to coś wspólnego z dziką Ameryką. I ma coś wspólnego ze mną. Jeżeli chcesz, możesz nazwać je powołaniem. Na to jestem wystarczającą idiotką. Lecz moim powołaniem jest zachować siebie dla ducha, który jest dziki i który czekał tu tak długo — właśnie na taką, jak ja. I oto przybyłam! I oto jestem tutaj. I oto jestem tam, gdzie chciałam być; u ducha, który mnie chce. Tak właśnie jest. I ani Rico, ani Phoe-nix, ani ktokolwiek inny naprawdę nic dla mnie nie znaczą. Oni są za kulisami świata, a ja jestem tutaj, w samej głębi Ameryki, gdzie chce mnie ten dziki duch; chce mnie bardziej niż mężczyźni. A przy tym wcale nie pragnie mnie zbawić. Potrzebuje mnie. Pożąda mnie. Dla niego mój seks jest głęboki i święty, głębszy niż ja sama; głęboka natura, świadoma do głębi mojej płci. To chroni mnie przed taniością, mamo. I nawet ty nigdy byś tego dla mnie nie mogła zrobić. Pani Witt podniosła się i stała, spoglądając daleko, daleko w stronę truskawkowego pasma gór, na wpół ukrytych za linią horyzontu. — Ile, mówisz, zapłaciłaś za Las Chivas?* — spytała. — Tysiąc dwieście dolarów — odparła zaskoczona Lou. — W takim razie powiedziałabym, że to tanio — biorąc pod uwagę wszystko, co się z tym łączy: nawet nazwę. LasChivas — dosł. „kozy" ( w ludowej gwarze meksykańskiej). ?, ' >*'• •?.?", ? , , ?? • . ' •J • "; '• • -.-.? * Dziewica i cygan ? Kiedy żona pastora uciekła z młodym, nie mającym grosza przy duszy mężczyzną, skandal nie miał granic. Jej dwie dziewczynki były małe — jedna miała siedem lat, druga — dziewięć. A pastor był takim dobrym mężem. Owszem, głowę miał siwą, ale wąs ciemny; był przystojny i ciągle jeszcze pełen skrywanej namiętności do nieodpowiedzialnej i pięknej żony. Dlaczego odeszła? Dlaczego porzuciła wszystko z takim klat* sprzeciwu, jakby dotknęło ją szaleństwo? Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Tylko pewien pobożny człowiek powiedział, że była złą kobietą. Lecz większość porządnych kobiet milczała. One wiedziały. Dwie małe dziewczynki nie mogły wiedzieć. Rozżalone, uznały, że matka ich nie potrzebuje. Zły wiatr, który nikomu nie przynosi niczego dobrego, zmiótł rodzinę pastora w jednym podmuchu. I pomyśleć sobie! — oto pastor, który wyróżniał się jako eseista i polemista i którego los wzbudził współczucie u miłośników książek, eclat (franc.) — wybuch, eksplozja 218 D. H. Lauirence trzymał prebendę w Papplewick. Tak oto Pan zawrócił złe wiatry losu, obdarzając pastora rektoratem na północy. Rektorium było raczej brzydkim, kamiennym budynkiem położonym nad rzeką Papple, tuż przed miasteczkiem. Dalej, za miejscem, w którym droga przecina strumień, stały dwie wielkie kamienne przędzalnie, niegdyś napędzane przez wodę. Droga skręcała ku górze, między niegościnne, kamienne ulice. Nowe stanowisko wymagało, by rodzina pastora przed przejściem przez niego rektorium poddana została niezbędnym modyfikacjom. Pastor — obecnie już rektor — sprowadził z miasta starą matkę, siostrę i brata. Dwie dziewczynki znalazły się teraz w zupełnie odmiennym otoczeniu niż to, do którego przywykły w swoim dawnym domu. Rektor miał teraz czterdzieści siedem lat; po ucieczce swojej żony pogrążony był w głębokim i nie licującym ze swoją godnością żalu. Współczujące damy odwiodły go od samobójstwa. Włosy pobielały mu niemal zupełnie: wzrok miał dziki, a wygląd rozpaczliwy. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć, by zrozumieć, jak okropne to były przeżycia i jak wielka stała mu się krzywda. A jednak pobrzmiewała w tym wszystkim fałszywa nuta. I damy, które najbardziej współczuły pastorowi, w głębi duszy raczej go nie lubiły. We wszystkim, co mówił i robił, czuło się pewną dozę obłudy. Dziewczynki przyjęły rodzinny werdykt z właściwym dzieciom brakiem refleksji. Babunia, która przekroczyła siedemdziesiątkę i wzrok jej osłabł, stała się centralną postacią domu. Ciocia Cissie, mająca ponad czterdziestkę, blada, pobożna i toczona przez ukrytego robaka, domem tym zarządzała. Wujcio Fred, sknera o szarej twarzy, który wiódł swój własny byle jaki żywot, wychodził codziennie do mias- DZIEWICA I CYGAN 219 ta. A rektor stał się, co zrozumiałe, drugą co do ważności osobą w domu, po Babuni. Nazywali ją Panią Matką. Należała do tych sprytnych, o plebejskim wyglądzie staruszek, które przez całe swoje życie umiały postawić na swoim, schlebiając słabościom męskich domowników. Bardzo szybko ustaliła swoją taktykę. Rektor nadal „kochał" swoją występną żonę i będzie „kochał ją" do śmierci. A więc sza! Uczucia rektora są święte. W sercu zachował obraz czystej dzewczyny, którą poślubił i czcił. A gdzieś tam, po tym złym świecie, włóczy się teraz niegodziwa żona, która zdradziła rektora i porzuciła swoje małe dzieci. Chodzi w jarzmie u młodego nikczemnego chłopa, który nie ma wątpliwości — upodli ją tak, jak na to zasłużyła. Dajmy to jasno do zrozumienia — a potem — sza! Gdyż w czystej wzniosłości rektorowego serca ciągle rozkwita śnieżnobiały kwiat tamtej panny młodej. Ten śnieżnobiały kwiat nie uwiędnie. A kreatura, co uciekła z młodym mężczyzną, nie ma z nim nic wspólnego. Pani Matka, która jako wdowa traciła nieco na znaczeniu w dawnym, małym domu, zasiadła teraz w głównym fotelu rektorium i usadowiła w nim mocno swoje stare cielsko. Nie miała zamiaru dać się zdetronizować. Przebiegle rzuciła słowo hołdu dla wierności rektora wobec śnieżnobiałego, czystego kwiatuszka, zostawiając sobie furtkę dla dezaprobaty. Uszanowawszy sprytnie wielką miłość swego syna, nie powiedziała złego słowa przeciwko tej pokrzywie, która rozkwitła w świecie zła i która kiedyś nazywała się panią Arturową Saywell. Teraz, dzięki Bogu, z racji ponownego zamążpójścia nie jest już Arturową Saywell. Żadna kobieta nie nosiła nazwiska rektora. Czysty śnieżnobiały kwiatuszek kwitnął in pertpetuum, bez nazewnictwa. Nawet rodzina myślała o niej jako o Tej — która — była Cynthią. 220 D. H. Lawrence Wszystko to było wodą na młyn Pani Matki i dawało jej gwarancję, że Artur nigdy się nie ożeni. Trzymała go w garści, wykorzystując najsłabszą z jego słabości, skrywaną miłość własną. Poślubił wiecznotrwały śnieżnobiały kwiatuszek Szczęśliwy człowiek! Został głęboko zraniony. Nieszczęśłiw człowiek! Cierpiał. Ach, cóż za kochające serce! I — wyba czył! Tak, śnieżnobiałemu kwiatuszkowi zostało wybaczone Zapewnił jej nawet miejsce w swoich myślach — podcza: gdy tamta kanalia... Ale sza! Nie zbliżajmy się nawet myślą do tej wstrętnej pokrzywy, co wyrosła wśród innych na tamtym, złym świecie! Ta — która — była — Cynthią. Niech śnieżnobiały kwiatuszek rozkwita na niedosiężnych wyżynach przeszłości. A teraźniejszość to już zupełnie inna historia. Dzieci wzrastały w atmosferze kultu niewymownej świętości. One również widziały biały kwiatuszek na niedosiężnych wyżynach. One również wiedziały, że wyniesiony został w samotnej chwale ponad padół ich życia i pozostanie nietykalny. Jednocześnie ze splugawionego świata przesączała się czasem cuchnąca, zła woń egoizmu i upodlonego pożądania — woń tej okropnej pokrzywy, Tej — która — była Cynthią. Owo złe ziele znalazło właśnie sposób by, od czasu do czasu, podesłać krótki liścik do dziewczynek, do swoich dzieci. Na wieść o tym Pani Matka trzęsła się wewnętrznie z nienawiści. Gdyby bowiem Ta — która — była Cynthią kiedykolwiek miała wrócić, niewiele miałaby do powiedzenia Pani Matka. Skrywany poryw nienawiści żywionej przez starą babcię dotarł również do dziewczynek; dzieci tej szalonej, pełnej jadu pożądania pokrzywy, tej Cynthii, która czuła żywiołową odrazę do Pani Matki. W tym całym zagmatwaniu doskonale wybiórcza pamięć dzieci potrafiła zachować wspomnienie prawdziwego domu, DZIEWICA I CYGAN 221 probostwa na południu, i ich uroczej, choć nie nazbyt odpowiedzialnej matki, Cynthii. Jaśniała potężnym blaskiem jak źródło życia; jak niebezpieczne słońce, przetaczające się przez dom w szybkim rytmie nieodmiennych wschodów i zachodów. Zawsze kojarzyły jej obecność z jasnością, ale również z niebezpieczeństwem; z pięknem, ale i z przerażającym egoizmem. A teraz piękno umarło i śnieżnobiały kwiatuszek leżał, zamarznięty na jego grobie, jak porcelanowy wieniec Niebezpieczeństwo niestałości i szczególnie groźny rodzaj egoizmu, który właściwy jest lwom i tygrysom — również odeszły. Pozostała absolutna stałość, w której można bezpiecznie dokonać żywota. Lecz one dorastały. A dorastające stawały się bardziej jeszcze zdezorientowane, bardziej jeszcze żywo zaintrygowane. Pani Matka, starzejąc się, ślepła. Ktoś musiał ją prowadzić. Nie wstawała z łóżka aż do południa. Jednak, choć ślepa czy przykuta do łóżka chorobą, nadal rządziła domem. Nie, bynajmniej nie była przykuta do łóżka. Kiedy tylko mężczyźni znajdowali się w pobliżu, Pani Matka królowała na swoim tronie. Była zbyt sprytna, by zaniedbywać wymogi etykiety. Zwłaszcza że miała rywalki. Jej wielką rywalką była młodsza dziewczynka, Yvette. Yvette miała tę samą lekkomyślność, beztroską pogodę ducha, co Ta — która — była Cynthią. Była jednak bardziej łagodna. Może babci udało się w porę nad nią zapanować. Może! Rektor uwielbiał Yvette i psuł ją swym ślepym uwielbieniem na tyle, by wolno mu było powiedzieć: „nie jestem pobłażliwym starym koniem o miękkim sercu!" Lubił utrzymywać taką opinię o sobie, a Pani Matka ani na włos nie myliła się w ocenie słabych punktów swojego syna. Znała je i wykorzystywała do dekoracji ukrywających prawdę. Prag- 222 D. H. Lawrence nął we własnych oczach uważać się za fascynującą postać, tak jak kobieta chce mieć olśniewającą garderobę. A Pani Matka sprytnie nakładała pieprzyki piękności na jego słabości i wady. Miłość macierzyńska dawała jej klucz do synowskich słabości; ukrywała je przed nim samym za dekoracjami. Podczas gdy Ta — która była Cynthią...! Lecz nie wspominajmy jej w tym kontekście. Zawsze uważała rektora niemal za niedorozwiniętego pokurcza i idiotę. To zabawne, ala babcia potajemnie nienawidziła Lucillę, starszą dziewczynkę; bardziej niż rozpieszczaną Yvette. Lucillę, niespokojna i przewrażliwiona, była dużo bardzej świadoma, że jest w mocy babki niż zepsuta i powierzchowna Yvette. Z kolei Ciocia Cissie nienawidziła Yvette. Nienawidziła samego jej imienia. Zycie cioci Cissie zostało złożone w ofierze Pani Matce; Ciocia Cissie wiedziała o tym, a Pani Matka wiedziała, że tamta wie. W miarę upływu lat stało się to niepisaną konwencją. Pojęcie ofiary Cioci Cissie zostało przyjęte przez wszystkich, łącznie z nią samą. Całkiem często się z tego powodu modliła — co wskazywało również, że biedactwo ukrywa własne, osobiste uczucia. Przestała być Cissie, straciła swoje życie i swoją płeć. A teraz, gdy skradała się ku niej pięćdziesiątka, rozpalały się w niej dziwne, zielone płomienie wściekłości; w takich momentach była jak niespełna rozumu. Lecz Babunia nie wypuszczała jej spod swojej władzy. Jedynym celem życia Cioci Cissie stała się więc opieka nad Panią Matką. Zielone płomienie piekielnej nienawiści Cissie wybuchały od czasu do czasu, grożąc wszystkiemu, co młode. Biedactwo modliło się i próbowało uzyskać od nieba wybaczenie. Tego jednak, co jej zrobiono, nie mogła wybaczyć — i nieraz vitriol burzył się jej w żyłach. DZIEWICA I CYGAN 223 Trudno było uznać Panią Matkę za dobrą, uczynną duszę. I nie była nią. Sprytnie tylko stwarzała wrażenie. Stopniowo docierało to do świadomości dziewczynek. Pod staromodnym wyszywanym czepcem, pod siwymi włosami, pod czarnym jedwabiem, okrywającym tęgą, krępą, podaną do przodu sylwetkę, stara kobieta nosiła chytre serce, dążące nieustannie do zdobycia jej kobiecej władzy. I wykorzystując słabość skapcaniałych, ospałych mężczyzn, których zrodziła, trwała przy władzy — a lata płynęły — od siedemdziesiątki do osiemdziesiątki i od osiemdziesiątki kolejnym skokiem ku dziwięćdziesiątce. W rodzinie utrzymywana była cała tradycja „lojalności": lojalności wobec innych, a w szczególności wobec Pani Matki. Pani Matka — to oczywiste — była osią całej rodziny, a ta z kolei stanowiła przedłużenie jej ego. Naturalnie podlegała jej władzy. A synowie i córki, będąc słabymi i bezwolnymi, w sposób naturalny dochowywali lojalności. Cóż bowiem mogło ich spotkać poza domem rodzinnym, jak nie zniewaga, niebezpieczeństwo i podłość? Czyż nie doświadczył tego rektor za sprawą swojego małżeństwa? Ostrożność przede wszystkim! Ostrożność i lojalność w konfrontacji ze światem! Niech będzie w rodzinie tyle nienawiści i tarć, ile tylko można sobie wyobrazić. Ale dla zewnętrznego świata — nieustępliwy mur zgody. II Dopiero wtedy jednak, gdy dziewczynki wróciły wreszcie do domu ze szkół, mogły odczuć w pełni kładący się na ich życiu ciężar trupiej ręki babki. Lucille miała teraz dwadzieścia jeden lat, a Yvette — dziwiętnaście. Zostały posłane do dobrej szkoły dla dziewcząt, ostatni rok zaś spędziły 224 D. H. Lawrence w Lozannie. Były to takie sobie całkiem zwyczajne, młode i wysokie stworzenia, o świeżych, wrażliwych twarzyczkach, wijących się włosach i łobuzerskich manierach w stylu „a idźcie do diabła". — Co jest takiego strasznie nudnego w Papplewick — zastanowiła się Yvette, kiedy stały na statku, patrząc na wznoszące się nie opodal szare klify Dover — to to, że nie mamy tu żadnych mężczyzn. Czemu Tatuś nie ma za przyjaciół jakichś kilku fajnych starszych facetów? Bo Wujcio Fred to kompletne dno! — Och, nigdy nie wiadomo, może coś się wreszcie trafi — stwierdziła bardziej filozoficznie nastawiona Lucille. — Cholernie dobrze wiesz, czego można się spodziewać — odparła Yvette. — Chórków niedzielnych — a ja nienawidzę chórów mieszanych. Głosy chłopców są rozkoszne, kiedy nie ma kobiet. A tu Szkółka Niedzielna i Kółko Dziewczęce, i społeczniczki — te wszystkie.poczciwe stare dusze, które dopytują się o Babunię! Ani jednego porządnego chłopaka w promieniu mili. — Och, nie wiem! — powiedziała Lucille. — Zawsze masz przecież Framleyów. I wiesz, że Gerry Somercotes cię uwielbia. — Tak, ale ja nienawidzę chłopaków, którzy mnie uwielbiają! — wykrzyknęła Yvette, zadzierając swój delikatny nosek. — Nudzą mnie. Ciążą mi jak ołów. — No dobrze, ale czego ty właściwie chcesz, skoro nie możesz znieść, kiedy cię adorują? Ja myślę, że wspaniale jest być adorowaną. Skoro wiesz, że nigdy za nich nie wyjdziesz, to czemu nie pozwolić im na zaloty, zwłaszcza że ich to bawi? — Och, ale ja przecież chcę wyjść za mąż! — zawołała Yvette. DZIEWICA I CYGAN 225 — No to pozwól im się adorować, dopóki nie znajdziesz tego, z którym być może się ożenisz. — W ten sposób nigdy bym nie potrafiła. Nic tak mnie nie zniechęca, jak zalecający się chłopak. Ależ oni mnie nudzą! Przez nich czuję się tak wstrętnie. — O, tak, ja podobnie, jeżeli są marudni. Ale uważam, że na odległość są całkiem mili. — Miałabym ochotę gwałtownie się zakochać. — Ach, z pewnością! A ja nie. Ja bym chyba tego nienawidziła. Ty pewnie też, jeżeliby już się stało. Zresztą musimy się tu trochę rozejrzeć, nim zorientujemy się, czego chcemy. — Ale czy nie cierpisz z powodu powrotu do Papplewick? — wykrzyknęła Yvette, zadzierając swój delikatny nosek. — Nie, niespecjalnie. Przypuszczam, że będziemy raczej znudzone. Szkoda, że Tata nie kupił samochodu. Pewnie będziemy musiały wyciągnąć stare rowery. Nie chciałabyś wdrapać się na Tansy Moor? — Och, z rozkoszą! Chociaż pchanie tego starego grata na wzgórza to okropny wysiłek. Statek podpływał ku szarym klifom. Dzień, choć letni, był szary. Obie dziewczyny nosiły płaszcze z postawionymi futrzanymi kołnierzami i małe, modne kapelusiki wciśnięte na uszy. Wysokie, szczupłe, o świeżych twarzyczkach, naiwne, a przy tym śmiałe, zbyt śmiałe, były tak przerażająco angielskie w swojej dziewczęcej, szkolnej arogancji. Sprawiały wrażenie swobodnych — a w rzeczywistości były splątane i spięte wewnętrznie. Sprawiały wrażenie wyzywających i niekonwencjonalnych — a były naprawdę aż tak konwencjonalne, iż zdarzało im się zamykać w sobie. Wyglądały jak śmiałe, młode żaglowce spuszczone właśnie w stoczni na szerokie wody życia. Szczerze zaś mówiąc były dwoma żywota- 15 — Dziewica i cygan 226 D. H. Lawrence mi bez steru, uwiązanymi na łańcuchach kolejnego z kotwi-cowisk. Widok rektorium wywołał w ich sercach dreszcz. Wydawało się brzydkie i niemal obskurne, z całą swoją duszną atmosferą zwyrodniałego komfortu klasy średniej, który przestał już być wygodny, a stał się duszny i wstrętny. Surowy, kamienny dom uderzył dziewczyny swoim odrażającym wyglądem — choć nie potrafiłyby powiedzieć, skąd to wrażenie. Zniszczone meble wyglądały jakoś wstrętnie; nic tam nie było nowego, czystego. Nawet jedzenie, które podawano, miało w sobie coś ponurego, nędznego, co jest szczególnie odpychające dla młodych stworzeń wracających właśnie z zagranicy. Przesmażony befsztyk, zatęchła kapusta, zimna baranina, tłuczone kartofle, kwaśne pikle, niewybaczalne puddingi. Babunia, która „zjadłaby porcyjkę wieprzowiny", miała również specjalne dania: bulion z grzankami lub małą kremową przystawkę. Szara na twarzy Ciocia Cissie w ogóle nic nie jadła. Siadała przy stole i nakładała sobie na talerz samotnego i nagiego gotowanego kartofla. Nigdy nie jadła mięsa. I trwała tak, skrępowana własnym skąpstwem, podczas gdy obiad ciągnął się, a Babunia mlaszcząc pochłaniała błyskawicznie swoją porcję; rzadko zdarzało się, by nie upuściła czegoś na wydatny brzuch. Jedzenie samo w sobie nie wyglądało apetycznie; jakże zresztą mogłoby wyglądać, skoro Ciocia Cissie nienawidziła zarówno samej żywności, jak i czynności jedzenia, i nie mogła ścierpieć -pomocnicy kuchennej dłużej niż przez trzy miesiące? Dziewczyny jadły z obrzydzeniem; Lucille dzielnie robiła dobrą minę do złej gry, a czuły nosek Yvette jawnie wskazywał odrazę. Jedynie siwowłosy rektor ocierał serwetką długie szare wąsy i sypał dowcipami. On również stawał się ociężały i bezwolny; prze- DZIEWICA I CYGAN 227 siadywał całymi dniami w gabinecie, nigdy nie uprawiając ćwiczeń fizycznych. Za to sypał sarkastycznymi dowcipami, siedząc pod skrzydłami Pani Matki. Ta okolica, ze swoimi stromymi wzgórzami i głębokimi, wąskimi dolinami, była mroczna i ponura, choć miała w sobie pewną ukrytą potężną siłę oddziaływania. Dzieliła ją odległość dwudziestu mil od czarnego przemysłu północy. Pomimo to miasteczko Papplewick było względnie odosobnione, prawie zagubione, a życie w nim — surowe i twarde. Wszystko tam było twarde — niemal poetycką, kamienną twardością, i jak ona bezlitosne. Codzienność potoczyła się tak, jak spodziewały się dziewczyny; wróciły do chórku, pomagały w parafii. Jednak Yvet-te buntowała się całkowicie przeciwko szkółce niedzielnej, Lidze Antyalkoholowej, Kółku Dziewczęcemu — właściwie przeciwko wszystkim rodzajom działalności, prowadzonej przez zajadłe stare panny i upartych, głupich starszych panów. Wykręcała się jak tylko się da od obowiązków w kościele i wymykała z rektorium, kiedy tylko mogła. Framleyowie — duża, bałaganiarska, wesoła rodzina, mieszkająca w górze, W Grange — stanowili dla niej ogromne zaplecze. I jeżeli ktoś prosił, by przyszła na obiad, czy jeśli nawet kobieta z jednej z robotniczych rodzin proponowała jej, by została na herbatę, z miejsca przyjmowała zaproszenie. W gruncie rzeczy była raczej przerażona. Lubiła rozmawiać z robotnikami, którzy często miewali takie piękne, surowe rysy. Oczywiście jednak należeli do innego świata. I tak mijały miesiące. Gerry Somercotes ciągle jeszcze był zalotnikiem. Byli też inni — synowie farmerów czy właścicieli młynów. Ywette naprawdę powinna wesoło spędzać czas. Ciągle chodziła na wieczorki i potańcówki; przyjaciele przyjeżdżali po nią samochodami. Wyprawiała się też do 228 D. H. Lawrence miasta, na popołudniowe tańce do najbardziej reprezentacyjnego hotelu, czy do pełnego przepychu Palais de Danse, zwanego w skrócie Pally. Pomimo to zawsze sprawiała wrażenie istoty zahipnotyzowanej. Nigdy nie potrafiła się cieszyć spontanicznie. Głęboko w duszy wyhodowała w sobie nieznośne rozdrażnienie, którego — o czym była przekonana — nie powinna była czuć; nienawidziła tego uczucia, co dodatkowo je pogłębiało. Nigdy nie była w stanie pojąć, skąd się to wzięło. W domu była naprawdę rozdrażniona i wyjątkowo opryskliwa wobec Cioci Cissie. Okropny charakter Yvette stał się wśród domowników przysłowiowy. Lucille, zawsze bardziej praktyczna, zdobyła w mieście posadę prywatnej sekretarki człowieka, który potrzebował kogoś z biegłą znajomością francuskiego i stenografii. Każdego dnia dojeżdżała tam i z powrotem tym samym pociągiem co Wujcio Fred. Nigdy jednak nie jechała z nim w jednym przedziale i, czy to w słońce, czy w deszcz docierała na stację rowerem, podczas gdy on chodził piechotą. Obie dziewczyny były przekonane, że tym, czego pragną, jest naprawdę przyjemne życie towarzyskie. Opinia przyjaciół, dla których rektorium było nie do przyjęcia, wywoływała w nich wściekłość. Na dole znajdowały się tylko cztery pomieszczenia : kuchnia, gdzie mieszkały dwie wiecznie utyskujące służące, ciemna jadalnia, gabinet rektora i wielki „przytulny" ponury salon czy też bawialnią. W bawialni był kominek gazowy. Jedynie w salonie utrzymywano porządny ogień. Tam bowiem królowała Babunia. W tym właśnie pokoju zbierała się cała rodzina. Wieczorem, po kolacji Wujcio Fred i rektor grali jak zwykle z Babunią w krzyżówkę. — Mamo, czy jesteś gotowa? N — puste — puste — puste — puste — W: syjamski urzędnik. DZIEWICA I CYGAN 229 — Co? Co? M — puste — puste — puste — puste — W? Babcia była przygłucha. — Nie, mamo. Nie „M"! N — puste — puste — puste — puste W: syjamski urzędnik. — N — puste — puste — puste — puste — W: chiński urzędnik. — SYJAMSKI. — Co? — SYJAMSKI! SYJAM! — Syjamski urzędnik! Ale co to może być? — zastanowiła się głęboko starsza pani, splatając ręce na okrągłym brzuchu. Dwaj synowie pośpieszyli z ułatwieniami, po których wykrzyknęła „Ach! Ach!". Rektor był zdumiewająco dobry w krzyżówkach; z kolei Fred dysponował pewnym słownikiem technicznym. — To jest z pewnością twardy orzech do zgryzienia — stwierdziła starsza pani, gdy obaj dawali już za wygraną. W tym czasie Lucille siedziała zaszyta w kącie i, zasłaniając rękami uszy, udawała, że czyta, Yvette zaś z irytacją robiła szkice albo też wydawała z siebie głośne i przesadnie urozmaicone buczenie, mające być akompaniamentem do rodzinnego koncertu. Ciocia Cissie bez przerwy sięgała po czekoladki; jej szczęki żuły bezustannie. Dosłownie żywiła się czekoladkami. Siedząc z dala, wkładała sobie coraz to nowe do ust, po czym wracała do lektury pisemka parafialnego. Wreszcie uniosła głowę, by stwierdzić, że czas już podać Babuni filiżankę ziółek. Gdy oddaliła się, Yvette z nerwowym rozdrażnieniem otworzyła okno. Pokój nigdy nie był wietrzony; uważała, że cuchnie: cuchnie babką. A Babunia, która była przygłucha, w najmniej odpowiednich momentach mogła się poszczycić słuchem łasicy. — Czy otworzyłaś okno, Yvette? Sądzę, że nie powinnaś 230 D. H. Lawrence zapominać, że w tym pokoju znajdują się osoby starsze od ciebie — powiedziała. — Tu jest zaduch! To jest nieznośne! Nic dziwnego, że wszyscy się stale przeziębiamy. — Jestem pewna, że pokój jest wystarczająco duży, a ogień mocno buzuje. — Tu starsza pani wzdrygnęła się lekko.