80 Arkadiusz Niemirski PAN SAMOCHODZIK i …. ŚWIĘTY GRAAL ROZDZIAŁ PIERWSZY SPOTKANIE Z DEMIURGIEM • ZNOWU TEMPLARIUSZE • KIM JEST „MISTRZ"? • KIERUNEK: GÓRY ŚWIĘTOKRZYSKIE • SPRZEDAJĘ POMYSŁ ZWIERZCHNIKOM, CZYLI OPERACJA „BABA JAGA" • TROP PEWNEGO DZIENNIKARZA • DRWINY Z WEHIKUŁU • FINLANDCZYK, BAJER I MAŁOMÓWNY • MĘŻCZYŹNI W OCZACH JULII Hotelowa winda była pusta. Strzepując z dżinsowej kurteczki krople deszczu, zastanawiałem się, jaką sprawę ma do mnie ten owiany legendą człowiek. „Jeśli ma dla mnie jakieś zlecenie — myślałem w windzie — to musi poczekać do końca lipca, aż wrócę z obozu". Zegar w holu wskazywał 11:06, a spóźnień nie cierpiałem. Przyspieszyłem kroku. Wszystko przez zegarek, który zepsuł się z samego rana. W sali nie było wielu bywalców, dosłownie na palcach jednej ręki można było policzyć pierwszych gości męczących się z wytwornie podanym śniadaniem. Nienagannie ubrany lokaj zaprowadził mnie do zacisznego kąta przy oszklonym tarasie położonym na szczycie hotelu „Marriott", z którego roztaczał się królewski widok na szarą i pochlipującą dzisiaj Warszawę (początek maja był tego roku doprawdy byle jaki). Kłęby siwego dymu zasnuwające stolik, wciśnięty między kąt i dorodną palmę, zasłaniały siedzącego przy nim otyłego osobnika ubranego w ciemny garnitur, nienagannie białą koszulę i obowiązkową muszkę (ten niepoprawny snob był miłośnikiem cygar). Demiurg bąknął „dzień dobry" i wypielęgnowaną dłonią wskazał wolne krzesło. — Niech pan usiądzie, Pawle — rzekł niskim głosem władcy i zerknął na elegancki złoty zegarek. — Spóźnił się pan. — Przepraszam najmocniej — chrząknąłem, odganiając od siebie kłęby dymu z cygara. — Właśnie popsuł mi się zegarek... — W porządku. Dostanie pan od mojej agencji taki sprzęt, który przeżyje pana i pańskie dzieci. — Dzieci jeszcze nie mam. Żony też. — Wciąż kawaler? — uniósł wyżej brwi. — Nie tracę nadziei — uśmiechnąłem się. — A za spóźnienie jeszcze raz najmocniej przepraszam. Wehikuł kończy przegląd w serwisie. O zegarku już wspominałem, prawda? Wszystko się psuje, jak na złość. — Już dobrze, dobrze. Wiem, że jest pan człowiekiem punktualnym. Wyjął jakiś notes i wbił weń swoje gadzie oczy. — W tym roku spóźnił się pan do pracy tylko trzy razy. — Skąd pan o tym wie? — zapytałem poirytowany. — Jestem szefem agencji detektywistycznej — uśmiechnął się ustami, gdyż w jego oczach temperatura nigdy nie osiągała punktu zamarzania wody. — Imponujące, panie Pawle! Tylko trzy spóźnienia. A pański szef, słynny Pan Samochodzik, aż siedem razy, mimo że mieszka zaledwie kilka ulic od ministerstwa. Ten człowiek mnie zadziwiał. Wiedział o mnie i panu Tomaszu wszystko. Miał rację z tymi spóźnieniami. — Czy możemy przejść do rzeczy? — zapytałem. — Oczywiście! — zdusił cygaro w popielniczce. — Co pan zamawia? Wybrałem dużą kawę i ciastko, choć tak naprawdę interesował mnie wyłącznie powód tego spotkania. Kelner oddalił się, zostawiwszy na stoliku pachnącą brazylijskim słońcem kawę i ciasteczko, a siedzący naprzeciw mnie łysy mężczyzna w bardzo drogim garniturze, podał mi szarą kopertę wypchaną dokumentami. — To dla pana — wyszeptał i nakłuł widelcem kawałek faszerowanej ryby. — Niech pan to, z łaski swojej, przejrzy dzisiaj. Sprawa dotyczy zeszłorocznego wypadku niedaleko Krasocina w powiecie włoszczowskim. Mężczyzna przekąsił kawałeczek farszu. — O, nawet smaczna ta rybka... — mlasnął. — Wracając do tematu... polonez wpadł pod pociąg towarowy na przejeździe kolejowym w Skorkowie w województwie świętokrzyskim. W wyniku kolizji zginęli dwaj pasażerowie samochodu. Pojazd spłonął, a pociąg się wykoleił. Na szczęście więcej ofiar nie było. Teraz niech pan uważa. Wśród ocalałych od ognia przedmiotów należących do ludzi w polonezie znalazła się nadpalona mapa z zaznaczonym obszarem. Na jej dole widniał zapisany po łacinie fragment jakiegoś zdania zaczynającego się od słów: „Non nobis, Domine, non nobis..." i tak dalej. Zakreślony flamastrem obszar obejmował właśnie powiat włoszczowski. A na odwrocie znaleziono notatkę: „Powiadomić Mistrza..." oraz podkreślone dwukrotnie słowo: „Skarb?". Zapytałem znajomego historyka, co to znaczy? Otóż on twierdzi, że łacińskie zdanie było dewizą zakonu templariuszy, choć przywłaszczyły je sobie inne zakony. Tylko tyle i aż tyle, prawda? Upiłem łyk kawy i dalej słuchałem z zapartym tchem. — Poza ustaleniem tożsamości ofiar wypadku, policji nie udało się niczego wyjaśnić — kontynuował. — Wygląda na to, że ci ludzie pracowali dla jakiegoś „Mistrza". Nie wiadomo, o jaki skarb chodzi i co ma z tym wspólnego zakon templariuszy. O sprawie szybko zapomniano. Śmierć w płomieniach dwóch mężczyzn uznano za wypadek. Nie byli oni wcześniej notowani, a ocalała z pożaru mapa nie sugerowała niczego podejrzanego lub niezgodnego z prawem. Ot, zwykli poszukiwacze skarbów. — Kim byli? — Dominik Krauze był pracownikiem biura turystycznego, drugi zaś to Andrzej Czarnecki, konserwator zabytków, od pewnego czasu bez pracy. To wrocławianie. Niestety, nie ustalono najważniejszego, a mianowicie: czego szukali. Dochodzenie utknęło w martwym punkcie. — W czym zatem mogę pomóc? — zapytałem poruszony jego wstępem. — Pan jeszcze nie wie, ale mam obecnie dużo pracy, a na początku wakacji wybieram się na obóz i... — Spokojnie, panie Pawle — uniósł rękę we władczym geście, a następnie majestatycznie ją opuścił. — Pan pozwoli, że skończę ten przydługi wstęp. Komenda Główna postanowiła przekazać tę mapę mojej agencji. Wie pan, współpracowaliśmy wielokrotnie z policją, znam tam kilku ludzi, więc czasami „kupuję" od nich beznadziejne i dziwaczne sprawy. Niech pan się zapozna z materiałami w szarej kopercie. Może coś panu zaświta w głowie po ich przejrzeniu. Jest pan wprawdzie urzędnikiem Departamentu Ochrony Zabytków, ale faktycznie detektywem, współpracownikiem samego Pana Samochodzika, którego w naszej branży cenią dość wysoko, choć to podobno straszny dziwak. Uznałem, że zainteresuje pana ta historia, bo lubi pan rozwiązywać przeróżne historyczne łamigłówki. Mógłby pan zastąpić historyka, który kilka dni temu zrezygnował ze współpracy z moją agencją. Podniosę honorarium. Jak trzeba będzie, pojedzie pan w teren... — W teren wykluczone! — zaprotestowałem. — Nie mogę, choć bardzo bym chciał. Honorarium też nie mogę przyjąć. Zaintrygował mnie pan tą historią, ale, niestety, obowiązki służbowe mnie wzywają. A w wakacje czeka mnie ten wyjazd... — Dokąd pan jedzie? No, na ten obóz. — Mamy to omówić na specjalnym zebraniu w ministerstwie. Niesłychane! Wydawało mi się, że w jego oczach dostrzegłem po raz pierwszy wesołe ogniki. — Niech pan opowie o tej waszej operacji — poprosił. — No, ładnie — żachnąłem się. — Od początku naszego spotkania ani razu nie wspomniałem, na jaki jadę obóz, a pan doskonale o wszystkim wie. — Spokojnie, panie Pawle. Dowiadywałem się tylko, co u pana słychać. Dyskretnie. Musiałem znać pańskie plany na wakacje. Chciałem to przemyśleć. No i? — Wyjeżdżam z grupką chłopców jako specjalny konsultant — ciężko westchnąłem. — To oporni na wiedzę młodzi ludzie i Ministerstwo Edukacji zwróciło się do nas o pomoc. Tych młodzieńców trudno wychować i nic ich nie interesuje. Dlatego będziemy rywalizować z równie oporną grupą dziewcząt, przemierzając turystyczny szlak, a ja będę im opowiadał o historii naszej polskiej ziemi i skarbach, jakie ona ukrywa. Wie pan, testują jakąś nową metodę wychowawczą, aby przywrócić w młodych, zagubionych ludziach ogień współzawodnictwa. Osobiście mam mieszane uczucia wobec tych metod, ale, niestety, jechać muszę, bo to polecenie mojej pani minister. Dlatego muszę panu odmówić. Demiurg odsunął od siebie talerzyk z niedokończonym posiłkiem. — Niech pan zaproponuje wycieczkę śladami krzyżowców — powiedział. — Może nawet pochwalą pana w ministerstwie za ten pomysł! Poza tym nauczyciel z grupą młodzieży nie wzbudza podejrzeń. Mógłby pan dla mnie powęszyć i jeszcze zarobić trochę grosza. Rozumie pan? Minęły prawie dwa miesiące od rozmowy w hotelu „Marriott" z legendarnym Demiurgiem, królem warszawskich „szpicli", właścicielem dużej i renomowanej agencji detektywistycznej. Taki człowiek rzadko spotykał się z takimi ludźmi jak ja; zresztą do tej pory los nigdy nas ze sobą nie zetknął. Zaczął się prawdziwy lipiec. Wakacje. Czekałem na decyzję „góry" odnośnie „mojej" propozycji wyjazdu w Góry Świętokrzyskie tropem krzyżowców, tak jak zasugerował to szef agencji detektywistycznej. Podczas ostatniego spotkania w ministerstwie długo opowiadałem o zakonie krzyżowców i rzekomym skarbie ukrytym gdzieś w Górach Świętokrzyskich. Nadmieniłem o zeszłorocznym wypadku na przejeździe kolejowym w miejscowości Skorków i ocalałym fragmencie mapy. — To atrakcyjny temat dla młodzieży — perorowałem w maju przed komisją. — Wycieczka zapowiada się na ekscytującą przygodę, nawet jeśli w ogóle nie ma żadnego skarbu. Chłopcy kontra dziewczyny. To musi zagrać! Pomysł spodobał się „górze"! Zaproszono mnie wkrótce na krótkie szkolenie, a następnie poznałem grupkę młodych ludzi, tak zwanych „trudnych", i ich opiekunów. Na dzień piąty lipca wyznaczyliśmy spotkanie z „Kontrolerem" operacji oraz grupą dziewcząt kierowaną przez nauczycielkę Mirę Błażej czak. Miało się ono odbyć w sercu Gór Świętokrzyskich, w Nowej Słupi. Wreszcie wręczono nam karty kredytowe, gdyż całość operacji była finansowana z jakichś europejskich funduszy. Mira Błażejczak i Julia, opiekunka chłopców, przystały na „mój" pomysł bez oporów. W ministerstwie słuchały uważnie mojego wykładu z historii i kiwały „mądrze" głowami, a ja odniosłem wrażenie, że pierwsza z nauczycielek zerkała na mnie z zazdrością. Złapałem się na tym, że coraz częściej spoglądałem w jej kierunku z nie mniejszym zaangażowaniem. A czyniłem to z jednego szczególnego powodu — podobała mi się. Na koniec kobieta wymyśliła nazwę dla całej wyprawy. — Operacja „Baba Jaga"! — zaproponowała. — Czyżby wierzyła pani w osławione sabaty czarownic na Łysej Górze? — zapytałem. Uśmiechnęła się tajemniczo. Nic nie odpowiedziała. Aż do samego wyjazdu pilnie studiowałem historię, pod lupę wziąłem także reprint mapy znalezionej w polonezie ofiar i zapiski byłego historyka Demiurga. Czego szukali dwaj wrocławianie w powiecie włoszczowskim? Czyżby byli kolejnymi poszukiwaczami Świętego Graala? Co interesującego było w Szydłowcu? Oto bowiem historyk Demiurga ustalił, że w tamtejszym kościele znajduje się tajemniczy ryt przedstawiający zakonnika z muszlą! Zakonnicy Montjoie nosili na płaszczach biało-czerwone krzyże i właśnie muszlę! A zatem mielimy już dwa elementy tej układanki: powiat włoszczowski i wspomniany Szydłowiec. Resztę puzzli zostawiono dla nas. Na krótko przed wyjazdem doszło do spotkania z szefem agencji detektywistycznej w warszawskich Łazienkach. Na początek wręczył mi zaliczkę oraz obiecany sprzęt. Potem rozmawialiśmy wyłącznie o sprawie. W pewnym momencie rozmowa zeszła na osobę Miry Błażejczak, „konkurentki". Staliśmy przy Nowej Pomarańczami. — Aha, czy pan wie, że to nauczycielka z Żoliborza i że studiowała, tak jak i pan, historię? — Przepraszam — uśmiechnąłem się ironicznie — ale tym razem pańscy agenci źle odrobili prace domowe. Pani Mira uczy geografii. — Niemożliwe, abym się mylił — wypuścił chmurę dymu z cygara. — Ta pani ma ukończone dwa fakultety: historię i geografię. Oba w stopniu celującym. Zdolna babka. Nawet dobrze się składa... ona zna się na geografii i historii. Pan ma za sobą wiele historycznych sukcesów. A pani Julia, opiekunka chłopców, jest wuefmenką, ale moje źródła podają, że chciała kiedyś zdawać na historię. — Pan to wszystko zaplanował, prawda?! — zmrużyłem podejrzliwie oczy. — Niech mi pan powie: czy to jest operacja finansowana przez ministerstwo? Czyjej celem jest wychowanie „trudnych" dzieci? Czy raczej znalezienie tego pańskiego skarbu? — Przecenia mnie pan — niedbale machnął ręką i westchnął. — Tylko czemu nie mielibyśmy pogodzić tych dwóch celów? Swoją drogą, każdy z tych „trudnych" dzieciaków ma powyżej 120 punktów IQ! Zdolne bestie. Niech się wykażą! Stałem naprzeciw niego zrezygnowany. — A zatem wie pan wszystko! — westchnąłem. — Przeraża mnie pan. — Wybrano młodzież zdolną, ale oporną na proces wychowania i nauczania — kontynuował niewzruszony moimi docinkami. — Sam byłem w młodości leniwy i oporny na wiedzę, więc będę im kibicował. — Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć? — Proszę uważać na Mirę Błażej czak? — zatrzymał wzrok na jakiejś stronie. — Nie lubi ostentacyjnej adoracji ze strony mężczyzn. Ma feministyczne skłonności. Ponoć niedawno rozstała się z narzeczonym... — Cóż, dziękuję za przestrogę — zaśmiałem się. — Na wszelki wypadek nie będę się jej oświadczał. A pani Julia? Ma jakieś tajemnice? — Ona także rozstała się kimś. Niech pan uważa, bo ona z kolei lubi towarzystwo mężczyzn, a pan ma opinię człowieka wrażliwego na urok płci pięknej. Po powrocie do domu sięgnąłem po szarą kopertę wręczoną mi przez Demiurga. „Cóż mi szkodzi pochodzić po stosunkowo niskich górach?" — myślałem. Mój szef, pan Tomasz, powiada, że jak dzieciom nie idzie nauka, to należy je zmusić do wytężonego wysiłku fizycznego. Opornego, opieszałego młodego człowieka najlepiej „złamać" marszem, biegiem i pracą. Młodzi ludzie łatwiej bowiem godzili się na reżim wysiłku fizycznego niż tortury związane z eksperymentem natury intelektualnej. „Gdybym takich urwisów pogonił po górach — myślałem — a przy okazji zerknął, gdzie trzeba dla Demiurga, upiekłbym dwie pieczenie na jednym ogniu. Może nawet zainteresowałbym chłopaków historią, której tragiczny prolog rozegrał się na jakimś przejeździe kolejowym w Górach Świętokrzyskich. Tylko czego miałbym szukać? Skarbu? Śladów po tajemniczych zakonnikach?" W szarej teczce wręczonej mi przez Demiurga znalazłem pewien sensacyjny trop związany z moją misją. Nie traktowałem wówczas tego artykułu poważnie z uwagi na sensacyjny charakter publikacji i kilka błędów wykluczających śmiałą tezę jej autora. Oto bowiem pewien dziennikarz popularnego tygodnika uważał, że rycerze Montjoie przybyli do Polski w 1155 roku razem z joannitami. Tych, z kolei, sprowadził do naszego kraju Henryk Sandomierski. Według niego Montjoie mieliby uciec przed zemstą templariuszy, którym wykradli bezcenny przedmiot. Pomyślałem wówczas, że kolejny dziennikarz szuka taniej sensacji, a sprawa dotyczy jak zwykle Świętego Graala, o którym napisano już wszystko i zarazem nic. Jednakże ów artykuł mógł być dobrym „przewodnikiem" podczas wędrówki po województwie świętokrzyskim. „Pójdziemy tropem tego dziennikarza" — zdecydowałem. — „Odwiedzimy miejsca przez niego wymienione i zweryfikujemy śmiałe tezy autora!" Zadzwoniłem do pana Tomasza po poradę, a jednocześnie chciałem, żeby mój zwierzchnik o wszystkim wiedział. — Powodzenia, Pawle — mruknął po długim namyśle. — Mój nos mi podpowiada, że to dobry trop. W końcu nic nie tracimy. Rankiem czwartego lipca podjechałem wehikułem pod gmach Ministerstwa Edukacji, żeby zabrać Julię i chłopaków. — Julia — podała mi rękę z uśmiechem i ziewnęła dyskretnie. — Mówmy sobie po imieniu. Jesteśmy rówieśnikami. — Paweł — uśmiechnąłem się. Lecz zaraz spoważniałem. Przypomniało mi się ostrzeżenie Demiurga, że nauczycielka wuefu szuka narzeczonego. Uwagę czwórki pasażerów natychmiast zwrócił mój pojazd — wydłużony odwłok jakiegoś koszmarnego owada, z dwoma dużymi reflektorami z przodu. Julia nie kryła rozczarowania widokiem pojazdu. — Czy to w ogóle jeździ? — skrzywiła się. — Wspominałeś, że masz sportowy samochód. A to jest, normalnie... — No co? — podpuszczałem ją. — To jest jakiś pojazd prosto z muzeum. Straszydło! Ja nie wsiądę do niego. Wstyd się takim czymś poruszać. — Nie, dlaczego — przekomarzałem się. — To szybki wóz. Ma dodatkowo wiele innych zalet, ale sami się o tym niebawem przekonacie. — Tylko czy on naprawdę jeździ, psze pana? — zapytał najniższy z chłopców. — Nie tylko — odpowiedziałem tajemniczo. — On pływa. To amfibia. — Chyba po kałużach! — drwili sobie z wehikułu. — To nie żarty. Pawle — wystraszyła się ich opiekunka. — Jak tym złomem, za przeproszeniem, chcesz nas zawieźć w Góry Świętokrzyskie? W ministerstwie nie pozwolą na to. Życie dzieciaków jest zagrożone i... — Nie jestem dziecko! — skrzywił się najwyższy z nich. — Na oko widać, że ta kupa złomu nie pojedzie szybciej niż pięćdziesiąt na godzinę, więc żadna krzywda nam się nie stanie. — Tylko czy dojedziemy nim do jutra do Nowej Słupi? — Dojedziemy — uśmiechnąłem się. — I przybędziemy tam bezpiecznie. Zobaczcie, jaką ma grubą blachę ten mój wehikuł. — Śmiesznie go nazywasz — dała się udobruchać Julia. — Pani Mira śmiała się, że nazywają pana Panem Samochodzikiem — dodał któryś z chłopców. — Naprawdę? — zamruczałem. — Tak więc nabijała się ze mnie. — I mówiła, że nas pokonają! — A skąd ty wiesz, co mówiła Mira Błażejczak? — zapytała Julia. — Nawijała do dziewczyn, kiedy akurat wychodziłem z klopa — wyjaśnił chłopak. — W ministerstwie. Śmiały się na korytarzu. — Niech sobie drwią— dodałem. — Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Ale zapamiętaj, że nieładnie jest podsłuchiwać. — Ja nie podsłuchiwałem! To one mówiły, a ja tylko stałem jedną nogą w ubikacji. Jeszcze kilka minut zajęła mi krzątanina przy samochodzie i odpieranie niewybrednych zarzutów pod adresem wehikułu. Cały czas jednak obserwowałem kątem oka młodych ludzi. Żaden z nich nie zaproponował pomocy, nie wykonał próby nawiązania porozumienia. — Przynieście chociaż swoje plecaki — rzuciłem im wymowne spojrzenie. Pokornie oparli bagaże o samochód i dalej przypatrywali mi się z niejakim znudzeniem. Wzruszyłem ramionami, jakby nic się nie stało. Ten najniższy nosił ksywkę „Finlandczyk". Dodajmy, że z mieszkańcem kraju tysiąca jezior niewiele miał wspólnego. Po prostu od dzieciństwa przejawiał trudności w poprawnym mówieniu, co objawiało się zabawnymi wpadkami słownymi. Greczynkę nazywał „Greką", Fin w jego ustach przeistaczał się w „Finlandczyka". W ten oto sposób sam nim został, bo ksywka „Finlandczyk" przylgnęła do niego jak rzep do psiego ogona. Był to niewysoki blondyn o bystrym spojrzeniu niebieskich oczu, w których było tyle samo psotnego błysku, co inteligencji. Najwyższy i opalony młodzian o pseudonimie Bajer, był typowym rozrabiaką i gadułą. Wydał mi się najmniej skomplikowaną osobowością z całej trójki. Typ prostolinijnego indywidualisty. Ogolona na jeżyka głowa jakby potwierdzała to pierwsze wrażenie prostoty. Niemniej jednak w tym doborowym gronie nie mogłem być niczego i nikogo pewny, dlatego z rezerwą podszedłem do swoich pierwszych opinii na temat podopiecznych. Trzeci „trudny", średniego wzrostu, szczupły brunet, sprawiał wrażenie ułożonego młodzika. Miał twarz bladą niczym pierwszy grudniowy śnieg. Nazywali go Małomównym. Miał ten chłopak jakiś ukryty głęboko pod skorupą kompleksów talent, który należało teraz ze zręcznością kuglarza wydobyć na światło dzienne. A Julia? Była ładną i szczupłą kobietą w moim wieku, o urodzie nastolatki, a ubierała się w modne ciuchy. Nie była z niej może Julia Roberts, lecz ta niewinnie wyglądająca dziewczyna o jasnych, prostych włosach opadających na ramiona, mierząca nie więcej niż metr siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, potrafiła przyciągnąć wzrok nie tylko dojrzałych mężczyzn, ale i wyrostków. Jak dla mnie była zbyt chuda i koścista i niepotrzebnie chciała uchodzić za „młodzieżową". Ponadto lubiła dużo mówić. Nie omieszkała wspomnieć o swoim byłym chłopaku, który przez całą noc zadręczał ją telefonami, więc nasza nauczycielka była z tego powodu niewyspana. Kiedy już upchałem nasze tobołki do bagażnika samochodu, kazałem wszystkim wsiadać i czym prędzej ruszyliśmy z parkingu. — I co z tym Przemkiem? — zagadnąłem ją w drodze. — A co ma być? — Nie jest ci go żal? No wiesz, z tego co mówisz to wysoki brunet, wysportowany, raczej dobrze ułożony. Pewnie zrobi karierę i skończy jako yuppie. Poza tym jeździ audi. — I co z tego, że audi? — westchnęła tajemniczo. — I co z tego, że ułożony? Może za bardzo ułożony. — Kobiety lubią ugrzecznionych mężczyzn, prawda? Za macho chyba nie przepadasz? — Chyba nie. Ale jak facet za bardzo się stara, to mi się go odechciewa — ożywiła się. Zaintrygowany słuchałem dalej. — Lubię ludzi uprzejmych — kontynuowała — ale kiedy przedobrzy się !umizgach, to wszystko na nic. Wiesz, Przemek za bardzo mi nadskakiwał. Ja nie lubię, jak facet chce być słodszy od miodu. Nie cierpię elegancików i metroseksualnych! Mężczyźnie przystoi pewna szorstkość. — Chłopaki! — odwróciłem się za siebie do znudzonych lub usypiających młodzieńców. — Nie podsłuchujcie, o czym dorośli rozmawiają. — A kogo to obchodzi? — prychnął Bajer. Nie wiedzieć czemu podrapałem się po mojej szczecinie porastającej policzki i popatrzyłem na Julię z lekkim zainteresowaniem. Cóż, spodobała mi się jej gadka. Byłem wszak „szorstki", szczególnie na twarzy. Jednakże zaraz powróciło ostrzeżenie Demiurga. Julia rzuciła narzeczonego, a więc powinienem się bać. ROZDZIAŁ DRUGI POSTÓJ NA STACJI BENZYNOWEJ, CZYLI GRUNT TO NIC NIE ROBIĆ • KIM BYLI RYCERZE MONTJOIE? • SZYDŁOWIEC W SAMO POŁUDNIE • KOŃSKA SZCZĘKA NAS ŚLEDZI • W KOŚCIELE • NIESPODZIEWANE SPOTKANIE Z RYWALKAMI • RYT PRZEDSTAWIAJĄCY RYCERZA I LITERY • UDAJĘ ZASKOCZENIE • ZŁOŚĆ JULII Jechaliśmy niezbyt szybko na południe Polski. W dalszej części podróży Julia opowiadała mi o wadach Przemka i kilku dawnych facetach, którzy nie poznali się, jaka to z niej wspaniała „laska". Zanim dotarliśmy do Szydłowca — który koniecznie chciałem zobaczyć przed jutrzejszym spotkaniem w Nowej Słupi — zatrzymaliśmy się w celu zatankowania na stacji benzynowej za Grójcem. Trójka podopiecznych oświadczyła nagle, że jest głodna, w związku z czym zaparkowałem w cieniu przy lesie, a następnie zostawiwszy drzemiącą Julię, udaliśmy się do bufetu. Zamówiłem dla siebie kawę, dla nich po hamburgerze i coli. Zapytacie pewnie, czemu wyruszyliśmy w przeddzień spotkania przed wejściem na słynny klasztor na Świętym Krzyżu? Bo to miało być przecież jutro! Po pierwsze, chciałem się lepiej zintegrować z chłopcami i ich opiekunką, Julią, po drugie, pragnąłem zwiedzić Szydłowiec i przejazdem zahaczyć o powiat włoszczowski. Usiedliśmy przy oknie wychodzącym na rozgrzany asfalt szosy krakowskiej, mrużąc oczy przed ostrym słońcem. Wszystko dookoła nas kleiło się z gorąca, oprócz rozmowy. Moje pytania były niczym przysłowiowe rzucanie grochem o ścianę. Młodzi ludzie żując pokarm, wyraźnie znudzeni i absolutnie niewzruszeni moją osobą, a to ziewali, a to zerkali na drogę. Postanowiłem przerwać hegemonię nudy. Przeprosiłem ich i udałem się do samochodu po laptopa, który wręczył mi przed wyjazdem Demiurg. Drugim gadżetem z jego kolekcji był niezwykły zegarek, ale o tym później. Julia, niewyspana z powodu nocnych rozmów z byłym narzeczonym, przewróciła się na drugi bok, więc cicho zamknąłem drzwi i wróciłem do baru. Przysiadłem się z powrotem do stolika i odsunąwszy od siebie filiżankę, położyłem przenośny komputer na stole. — Laptop? — ożywił się Finlandczyk. — Jak widzicie — odpowiedziałem. — Ile ma na „twardzielu"? — Coś koło sześćdziesięciu giga. — Ale numer — zainteresował się siedzący obok mnie Bajer. — Ma pan dużo gier strategicznych lub zręcznościowych? — Żadnych gier. — To po co komputer? — oburzył się. — Myślałem, że to dla nas. Inaczej zanudzimy się na tym zadupiu. — Wyrażaj się — pogroziłem mu palcem. — Laptop zawiera bazę danych. — Jaką znowu bazę? — łypnęli na mnie nieufnym wzrokiem. Wyjaśniłem im w skrócie, że twardy dysk ukrywa ponad dziesięć gigabajtów informacji w postaci plików tekstowych i graficznych o tematyce historycznej. Demiurg ofiarował mi przenośną bibliotekę, to jest szczegółową mapę terenu, przewodnik po Górach Świętokrzyskich i tysiące zeskanowanych stron z książek traktujących o historii regionu oraz artykułów o krzyżowcach w języku polskim, angielskim i niemieckim. Pierwszy zbuntował się Bajer. — A mnie to wszystko się nie podoba — zrobił zdegustowaną minę. — Czy mamy zdawać jakieś egzaminy? Bo ja osobiście brzydzę się historią. Nudy! Totalne nudy! Na co komu wiedzieć, co było kiedyś? Mnie interesuje, co będzie jutro! Jestem antyhistorykiem! I nienawidzę nauki! Chcę z powrotem do szkoły specjalnej! A bo mi tam źle było? Człowiek robił co chciał... — A co takiego chciałeś? — zapytałem. —Nic. — Masz małe wymagania. — Grunt to nic nie robić — żachnął się. — Głupi niech pracują. Pozostali chłopcy zbyli jego słowa milczeniem, ale chyba w duchu popierali ten światopogląd. Bajer poczuł się lepiej. Lecz gdy tylko załadowałem system i na trzynastocalowym ciekłokrystalicznym ekranie ukazała się strona o zakonie Montjoie, widziałem, że zezowali na artykuł z ciekawością. Nawet siedzący obok mnie Bajer próbował „zapuścić żurawia". — Co to? — zapytał, widząc rysunek zakonnika ubranego w drogi płaszcz z wyrysowaną na plecach muszlą. — Krzyżacy? — Nie, to Montjoie. Już wam o nich wspominałem. — Gdzie my właściwie jedziemy? — W góry! Szukać skarbów! — palnąłem. Nie podzielali mojego entuzjazmu. — A co to są te Montjoie, psze pana? — Nie „co", a „kto". Nie uważałeś w ministerstwie? —Nie. — A czytać umiesz? Wzruszył ramionami. — To sam przeczytaj — przekręciłem komputer ekranem w jego stronę. — Przecież to nie po polsku — mruknął. — Nie znacie angielskiego? — zapytałem z udawanym zdziwieniem i popatrzyłem na każdego z osobna. — To może chociaż niemiecki? Też nie? O łacinę nawet nie pytam. No to nici z poszukiwań skarbu. — Jakie nici? — oburzył się Bajer. — Żeby znaleźć skarb, nie trzeba nic umieć. Historia też nieważna. Potrzeba tylko dużo szczęścia! Jak w totolotku. Pozostali zachichotali, ale Małomówny niespodziewanie przesunął laptopa do siebie. — Znam angielski — oświadczył cicho. — Trochę, ma się rozumieć. — Indiana Jones się znalazł — prychnął zazdrośnie Bajer. — To świetnie! — zatarłem z zadowoleniem ręce. — Znajomość języków obcych może być pomocna w poszukiwaniach. Wytrawni poszukiwacze skarbów zaczynają każde śledztwo od biblioteki. Korzystając ze źródeł, krajowych i zagranicznych, zdobywają potrzebne informacje o obiekcie poszukiwań, wertują tysiące pożółkłych stronic, zanim jeszcze wyruszą na poszukiwania. Oprócz języków warto znać także historię i geografię. W dalszych badaniach przydaje się znajomość innych dziedzin, jak psychologii czy kryminalistyki. Panowie! Przede wszystkim nie możecie być gorsi od dziewczyn. Nie będzie wam głupio, kiedy podopieczne pani Błażejczak znajdą skarb przed wami? Nie odpowiedzieli, ale moje słowa trochę poruszyły ich ambicję. — Niestety, niewiele wiemy o Montjoie z naszej rodzimej literatury. Małomówny w milczeniu czytał z komputera. — No, co tam wyczytałeś? Wlepił wzrok w ekran laptopa. — Pierwsza wzmianka o rycerzach Montjoie pochodzi z XII wieku — zmusił do pracy swoje struny głosowe. — Powstanie zakonu w Ziemi Świętej zatwierdził papież Aleksander III około 1175 roku. Został on szybko wchłonięty przez najstarszy zakon rycerski w średniowiecznej Hiszpanii, Calatrava1. Siedzibą zakonu Montjoie był zamek na wzgórzu Montjoy w pobliżu Jerozolimy, co znaczy Góra Radości. Był to zakon międzynarodowy, niezbyt liczny, założony przez Hiszpanów. Zginęli w bitwie o Hattin w 1187 roku. Podczas gdy Małomówny dzielnie tłumaczył z angielskiego — ku niemałej zazdrości pozostałych kolegów (odebrałem to jako dobry znak!) — kątem oka dostrzegłem pewnego siedzącego w rogu mężczyznę ubranego w sztruksową kurteczkę. Od czasu do czasu ów osobnik z szeroką i wydatną żuchwą zerkał na nas dyskretnie, ale że był to człowiek o niezbyt subtelnej powierzchowności, więc czynił to nieco nieudolnie. Kiedy zorientował się, że został zauważony, odwrócił się do nas bokiem. — Brawo! — pochwaliłem chłopaka. — Dobre tłumaczenie. Uzupełnię wiedzę z komputera danymi z innych źródeł. Zakon Montjoie utworzył członek zakonu Santiago — Rodrigo Alvare hrabia Sarii w Leonie. Przyjął on regułę cysterską, podobnie jak templariusze i Calatrava. Montjoie otrzymali w 1174 roku posiadłości od króla Aragfinii i Katalonii Alfonsa II, później w samej Palestynie na wzgórzu Montjoy, od którego pochodzi nazwa zakonu. Bracia zajmowali się wówczas wykupem jeńców z rąk muzułmanów. W 1186 roku król zablokował próbę połączenia się ich z templariuszami, jednak dwa lata później przyłączył zakon do szpitala Zbawiciela w Teruel w pobliżu posiadłości Montjoy. Dopiero dziesięć lat później przekazano wszystkie ich posiadłości templariuszom, co spotkało się z oporem niektórych zakonników. Buntownicy schronili się w Kastylii w zamku Montfrague. W latach 1215— 1221 włączono ich do Calatrava. Wracając do zakonników Montjoie dodam tylko, że nosili oni na płaszczach krzyż i muszlę. Ich dewizą był cytat: „Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tilo da gloriam". — Znowu te języki obce — westchnął Finlandczyk. — Tylko co to znaczy? — „Nie nam. Panie, nie nam, lecz imieniu Twojemu niech będzie chwała". Moim zdaniem, obecność w Polsce zakonników Montjoie wydaje się zagadkowa. Uważam to za ciekawostkę. — Byli tutaj? — zdziwił się Małomówny. — Podobno w Szydłowcu znajduje się ryt przedstawiający rycerza z muszlą. Przypomniałem o spalonym polonezie na przejściu w Skorkowie i ocalałej mapie z zapiskami. Ta informacja poruszyła ich do żywego, chociaż już wcześniej pewien „urzędnik" w ministerstwie wyjaśnił im tło naszej wyprawy. Lecz oni nie słuchali mnie wówczas i dopiero teraz ten temat odrobinę ich poruszył. — Wydaje się, że zakonnicy Montjoie naprawdę przybyli do Polski. Zestawiłem te domysły z kolejnym faktem historycznym, a mianowicie z powrotem z wyprawy krzyżowej księcia Henryka Sandomierskiego. Wyprawił się on do Ziemi Świętej w roku 1154. Wrócił po roku i przywiózł ze sobą joannitów. Osadził ich w Zagości koło Pinczowa. — No i co to ma wspólnego z Montjoie? — zapytali. — Zastanawia mnie, kiedy Montjoie »nogli przybyć nad Wisłę i w jakich okolicznościach to nastąpiło? Autor pewnego artykułu zamieszczonego w popularnym tygodniku twierdzi, że Montjoie zabrali się w podróż do Polski z joannitami. Oczywiście to nic pewnego, Małomówny pokręcił głową i zaczął czegoś szukać w laptopie. — To niemożliwe — oświadczył z miną odkrywcy. — Tu napisano, że książę Henryk Sandomierski wrócił z Wyprawy krzyżowej w 1155 roku. A zakon Montjoie powstał dopiero w 117,5 roku. Udałem zdziwienie, choć sam dobrze o tym wiedziałem. Na początku naszej misji ważne było jednak to, aby obudzić w chłopakach zainteresowanie i zmusić ich do logicznego myślenia. Dzięki temu łatwiejsza wydawała się sztuka wciągnięcia ich do wspólnej zabawy. Co by było, gdybym gadał bzdury, a ci dla świętego spokoju przytakiwali? — Musimy jeszcze dużo poczytać o tamtych czasach — bąknąłem. — Jednakże niewielu Polaków wyprawiło się do Ziemi Świętej bronić grobu Chrystusa przed muzułmanami. Dlatego pomyślałem o Henryku Sandomierskim. Był jeszcze Jaksa, który sprowadził do naszego kraju bożogrobców. Niestety, data ich pojawienia się w Miechowie to rok 1166. A zatem Montjoie musieli przybyć tutaj jeszcze później. — Zaraz — podrapał się po głowie Finlandczyk. — Jakim cudem Montjoie przybyli do Polski, jeśli zginęli w jakiejś bitwie? — O Hattin w 1187 roku — dodałem z ukrytą satysfakcją. Młodzież zaczynała „czaić". — Hm, masz rację, o tym nie pomyślałem. Widać autor artykułu zagalopował się, twierdząc, że przybyli do Polski. Może w ogóle nie przybyli tu? A może nie wszyscy zginęli? Mam nadzieję, że w Szydłowcu coś się wyjaśni. Rozłożyłem bezradnie ręce. — Sami widzicie, jak wygląda historyczne śledztwo. Ciągłe niedomówienia i spekulacje. W ten sposób, pobudziwszy nieco ciekawość chłopaków, ruszyliśmy W dalszą drogę do położonego na Wyżynie Szydłowieckiej miasta. Na miejsce dotarliśmy w samo południe. To mazowieckie miasto leżące na Wyżynie Kielecko-Sandomierskiej, niemalże graniczące z Górami Świętokrzyskimi, wspierało się od południowego zachodu o Wzgórza Koneckie, a od pomocy otaczała je Równina Radomska. Kiedyś na północ od miasta znajdowały się rozlewiska rzeki Korzeniówki, od wschodu Iłżanki i jej dopływów, od południa zaś rzeki Oleśnicy. Obecnie po dawnym terenie pogranicza puszczańskiego zostały jedynie nazwy wsi na starych mapach (Mokra, Rybów, Zabagnie) i owe rzeczki, których nurt dzisiaj zmizerniał. Inaczej wyglądało to miejsce dziewięćset lat temu, może tylko słońce tak samo przypiekało ziemię bogatą w pokłady wapienia i rudę żelaza. Żar wyciskał z zatłoczonych ulic siódme poty, a kolorowy ryneczek tętnił życiem skupionym wokół późnorenesansowego ratusza miejskiego i bazaru, za którym stał na szczycie łagodnej skarpy stary kościół z charakterystycznym dwuspadowym i stromym dachem. Prowadził na jego dziedziniec stary i lśniący bruk biegnący obok dużego placu obsadzonego dorodnymi kasztanowcami. Motel znaleźliśmy w dwupiętrowej willi o białych ścianach, znajdującej się na ulicy odchodzącej od rynku. Biegła ona aż do samej trasy kieleckiej, omijającej Szydłowiec od wschodu. Zanieśliśmy bagaże do pokojów. Pożegnaliśmy w jedynce zaspaną Julię, bo jak nam powiedziała brakowało jej jeszcze dwóch godzin drzemki, a sami udaliśmy się pieszo w stronę kościoła. — Na przełomie XII i XIII wieku miasto leżało na uboczu głównych szlaków handlowych — rzuciłem w stronę chłopaków, gdy mijaliśmy fasady ładnych dziewiętnastowiecznych kamieniczek. — Po co nam to wiedzieć? — zapytał poirytowany Bajer. — Staram się wczuć w sytuację przybyszów z południa — odpowiedziałem. — Co łączyło zakonników z dawną wsią służebną, jaką był Szydłowiec na początku XII wieku? Wciąż zakładam, że Montjoie przybyli w to miejsce, gdyż nie mogę wykluczyć faktu obecności tutaj zakonników. — Nie może pan? — zbaranieli. — Czemu? Dziwnie pan gada. — Jako doświadczony detektyw nie mogę zakładać, że to niemożliwe. Wręcz przeciwnie! Gdy mam powody przypuszczać, że to prawdopodobne, zakładam istnienie takiej możliwości, do czasu, aż dowody wykażą jawny błąd tego założenia. Wtedy mogę odrzucić tezę. Rozumiecie? Westchnęli ciężko i popatrzyli na mnie ze współczuciem. W ich oczach odbijało się jedno pytanie: „O co temu facetowi biega?". — Dobra, waszmoście. Wyczytałem, że istnienie grodu wiążę się z działalnością rodziny morawsko-czeskich Odrowążów, którzy przybyli do Polski w XI wieku — opowiadałem dalej. — Odrowążowie władali Szydłowcem i okolicami do czasów Kazimierza Wielkiego. Od XV wieku miasto przypadło w udziale bocznej linii Odrowążów, którzy w 1401 roku erygowali kościół parafialny pod wezwaniem świętego Zygmunta. To ten stojący przed nami. — „Erygowali"? — zdziwił się któryś z nich. — Co to znaczy? — Wznieść, założyć lub ufundować. To z łacińskiego „erigere". — To nie mógł pan tak od razu, po polsku? Wzruszyłem ramionami i dalej zabawiałem się w przewodnika. — Za rynkiem znajduje się inny zabytek. To rezydencja, którą Stanisław Szydłowiecki wzniósł w miejscu dawnego zamku. Co jeszcze powinniśmy wiedzieć o tym mieście? W XVI wieku Szydłowiec był sporym ośrodkiem handlu żelazem oraz wydobycia i obróbki wszechobecnego na tych terenach wapienia. Do miasta przybyli osadnicy włoscy, szkoccy, żydowscy i niemieccy. Po Szydłowieckich miastem władali Radziwiłłowie. Do 1802 roku. Szwedzki potop, a potem liczne powstania dokonały dzieła zniszczenia. Miasto jednak wyremontowano w latach dwudziestych XX wieku, lecz przyszła kolejna, najgorsza, z najgorszych wojen. Otarliśmy pot z czoła i bramą wyszliśmy wprost na późnogotycką bryłę świątyni. Wydawało mi się, że Bajer zamruczał pod nosem: „Nie nudź, facet". Ominęliśmy kilku stojących na dziedzińcu ludzi i wtedy intuicyjnie odwróciłem się za siebie. Z tłumu wypełniającego rynek wyłowiłem znaną mi postać osobnika z wydatną żuchwą, którego widziałem niecałą godzinę temu na stacji benzynowej w drodze do Szydłowca. Końska Szczęka! Tak bowiem nazwałem zbliżającego się do nas wysokiego i dobrze zbudowanego mężczyznę ubranego w znoszone spodnie i sztruksową kurteczkę. „Czyżby szedł do kościoła?" — zastanawiałem się. „Nie wygląda na osobnika pobożnego. On nie znalazł się tutaj przypadkiem." O ile na stacji benzynowej jego pojawienie mogłem traktować jako rzecz nie budzącą podejrzeń, o tyle obecność Końskiej Szczęki tutaj była już zagadkowa. Intuicja podpowiadała mi, że facet szpiegował nas. Weszliśmy w chłodne mury świątyni. Kazałem chłopcom zająć wolne ławki na samym końcu nawy. Usiedliśmy. Kilkunastu wiernych modliło się w szczerym skupieniu pełnym prowincjonalnej pobożności, z autentyzmem nie skażonym wielkomiejskim pośpiechem i powierzchownością mieszczucha. Ledwo rzuciłem okiem na bogato złocony ołtarz w formie przepięknego tryptyku i strop z barwną polichromią, gdy do kościoła wtoczyło się kilku innych wiernych. Zajęli wolne miejsce przed nami na brzegu ławki i zaczęli milczącą modlitwę. — Chyba nie każe pan nam się modlić? — wściekali się chłopcy. — Nie, ale jak chcecie, proszę bardzo. Wzruszyli ramionami. A mój wzrok coraz częściej wędrował ku drzwiom. Końska Szczęka nie zjawiał się. Zacząłem oglądać wnętrze sporego kościoła. W prezbiterium na bocznej ścianie wrażenie robił przepiękny późnogotycki poliptyk przedstawiający Wniebowzięcie Najświętszej Mani Panny i, jak mi się zdawało, sceny ewangeliczne. Ten piękny, renesansowy wystrój kościoła nie zrobił jednak na chłopakach wielkiego wrażenia, jedynie bystry Finlandczyk dostrzegł na ścianie prezbiterium wizerunek rycerza z mieczem — rodzaj pomnika wykonanego z czerwonego marmuru. Obok niego zwracały uwagę liczne herby dawnych możnych tej okolicy, pochodzących z rodów Odrowążów i Toporów. Czy jednak lśniąca płaskorzeźba wyciosana ze skały, a później wypolerowana ręką cierpliwą i dokładną, pochodziła z czasów pierwszych krzyżowców przybyłych w te strony? Nie. To nie był przecież ryt. Nagle zwyciężyła we mnie ciekawość związana z osobą Końskiej Szczęki. — Zostańcie tutaj — szepnąłem któremuś na ucho. — Zaraz wracam. — A pan dokąd idzie? — Po prostu siedźcie i czekajcie. Kto pierwszy znajdzie ryt, temu stawiam lody. Podwójne. Nie ruszyli się z miejsca. Wyszedłem zatem północnym wyjściem na wąską uliczkę. Prostokątna dzwonnica wybudowana z piaskowca częściowo zasłaniała widok na szeroki dziedziniec i rynek, a kamienny mur odgradzał kościół od biegnącego w dole zacienionego wąwozu uliczki. Jeszcze bardziej na południe, za kościołem, znajdowała się skąpana w ostrym słońcu plebania, którą łączył ze świątynią przerzucony nad stromą uliczką bardzo długi most. Nie dostrzegłszy nigdzie Końskiej Szczęki, zszedłem na bruk chłodnej ulicy po starych schodach pamiętających pierwszych szydłowieckich wiernych, może nawet i krzyżowców! Idąc wzdłuż wysokich murów zawróciłem z powrotem w kierunku rynku. Dopiero na jego skraju stanąłem w cieniu dorodnych kasztanów i obserwowałem cierpliwie tłum. Końskiej Szczęki nigdzie nie dostrzegłem. „Mógł wejść do świątyni, gdy schodziłem na ulicę Kamienną" — pomyślałem. Zawiedziony ruszyłem z powrotem ku kościołowi. I nagle zatrzymałem się zaskoczony widokiem idącej ferajny. Oto bowiem szeroką, kamienną alejką otaczającą bryłę kościoła szły sobie w najlepsze cztery panie — Mira Błażejczak i jej podopieczne. Przewodniczka podlotków prezentowała się elegancko nawet podczas wakacyjnej wycieczki, co było efektem wyniosłego sposobu chodzenia. Jej jasne włosy ozdobione ciemnymi pasemkami wzmacniały niezaprzeczalny sex appeal, który ukrywały przed światem ciemne spodnie i luźna koszula. Miała klasę i pewną nieodzowną dawkę dojrzałości, którą lubiłem u kobiet. Tak mnie zaintrygowała obecność tutaj tego żeńskiego kwartetu, że zapomniałem o Końskiej Szczęce i czekających w kościele chłopakach. Ruszyłem za naszymi rywalkami. Skąd się tutaj wzięły? Czego szukały? To było niemądre pytanie — Mira Błażej czak ukończyła, poza geografią, także wydział historii na Uniwersytecie Warszawskim. „Z pewnością wpadła na szydłowiecki trop" — pomyślałem. „Podobnie jak i ja, zdecydowała się odwiedzić Szydłowiec w przeddzień wyznaczonego spotkania w Nowej Słupi". Obejrzałem się jeszcze za siebie w poszukiwaniu faceta w sztruksowej kurteczce. Nigdzie go nie było. Czy obserwował nas z ukrycia? „Końska Szczęka nie pasuje mi na wyszkolonego detektywa" — myślałem, bo już wcześniej założyłem, że to Demiurg wysłała! za nami swojego agenta. „Bardziej przypomina zbira. Hm, coś tutaj nie gra." Mira i dziewczęta przystanęły za kościołem. Nauczycielka wskazywała ręką na solidne mury świątyni zbudowane z miejscowego piaskowca, a następnie cała grupka przeszła po trawniku pod samą przyporę. Oglądały chropawą i szarą powierzchnię ściany, pobieżnie i pospiesznie, bez należnej im czci, a następnie dalej ruszyły wzdłuż muru, znikając mi z oczu po drugiej strome kościoła. Niewiasty czegoś szukały i nietrudno było się domyślić, że obiektem ich poszukiwań był tajemniczy ryt przedstawiający zakonnika, bo inaczej po co by w ogóle tu przyjeżdżały? Ruszyłem za rywalkami. — Szybciej! Szybciej! — nauczycielka ponaglała dziewczęta. — Chcecie być gorsze od tych „samochodzików"? Jak będziecie się tak guzdrać, Julia i jej chłopcy pierwsi znajdą skarb. Na dźwięk znajomego pseudonimu zatrzymałem się i stanąłem pod murem. — Proszę pani, a skąd ten śmieszny pseudonim? — zapytała druga dziewczyna. — Pan Samochodzik, hi, hi! — Pseudonim „Pan Samochodzik" — wyjaśniała Mira — przylgnął do tego człowieka z powodu jakiegoś dziwacznego samochodu. Jeździ on nim, a powiadają, że nawet w nim sypia. — Odjazdowy facet! — zapiszczała któraś z dziewczyn. — Kim on naprawdę jest? W ministerstwie podawał się za detektywa! Czy to prawda? — Może i tak — bąknęła ich opiekunka. — Kończył wydział historii sztuki. Ale ja mam aż dwa fakultety: historia i geografia. Jestem lepsza. W dalszym ciągu rozmawiały o marnych szansach naszej ekipy. — Jest! — zapiszczała nagle koleżanka Mira. — Popatrzcie, tu! Marta, Pyzia, Gioconda! Widzicie to co ja?! — Nic nie widzimy, proszę pani! — odpowiedziały chórem dziewczyny. —Nie widzicie tego rycerza?! To przecież nasz ryt. Znalazłam go! Jesteśmy pierwsze! — Naprawdę?! Nic tu nie ma! Wstrząśnięty jej słowami pobiegłem alejką na drugą stronę kościoła, bo wszystko wskazywało na to, że nauczycielka odkryła interesujący nas ryt. Okazało się, że należało go szukać nie wewnątrz kościoła, a na zewnątrz. Przebiegłszy trawnik, dołączyłem do podekscytowanych odkryciem konkurentek. — Dzień dobry — zbliżyłem się do nauczycielki. — To pan? — odruchowo odskoczyła od muru. — Dzień dobry, dziewczęta! — przywitałem je. — Co ciekawego znalazłyście? Szedłem alejką i usłyszałem podniesiony głos waszej opiekunki. — Nie, nic — nauczycielka speszyła się. — Wydawało się panu. Mira odeszła szybko od muru i dyskretnie nakazała dziewczętom milczenie. Popatrzyłem na fragment muru, zacienioną wnękę sąsiadującą z nasłonecznionym grzbietem przypory, przed którą niedawno stały. Szary kościelny mur i ceglana podpora były miejscami pokryte wyżłobionymi napisami, nierzadko występowały tu stare daty, jakieś znaki i litery, nawet zegar słoneczny tam był, ale sylwetki rycerza z mieczem i muszlą dostrzec nie potrafiłem. Nie mogłem jednak zapominać o tym, że Mira ukończyła wydział historii i umiała odróżnić na starym murze ryt o znaczeniu historycznym od współcześnie wykonanych rysunków. Wreszcie go ujrzałem. Wykonano go cienkim rylcem. Na pierwszy rzut oka był to zwykły bohomaz, pod którym widniały dwie, ledwo dające się wyłowić wzrokiem litery: NT Zakonnik miał na sobie płaszcz, na którym widniały słabo zachowane symbole muszli i małego krzyża. Miecza nie potrafiłem w pierwszej chwili zidentyfikować, jednak nie ulegało wątpliwości, że kobieta odnalazła ryt przedstawiający krzyżowca i nie zamierzała dzielić się ze mną tym odkryciem. Zdjęła okulary i popatrzyła na mnie z podejrzliwością. — Czy pan nas przypadkiem nie podsłuchiwał? — Po prostu panią zauważyłem — skłamałem. — Przybiegłem się przywitać. Nie przyznałem się. Jeśli rywalki ukrywały przede mną fakt istnienia rytu krzyżowca, należało, za ich przykładem, udawać kompletną niewiedzę i do niczego się nie przyznawać. — Co robicie w Szydłowcu? — zapytałem. — To po drodze na Łysą Górę, prawda? Mira ratowała się wymijającymi odpowiedziami. Jednocześnie nie spuszczała ze mnie wzroku, pełna obaw o to, czy nie zauważę rytu. Lecz przykry dla niej moment musiał nastąpić. — Mój Boże — wyszeptałem z afektacją, wpatrując się w mur przypory. — Czy to przypadkiem nie jest zakonnik? Ten ryt... proszę, niech pani zobaczy! Tak jest! Muszla i krzyż na płaszczu! Widzicie, dziewczęta? O rany, nie może być! Odkryłem go! Dobrze go widać dopiero z pewnej odległości. Tak, tak... jak się stoi pod samym murem, nie widzi się go dobrze! Zapanowała krępująca cisza. Któraś z dziewcząt zachichotała i już w następnej chwili została zgromiona wzrokiem przez nauczycielkę. A przecież ja grałem, błaznowałem. — Jasne — odezwała się kobieta i łaskawie zerknęła na mur. — Tak, to ryt. Ma pan rację. — A gdzie wasze zdziwienie? Mira przygryzła wargi. Dziewczęta z trudnością tłumiły rozbawienie. — Bo my pierwsze to odkryłyśmy! — rzuciła jedna z nich. — Tylko niekoniecznie chcemy dzielić się z kimkolwiek odkryciem — dodała Mira. — Nie rozumiem. — Jeden zero dla nas, Panie Samochodzik! — uśmiechnęła się wymuszenie. — Rozumie pan? Po prostu nie przyznałyśmy się do odkrycia. Bo nie chcemy ułatwiać zadania pańskiej grupie. Uważam, że powinniśmy ze sobą ostro rywalizować... Mira założyła okulary lecznicze oprawione w cienkie oprawki i podeszła pod mur. Przez chwilę oglądała z bliska ów niecodzienny ryt. — Żadnej daty — nagle zapomniała o wszystkim. — Tylko te litery na dole: „N" i „T". Może to inicjały: „NT". I ten cudowny rycerz. Teoria o obecności Montjoie na tych ziemiach coraz bardziej nabiera cech prawdopodobieństwa. Niesłychane. — Może by tak pogadać z proboszczem? — zaproponowałem. — Polecę tylko do kościoła po chłopców i pójdziemy na plebanię. A potem zapraszam wszystkich na lody. Dziewczęta się ucieszyły, lecz Mira żywo zaprotestowała. — Przykro mi — pokiwała głową. — Żadnej współpracy. Takie dostaliśmy dyrektywy, prawda? Proponuję jednak spotkanie, ale we dwoje. Pan i ja. Chciałabym porozmawiać z panem. Służbowo. — Mamy wakacje — zaśmiałem się. — Służbowo pogadamy kiedy indziej. Teraz możemy porozmawiać jak kobieta z mężczyzną. — Niech pan nie zapomina, że jesteśmy w pracy — ucięła krótko. — Czy pan chce mnie poderwać? — A jeśli nawet? — To kiedy możemy się spotkać? — nie ustępowała. — Choćby i zaraz. — Może być. — Dziewczęta — zwróciłem się do trzech podlotków. — Idźcie po chłopców. Są w kościele. Spotkamy się w tej łodziami przy rynku. Za kwadrans. Dziewczęta pobiegły do kościoła, a my ruszyliśmy spacerowym krokiem w kierunku łodziami. — Zna pani Demiurga? — zapytałem nieoczekiwanie. Jej zdziwienie było autentyczne. — Demiurga? Chodzi panu o boskiego budowniczego świata? — zgadywała. — Platońskiego Demiurga? Czy to może jakaś subtelna metafora? — Nie, nie — uśmiechnąłem się blado. — Nieważne. Przed wejściem do kawiarni zerknąłem na ulicę i rynek. Nigdzie nie zauważyłem Końskiej Szczęki. Zamiast niego ujrzałem idącą wolnym krokiem Julię. Zbliżała się do rynku boczną ulicą. Prawdopodobnie przebudziła się z postanowieniem odnalezienia nas. A może nudziło jej się samej? I wreszcie nas ujrzała. Zastygła w bezruchu w połowie szerokości ulicy. Widziałem rzedniejącą minę Julii i wlepione w nas szeroko rozwarte oczy. Dopiero klakson samochodu ją poruszył. Nie zdążyłem nawet zareagować, kiedy ona już odwróciła się na pięcie i zła pognała do motelu. Nie musiałem zgadywać, że obraziła się na mnie za spacer z Mirą. — Czy coś się stało? — pytanie nauczycielki przywróciło mnie do rzeczywistości. Stała już w progu cukierni i odwróciła się zaskoczona moim wahaniem. — Nie, nic — próbowałem się uśmiechnąć. ROZDZIAŁ TRZECI ROZMOWA Z MIRĄ • ZNIKNIĘCIE PODOPIECZNYCH • KILKA SŁÓW O DZIEWCZĘTACH, CZYLI PYZIA, MARTA I GIO-CONDA • PRETENSJE ZAZDROSNEJ JULII • CZY MONTJOIE PRZYBYLI DO POLSKI W 1155 ROKU? • KSIĄDZ OPOWIADA O TAJEMNICZYM BRUNECIE • DOKUMENT Z GRUSZCZYNA • KIM JEST KIEROWCA VOLKSWAGENA? Usiedliśmy w małej kawiarence, w której do kawy podawano lody i ciastka. W sali panował lekki zaduch, ale widok na rynek i ratusz szydłowiecki był cudowny. Sytuacja była jednak nieco krępująca. Z tą ładną kobietą wolałbym pogadać o czymś przyjemnym, lecz zanosiło się na ostre starcie — o tym świadczyła jej marsowa mina. Zamiast sympatycznego uśmiechu i przyjaznego spojrzenia, prześwietlała mnie na wylot para pięknych niebieskich oczu. I było to spojrzenie tyleż nieufne, co intrygujące. Ta dojrzała kobieta o idealnej figurze, nieco wyniosła i niezależna, była niczym twierdza nie do zdobycia. Nawet gdy odgarniała pasemka opadających na ramiona jasnych włosów, było w tym tyle samo uroku, co chłodnej dumy. Śniadej i idealnie gładkiej cery, a także śnieżnobiałego uzębienia, mogłaby jej pozazdrościć niejedna kobieta. Ponadto ubierała się skromnie, ale z klasą. Kelnerka przyniosła kawę i lody, więc poczekaliśmy, aż odejdzie z pustą tacą. Przeszliśmy do rzeczy. — Widzi pan — zaczęła mówić — chciałam po prostu jasno postawić sprawę. Uważam, że nie powinniśmy ze sobą współpracować na żadnym polu. W przeszłości uczestniczył pan w wielu ciekawych przygodach, ostatnio nawet odnalazł pan coś cennego w łodzi podwodnej... — Skąd pani to wie?! — Pisała o tym prasa. — Naprawdę? — popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. Po raz kolejny przyszło mi do głowy, że jej wiedza o moich przygodach ma źródło dalekie od prasowego. Prasa nie rozpieszczała naszego departamentu i na palcach jednej ręki mogłem policzyć artykuły o Panu Samochodziku, jakie pojawiły się w ostatnich latach. Jeśli już jakiemuś dziennikarzowi udało się coś skrobnąć, była to krótka notka w środku średnio poczytnej gazety. A o mojej ostatniej przygodzie na Bałtyku2 nikt nie napisał słowem, bo całą sprawę zatuszowało kilka europejskich rządów. — Obawiam się, że obecną wyprawę zechce pan traktować zbyt osobiście — wyjaśniła zaraz — i za wszelką cenę będzie pan pragnął odnaleźć skarb, nie bacząc na cel naszej misji. Chodzi mi wyłącznie o młodzież i ustalenia poczynione w ministerstwie. Mam nadzieję, że operacja „Baba Jaga" nie jest dla pana jedynie pretekstem do zaspokojenia własnych ambicji poszukiwacza skarbów. Od początku oponowałam przeciwko udziałowi konsultanta z zewnątrz. Ale niech tam! Boję się, że wkłada pan w ten wyjazd za dużo