Maria Kownacka:Rogaś z Doliny Roztoki. DZiECiŃSTWO Urodził się w nieprzebytych gąszczach stoku góry Radziejowej, tam gdzieopada ona gwałtownie ku huczącym po kamieniach w dole Małej i DużejRoztokom Ryterskim. Piękna i bujna była jego górzysta ojczyzna. Ale onwcale o tym nie wiedział. Nic dziwnego: był przecież tylkomałym,upstrzonym jasnymi plamkami koziołkiem napatykowatych nóżkach. Miał czarne, wilgotne, jakby lakierowane, chrapki i wypukłe, podłużne,ciemneoczy, otoczone firaneczką długich rzęs, Był synem płowej, szybko nogiej sarny. Przez parę pierwszych dni życiabył jeszczetak słaby,że nie opuszczałwcale legowiska ukrytego wśród bujnej zieleni, wtopiony w tę zieleń całkowicie, jak jakaś drobna, rudawa cząsteczka lasu. Spoczywał tam otoczony tkliwą i czujną opiekąmatki, krążącej nieustanniena straży. Im wyżej słońce wstępowało naniebo tym większe koła zataczała sarniamatkawokoło swojego, ukrytegow zieleni, skarbu. 5. Jeżeli wróg ją napadnie to niebezpieczeństwo trzeba ściągnąć na siebie,jak najdalej od malca. Krążyła więc po lesie, łowiąc kosmatymi uszami, nastawionymi na baczność każdy dźwięk,każdy najlżejszy szmer, chwytając w rozdęte chrapkikażdą podejrzaną woń, mogącą zdradzić wroga. , Daleki turkot wozu, jadącego leśną drogą, pohukiwanie dziecipasącychkrowypod lasem, złowieszczy odór, dobywający się z lisich nor ukrytych we wzgórzu wszystkie te codzienne zjawiska teraz wydawały się jej podejrzane i przeszywały ją jak prąd elektryczny, że zastygała na chwilęw bezruchu niczym posążek z brązu. i Dopiero po długiej chwili napięcianastępowało odprężenie. Tak czujnai baczna cały dzień krążyła, trzymając straż nad dzieckiem. ^ Ku wieczorowi zaczęła coraz bardziej zacieśniać kręgi, a kiedy słońceskryło się za lasem odważyła się odnaleźć swójukryty skarb. z dnia na dzień jednak sił mu przybywało i choćbył jeszcze ciągle sarnim niemowlęciem, czuł jednakjuż wtedy doskonale, że leśna trawa, górskakoniczyna,zioła i ziółka pachną upajająco,że słońce przesianeprzez liściegrzeje rozkosznie^ żemleko matki jest słodkie i ciepłe, a jej różowy język masuje wspaniale i goi dropiate po dziecinnemu boczki poszarpane i zwichrzone wśród jeżynowych i malinowych chaszczy^ Jasnymdniem, szarzejącym zmrokiem czy też nocąmatka zawsze pomykała przodem, czujnana każdy najdrobniejszy szelest, a on biegł, jak za latarnią, za białym piętnem na jej zadzie. Tak przed świtem spuszczali się do wodopoju, topiąc swojeodbicia w ogłuszającej szumem Roztoce Ryterskiej,razem wdzieralisię na szczyty i przebijali przez nieprzebyte gąszcze. Kiedy nurkowali w bujnym leśnym poszyciu, jego drobna postać w jasnecętki wsiąkała w zieleń jak słoneczneplamki. Światnieraz wydawał się koziołkowi straszny, zwłaszcza nocą,ciemną,ponurąnocą, kiedyz dziennegoukrycia wychodzili na żer. Nieznane, groźne odgłosy dobiegałyz ciemności. Wokoło czaiło się cośnieznanego i groźnego. Ale otuchy dodawał ciepły bok matki, który, zdawałosię, murem odgradzał od wszystkich niebezpieczeństw świata. Czyhało ichna młodego, niedoświadczonego sarnika co niemiara. Byłnielada smacznym kąskiem. Śledziły gołakomie zkryjówki żółte jak bursztyn,przenikliwe i przebiegłeoczy lisa, zataczały nad nim w powietrzu koła wielkie ptaki drapieżne. o potężnych szponach i hakowatych dziobach, z gałęzi czatowały na niegowysmukłe drapieżnice-kuny, z nor gibkie i zwinne łasice chciwe jegokrwi. Ale matka, zawsze obecna i bacznana wszystko wokoło,umiała go prowadzić bez uszczerbku przez zasadzki iśmiertelneniebezpieczeństwa, najakie narażone jest każde dziecko lasu. Gdynajdrobniejszyszmer zaniepokoił matkę-sarnę, wydawała ona specjalny,ostrzegawczy pisk albo energicznie tupała raciczką, co w tłumaczeniuna nasz język znaczyło zapewne: "Baczność! Wróg w pobliżu! Padnij! Przyczaj się! Stań sięniewidoczny! " Koziołek wypełniał polecenie matkibłyskawicznie: wtulał się w poszycielasu i nieruchomiał, poprostu znikał z oczu, w czym mu pomagała wspaniale jego rudawa szatka i białe cętki na sierści, łudząco podobne do plameksłońca przesianych przez liście. A jednak, pomimo stale napiętej czujności, trudno uchronić małego koziołkaodprzygody w dzikim, pierwotnym,pełnym ukrytychzasadzek lesie. Nikt nie potrafiłby sobie zdać sprawy, jaki kiedysię to stało, żekasztanowata, leśnarozbójniczka-kuna przyczajona na gałęzi bukazdołała bezczelnie napaść małego samika. Koziołeknie zdążył nawet jeszcze pisnąć, poswojemu wzywając ratunku,a napastniczka nie zdążyła wpić musię, kunim zwyczajem, zębami i pazurami w gardło, kiedy matka, szybciej niż myśl, już była przy małym,już, bojowowspięta na tylnych nogach, grzmociła przednimi racicami wroga. Żaden mistrz-werblista nie potrafi chybaz taką błyskawicznąszybkościąbarabanić pałeczkami w bęben, jak posypały się gradem uderzeniaczarnych,silnych raciczekna grzbiet napastnika. Łup-cup-cup! padały gęsto dobrze wymierzone ciosy. Po napastniczcew sekundę nie zostało nawet śladu, znikła tak, jak się pojawiła, a koziołekzdrowy i cały przywarł do boku matki. Na dzienny wypoczynek matka przygotowywała gdzieś w leśnych gąszczachlegowisko, starannie odgarniając raciczkami ściółkę i wierzchnią warstwęziemi Jakże wygodnie, miło i bezpiecznie było drzemać sobie po nocnym koczowaniu za żerem, w przytuleniu domatczynego boku, kiedy naokoło toczył się dzieńpowszedni lasu. Dzięcioły kuły zamaszyście w starejodły, czarnejak kominiarczyki górskiewiewiórki uganiały się po konarach^ gdzieś z wysokości czubów drzew pły8. nęła rześka pieśń drozda-śpiewaka, a smukłe jaszczurki o złocistych oczachwylęgały grzać się w słonku na zmurszałych pniach, wśród paproci, marzanek i dzwonków leśnych. Po długim wypoczynku matka podnosiłasię z wolna, przeciągała rozkoszniei zabierałasię doczyszczenia swojej pięknej, płowej sukni, liżąc starannierazprzy razie giętki grzbiet i wysmukłe boki. A potem przychodziłakolej na malca, którypoddawał się tym zabiegomZ wielką cierpliwością. Generalne mycie maminym językiem zaczynało się odczarnegonoskapotemprzychodziła kolej na łepek, szyję; grzbiecik otrzymywał najmocniejszy masaż, a zabiegi kończyły się dopierona kosmatych nóżkach. Dziki mieszkaniec lasu musi być idealnie czysty, żeby zachować sprawność ciała i odorem nie dawać znaćo sobie wrogom. Inaczej zginie. Tak więcwreszcie czyści i odświeżeni dokonaną starannie toaletą szlicoś przekąsić, czyli, mówiąc w leśnym języku udawali się na poszukiwanie żeru. Za dnia sarny niechętnie opuszczają las. Otwarta, szeroka przestrzeń narażaje na dodatkowe niebezpieczeństwa. Różne polne przysmaki jak groch, seradelę, owies,lucernę, młodą koniczynę trzebazostawić na żerowanie pod osłoną nocy, ale i wlesie niebrako tej szczodrej porze rokudelikatnych trawek, młodych gałęzi drzewliściastych, ulubionych przekąsek złocistych kurek, grzybków pociesznych niby lejki ulepione z wosku, i sarniego przysmaku nad przysmaki pachnących, rumianych poziomek. Ostrożność i przebywanie za dnia w lesie zawsze sarnom wychodzi nadobre. Któż jednakmoże przewidzieć przypadki, jakie pokierują losem mieszkańców boru, pomimo największej czujności z ichstrony. GROZA Prawdziwa groza przyszła nienocą, którakoziołka zawsze napawała lękiem,a właśnie w najbardziej jasne południe,kiedy słońce stało u stropu nieba,i nie wśród dzikich osypisk i chaszczy szarpiącychsierść na strzępki, a nazalanej słońcem, wesołej polance leśnej, kiedy drozd obrożny, z białym pół9. księżycem na piersiach, rzucał swoją donośną fanfarę na cały las, a maleńka,ruchliwa świstunka leśna, ze swoim wesolutkim trelikiem, nurkowała niczymrybka w wodzie w bukowym listowiu, połyskując białym brzuszkiem. Matka koziołka, po wypoczynku w legowisku, pomknęła z synem u bokuku tej właśnie, pobliskiej polanie otoczonejzwartym wałem zieleni. Ale zieleń to nie mur z kamieni. Zawsze się znajdzie jakaś szparka, jakiśmaleńki jak dziurka od klucza wyglądek, przez którymożna zerknąć swoimczarnym, wypukłym okiem, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Czynicnie mąci spokoju leśnego, normalnego życia, czy nic nie zagrażakoniecznością karkołomnej ucieczki nieporadnym jeszcze nóżkom koziołka. A potem trzeba delikatnie i ostrożnie, końcem pyszczka, rozsunąć nadwie strony gałęzie jak kurtynkę w teatrze i powolutku, krok za krokiem,Z synem u boku wyjść z ukrycia na tę niewielką, ale bądź co bądź otwartąprzestrzeń, Tak, ostrożność to jedyna broń sarniego rodu. Teraz,, po rachowaniu tych wszystkich ostrożności i wynurzeniu się z gąszczu na polanę, można już spokojnie oddać się żerowaniu. Kwitnące łąki leśnychpolanw BeskidzieSądeckim! Czy może sięz nimirównać najwspanialszy kobierzec wschodniegokróla z baśni? Przyziemne ichruno jest zwarte, utkane zmchów, stokrotkowych rozetek,liści pierwiosnka i babki, wyżej pną się różowoliliowe, koronkowe guziczkijarzmianki, powiewne dzwoneczki, czerwone i białe koniczyny, złocienie,firletki, a jeszcze wyżej chwieją pióropuszami mietlice, kostrzewy, wiechliny i drży za najlżejszym podmuchem wiatru delikatna drżączka. Ileż to smakowitych kąsków dla sarniego pyszczka! Tylko zgarniać chciwym językiem ten soczysty, wygrzany w słońcu, pachnącypokarm. Niekiedy znęciła pasącąsię sarnęjakaś gałąź, rozpinająca zielone liście wysoko nad jejgłową. Dosięgnięcie jejwydaje sięniepodobieństwem. Ale potrzeba i las ucząswoje dzieci przeróżnych sposobów i sztuk lepiej od trenera cyrkowego. Otosarna najwdzięczniejszym,lekkim ruchem wspina się na tylnych nogach,przednimi kopytkami zawisa w powietrzu i chwyta wyciągniętym, łakomympyszczkiem upragnioną gałązkę. Koziołek tymczasem brodził wokoło matki wśród bujnychtraw, z gąszczuktórych zaledwie łepek mu wystawał, to znów pobrykiwał pocieszniejak pozłocista piłka w białe grochy. Ale po tych dziecinnych wybrykachzabierał siępoważnie do żerowania,naśladując we wszystkimmatkę. Robił to "na niby" bo naprawdę jedynym dotąd jego pożywieniem byłpokarm matki. Jeśćnicjeszcze niepotrafił, comu nie przeszkadzało chwytaćtak, jak to robiła matka, pyszczkiem zioła iprzesuwając je na języku, jakbygrał na fujarce, trząść zawzięcie łepkiem, a nie doszukawszy się w nich jeszczeżadnego smaku, wypluwać w końcu i szukać nowychłodyżek do dalszej zaprawy w przyszłym żerowaniu. Sarna od czasu do czasu unosiła głowęi zamierała nachwilę w czujnym,badawczymnapięciu. Malec naśladowałkażdy jej ruch. W takich chwilachnapiętejuwagi również unosił łepek i przybierał postawę "na baczność",nastawiając czujnie długie, kosmate uszka. Poprzeciwnej stronie polany, w osłonie potężnego wykrotu powalonej jakimśhuraganem jodły, rozpościerał się gęsty kobierczykrumieniejącychwsłońcu poziomek. Ponęta nieprzepartadla każdejsarny. 11. Tam też drobnym kroczkiem ruszyła przywabiona przysmakiem matkakoziołka. O, gdzie byłaś pod tę chwilę, sójko, sójko czubata z błękitnymi lampasami, najczujniejszy strażniku leśny? Czemu nie rzuciłaś ostrzegawczego skrzekotu? Gdzieściesię podziały krzykliwe kumoszki-sroki i fukające ostrzegawczo wiewiórki? Czemu zamilkła cała straż leśna,a pomyślny wiatr nie nawiał groźnejwoniukrytego wroga? Kiedysarna, nie przeczuwająca niczłego, podeszłado wykrotu i nachyliła się nad czerwieniejącymi w trawie koralikami poziomek nagle skądśZ wysoka spadł na jej grzbiet, jak grom z nieba, jakiś straszliwy potwór. Koziołkowiinstynkt samoobrony kazał uskoczyć w bok i przywarować w gęstwinie poszycia, chociażmatka niezdążyła podać mu ostrzeżenia. A tam, tam na polanie działy się jakieś straszne, niepojęte rzeczy. Coś sięszarpało, kotłowało,szamotało, matka koziołka szczekała rozpaczliwie jakimś skrzeczącym, nieswoim, obcym głosem,coś mruczało dzikoi zajadle,a potem wszystko ucichło. Alekoziołek nie odważał się wyjść z ukrycia, czułjeszcze wrogaw pobliżu i nie, słyszał wabiącego przyzywania matki. Sam ją 12 przyzywał a dopóki mu sił starczyło, wysokim, cieniutkim piskiem podobnymdo pofiukiwania na trawce, ale to nic nie pomagało. Matka do niego nie przychodziła. Przedwieczoremdopiero, zgłodniały izziębnięty, odważył się opuścićkryjówkęw poszukiwaniu matki. Na skraju polany pod wykrotem jodły leżało coś, co przypominało jegomatkę, co nią jeszcze pachniało, ale byłorównocześnie martwe, obce i pozbawione matczynego ciepła. WYBAWICIEL Stary drwal, JanPogwizd z Rytra, wracał dodomu po całym dniu robotyprzy ścince drzew w dolinie MałejRoztoki. Szedłspiesznie spadzistymzboczem, z piłą i toporem na ramieniu, i właśniemiał skręcić w ścieżkę wiodącą ku kipiącemu w dole strumieniowi, kiedynagle coś pstrokatego, zamajaczyło pod młodym jaworem. "W oczach mi się mieni czy ki diabeł? " Przystanął. Podszedł bliżej Pod paprocią, otulającą gomiłosiernie, leżał na mchu pstrokaty łachmanek^wyzuty z ostatka sił małe sarnie. Łepek dźwigało'z trudnością, a ustawione na nogach, padało bezwładnie naziemię jak zepsuty pajac, pod którym się drewniane nóżki załamują. Dla starego drwala, zrośniętego z lasem jakz własnym domem, nie ulegałożadnej wątpliwości,że jestto opuszczona przez matkęsierota. Nietak sarna ukrywaswoje młode! Wiedział o tym doskonale. A toś się,chudzino, zamorzyłf Pójdżże pod kapotę mruknąłstarydrwal wpychając wierzgającego ostatkiem sił malca pod wytartą połę serdaka. Stara pomamrocze trochę, ale cię przyjmie,co będziemiała do roboty? Aleco tyź to się stało z twoją mamą, hę? Ta zagadkaniebyłatrudnadorozwiązania. O kilkanaście kroków w lewo, u skraju niewielkiej leśnejłączki, pod rosochatym,potężnym jak barykada wykrotem powalonej przezwichurę jodły,leżała w kałuży krwi martwa sarna. 