— Przeciąg?! Żebyśmy wszyscy umarli? — Żaden przeciąg! — wrzasnęła Yvette. — Łyk świeżego powietrza. Starsza pani znów się wzdrygnęła i rzekła: — Coś takiego! W ciszy, jaka zapadła, rektor podszedł do okna i solidnie je zamknął. Nie spojrzał nawet przy tym na córkę. Nie cierpiał psuć jej szyków. Ale musiała wiedzieć, na co nie można sobie pozwolić! Gra w krzyżówkę, wymyślona przez samego Szatana, ciągnęła się dopóty, dopóki Babcia nie dostała swoich ziółek i nie poszła do łóżka. A potem przyszła kolej na ceremonię Dobrej Nocy. Wszyscy powstali. Dziewczynki zgłosiły się po pocałunek od starej kobiety, rektor podał jej ramię, a Ciocia Cissie podążyła za nimi ze święcą. Była już dziewiąta i Babunia, będąc rzeczywiście starszą osobą, powinna była kłaść się do łóżka wcześniej. Jednak leżąc już w łóżku, nie mogła zasnąć, dopóki nie przyszła do niej Ciocia Cissie. — Widzisz — mówiła — nigdy nie spałam sama. Przez pięćdziesiąt lat nie spędziłam ani jednej nocy bez obejmującego mnie ramiena Dziadka. A kiedy umarł, próbowałam spać sama. Ale zawsze, jak tylko oczy zamykały mi się do snu, serce nieomal wyskakiwało mi z piersi i leżałam, roztrzęsiona. Och, możesz sobie myśleć, co chcesz, ale to było przerażające doświadczenie po pięćdziesięciu czterech latach przykładnego życia małżeńskiego! Powinnam była się mo- DZIEWICA I CYGAN 231 dlić, bym odeszła pierwsza, lecz Dziadek, cóż, myślę, że by tego nie zniósł. Tak więc Ciocia Cissie spała z Babunią. I nienawidziła tego. Powiadała, że w ogóle nie może spać. I siwiała coraz to bardziej i bardziej; w domu podawano coraz to gorsze jedzenie, a Ciocia Cissie musiała mieć operację. Lecz Pani Matka wstawała jak zwykle około południa i z wypiętym brzuchem patronowała południowemu posiłkowi na swoim fotelu, na poczerwieniałej, obwisłej twarzy wyraz pewnego przerażającego majestatu ustępował miękkości pod murem wysokich brwi, a niebieskie oczy patrzyły nie widząc. Jej białe włosy zaczynały się przerzedzać, co w sumie wyglądało nieco niestosownie. Lecz rektor jowialnie rzucał swoje dowcipy, a ona udawała, że się oburza. W gruncie rzeczy jednak trwała w doskonałym błogostanie — moszcząc swoją patrycjuszowską tuszę w fotelu, wypuszczając po posiłkach wiatry z brzucha i składając rękę na łonie z nadmiaru fizjologicznej błogości. To, o co głównie chodziło dziewczynom, wiązało się z faktem przyprowadzania do domu młodych przyjaciół. Babunia była zawsze na miejscu, jak jakiś okropny starczy idol, pochłaniający całą uwagę. Był tylko jeden pokój dla wszystkich. Ciocia Cissie trzymała zgryźliwą straż. Każdy musiał być najpierw przedstawiony Babuni; była gotowa okazać dobrotliwość, lubiła towarzystwo. Musiała wiedzieć, kto jest kim, skąd pochodzi i jakie były jego wszystkie życiowe okoliczności. Wówczas, kiedy była już au fait, mogła podjąć konwersację. Nic nie mogło się wydać dziewczętom bardziej irytujące. „Czyż starsza pani Saywell nie jest cudowna!". „Ona ma taką ciekawość życia, i to przy prawie dziewięćdziesiątce". — Ciekawią ją sprawy innych ludzi — jeżeli to można nazwać życiem — powiedziała Yvette. 232 D. H. Lawrence W tym momencie natychmiast czuła się winna. W końcu to było wspaniałe, mieć niemal dziewięćdziesiątkę i taki jasny umysł. A Babunia faktycznie nigdy nikomu nie zrobiła krzywdy. Trudno było tego nie dostrzec, choć obecność babki stała Yvette na drodze. I raczej nieładnie było nienawidzić kogoś za to, że był stary i stał komuś na drodze. Yvette natychmiast odczuła skruchę i była miła. Przyszli Lottie i Ella, i Bob Framley, z Leo Wetherellem. — Proszę, wejdźcie. — I przeszli gromadą do salonu, gdzie Babunia w białym czepcu siedziała przy ogniu. — Babuniu, to jest pan Wetherell. — Pan — jak mówisz? Proszę mi wybaczyć, trochę nie dosłyszę. Babunia wysunęła dłoń ku zakłopotanemu młodemu człowiekowi i milcząco spoglądała nań nie widzącym wzrokiem. — Pan nie jest z naszej parafii? — zapytała go. — Z Dinnington — wykrzyczał. — Chcemy jutro pojechać na piknik do Bonsałł Head, samochodem Leo. Upchniemy się w nim wszyscy — powiedziała szeptem Ella. — Powiedziałaś do Bonsall Head? — spytała Babunia. — Tak! Zapadła martwa cisza. — Powiedziałaś, że jedziecie samochodem? — Tak, samochodem pana Wetherella. — Mam nadzieję, że jest dobrym kierowcą. To bardzo niebezpieczna droga. — Jest bardzo dobrym kierowcą. — Nie za dobrym? — Nie, on jest bardzo dobrym kierowcą! — Skoro wybieracie się do Bonsall Head, muszę posłać wiadomość do lady Louth. DZIEWICA I CYGAN 233 Babunia zawsze narzucała towarzystwu nieszczęsną lady Louth. — Och, nie będziemy tamtędy przejeżdżać — wykrzyknęła Yvette. — A którędy? — zapytała Babunia. — Musicie jechać przez Heanor. Całe towarzystwo przysiadło nerwowo na krzesłach jak wypchane kaczki, według określenia Boba. Weszła Ciocia Cissie — a za nią pokojówka z herbatą. Był też nieśmiertelny i odwieczny kawałek kupnego ciasta. Pojawił się również talerz ze świeżymi ciastkami. Ciocia Cissie właśnie posłała do cukiernika. — Herbata, mamo! Starsza pani zacisnęła ręce na poręczach fotela. Wszyscy podnieśli się i powstali, gdy wsparta o ramię Cioci Cissie przesuwała się z wolna ku swojemu miejscu przy stole. W czasie herbaty Lucille wróciła z pracy w mieście. Była po prostu wykończona; pod oczami miała ciemne sińce. Na widok towarzystwa wydała okrzyk. Gdy tylko gwar ucichł i powróciło skrępowanie, Babunia powiedziała: — Nigdy nie wspominałaś mi o panu Wetherellu, nieprawdaż, Lucille? — Nie pamiętam — odparła Lucille. — Nie mogłaś mi o tym mówić. To nazwisko jest mi obce. Yvette z roztargnieniem wzięła kolejne ciastko z pustego już prawie talerza. Ciocia Cissie, którą do szaleństwa niemal doprowadzały niedbałe i bezmyślne zachowania dziewczyny, czuła, jak narasta jej w sercu zielona furia. Zgarnęła własny talerz, na którym leżało jedyne ciastko, na jakie sobie pozwoliła, i oferując je Yvette powiedziała głosem ociekającym witriolem uprzejmości: 234 D. H. Lawrence — A może chcesz moje? — Och, dziękuję! — powiedziała Yvette, wpadając w swoje irytujące rozkojarzenie. I demonstrując tę samą bezmyślność, poczęstowała się również ciastkiem Cioci Cissie, dorzucając spóźnioną uwagę: — Jeżeli naprawdę nie będziesz go jadła. Miała teraz dwa ciastka na talerzu. Lucille zbladła jak upiór, pochylając się nad herbatą. Ciocia Cissie siedziała, zzieleniała ze zjadliwej rezygnacji. Zażenowanie przerodziło się w mękę. Lecz Babunia, nieporuszona, królując nad swoją tuszą w oku cyklonu, oznajmiła tylko: — Skoro macie jutro jechać na wycieczkę samochodową do Bonsall Head, Lucille, życzyłabym sobie, żebyś przekazała ode mnie wiadomość lady Louth. — Och! — westchnęła Lucille, rzucając ponad stołem zdumione spojrzenie niewidzącej starszej pani. Lady Louth była głową rodziny z rodu króla Karola; Babunia nieodmiennie wprowadzała ją na użytek gości. — Świetnie! — Była bardzo miła tydzień temu. Przysłała swojego szofera z książką o krzyżówkach i szaradach dla mnie. — Ale już jej za to podziękowłaś! — wykrzyknęła Yvette. — Powinnam posłać jej liścik. — Możemy wysłać go pocztą! — zawołała Lucille. — O, nie! Chciałabym, żebyś ty go zawiozła. Kiedy lady Louth dzwoniła do mnie ostatnio... Młodzi uwięźli na krzesłach jak ławica rybek bezgłośnie łapiących powietrze pod powierzchnią wody, podczas gdy Babunia kontynuowała temat lady Louth. Ciocia Cissie, o czym obie dziewczyny wiedziały, trwała bezsilnie, niemal nieprzytomna, w paroksyzmie wściekłości, wywołanej wydarzeniem z ciastkiem. Możliwe, że biedactwo nawet się modliło. DZIEWICA I CYGAN 235 Odejście przyjaciół było dobrodziejstwem. Nim to jednak nastąpiło, wzrok obu dziewczyn stał się dziki. Yvette, zerkając wokół, dostrzegła kamienną, nieprzejednaną siłę woli w starej, po macierzyńsku łagodnej Babuni, która siedziała niewzruszona, rozparta całą swoją tuszą w fotelu. Jej poczerwieniała, zwiotczała i na dobrą sprawę centkowana stara twarz, o niemal nieprzytomnym, lecz nieubłaganym wyrazie, była jak maska, zakrywająca coś kamiennego, bezlitosnego. To był obraz statycznego bezwładu jej dokuczliwej władzy. Ale już za chwilę mogła otworzyć starcze usta, by wyłuskać każdy szczegół z życia Leo Wetherella. Chwilami zapadała w starość i wiekowość. Lecz za moment otwierała usta; jej umysł budził się i z nienasyconą zachłannością życia, życia innych ludzi, zaczynała dociekania w sprawie każdego szczegółu. Yvette zafascynowana patrzyła na nią jak na starą ropuchę, siedzącą na skraju ula, tuż przy niewielkim otworze, przez który wylatywały owady, wyłapującą demonicznym, szybkim jak błyskawica kłapnięciem przepastnej paszczy każdą z pszczół, które wyrajały się, by wzle-cieć w powietrze, i połykającą je, jedna po drugiej, jak gdyby zdolna była pochłonąć cały rój i zmieścić go w swoim wiekowym, wzdętym, pomarszczonym, torbiastym kałdunie. Wyłapywała pszczoły, wzbijając się w wiosenne pwietrze rok po roku, rok po roku, przez pokolenia. Lecz ogrodnik, wezwany przez Yvette, wpadł we wściekłość i zabił stwora kamieniem. — Takie sztuki to se wyprawiaj ze ślimakami — powiedział, spuszczając kamień. — Ale wara mi tu ze swoim bań-dziochem od ula! 236 D. H. Lawrence Następny dzień był pochmurny i ponury, a drogi okropne, gdyż od tygodni padało; młodzi wybrali się jednak na wycieczkę, i to bez listu od Babuni. Po prostu wymknęli się, gdy po lunchu odbywała swoją powolną wędrówkę po schodach. I nie mieli żadnego powodu, by dzwonić do domu lady Louth. Ta wdowa po uszlachconym lekarzu, będąca zaiste osobą nieszkodliwą, stała się w ich życiu niemiłą zawadą. Sześcioro młodych buntowników siedziało z pewnymi siebie minami w samochodzie rozbryzgując błoto. Nie wyglądali jednak zbyt kwitnąco. W końcu żadne z nich nie miało się tak naprawdę przeciwko czemu buntować — taką zostawiono im swobodę ruchów. Rodzice pozwalali im robić niemal wszystko, na co mieli ochotę. Nie było w rzeczywistości kajdanów do zrzucenia ani krat więziennych do przepiłowania, ani zamków do wyłamania. Każde miało w ręku klucze od swojego życia. I zawiśli w próżni. O wiele łatwiej było wyłamać więzienne kraty, niż otworzyć nie odkryte drzwi do życia. A każde młodsze pokolenie znajduje sobie przedmiot zmartwień. I prawda: w tym wypadku była to Babunia. Ale nie można było właśnie teraz powiedzieć biednej, starej Babuni: „Połóż się tu i umrzyj, ty starucho!". Mogła być starą dręczycielką, ale nigdy naprawdę nic nie zrobiła. Nienawidzić ją było nie fair. Młodzi ludzie wybrali się więc na wycieczkę, usiłując być pełni animuszu. Zaprawdę, mogli robić to, co chcieli. I, oczywiście, nie było nic do roboty poza siedzeniem w samochodzie, rozprawianiem z ogromną dozą krytycyzmu o innych ludziach i głupim, szarmanckim flirtowaniem, które w rzeczywistości raczej nudziło. Gdybyż istniało kilka „ścisłych nakazów", do których można by się było nie za- DZIEWICA I CYGAN 237 stosować! A tu nic, nie licząc odmowy przekazania wiadomości lady Louth, i co tak zaaprobowałby rektor, jako że nie popierał rodu króla Karola. Wyśpiewywali, raczej fragmentarycznie, najnowsze tak zwane wesołe kawałki, jadąc przez ponure miasteczka. W wielkim parku gromadziły się przy drodze stada zwierzyny; sarny i daniele tuliły się pod przydrożnymi dębami w posępne popołudnie, jak gdyby chciały dodać ducha ludzkiej kompanii. Yvette nalegała, by przystanęli i wyszli, aby do nich przemówić. Dziewczęta brnęły przez mokrą trawę w swoich rosyjskich butach, a zwierzęta spoglądały na nie swoimi dużymi oczami, w których nie odbijał się strach. Samiec daniela przekłusował łagodnie w pobliżu, z głową wygiętą do tyłu pod ciężarem rogów. Lecz łania, strzygąca wielkimi uszami, nie ruszyła się ze swoimi podrośniętymi młodymi spod drzewa, choć dziewczyny znajdowały się niemal na wyciągnięcie ręki. Wreszcie oddaliła się lekkim krokiem, unosząc ogon znad plamistego zadu, a młode żwawo ruszyły w ślad za nią. — Czyż one nie są wykwintne i urocze! — wykrzyknęła Yvette. — To nie do wiary, że mogłyby znaleźć przytulne schronienie w ohydnej mokrej trawie. — Przypuszczam, że jednak muszą się kiedyś położyć — powiedziała Lucille. — A pod drzewem jest zupełnie sucho. — Tu spojrzała na pogniecioną trawę w miejscu, gdzie łania miała swoje leże. Yvette podeszła i przyłożyła tam dłoń, by sprawdzić, czy jest jeszcze ciepłe. — Tak! — orzekła niezdecydowanie. — Mam wrażenie, że jest trochę ciepłe. Zwierzęta znów zbiły się w stado w odległości kilku jardów i stały nieruchomo w szarości popołudnia. W dali, u podnóża stoków zarosłych trawą i drzewami, za bystrą 238 D. H. Lawrence rzeką z mostem z balustradą, stała wielka książęca siedziba, z jednym lub z dwoma z kominów dymiących na niebiesko. Za nią wznosiły się purpurowiejące lasy. Dziewczęta, trzymając jedną ręką swoje futrzane kołnierze przy uszach, stały patrząc w milczeniu, a grube rosyjskie buty chroniły je od mokrej trawy. Olbrzymie domostwo rozlewało.się poniżej szarą plamą. Daniele tkwiły rozproszone w małych grupkach wśród pobliskiego starodrzewu. Wszystko wydawało się tak pełne spokoju, prostoty i smutku zarazem. — Zastanawiam się, czy jest tam teraz książę — zaciekawiła się Ella. — Gdziekolwiek jest, to nie tam — odparła Lucille. — Przypuszczam, że jest za morzem, gdzie świeci słońce. Klakson samochodu wzywał je z drogi; usłyszały głos Leo: — Chodźcie, ludzie! Jeżeli mamy dojechać do Head i potem do Amberdale na herbatę, lepiej ruszajmy. Znów upchnęli się w samochodzie, z przemarzniętymi stopami, i pojechali przez park, mijając milczącą wieżę kościoła; wyjechali przez wielką bramę na most i dalej, do dużego, wilgotnego kamiennego miasteczka Woodlinkin, przez które przepływała rzeka. A potem zanurzyli się na długi czas w ciemności, błoto i wilgoć doliny; często wyrastały im nad głowami urwiste skały; z jednej strony była szumiąca woda, z drugiej — strome zbocza albo ciemne drzewa. Wreszcie w mroku gałęzi zwisających nad drogą zaczęli się piąć do góry i Leo zmienił bieg. Samochód brnął mozolnie przez grząskie szare błoto ku kamiennemu miasteczku Bolehill, zawieszonemu na stoku wokół starego krzyża, którego podstawa wyznaczała rozgałęzienie dróg, i dalej, wzdłuż domków, z których dochodził cudowny zapach gorących bułeczek, i jeszcze dalej, ciągle w górę, pod ociekającymi DZIEWICA I CYGAN 239 wilgocią drzewami i ukośnymi skarpami, porośniętymi paprocią, w ciągłej spinaczce, dopóki rozpadliny nie stały się płytsze, nie skończyły się drzewa, a stoki po obydwu stronach nie stały się nagie, ponuro-trawiaste, z niskimi murami z drobnych kamieni. Wyłaniali się w okolicy Head. Kompania przez jakiś czas jechała w milczeniu. Po obu stronach drogi ciągnęły się trawy, a potem niskie płoty i wznoszący się łuk wierzchołka wzgórza, podkreślony niskimi, nagimi kamiennymi murami. A nad tym wszystkim — ciążyło nawisie niebo. Samochód docierał do kresu drogi na nagich szczytach pod niskim, szarym niebem. — Czy możemy na moment stanąć? — zawołał Leo. — O, tak — zgodziły się dziewczęta. I raz jeszcze wygramolili się z wozu, by popatrzeć. Znali to miejsce całkiem dobrze. Zawsze jednak, gdy dociera się do Head, należy wyjść i popatrzeć. Wzgórza wyglądały jak kłykcie dłoni; poniżej, między palcami, leżały doliny, wąskie, strome i ciemne. W ich głębi dymił pociąg, wolno posuwający się na północ: mały element świata antypodów. Odgłos silnika wznosił się dziwnie zwielokrotnionym echem. A potem doszedł ich tępy, znajomy dźwięk wybuchu w kamieniołomach. Leo, nigdy nie mogący długo zagrzać miejsca, poruszył się gwałtownie. — Czy możemy jechać? — spytał. — Czy chcemy zjechać do Amberdale na herbatę? A może spróbujemy gdzieś bliżej? Wszyscy byli za Amberdale, ze względu na markiza Grantham. — Dobrze, a zatem którą drogą wracamy? Pojedziemy przez Codnor i za Crosshill, czy przez Ashbourne? 240 D. H. Lawrence To był zwyczajowy dylemat. W końcu zdecydowali się na główną szosę do Codnor. I samochód elegancko ruszył z miejsca. Byli teraz na wierzchołku świata, na grzbiecie dłoni, zaciśniętej w pięść. Tam, wysoko, pod niebem i monotonną, bujną zielenią była równie naga jak grzbiet waszej pięści. Tylko pożyłkowała ją sieć starych kamiennych murów, przedzielających pola, tu i ówdzie przerwane bliznami ruin dawnych kopalni ołowiu i wykopów. Samotnie stojąca farma z kamienia jeżyła się sześcioma nagimi, spiczastymi drzewami. W oddali widać było wioskę — smużkę przydymionego, szarego kamienia. Na niektórych polach pasły się smutno, w milczeniu, owce. Nie było tam jednak ni dźwięku, ni ruchu. To był dach Anglii, kamienny i jałowy, jak wszystkie dachy. Poniżej, w oddali rozciągały się hrabstwa. I patrzeć na kolorowe hrabstwa, powiedziała do siebie Yvette. Tu jednak nie były one kolorowe. Nie wiadomo skąd nadciągnął sznur gawronów. Dreptały i dziobały na gołym polu, na które wyrzucono gnój. Samochód posuwał się do przodu pośród traw i kamiennych murów równinnego wzniesienia, a młodzi ludzie milczeli, spoglądając ponad odległą siecią kamiennych ogrodzeń, pod niebo, wyglądając nagłych, łukowatych spadków terenu, które oznaczały zapadlisko jednej z leżących poniżej dolin. W przodzie jechał lekki wózek, powożony przez mężczyznę, obok którego wlokła się ciężkim krokiem kobieta, starsza, lecz silna, z tobołkiem na grzbiecie. Mężczyzna z wózkiem zrównał się właśnie z nią i jechał w tym samym tempie. Droga była wąska. Leo ostro zatrąbił klaksonem. Człowiek na wózku obejrzał się, lecz idąca pieszo kobieta dreptała żmudnie przed siebie, nie odwracając głowy. DZIEWICA I CYGAN 241 Serce Yvette podskoczyło. Mężczyzna na wózku był jednym z tych czarnych, gibkich i przystojnych Cyganów. Tkwił na siedzeniu swojego wozu, rozglądając się i zerkając na pasażerów samochodu spod daszka czapki. Pozę miał niedbałą, a w spojrzeniu zuchwałość, wynikającą z obojętności. Pod cienkim, prostym nosem czernił się cienki wąsik, a szyję ozdabiała duża, jedwabna chustka w odcieniach czerwieni i żółci. Powiedział coś do starej kobiety. Stanęła na moment, ciężko, by obejrzeć się na pasażerów samochodu, którzy znaleźli się teraz całkiem blisko. Leo ponownie władczo zatrąbił klaksonem. Kobieta, która miała zawiązaną na głowie szaro-białą chustkę, odwróciła się gwałtownie, by zrównać krok z wózkiem. Woźnica również usiadł prosto i zebrał wodze, wzruszając szczupłymi, luźno zwisającymi ramionami. Nadal jednak nie usunął się na bok. Leo wydusił z klaksonu wycie, naciskając hamulec tak, że samochód wytracił szybkość niemal na tyle wózka. Cygan odwrócił się, słysząc hałas i z uśmiechem na śniadej twarzy, wyłaniającej się spod ciemnozielonej czapki, powiedział coś, czego nie dosłyszeli. Potem ukazał białe zęby spod linii czarnego wąsika i uczynił gest ciemną, giętką dłonią. — No, zjeżdżaj z drogi! — zawył Leo. W odpowiedzi mężczyzna delikatnie wstrzymał konia skręcającego ku krawędzi szosy. To był dobry deresz; ciemnozielony powozik też był dobry i zgrabny. Leo, wściekły, musiał nacisnąć na hamulec i nawet zaciągnąć hamulec ręczny. — Czy śliczne młode panie nie chcą poznać swoich losów? — zapytał Cygan z wozu, uśmiechnięty — z wyjątkiem czarnych, czujnych oczu, które przemykały od twarzy do twarzy, by przylgnąć tęsknie do młodej delikatnej twarzyczki Yvette. Przez chwilę patrzyła w te czarne oczy; napotkała ich 16 — Dziewica i cygan 242 D. H. Lawrence ? ? śmiałe spojrzenie, ich zuchwałość, ich kompletną obojętność na ludzi takich jak Bob i Leo, i coś rozpaliło płomień w jej piersi. Pomyślała; „On jest silniejszy niż ja! On się nie przej- muje! . — O, tak, chcemy! — zakrzyknęła zaraz Lucille. — O, tak — zawtórowały chórem dziewczęta. — Ale przypominam! Co z czasem? — zdenerwował się Leo. — Och, daj nam spokój ze starym czasem! Zawsze przeciąga się szczęśliwe chwile! — zawołała Lucille. — Dobrze, skoro nie obchodzi was, kiedy wracamy, to nie będę się upierał! — oświadczył heroicznie Leo. Cygan siedział niedbale na boku swojego wozu, obserwując ich miny. Teraz zeskoczył lekko po dyszlu; kolana miał nieco sztywne. Był mężczyzną najwyraźniej po trzydziestce, na swój sposób pięknym. Miał na sobie rodzaj dwurzędowej kurtki myśliwskiej, sięgającej tylko do bioder, z ciemnozielonymi i czarnymi lampasami, raczej obcisłe czarne spodnie, ciemnozieloną czapkę i dużą, żółto-czerwoną, wzorzystą chustę, zawiązaną wokół szyi. Jego wygląd był zdumiewająco elegancki, a strój, jak na cygański — całkiem kosztowny. Był również przystojny, gdy pocierał swój podbródek w geście odwiecznego cygańskiego zadufania; teraz wyraźnie nie zwracał już więcej uwagi na obcych, sprowadzając na pobocze swojego dzielnego cygańskiego deresza, by wycofać wóz. Dziewczyny dostrzegły po raz pierwszy głęboką niszę przy drodze i dym, ulatujący z dwóch cygańskich wozów. Yvette szybko zeszła w dół. Znalazły się nagle w opuszczonym kamieniołomie, wyciętym w zboczu nie opodal drogi; w tym nieoczekiwanym schronieniu, niemal jak w jaskini, ustawione zostały trzy wozy taboru, rozładowanego na sezon zimowy. Daleko w głębi znajdował się również schron zbudowany z gałęzi, przeznaczony na stajnię dla konia. Szara, DZIEWICA I CYGAN 243 szorstka skała, wyrastająca spoza wozów zataczała łuk w stronę drogi. Klepisko stanowiły nagromadzone odłamki kamienia, poprzerastane trawą. Był to ukryty, zaciszny obóz zimowy. Starsza kobieta z tobołkiem weszła do jednego z wozów, zostawiając drzwi otwarte. Wyglądały stamtąd dzieci, pokazujące swoje czarne główki. Cygan, wycofując wózek do kamieniołomu, rzucił cichy okrzyk; pojawił się starszy mężczyzna, by pomóc mu w rozładunku. Sam Cygan wszedł po schodach do najnowszego z wozów, którego drzwi pozostawały zamknięte. Pod nim miotał się uwiązany pies. Był biały, nakrapiany wątrobianymi plamkami. Na widok zbliżających się Leo i Boba wydał głuchy pomruk. W tym samym momencie Cyganka o ciemnej twarzy, z głową owiązaną różowym szalem czy chusteczką i wielkimi złotymi kołami w uszach zeszła po stopniach najlepszego z wozów, zamiatając ziemię falbaniastą, szeroką zieloną spódnicą. Była przystojna w tym stylu wyzywających, jakby nieco wilczych, ciemnych, pociągłych twarzy. Przypominała jedną z bezczelnych, kręcących biodrami Cyganek hiszpańskich. — Dzień dobry, moje panie i panowie — powiedziała, wpatrując się w dziewczyny bezczelnymi, drapieżnymi oczami. Mówiła z pewną cudzoziemską sztywnością. — Dobry wieczór! — odpowiedziały dziewczyny. — Która ze ślicznych małych dam chce posłuchać wróżb? Dać mi swoją małą rączkę? Była kobietą wysoką; groźny sposób, w jaki pochylała głowę ku przodowi budził lęk. Bystro błądziła wzrokiem od twarzy do twarzy, nieczule wydzierając tajemnice, które ją interesowały. Tymczasem mężczyzna, najwyraźniej jej mąż, pojawił się u szczytu wozu paląc fajkę i trzymając w ramio- 244 D. H. Lawrence nach małe, czarnowłose dziecko. Stał na giętkich nogach, niedbale, jakby z dystansu zerkając na towarzystwo; długie, ciemne rzęsy unosiły się znad dużych, zarozumiałych, bezwstydnych czarnych oczu. W jego spojrzeniu było coś szczególnie przenikliwego. Yvette czuła to, czuła w kolanach. Udawała, że interesuje się białym, wątrobiano nakrapianym psem. — Ile chcesz za wróżby dla nas wszystkich? — zapytała Lottie Framley, podczas gdy sześcioro młodych chrześcijan o niewinnych twarzyczkach raczej z ociąganiem stroniło od tej pogańskiej kobiety z klasy pariasów. — Wszystkich? Tak? Szanowne panie, i panowie też? — dopytywała się przebiegle kobieta. — Ja nie chcę wróżby! Idź Ty! — wykrzyknął Leo. — Ani ja — dodał Bob. — Idźcie wszystkie cztery. — Cztery damy? — zapytała Cyganka, patrząd na nie przebiegle, gdy już przyjrzała się chłopcom. I ustaliła swoją cenę: „Każda da mi szylinga i jeszcze trochę na szczęście, troszeczkę!" Uśmiechnęła się w sposób bardziej wilczy niż przymilny; pod aksamitem jej słów dało się odczuć siłę woli, przygniatającą żelaznym ciężarem. — W porządku — powiedział Leo. — Ustalmy, że po szylingu na głowę. I nie przeciągajcie tego zbyt długo. — Och, ty tak zawsze! — krzyknęła na niego Lucille. — chcemy wysłuchać wszystkiego. Kobieta wyjęła spod wozu dwa drewniane stołki i ustawiła je obok koła. Następnie wzięła za rękę wysoką, ciemną Lottie Framley i nakazała jej usiąść. — Nie przeszkadza ci, że będą słyszeli? — zapytała, spoglądając dziwnie w twarz dziewczyny. Lottie oblała się nerwowym, ciemnym rumieńcem, gdy Cyganka ujęła jej rękę i przebierała po dłoni ciemnymi palcami sprawiającymi wrażenie okrutnych. DZIEWICA I CYGAN 245 — Och, nie — odparła. Cyganka przyglądała się wnętrzu dłoni, wodząc ciemnym kościstym palcem wskazującym po liniach. Wydawało się jednak, że jest czysta. I z wolna zaczęła przepowiadać przyszłość — a pozostali słuchali, stojąc i wydając okrzyki: „O, to jest Jim Baggaley!, Och, nie uwierzę! Och, to nieprawda! Piękna kobieta, która mieszka pod drzewem! Jak to, kto to jest?" — aż Leo powstrzymał ich męskim ostrzeżeniem. — Pomału, dziewczęta, bo wszystko się wyda. Lottie wycofała się spłoniona i zmieszana; teraz przyszła kolej na Ellę. Była dużo bardziej spokojna i skupiona; próbowała przeniknąć wróżebne sformułowania. Lucille nie ustawała w okrzykach w rodzaju: „No wiecie!". Cygan stał u szczytu schodków, nieporuszony, bez żadnego wyrazu. Lecz nie odwracał zuchwałego wzroku od Yvette; czuła go na swoim policzku, na szyi, i nie śmiała spojrzeć w górę. Za to Framley spoglądał na Cygana od czasu do czasu i natykał się na śmiałe spojrzenie czarnych, zarozumiałych oczu patrzących z przystojnej twarzy. Było to spojrzenie szczególne, spojrzenie oczu, które należały do plemienia poniżonego, pełne dumy pariasa i na wpół szyderczego wyzwania banity, który drwiąc z ludzi prawomyślnych, obiera swoją własną drogę. Cygan stał tam przez cały czas, trzymając dziecko w ramionach i spoglądając bez zainteresowania. Ręka Lucille została już odczytana — „Byłaś za morzem i tam spotkałaś mężczyznę — mężczyznę o brązowych włosach — ale był za stary..." — No wiecie! — wykrzyknęła Lucille, oglądając się na Yvette. Lecz Yvette była roztargniona, podniecona, ledwo świadoma rzeczywistości; był to jeden z jej mesmerycznych stanów. 