niezdrowej energii. Jak hazardzista, dla którego nie ma żadnych świętości. — Chwileczkę — dotknęły mnie jej niesprawiedliwe słowa. — Nie zapominam o waszych uczniach. Zgoda, ma pani dobre źródło informacji, rzeczywiście, nie tak dawno rozbijałem się luksusową łodzią motorową na Bałtyku, ale to była misja służbowa. Proszę pamiętać, że jestem urzędnikiem o nienagannej opinii. Nikt nie zarzucił mi nigdy, że swój interes stawiam wyżej od obowiązków służbowych. Nie wiem, kim jest pani informator, ale obawiam się, że chce on panią zmylić. Mira pobladła. Przestraszyła się, że wiem coś na jej temat. — Pan nas podsłuchiwał — przeszła szybko do ataku. — Tam pod kościołem! To sugeruje, że uznaje pan zasadę „cel uświęca środki". Pragnie pan odnaleźć skarb wyłącznie dla siebie i nie cofnie się nawet przed nieczystymi chwytami. — Kiedy ja chcę z panią współpracować! — żachnąłem się. — Dla dobra dzieciaków. Przed nimi możemy udawać, czemu nie, ale powinniśmy być partnerami. — Ze mną współpracować? — uśmiechnęła się ironicznie. — Czy z moją interdyscyplinarną wiedzą? Dopiłem zdenerwowany kawę. Mira była doprawdy nieznośna. — Zaraz! — posłałem jej podejrzliwe spojrzenie. — A może to pani pragnie odnaleźć skarb za wszelką cenę? Może tą rozmową chce pani osłabić mój zapał, zbić mnie z tropu, a jednocześnie oczyścić się z podejrzeń o namiętność do hazardu! Nie mogę tego wykluczyć. — Proszę pana! — przerwała mi brutalnie. — Sam pan powiedział: „mój zapał". A powinien pan przemawiać wyłącznie w imieniu tych dzieciaków. Panu marzy się skarb i tytuł nadwiślańskiego Indiany Jonesa. Młodzież to parawan dla pana osobistych planów. Z takim podejściem nie powinienem pan uczestniczyć w tej operacji. Niestety, jest już za późno, nic nie mogłam zrobić. Przesadzała, to jasne! Lecz zarazem miała trochę racji. Pracowałem nie tylko dla ministerstwa, ale i dla Demiurga. — Oświadczam uroczyście, że moim zadaniem, jako konsultanta, jest pomoc w obudzeniu w trudnej młodzieży zapału do wiedzy. Proszę mnie zrozumieć, nie mogę zachowywać się jak mokre sznurowadło. — Sznurowadło? — znowu zrobiła duże oczy. A były diabelnie piękne. — I do tego mokre? — Ciągnie się nieprzyzwoicie długo i nie można go zapalić. To taka metafora. Przyznaję, niezbyt udana. — Zauważyłam, że bardzo pan lubi metafory. — Żeby wykrzesać z chłopców energię, zapał, sam muszę pokazać elan vital. — A jednak się nie myliłam — pokiwała z dezaprobatą głową. Odstawiła pustą filiżankę po kawie i sięgnęła po lody. — Pańskim problemem jest ego wystrojone w metafory — oświadczyła. Nie ruszyłem swoich lodów. Popatrzyłem koleżance Mirze głęboko w oczy. — Co pani w takim razie proponuje? — zapytałem. — Jak już wspomniałam, będziemy ostro rywalizować — odpowiedziała stanowczo. — Tak naprawdę, żadnego „na niby". Bez wspólnych konsultacji. To najlepsza metoda na „trudnych". Pan będzie mógł pochwalić się przed chłopcami swoim elan vital, och, zapewne Julii najbardziej pan tym zaimponuje, a moje dziewczęta pokażą, że są lepsze od chłopców. Jedna z nich, Gioconda, ma 135 punktów IQ! To lepszy wynik od najlepszego z pańskich podopiecznych. Warto by było wykazać jej przewagę w praktyce. — Podsyca pani sztucznie antyfeminizm — bąknąłem. — Ja? — z oburzenia zakrztusiła się lodami. — Stwarza pani niepotrzebne napięcia między naszymi obozami. Po co? Ano, żeby mieć pretekst do wymyślania coraz to bardziej wyrafinowanych zalet emancypacji — nie dałem jej dokończyć. — Mam tylko nadzieję, że czyni to pani nieświadomie. Zaraz, zaraz — zmrużyłem podejrzliwie oczy — a może pani robi to specjalnie, żeby zwrócić na siebie uwagę mężczyzn? Oburzenie na twarzy Miry świadczyło, że dotknąłem jej słabego punktu. Zmieniła się nie do poznania. Kobieta przybrała groźny wyraz twarzy, a niebieskie oczy o źródlanej czystości zwęziły się w okrutne szparki. Odsunęła od siebie czarkę z lodami i przewróciła je na obrus. Część lodów skapnęła na jej ciemne, eleganckie spodnie. Wstaliśmy w jednej chwili. Ona, aby ratować spodnie przed pobrudzeniem, ja, żeby jej jakoś pomóc. — Zimna woda! — krzyknąłem do kelnerki. Kobieta ruszyła leniwym krokiem na zaplecze. W tym czasie nauczycielka uspokajała mnie, że nic się nie stało. Wtedy wpadły do kafejki poruszone czymś dziewczyny. — Proszę pana! — wołały, ściągając na siebie uwagę klientów lokalu. — Nie ma chłopaków! Naprawdę. „Tylko problemów mi brakuje!" — pomyślałem. I pobiegliśmy tam wszyscy, nie doczekawszy się ścierki ani zimnej wody. Lecz zaraz przekonaliśmy się, że dziewczęta miały rację. Chłopców naprawdę nie było w kościele i w pobliżu świątyni. Automatycznie pomyślałem o Końskiej Szczęce! „Może to jego sprawka?" — przeraziłem się. Wyobraźnia podsunęła mi wizję porwania. Ścierpła mi skóra na plecach. — Co robimy? — zmartwiła się Mira. — Może nie odeszli daleko? — zastanawiałem się. Przeprosiłem więc na chwilę dziewczyny i szybko pobiegłem do motelu. Właścicielka poinformowała mnie, że nikogo z naszej grupy nie ma, oprócz Julii. Chłopców nie widziała, a nie opuszczała recepcji od dwóch godzin. Dla świętego spokoju sprawdziłem nasz pokój, potem zaś wnętrze wehikułu na parkingu. Julia brała właśnie prysznic, więc o niczym nie mogła wiedzieć. Zaniepokojony wróciłem na rynek. — Nie ma ich — poinformowałem rywalki. Zeszliśmy ulicą Kamienną po samo skrzyżowanie, minąwszy po lewej stronie plebanię wybudowaną na szczycie skarpy oraz opuszczone domy po prawej. Za asfaltową ulicą duży staw rozlewał się w szaro-niebieską plamę, której brzegi porastał lasek. Był to teren rekreacyjny, istniała zatem nadzieja, że gdzieś tutaj znajdziemy uciekinierów. Stanęliśmy na brzegu akwenu. Wołałem ich po imieniu, wiedząc, że woda z łatwością poniesie głos na drugi brzeg. Szybko dołączyły do mnie dziewczęta z Mirą, lecz nasze nawoływania spłoszyły jedynie kaczki i zaniepokoiły grupkę łabędzi. — Przepadli — westchnąłem. — Trzeba iść na policję. Nie ma innej rady. Wszystko przez te pani wykłady o rywalizacji i męskim ego. Oskarżać mnie o egoizm, a samej proponować ostrą rywalizację, to się nazywa kobieca logika! Niepotrzebnie zostawiłem ich w kościele i poszedłem z panią na lody. Nauczycielka przygryzła dolną wargę i na wszelki wypadek nie odzywała się. Wiedziałem, że martwiło ją zniknięcie chłopców, tak samo jak mnie, ale w końcu to ja byłem za nich odpowiedzialny. Z powrotem skierowaliśmy się w stronę rynku. Zbliżając się do skrzyżowania, usłyszeliśmy ponad sobą głosy. — Psze pana! —Hej! Wołali Bajer z Finlandczykiem! Jedno zerknięcie na masywne zbocze z wbitymi na jego szczycie trzema drewnianymi krzyżami, upewniło mnie, że trójka moich podopiecznych ma się dobrze. Odetchnąłem z ulgą, gdy zbiegali ze zbocza w stylu Indian, pokrzykując: — U-ua-ua-ua! — Co robicie?! — udawałem obrażonego, choć łatwo się było domyślić, że to obecność dziewcząt tak ich pobudziła do wygłupów. — Złaźcie stamtąd. Natychmiast! — No co jest?! — oburzył się Finlandczyk. — Mieliśmy szukać skarbu, co nie?! — Tak? — zainteresowała się okrągła na buzi dziewczyna. — I co, znaleźliście coś na tej górze? —Nie. — Bo my widziałyśmy ryt zakonnika. — Bujasz! — Zapytaj Pana Samochodzika. — To prawda?! — popatrzyli na mnie. — Dziewczyny nas ubiegły? A mówił pan, że to niedopuszczalne! — Jeden zero dla nas! — przyklasnęła chuda blondynka. — Bitwa przegrana, ale wojna wciąż trwa — mruknąłem. — A wy, chłopcy, za dużo mówicie! Zamiast łazić po górkach, mogliście obejrzeć dokładnie kościół. Bylibyście pierwsi. Po co tam weszliście? — Zdaje się, że śledził nas jakiś podejrzany typ — wyjaśnił szybko Finlandczyk. — W kościele! I dlatego nie mogliśmy szukać tego całego rytu. — Chcieliśmy zobaczyć, o co gościowi biega — dodał Bajer. — A on, dawaj, za nami! No to pobiegliśmy uliczką, a potem weszliśmy na górę. Tylko że on potem zawrócił na rynek boczną drogą. — To jakiś bandzior, psze pana. — Końska Szczęka — pokiwałem tajemniczo głową. — A wie pan, że miał coś z konia — popatrzył na mnie zaskoczony Bajer. — Tylko skąd pan to wie? W drodze powrotnej na rynek opowiedziałem im o tajemniczym osobniku, którego nazwałem Końską Szczęką. Przestrzegłem grupę naszych rywalek o grożącym niebezpieczeństwie, gdyż wszystko wskazywało na to, że ten osobnik nas śledzi. — Nadal chce się pani rozdzielić? — zapytałem nauczycielkę. — Owszem — potaknęła głową. — Zdaje się, że ten ze szczęką was śledzi, a nie nas, więc nam nic nie grozi. Tutaj się rozdzielimy. Spotkamy się dopiero jutro w Nowej Słupi. — A lody? Obiecałem wszystkim lody. Nie było rady. Mira ugięła się przed łakomstwem młodzieży. Poszliśmy na lody do tej samej kawiarni co uprzednio. Podczas gdy nauczycielka męczyła się z plamą na spodniach, gaworzyliśmy w tonie starych znajomych. Poznałem wtedy lepiej trójkę dziewcząt, zdaje się nawet, że chłopcy z uczuciem wielkiego zawodu przyjęli decyzję nauczycielki o rozłączeniu naszych grup. Ale kto wie, może miała rację, twierdząc, że ostra rywalizacja była skuteczniejszą metodą wychowawczą niż rutynowa współpraca. Zauważyłem też, że Mira ukradkiem zerka na zegarek, jakby się z kimś umówiła. Jeszcze kilka słów o dziewczętach. Pyzia była niską i dobrze zbudowaną dziewczyną o okrągłej twarzy i śmiejących się oczach, których powieki starannie zamalowywała na niebiesko. Nie wyglądała na „trudną". Mały nosek i piegi świadczyły o łagodnej i pogodnej naturze. Uwielbiała rozwiązywać krzyżówki, lecz wiedziałem, że odbywało się to kosztem nauki. Z kolei Marta, owa wysoka i chuda blondynka, miała ładne zielone oczy „uzbrojone" w okulary. Jej dziewczęcość psuły chłopięca czupryna i paskudny zwyczaj żucia gumy. Poza tym w jej zachowaniu pobrzmiewał lekki ton arogancji, zdarzało się jej wybuchnąć gromkim śmiechem. Wtedy ryczała na cały głos, by po chwili zamilknąć i dalej żuć swoją przeżutą po stokroć gumę. Trzecia dziewczyna miała w sobie coś z księżniczki — biała cera, lekko wydatny nos, długie, kasztanowe włosy i szare oczy dodające jej tajemniczości. Była to ładna panienka o spojrzeniu pełnym pretensji do świata, domagającym się uznania wyższości. Nie interesowała się niczym specjalnym, nie miała żadnych zainteresowań, ba, sprawiała wrażenie istoty lekko znudzonej światem. Jakby jej wcale nie było. A jednak Gioconda, bo tak miała na imię ta dziewczyna, uzyskała w teście na inteligencję 135 punktów IQ. Wkrótce grupa dziewcząt wstała od stołu ponaglona przez swoją przewodniczkę. Dokąd tak się śpieszyły? Dlaczego Mira zerkała na zegarek i sprawiała wrażenie spiętej? Czwórka naszych rywalek opuściła lokal i ruszyła deptakiem na pomoc miasta. — Co za baba — bąknął niepocieszony Finlandczyk. — Nawet nie dała pogadać z laskami. — Nic straconego — pocieszyłem go. — Jutro spotkamy się w Nowej Słupi. I nie mów na belfra „baba". — Dokąd one tak się śpieszą? — zgadywał Bajer. — Nauczycielka ciągle patrzyła na zegarek — zamyślił się Małomówny. — Też to zauważyłem — popatrzyłem na niego. — No dobra, tylko co robimy? — A co proponujecie? — Ja bym je wyśledził — zaproponował Finlandczyk. — Dobra myśl, tylko nie możemy pójść za nimi całą grupą, gdyż szybko się zorientują w czym rzecz. — Chcą same znaleźć skarb. Nas mają gdzieś. — Pójdę za nimi! — zgłosił się na ochotnika Bajer. — Geniuszu! — prychnął na niego Małomówny. — Zauważą cię! Za duży urosłeś! — To może ty pójdziesz, ofermo? — Pasuję — wtrącił dyplomatycznie Małomówny. — Ja pójdę — zadeklarował się Finlandczyk. — Udowodnię, że mam zdolności detektywistyczne. — Nie detektywistyczne, tylko mały jesteś. I może cię nie zauważą. — Chcesz w dziób?! — Spadaj! — Cisza! — krzyknąłem na nich. Nie zgodziłem się, żeby polazł za rywalkami z powodu obecności w Szy-łowcu Końskiej Szczęki. Po chwili opuściliśmy lokal i udaliśmy się pod kościół, wypatrując wśród tłumu owego mężczyzny z wydatną żuchwą. Nigdzie go nie zauważyliśmy. Rozpłynął się. Ruszyliśmy zatem pomostem przerzuconym przez ulicę Zakościelną, przypominającą jar biegnący za kościołem. Solidny budynek plebanii tchnął spokojem poobiedniej drzemki. Dorodne i smukłe lipy rosnące w ogrodzie nie umiały uchronić domu przed lipcowym słońcem, a ich mamy cień był pozbawiony głębi i wyrazu. Otworzyła nam koścista gosposia. — Panowie do kogo? — zapytała podejrzliwie. Przedstawiliśmy się i wyniszczyłem sprawę, z którą przyszliśmy. — Może ksiądz Edward będzie pomocny, tylko że on teraz poszedł na górę się zdrzemnąć. — W takim razie przyjdziemy później. — Tak będzie najlepiej — ucieszyła się gosposia. Zamknęła drzwi, więc z powrotem udaliśmy na rynek. Po chwili namysłu, ustaliliśmy, że skoczymy do motelu po Julię. Byłem ciekaw, co nauczycielka porabia i czy nie jest na mnie wściekła. Przeczuwałem, że źle zniosła obecność Miry u mego boku. Nie myliłem się. Kiedy dotarliśmy do pensjonatu, ujrzeliśmy ją kręcącą się nerwowo po dziedzińcu. Chłopcy spojrzeli na mnie zaskoczeni jej reakcją. Uśmiechnąłem się pod nosem, co jeszcze bardziej zaintrygowało chłopaków, a młodą nauczycielkę doprowadziło wręcz do szewskiej pasji, — Co tu jest grane? — warknęła. — Podrywasz Mirę? —Ja? Chłopaki nie kryli zdziwienia jej zachowaniem, ale milczeli. — Julia widziała mnie idącego do cukierni z Mirą— wyjaśniłem im. — To znaczy, że jest pani zazdrosna o pana Pawła? — zachichotał Finlandczyk. — Dlaczego od razu zazdrosna? — nieco się speszyła. — Co ty, szczeniaku, możesz wiedzieć o tych sprawach? — Telewizję oglądam. — Pani Julii zrobiło się głupio — wszedłem w słowo — że idę sobie z Mirą, podczas gdy ona nudziła się samotnie. — Sama pani tego chciała — gadali chłopcy. — Mówiła pani, że musi się kimnąć! — Zgoda, ale nic nie wiedziałam o grupie Miry. Skąd one tu się wzięły? — Gadanie — parsknął Bajer. — A kto to wie? Ale to niezła babka. — Wyrażaj się o belfrze — upomniałem go bez przekonania. — Co pan chce? „Niezła babka", to komplement. — Niezła? — drwiąco wykrzywiła usteczka Julia. — Nie widzę w niej nic rewelacyjnego. Jest sztywna i ma wysokie mniemanie o sobie. Ładna też za bardzo nie jest. Przeciętna. I zapamiętajcie, że nie interesuje mnie gust pana Pawła. Może on sobie robić co chce. Jak mu się podoba Mira, proszę bardzo! Nie przekonała tym oświadczeniem nikogo. Na wszelki wypadek milczałem, gdyż Julia zaczynała podejrzewać mnie o słabość do Miry. — Po prostu poczułam wielka złość na Pawła — wyjaśniła łagodniej. — Za brak lojalności. A gdyby to on zobaczył mnie z obcym facetem spacerującym po jakimś miasteczku, i to zaraz po przyjeździe, też by się zdenerwował i pewnie wyjechał stąd. — Tak bym zrobił — kiwnąłem głową. — Poważnie? — ucieszyła się. Potem martwiliśmy się już wyłącznie o sukces w poszukiwaniach. — Mieliśmy szukać śladów krzyżowców — denerwował się Finlandczyk. — Mieliśmy jeździć po górach. To róbmy coś. Jeszcze dziewczyny nas polują. Obciach na całego! — Ja tam mogę nic nie robić — dodał Bajer. — Ale musimy — warknęła Julia i zerknęła na mnie. — Paweł? — Idziemy pod kościół. Jeszcze raz obejrzeliśmy ryt zakonnika na południowej przyporze, teraz mocno oświetlonej przez popołudniowe słońce, przez co rysunek na murze był słabo widoczny. Wyjaśniłem raz jeszcze, co oznacza symbol muszli na płaszczu krzyżowca i jakie ma znaczenie w naszym „śledztwie", a następnie streściłem artykuł, który znalazłem w teczce Demiurga. Jego autor, redaktor Zenon Olejniak, uważał się za znawcę średniowiecza. Artykuł miał ostry, sensacyjny wydźwięk, czasami autor mijał się z prawdą, jakby na siłę szukał rozgłosu (to on wysnuł hipotezę, że Montjoie przybyli do Polski z joannitami sprowadzonymi przez Henryka Sandomierskiego), ale uważałem, że dla zwiększenia atrakcyjności poszukiwań warto było wprowadzić naszych podopiecznych w szczegóły tej historii. Redaktor Olejniak gonił za tanią sensacją, to było aż nadto widoczne, ale dla młodych ludzi jego rozważania mogły być bardziej ciekawe od nudnej dysertacji. Zacząłem od błędów. Nieprawdą było, że Henryk Sandomierski wyprawił się na trzecią wyprawę krzyżową. Trzecia krucjata — dowodzona przez cesarza Fryderyka I Barbarossę, króla francuskiego Filipa II Augusta oraz króla angielskiego Ryszarda I Lwie Serce — przypadła na lata 1189—1192. Jak wiemy, Henryk Sandomierski zmarł w Prusach już w 1166 roku. Redaktor Zenon Olejniak miał zatem na myśli drugą wyprawę krzyżową! Książę polski wybrał się na nią w 1154 roku, niektórzy historycy sądzą nawet, że jeszcze w 1144 roku miał uczestniczyć w swojej pierwszej wyprawie do Ziemi Świętej. W tamtym to bowiem okresie nastąpił upadek hrabstwa Edessy, co stało się przyczyną zorganizowania drugiej krucjaty w latach 1147—1149. Na jej czele stanęli, rywalizujący ze sobą, Konrad III niemiecki i Ludwik VII francuski, co doprowadziło do klęski krzyżowców. W następnych latach sułtan Sałah-ad-Din, zwany Saladynem, podbił niemal cały obszar Królestwa Jerozolimskiego. Krzyżowcy ponieśli dotkliwą klęskę pod Hattin w 1187 roku, gdzie zginęli ponoć wszyscy; ocalał jedynie mistrz templariuszy. W tej właśnie bitwie mieli też uczestniczyć zakonnicy Montjoie. Gdyby wówczas zginęli wszyscy rycerze z symbolem muszli na płaszczu, ucieczka Montjoie do Polski mogła nastąpić wyłącznie przed 1187 rokiem. Jednak nie wszyscy Montjoie zginęli w bitwie pod Hattin, skoro dziesięć lat później zdecydowali się uciec do Kastylii, po tym, jak król włączył ich zakon do templariuszy. Moim zdaniem, podróż do Polski musiała przypaść raczej na koniec XII wieku. Po klęsce w bitwie pod Hattin muzułmanie po raz kolejny przejęli kontrolę nad sanktuarium chrześcijaństwa, co stało się bodźcem do zorganizowania wspomnianej już trzeciej krucjaty. Ten krótki rys historyczny osłabiał wiarygodność tezy redaktora Olejniaka, że Montjoie przybyli do Polski z joannitami w 1155 roku. To było niemożliwe! Przecież zakon Montjoie powstał dopiero w 1175 roku! Zresztą ową sprzeczność zauważyli nawet nasi podopieczni. Najbardziej zaskakująca teza Zenona Olejniaka dotyczyła motywu ucieczki Montjoie z Ziemi Świętej. Jego zdaniem, chodziło o zemstę templariuszy. Dziennikarz twierdził dalej, że rycerze Montjoie podczas walk o Królestwo Jerozolimskie skradli ze Świątyni Salomona bezcenny dla zakonu templariuszy przedmiot. To dlatego poprosili Henryka Sandomierskiego o pozwolenie osiedlenia się w Polsce. Templariusze, powróciwszy z kolejnej bitwy odkryli, że ów bezcenny przedmiot zniknął z ich skarbca i nie były to żadne kosztowności ani złoto. Można się tylko domyślać, że chodziło najpewniej o relikwię związaną z chrześcijaństwem, niewykluczone, że odnalezioną przez templariuszy w samej Świątyni Salomona. Wielki komtur poprzysiągł zemstę rabusiom i rozesłał po całej Europie swoich rycerzy. „Czy udało im się odszukać tajemniczych złodziei?" — zapytywał redaktor Zenon Olejniak. Wydawało mi się, że opowieść nieco ożywiła moich podopiecznych Powinienem był dziękować redaktorowi poczytnego tygodnika! Artykuł o skarbie i zemście najpotężniejszego zakonu, pomimo wielu luk i nieścisłości mógł rozbudzić w młodych ludziach autentyczną ciekawość. — Podsumujmy — dodałem na zakończenie. — Jeśli Montjoie uciekli przed templariuszami z bezcenną relikwią, musiało to nastąpić po klęsce pod Hattin, a więc po roku 1187. Przecież w tej bitwie oba zakony stały na polu walki w jednym szeregu. Dopiero w 1188 roku król Alfons II przyłączył ich do szpitala Zbawiciela w Teruel, a po dziesięciu latach przekazał posiadłości templariuszom. Niezadowoleni Montjoie schronili się ponoć w kastylijskim zamku Montfragiie. Na początku XIII wieku włączono ich do Calavatra. Ucieczka Montjoie przed templariuszami, jeśli w ogóle miała miejsce, musiała nastąpić między 1187 a 1215 rokiem. Przez chwilę zapanowało milczenie, a nasze spojrzenia taksowały tajemniczy ryt. Czy artykuł redaktora Olejniaka był jedynie dziełem fantazji? Montjoie musieli odwiedzić Polskę, o czym świadczył ryt na murze szydłowiekiego kościoła. — Kto wie — westchnęła Julia — może krzyżowcy naprawdę uciekli przed templariuszami i ukradli im bezcenny skarb. Naszą uwagę zwróciły kroki na kamiennej alejce. Ktoś zbliżał się do nas. Okazało się, że był to ksiądz Edward. Nie sprawiał wrażenia zaspanego, ale chyba wstał przed chwilą, bo miał potargane włosy. — To państwo mnie szukali? — ziewnął. Przedstawiliśmy się, uścisnęliśmy sobie dłoń i od razu zapytałem o ryt rycerza Montjoie. — No właśnie! — zasępił się. — Co z tymi Montjoie? Nie jesteście pierwszymi, którzy o to pytają. Z ciekawości zacząłem się tym interesować, byłem nawet w archiwum kieleckim... — Ktoś przed nami interesował się rytem? — zapytałem, pewny, że chodzi o Mirę. — Rok temu pytali o to dwaj mężczyźni. Ich opis niewiele mi wyjaśnił, ale ksiądz Edward dodał, że osobnicy przyjechali do Szydłowca polonezem z wrocławską rejestracją. Oczy chłopców po raz pierwszy zabłysły z podekscytowania. A zatem to byli dwaj wrocławianie, którzy zginęli w wypadku na przejeździe kolejowym w Skorkowie. Jeszcze nie ochłonęliśmy, gdy nasz rozmówca poczęstował nas kolejną sensacją. — A nie tak dawno zjawił się cudzoziemiec i pytał o to samo. — Kiedy dokładnie? — Dwa tygodnie temu, może trochę więcej. — Jak wyglądał ten człowiek? — O ile mnie pamięć nie myli, był średniego wzrostu. Miał kruczoczarne włosy. Zadbany. Inteligentny. Ubrany w ciemny, skórzany płaszcz sięgający prawie do samych kostek. Aha, na palcu zauważyłem też sygnet! Zdaje się, że złoty. Prawdopodobnie Niemiec, bo wprawdzie mówił po polsku, ale źle i z twardym akcentem. Był trochę dziwny. Miał charyzmę. — Mistrz — wyszeptał Małomówny. — Słucham? — zaciekawił się duchowny. — Jaki znowu „mistrz"? Poinformowałem księdza o wypadku w Skorkowie i ocalałym fragmencie mapy z owym zapiskiem wskazującym na to, że wrocławianie prawdopodobnie pracowali dla jakiegoś „Mistrza". — Na mistrza zakonnego to on nie wyglądał — zaśmiał się ksiądz. — Twierdził, że jest historykiem, w co także wątpię. Pytał o gotycki klasztor i kościół Świętego Marcina, znajdujący się w rejonie Gór Świętokrzyskich. Według niego arianie przejęli ten kościół po jakimś zakonie. Domyśliłem się, że chodzi mu o tych Montjoie. — Ci w polonezie zginęli w byłym powiecie włoszczowskim — dodałem. — Dziesięć dni temu — ciągnął nasz rozmówca, nie zważając na moją ostatnią uwagę — musiałem odwiedzić w Kielcach tamtejszą kurię. Po załatwieniu spraw, z czystej ciekawości, zajrzałem do archiwum. I wiecie, na co się natknąłem? Wpatrywaliśmy się w niego w milczeniu pełnym napięcia. — Na legendę — odpowiedział. — Według niej w 1637 roku Bracia Polscy przejęli po katolikach warowny klasztor i kościół. Legenda wspomina o tajemniczym zakonie. Niestety, nie zachowały się żadne dokumenty i akta wspominające takowych zakonników. Ale może są to właśnie ci tajemniczy Montjoie? Nawet nie pojechałem sprawdzić tego wzgórza, bo nie miałem czasu. — Gdzie to jest? — zapytałem. — Gruszczyn w powiecie włoszczowskim. Przyjęliśmy zaproszenie na plebanię, gdzie ksiądz poczęstował nas kompotem z jabłek, a następnie pokazał nam kopię wspomnianego dokumentu informującego o istnieniu na wzgórzach koło Gruszczyna kościoła i klasztoru. [...] A. D. 1562 Bracia Polscy przejęli w wiosce klasztor i kościół Świętego Marcina, zagadkową i opuszczoną warownię gotycką, umiejscowioną na wzgórzu. Według przekazów znajdował się tu zakon chrześcijański, lecz żaden dokument o tym nie wspomina. Gruszczyński trop mógł prowadzić donikąd, ale notka wygrzebana z kieleckiego archiwum brzmiała zachęcająco, tym bardziej że pytał o nią cudzoziemiec, najwyraźniej szukający śladu po krzyżowcach i w jakiś sposób powiązany z misją dwóch, nieżyjących już wrocławian. Czy wspomniany w dokumencie „zakon chrześcijański" naprawdę był twierdzą zakonników przybyłych z Jerozolimy? Obiecaliśmy sobie, że musimy odwiedzić to miejsce. — Jeśli uda wam się ustalić coś ciekawego — poprosił na koniec ksiądz Edward — dajcie mi znać. Jestem ciekaw tej historii. Przyrzekliśmy to zrobić. Jeszcze tylko usłyszeliśmy od niego, że ryt zakonnika z muszlą na płaszczu zdobiący przyporę miejscowego kościoła nie doczekał się żadnego naukowego opracowania, na plebanii zaś nie ma na jego temat żadnej wzmianki, nawet w kościelnym archiwum i dokumentach biblioteki archidiecezjalnej. — Zupełnie nic. Tylko ten trop prowadzący do Gruszczyna. I pomyśleć, że wszystko dzięki tym dwom ludziom z Wrocławia oraz cudzoziemcowi w skórzanym płaszczu do kostek. Wracając do motelu zgadywaliśmy, kim był ów cudzoziemiec i czy działał na polecenie „Mistrza"? Wydawało mi się wtedy, że cała nasza piątka była pod silnym wrażeniem informacji, jakie udało nam się uzyskać od duchownego, — Proponuję pojechać do tego Gruszczyna — rzekła Julia na dziedzińcu motelu. — A twoje zmęczenie? — zapytałem. Nie odpowiedziała. Otworzyłem drzwiczki i wyjąłem mapę ze schowka pod maską rozdzielczą. Rozłożyłem ją na masce pojazdu i palcem wskazałem jakąś miejscowość w województwie świętokrzyskim położoną na zachód od Kielc. — To tylko niecałe dziewięćdziesiąt kilometrów — powiedziałem. — Będziemy tam za godzinę, może półtorej. — A wy? — Julia zwróciła się do chłopaków. — Co o tym sądzicie? — A pan? — zapytali mnie. — Chciałem przyjrzeć się grupie Miry. Jeśli stąd wyjedziemy, nie dowiemy się, z kim jest tutaj umówiona. — Chciałeś ją śledzić? — zagadnęła niepocieszona Julia. — Rzeczywiście może lepiej pojechać do tego Gruszczyna — wzruszyłem ramionami. — W Szydłowcu już nic nie odkryjmy. — Właśnie! — odezwał się Finlandczyk. — A jak znajdziemy klasztor na wzgórzach, wyprzedzimy dziewczyny w poszukiwaniach. Niech sobie myślą, że są lepsze, bo odkryły tego ryta zakonnika... — Bo to one były pierwsze. I nie „ryta", a „ryt". —Wiem, psze pana, ale tak się zachłysnęły sukcesem, że do jutra stąd nie wyjadą. A my w tym czasie będziemy już w Gruszczynie. Kto wie, co tam znajdziemy. — To jak? — wbiła we mnie pytający wzrok Julia. — Jedziemy. Przenocujemy gdzieś w okolicy, a po śniadaniu spokojnie wybierzemy się do Nowej Słupi. Pół godziny później opuszczaliśmy motel ku zdumieniu właścicielki. Na wszelki wypadek poprosiłem Julię, żeby zrobiła małą rundkę po miasteczku. Kilka przecznic dalej na północ natknęliśmy się na zaniedbany cmentarz, przy którym parkował biały golf z warszawską rejestracją. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie stojące obok auta trzy dziewczyny. — To one! — podniósł głos Finlandczyk. Wewnątrz volkswagena siedziała Mira Błażej czak i ucinała sobie rozmowę z nieznajomym. Nie widziałem go dobrze, gdyż kierowca tak zaparkował samochód, że siedział od strony cmentarza. Chłopcy wyrazili chęć przyjrzenia się temu osobnikowi, lecz powstrzymałem ich. — Zatrzymamy się po drugiej stronie ulicy — powiedziałem. Wkrótce Mira wyszła z golfa i krzyknęła na dziewczyny. Ich grupka udała się z powrotem w stronę rynku, golf zaś skręcił z piskiem opon w najbliższą przecznicę za rogiem cmentarza. Pojechaliśmy za nim. Kiedy w głębi uliczki wyłonił się w oddali zamek obsypany imponującymi rabatami kolorowych kwiatów, golf nagle przyspieszył. Wyminął starego żuka i zwiększył nad nami dystans. Skręcił zaraz w lewo za drewnianym, piętrowym domem i wnet straciliśmy go z oczu. Nie potrafiłem wyprzedzić jadących przed nami pojazdów. — Uciekł nam — nadawał niezadowolony Bajer. — Przepadł. — Kurczę, jaka szkoda — dodał Finlandczyk. — Ech, przydałby się teraz mój Przemek ze swoim audi — westchnęła Julia. — Tym gratem nie dogonimy nawet malucha. Dotknąłem jej ramienia. — Nie przejmuj się tak bardzo. Najważniejsze, że znamy małą tajemnicę Miry. Ostatecznie, możesz ją jutro zapytać, kim jest kierowca golfa. A mój wehikuł to strasznie szybki pojazd, tylko że w mieście obowiązuje ograniczenie prędkości do pięćdziesięciu kilometrów. Muszę jeździć zgodnie z przepisami. Nie stać mnie na mandaty. Nie uwierzyli w moje wyjaśnienia. — Tęsknisz za nim? — zwróciłem się do nauczycielki. — Za kim? — Za byłym chłopakiem. — Za Przemkiem? Nie. Za jego audi. W chwilę później jechaliśmy już na południe w kierunku Kielc. ROZDZIAŁ CZWARTY W DRODZE NA KIELCE, CZYLI O ŚWIĘTYM GRAALU SŁÓW KILKA • SKARBY ŚWIĄTYNI SALOMONA • KTOŚ NAS ŚLEDZI POD CHĘCINAMI • NARADA W KAWIARNI PRZY RYNKU • NASZ PLAN ZDEMASKOWANIA KOŃSKIEJ SZCZĘKI • SZLAKIEM NA ZAMEK • POWRÓT • USZKODZONE KOŁO WEHIKUŁU Po opuszczeniu Szydłowca znaleźliśmy się na terenie rozległej Puszczy Świętokrzyskiej, ciągnącej się aż po pasmo gór o tej samej nazwie. Chłopcy wyrywali sobie z rąk laptopa, wreszcie Julia zabrała im komputer i przez ponad kwadrans nie odrywała wzroku od ekranu, w milczeniu oddając się lekturze na temat templariuszy. Mijaliśmy przedmieścia Skarzyska-Kamiennej — miejscowości rozłożonej po obu stronach jezdni. Za nami nie podążał żaden podejrzany pojazd, lecz intuicyjnie czułem, że Końska Szczęka tak łatwo nie odpuści. — Znalazłaś coś ciekawego? — zapytałem Julię. — Zastanawiam się — mruknęła — co takiego Montjoie mogli ukraść templariuszom w Jerozolimie? Może od tego warto rozpocząć nasze poszukiwania? Szukamy czegoś, nie wiedząc nawet co to jest. — I co wymyśliłaś? Kątem oka zerknąłem na chłopców. Trwali w niewzruszonym lekceważeniu wszelkiej wiedzy. Może gdyby Julia nie zabrała im laptopa, byliby bardziej aktywni? — Pomyślałam sobie, że jeśli templariusze z takim uporem ścigali po całej Europie zakonników Montjoie, to musieli mieć naprawdę ważny powód. Co takiego chronili oni w Jerozolimie? — Czy przypadkiem nie strzegli Świętego Graala? — podpowiedziałem. — Otóż to! To mogła być ta cenna relikwia, którą im Montjoie wykradli. Wreszcie moi podopieczni zainteresowali się podjętym wątkiem. — Czytałem kiedyś o Świętym Graalu — odezwał się Małomówny. — A co to jest, psze pana? — zapytał Finlandczyk. — Powiedz mu — zwróciłem się do pierwszego. — To złoty kielich, z którego Chrystus pił wino. — Ale to tylko jedna z teorii, którą przedstawiono w filmie z Indianą Jonesem. Graalem miał być kielich, z którego Jezus pił wino podczas Ostatniej Wieczerzy. Tego samego naczynia użył potem do przechowania krwi Chrystusa, po ukrzyżowaniu Jezusa, kupiec Józef z Arymatei. Józef ukrył ponoć mistyczny kielich, niewykluczone, że na terenie Wielkiej Brytanii. Tam miała go odnaleźć osoba godna poznania boskiej tajemnicy... — Kto taki? — chłopcy zapytali niemal jednocześnie. — Niejaki Parsifal albo Galahad. Dokładnie nie wiadomo. Ten pierwszy, zwany też Parcevalem lub Percewalem, rycerz mitu arturiańskiego3, zgrzeszył i nie odnalazł Świętego Graala. Gałahad, syn Lancelota, zwany „Wybrańcem Graala", odnalazł wprawdzie Święty Kielich, lecz w tej samej chwili, kiedy to uczynił — zamarł. Byli jeszcze inni, jak chociażby Bliheris czy Gawain. To stare legendy. Z kolei według innej, w XI wieku naprawdę żył ktoś taki jak Parsifal. Odwiedził on nie tylko Wielką Brytanię, Francję, ale także Niemcy, Hiszpanię, Portugalię i Włochy. — A w Polsce był? — Tego nie wiem. Podobno natrafił on na „strażników Graala", mnichów z mieczem przy pasie. I wiecie, jak ich nazwał? „Templeiseni". — „Templeiseni"? — To templariusze. Ale równie dobrze ową osobą może być ktoś nam współczesny. — E, to jakieś bzdury — skrzywił się z niechęcią Bajer. — Bzdury? — uśmiechnąłem się do niego z pobłażliwością osobnika wtajemniczonego, lecz czyniłem tak dla rozbudzenia w nich ciekawości. — Poszukiwania, które zaprzątały umysły i rozbudzały namiętności wielu ludzi od śmierci Chrystusa nazywasz bzdurami? — I co dalej z tym Graalem? — zainteresował się Finlandczyk. — Jedni badacze twierdzą, że Świętym Graalem nie był wcale kielich, a całun, w który owinięto ciało martwego Chrystusa. Ów materiał odnaleźli potem templariusze w świątyni jerozolimskiej. Inni widzą w legendarnym skarbie naczynie z wonnościami, którymi Maria Magdalena skropiła nogi Jezusa. A może to taca lub srebrny półmisek, na którym przyniesiono głowę Jana Chrzciciela? Albo talerz, z którego Jezus spożywał Ostatnią Wieczerzę? I tak dalej, i tak dalej. Teorii jest wiele. Etymolodzy zaś... — A kto to? — zadrwił Bajer. — Zbieracze motyli? — Etymolodzy badają pochodzenie i pierwotne znaczenie wyrazów. Niewykluczone, że niektórzy z nich zbierają motyle dla własnej przyjemności. Julia zachichotała. — Według nich — kontynuowałem — Graal może być stopniem wtajemniczenia, po którym następuje oświecenie, dorównujące boskiej wiedzy. Świadczy o tym źródłosłów łacińskiego słowa „gradus", co po polsku znaczy „stopień". Inni opierają swoją teorię na łacińskim i starofrancuskim słowie „gradule", oznaczającym naczynie, talerz, puchar. Inaczej to półmisek, głębokie i szerokie naczynie. Nie brakuje też teorii brzmiących wręcz fantastycznie, na przykład, że Graalem są geny Jezusa! — O, to by znaczyło, że inżynieria genetyczna była już w I wieku naszej ery! — zadrwił Małomówny. — Tylko jak Montjoie przewieźli te geny? W jakimś pojemniku? — Ty, a może w kielichu? — zapalił się Finlandczyk. — „Sang Real"! — wykrzyknąłem. — Co takiego?! — Krew Królów — zwróciłem się do nich tajemniczo. — Nie brakuje teorii rozgłaszanych przez spiskowców kabalistycznych, uważających, że Graal jest kodem ułatwiającym „kontakt". Z kolei pierwsza dynastia chrześcijańska Franków, Merowingowie, utrzymywali, że wywodzą się od potomka Jezusa i Marii Magdaleny. Może zatem Graal ma coś wspólnego z genami? Przynajmniej w znaczeniu metaforycznym. — Albo z winem — dodał poważnie Małomówny. — Przemienione w krew Chrystusa podczas Ostatniej Wieczerzy! — Ano właśnie! I wracamy do punktu wyjścia. Sami widzicie, jakie to wszystko jest pogmatwane, niejasne. Wielu uważa, że Święty Graal to tylko metafora, że nie jest kielichem w sensie dosłownym. Kielich i krew Chrystusa symbolizują bowiem jego rodzinę. Nie brakuje jednak szaleńców twierdzących, że Jezus, podróżując ze swym wujem, wspomnianym już kupcem Józefem, dotarł do Hiperborei i tam pozostawił po sobie syna. — A gdzie leży ta cała Hiperboreia? —^- Zdaje się, że na terenie dzisiejszej Anglii. — To trochę dalej niż Góry Świętokrzyskie — zaśmiała się Julia. — I nieco bardziej na Zachód. Minęliśmy Skarżysko-Kamienną. Do pierwszego kontaktu wzrokowego ze starymi polskimi górami pozostawała niecała godzina jazdy. Po obu stronach asfaltu wyrosła ściana lasu, wjechaliśmy w zielony, zacieniony jar wyżłobiony w leśnym borze i dzięki temu nasze oczy mogły na chwilę odpocząć od ostrego słońca. — Czymkolwiek jest relikwia wykradziona templariuszom przez Montjoie — kontynuowałem swoje rozważania — wiadomo, że została zabrana ze świątyni wybudowanej na górze Moria, na pomoc od góry Syjon. Wzniósł ją król Herod przed narodzeniem Jezusa. Zbudowano ją jednak na fundamentach starszej świątyni, która stała na miejscu legendarnej Świątyni Salomona, siedziby Arki Przymierza. Obecnie okrywa ją kopuła Domu Skały. — Znowu kłania się Indiana Jones! — wszedł w słowo Finlandczyk. — Zgoda — przytaknąłem. — Harrison Ford szukał w filmie Spielberga Arki Przymierza, w kolejnej zaś części przygód — Graala. Niewykluczone jednak, że któryś z tych legendarnych przedmiotów, strzeżonych pilnie w jerozolimskim Templum, został wykradziony w XII wieku przez Montjoie i wywieziony do Polski. Nikt nie może udowodnić, że tak nie było. — Zakładamy zatem, że jedziemy po Świętego Graala lub Arkę Przymierza? — Julia zerknęła na mnie. — Niekoniecznie — odpowiedziałem tajemniczo. — Wyczytałem właśnie, że w Świątyni Salomona trzymano wielki skarb, pochodzący z daru królowej Saby: złoto, srebro i drogie kamienie. O tym wspominają stronice Starego Testamentu. Jerozolima była atakowana kilkakrotnie, wraz z nią ucierpiała sama Świątynia Salomona, której skarby (oprócz Arki Przymierza) wydano w 925 roku przed naszą erą egipskiemu faraonowi Szeszonkowi I, a w VI wieku przed naszą erą zagarnął je król babiloński Nabuchodonozor... — A on nie miał nic wspólnego z dinozaurem? — zakpił Bajer. — Raczej nie. Ani z muchomorem. — Nie był też etymologiem — dodała Julia z uśmiechem. Dalej opowiedziałem im, jak to Babilończycy zburzyli mury Jerozolimy, podłożyli ogień pod Świątynię Salomona i pałace królewskie. — Pewnie zabrali przy okazji skarby — zgadywał Finlandczyk. — Może — pokiwałem głową. — Około 35 roku naszej ery wspomniany Herod wzniósł kolejną budowlę na miejscu poprzedniej, która miała dorównać wspaniałością legendarnej Świątyni Salomona. Była ona długa na czterysta siedemdziesiąt metrów i szeroka na trzysta... — Większa od stadionu piłkarskiego! — dorzucił Bajer. — ... ale nie było w niej już Arki Przymierza. Chłopcy popatrzyli na mnie z żądaniem natychmiastowej odpowiedzi, co odebrałem jako mój wielki sukces pedagogiczny. „Może powinienem zacząć uczyć w szkole historii, a nie szukać skarbów" — pomyślałem. — Arka Przymierza znikła bez śladu przed 650 rokiem przed naszą erą, lecz w Świątyni Heroda znalazły schronienie inne wielkie skarby Żydów, jak chociażby siedmioramienny świecznik, menora, a także dużo złota i srebra. Naukowcy obliczyli, że było to sześćdziesiąt pięć ton srebra i dwadzieścia sześć ton złota. A kiedy w I wieku naszej ery legiony rzymskie Tytusa zniszczyły i złupiły Świątynię Heroda, święty skarb trafił prawdopodobnie do Rzymu4. Potem przez trzy i pół stulecia przechowywano go w skarbcu cesarskim. Po upadku imperium, dokładnie w 410 roku Rzym znalazł się w rękach Alaryka, władcy Wizygotów. Ich państwo posiadało wielkie bogactwa, o czym świadczy skarb z Guarrazar5 i pośrednio relacje wielu historyków. Prawdopodobnie posiadali oni rzymską zdobycz z Jerozolimy. Ten germański lud chrześcijański, który nie uznawał Jezusa za Syna Bożego, ruszył wkrótce na Zachód i założył królestwo na terenie dzisiejszej Hiszpanii oraz południowo-zachodniej Francji. Wizygoci nie posunęli się jednak dalej na północ. gdyż przeszkodziły im w tym plemiona Franków, którzy w Galii, to jest dzisiejszej północnej Francji, założyli własne królestwo. Aż wreszcie w 711 roku do Hiszpanii wkroczyli Arabowie pod dowództwem Tariqa ibn Zijada i zdobyli cały Półwysep Iberyjski. Jak się domyślacie, mieli oni wielką chrapkę na skarb ze Świątyni, lecz Wizygotom udało się uciec z nim na północ. Potem Karol Młot, wódz Franków, wyparł islamskich barbarzyńców z powrotem do Hiszpanii, ale na trop skarbu nie udało się wpaść ani jemu, ani Arabom. Wizygoci mieli swoją twierdzę w Carcassonne, ostatnią zaś kryjówkę upatrzyli sobie w dolinie Aude, we francuskim Rennes-le-Chateau w Langwedocji. Wielu badaczy uważa, że tam ukryto skarby ze Świątyni, które przeleżały przez następne tysiąc dwieście lat. Przerwałem swoją opowieść i czekałem na reakcję chłopców. Pierwszy odezwał się Małomówny. — Jeśli to prawda, co pan mówi, to skarb w Rennes-le-Chateau nie jest tym samym skarbem ukradzionym przez zakonników Montjoie. Bo skoro leżał zakopany aż do XIX wieku, to jakim cudem ukradziono go templariuszom w wieku XII? — Zgoda — poparłem jego rozumowanie. — Chciałem tylko poszerzyć waszą wiedzę. No i przy okazji sprawdzić wasz refleks. Brawo! A już sądziłem, że zasypiacie. — Chciałem się kimnąć — mruknął Bajer, trochę niewyraźnie, tak że ledwo usłyszałem jego słowa. — Ale pan ciągle nadaje. Nie reagowałem na te docinki. — Poza tym nie wiemy, czy ktoś przypadkiem nie wykradł skarbu z Rennes-le-Chateau i dziwnym zbiegiem okoliczności nie trafił on z powrotem do Jerozolimy? — ciągnąłem dalej wątek. — Bo jeśli niecały łup Rzymian trafił w ręce Wizygotów? Ba, nie wiemy nawet, czy w Langwedocji cokolwiek ukryto? Wizygoci mogli też podzielić skarb i ukryć go w kilku miejscach, na przykład w jakiejś jaskini w maleńkiej wiosce Auriac. Musimy jeszcze dużo poczytać. Może wpadniemy na inny ciekawy trop? Na przykład w Langwedocji przebywali katarzy, średniowieczni heretycy, uważani za sektę, ponoć zmuszeni oddać Święty Graal templariuszom. Z pewnością rycerze Templum są ważnym ogniwem w naszym historycznym śledztwie, nie licząc skarbów Świątyni Salomona, której strzegli. Montjoie zaś są jakby dalszym ciągiem tej opowieści. Osobiście nie wierzyłem, że w Górach Świętokrzyskich przechowywany jest Święty Graal, Arka Przymierza lub inny legendarny przedmiot. To brzmiało zbyt fantastycznie! Jeśli miałem jakiekolwiek oczekiwania związane z wyjazdem, to było nim rozbudzenie w chłopakach pasji, wykrzesanie z nich energii, chęci życia, a rola „detektywa" nadawała się znakomicie do tego celu. W końcu po to mnie wynajęto. Nie spodziewałem się zatem wykopać Arki Przymierza lub znaleźć w starym grobowcu Święty Kielich. Jeśli Montjoie naprawdę ukradli templariuszom cenną rzecz ze Świątyni Salomona, mogłem — wyłącznie dla wspólnej zabawy i powodzenia pedagogicznej misji — założyć, że gdzieś w sercu starych polskich gór spoczywa coś cennego. To mógł być na przykład inkrustowany złoty miecz, korona królewska lub stara księga. Ba, nie mogłem odrzucić i takiej tezy, że znajdziemy tam nawet Graala, w końcu nie został on nigdy odnaleziony i właściwie me wiedziano, czym był. — Dlaczego templariusze są tak ważni w naszej historii? — zapytałem pasażerów i nie czekając na odpowiedź, mówiłem dalej. — W końcu uważa się, że to rycerze Świątyni zgromadzili przez ponad dwieście lat swojego istnienia wielkie skarby, które uczyniły ich najbogatszym zakonem świata. Podobno posiedli wiedzę tajemną i produkowali złoto. Byli przy tym doskonałymi bankierami, sam król Filip IV Piękny był u nich zadłużony po uszy. I kiedy 13 października 1307 roku ten francuski władca dokonał aktu konfiskaty ich majątku, a zakonnicy na czele z mistrzem Jakubem de Molay zostali wyłapani i straceni, tylko garstce templariuszy pod dowództwem Pierrre'a Aumonta udało się ujść z bezcennym skarbem. Kosztowności szukano zawzięcie na Oak Island w kanadyjskiej Nowej Szkocji, powracano do kaplicy w szkockim Rossiyn, którą wybudowano na podobieństwo Świątyni Salomona, ale do dziś nie udało się ustalić, czym był ów skarb. — Nie możemy więc wykluczyć — wtrąciła Julia — że templariuszom udało się w Polsce odnaleźć skradziony przez Montjoie skarb, który następnie Aumont wywiózł w 1307 roku do Szkocji. To mógł być na przykład Święty Graal! — Zgoda — skinąłem głową. — To w takim razie nie ma go już w Polsce. — Och, Montjoie mogli ukraść inną ważną relikwię — broniłem atrakcyjności naszej świętokrzyskiej misji. — Równie dobrze Pierre Aumont mógł uciec do Szkocji, zabrawszy ze sobą maszynę produkującą złoto lub posąg złotego Bafometa, którego zakonnicy ponoć czcili, a Święty Graal wciąż nie został odnaleziony. Wszyscy znakomici badacze Świętego Kielicha przybywają do Rennes-le-Chateau, na Oak łsland, do Rossiyn i Jerozolimy, ale nikomu z nich nie przyszło do głowy odwiedzić Polski. Oprócz nas. — I redaktora Olejniaka — dodał z przekąsem Finlandczyk. Malowniczo położoną wśród lasów obwodnicą minęliśmy Kielce i niebawem znaleźliśmy się na rozjeździe pod Chęcinami — w krainie białych skał wapiennych, kamieniołomów i niezbyt wysokich pasm górskich. Już z daleka rzucało się w oczy szerokie wzgórze na południowym zachodzie, oddalone od nas o półtora kilometra, porośnięte gęsto drzewami. Na szczycie wzgórza znajdowały się ruiny dawnego zamku. Resztki średniowiecznej budowli dominowały nad okolicą, przypominając o rodowodzie tej ziemi i przenosząc nas w wieki minione — do przełomu XIII i XIV wieku, kiedy to na skalnej grani wzgórza wzniesiono castrum Chancin, i nieco później, gdy w jego murach zdeponowano skarby katedry gnieźnieńskiej, a Kazimierz Wielki rozbudował zamek tak znacznie, że przez kolejne dwieście pięćdziesiąt lat był on fortecą nie do zdobycia. Stanęliśmy na poboczu, żeby nacieszyć oczy wspaniałym widokiem wyniesionych pod niebiosa trzech imponujących, strzelistych wież, które otaczał szeroki i dobrze zachowany mur obwodowy. „Kamienna twierdza przypomina trochę okręt z trzema masztami" — pomyślałem. A niżej, u podnóża zamkowej góry, przycupnęło miasteczko. Julia wytrzasnęła skądś aparat cyfrowy i bez wysiadania pstryknęła przez opuszczoną szybę zdjęcie dawnej fortecy, siedziby królów, skarbca i więzienia w jednym. Małomówny poprosił o pozwolenie skorzystania z sieci. Zgodziłem się na podłączenie laptopa do telefonu komórkowego. — W lochu zamkowym w Chęcinach trzymano Michała Kuchmeistra! — wyczytał z Internetu i wydawał się tym faktem podekscytowany. — Późniejszego wielkiego mistrza Zakonu. Mieściło się tutaj królewskie więzienie dla szlachty i jeńców wojennych... a Kuchmeistra pojmano w czasie bitwy pod Koronowem jesienią 1410 roku! Ale zaraz.... w połowie XVI wieku na zamku bywała królowa Bona. Jak się stąd wyniosła w 1556 roku, to zabrała ze sobą skarb. Sto czterdzieści koni ciągnęło dwadzieścia cztery wozy obładowane kosztownościami! I co wy na to? Podobno w lochach zamku pozostał jej skarb, a raczej jakaś jego część. — Jeśli wszystko stąd wywiozła, to nie ma czego szukać — bąknął Bajer. — Nic nie zostało. Trochę cegieł i kamieni. I co to ma wspólnego z templariuszami? Wsiedliśmy z powrotem do wehikułu. — Ktoś nas śledzi — krzyknął nagle Finlandczyk. Obejrzeliśmy się za siebie i ujrzeliśmy parkujący sto metrów dalej na poboczu samochód. Podobnie jak i my zjechał z obwodnicy. Czekał. Była to kilkuletnia, granatowa alfa romeo, we wnętrzu którego siedziała jedna osoba. Z tej odległości nie mogliśmy rozpoznać nie tylko jej twarzy, ale nawet ustalić płci kierowcy, tym bardziej że odbite od szyby popołudniowe słońce dodatkowo utrudniało identyfikację. To mógł być przypadkowy kierowca zauroczony widokiem zamkowych ruin, ale niewykluczone, że ten ktoś z premedytacją podążał za nami. Nasz wybór był nadzwyczaj jednomyślny. — Końska Szczęka! — wyrwało się Bajerowi. — Poczekajcie — szepnęła Julia. — Zdjęcie! Podała chłopcom aparat cyfrowy. — Zróbcie mu zbliżenie! Pstryknęli kilka fotek i oddali aparat. Postanowiliśmy później przejrzeć się dokładnie wykonanym zdjęciom, bo w tej chwili naszej piątce udzielił się nastrój ożywienia. — Co robimy, psze pana? — Proponuję sprawdzić, kim jest kierowca alfy romeo — odpowiedziałem. — Jeśli nas śledzi, pojedzie za nami, więc udamy się teraz do miasteczka. — A dalej co? — Później coś wymyślimy. Ruszyliśmy na Małogoszcz, lecz zaraz skręciłem gwałtownie w lewo — w uliczkę prowadzącą w dół miasteczka. Z początku alfa romeo jechała za nami w kierunku zachodnim, ku granicy z powiatem jędrzejowskim, jednak kierowca, zaskoczony naszym manewrem, stanął zdezorientowany na poboczu skrzyżowania, i dopiero po chwili ruszył. Pewnie spodziewał się, że ominiemy Chęciny i będzie nas śledził na szosie, zachowując bezpieczną odległość. Tak się jednak nie stało. Zrobiliśmy mu psikusa. Wjechaliśmy do kameralnie położonego miasteczka u stóp północnego zbocza. Za ostrym zakrętem ukazał się dolny rynek w kształcie trójkąta, a z niego dostaliśmy się pnącym stromo brukiem na wyższy taras. Minęliśmy przystanek autobusowy i zaparkowaliśmy przed księgarnią u wylotu ulicy Długiej. Porosła drzewami i krzewami góra wyrastała za ostatnimi zabudowaniami i dachami niczym monstrualna dekoracja. Bliskość tego wzniesienia z masywnymi ruinami na szczycie dosłownie przytłaczała, hipnotyzowała, dodawała miasteczku jakiegoś wzniosłego znaczenia. I choć było tutaj sennie i wakacyjnie, jak w wielu polskich miejscowościach, to przede wszystkim uderzał ten niesamowity spokój, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Zaproponowałem pozostawienie samochodu na rynku i spacer po Chęcinach. — Czy ten wehikuł nie rzuca się zbytnio w oczy? — marudziła Julia. — Czy nie lepiej ukryć go w jakiejś wąskiej uliczce albo w bramie. — Nie — odpowiedziałem. — Chcę, żeby kierowca alfy romeo zauważył go. Zainteresuje go widok pustego samochodu i pójdzie uliczkami na mały rekonesans. — A my dokąd idziemy? Rozejrzałem się po kwadratowym rynku z olbrzymim gazonem. Mój wzrok prześlizgiwał się po południowej pierzei z dziewiętnastowiecznym ratuszem, dawnym Zajeździe „Pod Srebrną Górą" (dzisiaj nie pełniącym już swojej poprzedniej, szczytnej roli szynku), uliczkach opuszczających rynek i oplatających wyżej Górę Zamkową, aż w końcu natrafił na małą kawiarenkę w północnej części placu, w pobliżu przystanku. Weszliśmy do ciasnego wnętrza lokalu, szybko zamówiliśmy coś do picia i przez szybę obserwowaliśmy księgarnię we wschodniej części rynku. Alfa romeo nadjechała po dziesięciu minutach. Objechała wolno olbrzymi gazon i skręciła w ulicę Długą za księgarnią. Kierowała się w dół miasta. Ruchem ręki zatrzymałem chłopaków gotowych do natychmiastowego opuszczenia lokalu i śledzenia auta. — Spokojnie! — rzuciłem w ich stronę. — Nie mógł odjechać zbyt daleko. Zorientował się już, że zatrzymaliśmy się na rynku. Musiał zauważyć parkujący wehikuł przed księgarnią. I teraz nie może nas zgubić. Założę się, że pojedzie w dół miasteczka i niebawem tutaj wróci. Z innej strony. Ewentualnie zaparkuje w bocznej uliczce z dobrym widokiem na rynek. Nie wybierze się na rekonesans po Chęcinach, bo boi się, że odjedziemy. Rozumiecie? On musi nas obserwować. Na jego miejscu tak właśnie bym postąpił. — Kim on jest? — zdenerwowała się Julia. — Końska Szczęka? — zapalił się Bajer. — Ten facio wygląda mi na takiego, który nie wychodzi z domu bez klamki. — Bez klamki? — zdziwiła się nauczycielka. — Takiej od okna czy do samochodu? — Pistolet, znaczy się. — Ach, pistolet — pokiwała głową. — Ale dlaczego uwziął się akurat na nas?! — Tego, niestety, nie wiemy — wtrąciłem. — Niewykluczone jednak, że ma to związek z naszą wyprawą po skarb krzyżowców. — Nadal nie rozumiem — Julia rozłożyła ręce w geście bezradności. — Ja też, Julio. Nie wiem, kim jest Końska Szczęka. Nie wiemy nawet. czy to on kieruje alfą romeo. Żeby wyjaśnić całą sprawę, musimy wymyślić podstęp, jak go podejść. Myślcie, chłopaki! Po kilku minutach rozdzieliliśmy się na dwie grupki. Julia, Małomówny i Bajer udali się na Górę Zamkową, ja zaś i Finlandczyk dalej obserwowaliśmy rynek. Gdyby kierowca alfy romeo pojawił się i poszedł tropem pierwszej grupy, wtedy my ruszymy za nim. Nie był to olśniewający oryginalnością pomysł, ale dość bezpieczny, pozwalający kontrolować sytuację za plecami tajemniczego gościa. Julia z dwójką chłopaków przecięła plac. Szybko skręcili w uliczkę opuszczającą rynek i dalej ciągnącą się u podnóża stromego zbocza. Szli wolno. z premedytacją opóźniając marsz, aby dać się zauważyć kierowcy alfy romeo. Przed szerokimi schodami prowadzącymi do miejscowego kościoła zrobili postój i „podziwiali" ruiny zamku na szczycie góry. Z Finlandczykiem wypatrywaliśmy przez kawiarniane okno alfy romeo, lecz, niestety, samochód się nie zjawiał. Nikt podejrzany nie podążył za Julią. — Niedobrze — zaniepokoiłem się. — Co robimy, psze pana? W tym czasie grupa Julii wolno ruszyła w kierunku zachodnim. — Nie ma sensu tu czekać — odpowiedziałem. — Zajdziemy gościa od tyłu. Idziemy! Po zapłaceniu rachunku wyszliśmy z kawiarni i udaliśmy się w kierunku północnym. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciliśmy w uliczkę równoległą do ulicy Długiej. Wnet znaleźliśmy się w jej dolnym odcinku. Wśród parkujących pod murami kamienic samochodów nie dostrzegliśmy granatowego auta. Wkrótce podeszliśmy kilkadziesiąt metrów pod górę i stamtąd uważnie obserwowaliśmy rynek. — Nigdzie go nie ma — mruknąłem niezadowolony. — Poszukajmy go lepiej — zaproponował Finlandczyk. — Szkoda czasu. Facet albo był przygotowany na nasz podstęp, albo po prostu zrezygnował ze śledzenia nas. W ten drugi wariant nie wierzę. Teraz to już zresztą nieistotne. Gdzieś się zaczaił. Najważniejsze jest bezpieczeństwo Julii i chłopaków. Jazda! Idziemy po nich! Prostopadły do ulicy Długiej przesmyk między domami wyprowadził nas w okolice kościoła u podnóża Góry Zamkowej. Już bez przesadnej ostrożności szliśmy po zboczu góry ulicą pnącą się na jej szczyt. Na wysokości kościoła Świętego Bartłomieja Apostoła wypatrywaliśmy Julii i chłopaków. Po krótkim namyśle ruszyliśmy ku wschodniemu krańcowi miasta, mijając zapuszczone domy, stare, obdarte z tynków kamienice, ogrodzenia z polnego kamienia, drewniane chałupy, aż wreszcie ukazał się nam Dom Kultury, mieszczący się w dawnej synagodze. — Nie ma ich — zmartwił się Finlandczyk. Miał rację. Część turystów szła wolnym krokiem do rynku, inni wspinali się ku zarośniętemu kirkutowi z ginącymi w zielsku nagrobkami. Zawróciliśmy w pobliże kościoła. Teraz, idąc stromym i mniej uczęszczanym wschodnim szlakiem, zbliżaliśmy się wolno do Chęcińskiej twierdzy. Byliśmy przekonani, że Julia wybrała tę właśnie drogę. — Julia dobrze pomyślała — próbowałem dodać nam obu otuchy. — Zamiast kręcić się po uliczkach, wybrała drogę na zamek. W zaułkach łatwiej o przygodę. Rozumiesz? Gdyby Końska Szczęka chciał zrobić im coś złego, to tylko w miejscu odosobnionym. A na szlaku mamy trochę ludzi, prawda? Przyspieszyliśmy. Jeszcze kilka minut temu miałem nadzieję, że na szczycie góry spotkamy Julię z chłopakami. Im jednak byliśmy bliżej kamiennej twierdzy, tym więcej złych przeczuć kłębiło się w mojej łepetynie. Już nie byłem pewny, że poszli „wschodnim" szlakiem do ruin. Bo jeśli jednak postanowili krążyć po uliczkach Chęcin i Końska Szczęka dopadł ich w zaułku? Wreszcie stanęliśmy na poziomie trzystu pięćdziesięciu sześciu metrów nad poziomem morza, przed wejściem do Chęcińskiej warowni (tyle wynosi wysokość Góry Zamkowej). Ze szczytu rozpościerał się boski widok na gigantyczną nizinę utkaną z zielonych gruntów, lasów i ludzkich osad, z pofalowanymi łagodnie łąkami i samotnymi wzgórzami, poprzecinaną niteczkami szos i polnych dróg. Z bliska średniowieczna budowla, idealnie wpasowana w strukturę samego wzniesienia, wydawała się zaledwie kamienną makietą, a poprzednie wrażenie okrętu morskiego, z pokładem górnym i dolnym, spotęgowała bliskość trzech wysokich wież, tych niby masztów sięgających niebios. Lecz my wypatrywaliśmy wśród turystów naszych towarzyszy wyprawy. Pokonaliśmy szybko północny odcinek ścieżki obiegającej mury zamku i przez furtę bramną dostaliśmy się po schodkach na dziedziniec zamku górnego. Nie było ich tutaj. Stali na terenie zamku dolnego, obok otworu wykutego w skale, ze wzrokiem utkwionym w tłum turystów. Odetchnąłem z ulgą. Julia na nasz widok oderwała się od kamiennego obiektu. — O, już jesteście! — powitała nas. I nagle ręką wskazała ów ziejący czernią otwór. — Czy wiecie, że to studnia? — zmieniła temat, jakby zapomniała, po co tutaj przyszła. — Jest głęboka na sto metrów. Wybudowano ją w XV wieku... — W XVI — poprawił ją Małomówny. — ... i podobno ma połączenie z kościołem parafialnym. Przewodnik o tym ciekawie opowiadał, prawda, chłopcy? Kiwnęli głowami dla świętego spokoju. — A gdzie Końska Szczęka? — dopytywał się nas Bajer. — Zniknął — odpowiedział Finlandczyk. — Rozpłynął się. Myśleliśmy, że poszedł za wami. Albo że was zakatrupił. — Niechby spróbował — warknął Bajer. — Nikt za nami nie szedł — oświadczyła z rozbrajającą niefrasobliwością Julia. — Naprawdę. Schodząc umówiliśmy się, że na drugi raz musimy utrzymywać ze sobą stały kontakt za pomocą telefonów komórkowych. Okazało się, że Julia chciała do mnie zadzwonić, lecz pechowo rozładowała jej się bateria. — Może kupi nam pan po komórce? — zaproponował Bajer. — Wystarczy jedna na każdy zespół — wyjaśniłem niechętnie. — Naładowana. — To teraz będziemy działać w dwóch zespołach? — Nie, tak tylko mówię, na wszelki wypadek. W końcu nie wiemy, kim był kierowca alfy romeo i czy niebawem go nie spotkamy. Cały czas musimy założyć, że nas obserwuje. Zeszliśmy do sennego i prażącego się w popołudniowym słońcu miasteczka. Przed księgarnią na rynku dosłownie zdębieliśmy na widok stojącego tam wehikułu. Kiedy opuszczaliśmy to miejsce, wszystko z pojazdem było w porządku. Teraz jednak miał on uszkodzone tylne, lewe koło. — O rany! —jęknęła przerażona Julia. — Flak. Nie odzywając się słowem, podszedłem z chłopakami na tył wehikułu, uklęknąłem przed zepsutym kołem i dokładnie je sobie obejrzałem. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że złapaliśmy gumę. Dopiero po chwili dojrzałem niewielkie nacięcie w grubym ogumieniu. Taki ślad mógł zostawić jedynie ostry, długi przedmiot. — Nóż — wyszeptałem i spojrzałem na zdumione twarze chłopaków. Instynktownie rozejrzeliśmy się po rynku. Nikogo podejrzanego. — Nasz prześladowca nie poszedł za nami — odezwałem się po chwili. — Nie nabrał się na nasz podstęp. Ukrył się w jakiejś uliczce, a kiedy poszliśmy na szczyt góry, przyszedł tu i przedziurawił koło. — Ale po co? — przeraziła się Julia. — Nie wiem — mruknąłem. Wstałem, otrzepując spodnie na kolanach. — Widać zależy mu na naszym spóźnionym przyjeździe do serca Gór Świętokrzyskich. A to świadczy o tym, że sprawa dotyczy krzyżowców. Jesteśmy dla naszego dowcipnisia rywalami. Święty Graal ROZDZIAŁ PIĄTY W DRODZE DO MAŁOGOSZCZY, CZYLI O MUZYCE POP I BEETHOVENIE • NA KWATERZE • OBRÓBKA GRAFICZNA ZDJĘCIA • SYGNET Z KRZYŻEM I TRUPIĄ CZASZKĄ • O TAJNYCH STOWARZYSZENIACH • SPACER W NOCY • ZŁODZIEJ W WEHIKULE • „TRUJĄCY" ZEGAREK • PRZESŁUCHANIE KOŃSKIEJ SZCZĘKI • KIM JEST KIEROWCA ALFY ROMEO? • POBUDKA I PROBLEMY ZE SŁUCHEM • U PODNÓŻA GÓRY ŚWIĘTEGO MICHAŁA • TOYOTA Dopiero po czterech kwadransach znaleźliśmy odpowiedniego wulkanizatora. Przyjechał w pobrudzonym smarem ubraniu, zabrał uszkodzone koło do pobliskiego serwisu i wrócił po półtorej godziny z naprawionym. Nie omieszkał wyrazić swojego ubolewania nad stanem wehikułu i chyba wziął mnie za jakiegoś dziwaka. Tak więc dopiero po dwudziestej z minutami dokręcona została ostatnia śrubka. Kiedy mijaliśmy rozjazd pod Chęcinami, dochodziło już wpół do dziewiątej. Nie było szans na dojechanie do Gruszczyna i zbadanie ruin. Postanowiliśmy zatrzymać się na noc w Małogoszczy i dopiero z samego rana odwiedzić wzgórze, na którym znajdował się klasztor i zbór ariański — cel dzisiejszej popołudniowej wycieczki. Jadąc do położonej w kierunku zachodnim Małogoszczy, ciągle zastanawialiśmy się, kim jest właściciel granatowej alfy romeo. Końska Szczęka? Czy raczej cudzoziemiec w skórzanym płaszczu do kostek, który w Szydłowcu rozpytywał o ryt zakonnika? Czujne oko Finlandczyka wypatrywało znajomego pojazdu, lecz nikt podejrzany za nami nie jechał. „Ten ktoś zrezygnował ze szpiegowania. Tylko czemu przebił koło?" — wciąż nie mogłem tego pojąć. Jeśli chciał opóźnić naszą wizytę w Gruszczynie, to tylko zaostrzył nasz apetyt na przygodę. - Ciekawe, co porabiają dziewczyny? — zastanawiałem się w czasie jazdy. — Może należało zostać w Szydłowcu i je śledzić? — powiedziała Julia. Potem odtworzyła ze starego odtwarzacza magnetofonowego fortepianowy koncert Chopina, którym ostatnio się raczyłem. Chłopcy przyjęli to z wielkim rozczarowaniem, lecz kaset z muzyką rozrywkową nie zabrałem. Julia pochwaliła się chłopakom, że lubiła czasami posłuchać starych kapel spod znaku rocka progresywnego, ale ich to w ogóle nie „pasiło". „Ci chłopcy nie słuchają namiętnie nawet hip-hopu jak ich rówieśnicy" — myślałem, patrząc na senne oblicza podopiecznych. „Ciężka będzie ta nasza współpraca. Wydają się nieciekawi i zblazowani. Założę się, że dzisiaj wyłącznie z nudów zainteresowali się historią krzyżowców. Ryt zakonnika w Szydłowcu obchodzi ich tyle co zeszłoroczny śnieg. Już sam nie wiem, czy nie powinienem dziękować Końskiej Szczęce i kierowcy alfy romeo, jeśli są to dwie różne osoby, za wywołanie w nich namiastki zainteresowania". Julia zapytała ich o gusty muzyczne. Zbyli ją wzruszeniem ramion. Kiedy mnie z kolei zadano pytanie o muzycznych faworytów, odpowiedziałem poważnym tonem: — Lubię pierwszych prawdziwych rockmanów — zrobiłem teatralną pauzę i dokończyłem: — Bacha, Beethovena, a z późniejszych neoromantyka Maniera. Uwielbiam mocne uderzenie, a duża orkiestra mi to zapewnia. No i smutek musi być. Potworny. Tak wielki, żeby sąsiedzi z bloku wyli z rozpaczy. Zdziwili się. I o to mi chodziło, żeby się nie nudzili. — Bach i Beethoven? — parsknął śmiechem Bajer. — Przecież wtedy nie było gitar elektrycznych! — I co z tego? Ale były nuty! Wkrótce zajechaliśmy do pogrążonej w letargu Małogoszczy. Minęliśmy słabo oświetlony światłem latarni ryneczek, a następnie wjechaliśmy w boczną uliczkę pnącą się pod górkę. Znalazłszy w centrum niedrogi nocleg, zaczęliśmy wyciągać nasze bagaże z zaparkowanego na uliczce wehikułu. Wiał lekki wiaterek ze wschodu i granatowe niebo nad nami rozgwieździło się złotem. Pachniało lipcem, wakacjami. W tej chwili każdy z nas marzył jedynie o łóżku i kolacji. Zapomnieliśmy nawet o śledzącym nas człowieku w alfie romeo. Dostaliśmy dwa pokoje — czteroosobowy i dwupokojowy. Julia wciągnęła swoją torbę do pokoju i zatrzasnęła drzwi przed naszymi nosami. Nie zrobiła tego z premedytacją, ot, po prostu, padała ze zmęczenia. Szybko przekąsiliśmy jakieś kanapki i napiliśmy się herbaty. Po krótkiej toalecie chłopcy złapali na chwilę drugi oddech i zaczęli głośną rozmowę. Niestety, nie była to dyskusja o krzyżowcach. Mówili o wszystkim i niczym, a moja obecność w pokoju trochę ich krępowała. Próbowali mnie ignorować. W pidżamie usiadłem na łóżku. Podłączyłem aparat cyfrowy Julii do laptopa, a oni wciąż nadawali. Zrzuciłem na twardy dysk najlepszej jakości zdjęcie śledzącej nas pod Chęcinami alfy romeo. Umieściłem je w specjalnym katalogu. Plik w formacie „jpeg" miał wysoką rozdzielczość, co pozwalało na obejrzenie fotografii w dużym powiększeniu. Rozmowy w pokoju ucichły. Po kilku sekundach trzy głowy zawisły nade mną i trzy pary oczu wpatrywały się w ciekłokrystaliczny ekran przenośnego komputera. Już nie mieli ochoty na rozmowy o niczym. — O rany! — podekscytowany głos Finlandczyka zakłuł mnie w ucho. — To moje zdjęcie! Alfa romeo! Powiększyłem tablicę rejestracyjną samochodu. Kielecka. — Pan pokaże, kto siedzi za kółkiem — niecierpliwił się Bajer. — Spokojnie — mruknąłem. — Właśnie to chcę zrobić. Już po chwili ujrzeliśmy na ekranie przednią szybę alfy romeo, na której rozlały się plamy popołudniowego słońca, zniekształcające siedzącą za kierownicą postać i uniemożliwiające identyfikację. A jednak ktoś tam siedział i obserwował nasz pojazd. Oczami wyobraźni widziałem oblicze mężczyzny o potężnych szczękach i kaprawych oczkach. Nie mieliśmy jednak dowodu, że był to Końska Szczęka. Chłopcy przyjęli to jękiem zawodu. — Tylko spokojnie — szeptałem. Odrzuciłem kołdrę na bok i usiadłem na podłodze po turecku, chłopcy zaś zajęli miejsce obok. Nie poddawałem się. Wybrałem największe powiększenie, jakie oferował zainstalowany program graficzny, by lepiej przyjrzeć się twarzy kierowcy. — Nic z tego — wyszeptałem zły. — Słońce pada wprost na szybę. Kiedy straciliśmy już nadzieję na zidentyfikowanie gościa, intuicyjnie przesunąłem obraz w dół na kierownicę, na której zaciskały się blade dłonie kierowcy. Widzieliśmy je nieco rozmazane, jakby utkane z miliona drobnych ziaren. Wśród dostępnych opcji programu graficznego znalazłem pewne narzędzie wyostrzające obraz. I rzeczywiście, za jednym kliknięciem, ziarnina, z której zbudowana jest każda fotografia, „zgęstniała" i ukazały nam się palce zaciskające kierownicę. W największym powiększeniu wyłowiliśmy pewien istotny szczegół. Był nim ciemny pierścień na serdecznym palcu prawej ręki. Wyostrzyłem obraz i wkrótce przekonaliśmy, że nie był to pierścień, a nieduży sygnet z wyrytym w czarnym kamieniu grawerunkiem. — To sygnet — wyszeptałem. — Zdaje się, że srebrny. Na tłoku pieczętnym ma wygrawerowany w kamieniu ciemny monogram. O, widzicie? Był to ciemny krzyż ze srebrną obwódką i trupią czaszką umieszczoną w środku. Już kiedyś spotkałem się z takim symbolem, tego byłem najzupełniej pewien, lecz jego znaczenie było dla mnie w tej chwili niezrozumiałe. — To nie Końska Szczęka — odezwał się Małomówny. — No, tak! — wrzasnął Bajer. — Ten ksiądz gadał, że osobnik w płaszczu miał sygnet. — Końska Szczęka nie pasuje do alfy romeo! — dodał Finlandczyk. — Przynajmniej wiemy, że musimy uważać na osobnika ze srebrnym sygnetem — zamknąłem laptopa. Wyłączyłem też lampkę nocną. — A teraz idziemy spać. Jutro musimy wstać z samego rana. Ruiny w Gruszczynie czekają na nas. Dobranoc. Nie od razu zasnęli. Przez pierwszy kwadrans snuli różne sensacyjne opowieści na temat śledzącego nas w alfie romeo faceta. Byli pewni, że jest to tajemniczy brunet, pytający na plebani o ryt Montjoie w szydłowieckim kościele. Zgadywali, co symbolizuje trupia czaszka wpisana w czarny krzyż. Dopiero w trakcie rozmowy przypomniałem sobie, że trupiej czaszki używały jako swojego logo niektóre tajne stowarzyszenia, jak chociażby sławny Zakon Czaszki i Piszczeli (Skuli and Bones). Czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami używano już od dawna. Był to symbol loży masońskiej, prawdopodobnie Wielkiej Loży Angielskiej. Sam symbol czaszki i piszczeli wyrażał zabieraną ze sobą do grobu wiedzę i naukę, więc miał charakter nieco „tajny". Takie symbole znajdowano na kryptach grobowych książąt, arystokratów i członków innych tajemniczych zakonów, jak chociażby Zakonu Syjonu oraz okultystycznych organizacji, nierzadko mających wpływ na politykę całych krajów. Niemiecki zakon Thule obrał sobie za symbol swastykę oraz właśnie czaszkę z piszczelami —. przypominające symbole faszystowskiej organizacji SS. Ale jak odszyfrować przesłanie zawarte w symbolu krzyża i czaszki? Wkrótce chłopcy usnęli. „Szczęściarze" — pomyślałem o łatwości, z jaką zasypiali. Przed oczami wyobraźni stanęła mi znowu ręka zaciskająca kierownicę, a konkretnie sygnet z wizerunkiem krzyża i czaszki. „Kim był ten człowiek?" — zastanawiałem się. „Jaką rolę odgrywał w naszej przygodzie? Dlaczego nas śledził? I czemu chciał opóźnić nas przyjazd do powiatu włoszczowskiego?" Oczywiście, na żadne z tych pytań nie znalazłem zadowalającej odpowiedzi i ze smutkiem stwierdziłem, że sen nie chciał nadejść. Ubrałem się i cichaczem wyszedłem z pokoju. Minąłem pogrążony w ciszy i ciemności pokój Julii i po trzeszczących schodach udałem się na dół. Otworzyłem kluczem drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Czasem nocny spacer pomagał mi w zaśnięciu. Zerknąłem w prawo, potem w lewo na pustą uliczkę graniczącą z wyludnionym rynkiem pięćdziesiąt metrów dalej. Ruszyłem pod górkę ulicą Kościelną. Jej nazwa wiązała się z zabytkowym kościołem parafialnym położonym na niewielkim wzniesieniu za rynkiem. Szedłem wolno, ostrożnie wdychając orzeźwiające powietrze lipcowej nocy. Byłem sam. Pokręciłem się trochę po pustawych uliczkach za rynkiem, kluczyłem bez sensu, jakbym chciał zgubić chodzącego za mną szpiega, a wreszcie minąłem pogrążoną w ciemności plebanię i sąsiadującą z nią gotycką świątynię. Fasadę kościoła oświetlał snop mocnego światła z reflektora, więc obiekt wyróżniał się na tle granatowego nieba. Dotarłem do drogi okalającej rynek od północy i boczną uliczką doszedłem do zadrzewionego skweru, którego ozdobą była wysoka i smukła bryła pomnika Tadeusza Kościuszki, o czym wiedziałem z lektury przewodnika, bo z daleka nie mogłem stwierdzić, czy ów strzelisty postument naprawdę wieńczyło popiersie generała. Tylko czasami ktoś przeszedł w milczeniu plac lub terkoczący samochód objechał rondo. Nigdzie nie dostrzegłem wśród parkujących aut znajomej alfy romeo ani żadnej podejrzanej osoby opierającej się o mur niewysokich kamieniczek. Skierowałem się z powrotem w stronę ulicy Kościelnej, przy której wynajęliśmy pokoje. Ze zdziwieniem spostrzegłem ruch przy wehikule. Z początku nie zauważyłem go. Tylko cień przemknął po fasadzie kamieniczki, o którą pojazd zdawał się opierać. Pełen niepokoju ujrzałem czubek głowy majstrującego przy samochodzie osobnika. Odruchowo cofnąłem się do tyłu i przykucnąłem pod murem. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwiczek wehikułu. Delikatnie się podniosłem. Facet dobierał się do mojego pojazdu. Konfrontacja z intruzem była nieunikniona. W podjęciu tej decyzji pomógł mi rekwizyt, o którym już wspomniałem na początku przygody. Ofiarowane mi bowiem przez Demiurga urządzenie nie było zwykłym zegarkiem. Dzięki wmontowanemu w kopertę pojemniczkowi z silną substancją paraliżującą, zdolny byłem obezwładnić nic tylko wściekle atakującego psa, ale nawet siłacza. Mechanizm owej broni był niesłychanie prosty. Należało zbliżyć się do potencjalnej ofiary i nacisnąć czerwony guzik zainstalowany z boku koperty, obok drugiego, niebieskiego. Z wnętrza zegarka wysuwała się wówczas igła o długości pięciu centymetrów, nasączona kropelkami paraliżującej cieczy. Po takim „zabiegu" dorosły mężczyzna zamieniał się na cały kwadrans w amebę. Była to operacja jednorazowa, ów „zabieg" bowiem można było powtórzyć dopiero po wymianie specjalnego naboju w zegarku. Zbliżyłem się do plądrującego wnętrze wehikułu Końskiej Szczęki. Bo to był on! Przygotowałem zegarek. Intruz nagle znieruchomiał, usłyszawszy za sobą szmer. Spanikował. Próbował wydostać się z wnętrza wehikułu, ale moja ręka wystrzeliła w jego stronę. Nacisnąłem czerwony guziczek i wbiłem igłę w jego udo. Jęknął i zdrętwiał. Momentalnie osłabł i zachwiał się. Dla utrzymania równowagi oparł dłoń o dach samochodu. Substancja paraliżująca działała szybko. Końska Szczęka zaczął bełkotać coś pod nosem, a mięśnie jego twarzy zwiotczały w jednej sekundzie. Zaświecił białkami oczu i wreszcie uklęknął bezradny jak dziecko. Po chwili runął na uliczny bruk. Leżąc, jęczał niczym chory w gorączce. — Kim jesteś? — zapytałem pochylając się nad nim. Czyjeś kroki za moimi plecami zmusiły mnie do odwrócenia się za siebie. Nie był to nikt obcy, a jedynie moi podopieczni ubrani w pidżamy, na które naciągnęli pospiesznie kurtki. Widok leżącego u moich stóp olbrzyma wprawił ich w zachwyt połączony ze zdziwieniem. — Przedstawiam wam Końską Szczękę — rzekłem. — Jak go pan załatwił? — dopytywał się Bajer. — Zna pan karate?! — Są inne sztuczki — odpowiedziałem i zerknąłem dyskretnie na zegarek. — Pięści używam w ostateczności. Z chwilą naciśnięcia czerwonego guziczka włączył się stoper odmierzający kwadrans. Miałem zatem jeszcze około czternastu minut przewagi nad mężczyzną. Na wszelki wypadek nie zdradziłem chłopakom tajemnicy zegarka. Dotknąłem nogą leżącego osobnika. — Jak pan się nazywa? Hej, słyszy mnie pan? Osobnik zabełkotał i w dalszym ciągu wił się na bruku, pojękując. Obejrzałem jego ręce: ani śladu sygnetu z grawerunkiem krzyża i trupiej czaszki. — Co pan mu zrobił, psze pana? — Nic takiego — wzruszyłem ramionami. — Czy on jest pijany? — zapytał Małomówny. — Czy to ważne? Złodziej, to złodziej! Powinniśmy go teraz skopać. — Spokojnie, Bajer! Uklęknąłem i pochyliłem się nad Końską Szczęką. — Na czyje polecenie nas śledzisz? — szturchnąłem go. — Proszę mówić, inaczej idziemy na policję. Nazwisko! Brak odpowiedzi. Mężczyzna dotknął dłonią czoła i wywalił na wierzch białka oczu. Przeraziłem się, że zaraz przeniesie się na tamten świat, lecz on popatrzył na mnie zamglonym wzrokiem i zaczął bezgłośnie poruszać wargami. — Kto jeździ alfą romeo? — pytałem dalej. — Masz wspólnika? Chłopcy automatycznie zaczęli rozglądać się po ulicy, lecz nikogo nie dostrzegli. — Kto jeździ alfą romeo? — znowu go szturchnąłem. Nie reagował. Zdecydowałem się przeszukać kieszenie osobnika. W kieszonce jego sztruksowej kurteczki znalazłem mały, plastykowy prostokącik. Prawo jazdy. Nic więcej. — Bingo! — ucieszyli się chłopcy. — Maciej Zawada — odczytałem nazwisko z dokumentu dzięki światłu bijącemu z kinkietu kamienicy. Znowu go szturchnąłem. — No, panie Macieju... albo policja, albo wyśpiewa nam pan wszystko jak na spowiedzi. Dopiero po pięciu minutach odzyskał przytomność umysłu, lecz w dalszym ciągu był bezbronny. Leżał na bruku, a my pochyleni nad nim zadawaliśmy pytania. Nie zląkł się wzmianki o policji. — Nic mi nie zrobią — wychrypiał. — Powiem, że napadliście na mnie. To bezprawie, co pan ze mną wyprawia. To jest napad bandycki. Chłopcy się zdenerwowali. — Znajdą twoje odciski palców wewnątrz wehikułu! — złościł się Finlandczyk. — A kto by chciał ukraść takie szkaradztwo. Nie uwierzą. — Nasze zeznania przeciw pańskim — warknąłem. — Komu uwierzą? Jeśli, rzeczywiście, jest pan niewinny, to pewnie puszczą pana wolno, a nam udzielą nagany. Najlepiej to sprawdzić. Finlandczyk! Bajer! Idźcie na najbliższy posterunek. Byle szybko! Niech tu przyjdzie jakiś funkcjonariusz. Panie Zawada, a nie wie pan przypadkiem, gdzie tu jest posterunek? Chłopcy wstali. — Spoko, sami znajdziemy! — zapewnił mnie Bajer. — Dobra, to my idziemy! — Finlandczyk zrobił pierwszy krok. — Stójcie — wyszeptał osobnik w sztruksowej kurteczce. Próbował wstać. Udała mu się ta sztuka połowicznie — oparł się bowiem łokciami o bruk i trwał w tej pozycji dłuższą chwilę. Zatrzymałem chłopaków. Nic nie mówiliśmy, tylko patrzyliśmy w milczeniu na Końską Szczękę — Niezbyt się lubimy z policją— powiedział z trudem. — O Jezu, jak mi się kręci w głowie... co pan mi wstrzyknął? Chłopcy spojrzeli na mnie pytającym wzrokiem. A ja zerknąłem na zegarek. Zostało sześć minut do całkowitej neutralizacji trucizny w organizmie tego człowieka. „Czyżby Końska Szczęka grał na czas?" — pomyślałem. „Chce mnie zagadać. Tylko skąd by wiedział, że środek chemiczny, którą mu zaaplikowałem działa piętnaście minut. Nie, on nie może przecież tego wiedzieć." Na wszelki wypadek go postraszyłem. — Nieważne — odpowiedziałem. — Jest pan w tej chwili zdany wyłącznie na nas. Proszę odpowiedzieć na nasze pytania... — A puścicie mnie wolno? — popatrzył na nas błagalnym wzrokiem. — To zależy od tego, co usłyszymy. — Co takiego?! — zdenerwowali się chłopcy. — Puści go pan wolno? — Mów pan! — podniosłem głos. — Kim jesteś, człowieku? l gdzie jest twój wspólnik? — Jaki wspólnik? — zdziwił się. — Działam sam. Jego oczy wyrażały szczere zdumienie, o ile, w jego przypadku, można było mówić o szczerości. Jednakże oczy człowieka nie kłamały. — Alfa romeo — warknąłem. — Śledziła nas w Chęcinach. — Nie wiem, o kogo chodzi — zaklinał się. — Działam sam, naprawdę. — Kłamie! — wściekli się chłopcy. — Nie kłamię, panowie! —jęczał. — Mój jedyny wspólnik... mój braciszek... siedzi w więzieniu. Dwa lata dostał za włam. I od pół roku szabruję w pojedynkę. Zazwyczaj czekam na klientów na stacjach benzynowych... tam najwięcej ludzi się przewija i zawsze znajdzie się jakiś frajer. Jak ktoś się nadaje, to jadę za nim i czekam na właściwy moment. — Nadaje się? A na co? — Na ofiarę. I zdradził nam, że „przyuważył" nas na stacji benzynowej, gdzieś za Grójcem. Tam, gdzie zauważyłem go po raz pierwszy. Przyznał się zaraz, że śledził nas później w Szydłowcu. Tam — pokrzyżowaliśmy mu nieco szyki, bo niespodziewanie opuściliśmy motel. Jechał za nami w kierunku Kielc i widział podążającą za nami alfę romeo. Trzymał się z daleka i obserwował rozwój wydarzeń. Nie miał pojęcia, co to za samochód i kim jest jego właściciel, choć sprawa wydała mu się bardzo tajemnicza. W Chęcinach go zgubił, lecz w dalszym ciągu miał nas na oku. Kiedy w piątkę udaliśmy się do ruin zamku na szczycie wzgórza, przebił oponę wehikułu. — Po co? — zdziwiłem się. — Pomyślałem, że do zmroku uporacie się z kołem — odpowiedział. — Łatwiej za kimś jechać, gdy jest ciemno. Proste. — I alfy romeo już więcej pan nie widział? — Przecież mówię, jak Boga kocham! — uderzył się w pierś. — Dziwne - - mruknąłem. — Ale faktycznie, po wyruszeniu z Chęcin więcej go nie widzieliśmy. Tylko dlaczego pana nie zauważyliśmy? — Jechałem w bezpiecznej odległości — dodał. — Zresztą było już ciemno. Jego historia trzymała się kupy. Poza tym ów osobnik miał w sobie coś z poczciwca; był on zwykłym złodziejaszkiem, a nie groźnym bandytą. — Zapamiętam pańskie dane — machnąłem mu prawem jazdy przed nosem. — Jeśli coś stanie się mojemu wehikułowi... niech no tylko odpadnie dekiel od koła... natychmiast lecę na policję. Pewnie był pan już wcześniej notowany, więc stróże prawa będą wiedzieli, o kim mówię. Rozumiemy się? Nie odzywał się, a zatem miałem rację twierdząc, że jego nazwisko figuruje w policyjnych kartotekach. — Dobrze, proszę pana! — potaknął głową. Dochodził już do siebie. Zostało mi tylko dwie i pół minuty. — Tak jest! Wyjeżdżam z tego miasta. Zapominam o was! — Czy naprawdę nie widział pan kierowcy alfy romeo? — zapytałem jeszcze. — Nie. — To dobranoc! Rzuciłem mu prawo jazdy. Złapał jeż trudem. — Psze pana —jęknął zawiedziony Finlandczyk. — Puścimy go tak? — Dowiedzieliśmy się, co chcieliśmy wiedzieć i więcej nie wyciągniemy nic od pana Zawady. Zresztą na pewien czas odechce mu się kradzieży, prawda, panie Macieju? — Tak jest! Zaraz wyjeżdżam do rodziny na wieś — zapewniał nas gorąco. — Może za jakąś uczciwą robotę się wezmę? — Mądrze pan gada. Zostawiliśmy go leżącego na ulicznym bruku, zamknąwszy wcześniej drzwi wehikułu. Potem pociągnąłem zawiedzionych chłopców do naszego pensjonatu, obawiając się, że kiedy Końska Szczęka odzyska siły, zechce się z nami policzyć. Jednakże moje obawy okazały się bezpodstawne. Złodziej wstał i chwiejnym krokiem oddalił się w stronę rynku. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Nie mogliśmy tej nocy szybko zasnąć. Jak na złość chłopcy zaczęli zadawać mnóstwo pytań dotyczących epizodu z Końską Szczęką. Interesowały ich techniczne szczegóły akcji obezwładnienia złodzieja, ale wciąż nie chciałem zdradzać im sekretu zegarka. Przed drugą w nocy wyszedłem z domu sprawdzić, czy z naszym pojazdem jest wszystko w porządku. Pnąca się w górę wąska ulica wydawała się tchnąć absolutnym spokojem. Drzemała. A wraz z nią spało całe miasteczko. Lipcowa noc zrobiła się chłodniejsza i mocniej świeciły gwiazdy. Wszystko wskazywało na to, że Końska Szczęka uciekł w najlepsze. Wróciłem na kwaterę. „Napędziłem stracha złodziejaszkowi, lecz na polu walki został tajemniczy kierowca alfy romeo" — pomyślałem, leżąc już w łóżku. Obudził mnie ból w prawym łokciu. Kiedy otworzyłem oko, stwierdziłem, że Julia stoi i znęca się nade mną, próbując wyrwać mi górną kończynę. — Wstawaj, śpiochu! — gderała. — Już po siódmej. Mieliśmy jechać do Gruszczyna! Detektyw się znalazł! Ocknąłem się i usiadłem po turecku na tapczanie. W rozświetlonym porannym słońcem pokoju stała ubrana w przydługą i błękitną pidżamę Julia. Była zaspana, a rozmazane od tuszu oczy upodabniały ją do wiedźmy. Wczoraj ze zmęczenia nie zdążyła zmyć makijażu. Dzisiaj zaś wstała pierwsza i zaczęła rozkazywać. — Co się z tobą dzieje. Pawle'.' — wciąż nadawała. — Mieliśmy wstać skoro świt, a ty zaspałeś. — Obudź chłopców — ziewnąłem. — Ty to zrób! Ja idę do toalety. I wyszła szybko z pokoju. Chłopcy spali kamiennym snem, więc zwykłe szarpanie nie skutkowało. Jedynie Małomówny mamrotał coś pod nosem, lecz w końcu przewrócił się na drugi bok, by dalej drzemać. — Pobudka! — krzyknąłem do ucha pierwszemu z nich. Nie poskutkowało. Mój wzrok natrafił na odbiornik radiowy stojący na parapecie. Niestety, okazało się, że radio było popsute. Po namyśle sięgnąłem po zegarek Demiurga. Jak już wiecie, nie było to zwykłe urządzenie. Oprócz ukrytego w kopercie ostrza z trucizną, posiadało jeszcze inny mechanizm. Otóż naciśnięcie drugiego, niebieskiego guziczka emitowało serię ultradźwięków o wysokiej częstotliwości, całkowicie niesłyszalnych dla ucha. Dźwięk atakował podstępnie ludzki zmysł słuchu w promieniu dziesięciu, piętnastu metrów, powodując błyskawicznie nieprzyjemne objawy — mdłości i bóle głowy. „Co za sadysta z niego" — pomyślałem o szefie agencji detektywistycznej. „Demiurg ma coś z dzieciaka. Te wszystkie gadżety i ukryte w zegarku funkcje! Naoglądał się pewnie Jamesa Bonda!" Zastanawiałem się, czy powinienem wypróbować działanie ultradźwięków na młodzieńcach, których powierzono mojej opiece? Demiurg zapewniał, że to model prototypowy i że nikomu nie stanie się krzywda. Taki dźwięk miał być bardziej dokuczliwy niż niebezpieczny dla zdrowia; służył jako chwilowy „odwracacz uwagi". Co innego sztylecik z substancją paraliżującą! Nacisnąłem niebieski guziczek. Cisza. Słyszałem tylko szum prysznica z łazienki i ruch uliczny za oknem. A jednak momentalnie poczułem się źle. Najpierw nogi zrobiły się jak z waty. Dziwny niepokój wpełznął do wnętrza mojego mózgu. Poczułem nudności. Niewidzialny potwór wwiercał się w każdą komórkę i wolną przestrzeń pod czaszką, aż wreszcie zmusił mnie do osunięcia się na dywan. Tortury trwały zaledwie dziesięć sekund. W tym jednak czasie nie tylko ja zostałem ubezwłasnowolniony. To samo stało się z chłopakami. Ocknęli się ze snu. Usiedli na łóżkach z minami wyrażającymi niepokój, bladzi, nieobecni duchem. Wstałem, otrzepałem nogawki pidżamy i przełknąłem ślinę. — O, już wstaliście — z trudem się odezwałem. — Wszyscy. I to jednocześnie! Co za zbieg okoliczności! Nie jesteście przypadkiem bliźniakami? — Bliźniaków jest dwóch — poprawił mnie Małomówny. — A nas jest trzech. — No to źle się wyraziłem. Miałem na myśli trojaczki. — Psze pana — zaczął Finlandczyk. — Czy pan się dobrze czuje? Chyba nie spał pan na dywanie? — Nie, a dlaczego pytasz? Gimnastykowałem się tylko. Popatrzyli na mnie podejrzliwie. W dalszym ciągu sprawiali wrażenie otępiałych, ale szybko doszli do siebie. — Jedziemy do Gruszczyna!!! — zawołałem, żeby ich pobudzić. — Zjemy coś na najbliższej stacji benzynowej!!! — Psze pana. Dlaczego pan tak krzyczy? — pytał dalej Finlandczyk. Wsadziłem palec do ucha i kilka razy poruszałem nim, jakbym chciał odetkać przewody słuchowe. — A nie, to coś z uszami — wyjaśniłem. — Ja też jakoś kiepsko słyszę — ziewnął Bajer. Skrzypnęły drzwi łazienki. — O, dobudziłeś naszych detektywów! — powiedziała Julia, wsadziwszy głowę w szparę drzwi. — Jak to zrobiłeś? — Sami wstali. Zapędziłem chłopaków do toalety. Na razie wolałem nie zdradzać towarzyszom podróży, na czym polegają moje sztuczki. Tak jak zapowiedziałem, zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji na peryferiach Małogoszczy. Nikt za nami nie jechał. Kupiłem każdemu po dużej kanapce i kubku gorącego napoju. Julia i ja wybraliśmy kawę z mlekiem. Chłopaki pili herbatę. Oczywiście nie obyło się bez wspomnień ostatniej nocy. Moja próżność została mile połechtana, gdy chłopcy oświadczyli Julii, że zapobiegłem kradzieży wehikułu i unieszkodliwiłem Końską Szczękę. — Nie znałam cię z tej strony — powiedziała z nieukrywanym podziwem. — Samochód masz kiepski, jak porucznik Columbo, ale bijesz się jak James Bond. No, no. — W końcu jestem detektywem — uśmiechnąłem się. — No tak, ale myślałam, że takim, który tylko pracuje głową. — Mózg to najniebezpieczniejsza broń. — To jak to było w nocy? Umiejętnie spychałem temat rozmowy na osobę tajemniczego kierowcy alfy romeo. Ten wątek zresztą szybko zaprzątnął nasze umysły, więc raz jeszcze obejrzeliśmy z laptopa powiększony fragment zdjęcia przedstawiający sygnet na palcu kierowcy. Dopiero o wpół do dziewiątej minęliśmy pobliskie Dziadówki i dwa kilometry dalej znaleźliśmy się na przejeździe kolejowym w Skorkowie w powiecie włoszczowskim, znanym mi dotąd jedynie z fotografii dostarczonej przez Demiurga. Wysiedliśmy z wehikułu za przejazdem. Nic szczególnego. Dwa biało--czerwone szlabany przed i za torami, zarośnięte chwastem nasypy po obu stronach przyblakłego asfaltu, drzewko rosnące przy kupce piachu po prawej stronie i nieco dalej domek dróżnika z palonej cegły. Za torami, ponad sto metrów w kierunku północno-zachodnim, zaczynały się gospodarstwa rolne, za nimi rozciągał się po sam horyzont gęsty las. Szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Wąski asfalt zbliżył się do lasu, odbił na zachód ku jakiejś wsi i mama droga prowadziła teraz przez równy teren, którego monotonię zakłócały wapienne hałdy i kominy lokalnych zakładów wydobywających surowiec. Brnęliśmy przez pola i pastwiska, rozrzucone gospodarstwa oraz łąki. I tak było aż do samych Występów. Do pobliskiego Gruszczyna zaprowadziła nas droga biegnąca lekko pod górkę. Za senną wsią pokonaliśmy ostry zakręt u podnóża znacznego wzniesienia. Za nim zaczynał się po lewej stronie las, z niego wyrastał kolejny pagórek, i dlatego nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie mamy szukać ruin klasztoru. Na szczęście szosą przejeżdżał rowerzysta i udzielił nam właściwych wskazówek. O ruinach wiedział tutaj każdy, choć nie wszyscy zdawali sobie sprawę, czym kiedyś były. Starym katolickim kościołem? Ariańskim zborem? Klasztorem? — Zjedźcie w lewo na najbliższym skrzyżowaniu — tłumaczył nam życzliwy tubylec. — To będzie jakieś sto dwadzieścia metrów. Wjedźcie w las. Polna droga zaprowadzi was na stok z widokiem na dolinę. Szukajcie ruin na wzniesieniu wśród sosen. Jechaliśmy wolno przez zagajnik, z każdym metrem zagłębiając się w jego pachnący żywicą chłód. Czułem, że wciąga nas jakaś tajemnica. Wkrótce droga oddaliła się od lasu rosnącego na wzniesieniu i wyszła na otwartą przestrzeń. Naszym oczom ukazała się dolina wyściełana płachtami zielonych pól, łączących się hen daleko z nitką lasu i lazurowym niebem. Bardziej na północ majaczyły jaśniejsze zabudowania Krasocina, lecz nas interesował porosły sosnami stok po drugiej stronie dróżki. Minęliśmy drewniany krzyż postawiony u podnóża Góry Świętego Michała, bo tak nazywało się to wzgórze, i dosłownie zamarliśmy z wrażenia. Na ujeżdżonym leśnym trakcie, między pierwszymi sosnami, stała czerwona toyota combi z warszawską rejestracją. — Mira Błażejczak — szepnęła zawiedziona Julia. — Co dziewczyny tu robią? — zdenerwowali się chłopcy. — Nie doceniliśmy ich, panowie — mruknąłem. Zaparkowaliśmy za toyota i wściekli ruszyliśmy pod górkę. Zachodni stok porastały dorodne, stare sosny, które chroniły ściółkę przed wysuszeniem, a położone głębiej ruiny przed wścibskim okiem przybyszów. Nie na tyle jednak, żeby nie dostrzec zarysów dawnej siedziby zakonników. Im jednak bliżej szczytu wzniesienia, tym wyraźniej prześwitywały między drzewami kamienne ściany budowli, schowanej przed światem, zakonspirowanej, zapomnianej i milczącej jak grób. Tak oto trafiliśmy do kamiennych ruin w Grusz-czynie. Cóż z tego, skoro obok wysokiej ściany z kamienia, ujrzeliśmy spacerujące rywalki. - Co za obciach — skrzywił się Bajer. — Dziewczyny znowu lepsze. ROZDZIAŁ SZÓSTY RUINY W GRUSZCZYNIE • CZY BYLI TU MONTJOIE? • ZAPOWIEDŹ AWANTURY • KAMIENNE CIOSY l FRAGMENT NAPISU • NIESPODZIEWANY ODWRÓT RYWALEK • CREDO ZAKONU MONTJOIE • O SUKCESACH W SPORCIE I NAUCE, CZYLI KTO WYMYŚLIŁ E=MC2? • CO UKRYWA MIRA? • ZASADA PARETO • DO NOWEJ SŁUPI • HISTORIA WYPRAW KRZYŻOWYCH • POLSCY RYCERZE W KRUCJATACH • I ZNOWU VOLKSWAGEN Dziewczyny stały obok nauczycielki i oglądały imponująco wysokie mury dawnej świątyni. Nagle, dostrzegły nas i straciły zainteresowanie ruinami. Któraś z nich zaczęła nawet do nas machać, lecz Mira ją skarciła. — Jak tu trafiłyście? — zapytałem nauczycielkę, gdy zbliżyliśmy się do nich. Przywitaliśmy się. Mira zaszczyciła Julię spojrzeniem pełnym wystudiowanej obojętności. Moja towarzyszka podróży odwzajemniła się kwaśnym uśmiechem, którego mogłaby jej pozazdrościć Mona Liza. Nie wiem dlaczego, ale zawsze rozbawiał mnie widok rywalizujących ze sobą kobiet. To one każde zadanie wykonywały z nieziemską powagą, w każdą misję wkładały maksimum zaangażowania, a szczególnie bezwzględne, wręcz okrutne, bywały względem przedstawicielek własnej płci. I chyba większość z tych przemiłych istot nie potrafiła wykrzesać z siebie cienia dystansu do świata i siebie samych. — Jak tu trafiłyście? — powtórzyłem pytanie. — To nic trudnego, Panie Samochodzik — weszła w słowo Gioconda. — Poszłyśmy do proboszcza w Szydłowcu i on nam wszystko wyśpiewał. — Już dobrze, dobrze — przerwała jej Mira. — Trzymajcie język za zębami, dziewuchy! Może i proboszcz nam o tym powiedział, ale w końcu trafiłabym tutaj wcześniej czy później. Co za różnica? Chłopcy zaczęli rozmawiać z dziewczynami. My, dorośli, w milczeniu oglądaliśmy z bliska ruiny, jakbyśmy pragnęli wydrzeć murom ich tajemnicę. Szerokie wejście do zarośniętego dziedzińca zdobił kiedyś olbrzymi portal, dzisiaj zniszczony, okrutnie zdewastowany. Oto dwie kupki kamiennych ciosów leżały kilkanaście metrów obok wejścia do świątyni, ułożone w stos. Mroczną atmosferę budowli podkreślał jej wybitnie obronny charakter—grube, gotyckie mury, układ wsporników i pozostałości po wieży (a może to była baszta?). Tak, to z pewnością był warowny obiekt. Kto i w jakim celu zbudował tę monstrualną warownię w środku gęstego lasu? Wspomniane już wcześniej zapiski, oparte na legendzie, opowiadały o przejęciu przez Braci Polskich katolickiego klasztoru i kościoła Świętego Michała. Pewnie dlatego górę nazwano na cześć dawnego patrona zburzonej świątyni. I tylko resztki warownego klasztoru pozostały po tajemniczych rezydentach. Wysoki, metalowy krzyż na zarośniętym dziedzińcu miał już współczesne pochodzenie. Stojąc przed ruinami kolegiaty, próbowałem wyobrazić sobie, jak to samo miejsce wyglądało w średniowieczu. I było w tym ćwiczeniu trochę gry wyobraźni i intuicji, tak jakbym z zawiązanymi oczami chciał w środku lasu wyznaczyć właściwy azymut drogi. Czas zatarł bezlitośnie ślady ludzkiej działalności, lecz ryty i kamienie nie kłamały. Zostawiliśmy młodzież i ruszyliśmy zwiedzić dokładniej mury. W głębi dziedzińca (prawdopodobnie kiedyś był on nawą główną) znajdowało się niskie wejście do podziemnej krypty, niezbyt jednak głębokiej, dzisiaj zdewastowanej, porosłej chwastami lub zawalonej gruzem, a odsłoniętej dla świata przez zawalenie się jednej ze ścian. — Krypty zazwyczaj zawierały groby lub relikwie — wyjaśniła zaraz Mira. — To oczywiste. Zresztą Bracia Polscy byli tutaj jeszcze w 1637 roku. Jeśli tutaj coś było, to już dawno tego czegoś tu nie ma. Przez wyrwę w murze wyszliśmy po kamiennych ciosach na zewnątrz. — Miejscowa legenda mówi, że za czasów Kazimierza Sprawiedliwego przybyli do Gruszczyna z „ziemi obcej" zakonnicy — kontynuowała. — Zbudowali tutaj kościół i klasztor. Podobno zakonnicy bogacili się i rośli w potęgę. Potem napadli na te tereny Tatarzy, splądrowali klasztor i zabili zakonników. Jeśli była tutaj jakaś relikwia, to Tatarzy się nią zaopiekowali. —Zakonnicy mogli w ostatniej chwili wywieźć relikwię i dobrze ją ukryć — wtrąciła Julia. Mira nie odpowiedziała. — Jeśli w Szydłowcu odwiedziłyście miejscowego proboszcza — popatrzyłem na nią— to pewnie już wiecie o cudzoziemcu w skórzanym płaszczu, którego interesują ryty przedstawiające zakonników. Facet odwiedził Szydło-wiec, ale pytał też o Gruszczyn. — I co z tego? — Ostrzegam was przed tym gościem. Nie wiadomo, kim jest i jakie ma zamiary. — Chcecie nas zniechęcić? — skrzywiła się z niesmakiem nauczycielka. — Nic z tych rzeczy! — Wczoraj jechała za nami alfa romeo z kielecką rejestracją. Według nas tym właśnie samochodem porusza się ów cudzoziemiec. Proszę, uważajcie. — l na volkswagena — zadrwiła Julia. — Volkswagen? — Mira nie kryła zaskoczenia. — No, tak. Golf. Nagle nauczycielka z Żoliborza stała się czujna. Julia niepotrzebnie wypaplała naszą tajemnicę. — Widziano panią wysiadającą z golfa — westchnąłem ciężko. — O, śledziliście nas — pokiwała zawiedziona głową. — A wy nas nie? — zaatakowała Julia. — Poszłyście do proboszcza wypytywać o nas. — Nie, nie! — zaprotestowała Mira. — Julio! Proboszcz sam z siebie wspomniał o waszej wizycie. Nie wiem, jak zakończyłaby się ta wymiana zdań, ale zanosiło się na niezłą awanturę. W końcu nie prowadziliśmy żadnej wojny, a jedynie uczestniczyliśmy w rodzaju dydaktycznej zabawy. Czy w kreowaniu tej przygody na superzagadkę historyczną my, dorośli, nie posunęliśmy się za daleko? Odniosłem wrażenie, że z misji pobudzenia młodzieży do życia, uczyniliśmy swój własny teatr zmagań. Dlatego z ulgą odebrałem krzyki dziewcząt i chłopców dobiegające z drugiej strony ruin. Nawoływali nas. Byli mocno czymś podekscytowani. — Proszę pani! — Psze pana! — Tu jest coś napisane! Na tych cegłach! — Szybko, pani Miro! — Panie Samochodzik! Obiegliśmy mur i wnet stanęliśmy przed zburzonym wejściem do klasztoru. Młodzież pokrzykiwała na nas, pochylona nad kupką gruzu, którą wcześniej zdążyłem zauważyć. Kamienne ciosy —jak mniemałem pochodzące ze zdewastowanego portalu — ułożono w stertę między sosnami. Ten stos zabytkowego gruzu chroniły przed ludzkim okiem jedynie wysokie paprocie. Nachyliliśmy się nad kamieniami. Pyzia wskazała ręką jakiś większy cios. — To ten — powiedziała. — Ja go zauważyłam. Bajer próbował oderwać jeden stary kamień od pozostałych. Przeniósł go z łatwością i zwalił w oddzielne miejsce obok. Z zainteresowaniem próbowaliśmy odczytać wyryte na kamieniu litery. Jedno było pewne: cios pochodził z rozwalonego portalu, o czym świadczyły wygładzone powierzchnie oraz wyraziste krawędzie, i nosił fragment dłuższego napisu. Przesunąłem palcami po zatartych przez czas wyżłobieniach w kamieniu. OBIS DOMI To nie były zwykłe ciosy! Wpatrywaliśmy się w ledwo widoczne litery w skupieniu pełnym nabożności. Na moment zapomnieliśmy nawet o tym, że jesteśmy rywalami, l nagle doznałem olśnienia, aż z trudem powstrzymałem się od okrzyku. — „Obis domi"? — odczytała wolno Julia. — Co to może znaczyć? Wiedziałem! Naprawdę to wiedziałem. — Z pewnością nie chodzi o „Orbis" — szepnąłem. — Ma pan całkowitą rację — pokiwała głową Mira. — A zatem wie pani, co to znaczy. Zna pani łacinę, prawda? — Tak, znam, ale to zaledwie fragment dłuższego napisu. — I nic nie przychodzi pani do głowy? — drażniłem ją. — Nic. Ale nawet gdybym wiedziała, nie pisnęłabym słówka. Już pan zapomniał, że jesteśmy rywalami? — Nie zapomniałem, tylko że ten napis nie jest już tajemnicą. Podobnie jak ryt zakonnika w Szydłowcu. — Zgadza się — Mira wstała i otrzepała nogawki eleganckich spodni. — Tak się zawsze dziwnie składa, że wpada pan na kolejny trop, gdy znajdujemy się w pobliżu. Czy to nie zastanawiający zbieg okoliczności? — „Obis domi" — zmieniłem temat, wpatrując się w tajemniczy cios. — Brzmi znajomo. Już to gdzieś widziałem. — To życzę powodzenia — uśmiechnęła się Mira. — Ale pani wie, co to znaczy, prawda? Nie odpowiedziała. Dała dziewczętom znak do odwrotu. — Już odchodzicie? — zmartwiłem się. — Do zobaczenia w Nowej Słupi! Nie spóźnijcie się tylko. A ciosami niech się pan nie przejmuje. Zadzwonię zaraz do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, żeby się zajął tymi kamieniami. W końcu to zabytkowy materiał, a pan jest od ochrony zabytków. Odeszły, a my przez chwilę odprowadzaliśmy je wzrokiem. — Ona wie, co znaczy ten napis — szeptała Julia. — Czuję to. Potem usłyszeliśmy odgłos zapalanego silnika toyoty i jego stłumiony warkot przebijający się przez las, aż wreszcie zagłuszył go ptasi koncert trwający w koronach drzew. — Co to znaczy, psze pana? — pytał Finlandczyk, wskazując napis na ciosie. — Co to znaczy? — powtórzyłem. — A to, ziomale, że dziewczyny znowu są od was bardziej spostrzegawcze. — Tak nie było! — zaprotestował Bajer. — Podniosłem jeden kamień dla zabawy i rzuciłem nim... no i ona... ta Pyzia, zauważyła napis. Gdyby nie ja, nic by, kurczę, nie zauważyła! Bajer podniósł kolejny cios, nieco mniejszy od pozostałych, ustawił go sobie nad głową i po chwili wyrzucił z łatwością przed siebie. Kamień upadł kilka metrów dalej, przeturlał się po ściółce i zatrzymał przed Finlandczykiem. — Lubisz się popisywać, co nie? — mruknął Małomówny. — A ty, cieniasie? — zaperzył się tamten. — Czym mógłbyś zaszpanować dziewczynom? Niczym! — Na pewno nie muskularni, prymitywie! — Co? Kto niby „prymityw"?! Bajer zbliżył się do kolegi z zamiarem natychmiastowego rozprawienia się z nim. Zdążył go złapać za fraki, lecz szybko wkroczyłem do akcji. Z trudem rozdzieliłem chłopaków, bo Bajer był silnym nastolatkiem. Zresztą Małomówny natychmiast poczuł respekt przed tym „siłaczem". — Dość! — niknąłem na nich. — Zamiast się zjednoczyć i pokazać, że nie jesteście gorsi od dziewczyn, kłócicie się jak baby! Pokażcie, że stać was na coś więcej! Muskuły się przydają, owszem, ale głowa jest najważniejsza. Wprawdzie dzięki muskułom Bajera napis na ciosie został odsłonięty, ale teraz głowa musi rozszyfrować jego sens. Współpracujcie ze sobą, ziomale! Nic więcej już nie powiedziałem. Finlandczyk pochylił się nad rzuconym przez Bajera ciosem i zaczął dawać nam ruchy ręką. — Psze pana! — krzyczał podekscytowany. — Ej, chłopaki! Szybko! Na odsłoniętej powierzchni kamienia, wygładzonej starannie przez rękę średniowiecznego rzemieślnika i doszlifowaną przez upływający czas, widniał kolejny fragment poprzedniego napisu. Dalszy ciąg lub fragment go poprzedzający. NE NON NOBIS Bajer stanął obok Małomównego i wyprężył pierś z przesadną dumą. — No i co? — posłał mu zawadiacki uśmiech. — I znowu dzięki mnie mamy kolejne litery. — Jak z ciebie taki cwaniaczek, to powiedz, co znaczy ten napis? — Ty się może pochwal! Do tej pory nic nie zrobiłeś. — Cisza, smarkacze! — nie wytrzymała Julia. — Przestańcie się kłócić. Natychmiast! Zamilkli. — Panowie! — odezwałem się. — Pomyślcie. Czy coś wam mówią te słowa? — To po łacinie! — Zgoda. Tyle już wierny, ale to niczego nie wyjaśnia. Ułatwię wam. Już wcześniej zetknęliście się z tym napisem. Myślcie! Bajer! Przyłóż ten nowy kamień do poprzedniego! Bajer wykonał polecenie z ogromnym zaangażowaniem. Czuł się „ojcem" sukcesu, w dalszym ciągu uważał, że gdyby nie jego tężyzna fizyczna, nie poznalibyśmy napisu na ciosach. Jeśli chodzi o mnie, już wcześniej skojarzyłem pierwszy łaciński napis ze zdaniem, które zapadło mi w głowie jeszcze w Warszawie, przed wyjazdem w Góry Świętokrzyskie. Bajer ułożył na ściółce dwa ciosy obok siebie. NE NON NOBIS OBIS DOMI Julia i chłopcy przyglądali się napisom na kamieniu, przybrawszy „intelektualną" pozę. — Zamień kamienie! — Małomówny podskoczył, porażony jakimś nagłym odkryciem. — Ustaw je w innej kolejności! — Sam se ustaw! — prychnął Bajer. — Nie denerwuj mnie — syknęła Julia. — Wykonać! Zrobił to. Okazało się, że dwa kamienne kawałki pasowały do siebie, a naszym oczom ukazał się dłuższy fragment znanej mi formuły. OBIS DOMINE NON NOBIS — To fragment pewnego zdania — wyjaśnił Małomówny. — To credo templariuszy i Montjoie. Opowiadał pan o tym. — „Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo da gloriam" — wyrecytowałem z powagą. — ,.Nie nam. Panie, nie nam, lecz imieniu Twojemu niech będzie chwała". — Niesamowite — wyszeptała Julia. Przez chwilę patrzyliśmy w skupieniu na ciosy. Potem zaczęliśmy przeszukiwać kupkę gruzu w poszukiwaniu kolejnych fragmentów portalu. Nie znaleźliśmy już żadnego z dalszym fragmentem napisu, a przecież portal zburzono. więc gdzieś musiał istnieć dalszy ciąg owego motta. Niewykluczone. że na jednym z ciosów widniał kiedyś, podobny do szydłowieckiego, ryt krzyżowca z muszlą na płaszczu. Spostrzegłem za to kilka zakrzepłych plam krwi, które zostawił człowiek lub leśny zwierz. Wtedy zignorowałem ten trop, lecz miałem do niego wrócić już niedługo. — Rozumiecie, co znaczy to odkrycie? — zapytałem ich, wskazując litery wyryte w kamieniu. — To moje odkrycie — palnął Bajer. — O nie, kolego, nasze wspólne! — poprawiłem go. — Nie umniejszając twojego wkładu w ten sukces, musisz przyjąć do wiadomości, że Pyzia pierwsza spostrzegła fragment napisu. Są dziedziny, w której liczy się postawienie kropki nad „i", spektakularny sukces, a nie zasługi. W sporcie nie ten jest najlepszy, kto na treningach bije rekordy świata, lecz na mistrzostwach świata i olimpiadach. Wkład tragarzy w sukcesy wypraw himalaistów jest ogromny i nieoceniony, lecz to nie oni zbierają laury i nie oni wbijają chorągiewki na szczytach wielkich gór. W bardziej szlachetnej dyscyplinie, jaką jest nauka, wielu sławnych uczonych przeczuwało genialność jakiegoś odkrycia bądź równania, rzesza utalentowanych fizyków zapisywała na marginesach notatki dotyczące genialnego wzoru, które potem ktoś zupełnie nowy podawał do publicznej wiadomości i tylko on zostawał zwycięzcą. Czy wiecie, że słynnego wzoru E=mc2 nie wymyślił wcale Albert Einstein, a włoski matematyk Olinto de Pretto? Było to roku 1904. A wiele teorii przedstawionych przez słynnego Alberta w znanej publikacji zatytułowanej „O elektrodynamice ciał ruchu" z 1905 roku było wcześniej zarysowanych przez innych wielkich uczonych — Lorentza6 i Poincare'a7? Nawet znana każdemu konwersja materii w energię i energii w materię była wzmiankowana już przez Isaaca Newtona8 oraz Samuela Tolvera Prestona. A jednak to Einstein zasłynął jako twórca teorii względności. Pewnie słyszeliście takie słynne powiedzenie, że liczy się nie wygrana bitwa, lecz wojna. Można przegrać bitwę, ale jedna porażka nie musi oznaczać totalnej klęski. Zapamiętajcie! W naszej grze zwycięży ten, kto poda ostateczne rozwiązanie, a nie ten, kto wskaże pośrednie tropy, chociaż są one niezmiernie ważne w całej historii. Rozumiecie, ziomale? — Niech pan nie mówi do mnie „ziomal"? — obruszył się Małomówny i posłał Bajerowi wrogie spojrzenie, jakby chciał dać do zrozumienia, że to wyłącznie on jest godzien takiego określenia. — Z największą przyjemnością — poklepałem go po ramieniu. — Wracając do sprawy, niech sobie dziewczyny pierwsze znajdują napisy na murach i ryty w kościołach, tylko czy potrafią wskazać rozwiązanie? — Wydaje mi się — zauważyła Julia — że Mira domyśliła się treści całego napisu na ciosie. — Też tak myślę — dodał Finlandczyk. — Nic dziwnego — uśmiechnąłem się. — W końcu jest