13. Spoczywała na gęstym kobierczyku poziomek i nie wiadomo było, co plamizieleń potrójnych listków: owoce poziomek, które ją przywabiły w to zdradzieckie miejsce, czy też krople jej własnej krwi. Tuś ją dopadł, rozbójniku! Jegoto była robota, ani chybi, jednego z ostatnich leśnych zbójów tej podkarpackiej krainy rysia! "Pasłasię sobie kózka spokojnie, wiaterek miała odpolany, z przeciwnejstrony niż zasadzka rozważał Pogwizd podeszła, nicnie wiedzący,za zielem pod wykrot, a on, rabuśkrwi chciwyjuż się czaił za wykrotem,tylko na to czyhał, ostre uszy po sobie położywszy. Nawet nie oka mrugnięcie, jak na nią runął błyskawicą. Zadławił,krewwypił, mięsanie ruszył i tylego widzieli! Znikł, jakby go nigdy tu niebywało i Taka tojuż zbójeckanatura tego cętkowanegoharnasia nad harnasie w białych bokobrodachiz zawadiackimi pędzelkami na uszach! Trzebadać znać do nadleśnictwa. Zawszeć coryś to ryś! Mało gdzie się jeszcze na świecie pochwalą rysiami! Co chwała, to chwała dla ryterskich lasów! " No, to pójdżże, sieroto, a kopytami we mnie nie baraban, bom przecienie bęben! Mleczka dostaniesz! Nie bójsię! Cichaj, cichaj! Ale z tym obiecywanym "mleczkiem" wcalenie poszło tak łatwo! Pogwizdowa, znana w całej Roztoce Ryterskiej i wRytrze aż chyba po StarySącz Z wymowności i z tego, że swoim starym i wszystkimi dookoła trzęsła na widok koziołka wpadła w okropny gniew. Coś mi tu jakąś pstrokatąpokrakę staszczył? Czyto sięu mniemlekoprzelewa? To nie wiesz, że nasza krowa z mlekiem staje? Mleko mleka niewidzi! Ledwodla Jasia starczyta kapichna! Nie podołam chować tego kopyciastego pokurcza wynoś misięz nim,póki cały, bomiotłę chwycę! Cóż było robić, odsunął Pogwizd wnukaJasia, który czule gładził łepek koziołka, otulił sarnią sierotę ichociaż okrągłeoczy chłopca nabiegały łzami,apucołowata buzia wykrzywiała sięw podkówkę do płaczu, wyszedł spiesznieZ domu, żeby przerwać potok wymowy swojej żony i nie dodawać żalu Jasiowi. Serce gniótł mu frasunek: W czyje ręce powierzyyć to leśne dziecko - ofiarę rysich rozbojów? U nadleśniczego dzieci nie ma rozważał i psy kozła jeszcze rozszarpią. "U leśniczego młodzież w szkołach. Najlepiej muchyba będziena gajówce 15. u Piotra Kluski postanowił. Czyjeż to dzieci, jak nie gajowego, kawkęwypadłą z gniazda hodowały? Pocieszneto było ptaszysko uśmiechasię Pogwizd psu pchły wybierało z kudłów i na głowie mu jeździło! Kluszczętom ta kawka Kasia stale siadałana ramieniu,a na ich wołanieleciała na złamanie karku. A ileż to byłopłaczu, kiedy ta Kasiunia wreszcie przystąpiłado dzikichkawek! z tydzień Kluszczętachodziły ze spuchniętymi odpłaczu nosami wspomina Pogwizd. Tak, tak, to są dzieci, co mają serce dla żywiny to ani słowa! Jest tam tychKluseczek jak zaciereczekz pięcioro chyba,awesołe to, żwawe, do roboty sposobne; gołębie, króliki hodują, kozy pasą Zwierzęciu będą sprzyjały! WPEWNERĘCE Skręcił Pogwizd w prawo, przeszedł po szerokim mościez bali nad wrzącąku Popradowi Roztoką Ryterską, wstąpił po kamiennych progach pod górkę i tu go przyjęły w swój mrok stare, rozłożyste lipy, odwieczne strażniczkiKluskowego obejścia. ^kręc Choć dziecisków tu mrowie, chałupina jak łupina przykucnięta u stokugóry,niewielka i stara, a obejście, po prawdzie, złożone zsamych klitek, aledomekwybielony błyskaszybkami okien, czysto tu w każdymkątku i składnie. Siwy, zgrabny koń Kuba, duma gajowego, ma swój wyglądek z małej,sklepionej z desekstajenki. Obok, w obórce, stoją dwie białe kozy. Dalejjestkurnik, do którego prowadzi wejście po drabinie, gołębnik ze starej pakii drwalka zdachem na palach. W klatkach ruszają nosami siwe króliki, a strzeżetego wszystkiego zajadły kundel Łoboś. Koło całej tej żywiny krząta się rozmowna i ruchliwa Kluszczyna, stara,przygarbiona wiekiembabcia iczworo wiecznie śmiejących się oducha doucha pociech, bo najmłodszej Kundzi nie można liczyć tę dopiero, w "husiance" z kijów i płachty, buja wiatr pod lipami. Zaledwie staryPogwizdprzestąpił most na Roztoce i zaczął się wspinaćpo kamiennych stopniach do zagrody Klusków już go "Kluseczki" obskoczyły ze wszystkichstron. Słowniczek wyrazów trudniejszych znajduje snę nakońcu książki. 16. UUj^ku, co' ujek niesie za. pazuchą? Cosik^ momlowos, nie bójcie się! Co takiego, ujku? Niech Ujek pokaże! Czy todo jedzenia? A "do jedzenia". Juści! Jeść będzie za czterech! ^' Jędruś odchyliłbrzeg kapoty,wyjrzały czarne, zwisające bezwładnie raciczki. Kózka! krzyknęła Józia. Baranek! wrzasnęłaRózia. Ani kózka, ani baranek ale leśny wychowanek! zagrzmiałPogwizdnastroszywszy wąsy i ostrożniutko wyjął spod kapoty drżące sarniątko. Mamo! Mamo! Sarenka! wrzasnęli wszyscy naraz tak, że ażgołębiepoderwały się do lotu, a Łoboś uznał za stosowne zaszczekać przy budzie. On głodny! powiedziała najstarsza,duża jużMarysia. Nie możeustać na nogach! W tej chwili zawrzało w gromadce. Już Jędrek wspinał się na stryszek nad stajenką po siano, Rózia zrywałazielsko podpłotem, aJózia niosła wodę w puszce po konserwach. Co wyprawiacie? Pstro wam w głowie! Przecież onmalusieńki, mlekotylko może pić zgromiła rodzeństwo Marysia. Mleko? Zaraz będzie mleko! Mama tylko co kozy wydoiła! Mamo! Mleka! zawołały naraz Józia i Rózia wpadając do izby. A cóż się tam stało? Otrułsię kto czy co, że takigwałt? Mamo, sarenka! Naszasarenka! Taka dropiata, jak nie wiem co! UjekPogwizd przyniósł! Taka głodna, że się przewraca! Mamada garnek mleka! Garnekmleka? A któż to słyszał? złapała się za głowę matka. Mama da choćkubeczek! I już nie pytając więcej, nalewały mlekona miskę w czerwone róże, ale w drzwiach właśnie stanęła Marysia z sarnięciem na ręku, a za nią Pogwizd. Corobicie,kozy postrzelone? ofuknęła znowu młodsze siostry Marysia. Jakże on będziez miski pił, taki maluśki? Cumelek mu trzebai butlę! O to niebyło trudnow tym domu w lot znalazłsię zapasowy cumelek Kundzi, czysta butelka ijuż po chwili koziołek, owiniętyw podartąKundziną pieluszkę, doił przez smoczek z miną pełną błogości ciepłe mlekoZ wodą, ku ogólnej wielkiej uciesze, a jedynie ku rozżaleniu i niezadowoleniuKundzi. 18. Da! Da! Da!rwała się co siły do butelki z mlekiem, trzęsąc sięZ oburzenia na tego nieznanego, kosmatego natręta, który ośmiela się wchodzićw jej, Kundzine, wyłączne prawa do butli z mlekiem i cumelka. No, dośćbędzie na dzisiaj, łakomczuchu, boci brzuszek pęknie powiedziałaMarysia. Pójdziesz teraz spać! Przy zapamiętałejgorliwościdzieci w jednej chwili znalazła siępaka wysłana grochowinami. Ułożono w niej koziołka i otulono szmatami tak ciepłoi przytulnie, jakby leżał u boku swojej sarniej mamy. Toteż oddawna mały, skołatany sierota nie spał tak mocno, słodko i bezpiecznie. KLUSKOWE WYCHOWANIE Ale, jaksię okazało, nie jestto wcaletakałatwasprawa przeprowadzićzdrowo,przez jego najwcześniejsze tygodnie, małego, leśnego dzikusa. Któżzbada, jak go pielęgnuje matka, czym go dokarmialas, jakie ziołai drzewa krzepią jego siły, że rośnie zdrowy i mocny jak młody dąbek! Opieka ludzka choć najtroskliwsza nie wychodziła mu w początkachna zdrowie. Sam powiatowy weterynarz musiał określać, co koziołkowi wolnodawać, żeby nie chorował nabrzuszek,musiał nadleśniczy udzielać krowiegomleka, bo kozie było zatłustei szkodziłomalcowi,a Marysia, "koziołkowamama", jak ją dzieci nazywały, musiała ściśle pilnować godzin, kiedy się małemu "należało jeść". Toteż biegał za Marysią pospiesznym truchcikiem, tupiąc raciczkami popodłodze, a już najucieszniejszy był widok dla dzieci, kiedy Marysia dwiebutle zcumelkami, pełne ciepłego mleka, podawała równocześnie Kundzii koziołkowi. Obojedoili jak smoki, tylko że Kundzia nie trykała głową i nie przytupywała niecierpliwie, kiedy się mleko kończyło. No, kto prędzej wypije? piszczały dzieci. Spiesz się, Kunegunda! ponaglały siostrę, ale tonicnie pomagało,koziołek zawszewypił pierwszy. Nigdy nie nasycony, chwytał w pyszczek palce dziecii ssał je zawzięcie^potrząsając uporczywie głową w nadziei, że mu mleka przypuszczą. 19. Wczesnym rankiem, kiedy wybiegał z; domu, a rosa na roślinach jarzyła siętysiącem małych słoneczek, podbiegał i zlizywał łakomie te iskrzące brylanciki. Tak widocznie robią w lesie wszystkie sarnie dzieci, Kundzia ciąglejeszcze fikaław pieluszkach różowymi piętami i ledwo siędźwigała nanogi przy stołkachi skrzyniach, kiedy koziołek jużtęgo brykałi figle płatał po podwórzu. No, już dość tego dojenia z butli przez cumelek! Stare koźlisko takie,aż wstyd! orzekła poważnie po paru tygodniach koziołkowa mama, Marysia, i nalała mlekana miskę. Masz, pij sam jaksięnależy, po ludzku! Nauczył się prędko. Wypijał wszystko do ostatniej kropelki, a kiedymlekosię kończyłoi na dnie miskizaczynały prześwitywać czerwone róże, wpadałw gniewne podniecenie. Bił raciczkami, poszturchiwał miskę łepkiem i piszczał śmiesznym, przenikliwym głosem, podobnym do pofiukiwaniana trawce napiętej między palcami. Onchce, żeby mu miska mleka przypuściła! zaśmiewały siędzieci. A jak on pociesznie pije! Nie mlaska językiemjak Łoboś, tylko tak ssiejak krowa! Teraz już nie wystarczało koziołkowisamomleko. Wyszukiwał sobie coraznowe przysmaki, a najbardziej mu zasmakowały obierki ziemniaczane. Wesoło trzeszczały pod blachą gałązki sosnowe, a pomarszczona jak więdnące jabłuszko stara babcia Kluszczyna obierała ziemniaki na obiad. Szary ziemniak obracałsię w jej palcach jak fryga i bielał coraz bardziej,a długie, kręte wstęgi obierzyn spływały miękko do koszyka, ale nim piątyziemniak zdążył chlupnąć do podstawionego garnczka z wodą, już przy koszyku zjawiał się koziołek i odtąd każda opadająca spod babcinego cygankiobierzyna trafiała prosto do jego pyszczka. Mógłbyś lo prosiaka krzynęostawić, łakomcze utrapiony! Wszystkobyś sam złasował! zrzędziła babka, choć oczy jej się śmiały do ulubieńca Któregoś letniego popołudniakiedy gałęzie odwiecznych lip przećbramą Kluskowego obejścia pokryłysię złocistozielonkawym, uskrzydlonynkwieciem, a miodny, sycący zapach unosił się ponad całąwsią zawitał dikoziołka wodwiedziny młodyleśniczy Z Małej Roztoki. Miał on siwe, wesołe oczy i śliczny, zielony kołnierz, haftowany w srebruliściedębu. Przysiadł naławce przed domem, dzieciom rozdał cukierka koziołkowi ofiarował paczkę płatków owsianych. 20. -. On nie będzie tego jeszcze jadł, za mały! rzekła Marysia. Ale tym razem się omyliła, koziołek z wielkim apetytem zabrał się do płatków, zagarniając je śmiesznie do pyszczka różowym językiem. Widzicie go,jakito opaczny cudowałasię Rózia wodę imleko tossie, a płatki chlipie jęzorkiem! No przytwierdziłaJózia nasz Łoboś to wodę chlipie, a jakmu nakruszyć chleba zlizuje! Copies, to nie sarna rozstrzygnęłauroczyście Rózia. Babcia zaparzyła herbaty, żeby godnie przyjąć gościa, ale zaledwie zdążyła postawić na ławie przy leśniczym szklankę mocnego naparu, już koziołek^oparty przednimi raciczkami o brzeg ławki, sięgał do szklanki, niuchał rozdętymi chrapkami i wyciągał do bursztynowego płynu swój śmieszny pyszczekz. białąplamką podbrodą, jakby umaczanyw mleku. 21. Koziołek, co ty wyprawiasz? Gdzie siętu pchasz z kopytami? Panu leśniczemu herbatę chce wypić! Herbaty mu się zachciewa! zaśmiewały się dzieci, zachwycone dziwnymi zachciankami swojego wychowanka. Zabierzcie tegonaprzykrzeńca! zawołała na dziewczynki matka. Jeszcze szklankę przewróci panu leśniczemu! Niech się pani nie gniewa,ma onswoje ważne powody! uśmiechnąłsięleśniczy i, nalawszy herbatyna spodek, podał go koziołkowi. Mały rzuciłsię na płynłapczywie i wessał go w jednejchwilido ostatniej kropelki. Potrzebuje koniecznie garbników, trzeba mu dawać różne gałązki,a najlepiej kruszyny i dębu, bo herbata cokolwiek za kosztowna dla takiegonicponia! Zwierzęta leśne dobrze czują, czego ichorganizm potrzebuje! Na mleku, płatkach owsianych, obgryzanych z zapałem gałązkach, jakichmu codziennie dostarczały odtąd dzieci, na objadanych ku oburzeniu babcinasturcjach w ogródku, na liściach poziomki i innych ziołach koziołekrósł po prostu w oczach, mężniał z każdym dniem, zatracając powoli niemowlęce piętna, uszeregowane równiutko na rdzawej sierści płowiał i piękniałcoraz bardziej. Tak przynajmniej twierdziły dziewczynki. Alenajważniejszeze wszystkiego było to, że na tym odpowiednim dlasiebiepożywieniu koziołkowi przestały nareszcie zupełnie drżeć po niemowlęcemu, jak to było dotychczas, jego długie i cienkie jak tyczki od chmielu, patykowate nogi. NOWASZATKA Z każdym dniem, razem z przybywającymisiłami, wzrastała w nim ochot; dozabaw ifiglów. Ulubionym sportem Jędrkai koziołka było "przepieranie się"kto silniejszy. No, kooziooł. Kooziooł triryk! wyzywałJędrek kozła, stającna czworakach. Było to hasłemdo zapasów. 22. Koziołek z; zapałem przyjmował wyzwanie "na udeptaną ziemię" i obaj nacierali na siebie równocześnie, zderzając się czołami. - Nie daj się, kozioł! Dalej gona Jędrka I podjudzały dziewczynykoziołka,klaszcząc w ręce. I nieraz się zdarzało, że Jędrek, choć udawał, że "on tak tylko, dla zabawy",wychodził Z tych zapasówpokonany. Tak przynajmniej dowodziła Józia. Już teraz, kiedy koziołek pojawiał sięna podwórku, kury igęsi umykaływ popłochu przed jego opuszczonym do (ryknięcia czołem, już dotychczasowygospodarz podwórka, Łoboś, udawał, że się "z takimi nie zadaje", i z godnościąwpychał się do budy, kiedy się tylko koziołek za bardzo przybliżył. Jużnawet dzieci musiały uważać przy zabawie, bo potrafił, gdymu cośStrzeliło dokoziejgłowy^ znienacka tryknąć tak, że ten, kogopoczęstował kuksańcem, wyskakiwał, w górę jak z procy. Ale ze wszystkich swoich sprawnościkoziołek najlepiej biegał. Znaćbyło po nim już w tym wieku, że szybkie nogi to najważniejsza sprawadlasarniego rodu. Niedościgłachyżość nóg toucieczka iobrona przednapastnikiem. Koziołek biegał szybko,lekko i wytrwale, już nikomu nie. dałby się dogonić,a co najdziwniejsze, że w biegu zawsze zakreślałkoło. Ten waszkozioł to ma kołowaciznę! przekomarzał sięz siostramiJędrek. Sam kołowaty! odcinały mu się dziewczynki, dla których przyganienie czegoś koziołkowi było powodem do najgłębszejurazy. Powodów tych,na szczęście, niebywało wiele, przeciwnie,każdy się życzliwie troszczył oleśnego malca. Tymczasem przetoczyło się nad dolinami Popradu i obu Roztok bujnelato. Nadciągała powoli jesień. O tej porzew zachowaniu koziołka zaszła jakaś niespodziewana i dziwnazmiana. Zaczął unikać ludzi, przepadać po krzakach, jakby się ukrywałczy stroniłod świata. Chory czy co? Coś mu jest! Co mu się stało? niepokoiły się dziewczynki. Już od kilkunastu dni kozioł, zaszyty w gąszczach,nie pokazywał się przydomu ku rozpaczy dziewczynek. 