246 D. H. Lawrence — „Za kilka lat wyjdziesz za mąż — nie, nie teraz, za kilka lat — może za cztery — i nie będziesz bogata, ale będziesz miała wiele — dosyć — i odjedziesz daleko, w długą podróż". — Z mężem czy bez? — wykrzyknęła Lucille. — „Z nim..." Kiedy przyszła kolej na Yvette i kobieta podniosła na nią wyzywający, okrutny wzrok, długo badając jej twarz, dziewczyna powiedziała nerwowo: — Ja chyba nie chcę wróżby dla siebie. Nie, nie chcę wróżby! Nie, naprawdę! — Obawiasz się czegoś? — zapytała z okrucieństwem Cyganka. — Nie, nie o to chodzi — denerwowała się Yvette. — Masz jakiś sekret? Boisz się, że o nim powiem? Chodź, może wolisz wejść do wozu, gdzie nikt nas nie usłyszy? Kobieta w dziwny sposób dawała coś do zrozumienia, podczas gdy Yvette była ciągle oporna i przekorna. Na delikatnej, kruchej, młodej twarzy malował się teraz wyraz uporu, przydając jej dziwnej twardości. — Dobrze! — stwierdziła nagle — Dobrze! Niech tak będzie! — No! — zakrzyknęli pozostali — Bądź dzielna! — Nie sądzę, że tak będzie lepiej! — zawołała Lucille. — A właśnie tak! — powiedziała Yvette w swój cichy, uparty sposób — Zrobię to. Pójdę do wozu. Cyganka zawołała coś do mężczyzny na schodach. Wszedł na sekundę lub dwie do wnętrza, a potem znów się pojawił i zszedł po stopniach, stawiając dzieciaka na niepewne nóżki i trzymając go za rękę. Szedł jak dandys, w swoich lśniących czarnych butach, obcisłych czarnych spodniach i obcisłym ciemnozielonym swetrze, prowadząc niepewnie stąpające dziecko tam, gdzie starszy Cygan zadawał dereszowi DZIEWICA I CYGAN 247 owsa — do schronu, zbudowanego z gałęzi pomiędzy dwoma złomami szarej skały, z wyściółką suchej paproci na podłożu z odłamków kamieni. Przechodząc popatrzył na Yvette; zajrzał jej prosto w oczy zuchwałym i jednocześnie oszukańczym wzrokiem pariasa. Jakaś twardość w niej odparła to spojrzenie. Lecz zewnętrzna powłoka jej ciała zdawała się spływać jak woda. Pomimo to nieustępliwość dziewczyny zarejestrowała obraz szczególnie czystych linii jego rysów, jego prostego szlachetnego nosa, policzków i czoła. Zadziwiająca była ciemna, łagodna niewinność całego ciała Cygana, podkreślona zielonym swetrem: niewinność jawnej kpiny. Gdy tak przewijał się z wolna koło niej, kołysząc giętkimi biodrami, wydawało się jej nadal, że jest silniejszy niż ona. Ze wszystkich mężczyzn, których kiedykolwiek spotkała, ten był jedynym, który był silniejszy; silniejszy swoją własną mocą, swoim własnym sposobem pojmowania. Tak więc, zaciekawiona, podążała za kobietą po schodkach do wozu; poły jej dobrze skrojonego, brązowego płaszcza rozwiewały się, niemal odsłaniając kolana spod sukienki z jasnozielonego materiału. Miała długie, zamaszyście stąpające, zgrabne nogi, raczej zbyt szczupłe niż zbyt okrągłe, i nosiła jasnopłowe, cienkie pończochy o dziwnym wzorze, co nasuwało skojarzenie z jakimś delikatnym stworzeniem. U szczytu schodków przystanęła i odwróciła się łaskawie do reszty, mówiąc w swój naiwny, wyniosły, tak bezceremonialny sposób: — Nie pozwolę jej się rozgadywać. Rozchylony szary futrzany kołnierz ukazywał jej miękką szyję i jasnozieloną suknię; mały, pleciony, brązowego koloru kapelusik wciśnięty na uszy okalał łagodną, świeżą twarzyczkę. Było w niej coś łagodnego, ale już zhardziałego, poz- 248 D. H. Lawrence bawionego skrupułów. Wiedziała, że Cygan odwrócił się, by na nią popatrzeć. Miała świadomość czystego, ciemnego tyłu jego szyi, czarnych, zaczesanych do tyłu włosów. Patrzył, jak wchodziła do jego domostwa. Nikt nawet nie domyślał się, co mogła jej mówić Cyganka. Czuli tylko, że przyjdzie im długo czekać. Półmrok pogłębiał się pod zasłoną chmur; robiło się zimno i nieprzyjemnie. Z komina drugiego wozu zaczął się wydzielać dym, niosąc z sobą zapach smakowitego jadła. Koń został nakarmiony; narzucono nań żółtą derkę; z dala dobiegały odgłosy rozmowy, prowadzonej cichym głosem przez dwóch Cyganów. W tym samotnym, ukrytym kamieniołomie miało się szczególne odczucie ciszy i tajemniczości. Drzwi wozu otworzyły się wreszcie i wychynęła z nich Yvette, pochylając się ku przodowi i stąpając długimi, zgrabnymi jak u czarownicy nogami w dół po schodkach. Gdy tak wyłoniła się z półmroku, miała w sobie coś zgarbionego, milcząco-wiedźmowatego. — Dłużyło wam się? — zapytała obojętnie, nie patrząc na nikogo i nie dając nic poznać po sobie w łagodnej, lekceważącej przewrotności. — Mam nadzieję, że się nie zanudziliście! Cudownie byłoby pomyśleć o herbatce! Jedziemy? — Wsiadaj! — powiedział Bob — Ja zapłacę. Obfite, połyskliwe jasnozielone alpakowe spódnice Cyganki sfrunęły, kołysząc się ze schodków. Wyprostowała się na całą wysokość — dorodna kobieta o ciemnej, wilczej twarzy i triumfującym wyglądzie. Patrzyła w półmroku na młodych ludzi ze zuchwałą arogancją. Bob włożył jej do ręki dwie półkoronówki. — Jeszcze odrobinkę, na szczęście, na szczęście dla tych młodych dam — przymilała się jak łasząca się wilczyca. — Jeszcze kawałek srebra, na twoje szczęście. DZIEWICA I CYGAN 249 — Dostajesz szylinga na szczęście, to wystarczy — powiedział spokojnie i cicho Bob, gdy odchodzili w kierunku samochodu. Yvette, z nagłym, zamaszystym wyrzutem nóg, który przestraszył pozostałych, odwinęła się, wchodząc do samochodu i wyciągając daleko rękę wcisnęła coś w dłoń Cyganki, po czym, schyliwszy się, weszła do wozu. — Pomyślności dla pięknej młodej pani i cygańskie błogosławieństwo na drogę. — Dał się słyszeć sugestywny, na wpół drwiący głos kobiety. Silnik zawarrczał!, jeszcze raz zawarrczał! — bardziej ochoczo, i zaskoczył. Leo włączył światła i w jednej chwili kamieniołom z Cyganami zapadł się w ciemność nocy. — Dobranoc! — dobiegł głos Yvette z ruszającego samochodu. Lecz był to jedyny głos, który rozległ się piskliwie, ożywiony i zuchwały w swojej nonszalancji. Czołowe światła wozu zalewały blaskiem kamienistą drogę. — Yvette, musisz powiedzieć nam, co ona ci mówiła — wykrzyknęła Lucille, nie zważając na milczący nakaz Yvet-te, by nie pytano jej o nic. — Och, nic aż tak przerażającego — odparła z fałszywym zapałem. — Po prostu stare jak świat rzeczy; ciemny mężczyzna, który oznacza szczęście, i jasny, który oznacza nieszczęście; i śmierć w rodzinie, co, jeżeli dotyczy Babuni, nie będzie aż tak bardzo straszna, i wyjdę za mąż, kiedy będę miała dwadzieścia trzy lata, i mam mieć furę pieniędzy i furę miłości, i dwoje dzieci. Wszystko to brzmi bardzo miło, ale wiesz, że jest aż zbyt piękne, by było prawdziwe. — Och, no to dlaczego dawałaś jej jeszcze pieniądze? — Bo po prostu chciałam! Musisz zachowywać się trochę z pańska wobec takich ludzi... 250 D. H. Lawrence IV W rektorium wybuchła ogromna awantura z powodu Yvette i Funduszu Witrażowego. Po wojnie Ciocia Cissie uparła się, że w kościele musi być witraż, upamiętniający poległych mężczyzn z parafii. Lecz większość z poległych nie uznawała kościoła anglikańskiego, toteż pomnik pamięci przybrał formę brzydkiego małego pomniczka, stojącego u wejścia do kaplicy metodystycznej. To nie ostudziło zapału Cioci Cissie. Objeżdżała parafię, organizowała wenty dobroczynne, nakłaniała dziewczęta do wystawiania amatorskich sztuk teatralnych, a wszystko na rzecz drogocennego witrażu. Yvette, której całkiem podobała się aktorska i teatralna część przedsięwzięcia, podjęła się wystawienia farsy pod tytułem Mary w zwierciadle i zbierała zyski, które po odliczeniu kosztów miały być wpłacone na konto witrażu. Każda z dziewcząt miała mieć swoją skarbonkę na fundusz. Ciocia Cissie, mając wrażenie, że uskładane sumy są już prawie wystarczające, nagle zażądała skarbonki Yvette. Znalazła tam piętnaście szylingów. Nastąpił moment pozieleniałej furii. — Gdzie jest cała reszta? — Och! — powiedziała obojętnie Yvette. — Po prostuje pożyczyłam. Nie było ich znów tak wiele. — A co z trzema funtami i trzynastoma szylingami za Mary w zwierciadle? — zapytała Ciocia Cissie, jak gdyby rozwarła się paszcza piekła. — Och, nic takiego! Po prostu je pożyczyłam. Mogę zwrócić. Nieszczęsna Ciocia Cissie! Zielony wrzód nienawiści pękł i nastąpiła niesmaczna, upiorna scena, po której Yvette trzęsła się ze strachu i nerwowej odrazy. DZIEWICA I CYGAN 251 Nawet rektor był raczej nieprzejednany. — Jeżeli potrzebowałaś pieniędzy, to dlaczego mi nie powiedziałaś? — zapytał chłodno. — Czy kiedykolwiek odmówiono ci czegoś bez uzasadnionej przyczyny. — Ja — ja myślałam, że to nic nie szkodzi — jąkała się Yvette. — A co zrobiłaś z pieniędzmi? — Przypuszczam, że je wydałam — powiedziała Yvette z rozbieganym spojrzeniem szeroko otwartych oczu i poszarzałą twarzą. — Wydałaś, na co? — Nie pamiętam, na co dokładnie: pończochy, różne rzeczy, i część rozdałam. Biedna Yvette! Jej wielkopańskie miny i zachowania buntowały się w niej w odruchu sprzeciwu. Rektor był wściekły; jego twarz miała psi, warczący wygląd; to był rodzaj szyderstwa. Obawiał się, że w córce rozwijają się pewne obrzydliwe, skażone dziedzicznie cechy Tej — która — była Cynthią. — Cudzymi pieniędzmi szczodrze byś szafowała, co? — powiedział z chłodnym, skundlonym rodzajem szyderstwa, które dawało doczuć, jakim jest w głębi serca skończonym niedowiarkiem. Słabość, jaką żywił w sobie, nie przepełniała jego serca serdeczną wiarą ani życiową ambicją. Zupełnie w nią nie wierzył. Yvette zrobiła się blada i bardzo usztywniona. Jej duma, ten wątły, święty ogień, który wszyscy usiłowali przygasić, rozwiała się jak płomień zdmuchnięty przez lodowaty wiatr. Twarz dziewczyny, biała teraz i cicha jak przebiśnieg, śnieżnobiały kwiatuszek próżności pastora, wydawała się nie mieć w sobie życia, a tylko tę czystą, dziwną abstrakcję. On nie ma wiary we mnie! myślała w duszy. Jestem dla 252 D. H. Lawrence niego naprawdę niczym. Jestem niczym, tylko przedmiotem wstydu. Wszystko jest haniebne, wszystko jest haniebne! Płomień pasji albo wściekłości, który mógłby zdruzgotać ją, czy doprowadzić do furii, nie upokorzyłby jej tak, jak upokorzyła niewiara własnego ojca, jego ostateczne szyderstwo, skierowane przeciwko córce. Zaniepokoił się z lekka tym milczeniem wyobcowanej myśli. Ostatecznie potrzebował wyobrażenia o miłości, wierze i świetlanym życiu; nigdy nie ośmieliłby się na konfrontację z tłustym robakiem własnej niewiary, który toczył jego serce. — Co masz do powiedzenia na swoją obronę? — zapytał. Lecz ona zwróciła tylko ku niemu pozbawioną emocji twarz białego kwiatu, która napełniła go przerażeniem i wzbudziła w nim bezsilne poczucie winy. Ta druga, Ta — która — była — Cynthią odpowiadała mu spojrzeniem pełnym takiego samego otępiałego, białego lęku — lęku przed upokarzającą niewiarą, tym robakiem, który tkwił w jego sercu. Wiedział, że jego serce toczył od środka tłusty, ohydny robak. Drżał ze strachu, by nikt się o tym nie dowiedział. Jego udręki nienawiści skierowane były przeciwko tym, którzy wiedzieli i się odsunęli. Dostrzegł, że Yvette się odsuwa — i natychmiast zachowanie jego nabrało cech świeckiego, dobrodusznego cynizmu, który pozorował. — No, dobrze! — powiedział. — Musisz zwrócić pieniądze, moje dziecko, i tyle. Potraktuję to jako pożyczkę pod zastaw twojej pensji. Ale będę musiał obciążyć cię czterema procentami miesięcznej spłaty kredytu. Nawet sam diabeł musi płacić procenty od swoich długów. A na drugi raz, skoro nie możesz sobie samej ufać, nie obracaj pieniędzmi, które nie są twoje. Nieuczciwość to niepiękny postępek. Yvette została złamana, zhańbiona i upokorzona. Pełzała, DZIEWICA I CYGAN 253 usiłując wytropić przebłyski swojej dumy. Obracała się nawet od siebie samej. Och, czemuż w ogóle dotykała tych trędowatych pieniędzy? Całe jej ciało wzdrygało się przed nimi, jakby już było skażone. Dlaczego tak się stało? Dlaczego; dlaczego tak? Przyznała się sama przed sobą, iż popełniła błąd, wydając pieniądze. Oczywiście, nie powinnam była tego robić. Mieli zupełne prawo być wściekli, powiedziała do siebie. Lecz skąd wzięło się okropne drżenie jej ciała? Dlaczego czuła, że dotknęła ją jakaś fizyczna zaraza? — Byłaś głupia, Yvette — udzieliła jej nagany Lucille (biedna Lucille była bardzo zmartwiona) — że się wobec nich zdradziłaś. Mogłaś wiedzieć, że dojdą do tego. Mogłam zdobyć dla ciebie pieniądze i oszczędzić ci całego zmarwie-nia.To absolutnie okropne! Ale nigdy ci nie przyjdzie zawczasu do głowy, dokąd cię doprowadzą twoje poczynania! Nie do wyobrażenia, że Ciocia Cissie mówiła takie rzeczy! Jakie okropne! Co by Mama na to powiedziała, gdyby tylko słyszała? Gdy sprawy szły źle, myślały o matce, a pogardzały ojcem i całym pospolitym plemieniem Saywellów. Matka — to jasne — należała do lepszego, choć bardziej niebezpiecznego i „niemoralnego" świata. Zdecydowanie bardziej egoistycznego. Lecz z bardziej efektownym gestem. Bardziej pozbawionego skrupułów i łatwiej posuwającego się do nienawiści — nie tak jednak upokarzającego. Yvette uważała, że odziedziczyła swoją szlachetną, delikatną naturę po matce. Saywellowie byli nieco gruboskórni i skażeni gdzieś wewnętrznym brudem. Lecz Saywellowie nigdy nikogo nie opuścili. Tymczasem Ta — która — była Cynthią porzuciła rektora w jednej chwili, a razem z nim jego małe dzieci. Jej małe dzieci? Nigdy nie mogły całkiem wybaczyć matce. 254 D. H. Lawrence Niejasno tylko, po całej awanturze, Yvette zaczęła uświadamiać sobie swoją odmienną świętość; świętość swojego wrażliwego, czystego ciała i krwi, której Saywellowie nie zdążyli jeszcze skalać własną tak zwaną moralnością. Zawsze chcieli ją skalać. Byli z zasady niewierzący. Tymczasem Ta — która — była — Cynthią była jedynie niewierząca moralnie. Yvette snuła się, oszołomiona , zmizerowana i zmartwiona. Rektor wypłacił pieniądze Cioci Cissie, o wiele więcej, niż żądała wściekłość tej damy. Bezsilny wrzód jej wściekłości nadal ropiał. Miała ochotę ogłosić o przewinieniu bratanicy w piśmie parafialnym. Dla tej kobiety, której zadano cios, niemożność podania owej wiadomości całemu światu była męką. Egoizm! Egoizm! Egoizm! Później rektor przedstawił córce małe rozliczenie: dług do niego, odsetki, suma, jaką potrąca się z niewielkiej pensji. Lecz na jej koncie umieścił gwineę, która stanowiła rekompensatę, wypłaconą za współudział. — Jako ojciec winowajczyni — stwierdził humorystycznie —; płacę grzywnę w wysokości jednej gwinei. I tym gestem strząsam popiół z głowy. Był zawsze szczodry, jeżeli chodzi o pieniądze. Lecz w jakiś sposób wydawał się sądzić, iż hojnie szafując pieniędzmi mógł z całą pewnością nazwać się człowiekiem szczodrym. Tymczasem posługiwał się pieniędzmi czy nawet szczodrością, by utrzymać ją z dala od siebie. Lecz pozwolił sprawie upaść całkowicie. Jak dotąd bardziej niż cokolwiek bawiło go sądzenie z pozorów. Nadal sądził że jest bezpieczny. Jednakże Ciocia Cissie nie mogła opanować spazmów. Pewnej nocy, kiedy Lucille była na przyjęciu, a Yvette, nieszczęśliwa, położyła się wcześnie i leżała, mając poczucie, że jej bezwładne, zmęczone członki są odrętwiałe i skalane, DZIEWICA I CYGAN 255 drzwi uchyliły się cicho. Stała za nimi Ciocia Cissie, przyciskając szarozieloną twarz do szpary. Yvette poderwała się w przestrachu. — Kłamczyni! Złodziejka! Egoistyczna mała bestia! — zasyczała paranoidalna twarz Cioci Cissie. — Ty mała hipo-krytko! Ty kłamczynio! Ty egoistyczne stworzenie! Ty zachłanna mała kreaturo! W tej szarozielonej masce i w tych gwałtownych słowach tyle było wyjątkowej, bezinteresownej nienawiści, że Yvette otworzyła usta do histerycznego krzyku. Lecz Ciocia Cissie zamknęła drzwi równie nagle, jak je otworzyła, i zniknęła. Yvette wyskoczyła z łóżka i przekręciła klucz, a potem po-pełzła z powrotem, na wpół obłąkana ze strachu przed tym żałosnym obłędem, na wpół obezwładniona paraliżem zranionej dumy. A pośród tego wszystkiego wypłynęła baniecz-ka nerwowego śmiechu. To było takie ohydnie śmieszne! Zachowanie Cioci Cissie niezbyt głęboko zraniło dziewczynę. W jakiś sposób było niesamowite. A jednak zadano jej ból; jej członkom, jej ciału, jej płci, tak, ból. Była obolała, odrętwiała i na wpół złamana, z napiętymi i rozedrganymi nerwami. I ciągle taka jeszcze młoda, nie mogąca wyobrazić sobie w pełni, co się stało. Leżała tylko i marzyła, by zostać Cyganką. Żyć w obozie, w taborze i nigdy nie postawić stopy w domu; nie wiedzieć nic o istnieniu parafii, nigdy nie spojrzeć na kościół. Jej serce stwardniało w odrazie do rektorium. Napawały ją obrzydzeniem te domy z sanitariatami i łazienkami wewnątrz i ich wyjątkowa siła odpychania. Nienawidziła rektorium i wszystkiego, co się z nim wiązało. Ten cały zastały, skanalizowany styl życia, kiedy to nigdy się nie mówiło o kanalizacji, a ona zdawała się być ośrodkiem, przenikającym smrodem wszystkich dwunogich mieszkańców, od Babuni do służących — cały ten styl życia był plugawy. Skoro Cyganie 256 D. H. Lawrence nie mają łazienek, to przynajmniej nie mają kanalizacji. Mają świeże powietrze. W rektorium powietrze nigdy nie było świeże. A w duszach ludzi atmosfera była tak stęchła, że aż śmierdząca. Nienawiść rozpalała jej serce, gdy tak leżała z odrętwiałymi członkami. I myślała o słowach Cyganki: „Jest ciemny mężczyzna, który nigdy nie mieszkał w domu. On ciebie kocha. Inni ludzie depcą twoje serce. Będą deptać je, aż będziesz myślała, że jest martwe. Ale ciemny mężczyzna rozdmucha jedną iskierkę znów w ogień, w dobry ogień. Zobaczysz, jaki dobry ogień". Już gdy kobieta to mówiła, Yvette czuła, że kryje się w jej słowach jakaś dwuznaczność. Ale nie dbała o to. Nienawidziła zimną, cierpką nienawiścią dziecka samego wnętrza rektorium; czegoś w rodzaju zgnilizny życia. Polubiła tę wysoką, smagłą, przypominającą wilczycę Cygankę, z wielkimi, złotymi kołami w uszach, z różową szarfą na falujących, czarnych włosach, w obcisłym staniku z brązowego aksamitu, w zielonej, wachlarzowatej spódnicy. Polubiła jej śniade, mocne, bezlitosne ręce, które uciskały miękką dłoń jej, Yvet-te, jak łapy wilka. Lubiła ją, lubiła w niej niebezpieczeństwo i skrywany brak lęku. Lubiła jej utajoną, nieustępliwą seksualność, która była niemoralna, lecz przeniknięta swoją własną, twardą, wyzywającą dumą. Nic nigdy nie zdołałoby zapanować nad tą kobietą. Z najwyższą pogardą potraktowałaby rektorium i jego moralność. Udusiłaby Babunię jedną ręką. I traktowałaby z takim samym lekceważeniem zarówno Tatusia i Wujcia Freda jako mężczyzn, jak tłustego starego śliniącego się Rovera, ich nowofunlanda. Ogromne, sardoniczne kobiece lekceważenie udomowionych psów, które mają się za mężczyzn. A sam Cygan! Yvette wzdrygnęła się gwałtownie, jak gdyby poczuła na sobie spojrzenie jego dużych, bezczelnych DZIEWICA I CYGAN 257 oczu, wyrażające przejrzystą aluzję do pożądania. Absolutnie przejrzysta aluzja do pożądania, przez którą leżała, bezsilna, z twarzą w poduszkach, jak gdyby jakiś narkotyk nadał jej ciału płynny kształt odlewu wypełniającego nową formę. Nie zwierzyła się nigdy nikomu, że dwa fatalne funty z Funduszu Witrażowego przeszły do rąk Cyganki. Co by było, gdyby Tatuś i Ciocia Cissie to wiedzieli! Yvette z lubością obróciła się na łóżku. Myśli o Cyganach przywróciły życie jej członkom i skrystalizowały w sercu nienawiść wobec rektorium; teraz już czuła moc, nie zaś niemoc. Później, gdy powiedziała Lucille o dramatycznym interlu-dium Cioci Cissie w drzwiach sypialni, ta była oburzona. — Och, niech to diabli wezmą! — krzyknęła. — Mogłaby już sobie odpuścić. Dosyć się chyba o tym nasłuchałyśmy! Wielkie nieba, a pomyślałabyś, że Ciocia Cissie to absolutnie niewinna ptaszyna! Tatuś dał już spokój, a w końcu jest to tak samo jego sprawa, jak i wszystkich. Niech Ciocia Cissie się zamknie! W rzeczy samej rektor dał już temu spokój — i znów zaczął traktować niedbałą i lekceważącą Yvette tak, jak gdyby była osobą, której udzielono specjalnej licencji; Cioci Cissie rozlewała się od tego żółć. Fakt, że Yvette była przeważnie rzeczywiście nieświadoma odczuć innych ludzi, a będąc nieświadoma nie mogła o nie dbać, doprowadzał Ciocię Cissie nieomal do szaleństwa. Dlaczego to młode stworzenie, mające występną matkę, miałoby żyć w uprzywilejowaniu, nieświadome nawet obecności innych, choćby znajdowali się przed samym jego nosem? Lucille stała się bardzo nerwowa. Gdy wchodziła do rektorium sprawiała wrażenie, jak gdyby była po prostu lekko wytrącona z równowagi. Biedna Lucille, taka troskliwa i odpowiedzialna! Brała na siebie wszystkie dodatkowe kłopoty: 17—Dziewica i cygan 258 D. H. Lawrence myślała o lekarzach, lekarstwach, służących i innych tego rodzaju sprawach. Sumiennie harowała przez cały dzień na posadzie w mieście, pracując od dziesiątej do piątej w pokoju ze sztucznym oświetleniem. I przyjeżdżała do domu tylko po to, by mieć nerwy obnażone niemal do szaleństwa przez straszliwe, natarczywe wścibstwo Babuni i jej pasożytniczą zgrzybiałość. Afera z Funduszem Witrażowym wyraźnie rozwiała się, lecz w powietrzu pozostało duszne napięcie. Pogoda była nadal podła. Lucille pozostała w domu w czasie jednego ze swoich wolnych popołudni, co nie było dobrym pomysłem. Rektor siedział w gabinecie, a ona i Yvette szyły sukienkę dla tej ostatniej. Babunia spoczywała na sofie. Sukienka była z niebieskiego, jedwabistego aksamitu i zapowiadała się na bardzo twarzową. Lucille nakłoniła Yvet-te, by raz jeszcze ją przymierzyła: nerwowo nie mogła znieść, że suknia źle układa się na bokach. — Och, nudzisz! — wykrzyknęła Yvette, wyciągając długie, delikatne ramiona, mające tendencję do sinienia na zimnie. — Nie bądź tak przeraźliwie drobiazgowa, Lucille. Jest całkiem dobrze. — Jeżeli takie ma być jedyne podziękowanie za pół dnia harówki przy szyciu twoich sukienek, to lepiej by już było żebym uszyła coś dla siebie! — Dobrze, Lucille! Wiesz, że nigdy cię nie prosiłam! Wiesz, że nie dasz spokoju, dopóki sama nie zrobisz kontroli — powiedziała Yvette, z tą swoją irytującą łaskawością podszytą ironią, podnosząc gołe łokcie i spoglądając przez ramię w wysokie lustro. — O, tak! — nigdy mnie nie prosiłaś! — zawołała Lucille. — Jak gdybym nie domyślała się, o co chodzi, kiedy tak zaczynasz wzdychać i łazić z kąta w kąt. DZIEWICA I CYGAN 259 — Ja?! — powiedziała Yvette z niedbałym zdziwieniem. — A kiedy to zaczęłam wzdychać i łazić? — Oczywiście, dobrze wiesz kiedy! — Wiem? A skąd! Kiedy to było? — Yvette potrafiła dać odczuć szczególne rodrażnienie w swoich niewinnych, mimochodem rzucanych pytaniach. — Nie będę już nic robić z sukienką, jeżeli nie staniesz spokojnie i nie skończysz z tym — oświadczyła Lucille raczej donośnym, żarliwym głosem. — Wiesz, Lucille, że jesteś w najgorszy sposób zrzędliwa i irytująca — rzekła Yvette, stając jak na rozżarzonych węglach. — No już! — wrzasnęła Lucille, nagle dziko błyskając oczami w twarz siostry. — Natychmiast przestań! Dlaczego musisz zamęczać wszystkich swoim nieznośnym i wstrętnym charakterem? — Bogu dzięki, nic nie wiem o moim charakterze — ucięła Yvette, powoli wysuwając się z na wpół uszytej sukienki i wsuwając się znów w swoją. Następnie, z upartą minką usiadła pokornie przy stole i, w mroku popołudnia, zaczęła zszywać niebieski materiał. Pokój był zarzucony niebieskimi ścinkami; nożyce leżały na podłodze, zawartość koszyka do szycia zalegała chaotycznie blat, a drugie lustro stało, ryzykownie umieszczone, na fortepianie. Babunia, która trwała w stanie śpiączki, obudziła się z drzemki, uniosła z wielkiej, miękkiej kanapy i poprawiła czepek na głowie. — Nie mogę zdrzemnąć się w spokoju — powiedziała z wolna, przygładzając rzadkie siwe włosy, by przywrócić porządek fryzurze. Usłyszała jakiś niewyraźny hałas. Weszła Ciocia Cissie, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu czekolady. 