historykiem. — Stop! Ona uczy geografii! — Nie wiecie wszystkiego. Ta babka jest po dwóch fakultetach. — Zaraz — Bajer zrobił duże oczy. — O belfrze mówi pan „babka"? — A co? Myślałem, że to komplement. — To jednak podoba ci się? — Julia wykrzywiła z niesmakiem usta. — Interesuje mnie tylko to, czy pierwsza wpadnie na rozwiązanie zagadki Montjoie — skłamałem, w towarzystwie drugiej kobiety bowiem szczerość bywa nietaktem lub samobójstwem. — Mira Błażejczak wie o krzyżowcach więcej od nas. Wydaje mi się, że jest mocno wtajemniczona w historię zakonu. Niewykluczone, że kierowca golfa to jej pomocnik. Skoro ty, Julio, masz asystenta, to i ona go sobie załatwiła, choć w ministerstwie nie chciała słyszeć o żadnym pomocniku. A myślałem, że to kobieta samowystarczalna. Dlatego nie możemy jej lekceważyć, tym bardziej że dziewczyny są bardziej spostrzegawcze od chłopaków. A jeśli tak, to musicie je pokonać innym sposobem. — Jakim? — Zacząć myśleć — popukałem się palcem w czoło. Wzruszyli ramionami. Po krótkiej inspekcji ruin i pstryknięciu kilku fotek ruszyliśmy w dół zbocza do wehikułu. Po kilku minutach marszu znaleźliśmy się na skraju sosnowego boru, u podnóża góry, z którego roztaczał się piękny widok na dolinę. Żegnaliśmy ruiny w Gruszczynie z uczuciem zarówno spełnienia, jak i obawy. Cieszyliśmy się, że obecność krzyżowców w tym miejscu została potwierdzona fragmentem napisu na ciosie. Niepokój nasz budziła jedynie aktywność „konkurencji" — bystrych dziewczyn pod wodzą mądrej i przebiegłej Miry. W drodze do Nowej Słupi rozprawialiśmy o napisie z portalu starego klasztoru, który jednoznacznie wskazywał, że w tym miejscu przebywali Montjoie! A zatem nie chodziło o tutejszych arian, których pobyt był najprawdopodobniej mało znaczącym epilogiem w długiej historii warownej twierdzy na wzgórzu. Z początku bowiem miałem pewne podejrzenia, że w całą historię są zamieszani Bracia Polscy. Żyli tutaj po krzyżowcach, przejęli po nich dobra, więc mogli wpaść na trop jakiegoś sekretu, nie wyłączając znalezienia skrytki ze skarbem templariuszy. W okolicy było wiele śladów ich aktywności, żeby wymienić ruiny zboru ariańskiego nad źródłami Białej Nidy w Moskorzewie, szkoły ariańskiej w Murowańcu i zespołu dworskiego w pobliskiej Ludyni, w którym mieścił się zbór ariański — miejsce odpoczynku Kościuszki tuż po bitwie pod Szczekocinami w 1794 roku. — Zanim dojedziemy do Nowej Słupi — mówiłem do nich, prowadząc wehikuł — poczytajcie trochę o Henryku Sandomierskim. Według redaktora Olejniaka, to on ich tutaj sprowadził. Może warto wziąć księcia pod lupę. Ustaliliśmy, że pojedziemy do Kielc przez Łopuszno i Piekoszów, omijając w ten sposób drogę przez wioski. — Nie traćcie czasu — rzekłem do nich, widząc, że wolą oglądać mapę. niż czytać o krzyżowcach. — Kierowanie samochodem zostawcie mnie. — Mamy wakacje, co nie?! — protestowali. — No, szybko! Będę was przepytywał! Z wielkimi oporami zabrali się do lektury. Do Kielc chłopcy udawali, że pilnie czytają z ekranu laptopa i tylko Małomówny zainteresował się elektronicznymi artykułami. Pierwszy zbuntował się Bajer. — Mamy, kurczę, czytać te wszystkie nudy? Całych wakacji nie starczy na samo przejrzenie tych mądrości. — Nie czytajcie wszystkiego jak leci — na moment odwróciłem się za siebie. — Nie znacie zasady „osiemdziesiąt na dwadzieścia"? — A co to takiego? —Wymyślił ją Wilfred Pareto, włoski matematyk i ekonomista. Mówi ona, że dwadzieścia procent naszej pracy daje aż osiemdziesiąt procent efektów. Popatrzyli na mnie z zainteresowaniem, łącznie z Julią. — Sprytna sztuczka — dodał Finlandczyk. — Inaczej mówiąc: osiemdziesiąt procent naszej pracy daje tylko dwadzieścia procent efektów. Dwadzieścia procent sportowców bije osiemdziesiąt procent wszystkich rekordów, a dwadzieścia procent kierowców powoduje osiemdziesiąt procent wypadków. To samo dotyczy czytania książek. Osiemdziesiąt procent wartości książki znajduje się w dwudziestu procentach jej objętości. — To dlaczego w szkole każą nam czytać całe lektury? — zapytał Bajer. —Nie dotyczy to literatury pięknej i czytania dla przyjemności. Owszem, żeby jako tako poznać, o co chodzi w danej książce, można ją przekartkować albo przeczytać gotowce ze szkolnych lektur, mieszczące się na jednej stronie, ale co taka lektura ma wspólnego z przyjemnością lub autentycznym przeżyciem wzruszenia? Jeszcze inaczej. Każdy ma jakąś swój ą ulubioną kapelę muzyczną, prawda? I chyba nie wyłącza magnetofonu w trakcie słuchania utworu! Kiwnęli głowami. — Dobrej muzyki słucha się do końca. Nieustannie się ją odtwarza! Delektujemy się głosem wokalisty bądź wokalistki, wczuwamy w rytm melodii, nierzadko w słowa, choćby były najbardziej błahymi spostrzeżeniami pod słońcem, jak to, że zakochani poza sobą świata nie widzą. Kiedy jednak mamy przed sobą przewodnik turystyczny, artykuł prasowy lub instrukcję obsługi sprzętu audio, i chcemy szybko zapoznać się z jego treścią, wystarczy poznać owe dwadzieścia procent słów, które zawierają osiemdziesiąt procent treści. — Powinni nam skrócić lekcje w szkole, psze pana. Zamiast pięciu lekcji, proponuję tylko jedną — podsumował Finlandczyk. — E, to już lepiej zrobić jeden dzień w tygodniu — poprawił go Bajer. — Cztery dni miałbyś wolne. Komu by się chciało codziennie łazić do budy na jedną godzinę? — Panowie! — zagrzmiałem. — Nie zrozumieliście mnie. Zasada Pareto nie służy propagowaniu lenistwa, tylko bardziej efektywniejszemu i twórczemu działaniu. Jeśli szybciej opanujecie jakiś wykład, to zaoszczędzony czas możecie poświęcić na naukę innego przedmiotu. Języka albo na pracę z komputerem. — Psze pana, przed komputerem to ja mogę cały dzień. — Wierzę ci — mruknąłem. — Grając w DOOM 3. — E, to już przeszedłem killka razy... — Nie zrozumiałeś, smarkaczu — zwróciła się do niego Julia. — Osiemdziesiąt procent przyjemności z gry zapewnia ci dwadzieścia procent czasu jej trwania. Tak więc możesz grać krócej i być tak samo szczęśliwy. — E, co to za szczęście! — Lepiej częściej zmieniać gry — dodał Bajer. Machnąłem ręką na taką argumentację i ruchem ręki nakazałem im powrót do lektury. Wjechaliśmy do Kielc i przez prawie kwadrans kierowałem wehikuł ku wyjazdowi na Opatów. Wkrótce ulica Sandomierska wyprowadziła nas za miasto na drogę numer 74. Dochodziła jedenasta z minutami. Musieliśmy się śpieszyć. Trochę za długo zabawiliśmy w ruinach klasztoru krzyżowców. — W Łagowie odbijemy na północ, na Nową Słupię — rzuciłem za siebie. — To tylko trzydzieści kilometrów. Za Radlinem droga prowadziła przez wsie i mniejsze miasteczka usychające od upału, leniwe, a jazdę utrudniały nam dodatkowo wąska droga, liczne zakręty i remonty budowlane. Po lewej stronie wyrósł wkrótce potężny masyw Łysogór i odtąd towarzyszył nam w drodze na Łagów. Ciągnął się równolegle do kierunku naszej jazdy. To majestatyczne wybrzuszenia ziemi porośnięte lasami, przesłaniające sobą cały horyzont, sprawiały wrażenie jakby uczesała je bezlitosna ręka czasu. Na wysokości Woli Jachowej ciemny kontur owego pasma skupił się w najwyższy szczyt Łysogór — Łysicę9, zwaną Świętym Krzyżem od znajdującego się tam klasztoru, i dalej nam towarzyszył, aż wreszcie z oddali ujrzeliśmy wysoki maszt telewizyjny górujący nad zarysami byłego opactwa. Kilka kilometrów przed Łagowem stanęliśmy w długim korku spowodowanym przez zmianę organizacji ruchu. — Nie śpijcie, panowie! — rzuciłem do pochylonych nad laptopem chłopaków. — Wiemy już, że Henryk Sandomierski nie mógł sprowadzić Montjoie do Polski w połowie XII wieku — opowiadałem niewzruszony nawet tym, że Julia dyskretnie ziewnęła. —Niewykluczone jednak, że redaktor Olejniak nie pomylił się aż tak bardzo, jak sądzimy. Czy czytaliście o Zagości? W 1166 roku przybyli tam inni krzyżowcy, joannici, i osiedlili się w pobliskim klasztorze i szpitalu. Kto ich tam sprowadził? — Pewnie Henryk Sandomierski — odezwała się Julia. — Tak, był on fundatorem tych obiektów — kiwnąłem głową. — Może w naszej historii nie chodzi o Montjoie — myślał na głos Małomówny — a o joannitów. — A ta muszla na płaszczu, to co? — skrzywił się Bajer. — Pan Paweł mówił, że muszla to znak Montjoie. — Symbol, zgoda. No i motto na zburzonym portalu. Ale czy nikt z was nie pomyślał, że Montoje ukrywając się przed templariuszami, mogli przywdziać habit joannitów? — Jak to, psze pana? — włączył się do rozmowy Finlandczyk. — Jeśli Henryk Sandomierski sprowadził joannitów w 1166 roku, to kiedy Montjoie skryli się w ich klasztorze? Musieli to zrobić później, bo powstali... Szukał w pamięci właściwej daty, ale wyręczył go Małomówny. — W 1175 roku — rzekł. — Znalazłem fragment dotyczący wypraw krzyżowych Henryka Sandomierskiego. Wynika z nich, że ten książę ostatnią krucjatę odbył w 1155 roku. Nie mógł się zatem widzieć z Montjoie, bo ich jeszcze nie było! Bajer machnął zrezygnowany ręką. — Sami widzicie, że trzeba poczytać więcej o wyprawach i krzyżowcach — dodałem. — Żeby dyskutować, należy przynajmniej znać podstawy przedmiotu, inaczej dyskusja robi się jałowa. Finlandczyk, znajdź w katalogu „Historia" plik zatytułowany „Długosz/Roczniki"10 i przeczytaj zaznaczony fragment. Jeszcze w domu, przed wyjazdem, wyszczególniłem pewien akapit traktujący o wyprawie Henryka Sandomierskiego do Palestyny w roku 1154 roku. Teraz Finlandczyk odczytał ten zapis na głos: — Bolesław i Mieczysław pędzili świeckie życie i pożenili się, ich rodzony brat, czwarty z rzędu, Henryk, który otrzymał księstwo sandomierskie i lubelskie, nie chciał dać się nakłonić panom swych ziem i doradcom do zawarcia związków małżeńskich. Przejmowała go bowiem troska o sprawy wyższego rzędu, a jego wielkoduszny umysł gardził rzeczami ziemskimi i niskimi. Myślał stale o wielkich sprawach, dzięki którym mogłaby i jego cnota zajaśnieć i miłosierdzie Boże dać się przebłagać. Szczególnym jednak jego pragnieniem było udać się z możliwie jak największym wojskiem na pomoc Ziemi Świętej, o której odzyskanie zabiegali w tym czasie królowie i książęta katoliccy, by wesprzeć wspólne przedsięwzięcie katolików. Ponieważ nie mógł tego przeprowadzić wcześniej i z powodu wieku, i wojen grożących ojczyźnie, korzystając ze spokojnego czasu, kiedy Królestwo Polskie zażywało miłego i całkowitego spokoju, dobrawszy sobie rycerzy z ochotników przeprawił się do Ziemi Świętej z oddziałem doborowego wojska, powierzywszy swoje ziemie: sandomierską i lubelską, pod zarząd i opiekę księcia i monarchy Bolesława. Na wyjezdnym zaś funduje kościół parafialny w swojej wsi Zagość, położonej nad Nidą, ku czci św. Jana Chrzciciela i wyposażywszy go hojnie, powierza go zarządowi krzyżowców szpitalników, których nazywano też templariuszami.11 — Oprócz fundacji klasztoru i szpitala w Zagości — uzupełniłem te wiadomości — Henryk Sandomierski przyczynił się do powstania romańskiego kościoła w Wiślicy i być może wspaniałej bazyliki romańskiej w Opatowie. W 1166 roku zginął w walce z poganami podczas wyprawy na Prusów, zorganizowanej wspólnie z Bolesławem Kędzierzawym. Jego dzielnicę wkrótce podzielono. Największą część z Sandomierzem zajął Bolesław, w Wiślicy zaś zasiadł najmłodszy z braci, Kazimierz Sprawiedliwy. Niewykluczone, że w krypcie kościoła w Wiślicy, pod słynną płytą wiślicką, znajduje się grób ze szczątkami księcia. Ale to tylko spekulacje. — A co z tym Długoszem? — zniecierpliwił się Finlandczyk. — Wydaje się, że nasz kronikarz pomylił jednak joannitów z templariuszami. Te dwa zakony nie za bardzo za sobą przepadały. Jeśli zatem Długosz się pomylił, to nie dziwcie się redaktorowi Olejniakowi, że nie umiał zestawić kilku ważnych dat. Tym bardziej uważam, że nasze śledztwo staje się bardziej interesujące. Mamy skąpe dane i mnóstwo niewiadomych. Wiemy z całą pewnością, że Henryk Sandomierski, najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego, udał do Ziemi Świętej w 1154 roku. Na pewno nawiązał tam kontakty z zakonem joannitów, których następnie sprowadził do Polski. Powstaje pytanie: gdzie tu jest miejsce dla Montjoie? I czemu redaktor Olejniak postawił tak śmiałą tezę? Czy ryt w Szydłowcu i napis na portalu klasztoru w Gruszczynie jest wystarczającym argumentem na poparcie tej tezy? Wreszcie, skąd pewność, że Montjoie ukradli templariuszom cenną relikwię? — Moim zdaniem — wtrąciła Julia — redaktor Olejniak jest chodzącą tajemnicą, równie intrygującą co Henryk Sandomierski i rycerze Montjoie. Zaśmialiśmy się wszyscy. W Łagowie minęliśmy skręt na Opatów i wehikuł skierował się na północ, na Nową Słupię. Byliśmy coraz bliżej serca Gór Świętokrzyskich. Krajobraz nagle się zmienił. Z prawej strony pojawiły się łagodne wzniesienia Pasma Jeleniowskiego, a z lewej wschodnie rubieże potężniejszych Łysogór z charakterystyczną sylwetką słynnego klasztoru na Łysej Górze. Od tej chwili asfalt to wznosił się w górę, to stromo opadał, liczne zakręty pokonywały rzeczki i strumyki, mijaliśmy spokojne wsie, zielone pastwiska i malownicze doliny. Zrobiło się lżej na duszy, a jednak zburzyłem ten sielski nastrój. W dalszym ciągu byłem bezlitosny i „zmusiłem" chłopaków do studiowania dawnych dziejów. Dzięki memu uporowi dowiedzieli się, że oprócz Henryka Sandomierskiego, w krucjatach wzięli udział inni polscy rycerze, jak najstarszy syn Bolesława Krzywoustego, książę Władysław II Wygnaniec, uczestnik drugiej wyprawy krzyżowej w latach 1147—1149, i wielmoża małopolski, Jaksa z Miechowa, który odwiedził Ziemię Świętą w 1162 roku. Ostatni odnotowany uczestnik wypraw krzyżowych brał udział w 1217 roku w piątej krucjacie, organizowanej przez króla węgierskiego. Znamy jedynie jego narodowość, choć większość historyków wskazuje księcia kaliskiego Władysława Odonica lub Kazimierza II, księcia szczecińskiego. W tej samej krucjacie brał udział Henryk II Pobożny, sprzymierzeniec Odonica, syn Henryka I Brodatego. Podobno obaj wrócili z sukcesami, zdobywając Damiettę. Pod sztandarami Andrzeja II do Ziemi Świętej zmierzał również książę szczeciński Kazimierz II, lecz do kraju już nie powrócił. Był jeszcze rycerz polski, Gerland, członek zakonu kawalerów maltańskich, który podjął się misji na Ziemi Świętej i zmarł w 1342 roku w komandorii zakonu w Catalagirone. Mieszkańcy Sycylii do dziś obchodzą dzień świętego Orlanda 18 czerwca. Trzeba tu dodać, że polscy rycerze i książęta niezbyt chętnie wyruszali na wyprawy krzyżowe. Leszek Biały (1186—1227), syn Kazimierza II Sprawiedliwego, wykręcał się przed samym papieżem od udziału w krucjacie, narzekając na trudy takiej podróży. Znana jest sprawa propozycji króla Cypru, Piotra I, który usiłował namówić polskich rycerzy na nową krucjatę podczas uczty wydanej w 1364 roku przez Mikołaja Wierzynka w obecności Kazimierza Wielkiego, cesarza Karola IV Luksemburskiego, króla węgierskiego Ludwika I Wielkiego oraz duńskiego Waldemara IV Odnowiciela. Niestety, Piotr I wybrał się do Egiptu sam. Tego wszystkiego moi podopieczni musieli się wykuć prawie „na blachę". Zapowiedziałem nawet mały egzamin z wypraw krzyżowych, który miał się odbyć zaraz po spotkaniu z Kuratorem przed wejściem na Łysą Górę. — Dziewczyny Miry — wierciłem im dziurę w brzuchu — znają na pamięć wszystkie daty. Chłopcy zaś zasłaniali się zasadą Pareto i powiedzeniem, że przegrana bitwa nie przesądza jeszcze o losach całej wojny. — Pierwszą bitwę już przegraliśmy — mówiłem. — A zanosi się na kolejną porażkę. A to może przesądzić o naszej ostatecznej klęsce. W Nowej Słupi powitały nas zawieszone nad ulicą transparenty reklamujące przyjazd lokalnego znachora, który w ostatnim czasie zaczął robić na tym terenie oszałamiającą karierę. — O, patrzcie! — wskazali chłopcy inny plakat zawieszony na drzewie, informujący o możliwościach słynnego uzdrawiacza. — Jan Ziemowit. Ten słynny cudotwórca. — Mój dziadek mówi, że „dotyk Ziemowita leczy jelita" — żartował Bajer. — Może was by uzdrowił — zaśmiała się Julia. — Z lenistwa. — Nie wierzę w uzdrawiaczy — dodałem. — Ale w przypadku chłopaków zaryzykowałbym. — On naprawdę leczy — nadawali dalej. — W telewizji był program. Naprawdę jest świetny i nie musiał studiować medycyny. Dochodziło południe i groziło nam spóźnienie. Mijaliśmy rynek. W pewnym momencie, przejeżdżając za kościołem obok sklepu spożywczego, za którym skręcała wijąca się pod górę uliczka, ujrzeliśmy parkującego golfa. Przyhamowałem i zatrzymałem się za skrzyżowaniem, w pewnej odległości od sklepu. W napięciu obserwowaliśmy, jak z samochodu wysiada trzydziestosześcioletni mężczyzna o opalonej twarzy, ubrany w koszulę z krótkim rękawem koloru khaki. Sprawiał wrażenie inteligencika. Był niższy ode mnie. Z pewnością się spieszył, gdyż nerwowo spoglądał na srebrny zegarek zdobiący opalone i owłosione przedramię. — Tajemniczy znajomy pani Błażejczak — szepnąłem. — Musimy go wyśledzić! — zawołał Finlandczyk. — Ja to zrobię! — Teraz nie możemy — zaprotestowała Julia. — Musimy być na spotkaniu. Bezwzględnie. Mieliśmy dylemat. Nadarzała się wspaniała okazja do zdekonspirowania gościa, ale spotkania nie można było odwołać. — Wiecie co? — zamyśliła się nauczycielka. — A gdybym się skaleczyła i musiała znaleźć pomoc lekarską? Nie! Stop! Zwichnięcie stawu skokowego! O właśnie, to jest zdecydowanie wiarygodne. Powiecie Kuratorowi, że źle stanęłam i poszłam na opatrunek. — Ze zwichniętą nogą? — zdziwił się Finlandczyk. — Mam was dosyć —jęknęła Julia. — Wysiadam. Wymyślcie coś. Mnie zostawcie tego faceta z golfem. Będę tutaj działać jako szpieg. Ustaliliśmy zatem, że to Julia zostanie na posterunku w charakterze detektywa, podczas gdy ja z chłopakami udam się na spotkanie z Kuratorem, niejako w ]?} zastępstwie. Dla innych — nauczycielka zwichnęła nogę i dlatego musieliśmy zawieźć ją do pobliskiego ośrodka zdrowia. — Spotkamy się zaraz po „odprawie" — odezwałem się. — A ty, Julio, obserwuj tego gościa. Zdasz nam potem szczegółową relację. ROZDZIAŁ SIÓDMY SCHRONISKO U STOP ŁYSEJ GÓRY • DOKTOR SZALONY KONTROLUJE PIELGRZYMA • KONIAK l FESTYN ARCHEOLOGICZNY • ILE STOLIC ŚWIATA POWINIEN ZNAĆ INTELIGENT? • BABA JAGA FEMINISTKĄ • CHŁOPCY IDĄ NA PRZESZPIEGI • BRUNETKA Z APARATEM FOTOGRAFICZNYM • O BŁĘDACH REDAKTORA OLEJN1AKA • KURATOR ZWRACA UWAGĘ NA JOANN1TÓW • PIERWSZE ZAKONY • MAŁOMÓWNY RELACJONUJE, CZYLI JULIA FLIRTUJE • PISZĄ O NAS W PRASIE Jak było do przewidzenia, spóźniliśmy się na wyznaczone spotkanie z Kuratorem w schronisku młodzieżowym „Pielgrzym". Obiekt mieścił się we wzniesionym przed wojną drewnianym budynku na ulicy Świętokrzyskiej, w pobliżu legendarnego posągu z piaskowca, zwanym właśnie Pielgrzymem. Wąska ulica odchodziła od centrum miasta w kierunku północno-zachodnim, prosto na najsłynniejszy szczyt Gór Świętokrzyskich, wysoką na 595 metrów nad poziomem morza Łysą Górę, zwaną inaczej Łyścem lub Świętym Krzyżem. Z uliczki rozciągał się też przepiękny widok na północne, mniejsze pasma gór. Między schroniskiem a muzeum było tłoczno. Turyści leniwie przemierzali przestrzeń pomiędzy licznymi namiotami i stanowiskami, na wydzielonych odcinkach odbywały się rozmaite pokazy, nad głowami gapiów snuły się siwe chmury dymu. Z napisu umieszczonego na potężnym transparencie przewieszonym w poprzek ulicy, zorientowaliśmy się, że trwał właśnie popularny festyn archeologiczny. Zaparkowaliśmy za schroniskiem i szybko opuściliśmy wehikuł. Nigdzie śladu Kuratora i naszych rywalek. Jednakże czerwona toyota combi stała na parkingu. Wreszcie bystry Finlandczyk dojrzał dziewczyny skupione przy posągu Pielgrzyma pod laskiem, powyżej linii ostatnich zabudowań. Szybko dołączyliśmy do grupy. Natychmiast przeprosiłem za spóźnienie i opowiedziałem o pechowej kontuzji Julii. Powitano nas bez entuzjazmu, a moje wyjaśnienia nie zrobiły na nikim żadnego wrażenia. Oto bowiem uwaga wszystkich koncentrowała się na klęczącym pod płotkiem okalającym posąg grubszym jegomościu w przepoconej koszulce i krótkich spodenkach. Pięćdziesięcioletni, lekko łysiejący mężczyzna, wyznaczony przez ministerstwo do roli Kuratora, trzymał w dłoni miarkę, którą przykładał do drewnianej sztachety, a obok niego leżała saperka. Powitał nas mruknięciem. Już po chwili wstał i podał mi spoconą, brudną rękę, w drugiej zaś trzymał miarkę. — Przepraszam za spóźnienie — powtórzyłem. — Szalony. — Kto? — zdziwiony uniosłem wyżej brew. — Piotr. Doktor Piotr Szalony. Miło mi, kolego. — A, rozumiem. Jestem Paweł Daniec. Cieszę się, że mogę pana poznać. A to moi chłopcy. Zaledwie na nich zerknął i już wskazał na leżącą saperkę. — No, chłopaki! — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Weźcie sprzęt. Będziemy kopać. — A co, już znaleźliście skarb? — zwróciłem się do Miry. — Jeszcze nie, ale wkrótce go znajdziemy — wyjaśniła oględnie. — Pan doktor.. — Dla pani Piotr — uśmiechnął się i otarł ręką spocone czoło. — Proszę mi mówić po imieniu. — Pan Piotr — poprawiła się, ale nie przeszła na „ty" — chce sprawdzić, czy posąg posunął się do przodu. — Nie rozumiem. — Nie słyszał pan o tutejszej legendzie? — zagadnęły mnie dziewczyny. — Co nieco. — Według starej opowieści — pociągnął wątek doktor Szalony — pewien rycerz przybył tutaj kiedyś, porzuciwszy swój fach i zapragnął oddać się modlitwie. Ten dziwak uważał się na najbardziej pobożnego człowieka na świecie. Ubzdurał sobie, że na klęczkach dojdzie do klasztoru na szczycie góry. Gdy doszedł do granicy lasu, a więc do miejsca, w których teraz się znajdujemy, niespodziewanie zaczęły bić w górze dzwony klasztorne. Ten biedak sądził, że to na jego cześć! I dlatego Bóg zamienił go w kamień. Ukarał go za pychę. Tylko że podobno on wcale nie stoi w miejscu, a posuwa się w kierunku szczytu góry. Cały czas zmierza do klasztoru. Z tego powodu nazywają go Pielgrzymem. Gdy dojdzie, a idzie w tempie ziarnka piasku na rok, nastąpi koniec świata. — Nawet gdyby zasuwał w tempie jednego kroku na rok — zamruczał Bajer — koniec świata szybko nie nastąpi. — Przynajmniej nie w te wakacje — zaśmiała się Pyzia. Kurator zignorował uwagi młodzieży. Uklęknął i przyłożył końcówkę miarki do sztachety, a sapał przy tym głośno i pocił się coraz obficiej. Wolną ręką wskazał na mech porastający drewniane elementy płotka. — Widzi pan ten znak? — mówił do mnie. — To od farby. Posłałem Mirze pytające spojrzenie. Wzruszyła tylko ramionami. Jednakże gdy się lepiej przyjrzałem, dojrzałem obok mchu zwykły ślad po farbie — cienką kreskę. Taka sama kreska widniała na spodzie figury. — To moja robota — wyjaśniał doktor Szalony. — Byłem tutaj piętnaście lat temu. Usłyszawszy wspomnianą legendę, postanowiłem udowodnić, że z tym Pielgrzymem to zwyczajne bujdy. Rebiata! -— oburzony zwrócił się do chłopaków. — Weźcie wreszcie saperkę! A pozostali niech się nie lenią, tylko łapią się za drugi koniec miarki! Wracając do tematu... nie wierzę w takie legendy, proszę państwa. Jestem niepoprawnym racjonalistą. Zaznaczyłem farbą płotek i figurkę, a następnie zmierzyłem dokładnie odległość od Pielgrzyma do oddalonego o dwadzieścia pięć metrów dołka. Z dokładnością do jednego milimetra. Zaraz odmierzymy tę odległość, wykopiemy dół, w którym powinien znajdować się umieszczony przeze mnie przedmiot. Jeśli odcinek nie wydłużył się nawet o milimetr, znaczy to, że Pielgrzym stoi w miejscu, a legenda jest wymysłem miejscowych, którzy chcą jedynie przyciągnąć turystów. Mam nawet tę samą miarkę co przed piętnastu laty. Udający się na Łysą Górę turyści, zerkali na nas z wielkim zainteresowaniem, uśmiechali się życzliwie i nierzadko nas zagadywali. Lecz doktor Szalony wydawał się całkowicie pochłonięty swoją misją, nie zwracał najmniejszej uwagi na gapiów. Sprawiał wrażenie szalonego geometry. Dla niego liczył się tylko ów ekscentryczny i — co tu dużo mówić — naiwny eksperyment. A jednak byliśmy ciekawi rezultatu pomiaru. Patrzyliśmy ze zdumieniem, jak wydaje chłopakom komendy, nawet zaczął się czepiać dziewczyn, więc w milczeniu wykonywaliśmy wszystkie jego polecenia. Wreszcie odmierzono z aptekarską dokładnością owe dwadzieścia pięć metrów i Bajer, na polecenie samego Kuratora, zaczął kopać. Już po chwili saperka natrafiła w ziemi na opór. Doktor Szalony wziął od chłopaka narzędzie i sam zaczął wybierać ziemię, a czynił to z nabożeństwem archeologa grzebiącego na wykopaliskach w Egipcie. Na głębokości trzydziestu centymetrów w ziemi, zamiast grobowca faraona, znajdował się jakiś podłużny przedmiot ze szkła. Ku naszemu zdziwieniu, sprawca tego zamieszania — teraz już skupiający na sobie uwagę niemalże całego tłumu przemierzającego w dwie strony szlak — wyciągnął ze świeżo wykopanego dołu butelkę. Tak właśnie — butelkę! Gdy się lepiej przyjrzeliśmy znalezisku, stwierdziliśmy zaskoczeni, że był to pięciogwiazdkowy koniak. — Zakopałem go piętnaście lat temu! — oświadczył z dumą doktor Szalony. — Teraz możemy usiąść w jakimś zacisznym miejscu, napić się po kieliszeczku i omówić nasze sprawy. Oczywiście młodzież będzie piła coca-colę albo wodę mineralną. — A Pielgrzym? — zapytała z niesmakiem Mira. — Co ,,Pielgrzym"? — zrobił duże oczy. — Jego też mam zaprosić? — Co z legendą? Miał pan coś udowodnić. — Ach, nie — zaśmiał się dobrodusznie. — To tylko taki mały żart, zaledwie pretekst do nawiązania sympatycznej współpracy. Jednakże ze zdumieniem muszę stwierdzić, że według mojego pomiaru posąg przesunął się do przodu o kilka centymetrów. Niesłychane! Pielgrzym przyspiesza, ba, on wręcz biegnie! Nie miałem zamiaru niczego udowadniać, a jednak udowodniłem. Hurra! Wybuchnęliśmy śmiechem. Dla wszystkich stało się jasne, że od samego początku doktor Szalony nabijał się z nas. Nie było żadnego eksperymentu! Nie wiadomo nawet, czy butelki nie zakopał całkiem niedawno. Wszyscy byli autentycznie rozbawieni. Wszyscy — oprócz Miry! Widać nie należała do osób o dużym poczuciu humoru, co ze smutkiem odebrałem jako wadę. Zdegustowana machnęła ręką na żarty Kuratora i zdystansowała się od entuzjazmu pozostałych. „Zimna i zarazem dostojna" — pomyślałem. I złapałem się na tym, że mimo braku poczucia humoru wciąż była na swój sposób pociągająca. Natomiast część turystów znajdująca się najbliżej nas zaczęła bić brawo, więc doktor Szalony uniósł butelkę koniaku do góry i przez chwilę trzymał ją triumfalnie nad głową. Na pytanie jakiejś turystki z Niemiec dotyczące niecodziennego znaleziska, odpowiedział, że tajemnica Pielgrzyma została przez niego odkryta i że drobnymi „kroczkami" zmierzał on nic do klasztoru na szczycie góry, a do zakopanej butelki. Jeszcze tylko Bajer przysypał z powrotem dół, nogami przydusił świeżą ziemią i udaliśmy się w kierunku naszego schroniska, obok którego trwał archeologiczny festyn. — Gdzie pan zgubił Julię? — zapytała mnie Mira z właściwym sobie chłodem. — Julia? Już wyjaśniłem — odpowiedziałem. — Zwichnęła nogę. Nic poważnego, ale musieliśmy zostawić ją w ośrodku zdrowia. Niedługo tam pojadę i ją zabiorę. — Co za pech. Usiedliśmy całą grupą w cieniu drzewa z cudownym widokiem na Wyżynę Świętokrzyską. Nie można było oderwać oczu od tych soczyście zielonych zboczy, zakrapianych brązowymi zaciekami redlin i złotem łąk. Za naszymi zaś plecami tłoczyli się na rozłożystym trawniku turyści, podziwiający sztukę wytopu żelaza. Widzieliśmy młodego mężczyznę ubranego w jakąś lnianą szatę, jak mieszał specjalnym prętem w jednym z pieców, zwanych dymarka-mi. Pokaz odbywał się pod szałasem krytym słomianym dachem, a stanowisko otaczał tłum gapiów. W innym miejscu pokazywano specjalne rogi, z których pito trunki i wydobywano dźwięki, ktoś dalej opowiadał o tkactwie, lepieniu garnków i wyplataniu koszyków w dawnych czasach, kiedy to rejon nie tylko Gór Świętokrzyskich, ale i całej południowej oraz środkowej Polski zamieszkiwały w pierwszych wieków po Chrystusie germańskie plemiona Lugiów. To dzięki nim powstał na naszych ziemiach największy w Europie ośrodek hutnictwa żelaza. Usiedliśmy w kucki. Kurator wysłał jednego z chłopaków po napoje, a sam wyjął z bocznej kieszeni swoich szortów małe metalowe kieliszeczki, tak zwane niezbędniki. Wytarł dokładnie o trawę butelkę koniaku i nalał go dorosłym „na paznokieć". Później przyleciał Finlandczyk z butelkami coli i rozdał je koleżankom i kolegom. — Cieszę się, że możemy się poznać — uśmiechnął się doktor Szalony. — Mam też nadzieję, że pani Julia szybko wyzdrowieje i dołączy do nas. Mira już mi powiedziała o Szydłowcu i Gruszczynie. Bardzo dobrze, bardzo pięknie! — powtarzał. — Wznoszę toast za powodzenie naszej misji. Rozmowa nie kleiła się. Żadne z nas nie chciało „puścić farby" o postępach badań nad krzyżowcami. W pewnym sensie atmosfera zgęstniała i doktor Szalony, widząc to, zaproponował dorosłym po drugim kieliszeczku. Wypiliśmy, wymieniliśmy grzecznościowe frazesy, zdawkowe uśmiechy i tłumiąc zniecierpliwienie, umówiliśmy się na wieczorne ognisko. — Nie będę państwa trzymał — oświadczył doktor Szalony. — Zwiedzajcie, pytajcie, przecierajcie szlaki, a ja pójdę się zdrzemnąć. — Ja też bym pokimał — mruknął Bajer. — A co, znudziło ci się już tropienie krzyżowców? — zapytała Mira. — Jakoś mnie to nie pasi. Doktor Szalony skrzywił się z niesmakiem na to osobliwe wyznanie. — Nieładnie — niezadowolony kiwał głową. — Ja w waszym wieku byłem wszystkiego ciekaw. Od wczesnych lat interesowałem się dosłownie wszystkim. Sportem i nauką. W wieku sześciu lat znałem już wszystkie stolice świata. — Poważnie? — wyrwało się Finlandczykowi. — Tak jest! — doktor wyprężył dumnie pierś. — Nie bujam was, moi drodzy! — Tylko po co je znać? — mruknął zdegustowany Bajer. — Jak to po co? — oburzył się pan Piotr. — Nie wiecie po co? — szukał w myślach odpowiedzi, ale jej nie znalazł. — Co za głupie pytanie! Wykształcony człowiek powinien wiedzieć wszystko. — A pan Paweł mówił nam nie, że wystarczy znać dwadzieścia procent wszystkiego — oświadczył Małomówny poważnym tonem. — Dwadzieścia? — zaskoczona Mira zerknęła na mnie. — To zasada Pareto. Doktor Szalony nie słuchał, co mam do powiedzenia w tej kwestii. — Czy wykształcony człowiek mógłby pomylić Paryż z Rzymem? Dublin z Lublinem. Berno z Brnem? Nie mógłby. No, to jaka jest stolica Anglii? — Londyn — podchwyciła natychmiast Pyzia. — A Mongolii? — podjął wątek doktor Szalony. — Coś od ułanów? — wyręczyła ją Gioconda. — Uznajemy. Ułan Bator. Byłaś blisko. No, chłopaki, a wy co? Nie wstyd wam? —Nie. — A stolica Brazylii? — doktor męczył dalej młodzież. — Buenos Aires! — To Argentyny. Brazylia leży obok. — Brazylia? — zastanawiała się Pyzia. — Brazylia...? — Dobrze! Brawo! — Przecież ona jeszcze nie odpowiedziała — zaprotestowała Marta. — Brasiliajest stolicą Brazylii. — Poważnie? — uśmiechnął się Finlandczyk. — Cały kraj jest stolicą? — Tak się nazywa: Brasilia. W Meksyku zaś mamy stolicę Meksyk. Ciu-dad de Mćxico! — To mi się podoba — wtrącił Bajer. — Tak to i ja nauczyłbym się geografii. — Idźmy dalej — nadawał doktor. — To jaka jest stolica Kanady? — Kanada? — Złe, chłopcze. Ottawa. Wróćmy do Europy. Stolica Mołdawii? Nikt nie wiedział oprócz Pyzi. — Kiszyniów. Wiem z krzyżówek. — A stolica Brukseli? — spojrzał na nią doktor Szalony. — Belgia — automatycznie odpowiedziała. — Przecież Belgia to państwo — zaprotestowały koleżanki. — Tak, tak — uspokajała je nauczycielka. — Pan Piotr lubi zadawać podchwytliwe pytania. — Wystarczy samo Piotr — odwzajemnił uśmiech i sięgnął po buteleczkę koniaku. — To może jeszcze po jednym? — Nie teraz — odmówiła grzecznie Mira. — Zostawmy butelkę na wieczór. Szkoda dnia. Chciałabym jeszcze dzisiaj sprawdzić pewien trop. Znajomość stolic świata nie przybliży nas do szczęśliwego zakończenia operacji „Baba Jaga". — Na jaki trop wpadłyście? — chłopcy zwrócili się do nastolatek. — Dziewczyny! — upomniała je Mira. — W porządku — zatarł ręce doktor Szalony. — Spotkamy się zatem wieczorem przy ognisku. — Może urządzimy sabat? — zażartowałem. — Tylko miotły musimy kupić. — Przecież nie jest pan czarownicą — zaśmiała się Mira. — Mężczyźni nie mają wstępu. — Sądzi pani, że świętokrzyskie jędze dyskryminowały osobników płci męskiej? Hm, śmiała teoria. Nie powiem. Baba Jaga pionierką feminizmu. — Jest pan okropny — szepnęła. Doktor Szalony roześmiał się na cały głos, ale zaraz umilkł, widząc marsową minę nauczycielki. Wstaliśmy i pożegnaliśmy się. Odprowadzaliśmy wzrokiem grupę dziewcząt dowodzoną przez Mirę. Nasze rywalki pojechały zaraz toyotą w dół do rynku. Pan Piotr zaproponował nam obejrzenie dymarek. — Dobrze — zgodziłem się, zerknąwszy na zegarek. — Kwadrans nas nie zbawi. — No, chłopaki! — krzyknął na nich doktor. — Wiecie, jak wytapiano kiedyś żelazo? Nic wiecie? Z żużlu występującego na północno-wschodnich zboczach gór i ich szczytach. — Z żużlu? — zdziwili się. — Żelazo? —Tak. Podeszliśmy do jednego ze stanowisk, gdzie kilka młodych osób ubranych w dawne stroje ludowe kręciło się przy piecowiskach. Staliśmy wśród licznej grupy ciekawskich turystów i przyglądaliśmy się pracy studentów imitującej wytop żelaza. — Tutejszy żużel zawierał pięćdziesiąt procent rudy żelaza — wyjaśnił doktor. — Wystarczyło go tylko obrobić termicznie i do tego celu służyły piece dymarkowe, które tu widzicie. Ale posłuchajcie, co tutaj mówią. Jeden ze studentów rozpoczął właśnie prezentację takiego pieca. Z krótkiego wykładu dowiedzieliśmy się, że posiadał on tak zwaną „kotlinkę" o średnicy pół metra, którą wkopywało się w ziemię. Jej przedłużenie stanowił szyb zbudowany z iłu z domieszką słomy. W dolnej jego części znajdowały się otwory powietrzne, do wytopu żelaza potrzebne było bowiem, oprócz rudy żelaza i węgla drzewnego, powietrze. Czas wytopu wynosił około dwudziestu godzin. Po jego zakończeniu rozbierano część szybową pieca, skąd wyjmowano „łupkę", czyli zlepek metalu, żużla i węgla. Potem należało tylko odzyskać ów kawałek żelaza. — Wydobycie rudy i wytop żelaza miały tu miejsce już w II wieku przed naszą erą, a w pierwszej połowie I tysiąclecia nowej ery osiągnęło apogeum możliwości produkcyjnych — student kontynuował wykład. — Starożytne zakłady dymarskie używały do tego celu kilku pieców równocześnie. Nasze odkrywki archeologiczne tutejszych piecowisk odsłoniły setki kloców żużla w układzie dwójkowym, trójkowym, a niekiedy czwórkowym. Poczułem delikatne szturchnięcie w plecy. — Co robimy, psze pana? — zapytał Finlandczyk. — Moim zdaniem. szkoda czasu na te piece. Mógłbym pójść do miasta i zobaczyć, co dzieje się z panią Julią. — Wystarczy zadzwonić — zaproponował Małomówny. Zastanowiłem się. — Jeśli Julia śledzi faceta jeżdżącego golfem, to sygnał komórki zwróci jego uwagę, prawda? — pokręciłem głową. — Nie oglądacie filmów sensacyjnych? Możemy postawić ją w trudnej sytuacji. Po chwili namysłu zgodziłem się na propozycję Finlandczyka. Lepiej było nie pokazywać się całą grupą w miasteczku. „Niech Julia dokończy swoje zadanie" — zdecydowałem. — Ja tu zostanę — szepnąłem Finlandczykowi do ucha. — A wy idźcie. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. Wracajcie szybko. Z waszą opiekunką. Kiedy chłopcy poszli w dół miasteczka, doktor Szalony wziął mnie na bok. Nie zaproponował koniaczku i nawet nie zapytał, dokąd udali się moi podopieczni. Zaczął mówić o krzyżowcach. — Przejrzałem materiały o tych krzyżowcach z muszlą na płaszczu — mówił. — Interesujące. A co pan sądzi o tezie redaktora Olejniaka? O rycerzach Montjoie, którzy ukradli templariuszom cenną relikwię? Czy to możliwe, żeby w Polsce ukryli cenny przedmiot? Usiedliśmy na pniach w stylizowanym na karczmę barku. Dookoła nas łazili ludzie, zrobiło się gwarno, wakacyjnie, a moją uwagę przykuła opalona brunetka siedząca przy sąsiednim stole. Była ładną kobietą w wieku niespełna trzydziestu lat. Ubrana w błękitną koszulę i zwykłe dżinsy mogła uchodzić za zwyczajną turystkę, jednak leżący obok talerza aparat fotograficzny z wielkim, długim teleskopem sugerował, że była z prasy. Miała kruczoczarne, długie włosy, wypielęgnowane i niezwykle lśniące, które spinała z tyłu w efektowny kok. Chyba zbyt nachalnie jej się przyglądałem, gdyż odwzajemniła mi się przelotnym spojrzeniem. Miała zielone oczy, kryjące w sobie wiele tajemnicy. Nie chciałem uchodzić za natręta, więc szybko odwróciłem się do doktora Szalonego. — O czym to pan mówił? — zapytałem go. — Hm, co za kobietka — zerknął na brunetkę i puścił do mnie „oko". — W takim towarzystwie trudno skupić uwagę. Czy pan zauważył, kolego, że wielcy intelektualiści ciągle odgradzali się od kobiet, przynajmniej w trakcie pracy. Niektórzy to nawet unikali niewiast jak diabeł święconej wody, żeby ich nie rozpraszały kobiece wdzięki. Niech pan uważa. Traci pan koncentrację. Wspomniałem o rycerzach Montjoie. — A tak — nieco się speszyłem. — Teoria, że zjawili się w Polsce i ukryli relikwię przed templariuszami brzmi sensacyjnie. — No właśnie. Czy to możliwe? — Właśnie to chcemy ustalić. Z pewnością byli w Szydłowcu i Gruszczynie. To nie ulega żadnej wątpliwości. Świadczą o tym ryt i kamienne ciosy. Jednakże redaktor myli się co do osoby Henryka Sandomierskiego, pisząc jakoby książę sprowadził zakonników Montjoie do Polski. To niemożliwe. Henryk zmarł, zanim jeszcze na scenie mchu krucjatowego pojawili się zakonnicy z muszlą na płaszczu. Pierwsza wzmianka o Montjoie pochodzi z 1175 roku. Doktor Szalony sięgnął po mały notes ukryty w kieszonce koszulki. Przegonił wścibską muchę ze swojej ręki, przekartkował kalendarz grubymi palcami i wreszcie znalazł jakąś notatkę poczynioną własnoręcznie. — Redaktor Olejniak — rzekł po chwili — twierdzi, że około 1125 roku papież Aleksander III zatwierdził „kolejny zakon rycerski, który nazwę swą wywodził od siedziby w ufortyfikowanym klasztorze na górze Montjoy, Górze Radości". — O ile pamiętam — pokręciłem głową — papież Aleksander III stal na czele Kościoła w latach 1159—1181. Dopiero w 1175 roku zatwierdził oficjalnie ten zakon. Redaktor Olejniak zatem pomylił się o pół wieku. Podczas pierwszej lektury jego artykułu, myślałem, że to zwykły błąd drukarski i zamiast daty „1175", umieszczono „1125". Teraz jednak wydaje mi się, że dziennikarz na siłę chciał coś udowodnić. Tezy, że Montjoie przybyli do Polski wraz z księciem Henrykiem Sandomierskim, nie da się obronić. Pierwszymi rycerzami zakonnymi, których książę zaprosił do Polski byli joanni-ci. Przybyli oni na nasze ziemie w połowie XII wieku dzięki jego życzliwości. — Może i tak — bąknął. — Nie znam się na historii. Ale założenie poczynione przez redaktora brzmi nieźle. — A to już inna sprawa. Czego to dzisiaj dziennikarze nie zrobią dla zwiększenia poczytności swoich gazet. — Jak wspomniałem, jestem laikiem, ale wydaje mi się, że zakon Montjoie był zbyt mały i słaby, żeby uciekać przed templariuszami, nie mając oparcia w sile jakiegoś potężnego i bardziej wpływowego zakonu — dodał. — Jakoś nie wyobrażam sobie garstki zbłąkanych zakonników, sparaliżowanych strachem przed zemstą templariuszy, którzy osiedlają się na świętokrzyskiej ziemi, budują sobie domy i warownie. Jeśli prawdą jest, że Montjoie uciekli z relikwią i schronili się w Polsce, to szpitalnicy nadawali się idealnie do roli ich „opiekunów". Moim skromnym zdaniem, tak właśnie mogło być. Zrobił pauzę dla lepszego efektu. Słuchałem go z wielką uwagą. Jego teoria brzmiała przekonująco, lecz nie wspomniałem, że sam już o tym myślałem. — Najpierw książę Henryk wyruszył na wyprawę krzyżową — doktor dalej mówił — i wrócił stamtąd, sprowadziwszy joannitów. A dopiero później pojawili się Montjoie z cennym przedmiotem. — Zgadzam się z panem — stwierdziłem. — Mogło to nastąpić po roku 1175. Niewykluczone, że po przyłączeniu ich do szpitala Zbawiciela w Teruel w 1188 roku. Wówczas część Montjoie się zbuntowała. W 1198 roku przekazano wszystkie ich posiadłości templariuszom i dlatego część zakonników schroniła się w Kastylii w zamku Montfrague. W tym czasie część joannitów przebywała już w Zagości. Poza tym, to właśnie szpitalnicy byli uważani za konkurentów templariuszy. W pewnym momentach historii rywalizowali ze sobą zaciekle o zaszczyty i sławę. Czynili to na polu walki i bili się z wielką zajadłością, lecz mimo tego niechętnie stawali w jednym szeregu. Traktowali siebie jak wrogów, co musiało wpływać na dodatkowe osłabienie Królestwa Jerozolimskiego. W XIII wieku konflikt między obu zakonami był do tego stopnia silny, że czasami jeden zakon sprzymierzał się z muzułmanami przeciw drugiemu. Dochodziło do bijatyk między joannitami i templariuszami. Ta nienawiść między nimi nigdy nie wygasła. W 1236 roku papież groził obu zakonom klątwą za kontakty z sektami fanatycznych asasynów12. Jeśli oba zakony stawały do walki ramię w ramię przeciwko muzułmańskiemu wrogowi, to przegrywały. Tak było w 1244 roku w Gazie, to samo powtórzyło się w ostatniej bitwie krzyżowców o Akkę. Wracając do pańskiej koncepcji, że najpierw pojawili się w Polsce joannici i dopiero po latach „zaopiekowali się" uciekającymi przed templariuszami Montjoie, wydaje się, że ta wersja trzyma się kupy. — Wie pan, co najbardziej trzyma się kupy? — zabłysły mu psotnie oczy. — Co takiego? — Muchy. Doktor odgarnął szybkim ruchem ręki muchę ze swojego nosa. Parsknąłem śmiechem. Ten mężczyzna znowu się nabijał. Był to osobnik o dużym poczuciu humoru. Pewnie w wakacje uwierał go silnie prestiż urzędnika i niewykluczone, że podczas urlopu pragnął nieco poluzować ów kołnierz autorytetu krepujący jego wrodzoną psotliwość. Zerknąłem na zegarek. Minęło wpół do trzeciej i nieobecność Julii powoli zaczynała być denerwująca. Niepokoiłem się także o chłopców. Doktor Szalony jakby nie podzielał mojego nastroju i zaczął wypytywać mnie o hipotezy dotyczące pobytu na naszych ziemiach Montjoie. Inna sprawa, że ta zapowiadająca się na zwykłą pogaduszkę rozmowa wniosła niezwykle dużo do naszego „śledztwa". Patrzyłem na doktora Szalonego z lekkim podziwem. — A zatem sądzi pan, że Montjoie z premedytacją schronili się ujoanni-tów? — zastanawiałem się głośno. — Ja bym na ich miejscu tak zrobił. — W tym świetle Henryk Sandomierski jest o tyle ważny w naszych rozważaniach, że sprowadził joannitów, a nie samych Montjoie. Chwilę później — na prośbą doktora — cofnęliśmy się w naszych rozważaniach w odległą przeszłość, do pierwszych zakonów w Ziemi Świętej. Opowiadałem o początkach ruchu krucjatowego. Przypomnijmy jeszcze raz, że najczęściej zaciągali się do zakonów młodzi, a więc nie dziedziczący, synowie europejskich feudałów i składali tam śluby wieczyste, nakładające na nich obowiązek walki z niewiernymi, jak również praktykowanie cnót ubóstwa, celibatu i posłuszeństwa. Zakony rycerskie podlegały bezpośrednio kurii rzymskiej. Na początku powstały trzy zakony: Rycerze Świątyni (zwani templariuszami), Rycerze Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana (inaczej joannici lub szpitalnicy) i Zakon Najświętszej Panny Marii Domu Niemieckiego w Jerozolimie (u nas znany jako Krzyżacy). W ciągu całego XII wieku powołano inne zakony, jak chociażby Zakon Grobu Świętego (bożogrobcy). Na terenie zaś dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii powołano do życia kolejne zakony do walki z Maurami, a ich inicjatorami byli przede wszystkim cystersi13. Zakony rycerskie na początku były bractwami szpitalnymi — wspierały, leczyły i udzielały schronienia pielgrzymom, później ochraniały pielgrzymów i wreszcie walczyły z muzułmanami jako „zbrojne ramię papieża". —- A kiedy konkretnie pojawili się joannici? — zapytał mnie doktor. — Ich początki sięgają jeszcze okresu sprzed pierwszej wyprawy krzyżowej — odpowiedziałem. — W Jerozolimie działali od 1071 roku pobożni włoscy kupcy z Amalfi, którzy prowadzili charytatywnie szpital i hospicjum. Najczęściej podaje się ten właśnie rok: 1071. Podporządkowani byli benedyktynom, a kierował nimi błogosławiony Gerard, który po zdobyciu Jerozolimy w 1099 roku przywdział czarny habit i płaszcz z naszytym białym ośmiokończastym krzyżem, symbolizującym osiem błogosławieństw, i obrał regułę świętego Augustyna. Za czasów mistrza Raymunda du Puy szpitalnicy przekształcili się w zakon rycerski. Było to w latach 1118—1160. Zakon dzielił się oficjalnie na dwie grupy członków: braci duchowych i świeckich. Po upadku ostatniego bastionu chrześcijańskiego, Akki w 1291 roku, mistrz Jan z Villiers zostaje ewakuowany na Cypr. Joannici, w przeciwieństwie do templariuszy i Krzyżaków, pozostali w basenie Morza Śródziemnego, aby dalej walczyć z muzułmanami. Nie utracili łask papieża, jak to było z templariuszami, żaden król nie podniósł na nich ręki i nie sięgnął po ich pieniądze. Potem szpitalnicy osiedli na Rodos, a wreszcie na Malcie, dlatego znamy ich także pod nazwą Kawalerów Maltańskich. Doktor Szalony znowu zerknął do notesu. — Wróćmy jednak do XII wieku — chrząknął. — Zanotowałem z jakiejś publikacji, że joannici byli silnie związani z włoskimi feudałami. Teraz niech pan uważa. W 1180 roku to oni powołali do życia — czytał uważnie — efemeryczny zakon Montjoie. Działał on bardzo krótko i dopiero gdzieś około roku 1204 został wchłonięty przez templariuszy. Ta notatka wprowadziła mnie w lekką zadumę. — To trochę odmienna wersja od moich ustaleń — oświadczyłem z nutką refleksji w głosie. — Ale zmierza we właściwym kierunku. Zacieśnia interesujący nas okres do ostatniego ćwierćwiecza XII wieku i oddala tezę redaktora Olejniaka. Historia ma coś wspólnego z dociekaniem charakterystycznym dla nauk ścisłych, bo trzeba ścisłego umysłu, żeby wszystkie fakty i przesłanki skupić w jedną spójną i logiczną wizję. — Z matematyki i fizyki zawsze byłem noga — przyznał się. — Aż historii? — zapytałem. — Ręka. — Jaka ręka? — Nie noga — zaśmiał się. — No, powiedzmy coś pomiędzy nogą a ręką. Pogroziłem mu filuternie palcem. — Panie doktorze — rzekłem. — Nabija się pan ze mnie. — Chyba się pan nie obraził, kolego? — wbił we mnie roześmiane oczka. — Mnie trudno obrazić. — A mnie ludzie boją się obrazić — uśmiechnął się. — No, to napijmy się po jeszcze jednym kieliszeczku. Odrobina koniaczku jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Wyjął metalowe kieliszki i nalał do nich bursztynowego płynu z butelki. Alkohol szybko spowodował, że zaraz poczułem się lepiej. Właśnie odstawiając kieliszek, skrzyżowałem spojrzenie z nieznajomą brunetką i uśmiechnąłem się do niej w sposób jak najbardziej przyjacielski. Posłała mi słaby, ledwo zauważalny uśmiech. Dopiero wtedy ujrzałem jej niecodzienną urodę. Nie była pięknością w klasycznym ujęciu, taką, za która ogląda się cała Marszałkowska lub Piąta Aleja na Manhattanie, lecz posiadała w sobie coś intrygującego. Miała mocną budowę ciała, które wzmacniała ćwiczeniami siłowymi. „Uprawia fitness" — zgadywałem w duchu. Sprawiała wrażenie niezwykle energicznej, osoby silnej nie tylko w sensie fizycznym, ale przede wszystkim psychicznym. Spojrzenie jej szmaragdowych oczu nie tyle zniewalało, co zaklinało przypadkowego obserwatora, zmuszało do posłuszeństwa, ale nie mogłem wyjaśnić natury tej zniewalającej, wręcz hipnotycznej siły. Udało mi się oderwać od niej wzrok. — Poczytam jeszcze o polskich ośrodkach ruchu krucjatowego w dwunastowiecznej Polsce — powróciłem do poprzedniego wątku. — Badania zapowiadają się na pracochłonne i czasochłonne. Przyczynkiem do wszelkich rozważań nad wyprawami krzyżowymi polskich rycerzy jest lakoniczny przekaz greckiego kronikarza Kinnamosa, lecz także pomocni są nasi kronikarze, Gali Anonim i Długosz. Wydaje mi się, że kluczem albo tłem dla naszej zagadki jest nie druga, a trzecia wyprawa krzyżowa. Właściwie ze strzępków informacji przyjdzie nam wnioskować o dawnych dziejach. Pasjonujące. — Pan lubi podobno zagadki i szarady — wyszeptał i zamilkł. Na kształtnych piersiach kobiety z aparatem fotograficznym zauważyłem amulet na rzemyku — rodzaj metalowej tarczy z pentagramem. Doktor Szalony zerknął na brunetkę. Uśmiechnął się i — podobnie jak ja — nie potrafił przestać na nią patrzeć. Słuchał mnie i kiwał nawet głową, ale wzroku nie potrafił od niej oderwać. Dopiero pojawienie się zziajanego Finlandczyka wyrwało go ze stanu odrętwienia. — Co ty tu robisz?! — wstałem od stołu. — A gdzie reszta? Chłopak zerknął podejrzliwie na doktora. — Mów śmiało — zachęciłem go. — Pan Piotr nie jest rywalem, a naszym arbitrem. Finlandczyk usiadł obok mnie i na wszelki wypadek ściszył głos. Doktor wydawał się całkowicie pochłonięty podziwianiem brunetki. — Pani Julia z nim rozmawia — oświadczył. — Z kim? — Z tym facetem jeżdżącym golfem. — Nie rozumiem — zmarszczyłem gniewnie czoło. -— Jak to rozmawia. — Randkuje! — „Randkuje"? Co to za słowo? Przecież miała go śledzić! — No właśnie, ale teraz siedzi w kawiarni i z nim rozmawia. — Wiecie o czym? — Nie możemy za blisko podejść. Obserwujemy ich z daleka. Ale szczebiocą jak gołąbki. — Gołąbki gruchają — poprawiłem go. — Wszystko jedno — machnął ręką. — Zachowują się tak jak na randce. — Nie przesadzasz przypadkiem? — mruknąłem zły. — Nie wydaje mi się. Jezu, ale mi się chce pić! — Kup sobie coś do picia — wręczyłem mu kilka złotych. Finlandczyk opuścił nasz stolik, a ja poczułem wzrastającą złość. Obiektem moich negatywnych uniesień była, rzecz jasna, Julia. Jakim cudem poznała kierowcę golfa? — O co w tym wszystkim chodzi? — wyrwał mnie z zamyślenia doktor Szalony. — Siedzicie kogoś? — Pewnego człowieka jeżdżącego golfem — odpowiedziałem. — Zdaje się, że to znajomy pani Miry. Kto wie, może to jej cichy wspólnik? Narzeczony albo ktoś w tym stylu? — A pani Julia? Wcale nie ma zwichniętej nogi, tak? Zaczerwieniłem się ze wstydu, bo wyszedłem na kłamcę. — To ona z nim grucha? — pytał się dalej rozbawiony doktor. — No tak, rozumiem, a pan jest o nią zazdrosny. — O Julię? — uniosłem brwi ze zdumienia. — Nie jestem wcale o nią zazdrosny. Nie jest w moim typie. Nie przepadam za chudymi. Doktor uśmiechnął się tylko pod nosem. Nalał po jeszcze jednym naparstku koniaku, który szybko wypiliśmy. — Wyjechaliśmy jako team — wyjaśniałem. — Na rynku zauważyliśmy golfa, którym jeździ znajomy Miry, więc przyszliśmy tutaj na spotkanie, Julia zaś miała gościa śledzić. — Może poderwała go — zgadywał rozbawiony sytuacją — z premedytacją? — Nie wydaje mi się — odpowiedział za naszymi plecami Finlandczyk. Dosiadł się z colą do naszego stolika i dodał: — Moja starsza siostra tak właśnie podrywała starszych od siebie facetów. Twierdziła, że dla zabawy, ale potem była nieszczęśliwa z miłości. Chrząknąłem zakłopotany jego opowieścią. — Czy widziałeś w pobliżu toyotę pani Miry? — zapytałem zaraz. — Tak — kiwnął głową. — Jej samochód wyjechał za miasto. — Tak więc nie zamierzała się spotkać z właścicielem golfa — myślałem na