23. Aż tu pewnego rana Rózia, która wybiegła do drwalki po szczapy, wpadłado izby rozczerwieniona. Kozła nam ktoś odmienił! krzyknęła od progu wielkim głosem. Całkiem inakszy, niż był wołała drżącz podniecenia. To nienasz kozioł ! Kto żyw wszyscy wybiegliprzed dom. Rzeczywiście, przy kaczym korytku z ziemniakami stał koziołek, podobnepostacijak ten dawny, ale w zupełnie innej szatce. Przed kilkunastu dniami był kasztanowatorudy, lśniący, ze śladami zanikających cętek, terazstałprzed nimi koziołek w srebrzy stoszarej, puszystaszubce. Na powitanie gospodarzyuniósł głowę i wszyscystanęli zaskoczeni. Jakże był teraz śliczny! Nad jegoczarnymi, połyskliwymi oczami, o długich, ciemnych rzęsach, srebrzyłysię siwe brwi, pyszczek z białą plami 24. od spodu, jakby umaczany w mleku, ruchliwe, lśniące chrapki i długie,wysmukłe uszy, podbite wewnątrz srebrną sierścią, nastawione strzeliścieku górze, po bokach głowy, jak rozpięte do lotu skrzydła ptaka wszystkoto razem czyniło z koziołka jakieś niezwykłe, leśne zjawisko. Ten czy nie ten? jęknęła Józka. A toć nie zawracaj głowy! ofuknęłają Marysia. Wiadomo nasz kozioł, tylko wyleniał i sierść zmienił! Przez to siętak kryłpo krzakach! dorzucił Jędrek. Ale tęgą szubę sobie sprawił na zimę! Dobrze wykarmiony, nie dziwota! roześmiała się matka. Już nam teraz nie zmarznie, jak zimanastanie. Ć' (Nad łańcuchami gór dniem i nocąciągnęły na południe ptasiehufce. Na jakiś znany tylko ptakomprzelotnym znak ruszyły równiutkie trójkąty bocianów, zwarte chmurki drobnych ptaków śpiewających, skośneklucze dzikich gęsi itysiąceinnych skrzydlatych koczowników. Opuszczała gościnną dolinę Popradu, aż do wiosny, cała przelotna młodzież ptasia, wyhodowana w ciągu ostatniegolata w ostoi jej lasów, zarośli, /górskich łąk i wartkich potoków, Zielone zbocza i szczyty Makowicy iRadziejowej, pokryte puszystąpierzyną bukowegolasu, zaczęłystroićsię w czerwień,purpurę,brązi złoto, jakby malarz zmieszałcałe ogromne bogactwo ognistych barw na swojejpalecie. Jakże wspanialei dumnierysowały się na tym barwnym tleruiny '; zamku,starej strażnicy Popradu, wieńczące, jak orlegniazdo, stromą, niedostępną górę panującą nad nurtem rzeki. KOZIOŁEK NA GRZYBACH P rzeszły ulewne deszcze, więc w lasach bukowych zaroiło się od borowikóww ciemnordzawych, bez połysku, zamszowych kapeluszach, sławetnych, wspaniałych grzybów, aromatycznych i odpornych na robaczywienie. Ioto któregoś słonecznegoranka, kiedy Zamkowa Góra nad Poprademledwo rozpowijała się z welonówmgieł, Marysia, Józka i Rózia wybrały sięna grzyby. Pobiegł za nimi koziołek, no bojakże mogłoby się coś bez niego obejść. 26. Ale nie okazał się on wcale najlepszym pomocnikiem. Codopadł borowikato go ze smakiem schrupał, zanim która z dziewcząt zdołała go podjąć. Wiedziony swoimi wyostrzonymi zmysłami leśnego dziecka,wyszukiwałgrzyby o wiele lepiej od swoich towarzyszek. Prócz tegodopuszczał się rzeczy zupełnie niedozwolonej w przepisach"ochrony lasu", bo po schrupaniu ze smakiem grzyba zaczynał wokoło miejsca, gdzie go znalazł, rozgrzebywać ziemię raciczkami a nuż tam, podziemią, jeszcze takie pyszności siedzą? Co robisz, głuptasie? przemawiała mu do rozsądku Józia. Niewolno rozgrzebywać ziemiprzy grzybach, bo się niszczy grzybnię i nowegrzybki nie wyrosną! Rozumiesz, koźla głowo? Ale koziołek niewiele widocznie pojmował ztego mądrego pouczenia, boprzy następnym schrupanym grzybie kopał jeszcze zajadlej, tak że aż mechi leśna ściółka pryskały na boki. Czekaj, nigdy cię już na grzyby nie weźmiemy,kiedyś taki wyrządny! ostrzegały poważnie dziewczynki. Ale nie były to jedyne tego dnia psoty koziołka. Spływające z; radziejowskiego pasma gór, zawsze, bogatego w wodę, leśnepotoki, pędzące w dół w półkolistych zakrętach, przybrały, poszerzyły siępo deszczach i szumiały ostro, kipiąc na omszałych głazach. Kiedy dziewczętom zagrodził drogę spieniony potok Marysia i Józiaprzeskoczyłygo lekko, a najmniejsza Róziazawahała się na chwilę. Zniecierpliwiło to widocznie kozła, odskoczył, wziął rozpęd i bęc! Z całej siły jak tryknie Rózię Z tyłu to przesadziła przestrzeń dwa razydłuższą, niż było potrzeba, i ugrzęzła na dobitkęw kolczastym jeżynowymgąszczu. Ale i ta, jak wszystkie inne psoty, przyjęta była przez jego opiekunów z zachwytem. Byłomu właściwie wszystko wolno ico gorsza, wiedział o tymdoskonale! GÓRSKA ZIMA Górska zima zjawia się znienacka i zaskakuje świat niespodziewanie. Zaledwie wędrowne ptakizdążą opuścić te strony, ciągnąc na południe, a czarne,słonecznoplamiste salamandry zdołają naznaczyć sobie zbiórkę pod sklepieniem korzeni starego dębu czy jodły na masowe zimowe leże już jedenmocniejszy halny wiatr ogałaca bukowe lasy z ich przepysznego w kolorach,jesiennego przyodziewku. W ślad za halnym trop w troppodkradasięzimaw dolinę Popradu. Któregoś listopadowegoranka, kiedy się dzieciobudziły. Za oknami byłozupełnie biało. Śnieg! Śnieg! zawrzałow izbie. Otwarto na oścież drzwido sieni i dzieci wytoczyły się na dwór, a za nimiwyskoczył koziołek ze swojej komórki pod schodami. Śmignął, jak zawsze jednym susem,ze wszystkich czterech schodkówganku naraz i. stanął na chwilę skamieniały, a potem rzucił się jak szalony i dalejże rozgarniaćraciczkami sypki jak najlżejszypuszek, świeżymłodziutki śnieg, tak że białe fontanny tryskały na wszystkie strony,trykać głowąifukać zawzięcie na tę nieznaną, zimną białość, któraośmieliła siępokryćzieleń i trawy. 27. Dzieci stały zaskoczone niezwykłym zachowaniem koziołka. Pierwsza oprzytomniała Józia. Mamo' zawołała. Mamo,pójdźcie obaczyć, co nasz koziołekna śnieg mówi' Ale koziołek przywykł dotejbiałości bardzo prędko, ba, nie tylkoprzywykł, ale tak nieprzeparcie uległ urokowi śniegu, że kiedy w grudniu zawieje śnieżne wydęły na podwórku pod płotem zaspę niczym wałobronny, wygrzebał w niej racicami jamkę i tam, nie pytającnikogo o pozwolenie, przeniósł się na nocleg ze swej komórki podschodami. Odezwała siękrew przodków. Leśnemudziecku było widocznie dusznopod dachem ludzkiej siedziby, a śnieg, jak bratni żywioł, wabił nieprzeparcie. ^Zima na Podkarpaciuto nie przelewki' Ale koziołek nie opuszczał swojej śnieżnej koliby nawet w największe zamiecie iwykopywałsię rankiemZe śniegu, zawiany doszczętnie razem zgłową, zdrowyi rześki. Nie lepiej ci to, łazęgo,poświetnikujeden, przy kominie boki sobiegrzać niż w śnieżnejjamie sypiać, jak ten zając nie przymierzając! Wilkicię zeżrą, obaczyszl. zrzędziła babcia, nie przeczuwając wcale,jakbliska była prawdy. Oto śnieżyca zawaliła lasy, zadęła pola i wsie, wszystko zakopała w śniegu. Śnieg miótłbez chwili przerwy przez trzydoby. Głód straszny, przemożny władca, zapanował wśród mieszkańców podkarpackich lasów i pól, wśród tych wszystkich, którzy się poważyli, ni(popadając w odrętwienie, stawić czoło tutejszej zimie,niosącej zagładażyciu. Takigłód to nie przelewki. Przetrzymasz największy mróz, wichuręZawieję, nawałnicę, przekopiesz się przez zaspy iśniegi, byle tylko brzuc1był pełny! Ale głód cięzwali z nóg. Głód ciępokona. Zdrętwiałe z zimnazające, z sierścią nabitą śniegiem, przekopywały się brodząc pouszy w zaspach kujabłonkomw ryterskich sadach; sarri jelenie dążyły do paśników; kuropatwy gromadnie ciągnęły do szałasków z pośladem,jedynej deski ratunku. Ich tropem skradał się lis, ilisa czatował, przyczajonyza złomami i wykrotami, tygrys Podkarpaciaryś, a wychudzone do ostatecznościdziki, z grzbietamiwyostrzonymi jtasaki,niestrudzenie ryły pokłady śniegu w poszukiwaniu żołędzi i buki 28. Na całą tę zgłodniałą rzeszę ostrzyły złowieszczo zęby najbardziej wygłodniałe i żądne łupu wilki. W dolinie Roztoka w Makowicyi Pod Makowicą słyszano nocami ichponure, przejmujące trwogą wycia, a dzieci z tych odludnych, górskich osiedlitrzeba było z latarniami przeprowadzać do szkoły w Rytrze. Gajowi napotykalicorano resztki nocnych wilczych uczt i całe polanyZroszone krwiąpłowej zwierzyny, stratowane racicami dzików i łapami wilków. Były to pobojowiska nocnych zapasów na śmierć i życiemiędzy dwomapotęgami lasu. Ale sarna i jeleń mają rącze nogi iwilki dobrzesię muszą wysilić polującna nie "w dogonkę"; dziki zaś potężnei ostre kły kiedysię zewrą w czworobok, zadami do środka, a uzbrojonymw śmiercionośne szable gwizdem nazewnątrz, to niejeden wilk padnie z rozprutym brzuchem. Można im dać radętylkowtedy,gdy są w pojedynkę, nie zawsze jednakpojedynczą sztukę uda się okrążeniemoderwać od gromady. Takiepolowanie jest niebezpieczne,ciężkie i pociągaza sobądużo ofiarZ wilczego stada. Ale oto tam, wdolinie Roztoki, śpi zagrzebana w śniegu wieś. Przy każdejchałupie pies na łańcuchu, odwieczny wróg wilczegorodu i jakże łatwy łup! A po obórkach i chlewikach bezbronne owce, cielęta, prosiaki i gęsi! Tylkomordować,rabować i złupem w nogi! UDAREMNIONYNAPAD mroźna tyraliera jak zagon tatarski, który ongiś nawiedzał te strony, sznurujebezszelestnie w stronę wsi. Jedynie ciemne, ruchome punkciki na białości śniegu mówią o tym, żezbójecka napaść zagraża uśpionej wiosce. Wiatr wieje pomyślnie dla napastników w same nosy toteż wieśśpisobie dalejufnie, chociaż przednie czaty wilczego napadu już stanęły nawzgórku, tuż nad domami. Żadennajczujniejszy pies,zakopany w ściółce swojejbudy po uszy, nawetnie warknął,żaden gąsior w kojcu nie zagęgał, ale za tozadrżał trwożniemały, zagrzebany w śniegu koziołek. Nie wiadomo, jakim instynktem wiedzione, dziecko lasu poczuło nieomylnieodwiecznego, straszliwego wroga swojego plemienia. Gnany przerażeniem, koziołek jednym susem wyrwałsię zzaspy i skoczyłku gankowi, bo gdzież miał szukać ratunku on, wychowanek człowieka. Nie wiedział jeszcze, skąd niebezpieczeństwo nadciąga, alenieomylnyinstynkt poderwał go na nogi i kazał wszcząć alarm. W mrokach nocy tylko śmignął gęstszym cieniem przez śnieg. Zadudniłykoźleraciczki po ganku i twarda czaszka łupnęła z hukiemw zaparte drzwi. "Otwierać Ratunku Na to hasłostraszliwy jazgot podniósł Łoboś, a za nim wszystkie kundlei kundelki, białedostojneowczarkii małe pokurcze z całej wsi, od dolin obuRoztok aż doPopradu. Dobrze było wiadomo, że takie zbiorowe, zajadłe ujadanie wszystkich psóvto alarm na trwogę i Po chatach zabłysły światła, ludzie z latarniami wybiegli przed dom^GajowyKluskaz dubeltówką skoczył ku drzwiom, a rozwarłszy je, run; jak długi na ganek,przez prącego cosiły do sienikoziołka. A żeby cię też, utrapieńczel zaklął zrywając się na nogi. Dzieci,wyrwane zmocnego snu, wprzestrachu pousiadały na łóżkacMatka zaświeciła ogarek świecy, Do łóżka Józi i Rózi dopadł,drżąc na całym ciele, koziołek, jakby uniszukał ratunku. Wtej -samej chwili: "Bachl Bachl Bachl"rozległystrzały tuż podich domem. 30. Koziołek skoczył przerażony. Rózia obłapiła go za szyję. Cichaj Cichaj! To przecież tata do wilków strzela! Tata wilki przegoni! Nie bójże się! Mycię nie damy! ale samadrżała jak osinowy listek nawietrze. Po dłuższej chwili wrócił ojciec i otrzepując buty ze śniegu, powiedziałod progu: Ale co wampowiem,to powiem, że się wasz kozioł ładnie za wychowanie odwdzięczył' Pierwszy, hultaj, poczuł wilka! Psyanipary z pyska,a on jużłomotałdo drzwi! Niejednegokundla, a może i barana dopadłybyte-"bestie, nimby się reszta połapała! No, no tośmy niewiedzieliwcale, jakiego obrońcę sobiehodujemy! roześmiała się szeroko gajowa. Widzisz, koźliłepku, jakiś to tymądrala! Całą wieś od wuczyskówuratowałeś! całowałyz czułością czarny pyszczek koziołka Józia i Rózia. Już teraz to kręćka dostanąz tym kozłem i po całej wsi obębnią, jakiegoto bohatera wychowały! mamrotałJędrek, zazdrosny okoziołka. 31. Może chociaż teraz, po takiej nauczce, będzie sypiał w swojej komórce ten "sowizdrzał", bo kto to słyszał tak w śniegu na dworze przygadywała [swoje w kółko babcia, Ale koziołkowi ani to było w głowie i zanim jeszcze zdążono drzwi zamknąć,'wyskoczył do swojej śnieżnej kotliny,niepomny nawet nawilki. Waligóra i wilk A tymczasem chwałakoziołkajako obrońcy wsi przed wilkami, tak jaklprzewidział Jędrek, szeroko się rozniosła. Każdy chciał go obejrzeć i swojesłowopochwały dorzucić. Wybawca koziołka, stary drwal Pogwizd, równieżzajrzał na gajówkę doKlusków, aby o tym, jak i co było z tymi wilkami, dokumentnie się przewiedzieć. Pogwizda wszędziepo domach radzi widzieli, bo opowiadaczbył z niegonad opowiadacze, a cóż nad to masz w te zimowewieczory, kiedybelki na strychu trzeszczą od mrozu,a wiatr doliną Popradu pędzi tumany śńiegu. Pogwizd przywitałsię pięknieze wszyst^\mv, a. rozsiadłszy się przy kominiena ławie, wysłuchał uważnie całej historii koziołkowego czynu, opowiedzianej na wyprzódki przez dzieci. My tu śpimy, jakby nigdy nic paplałyjedna przez drugą wszystkietrzy dziewczęta a tu ci do drzwi: "Bachl. bach! bach! " Łomot taki, jakby się dom przewracał'. To mysię pozrywali narówne nogi Pali sięczy co? Myśleliśmy,że zbójnik! Dziopy się pod łóżko pchają, żetylko im pięty widać przygadujeJędrek. Ale, pięty! Jędrek sam sięza piec wpakował! A nasztatadrzwi otwiera a to on, ten nasz koziołek! Ano, widzę, że żadnemu niedojdzieani ciamcialamci życia nie uratowałem, tylko harnasiowikoziego rodu! To mam w tym iswoją chwałę! pyknął z; fajeczki Pogwizd i przyjrzał się spod oka sarnikowi baraszkującemuZ Rózią. Tęgi z niego kozioł rośnie,ani słowa,ale nie on tojeden wilczury dowiatru w Rytrze wystawiał! Powiedział to ot tak sobie, od niechcenia,ale wszyscy od razu nastawili uszu i podsunęli się bliżej do komina, bo wiadomobyło, że potoczy się zaraz najciekawsze, przejmujące do żywego opowiadanie. y1/ Był ci tu unasw Rytrze jedenosiłek, będzie temu ze storokówalbo i więcej. Kacper Waligóra mubyło, mojej babce wujecznymprapradziadkiemprzypada. Młyn wodny na Roztoce do niego przynależał. To powiadali o nim,Żekoło młyńskie na pełnych obrotach gołymi rękami zatrzymywał, a z ryterskiego zamkustraśnymi lochami pod górą Makówką do Nawojowej sięprzedarł, kamienie, co mu drogę zawalały, krusząc. Od tego ponoćwiódł swoje przezwisko. Wracał ci raz ów Waligóra zimą z hali Przehyby, a zima była śnieżystai wilki nocą stadami ciągnęłyna rozboje. Żadna wieś odnich spokojunie miała. Idzieów Waligóra lasem, a miesiączek już na niebowypłynął nad Makowicą. Nagle słyszy: "Auuu! Auuuu! " z radziejowskiego zbocza przeciągłya ponury głos się niesie nad borami. "Ejże, toż to głos słowika,co źrebięta łyka" zaśmiał się Waligóra. Wtempatrzy. patrzy, a tumu coś między pniami migło. Przygląda się lepiej a toci wilczysko, basior potężny, szuba na nimwełnistepodbita. Sznurujerówno z nim,naboki się kołysze, jak to wilki,to z prawa, to z lewa mu zachodzi. "Pockoj, basiorze jeden, tyś mądry, chcesz mniezjeść na wieczerzę, alei ja niegłupi, to się nie dam! " Ano nic,idzie dalej, a to wilczyskowysforowało się naprzód i stanęło nasamym środku drogi, a on, ten Waligóra, idzie dalej jakby nigdy nic. Zebrał się ten basior w sobie, kły wyszczerzył, polanem zamajtnął ifyrg! prostona Waligórę. Ale ten Waligóra myk-smyk! Pyrgnął w bok ibasiora łabas! za ogon! Zanim jeszcze łapami zdążył ziemi dotknąć! Jak go nie okręci, jak go nie puści młyńcem wokoło siebie, to tenwilczurnie wiedział, gdzie niebo, agdzie ziemia, gdzie magrzbiet, a gdzie pazury! Karuzeli na własnym ogonie użył za wszystkie czasy, a jak go Waligóra wresz33. cię puścił, to śmignął jak strzała z procy, a upadłszy o trzy staje w śnieg, kręciłsię dalej i ponoć kręci się do dzisiaj miesięcznymi nocami! "A widzisz,basiorze bury, nie tykaj Waligóry! " powiedział mu ówKacper Waligóra ido Rytra spokojnie powrócił, i Łoboś dawno jużchrapał wbudzie, akoziołek wśniegu podpłotem. NadZamkowąGórą wzeszedł młody miesiączekw kształcie rogalika, a ujkoPogwizdprawił a prawił swoje gadki dopóźnegowieczoru. ROGAś koziołek nie dostawał już teraz mleka. Razem z koniem i kozami chrupałsiano, a raz na dzień podsypywały mu dzieci do żłobka miarkę owsaprzydzielonego dla niego z nadleśnictwa. Zima na Podkarpaciu nie szczędzi śniegu,ku wielkiej radości tamtejszejmłodzieży. 