260 D. H. Lawrence — Jeszcze nie widziałam takiego bałaganu! — stwierdziła. — Może byś uprzątnęła te śmieci, Yvette. — Tak jest — odparła Yvette. — Za chwilę. — To znaczy, że nigdy — warknęła Ciocia Cissie nagle, błyskawicznym ruchem chwytając nożyce. Na kilka chwil zapadła cisza; Lucille, czytająca książkę wsunęła ręce we włosy. — Lepiej być posprzątała, Yvette — nalegała Ciocia Cissie. — Zrobię to, przed herbatą — odpowiedziała Yvette i wstała znów, by włożyć sukienkę przez głowę, wysuwając długie, nagie ramiona z otworów na rękawy. Następnie ustawiła się pomiędzy dwoma lustrami, by raz jeszcze się przejrzeć. Robiąc to sprawiła, że drugie lustro, oparte beztrosko na fortepianie, zsunęło się z łoskotem na podłogę. Na szczęście się nie stłukło. Ale wszyscy podskoczyli z wrażenia. — Ona stłukła lustro! — krzyknęła Ciocia Cissie. — Stłuc lustro! Które lustro? Kto je stłukł? — dał się sły szeć ostry głos Babuni. — Niczego nie stłukłam — dał się słyszeć spokojny gło Yvette. — Wszystko jest w zupełnym porządku. — Lepiej byś go tak już nie stawiała — powiedziała Lucille. Yvette, z lekkim niecierpliwym gestem wzruszenia ramionami wobec tego wszystkiego, próbowała ustawić lustr w innym miejscu, co jej się nie udało. — Jak ktoś nie może usiedzieć w swoim_p_okoju — oświad czyła zrzędliwie — to nie musi zawracać wszystkim głowy tym, że coś sobie szyje. — Które lustro ruszasz? — spytała Babunia. — Jedno z naszych, które zabraliśmy z plebanii — odrzekła szorstko Yvette. DZIEWICA I CYGAN 261 — Nie stłucz go w tym domu, wszystko jedno, skąd jest — ostrzegła Babunia. W rodzinie panowała swojego rodzaju niechęć do mebli, które należały do Tej — która — była — Cynthią. Większość upchnięto w kuchni i pokojach sypialnych służby. — Och, nie jestem przesądna — powiedziała Yvette — jeżeli chodzi o lustra czy inne tego rodzaju rzeczy. — Może i nie jesteś — zgodziła się Babunia. — Ludzie, którzy nigdy nie odpowiadają za swoje postępki, zwykle nie dbają o to, co się stanie. — Ostatecznie — oświadczyła Yvette — mogę powiedzieć, że to moje lustro, nawet jeśli je stłukę. — A ja powiadam — odparła Babunia — że żadne lustro nie może się stłuc w tym domu, i oby udało się tego uniknąć. Cissie, czy nie przekrzywił mi się czepiec? Ciocia Cissie podeszła i poprawiła czepek starszej pani. Yvette głośno i denerwująco wykonywała niemelodyjne trele. — A teraz czy byłabyś łaskawa posprzątać? — spytała Ciocia Cissie. — Och, dajcie mi spokój! — wykrzyknęła gniewnie Yvet-te. — To już robi się po prostu okropne, takie życie z ludźmi, którzy bez przerwy zrzędzą i robią zamieszanie z byle powodu. — Z jakimi ludźmi, jeśli wolno spytać? — wysyczała złowieszczo Ciocia Cissie. Nadciągała kolejna burza. Lucille podniosła wzrok, zezując dziwnie. W obu dziewczynach budziła się krew Tej — która — była — Cynthią. — Oczywiście, że wolno spytać! Dobrze wiesz! Mam na myśli ludzi w tym nieludzkim domu — powiedziała rozwścieczona Yvette. — Przynajmniej — odparowała Babunia — nie pochodzimy z na wpół zdegenerowanego rodu. 262 D. H. Lawrence Nastąpiła chwila naelektryzowanej ciszy, aż Lucille wyskoczyła ze swojego niskiego siedzenia, sypiąc iskrami. — A ty bądź cicho! — wrzasnęła z całą mocą, w obliczu pocentkowanego majestatu starej damy. Pierś starej pani zaczęła wznosić się ku Bóg tylko na wysokościach wie jakim szczytom emocji. Tym razem chwila ciszy, jaka zwykle następuje po grzmocie, była lodowata. A potem wściekła Ciocia Cissie, doskoczyła do Lucille, popychając ją jak furiatka. — Marsz do pokoju! — krzyczała chrapliwie. — Marsz do swojego pokoju! I popychała dziewczynę, bladą, lecz z płonącymi oczami, do pokoju. Lucille pozwalała się popychać, a Ciocia Cissie darła się na całe gardło: — Siedź tam, aż nie przeprosisz Pani Matki! — Nie będę przepraszać! — dobiegł dźwięczny głos Lucille z korytarza, dokąd zapchała ją Ciocia Cissie. Ciocia Cissie prowadziła ją z jeszcze większą wściekłością po schodach. Yvette oszołomiona, sztywno wyprostowana, stała w salonie; mimo oszołomienia miała wygląd urażonej godności, co wyraźnie do niej nie pasowało. Ciągle miała na sobie na wpół ukończoną niebieską sukienkę; wystawały z niej jej nagie ramiona. I nawet ona była niemal przerażona gwałtownym atakiem Lucille na szacowną starość. Jednocześnie jednak ogarniała ją zimna wściekłość z powodu uwłaczającego stosunku Babuni do matczynej krwi, płynącej w ich żyłach. — Wierzcie mi, nie chciałam nikogo urazić — powiedziała Babunia. — Nie chciałaś? — zapytała chłodno Yvette. — Oczywiście, że nie. Powiedziałam tylko, że nie należy nas potępiać jedynie za to, że tak się składa, iż jesteśmy przesądni co do tłuczenia luster. DZIEWICA I CYGAN 263 Yvette ledwo mogła uwierzyć własnym uszom. Czy dobrze słyszała? Czy to było możliwe! A może Babunia, w jej wieku, po prostu bezczelnie łgała? Yvette wiedziała, że stara kobieta kłamała z wyrachowaniem, bezczelnie. Ale Babunia w jednej chwili, tak szybko uwierzyła w swoje własne słowa. Pojawił się rektor, korzystając z chwili przerwy na odpoczynek. — Czy coś się stało? — zapytał ostrożnie, towarzyskim tonem. — Och, nie! — wycedziła Yvette — Lucille powiedziała Babuni , żeby się zamknęła, kiedy ta coś mówiła. A Ciocia Cissie zaciągnęła ją na górę do pokoju. Tant de bruit pour une omelettel*. Choć trzeba przyznać, że tym razem Lucille trochę przesadziła. Starsza pani nie w pełni pojęła, o czym mówi Yvette. — Lucille naprawdę musi się nauczyć panować nad swoimi nerwami — powiedziała. — Lustro spadło, i to mnie zmartwiło. Powiedziałam o tym Yvette, a ona odpowiedziała coś na temat przesądów i ludzi w tym zdegenerowanym domu. Powiedziałam jej, że ludzie w tym domu nie mogą być odsądzani od czci i wiary tylko dlatego, że przejmują się stłuczonym lustrem. A wtedy Lucille wściekła się na mnie i powiedziała, żebym się zamknęła. To jest naprawdę godne pożałowania, jak te dzieciaki dają się ponosić nerwom. Ja wiem, że to tylko nerwy. W czasie tej przemowy pojawiła się Ciocia Cissie. Z początku nawet ona zaniemówiła. A potem zaczęło się jej wydawać, że było właśnie tak, jak powiedziała Babunia. — Zabroniłam jej schodzić na dół, dopóki nie zdecyduje się przeprosić Pani Matki — oznajmiła. * Franc: „Tyle hałasu o nic" — (dosł.: „o omlet") 264 D. H. Lawrence — Wątpię, czy przeprosi — stwierdziła opanowana, majestatyczna Yvette, nie opuszczając nagich ramion. — A ja nie chcę żadnych przeprosin — powiedziała stara dama. — To tylko nerwy. Doprawdy nie wiem, do czego te dziewczyny dojdą, skoro w ich wieku mają takie słabe nerwy. Ona musi wziąć Vibrofat. Cissie, Arthur z pewnością miałby ochotę napić się herbaty. Yvette zebrała przybory do szycia, by pójść na górę. I znów zaczęła wyśpiewywać swoje niemelodyjne i świdrujące ucho trele. Wewnętrznie była kompletnie roztrzęsiona. — Kolejny paradny strój! — powiedział do niej życzliwie ojciec. — Kolejny paradny strój! — powtórzyła z namysłem, z wolna wchodząc na schody z niebieską suknią przerzuconą przez ramię. Chciała podnieść Lucille na duchu i pokazać jej, jak leży teraz niebieska sukienka. Na pierwszym podeście zatrzymała się, by jak zwykle popatrzeć przez okno na drogę i most. Wydawało się, że zawsze jak lady of Shalott* wyobraża sobie, iż ktoś wędruje nad rzeką, śpiewając Tirra-lirra\ albo coś równie mądrego. Była już prawie pora herbaty. Wokół krótkiego podjazdu, wiodącego od jednej strony domu ku bramie zaczynały już rozwijać się przebiśniegi; ogrodnik przekopywał okrągłe, wilgotne klomby w mokrym trawniku, schodzącym w dół, ku rzece. Biaława, błotnista droga tuż za bramą przekraczała kamienny mostek i zakręcała w górę ku kamiennemu, dy- * Dama z Shalott — w legendzie arturiańskiej — dziewczyna, która umiera z nieodwzajemnionej miłości do Lancelota. DZIEWICA I CYGAN 265 miącemu północnemu miasteczku, skupionemu na stromym zboczu nad ponurymi kruszarniami kamienia, których długie, proste kominy Yvette mogła dostrzec daleko, w głębi wąskiej doliny. Rektorium leżało w raczej stromej dolinie, nad brzegiem Papple, a miasteczko znajdowało się powyżej, w o wiele dalszej odległości, po drugiej stronie jej bystrego biegu. Za rektorium stromo wznosiło się wzgórze, pokryte zagajnikiem ciemnych, nagich modrzewi, wśród których znikała droga. A naprzeciwko domu, tuż za rzeką wyrastał urwisty, pokryty zaroślami brzeg, wznoszący się ku stromym, ponurym łąkom, ciągnącym się aż do ciemnych wzniesień drzew, usianych szarymi skałami. Z tej jednak części domu Yvette mogła widzieć tylko drogę, wijącą się ku mostowi wzdłuż ścian laurowych żywopłotów, a potem przewijającą się w górę, po skarpie, wśród zbudowanych z odłamków kamienia polnych murów, aż do pierwszych kamiennych skupisk domów miasteczka Papple-wick. Zawsze oczekiwała, czy coś nie pojawi się na pochyłości drogi, i zawsze zwlekała, przystając u okna na podeście schodów. Czasami widać było wóz albo samochód, ciężarówkę załadowaną kamieniami, robotnika czy kogoś ze służby. Ale nikt nigdy nie szedł ku rzece śpiewając Tirra-lirra\Widać minęły już dni beztroskiego śpiewu. Tego dnia jednak zza zakrętu białoszarej drogi, spośród traw i niskich kamiennych murków wyłonił się deresz, śmiałym i żywym krokiem schodzący ze wzgórza, kierowany przez człowieka w czapce, który przysiadł na przodzie lekkiego powozu. Mężczyzna poddawał się lekko kołysaniu pojazdu, a koń zstępował po drodze w ciszy pochmurnego popołudnia. Z tyłu wozu chwiały się na długich trzonkach z patyków miotły do kurzu, zrobione z piór i z trzciny. 266 D. H. Lawrence Yvette stanęła tuż przy oknie i wsunęła się za zasłonę, obejmuj^0 dłońmi nagie ramiona. jCoń, znalazłszy się u podnóża stoku, ruszył szybkim kłusem na mostek. Wóz zaterkotał na mostowym bruku; miotły podskakiwały i chwiały się, a woźnica siedział, kiwając się bezwładnie, jakby w uśpieniu. Sprawiało to wrażenie obrazu ze snu. Lecz kiedy zjechał z mostu i posuwał się wzdłuż muru rektorium, zerknął w górę na ponury dom, który zdawał cofać się od bramy pod wzgórze. Yvette szybkim ruchem prze-sunęła dłońmi po ramionach. A on równie szybko dostrzegł ją patrząc spod daszka swojej czapki; śniada, drapieżna twarz zdradzała czujność. przy białej bramie ściągnął gwałtownie wodze, nie przestając wpatrywać się w okno na półpiętrze — a Yvette, ciąg le ściskająca swoje zmarznięte i pokryte gęsią skórką ramiona, wciąż patrzyła na niego z roztargnieniem z okna. Uczynił nieznaczny, szybki znak głową i odprowadził ko nia głęboko na pobocze, w trawę. Szybki i zwinny, odrzuci plandekę, wyciągnął kilka różnych sztuk towaru, eksponują dwie czy trzy długie miotełki z trzciny lub z indyczych piór potem okrył wóz i zwrócił się ku domowi, zerkając w gór na Yvette przy otwieraniu białej bramy. Skinęła mu i pognała do łazienki, by włożyć sukienkę miała nadzieję, iż skinęła na tyle niewyraźnie, że nie móg odczytać tego jako pozdrowienia. W tym momencie dosły szała chrapliwy, głęboki szczek starego głupca, Rovera przerywany jazgotaniem tej smarkatej idiotki, ??????. Wraz z pokojówką stanęła w jednej sekundzie u drzwi sa łonu. —- Czy to jest człowiek, który sprzedaje miotły? — zapy tała pokojówkę. — Dobrze! — I otworzyła drzwi. — Cioci Cissie, tu jest człowiek sprzedający miotły. Czy mam wyjść? DZIEWICA I CYGAN 267 — A co to za człowiek? — spytała Ciocia Cissie, która siedziała z Panią Matką i rektorem przy herbatce. W tym przynajmniej wypadku dziewczyny nie miały tam wstępu. — Człowiek z wozem — powiedziała Yvette. — Cygan — powiedziała pokojówka. Ciocia Cissie, co było do przewidzenia, wstała natychmiast. Musiała mu się przyjrzeć. Cygan stał przy drzwiach kuchennych, pod ciemnym, porośniętym modrzewiami zboczem, odpadającym ku rzece. W jednej ręce dzierżył pęk długich mioteł, a w drugiej różne inne przedmioty, lśniące mosiądzem i miedzią: rondel, lichtarz, tace z młotkowanej miedzi. Sam mężczyzna był schludny i dobrze ubrany; w ciemnozielonej czapce i dwurzędowej zielonej kratkowanej marynarce wyglądał niemal zawadiacko. Lecz sposób zachowania miał łagodny, bardzo spokojny — a jednocześnie dumny, z odcieniem protekcjonalności i rezerwy. — Kupimy coś dzisiaj, łaskawa pani? — zapytał, patrząc badawczo na Ciocię Cissie ciemnymi, przenikliwymi oczami; postarał się jednak, by w jego głosie zabrzmiała bardzo łagodna czułość. Ciocia Cissie dostrzegła, jaki był przystojny; dostrzegła giętki łuk ust pod linią czarnego wąsa — co wywołało w niej bicie serca. Na najmniejszą oznakę ordynarności czy napastliwości ze strony tego człowieka zareagowałaby demonstracyjnym zatrzaśnięciem mu drzwi przed nosem. On jednak zdołał w tak subtelny sposób zaakcentować uległość w swoim męskim sposobie bycia, że zaczęła się wahać. — Ten lichtarz jest śliczny — zachwyciła się Yvette. — Sam go zrobiłeś? I popatrzyła na mężczyznę naiwnymi jak u dziecka oczami, których spojrzenie potrafiło być równie dwuznaczne, jak i jego. 268 D. H. Lawrence — Tak, szanowna pani. — Przez sekundę odwzajemnił spojrzenie, patrząc z pożądaniem tak jawnym, iż jak zaklęcie pozbawiło ją to woli. Jej delikatna twarz sprawiała wrażenie uśpionej. — Jest strasznie piękny — wymamrotała niewyraźnie. Ciocia Cissie zaczęła targować się o lichtarz, który tworzyła niska, gruba miedziana nóżka, osadzona w podwójnej podstawce. Mężczyzna konferował z nią z cierpliwą obojętnością, nie patrząc nawet na Yvette, która przyglądała się temu w zadumie, oparta o drzwi. — Jak się miewa twoja żona? — zapytała go z nienacka, gdy Ciocia Cissie weszła do domu, by pokazać lichtarz rektorowi i spytać, czy wart jest swojej ceny. Mężczyzna spojrzał wprost na Yvette i rozciągnął wargi w ledwo dostrzegalnym uśmiechu. Jego oczy się nie uśmiechały: niedwuznaczna aluzja w spojrzeniu zmieniła się w wyraźną prowokację. — Ma się dobrze. Kiedy znów będziesz tamtędy przejeżdżać? — wymruczał niskim, pieszczotliwym, intymnym tonem. — Och, nie wiem — oznajmiła niedbale Yvette. — Przyjeżdżaj w piątki, kiedy jestem — powiedział. Yvette obejrzała się przez ramię, jakby nie dosłyszała co mówił. Ciocia Cissie pojawiła się ponownie, z lichtarzem i należną sumą. Yvette odwróciła się nonszalancko, nucąc jedną ze swoich nieskładnych melodii i potraktowała całą sprawę z niejakim brakiem dobrego wychowania. Pomimo to przystanęła przy oknie na półpiętrze, tym razem już ukryta, by obserwować, jak mężczyzna odjeżdża. Ciekawa była, czy ma nad nią jakąkolwiek władzę. Nie pragnęła tym razem, by ją zobaczył. Patrzyła, jak idzie przez bramę do wozu, niosąc swoje miotły i garnki. Starannie je upakował, po czym umocował DZIEWICA I CYGAN 269 plandekę na wozie. I już powolnym, lekkim rzutem giętkich bioder znalazł się znów na koźle, i trzepnął konia lejcami. Deresz ruszył błyskawicznie; kółka wózka zaczęły pracowicie toczyć się pod górę i wkrótce już mężczyzna, nie oglądając się, zniknął z zasięgu jej wzroku. Zniknął jak sen, który był tylko snem — z którego jednak nie mogła się ciągle jeszcze otrząsnąć. Nie, on nie ma żadnej władzy nade mną! — powiedziała do siebie, raczej zawiedziona — gdyż naprawdę chciała, by ktoś miał nad nią władzę. Weszła na górę, by przemówić do rozsądku bladej i wymęczonej Lucille i zbesztać ją za doprowadzenie się do takiego stanu z błahego powodu. — I co w tym takiego — czyniła jej wymówki — że powiedziałaś Babuni, żeby się zamknęła. Każdemu należyłoby powiedzieć, żeby się zamknął, kiedy staje się nieznośny. Ale ona nie wzięła tego poważnie, wiesz? Nie, na pewno. I było jej nawet całkiem przykro, że tamto powiedziała. Nie ma absolutnie powodu robić z tego sprawy. No chodź, przebierzemy się i spłyńmy w dół, na kolację, majestatycznie jak księżniczki. W ten sposób się odegramy. No, Lucille! W błahej wesołkowatości Yvette było coś obcego, powikłanego; sprawiała wrażenie kogoś, komu spadła na twarz pajęczyna i dziwnym, niepewnym ruchem stara się uniknąć niemiłego z nią zetknięcia. Było to zarazem podnoszące na duchu. Nasuwało jednak skojarzenie z chodzeniem w jednej z tych jesiennych mgieł, kiedy to nici pajęczyn osiadają nam na twarzy. Nie jesteśmy wtedy całkiem pewni, gdzie się znajdujemy. Udało jej się jednak przekonać siostrę, i obie dziewczyny wyciągnęły swoje najlepsze wyjściowe sukienki: Lucille była w zieleniach i srebrze, a Yvette w barwach bladego bzu, przetykanego turkusowym kordonkiem. Jeszcze trochę różu, 270 D. H. Lawrence pudru, najlepsze pantofelki, jakie każda z nich miała — i już zaczęły rozkwitać rajskie ogrody. Yvette nuciła i przyglądała się sobie, przyjmując swój najbardziej degage* wygląd młodej markizy. Miała dziwny sposób podnoszenia brwi, wydymania warg, i, jak można było sądzić z pozorów — kwitowania w perłowych obłokach swoich własnych sfer, bez oglądania się na przyziemne sprawy. Było to zabawne i nie całkiem przekonywające. — O, tak, Lucille, jestem piękna — stwierdziła obojętnie. — A ty jesteś absolutnie śliczna, teraz, kiedy wyglądasz na nieco zhańbioną. Oczywiście z nas dwóch ty wyglądasz bardziej arystokratycznie, ze swoim nosem! A kiedy masz w oczach wyrzut, nadaje ci to szczególnie pociągającego wyglądu; jesteś absolutnie, absolutnie śliczna. Ale ja jestem w jakiś sposób bardziej zwycięska. — Nie sądzisz? — Zwróciła się do Lucille z kpiarską, zawikłaną prostotą. Wypowiadała się z wielką prostotą. Było to dokładnie to, co myślała. Lecz nie można się w tym było doszukać najmniejszej wzmianki, dotyczącej zupełnie innego odczucia, które również ją nurtowało: poczucia, że jest oglądana — nie z zewnątrz, lecz od wewnątrz, od strony swojego sekretnego kobiecego „ja". Stroiła się i osiągnęła najbardziej olśniewający efekt, na jaki ją było stać tylko po to, by przeciwdziałać wrażeniu, jakie wywarł na niej Cygan, który patrząc na nią nie dostrzegał ładnej twarzy i wytwornego obejścia, a jedynie mroczną, drżącą tajemnicę jej dziewictwa. Gdy rozbrzmiał gong, wzywający na kolację, obie dziewczyny uroczyście wyruszyły na dół; zaczekały jednak, aż usłyszą głosy mężczyzn. Wówczas ruszyły do salonu — Yvette, wdzięcząca się w zdawkowy, nonszalancki sposób, —* Dćgagć — franc: niewymuszony, naturalny. DZIEWICA I CYGAN 271 zawsze trochę nieobecna, i Lucille — spłoszona, gotowa wybuchnąć płaczem. — O mój Boże! — wykrzyknęła Ciocia Cissie, która ciągle nosiła swoją ciemnobrązową robioną na drutach suknię domową — Co za efekt! Gdzie wyście się wybrały? — Na kolację rodzinną — odpowiedziała naiwnie Yvette — i założyłyśmy na tę uroczą okazję nasze najlepsze rzeczy. Rektor roześmiał się na cały głos, a Wujcio Fred powiedział: — Rodzina czuje się wysoce zaszczycona. Obaj starsi panowie okazali się całkiem szarmanccy — i o to właśnie chodziło Yvette. — Podejdźcie no tutaj, niech pomacam wasze suknie! — powiedziała Babunia. — To są wasze najlepsze? Wstyd, że nie mogę im się przyjrzeć. — Dziś, Pani Matko — oznajmił Wujcio Fred — będziemy musieli zabrać te młode damy na kolację i pełnić honory. Czy pójdziesz z Cissie? — Oczywiście, że pójdę — zgodziła się Babunia. — Młodość i piękno muszą iść przodem. — Przynajmniej dzisiaj, Pani Matko! — rzekł zadowolony rektor. I podał ramię Lucille, podczas gdy Wujcio Fred eskortował Yvette. Pomimo wszystko był to jednak nudny wlokący się bez końca posiłek. Lucille usiłowała być błyskotliwa i towarzyska, a Yvette na swój nieokreślony, błędny sposób wydawała, się jak najbardziej sympatyczna. W głębi duszy, niejasno, przemyśliwała: Czemu wszyscy jesteśmy obojętni jak meble? Dlaczego nic nie jest ważne? Ten refren stale sobie powtarzała: Dlaczego nic nie jest ważne? Wszystko jedno, czy była w Kościele, czy wśród młodych ludzi na party, czy na tańcach w mieście — od dna 272 D. H. Lawrence jej świadomości odrywało się jak banieczki powietrza stale to samo pytanie: Dlaczego nic nie jest ważne? Nie narzekała na brak młodych mężczyzn, zalecających się do niej — i to nawet wytrwale. Z niecierpliwością ich jednak odtrącała. Czemu byli tacy nieważni — tak irytujący? Nie pomyślała nawet ani razu o Cyganie. Było to absolutnie nieznaczące zdarzenie. Jednak piątek zamajaczył na horyzoncie dziwnie wyraziście. „Co robimy w piątek?" — zapytała Lucille —? a ta odpowiedziała, że nie robią nic. Yvet-te zirytowała się. Nadszedł piątek i przez cały dzień, wbrew sobie, myślała o kamieniołomie przy drodze na Bonsall Head. Chciała tam być. Z tego tylko zdawała sobie sprawę. Chciała tam być. Nie miała nawet cienia pomysłu, by tam jechać. Zresztą znów lało. Jednak, kończąc zszywanie niebieskiej sukienki na mające się odbyć nazajutrz w Lambley Close party, po prostu czuła, że duchem jest w kamieniołomie, wśród taboru, z Cyganami. Jak ten, który zbłądził, czy ten, którego dusza została wykradziona, nie była obecna w ciele, w skorupie swojego ciała. Jej ciało wewnętrznie było tam, w kamieniołomie, wśród taboru. Nazajutrz, na przyjęciu, nie miała pojęcia, iż była słodka dla Leo. Nie zdawała sobie sprawy, że odrywała go od stor-turowanej Elli Framley. Przynajmniej do momentu, w którym odezwał się do niej, gdy jadła lody pistacjowe: — A może byśmy się tak zaręczyli, Yvette? Jestem absolutnie przekonany, że byłoby to z korzyścią dla nas obojga? Leo, choć nieco prostacki, był jednak dobroduszny i zamożny. Yvette całkiem go lubiła. Ale zaręczyć się? Cóż za absolutna głupota! Miała ochotę podarować mu na znak zaręczyn komplet swojej jedwabnej bielizny. DZIEWICA I CYGAN 273 — Ależ ja myślałam, że chodzi o Ellę! — powiedziała zdumiona. — Skąd! Mogło chodzić tylko o ciebie. O te twoje zacho- ' wanie. Już odkąd Cyganie ci wróżyli, czułem, że dla ciebie jestem ja albo nikt, a dla mnie — ty albo nikt. — Naprawdę? — spytała, po prostu oniemiała ze zdumienia. — Naprawdę? — Czy nie czujesz choć trochę tak samo? — Naprawdę? — wykrzyknęła Yvette, bezgłośnie łapiąc oddech jak ryba. — No czujesz chyba choć trochę to samo, co? — nalegał. — Co? W stosunku do kogo — zapytała trzeźwiejąc. — Do mnie, tak jak ja czuję to do ciebie. — Dlaczego? Co? — Zaręczyć się, o to ci chodzi? Ja? Nie! Dlaczego miałabym to zrobić? Nigdy nawet nie marzyłam o tak niemożliwej rzeczy. Przemawiała z charakterystyczną nierozważną szczerością, w najmnieszym stopniu nie zważając na jego uczucia. — Co ci stało na przeszkodzie? — zapytał, nieco zirytowany. — Sądziłem, że myślałaś. — Czy ty naprawdę, teraz? — wyrzuciła z siebie zdumiona, z łagodną, bezwzględną dziewiczą szczerością, która przyczyniała jej zarówno wrogów, jak i wielbicieli. Była tak kompletnie zdumiona, że nie pozostało mu nic innego, jak z wściekłością kręcić młynka palcami. Zabrzmiała muzyka; spojrzał na nią. — Nie! Nie będę już więcej tańczyć — odmówiła, prostując się i raczej wyniośle spoglądając po zgromadzonych, jak gdyby nie zauważała istnienia Leo. Na łagodnej, zmatowiałej dziewiczej twarzy i w wyrazie brwi można było dostrzec wyraz pełnego zdziwienia namysłu — co bez wątpienia sugerowało kwiatek przebiśniegu, wyrosły w patetycznej ima-ginacji jej ojca. 18 — Dziewica i cygan 274 D. H. Lawrence — Ale ty, oczywiście będziesz tańczył — powiedziała, obracając się ku niemu z młodzieńczą protekcjonalnością. — Idź, poproś kogoś, by to z tobą