głos. — Raczej nie. Toyota przemknęła przez rynek. — W jakim kierunku pojechała? — Z powrotem na Kielce. Chłopak szybko uporał się z colą i wstał od stołu. — Dołączę do chłopaków — odezwał się. — Dobrze. Obserwujcie dalej Julię i jej „znajomego". Oddalił się. Odprowadzałem go wzrokiem przez chwilę, a następnie zaszczyciłem spojrzeniem nieznajomą z aparatem fotograficznym. Obok niej siedział młody turysta i zerkał na brunetkę z nieukrywanym zainteresowaniem. Zagadał do niej. A ona odpowiedziała mu coś uprzejmie, posyłając najbardziej tajemniczy uśmiech, jaki w życiu widziałem. Zachowywała się jednak swobodnie, a mimo to była w jakimś sensie niedostępna. Przyszło mi do głowy, że poderwanie tej kobiety nie było łatwą sztuką, lecz gdyby ta sztuka mi się udała, to Julia pękłaby z zazdrości. Nie tylko Julia. Pewnie i doktor Szalony dołączyłby do grona moich wrogów. Na palcu brunetki zauważyłem platynową obrączkę. „Mężatka" — skonstatowałem zawiedziony. Czego właściwie oczekiwałem po znajomości z nią? Przecież nawet jej jeszcze nie poznałem! — Na długo pani przyjechała? — nieoczekiwanie zagadałem do kobiety. Zaskoczony byłem nie tylko ja, ale i doktor Szalony. To pytanie było jak zużyta broń z arsenału fraz starego podrywacza. Na tyle jednak skuteczne, że młody turysta siedzący obok niej potraktował mnie spojrzeniem pełnym pretensji. Ale było mi wszystko jedno, co sobie o mnie myślał. — Jeszcze nie wiem — odparła kobieta. — Przyjechałam zrobić zdjęcia do magazynu. Miała niski, inteligentny głos. — Mieszka pani w Polsce? — pytałem dalej. — Nie. Mój mąż jest Polakiem. —A pani? — W moich żyłach płynie krew włoska, holenderska i polska. Stąd znam wasz język. Mój dziadek był Polakiem. A wasz kraj zafascynował mnie od niedawna. Chciałabym poznać jego historię, dawną kulturę, wierzenia. Studiuję kulturę Prasłowian. Indywidualnie, na potrzeby mojej książki, — Jest pani pisarką? — wyrwało się doktorowi Szalonemu. — Właściwie reporterką. Zbieram materiały. A panowie? — popatrzyła na mnie z zainteresowaniem. — Co tutaj porabiacie? — Tropimy krzyżowców — palnąłem. — Poważnie? — zdziwiła się. — Ach, więc to wy jesteście tymi, którzy szukają Świętego Graala! Zdębiałem z wrażenia. A ona popatrzyła na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem, a następnie położyła na stole leżącą obok gazetę. Szybko otworzyła na właściwej stronie i palcem wskazała pewien artykuł. W oczy zakłuł mnie tytuł: „Poszukiwacze Świętego Graala w Nowej Słupi". A pod długą kolumną drukowanego tekstu ujrzałem inicjały: „Red. Z. O." — To on — westchnąłem ciężko. — Kto? — zapytała nieznajoma. — Redaktor Zenon Olejniak. ROZDZIAŁ ÓSMY REDAKTOR OLEJNIAK O ŚWIĘTYM GRAALU • KONFRONTACJA Z REDAKTOREM • JULIA SIĘ TŁUMACZY • Z CHORĄ NOGĄ DO ZIEMOWITA, CZYLI CUDOWNE UZDROWIENIE • W OCZEKIWANIU NA MIRĘ • OGNISKO I BRUDERSZAFT • JULIA WRACA ZE SPACERU • O LUDACH ZAMIESZKUJĄCYCH DAWNĄ POLSKĘ • O SIŁACH NADPRZYRODZONYCH • OSTRZEŻENIE PRZED ERYKĄ • KOLEJNY TROP: ZAGOŚĆ • INTRUZ W MOIM POKOJU Rzuciliśmy się z doktorem Szalonym na artykuł: W Nowej Słupi nie zabraknie w najbliższych dniach atrakcji. U podnóża Łysej Góry odbywa się festyn i pokazy archeologów, chorych zaś z całego kraju leczy osławiony, lokalny znachor Jan Ziemowit, a w cieniu tych wydarzeń grupa trudnej młodzieży pod okiem nauczycieli i znanego detektywa Pana Samochodziku próbuje rozgryźć tajemnicę Świętego Graala. Przyjechali tutaj w ramach pedagogicznej operacji „ Baba Jaga ". Jest niemal pewne, że zakon templariuszy nie upilnował bezcennej relikwii w Jerozolimie i ów przedmiot trafi! w krótkim czasie do Polski za sprawą małego zakonu Montjoie. Tajemniczy zakonnicy z muszlą na płaszczu odwiedzili nasz kraj, a stało się to dzięki życzliwości księcia Henryka Sandomierskiego. Siad po Montjoie odnalazła w Szydłowcu i Gruszczynie grupa dziewcząt pod opieką żoliborskiej nauczycielki, pani Miry B. Młodociani poszukiwacze wierzą, że są na tropie Świętego Graala. Kto wie, może uda im się odnaleźć jeden z najcenniejszych przedmiotów w długiej historii ludzkości. — No pięknie — mruknąłem zły. — Olejniak robi Mirze reklamę. — Zgoda — odezwał się Piotr. — Ale, bądźmy szczerzy, to ona była pierwsza w Szydłowcu i Gruszczynie. Miał rację. A notka prasowa upewniła mnie, że nauczycielka, moja rywalka w poszukiwaniach, wierzyła, że Montjoie naprawdę ukradli Świętego Graala ze Świątyni Salomona, a następnie wywieźli ów skarb nad skarby w Góry Świętokrzyskie. Cóż, podobne myśli i mnie przychodziły do głowy. tylko skąd mógł o tym wiedzieć redaktor Olejniak? Nie był przecież jasnowidzem. Nasuwał się zatem wniosek, że dobrze znał Mirę. To on spotkał się z nią w Szydłowcu, a teraz przybył za nauczycielką do Nowej Słupi. Kierowca golfa, pismak, z którym „flirtowała" teraz Julia, był więc naszym rywalem! Zdenerwowany otworzyłem kolejną stronę, gdzie redaktor Olejniak omawiał historię Świętego Graala. Święty Graal może być naczyniem, misą bądź kielichem, ale także kamieniem, klejnotem, księgą, wreszcie—człowiekiem. Pisali o nim Chre-tien de Troyes, Pseudo- Wauchier, Robert de Boron, opowiadają o nim trzynastowieczne romanse prozą, tworzące cykl ,, Wulgaty". Najpopularniejsza wersja (de Barona) głosi, że Graal to kielich z krwią Chrystusa, naczynie sprowadzone do Bretanii przez Króla Rybaka — postać kojarzoną z Józefem z Arymatei. Król Rybak miał ponoć ukryć Graala w zamku, a rana — którą wkrótce odniósł — sprowadziła na niego niemoc: w konsekwencji wywalało to nieurodzaj/ego ziemi. Dawną świetność mogło przywrócić jedynie odkrycie tajemnicy Świętego Graala. Lecz jego poszukiwanie i odnalezienie byto przeznaczone tylko dla doskonałego duchowo rycerza. Wyprawy po Graala to symbol nawrócenia, rodzaj duchowej przemiany. Poszukiwacze — a więc król Artur, czarodziej Merlin, rycerze Lancelot, Gowen, Percewal czy Galaad — podejmowali trudy, aby wyzwolić od zła innych i osiągnąć szczyt duchowej doskonałości. Czy to tylko legenda? W połowie XIII nastąpił drugi rozkwit literatury graalowskiej zapoczątkowany przez Wolframa von Eschenbacha (autora słynnego ., Parzi-vala "). Inspiracją były dzieła Chretiena de Troyes i niejakiego Kyota, u którego poszukiwania Graala umiejscowione w orientalnym świecie przesycone były klimatem astrologii i alchemii. Jego Graal to szmaragd zdobiący diadem Lucyfera, który spadł na Ziemię w momencie upadku archanioła. Legenda o Graalu zniknęła na dobre z literatury w renesansie i romantyzmie. Temat powrócił w XX i XXI wieku, zarówno w literaturze, filmach, bajkach, jak i w pracach naukowych. Za depozytariuszy tajemnicy świętego Graala uważa się przeważnie templariuszy, ho to oni — według Eschenbacha — byli owymi Rycerzami Graala. Teozof Rudolf Steiner widział na przykład w Graalu symbol Zmartwychwstania Chrystusa Kosmicznego, co jest metaforą Miłości zbawiającej świat. Inni wskazywali na związek Graala z prastarymi pogańskimi kultami na cześć sił rozrodczych, mitami i magicznymi obrzędami (na przykład wziętymi prosto z tradycji celtyckiej). Gnostycy widzą z kolei w Graalu narzędzie do stworzenia uniwersalnej religii, traktują go jako ,, dowód" na ezoteryczną jedność chrześcijaństwa z innymi wierzeniami. Bo w końcu klejnot przyozdabiający czoło Lucyfera ma charakter wybitnie gnostycki; w wielu ezoterycznych wierzeniach klejnot na czole symbolizował tzw. „trzecie oko" — narzędzie mistycznego wglądu w rzeczywistość. Samo odnalezienie Graala jest związane z osiągnięciem duchowej doskonałości, a wiedza o nim jest dostępna nielicznym, dosłownie garstce wtajemniczonych. Sam przedmiot jest otaczany atmosferą grozy i tajemnicy, czasami w opowieściach o nim pojawiają się motywy alchemiczne, z tym że alchemia jest nie tylko przemianą przedmiotów, ale symbolizuje duchową transformację człowieka. Człowiek ma zostać ,,przemieniony" (zbawiony) i proces ten nie wymaga boskiej interwencji. Inaczej rzecz ujmując, człowiek może bez Boga osiągnąć granice świata nadprzyrodzonego. To dlatego od wieków tajemnice Graala przechowywały liczne ezoteryczne sekty, loże masońskie i okultystyczne zakony (m.in. powstały w 1890 roku Katolicki Zakon Różokrzyża, Świątyni i Graala). Wydaje się, że Graal to tylko symbol, o który toczy się wojna między światem chrześcijańskim a pogańskim. Lecz jeszcze nikt nie udowodnił, że nie był nim kielich z Ostatniej Wieczerzy lub klejnot Lucyfera. Red. Z. O. Nie wiem, jak to się stało, ale w pewnym momencie zaprosiłem brunetkę na nasze wieczorne ognisko, a mój ą propozycję ochoczo poparł doktor Szalony. Umówiliśmy się na dwudziestą pierwszą. Bąknąwszy „do zobaczenia", zostawiłem ich samych ze sobą i ruszyłem w dół miasta. Jak najszybciej pragnąłem dołączyć do chłopaków przy rynku. Nie przyjechałem tutaj przecież na wakacyjny podryw, więc pogawędki mogłem zostawić na później. W tej bowiem chwili należało zająć się sprawą, która mnie przywiodła w te strony. Mój pośpiech spowodował, że zabrałem ze sobą gazetę brunetki. Chłopców zauważyłem przy tym samym skrzyżowaniu, przy którym wcześniej parkował volkswagen. Siedzieli pod płotem okalającym czyjąś posesję i obserwowali siedzącą po drugiej stronie ulicy parę. Julia rozmawiała z kierowcą białego samochodu pod parasolem niedużej kafejki, mając w nosie cały świat. Pomachałem gazetą młodym zwiadowcom i usiadłem obok nich. — Widzi pan — wskazał ręką Bajer na kawiarniany stolik. — To się nazywa podryw. — Nie pokazuj ręką— mknąłem na niego. — A czym mam pokazywać? — Głową. — Mówił pan, że głową mamy myśleć. — A zacząłeś? — zadrwił Małomówny. — Cisza! — przerwałem te słowne utarczki. — Długo oni tak gadają? — Długo. Cały czas romansują. — Co robimy, psze pana? Trzeba im jakoś przerwać, no nie? Nie odpowiedziałem. Wstałem i otrzepałem spodnie gazetą. — Skoro kierowca volkswagena nie kryje się ze swoją obecnością w Nowej Słupi — odpowiedziałem — to pójdę teraz do niego i zapytam wprost, co takiego knuje? On i Mira. — Pani Mira pojechała na Kielce, psze pana. — Ano właśnie, l to wydaje się dziwne. — Dlaczego? — Toyota wyjechała z Nowej Słupi, tak? — popatrzyłem na nich zamyślony. — A redaktor Olejniak, jak gdyby nic rozmawia z Julią? Czy to nie jest dziwne? — Zaraz, to jest ten cały Olejniak?! —Tak. — Skąd pan to wie? — Potem wam powiem. Ruszyłem w stronę kawiarni. Chłopcy poszli za mną. — Idziemy z panem! — A chodźcie — machnąłem ręką. — Oni i tak o nas wiedzą. Mira z redaktorkiem, ma się rozumieć. Szybko znaleźliśmy się przy ich stoliku. Co mnie szczególnie zaskoczyło — to niewesoła mina Julii, jakby nasze niespodziewane najście zburzyło niepowtarzalny nastrój trwającego pod kawiarnianym parasolem spotkania, i brak zdziwienia na twarzy redaktora Olejniaka. Zupełnie jakby się nas tutaj spodziewał! Ładne rzeczy, nie ma co. Tylko czemu Julia zachowywała się tak dziwnie? — Witam państwa! — próbowałem się uśmiechnąć. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy. Czy możemy się dosiąść? — Paweł? — skrzywiła się Julia. Redaktor wstał. — Dzień dobry. My się znamy? — Paweł Daniec — wyciągnąłem ku niemu rękę i zerknąłem na nauczycielkę. — Julii przedstawiać nie muszę. Wskazałem na chłopaków. — A to są Finlandczyk, Małomówny i Bajer. Młodzi detektywi. Z pewnością zna pan ich imiona, tak jak i mój pseudonim, bo przecież napisał pan o nas piękny artykuł. To powiedziawszy, rzuciłem na stolik gazetę z jego publikacją. Zerknął na nią obojętnym wzrokiem, Julia zaś szybko zabrała się do lektury. W ten sposób chciała ukryć zmieszanie niezręczną sytuacją, nie spodziewała się bowiem, że tak szybko odkryję karty i wkroczę do akcji. — Ale pewnie — kontynuowałem nie bez cienia ironii -— o wszystkim opowiedział pan już Julii. — Ja? Co mianowicie? — A o czym rozmawialiście? — Pan Zenek — zaczęła Julia niepewnie — opowiadał mi o swoich podróżach... — Już dobrze, Julio — chrząknął redaktor i wskazał ruchem ręki wolne krzesełka, zapraszając nas do zajęcia miejsca przy stoliku. — W takim razie, nie ma sensu udawać przed sobą tego i owego. Zapraszam. — Dobrze pan mówi, redaktorze — dodałem. — Bądźmy ze sobą szczerzy. Usiedliśmy. Zamówiliśmy coś do picia i dalej prowadziliśmy rozmowę. Redaktor sięgnął po gazetę. — Z tego żyję — mówił. — Przyzna pan, że mój poprzedni artykuł spowodował nieco pozytywnego zamieszania i zaczęto się interesować Świętym Graalem, krzyżowcami i w ogóle historią tego regionu. — Przyznaję — potwierdziłem. — Jednakże nie odrobił pan pilnie wszystkich lekcji. Znaleźliśmy z chłopakami wiele nieścisłości w pańskim rozumowaniu. Luki. — Mylą się panu daty, psze pana! — palnął Finlandczyk. — To nie luki — dodał Bajer. — To dziury! — Czarne — zaśmiał się Małomówny. — Czarne dziury wiedzy. — Co takiego? — redaktor wybałuszył ze zdziwienia oczy. — Montjoie nie mogli przybyć do Polski z Henrykiem Sandomierskim — wyjaśnił Małomówny. Mężczyzna uśmiechnął się tylko pod nosem. — Widzę, że podróżuje pan z kółkiem naukowym — rzekł do mnie z przekąsem. — Czy wobec ekipy Miry też jest pan taki zjadliwy? — zapytałem. — O co panu chodzi? — zaperzył się. — Faworyzuje ją pan. Podsuwa tropy. Wydaje mi się, że działacie razem. Pan zna wszystkie kulisy naszej operacji. Mira jest pańskim informatorem, prawda? A może odwrotnie? Kto to wie! Uwodzi pan teraz Julię, żeby odciągnąć naszą uwagę od celu wycieczki Miry. Chłopcy zachichotali. Redaktor zaszczycił mnie sardonicznym uśmiechem. — Paweł! — zdenerwowała się Julia. — Przestań! A wy, szczeniaki, cicho być! — Nie zauważył pan jadącej na Kielce toyoty? — atakowałem go dalej. — Śmignęła tędy niedawno. Moim zdaniem, wie pan o nas wszystko, więc ściągnął pan naszą uwagę, żeby w tym czasie Mira mogła spokojnie udać się w teren. — Czego pan ode mnie chce, na miłość boską?! — zdenerwował się. — Sam pan nasłał na mnie swoją znajomą, a teraz zarzuca mi nieuczciwość. Nie zauważył pan, że prowadzimy pewną grę? Julia popatrzyła na niego z pretensją w oczach. — Musisz jednak wiedzieć, Julio — zwrócił się do niej redaktor — że rozmawiało mi się z tobą naprawdę przyjemnie. Jesteście rywalami, ale ja szanuję was. Szczególnie rywalki. I do tego ładne. Zapraszam cię na obiad lub kolację. — O — zarumieniła się. — To my nie przeszkadzamy — mruknąłem. Wstałem. Razem ze mną podnieśli się podopieczni. — Idziemy zwiedzić miasto — oświadczyłem. — Jakbyście się sobą znudzili, zapraszam was na ognisko. O dwudziestej pierwszej! Mira też będzie! Ale pewnie o wszystkim pan już wie. — Dziękuję za zaproszenie — bąknął redaktor. Wreszcie Julia się zreflektowała, że sytuacja staje się niezręczna. Nie mogła przy chłopakach, bądź co bądź swoich podopiecznych, zostać z obcym mężczyzną i dalej sobie flirtować. Byłem niemal pewny, że Zenon Olejniak spodobał się nauczycielce, lecz w tej chwili ona musiała ratować swoją reputację wychowawcy. Wstała. — Na razie — pomachała redaktorowi. — Okej, spotkamy się na ognisku — posłał jej blady uśmiech. Kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości od kafejki, Julia zaatakowała mnie. — Co to znaczy, Pawle? — złościła się. — Mam cię dosyć! Najpierw wysyłasz mnie do redaktora, a potem ośmieszasz przy nim?! Jakiś ty gaduła! — Nie wydaje mi się, że potraktowałaś swoje zadanie serio. — O czym ty mówisz? Właśnie owinęłam go wokół palca. Poderwałam go specjalnie, rozumiesz? — Nie wydaje nam się. To redaktor tobą manipulował. — „Nam"? — popatrzyła na nas podejrzliwie. — Chłopaków wysłałeś na przeszpiegi, tak? Żeby mieli mnie na oku? Nie ufasz mi? Ty, Paweł, a może ty jesteś o mnie, normalnie, zazdrosny? — Ja? — zdziwiłem się. — To niemożliwe. Nie jesteś w moim typie. — Ach, tak — nadąsała się. — To teraz wiesz, dlaczego tak przyjemnie mi się rozmawiało z Zenkiem. — Z Zenkiem? Już po brudziu? — Przestań! — To o czym rozmawialiście? — No wiesz... o wszystkim i o niczym. Próbowałam go podejść, wzbudzić w nim zaufanie... — Dobrze ci szło. Tylko że w tym czasie Mira pojechała gdzieś z dziewczętami. Chłopcy znowu zachichotali. — Uspokójcie się, smarkacze! — wrzasnęła na nich zdenerwowana. — Mam was dosyć! Nie chcę z wami więcej współpracować. Odczepcie się ode mnie, jasne?! Wszyscy! I odwróciła się na pięcie. — Julia! — zawołałem za nią. Nie uszła nawet kilku kroków. Złe postawiła nogę na brukowanej uliczce i przysiadła, łapiąc się za kostkę u nogi. Grymas bólu wykrzywił jej twarz. — Jeszcze tego mi brakowało — zaczęła jęczeć. Julia skręciła nieszczęśliwie nogę i należało ją jak najszybciej zawieźć do lekarza. Dziwne —jeszcze nie tak dawno wymyśliliśmy zwichnięcie stawu i ono się właśnie urzeczywistniło na naszych oczach. Po pomoc medyczną pojechaliśmy taksówką. Pech chciał, że w punkcie medycznym ustawiła się kolejka chorych i obsługa się ślimaczyła, a opuchlizna wokół stawu skokowego Julii powiększyła się do niebezpiecznych rozmiarów. — Musimy do szpitala — zaproponowałem. — Tylko nie do szpitala — wykrzywiła usta. — Nienawidzę szpitali! Za żadne skarby nie pójdę do szpitala. — To może do Ziemowita? — zaproponował nieoczekiwanie Bajer. — Przecież on leczy jelita — zauważyłem. — Sam mówiłeś. — Między innymi jelita. Ale on wszystko leczy. Przykłada rękę czy jakiś gałgan, potrzyma kilka sekund i już. — Co „już"? — I człowiek już jest zdrowy. — Akurat — wzruszyłem ramionami. -— Może ten Ziemowit powinien zostać ministrem zdrowia? — Paweł, nie marudź! — zajęczała nauczycielka. — Do szpitala nie pójdę. Ja chcę do Ziemowita. Rozumiesz? Nie dyskutowałem z nią. Jeśli chciała znachora, proszę bardzo! Pojechaliśmy więc do pewnej starej chatki usytuowanej na przedmieściach Nowej Słupi, wokół której parkowało dużo samochodów. Jak się okazało, kolejka do „szarlatana" (jak go zdążyłem nazwać) była dłuższa niż w państwowej placówce zdrowia, co najmniej kilkudziesięcioosobowa, z tą jednak różnicą, że osławiony Ziemowit leczył pacjenta w dziesięć sekund. Opuszczający chatkę ludzie wydawali się szczęśliwi, na ich twarzach gościła autentyczna ulga. Czyżby „szarlatan" naprawdę posiadał w rękach jakąś moc? Już po dwudziestu minutach stanęliśmy przed wysokim i dobrze zbudowanym brodaczem, którego oczy zdawały się być obojętne na wszelkie bolączki trapiące ludzkość. Ubrany w sweter i zwykłe spodnie znachor zachowywał się cicho, jakby duchem był w innym świecie. Dopiero gdy łaził po małej izdebce, nieznośnie trzeszczały klepki w podłodze. Sprawiał wrażenie chłopa. Mnie osobiście przypominał pewnego ludowego rzeźbiarza, introwertyka, poznanego dawno temu na mazurskiej wsi. Cały zabieg polegał na tym, że ,,uzdrawiacz" zbliżał się do chorego i przykładał do chorego miejsca swoją rękę tkwiącą w kucharskiej rękawicy. Tak więc dotykał on pacjenta i liczył pod nosem do dziesięciu, a następnie przerywał seans. Ponoć każdy poddany temu zabiegowi człowiek czuł dziwne ciepło rozprzestrzeniające się w organizmie. Z Julią nie było inaczej. Wskazała opuchliznę, znachor złapał ją za bolący staw przez swoją wielką rękawicę i policzył do dziesięciu. Na koniec zainkasował dziesięć złotych, przeszedł całą długość izby i monety wrzucił do dużej skarbonki stojącej na stoliczku pod małym oknem wychodzącym na zielone wzgórza. — Opuchlizna zejdzie do wieczora — odezwał się niskim, chrapliwym głosem. — A jak nie zejdzie? — ośmieliłem się wątpić. — Zejdzie — odpowiedział bez emocji i zerknął na kolejnego pacjenta. — Następny! I to był już koniec. Julia jeszcze kuśtykała, ale dziwnie się ożywiła, uleciały z niej złość i zmęczenie. — On naprawdę leczy! — zawołała radośnie, gdy szliśmy wzdłuż kolejki oczekujących na seans. — Nie czuję bólu, choć noga jest jeszcze spuchnięta. Zicmowit jest niesamowity! —— A nie mówiłem —- prężył się Bajer. — Mój dziadek go sobie chwali. — Poczekajmy do wieczora — mruknąłem. Zbyła mnie machnięciem ręki. Trzeba jednak przyznać, że odzyskała właściwy sobie wigor. Szła już sama, tylko trochę kulejąc. Do wieczora obijaliśmy się po Nowej Słupi. Raz jeszcze zaszliśmy na festyn u podnóża Łysej Góry, a następnie odwiedziliśmy Muzeum Starożytnego Hutnictwa Świętokrzyskiego im. Mieczysława Radwana, tak więc w temacie wytopu żelaza byliśmy —jak to ujął Finlandczyk -• „obcykani". Bajer zaś skwitował naszą wizytę jednym zdaniem: — W czaszce mi już dymi od tych dymarek. Daliśmy chłopakom czas wolny. Julia odzyskała normalny chód, a opuchlizna zmniejszała się z każdą godziną. Musiałem przyznać, że Ziemowit nie był szarlatanem. „Jeszcze jeden taki zabieg — pomyślałem — a uwierzę w cuda i zacznę chodzić do znachorów". Brunetka z aparatem fotograficznym rozpłynęła się w tłumie turystów, lecz doktor Szalony, którego spotkaliśmy na korytarzu schroniska twierdził, że obiecała wpaść na ognisko. Nigdzie nic było też Miry z dziewczętami, a więc najwyraźniej nasze rywalki nie próżnowały. Przyjechały po kolacji, zmęczone i dziwnie małomówne. Udawaliśmy się do swoich pokojów i pomachaliśmy im tylko na powitanie. — Widziałeś? — zagadnęła mnie Julia na schodach. — Założę się, że coś wyniuchały. A my nie mamy żadnego pomysłu, co dalej robić. — To fakt — przyznałem jej rację. — Ekipa Miry ma nad nami przewagę. Zawsze wyprzedzają nas o krok. — No i widzisz, że źle zrobiłeś przyłażąc do kawiarni. Już ja bym wydobyła z redaktora wszystkie informacje. Niestety, wszystko popsułeś. Najpierw sam mnie wysłałeś w charakterze szpiega, a potem robisz mi scenę zazdrości. — Jeszcze raz cię zapewniam, Julio, że nie jestem o ciebie zazdrosny. — Nie? — zmartwiła się. — A co? Mira ci się marzy? — Nie, ona też mnie już nie interesuje. — Już??? — Oj, nie łap mnie za słówka. Proszę. Wzruszyła ramionami, a ja pomyślałem o brunetce z aparatem. — Tyle słyszałam o Panu Samochodziku — zaczęła kolejny wątek — że to wielki detektyw... że to, że tamto... a tu nic. Popisujesz się tylko tą swoją znajomością historii, ale wciąż depczemy dziewczynom po piętach. Jedyne na co cię stać, to wizyty w muzeach. — Gdzie słyszałaś o mnie? A raczej: od kogo? Od Zenka? — Przestań już. I sam widzisz, że jesteś zazdrosny. — Nie, to sprawa lojalności. Nie pamiętasz? Sama to mówiłaś w Szydłowcu. Lojalność. — Poszłam tam służbowo. — Gadanie. Spodobał ci się. Tak się przedrzeźniając, rozstaliśmy się przed naszymi pokojami. Dodam, że Julia i ja dostaliśmy po „jedynce", chłopcy zaś zamieszkali w „trójce" na końcu korytarza. O dwudziestej pierwszej spotkaliśmy się w większym gronie. Ognisko zapłonęło na małej polance za schroniskiem. Był ciepły wieczór i kiedy zszedłem z chłopakami na dół, zastałem tam już ekipę Miry, doktora Szalonego oraz brunetkę poznaną na festynie. Nie było tylko Julii. I redaktora Olej-niaka. Piotr dokładał drew do ognia. —— A wy się znowu spóźniacie — żartował. —- Przepraszamy — zerknąłem na zegarek. — Tylko pół minuty spóźnienia. — Masz tak duży zegarek i nie widzisz wskazówek - marudził dalej. — A gdzie Julia? — zapytała mnie Mira. — Nie wiem. Pewnie poszła na spacer z pani znajomym. — Nie rozumiem — zadrżał jej głos. — Z moim znajomym? Z kim mianowicie? — Z Zenkiem — puściłem do niej oko. — To znaczy z redaktorem Olejniakiem. To pani dobry znajomy, prawda? Już chciała coś powiedzieć, ale doktor Szalony nie dał jej dokończyć. — To znaczy, że Julia już wyzdrowiała? — zainteresował się. — Ziemowit ją uzdrowił — rzekł Finlandczyk. — Nie bujacie mnie przypadkiem, koledzy? —Nie! Przysiadłem się bliżej brunetki. Miała na sobie cienki sweterek i dżinsy. Na piersiach dyndał zwisający z szyi pentagram. Włosy znowu spięła w kok i wyglądała ekscytująco. Pozdrowiłem ją ciepło, a ona odpowiedziała krótkim: „cześć". Mira chrząknęła nerwowo, zaskoczona moimi umizgami. — Czy może pan mi wyjaśnić — zwróciła się do mnie — o co chodzi z tym Zenkiem? — To chyba pani mogłaby powiedzieć mi więcej. — Skończcie już z tym „pan" i „pani"! — zagrzmiał doktor. — Nakazuję wszystkim przejść na „ty". To polecenie służbowe. I nie rozmawiamy dzisiaj o operacji „Baba Jaga". Zrozumiano? — Tak jest — zasalutowałem. — Młodzież niech chwyci za plastykowe kubki i wypije za zdrowie starszyzny. Mineralną. To też rozkaz. Chłopcy podeszli do dziewczyn i zaczęli z nimi rozmawiać. Szło im marnie, bo trochę onieśmielało ich towarzystwo „zgredów". W tym czasie doktor Szalony nalał do naparsteczków trochę koniaku i rozdał dorosłym. Chwyciłem swój kieliszeczek i ku zaskoczeniu Miry stuknąłem się z brunetką. — Paweł. — Eryka. Miło mi. — Za dobrą sprzedaż twojej książki. — O, dziękuję. A ja życzę wam odnalezienia Świętego Graala. — Chyba nie wierzysz w te dziennikarskie brednie? — mówiąc to, zerknąłem kątem oka na Mirę. — Autor artykułu goni za sensacją i ma problemy z podstawową wiedzą historyczną. Mylą mu się daty. Nauczycielka osłupiała, poruszona moją negatywną opinią o redaktorze Olejniaku i adoracją nowo poznanej kobiety. Może miała nadzieję, że najpierw z nią wypiję „brudzia"? Szybko jednak przybrała oziębłą pozę i stuknęła się kieliszeczkiem z Piotrem. Kiedy już cmoknąłem Erykę w policzek — notabene odurzony zapachem jej zmysłowych perfum — nalałem sobie odrobinę koniaku i podszedłem do nadąsanej nauczycielki z Żoliborza. — Paweł — uśmiechnąłem się. — Wiem. — Za powodzenie naszej misji — uniosłem kieliszek. — Mira — wydusiła z trudem. — Za zwycięstwo! Nasze. Stuknęliśmy się kieliszeczkami. Chciałem ją pocałować, lecz ona nie przyjęła całusa. Cofnęła się i dumnie wyprostowała jakby była Kleopatrą. Skorzystałem z okazji, że ogień przygasł i podłożyłem trochę gałęzi do ogniska. Doktor zabawiał panie, więc szybko znalazłem się przy chłopakach. — Ej, Finlandczyk — zwróciłem się do niego, bo siedział najbliżej mnie. — Nie wiecie, co z Julią? — Nie, psze pana. — Możesz skoczysz do jej pokoju i zobaczysz, co jest grane. — Okej. — O, już nie trzeba — wtrącił Małomówny. — Wasza pani idzie! — Pyzia wskazała palcem idącą ku nam Julię. Była sama, bez redaktora Olejniaka. Nie kuśtykała i sprawiała dość zdrowe wrażenie. — Przepraszam za spóźnienie — rzekła na powitanie. — Poszłam sobie na spacer i wolno chodziłam, bo nie chciałam nadwerężać nogi. — I jak? — zagadał doktor. — Z nogą? — Opuchlizna zeszła. Niewiarygodne, co ten Ziemowit potrafi. — A nie spotkałaś na spacerku redaktora? — ironizowałem. — Nie, nie widziałam go — odpowiedziała i puściła do mnie oko. — A co, nie przyszedł? — Niestety, nie. Zerknąłem tajemniczo na Mirę, lecz ona zareagowała wzruszeniem ramion. W tym czasie Julia przywitała się ze wszystkimi i wzięła od doktora Szalonego kieliszeczek koniaku. Dostała polecenie nie poruszania tematu związanego z naszą wyprawą w Góry Świętokrzyskie i nakaz zwracania się do wszystkich po imieniu. Wreszcie zabraliśmy się do pieczenia kiełbasek. Czas ten umilaliśmy sobie rozmowami, tylko ja bacznie obserwowałem Julię. Wyraźnie bowiem dawała mi jakieś znaki. „Musiała coś zwąchać na spacerze" — pomyślałem i zaraz się wystraszyłem. „A może ona mnie podrywa?" Wszyscy byli też ciekawi, jaką książkę przygotowuje Eryka. — Jak już mówiłam Piotrowi i Pawłowi — zaczęła opowiadać — interesuje mnie okres przedchrześcijański, pogańskie wierzenia na ziemiach środkowowschodniej Europy. Pewnie wszyscy z was słyszeli o ludzie zamieszkującym południową i środkową część Polski, prawda? — Chodzi o Lugiów? — spojrzałem na nią. — Prawdopodobnie lud celtyckiego pochodzenia, związany z kulturą przeworską14? — Tak. Ale nie tylko Lugiowie są interesujący. Na północ od nich mieszkali też Goci oraz plemiona Estiów, którzy trudnili się zbieraniem bursztynów. O Eugiach zaś pisał w II wieku naszej ery Ptolemeusz i rzymski kronikarz, Zosimos... — I Tacyt — wtrąciła Mira. — Klaudiusz Ptolemeusz, Kasiodor i Jorda-nes. Wspominali oni o tak zwanym „związku ługijskim". — O ile pamiętam nazwa „Eugiowie" pojawiła się po raz pierwszy na początku trzeciej dekady naszej ery w dziele „Geografia" greckiego historyka i geografa Strabona — uzupełniłem ten wstęp. — Zgoda, ale osobiście studiowałam dzieła Zosimosa i egipskiego Greka Ptolemeusza. To ten drugi umieścił na mapie naszego kontynentu Sarmację Europejską, krainę rozpościerającą się od Morza Czarnego i Kaspijskiego aż po Zatokę Wenecką Oceanu Sarmackiego, to jest dzisiejszą Zatokę Gdańską. Zaimponowała mi. Nie dość, że była atrakcyjną osobą, to jeszcze czytywała Ptolemeusza i Zosimosa. Z taką kobietą nie można było się nudzić. Zazdrościłem jej mężowi. — To szczególnie powinno interesować was, Polaków — kontynuowała bo zanim plemiona słowiańskie dotarły nad Wisłę i Odrę, ktoś inny zajmował waszą ziemię, ktoś na niej żył, tworzył i pracował. Eugiowie to odrębna bajka. Celtycki termin „Eugiowie" został szybko zastąpiony germańską nazwą „Wandalowie"15 . Prawdopodobnie żyli oni na ziemiach środkowej i południowej Polski i trudnili się wytopem żelaza, na skalę niemalże „przemysłową". Tak, to była prawda. Eugiowie bogacili się, sprzedając sąsiadom miecze, groty do strzał i obręcze do kół. Ich dziełem były świętokrzyskie dymarki i kolejne wielkie zagłębie hutnicze na Mazowszu. Do dziś można znaleźć na naszych ziemiach rzymskie monety zdobywane w wyniku handlu bronią. W l i II wieku naszej ery część tego ludu przeniosła się na południe, do obecnych Węgier. I dopiero tam przybrali nazwę Wandalów. Niektórzy służyli w rzymskim wojsku (w zasadzie Ptolemeusz wspomina o Eugiach-Burach), żeby wymienić legendarnego Flaviusa Stylichona16. A zatem walczyli przeciwko Rzymowi, ale i często byli jego sprzymierzeńcem. W 407 roku najechali jednak cesarstwo rzymskie, złupili Galię i Hiszpanię, przeprawili się do Afryki i tam, na terenie obecnej Tunezji, założyli swoje państwo. W 534 roku rozbił ich i rozproszył cesarz Justynian. Notabene, po Lugiach i Gotach zostało na naszych ziemiach więcej zabytków niż po Słowianach, nasi przodkowie bowiem palili nieboszczyków na stosach, prochy zaś rozsiewali w świętych miejscach lub umieszczali w kapliczkach na słupach, najczęściej na rozstajach dróg. Podsumowując, nie do końca wiadomo, kim byli Lugiowie etnicznie. Struktura ludności, która tworzyła kulturę przeworską, była wieloetniczna i tworzyły ją plemiona germańskie (na przykład Wandalowie), Celtowie i ludność miejscowa posługująca się językiem staroeuropejskim. Wpływ plemion germańskich zaznaczył się później. To nie oni dominowali w kulturze przeworskiej. — Mnie jednak bardziej od przedsiębiorczości tajemniczych Lugiów — kontynuowała Eryka — interesują ich wierzenia, sfera ducha. Badam przenikanie się różnych kultur, ewolucję obrzędów pogańskich, które chrześcijaństwo od dwóch tysięcy lat wypiera. Niewykluczone, że kulty Swaroga i jego syna Swarożyca, a więc bogów Słońca i ognia, były u Słowian przedłużeniem kultu Luga17 na terenach zajmowanych przez Słowian w V i VI wieku. Jak to dobrze, że pogańska kultura dotrwała do naszych czasów w postaci legend. mitów i baśni. Zresztą w chrześcijaństwie zakorzeniły się na trwałe pogańskie obrzędy i praktyki. Bo musicie wiedzieć, że nawet jeśli zerwaliśmy z przeszłością, to przeszłość nie zerwała z nami. — To panią fascynuje? — wyrwało się Mirze. — Ostrzegam — pogroził jej palcem doktor Szalony. — Ciebie — poprawiła się nauczycielka. — Ciebie to fascynuje? — Bardzo. Napisałam kilka artykułów o pogańskich wierzeniach i obrzędach. — Ale chyba nie chcesz powrotu „blodfest", czyli „święta krwi", podczas którego poganie składali ofiary z ludzi dla przebłagania swoich bóstw? Albo krwawego kultu Frei czy celtyckiego kultu czaszek, polegającego na ścinaniu głowy nieprzyjaciela. U Tacyta dowiadujemy się na przykład o surowych zwyczajach małżeńskich wśród ludów germańskich. Nie wiem, czy współczesnym krzewicielom ruchów pogańskich, zwolennikom New Agę oraz różnym „postępowcom", spodobałyby się niektóre z germańskich rozwiązań. Na przykład mąż miał prawo ukarać żonę za cudzołóstwo. Zwoływał krewnych, ucinał jej warkocz i odzierał z szat. Na tym nie koniec. Brał potem solidnego kija i gonił swoją kobietę po wsi. Taka niewiasta nie mogła już znaleźć męża, była jak wyklęta. Dzięki tym zwyczajom, cudzołóstwo należało u nich do rzadkości. Zapadła krępująca cisza. — Moja fascynacja — chrząknęła zbita z tropu Eryka — ma naturę czysto poznawczą. Ile bym dała, żeby wehikuł czasu przeniósł mnie w dawne wieki i mogłabym na własne oczy zobaczyć sabat czarownic. — To mamy już dwie kandydatki na czarownice — rzekłem. Wszyscy patrzyli na mnie pytająco. — Pierwszą jest Mira — posłałem jej uśmiech. — Przynajmniej takie odniosłem wrażenie w ministerstwie. Bo inaczej po cóż nazywałaby naszą operację „Baba Jaga"? No, a teraz jeszcze Eryka. — My też chcemy! — dodały dziewczęta. — A ty, Julio? — zapytałem ją. — Ja nie wierzę w takie historyjki — wzruszyła ramionami, wyraźnie dystansując się od Eryki. — Sabat czarownic? To jakieś bajki dla dzieci. Wyznam szczerze, że jestem racjonalistką. Ja nawet nie wierzę w łamanie wzrokiem łyżeczek. To są triki. — Nie wierzysz w siły nadprzyrodzone? — zapytał doktor Szalony. —Nie. — A Ziemowit? — zaatakowała ją Eryka. — Czy ten wasz znachor nie wyleczył cię dziś dotykiem? Jak to racjonalnie wyjaśnisz? Julia zaniemówiła. Jej racjonalizm poddany został próbie wytrzymałości. — Nie wiem, jak to wyjaśnić — zaczęła dukać. — Może ten facet ma w łapach jakieś prądy. Kiedy mnie dotykał czułam, normalnie, ciepło, dosłownie gorąco rozlewające się po moim organizmie. Ale to nie to samo, co bajeczki o czarownicach. — A Święty Graal? —• nie dawała za wygraną Eryka. — Przyjechaliście szukać legendarnego kielicha, nie wierząc w jego istnienie? — To też nie to samo. — Dlaczego? — Przecież to rodzaj zabawy! — A jeśli go znajdziecie? To czy zmienisz zdanie? Czy zaczniesz poważnie traktować legendy? — To może polecę do schroniska po jakieś miotły i zaczniemy ten sabat — zaśmiała się charakterystycznie Marta. — Nie trzeba — wtrącił się doktor Szalony. — Jutro studenci organizują sabat. O północy, na stoku Łysej Góry. — Czy możemy wziąć udział? — zapytała Gioconda. — Bo ja lubię czarownice. To takie tajemnicze i zarazem romantyczne. — A miotłę masz? — zadrwił Bajer. — Kupimy. Trzy miotły. — I kot by się przydał — zaśmiała się Eryka. — Tylko czy jutro będzie bezksiężycowa noc? — wtrąciła Mira. — Jutro ma być piękna pogoda — zapewniła Eryka. Posiedzieliśmy jeszcze z godzinę, zjedliśmy ociekające tłuszczem kiełbaski, wypiliśmy po naparsteczku koniaku i udaliśmy się zmęczeni do pokojów. Miałem zatem dobrą okazję, żeby pogadać z Julią. Spotkaliśmy się w pokoju chłopaków. Odbyliśmy tam krótką naradę. — O co ci chodziło z tym spacerem? — zapytałem ją. — Puściłaś do mnie oko. Chyba mnie nie podrywałaś? — A chciałbyś? Widziałam, jak się gapiłeś na tą pogankę. A ja cię, normalnie, ostrzegam. Eryka to niebezpieczna kobieta. Strzeż się jej. Pawle. — Zaraz, zaraz... myślałem, że jesteś zazdrosna wyłącznie o Mirę. — Przestań już z tą zazdrością! — To o co ci chodzi? Wyprostowała się z dumą i popatrzyła na mnie z wyższością. — Poszłam na spotkanie z Zenkiem, to jest redaktorem Olejniakiem — wyjaśniła bez skrępowania. — O, mała randka? — Nie, zazdrośniku. Na przeszpiegi poszłam. — Tak? I czego się dowiedziałaś. Mato Hari z Warszawy? — Wiem, dokąd pojechała dzisiaj Mira z dziewczętami? To znaczy, tak przypuszczam, że wiem. Wlepiliśmy w nią oczy. — Dokąd? — Do Zagości. — Skąd wiesz? — Bo przed ogniskiem poszłam do redaktora na kwaterę. Wprawdzie go nie zastałam, to jednak gospodyni, miła, gadatliwa kobieta, chlapnęła to i owo. Wiem, dokąd Zenon wyjechał po dziewiętnastej. — Do Zagości? — Tak jest! Oni tam czegoś szukają. Mira, a teraz Zenek. — Na zmianę działają, psze pani! — Brawo, Julio! A już myślałem, że zakochałaś się w redaktorku. — Jutro rano musimy tam pojechać — dodała z powagą. Usatysfakcjonowana pożegnała nas. — No, chłopaki! — zwróciłem się do podopiecznych. — Idziemy spać. Mamy kolejny trop. A pobudka o czwartej rano. — Jezu —jęknął przerażony Bajer. Wyszedłem zadowolony z rezultatu prywatnego śledztwa Julii. Dziewczyna mi zaimponowała, nie ma co! Dokonała istnego przełomu, choć cały czas podejrzewałem, że redaktor po prostu jej się podobał. Tak więc Zagość była kolejnym etapem naszego „śledztwa", niezwykle ważnym z uwagi na związki tej wsi z joannitami, a więc pośrednio i z Montjoie. Po powrocie do pokoju mój dobry nastrój prysnął w mgnieniu oka. Ktoś grzebał w moich rzeczach. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY PONIDZIE • ZAPOMNIANY KOŚCIÓŁ W ZAGOŚCI • POZOSTAŁOŚĆ PO JOANNITACH • O SKRADZIONEJ RELIKWII I TAJEMNICZYCH FRESKACH • KONSERWATOR • TAJEMNICZY „WIZYTATOR" • NARADA NAD BRZEGIEM NIDY • CO UDAŁO SIĘ WYSZPERAĆ MONICE? • ZWIĄZKI MONTJOIE Z JOANNITAMI • ZASADZKA NA GOŚCIA • BRAWUROWA AKCJA CHŁOPAKÓW • UCIECZKA ALFY ROMEO Zagość to mała wieś nad Nidą w powiecie pińczowskim, położona w pobliżu Pińczowa i uzdrowiska Buska Zdroju. To tutaj książę Henryk Sandomierski osadził joannitów w 1166 roku i ufundował ich szpital. Wkrótce wzniesiono tu romański kościół. Zakonnicy przebywali w Zagości do XIV wieku, potem kościół podupadł. Na szczęście około 1353 roku król Kazimierz Wielki ufundował nową gotycką świątynię. Jadąc do Zagości — do wsi kojarzonej dzisiaj nieodłącznie z osobą księcia Henryka Sandomierskiego i joannitami — nie mieliśmy pewności, czy właśnie tam Mira z dziewczętami udały się wczorajszego dnia. Dlaczego wybrały dłuższą trasę przez Kielce? Przecież kierując się na Busko Zdrój (przez Raków i Szydłów) oszczędzało się czas. Wyruszyliśmy skoro świt, kilka minut przed piątą, ku niezadowoleniu chłopaków, tak więc w wehikule królowała senna atmosfera. Chłopcy drzemali, Julia zaś walczyła dzielnie ze snem i co chwila ziewała. Do pokonania mieliśmy prawie osiemdziesiąt kilometrów. Pusta droga wiła się przez urocze wsie, omijała pofałdowane użytki i ocierała się o mniejsze lub większe wzgórza. Spokoju nie dawała mi wczorajsza wizyta intruza w moim pokoju. Powiedział mi o tym zostawiony rutynowo przeze mnie włos w drzwiach. Czego ten ktoś szukał? l kim, do diabła, był? Zamek otwarto z wielką wprawą, nie pozostawiono na nim żadnych śladów zadrapań i uszkodzeń, a zatem miałem do czynienia z zawodowcem. Nasze rywalki musiałem wyłączyć z kręgu podejrzanych, gdyż cała ich czwórka zasiadła ze mną przy ognisku. Nie mógł nim być ani doktor Szalony, ani Eryka. Zresztą, jaki mieliby cel, zakradając się do mojego pokoju? Jedynym kandydatem na owego „włamywacza" był redaktor Olejniak! Tylko jego zabrakło na wieczornym spotkaniu. Jeśli jednak Julia się nie myliła i redaktor naprawdę pojechał do Zagości, to nie mógł zwiedzać oddalonej o wiele kilometrów wsi i jednocześnie przeszukiwać mojego pokoju w Nowej Słupi, l czy dziennikarz potrafił operować wytrychem? Czy aby lepszym kandydatem na włamywacza nie był kierowca alfy romeo? Na wszelki wypadek nie wspomniałem o tym incydencie Julii i chłopakom. Nie chciałem ich denerwować. Wjechaliśmy w krainę ciemnożółtych stepów kwitnących omanem, często pociętą lessowymi wąwozami. Tak zwane Nepomuki — owe ludowe świątki przywodzące na myśl figury Światowida, a związane z kultem świętego Jana Nepomucena — rywalizowały o miejsce z przydrożnymi kapliczkami. Oto ukazała nam się w całej okazałości kraina Ponidzia, inaczej zwana Doliną Nidy. To z nią byli związani wybitni Polacy — Wincenty Kadłubek, wspomniany już wcześniej Jan Długosz, Mikołaj Rej czy Adolf Dygasiński. Wreszcie otoczyły nas zewsząd łąki z falującymi łanami traw, przeplatane kwiatami dzwonków syberyjskich i mikołajków. Na niezmierzonych hektarach pól samotnie trwały kamienne rzeźby ukrzyżowanego Chrystusa lub świętego Jana Nepomucena, najczęściej pomalowane na biało; gdzieniegdzie naszą uwagę zwracał kilkumetrowy gipsowy kryształ lub kopulasty stok wapiennego wzniesienia. Zagość przywitała nas ciszą absolutną. Pachniało ziemią i ziołami. Dniało. Trzymałem się głównej drogi. Po kilku zakrętach wyłonił się zza niedużego budynku szkoły kościół Świętego Jana Chrzciciela, otoczony niskim murem. Za nim teren opadał i łączył się z pastwiskiem, na którym już pasło się stado krów. Na horyzoncie meandrowała rzeka. Zbudowana z ciosowego kamienia gotycka świątynia z romańskimi elementami sprawiała solidne wrażenie. Częściowo spalona w XVII wieku, potem przebudowana, oparła się czasowi, zachowując stylistykę kamieniarską rodem ze średniowiecza, o architekturze spotykanej najczęściej w Lombardii. Mur, kilka figurek i drzewa rosnące wokół szarej bryły kościoła były jedynymi tutaj strażnikami, nie licząc zamkniętych drzwi prowadzących do wnętrza. Najpierw zmusiłem chłopaków do obejścia murów kościoła. Na plebanii natknęliśmy się na udającego się w teren niskiego księdza. Spieszył się, ale obiecał poświęcić nam kilka minut. Przede wszystkim oświadczył nam, że kościół został ufundowany nie z okazji wyprawy księcia Henryka do Palestyny, lecz jego wcześniejszej wyprawy do Prus. W Zagości zadomowili się wyłącznie szpitalnicy, a nie templariusze, jak podają błędnie niektóre źródła (w tym kronikarz Jan Długosz). Ale my doskonale już o tym wiedzieliśmy. Pierwsza wzmianka o tutejszej parafii pochodziła z roku 1335. Kościół zbudowano w stylu gotyckim i odbudowano go po pożarze w 1656 roku. Weszliśmy do chłodnego wnętrza. — Boczne ściany prezbiterium — opowiadał ksiądz — i nawy zdradzają romańskie pochodzenie. W wyniku prac konserwatorskich na początku XX wieku przedłużono nawę ku zachodowi. Ołtarze, obrazy i figury świętych pochodzą z XVII i XVIII wieku. Oglądaliśmy w milczeniu piękne gotyckie prezbiterium z wąskimi ostro-łukowymi oknami i rzeźbionym Orłem Piastowskim na zworniku sklepienia. W oczy rzuciło mi się wykonane z piaskowca tubernakulum, co jednoznacznie świadczyło o romańskim rodowodzie tej części kościoła. Wreszcie ksiądz wskazał nam arkadowy fryz z płaskorzeźbami syren o dwóch ogonach, umieszczonymi wysoko w górze. — Fragmenty romańskie odkryto przy północnej stronie prezbiterium już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku — opowiadał dalej duchowny. — To pozostałość pierwszego kościoła z XII wieku. Tutaj była najpierw stara świątynia, pamiętająca jeszcze czasy joannitów. Zerknąłem wymownie na chłopaków, ale oni byli jeszcze zaspani. Nie kojarzyli. — Inne detale architektoniczne z tego okresu są wmurowane w ściany kościoła — dodał ksiądz.. — Przyjęto, że kościół romański wybudowano w trzecim ćwierćwieczu XII wieku. Podaje się datę: 1166. Henryk Sandomierski osadził tu zakonników, nakazując im prowadzić szpital i chronić ziemię przed poganami, to jest Litwinami i Tatarami. Joannici przebywali tutaj do roku 1294. — Interesuje nas ryt przedstawiający krzyżowca z muszlą i krzyżem na płaszczu — powiedziałem. Duchowny cicho westchnął. — Dlaczego was to interesuje? — popatrzył na nas badawczym wzrokiem. Przedstawiliśmy mu się. W kilku słowach wspomnieliśmy o operacji „Baba Jaga". Przy okazji nadmieniłem, że pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków. Wyjąłem nawet i pokazałem mu legitymację służbową. Uspokoił się. — No, dobrze — znowu westchnął, tym razem z ulgą. — Nie wiem, czy wiecie, ale w tubernakulum trzymano kiedyś cenną rzecz. Nie pochwaliłem się, że już wcześniej zwróciłem uwagę na ten element prezbiterium. — Jak wspominają kroniki średniowieczne, był tu ukryty złoty krzyż z napisem łacińskim: „Chryste, jesteś z nami" — kontynuował ksiądz. — Krzyż zawierał prawdopodobnie relikwię, ale o tym źródła milczą. — Co stało się z krzyżem? — zapytała Julia. — Ukradli go. Dawno temu. Jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Sprawców nie ujęto. Zawiedzeni spojrzeliśmy po sobie. — Ale pytał pan o freski — zwrócił się do nas. Nasza piątka zamieniła się w słuch. — Mieliśmy tu jednego konserwatora, który odkrył fragmenty starych fresków przykrytych tynkiem — mówił. — Trzy czy dwa lata temu zachorował, zwolnił się i więcej go nie widziałem. Nie dokończył swojej pracy. Wielka szkoda. Jego ręka wskazała szary fragment ściany w prezbiterium między otworami okiennymi, różniący się kolorem od pozostałej części murów. — Znalazł tutaj stare malowidła, które po licznych remontach, zostały przykryte tynkiem. Widzą państwo? Te freski? — Nic nie widać — odezwał się Finlandczyk. — Jest ich pięć! — Gdzie? — niecierpliwili się chłopcy. — Ja także nie widzę — skrzywiła się Julia. — Ani ja — przyznałem. Przyglądaliśmy się szarej ścianie, ale niczego nie dostrzegliśmy oprócz plam i kilku kresek niewiadomego pochodzenia. Nie pomogło nawet zapalenie specjalnego reflektora umieszczonego wewnątrz kościoła. — E, lipa — mruknął Bajer. — Ja też ich dobrze nie widzę, synu — zwrócił się do niego ksiądz. - -Ale wiem, że są tu freski. Ledwo widoczne. Tak, to te plamy, kreseczki, przebarwienia. Jednakże konserwator je dokładnie zbadał, miał jakiś specjalistyczny sprzęt, a potem znalazł wzmiankę w starym inwentarzu kościoła, więc dobrze wiemy, co przedstawiały. — Rycerzy zakonnych? — rzucił śmiało Małomówny. — Tak. Pięciu krzyżowców. Przez chwilę w kościele zapanowała cisza. Patrzyliśmy na niego zdumieni i jednocześnie ciekawi dalszego ciągu opowieści. — Cztery stojące postaci rycerzy w zbrojach i czarnych płaszczach z białym krzyżem. — Joannici! — wyrwało się Finlandczykowi. — Tak, synu. — A ten piąty fresk? — zapytałem. — To modlący się krzyżowiec w białym płaszczu, z wyszytym krzyżem i muszlą. — Montjoie! — Ten piąty rycerz klęczał twarzą zwróconą do tabernakulum, czwórka joannitów była rozmieszczona w czterech rogach. — To niesamowite! — wyrwało się Julii. — Wszystko wydaje się już jasne! Klęczący rycerz Montjoie patrzył na tabernakulum, bo tam ukryty był złoty krzyż z relikwią. Tylko że ktoś go ukradł dawno temu, więc niczego już nie znajdziemy. — Też tak myślę — skinął głową duchowny. — Tylko jakie jest znaczenie fresków? — myślałem na głos. — Tego nie wiem — westchnął ksiądz. — Konserwator opuścił Zagość na dobre, wyniki swoich prac zabrał ze sobą i więcej nikt tu nie prowadził żadnych badań. Ciągle obiecują, że kogoś przyślą, ale nikt nie przyjeżdża. — Może coś zrobię w tej sprawie — pocieszyłem go. — W końcu jestem urzędnikiem państwowym od ochrony zabytków. Proszę księdza, jak nazywał się ten konserwator? Znając jego nazwisko, łatwiej ustalę szczegóły. — Pamiętam. Nazywał się Andrzej Czarnecki. Na te słowa cała nasza piątka dosłownie znieruchomiała. Nasze twarze pojaśniały od szczerego olśnienia, wywołanego automatycznym skojarzeniem, że jedna z ofiar wypadku na przejeździe kolejowym nazywała się tak samo. Czy był to jedynie zbieg okoliczności? Nikt z nas w to nie wierzył. — Co się stało? — zapytał ksiądz poruszony naszym zachowaniem. Opowiedzieliśmy mu o zeszłorocznym wypadku i domysłach odnośnie jednej z ofiar. — Tak, to zagadkowa sprawa — dodał na zakończenie. — Zaczyna być o tym głośno, bo wczoraj przyjechał tu pewien redaktor i pytał o te freski. — Czy ktoś jeszcze interesował się tymi malowidłami? — Nie przypominam sobie, ale na dzisiaj zapowiedział swoją wizytę pewien cudzoziemiec. — Dzisiaj? O której? — O dwunastej. — Niemiec? — Mówił po polsku raczej źle i z twardym akcentem. Chyba Niemiec. Znacie go? — Nie. Ale wiemy, że podaje się za historyka. — To samo powiedział przez telefon. A nie jest? — Niestety, nie wiemy. Czy cudzoziemiec pytał o freski? — Tak. Powiedziałem mu, że odkryto je w romańskim prezbiterium. — A czy nie ma na murze jakichś liter? — zapytał Małomówny. — W Szydłowcu natrafiliśmy na litery „NT". — Niestety, synu. O żadnych literach nie wiem. Konserwator powiedziałby mi o nich. — Proszę księdza — spojrzałem na niego. — Mam prośbę. Czy na wszelki wypadek mógłby ksiądz nie wspominać temu cudzoziemcowi o naszej wizycie w Zagości? — Jeśli prosi mnie o to urzędowa osoba zajmująca się ochroną zabytków, to zgoda. Podziękowawszy księdzu za wyjaśnienia, zakończyliśmy rozmowę i opuściliśmy kościół. Wyszliśmy na ciepłe powietrze poranka, podekscytowani nowym tropem. Wszystko wskazywało na to, że teoria redaktora Olejniaka nie była jedynie wytworem jego bujnej wyobraźni ani zwykłą historyjką wymyśloną na potrzeby taniej sensacji. Spokoju nie dawała mi obecność na ścianie prezbiterium fresków przedstawiających krzyżowców. Rycerze dwóch zakonów musieli zatem ze sobą współpracować! Nawet laik w dziedzinie historii, jakim był doktor Szalony, wysunął teorię o Montjoie szukających u joannitów schronienia przed zemstą templariuszami. Lecz zagojskie freski potwierdzały tylko nasze wcześniejsze podejrzenia! Pojechaliśmy nad rzekę, żeby w spokoju przemyśleć całą sprawę. W drodze przez nierówną drogę biegnącą między łąkami zadzwoniłem do departamentu z prośbą o przesłanie mi materiałów dotyczących pobytu templariuszy na Kielecczyźnie i ich stosunków z joannitami. Poprosiłem Monikę, naszą sekretarkę, o sprawdzenie osoby Andrzeja Czarneckiego, zmarłego tragicznie konserwatora, który odkrył w zagojskim kościele sensacyjne freski. Ten facet był na tropie wielkiej zagadki. Zginął w Skorkowie, a więc niedaleko Gruszczyna, siedziby Montjoie. Jaka szkoda, że wszystkie jego materiały, zapiski, mapy strawił ogień. Została jedynie nadpalona mapa powiatu włoszczowskiego i lakoniczna notatka, wymieniająca jakiegoś „Mistrza". Usiedliśmy na zwalonym pniu drzewa, w cieniu rozłożystej wierzby. Leniwy nurt Nidy zdawał się kołysać okolicę do snu, spokoju szuwarów zaś nie zakłócał najmniejszy wiaterek. Na drugim brzegu ciemnej rzeki, za ścianą niskich drzew rozłożyło się sąsiednie Chrobrze, tak samo leniwe jak Zagość. Nasze nastroje jednak były dalekie od spokoju zwyczajnych turystów. — No, koledzy — zacząłem pierwszy. — Jak dobrze pójdzie, to za kilka godzin poznamy samego Mistrza. — Myśli pan, że to ten facio w płaszczu? — zagadnął Finlandczyk. — Nie wiem, głośno myślę. Ale mamy świetną okazję, żeby to sprawdzić. — Gdyby nie ja, nie przyjechalibyśmy tutaj — odezwała się Julia. — Tak, wiem. Dzięki Julii wpadliśmy na niezwykły trop, o którym wie już, niestety, redaktor Olejniak. A jak on o tym wie, to znaczy, że Mira także. — Jak zwykle jesteśmy na końcu — zadrwił Bajer. — To zrób coś, mądralo, żebyśmy byli pierwsi — warknęła na niego Julia. — Umiesz tylko zrzędzić jak stara baba. Wzruszył ramionami, nie przejął się. Omówiliśmy szybko plan działania — w południe ukryjemy się w jakimś niewidocznym dla cudzoziemca miejscu i będziemy obserwować kościół. — Kiedy wyjdzie, pojedziemy za nim — zaproponował Finlandczyk. — Przecież gościu zauważy naszego grata — wątpił Bajer. — Musimy zaryzykować — rozłożyłem bezradnie ręce. — Przynajmniej będziemy wiedzieć, jak wygląda. — Ucieknie nam — machnął ręką Bajer. — Na pewno jeździ niezłą gablotą. Nie dogonimy go naszą konserwą na kółkach. — Ja tam jestem optymistą — uśmiechnąłem się. W dalszym ciągu naszego pobytu nad brzegiem rzeki, rozmawialiśmy o