34. "Dzieci ryterskie za swoją wspaniałą, nową szkołą, strzegącą rozstała drógmiędzy Małą a Dużą Roztoką, urządziły sobie świetny tor saneczkowy nazboczu Połomskiej Góry i saneczkowały zawzięcie. Kluszczaki przodowały w całej tej gromadzie, śmiałe w ostrych zjazdach,Zwycięskie w zawodach. Pewnego styczniowego ranka, kiedytowarzysz górskichpotoków, dziarskiptak pluszcz,z białą tarczą na piersiach, nurkował śmiało// oparzelinachRoztoki, kiedy śniegmigotałtęczowo, a szczyty wyglądały jak góry z cukru Jędrek Kluska zabrał się do przygotowywania swoich saneczek na jutrzejszeZawody. Koziołek, który wszędzie musiał wpakować swój czarny, wilgotny nosek,podszedł natychmiast i z przejęciem zaczął obwąchiwać sanki. Nie przeszkadzaj, stary! odepchnął go Jędrek. Ale wszystkie kozły na świecie są widocznie trochę uparte, bo nasz koziołekani myślał ustąpić. Lekko tryknął Jędrka w rękę, na znak: "Gadaj zdrów,a ja będęrobił, co mi się podoba"i dalej badał płozysanek. Poczekaj no, a żeby tak ciebie do saneczek zaprząc? Kożliskojuż Z cie-bie wielkie! Z pół metraowsa spałaszowałeś, mleka wydoiłeś ze czterystągwie ! To dopiero będzie dziwo nad dziwami,jak na zawody w kozła przyjadę! I niewiele myśląc,zacząłJędrek z zapałemuprząż dlakozła majstrowaćZe sznurkówi starychrzemyków. Ale koziołkowi wcale to nie przypadło do gustu, szarpnął się raz i drugi,a kiedy to nie pomagało do wyzwolenia się z krępującej go uwięzi, tryknąłZ całej siły swojego gospodarzaw nogę powyżej kolana. Oj, takiś to ty? syknął zbólu Jędrek. Podgiąłnogawicę spodnii zobaczył ze zdumieniemna swoim udzie dwa sinawe dołki. Aa, toś ty taki! Poczekaj nachylił się nad czołem wychowanka,obmacał je uważnie i roześmiał sięna całygłos. Widziciego, rogaczajednego! Rogi mu już rosną, a sam jeszcze od ziemi nie odrósł! I rzeczywiście wśród brunatnej sierści na wierzchołku czaszki koziołkatorowały sobie drogę dwa twarde, tępe kikutki,powleczone mechatym futeralikiem, mięciutkim jak skórka brzoskwini. Słuchaicie! Słuchajcie! wpadł jak bomba dodomu Jędrek. Naszemu koziołkowi już rogi rosną, jak nie wiem co! Dziewczynki na tę wieśćwybiegły przed sień i dopadły do kozła. Pokaż, jakie masz rogi, ty rogaczu! wołała Józia, a Rózia jużklęczałaprzy nim na śniegu ipalcami badała jego czoło. 35. Masz;, masz różki, rogasiu! zawołała radośnie, Rogaś! Rogaś! podchwyciła Józka. Itak już; zostało na dobre. Nikt inaczej jużnigdy nie powiedział o koziołkujak tylko Rogaś i Rogaś. BIAŁAŁATA Ale jego pierwsze, młodzieńcze parostkiniedługo trwały, już w lutym utraciłtę pierwszą ozdobę koźlej głowy. Natychmiast jednak zaczęły murosnąćnowe rożki w miękkiej pochewce scypułu. Teraz to jeszcze bajki, ale jak ten wasz Rogaś zacznie te swoje noweparostkize scypułu czyścić na wiosnę, to nam w sadzie wszystkie drzewkaobedrze z kory, zobaczycie! A ja go wtedy przepędzęna cztery wiatry! zapewniał gajowy dzieci. Odkąd rogizaczęłyrosnąć koziołkowi, zrobił się jeszcze bardziej wścibskii zaczepny. Wyrządne takie to koźlisko, że wytrzymać niepodobna skarżyła sięgospodyni. Wszystkiepsy z całej wsi, jakiemu się tylko nawinęły,czy to były małe,piskliwe ujadacze, czy dostojne i groźne białe owczarki, atakował z czołemprzy ziemi,tak zapamiętale, że umykały ze skowytem, kładąc po sobie uszyi podkulając ogony. Jedynie z Łobosiem zawarłprzymierze tak ścisłe, że nieraz obiad chłeptaliZ jednej miski,, W kuchni lubił się"szarogęsić" po swojemu, zaglądając do wszystkichwiader,ceberków i plączącsię ludziompod nogami. Nie zawsze na tym dobrze wychodził. Któregoś dniapodsunął się przypadkowo prawym bokiem pod strumieńukropu odcedzanegoprzez gospodynię od ugotowanych tylko co klusek. Szczeknął strasznym głosem, bryknął na środek izby,a potem długo wylizywał, przeginającsię w pałąk, brzydką, czerwoną, oblazłą Z sierści łysinę. Sierść odrosła na miejscu sparzenia, ale już nie kasztanowatopłowa, jakdotąd, lecz zupełnie biała. 36. 'Widzisz, zabijako, wyrządniku jeden, a toś sobie piwa nawarzył! Jużeśteraz znaczny,już masz pieczątkępoKluskach, nie zginiesz nam! Po tej łaciepoznamy cię, bracie! żartował sobie z Rogasia gajowy. Iznowu nadchodziławiosna. Poprad szumiał wezbranymiwodami. Roztoki pędziły ku niemu, burząc się po kamiennych progach. Czarne,lśniącejak smoła, złotoplamiste salamandry wychodziły po deszczu na świat, ptakiw najlepsze słały gniazda, śpiewając na wszystkie tony żarliwy hymn na cześćwiosny, dzięcioły bębniły na alarm, a Radziejowa i Makowica przyodziewałysię nieśmiałą, jaśniuchną buczynową zielenią. I wtedy właśnie stało sięto, co przewidywał gajowy. Pewnegoranka dwie młode jabłonki, w którychwłaśnie wiosenne sokizaczęły krążyć, stały do połowy odarte z kory, aleza to rożki Rogasia, ostrei lśniące jak sztyleciki, wyłoniły się z miękkiego futerału. Mamo, Rogasiowi rogi się wyłusknęły ze scypułu, ale dwie jabłonkiodarłw sadzie! wpadł do domu z alarmującą wieściąJędrek. Ojej, to go teraz tata na cztery wiatry przepędzi! podniosły lamentJóziai Rózia. Trzeba byłojakoś biedziezapobiec,bo z tatą nie ma żartów. Obdartą korę jakoś się poprzykładało na dawne miejsca i obandażowałołykiem może się jeszcze "za świeża" zrośnie a Rogasia z trudem zagnanodo kojca. Widzisz, coś nabroił,Rogasiu, łatkuutrapiony, same ztobą zmartwienia,siedźterazza karę w kojcu! przemawiałado koziego sumienia Rózia. Ale niewiele widocznie ta Rózinaprzemowa skruszyła krnąbrnego kozła,a kojec niewiele dla niego znaczył, bo zanimdziewczynkizdążyły przejśćZ obórki do domu, kozioł już na środku podwórka doskakiwał do białegogąsiora, który, posy kując w śmiertelnym strachu, umykał pociesznie boczkiem,telepiąc się na koślawych łapach. Jakoś się Rogasiowi i tymrazem upiekło. Dwiejabłonki jeszczemożna darować, ale się go teraz strzeżcie. Takieostre rożki to nie żarty! To już niesysak oho! ostrzegał ojciec. Irzeczywiście, z chwilą kiedy rogi koziołkawydobyły się ze scypułu niczymsztylety z pochwy, choć były to dopiero pojedyncze parostki, wszyscy, nawetdomownicy, musielisięmieć nabaczności. Szczególnie zawzięcie atakował kobiety, widocznie drażniłygo ich rozwianewiatrem spódnice. Toteż obejście Klusków zaczętoomijać, jakby go strzegły najzajadlejszebrytany, ito w dodatku pozostającena swobodzie. Trzeba się było pilnować tego "Łatka"Rogasia na każdym kroku, bo jeżelinie gonił dzieci powracających ze szkoły czy też kobiet niosących wodę z rzeki,to potrafił podskoczyć zręczniej od mistrza-bramkarza i nastawiwszy rożki,przedziurawić piłkę w locie. LAJKONIK Alenajwiększąjego pasją było zrywanie z płotów i ze sznurów wszelkichsuszących się szmat, bielizny i odzieży. Zaczepiał tkaninęostrymi rożkami, podrzucał w górę i przydeptując raciczkami szarpał na strzępy. Dziewczynki opłakiwały skrycie niejeden fartuszek i chusteczkę, nie chcącnarażać ulubieńca. 38. Zbliżał się koniec kwietnia. Dzień Lasuw Rytrze miał być obchodzonyuroczyście i pięknie. Na łęgach nad Popradem,na wprost Zamkowej Góry,jużustawiono pod potężnymi topolami i prastarą lipą estradę z; desek, tammiała się odbyć cała uroczystość. Ryterski Świetlicowy Zespół Pieśni i Tańca, w którym MarysiaKluszczankaśpiewała swoimczystym, dźwięcznym głosem, wystąpić miałz miejscowymistarymi piosenkami Podkarpacia. Już próby były w pełnym toku, a Marysia przezcały dzień, jak długi, przykażdej robocie nuciłanieustannie. Tylko parę dnijuż dzieli od uroczystegowystępu, może nawet zsamegoKrakowa i z Warszawyprzyjadą różne "ważne goście". Bo ipewno, ryterskielasy to nie "ogródek ciociFruzi"! Zespół niemoże się powstydzić! Zabrałasię Marysia szmaty prać wRoztoce. Na płaskim, szerokim kamiennym progu przyklękła, kijanką w lnianą koszulę praska do taktu i wyśpiewujeZ zapałem, że aż górska pliszka z żółtym brzuszkiem, dziarski a wścibski przyjaciel strumieni, choć wcale nie bojażliwa, przefrunęła z pobliskiego głazuaż pod most, bo nigdy nie wiadomo, co do głowy strzeli takiej hałaśnicy! A Marysia ciągnie swoją nutkę, wybijając takt kijanką: Hej, pod MakowicąbystryPoprad płynie! Szumne wichry licząlistki na buczynie! Prask! Prask! Prask! chlapie kijanka w koszulę, że aż kropelki wodytryskają. Ej, hej! Maryś! Wiesz, co to takiego? Baba miocie choć nie wieje,. co wymięci na się wdzieje! Namoście stoiKubaPogwizd, największy w całym Rytrze kpiarz i źart^niś,a oczy mu się do Marysi śmieją. Ale Marysia, jakby nie słyszała tej zagadki,pierze bez przerwy, przeginającsię rytmicznie, żetylko słońce migota w jej ciasno splecionych, upiętych z tyługłowy warkoczach, i wyśpiewuje dal ej: Niejedna nie jedna gałązeczka w lesie! Jedna się uniży ^ druga się podniesie! Wierszyczku zielony', dołu pochylony,Od popradzkiej strony bukiem obrosniony! 39. A tymczasem w domu matka, przygotowując wszystko zawczasu do występu Marysi, wyjęła ,ze starej, drewnianej skrzyni prześliczną krakowskąspódnicę, z lekkiego tybetu zielonego w czerwone róże, ale że pachniała wcalenie różami, ale po prostu naftaliną, więc ją rozwiesiła na płocie, żeby wywietrzała trochę z tego zapachu. Rozejrzała się gospodyni przezornie dokoła, bo wiadomo było,jakie niebezpieczeństwozagraża pięknej spódniczce, alekozła nie było nigdzie widać. "Za Róźką,widać, poleciał do przedszkola! " uspokoiła sięgospodynizamykając dla pewności furtkę. Ale ledwo zdążyła na chwilę wejśćdo domu,już nie wiadomo skąd potamtej stronie płotu wyrósł jak spod ziemi Rogaś we własnej koźlej osobie. I oto okazało się niezbicie,że płot i zamknięta furtka przestały być jakąkolwiek zaporą przed Rogasiem. Jeden lekki skokz miejsca i przeszkoda pokonana, już jest tam, gdzie mu się podobało na podwórku. Zielona spódnica wczerwoneróże na płocie to właśnie coś dla niego! Powąchał i kichnął brrr! Jadalnanie była bynajmniej, pomimo tak obiecujących kolorów, ale zabawić się nią będzie można znakomicie! Nie mógł jednak wiedzieć biedny Rogaś, że nie była to zwyczajna spódnica tylko taka do tańca, i to do tego pierwszej tanecznicy w zespole! Ledwoją koziołek tknąłrogami, zamiast upaśćbezwładnie naziemię jakkażda inna szmata i pozwolićsię podeptać koźlimkopytom i poszarpać koźlimrogom toona, jakby tylkona to czekała frrr! do, góry, niczym w hołubczyku, i hooop! skoczyła Rogasiowina głowę, zasłaniając mu oczy, uszyi całą szyję! "Oj! Oj! Ratunku! Co się stałooo? światcały zginął naraz sprzedkoźlich oczu! Bryknął kozioł na ślepo w lewo rozbiłsię o płot! Rzuciłsię w prawo gruchnął sięo studnię. Zaczął głowąpotrząsać, pląsać, podskakiwać,a zielona spódnica nic,siedzi nakoźlej głowie, jak siedziała, czerwonymi różami się śmieje Skaczekozioł, bryka jak oszalały na środku obejścia,nie wie, jak tego wroga^co mu świat jasny zasłonił, się pozbyć. A tu właśnie,trzebatrafu, zdążała na ten czas do Klusków ciotka z Połomii gorset stary,kolorami wyszywany rozmaicie,dla swojej ulubienicy, Marysi,do stroju na występniosła. Mijaciotka właśnie kładkęna Roztoce i cieszy się, jak też to Marysi ładniebędziew tym gorsecie. 40. "Wstążek kolorowych tylko nie żałować, nawiązać, ile się da! A spódnicę,tę zieloną w czerwone róże, przyoblec to ażoczy będzie rwało w tańcu! " Ledwo to poczciwa ciotkazdążyła pomyśleć, a tu: "Co to? ,. Światsię dogóry nogami przewraca! Co to za dziwo? " Spódnica Marysina,właśnieta zielona w czerwone róże, sama, bez gorsetui bezMarysi, na koźlich nogach po podwórzu wywija. "Czary jakie czy lajkonik zkrakowskiego rynku przyleciał do Rytra? " Kto inny może bywziął nogi za pas i drapnął, ale ciotka z Połomi nie takaZnowu strachliwa, a mocna wjęzyku nad podziw. Ej, hej! Olaboga! Spódnica na koźlich nogach! Z domu uciekła, popodwórzu skacze jak wściekła! Ratunku! zakrzyknęła ciotka na całeobejście. Na to wezwanie wybiegła z domu Kluszczyna, dopadła od rzeki Marysiaiwspólnymi siłami zapędziwszy kozła w kąt między obórką a drwalką, nieuszkodzoną spódnicę z roztrzęsionego łba ostrożnie mu zewlekły. 