zrobił. Wstał, wściekły, i zniknął z pokoju. Trwała w zdumieniu, cicha i nieobecna. Leo się jej oświadczył! Równie dobrze mogła się spodziewać, że oświadczy się jej stary nowofunland Rover! Zaręczyć się z którymkolwiek z mężczyzn na tym świecie? O, nie, na Boga, trudno by było sobie wyobrazić coś bardziej zabawnego! I wtedy właśnie, w ulotnym przebłysku myśli, uświadomiła sobie, że istnieje Cygan. W jednej chwili zapałała oburzeniem. Właśnie on? On! Nigdy! I co teraz? zadała sobie samej pytanie, znów -pełna stłumionego zdziwienia. Dlaczego? To jest absolutnie niemożliwe: absolutnie! Dlaczego w takim razie? To był orzech do zgryzienia. Popatrzyła na młodych mężczyzn, którzy tańczyli z rozstawionymi łokciami, z wygiętymi biodrami, z elegancko wychyloną talią. W niczym nie przyczyniło się to do rozwiązania jej problemu. Szczególnie nie znosiła takiej właśnie wymuszonej elegancji talii i wygiętych bioder, z tak zniewieściałym fasonem opiętych marynarką. Jest we mnie coś takiego, czego nie widzą i nigdy nie zobaczą, rzekła do siebie ze złością. Jednocześnie poczuła ulgę na myśl, że nie wiedzą i nie dowiedzą się nigdy. To czyniło jej życie o wiele łatwiejszym. Jako osoba świadoma znaczenia wizualnych wrażeń, zapamiętała ciemnozielony sweter, wyłożony na czarne spodnie Cygana i zgrabne, giętkie biodra, czujne jak jego oczy. Oni byli eleganccy. Tymczasem elegancja tych tancerzy wydawała się taka sztuczna, a ich biodra ledwo co wypełnione mięśniami. I Leo, nie lepszy od innych, uważający się za doskonałego tancerza! Za taką atrakcyjną postać! DZIEWICA I CYGAN 275 Wówczas ujrzała twarz Cygana: jego prosty nos, cienkie, ruchome wargi i śmiałe, wymowne wejrzenie czarnych oczu, których spojrzenie zdawało się zadawać jej cios precyzyjnie wymierzony w jakiś żywotny, ukryty punkt. Wyprostowała się ze złością. Jak on śmiał tak na nią patrzeć? Sama patrzyła więc groźnie na mdłych pięknisiów z parkietu. I gardziła nimi. Tak jak ubrana w kolorowe stroje Cyganka gardzi mężczyznami, którzy nie są Cyganami; gardzi nimi, biegającymi psim truchtem po chodnikach — tak ona poczuła, że gardzi tym tłumem. Czy któryś z nich mógłby rzucić jej ledwo uchwytne, samotne, znaczące wyzwanie? Nie miała ochoty parzyć się z domowym psem. Usiadła, zadumana; jej wrażliwy nos drgał, a miękkie brązowe włosy jak delikatna otoczka okalały łagodną, podobną do kwaitu twarz. Wydawała się taka dziewicza. A jednocześnie było w niej coś z wysokiej, młodej, dziewiczej czarownicy — coś, co sprawiło, że domowe psy uciekały z podwiniętym ogonem. Mogła przemienić się w coś tajemniczego, nim jeszcze zdążyłeś się połapać. ----- To, pomimo całego jej powodzenia, sprawiało, że była samotna. Być może same zaloty pogłębiały to osamotnienie. Leo, który wśród domowych psów był kimś w rodzaju mastifa, wrócił po skończonym tańcu ze świeżą ho-ho! — jaką odwagą. — Zastanawiałaś się nad tym trochę, co? — zapytał, siadając koło niej: zrównoważony, dobrze odżywiony, zdecydowany młody człowiek. Nie wiedziała, czemu, sadowiąc się wygodnie w fotelu i obciągając spodnie na długich, lecz nie nazbyt kształtnych nogach, irytuje ją bez wyraźnej przyczyny. — Ja? — odezwała się z roztargnieniem. — Nad czym? 276 D. H. Lawrence — Wiesz, nad czym — powiedziała. — Czy zdecydowałaś się? — Na co? — spytała niewinnie. W głębszych warstwach świadomości naprawdę o tym zapomniała. — Och! — zniecierpliwił się Leo, znów podciągając spodnie. — No wiesz, na nasze zaręczyny. — Był równie beztroski, jak i ona. — Och, to jest absolutnie niemożliwe — odpowiedziała z łagodną uprzejmością, jak gdyby było to oderwane, przypadkowe pytanie — Ja nawet o tym nie myślałam. Och, nie opowiadaj mi niedorzeczności! Coś takiego jest absolutnie niemożliwe — powtarzała jak dziecko. — To jest niemożliwe, tak? — rzekł, reagując dziwnym uśmiechem na jej chłodną, pełną rezerwy pewność. — W takim razie co jest możliwe? Nie chcesz chyba umrzeć w staropanieństwie, co? — Och, nie obchodzi mnie to — odparła z roztargnieniem. — Ale mnie obchodzi — stwierdził. Odwróciła się i spojrzała na niego zdumiona. — Dlaczego? Dlaczego miałoby cię interesować, czy będę starą panną? — Każdy powód jest dobry — oznajmił, zerkając na nią z bezczelnym, znaczącym uśmiechem, który miał być w jego intencji wiele mówiący, jeśli nie jawnie wyrażający jego uczucia. Jednak bezczelny, wielomówny uśmiech Leo, miast dosięgnąć celnym strzałem głęboko ukrytego, sekretnego punktu, odbił się tylko od zewnętrznej powłoki jej ciała jak piłka tenisowa i wywołał tę samą, pełną nagłej irytacji reakcję. — Myślę, że takie sprawy są beznadziejnie głupie — oświadczyła ze złośliwością starej flirciary. — Jakże to, jesteś DZIEWICA I CYGAN 277 przecież niemal zaręczony z — z — przez chwilę zbierała się w sobie — z co najmniej pół tuzinem innych dziewczyn. Wcale mi nie pochlebia to, co powiedziałeś. Byłabym wściekła, gdyby się ktoś o tym dowiedział. — WTściekła! Nie będę w stanie wykrztusić słowa na ten temat i mam nadzieję, że ty też będziesz rozsądny. A oto i Ella! I nie odwracając ku niemu twarzy, odpłynęła majestatycznie jak wysoki, delikatny kwiat, by przyłączyć się do nieszczęsnej Elli Framley. Leo trzepnął swoimi białymi rękawiczkami. Fałszywa mała dziwka! powiedział do siebie. Będąc jednak typem mastifa, wolałby mieć pysk podarty pazurami małej kotki. Zdecydowanie jednak zaczął wyróżniać ją spośród innych. VI W następnym tygodniu znów lało. Napełniało to Yvette dziwnym rozdrażnieniem. Nastawiała się, że ma być ładnie. Szczególnie obstawała przy tym, że ma być ładnie w wee-hend. I nie zastanawiała się czemu. W czwartek, w wolne popołudnie, zrobiło się mroźno i słonecznie. Leo przyjechał samochodem z całą paczką. Yvette nieoczekiwanie i w nieprzyjemny sposób odmówiła. Z uciechą raczej nastawiła się na „nie". I sama poszła na spacer, przez oszronione wzgórza, do Czarnych Skał. Nazajutrz poranek wstał również słoneczny i zimny. To był luty — ale na północy ziemia nie rozmarzała w słońcu. Yvette zapowiedziała, że wybiera się na wycieczkę rowerową i zabiera swój obiad, gdyż wróci dopiero po południu. Wyruszyła niespiesznie w drogę. Słońce, pomimo przy- 278 D. H. Lawrence mrozku, świeciło po wiosennemu. W parku daniele stały w oddali, grzejąc się w jego promieniach. Jedna z łań, biało nakrapiana, przesuwała się z wolna wśród nieruchomego krajobrazu. Yvette z trudnością mogła uchronić od chłodu ręce w czasie jazdy na rowerze, choć reszta ciała jej nie marzła. Rozgrzała je tylko raz, w czasie podchodzenia pod długi, stromy wjazd na wzgórze, gdy ucichł wiatr. Wyżyna była bardzo naga i pusta, jak inny świat. Wjeżdżała mozolnie na kolejny płaskowyż. Pedałowała powoli wśród rozległego labiryntu kamiennych murków, z lekką obawą, że zmyli drogę. Gdy jechała drogą, która wydawała się jej właściwa, usłyszała słaby, stukocący odgłos, pobrzmiewający metalicznym rezonansem. Cygan, wyklepujący młotkiem miedzianą misę, siedział na ziemi, oparty plecami o dyszel. Siedział w słońcu, z gołą głową, lecz ubrany w swój zielony sweter. Trójka małych dzieci spokojnie bawiła się obok, w końskim szałasie; konia ani wózka nie było. Stara kobieta w chustce na głowie gotowała na ognisku z patyków. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było szybkie, dzwoniące klap — klap — klap młoteczka o matową miedź. Mężczyzna natychmiast spojrzał w górę, gdy Yvett zsiadała z roweru. Choć przestał uderzać młotkiem, nie ru szył się z miejsca. Na twarzy pojawił mu się niewinny, nikł uśmiech triumfu. Stara kobieta bystro rozejrzała się wokół spoglądając spod grzywy brudnych, siwych włosów. Męż czyzna rzucił coś do niej ledwo dosłyszalnie i znów odwró ciła się do ognia. Spojrzał na Yvette. — Jak się macie? — powitała ich uprzejmie. — A, dobrze. Usiądzie pani na chwilę? — Obrócił się i nie wstając wyciągnął dla Yvette stołek spod wozu. Podczas gdy odprowadzała rower w kąt kamieniołomu, zaczął DZIEWICA I CYGAN 279 znów uderzać młoteczkiem — szybkimi, lekkimi jak ruchy głowy ptaka uderzeniami. Yvette podeszła do ognia by ogrzać dłonie. — Gotujecie obiad? — spytała po dziecięcemu starą Cygankę, wyciągając nad żarem długie, delikatne dłonie, poczerwieniałe od mrozu. — Tak, obiad — przytaknęła stara kobieta. — Dla niego! I dla dzieci! Długim widelcem wskazała trójkę czarnookich dzieciaków, gapiących się na nią spod czarnych grzywek- Ale były czyste. Tylko starucha nie była czysta. Samo otoczenie kamieniołomu było utrzymane w przykładnej czystości. Yvette przykucnęła w milczeniu, grzejąc dłonie. Mężczyzna szybko, z krótkimi przerwami, postukiwał młotkiem. Stara wiedźma wolno wspięła się po schodkach trzeciego, najstarszego wozu. Dzieci znów zaczęły się bawić ciche i żywe jak dzikie zwierzątka. — Czy to twoje dzieci? — zainteresowła się Yvette, powstając znad ognia i obracając się do mężczyzny. Spojrzał jej w oczy i przytaknął. — Ale gdzie jest twoja żona? — Pojechała z towarem. Wszystkie Wyjechały, z wozami i z całością, żeby sprzedać rzeczy. Ja nic n[e sprzedaję. Ja wyrabiam rzeczy, ale ich nie sprzedaję. Nieczęsto. Rzadko kiedy. — Wyrabiasz te wszystkie przedmioty -__ z miedzi i z mosiądzu? Przytaknął i znów podsunął jej stołek. Usiadła. — Powiedziałeś, że jesteś tu w piątki -_ rzekła- — Przyjechałam więc tą drogą, i było bardzo miło. — Bardzo ładny dzień! — zgodził się Cygan, przyglądając się jej policzkowi, ciągle jeszcze pobielałemu od zimna, miękkim włosom, skrywającym poczerwieniałe uc?ho, i dłu- 280 D. H. Lawrence gim, wciąż jszcze pocentkowanym od mrozu dłoniom, spoczywającym na kolanach. — Przemarzła pani, jadąc na rowerze? — zapytał. — Ręce mi zmarzły! — zawołała, zaciskając je nerwowo. — Nie nosi pani rękawiczek? — Noszę, ale niewiele pomagają. — Zimno je przenika — stwierdził. — Tak! — odpowiedziała. Starucha z wolna, groteskowo zstępowała po stopniach wozu, niosąc emaliowane talerze. — Co, kolacja gotowa? — zawołał cicho. Starucha zamruczała coś, rozkładając talerze przy ognisku. Nad rozżarzonymi węglami zwisały z poziomo ustawionej żerdzi dwa kociołki. Mała patelnia skwierczała na niskim metalowym trójnogu. Ciepło i unosząca się para tworzyły w słońcu falujący miraż. Odłożył swoje narzędzia, misę i podniósł się z ziemi. — Zje pani coś z nami? — spytał Yvette, nie patrząc na nią. — Och, przywiozłam swoje jedzenie — odparła. — Zje pani trochę gulaszu? — zaproponował. I znów cicho, potajemnie zawołał na starą kobietę, która mruknęła coś w odpowiedzi, przesuwając żelazny kociołek na koniec żerdzi. —; Z fasolką i z baraniną — dorzucił. — Och, dziękuję pięknie! — rzekła Yvette. I nagle, nabierając odwagi, dodała: — Tak, dobrze, troszeczkę, jeżeli można. Odeszła na bok, by zdjąć jedzenie z roweru; on zaś wszedł do swojego wozu. Wyłonił się stamtąd po chwili, wycierając dłonie ręcznikiem. — Chce pani wejść i umyć ręce? — Nie, dziękuję — odmówiła. — Są czyste. Wylał wodę po myciu i z wysokim mosiężnym dzbanem DZIEWICA I CYGAN 281 ruszył w stronę źródełka wylewającego się do małej sadzawki, zabierając kubek, aby nabrać wody. Wróciwszy ustawił dzban z kubkiem przy ogniu i przysunął sobie długi pień do siedzenia. Dzieci przysiadły grupką na ziemi koło ogniska, wyjadając fasolę i kawałki mięsa łyżeczkami bądź palcami. Mężczyzna, siedząc na pniu, pochłaniał jedzenie w milczeniu. Kobieta przygotowała kawę w czarnym kociołku na trójnogu i pokuśtykała po schodkach po kubki. W obozie panowała cisza. Yvette siedziała na stołku, zdjąwszy kapelusz i rozrzuciwszy włosy na słońcu. — Ile masz dzieci? — zapytała znienacka. — Dokładnie pięć — odpowiedział z wolna, patrząc jej w oczy. I znów ptak jej serca zamarł; wydawało się, że umiera. Niedostrzegalnie, jak we śnie przyjęła od niego kubek z kawą. Była świadoma jedynie jego milczącej postaci, siedzącej na podobieństwo cienia na pniu, popijającego w milczeniu kawę z trzymanego w ręku emaliowanego kubka. Jej członki stały się bezwolne; zapanował nad nią; jego cień padł na nią. On zaś, dmuchając na swoją gorącą kawę, świadom był jednej tylko rzeczy — tajemniczego owocu jej dziewictwa, absolutnej młodzieńczości jej ciała. Wreszcie odstawił kubek z kawą w pobliże ognia i popatrzył na nią. Włosy opadły jej na twarz, gdy próbowała sączyć swoją kawę z gorącego kubka. Jej twarz miała łagodny, senny wyraz, jaki przybiera chylący się w pełnym rozkwicie kwiat. Była w pełnym rozkwicie, jak tajemniczy, wczesny kwiat — jak pierwiosnek, który rozwija swoje trzy białe skrzydła w ucieczce w śniony na jawie sen swojego krótkiego rozkwitu. Śniony na jawie sen w pełni rozkwitłego dziewictwa ogarnął ją transem, jak pierwiosnka w słońcu. 282 D. H. Lawrence Cygan, świadomy jej w najwyższym stopniu, czekał na nią jak istota z cienia; jak cień obecny i wyczekujący. Wreszcie zabrzmiał jego głos, nie rozwiewając czaru. — Czy chce pani teraz wejść do mojego wozu i umyć ręce? Jej dziecięce oczy, śniące na jawie chwile doskonałego dziewictwa, patrzyły, nie widząc. Była świadoma jedynie jego tajemniczego, dziwnego fluidu, opływającego jej członki i oczyszczającego je do stanu bez woli w najczystszej postaci. Była świadoma mężczyzny jako ciemnej, absolutnej potęgi. — Chyba tak — powiedziała. Podniósł się cicho i odwrócił, by niskim tonem wydać polecenie starej kobiecie. A potem znów spojrzał na Yvette i przejął nad nią władzę tak, że nie czuła ani ciężaru własnej osobowości, ani konieczności działania. — Chodź! — rzucił. Ruszyła za nim bez wahania, idąc za milczącym, tajemnym, przemożnym ruchem jego ciała, które miała przed sobą. Nic ją to nie kosztowało. Płynęła na fali jego woli. Gdy znalazł się u szczytu schodów, a ona u ich podnóża, zdała sobie sprawę z obecności zakłócającego dźwięku. Znieruchomiała u podnóża schodków. Nadjeżdżał samochód. Cygan stał u szczytu schodów i dziwnie wodził wokół wzrokiem. Starucha zawołała coś ochryple, a odgłos zbliżającego się samochodu zaczął gwałtownie narastać. Przejechał. A potem usłyszeli okrzyk, wydany przez kobietę, i odgłos hamowania. Wóz stanął na ręcznym hamulcu tuż za kamieniołomem. Cygan zszedł po schodkach, zamykając za sobą drzwi wozu. — Chce pani założyć kapelusz — zwrócił się do Yvette. Podeszła posłusznie do stołka przy ognisku i wzięła kape- DZIEWICA I CYGAN 283 lusz. On zaś usiadł ponuro przy kole wozu i zebrał swoje narzędzia. Szybkie klap — klap — klap jego młotka, tak szybkie teraz i wściekłe jak seria z kieszonkowej broni maszynowej, wybuchło właśnie w momencie, gdy dało się słyszeć wołanie kobiety: — Czy możemy ogrzać ręce przy obozowym ognisku? Nadchodziła, ubrana w gładkie, lecz obszerne sobolowe futro. Za nią podążał mężczyzna w niebieskiej opończy; ściągał futrzane rękawice i wydmuchiwał dym z fajki. — Wyglądało tak kusząco — oznajmiła kobieta w futrze z wielu zabitych zwierząt, uśmiechając się do wszystkich szerokim, na wpół protekcjonalnym, na wpół niepewnym, wymuszonym uśmiechem. Nikt nie wyrzekł słowa. Podeszła do ognia, drżąc lekko z zimna w futrze. Musieli jechać w otwartym samochodzie. Była kobietą bardzo niską, o raczej wydatnym nosie; prawdopodobnie Żydówką. Drobna niemal jak dziecko, wydawała się w swoim sobolowym futrze o wiele bardziej tęga, niż była w rzeczywistości; jej duże, raczej pełne urazy oczy skrzywdzonej Żydówki, patrzące z eleganckiej postaci, wyglądały dziwnie. Przykucnęła przy niskim ogniu, wyciągając nad nim ręce, na których połyskiwały diamenty i szmaragdy. Uch! — wzdrygnęła się — Oczywiście, że nie powinnyśmy wybierać się otwartym samochodem. Ale mąż nie dał mi nawet pożalić się, że jestem zmarznięta! — Rzuciła na niego spojrzenie swoich dużych, dziecięcych, urażonych oczu, które ciągle wyrażały ostrożną przebiegłość mieszczańskiej Żydówki — i to prawdopodobnie bogatej. Najwyraźniej, na swój dziwny, żydowski sposób zakochana była w tym wysokim blondynie. W zamian obdarzył ją roztargnionym spojrzeniem niebieskich oczu, które wydawały się 284 D. H. Lawrence pozbawione rzęs, i nikły uśmiech zmiął jego gładkie, dziwnie nagie policzki. Ten uśmiech zupełnie nic nie oznaczał. Był typem mężczyzny, który każdemu kojarzy się natychmiast ze sportami zimowymi — jazdą na nartach i na łyżwach. Atletycznie zbudowany, trzymający się z dala od życia, wolno napełniał fajkę, ugniatając tytoń długim, silnym, poczerwieniałym palcem. Żydówka popatrzyła nań, by przekonać się, czy uzyska od niego jakąkolwiek odpowiedź. Nic — tylko dziwny, nic nie znaczący uśmiech. Znów zwróciła się ku ogniowi, spoglądając ze ściągniętymi brwiami na swoje drobne, białe, rozwarte dłonie. Mężczyzna zrzucił gruby fałdzisty płaszcz, pozostając w jednym z tych pięknych swetrów, dzierganych w ostre, żółtoszaro-czarne wzory, wypuszczonym na dobrze skrojone, raczej szerokie spodnie. O tak, oboje byli kosztownie odziani! A on miał przy tym wspaniałą figurę i atletyczną, wypukłą pierś. Zaczął zgarniać węgle jak doświadczony obozowicz; robił to spokojnie, jak żołnierz na biwaku. — Jak pani myśli, czy mieliby coś przeciwko, gdybyśmy dołożyli trochę szyszek, żeby podsycić płomień? — Zwrócił się do Yvette, rzucając milczące spojrzenie na zajętego klepaniem Cygana. — Mam wrażenie, że byliby zachwyceni — odparła oszołomiona — z wolna bowiem opadał z niej czar, pozostawiając ją opuszczoną i bezsilną. Mężczyzna poszedł w stronę samochodu i powrócił z małym woreczkiem szyszek, z którego zaczerpnął pełną ich garść. — Czy nie będzie wam przeszkadzać, że podsycimy płomień? — zawołał do Cygana. — Hę? DZIEWICA I CYGAN 285 — Czy nie będzie wam przeszkadzać, że podsycimy ogień kilkoma szyszkami?. — Zróbcie to! — zgodził się Cygan. Mężczyzna zaczął delikatnie, uważnie rzucać szyszki na czerwone węgle. I już po chwili zaczęły, jedna po drugiej, zajmować się ogniem i płonąć jak słodko pachnące płomienne róże. — Ach, cudownie, cudownie! — wykrzyknęła mała Żydówka, znów popatrując na swojego mężczyznę. Obdarzył ją całkiem łaskawym spojrzeniem, padającym z wysoka jak promienie słońca na lód. — Lubisz ogień? Bo ja go kocham! — zawołała Żydówka do Yvette, przekrzykując łomot młotka. Drażnił ją ten hałas. Popatrywała wokół z lekko zmarszczonymi brwiami, jakby chciała nakazać mężczyźnie, by przestał. Yvette również się rozejrzała. Cygan trwał pochylony nad miedzianą misą, z rozstawionymi nogami, opuszczoną głową i wzniesionym giętkim ramieniem. Wydawał się już tak daleko od niej. Mężczyzna, towarzyszący małej Żydówce, zawędrował w pobliże Cygana i stanął z fajką w ustach, spoglądając na niego w milczeniu. Teraz byli dwoma mężczyznami, którzy na podobieństwo dwóch psich samców musieli się wzajemnie ob wąchać. — Jesteśmy w trakcie naszego miodowego miesiąca — oświadczyła mała Żydówka, rzucając łobuzerskie, niechętne spojrzenie na Yvette. Miała raczej ostry, wyzywający głos, brzmiący jak wołanie jakiegoś ptaka — sójki albo gawrona. — Naprawdę? — spytała Yvette. — Tak! I to jeszcze przed ślubem! Czy słyszałaś o Simonie Fawcett? — Wymieniła nazwisko zamożnego i znanego inżyniera z północy. — No więc, ja jestem panią Fawcett, 286 D. H. ???????? a on właśnie się ze mną rozwodzi! — Popatrzyła na Yvette z osobliwą przekorą i zadumą. — Naprawdę? — zaciekawiła się Yvette. Zrozumiała teraz przekorę i zadumę w wielkich brązowych oczach małej Żydówki. Była uczciwym stworzeniem; możliwe jednak, że jej uczciwość była zbyt racjonalna. Być może częściowo tłumaczyło to notoryczny brak skrupułów u słynnego Simona Fawcetta. — Tak! A jak tylko otrzymam rozwód, wyjdę za majora Eastwooda. Teraz wyłożyła karty na stół. Nie miała zamiaru nikogo zwodzić. Za jej plecami dwóch mężczyzn ucięło sobie krótką rozmowę. Rozejrzała się wokół i utkwiła spojrzenie wielkich, brązowych oczu w Cyganie. Zerkał jak gdyby wstydliwie na wysokiego faceta w mieniącym się swetrze, który stojąc nad nim z fajką w ustach, ucinał sobie z nim męską pogawędkę. — Z konnicy spod Arras — powiedział Cygan ściszonym głosem. Rozmawiali o wojnie. Cygan służył w oddziałach artylerii, w regimencie majora. — Ein shóner Menschl — rzekła Żydówka. — Przystojny mężczyzna, co? Dla niej również Cygan był jednym z prostych szeregowców. — Całkiem przystojny — przytaknęła Yvette. — Jedziesz na rowerze? — zapytała Żydówka zdziwionym tonem. — Tak! Do Papplewick. Mój ojciec jest tam rektorem w Papplewick — to pan Saywell! — Och! — ucieszyła się Żydówka. — Wiem! Mądry pisarz! Bardzo mądry! Czytałam go. DZIEWICA I CYGAN 287 Wszystkie szyszki już się wypaliły; ognisko było teraz wysokim stosem rozpadających się, pokruszonych ogniowych róż. Niebo zasnuwało się popołudniowymi chmurami. Do wieczora mógł spaść śnieg. Major wrócił i wsunął się w opończę. — Chyba przypominam sobie jego twarz! — oznajmił. — Był jednym z naszych stajennych. Pierwszorzędnie znał się na koniach. — Słuchaj! — zawołała Żydówka do Yvette — A może byśmy podwieźli cię do Normanton? Mieszkamy w Scores-by. Rower można przytroczyć z tyłu. — Chętnie — zgodziła się Yvette. — Chodźcie! — Żydówka skinęła na gapiące się dzieci, podczas gdy blondyn odprowadzał rower. — Chodźcie! Chodźcie tu! — I wyciągając swoją małą sakiewkę, wyjęła z niej szylinga. — Chodźcie! — wołała — Chodźcie i weźcie go! Cygan odłożył narzędzia i poszedł do swojego wozu. Starucha z ukrycia krzyknęła coś chrapliwie do dzieci. Dwa starsze podkradły się ku ognisku. Żydówka wręczyła im dwie sztuki srebra — szylinga i florena, które miała w sakiewce. I znów dał się słyszeć chrapliwy skrzek niewidocznej staruchy. Cygan zszedł z wozu i podszedł do ogniska. Żydówka penetrowała wzrokiem jego twarz z tą osobliwą, mieszczańską bezwstydnością swojej rasy. — Służyłeś w czasie wojny w regimencie majora Est-wooda? — spytała. — Tak, szanowna pani! — A teraz obaj spotkaliście się tutaj? — Będzie padać śnieg! — Zerknęła na niebo. — Później — powiedział mężczyzna, również zerkając na niebo. 