freskach w zagojskiej świątyni. Już byliśmy pewni, że Montjoie przywieźli z Ziemi Świętej bezcenną relikwię. — Tylko że ktoś ukradł złoty krzyż z kościoła — zauważył Małomówny. — W krzyżu była z pewnością ukryta relikwia. Szukamy czegoś, czego już dawno nie ma. — Może i tak — powiedziałem. — Ale intuicja podpowiada mi, że jesteśmy na tropie niezwykłej historii. Prawie osiem wieków temu miały tu miejsce dziwne i sensacyjne wydarzenia. Mówią o tym znaki na murach. Najpierw ryt rycerza z zakonu Montjoie w Szydłowcu... potem ich motto wyryte na ciosie w Gruszczynie... no, a teraz te freski w Zagości. Trzy różne miejsca. oddalone od siebie o wiele kilometrów, a jednak powiązane ze sobą nicią tajemnicy. Montjoie i joannici. Razem przeciwko templariuszom. Fantastycznie! To nabiera sensu. Prowadzimy śledztwo dotyczące zamierzchłych czasów, dysponujemy zaledwie namiastką faktów, przytłacza nas za to góra domysłów i zmagamy się z własną fantazją. A jednak prawda powoli wyłania się z mroku historii. Słuchajcie, ziomale. Nawet jeśli skarb ukradziono stąd dawno temu, to wyjaśnienie okoliczności, w jakich znalazł się on na polskiej ziemi, może nawet tutaj w Zagości, wydaje się nie mniej ekscytujące od samego jego odnalezienia. — Ja tam wolę znajdować, niż wyjaśniać — dodał Bajer. — Żeby znaleźć, trzeba umieć szukać. Odezwała się moja komórka. Dostałem SMS-a od Moniki z informacją o wysłaniu na moją skrzynkę pocztową materiałów, o które prosiłem. Po chwili podłączyłem laptopa do komórki i odebrałem pocztę elektroniczną. Znalazłem w niej kilka plików tekstowych, które sekretarka wybrała z bogatego księgozbioru pana Tomasza, wielkiego znawcy templariuszy. Monika była dzielna. Nadesłane materiały miały dużą wartość dla naszych badań. Oto wybrane, najważniejsze fragmenty jej meila. A. W kronice Jana Chądzimskiego jest wzmianka o osiedleniu się templariuszy w Opatowie. Najstarszą budowlą jest tam romańska kolegiata, ale zakonnicy przebywali prawdopodobnie w małym klasztorze obok kościółka ufundowanego przez Piotra Dunina (początek XII wieku). Pierwszym komandorem został jednocześnie pierwszy znany z imienia polski templariusz — Wojsiaw (Wielislaw) Trojanowic herbu Powala, zwany „jerozolimskim". Komandoria miała przetrwać do 1237. B. W 1237 templariusze z joannitami z Zagościa byli w konflikcie! Nie wiadomo, czego dotyczył spór. W tym okresie szpitalnicy byli najpotężniejszym zakonem w Małopolsce, mającym w swoich szeregach kilkuset rycerzy i posiadającym liczne dobra. Templariusze raczej nie mogli się im przeciwstawić zbrojnie. C. Fragment listu templariuszy opatowskich do komtura Hugona de Champagne (pierwsza polowa XIII wieku): „Z pomocą Bożą i naszą zakończone zostało dzieło, co pozwala nam, sługom Chrystusa, powrócić z tego kraju do marchii i Burgunda ". D. Kroniki historyczne i „ Opis historyczny kościołów " Jana Wiśniewskiego potwierdzają, że w kościele zagojskim znajdowała się jakaś cenna relikwia. Zloty krzyż skradziono w 1971 roku. Raport policyjny skąpy. Brak potwierdzenia, że zawierał ukrytą relikwię. E. Udało się zdobyć informacje o ofierze zeszłorocznego wypadku w Skorkowie —Andrzeju Czarneckim. Urodził się we Wrocławiu w 1978; kawaler: absolwent wydziału historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego; w latach dziewięćdziesiątych wyprowadził się do Kielc i pracował w tamtejszym biurze Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków: od 2001 interesował się kościołem w Zagości, prowadził w nim badania. W grudniu 2002 nieoczekiwanie rozwiązał umowę o pracę, tłumacząc swoją decyzję perspektywą prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Wrócił do Wrocławia. Ale — uwaga! — w tamtejszym urzędzie pracy zarejestrowany jako bezrobotny już od ponad roku. Jeszcze raz przeczytałem na głos nadesłane informacje. Zanim cokolwiek omówiliśmy, wysłałem Monice SMS-a, w którym podziękowałem jej za trud i życzliwość. Do przyjazdu cudzoziemca zostały niecałe trzy kwadranse, więc mieliśmy niewiele czasu na dyskusję. — Wszystko wskazuje na to — mówiłem — że Montjoie rzeczywiście szukali schronienia u joannitów, czego dowodem mogą być zniszczone przez czas freski przedstawiającego klęczącego zakonnika z muszlą i krzyżem na płaszczu, otoczonego przez joannitów. To jest aż nadto wymowne. — Ja tam nic nie widziałem — rzekł Bajer. — Zgoda, ale wypada wierzyć księdzu. Konserwator Czarnecki przywrócił owe freski dla współczesności, lecz nie nagłośnił tej sprawy. To daje wiele do myślenia. Co spowodowało, że to odkrycie zmieniło tak drastycznie jego życie? Sama spekulacja, że malowidło jest kluczem do rozwiązania jakiejś tajemnicy? — Tak, chodziło mu pewnie o relikwię — zapalił się Małomówny. — Może. Ale jeśli ktoś ukradł ją ponad trzydzieści lat temu, to obecnie nie ma szans na jej odnalezienie. Dlaczego zatem istnienie fresków zrobiło na konserwatorze tak silne wrażenie? Zapanowało milczenie. — On musiał założyć, że relikwii zagojskiej już od bardzo dawna nie ma w tutejszym kościele — kontynuowałem. — A freski są rodzajem szyfru, podpowiedzi, gdzie została ukryta. Moim zdaniem, mamy raczej do czynienia z szaradą. — To co w takim razie ukradł złodziej w 1971 roku? — zapytała Julia. — Złoty krzyż — odpowiedziałem. — Tylko że bez relikwii. Nie chce mi się wierzyć, że niezwykle cenna relikwia, skarb nad skarby, ten przechowywany w Jerozolimie, przez prawie osiem wieków ukryta była w krzyżu. Niewykluczone, że była tu przechowywana przez krótki okres, ale po co w takim razie namalowano na ścianie prezbiterium tajemnicze freski? — To znaczy, że relikwię wywieźli zakonnicy? — myślał głośno Małomówny. — Tak właśnie myślę — potaknąłem głową. — Freski zaś są podpowiedzią, co z nią zrobiono. Nie było czasu na omówienie nadesłanych przez Monikę ważnych informacji. Byliśmy za to pewni, że Montjoie i joannici prowadzili perfidną grę przeciwko templariuszom. Czy posiadali cenną relikwię? Wszystko na to wskazywało! Wyszperane przez sekretarkę wątki historyczne były bardzo interesujące. Rok 1237 — spór rywalizujących ze sobą zakonów. List krzyżowców z Opatowa do komtura, wspominający o zakończonym „dziele". Jakież to niezwykłe zadanie mieli do wykonania templariusze w pierwszej połowie XIII wieku na tych ziemiach? Te zagadnienia miałem nadzieję lepiej zbadać w najbliższych dniach. Teraz bowiem czekało nas zadanie innej natury — wyśledzić cudzoziemca interesującego się Montjoie. Punkt obserwacyjny znaleźliśmy za pierwszymi budynkami usytuowanymi na granicy pastwiska przy zakręcie drogi. Oprócz kilku zamieszkałych domów, znajdował się tam jeszcze stary magazyn, którego zabite dechami wrota wychodziły na bramę świątyni. W pobliżu nie parkował żaden samochód, co znaczyło, że cudzoziemiec jeszcze nie przyjechał. Była 11:41. Z nieba lał się żar. Wehikuł ukryliśmy na tyłach zniszczonego spichlerza, w wąskiej przestrzeni między siatką z drutu a murem budynku. Na szczęście nie kręcili się tu miejscowi. Okolica sprawiała wrażenie opustoszałej, wyludnionej, mieliśmy zatem pełną swobodę. Po krótkiej naradzie, zgodziliśmy się, żeby Bajer z Finlandczykiem podeszli bliżej kościoła. — Ukryjemy się za tymi figurkami, psze pana. Tak na wszelki wypadek, gdyby facet w płaszczu rozmawiał z księdzem przed kościołem. — Usłyszymy, o czym rozmawiają — dodał Bajer. Przed kościołem, między rosnącymi na trawniku drzewami, stały wykonane z piaskowca rzeźby aniołków na wysokich postumentach. Szczupli chłopcy mogli się tam z łatwością schronić przed wzrokiem przybysza, tym bardziej że trawnik był miejscami silnie zacieniony przez korony drzew. Wydawało się, że będą bezpieczni. Przy okazji chciałem też, żeby poczuli się prawdziwymi detektywami, którzy nie tylko studiują historię, ale nabierają praktycznych umiejętności w pracach terenowych. Julia z początku kręciła głową, ale wreszcie poddała się. Tylko Małomówny nie palił się do pójścia z kolegami pod kościół. — Bez żadnych numerów, ziomale — pogroziłem im palcem. Odeszli szybko i znikli za niewysokim murkiem. Dokładnie o 11:59 ujrzeliśmy zbliżający się od strony wsi samochód. Nasze zaskoczenie było ogromne. Nadjechała bowiem alfa romeo z przyciemnianymi szybami, ta sama, którą mieliśmy okazję widzieć pod Chęcinami. Pojazd minął szkołę i zajechał na dziedziniec pod bramę kościoła. Zachrzęścił żwir pod jego kołami. Zgasł silnik. Kiedy otworzyły się drzwiczki samochodu, wyszedł z niego średniego wzrostu brunet w skórzanym płaszczu do łydek, pod którym wyróżniała się biała koszulka. Trzydziestoletni mężczyzna nosił przeciwsłoneczne okulary, ruchy miał miękkie i spokojne. Biła od niego siła i pewność siebie. Nie pasował do tego miejsca, zupełnie jakby przybył z zaświatów. Zrobiłem mu z ukrycia dwa zdjęcia. Cudzoziemiec zatrzasnął drzwiczki, ale nie zamknął alfy romeo, tylko od razu wszedł na teren plebanii. — Czy zauważyłeś na jego ręce sygnet? — zapytała Julia. — Nie zdążyłem. Wydaje mi się, że nie ma. — Sprawdzimy potem na zdjęciu. Za naszymi plecami nieoczekiwanie zaczął szczekać pies. Wałęsający się szary kundelek zauważył nas chowających się za magazynem i postanowił zaalarmować całą okolicę o obecności intruzów. Wydaliśmy mu się osobnikami co najmniej podejrzanymi, więc stanął w bezpiecznej odległości przed maską wehikułu i wściekle na nas ujadał. — Poszedł! — próbowałem go przegonić. I zaraz w bramie ukazała się postać bruneta w płaszczu. Zawrócił, zaniepokojony nieznośnym szczekaniem dochodzącym od strony zabudowań. Cudzoziemiec stał przy samochodzie i czujnie obserwował magazyn. Błyskawicznie schowaliśmy się za ścianą budynku, w napięciu czekając na rozwój wydarzeń. Lecz pies nie odpuszczał. Nie mogliśmy pozwolić na to. żeby osobnik w skórzanym płaszczu przyszedł tutaj i zajrzał za spichlerz. Schyliłem się po jakiś kamień i zamarkowałem rzut. Pies uciekł natychmiast za wehikuł. Zaszczekał jeszcze kilka razy i zniknął w głębi zabudowań. Odczekaliśmy chwilę i dopiero wtedy odważyłem się wychylić zza rogu budynku. Odetchnąłem z ulgą. Widziałem głowę bruneta przesuwającą się ponad murem. Przybysz zbliżał się do kościoła. Po chwili znikł w jego wnętrzu. — Widział nas? — dopytywała się zdenerwowana Julia. — Raczej nie. — A chłopaków widzisz? Co z nimi? Wytężyłem wzrok, bo oto zauważyłem ich wychodzących z ukrycia. Przeraziłem się. Biegli w stronę kościoła. Finlandczyk stanął przy wejściu i chwilę nasłuchiwał. Bajer zaś skierował się prosto do alfy romeo. Po chwili dołączył do niego niższy kolega. — Co oni robią? — wystraszyła się Julia. — Bohaterzy — prychnął Małomówny. Nie odzywałem się. Patrzyłem w napięciu na nieodpowiedzialnych urwisów. Na całe szczęście mężczyzna w płaszczu nie wyszedł z kościoła, widocznie był zajęty rozmową z księdzem. Kiedy jednak ręka Bajera otworzyła drzwiczki alfy romeo, wydarzyła się dziwna rzecz. Czyjaś niewidzialna ręka zatrzasnęła przed nosem Bajera drzwiczki samochodu. Osłupiały chłopak z wrażenia aż się wyprostował. Kiedy podbiegł do niego Finlandczyk, spróbowali jeszcze raz. Ciągnęli za klamkę, ale drzwiczek nie zdołali otworzyć. — Co tam się dzieje? — poruszyła się nerwowo nauczycielka. Nie odzywałem się, tak samo zaskoczony przebiegiem wydarzeń. Nie ulegało wątpliwości, że wewnątrz samochodu ktoś był. Prawdopodobnie wspólnik. Pięknie! To dlatego facet w płaszczu nie zamknął auta. Nagle rozległ się klakson samochodu. Natarczywy, wysoki dźwięk przeszył okolicę niczym uderzenie pioruna, odezwał się znowu kilka razy, ostrzegawczo, aż w końcu alfa romeo ruszyła. — Niedobrze — szepnąłem. l wyskoczyłem zza rogu magazynu. — Na co czekacie?! — krzyczałem do chłopaków. — Zwiewajcie stamtąd! No, już! Z kościoła wybiegł przestraszony brunet. Zauważył dwóch młodych intruzów za murem świątyni i rzucił się do biegu. W tym czasie alfa romeo wykręcała już z efektownym piskiem opon na dziedzińcu. Tumany kurzu wznosiły się majestatycznie ku górze, piasek tryskał spod kół. Bajer z Finlandczykiem nie czekając dłużej, dali nogę. — Szybciej, na Boga! Szybciej! — gardłowała Julia. Na szczęście chłopcy biegali szybko, mężczyzna w płaszczu zaś pragnął jak najszybciej dostać się alfy romeo. Kiedy wybiegł na skąpany w słońcu podjazd, jego samochód zatrzymał się gwałtownie na wysokości bramy. Brunet wskoczył szybko do środka. Nie zdążył nawet zamknąć za sobą drzwiczek, a pojazd już wyrwał do przodu niczym rakieta. Nie namyślałem się długo. — Jedziemy za nimi! — krzyknąłem. I odwróciłem się na pięcie w kierunku parkującego przy murze wehikułu. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY POŚCIG, CZYLI KTO JEST WSPÓLNIKIEM BRUNETA? • WEHIKUŁ PRZYSPIESZA • PRZEZ PIŃCZÓW POD KOBYLĄ GÓRĘ • PUŁAPKA, CZYLI UWIĘZIENI POD PODŁOGĄ STAREGO DOMU • ZENEK • W CIEMNOŚCI ROZWAŻANIA O KRZYŻOWCACH • CZY MIRA JEST MOJĄ WIELBICIELKĄ? • TEMPLARIUSZE NA ZIEMIACH POLSKICH • RATUNEK Alfa romeo jechała szybko wiejską drogą. Ruszyliśmy w pościg z małym opóźnieniem. Z początku wolno przejechałem osadę, wypatrując jedynie uciekającego przed nami granatowego auta. — I co wy najlepszego zrobiliście? — Julia krzyczała na chłopaków. — Co pani chce? — bronił się Bajer. — Chcieliśmy przeszukać samochód. Skąd mogliśmy wiedzieć, że ktoś w nim siedzi? Nasza rozmowa przypominała bardziej kłótnię — wszyscy bowiem byliśmy poruszeni niespodziewanym obrotem wydarzeń. — Widziałeś go chociaż? — zapytałem Bajera. — Tego drugiego? — Nie — odpowiedział. — Tylko samą rękę. — Ale dzięki nam wiemy, że brunet ma wspólnika, co nie? — Zgoda. A sygnet widziałeś? Na jego palcu? — Sygnetu nie było. — Nie mogłeś go zauważyć — wtrącił Małomówny. — Kierowca nosi go na palcu prawej ręki. Jeśli wspólnik też nosi sygnet, to drzwi zamknął przecież lewą ręką. — Mądrala się znalazł! — zdenerwował się Bajer. — Było iść z nami pod kościół, a nie chować się za magazynem jak tchórz. — Nie jestem tchórzem — wycedził tamten i dodał: — Bohaterze z przerostem tkanki mięśniowej. W każdym zespole jest ten od myślenia i ten od roboty fizycznej. — Chcesz w ryja? — pieklił się jego kolega. — Spokój! — uciąłem kłótnię. — Spłoszyliśmy ich, więc mówi się trudno. Teraz musimy doprowadzić do konfrontacji. Dogonimy ich! — Czym, psze pana? Czym ich dogonimy? — Właśnie — Bajer wsparł Finlandczyka. — Tym gratem chce pan dogonić alfę romeo? Przytaknąłem. Skończyła się wieś i przed nami rozpostarł się stepowy krajobraz, dalej majaczyły zabudowania kolejnej wsi. Widzieliśmy meandrującą wśród pól i łąk wstążkę asfaltu. Alfa romeo uciekała na północ. Jechała szybko, ciągnąc za sobą chmurę piasku, a dzielił nas dystans ponad pół kilometra. — Jest! — wskazała palcem Julia granatowe auto. Dodałem gazu. Osiem cylindrów V8 vantage'a groźnie zaryczało. W tym miejscu wypada wspomnieć, że mój brzydki pojazd posiadał wiele zalet, o istnieniu których moi towarzysze podróży nie mogli wiedzieć. Pod grubą karoserią— zabraną z uszkodzonej terenówki uczestniczącej w rajdzie Paryż—Dakar i wyklepaną później przez szalonego mąjsterkowicza — ukrywał się wspaniały silnik astona martina o mocy prawie 300 KM. Konstrukcja pojazdu uniemożliwiała osiągnięcie maksymalnej prędkości, ale i tak mogłem moje „czółno na kółkach" rozpędzić do szybkości 245 km/h. Ten sam mechanik dostosował nową karoserię do podwozia astona. Wehikuł miał dodatkowo na wyposażeniu wysuwaną śrubę do pływania, co czyniło z niego najbardziej oryginalne auto w Polsce, a może i w całej Europie. Jeździło jak rakieta i pływało z szybkością roweru wodnego. Miło było widzieć zaskoczone twarze chłopaków i Julii, gdy strzałka szybkościomierza wskazała 150 km/h, a przecież było to zaledwie preludium do prawdziwej jazdy. Jednakże ciężko jechało się po wąskiej drodze wśród pól. Alfa romeo to przyspieszała, to zwalniała i nie potrafiła rozwinąć dużej szybkości. Podobnie jak i my. Wreszcie uciekinierzy dojechali do skrzyżowania, lecz nie wybrali drogi na Marzęcin. Alfa romeo poleciała prosto na Krzyżanowice Dolne. — Liczą, że nas zgubią, klucząc po okolicznych wioskach — powiedziałem. Wkrótce straciliśmy auto z oczu, bo mieliśmy jeszcze około siedmiuset metrów do krzyżówki, a drzewa przydrożne oraz hala jakiegoś zakładu przemysłowego zasłaniały nam widoczność. Byliśmy jednak pewni, że alfa romeo nigdzie nie skręcała. — Muszę cię przeprosić, Pawełku — szepnęła do mnie Julia. — Twój wehikuł naprawdę mnie zadziwia. Ale alfy romeo nim nie dogonisz. — Już nam zniknął — odezwał się Bajer. — Dogonimy ich na szosie — uśmiechnąłem się. — Moim zdaniem, wcześniej czy później dojadą do drogi na Pińczów. —— Skąd to wiesz, detektywie? — Gdyby zamierzali pojechać na Busko Zdrój, uciekliby w przeciwnym kierunku, na wschód! — mówiłem szybko. — Wybrali jednak północny zachód, a to znaczy, że jadą na Pińczów. Zrobią kółko po okolicznych wsiach i wyjadą na trasę pińczowską, nieco dalej za Marzęcinem. Proponuję zatem nie jechać za nimi. Uśpimy ich czujność. Dojedziemy do Marzęcina, a stamtąd ruszymy prosto na Pińczów. Będziemy uważnie obserwować kolejne skrzyżowania. Jeśli dopisze nam szczęście, zauważymy ich wyjeżdżających z bocznej drogi. Spokojnych i pewnych siebie. W tej chwili alfa romeo musi nadrobić przynajmniej ze dwa kilometry, klucząc po wsiach. Dlatego dopadniemy ich na głównej trasie. A tam nie będą mieli z nami szans. Mimo wszystko — nie uwierzyli. Myśleli pewnie, że 150 km/h to maksymalna prędkość wehikułu. Po siedmiu minutach zostawiliśmy za swoimi plecami Marzęcin i znaleźliśmy się na szosie nr 767. Do Pińczowa mieliśmy ponad osiem kilometrów. Z mapy wynikało, że droga z Krzyżanowic Dolnych łączy się z główną szosą zaledwie półtora kilometra dalej. Przyspieszyłem do 140 km/h i już ukazały nam się zabudowania. Trzysta metrów przed nami ujrzeliśmy boczną drogę. Zatrzymałem wehikuł na poboczu i ze schowka wyjąłem lornetkę. — Poczekajmy — powiedziałem, obserwując skręt na Krzyżanowice Dolne. — Alfa romeo musiałby pędzić przez wsie jak szalona, żeby zdążyć przed nami. Nie myliłem się. Dosłownie po kilku minutach granatowe auto nadjechało z lewej strony. Migaczem dało sygnał, że skręca na Pińczów. — Miałeś rację! — krzyknęła podekscytowana Julia. — Mamy ich! — ucieszyli się chłopcy. Zaczęła się jazda za alfą romeo. Z początku trzymaliśmy się w bezpiecznej odległości od niej. Jednakże uciekający szybko zorientowali się, że siedzimy im na ogonie. Wehikuł łatwo rzucał się w oczy. Bo to był jedyny w swoim rodzaju pojazd. Unikat. W drodze do Pińczowa alfa romeo kilka razy przyspieszyła do 160 km/h. lecz za każdym razem hamowała po ujechania kilkuset metrów z powodu uciążliwego ruchu ulicznego. Czasami uciekające auto wymijało wolniej jadące pojazdy i w ten sposób zwiększało dystans między nami. Na nasze szczęście duży ruch na drodze uniemożliwiał swobodne manewrowanie. Gdy tylko alfa romeo wyprzedziła ciężarówkę, zaraz blokował ją następny „maruder" i kolumna jadących z naprzeciwka pojazdów. W Pińczowie zaczęła się między nami zabawa w kotka i myszkę. Oni uciekali, klucząc uroczymi uliczkami, my zaś jak cień jechaliśmy za nimi. Wreszcie ruszyliśmy na północ. W połowie drogi alfa romeo zjechała z trasy i skierowała się na Chmielnik. Jeszcze raz próbowała nas zgubić, osiągając na pustej drodze prędkość 180 km/h, lecz wehikuł z łatwością trzymał się jej ogona. Kiedy zaczęły się zabudowania, uciekający zwolnili i znowu nasza zabawa trwała od nowa. — Ile ten pański samochód wyciąga? — zagadali chłopcy. Diabelskie przyspieszenie wehikułu — dla którego prędkość 180 km/h była dziecinną igraszką — robiło wrażenie na wszystkich. — Dużo — odpowiedziałem. — Alfa romeo nie miałaby z nami szans na autostradzie. — Co to jest? Przerobiona wyścigówka? — Prawie. James Bond jeździł na takim silniku. — A wygląda tak okropnie. — Znacie to przysłowie: „Nie szata zdobi człowieka"? — Przecież to jest samochód! — Ale ma duszę. Od tej pory czwórka moich towarzyszy patrzyła na mnie jak na bohatera. Kpiący uśmieszek zniknął nawet z twarzy Bajera. Od Szydłowa alfa romeo jechała spokojnie, ani razu nie próbując uciekać. Samochód przyspieszał jedynie wtedy, gdy chciałem go wyminąć. Dodatkowo zajeżdżał nam wtedy drogę, co było już poważnym wykroczeniem drogowym. Powoli krajobraz ulegał pofałdowaniu, dziczały pobocza i przybywało zieleni. Zbliżaliśmy się do gór. Alfa romeo prowadziła. Nasz wehikuł zaś, niczym wierny druh, jechał za nią grzecznie. — Pewnie zorientowali się, że nam nie uciekną — odezwałem się. — Tylko na co oni liczą? — zastanawiała się Julia. — Komu pierwszemu zabraknie benzyny? — Nie wiem. Może mają w zanadrzu jakąś sztuczkę? Za Łagowem, kilka kilometrów przed Nową Słupią— na wysokości dwóch górskich łańcuchów, które rozdzielała droga — alfa romeo niespodziewanie zjechała z trasy w lewo za wsią Paprocice. Wąska dróżka prowadziła nas na spłaszczony wierzchołek Kobylej Góry, bardziej na prawo wyłaniała się potężniejsza od niej Łysa Góra, z wbitym w szczyt gigantycznym, sięgającym prawie nieba masztem telewizyjnym. Minęliśmy chałupę krytą strzechą, z resztkami bramy prowadzącej na podwórze. Otaczały go ze wszystkich stron budynki gospodarcze. Był to typowy przykład budownictwa w tym regionie, takie usytuowanie obiektów bowiem zabezpieczało podwórze przed zaspami śnieżnymi i wiatrem, a także chroniło przed zwierzyną i złodziejami. Drugie, sąsiednie gospodarstwo miało podobny układ, choć dom był nowocześniejszy i zbudowany z pustaków. Czyżby w którymś z tych domów uciekinierzy mieli swoją kryjówkę? Zostawiliśmy za plecami zabudowania i zbliżyliśmy się do ściany lasu. Teren wyludnił się zupełnie, jedynie kilku turystów wspinało się na szlak i wkrótce wchłonęła ich łysogórska puszcza. Pod samym lasem, trochę na uboczu, stal drewniany dom, a raczej jego dawne wspomnienie — nieduży, brzydki budynek z oknami zabitymi dechami, otoczony starym, zniszczonym płotkiem i z krzywo stojącym wychodkiem w rogu posesji. Zachwaszczone podwórze było wyjeżdżone przez samochodowe koła, co kazało sądzić, że to miejsce nie jest całkowicie opuszczone. Otoczyła nas cisza i zapach jodeł zmieszany z bukami. Ucichły motory naszych aut. Alfa romeo zatrzymała się przed drzwiami górskiej chaty, wehikuł przed wjazdem na teren posesji. — I co teraz? — mruknęła Julia. — Szczerze? — spojrzałem na nią. — Nie wiem. Przez pięć minut nic się działo. Nikt nie wyszedł z alfy romeo, tak jak żadne z nas nie opuściło wehikułu. Trwała nieznośna, pełna oczekiwania cisza. Przypominało to wojnę nerwów. — Co jest grane? — pierwszy zniecierpliwił się Bajer. — Cicho — upomniał go Małomówny. — To ty się zamknij. — Cicho być! — fuknęła na nich nauczycielka. Podjąłem decyzję, która wówczas wydała mi się słuszna lub przynajmniej nieszkodliwa. Wysiadłem z wehikułu i wolno podszedłem do alfy romeo. Granatowy samochód milczał niczym głaz, więc z każdym krokiem słyszałem coraz głośniejsze bicie własnego serca. Wreszcie stanąłem obok drzwiczek od strony kierowcy. Przyciemniane szyby chroniły jego tożsamość, a przecież pragnąłem poznać tożsamość współpracownika bruneta. Zresztą on sam był dla nas chodzącą tajemnicą, więc moja ciekawość obejmowała cały duet. Ostrożnie nacisnąłem klamkę. Nie ustąpiły. Były zamknięte od wewnątrz. Nie zdążyłem już nic więcej zrobić, bo oto otwarły się drzwiczki od strony pasażera i zza krawędzi dachu wychyliła się ciemna czupryna nieznajomego. Facet był w moim wieku. Na pierwszy rzut oka widać było, że to cudzoziemiec. Zadbany typ, dbający o tężyznę fizyczną, raczej szczupły i dość bogaty, by stać go było na skórzany płaszcz najlepszej jakości. Patrzył na mnie z pewną obawą, choć starał się sprawiać wrażenie osobnika groźnego. Już po chwili przekonałem się, że miał ku temu kapitalne powody. W ręku nieznajomego błysnęła stal pistoletu, a kpiący uśmiech okrasił jego śniade oblicze. Zauważyłem jeszcze zdrową biel jego zębów i sygnet na palcu prawej ręki. ten z krzyżem i trupią czaszką na tłoku pieczętnym. No i w ręku dzierżył berettę kaliber 9 mm. Moje zaskoczenie szybko przerodziło się w strach. Pal licho moją skromną osobę, ale odpowiadałem przecież za dzieciaki w wehikule. — Gutten Tag! — przywitałem bruneta po niemiecku. — Gutten Tag — odruchowo odpowiedział. Tak więc miałem do czynienia z Niemcem. Akcent go zdradził. — Rączki w górę — rozkazywał, w dalszym ciągu mówiąc w swoim ojczystym języku. — Bez żadnych numerów. — A pana współpracownik? — zerknąłem z nadzieją na ciemne szyb} alfy romeo. — Milcz — syknął. — Odejdź od samochodu. Schnell! Zawiesił wzrok na wehikule. — Kaź swoim ludziom wysiąść — odezwał się głosem nie znoszącym sprzeciwu. Już wiedziałem, że nie ma z nim żartów, więc nie protestowałem. — Julia! — krzyknąłem, dając ręką znak do opuszczenia wehikułu. — No, chłopaki! Szybko! Byli wystraszeni i bladzi, kiedy wysiedli z pojazdu. Oto na ich oczach wakacyjna przygoda zamieniła się w istny dreszczowiec. Pewnie nigdy nie widzieli prawdziwego pistoletu na oczy. Założyłbym się, że nigdy też nie stanęli twarzą w twarz z prawdziwym gangsterem. Brunet kazał nam stanąć pod ścianą domu. Z bliska drewniana chałupa przedstawiała bardziej opłakane wrażenie niż z daleka. Obawiałem się, że zawali się na nas, ale w tej chwili interesował mnie wyłącznie los naszej piątki. Nikt więcej nie wysiadł z alfy romeo. Mężczyzna w płaszczu zabrał nam wszystkie drobne przedmioty z kieszeni, między innymi telefony komórkowe, a następnie otworzył solidną kłódkę na drzwiach. Lufą pistoletu zaprosił nas do środka rudery. — Bez numerów — przypomniał. — Bez wahania nacisnę spust. — Nie wiem dlaczego — szepnąłem — ale wierzę ci. Po trzeszczącej podłodze przeszliśmy dawny pokój jadalny i dotarliśmy do spiżarni znajdującej się na tyłach domu. Tam stanęliśmy nad drewnianym kufrem z zardzewiałymi okuciami. Mebel stał nad włazem do piwnicy zamykanym drewnianą klapą. Nasz prześladowca kazał mi przesunąć kufer obok włazu, cały czas celując do nas z beretty. Nie wiem, co znajdowało się wewnątrz pojemnika, ale zdawał się wypchany kamieniami z lokalnych gołoborzy, bo był diabelnie ciężki. Potem musiałem podnieść dębową klapę i cala nasza piątka zeszła do piwnicy po starej, drewnianej drabinie, wcześniej leżącej wzdłuż ściany. Na dole cuchnęło wilgocią i graciarnią, jakby sfermentowaną starością, ponadto było ciemno choć oko wykol. Ktoś z nas się przewrócił, syknął z bólu. Trochę światła padającego z góry rozświetlało podłogę piwnicy tuż nad włazem, ale zaraz brunet wyciągnął drabinę i zatrzasnął nad naszymi głowami klapę. Zapanowały egipskie ciemności. Słyszeliśmy jeszcze nad sobą odgłos przesuwanego po podłodze kufra. Kiedy mebel osiadł na klapie. wiedzieliśmy, że nie wydostaniemy się z tego mrocznego więzienia bez ingerencji z zewnątrz. Nie było sposobu na wydostanie się z tej ponurej nory. Kroki naszego prześladowcy ucichły. Zawarczał silnik alfy romeo. Zostawili nas tutaj na łaskę losu, a sami szykowali się do odjazdu. ..Nasza misja w Zagości zakończyła się porażką u podnóża Kobylej Góry" — pomyślałem z goryczą. — Szczury... —jęknęła Julia. — Boję się szczurów. — Do tej pory nie spotkałem tu ani jednego — doleciał nas głos z głębi pomieszczenia, cichy i pogodzony z losem. Nie byliśmy tu sami! Wstrzymaliśmy oddechy. Zapanowała cisza absolutna. — Nie bój się, Julio — powtórzył mężczyzna kryjący się w ciemnościach. — Zenek? — zdziwiła się nauczycielka. — Ty tutaj? — Tak — odpowiedział. — Ale co wy tu robicie? Dorwał was ten gangster? Po omacku dotarliśmy do miejsca, w którym siedział redaktor Olejniak. Wymacaliśmy jakieś stare skrzynki, puszki i usiedliśmy na nich. — Kim on jest? — zapytałem go. — I jak pan się tu znalazł? — Dorwał mnie w Zagości. — Wczoraj wieczorem? — Tak. Pojechałem tam, ale mnie zaskoczył, drań jeden. — Dlaczegóż miałby to robić? — drążyłem temat. — Tylko dlatego, że zwiedzał pan kościół? — A was, dlaczego tu uwięził? Czemu jesteście tutaj ze mną, hę? Zaśmiałem się pod nosem. — Też byliśmy w Zagości — oświadczył Małomówny. — Czy nie ma stąd jakiegoś wyjścia, psze pana? — zagaił Finlandczyk. — Za wysoko. Nie da rady. — A jakby mnie ktoś podsadził pod sufit... — Nie otworzysz klapy. Kufer jest za ciężki. — Paweł ledwo go przesunął — wtrąciła Julia. — Tak, tak, jesteśmy w pułapce, moi drodzy — westchnął redaktor. — Nie ma tu żadnego okienka czy przejścia podziemnego. Zapomnijcie o próbie wydostania się stąd. Jesteśmy w głębokiej piwnicy. Jedynym wyjściem jest ten właz w podłodze nad nami. I opowiedział nam, jak to wybrał się do Zagości, aby sprawdzić pewien trop związany z Montjoie. Na miejscu został napadnięty, obezwładniony i przewieziony tutaj wbrew własnej woli. Dostał z tyłu w głowę, w ciemnym zagojskim zaułku, więc niczego nie pamięta. Nie wie, co stało się z jego golfem i należało sądzić, że samochód został ukryty w ustronnym miejscu. Przytomność odzyskał w jakimś samochodzie. Na oczach miał opaskę, którą mu zdjęto dopiero w spiżarni. Redaktor Olejniak zaklinał się, że nie wie nawet tego, gdzie go przetrzymywano. Nikt z nim nie rozmawiał i niczego od niego nie chciał. Dzisiaj rano dostał jedynie skromne śniadanie — dwie kanapki i termos z herbatą. — Marzę o kawie — znowu westchnął. — Czy widział pan współpracownika bruneta? — zapytałem. — Nikogo. Ten facet wymachiwał do mnie pistoletem, więc byłem posłuszny i nie zadawałem pytań. Nikogo więcej nie widziałem. Czy to znaczy. że jest ktoś jeszcze? Opowiedzieliśmy o tajemniczym współpracowniku cudzoziemca i streściliśmy przebieg wydarzeń w Zagości. Niewykluczone, że mężczyzna w płaszczu był „Mistrzem", co sugerowała wzmianka o nim na ocalałym fragmencie mapy należącej do ofiar wypadku w Skorkowie. Tylko że ów Mistrz miał kogoś do pomocy, osobę, która podobnie do niego, nosiła na palcu charakterystyczny sygnet z krzyżem i trupią czaszką. — Może to jakieś tajne bractwo, szukające w Europie skarbów po krzyżowcach? — zgadywałem. — Niezły temat na artykuł — rzekł cicho dziennikarz. — Ale proszę. mówmy sobie na „ty" — zaproponował zaraz. — Paweł. — Zenon. — My też możemy? — zapytał Bajer. — Nie — uciął krótko dziennikarz. — Co wy sobie w ogóle myślicie? Za kogo się uważacie? — Za detektywów! — Tak, a co odkryliście? — zainteresował się dziennikarz. — Uważamy, że nie ma pan racji — odpowiedział Małomówny z powagą. — W pańskim artykule o Montjoie. — Czyżby? — Napisał pan, że przyjechali tutaj z Henrykiem Sandomierskim, ale to jest fizycznie niemożliwe. Pan Paweł twierdzi, że Henryk przywiózł z wyprawy krzyżowej joannitów. A Montjoie powstali dopiero w 1175 roku. — I pomylił pan, psze pana, wyprawy krzyżowe, w których uczestniczył Henryk Sandomierski — dodał Finlandczyk. — Co nie znaczy, że nie skradli relikwii, prawda? — Julia stanęła w obronie redaktora. — Właśnie! Dziękuję, Julio! Oj, chłopaki, chłopaki! Może i macie zadatki na detektywów, ale kiepscy byliby z was dziennikarze — zarechotał Zenon. — Tym się różnię od Pana Samochodzika i różnych takich historyków, że mnie ludzie chcą czytać, łakną moich smacznych kąsków o skarbach i tajemnicach. Zresztą, czy aby naprawdę minąłem się z prawdą? — Fresk w zagojskim kościele, ryt w Szydłowcu i ruiny w Gruszczynie świadczą, że Montjoie byli w Polsce — oświadczyłem. — Już sam ten fakt jest sensacją. Skąd to śmiałe, wręcz sensacyjne przypuszczenie o istnieniu skarbu? Jak do tej pory traktowałem twój artykuł jako doskonały materiał reklamowy dla celów naszej misji. Niestety, nigdzie w źródłach nie znalazłem wzmianki o uciekających przed templariuszami krzyżowcach, z relikwią skradzioną im w Jerozolimie. Czy wyssałeś to z palca? — Niekoniecznie. — Czy możesz być bardziej konkretny? — naciskałem. — Wiem, że współpracujesz z Mirą, a ona mnie strasznie nie lubi, więc pewnie traktujesz mnie jak przeciwnika. Ale wskazanie źródła informacji w niczym nie ułatwi nam śledztwa, na użytek operacji „Baba Jaga" bowiem optymistycznie założyliśmy istnienie skarbu. Kiedy go znajdziemy, dam ci wyłączność na artykuł. — Mylisz się — rzekł cicho. — Jak to? To żaden skarb nie istnieje? — Mylisz się co do osoby Miry mówiąc, że ona cię nie lubi. — Pewnie mnie nienawidzi — uderzyłem w szyderczy ton. — Wręcz przeciwnie. — Co to ma znaczyć? — zapytała ożywiona Julia. — Mira to cichy wielbiciel Pana Samochodzika — odpowiedział redaktor. — Uważa go za najlepszego polskiego detektywa. Zna jego wszystkie osiągnięcia zawodowe, nawet historię studiowała, żeby być bliżej tematu. Pan Samochodzik jest jej niedościgłym wzorem, ale zarazem obiektem zazdrości. Chłopcy zachichotali. A ja czułem się w równym stopniu zaskoczony, co dowartościowany. — Ale numer — śmiał się Bajer. — Babka ściemniała po prostu. — Nie mów „babka", prosiłem. — A jak mam mówić? Chłop? Zrezygnowany machnąłem w ciemności ręką. Długo nie mogłem dojść do siebie po usłyszeniu tych rewelacji. Jezu, Mira znała mnie dobrze! Udając przed światem niechęć do mnie, pragnęła ukryć zainteresowanie moją osobą. To dlatego tak łatwo zgodziła się na wyprawę tropem krzyżowców. No, dobrze, ale redaktor Olejniak napisał o Montjoie dużo wcześniej, jeszcze przed zatwierdzeniem operacji „Baba Jaga". — Czy ty nie współpracujesz przypadkiem z Demiurgiem? — zapytałem go wprost. — Ty albo Mira? — Z Demiurgiem? —- zdziwił się. — Tym słynnym szefem agencji detektywistycznej? Nie... a dlaczego pytasz? — Nie, tak sobie. Nie chciałem za dużo mówić. Zresztą jeśli Mira była „historykiem" Demiurga i przekazała część wiedzy redaktorowi, to teraz on nie przyzna się do niczego. A tak właśnie mogło być. Bo skąd Zenon wiedziałby o Montjoie i skradzionej relikwii? Tylko od Miry! Ta zaś miała dostęp do niedostępnych dla zwykłego zjadacza chleba akt Demiurga. Przyszło mi do głowy, że Mira manipulowała mną od samego początku. Ja zaś byłem tylko pionkiem w grze. Kto wie, może nawet Mira ceniła mnie jako detektywa, zazdrościła sukcesów (w końcu, tak wiele o mnie wiedziała!) i sama zasugerowała Demiurgowi moją kandydaturę, lecz teraz postanowiła mnie upokorzyć. Wyprawa świętokrzyska mogła być pomyślana wyłącznie jako arena prywatnego pojedynku nauczycielki z Żoliborza. Ze mną! Zostałem więc wciągnięty podstępnie do gry znaczonymi kartami. Mimo manipulacji dokonywanej na mojej skromnej osobie przez różne osoby, informacja o uznaniu, jakim darzyła mnie Mira, mile łechtała moją próżność. Tylko że wciąż tkwiliśmy uwięzieni w opuszczonym domu i nie znałem odpowiedzi na pytanie, z jakiego źródła wiedzy korzystał redaktor Olejniak, pisząc swój pierwszy artykuł? — To tajemnica dziennikarska — odpowiedział wymijająco, kiedy go o to znowu zapytałem. Postanowiłem nie odkrywać kart i udawać naiwniaka. Siedzieliśmy więc dalej w cuchnącej wilgotną pleśnią ciemności i z każdym kwadransem opuszczały nas siły. Dopadło nas w końcu zmęczenie. Milczeliśmy. Któryś z chłopaków drzemał na siedząco. Ten czas wykorzystałem na przemyślenia. Skoro nie było sposobu na wydostanie się z tej nory, postanowiłem zmusić szare komórki do pracy. Cały czas podtrzymywałem prawdziwość tezy redaktora Olejniaka — Montjoie uciekli przed templariuszami do Polski, zabrawszy im wcześniej cenny skarb. Po pierwsze, nic na tym założeniu nie traciłem, po drugie, obecność Mistrza w rejonie Gór Świętokrzyskich kazała odnieść się do tych spekulacji z powagą. Po trzecie wreszcie, byliśmy na wakacjach i nasza misja była rodzajem intelektualnej przygody. Ku mojemu zaskoczeniu, zaczepił mnie Małomówny. — Czy mógłby mi pan opowiedzieć o krzyżowcach na naszych ziemiach — zaczął. — A ja, to co? — zwrócił mu uwagę Finlandczyk. — Sam jesteś? „Można śmiało uznać ten dialog za sukces pedagogiczny" — pomyślałem z satysfakcją. — Kiedy indziej zapytacie Pawła — zaczęła marudzić Julia. — Jesteśmy uwięzieni, sytuacja nas przerosła, a wam się zachciewa wykładów? Myślałby kto, że z was tacy pilni uczniowie. — Bo lekcje są nudne i nikt nas nie porywa. A tutaj, proszę bardzo, porwali nas i przytrzymują. A to znaczy, że istnieje jakiś skarb. — To wina Pawła — mówiła dalej nauczycielka. — Mira go wyraźnie przecenia jako detektywa. Pan Samochodzik sam dał się porwać. Nie trzeba było jechać za alfą romeo. — Teraz już za późno na wypominanie — broniłem się. — Mogłaś mi to powiedzieć jeszcze w Zagości, zanim ruszyliśmy w pościg. — My tu sobie siedzimy — jęczała dalej Julia, nie zważając na moje słowa — pewnie nas już szukają przez radio i telewizję, a Mira z dziewczętami rozwiązuje za nas zagadkę. Posprzeczaliśmy się jeszcze trochę, lecz wkrótce nauczycielka osłabła i mogliśmy powrócić do tematu obecności krzyżowców na polskiej ziemi, co szczególnie interesowało Małomównego. W pewien sposób chciałem zaimponować wiedzą i sposobem rozumowania nieznośnej Julii, pragnąłem uzyskać intelektualną przewagę nad Zenkiem, bo intuicja mi podpowiadała, że nauczycielka traktowała go w sposób zadziwiająco bezkrytyczny. — Moja wiedza o templariuszach sprowadza się do uznania faktu, że pojawili się oni w Polsce dopiero w XIII wieku, wiele lat po szpitalnikach — mówiłem spokojnie. — Skoro przybyli tutaj za rycerzami Montjoie, musiała to być tajna misja. Jeśli Henryk Sandomierski sprowadził do Polski joannitów, wątpliwym wydaje się fakt zabrania ze sobą członków „wrogich" sobie zakonów. Tym bardziej że templariusze, zgodnie z tezą Zenona, musieli zjawić się na naszych ziemiach już po tym, jak cenna relikwia została ukryta przez Montjoie, czyli przynajmniej pod koniec XII lub na początku XIII wieku. A zatem nasze śledztwo, jak już wcześniej to założyliśmy, obejmuje okres od roku 1175, kiedy powstał zakon Montjoie, do mniej więcej połowy XIII wieku. Na przykład mógł to być rok 1237, w którym krzyżowcy z czerwonym krzyżem na płaszczu stracili placówkę w Opatowie i weszli w spór z joannitami. Kilka stów wyjaśnienia odnośnie tej ostatniej kwestii. Otóż Jan Długosz w „Liber beneficiorum dioecesis Cracoviensis" twierdził, że to książę Henryk nadał rycerzom Templum Opatów z szesnastoma wsiami w Sandomierskiem, gdzie „mieli klasztor znakomity" (w podziemiach są podobno zabalsamowane ciała braci zakonnych). Nasz słynny kronikarz miał ujrzeć w portalu głównym tamtejszego kościoła uszkodzone posągi postaci w płaszczach i uznał je za rycerzy zakonnych. Niewykluczone, że popełnił błąd, twierdząc że sprowadził ich na te tereny Henryk Sandomierski. W przeciwnym razie musiałoby to nastąpić przed jego śmiercią, to jest przed rokiem 1166. A taka wersja nie jest dobrze udokumentowane źródłowo. Polscy badacze problemu zawęzili jednak czas powstania świątyni opatowskiej do około połowy XII wieku, a więc do okresu panowania na tych ziemiach Henryka Sandomierskiego i Kazimierza Sprawiedliwego. Templariusze mogli zatem pojawić się w Opatowie pod koniec tego wieku, podążając śladem Montjoie. Zamieszkali następnie w pobliskim klasztorze, stojącym obok nieistniejącego już drewnianego kościółka. Przetrwali tam do 1237 roku, kiedy to Henryk Brodaty, za zgodą Bolesława Wstydliwego, zniósł ich w Opatowie. Ten sam Henryk, dodajmy, który sprowadzał ich na polskie ziemie w XIII wieku, a którego dzieło kontynuował z powodzeniem Władysław Odoniec. Jest jeszcze inne rozwiązanie. Niektórzy autorzy —jak chociażby Paweł Stróżyk w „Rocznikach Historycznych" — uważają, że Henryk Sandomierski mógł sprowadzić joannitów jeszcze przed wyprawą krzyżową, a stało się to za pośrednictwem Władysława II czeskiego. Gdyby tak miało być, teoretycznie mógł wrócić z Ziemi Świętej z templariuszami, a nie z joannitami. Tylko że teza o kradzieży relikwii przez Montjoie nie wytrzymuje wtedy konfrontacji z materiałami źródłowymi. Przypomnę, że według oficjalnie przyjętej wersji templariusze dotarli do Polski w trzeciej dekadzie XIII wieku dzięki fundacjom Władysława Odonica, Henryka Brodatego i Barnima I (dwie najbardziej znane komandorie to Chwarszczany i Myślibórz). Dziwny natomiast jest fakt ustanowienia komandorii zagojskiej w Dolinie Nidy. Dlaczego owa „placówka" joannitów bez zaplecza kulturowego i politycznego, przetrwała ponad sto pięćdziesiąt lat na peryferiach cywilizacji? Tym bardziej że do końca XII wieku zakon ten był nieznany w tej części Europy. Z kolei zaś na ziemiach polskich działało w różnych okresach około pięćdziesięciu placówek templariuszy, w których stacjonowało około dwustu rycerzy. To niezbyt imponująca liczba. Po kasacie zakonu jego dobra przeszły na własność joannitów. Obu zakonom nie udało się stworzyć własnego państwa w tej części Europy. Ta sztuka udała się jedynie Krzyżakom. To tyle o historycznym tle związanym z naszą zagadką. W trakcie mojego wykładu redaktor ani razu mi nie przerwał. Po prostu wyłączył się jakby temat wcale go nie obchodził. Minęła 15:27, o czym informował zostawiony mi przez porywacza zegarek — tajna broń, o której nikt poza Demiurgiem nie miał prawa wiedzieć. Dopiero teraz skonstatowałem, że wcześniej, na podwórzu, mogłem użyć ultradźwięków przeciwko Mistrzowi. Lecz nawet jeśli miałbym szczęście, to w alfie romeo siedział jeszcze jego współpracownik. Kto wie, do czego tamten był zdolny? Niepotrzebnie się obwiniałem i niepotrzebnie oskarżała mnie Julia. Wpadliśmy w pułapkę, co często zdarza się w pracy detektywa. Tera/ należało raczej zastanowić się nad sposobem opuszczenia piwnicy, a nie płakać nad rozlanym mlekiem. Tylko że do wieczora żadne rewelacyjne pomysły nie przyszły mi do głowy. Miał rację Zenek — z tej nory nie można było uciec. Siedzieliśmy więc w absolutnej ciemności, walcząc z chłodem i głodem, zmęczeni i znużeni. Najgorsze, że nasze pęcherze zaczęły nam dokuczać. Po dwudziestej odgłos kroków nad naszymi głowami dosłownie poderwał nas na nogi. Ktoś łaził w najlepsze w spiżarni. — Oho, nasi porywacze — oświadczył redaktor. Nie mogliśmy jednak ustalić, czy przebywa tam jedna czy dwie osoby. Wydawało mi się, że hałasował tylko jeden człowiek. Oto zatem pojawiła się okazja do przechytrzenia porywacza. „Jeśli tylko będę miał okazję, użyję substancji paraliżującej Demiurga do obezwładnienia Mistrza" — rozważałem. Potrzebowałem tylko sposobności, żeby zbliżyć się do bruneta i wbić mu w rękę igłę. To była nasza szansa. „Wyjdę na bohatera w oczach Julii" — myślałem dalej. „Zrehabilituję się za wpadkę z pościgiem. Mój wyczyn doceni też Mira. Przede wszystkim nas uwolnię". — Proszę nas wypuścić! — zaczęła krzyczeć Julia. — Słyszy pan?! Muszę się załatwić! Proszę natychmiast otworzyć klapę! Do wołań nauczycielki dołączyli szybko chłopcy, lecz nieznajomy nic sobie z tych nawoływań nie robił. Krzątał się po izbie i dopiero po kilku minutach usłyszeliśmy charakterystyczny odgłos przesuwanego kufra. Potem klapa podniosła się, wpuszczając do piwnicy skąpą ilość światła. Facet posługiwał się latarką. Na linie spuścił torbą pełną prowiantu — kanapek kupionych zapewne na stacji benzynowej i plastykowych butelek z wodą mineralną. Jak tylko otrzymaliśmy jedzenie, klapa z powrotem się zatrzasnęła i przesunięto kufer. — Danke! — krzyknąłem ku górze. — Ja chcę siusiu! —jęknęła Julia. Pakunek zawierał między innymi plastykowe kubeczki, co świadczyło o dużej wyobraźni porywacza. Jeden z nich podałem nauczycielce. — I co ja ma z tym zrobić? — piekliła się. — Mam na waszych oczach załatwić się do pojemnika? — Przecież jest ciemno, Julio — zauważył redaktor. — Zgłupieliście?! Może jest i ciemno, ale świetnie słychać! Wolała cierpieć, choć muszę przyznać, że powoli i mój pęcherz dopominał się o szybkie wypróżnienie. Nasze cierpienia nie trwały jednak długo. Po kwadransie znów usłyszeliśmy kroki na górze. Porywacz wrócił. Kufer powędrował w kąt izby i otwarła się klapa. — No, nareszcie — szepnęła Julia. — Zlitował się nade mną. Tym razem ostra wiązka światła z latarki wdarła się do ciemnicy. Człowiek na górze świecił nam po oczach i nie odzywał się. — Przestań — odezwałem się do niego po niemiecku. — Nikogo nie brakuje. Jesteśmy w komplecie. Zresztą, dokąd mielibyśmy pójść? Posłuchaj, ta pani bardzo, ale to bardzo potrzebuje do ubikacji. Słyszysz nas? Ktoś na górze zarechotał, a zdawało mi się, że to nie był brunet używający beretty. Czyżby współpracownik Mistrza? Nieznajomy spuścił do wnętrza piwniczki drabinę. Laskawca! — Ja pierwszy — odsunąłem brutalnie Julię, aż syknęła wściekła. Pnąc się po drabinie ku wyjściu i nie reagując na obelgi z jej strony, nieświadomej moich zamiarów, przygotowałem zegarek do użycia. I kiedy ręka mężczyzny wystrzeliła w moim kierunku, aby mi pomóc, wbiłem w nią igłę nasączoną paraliżującą substancją. — O, Jezu — wychrypiał zaskoczony człowiek. Znałem ten głos. — Końska Szczęka! — Bajer pierwszy rozpoznał ten głos. Tak, miał rację. Na górze słaniał się na nogach osobnik, którego nie powinno tutaj być, albowiem Końska Szczęka obiecywał wrócić na wieś i skończyć ze złodziejskim fachem. Daliśmy mu szansę, lecz on nas nie posłuchał. Jakimś cudem znalazł się u podnóża Kobylej Góry. Wytropił nas? Czy raczej należał on do grupy Mistrza? Bo on wcale nie musiał być zwykłym złodziejaszkiem! Końska Szczęka upadł z hukiem na drewnianą podłogę, aż zadudniły fundamenty. — Co tam się dzieje?! — dobiegł mnie z dołu głos redaktora. Nie odpowiedziałem. Szybko wylazłem z piwnicy i zbliżyłem się do leżącego niczym bezbronne dziecko mężczyzny. Po raz drugi udało mi się go obezwładnić i znowu miałem piętnaście minut na wydobycie z niego prawdy. — Jesteśmy wolni! — zajrzałem do ciemnej piwnicy. — Na co czekacie? Wyłaźcie! ROZDZIAŁ JEDENASTY ZNOWU MU TO ZROBIŁEM, CZYLI KOŃSKA SZCZĘKA OPOWIADA • KASETA WIDEO • ODKRYCIE KONSERWATORA • ŹRÓDŁO WIEDZY REDAKTORA • KOŃSKA SZCZĘKA STAWIA WARUNKI • CZAROWNICE NA ŁYSEJ GÓRZE • SABAT • JAK TO ROBIŁY JĘDZE? • NIESPODZIEWANY POWRÓT DO SCHRONISKA • TELEFON • NERWOWOŚĆ CHŁOPAKÓW I NOCNY WYJAZD • ALARM ODWOŁANY • DZIWNE ZACHOWANIE ERYKI Już po chwili staliśmy nad leżącym mężczyzną w spiżarni starego domu. Mieliśmy jedenaście minut przewagi! Redaktor i Julia nie mogli się nadziwić, jakim cudem udało mi się obezwładnić tego potężnego osobnika. — Znowu pan mu to zrobił? — wyszeptał z zachwytem Finlandczyk. — Znowu? — powtórzyła głucho nauczycielka. — Co ty zrobiłeś. Paweł? Jak to się stało? — Teraz nie ma czasu na wyjaśnienia — zbyłem pytania. — Mamy tylko dziesięć minut... — Jakie dziesięć minut?! — Dobra, niech będzie, zahipnotyzowałem go. W dalszym ciągu byli zszokowani sytuacją, jakby nie wiedzieli, czy cieszyć się z wolności, czy obawiać o moje zdrowie psychiczne. — Julio, idź za potrzebą, co? — warknąłem. — A ja w tym czasie przesłucham tego łotra. — Już mi się odechciało — prychnęła. — O co tu chodzi? — dziwił się redaktor. — Czy on jest jednym z nich? Zignorowałem ich. Potrząsnąłem silnie mężczyznę za ramię. — No, Macieju — zacząłem. — Co tu jest grane? Dlaczego nas oszukałeś? Tym razem nie będziemy tak wyrozumiali. — To tak mi dziękujecie? — wydukal. — Za to, że was uratowałem. — Mów, proszę. Natychmiast! — Znowu mnie czymś zatrułeś... — bełkotał. Lecz zaraz się pozbierał i zaczął mówić jak na spowiedzi. A było tak. Po nocnym epizodzie w Małogoszczy, kiedy udaremniłem mu włamanie do wehikułu, Końska Szczęka nie zrezygnował ze śledzenia nas. Z samego rana pojechał w ślad za nami do Gruszczyna, a stamtąd do Nowej Słupi. Nie zauważyliśmy go, bo przecież nawet nie wiedzieliśmy, jakim samochodem podróżuje i wciąż wypatrywaliśmy alfy romeo. On jednak wytrwale nas obserwował, wzmocniwszy tylko środki ostrożności. To on wreszcie zakradł się do mojego pokoju w schronisku. Dzisiejszego poranka zaś podążył za nami do Zagości. Widział wszystko — przyjazd bruneta i pościg za alfą romeo. Końska Szczęka ruszył za wehikułem, bo w dalszym ciągu nie rezygnował. Zadanie miał ułatwione, bo naszą uwagę pochłaniało wyłącznie auto jadące przed nami i nikomu z nas nie przyszło do głowy oglądać się za siebie. W ten oto sposób niepokorny Maciej trafił do starego domu u podnóża Kobylej Góry, w sąsiedztwie wsi Paprocice. Nie od razu zareagował. Obserwował cierpliwie ruderę. Kiedy zorientował się, że zostaliśmy uwięzieni — pojechał za alfą romeo. Niestety, szybko ją zgubił i po kilku godzinach znowu zajął stanowisko obserwacyjne w pobliżu chaty. Jak tylko porywacz przywiózł nam prowiant, a następnie odjechał, postanowił nas uwolnić. Resztę dobrze już znacie. Zerknąłem na zegarek — siedem minut. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, żeby szybko zwiewać z tego miejsca, ale należało poczekać, aż środek farmakologiczny zostanie zneutralizowany w organizmie Końskiej Szczęki. — No dobrze — westchnąłem. — Z twojej relacji wynika, że nie współpracujesz z ludźmi jeżdżącymi alfą romeo. — Nie! Jak Boga kocham! — To powiedz nam teraz, Macieju, dlaczego za nami jeździsz? Miałeś wrócić na wieś. Mów prawdę, bo tym razem zawiadomimy policję. — I napiszę o panu w gazecie — dodał redaktor. — Jestem dziennikarzem. Końska Szczęka popatrzył na nas zaskoczony, jakby nam nie wierzył. Jednakże szybko się złamał. Teraz zaczęła się najbardziej interesująca część jego opowieść. — Pochodzę ze Skórkowa — zaczął mówić. — Rok temu wydarzył się tam wypadek... — O rany! — wyszeptał Finlandczyk. — Na przejeździe kolejowym? — Tak, boja tam mieszkam, obok tego przejazdu. Polonez z dwoma facetami spłonął i ocalała podobno jakaś mapa czy coś takiego... o tym było trochę w naszej lokalnej gazecie. Ostatnio pisali też o tej waszej operacji „Baba Jaga" czy jakoś tak... Obecności tego człowieka na stacji benzynowej pod Grójcem nie była więc przypadkowa. On nie był nawet złodziejem, choć potrafił otwierać zamki, bo, jak twierdził, był kimś w rodzaju „złotej rączki". Końska Szczęka jechał za nami już od Warszawy. Dobrze wiedział, kim jesteśmy i skąd wyruszamy w Góry Świętokrzyskie. Pisała o tym prasa, l postanowił zabawić się w detektywa — śledził nas. Dlaczego? Tak zwany „chłopski rozum" podpowiadał mu, że gra toczy się o wielką stawkę. To my mieliśmy za niego myśleć, a on czekał, żeby w dogodnym momencie wkroczyć do akcji i zabrać skarb. — Skąd twoje zainteresowanie skarbem krzyżowców? — Bo znalazłem coś — kontynuował. — To wyleciało z tego poloneza. Zanim się spalił. Wpatrywaliśmy się w niego jak w święty obrazek. — Co takiego? — mruknąłem, zerknąwszy na zegarek. — Kaseta wideo — odpowiedział. — Znalazłem ją przy torach, w pobliżu miejsca wypadku. Z początku nie skojarzyłem jej z tymi spalonymi żywcem ludźmi... myślałem, że jakieś smarki ze wsi ją zostawiły, ale u nas przy torach nie kręcą się żadne bachory. Dróżniczka je przegania. No i po co ktoś miałby zostawiać film wideo przy torach? — Mów, człowieku, co było na tej taśmie? — nie wytrzymała napięcia Julia. — Z początku to chciałem taśmę wyrzucić, bo nagrano kościół i jakieś ruiny. Takie tam nudy, ale ze szwagrem obejrzeliśmy jeszcze raz film przy pół litrze i skapowaliśmy, że tu chodzi o coś poważnego. Było tak, że ci dwaj spaleni w polonezie jeździli po okolicy i filmowali zabytki, klasztory i kościoły. Szukali tajemniczych znaków na murach. Rycerzy. Ten co filmował mówił o jakimś skarbie, więc się sprawą zainteresowałem. — Powinieneś oddać kasetę policji — upomniałem go. — Tak, może i tak, ale wtedy nie pojechałbym za wami i nie uwolniłbym was z tej piwnicy — odparł szybko. — Dobra, co dalej. Co było na tej kasecie? — Kościół w Szydłowcu. Potem ruiny w Gruszczynie. No i Zagość. Zagość to była na samym początku. Ten co filmował twierdził, że tam był jakiś malunek z rycerzami. Naukowo gadał, że freski. Zrozumiałem, że jeden rycerz klęczał, a czterech stało wokół niego. Ale na filmie nic nie widać, tylko kawał starego muru. Podobno ten malunek to mapa ukrycia wielkiego skarbu templariuszy. Że niby ten, co klęczał, ukradł coś templariuszom dawno temu, a tamci czterej to jego security! — To joannici — dopowiedział Małomówny. — To wszystko? — szturchnąłem mężczyznę. Zostały tylko trzy minuty. — Ci ludzie w polonezie pracowali dla jakiegoś Mistrza. Dla niego nagrywali film. Szwagier jest pewny, że oni chcieli mu go sprzedać. Tylko że oni nie za bardzo byli zadowoleni. Mistrz nie wypłacił im chyba zaliczki. Do jakiegoś redaktora z gazety mieli dzwonić, żeby sprzedać mu temat. Umówili się z nim. Ale czy zdążyli, nie wiem. Po tych słowach nasza piątka automatycznie przeniosła wzrok na redaktora Olejniaka. Nie mieliśmy wątpliwości, że owym dziennikarzem, który uzyskał cenne informacje od zmarłych tragicznie ludzi w polonezie był właśnie Zenon. Teraz dopiero zrozumiałem, skąd czerpał on wiedzę o Montjoie i templariuszach! Ta jego śmiała teza o skradzionej relikwii nie była wytworem bujnej wyobraźni, a powstała dzięki wynikom dochodzenia konserwatora Czarneckiego. Redaktor Olejniak „kupił" tę historię i ponaginał „umiejętnie" fakty tak, żeby całość brzmiała atrakcyjnie dla czytelników. Widać jednak nie do końca odrobił lekcje, bo jego wywody zawierały duże luki. Śledztwo historyczne epoki średniowiecza to miesiące żmudnych poszukiwań w bibliotekach i wyjazdy w teren, to znajomość łaciny i wielka cierpliwość. Nawet nie wiadomo, czy Zenon zdążył skonsultować swoją wersję z Andrzejem Czarneckim, bo wypadek w Skorkowie miał miejsce w zeszłym roku, a pierwszy artykuł o Montjoie ukazał się kilka miesięcy temu, jakby redaktor zwlekał z ogłoszeniem sensacji. Być może śmierć wrocławian nie była dogodnym momentem na taką publikację. Ktoś mógłby na przykład skojarzyć sobie tragiczny wypadek w powiecie włoszczowskim z treścią artykułu. W naszych spojrzeniach musiało być tyle samo zdziwienia, co szczerego oskarżenia, bo redaktor odruchowo cofnął się do tyłu, jakby poraziła go nasza niechętna reakcja. — No i co się tak na mnie gapicie? — przyjął bojową postawę, żeby ukryć zmieszanie. — Czy zrobiłem coś złego? Kupiłem trochę informacji, ale o kasecie dowiedziałem się dopiero teraz. Na jego szczęście nie było czasu na pogaduszki. — Dobra — powiedziałem. — Zbieramy się. — A ja? — zaniepokoił się Końska Szczęka. — Kiedy mi to minie? Co mi jest, że nie mogę wstać? Mięśnie mnie nie słuchają. — Za dwie minuty — popatrzyłem na zegarek. — Za dwie minuty będzie po wszystkim. — Co tak ciągle patrzysz na zegarek? — zapytała mnie Julia. — To zaczarowany zegarek — zażartował któryś z chłopaków. — To on paraliżuje ludzi. Pan Paweł jest detektywem. Uśmiechnąłem się pod nosem. — Nie mogłeś wcześniej załatwić tego bruneta? — nauczycielka popatrzyła na mnie z pretensją. — Nie. Facet miał nabitą berettę, a ja odpowiadam za tych chłopców. I za ciebie. Ryzyko było zbyt duże. — Skąd wiesz, że pistolet był nabity? — Tacy ludzie jak nasz brunet nie używają straszaków. — Powiesz mi, co to za sprzęt? — zaczął Zenon. — Nie. To tajemnica. Zrobiliśmy krok do przodu, zostawiwszy Końską Szczękę. — Na razie — pożegnałem go. Licząc, że za półtorej minuty odjedziemy i facet nic nam nie zrobi, uczvniłem pierwszy krok do wyjścia. Inna sprawa, że byłem przekonany, iż nie miał on nikczemnych zamiarów wobec nas. Jednakże towarzystwo trzech wyrostków i kobiety zobowiązywało mnie do ostrożności. Wolałem nie ryzykować. Wyszliśmy na zewnątrz. Nigdzie nie zauważyłem samochodu Końskiej Szczęki, a przecież musiał on czymś przyjechać. Pewnie ukrył go w bezpiecznej odległości od chaty. Natomiast bez trudu znaleźliśmy ukryte na tyłach domu między krzakami wehikuł i opel redaktora. Niestety, wewnątrz pojazdów nic było kluczyków. Koniec jazdy! Zaniepokojeni wróciliśmy do domu. W drzwiach stał już Końska Szczęka, co oznaczało, że trucizna w jego organizmie uległa rozkładowi. Chwiał się jeszcze, jedną ręką opierał się rozpaczliwie o framugę, drugą zaś potrząsał bezczelnie kluczykami. — Nic z tego — wychrypiał. — Nie zostawicie mnie samego. — A gdzie twój samochód? — warknąłem. — Tam — wskazał ręką na wielkie drzewo bliżej asfaltowej drogi. — Ale nie o samochód mi chodzi. Chcę mieć udział w zyskach. — W jakich zyskach? — Z odnalezienia skarbu. — Dobra, daj kluczyki — rzekłem na odczepnego. — Przyrzekasz? Wszyscy spojrzeli na mnie w milczeniu pełnym napięcia. — Przyrzekam — westchnąłem ciężko, bo co miałem począć. — Ale od naszego państwa nie dostaniesz wiele. — Zawsze to coś. — Po co nam wspólnik? — zdenerwował się Bajer. — Jesteście moimi dłużnikami — zauważył Końska Szczęka. Łysa Góra to bezsprzecznie najsłynniejsze miejsce w Polsce związane z kultem pogańskim. Między VII a X wiekiem kamienny wał o długości półtora kilometra, w kształcie podkowy, opasywał pozbawiony drzew szczyt góry. Podobno odgraniczał miejsca uświęcone od skażonego złem świata. Jego budowę ukończono zapewne po przyjęciu chrześcijaństwa, a więc najpóźniej w XI wieku. Do dnia dzisiejszego zachowały się jeszcze resztki obwałowań o zarysie eliptycznym, dochodząc miejscami do dwóch metrów wysokości. Nie można ich tu pomylić z kopcem usypanym w 1861 roku ku pamięci Adama Czartoryskiego, widocznym z „drogi królewskiej". Za kopcem widoczna jest figura Matki Boskiej w grocie. Pod ową słynną górą znajdowała się jeszcze ponoć tak zwana „pieniężnica", miejsce, gdzie diabeł w noc świętojańską czyści pieniądze. Sabat czarownic odbywał się najpewniej na szczycie góry, nad wałem. Dzisiaj bloki z kwarcytu, z którego usypano wał wtopiły się w górę i tylko gdzieniegdzie pozostał po nich wyraźny ślad — wybrzuszenie terenu, garb. Zamiast świątyni pogańskiej na szczycie znajdował się klasztor pobenedyktyński18, więc współczesny „sabat" przeniesiono na jedną z polan poniżej wału. Jak zapowiadali organizatorzy dzisiejszego „sabatu", oprócz czarów czekały na jego uczestników inne atrakcje, jak gry terenowe, kominek zapoznawczy z pszczołami, piosenka sabatowa, piosenka bajkowa, warsztaty kulinarne i plastyczne. Czarownice miały tu dotrzeć na własnych miotłach i za własne „dukaty". Słowem — zabawa na całego, mająca więcej wspólnego z happeningiem niż z czarną magią. Kupiliśmy w schronisku miotły dla nas wszystkich i udaliśmy się w szóstkę szlakiem na Święty Krzyż. Tylko Końska Szczęka postanowił przyczaić się w pobliżu samotnej, opuszczonej chaty u podnóża Kobylej Góry, kilka kilometrów na południe od Nowej Słupi. W razie nieprzewidzianych okoliczności obiecał zadzwonić do mnie. Nasz sprzęt telekomunikacyjny znaleźliśmy bowiem wewnątrz samochodów, porywacze doszli zapewne do wniosku, że zamknięci w piwnicy nie wydostaniemy się sami i komórki zostawili na siedzeniu wehikułu i opla. Musieli być bardzo pewni siebie. Odzyskaliśmy zatem nasz turystyczny dobytek i spóźnieni ruszyliśmy z miotłami „drogą królewską" do wyznaczonego wyżej punktu. Pozdrowiliśmy jeszcze milczącego Pielgrzyma i zanurzyliśmy się w ścianę drzew, oświetlając dalszą drogę latarkami. Las tchnął w nas trochę siły, jodłowe żywice mieszały się z zapachem wilgotnej ściółki i ostrym, górskim powietrzem. Wnet uleciało z nas zmęczenie, choć nasze myśli wciąż powracały do fresków w zagójskim kościele, pościgu za alfą romeo i pobytu w starej piwnicy. Lecz z każdym krokiem stawianym na szlaku — kiedyś uczęszczanym przez pielgrzymów zmierzających do relikwii Krzyża Świętego, wśród których byli królowie, jak chociażby Władysław Jagiełło — przeżywaliśmy coś w rodzaju podniosłego misterium. Pokonaliśmy Puszczę Jodłową i wijący się zakosami dawny trakt wjazdowy na Święty Krzyż (zwany Drogą Zieloną) i przed nami wyrósł schron turystyczny. Pięćdziesiąt metrów dalej w lewo od szlaku stał okazały buk, pod którym urządzono miejsce do wypoczynku. W pobliżu tego miejsca zlokalizowano „sabat". Niespodziewanie drogę zagrodziły nam ponętne studentki przebrane za jakieś okropne wiedźmy. — Stój! — krzyknęła jedna z nich i zwróciła koniec miotły w mój brzuch. — Zaklęcie, bo nie puszczę! Powiedz zaklęcie. Redaktor Olejniak zachichotał. Nie znałem żadnego zaklęcia, lecz wyręczyła nas Julia. Wysforowała się na czoło naszej grupki i swoją miotłą odepchnęła groźną strażniczkę „sabatu". I wyrecytowała: Płot nie plot las nie las wieś nie wieś biesie nieś. Przepuszczono nas, dając każdemu w tyłek lekkiego klapsa miotłą. Las się przerzedził i niedużą polanę rozświetliło światło bijące z ogniska, dodajmy uczciwie — fachowo przygotowanego i zabezpieczonego na wypadek pożaru. Na leżących na ziemi jodłowych pniach przysiadło spore grono „czarownic". Każdy z uczestników tego mityngu dzierżył w ręku miotłę i najczęściej był przedziwnie ubrany. Jedynie brzdąkający na gitarze muzyk odłożył diabelski rekwizyt, oddając się magii akordów. Ktoś inny mieszał w parującym potrawą garnku — zdaje się, że poczułem swojski zapach bigosu — inni zaś śmiali się i dyskutowali. Trochę byłem rozczarowany tym spotkaniem, bo szliśmy tutaj ponad pół godziny pod górę, pokonaliśmy przynajmniej stupięćdziesięciometrową różnicę wzniesień, a wszystko tylko po to, żeby spotkać te same osoby ze schroniska. Naszą grupkę wypatrzyliśmy skupioną pod płotkiem odgradzającym kącik turystyczny od ściany lasu. Nie przebrali się jak inni w efektowne stroje, jedynie dziewczęta pomalowały twarze sadzą, dzięki czemu wyglądały jak prawdziwe jędze. Przeszliśmy obok „buku Jagiełły"19 i dołączyliśmy do ekipy. Byli mile zaskoczeni. — Gdzie wy się, do diabła, podziewaliście? — ryknął Piotr. — Gdyby to od nas zależało — odpowiedziałem — na pewno przybyliśmy punktualnie. — Co się stało? — zainteresowała się Mira i zerknęła przelotnie na Zenona. W pewnym sensie sytuacja należała do niezręcznych. Pojawienie się w tym towarzystwie redaktora Olejniaka stawiało Mirę w sytuacji niezbyt komfortowej. Nie mogła go wprost zapytać o powód jego zniknięcia, bo przecież nie afiszowała się znajomością z nim. Z kolei nie była pewna, na ile Zenon wtajemniczył nas w ich sprawy. Nie tylko Mira łypała na nas zaniepokojona, także w oczach Eryki dostrzegłem napięcie. — Już się o was niepokoiliśmy — nadawał doktor Szalony. — Pewnie wpadliście na ważny trop... — Och, ten trop — odpowiedziała Julia — stał się tajemnicą poliszynela. — Co takiego? — Zagość — dodałem. — Freski rycerzy. Jeden Montjoie i czterech joannitów. Milczeliśmy przez kilka sekund. Wyłapałem krótkie, ale za to pełne wyrzutu spojrzenie Miry skierowane do redaktora i jego pokorną minę. To nie był mój problem. Miałem raczej satysfakcję, że poznałem prawdziwą opinię Miry na mój temat. Delektowałem się tym. — Pięknie! — uradował się nieoczekiwanie Piotr. — Normalnie zaproponowałbym po kieliszeczku koniaku, bo czuję, że wpadliście na coś niezwykłego, ale jesteśmy na imprezie młodzieżowej i nie wypada pić alkoholu. Proponuję to omówić w schronisku. Wtedy napijemy się po naparsteczku. Przy ognisku zaczęły się prawdziwe harce młodych czarownic. Nasi podopieczni szybko dołączyli do wspólnej zabawy, a my starsi mieliśmy trochę czasu dla siebie. — Jak się czujesz? — zagadałem nieoczekiwanie Erykę. — Ja? — zerknęła na mnie zaskoczona. — Dlaczego pytasz? — Musisz być w siódmym niebie — próbowałem żartować. — Pogańskie święto... noc na Łysej Górze... miotły i czary... Jak na zawołanie z głębi puszczy rozległy się głośne, upiorne śmiechy, szatańskie zaklęcia i wszystkie głowy zgromadzonych wokół ogniska zwróciły się w stronę ciemnego lasu porastającego zbocze. Tylko że nikt się jakoś nie przestraszył. — E, to nagranie z magnetofonu — machnął ręką redaktor. Ktoś dotknął mojego łokcia. To był Piotr. — Ktoś do ciebie wydzwaniał całe popołudnie — powiedział do mnie. — Kobieta. — Kobieta? — zainteresowała się Julia. Mira i Eryka już mnie obserwowały z uwagą. — Monika. Tak się przedstawiła, panie kolego. — Ach, Monika! Rozumiem. To moja asystentka. — Miała coś ważnego do przekazania. Zostawiła wiadomość. Zapisałem ją na kartce. Zrozumiałem wreszcie, o co mu chodziło. Będąc w Zagości, poprosiłem sekretarkę o sprawdzenie w ministerialnym wykazie zabytków województwa świętokrzyskiego wszystkich rytów i fresków przedstawiających krzyżowców lub symboli z nimi związanych, ł pewnie Monika wyszperała je dla mnie. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego nie przekazała mi tej informacji bezpośrednio? Czemu za pośrednictwem doktora Szalonego? — Pani Monika dzwoniła do recepcji schroniska — odezwał się, jakby czytał w moich myślach. — Nie było cię, więc poproszono mnie do telefonu. Podobno komórkę wyłączyłeś i na SMS-y nie odpowiadasz. „Zrobił to za mnie brunet" — pomyślałem smutno. Sprawdziłem szybko telefon, ale nie znalazłem żadnej informacji od Moniki. No, jasne! Brunet je wykasował! Tak więc nasz przeciwnik grzebał w telefonie i poznał naszą słodką tajemnicę — czytał SMS-y. Nagle straciłem zainteresowanie trwającym sabatem. Redaktor wziął na bok Mirę. Odeszli, tłumacząc się, że zgłodnieli, ale obiecali przynieść nam po miseczce bigosu. Tylko że ja straciłem apetyt. Natomiast Eryka rozgadała się o obrzędach pogańskich. Temat przewodni: sabat czarownic. Jakżeby inaczej! — Podczas takich zjazdów diabły i czarownice odprawiały tajemne gusła, trwała piekielna zabawa i tańce. Nikt z ludzi nie śmiał się do nich zbliżyć — opowiadała z autentyczną pasją. — Czarownice żyły wśród mieszkańców okolicznych wsi. Ale nocą, kiedy wichura wyginała jodły i pioruny strzelały z nieba, owe diablice siadały na miotły, czasami łopaty, i po wypowiedzeniu zaklęcia przenosiły się na Łysą Górę. Ludzie zawsze bali się czarownic. Potrafiły one zsyłać na ludzi i zwierzęta choroby, a nawet śmierć, odbierać krowom mleko, wywoływać burze, zatruwać żywność i wodę. Musiałem zabrać głos. Trochę mnie zmęczyła ta afirmacja dla pogańskich wierzeń. Poza tym lubiłem grać „kontra". — Baba Jaga w świętokrzyskiej zapasce to wytwór kultury ludowej z XIX wieku — wtrąciłem swoje trzy grosze. — Proszę zauważyć, że „łysa góra" występuje w wielu miejscach w Polsce, a z zeznań „czarownic" wynika, że najczęściej oznaczało to dach karczmy lub zwykłe pole. Jest to więc bardziej nazwa symboliczna niż geograficzna. Czarownice wcale nie były bezzębnymi i brzydkimi babami. Czytając kiedyś naukową publikację dotyczącą oskarżeń o czary z regionu świętokrzyskiego dowiedziałem się, że były one zwykłymi kobietami, a więc często mężatkami lub wdowami, żyjącymi na uboczu wsi. Wcale nie musiały być zgrzybiałymi staruszkami. I jeszcze jedno. Zabijcie mnie wszystkie feministki świata! O czary oskarżano nie tylko kobiety. Pewien niemiecki naukowiec dowiódł, że co czwarta osoba sądzona z tego powodu w Rzeszy między XVI a XVII wiekiem to był mężczyzna. Podeszli do nas Mira z redaktorem, niosąc miseczki z bigosem. Zauważyłem, że Julia natychmiast straciła humor. — O czym rozmawiacie? — zapytała nauczycielka z Żoliborza. Odebraliśmy jedzenie. — O gusłach i legendach o czarownicach — odparł doktor Szalony. — Paweł nie wierzy w moc czarów —- skrzywiła się Eryka. — I w duchy — dodałem. — Chyba wydoroślałem. Kiedy byłem małolatem, zrywałem wprawdzie czterolistną koniczynę i kładłem ją na poświęconym kamieniu. Potem odprawiało się nad nią mszę, a na koniec dawałem ją do powąchania osobie, która mi się podobała... — Nie wiedziałam, że byłeś taki romantyczny — zauważyła cierpko Mira. — Tylko że nasz detektyw został starym kawalerem — westchnęła Julia. — Bo może nic znał zaklęcia — wtrąciła zaraz Eryka. — Ażeby osoba wąchająca czterolistną koniczynkę mogła cię pokochać, należy wypowiedzieć zaklęcie. — Jakie to zaklęcie? — zapytała Julia. — Chcę je poznać. — Nie mogę go zdradzić — Eryka była nieugięta. — Szkoda — powiedziała zawiedziona Julia. — Znam też zaklęcie skuteczne przy poszukiwaniu skarbów — powiedziała Eryka. — To świetnie — ucieszył się Piotr. — W takim razie pozwalam Eryce dołączyć do nas. — Będziecie zabawnym duetem — zadrwiła Mira. — Pan Samochodzik i czarownica. Rozum kontra czary! Eryka nie obraziła się. Posłała jednak Mirze spojrzenie pełne jadu i nienawiści. Było ono tak upiorne, że nawet redaktor Olejniak zdębiał na jej widok i wymamrotał pod nosem coś w rodzaju: „No, co pani?", lecz cudzoziemka zaraz wybuchnęła śmiechem. Żartowała. Niespodziewanie w oddali, gdzieś na wschodnim horyzoncie, granatowe niebo przeszył złoty błysk pioruna. Cienki i długi. Zaraz rozległ się pojedynczy grzmot, jeszcze zdławiony, jakby przychodził z zaświatów. Kiedy błysnęło drugi raz, dałem do zrozumienia, że wracam do schroniska. Chciałem tam pójść i szukałem byle pretekstu. Byłem bowiem ciekawy treści informacji od Moniki. Czułem, że to jest coś ważnego. — Już idziesz? — zagadnęła mnie Mira. — Tak, jestem trochę zmęczony. Trafię sam, a wy się bawcie. — Pójdę z tobą. Pawle — zaoferowała wspólny spacer Eryka. — Miło mi. — Właściwie to my też musimy wracać — bąknęła Mira. — Jutro wstajemy skoro świt. — Nowy trop? — popatrzyłem na nią. — A jak myślisz? Opuściliśmy całą grupą polanę, na której stał „buk Jagiełły". Zbliżała się burza i część uczestników sabatu także kierowała się w dół do schroniska. Ruszyliśmy więc tym samym szlakiem, podpierając się miotłami. Szło się nam szybciej, bo mieliśmy z górki. Początkowo szedłem sam, ale zaraz obskoczyli mnie chłopcy. — Dziewczyny nie chcą nic powiedzieć — zaczął Finlandczyk. — Nie chlapną, na co wpadły. — Miejcie uszy i oczy otwarte. — Tak jest! W drodze powrotnej redaktor wyraźnie nadskakiwał Mirze — przez pewien czas szli nawet pod rękę. Widząc to, Julia podeszła do mnie i uczepiła się mojego przedramienia. „Oho, zaczęła się pokazowa!" — pomyślałem bardziej rozbawiony niż poirytowany. Byłem pewien, że robi to na złość Mirze i Zenkowi. Brnąc szlakiem do Nowej Słupi poruszyłem temat zagojskiego tropu. Mieliśmy dobrą okazję na rozmowę i nie było potrzeby wracać do tego tematu w schronisku, skoro wszyscy zamierzali wstać o świcie. Rozmowa jednak się nie kleiła. Jedynie doktor Szalony okazał zainteresowanie tematem. Eryka została gdzieś za nami, bo straciłem ją z oczu. Zresztą Julia robiła wszystko, żeby trzymać mnie krótko przy sobie. Mira z redaktorem zaś trzymali się razem, nieco dystansując się od reszty. — I co sądzisz o tych freskach w Zagości? — pytał Piotr. — Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Mam pewne przeczucia, ale to za mało. Miałeś jednak rację, że Montjoie szukali schronienia u joannitów. Prawdopodobnie właśnie w Zagości doszło do komitywy między zakonami. Brawo! — Po prostu — ucieszył się z komplementu — starałem się myśleć psychologicznie, wczuwając się w uciekinierów, jakimi byli Montjoie. Wypijemy dzisiaj po koniaczku? To opowiesz mi więcej. — Chcesz mnie upić? — Nie, aż taki zły nie jestem — zaśmiał się. — Tylko Mira twierdzi, że jest o krok od rozwiązania zagadki. A wasza piątka też nie zasypia gruszek w popiele. Fascynujące! Gra weszła w kulminacyjną fazę, nie mylę się? — Mamy konkurentów, Piotrze — rzekłem poważnym tonem. — To znaczy? Wspomniałem mu o pościgu za alfąromeo i przetrzymywaniu nas w piwnicy starego domu. Nie wspomniałem tylko o Końskiej Szczęce. Nie miałem złudzeń, że należało poinformować Kuratora operacji o epizodzie z brunetem. Zresztą nasza popołudniowa przygoda nie była chyba dla nikogo tajemnicą, Mira z pewnością bowiem już o wszystkim wiedziała od redaktora. — Niedobrze — zmartwił się. — Teraz mi to mówisz? —Nie chciałem psuć miłego nastroju. Moim zdaniem, jeśli Mistrz chciałby zrobić nam krzywdę, już by to zrobił. Okaleczenie nas, a nawet zabicie nie wchodzi raczej w rachubę. Narobiłby sobie niepotrzebnego kłopotu. Zależy mu na konspiracji. Dlatego usunął z areny wydarzeń Zenona, a potem to samo zrobił z naszą piątkę. To świadczy, że zagojski trop jest kluczem do zagadki. Na szczęście, nie wie jeszcze o naszej ucieczce, a to daje nam możliwość obserwacji tego miejsca i przyłapania drania na gorącym uczynku. Z samego rana on lub jego współpracownik powinni odwiedzić stary dom u podnóża góry. Przyjdzie sprawdzić co z nami, przywiezie prowiant, a wtedy mamy szansę go złapać. — Koniecznie musimy zawiadomić policję — wtrąciła Julia. — Ten Mistrz ma broń, nie damy mu rady. — Masz rację. Niespodziewanie zadzwoniła moja komórka. Przeprosiłem Julię i doktora Szalonego. Dzwonił Końska Szczęka. — To ja. Maciej — chrypiał mu głos ze zdenerwowania. — Słuchaj, do chatki zbliża się samochód. Jak Boga kocham, to alfa romeo! Co robić? — Alfa romeo? Stanąłem. Inni zerkali na mnie z zainteresowaniem. Podszedł do mnie zaoferowany redaktor. Stał i czekał. — Czy coś się stało? — zapytała z tyłu Eryka. Ale nie zważałem na nią. Pochłonięty byłem rozmową. — Na razie nic nie rób — powiedziałem do Końskiej Szczęki. — Tylko obserwuj. A potem zamelduj, co się dzieje. Sam nie dasz im rady. Pamiętaj, oni są uzbrojeni. Mają pistolet! Rozłączyłem się, schowałem komórkę i poinformowałem wszystkich, że pod Kobylą Górą zostawiliśmy swojego człowieka w charakterze obserwatora. Teraz musiałem im to wyznać. Wszyscy stali poruszeni do żywego, najbardziej chyba zmroziła ich wzmianka o pistolecie. — Co robimy? — spojrzał na mnie redaktor. — Musimy jak najszybciej dotrzeć do schroniska. l rzuciłem się niemal biegiem w dół po stromym zboczu. Do schroniska było zaledwie pięć minut drogi. Hen, za górami uderzył piorun. Pierwszy dotarłem na miejsce, tak bardzo się śpieszyłem. Dopiero po minucie zza rogu hotelu wyłonił się Zenon. Po nim pojawili się inni, tak samo zdyszani i zziajani. Na samym końcu przybiegli Eryka i chłopaki z dziewczętami. Wszyscy mieliśmy zmoknięte czupryny, bo od kilku minut zaczął siąpić deszczyk. Zanosiło się jednak na to, że burza przeszła bokiem. Grzmiało jeszcze w oddali, ale coraz ciszej. Wsiadłem do wehikułu i krzyknąłem do redaktora: — Jedziesz ze mną?! — Jadę — skinął głową. — Ale może lepiej pojedźmy moim oplem. To dobry samochód, ostatnio robiłem przegląd. — Psze pana — zaczął się śmiać Finlandczyk — w porównaniu z wehikułem, to nie jeździ. — Dowcipniś — prychnął Zenon. — Czy mogę zabrać się z wami? — podeszła do nas Eryka. — To niebezpieczna misja — pokręciłem przecząco głową. — Znam karate i dżudo — oświadczyła poważnie. — Czarny pas. — Dobra, ale nikt więcej! — A my? —jęknęli chłopcy. — Wy? Do łóżek! Julio, odpowiadasz za nich. — Nie mogę pozwolić na żadną akcję w stylu Rambo! — wtrącił doktor Szalony. — Zadzwońmy lepiej na policję. — Panie Pawle! — przede mną wyrósł Małomówny. — Musimy porozmawiać. W cztery oczy. — O, jaki on zrobił się nagle rozmowny — zaśmiała się Gioconda. — Nie teraz, chłopcze — odganiałem go ruchem ręki od wehikułu. Zapaliłem silnik. — Potem. — Potem będzie za późno. — Julio, weź ich na górę! I zabierz od Piotra wiadomość z Warszawy. — Kiedy wrócicie? — zainteresowała się. — Możliwie najszybciej. — No, dobra, ale co z tą policją? — Na razie nie wzywamy — uspokoiłem go. — Sam to zrobię w odpowiednim momencie. Mam przecież komórkę. Przemyślałem to. Nie możemy doprowadzić do konfrontacji i schwytania cudzoziemca. Powinniśmy wyśledzić go. Policja zrobi obławę i zamknie nam Mistrza. Jeśli funkcjonariuszom uda się w ogóle go schwytać. A ja chcę wiedzieć, gdzie się nasz brunet zatrzymał. — Uważajcie na siebie — Mirze zadrżał głos. Jej nieskrywana troska dodała mi odwagi i siły. Gdybym nie musiał nagle jechać w teren, objąłbym ją ramieniem i zaprosił na lampkę wina. Dlaczego takie chwile zdarzają się w najmniej oczekiwanych momentach? — Panie Pawle... — Małomówny znowu zaczął mnie błagać. — Niech pan z nami pogada! — ryknął Bajer. Ale zniecierpliwiony machnąłem tylko ręką i ruszyłem z piskiem opon spod schroniska. Zostawiłem ich wściekłych i zrezygnowanych. Minęliśmy dość szybko rynek i pojechaliśmy na południe w kierunku Wólki Milanowskiej i Trzcianki. — Czy ten pojazd aby się nie rozleci? — zapytała z obawą Eryka. —Nie. — Czy to naprawdę rozsądne? — oponowała. — Konfrontacja z jakimś zbirem? Jeśli ten facet nas zauważy, nie damy mu rady. Trzy pary rąk przeciwko beretcie to za mało. — Cztery! Jest jeszcze nasz obserwator. Nic więcej nie powiedziałem, bo oto odezwała się melodyjka w mojej komórce. — O wilku mowa — popatrzyłem na numer na wyświetlaczu. — To Końska Szczęka. — Odwołuję alarm! — wrzeszczał Maciej. — Alfa romeo zatrzymała się w polu... stała z minutę... może dłużej i nagle zawróciła. — Odjechała? — podniosłem głos. —Tak. — Zauważył cię? — To niemożliwe! Jestem dobrze ukryty. Nie mógł nic zwąchać. Coś innego go powstrzymało. Zatrzymałem wehikuł na poboczu. — W jakim kierunku odjechał? — Zdaje się, że na Nową Słupię. Nagle w mojej głowie zapaliło się alarmowe światełko. W zamęcie myśli kłębiących się w mojej rozgorączkowanej łepetynie, jeden szczegół migał szczególnie nieznośnie. Jedna sprawa nie dawała mi spokoju. Zaintrygowany wymową owego detalu, wręcz oszołomiony nagłym odkryciem, nie reagowałem nawet na wołanie Końskiej Szczęki. — Halo! Jesteś tam? — pieklił się mój rozmówca. — Słyszysz mnie? Straciłeś pole? — Nie — odezwałem się wreszcie. — Myślałem, co dalej robić. Proponuję, Macieju, żebyś został na stanowisku obserwacyjnym do północy. Nie dłużej. To nie ma sensu. — Jak to? — Jeśli alfa romeo nie zjawi się do tego czasu, wątpliwe, żeby dzisiaj tam przybyła. Bo po co? Nie mogli cię zauważyć, nawet gdyby dysponowali noktowizorem. Ukryłeś się dobrze w domu, a nasze samochody stały za domem. więc nie mogli zauważyć ich zniknięcia. Moim zdaniem, zrezygnowali bez szczególnego powodu. Może mają inne, pilniejsze zadanie do wykonania i odłożyli wizytę w chacie do rana? Czekaj do północy! Oni później już nie przyjadą. Znajdź nocleg, a rano się skontaktujemy i zastawimy na drani pułapkę. Wrócą rano. Rozłączyłem się brutalnie. Streściłem Eryce i redaktorowi sytuację pod Kobylą Górą. — To na co teraz czekamy? — zapytał Zenon. — Poczekamy trochę na poboczu. Może alfa romeo nadjedzie z naprzeciwka. Jeśli nocują w Nowej Słupi, to musi tędy przejeżdżać. Niestety, przeciwnik nie nadjechał. Po półgodzinie byliśmy już z powrotem pod schroniskiem. Właśnie powracali z sabatu jego najbardziej wytrwali uczestnicy, więc zrobiło się nieco gwarno i tłoczno. Tam pożegnałem Erykę i redaktora. — Musimy się wyspać — powiedziałem do nich. — Rano pojedziemy tam. Eryko, w którym pokoju mieszkasz? — A co? — uśmiechnęła się. — Chcesz wpaść na kieliszek koniaku? — Kiedy indziej — wyszczerzyłem zęby. — Po prostu wpadniemy do ciebie rano. Jeśli oczywiście chcesz wziąć udział w naszej akcji. — Pokój 25. Pierwsze piętro. — O, to w drugim skrzydle. Dzięki. — O której mam być gotowa? — Szósta! Nie, zaczekaj! Kwadrans przed szóstą. — Ja też będę czekał — obiecał redaktor. — Na dole. Nie od razu wszedłem do swojego pokoju. Kiedy zostałem sam na korytarzu i upewniłem się, że nikt ze znajomych nie kręci się po hotelu, sięgnąłem po komórkę. Połączyłem się z Końską Szczęką. — Jesteś na miejscu? — zapytałem cicho. — A gdzie mam być? Nie ma jeszcze północy. Zerknąłem na zegarek. Dochodziła 23:35. — Zostań tam. Macieju. — Przecież mówiłeś... — Zostań. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Najpierw odwiedziłem Julię. Otworzyła mi prawie natychmiast. Była ubrana, jakby wcale nie zamierzała kłaść się spać. Ucieszyłem się z tego. — Już jesteś? Wszedłem do jej pokoju bez słowa. Zamknąłem drzwi, upewniwszy się. że nikt nie widzi, jak wchodzę do pokoju nauczycielki. — Nie podoba mi się ta twoja Eryka — rzuciła oskarżycielsko. — Zazdrość nie radość, co? — westchnąłem. — Nie o to mi chodzi, głupku — zmarszczyła gniewnie czoło. — Czy ty ciągle musisz myśleć w kategoriach seksistowskich? Ty wiesz, co widzieli chłopcy, jak wracaliśmy z sabatu? —No? — Twoja Eryczka zwolniła tempo marszu i zeszła ze szlaku. Chłopcy to zauważyli i też zwolnili. Twierdzą, że dzwoniła do kogoś z komórki, schowana za drzewem. Była potwornie czymś zdenerwowana. Chyba nie nadchodzącą burzą, co? Rzeczywiście, Eryka pod schroniskiem była ostatnia. Tuż za chłopcami i dziewczętami. Kobieta bądź co bądź wysportowana. Czemu tak wolno szła? Nawet doktor Szalony wyprzedził ją o ponad minutę. Zanotowałem wtedy ten fakt. — Dlaczego wydaje ci się to dziwne, Julio? — Dlaczego? Nie wiesz? — gorączkowała się. — Ty, nie wiesz? Detektyw i nie wie? Ona dała cynk temu w alfie romeo. Tylko wtedy mogła go zawiadomić o naszej ucieczce z tej rupieciami. Na polanie Łyśćca wydałoby się to dziwne, gdyby nagle wyjęła telefon i powiadomiła bruneta o naszej obecności pod Świętym Krzyżem. Bo dla niej powinniśmy być teraz w tamtej piwnicy. Nie widziałeś, jaka była zdziwiona, kiedy nas ujrzała? — Wszyscy byli zdziwieni. Mira, Piotr i dziewczęta. — Ale ona najbardziej. Wiem, bo się jej akurat przypatrywałam. Od początku jej nie lubiłam. Jest jakaś dziwna. A wy, panowie, tylko ją adorujecie. — Masz rację co do Eryki — powiedziałem po chwili zastanowienia. — Jesteś dobrym detektywem, Julio, Podzieliłem się z nią moimi spostrzeżeniami na temat roli cudzoziemki. Przełomowy moment przyszedł po telefonie Końskiej Szczęki w drodze na Kobylą Górę. Eryka powiedziała wówczas coś, czego wiedzieć nie powinna. Jedno jakże wymowne zdanie! — „Trzy pary rąk przeciwko beretcie to za mało" — zacytowałem. — Skąd o tym mogła wiedzieć? Przecież nikt z nas nie wspominał podczas sabatu o beretcie. Mówiliśmy wyłącznie o pistolecie. Wniosek? Eryka zna bruneta w płaszczu. Julia z wrażenia pobladła. ROZDZIAŁ DWUNASTY CZY ERYKA WSPÓŁPRACUJE Z BRUNETEM? • DEPESZA OD MONIKI, CZYLI DEMASKUJĘ DOKTORA SZALONEGO • WTAJEMNICZAM JULIĘ • PRZED WYJAZDEM, CZYLI BRAKUJĄCE LITERY • TEST NA CHRAPANIE • Z KRÓTKĄ WIZYTĄ U ERYKI • OKRĘŻNĄ DROGĄ DO STAREGO DOMU • ODWRÓT • JAK ZENON POZNAŁ KONSERWATORA? • ŚPIOCHY • ZNIKNIĘCIE ERYKI • KOŃSKA SZCZĘKA NIE ODPOWIADA • USZKODZONY WEHIKUŁ I POMOCNA MIRA • CO ZN1KNĘŁO Z KUFRA? Nasza rozmowa zeszła na osobę Eryki. — Ona współpracuje z brunetem — mówiłem do Julii. — To ona była w alfie romeo, którą ścigaliśmy od Zagości. Posługują się jednym samochodem; niewykluczone, że zmieniają się w roli kierowcy. Wiedzą o nas zbyt dużo. Jakby kontrolowali nasze kroki. Są jak niewidzialny przeciwnik. To zasługa Eryki, która wkupiła się w nasze towarzystwo. Właściwie, to sam ją zagadałem na festynie. Sprytna babka, dała się poderwać. — Pierwszy raz słyszę — zrobiła duże oczy. — To i ją podrywałeś? Jesteś okropny, wiesz? — A kogo niby jeszcze podrywam? — zdenerwowałem się. — Och, przestań się już. Paweł! Nie żartuj sobie! — Czy możemy skupić się na sprawie? — Okej. Rób sobie co chcesz, ale gdyby nie to twoje seksistowskie podejście do kobiet, nie poderwałbyś Eryk. — Bzdura. Znalazłaby inny sposób na przyłączenie się do naszej ekipy. Zresztą dzięki temu wpadła, że była z nami. Gdyby działała za naszymi plecami, nie mielibyśmy okazji do zdemaskowania jej tak szybko. Ciekawe, czy naprawdę jest reporterką? Jej wiedza historyczna wydaje się rzetelna. To nic byle jaki przeciwnik. Julia zmarszczyła mściwie nos. — Cieszę się, że przynajmniej spłataliśmy im figla, przychodząc w komplecie na „sabat" — rzekła. Zamyśliłem się. — Gdyby Eryka nie wspomniała w wehikule o beretcie, to na podstawie faktu rozmowy przez komórkę w drodze do schroniska, nie moglibyśmy udowodnić jej współpracę z brunetem. — Dlaczego? — Pomyśl. Końska Szczęka dzwoni do mnie podczas „sabatu" z informacją o zbliżającej się do chaty alfie romeo. Tak? Już po chwili alfa romeo zatrzymuje się w polu i wraca. Pytanie: kiedy i jak Eryka go ostrzegła? Nie mogła! Rozumiesz? Była cały czas z nami. Tak więc gość w alfie romeo odjechał z innego powodu. Nikt z obecnych na ognisku nie mógł w tak krótkim czasie dodzwonić się do niego i ostrzec o pułapce. Chyba że... — Chyba że co? — ...Eryka nadała brunetowi ostrzegawczy sygnał, kiedy tylko ujrzała nas na „sabacie", albo... — Albo co? — ...albo mają jeszcze kogoś w drużynie. Trzecią osobę. Przecież nic o nich nie wiemy! — To z kim ta baba rozmawiała na szlaku? — Mogła przekazać wspólnikowi informacje, że zamierzam pojechać pod Kobylą Górę. — To bez sensu. Paweł! Bo skoro już wiedzieli, że udało nam się wydostać z piwnicy, to po co alfa romeo przyjeżdżałaby tam znowu? — Dobre pytanie — zastanawiałem się. — Tym bardziej powinienem tam pojechać. Właśnie dlatego kazałem Końskiej Szczęce czekać do północy, żeby Eryka uwierzyła, że po północy nikogo tam nie będzie. Zrobiłem to z premedytacją. Dzięki temu Eryka przekaże Mistrzowi tę radosną nowinę, a my będziemy mogli zaczaić się na nich. Może wtedy dowiemy się, dlaczego alfa romeo wróciła do rudery, wiedząc, że nas już tam nie ma. Porozmawialiśmy jeszcze z pięć minut o sprawie, kiedy Julia wręczyła mi zapisaną przez doktora Szalonego karteczkę z informacjami od Moniki. Wziąłem ją do ręki i przeleciałem wzrokiem po bazgrołach doktora. O mało nie wydałem z siebie okrzyku zdziwienia. — Co ci się stało? — wystraszyła się. — Co napisała twoja dziewczyna? —— Monika? Ona nic jest moją dziewczyną, a sekretarką. To jednak ty, Julio, myślisz seksistowsko. Słuchaj! Tu nie chodzi o to, co ona napisała, choć to ważne informacje, ale o doktora Szalonego! Rany boskie! — Nie rozumiem — rozłożyła bezradnie ręce. — Najpierw przeczytaj notatki Piotra. Wzięła kartkę i z trudem odczytała na głos, co udało się zanotować Piotrowi: — Pińczów — w latach siedemdziesiątych ub. wieku odnaleziono kamienną płytę z niewyraźnym rytem rycerza w zbroi i wyrytymi pod spodem literami. Sandomierz — w kościele Świętego Jakuba to samo, płyta nagrobkowa, na niej miecz i kolejne litery. To wszystko, co udało się zdobyć. M. Julia wciąż nie rozumiała powodu mego poruszenia. Nie chodziło, rzecz jasna, o treść informacji zdobytych przez sekretarkę (notabene niezwykle istotnych, skoro brunet zdecydował się wykasować je z mojej komórki), a o charakter pisma doktora Szalonego. Przypominacie sobie pierwsze spotkanie z Demiurgiem w hotelu „Marriott", jeszcze przed wakacjami, podczas którego wręczył mi teczkę z materiałami o krzyżowcach? I krótką wzmiankę o „historyku", który nagle zrezygnował ze współpracy? Później wieczorami skrupulatnie studiowałem artykuły prasowe, eseje, opracowania historyczne i odręczne zapiski owego „historyka". Znałem je na pamięć. Nie tylko ich treść, lecz także charakter jego pisma. Niesłusznie podejrzewałem Mirę. Dopiero w pokoju Julii, mając przed sobą kartkę z notatkami doktora Szalonego, zrozumiałem, że to on był „historykiem" Demiurga. — Ten sam charakter pisma — potrząsałem karteczką. — Nie może być mowy o pomyłce. To on! Doktor Piotr Szalony. Kurator operacji „Baba Jaga". — Co tu jest grane? — zmartwiła się Julia. — Demiurg nie zrezygnował z usług pierwszego „historyka" — mówiłem dalej jak w transie. — Dokoptował drugiego specjalistę, czyli mnie, i wysłał nas obu w teren. Działamy niezależnie od siebie, aby zwiększyć szansę odnalezienia cennej relikwii. Sprytne i perfidne. A to łobuz! To Demiurg zorganizował tę całą operację! To jego sprawka. Ma chody w ministerstwie i wszystko pięknie zaaranżował. Wykorzystał te biedne dzieci do swoich celów. Oszukał mnie. Zrezygnowana nauczycielka usiadła na krzesełku. — Już mam dość tych tajemnic. Odbiło ci? Kto to jest Demiurg? Musiałem jej opowiedzieć o mojej współpracy z szefem agencji detektywistycznej i „podwójnej" roli, jaką przyszło mi odgrywać. Byłem jej to winny. Słuchała z rozdziawioną buzią i na szczęście nic nie mówiła. Z drugiej strony, trzeba oddać sprawiedliwość Demiurgowi, że dzięki jego przedsięwzięciu najbardziej skorzystali z wyjazdu właśnie młodzi ludzie. Zagadka z przeszłości, tajemnica krzyżowców, rzekome ukrycie relikwii na terenie Gór Świętokrzyskich — to wszystko spowodowało autentyczne zaangażowanie się nastolatków w poszukiwania skarbu. Pomysł ostrej rywalizacji dwóch grup także się sprawdził. Oni naprawdę przeżywali tę przygodę i była to zasługa doktora Szalonego, człowieka Demiurga. Ba, nawet my dorośli mieliśmy niezłą zabawę, choć momentami ocieraliśmy się o sytuacje żywcem wyjęte z kart powieści sensacyjnej. To wszystko stanowiło o atrakcyjności naszej przygody. No i nie zapominajmy, że tropienie krzyżowców nie było jałową peregrynacją po województwie świętokrzyskim. Weźmy dla przykładu treść notatek doktora Szalonego, które trzymałem w ręku. Pińczów i Sandomierz! Kolejne ryty i kolejne litery wyryte na murze. Czyż nie byliśmy coraz bliżej rozwiązania średniowiecznej zagadki? Julia nie podzielała mojego wcześniejszego wybuchu złości. — Już sama nie wiem, Paweł — zaczęła ostrożnie — czy ty się ze mnie przypadkiem nie nabijasz! Obaj jesteście dobrzy. Ty i doktor Szalony. Niezły z was duecik. Stare chłopy bawiące się w Indianę Jonesa. I jeszcze jakiś Demiurg! Jazda na całego! Co za towarzycho! Ale ze swojego punktu widzenia muszę przyznać, że nie spotkałam w mojej pedagogicznej karierze bardziej szalonej i co ważne skutecznej metody wychowawczej jak operacja „Baba Jaga". Doktor Szalony musi być naprawdę szalonym człowiekiem! Ty, popatrz na tych młodych! Oni się jakoś zmienili. Każde z nich chce być poszukiwaczem klejnotów, nawet do książek zaglądają... — No, tu trochę przesadzasz. Zmuszałem ich. — Chłopców tak, ale dziewczęta autentycznie zaczęły studiować historię. Mira odniosła nade mną zwycięstwo jako pedagog. Znokautowała mnie. A tego jej nie daruję. Dlatego my, Pawełku, zdobędziemy ten skarb. Koniecznie! Rozumiesz? — Tak jest — zasalutowałem. — No, to jaki masz plan działania? Opowiedziałem jej w szczegółach, co wymyśliłem. W pokoju przygotowałem się do nocnego wyjazdu. Porozumiałem się szybko z Końską Szczęką, a następnie z redaktorem. Ustaliliśmy, że spotkamy się za kwadrans na dole i oplem pojedziemy pod Kobylą Górę. Wehikuł za bardzo rzucał się w oczy, tym bardziej że zniknięcie pojazdu spod schroniska wzbudziłoby podejrzenia Eryki. A kto będzie szukał popularnego opla na parkingu? Przed wyjściem zerknąłem jeszcze raz na kartkę z informacjami od Moniki. Nie dawał mi spokoju jeden zapisany przez Piotra fragment: ...odnaleziono kamienną płytę z niewyraźnym rytem rycerza w zbroi i wyrytymi pod spodem literami. „Jeśli pod rytem rycerza w zbroi są litery — myślałem — to czemu Monika mi ich nie podała? Litery są jednakowo ważne co ryt. Zna mnie od lat i wie, że jak o coś proszę, to chcę mieć wszystko podane z detalami, choćby wydawało się to mało istotne." A tu mieliśmy do czynienia z niezwykłą informacją! Litery mogły być kluczem do rozwiązania zagadki. Czy autor poważnej publikacji przy opisie rytu nie wymieniłby liter? To było praktycznie niemożliwe. Zaintrygowany tym niedopatrzeniem sięgnąłem po komórkę i zadzwoniłem do sekretarki. — Paweł? — nie kryła zdziwienia, a jej zaspany głosik mówił sam za siebie. — Wiesz, która godzina? — Wiem, kochana, bo właśnie wychodzę i potrzebuję pewnego sprostowania. — Wychodzisz? W nocy? — Zapomniałaś, że jestem detektywem? — Mów, o co ci chodzi... — Podałaś dzisiaj treść informacji doktorowi Szalonemu. Być może ten człowiek zanotował niezbyt dokładnie. Pamiętasz, co mu podałaś? Pińczów i Sandomierz! Ryty rycerzy i litery pod nimi. Lecz w notatce nie podano konkretnych liter. Czy rzeczywiście źródła nie podają takowych? — Zaraz, chwileczkę — westchnęła ciężko Monika. — Założę się, że były tam jakieś litery. Tak na pewno! Poczekaj... mam kopię tekstu w torebce. Po chwili otrzymałem to, na co czekałem. Konkretne litery umieszczone pod rytami. LIS MEL — Pawełku — tłumaczyła się gęsto Monika — ja naprawdę nie zapomniałam o nich. Na pewno podałam... wszystko... słowo w słowo... — Wiem, Moniczko. Znam cię. Idź spać. To doktor Szalony zrobił mi psikusa. Dzięki. Cześć! Tak oto dowiodłem, że Piotr nie grał ze mną uczciwie. Skorzystał z wiedzy zdobytej przez moją sekretarkę, a w notatce dla mnie pominął najbardziej istotne szczegóły. Litery pod rytami! To one bowiem były ważną częścią informacji. Czyżby „historyk" Demiurga pragnął sobie przypisać sukces w rozwiązaniu zagadki i zgarnąć podwójne honorarium? Czy raczej nie zapisał tych liter przez roztargnienie? Jakoś w to nie wierzyłem. „Pewnie będzie się tłumaczył pośpiechem" — pomyślałem. „Spryciarz! Dobrze, cwaniaku, zapomniałeś, że kłamstwo ma krótkie nogi". Na kartce z pismem Piotra dopisałem przy wyrazie Pińczów — „LIS", a przy Sandomierzu — „MEL", tak jak podała mi Monika. Uwzględniwszy wcześniejsze odkrycie w Szydłowcu, przygotowałem małe zestawienie na dole kartki. Szydłowiec — NT Pińczów — LIS Sandomierz — MEL Gruszczyn — ? Zagość — ? Jedynie w Gruszczynie i Zagości nie odkryliśmy żadnych liter, natomiast musiałem uwzględnić obie miejscowości z uwagi na fakt pobytu w nich Montjoie. W Gruszczynie znajdowała się pierwsza warownia zbudowana w naszym kraju przez tych zakonników. Wprawdzie portal prowadzący do tamtejszego klasztoru zburzono, lecz niewykluczone, że na którymś z ciosów istniał ryt. I litery! Może zabrał go sam Mistrz? Interesował się sprawą od dawna i mógł poczynić pewne odkrycia. Należało zatem zbadać wszystkie kamienie pochodzące z ruin! Z kolei w zagojskim kościele istniały freski z rycerzami Montjoie i joannitów. Niestety, nic nie wiedzieliśmy o znajdujących się tam literach. Nie musiałem korzystać z mapy, aby uchwycić pewną prawidłowość dotyczącą wymienionych miejscowości. Wszystkie one znajdowały się na obrzeżach rejonu Gór Świętokrzyskich. Jeszcze nie wiedziałem, co się za tym kryje ani co znaczą te „inicjały" (sprawiały wrażenie szyfru!), ale rozwiązanie zagadki było kwestią dni, może nawet i godzin. Czułem to. Ktoś zapukał do mych drzwi. Otworzyłem. Szybko wpuściłem do środka Julię i Bajera. Ten chłopak stanął przed wielkim wyzwaniem — oto dziś w nocy, pod moją nieobecność, miał odegrać chrapiącego Pawła Dańca, Julia zaś jako asystująca mu osoba pilnować, żeby ten „leń" przypadkiem nie zasnął. Pozostała dwójka podopiecznych także miała zadanie do wykonania. Ich okno bowiem wychodziło na parking. Finlandczyk z Małomównym obiecali obserwować teren, na wypadek gdyby na przykład Eryka wsiadła do jakiegoś samochodu. — Cześć! — klepnąłem Bajera po ramieniu. — Pokaż, co potrafisz? Bajer nabrał w płuca powietrza i zaczął brzydko chrapać. — Nie, nie, ja tak nie chrapię — skrzywiłem się. — Skąd pan wie? — Ktoś mi to kiedyś mówił. — Dziewczyna? — zainteresowała się Julia. — Moja babcia. No, Bajer, dalej! Zmień ten sposób chrapania. Z końskiego na bardziej ludzki. Po kilku próbach dałem mu spokój — wydobywał ze swojego gardła mniej przesadne dźwięki, bardziej ludzkie. Wyszedłem cichaczem z pokoju, mając nadzieję, że kiedy Eryka zapuka do mnie. Bajer dobrze odegra rolę śpiącego Pawła Dańca. I uspokojona moją obecnością w schronisku cudzoziemka zdecyduje się na wyjazd z brunetem do rudery u podnóża Kobylej Góry. Zagrałem va banque. Przed wyjściem zajrzałem jeszcze do Eryki. Jej pokój wychodził na parkujący wehikuł, a chciałem z niego coś zabrać. Otworzyła mi po dłuższej chwili oczekiwania. Była w ubraniu, tak jak ja, czujna i lekko zaniepokojona nieoczekiwaną wizytą. — Cześć — ziewnąłem. — Wpadłeś na kieliszek koniaku? — zaczęła ostrożnie. — Wejdź. Tylko że nie mam koniaku. — Nie, nie. Chciałem ci powiedzieć, że jestem strasznie zmęczony, zresztą już późno. Wiele dzisiaj się wydarzyło i chciałbym odpocząć. Padam ze zmęczenia. Jutro jednak zapraszam cię na lampkę wina. — Okej — ulżyło jej. — Rzeczywiście, darujmy sobie dzisiaj. Pogadaliśmy jeszcze z minutę i pożegnaliśmy się serdecznie, choć oboje odgrywaliśmy swoje role. Kiedy szedłem korytarzem, u wylotu schodów spotkałem powracającego z dworu Finlandczyka. Bez słowa wręczył mi torbę, którą przed chwilą zabrał z wehikułu. Trzymałem w niej trochę rzeczy, między innymi noktowizor. Na miejscy byliśmy grubo po północy. Nadjechaliśmy od południa. Z Nowej Słupi dotarliśmy najpierw do położonej w dolinie między szczytami Trzcianki, a stamtąd pojechaliśmy na Łagów, robiąc duże koło. Zajęło nam to pół godziny, lecz musieliśmy zachować ostrożność na wypadek, gdyby przeciwnik obserwował z ukrycia okolicę. A skąd mogli się nas spodziewać, jak nie od północy? Noc była chłodna, ale nie zimna. Czarna góra zasłaniała sobą księżyc i rzucała na pogrążoną we śnie dolinę dodatkowy cień. Dosłownie czuło się jej obecność. Po drugiej stronie szosy w kierunku wschodnim wznosiło się kolejne wybrzuszenie, tak samo milczące jak to przed nami. Opel zatrzymał się na polnej dróżce odchodzącej od szosy za żeliwnym krzyżem na kamiennym cokole. Ten krzyż był naszym punktem orientacyjnym. Dwadzieścia metrów dalej na piaszczystej dróżce stał pod samotnym drzewem dziesięcioletni ford Końskiej Szczęki. Redaktor zgasił światła opla i wyłączył silnik. Wyszliśmy z samochodu. Noc była rześka i pachnąca lasem. Najintensywniej przemawiały do nas swoim zapachem — modrzewie, jodły i buki. Za drzewem szumiał w dole wartki strumyk. Mój kompan wyjął papierosy, ale kategorycznie zabroniłem mu palić. Natychmiast przyłożyłem do oczu noktowizor i obserwowałem w napięciu dolinę. Stary dom stał samotnie u podnóża góry. W obiektywie urządzenia sprawiał jeszcze bardziej ponure wrażenie niż kilka godzin temu przed zachodem słońca; nawet nieliczne drzewa otaczające go wydały mi się martwe. Drogę prowadzącą od szosy do opuszczonej posesji zasłaniały nieliczne pagórki i wysoka trawa, bliżej głównej trasy zaś dwa gospodarstwa. Żaden samochód nie parkował w pobliżu. Na wszelki wypadek połączyłem się z Końską Szczęką przebywającym w starym domu. — Jestem — zameldował się. — - Okej. Dotarliśmy do drzewa. Co u ciebie? — Spokój. Cisza. Może tamci zrezygnowali? — Nic wydaje mi się. Dobra. Idę do ciebie. Macieju. Zostawiłem redaktora samego na posterunku i pokonałem kładkę zawieszoną nad strumykiem, a następnie ruszyłem przez pole w kierunku domu, co pewien czas robiąc przystanki dla zlustrowania noktowizorem terenu. Czasami potykałem się w ciemności o kamienie lub wpadałem w zagłębienia terenu, a najgorzej szło się przez redliny. Po dziesięciu minutach przywitałem się z Końską Szczęką w sieni domu. Ukryci w pokoju jadalnym obserwowaliśmy rozpościerający się przed nami teren. Czyniliśmy to na zmianę przez szczeliny w deskach, którymi zabito okna. Nie spodziewaliśmy się gości od strony Kobylej Góry, musieliby bowiem pokonać szlak czerwony. Nocna wędrówka po górach była mało prawdopodobna. Zresztą nie mieli powodów sądzić, że nas tu zastaną. Czekaliśmy niecałe trzy godziny, walcząc ze snem i znużeniem. Bez rezultatów. Nikt nie nadchodził. Żaden samochód nie skręcił z szosy do posesji. — Co robimy? — zapytał Końska Szczęka. — Dochodzi wpół do czwartej — zamyślony zerknąłem na zegarek. Mężczyzna cofnął się na wszelki wypadek do tyłu, zapewne w obawie, że znowu chcę mu zrobić krzywdę. — Nie bój się, Macieju. Jesteśmy przecież partnerami. — Gdzie takie zegarki można dostać? — zainteresował się. — Nigdzie. To coś w rodzaju broni, jakiej używa James Bond. Ale wracając do naszej sprawy. Z zasadzki na Mistrza nic nie wyszło. Już nie przyjadą. Albo zauważyli, jak opuszczaliśmy z redaktorem schronisko, albo nie mają już po co tu przyjeżdżać. Odwołuję akcję. To nie ma sensu. Trzeba się wyspać. Niedługo zacznie świtać. A zagadka wciąż nierozwiązana. Ostatecznie uzgodniliśmy, że Końska Szczęka zostanie na posterunku do rana, a ja i redaktor wrócimy jak najszybciej do schroniska. O dziesiątej zaś spotkamy się i naradzimy na nowo, co dalej robić. Wychodząc, zapytałem go o nagranie wideo, które Maciej znalazł na miejscu tragicznego wypadku w Skorkowie. Film z pewnością zawierał wiele ważnych wskazówek mogących naprowadzić nas na rozwikłanie tajemnicy krzyżowców. Końska Szczęka niechętnie wyjął z plecaka kasetę i dał mi ją. — Tylko pamiętaj — łypnął na mnie nieufnie. — Dziesięć procent. Uśmiechnąłem się i schowawszy kasetę za pazuchę, wyszedłem. Drogę z domu do wielkiego drzewa rosnącego przy strumyku pokonałem szybciej niż za pierwszym razem, ponieważ teraz lepiej widziałem. Czarną noc rozrzedzał upływający czas. Brzask był kwestią minut. Budził się powoli dzień, jeszcze zanurzony w letargu, ale już rysował się przede mną mętny widok na stożkowatą Górę Jeleniowską z wierzchołkiem pokrytym lasem i zboczami utkanymi „kilimami" pól, za dnia pewnie różnokolorowymi. Z prawej strony zaś miałem zalesione, płaskie i długie wzniesienie Wału Małacentowskiego, w dole wśród pól nad wąwozami kręte rzędy drzew, bliżej drogi zaś zabudowania Paprocie, założonych w XVI wieku przez Bartosza Paprockiego, heraldyka, autora „Herbów rycerstwa polskiego". Redaktor czekał na mnie przy oplu. Nie spał. Ale kiedy zbliżyłem się do niego, poczułem, że palił papierosa. Nie wytrzymał. Zresztą nie miało to już znaczenia. Zostawiliśmy parkujący pod drzewem ford Końskiej Szczęki i wróciliśmy do Nowej Słupi, W drodze zapytałem redaktora o kulisy współpracy z konserwatorem Andrzejem Czarneckim. — Napisał do mnie, że ma coś sensacyjnego — opowiadał zmęczonym głosem. — Zapłaciłem mu i dostałem część materiałów w teczce. Potem chciałem dokupić więcej, między innymi kasetę wideo, o której wspominał, ale nagle kontakt się urwał. Nie znałem jego nazwiska, nawet tego, że jest konserwatorem, bo facet występował anonimowo. Co za konspiracja! — Czy wspominał coś o Mistrzu? — Nie. My się nawet nie widzieliśmy. Wszystko załatwialiśmy pocztą elektroniczną. Pieniądze zostawiłem w skrzynce bagażowej na dworcu kolejowym. Zaparkowaliśmy pod schroniskiem na tym samym miejscu, z którego odjechaliśmy i szybko weszliśmy do hotelu. Na korytarzu pożegnaliśmy się. Stanąłem pod drzwiami mojego pokoju z zamiarem sprawdzenia czujności Julii i Bąjera. Nie zdążyłem nawet zapukać, gdy z wnętrza pomieszczenia doleciało mnie „moje" chrapanie. „Jest wspaniały!" — w duchu pochwaliłem Bąjera, bo ledwo zbliżyłem się do drzwi, a ten już udawał. Lecz po otworzeniu drzwi kluczem moja dobra opinia o Bajerze i nauczycielce prysła jak mydlana bańka. Zastałem