41. Wyrządniku jeden! Ty się dochrapiesz, wszyscy ci to mówią! przygrażała mu gospodyni. Takiego wyrządnika do lasu mietłąprzepędzić i jeszcze po tym białymzadku ożogiem przyłożyć na drogę! wytrząsała pięściaminad Rogasiemciotka z Połomi, choć oczy jej się śmiały z uciechy. Najlepiej to go w kojcu z wieprzkiem zamknąć; jaktrochę posiedzi tosię ustatkuje! doradzała. Ale gospodynitylkomachnęłaręką. Nie ma już na tego podryganta zamknięcia, przez kojec podskoczy,a na dodatek jeszcze mi wieprzka poturbuje! Tylko Marysia nie brała udziału w tym babskim sądzie nad rozpustnym koziołkiem. Byłapochłonięta całkowicie przeglądaniem swojej pięknejspódnicyna występy, czy aby gdzie od Rogasiowych rożków nie ucierpiała. DĘBOWY WIENIEC Dzień Lasu w Rytrze obchodzić mieli wszyscy, ktotylko żyw, od najmłodszych do najstarszych. Sam nadleśniczy zapowiedział,że lasy podkarpackie ucierpiały bardzow czasie wojny i trzeba je ratować, zadrzewiać, co się da, bronić resztek knieii borów, godnych tradycji puszczańskiego kraju. Obchód miał byćwięc nie byle jaki zjadą okoliczne szkoły i sąsiednienadleśnictwa. Trzebawystąpić godnie. Już chłopcy w gorączkowym pośpiechu wykańczają budki dla ptaków,już w pocie czoła zusmarowanymi na zielono nosami malują na deskach hasła,które siębędzie niosło wpochodzie. "Dużo ptaków zdrowe lasy! Dużolasów zdrowe dzieci! " i staropolskie,piękne hasło: "Kto sieje lasy pożyteczny po wszeczasy! " Nauczycielka, Maria Czechówna,uczy chór szkolny starych,sądeckichpiosenek zpięknego zbioru swojegoojca, a wesoła "pani od wuefu", StefaniaLaskowiecka, ćwiczy zespół taneczny w nowym, zabawnym tańcu. 42. "Panny Dębianeczki" w zielonych spódniczkach i wiankach żołędziowych,rozskakane jak koniki polne, śpiewają: W dziupli, w dziupli na porębie tam mieszkają w starym dębie ' Dębianki! Dębianeczek pełno wszędzie^ Łapu-capu! Hej^ żołędzie na wianki! Gajowemu Klusce przypadła do wykonania ważnaczynność. Już o świciewyruszył w swojego siwka do szkółek leśnych w dolinie Dużej Roztoki i przedpołudniemwrócił z wozem wyładowanym po brzegi. W drewnianych skrzynkach tkwiłyjak murawka sadzonki drzew leśnych,utkanegęściutko i przykryte wilgotnymzielskiem. Tył wozu zajmowały sztychary, przywiezionez leśnictwa w Roztoce. Byłyto wydłużone,ciężkie łopaty z lanego żelaza do sadzenia lasu. Ja to będę tym śtycharemziuuu dołki kopał! chwalił się Jędrek. A my będziemy drzewka sadzić iprzydeptywać ziemię! Przydeptywać! Nie warto było z tym ładunkiem jechać do nadleśnictwa, bo matka jużwzywała na obiad. Pośpiech naglił, bo po obiedzie jeszczemoc roboty czekało. Kiedy dojadali zupę,Jędrka jakbycoś tknęło. Wstał, wyjrzał przed sień i podniósł wrzask na całą wieś: A kysz! Akyyysz! To nie ktoinny, tylko Rogaś, przekonany, że wyłącznie dlaniego przywieziono te leśne smakołyki wskoczył na wóz i był na najlepszej drodzedo połknięcia całego tego przyszłego lasu. A na równiutkich jak stół łęgach Popradu, porosłych gęstym kobiercemzielonej murawy,ulubionychprzez dzieci i białe ryterskie gąski,u stóp odwiecznych cienistych topoli ćwiczyło swój program przedszkole. Dzieci trzymającsię za ręce podskakiwały leciutko jak świerszczyki, piskającswoją piosenkę: Zielony walczyk tra. -la.-laltańczą go dzieci z Podhala! Tańczą go w Rytrze, Piwnicznej^zielony walczyk prześliczny! 43. Wśród rozbawionej i przejętej gromadki dzieci plątał się koziołek, któryprzybiegł tu za Józia i Rózią, a nie mając tu wiele do roboty, pętał się wszystkim pod nogami, przeganiany z miejsca na miejsce. Zaciekawił się wreszcie bibułkowymi strojami rozłożonymina wzniesieniuZ desek, Nikt tego nie zauważył,dzieci ani ich wychowawczyni o niczym nie wiedziały poza swoim "zielonymwalczykiem" ipląsały dalej wyśpiewując: Zielony walczyk niesie nas,Popradnam śpiewa^ szumi las! Rośnij nam^ lesie/ na halach,zielonywalczyk tra-la-la! Rogaś tymczasem obwąchał dokładnie jakąś piękną bibułkową koronęZ dębowychliścii żołędzi, a przekonawszy się, że i ona nie jest jadalna, miałjużdość widocznietych naśladownictw, botryknął ją zawzięcie głową, jakbychciał powiedzieć: "A masz, wstręciuchu! " Jak już było jednak powiedziane, prześladował kozła tego dnia wyraźnypech, bo oto stała sięrzecz zupełnie przez niego nie oczekiwana jego ostrerożki wczepiły sięmiędzy druciki wianka i przerażony Rogaś został omotanyZewszystkich stron szeleszczącymi wstęgami we wszelakich możliwych kolorach. Przerażony potrząsnął głową, wstęgi też się zatrzęsły i zaszeleściły jeszczemocniej. Bryknął, podskoczył i one podskoczyły z szumem. Więc puścił się, oszalały ze strachu, cosił w nogach,i dalejże harcowaćpo błoniu, żeby uciec, żeby się uwolnić od tego niepojętego prześladowcy. Ale wysiłkijego były daremne. Imszybciej pędził, tym mocniej furkotaładługim ogonemw postaci wstąg ozdoba jegogłowy, nadziana na rogi. Robotnicy, piłującypieńki na niedalekim placu drzewnym,zaniechali nachwilę roboty i stanęli zaskoczeni. Widok był,trzeba przyznać, niezwykły. Ten młody leśnykozioł, harcującypo zielonym łęgu, nad rzeką, w dębowym wieńcu narogach, wyglądał jakżywy symbol Dnia Lasu. Takiego ci jutro pokazać! ' Powinien pochód otwierać! żartowali tracze. Koziołek wwianku! Koziołekw wianku' klaskały z radości maluchy. 44. Tylko właścicielka wianka, Jadzia, i jej mała siostra, Bogunia, goniły Rogasia popłakując: Oddaj koronę! Oddajdębową koronę! Na nic się jednak nie zdało zabieganie mu drogi i żadne zasadzki, dopókijakaś gałąź, pod którą przebiegał, nie zdarła mu z rogów żałosnych strzępówdębowego wieńca. KULiG Po "każdej grubszej psociezapowiadanoRogasiowisurowo, że jeśli jeszcze razcoś podobnegosię zdarzy, wróci do lasu. Alezawsze jakoś serca potem miękły i darowywano mu przewinienie. Bocóż tobyła za radość na przykład,kiedy dla ryterskich dzieci szkolnych urządzano kulig, a Rogaś go uświetniał swoim udziałem! Zdarzyło się to zaraz następnej zimy. W słoneczny,śnieżny ranek, kiedy to lekkimrozik kazał złotym iskierkomtańczyć w powietrzu,a obwalone śniegiem gałęzie jodeł jak napuchnięte łapy 45. leśnego potwora zwisały bezwładnie z drzew, po całej wsi gruchnęła radosnawieść: Dziecijadą kuligiem! I oto już przodem pędząduże sanie z janczarami, zaprzężone w parę koni,w saniach siedzą nauczycielki z kolorowymi proporczykami na wysokichtykach, a za saniami, na długich linach narciarze i saneczkarze, kto siętylko gdzie zdołał uczepić! Tętnią metalicznie janczary, parskają konie, pędzikolorowy wąż roziskrzoną i równiutkąjak stół dolinąPopradu, tąsamą, którąsześćset lat temu zagonytatarskie parłyna podbój Polski. Furkające w pędzie nad saniami proporczyki potrącają pochylone nadedrogą konary, a białe, nawisie łapska gałęzi strzepują całe tumany śniegowego pyłu dzieciom za kołnierze. Śmiech i pokrzyki niosą się wysoko, aż po szczyt Zamkowej Góry, po sameruiny odwiecznego zamku, który odczasów najazdów tatarskich takiegoZgiełku chyba nie słyszał. Hej, kuligiem! Kuligiem! A trzymaj się w biegu! Zgubiliśmy Jadwigę,bo ugrzęzła w śniegu! Heeej! Kulig! Kulig! Kulig! Pokrzykująradośnie dzieci ile tchu w piersiach. -Za dziećmi pędzą,puściwszy uszy, języki i ogonyna wiatr,ich psy, różnewsiowe kundelki: Reksie,Łobosie i Kruczki, a między nimi, najważniejszyze wszystkich, we własnej koźlej osobie on Rogaś! Pędgo upaja. Już nie pilnuje się saneczek Józi i Rózi ani nartJędrka. Jużwyprzedził psy, sanki i nawet konie. Już on, widłak-dwulatek,jak przywódca sadzi naprzód, prowadzi cały kulig. Jegomłodzieńcze, rozwidlone zaledwie rogi wieńczą mu dumnie głowę,migają w słońcu; zda się, że lśniącymiraciczkami wcale nie tyka ziemi,Że płynie powietrzem, taką rozwija szybkość swoich polotnych, chłonącychprzestrzeń nóg. Dziecięce twarzerozkwitają rumieńcami jakmaki, oczy płoną. A uważaj na zakręty,bo zostawisz w śniegu pięty! piskajądyszkancikiem dziewczęta. 46. A zbyrkajcie, janczary^bo nas gonią Tatary! Kulig! Kulig! Kulig! pokrzykują dziarsko chłopcy. Przed chaty, mijane w pędzie, wybiegają ludzie. Ej, rety, przypatrzta się tylko, jak też to ryterskie dzieci kuligiem jadą Kozioł! Kozioł naprzedzie cały kulig wiedzie! No i jakże było niewybaczyć Rogasiowi jego zbytków i psot za taką pięknąchwilę radości i chwały, a prócz tego któż inny potrafił tak dobroduszniespać niekiedy z kotem na przypiecku, z Łobosiem spożywać obiad z jednejmiski i babci podrzucać nosem rękę, żeby go drapała za uchem. Uchodziły mu więc bezkarniejego sprawki, ale do czasu. Już dwie pary jego rożków zdobiły ścianęnad łóżkiem Jędrka, już po raztrzeci wyłuskałymusię ze scypułu zgrabne rogi o trzech rozgałęzieniach,wyrastające z pięknej jakklejnot, uperlonej róży. Rogaś rozpoczął czwarty rok życia, był już tęgim i rozrośniętymkozłem,kiedy pozwolił sobie na wybryk, który zadecydował o jego dalszym losie. PRZEBRANAMIARA Vviosna nawiedziła na dobre dolinę Popradu. Pewnegomajowego rana kukułka po raz pierwszy zakukała w brzozowymgaju. W bukowym lesie odezwał sięmelodyjny flecikwilgi, korony starychjaworów nad rzeką wypełniły się ptasim świergotem, a wezbrana Roztokaze swoją srebrną piosenką spieszyła ku Dunajcowi. Pomimo tego radosnego pochodu wiosny zajęcia domowe ludzimusiały iść swoją zwykłą koleją. Krzątająca się, jak co dnia, przy gospodarstwie babka Kluszczyna, chcącsobie oszczędzić trudu wyciągania ciężkiego wiadra ze studni, nasypała ziemniaków do wiklinowego koszyka i poszła je przepłukać w rzece. W tej chwili Rogaś,swoim zwyczajem, jakby wyrósł spodziemi i spokojnie, układnie, niczym domowy piesek, podreptał w ślad za swoją opiekunką. Nic nie zdradzało w zachowaniu kozła jakiegokolwiek podniecenia. Alektóż odgadnie, co się dzieje w taki wiosenny dzień pod najeżoną rogamiczaszkąkozła. Jak siętam plącząi wiążąpojęcia. Możemigająca przed nosem babcina spódnica wydałamu sięnagle groźnymrywalem kozłem, którego trzeba za wszelką cenę pokonać? Od tego przecież głowę miał uzbrojoną w ostre jak sztylety rożki. Cosobiewyobraziłw tej chwili Rogaś nikt się nigdy nie dowie, alefaktem jest, że z, chwilą kiedy stara Kluszczyna przyklękła na szerokim głaziei nachyliła się nad nurtem strumienia z koszykiem kozioł nagle najniespodziewaniej pochylił czoło, bojowo zamachał głową, tupnął raciczkami, że aż skrytrysnęły z kamieni i ruszył do ataku na domniemanego wroga. Luuudzie, ratujcie! Na poomoooc! rozległ się rozpaczliwykrzyk powalonejjednym ciosem koźlichrogów kobiety. Wybiegli ludzie z domów, od mostu rzuciły się na pomoc bawiące siętam dzieci. A huuzia! Ahuuuzia! Wyrządniku! Odegnano kijamirozjuszonegokozła,który w bojowymzapamiętaniuszarpał rogami odzież swojej ofiary. Babka Kluszczyna leżała na głazie w poszarpanym żałośnie i zamoczonymwodą strumienia przyodziewku. Po rozigranych falach bujała wesołojej kobiałka, a na płytkim dnie rzeczkiwidać byłowyraźnie zatopioneziemniaki. 49. Tego dnia powiedział gajowy do kozła: Przebrałeś miarę, dzikusie, już teraz twoje miejsce tam, skąd przyszedłeś w lesie, a nie między ludźmi! Tam będziesz mógłdo woli zeswoimirogami harcować, póki ci ichnie przytrą! Wobec tego, co zaszło, nikt nie śmiał się sprzeciwiać. Wszyscy czulidoskonale, żejuż inaczej być nie może, żekozioł tymniewczesnym wybrykiemsam na siebie wydał wyrok. Nawet dziewczęta przycichły, oczekującze ściśniętym sercem dalszego losuniebezpiecznego wychowanka. Łatwojednak powiedzieć: "miejsce twoje wlesie", alew jaki sposób dużego, silnego kozła zmusić, żeby tam pozostał? Łamano sobie głowę nad sposobem pozbycia się groźnego wychowanka. Rada wradę wszyscy gajowi i leśniczowiez Rytra, obu Roztok, Rzyczanowa,Przysietnicy iSuchej Strugipostanowili jednogłośnie^ że Rogasiatrzeba wywieźć wozem w głąb lasu i tam pozostawić. A żeby niewidział drogi inie rozeznał, którędy wracać, trzeba go wpakować do worka! orzekła Kluszczyna, kiedy się dowiedziała, żewyrok naRogasiazapadł! Ale gajowy Kluska byłinnegozdania. Oho, mojaś ty, nie taka to łatwa sprawa, toindora można wpakowaćdo wora ibędzie siedział jak trusia, ale nie kozioł! Miotałby się tak, że nogiby sobie połamał, a worek rozniósł i poszarpałrogami wstrzępy. Nie znaciewyjeszcze,widać, tego koziego rodu! Znajdziemy na niego inny sposób! I zabrał się, nie zwlekając, do kleceniaze starej paki klatki na odstawieniekozła do lasu. Apotem, kiedygotowa klatka stanęła pośrodku podwórka, to się okazało,że ani mowy nawet nie ma, żeby do niej Rogasia po dobrej woli zaprosić. No i zaczęło się widowiskonad widowiskami, kiedy to jeden zadzierzystykoziołek dziesięciu chłopa wodził za nos po całym obejściu. Tuuskoczy, tu tryknie, tu sięwymknie, tu kopnie,tu rogów nadstawi. Samego nadleśniczego isekretarza nadleśnictwa, dzięki którym mleko piłi owies chrupał tyle czasu, nie oszczędził,jednego poczęstował racicą, drugiemuo maływłos zębów niewybił rogiem. Przez pół godziny się z nimi kramarzył, po wszystkichkątach wodził,zanim go zdołali wreszcie do nastawionej klatki wepchnąć. Uff,nareszcie! odetchnęli wszyscy z głęboką ulgą, kiedydrzwiklatki zamknęły się za niesfornym kozłem. 50. A nawieźcie go Małą Roztoką het, aż pod samą Radziejową! pouczałgajowego sekretarz nadleśnictwa, Laskowiecki. No, no, już ja go wywiozę tak, że prędzej wilka połknie huncwot, niżdrogę do domu znajdzie! Przód klatki, sklecony ze szczebelków, przykrytostarannie workiem, comiałoutrudniać Rogasiowi orientację w terenie. Siwykoń, Kuba, zaprzężonydo półkoszków, ruszył sprzed ganku gajówki. Rogaś, nie przyzwyczajony dozamknięcia w ciasnej przestrzeni, miotał się po klatcejak szalony. Kiedy wóz podskoczył parę razy na kamieniach, worek obsunął się jednymkońcemi można było widzieć biednego,przerażonego więźnia. Józiai Rózia dyrdałytuż za półkoszkami, pochlipująci trąc zadarte nosy,a kosmyki płowychwłosów właziły im do oczu. Tak ci go zamkli jak tygrysa w klatce! labiedziła Rózia. Rogaś, a nie zapomnij nas, Rogaś! wołały piskliwie jedna przezdrugą. 51. , Nie zapomni, nie! Będzie listy pisał racicą na brzozowej korze przygadywał sekretarz LaskowieckL Pożegnaniom nie było końca. Wreszcie ojciec huknął na dziewczynki,żebywracały do domu. NAWROTY Ale całyten trudi wysiłek był daremny, bo kiedy Marysia przed wieczoremprzestąpiła próg idąc po wodę do studni, wiadro ze szczękiem upadło jej naziemię. Bójcie siębidy! Ten nicpoń już tutaj! zakrzyknęła na cały dom. Kto tylko żywwybiegł przed izbę, a Rogaś najspokojniej skończył wylizywać miskę przed budą Łobosia istukając raciczkami po kamieniach, truchcikiem pobiegł do domu, jakby go nigdy ani na chwilę nie opuszczał. A to siędopiero tata zadziwi, jakwróci klasnęły w ręce Józia iRózia,nie umiejąc ukryć radości, która je rozsadzała. Tata zadziwił się rzeczywiścieniemało, jak i wszyscy, że wywiezionyo dziesięć kilometrów koziołprzed nimjeszcze zdążył wrócić do domu. Worek, mającymu utrudnić "pomiarkowanie", nic nie znaczył. MiałRogaś widocznie jakieś swoje własne,wrodzone, obce człowiekowi właściwości orientowania się w terenie. Takiś to ty szczwany? Poczekaj! Na drugi raz nie wrócisz! zapowiedział gajowy. Tym razem już tylko sam ojciec, przy pomocy Jędrkai Marysi, uporał sięZ kozłem i cicho, bez rozgłosu wywiózł gow sobietylko znane ostępy lasu. Daleka tomusiała być droga i długie kołowanie, bo wrócił, kiedy już wieczerzali w domu,a kozła jakośnie byłowidać. Wiesz, Róźka, pewnogo wilkizjadły! kiwała żałośnie głową Józia,a Rózia mocno pociągała nosem. Tylko tejego rożki i raciczki po lesie się walają! No, cóż było począć, kiej babcię pobódł iobleczenie poszarpał! Jeszczebabcię do dzisiaj noga boli. A trzeciego dnia nad ranem, kiedy gajowyKluska wyszedł z domu do oBrządku, pod lipami przy studni stał Rogaś. 