288 D. H. Lawrence On także stał się niedostępny. Jego rasa, prowadząca własną walkę z dominującym społeczeństwem, była również bardzo stara i nie miała pomysłu na zwycięstwo. Od czasu do czasu tylko mogła wyrównać swoje porachunki. Jednak od wojny szansa wyrównania porachunków wedle starej, uczciwej zasady została, Bogu dzięki, zaprzepaszczona. Nie istniała już kwestia uległości. Oczy Cygana zachowały bezczelne spojrzenie — ale stało się ono twarde i skierowane w dal; zniknął wyraz zuchwałej poufałości. Cygan był na wojnie. Popatrzył na Yvette. — Wraca pani samochodem? — zapytał. — Tak! — odpowiedziała z raczej efektowaną manierą. — Pogoda jest taka niepewna! — Niepewna pogoda! — powtórzył, patrząc w niebo. Żadną miarą nie mogła odgadnąć jego uczuć. Prawdę mówiąc, niezbyt ją to interesowało. Teraz fascynowała ją raczej mała Żydówka, matka dwojga dzieci, która zabrała swój majątek od słynnego inżyniera i obdarowała nim nie mającego grosza przy duszy młodego, wysportowanego majora Estwooda, który musiał być o pięć lub sześć lat młodszy od niej. Raczej intrygujące! Blondyn powrócił. — Papierosy, Charles! — zawołała płaczliwie Żydówka. Powoli, niespiesznym, atletycznym ruchem wyjął swoją papierośnicę. Było w nim jakieś przewrażliwienie, które czyniło go powolnym i ostrożnym — jak gdyby zraził się do ludzi. Poczęstował papierosem żonę, potem Yvette, a wreszcie całkiem zwyczajnie podsunął papierośnicę Cyganowi. Cygan wziął jednego papierosa. — Dziękuję, sir! I podszedłszy spokojnie do ognia, pochylił się i przypa- DZIEWICA I CYGAN 289 lił go od żarzących się węgli. Obie kobiety przypatrywały się mu. — A więc, do widzenia! — powiedziała Żydówka z odwieczną spontaniczną mieszczańską życzliwością. — Dzięki wam za rozgrzewający ogień. — Ogień jest dla wszystkich — rzekł Cygan. Małe dziecko przydreptało do niego. — Do widzenia! — pożegnała się Yvette. — Mam nadzieję, że nie będzie u was padać. — Nie straszne nam te trochę śniegu — stwierdził Cygan. — Nie? A takie miałam wrażenie. — Nie! — zakończył Cygan. Krótkim ruchem zarzuciła szal na ramiona i podążyła za futrem Żydówki, które sprawiało wrażenie, że drobi na własnych nóżkach. VII Yvette była raczej pod wrażeniem Eastwoodów — jak o nich mówiła. Mała Żydówka musiała teraz czekać tylko trzy miesiące na ostateczną decyzję sądu. Śmiało wynajęła mały letni domek koło wrzosowisk w okolicach Scoresby, niedaleko wzgórz. Zima była w pełni. Żydówka mieszkała teraz z majorem we względnym odosobnieniu, bez służącej. Zrezygnował już z regularnej służby i przedstawiał się jako pan Eastwood. W rzeczywistości byli już dla otoczenia panem i panią Eastwood. Mała Żydówka miała trzydzieści sześć lat, a jej dzieci miały po dwanaście lat. Jej małżonek uznał, że od momentu poślubienia Eastwooda powinna była podlegać kurateli sądowej. I tak żyła ta dziwna para: drobna, kształtna mała Żydów- 19 — Dziewica i cygan 290 D. H. Lawrence ka z pełnym wyrzutu i urazy spojrzeniem wielkich oczu i grzywą starannie ufryzowanych, czarnych, kręconych włosów mała, poniekąd elegancka istotka — oraz wysoki młody mężczyzna o jasnych oczach, potężny i zimnokrwisty, co z pewnością stanowiło dziedzictwo jakiegoś tajemniczego duńskiego rodu. Mieszkali razem w małym, nowoczesnym domku koło wrzosowisk i wzgórz i wykonywali swoje domowe zajęcia. Zabawne to było domostwo. Domek został wynajęty już umeblowany, ale mała Żydówka sprowadziła tam swoje ukochane sprzęty. Miała pewne nieznaczne, osobliwe inklinacje do rokoko — do szafek o dziwnych kształtach, inkrustowanych macicą perłową, szylkretem, hebanem i Bóg wie czym-jeszcze; do dziwnych, wysokich włoskich przeładowanych ozdobami krzeseł, wyściełanych zielonym brokatem; do zadziwiających postaci świętych o różowych twarzach w rzeźbionych, rozwianych, mieniących się bogactwem barw szafach; do półek zastawionych chaotycznie figurkami ze starej saskiej porcelany i z Capo di Moute; i wreszcie do zdumiewającej kolekcji dziwnych malowideł na szkle, wykonanych prawdopodobnie w początkach dziewiętnastego lub w końcu osiemnastego stulecia. W tym przeładowanym i niezwykłym wnętrzu przyjmowała Yvette, gdy ta potajemnie przybywała do niej z wizytą. W domku zaistalowano cały system piecyków, tak że w każdym kącie było ciepło, niemal gorąco. I była tam filigranowa rokokowa figurynka samej Żydówki, która w doskonale skrojonej krótkiej sukni i fartuszku nakładała na talerze płaty szynki, podczas gdy major, jak wielki, polarny ptak, w białym swetrze i w szarych spodniach, kroił chleb, ucierał musztardę, przygotowywał kawę i robił wszystko poza tym. Przyrządzał nawet potrawkę z zająca, którą serwowano po zimnych mięsiwach i kawiorze. DZIEWICA I CYGAN 291 Srebra i chińska porcelana, stanowiące część wyprawy panny młodej, była naprawdę wielkiej wartości. Major pił piwo ze srebrnego kufla, mała Żydówka i Yvette miały szampana w wytwornych kieliszkach; major podał kawę. Rozmawiali. Mała Żydówka pałała świętym oburzeniem na swojego pierwszego męża. Była w wysokim stopniu moralna, tak moralna, że została rozwódką. Major, ten dziwny zimowy ptak, tak potężny i również na swój sposób przystojny, choć o bladej oprawie oczu, która nadawała mu bezrzęsy wygląd ptaka — otóż major również był osobliwie oburzony na życie z powodu fałszywej moralności. W jego potężnej, atletycznej piersi utajony był dziwny, zimowy rodzaj gniewu. A jego czułość dla małej Żydówki oparta była na poczuciu rażącej niesprawiedliwości; abstrakcyjna moralność Północy rzuciła go w odosobnienie jak poryw niezwykłego wichru. Po południu przeszli do kuchni, gdzie major zakasał rękawy, obnażając swoje potężne atletyczne białe ramiona, i starannie, zręcznie zaczął zmywać naczynia — podczas gdy kobieta je wycierała. Jego mięśnie nie zostały wyćwiczone bez celu. Następnie zrobił obchód piecyków w małym domku; każdy z nich wymagał tylko kilku chwil roboty, raz na kilka dni. Później wyprowadził mały, zakryty samochód i w deszczu zawiózł Yvette do domu, wysadziwszy ją przy bocznej bramie — małej furtce wśród modrzewi, przez którą wiodły ku domowi w dół stoku wycięte w ziemi stopnie. Ta para naprawdę ją zadziwiała. — Naprawdę, Lucille! — powiedziała — Naprawdę spotkałam wyjątkowo zadziwiających ludzi! — I opisała wszystko ze szczegółami. — Sądząc z opisu są raczej mili — przyznała Lucille. — Podoba mi się, że major wykonuje prace domowe i jeszcze wygląda przy tym tak przeraźliwie elegancko, rodem z Bond 292 D. H. Lawrence Street. Mam wrażenie, że będzie zabawnie utrzymywać z nimi stosunki towarzyskie, kiedy już wezmą ślub. — Tak! — rzuciła Yvette z roztargnieniem. — Tak! O, tak! Właśnie dziwność związku między drobną Żydówką i tym jasnookim, atletycznym młodym oficerem sprawiła, że znów zaczęła myśleć o Cyganie, który, absolutnie dotąd nieobecny w jej świadomości, powrócił teraz z nagłą, bolesną siłą wspomnienia. — Co to jest, Lucille — zapytała — co łączy ze sobą ludzi? Na przykład takich jak Eastwoodowie? Albo takich jak Tata i Mama, przeraźliwie niedopasowanych? I tę Cygankę, która mi wróżyła, podobną do wielkiego konia, z Cyganem o tak szlachetnej i subtelnej postaci? Co to jest? — Przypuszczam, że to seks, cokolwiek by to miało znaczyć — odparła Lucille. — A więc, co to jest? Wiesz, Lucille, to nie jest naprawdę nic pospolitego, tak jak pospolita jest zmysłowość. Naprawdę nie. — Nie, nie sądzę — potaknęła Lucille. — W każdym razie to nie musi być to. — Bo pomyśl — tacy pospolici faceci, wiesz, tacy, przy których dziewczyna czuje się jak coś gorszego — nikt się nimi zbytnio nie przejmuje. Nikt nie czuje z nimi związku. A jednak mówi się o nich, że należą do seksownych. — Przypuszczam — zastanowiła się Lucille — że istnieje przyziemny rodzaj seksu oraz inny jego rodzaj, który nie jest przyziemny. To jest naprawdę okropnie skomplikowane! Mierżą mnie pospolici faceci! I nigdy nie odczuwam nic seksualnego — zaakcentowała to słowo z naciskiem raczej pełnym odrazy — w stosunku do facetów, którzy nie są pospolici. Może ja w ogóle nie mam seksu. — Otóż to! — podchwyciła Yvette. — Może żadna z nas DZIEWICA I CYGAN 293 nie ma. Być może my naprawdę nie mamy żadnego seksu, który mógłby nas łączyć z mężczyznami. — Jak to okropnie brzmi: łączyć nas z mężczyznami! — wykrzyknęła Lucille z odrazą. — Nie odczuwałabyś wstrętu przed łączeniem się z mężczyznami w ten sposób? Och, myślę, że to straszna szkoda, że w ogóle musi być seks! O ileż byłoby lepiej, gdybyśmy mogli być nadal kobietami i mężczyznami, bez tego rodzaju rzeczy. Yvette zamyśliła się. Głęboko w tle tkwił obraz Cygana i sposobu, w jaki patrzył na nią, gdy powiedziała: „Pogoda jest taka niepewna". Wypierając się go, czuła się raczej jak Piotruś w momencie, gdy zapiał kogut. A może nie tyle wypierała się Cygana, ile nie interesowała go jej rola w tym przedstawieniu. To raczej ukryta cząstka jej osobowości podlegała negacji — cząstka, która potajemnie i grzesznie przyznawała się do niego. Był jak dziwny kogut o lśniących czarnych piórach, którego pianie urągało jej. — Tak! — rzekła bez przekonania. — Tak! Wiesz, Lucille, seks to rzecz nieznośna, kiedy go nie masz, czujesz, że powinnaś go mieć. A kiedy masz go — albo jeżeli masz go — uniosła głowę i zmarszczyła pogardliwie nos — to go nienawidzisz. — Och, nie wiem! — zawołała Lucille. — Myślę, że bardzo chciałabym strasznie zakochać się w mężczyźnie! — Tak myślisz! — zdziwiła się Yvette, znów marszcząc nos. — Ale gdybyś się zakochała, to odechciałoby ci się. — Skąd wiesz? — zapytała Lucille. — No, nie wiem na pewno, ale tak myślę! Tak, tak właśnie myślę. — Och, to bardzo prawdopodobne! — stwierdziła Lucille z niesmakiem. — Tak czy owak można być pewnym, że znów wyzbędziemy się miłości, i że będzie to po prostu wstrętne. 294 D. H. Lawrence — ??? — przyznała Yvette — To jest problem. — Zamruczała krótką melodię. — Och, daj temu spokój, to nie są jeszcze problemy dla nas. Żadna z nas naprawdę się nie zakochała i prawdopodobnie się nie zakocha — i w ten sposób problem jest rozwiązany. — Nie jestem taka pewna! — oświadczyła rozważnie Yvette. — Nie jestem taka pewna. Wierzę, że pewnego dnia okropnie się zakocham. — Prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie — zaprzeczyła brutalnie Lucille. — Tak stale myśli większość starych panien. Yvette spojrzała na siostrę melancholijnym, lecz najwyraźniej nie przepełnionym cierpieniem wzrokiem. — Tak? Naprawdę tak myślisz, Lucille? Jakie to musi być nieskończenie okropne dla tych biednych istot. Dlaczego im w ogóle na tym zależy? — Dlaczego im zależy? — zastanowiła się Lucille. — A może w gruncie rzeczy im nie zależy. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że ludzie mówią: „Biedna podstarzała dziewczynka, nie mogła złapać mężczyzny". — Przypuszczam, że właśnie o to chodzi! — przytaknęła Yvette. — Zaczynają się przejmować tymi strasznymi rzeczami, które ludzie zwykle mówią o starych pannach. Co za hańba! — Tym niemniej my bawimy się dobrze i mamy aż tylu chłopców, którzy się koło nas kręcą — oświadczyła Lucille. — Tak! — przyznała Yvette. — Tak! Prawdopodobnie jednak nie mogłabym poślubić żadnego z nich. — Ani ja — zgodziła się Lucille. — Ale dlaczego miałybyśmy to robić? Po co mamy się martwić o małżeństwo, skoro mamy takie wspaniałe powodzenie u chłopców, którzy są DZIEWICA I CYGAN 295 okropnie fajni i, musisz przyznać, Yvette — okropnie przyzwoici i rycerscy wobec nas. — Och, są! — stwierdziła Yvette wymijająco. — Sądzę, że nadchodzi czas, by pomyśleć o zamążpójściu • — powiedziała Lucille — w momencie, gdy zaczynasz czuć, że już się dobrze nie bawisz. Wtedy trzeba wyjść za kogoś za mąż i po prostu się ustatkować. — Racja! — odparła Yvette. Teraz jednak pod przykrywką całej swojej słodkiej uprzejmości skrywała złość na Lucille. Nagle zapragnęła odwrócić się do niej plecami. Ale te cienie pod oczami biedniej Lucille i smutek w jej pięknych oczach... Och, gdybyż tak tylko zapragnął ją poślubić jakiś piękny, czuły i opiekuńczy mężczyzna! I gdybyż bojowa Lucille dopuściła go do siebie! Yvette nie powiedziała rektorowi ani Babuni o Eastwo-odach. Wywołałoby to tylko mnóstwo gadania, którego nie znosiła. Sam rektor, prywatnie, nie zważałby na to. Jednak i on również musiał zdawać sobie sprawę z konieczności trzymania się jak najdalej od tego pełnego jadu, wielogłowego węża, jakim są ludzkie języki. — Ale ja nie chcę, żebyś przychodziła-bez wiedzy ojca — krzyczała mała Żydówka. — Sądzę, że będę musiała mu powiedzieć — przyznała Yvette. — Jestem pewna, że tak naprawdę go to nie obchodzi. Ale skoro się dowie, będzie musiało, jak sądzę. Młody oficer przyglądał się jej z dziwnym rozbawieniem ptasim, beznamiętnym spojrzeniem bystrych oczu. On także był na najlepszej drodze do zakochania się w Yvette. Pociągała go szczególnie jej dziewicza łagodność i jej zbłąkanie, roztargnione oderwanie się od świata. Zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje — i raczej się tym napawała. Eastwood rozbudził jej wyobraźnię. Taki 296 D. H. Lawrence elegancki młody oficer, w takim strasznie dobrym stylu, taki spokojny i zachwycający jako kierowca, i całkiem mistrzowski jako pływak; jakie to zajmujące oglądać go zmywającego naczynia, palącego fajkę, wykonującego wszystkie czynności tak uważnie i sprawnie. Lub też przyrządzającego w kuchni swojego domku potrawkę z zająca — z tą samą, pełną zainteresowania uwagą, z jaką zgłębiał tajemnicze wnętrzności automobilu. A potem wychodzącego w najgorszą zimową pogodę i czyszczącego swój samochód, dopóki ten nie zaczynał wyglądać jak żywa istota; jak kot, który wylizał się do czysta. I wracającego, by tak bezpretensjonalnie i czule, choć krótko pogawędzić z małą Żydówką. Najwyraźniej nie był nigdy znudzony. Oglądać go siedzącego w podłą pogodę z fajką u okna, nieobecnego, zamyślonego, milczącego godzinami — choć pod tym bezruchem wyczuwało się gotowość atletycznego ciała. Yvette nie flirtowała z nim. Ale go lubiła. — A co z twoją przyszłością? — zapytała. — A co ma być? — odrzekł, wyjmując fajkę z ust. W jego ptasich oczach pojawił się odruch beznamiętnego uśmiechu. — Kariera! Czyż każdy mężczyzna nie musi wycinać smakowitych kąsków z własnej kariery, jak z tłustej gęsi w sosie? — Spojrzenie jej było pełne zdumiewającej naiwności. — Wszystko jest ze mną w najlepszym porządku dzisiaj i będzie jutro — wyznał zimno i zdecydowanie. — Czemu moja przyszłość nie miałaby być ciągiem takich dni jak dzisiejszy i jutrzejszy? Patrzył na nią z niewzruszoną przenikliwością. — Słusznie! — potwierdziła. — Nienawidzę powinności i całej tej strony życia. — Lecz myślała o pieniądzach Żydówki. DZIEWICA I CYGAN 297 Nie odpowiedział na to. Jego gniew przybierał miękką, śnieżną formę, która wygodnie otulała duszę. Musiało dojść między nimi do filozoficznej rozrnowy. Mała Żydówka sprawiała wrażenie nieco wyczerpanej. Była osobliwie naiwna i bynajmniej nie zaborcza wobec mężczyzny. Wcale nie była też złośliwa wobec Yvette. Tylko trochę wyczerpana i otępiała. Yvette pod wpływem nagłego impulsu pomyślała, że musi jaśniej się wypowiedzieć. — Myślę, że życie jest okropnie trudne — stwierdziła. — O, jest — wykrzyknęła Żydówka. — A szczególnie wstrętne jest to, że oczekuje się od kogoś, by się zakochał i wyszedł za mąż! — dodała Yvette, marszcząc nos. — A nie chcesz zakochać się i wyjść za mąż? — zawołała Żydówka; w jej wielkich oczach płonął zdumiony wyrzut. — Nie, nie przede wszystkim! — oznajmiła Yvette. — Zwłaszcza kiedy ma się poczucie, że nie ma nic innego do roboty. Można się wtedy zapędzić w straszny kurnik. — Ale ty nie wiesz przecież, czym jest miłość? — zaprotestowała Żydówka. — Nie! — potwierdziła Yvette. — A ty wiesz? — Ja?! — wrzasnęła drobna Żydówka. — Ja?! Mój Boże, ja nie wiem? — Popatrzyła w ponurej zadumie na palącego fajkę Eastwooda; na jego gładkiej twarzy o pedantycznym wyrazie pojawiły się zmarszczki, świadczące o abstrakcyjnym rozbawieniu. Miał bardzo ładną, delikatną skórę, która nie ucierpiała jeszcze od pogody — stąd twarz jego była gładka jak u niemowlęcia. Ale nie była to twarz pyzata raczej dość charakterystyczna, układająca się w dziwaczne, ironiczne fałdy — jak maska, która jest komiczna, lecz nieruchoma. 298 D. H. Lawrence — Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, co to jest miłość? — nalegała Żydówka. — Nie! — odparła Yvette z beztroską szczerością. — Nie sądzę, bym wiedziała! To straszne w moim wieku, co? — Czy nie trafił się nigdy mężczyzna, który sprawił, że poczułaś się całkiem, całkiem inaczej? — drążyła dalej Żydówka, rzucając kolejne wielkookie spojrzenie na Eastwooda. Palił, przejawiając kompletny brak zainteresowania. — Nie sądzę, żeby był taki — powiedziała Yvette. — Chociaż tak! — chyba że jest to ten Cygan. — Z zastanowieniem przechyliła na bok głowę. — Jaki Cygan? — zawrzeszczała mała Żydówka. — Ten, który był szeregowcem i zajmował się końmi w regimencie majora Eastwooda w czasie wojny — oznajmiła chłodno Yvette. Mała Żydówka patrzyła na Yvette w osłupieniu wielkimi oczami. — Chyba nie zakochałaś się w tym Cyganie! — Cóż... — zawahała się Yvette. — Nie wiem. Jest jedynym, który sprawił, że czuję się — inaczej! Naprawdę jedynym! — Ale jak? Jak? Czy on kiedykolwiek mówił ci coś? — Nie, nie! — Więc jak? Co zrobił? — Och, po prostu patrzył na mnie! -Jak? — No wiesz, nie wiem. Ale inaczej! Tak, inaczej! W inny, w zupełnie inny sposób, niż kiedykolwiek patrzyli na mnie inni mężyczyźni. — Ale jak on na ciebie patrzył? — Żydówka nie dawała za wygraną. — No — tak jak gdyby naprawdę, ale to naprawdę DZIEWICA I CYGAN 299 mnie pożądał — powiedziała Yvette; jej zadumana twarz wyglądała jak pączek kwiatu. — Cóż za nikczemny typ! Jakim prawem mógł patrzeć na ciebie w ten sposób? — oburzyła się urażona Żydówka. — Kot może patrzeć na króla — wtrącił się spokojnie major; w tym momencie jego twarz miała wyraz uśmiechającego się kociego pyska. — A sądzisz, że nie powinien? — spytała Yvette, obracając się ku niemu. — Z pewnością nie! Cygański facet, ciągnący za sobą tuzin brudnych bab! Na pewno nie! — krzyczała drobna Żydówka. — Zastanawiam się — powiedziała Yvette. — Bo to naprawdę było raczej cudowne! I było to coś tak bardzo różnego od całego mojego życia. — Myślę — dorzucił major, wyjmując z ust fajkę — że pożądanie jest jedną z najpiękniejszych rzeczy w życiu. Każdy, kto rzeczywiście może je poczuć, jest królem — i nikomu więcej nie zazdroszczę! — Ponownie włożył fajkę w usta. Żydówka patrzyła na niego w osłupieniu. — Ależ Charles! — zawołała. — Każdy pospolity prostaczek z Halifaksu to właśnie czuje! Znów wyjął z ust fajkę. — To zaledwie apetyt — rzucił. I ponownie włożył fajkę. — Sądzisz, że Cygan jest autentyczny? — zapytała go Yvette. Wzruszył ramionami. — Nie mnie o tym przesądzać — odpowiedział. — Gdybym był tobą sam bym to wiedział, a nie musiałbym pytać innych o zdanie. 300 D. H. Lawrence — ??? — ale — zająknęła się Yvette. — Charles! Mylisz się! Jak on mógłby być autentyczny! Tak jak gdyby ona mogła zostać jego żoną i odjechać z taborem! — Nie mówiłem o zostaniu jego żoną. — W takim razie romans! Ależ to potworne! Co ona mogłaby o sobie pomyśleć! To nie miłość! To jest — to jest prostytucja! Charles pykał z fajki przez kilka chwil. — Ten Cygan był naszym najlepszym człowiekiem od koni. Omal nie umarł na zapalenie płuc. Myślałem, że już umarł. Dla mnie jest człowiekiem, który wstał z grobu. Ja sam jestem człowiekiem, który wstał z grobu, skoro już o tym mówimy. Przez dwadzieścia cztery godziny byłem zagrzebany pod śniegiem. A najgorsze przyszło wtedy, gdy mnie odkopano. Nagły chłód zmroził na moment konwersację. — Zycie jest straszne — stwierdziła Yvette. — Odgrzebali mnie przez przypadek — zakończył. — Och! — ciągnęła z wolna Yvette — wiesz, to mogło być przeznaczenie. Nie odpowiedział. VIII Rektor dowiedział się o zażyłości córki z Eastwoodami; jego reakcja w pewien sposób zaskoczyła Yvette. Sądziła, że ojciec niezbyt się tym przejmie. Deklarował się jako człowiek zachowujący dobry humor bez względu na okoliczności; był z pozoru tak niekonwencjonalny, tak bardzo kum-plowski. Sam określał się jako konserwatywny anarchista — co znaczyło, że tak jak przytłaczająca większość ludzi, jest DZIEWICA I CYGAN 301 po prostu niedowiarkiem. Anarchia rzutowała na jego humorystyczne odezwania i na jego skryte myśli. Konserwatyzm, bazujący na nikczemnym lęku przed anarchią, kontrolował wszelkie poczynania. W sekrecie bał się własnych myśli. A zatem wręcz fanatycznie obawiał się w życiu nie-konwencjonalności. Gdy brał w nim górę konserwatyzm i ten nikczemny rodzaj strachu zawsze po psiemu unosił górną wargę i obnażał lekko zęby. — Dochodzą mnie słuchy, że twoi najnowsi przyjaciele to na wpół rozwiedziona pani Fawcett i ten maąuereau*, East-wood. — zwrócił się do Yvette. Nie wiedziała, co znaczyło słowo maąuereau, ale czuła jad, spływający z kłów rektora. — Po prostu ich znam — oświadczyła — są strasznie mili, naprawdę. I w ciągu miesiąca wezmą ślub. Rektor patrzył z nienawiścią na jej beztroską minę. Gdzieś w głębi był pełen lęku; urodził się pełen lęku. A ci, którzy urodzili się pełni lęku, są z natury rzeczy niewolnikami; zakorzeniony instynkt każe im odczuwać zatruwający strach przed tymi, którzy mogliby znienacka zatrzasnąć niewolnicze jarzmo na ich karkach. Z tego też powodu rektor gotów był tak nikczemnie kąsać; ciągle jeszcze tak nikczemnie szczerzył zęby na Tę — która — była — Cynthią: z powodu niewolniczego strachu przed jej pogardą; pogardą istoty wolnej dla istoty niskiego pochodzenia. Yvette miała również cechy człowieka, który urodził się wolny. Ona również któregoś dnia rozpoznałaby jego naturę i zatrzasnęła niewolnicze jarzmo na jego karku. Czy na pewno jednak? Po raz pierwszy zacząłby wtedy * Maguereau — z fran.; — alfons, sutener. 302 D. H. Lawrence walczyć na śmierć i życie. Tkwiący w nim niewolnik zostałby wówczas przyparty do muru, jak osaczony szczur — i walczyłby z odwagą osaczonego szczura. — Są, jak przypuszczam, w twoim guście — warknął szyderczo. — Tak, rzeczywiście są — odpowiedziała z radosną beztroską. — Strasznie ich lubię. Wydają się tacy solidni, wiesz, tacy uczciwi. — Masz szczególne pojęcie o uczciwości! — rzekł szyderczo. — Młody alkoholik, który uwodzi starszą od siebie kobietę, by móc żyć za jej pieniądze! Kobieta, zostawiająca dom i dzieci! Nie wiem, skąd wzięłaś swoje pojęcie o uczciwości. Nie ode mnie, mam nadzieję. I, biorąc pod uwagę, iż powiedziałaś, że tylko ich znasz, wydajesz się znać ich bardzo dobrze. Gdzie ich spotkałaś? — Kiedy byłam na wycieczce rowerowej. Jechali samochodem i tak się złożyło, że zaczęliśmy rozmawiać. Od razu powiedziała mi, kim jest, tak że nie mogłam pomylić się w ocenie. Ona jest uczciwa. Biedna Yvette usiłowała nie tracić ducha. — I jak często widywałaś ich od tego czasu? — Och, raptem byłam tam dwa razy. — Tam, to znaczy gdzie? — W ich domku w Scoresby. Patrzył na dziewczynę z nienawiścią, jak gdyby zdolny był ją zabić. I cofał się przed nią pod kotarę zasłaniającą okno gabinetu, jak osaczony szczur. Gdzieś w połowie lęgły mu się myśli o niewyobrażalnej deprawacji własnej córki; podobne rzeczy myślał o Tej — która — była — Cynthią. Był bezsilny wobec najbardziej plugawych insynuacji własnego umysłu. A deprawacja, o którą podejrzewał stojącą przed nim dziewczynę, przera- DZIEWICA I CYGAN 303 żoną, lecz ciągle nieustraszoną, sprawiła, że cofnął się w odruchu wstrętu, szczerząc kły swojej przystojnej twarzy. — A więc po prostu ich znacz, tak? — rzucił. — Masz kłamstwo we krwi, jak widzę. Nie mogę uwierzyć, że przejęłaś to po mnie. Yvette na wpół odwróciła od niego swoją niemą twarz, myśląc o jawnej dwulicowości Babuni. Nie odpowiedziała. — Dlaczego snujesz się wokół takich właśnie par? — warknął. — Jak by mało było na świecie przyzwoitych, wartych poznania ludzi? Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteś bezpańskim psem, który musi łasić się do takich nienormalnych ludzi, bo porządni nie chcą go przygarnąć. Czy masz w swojej krwi coś jeszcze gorszego niż kłamstwo? — Cóż gorszego niż kłamstwo mam we krwi? — zapytała. Ogarnęła ją zimna nieczułość. Czy była nienormalna, w ten na wpół przestępczy sposób? Uczyniło to jej uczucia zimnymi i martwymi. W jego oczach Yvette uosabiała po prostu cyniczne zdeprawowanie, przebijające z jej ptasiej, dziewiczej, wrażliwej twarzy. Ta — która — była Cynthią była podobna: śniegowy kwiatuszek. Konwulsje sadystycznego przerażenia targały nim na myśl o tym, jak daleko musiało się aktualnie posunąć zdeprawowanie Tej — która — była Cynthią. Nawet swoją własną miłość do niej, która była pożądliwą miłością urodzonego tchórza skrycie uważał za deprawację. Jaka w takim razie musiała być miłość niedozwolona? — Sama najlepiej wiesz, co masz we krwi — zaszydził — Jest jednak coś, co musisz ukrucić za wszelką cenę, i to szybko, jeżeli nie masz zamiaru skończyć w zakładzie dla chorych psychicznie przestępców. — Dlaczego? — zapytała, blada, oniemiała, sparaliżowa- 304 D. H. Lawrence na lodowatym strachem. — Dlaczego przestępczy obłęd? Co ja zrobiłam? — To sprawa między tobą a twoim Stwórcą — zadrwił. — Nigdy o to nie zapytam. Ale pewne skłonności kończą się przestępczym obłędem, jeżeli w porę nie zostaną ukrócone. — Czy chodzi ci o poznanie Eastwoodów? — zapytała Yvette po chwili paraliżującego lęku. — Czy chodzi mi o niuchanie koło takich ludzi, jak pani Fawcett, Żydówka, i eks-major Eastwood, człowiek, który uwodzi starszą od siebie kobietę dla jej pieniędzy? I owszem, o to mi chodzi! — Ale nie możesz tak mówić! — wykrzyknęła Yvette — On jest szalenie naturalnym, bezpośrednim człowiekiem. — On jest najwyraźniej kimś twojego pokroju. — Cóż. Myślę, że w pewien sposób jest. Myślę, że też byś go polubił — wyznała z prostotą, ledwo zdając sobie sprawę, z tego co mówi. Rektor przylgnął do okna, jak gdyby dziewczyna zagroziła mu czymś przerażającym. — Nic już więcej nie mów. Powiedziałaś wystarczająco wiele, by się pogrążyć. Nie chcę już dowiadywać się o kolejnych okropnościach. — Ale jakich okropnościach? — nalegała. Absolutna naiwność jej pozbawionej skrupułów niewinności wzbudzała w nim odrazę i jeszcze bardziej go zastraszała. — Nie mów już nic! — wysyczał cicho. — I wiedz, że zabiję cię, zanim zdążysz pójść drogą swojej matki. Patrzyła na niego, gdy stał tak, oparty o aksamitne zasłony okna swojego gabinetu, z żółtą twarzą, z oszalałymi ze strachu, wściekłości i nienawiści oczami szczura — i ogarnęło ją paraliżujące, lodowate poczucie samotności. Dla niej również wszystko wyzute zostało ze znaczenia. DZIEWICA I CYGAN 305 Niełatwo było przełamać lodowate, jałowe milczenie, które zapadło między nimi. W końcu jednak spojrzała na niego. I wbrew sobie, nieświadomie pozwoliła, by w jej młodych, jasnych, zawiedzionych oczach pojawiła się pogarda — która ostatecznie spadła na jego kark jak niewolnicze jarzmo. — Uważasz, że nie mogę znać Eastwoodów? — spytała. — Możesz ich znać, jeżeli sobie tego życzysz — odparł szyderczo. — Ale jeżeli to zrobisz, nie możesz liczyć na współżycie z twoją Babunią i z twoją Ciocią Cissie, i z Lu-cille. Nie mogę dopuścić, by zostały skalane. Twoja Babunia była najbardziej oddaną żoną i matką, jaką można sobie wyobrazić. Musiała przeżyć już jeden wstrząs wstydu i odrazy. Nie powinna już nigdy przeżyć kolejnego. Yvette słyszała wszystko niewyraźnie, jak gdyby miała przytępiony słuch. — Mogę napisać im w liście, że nie aprobujesz tej znajomości — oświadczyła słabym głosem. — Postępujesz według swojego własnego uznania. Ale pamiętaj, musisz wybierać pomiędzy uczciwymi ludźmi i szacunkiem dla nie znającego grzechu wieku twojej Babuni a ludźmi nieuczciwymi, grzesznymi na ciele i umyśle. Znów zapadła cisza. Wreszcie spojrzała na niego, a na jej twarzy malowało się skrajne zakłopotanie. Gdzieś jednak poza tym zamieszaniem kryła się szczególna, spokojna, dziewicza pogarda dla człowieka wolnego wobec człowieka o duszy niewolnika. Oni i wszyscy Saywellowie byli pośledniego stanu. — Dobrze — ustąpiła. — Napiszę im, że nie aprobujesz tej znajomości. Nie odpowiedział. Był częściowo usatysfakcjonowany i potajemnie, niegodnie triumfujący. — Próbowałem utrzymać rzecz w tajemniczy przed twoją Babunią i Ciocią Cissie — oznajmił. — Nie musi to być 20 — Dziewica i cygan 306 D. H. Lawrence własnością publiczną, skoro uznajesz tę znajomość za tajemnicę. Zapanowało posępne milczenie. — Dobrze — rzekła. — pójdę i napiszę. I wymknęła się z pokoju. Swój krótki list zaadresowała do pani Eastwood. „Droga Pani Eastwood! Tatuś nie aprobuje moich odwiedzin u Pani — wobec czego zrozumiałe jest, iż musimy przerwać naszą znajomość. Szalenie mi przykro". To było wszystko. Po wysłaniu listu czuła nadal posępną pustkę. Bała się teraz nawet własnych myśli. Pragnęła trwać przytulona do silnej piersi Cygana. Chciała, by raz, choć raz wziął ją w ramiona, aby utulić i pocieszyć. Chciała, by utwierdził ją przeciw własnemu ojcu, który odczuwał wyłącznie pełen odrazy lęk przed nią. Jednocześnie zaś kurczyła się ze strachu i cierpiała z obawy, że myśl ta była zdrożna, przestępcza i szalona; ledwo mogła się przez to poruszać. Jak gdyby lęk uwierał ją w stopy przy chodzeniu. Lęk, potężny, lodowaty lęk przed ludźmi niskiego pochodzenia; przed ojcem, przed wszystkim, co ludzkie i mrowiące się ożywieniem. Człowieczeństwo wciągało ją jak wielkie trzęsawisko; grzęzła w nim na drżących nogach, pełna odrazy i strachu przed każdym, kogo spotkała. Całkiem jednak szybko dostosowała się do swojej nowej koncepcji ludzi. Musiała żyć. Nie było sensu negować codzienności. I dziecinadą było oczekiwać wiele od życia. Tak więc, z właściwą dla pokolenia powojennego zdolnością do szybkiego przystosowania się, zaadoptowała nową wersję wydarzeń. Jej ojciec był tym, czym był. Zawsze uprawiał grę pozorów. Mogła zrobić to samo. Ona również uprawiała grę pozorów. DZIEWICA I CYGAN 307 I tak, pod lekkim, zwiewnym jak nitki babiego lata oplotem radosnej beztroski kształtowała się w jej sercu i krystalizowała jak minerał pewna twardość. Straciła złudzenie wraz z załamaniem się uczuć. Zewnętrznie wszystko wydawało się niezmienione. Wewnętrznie była twarda, obojętna i, nieświadomie dla siebie samej — mściwa. Zewnętrznie wszystko wydawało się niezmienione. To był element jej gry. Skoro okoliczności pozostawały niezmienione musiała przynajmniej z pozoru pozostać wierna temu, czego od niej oczekiwano. Lecz nowe spojrzenie na ludzi rodziło mściwość. Pod niewątpliwie rycerską szczodrobliwością rektora dostrzegła słabą, chwiejną nicość. I gardziła nim. I ciągle jeszcze w jakiś sposób również go lubiła. Uczucia są takie skomplikowane. A za to Babuni zaczęła nienawidzić z całej duszy. Nienawidzić tej starej, otyłej kobiety, rozpierającej się w swoim zaślepieniu jak jakiś monstrualny, czerwono nakrapiany grzyb — z szyją wciśniętą w zgarbione ramiona i z opasłymi, starczymi podbródkami, które właściwie pozbawiały ją szyi, wyglądała jak zrośnięty kartofel. Jej to nienawidziła Yvette niekłamaną, jawną, niemal radosną nienawiścią. Nienawiść owa była tak czysta, że cieszyło ją samo jej odczuwanie. Stara kobieta siedziała z odchyloną nieco do tyłu, szeroką, poczerwieniałą twarzą; na przerzedzone białe włosy miała nasadzony ozdobny czepiec; starcze usta zaciśnięte były jak potrzask, a to, co widać jeszcze było z jej nosa, miało nieustępliwy wyraz. Biedna macierzyńska kochana staruszka, jakże te usta ją zdradzały. Zawsze miała tendencje do ich zaciskania. Ale w tym wieku stały się już bezwar-gie jak u ropuchy; szczęki zaciskały je jak szczęki potrzasku. Widok jej dolnej żuchwy, zwierającej się nieubłaganie z górną, wysuniętą do przodu w odwiecznym wyzwaniu 308 D. H. Lawrence i zmuszającej i tak już zadarty nos do parcia ku górze, co sprawiało, że cała twarz cofała się lekko pod szerokie jak ściana czoło — ten widok był najbardziej przez Yvette znienawidzony. Przejaw tej prehistorycznej, ropuszej obleśnej woli, dostrzeżony w starej kobiecie był przerażający; ten ro-puszy upór, bezbożny i niegodny człowieka! Właściwy był starej, niezłomnej rasie ropuch czy żółwi. Miało się wrażenie, że Babunia nigdy nie umrze, że będzie żyła wiecznie, trwając na podobieństwo owych płazów wyższego rzędu, w stanie połowicznego letargu. Yvette nie ośmieliła się nawet napomknąć swojemu ojcu, że Babunia mogłaby nie być doskonała. Zaordynowałby swojej córce szpital psychiatryczny. Wydawał się zawsze trzymać ten środek w odwodzie. Zupełnie jak gdyby sama niechęć do Babuni i dla tego okropnego domostwa miała być dowodem opamiętania, niebezpiecznego opętania. Raz jednak, będąc w nastroju jednej ze swych rozdrażnionych depresji, wyrzuciła z siebie: — Jakiż absolutnie nieludzki jest ten dom! Przychodzi Ciocia Lucy i Ciocia Alice, i Ciocia Neli, i wszystkie siadają w krąg, jak wrony, razem z Babunią i Ciocią Cissie; zadzierają spódnice, grzeją nogi przy ogniu i wyrzucają stamtąd Lucille i mnie. Jesteśmy zaledwie wyrzutkami w tym nieludzkim domu! Ojciec spojrzał na nią dziwnie. Udało jej się jednak nadać swojej przemowie ton rozdrażnienia, a spojrzeniu wyraz gniewnej arogancji — tak że mógł skwitować to śmiechem, jako przejaw dziecięcego zagniewania. W jakiś sposób jednak zdawał sobie sprawę, że całym chłodnym, zjadliwym wyrachowaniem to właśnie miała na myśli, toteż wystrzegał się jej. Jej życie wydawało się teraz jedynie jątrzącym ocieraniem się o niemiłą atmosferę domostwa Saywellów, w której była DZIEWICA I CYGAN 309 pogrążona. Nienawidziła rektorium nienawiścią, która pochłaniała jej życie; tak silną, iż w rzeczywistości nie mogła opuścić tego miejsca. Dopóki musiała to znosić, więziło ją zaklęcie nienawiści. Znów zapomniała o Eastwoodach. W końcu czymże była rewolta małej Żydówki wobec Babuni i bandy Saywellów! Posiadanie męża wydawało jej się sprawą niemal obojętną. Ale posiadanie rodziny! Okropnej, cuchnącej rodziny, zawsze zwartej, zmartwiałej ze strachu u stóp zgrzybiałej starej kobiety! Jak ktoś mógłby z nimi walczyć? Nie zapomniała jednak całkowicie o Cyganie. Nie miała wszakże dla niego czasu. Będąc niemal śmiertelnie znudzona i nie mając absolutnie nic do roboty nie miała nawet czasu, by poważnie o czymkolwiek pomyśleć. Czasu, który był w końcu tylko nurtem jej duszy. Widziała Cygana dwa razy. Raz przyjechał do nich z towarem do sprzedania. A ona, obserwując go z okna na pół-piętrze, wzbraniała się zejść na dół. On dostrzegł ją rów-wnież, gdy pakował już rzeczy na wóz. Również jednak nie dał znaku. Jako członek rasy, która istnieje tylko po to, by grasować na rubieżach naszego społeczeństwa, zawsze wrogiej i żyjącej wyłącznie z kradzieży, zbyt panował nad sobą i zbyt był ostrożny, by narażać się otwarcie na straszliwy, bezmierny ucisk naszego prawa. Był na wojnie. Został wówczas zniewolony wbrew swojej woli. Teraz więc pokazał się w rektorium i powoli, ze spokojem krzątał się przy wozie za białą bramą, zachowując tę milczącą, pełną niezłomnej niezależności postawę, która przydawała mu szczególnego, drapieżnego wdzięku. Wiedział, że go zobaczyła. I powinna zobaczyć go, jak spokojnie zachwala swoje miedziane naczynia, nieugięcie trwające na odwiecznej, odwiecznej ścieżce wojennej przeciwko takim jak ona sama. 310 D. H. Lawrence Jak ona sama? Może się mylił. Uderzenie jej serca zabrzmiało teraz jak twardy cios, wymierzony w całe jej otoczenie z siłą jego młotka, walącego w miedź. On jednak zadawał ciosy całemu temu establishmentowi, skrycie, z zewnątrz, podczas gdy ona jeszcze bardziej skrycie atakowała go od wewnątrz. Lubiła go. Lubiła jego spokojną, nie narzucającą się wyraźnie dostrzegalną obecność. Lubiła w nim tajemniczą siłę wytrwania; siłę, która trwa w opozycji bez jakichkolwiek myśli o zwycięstwie. I lubiła w nim tę szczególną, nabytą nieustępliwość, tę pozbawioną złudzeń wrogość, która charakterystyczna jest dla okresu powojennego. Tak, jeżeli miałaby opowiedzieć się po jakiejś stronie, po stronie jakiegoś klanu — to właśnie po jego. Mogła niemal doszukać się w swoim sercu chęci pójścia za nim i zostania cygańskim pariasem. Ale urodziła się w obrębie kasty. I lubiła komfort oraz pewien prestiż. Nawet będąc zaledwie córką rektora, ma się pewien prestiż. I lubiła to. Lubiła również wyszczerbiać od wewnątrz filary świątyni. Chciała czuć się bezpieczna pod jej dachem, lecz bawiło ją odłupywanie odłamków z wspierających go kolumn. Bez wątpienia wiele fragmentów filarów, wzniesionych przez Filistynów, zostało odłupanych, nim jeszcze Samson zburzył świątynię. — Nie jestem pewna, czy nie należy się wyszumieć, nim się będzie miało dwadzieścia sześć lat, a potem ustatkować się i wyjść za mąż! To była filozofia Lucille, przejęta od starszych kobiet. Yvette miała lat dwadzieścia jeden. Zgodnie z tym zostało jej jeszcze pięć lat na owe tak pożądane wyszumienie się. W tym momencie miałoby to dotyczyć Cygana. A małżeństwo w wieku dwudziestu sześciu lat miałoby dotyczyć Leo lub Gerry'ego. DZIEWICA I CYGAN 311 Tak więc każda kobieta miałaby zjeść swoje ciastko, a potem spożywać swój chleb powszedni. Yvette, wpędzona w sytuację bez wyjścia przez własną straszliwą wrogość do domu Saywellów, była bardzo stara i bardzo mądra — ową mądrością wieku sędziwego właściwą młodym, która zawsze obchodzi bokiem dojrzałą z wiekiem mądrość starszych i starych osób. Po raz drugi spotkała Cygana przypadkiem. Było to w marcu; po niesłychanych deszczach nastała słoneczna pogoda. Wśród żywopłotów żółciły się glistniki, a wśród skał pierwiosnki. Ciągle było czuć smród siarki z odległych hut, rozchodzący się po stalowobłękitnym niebie. A jednak była już wiosna! Yvette z wolna jechała na rowerze koło Codnor Cate; mijając kamieniołomy wapienne, dostrzegła Cygana wyłaniającego się z kamiennego domku. Wóz stał w pobliżu, przy drodze. Cygan szedł do niego z ładunkiem mioteł i miedzianych naczyń. Zeszła z roweru. Patrzyła na mężczyznę i czuła, że z dziwną tkliwością wielbi smukłe kształty jego ciała, odzianego w zieloną wełnę, zarys milczącej twarzy. Czuła, że zna go lepiej niż kogokolwiek w świecie, nawet Lucille, i że należy do niego w jakiś sposób, należy na zawsze. — Czy zrobiłeś coś nowego i ładnego? — zapytała niewinnie, spoglądając na miedziane sprzęty. — Raczej nie — odparł, zerkając na nią. W jego oczach wciąż było pragnienie, jawne i niezwykłe. Bardziej już jednak odległe, mniej wyzywające. Został tylko lekki przebłysk, który mógł świadczyć o niechęci do niej. Ale i on zniknął, gdy patrzył, jak Yvette rozgląda się wśród kawałków miedzi i przedmiotów z mosiądzu. Oglądała je starannie. 312 D. H. Lawrence Była tam mała owalna mosiężna tacka, z wyklepaną na niej dziwną, przypominającą palmę ozdobą. — Podoba mi się to — powiedziała. — Ile za nią chcesz? — Jak uważasz — rzucił. To ją rozdrażniło; wydawał się zachowywać bezceremonialnie, niemal szyderczo. — Wolałabym, żebyś sam ustalił cenę — oznajmiła, patrząc na niego. — Dasz mi, ile chcesz — upierał się Cygan. — Nie! — stwierdziła nagle. — Jeżeli mi nie powiesz, to nie wezmę jej. — W porządku. Dwa szylingi. Znalazła półkoronówkę, a on wyciągnął z kieszeni garść srebrnych monet, z których wydał jej sześć pensów. — Stara Cyganka miała jakiś sen o tobie — rzekł, przyglądając się jej dziwnie i badawczo. — Miała sen! — wykrzyknęła Yvette, momentalnie zaintrygowana — I co? — Powiedziała: Miej więcej odwagi w sercu, bo inaczej przegrasz swoją grę. Powiedziała to tak: „Miej więcej dzielności w ciele, bo inaczej opuści cię szczęście". I powiedziała też: „Nasłuchuj głosu wody". Yvette była pod silnym wrażeniem. — I co to ma oznaczać? — zapytała. — Pytałem ją — odparł — Mówi, że nie wie. — Powiedz mi jeszcze raz, co to było — poprosiła Yvet-te. — „Miej więcej dzielności w ciele, bo inaczej opuści cię szczęście". I „Nasłuchuj głosu wody". Patrzył w milczeniu na jej łagodną, zadumaną twarz. Wydawało się, że coś na podobieństwo niemal woni perfum emanuje ku niemu z jej młodego łona, tworząc między nimi słodką więź. DZIEWICA I CYGAN 313 — Mam mieć więcej dzielności w ciele i mam nasłuchiwać głosu wody! Dobrze! — powiedziała — Nie rozumiem, ale może mi się uda. Patrzyła na niego jasnym wzrokiem. W mężczyźnie czy w kobiecie nawarstwia się wiele jaźni. W jednej z nich kochała Cygana. W innych ignorowała go lub też brzydziła się nim. — Nie przyjedziesz tu już więcej? — zapytał. Znów popatrzyła na niego nieobecnym wzrokiem. — Może przyjadę kiedyś. Kiedyś. — Wiosenna pogoda! — stwierdził, uśmiechając się blado i zerkając na słońce. — Wkrótce zwiniemy obóz i odjedziemy. — Kiedy? — Może w następnym tygodniu. — Dokąd? — Może na północ. — Znów zrobił ruch głową. Spojrzała na niego. — A więc dobrze! — rzekła — Może przyjadę tu, nim odjedziecie, żeby pożegnać się z twoją żoną i ze starą kobietą, która przekazała mi to przesłanie. IX Yvette nie dotrzymała obietnicy. Te kilka dni marcowych było ładnych i pozwalała im mijać. Zawsze przejawiała osobliwą niechęć do podejmowania przedsięwzięć czy robienia ruchów wyłącznie na własną rękę. Zawsze wolała, by ktoś inny zrobił to za nią — jak gdyby nie chciała grać swojej własnej gry z życiem. Żyła codziennym życiem; chodziła do przyjaciół, na przyjęcia, i tańczyła z niespożytym Leo. Chciała pojechać na 314 D. H. Lawrence płaskowyż i pożegnać się z Cyganami. Chciała. I nic nie stało jej na przeszkodzie. W pewne piątkowe popołudnie zapragnęła tego szczególnie. Było słonecznie; ostatnie żółte krokusy na trawniku podjazdu płonęły pełnym blaskiem w rozkwicie; roiły się na nich pierwsze pszczoły. Rzeka Papple, niebezpiecznie wezbrana, burzyła się pod mostem, dochodząc niemal do wysokości przęseł. Czuło się zapach kwitnącego wilczego łyka. I czuła się zbyt leniwa, zbyt leniwa, zbyt leniwa. Błąkała się na wpół sennie w ogrodzie nad rzeką, na coś oczekując. Dogasające promienie wiosennego słońca miały ją zastać na dworze. W domu siedziała Babunia w białym ozdobnym czepcu, rozpierając się swoim potężnym ciałem odzianym w czarne jedwabie jak jakiś okropny stary prałat, grzała nogi u ognia, słuchając wszystkiego, co miała jej do powiedzenia Ciocia Neli. Piątek był dniem Cioci Neli. Zazwyczaj przychodziła na lunch i wychodziła po wcześnie podanej herbacie. Tak więc matka i gruba, raczej pospolita córka, która w wieku czterdziestu lat była wdową, siedziały plotkując przy ogniu, podczas gdy Ciocia Cissie snuła się, wchodząc i wychodząc z salonu. Piątek był dla rektora dniem wyjścia do miasta; tego też dnia pokojówka miała popołudniowe wychodne. Yvette siedziała na drewnianej ławce w ogrodzie, o kilka tylko stóp nad nabrzeżem wezbranej rzeki, toczącej dziwne, niesamowite masy wody. Krokusy zamierały na ozdobnych klombach; trawa, w miejscach, gdzie ją wystrzyżono, była ciemnozielona; wawrzyny miały nieco jaśniejszą od niej barwę. Na stopniach ganku pojawiła się Ciocia Cissie i zawołała do Yvette, czy chce się napić wczesnej herbatki. Będąc tuż przy rzece Yvette nie mogła słyszeć, co powiedziała Ciocia Cissie, ale domyśliła się i potrząsnęła głową. Filiżanka DZIEWICA I CYGAN 315 wcześnie podanej herbaty, w domu, kiedy właśnie świeci słońce? Nie, dziękuję. Zdawała sobie sprawę z istnienia swojego Cygana, siedząc tak rozmarzona w słońcu. Jej dusza miała ten na wpół przykry, na wpół przynoszący ulgę dar opuszczania ciała i przenoszenia się z nim w inne miejsce, do kogoć, kto zajął jej wyobraźnię. Zdarzyło się, że wędrowała do Framleyów, choćby nawet Yvette nie znajdowała się w ich okolicy. Kiedy indziej duchem była przez cały czas u Eastwoodów. A dziś była z Cyganami, wysoko, w ich obozowisku w kamieniołomie. Wiedziała, jak mężczyzna wyklepuje swoją miedź, unosząc głowę, by spojrzeć na drogę i widziała dzieci, bawiące się w szopie dla konia; widziała kobiety — żonę Cygana i krzepką starszą kobietę, wracającą do domu z tobołami, razem ze starszym mężczyzną. Tego popołudnia miała przemożne poczucie, że to jest dom dla niej: ten cygański obóz, ognisko, stołek, mężczyzna z młotkiem ta, staruszka. To była cząstka jej natury — doznawanie owych napadów tęsknoty za miejscem, które znała; za byciem w takim miejscu z kimś, kto oznacza dla niej dom. Tego popołudnia był to obóz cygański. A człowiek w zielonym swetrze uczynił go dla niej domem. Być po prostu tam gdzie i on oznaczało bycie w domu. Wozy, dzieciaki, inne kobiety — wszystko to było dla niej naturalne, było jej domem, tak jak gdyby się tam urodziła. Zastanawiała się, czy Cygan o niej myśli; czy mógł widzieć ją, siedzącą na stołku przy ognisku; czy uniósłby głowę, by popatrzeć, jak wstaje, orgarniając go z wolna i znacząco spojrzeniem, i skręca ku schodkom jego wozu. Czy wiedział! Czy wiedział! Uniosła błędne spojrzenie ku stromo wznoszącym po północnej stronie domu ciemnym modrzewiom, wśród których 316 D. H. Lawrenn pięła się w górę niewidoczna droga. Nic tam nie było i jej spojrzenie znów zbłądziło ku dołowi. U podnóża stoku rzeka zakręcała, brutalnie, złowieszczo odrzucana przez niskie skały, wyrastające z jej nurtu, a potem, za ogrodem wylewała się pod most. Była nienaturalnie obfita w wodę, zabielona błotem i ociężała. Nasłuchując głosu wody, powiedziała do siebie Yvette. Nie potrzebuję nasłuchiwać, skoro ten głos jest tak hałaśliwy. I znów spojrzała na wezbraną rzekę, wściekle rwącą przez zakręt. Nad nim wznosił się ciemny teraz ogród gospodarski i zahartowane drzewa owocowe. Wszystko było pochylone na południe i południowy zachód, ku słońcu. Z tyłu, nad domem i ogrodem gospodarskim wyrastał zawieszony na stromiźnie mały zagajnik modrzewi, wyglądających już na uschnięte. W ogrodzie pracował ogrodnik — w górze, przy samej krawędzi modrzewiowego zagajnika. Usłyszała wołanie. To były Ciocia Cissie i Ciocia Neli. Stały na podjeździe, machając na pożegnanie! Yvette pomachała im w odpowiedzi. Wówczas Ciocia Cissie, starając się przekrzyczeć rzekę, zawołała: — Niedługo wrócę. Pamiętaj, że Babunia zostaje sama! — Dobrze! — wrzasnęła Yvette raczej nieskutecznie. I usiadła na swojej ławeczce i patrzyła, jak dwie niegodne, odziane w długie płaszcze stare kobiety wolno przechodzą przez most i zaczynają pokrętną wspinaczkę na przeciwległy stok; Ciocia Neli taszczyła rodzaj walizy, w której przyniosła kilka rzeczy dla Babuni, a wyniosła warzywa i wszystko, co tylko mógł dostarczyć ogród czy kredens rek-torium. Dwie postacie, pracowicie wspinające się ku Papple-wick, rozpłynęły się na bielejącej zakrętami ku górze drodze. Ciocia Cissie wybierała się po coś aż do miasteczka. Słońce żółciło się przed zachodem. Jaka szkoda! Och, jaka szkoda, że mijał słoneczny dzień i musiała wrócić do DZIEWICA I CYGAN 317 domu, do tych znienawidzonych pokoi i do Babuni! Ciocia zaraz wróci — było już po piątej. I wszyscy pozostali zaraz po szóstej wrócą z miasta, raczej poddenerwowani i zmęczeni. Gdy rozglądała się tak z niechęcią wokół, usłyszała poprzez szum rwącej wody hałaśliwy odgłos wozu, ciągnionego przez konia po drodze skrytej wśród modrzewi. Ogrodnik również zerknął w gorę. Yvette znów zawróciła z ociąganiem i podeszła kilka kroków ku wezbranej rzece, niezdolna do wrócenia do domu; popatrywała na drogę, by zobaczyć, czy nie nadchodzi Ciocia Cissie. Gdyby ją dostrzegła, miała iść do domu. Usłyszała, jak ktoś krzyczy, i rozejrzała się wokół. Cygan sadził skokami w dół ścieżką wśród modrzewi. Z oddali nadbiegł także ogrodnik. W tym samym momencie uświadomiła sobie, że słyszy potężny łoskot, który, nim jeszcze zdążyła się ruszyć, urósł do przerażającego, ogłuszającego ryku. Cygan wykonywał jakieś gesty. Spojrzała za siebie. I ku swojemu przerażeniu i zdumieniu na zakręcie rzeki ujrzała postrzępiony, spiętrzony wał brązowej wody, sunący naprzód jak ściana lwów. Ryczący odgłos zagłuszał wszystko. Była bezsilna, zbyt zdumiona i osłupiała; chciała to zobaczyć. Nim jeszcze zdążyła pomyśleć, ryczące urwisko wody znalazło się tuż obok niej. Nieomal zemdlała z przerażenia. Usłyszała krzyk Cygana i spojrzawszy w górę, ujrzała, jak nadbiega ku niej; czarne oczy wprost wychodziły mu z orbit. — Uciekaj! — wrzasnął, chwytając ją za ramię. I wjednej chwili pierwsza fala, wirując zbiła ją z nóg, z obłąkańczym hałasem, który w momencie, gdy woda pochłaniała ogród wydał się z jakiegoś powodu milczącym bezruchem. Przerażający ruch wody! Cygan wlókł ją z wysiłkiem, słaniając się i zapadając 318 D. H. Lawrence w wodę; mimo to udawało mu się znajdować oparcie dla ich stóp na drodze ku domowi. Yvette niemal straciła świadomość; zupełnie jak gdyby potop zalał jej duszę. Przy ścieżce okrążającej dom znajdował się umocniony darniną brzeg tarasu. Cygan chwytami rąk wdarł się przez jego krawędź na wysokość nie zalanej wodą ścieżki, wciągając Yvette za sobą i przeskakując wraz z nią pod oknami werandy na stopnie ganku. Nim jednak tam dotarli, nadeszła nowa fala wody, zmywając nie tylko ich ale i drzewa. Yvette czuła, że wpada w torturujący, wypływający jak spod młyńskiego koła strumień lodowatej, pełnej wirów wody, utrzymywana jedynie przeraźliwym uściskiem ręki Cygana zaciśniętej na jej przegubie. Oboje upadli i zostali poniesieni. Poczuła gdzieś tępy, lecz oszałamiający ból. Wtedy wyciągnął ją. Stał, walcząc z prądem, uczepiony łodygi potężnego pnącza, rosnącego przy ścianie, które zmiażdżyła woda. Głowę miała nad wodą; Cygan nie puszczał chwytu, aż jej ramię wydawało się wyłamane; nie mogła jednak zdobyć oparcia dla stóp. Chorobliwie, jak w koszmarnym śnie walczyła i walczyła, i nie mogła utrzymać się na nogach. Tylko jego ręka trwała zaciśnięta na jej przegubie. Podciągnął ją bliżej, aż jedną ręką złapała go za nogę. Omal nie zapadł się znowu. Ale pnącze utrzymało go i podciągnął ją do siebie. Wczepiła się w niego rozpaczliwie i stanęła na nogi; jak człowiek rozrywany na dwoje kurczowo trzymał się pnia rośliny. Woda sięgała jej powyżej kolan. Mężczyzna i dziewczyna spojrzeli sobie w upiornie blade, ociekające wodą twarze. — Do schodów! — krzyknął. Były tuż za rogiem — cztery kroki! Spojrzała na niego; nie mogła iść. Popatrzył na nią płonącymi oczami tygrysa i odepchnął od siebie. Uczepiła się ściany; zdawało się, że DZIEWICA I CYGAN 319 woda nieco opadła. Za rogiem zachwiała