52. Gajowy krzyknął ostro: A tuśmi, huncwocie! Nachylił się, chwycił grudkę ziemi i rzucił w kozła. Rogaś poderwał się i uskoczył na samszczyt niewysokiej górki, do którejzbocza tulił się dom. Tam stanął i chwilę patrzył: z góry, jakbysprawdzając,co się dzieje w obejściu, a potemzawrócił i nie spiesząc się, truchcikiem, zniknął w porannychoparach przesłaniających las. Takbyło przez kilkadni. Nawiedzał gajówkę wczesnym rankiem albow przedwieczornąporę. Jędrek twierdził,że nocą przychodzi do Łobosia,bo "cosik się włóczyło po obejściu, a Łoboś nieszczekał". Zjawiałsię nieoczekiwanie, o niewiadomej porze to tu, to tam. Najczęściejstawał na górce,jakby stamtąd nadzorował,co się w obejściudzieje, jakbysię nie mógł oderwać od życia w pobliżu człowieka. Dziewczynki wybiegałyku niemu potajemnie z chlebem. Stał bliskii wyraźny natle nieba, ale już się do nich nie zbliżał. A kiedywspinały sięku niemu z wołaniem: "Rogaś! Rogaś! Nie bój się, tomy4 cofał się i niknął tak niespodziewanie, jak się pojawił, po prostujakby się rozpłynął w powietrzu. I można bysądzić, że go tu wcale nie było, gdyby niepozostawione na wilgotnej ziemi ślady raciczek. Popewnymczasie jednakprzestał siępojawiać, choć dzieci ciągle wyglądały go z bijącymsercem. Nieodrodny synlasu widocznie powoli przyjmował jego obywatelstwo i odnajdywał w tamtym społeczeństwie swoje właściwe miejsce. Nie dziwota, "gdzie się ktoulągnietam ciągnie". kiwała głowąze zrozumieniem tych spraw babcia. BŁĘDNE ŚCIEŻKI I znowu buczyna na zboczach przyodziała się złotem i szkarłatem,znowuborowikiwytknęły spod ziemi rdzawe czapy i rozpleniły się po lasach, jakbyna przekór wszystkiemu, co zaczęło przycichać i zamierać przed zimą. Pamiętasz, Róźka,jakeśmy to wtedy z Rogasiem na grzyby chodzili? No! Jeszcze mu wtedy pierwsze rogi nie urosły! Teraz on już duży, jeżeli gdzie żyje! pogwarzają dziewczynki wędrując na grzyby. Wybrali się całą rodzinąmatka, Jędrek, Marysia, Józia, Rózia. Trzebagrzybów na zimę nazbierać, a zima już zapasem. Idą doliną Małej Roztoki. Woda w strumieniu burzy się i sączy po omszałych głazach, to znowu opada z szumem małymi wodospadzikami z kamiennych progów. Po grzyby trzeba się piąć pod górę. Tam wyżej, ku szczytowi,rozpościerasięich kraina. Już Jędrek znalazł dwa borowiki, jędrne jak piłeczki z gutaperki, już matkaprzydybała pękatego kapelusiarza, o Marysiszkoda nawetmówić, ta zawszema pełnykoszyk, tylkoJózi i Rózijakoś się nieszczęści. Mają wspólny koszyk, więc się muszą trzymaćrazem. Zaglądają skrzętnieza każdy pień iwykrot, pod każdąpaproć, przeszukują każdy krzaczek. Jest! Jest pierwszy! Tkwił we mchu, a zdrowiutki! Ojej! A tam zarazdrugi. Wiesz, one zawsze rodzinami rosną! Dawaj,Józka, kozika, obskrobiemy mu korzeń! 54. Taki zdrowy, że aż chrzęści! Nawet go ślimaknienapoczął! A zasyp dołek ziemią! Opuściłysię z górki, wstępują na zielone zbocze. Tutaj dopiero grzyby! Znalazł się trzeci i dziesiąty, a przy jedenastym Józia się obejrzała. Ojej, a gdzie to mama z Marysią? Hop! Hop! Mamoo! Ale tylko jakiśptaszekleśny furknął z gałązki przerażony i cisza. Marysiuu! Jęęędrek! Nic, głucho. Nawetecho nie odpowiada. Trańły w miejsce lasu zupełnie obce, nie związane z żadnymwspomnieniem. Zawołajmy razemraaaz. dwaaa. trzyyy. maaaamooo! Tylko wiatr w gałęziach westchnął i zwiał bukowy listek. Nic się nie bój. Róźka, trochęśmy drogęzmyliły, aledo nocy jeszczedaleko. A jak do nocy drogi nie znajdziemy? Sama wiesz, jakie tu puszcze! -^5. Owa, to przenocujemy w lesie! A wilki? Ty nie Czerwony Kapturek, to cię wilk nie zje! Śmiej się, śmiej, a na Makowicy żadnego psa nie można utrzymać, bogo zaraz wilki zagryzą! Ale ty niejesteś pies,a do nocytrzy razy zdążymy do domu wrócić! Ta Józia zawsze miną nadrabia, nic dla niej nigdyniestraszne. Podjadłytrochęjeżyni poszły dalejprzed siebie, choć im było trochę markotno, ależadnemu grzybowi po drodze nie darowały, toteż miały do dźwigania cały kosz. Pukały na nie z bukowych konarów i śmigały wśród listowia zwinne, czarnejak diabliki wiewiórki, dzięcioł gdzieśnastukiwałwytrwale, przy jakimś wykrocie smyrgnął im prawie spod nóg duży, leśny zając, poza tym nic nie mąciło leśnej ciszy. W pewnej chwili, kiedy właśnie mijały leśny strumyczek, wgęstwiniemignęło płowymi grzbietami stadko sarn. "O, żebytak był międzynimi nasz Rogaś, on nie dałby namzginąć w lesie! przemknęła niedorzeczna myśl w udręczonej głowie Rózi. AleRogasia już na pewno wilkidotej pory zjadły! " Szły i szły, bonajgorzejbyło usiąśći zastanawiać się. Przedzierały się przezgąszcze, nie bacząc na to, że jeżynowekolce szarpały im sukienki i drapałydokrwi nogi, skakały przez strumienie,spierały się o kierunek, zawracały,kołowały i brnęły w coraz większyostęp. Słuchaj, Józka, a jak naprawdęnie wyjdziemy do wieczora, to co? Wielka rzecz, jużci mówiłam: będziemy nocować w lesie. A wilki mało tu baranów zjadły? Tym razem Józia już nie żartuje, ale odpowiadapewnie: Tosię wdrapiemy nadrzewo! Masz zmartwienie! A rysie? Nie pamiętasz, kto zabił Rogasiową matkę? Józce po raz pierwszy mrowie przemknęło po grzbiecie rzeczywiścierysie. Zapomniała o nich. Zupełnie jejto z głowy wyleciało. A przecież Radziejowa to ich ojczyzna! Tatuś tak się tymi rysiami zRadziejowej pyszni, a one nas teraz. u-u-u-u! Cichaj, nie bucz, mazgaju! Z rysiem też się poradzi! Jak poradzisz, kiedy po drzewach śmiga jak wiewiórka? To wlezę we wodę! Nie pamiętasz, co mówiłujo Pogwizd, jak młody 56. jeleń pokrwawiony stał w potoku, a ryś na niego czatował na brzegu, we wodęnie poszedł! Naszkot też do wody niepójdzie! chlipnęła Rózia, No, widzisz, to czegosię martwisz? Ryś to przecież też taki trochęwiększy kotfNic się nie bój! Ale! Od Łobosia większy,nie od kotaf I kto tam we wodzie tyli czaswytrzyma? załkała Rózia. To siądźi becz, że cięwilk alboryś zeżre! Niezbierały już teraz grzybów, szłyuparcie przed siebie, byle trafić najakiś trakt czy dukt leśny, który by je wyprowadził z tej gmatwaniny błędnych ścieżek, przedeptanych przez niewiadomych mieszkańców lasu, z całego tego leśnego bezdroża. Szersza droga zawsze dokądś doprowadzi, ścieżka kołuje tylko i tumanialbo kończy się nagle,nie dowiódłszy donikąd. OCALENiE ZLmrok wlesie gęstniał szybko, już nad głowami dziewczynek zaczęły polatywać bezszelestne cienie nietoperzy. Już zprzepaścistych bukowych dziupliwygrzebywały się jak leśne zjawy puchate, krągłookiesowy i przysiadającna konarach drzew, poglądały ciekawie za plątającymi się po lesie o tak niezwykłej porze małymi, ludzkimi istotami. Dziewczynki od czasudo czasu przystawały nasłuchując,samenie wiedziałyczego, jakiego zbawczego głosu oczekiwały tu, w nieprzebytej gęstwinie lasu. A kiedy takprzystanęływ jakiejś chwili, nasłuchując i nie słysząc nic pozaniespokojnym biciem własnych serc w pobliżu zatrzeszczała raz i drugigałązka, jakby nadepnięta w chodzie lekką stopą. Serca wnich zamarły. Pewno ryś się skrada! Rózia ukryłarozognioną twarz w dłoniach,a Józia powoli odwróciła głowę, ale zastygłaz wrażenia i tylko pobladłymiustami wyszeptałajedno słowo: Rogaś! Stałprzed nimi we własnej osobie, smukły a krzepki i rozrośnięty, z piersią 57. podaną naprzód, z rozkrzewionym trójgałęźnie porożem, rdzawy i lśniącyjak pień młodej sosny. Nie poznać by go już tak łatwo,gdyby nie biała plama na prawymboku,tak się zmienił, zmężniał, okrzepł, rozrósł w sobie i wypiękniał przez to leśneŻycie. Stał w gęstwiniemłodych buczków, niedalej od dziewczynek jak o dziesięćkroków. Głowę uniósł do góry, rozdął czarne, wilgotne chrapy i wietrzył. wietrzyłjakiś dawny,przyjazny zapach swojegodzieciństwa. Coś widać majaczyło w jego pamięci, co go pociągało nieprzeparcie do tychdrobnych, ludzkich stworzeń, zabłąkanych w jegodziedzinie. Anina chwilę nie spuszczałz nich swoich czarnych, wymownych, lśniącychjak agaty oczu. Rogaś! Rogaś powtórzyła głośniejJóziai nieśmiało wyciągnęła kuniemu ręce, a Rózia odwróciła w jego stronę spłakana oczy. Koziołdrgnął, tupnął z lekka przednimi raciczkami i cofnął sięo jeden krok. Rogaś! Nie bój się! Niezostawiaj nas! Rogaś, pokażnam drogędo domu! Kozioł postąpił krok naprzód, węsząc inie spuszczając oczuz przybyłych. ,Dziewczynki bały się poruszyć, żebygo nie spłoszyć! Wydawał im się w tej chwili jedyną deską ratunku. Dopókion jestprzynich, nicim nie grozi. Józia i Rózia nie umiałyby powiedzieć, jak długo tak stali naprzeciwkosiebie. W pewnej chwili kozioł odchylił głowę,schrupał od niechcenia jakiś listekZ krzewu, odwrócił się powoli i ruszył przed siebie, łyskając białym talerzem na zadzie. Dziewczynki bezwahaniaposzły jego śladem, choćdroga jego wiodław zupełnie innym kierunku, niż obrały dotychczas, jakby to byłjedyny,niezawodny przewodnik. On nas wyprowadzi! Zobaczysz! Zobaczysz, Józka! szeptała gorączkowo Rózia. Kozioł biegł truchtemjakimś jakbydobrze sobie znanym, wąskim leśnym przesmykiem. Nie spieszył się wcale, czasami przystawał, oglądał się nadziewczynki, wtedy i one się zatrzymywaływ obawie, żego spłoszą. On nas dokądś wiedzie, wiesz. Róźka? Pewno do domu! szeptała gorączkowo Rózia. 58. Żeby nam tylko nie uciekł! I znowu pędziłyza białym lustrem kozła, jakby za zbawczą latarnią w ciemności, szarpiąc sukienki i włosy o gałęzie, gubiąc grzyby z koszyka. To, co dla kozła było zaledwie powolnym, grzecznym truchcikiem, dlanichbyło cwałowaniemdo utratytchu. W pewnej chwili kozioł znikł im z oczu, jakby się zapadł pod ziemię. Rogaś! krzyknęła rozpaczliwie Rózia. Rogaś! Ale Józka szarpnęła ją za rękę. Cichaj! Słyszyszszum? Rozumiesz ? Rzeka Podbiegły jeszcze parękroków. Tu ziemia urwiskiem opadała w dół kuwijącej się w dole Roztoce. Były więcprawie takjak we własnymdomu. Toćto ich domowa rzekapłynie tuz za płotem ich obejścia. Jak matka za rękę, zaprowadzije ta kochana struga do samego domu. Patrz, patrz, nasz Rogaś tam pomyka w dole! O, widzisz, miga mugrzbiet między krzakami! Będzie pewno pił u tego wodospadu. Ale niebyło czasunaśledzenie Rogasia. Nie zważając już na nic, opuściłysię stromym zboczem w dół i po kamieniach przeprawiły się na drugą stronęwartkiego potoku. Po Rogasiu nie byłojuż nigdzie ani śladu, zniknął takniespodziewanie, jak się pojawił na leśnym bezdrożu, ale za toczekała jużna ich utrudzone nogi dobrze znana droga Małej Roztoki Ryterskiej. Były ocalone. Nocspędzą pod własnym dachem, a nie na gałęzi, w obawieprzed wilkiem,ani po kolana w wodzie, zestrachu przed rysiem, co już widziałyoczami rozgorączkowanej przerażeniem wyobraźni. TATA SIĘ PRZEKONA Teraz dopiero dziewczynki poczuły, jakbardzo są zmęczone. Drogaranotakałatwa i lekka, teraz się wydałauciążliwa ponad siły. O beskidzki lesie nieschodzony, potrafisz ty odebrać wszystkie siły temu,ktocię niezna! Kiedy Józkai Rózia dowlokły sięwreszcie przed zachodem słońca do początkuwsi, ludzie wybiegali z domów,bo wieść o ichzaginięciu już się rozniosła pocałym Rytrze, a nadleśnictwo zarządziło już wyprawę w poszukiwaniu zaginionych. Matkai babka, nie mogąc wysiedzieć z niepokoju w domu,stały przystudnipod lipami, w otoczeniu sąsiadek, zktórych każda na swojąrękęi poswojemustarała siędodać otuchy strapionym. Nie pamiętacie to, jakwilki we wojnę, pod Radziejową, osaczyły dzieci,copasły krowy, i to w samym środku lata? pytlowała chuda Szyszkowa. Pochowały się dzieciska pod krowy, a co wilk do krowiego ogona, to krówskodo niego zrogami i ziuuu! A te dzieciaczyny, moiściewy, ledwo ze strach1! zipią, ale im nic nie było, bobydlę rogate zawsze się przed wilkiemwybroni,byle mu tylko odzadka nie zaleciał! A dajcieżspokój z wilkami! zgromiła ją któraś sąsiadka matcei tak z tarapatówgłowa usycha! Trzeba ponieiść! Trzebaszukać, hukać, póki jeszcze przed nocą! poderwała sięKluszczyna. Tu nie ma żartów! Niezostawię dzieci naprzepadło! Co one mi narobiły, te postrzelone kozy! Coone mi narobiły! 60. W tej właśnie chwili Józia i Rózia ukazały się na drodze, a wygląd ich byłtak żałosny, że matce wszystkie gorzkie wymówki o niepilnowaniu się gromadyw lesie zamarły na ustach, a Jędrek pisnął zza płota: Czupiradło zdrzewa spadło, po lesie błądziło,grzyby pogubiło! Rzeczywiście, dziewczynki wyczesane przez gałęzie w gąszczach, z włosamipomierzwionymi, pełnymiigliwia i porostówdrzewnych,w poszarpanychsukienkach, zokrwawionymi, pełnymi drapańców nogami, ztwarzami i palcami umorusanymi jeżynowym sokiem, z koszem, na którego dnie obijało sięzaledwie parę grzybków, wyglądały bardziej na jakieś małe, leśne włóczęgi niżna dziewczynki, które dziś rankiem, w całych sukienkach i z kokardkami w warkoczach, poszły do lasu na grzyby. Gdzieżeście się zapodziały? zawołała, biegnąc ku nim, matka. My nic, myśmy tylko trochęodeszły i już nie mogłyśmy drogi znaleźć! Mamo, Rogaś nas uratował! Drogęnam pokazał! Żeby nieRogaś, toby nas wilki albo rysie zjadły w nocy! Opowiadaniom i gadkom nie byłokońca. Aż po Baretcei Piwnicznąrozeszła się niezwykła wieść, jak to dziki kozioł, co go dzieci cumelkiem wykarmiły, zabłąkane w lesie dziewczynki na drogędo domu wywiódł. A juści, a juści! Kozioł wziął je za rączkę i wyprowadził z lasu! podśmiewał sięz tego bajania gajowy Kluska. W Starym Sączu na rynkuobębnić o tymkoźle! Apo prawdzie, to było tak: szło sobie koźlisko, podwieczór, do wodopoju w Roztoce, a one się do niego przypętały, to im ta poniewoli drogępokazał. Zresztą, możesiętam to wszystkosmarkulom ze strachuprzytroiło! Alee, "przytroiło się"! trzęsły się córki z oburzenia na takie niedowiarstwo, nie wiedząc, jakojca przekonać. Same wierzyłymocno,żeRogaś ,,nawywdzięczenie" przyszedłje wyratowaćZniedoli. Nie ulegało już teraz żadnej wątpliwości, że Rogaś żyje, że krąży po tutejszych lasach, ito byłonajważniejsze, najbardziej radosne zewszystkiego. Tato, a czy tata. Czy nadleśnictwo będzie na zimę dokarmiało sarnywtych takich Jasłach? pytała od niechcenia Józka, żeto niby wcale nieo Rogasia jej chodzi, tylko tak sobie. Nie, tylkosame jelenie i zające odpowiadał gajowy poważnie, zerkającńluternie spod oka nacórkę. Eeee, z tatą to tyż! oburzała się Józia. 61. A o cóż ci chodzi? Tata dobrze wie o co, o Rogasia, żeby głodu nie miał! Fiu,ńu! Szukaj wiatru wpolu! Twój Rogaś może terazbuja z tamtejstrony Popradu, po czechosłowackiej stronie, jeżeli go gdzie wilki po drodzenie połknęły. Ani go tu widu,ani słychu! A właśnieże "widu i słychu"! Tata jeszcze obaczy! Tatasię jeszczeprzekona, co on potrafi en nasz Rogaś, i że wcale stąd nie poszedł, to jestnieprawda! zapewniała gorąco Józka. Irzeczywiście. Zaraz następnej jesieni wydarzyło się coś,co nawet niedowiarka, gajowego Kluskę, przekonało, że przygoda córek nie była przywidzeniem, że mogła się zdarzyć naprawdę. DEFILADA Pwnego późnegopopołudnia doliną Małej Roztoki Ryterskiej ciągnął długisznur wozów. Zmierzchało się już i choć słońce jeszcze nie zaszło, liliowecienie zaczęły zalegać strome, lesiste zbocza doliny,kłaśćsię na koryciepotoku i wyściełać wijącą się, wąską wstęgę drogi. Wozy posuwały się powoli, jakby leniwo. Kołaprzednie od tylnych dzieliła ogromna przestrzeń długiego w nieskończoność, srebrzystego,bukowegopnia. Na plac drzewny, przed stacją kolei w Rytrze, jechały z dalekiej i wysokiejleśnej poręby buki jedno z, niewielu bogactw Beskidu Sądeckiego. Tam na placu drzewnym pnie zostaną posegregowane niektóre będąokorowane, inne, cieńsze^pocięte na mniejsze klocki, a potem wszystkie razem,Załadowane na pociąg, ruszą w różne strony kraju jako bezcenny materiałbudowlany i przemysłowy. Zanim się tojednak stanie,po wyboistej, kamienistej drodzepełznie nieprzerwanymciągiem niesamowity, srebrzysty wąż o kilkunastu członach. Ciężka toniezmiernie i niebezpieczna praca taka konna zwózka drzewa. Ot, zarzynanie konisków i tyle! narzekali ludzie. Nie było nato jednak na razie innegosposobu. Górzystyteren, trudny dostęp do wysoko i stromopołożonych miejsc ścinkinie pozwalał zastosować ciągników, dźwigów ani żadnych innych mechanicznych ułatwień. - Tak więc, jak za pradziadów, doliną Małej Roztoki ściąganopo dziś dzień do Rytra pnie drzewne z gór ludzkim i końskim trudem. Jesienne słońce, na malejącym dniu, spieszysię zapaść za połomskie wzgórze. Już krwawą łuną nadzachodem zapowiadało swoje rychłe stoczenie sięzagórę. Woźnice popędzali strudzonekonie. 63. Wtem przed nadciągającym z wolna szeregiem wozów coś śmignęło. Z lasu wyskoczył jakiś płowy kształt i znieruchomiałna samym środkudrogi. Ki czort drogę zastępuje? splunąłzamaszyście jadący w przodkustary Szyszka, wstrzymał jednak konie. Prrr! Prrr! Prrr! wszystkie, wozy ze. zgrzytem łańcuchówi hamowaniem koni, zatrzymały się w miejscu. A tam conowego? Co tam za przeszkoda? pytano od dalszych wozów. Ana samym środku drogi, w miejscu gdzie Roztoka bryzgając pianą ostroZakręca pod most, stał sobie, jakby nigdy nic, dziki kozioł i zagradzał im drogę. Kłonicą go przez łeb, zawalidrogę! krzyknął znany zabijaka, StaszekLichoń, którydla swojejfantazji, by zdobyćgarstkę kwiatu lipowego, potrafiłZodwiecznej lipy nad Popradem konary odpiłowywać. Kłonicą kozła przezłeb! i rzucił sięnaprzód, alego wstrzymano. Stój, dyrdoniu, bej doku jeden! zgromił go Wojciech, a inni poparli. My nie kłusownik! , żeby zaraz Z kłonicąnakozła! Jakiśon do nas interes ma, kiedy nam drogę zastąpił, ten koźlisko! Ej, ej,wiera, przypatrzcieno siędobrze, czy mu się czasami na prawymboku co nie miga? zauważył Szyszka. No, prawda! Biała łata jak i u mnie na portkach! roześmiałsię wesołoKuba Pogwizd. Tak i co z tego, że łatka? Oj,widać. Stasiu, żeś światami ganiał, zamiast w Rytrze siedzieć! Nie widziszto, że kozioł łatę ma na prawym boku? Co mi tam jegołata? Jego łata, rozumiesz, toznak,że sięu Klusków wychował, w naszej wsi! Heej! To ten sam, co Kluszczankom drogę pokazał, jak zabłądziły! Prawdę, widać,mówiły dziewuchy! Ciekawydo ludzi ten kozioł, chociaż w dzikim stanie! wrzało wludzkiej gromadce,a on, rogacz wspaniały, stał naprzeciw nich uparcie i spokojnie,grodząc sobą przejazd. No, ustąp się, Rogaś! Dość tychceregieli! Pognał konie i lekkośmignąłbatem Wojciech Szyszka. Konie ruszyły z wysiłkiem, a kozioł tupnął dwa razy racicą, zarzucił głowęjakbynaznak zawziętego sprzeciwu i zgrabnie uskoczył w bok, ale nie nurknąłw gęstwinę, przeciwnie, zatrzymał się na wzgórku nad drogą i stał tam nie64. poruszony w pięknej, bohaterskiej pozie, z piersią podaną naprzód i dumniewzniesioną głową jak posąg odlany z brązu. Widziciego! Dowódca, defiladę przyjmuje, koźlisko! Baczność! Prezentuj baty zakrzyknął prężąc się przed kozłem, z batem przy cholewie,Kuba Pogwizd, a wszyscy gruchnęliwesołym śmiechem. Od tej pamiętnej defilady przed kozłem,o której długorozprawiano wRytrze, jakoś przycichły słuchy oRogasiu. Coraz bardziej widocznie wsiąkał w swojeleśne środowisko i zapominało ludziach,więc i ludzie o nim powoli zapominali. POGWIZDOWY WNUK Czas prędko upływa ryterskim dzieciom, tak prędko jak bystra woda wRoztoce. Już Kundzia,"siostra mleczna"Rogasia, poszła do przedszkola iwyśpiewuje, chwytającsię pod boki, walczyka"Znad Popradu". Jużwnuk staregodrwala, Jasio Pogwizd,który to kiedyś opłakiwał, że się unich koziołeknie może chować, przeszedł razem z Jędrkiem Kluską do czwartej klasy. Siedzą nawet w jednej ławce, ale Jaś uczy się o wielelepiej od Jędrka. Jest on w ogóle najlepszym uczniem wklasie. Dziwny z niego chłopak rośnie, z tego Pogwizdowego wnuka, do swoichrówieśników niepodobny. KiedynazboczuPołomi pasie z innymi dziećmikrowy iowce, nie ciska kamieniami jak wszyscy inni,nie chwyta jaszczurek aniczarnych, nakrapianych złotemsalamander, które po deszczu wędrują potrawie, nie strzela z procy do ptaków, nie prosi przechodzących letnikówo cukierki, ale siadłszy gdzieś na uboczu czyta, że aż czasami wypiekówdostaje z przejęcia, a koledzy nieraz muszą zaganiać jego trzodę. Mimo że Jasiek nie bierze nigdy prawie udziału whałaśliwychi nierazzupełnie dzikich zabawach swoich rówieśników, jest jednak przez nich lubiany,bo bez rozgłosupomagaw lekcjach słabszym, czasami opowiada różneciekawe rzeczy, tego,co samślicznie zmajstrował, użycza każdemu, kto poprosi,i wcale się nie"górnuje". A terazzabierasię już nawet do sporządzania nart. Majster z niego niebyle jaki. Jego wiatraczki, wskazujące kierunek wiatru, i koła napędowe,wmontowywane w nurt Roztoki, zachwycały wszystkichletników. 65. Ale najbardziej pociągało Jaśka dociekanie, co się tu kiedyś działo, w jegopięknej, górzystej krainie. Urzekały go stare podania, a zwłaszcza pewna wiadomość, zasłyszana zustdziadka, o tym, że gdzieś wysoko, pod samym szczytem Radziejowej, znajdujesię wylot niezwykłej groty, do której nie ma dostępu ze względu na bijącestamtąd "zimne powietrze". Żył tu u nas w Rytrze przedlaty jedenznachor, który leczył ludzi nawszystkie choroby lodem wydobywanym zimąi latem z tej groty opowiadałdziadek Pogwizd. Znachorumarł,grota poszła w zapomnienie, ale Jasiek postanowił jązawszelką cenę odszukać. "Jak tylko odnajdę układał sobie śmiałe plany zaraz napiszę do grotołazów w Krakowie, a jak przyjadą,sam ich poprowadzę! Już oni tamsię do tej groty dostaną, choćby najzimniejsze powietrze z niejbiło! Nie mastrachu! Minęła tymczasem złota jesień, nastały szarugi. Porywiste wichry miotałyresztkami bukowej złocistości i czerwieni i szarpały wyniosłe czuby drzewna szczytach. Coraz mniej turystów przemierzałoswoimi szlakami te strony, za tonastawa! czas najgorętszej pracy drwali. Prowadzono wyrąb lasu wysoko, pod samym szczytem Radziejowej. Po- wrót do domu na posiłki i noclegi był bardzo uciążliwy, sklecono więc tam,na miejscu pracy, kolibę, według miejscowego, starego obyczaju. Wykopano w łagodnej spadzistości wzgórza płytką jamę, nad nią, na dwóchrozwidlonych palach, jak na ńlarach, wsparto poprzeczną belkę, niczymkalenicę w dachu, a poprzeczne krokwie pokrytotarcicami, płatami kory,utkano mchem, przywalono kamieniami. W razie deszczu na dachu koliby będzie przybywało tego futru. Ale największąosobliwością tej, od wieków tak samo stawianej,koliby beskidzkichdrwali i juhasów był przyczepiony do stropowejbelki drąg żelazny ze specjalnym haczykowatym osękiem z jałowcowego korzenia. Na osęku tym, osmolonym odpłomieni, zawieszało sięnad ogniskiem, znajdującym się na zewnątrzkoliby,kociołek. Drąg tenjest ruchomy, awięc ogniskopod kociołkiem możnaZakładać według woli bliżej albo dalej od koliby. Póki tęgie mrozy nie chwycą na dobre, można tam sypiać i pitrasić sobieposiłki. Kiedy dziadek Pogwizd opowiedział Jaśkowi, jakąto wspaniałą kolibęsklecili, chłopakzapłonął chęcią zobaczenia jejna własne oczy, poznania życia 66. na wyrębie, a oprócz tego snuł swoje plany: "A może uda mi się odszukaćGrotę Zimnego Powietrza? To przecież,właśnietam, pod radziejowskimszczytem! " Zaczął więc zanudzać dziadka: Weźcie mnie ze sobą,-dziadku, na kolibę, weeeźcie! A i cóż tamz ciebie będzie zapociecha? Drzewa nie zetniesz, konarównie obrąbiesz, boś na to wszystkojeszcze za mały szkrab! Wodę będę nosił ze źródła, ogień rozpalał pod kociołkiem, gałęzie i wiórytaszczył, ziemniaki obierał, kaszę i kluski warzył. A potem się rzadkie wyleje, a gęste wyrzuci! przygadywał dziadek. Nie bójcie się! Jużja sobie dam radę, robotę znajdęi wszystkiemupodołam. Weźcie mnie, dziadku,chociażna dwa dni! Podręczył siędziadek dla żartu,ale przystał wreszcie, bo ijemu się uśmiechało miećprzy sobieciekawegożycia,zaradnegownuka. " Sposobny do wszystkiego ten nasz Jasio, niech się ta smyk do roboty drwalskiej zaprawia powiedział Pogwizd do żony, która więcej dla zwyczaju niż Z przekonania musiała trochę pomamrotać. /^Cosię to, mojeludzie kochane,z bachorami wyprawia? Za moichczasów dzieciak siedziałza kominembez całą zimę, i basta! ^ a 67. Bo nie miał butów ani kubraka, aby iedną dziurawą koszulinę. I sokołyniebyło wtrącił Pogwizd, pykając z fajeczki. At, co tam z wami gadać! machnęła babka ręką. KOZIOŁ MŚCICIEL Gorącej Jaśka chęci stało się zadość. Znalazł się wśród drwali na kolibie podradziejowskim szczytem, gdzieś w pobliżu niezbadanej Groty Zimnego Powietrza. Porywałgo mocny rytm drwalskiej pracy. Tu nie było żartów! Tamgdzie sięwaliły z hukiem stuletnie olbrzymy drzewne każdachwila nieuwagi mogła grozić śmiercią. Chłopak dwoił się i troił. Pomykał z wiadramido źródła, zbierałszyszki,chrust i wióry, rozpalał ognisko, obierał ziemniaki, biegał po mleko do pastuchów z Niemcowej, którzy nie opodal paśli krowy pozberkujące dzwonkami,gotował kaszę w kociołku zawieszonym nad ogniskiem, pilnując jak oka w głowie, żeby się nie przypaliła, a rozmyślał ciągle, jak by też tę Grotę ZimnegoPowietrza odszukać. ^ Drwaleocenili od razu pomoczaradnego chłopaka, nazwali go terminatorem i dopuszczalichętnie do swojej pracy. No, terminator, chodź piłować drzewo! Co masz darmo chleb jeść? A żebyś aby równo piłę prowadził bo po uszach! żartował wesoły KubaPogwizd, Jaśkowy stryjo. Jasiek ucapiał uchwyt piły i prowadził ją, jak mógł najrówniej. Piła szłaZe świstem i rzężeniem, trociny się sypały, a on cały stawał wogniu, policzkimu pałałyjak piwonia i potperlisty występował na czoło. Widzisz, synku, jaki to ten drwalski chleb ciężki! To tylkotak z dalekaładnie patrzyć! Zgrzyt! Zgrzyt! już! dogadywali drwale podrwiwając z niego dobrotliwie. Wieczorem, kiedy zmrok zapadał, a młody miesiączek wzbijałsię nadRadziejową, wszyscy zbierali się wkolibie Pogwizdów. Czekając na wieczerzęwspominali wydarzenia dnia, śmiali się i żartowali. Jasiek dosypywał do ogniska, przed kolibą, szyszek, które gorzały jak czarodziejskiekwiaty z baśni. Dziadek Pogwizdsiadał nie opodal i pogwarzającZ wnukiem,patrzył na gorejące szyszki, a oczyjego stawały się nieobecnei dalekie. I dzisiaj, przy pogodnej nocy, zebrano się w komplecie u ogniska. 68. Opowiedzielibyście coś, stryku! zawołał Kuba Pogwizd, a inni gopoparli. Wiadomo było dobrze na całą okolicę, że nikt tak opowiadać nie potrafił,nikt tylu gadek i przypowiastek tutejszych nie znał, a już gdy dziadek zacząłprawić o zamku ryterskim to ciarki szły po grzbiecie. Wielu profesorów i studentów z Krakowa,a nawet zWarszawy, co tu przyjeżdżająna lato, zapisują każde jego słowo, a on im baje, jak było, kiedy Tataryhuraganemwaliłytędy na Polskę, a góry wokołosię trzęsły od dudnieniawielotysięcznych kopyt końskich, które przypominało daleki grzmot przedburzą. Jako czerń tatarska zamek tutejszy oblegała, akrólowa Kinga,ksieni klasztoru wStarymSączu, z klaryskami uciekała przed nawałątatarską wPieniny. ^Prawił też o tym, co siętu jeszcze dawniej działo, kiedy król Chrobryzamek-strażnicę kazał wznieść nadPopradem. O tym chyba najbardziej lubiłopowiadać, jako że ruiny zamku, namacalny dowód rzetelności jego słów, podziś dzień strażowały nad doliną. A tak mu sięsamo zawsze do wiersza składało: Ano,kiedy chcecie słuchaćto nadstawcie ucha . Pyknął stary Pogwizd z fajki, dym przecedziłmu się przez gęste wąsy, jakw kurnej chacie przez strzechę, i rozpoczął: Z dawna to było, z dawności w proch się już rozpadły kości. natronie siedział król Chrobry, waleczny ponoć i dobry, ale podłychmiał wasali,co lud prostyuciskali. A tu, w dolinie Popraduwciąż najazdy, mocnapadów! Od turbacjipuchnie głowa. Poprad to brama wjazdowa' Popradem, Dunajcem, Wisłą każdy chcesię tutaj wcisnąć! Tędy niegdyśRzymianiny szły nadBałtyk po bursztyny! Popradowym naszym jaremWęgrzyn wpycha sięz towarem, pchają się tutakoż Czechy to nie żarty, to nie śmiechy! Aż zakrzyknął razkról Chrobry:"Trza ztym skończyć pókim dobry! " Wezwał do sięRytygiera, powiada: "Złość we mnie wzbiera! Jedz,mójwierny Rytygierze, wybuduj strażniczą wieżę! Z tej strażnicy sięgniesz okiemna Poprad i naRoztokę! Kogo droga wiedzie czy rzeczne koryto jeślitowar wiezie będzie płacił myto! " Jedzie ten Rytygierpo popradzkiej błoni, jedzie w trzystakoni, srebrnązbroją dzwoni! 