się, lecz zatoczywszy się chwiejnie, została na krawędzi balustrady schodków ganku; mężczyzna parł za nią. Wdrapywali się na schodki, kiedy wśród ryku wody dał się słyszeć kolejny ryk i ściana domu zatrzęsła się. Woda wzniosła się wyżej wokół ich nóg, lecz Cygan otworzył drzwi wejściowe. Wpłynęli do środka wraz z falą, porwani wirem ku schodom. W tym momencie dostrzegli niskie, lecz dziwaczne cielsko Babuni wyłaniające się w holu z odległych drzwi jadalni. Ręce miała uniesione i szponiaste, a przypo-mianające trumnę usta otwarte w przeraźliwym krzyku; pierwsza fala wody wirowała wokół jej nóg. Yvette nie widziała nic prócz schodów. Nie widząca, nieświadoma niczego, z wyjątkiem widoku stopni prowadzących znad wody, wdrapywała się nieprzytomnie na górę jak wielki, drżący, przemoknięty kot. Gdy znalazła się na półpiętrze, gdzie uczepiona poręczy, drżąca i ociekająca zdołała się wyprostować, dom zatrząsł się w posadach i woda zaczęła się pieklić w dole. Wówczas dopiero zdała sobie sprawę, że u szczytu schodów stoi przemoczony wstrząsany paroksyzmami kaszlu Cygan, bez czapki, z czarnymi włosami zasłaniającymi oczy, i spod mokrych kędziorów spogląda na przerażającą masę kłębiącej się w hollu wody. Yvette omdlewając ze strachu, spojrzała również i dojrzała Babunię, z purpurową twarzą, wytrzeszczonymi ślepymi niebieskimi oczami i pianą toczącą się z ust, podskakującą na wodzie jak dziwny spławik. Jedna ze sterczących, purpurowych szponiastych rąk uczepiła się poręczy i przez moment utrzymywała chwyt, połyskując ślubną obrączką. Cygan, który wykaszlał się wreszcie i odrzucił włosy z twarzy, powiedział do tego okropnego pływającego w dole oblicza: 320 D. H. Lawrence — Niedobrze! Oj, niedobrze! Z głuchym jak łoskot gromu odgłosem kolejne uderzenie wstrząsnęło domem; rozległy się trzeszczące, stukocące i bulgoczące odgłosy. Woda wznosiła się jak przypływ morza. Ręka zniknęła, wszystko zniknęło z widoku, została tylko przybierająca kipiel. Yvette, w ślepym, nieprzytomnym szale, odwróciła się, zatoczyła ku wyższej części schodów i jak mokry kot szybko zaczęła się wspinać. Zatrzymała się dopiero u drzwi swojego pokoju, porażona nagle odgłosem przerażającego, rozdzierającego trzasku, któremu towarzyszyło kołysanie się całego domu. — Dom się wali! — wrzasnęła jej w twarz bladozielona twarz Cygana. Utkwił wzrok w jej oszalałej twarzy. — Gdzie jest komin? Tylny komin? — który to pokój? Komin przetrzyma... Wlepił w nią pełne dziwnego nacisku spojrzenie, zmuszając do zrozumienia. I przytaknęła z dziwną rozwagą i całkiem spokojnie, mówiąc: — Tu! Tu! Tu jest dobrze. Weszli do jej pokoju, w którym znajdował się wąski kominek. Był to pokój znajdujący się na tyłach domu, z dwoma oknami położonymi po dwóch stronach potężnego przewodu kominowego. Cygan, wstrząsany przejmującym kaszlem i dreszczami całego ciała podszedł do okna, by wyjrzeć na zewnątrz. W dole, pomiędzy domem a stromym wzniesieniem wzgórza, dziko kotłowała się wypełniona odpadkami kipiel; wśród nich pływała też zielona buda Rovera. Cygan kaszlał i kaszlał, spoglądając bezmyślnie w dół. Drzewa padały jedne po drugim, podmywane przez wodę, która musiała mieć dziesięć stóp głębokości. DZIEWICA I CYGAN 321 Trzęsąc się i zaciskając mokre ramiona na mokrej piersi odwrócił się do Yvette z wyrazem rezygnacji na posiniałej twarzy. Przerażający, gwałtowny odgłos targnął domem, po czym nastąpiła potężna, wilgotna eksplozja. Coś, jakaś część domu, zapadła się; podłoga unosiła się i falowała pod ich stopami. Przez kilka chwil trwali w niepewności i oszołomieniu. Potem Cygan oprzytomniał. — Nic za dobrze! Nie za dobrze! To wytrzyma. To tutaj wytrzyma. Patrz! Ten komin! Jak wieża! Tak! W porządku! W porządku! Ściągaj ubranie i kładź się do łóżka. Umrzesz z zimna! — Jest dobrze! Jest całkiem dobrze! — powiedziała do niego, siadając na krześle i zwracając ku jego twarzy swoją białą, o chorobliwym wyrazie twarzyczkę, oblepioną mokrymi włosami. — Nie! — krzyknął. — Nie! Ściągaj ubranie, a ja natrę cię tym ręcznikiem. Siebie też. Jeżeli dom się zawali, to umrzesz ciepła. Jeżeli się nie zawali, to masz żyć, a nie umrzeć na zapalenie płuc. Kaszląc, wstrząsany gwałtownymi dreszczami, zaczął ściągać swój sweter przez głowę, z całą trzęsącą się, zimną zajadłością walcząc z mokrą, ciasną wełną. — Pomóż mi! — wrzasnął głosem stłumionym przez ubranie. Posłusznie pochwyciła brzeg swetra i zaczęła ściągać go z całej siły, aż przeszedł przez głowę i Cygan został w samych szelkach. — Ściągaj ubranie! Wycieraj się tym ręcznikiem! — komentował wściekle, z wojskową brutalnością. I jak w transie wysunął się z mokrej, przylepionej do ciała koszuli, stając szczupły i zsiniały, drżący każdym nerwem z zimna i z szoku. Pochwycił ręcznik i zaczął szybko trzeć swoje ciało; zęby 21—Dziewica i cygan 322 D. H. Lawrence szczękały mu jak odbijające się o siebie talerze. Yvette mętnie zdała sobie sprawę, że to mądre postępowanie. Próbowała zdjąć z siebie sukienkę. Ściągnął z niej tę spowijającą śmiertelnym uściskiem rzecz i stąpając na palcach po mokrej podłodze, i wycierając się, podszedł do drzwi. Tam stanął nagi, jak skamieniały, z ręcznikiem w ręku. Stamtąd mógł patrzeć na zachód, poprzez miejsce, w którym znajdowało się okno górnego półpiętra, i widzieć słońce, zachodzące nad obłędnym morzem wód, najeżonych pływającymi drzewami i odpadkami. Tylny róg domu, tam, gdzie była ławka i schody, nie istniał. Ściana zawaliła się, zostawiając sterczące podłogi. Schody zniknęły. Trwał w bezruchu, patrząc na wodę. Owiał go zimny wiatr. Z wielkim wysiłkiem woli zacisnął szczękające zęby i zawrócił do pokoju, zamykając drzwi. Yvette, naga i wstrząsana chorobliwymi dreszczami, usiłowała wytrzeć się do sucha. — W porządku! — krzyknął. — W porządku! Woda już się nie podnosi. W porządku! Zaczął nacierać ją swoim ręcznikiem; sam drżał na całym ciele, ale trzymał ją mocno za ramię i wolno, odrętwiałymi rękami wycierał jej delikatne ciało, próbując nawet wetrzeć nieco suchości w żałosne kosmyki na jej małej głowie. Nagle zrezygnował. — Lepiej połóż się do łóżka — rozkazał. — Sam chcę się wytrzeć. Zęby zaczęły mu kłap-kłap-kłapać, w potężnych kłapnięciach obcinając wypowiadane słowa. Drżąca Yvette półprzytomna wpełzła do łóżka. On zaś, czyniąc forsowne wysiłki, by opanować dreszcze i rozgrzać się wycieraniem, znów podszedł do północnego okna, by wyjrzeć na zewnątrz. Woda nieco się podniosła. Słońce zaszło, zostawiając czerwieniejącą łunę. Wytarł włosy, zamieniając je w czarną, DZIEWICA I CYGAN 323 splątaną masę, przerwał na chwilę, by zaczerpnąć oddechu w nagłym przypływie dreszczy, znów wyjrzał, a potem zaczął wycierać pierś i kaszleć na nowo z powodu wody, której się nałykał. Jego ręcznik był czerwony; musiał gdzieś się zranić, ale nic nie czuł. Ciągle słychać jeszcze było dziwny, potężny odgłos wody i przerażający łomot rzeczy, rozbijających się o ściany. Po zachodzie słońca zerwał się zimny, ostry wiatr. Domem wstrząsały głuche, gwałtowne odgłosy; a tajemnicze, niesamowite, przerażające dźwięki przybierały na sile. Przerażenie wkradło się w jego duszę; znów podszedł do drzwi. Wiatr burzący wody wdarł się do środka, gdy je otworzył. Przez straszliwą wyrwę w budynku zobaczył świat wody, chaos straszliwych wód; zobaczył zmierzch i czysty księżyc w nowiu, nieśmiało majaczący wysoko nad zachodem słońca, i chmury, wypychane ciemnymi zwałami na niebo przez zimny, szalejący wiatr. Znów zacisnął zęby, a strach mieszał się w jego duszy z rezygnacją czy z fatalizmem. Wrócił do pokoju i zamknął drzwi, podnosząc jej ręcznik, by sprawdzić, czy nie jest su-chszy niż jego i mniej zaplamiony krwią; znów wytarł głowę i podszedł do okna. Zawrócił, niezdolny opanować spazmatycznych dreszczy. Yvette zaszyła się całkiem w pościel; widać było tylko kupkę czegoś, co trzęsło się pod białą narzutą. Położył rękę na tym drżącym wzgórku, jak gdyby chciał dodać mu ducha, ale drżenie nie ustało. W porządku! — powiedział. — W porządku! Woda opada! Nagle odkryła głowę; oczy jej spojrzały na niego z białej twarzy. Patrzyła badawczo, niezbyt przytomnie w jego pozieleniałą twarz, zadziwiająco spokojną. Spoglądał na nią, a zęby szczękały mu w sposób niekontrolowany; jego czar- 324 D. H. Lawrence ne oczy wypełniał ogień życia i pewien włóczęgowski spokój, wynikający z fatalistycznej rezygnacji. — Ogrzej mnie! — jęknęła przez szczękające zęby. — Ogrzej mnie! Umrę od tych dreszczy! Okropny spazm przebiegł jej białe, skurczone ciało; zaiste mógł wywołać wstrząs prowadzący do śmierci. Cygan skinął głową, wziął ją w ramiona i zamknął w żelaznym uścisku, by zdusić własne drżenie. Sam dygotał straszliwie i na wpół świadomie. To był szok. Żelazny uścisk obejmujących ją ramion wydawał jej się jedynym realnym odczuciem świadomości. Dla jej serca, które niemal pękało z napięcia, stanowiło to przeraźliwą ulgę. I choć jego dziwne, gibkie, silne ciało, spowijające ją jak macki falowało drganiami elektrycznego prądu, to jednak twarde napięcie mięśni, które utrzymywało ją w uścisku, przywracało im spokój; gwałtowne, chorobliwe drżenie zanikało stopniowo, najpierw w jego ciele, a potem w jej — ciepło zaczęło odradzać się między nimi. A w miarę, jak narastało, ich storturowane umysły pogrążały się w nieświadomości; zatracili się we śnie. - X Słońce lśniło już na niebie, gdy mężczyznom udało się sforsować Papple za pomocą drabin. Most zniknął. Lecz powódź opadła i dom, który pochylił się do przodu, jak gdyby składał sztywny ukłon rzece, wystawał teraz z błota i śmieci; jego południowo-zachodni narożnik stanowił rumowisko kamieni i gruzów. Okropnie wyglądały rozdziawione usta pokojów! Wewnątrz nie było znaku życia. Lecz ogrodnik przedostał się przez rzekę, by dokonać rekonesansu; pojawiła się DZIEWICA I CYGAN 325 kucharka drżąca z emocji. Uciekła przez drzwi kuchenne i przez modrzewiowy lasek przedostała się do góry, na gościniec, gdzie zobaczyła Cygana, zdążającego w kierunku domu; myślała, że przyjechał, by kogoś zamordować. U małej górnej bramy dostrzegła pozostawiony tam jego wóz. Z nadejściem nocy ogrodnik odprowadził konia do Darley, pod Czerwonego Lwa. Tyle wiedzieli mężczyźni, gdy wreszcie przeszli przez rzekę za pomocą drabin i dotarli na tyły domu. Denerwowali się z obawy, że budynek, którego cała część frontowa była podmyta, a tył nadmiernie obciążony, może się zawalić. Spoglądali ze zgrozą na milczące rzędy książek na półkach biblioteki rektora w jego rozdartym gabinecie, na ogromną mosiężną ramę łóżka w pokoju Babuni — łoża tak przytulnego i wygodnego, którego jedna mosiężna noga sterczała teraz niedbale nad przepastną wyrwą, na ruinę dziewczęcych pokojów na górze. Pokojówka z kucharką szlochały. A potem jeden z mężczyzn wspiął się ostrożnie przez strzaskane kuchenne okno do dżungli i grzęzawiska, jakim stał się parter domu. Natknął się na ciało starej kobiety — a przynajmniej dostrzegł jej stopę w płaskim czarnym pantoflu, wystającą jak z bagna z warstwy okrytych mułem śmieci. I uciekł stamtąd. Ogrodnik powiedział, że jest pewien, iż panny Yvette nie ma w domu. Widział, jak wraz z Cyganem porwana została falą. Jednak policjant nalegał na wszczęcie poszukiwań; młodzi Framleyowie ruszyli się wreszcie, i powiązano drabiny. Cała grupa wydała głośny okrzyk. Bez rezultatu jednak. Żadnej odpowiedzi z głębi domu. Postawiono drabinę; Bob Framley wspiął się, stłukł szybę i wdrapał się do pokoju Cioci Cissie. Absolutna, domowa przytulność wszystkiego przerażała go jak zjawa. Dom mógł zawalić się w każdej chwili. Drabina przystawiona już została do najwyższego piętra, 326 D. H. Ławr ??? gdy z Darley nadbiegli mężczyźni i powiedzieli, że stary Cygan zgłosił się pod Czerwonego Lwa po konia i wóz, zostawiając wiadomość, że jego syn widział Yvette na górze domu. Tymczasem jednak policjant zdążył już rozbić okno pokoju Yvette. Yvette, wyrwana z głębokiego snu porwała się z pościeli na dźwięk rozbijanej szyby. Przyciskała do siebie prześcieradło, osłaniające jej nagość. Policjant wydał zdumiony krzyk, który przerodził się w wołanie: „Panno Yvette! Panno Yvette!". Obrócił się na drabinie i zawołał do twarzy na dole: — Panna Yvette w łóku! W łóżku! I tkwił tam na szczycie drabiny, mężczyzna nieżonaty, asekuracyjnie trzymający się okna, nie wiedząc, co robić. Yvette, okryta zmierzwioną masą włosów usiadła wyprostowana na łóżku i patrzyła dzikim wzrokiem, przyciskając prześcieradło do nagich piersi. Spała tak głębokim snem, że jeszcze nie wróciła do rzeczywistości tego miejsca. Policjant, drżący ze strachu na chwiejnej drabinie wdrapał się do pokoju mówiąc: — Proszę się nie bać, panienko! Proszę się już o nic nie martwić. Jest panienka teraz bezpieczna. A Yvette w swoim otumanieniu sądziła, że ma on na myśli Cygana. Gdzie jest Cygan? To była jej pierwsza myśl. Gdzie jest Cygan z tej nocy końca świata? Zniknął! Zniknął! A w pokoju jest policjant! Policjant! Przesunęła ręką po oszołomionym czole. — Jeżeli się panienka ubierze, to sprowadzimy ją na dół, na bezpieczny grunt. Dom może się zawalić. Przypuszczam, że nie ma nikogo w innych pokojach? Ostrożnie wyszedł na korytarz i z przerażeniem wyglądając przez oderwany róg domu dostrzegł w dali rektora, zjeżdżającego samochodem z oświetlonego słońcem wzgórza. DZIEWICA I CYGAN 327 Yvette ze zobojętniała i pełną rozczarowania twarzą szybko wstała z łóżka, poprawiając pościel; spojrzała po sobie przez chwilę i otworzyła szuflady komody, by wyjąć ubranie. Ubrała się i zerknęła w lustro, by z przerażeniem zobaczyć swoje splątane włosy. Jednak nie dbała o to. W każdym razie Cygan zniknął. Jej ubranie leżało w przemoczonej stercie. Na dywanie, tam gdzie były jego rzeczy, widniała wielka, mokra plama i leżały dwa zaplamione krwią, brudne ręczniki. Był to jedyny ślad jego bytności. Szarpała się ze swoimi włosami, gdy policjant zapukał do drzwi. Zawołała, by wszedł. Z ulgą dostrzegł, że jest ubrana i przy zdrowych zmysłach. — Lepiej, żebyśmy jak najszybciej opuścili dom, panienko — powtarzał — W każdej chwili może się zawalić. — Naprawdę? — zapytała Yvette. — Czy jest tak źle? Dały się słyszeć głośne okrzyki. Musiała podejść do okna. Tam, w dole stał z szeroko rozstawionymi nogami rektor; łzy spływały mu po twarzy. — Mam się zupełnie dobrze, tatusiu — zawołała ze spokojem, wynikłym ze sprzecznych uczuć. Chciała zachować przed nim Cygana w tajemnicy. A jednocześnie łzy płynęły jej po twarzy. — Proszę nie płakać, panienko, proszę nie płakać! Rektor stracił swoją matkę, ale dziękuje niebu, że ma córkę. Myśleliśmy, że panienka też zginęła, tak żeśmy myśleli! — Czy Babunia się utopiła? — Obawiam się, że tak; nieszczęsna starsza pani! — powiedział policjant z poważną miną. Yvette wypłakiwała się w chusteczkę, którą musiała wyciągnąć z szuflady. — Czy odważy się panienka zejść po drabinie? — spytał policjant. 328 D. H. Lawrence Yvette spojrzała wzdłuż jej chwiejnej długości i z miejsca powiedziała do siebie: „Nie! Za nic!" Wówczas przypomniała sobie cygańskie słowa: „Miej więcej dzielności w ciele". — Czy był pan we wszystkich pokojach? — zwróciła się wśród łkań do policjanta. — Tak, panienko! Ale była panienka jedyną osobą w domu, to znaczy, jeżeli nie liczyć starszej pani. Kucharka wybiegła w porę, a Lizzie była w mieście, u swojej matki. Denerwowaliśmy się jedynie o was i o nieszczęsną starszą panią. Czy myśli panienka, że będzie miała odwagę zejść po tej drabinie? — O, tak — odparła z obojętnością Yvette. Tak czy owak, Cygan zniknął. I rektor w męce śledził, jak jego wysoka, smukła córka powoli schodzi tyłem po chwiejącej się drabinie; policjant, wychylony heroicznie z rozbitego okna podtrzymywał jej szczyt. U stóp drabiny Yvette zachwiała się wprost w ramiona swojego ojca i została wraz z nim uwięziona samochodem przez Boba do domu Framleyów. Tam biedna Lucille, zjawa zjaw łkała z ulgą tak, że aż dostała histerii, i nawet Ciocia Cissie wykrzykiwała przez łzy: „Niech starzy zostaną zabrani, a młodzi ocaleni! Och, nie mogę płakać za Matką, skoro Yvette jest ocalona! I wylewała galony łez. Powódź została wywołana przez nagłe wylanie się ogromnego zbiornika w Papple Highdale, pięć mil w górę rektor-ium. Później zbadano, że starożytny, może nawet pochodzący z czasów rzymskich korytarz kopalni, o którego istnieniu nikomu nawet się nie śniło, którego istnienia nikt się nie spodziewał, przechodzący podkopem pod całą tamą, zapadł się. I stąd rzeka Papple była tamtego dnia tak tajemniczo wezbrana. Aż wreszcie zapora runęła. Rektor i dwie dziewczyny zostali w domu Framleyów aż DZIEWICA I CYGAN 329 do czasu znalezienia nowej siedziby. Yvette nie brała udziału w pogrzebie Babuni. Pozostała w łóżku. W opowiadniu swoim ujawniła jedynie, że Cygan pomógł jej dostać się na werandę, a ona przebrnęła przez wodę ku schodom. Wiadomo było, że ją uratował; tak powiedział stary Cygan, gdy zabierał konia i wóz spod Czerwonego Lwa. Yvette niewiele mogła powiedzieć. Była błędna, zmieszana; wydawało się, że nic nie pamięta. Ale to było właśnie do niej podobne. To Bob Framley powiedział: — Wiecie, myślę, że temu Cyganowi należy się medal. Zrobiło to nagłe wrażenie na całej rodzinie. — Och, powinniśmy mu podziękować! — wykrzyknęła Lucille. Rektor osobiście udał się z Bobem samochodem do kamieniołomu. Lecz kamieniołom był opuszczony. Cyganie zwinęli obóz i odjechali, nie wiadomo dokąd. A Yvette, leżąc w łóżku, jęczała w duszy: „Och, kocham go! Kocham go!". Trwała, pogrążona w smutku i żalu po nim. W gruncie rzeczy jednak ona również uznawała, że musi zniknąć. Jej młoda dusza rozumiała mądrość tego posunięcia. Lecz po pogrzebie Babuni dostała krótki list, datowany w jakimś nieznanym miejscu. „Droga panienko, czytam w gazecie, że macie się dobrze po tym, jak daliście nurka w wodę; ja również. Mam nadzieję, że któregoś dnia zobaczę was znowu, może na farmie bydła w Tideswell, a może znów będziemy tędy przejeżdżać. Tego dnia przyjdę, by się pożegnać, bo nie powiedziałem tego, cóż, woda nie dała mi czasu, ale żyję nadzieją. Wasz uniżony sługa, Joe Boswell". Wówczas uświadomiła sobie, że on miał imię. ' ? ? NOTA O AUTORCE David Herbert Lawrence, angielski nowelista, poeta i eseista, jeden z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych angielskich powieściopisarzy XX wieku. Wiele jego utworów: Synowie i kochankowie (1913), pokochane kobiety (1920), The Plumed Serpent (1926) i Kochanek lady Chatterley (1928) było zakazanych w kilkunastu krajach jako obsceniczne. Urodził się w Eastwood, Nottinghamshire, 11 września 1885 roku jako czwarty syn z pięciorga dzieci górnika i nauczycielki piszącej poezje. Ukończył średnią szkołę ogólnokształcącą w Nottingham i Nottingham University College. W 1908 roku opuścił Eastwood i zaczął uczyć w Da-vidson Road School. Podejmuje pierwsze próby literackie i debiutuje opowiadaniem w Nottinghamshire Guardan. Pierwsza powieść, The White Peacock, ukazuje się w 1911 roku, w kilka tygodni po śmierci matki Lawrence'a, z którą był wyjątkowo związany. Bardzo ważnym momentem w życiu pisarza było spotkanie w kwietniu 1912 roku Friedy Weekley, żony profesora z Nottingham. W maju razem wyjeżdżają do Niemiec i zaczynają wieść cygańskie, niespokojne życie, które później stało się natchnieniem do wielu utworów Lawrence'a. Po pobycie we Włoszech wracają do Anglii i w lipcu 1914 332 D. H. Lawrence roku biorą ślub. W tym czasie Synowie i kochankowie, pierwsza dojrzała powieść Lawrence'a, choć nie sprzedaje się rewelacyjnie, to zapewnia autorowi duży rozgłos. Pierwszy duży zbiór opowiadań The Prussian Officer and Other Stones został opublikowany w 1914 roku, a pierwszy zbiór poetycki Love Poems and Others ukazał się w 1913. Lata pierwszej wojny światowej były czarnym okresem w życiu pisarza. Tuła się po świecie i marzy o idealnym społeczeństwie. The Rainbow (1915), powieść, która stała się przyczyną rozdźwięku Lawrence'a z agentem, Edwardem Garnettem, została zakazana w Anglii jako obsceniczna. Planowana emigracja na Florydę musiała być odłożona, gdyż pisarz podupadł na zdrowiu, a Frieda ma problemy z niemieckim paszportem. Przenoszą się więc do Kornwalli, ale i tu narasta wokół nich atmosfera podejrzliwości, w końcu zmuszeni przez policję do wyjazdu wyruszają do Londynu, gdzie pozostają do końca wojny. W 1919 roku Frieda wyjeżdża do Niemiec, a Lawrence udaje się do Włoch. Wciąż marzy o opuszczeniu Europy, którą jest mocno zdegustowany, wreszcie wyrusza do Australii. Swe tamtejsze przeżycia i doświadczenia opisuje w Kangaroo (1923). W lecie 1922 roku przyjmuje zaproszenie bogatej Amerykanki i wyjeżdża do Ameryki. W latach 1924—25 zaczyna poważnie chorować i od tej pory jego zdrowie stale się pogarsza. W 1925 wraca do Europy, gdzie właśnie ukazały się dwa utwory: wspaniała krótka powieść St Mawr i powieść meksykańska The Plumed Serpent. W trakcie pracy nad Kochankiem lady Chatterley (1924) jego zdrowie znów się pogarsza. Od czerwca 1928 do samej śmierci w sanatorium florenckim w 1930 miota się desperacko z miejsca na miejsce, borykając się z trudnościami, ale nie przestaje pracować i kończy Apocalypse (1931). DZIEWICA I CYGAN 333 Dużym uznaniem krytyki cieszy się także eseistyka Lawrence^. Godzi się wymienić kilka tytułów: Fantasia of the Unconscious (1922), Aaron's Rod (1922), Etruscan Places (1932), Pornography and Obscenity (1929). Po polsku wydano także: Listy, Poezje wybrane i dwa tomy opowiadań: Kobieta i paw, Więzy ciała. ? ????? ? ?? Nakładem Wydawnictwa ALFA ukaże się wkrótce w Serii z Tukanem najlepsza powieść Charlesa Williamsa WIGILIA WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH Jest to dramatyczna historia walki o niezależność, jaką staczają dusze zmarłych ze złowieszczym adeptem czarnej magii, który dąży do bezwzględnej dominacji nad mieszkańcami zaświatów. Znakomita literatura, subtelne wizerunki psychologiczne — smakowity kąsek dla amatorów dobrej literatury z posmakiem niezwykłości, miłośników wartościowej literatury fantasy oraz poważnych studentów wiedzy ezoterycznej. Charles Williams (1886-1945) — pisarz brytyjski, przyjaciel CS. Lewisa i J.R.R. Tolkiena (we trójkę tworzyli w Oksfordzie literacką grupę dyskusyjną „Inkłingów"), należy do najwyżej cenionych twórców filozoficznej fantastyki (obok CS. Lewisa i Davida Lindsaya) Zjednoczonego Królestwa. Jest autorem siedmiu tzw. „thrillerów metafizycznych" i cenionego studium czarownictwa. Nakładem Wydawnictwa ALFA ukazała się w Serii z Tukanem Otto Basil BRUNATNA RAPSODIA Hitler wygrał wojnę, bomba atomowa spadła nie na Hiroszimę, lecz na Londyn. Imperium Germańskie obejmuje pół świata — Japończycy zawładnęli większą częścią Azji. Wszędzie, od Irlandii po Ural, wznoszą się zamki warowne SS, klasztory rasowej matki, obozy dla podludzi. Żydów wytępiono całkowicie, Słowianie stali się niewolnikami rasy panów, w Stanach Zależnych Ameryki Północnej rządzi podporządkowany Berlinowi Ku-Klux-Klan. Ale oto umiera Hitler. Japończycy uderzają na Rzeszę, wybucha trzecia wojna światowa. Obie strony stosują na szeroką skalę broń jądrową, niszcząc się wzajemnie bez żadnych skrupułów. W ogólnym chaosie usiłuje się odnaleźć bohater powieści, szeregowy członek partii nazistowskiej, Albin Totila Hóllriegl. (A WYDAWNICTWO „ALFA" Dział handlowy 00-511 Warszawa ul. Nowogrodzka 22 tel. 29-03-84 fax 21-87-50 OFERUJE: , • Klasykę literacką polską i obcą • Literaturę faktu • Literaturę sensacyjną i kryminały • Fantastykę • Poradniki • Albumy • Książki dla dzieci i młodzieży Książki wydane do 1991 r. proponujemy po atrakcyjnych (obniżonych) cenach. Nowości wydawnicze na wyjątkowo korzystnych warunkach. Preferujemy stałych klientów. ZAPRASZAMY do naszych placówek: Hurtownia ul. Kolejowa 19/21, 01-217 Warszawa tel. 32-32-95/6 w. 13 Księgarnia stacjonarna i wysyłkowa ul. Sienna 63, 00-820 Warszawa tel. 20-70-23 Klientom detalicznym po złożeniu pisemnego zamówienia wysyłamy książki po cenach promocyjnych na nasz koszt. '