69. Było to prawdziwe i wcale nie w bajce, ominął, gdzie Poprad zlewa sięZ Dunajcem. Przyjechał, gdziePoprad zlewasię z Roztoką tam góręzobaczył stromąi wysoką. I pomyślałsobie: "Miejsce w samraz prawiena twoją strażnicę,królu Bolesławie! " Jak zaczął budować tę wieżę strażniczą ludzie w okolicy już łez nie policzą! "Ejże, Rytygierze,gdzież tymasz sumienie, na tylachną górę wyciągaćkamienie! " Ciągnęły je woły, krowy,jałowice na wysoką górę, na wieżę-strażnicę! Padały od tego jak zatrute muchy, aleś ty na skargiludzi bywał głuchy! Jak zaczął budowaćtę wieżęw dwa kręgi,ktoźlekładł kamienie, ten dostawał cięgi! W środku tych dwóch kręgów tęgie będą mury, bo kamienie spajał jajamiod kury! Kto wie,czy to prawda, ktowie, czy tobajka wszystkim ludziom zabrałi krowy, i jajka! "Ejże, Rytygierze, stuknij ty się w główkę, zabrałeśty wdowie ostatniąjałówkę! Ostatnią jałówkę i ostatnie jajo, już ciebie na wiekiludzie przeklinają! " Powiedziała wdowaw okropnej żałości: "NiechajRytygiera pochłonąciemności! " Przeklęła cię wdowa na miesiąca nowiu nie będziesz tychodził, Rytygierze, w zdrowiu! Idzie razRytygier wałem o północy, wtem rogaty kozioł staje muprzedoczy. Lśnią mu się kopyta, gdystanął namostku, połyskują rogi w dwanaścieodrostków! Tęgi jakiś kozioł! Straszny zabijaka! Nikt jeszcze nie widział nigdy"dwunastaka"! Takiego tu jeszcze nikt nie widział wcale! Nie byłci to kozioł,a zpiekieł rogalec! Beknął do rycerza: "Godzina dwunasta krzywdą stoi wieżamarszZe mną, i basta! " Skoczył do rycerza, racicą zadudnił,na rogi go porwał buch I Przepadliw studni! Prawią dotąd ludzie, że nasze zamczysko odwiedza północą rycerz i kóŻlisko! ' Stary Pogwizd skończył i wytrząchnął popiół z fajki, a oni wszyscysiedzielijeszcze nieporuszeni, nie mogąc się ocknąć od tej opowieści. 70. Kasza, się przypalał poderwał się pierwszy Kuba. Widzicie go, terminatora, jak się to spisuje i Bajek słucha zamiast kaszypilnować Rozruszali się wszyscy i wspólnie spożywszy wieczerzę, pokładli się spać na piernatach i poduszkach z bukowych liści. Ej, bukowe listecki, nasepodusecki! podśpiewywał grubo i fałszywieKuba Pogwizd. Żeby też porządny człowiek, niczym,nie przymierzając,ten kolczastyjeż na zimę, musiał się zagrzebywać w liściach! mamrotał Kuba, szeleszczącswoim posłaniem. Już wszyscy posnęli, miesiąc dawno skrył się za Radziejową, a Jasiek leżału boku dziadka, nie mogąc usnąć w żaden sposób. Snuły mu się przed oczami pakowne węgierskiełodzie i bogate, ładownewozy z towarem, ciągnące dolinąPopradu,srogi rycerz Rytygier, cały zakutyw zbroję, i niesamowity, straszny kozioł-mściciel "dwunastak". Jasiek niby wie doskonale, że to jest podanie, a jednak go niepokoi: "Czyteż to był zły ten kozioł, czy nie? Przecież ludziciemiężonych bronił! " Nie wytrzymał wreszcie i kiedy dziadek poruszył się na posłaniu, trącił gow bok. Dziadku! Hę?! Co się stało? Niic, tylko czy ten kozioł naZamkowejGórze naprawdę się pokazuje? Kto się pokazuje? Gdziee? wrzasnął dziadek wytrzeszczającczerwone, zaspane oczy. Nic. Nic. Ten kozioł w ruinach! Kozioł w ruinach, a jakże, kozioł! śpij! śpij! Odwrócił się na drugi bok izachrapał, pogwizdując mocniej niż za ścianąszałasu wiatr w gałęziach. To od tego sięwidać nazywamy Pogwizdy! Każdarzeczma swojąprzyczynę! uśmiechnął się Jasiek i przytuliwszy się do dziadkowychpleców,chrapnął nie gorzej odniego. Przed starą góralską kolibą, budowaną tak jakza dziada pradziada,cieniutka smużka dymu z dogasającego ogniska wpełzała w szafirowe mrokinocy jako jedyny znak obecności ludzi w tym pustkowiu. OSTATNIE SPOTKANIE iNa drugi dzień od samego rana Jasiekzabrał sięgorliwie do roboty. Ogieńroznieciłna palenisku, mleko nastawił, wody przyniósł, a kiedy drwale poszlido pracy, ogarnął, jak mógł, legowiskai przytaszczywszy kosz i garnekZwodą,zabrał siędo obieraniaziemniaków. Z robotą pozostałw kolibie, bo chociaż na dworze słońce świeciło, ostry,listopadowy wicher przewiewał mukabacik na wylot,a tu było zacisznie,przyjemnie, pachniało jedliną, słońce wdzierało się do wnętrza szałasu złotąstrugą, z paleniska na dworze zalatywało jałowcowym dymkiem, a wesołyogieniek skakał i trzaskał po gałązkach. Jasiek bezwiednie zabrał się do obieraniaziemniaków, ale myślą bujał gdzieindziej. 72. Niech się co chce dzieje, podanie podaniem, gadka gadką! Małoto ludzie nabaj durząo zbójnickich skarbach, coich złe strzeże, o odmieńcachna koślawych nogach albo i o królu wężów, co ma koronę na łbie, jak kogucigrzebień, i na własnym ogonie gwizda, w pysk go wraziwszy tak te wężeswoje poddane zwołuje! A one wszystkie lecą do niego na złamanie karku. Tu Jasiek rozejrzał siębacznie dokoła i nogi podkurczył nawszelki wypadek,gdyby jaki król wężów zechciałmusię do pięt dobrać. Tak dziadek i insibajali! Prawda to tochyba nie jest, ale wszystko jedno ja, jak się tylko napełnię miesiąca obróci, pójdę o północy natę Górę Zamkową. Sam się przekonam, czy to prawda o tym koźle, on przecież taki "zły44 niemógł być,jeżelinarodu gnębionego bronił! Nicmi się nie stanie! Szary ziemniakobracał się w palcachJaśka jak fryga i bielał coraz bardziej,a długie, kręte wstęgi obierzynspływały miękko do koszyka, ale nim dziesiąty 73. ziemniak zdążył chlupnąć do wody, coś niespodziewanie przesłoniło smugęsłońca wdzierającą się do szałasu. Wyrwany ze swoich rojeń,Jasiek odwrócił powoli głowę w stronę wejścia i skamieniał, a obierany ziemniak wraz Z cygankiem klapnął do koszykaZ jego obezwładnionych od wrażenia palców. Zatrząsł się na całym ciele, ale siedział dalej jak przykuty do miejsca,bonogi pod nimomdlały ze strachu, no i po prawdzie dokąd było uciekać? Jedyne wejście do koliby zatarasował kozioł w koronie lśniącychod słońca,uperlonych rogów. Jasiekposzerzonymi z przerażenia oczami patrzył na terogi i bezwiednieliczył ich odrostki, "Trzy na jednym rogu, trzy na drugim, to razem sześć, a dwarazy sześćto dwanaście mąciło i plątało mu się wgłowie. To dwunastak"wzdrygnął się cały. Kozioł na to lekko tupnął przednimi racicami, bez pośpiechu podszedł dokosza i najspokojniej, u samychnóg Jaśka, zaczął wyjadać obierki z dnakoszyka. Tego już było za wiele. Jasiek zerwał się jak oparzony i runął ku wyjściu. Krzyk zgrozy uwiązł muw gardle. Dziadku! Dziadku! dopadł beztchu domiejsca, gdziepracowalidrwale. Co tam nowego? zaniepokoił się Pogwizd. Złyy! Kto "zły"? Gdzie "zły"? W kolibie "zły"! "Rogalec"! Jaki znowu "Rogalec"? Z rogami! "Dwunastak"! wyrzuca ze siebie Jasiek,a broda mu siętrzęsie i kolana dygocą. Otoczyli go kołem drwale. Co ty pleciesz, chłopaku? Bajaliście wczoraj, dziadku, coś mu się przywidziało. Ale, "przywidziało"! Tylachne ma rożyska i obierki żre! A to ci dopiero jakiśdobry "zły", kiedyobierki żre! Łaskawywidać! gruchnęli śmiechem. No i co się stało z tym "złym"? Chciał cię wziąć narogijak tego Rytygiera? podśmiewał się Kuba. Nie, wlazł do koliby i żreobierki. 74. Ano, to pójdźmy obaczyć tego "złego", chłopcy! skoczył pierwszyKuba Pogwizd, a za nim inni i Jasiek z dziadkiem na końcu. Kiedy dopadli na skrajpolany, gdzie stała koliba, u wejścia ukazałsiętęgi,ciemnoorzechowy kozioł "szóstak", z długą, krętą wstążką, obierki ziemniaczanej, zwisającej mu z pyska. Zobaczywszy ludzi o kilka kroków zaledwieod siebie,uskoczyłw bok,niezbyt spiesznym truchcikiem podbiegł do ściany lasu, tu przystanął, odwrócił się do ludzi przodem, uniósł czujnie głowę i nie spuszczającz nich oka anina chwilę, zastygł wtej wyzywającej pozie. Jedynie wstążka obierzyny, tańczącipodrygując, podjeżdżała do góry i znikała stopniowo w jego pysku. W tej chwili dopiero nadbiegli dziadek z wnukiem. Ej że, Rogasiu! Stary znajomku, tośmy się znowu spotkali! zawołałPogwizdrzuciwszy tylko okiem na kozła. Co się na mnie wyślipiosz? Życieci przecie ocaliłem! Niedaleko stąd będzie, zaraz za tą górką, leżało toto podpaprocią jak łachmanek jaki, a oczkamu mgłą zachodziły. Zaraz, kiejże to było? Z pięć roków temualbo i więcej! Metryki na rogach nie ma wypisanej! zaśmiał się Kubaale napięć lat się widzi! No, to sami widzicie, że prawdęmówię! A białą łatę na prawym boku,poniżej łopatki, ma na pamiątkę i ^naczność po Kluskowym wychowaniu! Kto czym wojuje, od tego ginie. U Klusków się chował, kluski mu piętnona boku wyparzyły! -" Też dowódosobisty niezgorszyprzytaknął Kuba jużem go po nimteż rozpoznał! Jużja raz przed nim deńladę odbywałem harnaśjeden! Wszyscy się roześmieli, a kozioł dojadłszy już dawno obierki, z wolnaodwrócił się od ludzi i nie spiesząc, pociągnął w las. Jaśkowinie udało się jakoś tej jesieni odszukać Groty ZimnegoPowietrzaani "dwunastaka" ponoćnie spotkał księżycową nocą w ruinach ZamkowejGóry. Ale wam może sięto uda osiągnąć. Przed młodym turystą i krajoznawcąwszystkie drogi stoją otworem. Rogaś objawiłsię raz jeszcze, chroniąc własne życie, Jędrkowi Kluscei Jankowi Pogwizdowi, a potem, jak wieść niesie, nawiedzał naniemcowskiej wyżynie pewnego samotnika, ale wreszcie zaginął jakoś słuch o koźle 75. Rogasiu. Chociaż dzieci o niego pytały, chociaż myśliwi bożyli się, że nie padłod żadnej kuli nikomu więcej już się nie pojawił. Nawet gajowi nie napotykali go w swoichleśnych rewirach. Może wilki go osaczyły, kiedy zimową nocą brnął przez zaspyśnieżne,może Zginął, tak jak matka, od kłów ipazurów któregoś z ostatnich podhalańskich tygrysów rysia, a może. Możewy, jeżeli kiedy w radosnej włóczędzekrajoznawczej z plecakiem,lornetką i aparatemzawędrujecie w lasy radziejowskiegozbocza nadRoztoką czy naMakowicę,za ZamkowąGórę nad Popradem i napotkacie naleśnej ścieżce kozła z białą łatą na prawym boku, to bądźcie pewni, że to właśnieon Rogaś ocalony przez drwala Jana Pogwizda i wykarmiony cumelkiemprzez dzieci gajowego Kluski z Rytra. SŁOWO OD AUTORA Rytro wieś podkarpacka rozłożona malowniczo w dolinach Popradui obu Roztok jest nie tylko niezwykle piękna i pełna swoistego uroku,ale dzięki położeniu przy jedynym niegdyś trakcie wiodącym z południawśród łańcuchów górskich w głąb kraju jest wraz z pobliskim StarymSączem po prostu prawdziwą skarbnicą pamiątek historycznych, legendi podań, niewiele dotąd znanych, Nic teżdziwnego, że urocza ta wieś, w doliniezielonej odlasów, przywabia do siebiezarówno ptaki przelotne, tojest turystów i krajoznawców,którzyz plecakiem przemierzają te strony, jakteż i stałych bywalców, którzyzakochani w Rytrze, spędzajątutajcałe wakacje, nieraz od dziesiątków lat,albo też osiedlają się tu na zawsze, pomnażając liczbę stałych mieszkańców. Książka ta powstaławłaśniedzięki przyjaznej pomocy tych ludzi. Muszęwięcw imieniu moich kochanych, niezawodnych czytelników i swoim własnymnajserdeczniej im podziękować. Przede wszystkim gorące podziękowanie należy się byłemu, wieloletniemunadleśniczemu lasów ryterskich KonstantemuKowalczykowi, któryz wielkim oddaniem i cierpliwością wprowadzał mnie w tajniki miejscowychlasów i przypadki hodowanegow Rytrze koziołka. Znajdziecie je wtej książce możliwie wiernieoddane, z pewnymi drobnymizmianami, jakich wymagała kompozycja. Chcę też wyrazie wdzięczność nauczycielkom miejscowejszkoły, koleżankom Stefanii Laskowskiej i Marii Czechównie oraz Janowej Kluszczynie,miejscowej gospodyni, za zaznajamianie mnie zryterską piosenką, gwarąoraz obyczajamiwsi i szkoły. Wiele też zawdzięcza ta książka wiernemu od lat pięćdziesięciu przyjacielowi Rytra, profesorowi Wiktorowi Arvayowi zKrakowa,zamiłowanemukronikarzowi tej ciekawejmiejscowości, znawcy jej dziejów, historii i przyrody, oraz młodemu artyście Jaromirowi Chomiczowi, zapalonemu zbieraczowi tutejszychpodań i osobliwości,jak również sędziwemu właścicielowiodwiecznego, zabytkowego ryterskiego- młyna wodnego, Józefowi Lachnerowi,świadkowi ostatnich napadów niedźwiedzi na ryterskie trzody i podobnoudanych prób przedostania się lochami z ryterskiego zamku do Nawojowej. Słowoserdecznej podzięki, wdzięczności ipodziwunależy się też zamiłowanym zbieraczom tutejszychpamiątek, twórcom zaczątku muzeum ziemisądeckiej, którzy mi udostępniali w każdej porze swoje cenne, z trudemzdobywane zbiory. Muzeum to zostało założone w Starym Sączu przez prostego człowieka,miejscowego szewca Józefa Paszkiewicza, którycałe -życie tej sprawie poświęcił. Dziękuję też pięknie dzieciom ze szkoły wRytrze, zwłaszcza tym, któreochotniczo poszły zbierać len gromadzki aż pod,sam szczyt Makowicy,a w czasie tej śliczny, społecznej wycieczki potrafiły mnieswoim młodymzapałem zachęcić do pracy nad tą książką. SŁOWNICZEK WYRAZÓW TRUDNIEJSZYCH Basior wilk-samiec. Bejdokmiejscowa nazwa idioty, kretyna. Bożyć się zaklinać się, przysięgać. Cumelek miejscowa nazwasmoczka. Cyganekkozik, nożyk w drewnianej oprawie. Dyrdoń przezwisko używane przezludność miejscową; Znaczy:postrzelony, przyglupi. Dziopa dziewczyna. Falsyfikat (z łac. ) rzecz podrobiona, sfałszowana. Gwizd ryj dzika. Husianka miejscowa nazwa kołyski z płachty zawiązanej na drągu, używanej w polu i przed domem. Taką kołyskę w innych okolicach kraju, np. na Podlasiu, nazywają "kobyłą". Koliba schronisko pasterskie,szałas. Parostki rogi sarny. Polano ogon wilka. Poświetnik włóczęga. Rogalec diabeł. Scypuł pochewka skórna, w której wyrastają nowe rogi. Wyrządny miejscowa nazwazbytnika wyrządzającego psoty i szkody. SPIS ROZDZIAŁÓW DZIECIŃSTWO. .... 5 GROZA . ;.... 9 WYBAWICIEL . 13 W PEWNE RĘCE . 16 KLUSKOWE WYCHOWANIE . 19 NOWA SZATKA . 22 KOZIOŁEK NAGRZYBACH. 25 GÓRSKA ZIMA . 27 UDAREMNIONYNAPAD . 30 WALIGÓRA I WILK . 32 ROGAŚ . 34 BIAŁAŁATA . 36 LAJKONIK . 38 DĘBOWY WIENIEC . 42 KULIG . 45 PRZEBRANA MIARA . 48 NAWROTY . 52 BŁĘDNE ŚCIEŻKI . 54 OCALENIE . 57 TATA SIĘPRZEKONA . 60 DEFILADA . 62 POGWIZDOWY WNUK . 65 KOZIOŁ MŚCICIEL. 68 OSTATNIE SPOTKANIE . 72 SŁOWO ODAUTORA . 77 SŁOWNICZEK WYRAZÓWTRUDNIEJSZYCH. ...78. Redaktor Hanna KostyrkoRedaktor techniczny Gabriela Maziejuk ISBN 83-10-08213-4 PR1NTED IN POLANO Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia", Warszawa 1987. Wydanietrzynaste. Nakład 200 000+300 egz. Ark.wyd, 5. 4. Ark. druk. Al10,0. Przekazano do produkcji w październiku 1986 r. Druk z gotowych diapozytywów ukończonow czerwcu 1987 r. Białostockie Zakłady Graficzne w Białymstoku. Zam. 2056/86 K-25.