ich śpiących w ubraniach — Julia w niewinnej pozie na moim łóżku. Bajer zaś skurczony na fotelu. Spali twardym snem. To tak czuwali na posterunku. „Nie ma co, nadają się na detektywów jak ja na baletmistrza" — pomyślałem z goryczą. Szybko sprawdziłem pokój chłopaków po drugiej stronie korytarza. Na moje pukanie odpowiedziała cisza. Gdy przyłożyłem ucho do drzwi, usłyszałem ciche chrapanie. Tamci także posnęli. Co za zgrany zespół! Nie poszedłem od razu do siebie. Niedaleko pokoju chłopaków mieszkała Eryka. Numer 25. Już miałem zapukać, gdy całkowicie zaskoczony stwierdziłem, że pokój cudzoziemki był otwarty. Pchnąłem drzwi i bez pozwolenia wszedłem do wnętrza pokoju. Jak się spodziewałem, nikogo w nim nic zastałem. Szafa była pusta, w koszach nic znalazłem ani jednego papierka, łóżko zaś idealnie zasłano, jakby nikt w nim nigdy nie spał. Eryka opuściła ten apartament nocą, zwiała w najlepsze, podczas gdy ja z redaktorem czuwaliśmy pod Kobylą Górą. Musiała się zatem zorientować, że już wiemy ojej współpracy z Mistrzem. Na nic zdał się nasz podstęp — ten w hotelu i starym domu — bo ekipa jeżdżąca alfą romeo postanowiła nagle wycofać się z pierwszej linii frontu. Widać uznali, że zrobiło się niebezpiecznie. Usunęli się w cień. Zmęczonym krokiem zszedłem na dół do recepcji. — Dzień dobry panu — przywitała mnie recepcjonistka. Spytałem o Erykę i szybko otrzymałem wyjaśnienie, że cudzoziemka zwolniła pokój o wpół do drugiej w nocy. „No, proszę — zazgrzytałem ze złości zębami — Finlandczyk i Małomówny musieli usnąć wcześniej, dlatego nie zauważyli odjazdu Eryki spod schroniska". Próbowałem dodzwonić się do Końskiej Szczęki, żeby ostrzec go o wciąż czyhającym na niego niebezpieczeństwie. Mistrz i Eryka mogli zaatakować właśnie teraz. Nie przyszli pod osłoną nocy, tak jak się ich spodziewaliśmy, więc zrobią to wraz z nastaniem świtu, kiedy na posterunku został tylko jeden, solidnie zmęczony człowiek. Niestety, nie mogłem uzyskać połączenia z Końską Szczęką — abonent był czasowo niedostępny. Poczułem złość na siebie, że nie dotrwałem w starym domu do rana. „Przeciwnicy wcale nie zamierzają tego ranka iść do łóżka" — pomyślałem. Przeklinając los, opuściłem schronisko i pobiegłem na parking po wehikuł. Eecz na miejscu spotkał mnie srogi zawód — po raz drugi podczas tej przygody przedziurawiono oponę mojego pojazdu. Tym razem nie była to sprawka Końskiej Szczęki. Wiedziałem, że zrobiła to Eryka. Uciekła z hotelu i na wszelki wypadek unieruchomiła mój pojazd na kilka godzin. Co za dzień! A raczej, co za noc! Przeciwnicy manipulowali nami bez skrupułów. Ośmieszyli mnie. Zdaje się, że nie doceniłem ich. To zawodowcy. A teraz jeszcze Końska Szczęka był w opałach. Kiedy tak użalałem się nad sobą, nie wiedząc co począć, zauważyłem ruch przy wejściu do schroniska. Cztery osoby. Cztery ranne ptaszki. Nauczycielka i trzy nastolatki wybierały się na rekonesans po okolicy, bo od razu skierowały się na Łysą Górę. Tak więc szły na spacer. — Dzień dobry! — zawołałem, idąc za nimi. — Co to? Górska wędrówka o świcie? Idziecie na Święty Krzyż? Mira przystanęła, całkowicie zaskoczona moją obecnością pod hotelem. — A ty? — zagadnęła mnie wymijająco Mira. — Dokąd się wybierasz? — Do Paprocie — odpowiedziałem. — U podnóża Kobylej Góry. To znaczy chciałem tam pojechać, ale jakiś dowcipniś przedziurawił mi oponę w samochodzie. Jestem uziemiony. — Co tam jest ciekawego? — zainteresowała się Gioconda. — Ładne widoki i jeden potrzebujący ratunku człowiek. Może być w niebezpieczeństwie. — Poproś Zenka o podwiezienie — uderzyła w ironiczny ton nauczycielka. — Naszego redaktora. Zdrajcę. — Nie wiem, czy teraz go dobudzę — mówiłem szybko, nerwowo. — A pojechać muszę. Zaraz. Zanim polecę na górę i dobudzę Zenona, zanim on się przebierze... wtedy może być za późno! —Na co?! — Na uratowanie człowiekowi życia! Zawieźcie mnie tam, a wszystko wam opowiem. — Jeśli mamy uratować komuś życie... — zaczęła Mira i nagle wskazała ręką parking. — No, dobra! Jedziemy. Toyota wiozła nas na południe. Po raz kolejny pokonywałem w ostatnich kilku godzinach tę trasę, lecz tym razem najmocniej biło moje serce. Musiałem zatem opowiedzieć rywalkom o Końskiej Szczęce pilnującym rudery i planach Mistrza. Na wieść o tym, że Eryka jest jego współpracownikiem, usatysfakcjonowana nauczycielka posłała mi ironiczny uśmiech. Po kwadransie byliśmy już na miejscu. Mgiełka opadała ze szczytów na dolinę, szarzało. Bez trudu dostrzegłem za polami dziesięcioletniego forda stojącego pod drzewem. Lecz przed domem trawa wydała mi się mocno wygnieciona, jakby ktoś tutaj niedawno jeździł. — W razie niebezpieczeństwa — zwróciłem się do Miry — odjedźcie stąd jak najszybciej. Obiecasz mi? Ci ludzie posługują się bronią palną. Gdybyś zauważyła jakiś ruch na horyzoncie, daj mi sygnał klaksonem. — Zgoda — kiwnęła głową nauczycielka. Przygotowałem zegarek do użycia. Ultradźwięki przeciw ołowianym kulom. Wpadłem do środka i w głębi sieni zastałem leżącego Końską Szczękę. Był związany i poobijany. Na mój widok nawet się nie ucieszył, Odwiązałem go. — Byli tu — zaczął wreszcie mówić. Na jego czole zauważyłem dużego siniaka, miał też pękniętą i krwawiącą wargę. — Dwie osoby... zaskoczyli mnie... nie miałem szans. Jak Boga kocham. Oni są dobrzy, wiesz? — Kto? Brunet i kobieta? — A ja wiem? Na twarzach mieli maski, takie na Halloween. Porozumiewali się na migi. Nawet im się nie przyjrzałem, bo dostałem w łeb. Upadłem. — Jak to się stało? — Nie wiem. Jeden z nich musiał przyjść pieszo. Wszedł od tyłu. Dopiero potem nadjechał samochód. Ten co mnie uderzył przeszukał szybko moje kieszenie i związał. Drugi poszedł do spiżarni i tam hałasował. Rozumiesz? Byłem nieprzytomny, ledwo widziałem. Może to był facet i kobieta.... chyba tak, ale głowy nie dam. Po co oni tu przyszli? — Może coś tutaj zostawili? Pobiegłem szybko do spiżarni, w której znajdowało się zejście do piwnicy. Klapę włazu zastałem opuszczoną. Kufer zaś stał obok — nie zamknięty. Wewnątrz dostrzegłem jakieś stare graty wypełniające dno drewnianego mebla. Przesunąłem go i stwierdziłem, że był zdecydowanie lżejszy niż ostatnio. Wtedy wydawało mi się, że ważył tonę. Ledwo dało się go ruszyć z miejsca, jakby wypełniały go kamienie. Czyżby właśnie w kufrze znajdowało się coś cennego? Chyba tak, skoro Mistrz całą noc kombinował, jak się tu zakraść? — Otwierałeś kufer? — zapytałem Końską Szczękę. — Raz otworzyłem — odpowiedział. — Ale nic w nim nie znalazłem. To zamknąłem z powrotem. — Coś zniknęło? Zobacz! Zerknął do kufra i zmarszczył czoło. Jego szczęka jeszcze bardziej się wydłużyła. — Rany boskie! — krzyknął. — Tam były kamienie! Teraz ich nie ma. — Kamienie? Jesteś pewny? — Tak, stare cegły! Kamuchy! — Jeśli zniknęły, to znaczy, że Mistrz po nie przyszedł. Po co mu kamienie? Przyjrzałem się dnu kufra i znalazłem ślad — kilka odłupanych fragmentów skały, pył z wapiennych ciosów. Nie miałem żadnych wątpliwości — w kufrze nie przechowywano zwykłych cegieł! Ukryto tam kamienne ciosy. I przypomniałem sobie krew na jednym z ciosów w ruinach klasztoru w Grusz-czynie. Czyż myszkujący tam poszukiwacz nie skaleczył się podczas transportu kilku kamieni do samochodu? A potem znalazł sobie kryjówkę w tej ruderze i w tym kufrze ukrył kamienny materiał. Tak, to musiała być sprawka Mistrza. Jeśli wrócił tutaj po ciosy ze starego portalu, to musiały one wiele dla niego znaczyć. Zabrał, co miał do zabrania, i zniknął. Tak więc niebezpieczeństwo chyba minęło i mogłem już zwolnić Mirę, bo odniosłem wrażenie, że bardzo się spieszy. Na zewnątrz podziękowałem jej za pomoc. — Jak będzie po wszystkim — uśmiechnąłem się — zapraszam cię na kawę i lody. — Czy ty masz w ogóle czas na randki? — w jej głosie zadźwięczała nuta wątpliwości. — A kto mówi o randce? — uniosłem wyżej brew. — To po co chcesz się ze mną spotkać w kawiarni? — Może po to, żeby zaproponować ci randkę? — Zgrywus z ciebie. Dobra, my stąd spadamy. Wracamy do Nowej Słupi. Poradzicie sobie? — Tak. Jestem twoim dłużnikiem. Miłego spaceru na Święty Krzyż. — Skąd to przypuszczenie? — znieruchomiała z wrażenia — że chodzi o klasztor na Łysej Górze? — A co może być bardziej interesującego od starego opactwa na Łyśćcu? Po wyjściu ze schroniska od razu udałyście się na szlak. Odjechały milczące i tajemnicze, a my z Końską Szczęką ruszyliśmy przez pola do parkującego pod samotnym drzewem forda. Już z odległości kilkudziesięciu metrów zauważyliśmy ślady splądrowania samochodu. Świadczyły o tym pootwierane drzwiczki, nawet bagażnik był niedomknięty. Ze schowka na mapy wyrzucono wszystkie drobiazgi i rzucono je na fotele. Wyciągnięto z podłogi dywaniki pod nogi i wyrzucono za zewnątrz. Złożono nawet tylne siedzenie. Mistrz tu czegoś szukał. — Zginęło coś? — zapytałem Końską Szczękę po krótkiej inspekcji. — Nic. Naprawdę nic nie zginęło. Dziwne, co? Najpierw te cegły w kufrze, a teraz mój ford. Co tu jest grane?! l nagle mnie oświeciło. Najpierw zaśmiałem się gardłowo, a następnie klepnąłem dłonią w czoło. Powolnym ruchem ręki wyciągnąłem zza pazuchy kasetę wideo. — Po to przyszli — oświadczyłem grobowym głosem. ROZDZIAŁ TRZYNASTY KASETA WIDEO,CZYLI CZWARTY ELEMENT UKŁADANKI • POBUDKA • ODKRYCIA ARCHEOLOGÓW W PIŃCZOWIE I SANDOMIERZU • MAPA KRZYŻOWCÓW • BIEGIEM NA ŚWIĘTY KRZYŻ • SPOTKANIE PRZED KLASZTOREM • LEGENDA O KSIĘCIU EMERYKU • ŁYSOGÓRSKA RELIKWIA SKARBEM TEMPLARIUSZY, CZYLI MIRA ZWYCIĘZCĄ • POD PIELGRZYMEM • DALSZY CIĄG HISTORII, CZYLI BOŻOGROBCY NA HORYZONCIE • MOJA PRZEGRANA Wróciliśmy do Nowej Słupi. Ford stanął na parkingu. Próg schroniska przekroczyliśmy o wpół do siódmej. Czuliśmy solidne zmęczenie ostatnimi wydarzeniami. Brak snu powoli dawał się nam we znaki. Ale nie zamierzałem kłaść się spać. — Czy mają państwo magnetowid? — zapytałem w recepcji i ziewnąłem. — Chciałbym coś przejrzeć. Przewodnik po zabytkach. Już miałem zamiar pokazać służbową legitymację, ale uprzejma dziewczyna zaprosiła nas do pustej o tej porze świetlicy. Stał tam nowoczesny telewizor z magnetowidem. — Potrzebuję też dobrego wulkanizatora — spojrzałem błagalnie na dziewczynę. — Mam przedziurawione koło w samochodzie. Czy zna pani kogoś, kto potrafi je zreperować? Zależy mi też na czasie... — Znajdę kogoś. Który to samochód? Opisałem wehikuł najlepiej jak umiałem. — A, chodzi o ten wrak? — nagle przerwała i zarumieniła się. — O, przepraszam, tak się wyraził nasz kucharz, ale ja nie znam się na samochodach, a ten pański wóz jest trochę dziwny... — Nie szkodzi. Poprosiłem jeszcze o mocną kawę dla dwóch osób i wyjąłem kasetę wideo. Włożyłem ją do szuflady urządzenia. Po chwili siedzieliśmy już z gorącymi szklankami w rękach. Za oknem wstał już na dobre nowy dzień. Snującą się u podnóża gór mgiełkę rozwiały promienie słońca. Zanosiło się na ładną pogodę. Liczne kroki i głosy dochodzące z korytarza zapowiadały zbliżającą się porę śniadania. Naszą strawą było wyłącznie nagranie wideo. Po nieco nudnawych ujęciach detali architektonicznych zagojskiego kościoła i jego otoczenia, podczas których konserwator wspomniał jedynie o fresku na murze prezbiterium, nastąpiły migawki z Szydłowca. Z wielką uwagą obejrzałem raz jeszcze ryt na przyporze tamtejszego kościoła. Końska Szczęka nic nie mówił, ale widziałem na jego twarzy rysującą się ciekawość. Potem „filmowcy"— komentując dokonane odkrycia w sposób niezwykle oszczędny — przenieśli się do Gruszczyna. Na podstawie daty uwidocznionej w prawym rogu nagrania, zorientowałem się, że zginęli oni na torach kolejowych jeszcze tego samego dnia. Lecz zarejestrowane okiem amatorskiej kamery ujęcia ruin klasztoru wprawiły mnie w osłupienie. Odstawiłem na bok kawę, bo byłem już całkowicie pobudzony. Ustąpiło zmęczenie. Nie chciało mi się spać. Zatrzymałem obraz. Kadr filmu ukazywał wejście na wewnętrzny dziedziniec warowni, ów zniszczony przez czas i ludzką rękę portal, a właściwie jego brak. Włączyłem nagranie i znowu zatrzymałem. Luźne ciosy leżały obok ruin między paprociami. Tak jak je ostatnio widzieliśmy, odwiedzając to miejsce. Kolejne ujęcie mną wstrząsnęło. Ustawione obok siebie kamienne bloki tworzyły znany mi już napis: „NON NOBIS DOMINE NON NOBIS". Tyle udało się ułożyć ze znanego credo krzyżowców, które w całości brzmiało: „Non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo da gloriam". Będąc przedwczoraj w Gruszczynie, ułożyliśmy ten sam widoczny na filmie fragment napisu — zabrakło nam jedynie pierwszego członu: „NON N". Jednakże konserwator z Wrocławia był bardziej dokładny. Wśród sterty gruzu wyszperał pozostałe ciosy. Jeden z nich zawierał jeszcze coś — wyrytą muszlę z mieczem i nad nimi dwie litery: MO — Muszla to symbol Montjoie! — poinformowałem Końską Szczękę. Kiwnął głową dla świętego spokoju. — Te dwie litery zaś to element szyfru — mówiłem dalej. — To nie jest fragment napisu. To było jasne jak słońce! W dalszej części credo zakonników („...sed nomini Tuo da gloriam") nie występowały obok siebie litery „m" i „o", co świadczyło o tym, że skrót „MO" nie odnosił się do inskrypcji, a było odrębnym elementem. Zresztą litery „M" i „O" umieszczono nad symbolami miecza i muszli. Przypomniałem sobie zapisek poczyniony na notatkach doktora Szalonego. Przy nazwie miejscowości Gruszczyn postawiłem wówczas znak zapytania. Teraz mogłem już śmiało uzupełnić to robocze zestawienie. Jego nowa postać wyglądała teraz następująco: Szydlowiec — NT Pińczów — LIS Sandomierz — MEL Gruszczyn — MO Zagość — ? W dalszym ciągu nie byłem pewny Zagości. Jeśli konserwator Czarnecki nie odkrył w tamtejszym kościele żadnych dodatkowych liter, jedynie sam fresk, należało Zagość skreślić z tej listy. Już wcześniej odniosłem wrażenie, że klęczący rycerz Montjoie i otaczający gojoannici to rodzaj mapy, swoista instrukcja. Czterech joannitów na zagój skim fresku symbolizowało cztery strony świata. To było raczej proste. Tyleż samo występowało w tej układance kombinacji rytów z literowym szyfrem. Dokładnie: cztery! Pojawiły się one w Szydłowcu, Pińczowie, Sandomierzu i Gruszczynie. Czyż przykryty warstwami tynku fresk w Zagości nie był jedynie podpowiedzią, gdzie szukać rozwiązania łamigłówki? Czterech joannitów to inaczej cztery miejsca rozrzucone wokół Gór Świętokrzyskich! To tam należało szukać elementów szarady. Były nimi: „NT", „LIS", „MEL" i „MO". Czyż napis złożony z tych fragmentów nie był kluczem do sukcesu. Pytanie: jaki to napis? Wstałem porażony dokonanym odkryciem. Dopiłem do końca kawę z fusami, wyjąłem kasetę i oddawszy ją Końskiej Szczęce, wskazałem na drzwi. W holu napotkaliśmy przy schodach doktora Szalonego. Już wiedziałem, kim był w istocie Kurator operacji. Postanowiłem nie zdradzać mu niczego. — Już po śniadanku? — zagaił mnie. — Nie, ale nam się nie chce jeść. Przedstawiłem mu Macieja, ale Piotr nie okazał mojemu nowemu „współpracownikowi" serdeczności. — Wszyscy są dzisiaj jakoś dziwnie poruszeni — westchnął tylko. — To nie wiesz? — Czego? — Że rozwiązanie zagadki jest kwestią kilku godzin. Jego twarz spochmumiała, lecz nagle zreflektował się i ożywił.. — Naprawdę? To się cieszę. A kto zostanie zwycięzcą? — Ten, kto wskaże miejsce ukrycia skarbu. — Tajemniczo gadasz — popatrzył na mnie niechętnie. — Cóż, od pewnego czasu otaczają nas same tajemnice. Pożegnałem go uniesieniem ręki, zostawiwszy w stanie rozbudzonej ciekawości. Nie interesowałem się nim więcej. Poszliśmy z Końską Szczęką do mojego pokoju. Julia z Bajerem dalej smacznie spali, więc musiałem ich obudzić. Klasnąłem głośno w dłonie i kiedy otworzyli oczy, przemówiłem: — Pobudka! Wstawać, śpiochy! Jazda do swoich pokojów. — Paweł? — ziewnęła Julia i przeniosła spojrzenie na Bajera. — Czy my... — Tak — przytaknąłem. — Zamiast udawać śpiochów, naprawdę chrapaliście. — Naprawdę? — tłumaczyła się. — I już mamy nowy dzień? — Idźcie do swoich pokojów albo na śniadanie — wygoniłem ich. — Podziękujcie też tamtym nicponiom w drugim pokoju. Także posnęli, detektywi! Zawaliliście cały plan. Eryka zwiała ze schroniska i pojechała z Mistrzem do domku. Tam sprawili łomot Końskiej Szczęce... — Bez przesady, nic mi nie jest — dukał. — Po prostu zaskoczyli mnie. — Ma pan siniaka — przeraziła się Julia. Popchnąłem ich do wyjścia. — Przez najbliższych kilka godzin proszę mi nie przeszkadzać. Julia z Bajerem chcieli coś wytłumaczyć, ale zamknąłem za nim drzwi. Zostałem sam z Końską Szczęką. — Kładź się na moim łóżku — wskazałem ręką mebel. —A ty? — Muszę jeszcze poszperać tu i ówdzie? — Wychodzisz gdzieś? — Nie. Będę szperał w pokoju. W sieci internetowej. Jakby co, zdrzemnę się na krzesłach. Czuj się tu jak u siebie. Jestem ci to winny. Wyjąłem laptopa z szafy i zacząłem uruchamiać system operacyjny. W tym czasie mój gość położył się na wyrku i wnet usnął. Powiedział mi o tym jego miarowy i spłycony oddech. Podłączyłem się do telefonu komórkowego i szybko wszedłem do bazy danych naszego departamentu. Wpisałem hasło i czekałem na pozwolenie korzystania z danych. W roku 1965 zespół archeologów odkrył w Pińczowie podczas badań wykopaliskowych fundamenty romańskiej budowli położonej obok rynku. Podczas prac natrafiono wówczas na kamienny blok z wyrytym wyraźnie symbolem piastowskiego orła. Jedno z wielu zapomnianych odkryć! I zaistniałoby ono wyłącznie na pożółkłych stronach sprawozdań naukowych lub zeszytów muzealnych, może jeszcze w świadomości samych autorów, gdyby niejeden istotny szczegół. Otóż obok wizerunku orła znajdowała się postać rycerza w zbroi, podobnego z opisu do joannitów z zagojskiego fresku. Oprócz rytu znajdowały się trzy litery: „LIS". Czy możliwe, żeby joannici przebywali w Pińczowie? To przecież blisko do ich macierzystej fundacji w Zagości. Nie miałem teraz czasu na studiowanie historii Pińczowa, ale założyłem, że szpitalnicy trafili do malowniczo położonego miasta nad Nidą i tam pozostawili po sobie ten szyfr, element większej łamigłówki. A Sandomierz? W kościele Świętego Jakuba znajduje się wyraźny ślad świadczący o obecności w nim krzyżowców. Archeolodzy z Tarnobrzega odkryli w świątyni płytę nagrobkową z wyrytymi na niej: wizerunkiem miecza i literami „MEL". Jak dobrze wiedziałem, takimi płytami nagrobnymi przykrywano groby rycerzy-zakonników. Bez wątpienia w sandomierskim kościele pochowano krzyżowca. Litery zaś każą nam sądzić, że tamten rycerz miał wiele wspólnego z joannitami i zagadką Montjoie. Czyż zagojscy szpitalnicy z fresku nie patrzyli każdy w inną stronę świata? Na Szydłowiec... na Gruszczyn... na Pińczów... i na Sandomierz? Tak, zgoda! A w środku nich klęczał rycerz Montjoie. W środku — czyli gdzieś między Szydłowcem, Gruszczynem, Pińczowem i Sandomierzem. Sięgnąłem po mapę województwa świętokrzyskiego i mazakiem zaznaczyłem wspomniane miejscowości, mieszczące się w przeciwległych kierunkach, czyli w czterech stronach Gór Świętokrzyskich. Połączyłem te miejsca liniami, aż utworzyła się znana wszystkim figura geometryczna — bliska kwadratowi — trapez. Narysowałem szybko przekątne. Linie łączące miejscowości przecinały się w okolicach Kielc, w pobliżu miejsca, w którym się właśnie znajdowaliśmy! Czy był to tylko przypadek? Zacząłem intensywniej myśleć. Jakie średniowieczne budowle znajdowały się w tym rejonie? Jeśli chodzi o romańskie świątynie, to znane mi były: kielecka katedra, kościół w Cmińsku, kościół w Tarczku, kolegiata w Bodzentynie i... tak jest! No, jakżeby... klasztor na Świętym Krzyżu! — Hurra! — wzniosłem radosny okrzyk. — To musi być tutaj! Dzielą nas od tego miejsca dwie godziny marszu. Pod górę! Mój podniesiony głos obudził Końską Szczękę. — Coś się stało? — zachrypiał. — Tak, chłopie, rozwiązałem zagadkę! — To znaczy wiesz, gdzie jest skarb? — Wiem, gdzie może być! I zaraz skonstatowałem, że przecież Mira z dziewczętami podzielały mój tok rozumowania, skoro z samego rana udały się na Święty Krzyż. Ba, one chciały zrobić to już o świcie, ale opóźniły swój ą wycieczkę wyłącznie z powodu wyjazdu pod Kobylą Górę. Lecz i tak miały nad nami przewagę. Wyruszyły na szczyt ponad godzinę temu. Pewnie wzrokiem smagały już stare mury klasztoru. —- Idziemy! — wstałem od stolika. — Dokąd? Spać mi się chce... — Na Święty Krzyż. Biegiem! — Nie, ja zostanę. Błagam. Zostawiłem go w spokoju. Prawdopodobnie ten marsz „drogą królewską"— a w zasadzie bieg pod górkę — był rekordem szybkości na tym ponad dwukilometrowym szlaku. Nikt nie notował tutaj czasu przemarszów, ale trudno wyobrazić sobie, żeby normalny turysta pokonał trasę od Pielgrzyma na szczyt Świętego Krzyża w czterdzieści minut. Nawet jeśli był to turysta poruszony niezwykłym odkryciem. Nie biegłem jednak po rekord szybkości, a dla pierwszego miejsca w innej, bardziej szlachetnej rywalizacji — dla zdobycia relikwii krzyżowców. Wysforowałem się na pierwsze miejsce w grupie idącej na szczyt, za mną dzielnie podążali Julia, chłopcy i redaktor, od pewnego czasu pozostający w niełasce u nauczycielki z Żoliborza. Na miejscu byłem pierwszy. Finiszowałem samotnie wąską dróżką okoloną dzikim żywopłotem, za którą wyrastała już tylko siedemnastowieczna Brama Wschodnia klasztoru. Za nią i fragmentem muru zaczynała się brukowana ścieżka wydeptana przez miliony stóp. Prowadziła ona pod górkę obok barokowej dzwonnicy aż po sam kościół z widocznym krzyżem jerozolimskim na wschodnim murze. Wejście do świątyni znajdowało się od zachodu, więc musiałem jeszcze pokonać długą ścianę południową. Przed wejściem otoczonym figurami świętych skupili się turyści, wśród których nie zauważyłem znajomych rywalek. Tuż obok znajdowało się wejście do krużganków, jeszcze dalej w kierunku zachodnim zaczynały się kolejne mury klasztorne. Zespół opactwa obejmował tutaj czworobok budynków z XIV—XV wieku, wraz z wirydarzem i krużgankiem, wczesnobarokową kaplicą Oleśnickich20 i kościołem. Od zachodu przylegało wczesnobarokowe skrzydło — obecnie siedziba Muzeum Przyrodniczo-Leśnego Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Najpierw zajrzałem do barokowo-klasycystycznego kościoła. Długo by opisywać architekturę tego miejsca, cudowne ołtarze, freski przedstawiające życie świętych i zakonników, obrazy, których treść nawiązywała między innymi do losu relikwii Krzyża Świętego, zabytkową ambonę czy kapliczki. Całego dnia nie starczyłoby na obejrzenie wszystkich tych wspaniałości, a w dalszej kolejności czekały zapierające dech w piersiach krużganki klasztorne, z herbami fundatorów umieszczonych na zwornikach gotyckiego sklepienia czy fresk o męczeństwie świętego Brunona. Mira oglądała ściany krużganków. Oprócz niej i dziewcząt zwiedzał to święte miejsce doktor Szalony. Na mój widok przerwali oględziny murów. — No, witamy — szepnął i wskazał głową nauczycielkę. — Zdaje się, że Mira rozwiązała naszą zagadkę. — Już wie, gdzie znajduje się relikwia skradziona templariuszom przez Montjoie? — zapytałem i poczułem, że zaschło mi w gardle. — Tak — odpowiedziała z błyskiem triumfu w oku. — Wyjdźmy może na zewnątrz — zaproponował Piotr. — Żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać. Wyszliśmy na zewnątrz i cofnęliśmy się na róg wschodniej fasady kościoła. Roztaczał się stąd cudowny widok na świętokrzyskie szczyty sąsiednich pasm i kolorowe „kilimy" pól, urocze, spokojne wioski, zdrowe lasy i doliny poprzecinane wartkimi strumykami. Wkrótce ukazali się w prześwicie bramy chłopaki z Julią i redaktorem. Cała piątka szła z wywieszonymi językami, narzuciłem bowiem iście diabelskie tempo wspinaczki. Na widok nowo przybyłych dziewczęta zaczęły się z nich nabijać. Dopiero Mira ich uspokoiła. — Proszę, proszę — nadawał doktor Szalony. — Cała ekipa w komplecie. Witajcie, pielgrzymi! Oparci o mur świątyni poczekaliśmy, aż zmęczeni wyczerpującątrasą przybysze dołączą do nas. Jeszcze tylko Julia rzuciła mi pełne wyrzutu spojrzenie i Mira mogła spokojnie przemawiać. Już ogłoszono ją zwycięzcą, więc niecierpliwie czekaliśmy na stosowne wyjaśnienia. Julia i chłopaki nie kryli wściekłości, ale byli zbyt zmęczeni, żeby zabierać głos. Zresztą nie mieli nic do powiedzenia, albowiem nie zdążyłem podzielić się z nimi odkryciami dokonanymi dwie godziny temu w pokoju schroniska. Mira zaczęła nietypowo od przypomnienia pewnej legendy związanej z klasztorem. — W XI wieku osiemnastoletni książę Emeryk, syn króla węgierskiego, świętego Stefana, wybrał się do swojego wuja Bolesława Chrobrego. Zabrał ze sobą mały relikwiarz. Bolesław wyjechał mu naprzeciw i w Górach Świętokrzyskich urządził polowanie na cześć krewnego. Emeryk gonił w puszczy jelenia i wkrótce zabłądził. Wtedy złożył swego rodzaju przyrzeczenie, że jeśli ocaleje, to zostawi na tym miejscu relikwię Drzewa Krzyża Świętego, którą miał zawieszoną na szyi. Ocalał i dlatego relikwiarz trafił na Święty Krzyż w nowo wybudowanym klasztorze. — Inne podanie mówi — dodałem zaraz — że w pogoni za jeleniem Emeryk zauważył między rogami zwierzęcia podwójny krzyż, świecący wielką, oślepiającą jasnością. Ponoć ukazał mu się anioł, który polecił zostawić w pobliskim klasztorze relikwię. — Tak, znam i tę wersję — uśmiechnęła się Mira. — A co ma wspólnego, psze pani. ten cały Emeryk z Montjoie? — zapytał przytomnie Finlandczyk. — Zaraz do tego dojdziemy. Ustalmy najpierw fakty. Pyzia, powiedz proszę o krzyżu! — Wiemy, że symbolem benedyktynów na Łysej Górze był podwójny złoty krzyż — recytowała dumnie dziewczyna, ku poirytowaniu Julii i bezradności chłopaków. Nie dało się ukryć, że Mira robiła popisowe przed doktorem Szalonym. — Jego wyższe ramię jest krótsze od dolnego. Krzyż taki nosi różne nazwy: arcybiskupi, patriarchalny lub jerozolimski. Jest nierozłącznie związany z kultem i symboliką relikwii Drzewa Krzyża Świętego. — Skąd do nas dotarł? — Mira zerknęła na Martę. — Krzyż patriarchalny? Z Bizancjum — odpowiedziała szczupła nastolatka, nie przestając żuć gumy. — W formie relikwiarzy, zwanych stauroteka-mi, produkowanych w Konstantynopolu w XII wieku. — Do Polski stauroteki dotarły z Rusi i Węgier — kontynuowała Mira. — Interesujący nas relikwiarz przywiózł prawdopodobnie do Krakowa król Węgier Stefan V w 1270 roku. Gioconda! — Jako dar za poparcie ze strony księcia polskiego w toczącym się sporze pomiędzy Arpadami i Przemyślidami — odpowiedziała bez zająknięcia pytana. — Tak jest! Relikwia przypieczętowała więc ustalenia układu zawartego przez króla Węgier z księciem krakowsko-sandomierskim Bolesławem Wstydliwym. Relikwiarz pozostał w Krakowie i w latach 1306—1308 został przekazany benedyktynom łysogórskim przez Władysława Łokietka. Od tego momentu rozpoczyna się w Polsce kult Drzewa Krzyża Świętego. — I co to ma wspólnego z relikwią skradzioną przez Montjoie? — zapytałem zniecierpliwiony. — Tak właśnie głosi oficjalna wersja uzgodniona przez historyków. Tylko że w kwestii Świętego Krzyża mamy wiele niejasności. Tak naprawdę nie wiemy nawet, kto ufundował klasztor? Bolesław Chrobry czy Bolesław Krzywousty? Relacja biskupa Boguchwała wyraźnie wskazuje na tego drugiego. To on miał „opactwo zakonu Świętego Benedykta na Łysej Górze pobożnie ufundować na cześć Trójcy Przenajświętszej". Wspominają o tym też świętokrzyskie dokumenty pergaminowe z XV wieku. Bolesław Krzywousty miał wznieść tutaj jednonawowy kościół w stylu romańskim. Do dziś zachował się z tej budowli fragment muru w północnej ścianie kościoła od strony krużganków. Właśnie pokazywałam go dziewczętom... — Nadal nie rozumiem... — chrząknąłem znacząco. — To był wstęp. Chciałam pokazać, że znajdująca się tutaj relikwia ma swoją od dawna ugruntowaną historię, lecz. niestety, prawda o niej może być inna. Nawet problem przybycia benedyktynów na Łysą Górę nie jest całkowicie jasny, więc czego możemy być tu pewni? Niektórzy mówiąc wzniesieniu tutaj kościoła przez Dąbrówkę i sprowadzeniu przez nią sześciu zakonników z Czech. Długosz przypisuje Bolesławowi Chrobremu fundację opactwa w 1006 roku i sprowadzenie zakonników z Monte Cassino. Inni zaś uważają, że to Bolesław Krzywousty sprowadził ich z Węgier w 1113 roku. To właśnie węgierscy mnisi mieli przywieźć relikwie Świętego Krzyża, niegdyś należące do świętego Emeryka. A może to mnisi tynieccy zasiedlili Święty Krzyż? Skąd przybyli benedyktyni, jest wciąż sprawą otwartą. Wiadomo jednak, że miał tu miejsce w 1259 roku najazd Tatarów. Klasztor obrabowano i spalono, a zakonników wymordowano. Prawdopodobnie nie wszystkich. Część z nich ocalała i to oni mieli ukryć tutejszą relikwię w skałach gołoborza. Klasztor odbudował szczęśliwie przed 1270 rokiem książę Bolesław Wstydliwy. Koniec XIII i cały XIV wiek to okres spokoju. Reasumując, wiemy na pewno, że na Świętym Krzyżu przechowywano jakąś relikwię, choć możemy się spierać co do szczegółów. — Czy chcesz powiedzieć — nie wytrzymał dłużej napięcia redaktor — że słynna relikwia łysogórska jest tą skradzioną templariuszom przez Montjoie? — Tak. Nie jest to, jak niektórzy sądzili, Święty Graal. Przez chwilę panowała wśród nas magiczna cisza. — Obawiam się, że przedstawione przez wasz zespół legendy i teorie badaczy problemu przeczą temu sensacyjnemu odkryciu — zaatakowałem. — Zgoda. Przytoczyłyśmy je z powodów poznawczych. Przedstawienie rozbieżności wśród znawców tematu miało pokazać, że prawda w tym przypadku kuleje. — A jak twoim zdaniem ma wyglądać? Ta prawda? — Dokończymy to w Nowej Słupi. Proponuję zejść w dół do schroniska. I nie czekając na naszą reakcję, ruszyła śmiało ku bramie. Znowu przyszło nam pokonać „drogę królewską". W niedługim czasie skończyło się zbocze i z lasu porastającego górę wyszliśmy na figurę Pielgrzyma. — Stop! — krzyknęła Mira. Zatrzymaliśmy się, zmęczeni, ale zaciekawieni wciąż trwającym widowiskiem. Otoczyliśmy słynną, zniszczoną mocno kamienną rzeźbę, gdyż stało się jasne, że ona była celem naszej wędrówki. Tak na marginesie, to od tej figury zaczęła się nasza znajomość w Nowej Słupi, tutaj zastaliśmy po przyjeździe klęczącego doktora Szalonego z miarką w ręku. — Wszyscy dobrze znamy Pielgrzyma — Mira zaczęła swoją końcową mowę. — Wykonano go z piaskowca kunowskiego. Dodam, że ten materiał nie występuje w tych stronach. Bogate jego złoża znajdziemy za to w okolicach Pińczowa! Popatrzmy na sam posąg. Przedstawia on klęczącego mężczyznę. Czy nie przypomina trochę zakonnika? — Klęczy jak Montjoie na fresku w zagojskim kościele — mruknął cicho redaktor. Nie chciałem psuć Mirze widowiska, więc nie wspomniałem, że według Świętosława Krawczyńskiego figura z kamienia przedstawiała tak zwanego „prokopa", osobnika, którego panny chcące wyjść za mąż obiegały i poklepywały. Jak widzicie, każdy punkt widzenia miał swoje mocne i słabe strony. — Na zachowanym dziewiętnastowiecznym rysunku posągu, autorstwa Bolesława Podczaszyńskiego21, widać u wyrzeźbionej postaci wąsy i brodę — mówiła dalej. — Lecz ubiór najbardziej upodabnia Pielgrzyma do zakonnika. Postać z kamienia na owym rysunku ma długi płaszcz z kapturem założonym na głowę i prawe ramię okute w drucianą kolczugę. To przecież wczesnośredniowieczni krzyżowcy używali identycznego stroju. Czyż ten posąg, który teraz otaczamy, nie przedstawia przypadkiem rycerza Montjoie? Tak, istniało duże podobieństwo Pielgrzyma z zagojskim rycerzem. Obydwie postaci klęczały. Zakonnik na kościelnym fresku miał twarz obróconą do romańskiego tabernakulum. Ten tutaj, zwrócony był na klasztor Świętego Krzyża, a legenda głosiła, że szedł na szczyt góry. — Tak więc twoim zdaniem — odezwałem się — relikwia skradziona przez Montjoie znajduje się u łysogórskich benedyktynów? — Innego wyjaśnienia nie znajduję — wyprężyła się z dumą. — Podobnie jak wasza ekipa, już od pewnego czasu odkryłam pewną zależność, a mianowicie nieprzypadkowe umiejscowienie rytów zakonników i napisów na obrzeżach Gór Świętokrzyskich. Układają się one w punkty wyznaczające w przybliżeniu kwadrat, którego środek znajduje się w Nowej Słupi, trzydzieści kilometrów od Kielc. Ten Pielgrzym jest kolejnym elementem układanki. Wskazuje on definitywnie na klasztor Świętego Krzyża, a zatem łysogórska relikwia jest skarbem skradzionym templariuszom. Już nie zapytałem, skąd Mira zaczerpnęła dokładną wiedzę o punktach geograficznych wyznaczających ów kwadrat, bo przypuszczałem, że najpierw pomagał jej usłużny Zenon, a dzisiaj dostała potężny zastrzyk informacji od Piotra. Kurator operacji nie był zatem bezstronny, tylko jak miałem to udowodnić. Czy doktor Szalony chciał w ten sposób ukarać mnie za moje postępy w śledztwie? Czy powodowała nim zazdrość o pracę dla Demiurga? Ale czy było to tak ważne w obliczu porażki? Miny chłopaków i Julii najdobitniej świadczyły, że nie warto się było nawet odzywać. Mimo wszystko nie skapitulowałem. — Jak połączysz historię tutejszego opactwa z historią Montjoie? — zapytałem Mirę. — Montjoie szukali schronienia u joannitów — rzekła pewna swego. — O tym dobrze wiesz, prawda? Nie mogło być inaczej. Nękali ich templariusze, ścigali po całej Europie. Potężniejsi, groźni i perfidni. Montjoie musieli więc szukać sprzymierzeńców. Lepszych od joannitów nie mogli znaleźć. Z początku templariusze nie mogli zrealizować swojego planu zemsty. Kiedy dotarli do Polski na ziemię sandomierską, władał nią Kazimierz Sprawiedliwy, niezbyt wówczas przychylny pomysłom osiedlenia się tutaj rycerzy Templum. Obawiał się ich potęgi. Templariusze wrócili więc do Ziemi Świętej z niczym. Lecz szybko powrócili. Być może skorzystali z wybuchu buntu możnowładców w Polsce pod koniec lat siedemdziesiątych XII wieku. Szczęśliwie uzyskali zgodę na założenie klasztoru już w 1177 roku od Mieszka III Starego, w zamian za pomoc w walce z biskupem Gedkiem i poganami. Potem osiedlili się w Opatowie i zdradzili Mieszka, ich prawdziwym celem było bowiem odnalezienie relikwii skradzionej przez Montjoie. — Czyż nie mogli po prostu zaatakować Gruszczyna? — wątpiłem w jej wersję. — Tam ponoć przebywali Montjoie. Pewnie mieli tam relikwię. — Nie wiem — przyznała. — Ale Montjoie mogli mieć wówczas mocną pozycję na tych ziemiach. Wtedy było jeszcze za wcześnie na zbrojną akcję. Za panowania Henryka Brodatego templariusze zaczęli jednak rosnąć w siłę. Zagrożony zakon Montjoie mógł w tej sytuacji schronić się u joannitów. To był wtedy najpotężniejszy zakon w Polsce. Kto wie, czy spór templariuszy z joannitami w 1237 roku nie dotyczył właśnie tej relikwii. Przypomniał mi się list templariuszy z Opatowa do komtura de Champagne o pomyślnie zakończonym dziele. Czyż tym „dziełem" był szczęśliwy koniec walk z Litwinami? Raczej nie, gdyż ci wciąż napadali na ziemię sandomierską. — Być może templariuszom udało się nawet odzyskać skradziony im skarb — kontynuowała Mira — ale wszystko wskazuje na to, że nie wywieźli go z Polski. W 1237 roku Henryk Brodaty wszczął spór z Konradem Mazowieckim o regencję nad państwem i opiekę nad nieletnim Bolesławem Wstydliwym. Poprosił o pomoc templariuszy, słynących z dobrych układów w Watykanie. Jednakże ci odmówili księciu pomocy, szykując się do wyjazdu z Polski. Prawdopodobnie z relikwią. „To by potwierdzało wymowę owego listu do komtura" — pomyślałem z uznaniem dla wiedzy nauczycielki. — Henryk Brodaty nie namyślał się dłużej i postanowił wypędzić niewdzięcznych templariuszy z tej ziemi, zabrawszy cały ich majątek. Polskie rycerstwo w obawie przed klątwą papieską nie kiwnęło palcem w tej sprawie. Pomogli dopiero zamojscy joannici, być może uczestniczyli w tej operacji także Montjoie z Gruszczyna. Splądrowali oni klasztor w Opatowie i zabrali relikwię, oprawioną w złoty krzyż. — Co dalej? — Zenon wbił wzrok w Mirę. — W Polsce joannici chronili rycerzy Montjoie, pewnie przechowywali ich cenną relikwię. Nic nie wiemy jednak o tym, żeby joannici wywieźli cokolwiek cennego na Rodos, gdzie w latach 1309—1521 mieli swoje państwo; po wyparciu ich stamtąd przez Turków państwo zakonne joannitów istniało na Malcie w latach 1530—1798. Podróż z relikwią skradzioną templariuszom nie wchodzi po prostu w rachubę. Była zbyt ryzykowna, wszędzie w Europie bowiem roiło się od warowni templariuszy i sprzyjających im Krzyżaków. Jeśli byli rozsądni, musieli dobrze ukryć ją w Polsce. Gdzie i u kogo? Zanim na to odpowiem, przypomnijcie sobie jeden z pierwszych zakonów sprowadzonych na nasze ziemie. Mam na myśli bożogrobców z Miechowa! Zakon utworzony przez Jaksę. Podobnie jak książę Henryk Sandomierski był on uczestnikiem wypraw krzyżowych. Bożogrobcy byli zakonem typowo duchowym. Nawet mieczy nie nosili. Jednakże sprowadzili oni z Palestyny pokrewny im zakon Rycerzy Grobu Świętego, osadzając ich w Charsznicy. Ci drudzy to istne przeciwieństwo bożogrobców. Pod koniec walk o Jerozolimę nie składali już nawet ślubów ubóstwa i bezżeństwa. Przyjmowano w ich szeregi każdego rycerza, który odwiedził Grób Chrystusa. Nosili zbroję, a na niej biały płaszcz z wyszytym czerwonym krzyżem i z czterema małymi krzyżami po rogach. Walczyli z nieprzyjaciółmi Krzyża i bronili Grobu Świętego. Wydaje się, że z biegiem czasu bożogrobcy stanowili dla joannitów nowe zagrożenie. Cenna relikwia okazała się łakomym kąskiem dla kolejnego zakonu. Moim zdaniem, to joannici ułożyli ów szyfr prowadzący do miejsca jej ukrycia. Ten fresk w Zagości wszystko wyjaśnia! Klęczący w środku mnich symbolizuje geograficzne miejsce ukrycia cennej rzeczy. Bez wątpienia chodzi o klasztor benedyktynów. Byli oni wówczas jednym z nielicznych zakonów, którymi opiekowali się troskliwie polscy książęta. Klasztor na Łyśćcu był chroniony przez polskiego monarchę, bo tutaj on sam pielgrzymował. Święty Krzyż był bezpiecznym miejscem przed atakiem templariuszy, a w późniejszym okresie — Krzyżaków. A oprawiona w złoty krzyż relikwia, zawierająca kawałki z Krzyża Świętego, na którym oddał żywot Jezus Chrystus, jest tym szczególnym przedmiotem, który Montjoie skradli w Jerozolimie. Proponuję pójść dzisiaj i ją w spokoju obejrzeć. — Brawo! — przyklasnął doktor Szalony. — Bolą mnie trochę nogi — skrzywiła się Julia. — Z kolei ja nie przespałem nocy — wtrąciłem. — Dziś sobie daruję. — Nie obrażaj się, że to nie ty poskładałeś to wszystko do kupy — zmiażdżyła mnie wzrokiem Mira. — Szukaliśmy Świętego Graala, ale żadnego kielicha nie ma. Od początku to wiedzieliśmy, ale nie chcieliśmy psuć zabawy młodzieży. Myślę jednak, że moje odkrycie jest nie mniej atrakcyjne. Przyznaj sam, moja teza jest najbardziej wiarygodna. — Pan Samochodzik pokonany — westchnął redaktor, ale z wyrazu jego twarzy nie mogłem odgadnąć, po czyjej jest stronie. — Okej, przyznaję. Zwyciężyłaś — podrapałem się po głowie. — Ja również podejrzewałem, że relikwia jest ukryta na Świętym Krzyżu, ale mnie uprzedziłaś. Powiedzcie w takim razie, dziewczyny, co oznaczają owe litery pod niektórymi rytami. Na przykład w Szydłowcu znaleźliśmy litery „N" i „T". Wiem o innych rytach i kolejnych literach w Sandomierzu i Pińczowie. A w Gruszczynie? To samo. Być może Piotr już ci je podał, bo to on odbierał wiadomość od mojej sekretarki, której udało się dotrzeć do tych danych. Żebyście widzieli minę doktora Szalonego! Facet zgłupiał. Jednocześnie posiniał na twarzy ze złości i przygryzł mocno wargi. Już się pewnie domyślił, że przejrzałem jego grę. Milczał zatem i nie patrzył na mnie. — Tak, zgoda, mam te kombinacje — przyznała Mira, czym ostatecznie pogrążyła doktora Szalonego. — Ale niczego to nie zmienia. Może to są pierwsze litery imion zakonników, którzy brali udział w tym zakrojonym na wielką skalę spisku przeciwko templariuszom? Nie wiem. Po prostu przedstawiłam wam swoją wersję i doktor Szalony uznał, że jest to rozwiązanie szarady. — Proszę państwa! — odzyskał właściwy sobie wigor Piotr. — Mira wskazała miejsce ukrycia relikwii skradzionej przez Montjoie. Chętnym proponuję spacer do klasztoru w celu jej obejrzenia. Dla zmęczonych mam inną propozycję. Dzisiaj wieczorem urządzimy ognisko na cześć Miry i jej wspaniałych dziewcząt. ROZDZIAŁ CZTERNASTY ZNIKNIĘCIE GOŚCIA Z MOJEGO POKOJU • ZNOWU ERYKA • ROZDRAŻNIENIE • CZY KOŃSKA SZCZĘKA TO MISTRZ? • MONT MELLIS, CZYLI GÓRA MIODU • REZYGNUJĘ Z OGNISKA • KOŚCIÓŁEK W DOLINIE DOBRUCHNY • SKŁADAM BRAKUJĄCE OGNIWA ŁAMIGŁÓWKI • KTOŚ WZYWA POMOCY, CZYLI ROZMOWA Z GANGSTERAMI • ZEGAREK I CIOS KARATE • ZAKŁADNIK • UCIECZKA • KIM JEST KOŃSKA SZCZĘKA? KIM JEST ERYKA? • POLICJA ZNAJDUJE SCHOWEK • POWRÓT DO SCHRONISKA, CZYLI GDZIE PODZIAŁ SIĘ ŚWIĘTY GRAAL? Przespałem cztery godziny. Wstałem jednak ociężały. Moją świadomość zaatakowała niemiła konstatacja, że operacja „Baba Jaga" dobiegła końca, a ja zostałem pokonany przez Mirę. Koniec przygody. Krótkiej, ale zdaje się owocnej, bo młodzież, zdaniem wychowawców, połknęła bakcyla wiedzy historycznej i w przyszłości pragnęła zostać poszukiwaczami skarbów. Oddajmy więc rację pomysłodawcom całego przedsięwzięcia, że trafili oni w dziesiątkę z pedagogicznym celem operacji. Tylko kto był ojcem tego eksperymentu? Ministerstwo czy Demiurg? Przekręciłem się na bok i stwierdziłem, że z pokoju zniknął Końska Szczęka. Najpierw spał na moim łóżku, później — po moim powrocie z Łysej Góry — ustąpił mi miejsca i dalej kimał na poduszkach zdjętych z foteli. Tylko że teraz nie było go w pokoju. Zerknąłem na zegarek. Minęła 15:21. Żadnego śladu pobytu w moim pokoju Końskiej Szczęki. W wyniku dalszych czynności „śledczych" stwierdziłem, że mój gość grzebał w laptopie — godziny otwarcia niektórych plików miały miejsce podczas mojego snu. Zrobił to on, człowiek, którego nie posądzałem o znajomość pracy z komputerem. To mi się nie podobało. Wstałem energicznie, ubrałem się i zszedłem na dół do recepcji. Zapytałem o Końską Szczękę. — Już wyszedł, proszę pana — odpowiedziała recepcjonistka, ta sama, która wcześniej ugościła nas w świetlicy i zaparzyła kawę. — Nie był sam. Towarzyszyła mu kobieta. Ta pani, która się w nocy wyprowadziła. Twierdziła, że coś zostawiła, więc dałam jej klucz do pokoju, bo na szczęście nikt go jeszcze nie zajął. Potem patrzę, a ona wraca z tym pańskim kolegą, co ma tak dużą szczękę. Szli szybko, nawet na mnie nie patrzyli. Wsiedli zaraz do samochodu, który stał na chodniku, i odjechali. — Granatowa alfa romeo? — Nie wiem, ale granatowa. — A jak się zachowywali? — Jak to „jak"? Normalnie. Podziękowałem jej za rozmowę i wróciłem do pokoju poruszony jej relacją. Zaraz jednak wróciłem na dół do stołówki, bo musiałem przecież coś zjeść. Przy jednym ze stolików w głębi sali zauważyłem Julię i Zenona. Kończyli posiłek, pili kompot, ale ich miny, wzajemne spojrzenia i uśmiechy sugerowały, że tej parze nie wypada przeszkadzać. Nauczycielka patrzyła na redaktora z niejakim uwielbieniem zakrapianym kokieterią, dziennikarz zaś popisywał się przed nią jakąś opowieścią. Zdenerwował mnie ten ich flirt, zresztą już wcześniej podejrzewałem Julię o słabość do redaktora. Odechciało mi się jeść. A kiedy ujrzałem powracającą z pleneru młodzież w towarzystwie Miry i doktora Szalonego, dałem drapaka na górę. Zamknąłem się w pokoju i w samotności przeżywałem porażkę. Otworzyłem laptop, sprawdziłem pocztę elektroniczną, ale szybko komputer przestał mnie bawić. Nie mogłem się jakoś pozbierać po wydarzeniach ostatnich godzin. Denerwowała mnie zacieśniająca się przyjaźń między niektórymi uczestnikami naszej wyprawy. Julia wolała towarzystwo redaktora niż swoich podopiecznych. Mira jakoś na dobre przylgnęła do Piotra. I ta historia ze zniknięciem Końskiej Szczęki! Czy naprawdę Eryka go porwała? Dlaczego to nie mnie spotkał ten zaszczyt? Z relacji recepcjonistki wyłaniała się inna, nieprawdopodobna wręcz wersja zdarzeń. Oto bowiem Końska Szczęka wsiadł do alfy romeo jak gdyby nic. Czemu tak nagle, ten poczciwiec sprawiający wrażenie niezbyt rozgarniętego chłopa, stał się dla Mistrza kimś ważnym? Kim był Końska Szczęka? Czasami mnie zadziwiał. Zawsze pojawiał się w centrum wydarzeń! Przede wszystkim posiadał cenne nagranie wideo. A jego znajomość komputera? Dlaczego tak obsesyjnie podążał za nami? Czy tak zachowuje się prowincjonalny złodziejaszek? Próbowałem wyobrazić sobie przyjście Eryki do mojego pokoju. Jak to się odbyło? Czy najpierw zapukała, a kiedy Końska Szczęka otworzył, wtargnęła tutaj z pistoletem w dłoni? Dlaczego się nie obudziłem, gdy stała na środku i wymachiwała bronią? A jeśli mój gość współpracował z Mistrzem?! Mogłem tak podejrzewać, skoro Końska Szczęka wsiadł do alfy romeo bez specjalnego oporu. No, chyba że Eryka miała sprytnie ukryty pistolet. Zamknąłem komputer. Mój wzrok padł na otwarty notes leżący na stoliku. Na czystej kartce dostrzegłem coś niepokojącego — odbite na niej pismo. Ktoś pisał w notesie i potem wyrwał kartkę, pozostawiwszy na spodniej kartce charakterystyczne wgłębienia po długopisie. W koszu nie znalazłem żadnej kartki, dlatego zacząłem badać czystą kartkę z notesu. Ktoś — prawdopodobnie Końska Szczęka — próbował ułożyć z czterech kombinacji liter jeden wyraz. Poczciwiec ze Skórkowa zabawiał się w miłośnika szarad. Nie był może Sherlockiem Holmesem, bo szło mu słabo, ale niewykluczone, że przerwała ma wizyta Eryki. Jedno było pewne — ugościłem w pokoju człowieka, który udawał poczciwca. Byłem przekonany, że nie stał on po mojej stronie. Podekscytowany zacząłem kontynuować dzieło zaczęte przez Końską Szczękę. Już wcześniej chciałem przeanalizować zbiór literowych skrótów występujących na murach i płytach nagrobkowych z czterech miejscowości, ale wciąż brakowało mi czasu. Teraz miałem okazję. Cóż można było z nich ułożyć? Może miałem do czynienia z rodzajem anagramu? Próbowałem na różne sposoby połączyć te litery i dość szybko doszedłem do wniosku, że najlepszy efekt dawało zestawienie ich w formę: MONT MELIS Kiedy po raz dziesiąty to napisałem, uderzyła mnie prostota tej nazwy. Z dziesięciu liter dałoby się może ułożyć kilka innych wyrazów, ale założyłem, że występujące na rytach skróty są już gotowymi elementami — sylabami. Wystarczyło je tylko umiejętnie złożyć w całość. Pojawiła się jeszcze jedna prawidłowość, świadcząca o słuszności mojego postępowania. Pierwszy człon „MO" odpowiadał na mapie wsi Gruszczyn (pierwsza siedziba Montjoie w Polsce). Wodząc palcem po wierzchołkami „trapezu" powstałego na mapie przez połączenie wszystkich czterech miejscowości, i czyniąc to zgodnie z ruchem wskazówek zegara, uzyskiwało się kolejne człony nazwy: MO (Gruszczyn) NT (Szydlowiec) MEL (Sandomierz) LIS (Pińczów) — Mont Mellis — powtarzałem jak mantrę. — Mont Mellis. Uczucie spełnienia rozlało się falą gorąca po moim organizmie. Jeśli to samo odkrył Końska Szczęka, to miał on z „koniem" tyle samo wspólnego, co ja z UFO. Ten człowiek tylko po to zdobył moje zaufanie, żeby mieć dostęp do mojego archiwum. Wprawdzie podsunął mi kasetę wideo, ale wydobył ze mnie wszystkie informacje i na koniec złożył wszystko do kupy. Mont Mellis! To było dziecko naszych wspólnych poszukiwań! Mont Mellis! Kres tajemnicy Montjoie! Już byłem pewny, że rozwiązanie zagadki zaproponowane przez Mirę było błędne (zresztą już wcześniej miałem wątpliwości). Teraz tylko ja i Mistrz znaliśmy właściwy klucz do zagadki. I co za zbieg okoliczności, że Końska Szczęka zniknął ze schroniska wraz z tym odkryciem. Czy nie był on przypadkiem Mistrzem, który zabawił się moim kosztem? Te wszystkie zasadzki na bruneta były sprytnie pomyślanymi zabiegami mającymi na celu uśpienie mojej czujności i zbudowanie zaufania do Końskiej Szczęki — ich człowieka. Pewnie dla lepszego efektu on sam nabił sobie guza w ruderze. — Co znaczy „Mont Mellis"? — próbowałem rozgryźć ostatni etap szarady. Znajomość łaciny przydawała się w takich chwilach. Szybko przetłumaczyłem nazwę jako „Górę Miodową" lub raczej „Górę Miodu". Sprytni krzyżowcy ułożyli rodzaj zaszyfrowanej wiadomości. Miejscem ukrycia skarbu uczynili zatem nieznaną mi „Górę Miodu" i to gdzieś w okolicach Nowej Słupi. Z pewnością nie chodziło o Święty Krzyż! Gdzieś w tym regionie powinna znajdować inna góra. Czy był to jeden z miejscowych szczytów? Okolica, w której hodowano pszczoły? Pod wieczór, poruszony wynikami mojego śledztwa, poszedłem za schronisko poinformować przygotowujące się do ogniska towarzystwo, że nie wezmę udziału w uroczystym „oblewaniu" sukcesu dziewczyn i zakończenia operacji „Baba Jaga". Powiedziałem, co mam do powiedzenia i odwróciwszy się na pięcie, poszedłem do recepcji zapłacić za reperację wehikułu. Stamtąd udałem się na parking. Z bijącym sercem — niczym przed spotkaniem z piękną nieznajomą — jechałem w kierunku Ostrowca Świętokrzyskiego. To była moja randka w ciemno. Za Starą Słupią wyłoniła się ponad polami pokryta lasami Góra Chełmowa, dalej biegł bezleśny grzbiet Pokrzywianki z pasemkami kolejnych upraw łączącymi się z zabudowaniami i wreszcie ukazały się, wysunięte najbardziej na wschód, lasy w okolicy Grzegorzowie. Ciężkie, zmęczone słońce chowało się za Łysogórami i kiedy dojechałem do tej wsi, ujrzałem tonącą w czerwonej poświacie zapomnianą wioskę. Otaczały ją częściowo pola, częściowo lasy. Teren był tutaj pofałdowany, a malowniczo wyżłobiony jar lessowy zaprowadził mnie prosto do wioski położonej w dolince rzeki Dobruchny. Określenie „czas zatrzymał się w miejscu" pasowało dobrze do tej wsi. Grzegorzowice leżały na uboczu Nowej Słupi. Szumiały tu cicho drzewa, szemrał nastrojowo strumyk i czasem pojawił się na drodze zmęczony dniem pracy człowiek. Minąwszy opustoszałe i zdewastowane zabudowania podworskie zbliżyłem się do celu podróży — małego kościółka na szczycie wzniesienia. Historię tej wioski wygrzebałem dzięki dobrodziejstwu Internetowi, sięgając po pokaźne zasoby ministerialnej bazy danych. Jan Długosz zanotował, że miejscowy kościół pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela (co za zbieżność nazwy z zagójską świątynią!) ufundował w XIII wieku dziedzic Nawój herbu Topór w formie okrągłej rotundy. Niektórzy uważają, że powstała ona w drugiej połowie XIII wieku, co było właśnie powodem mojego zainteresowania Grzegorzowicami. I choć miejscowa parafia była erygowana około 1350 roku, to powstanie pierwszej świątyni niektórzy datują nawet na schyłek XI wieku22. Inni badacze zwracają zaś uwagę na założenia bizantyjskie tej budowli i podobieństwo do kościoła Świętego Adaukta na Wawelu, co zmusza do przypuszczeń, że kościół ten pochodzi nawet z X wieku! W ciekawej pracy Emilii Góreckiej23 wyczytałem jednak, że brak jest podstaw archeologicznych do przesunięcia chronologii obiektu poza XIV wiek. Chociaż archaiczna forma rotundy nie daje badaczom spokoju. Czy zatem doszło tutaj do świadomej archaizacji świątyni w XIV wieku, czy raczej do rekonstrukcji (odbudowy) rotundy zniszczonej przez najazdy tatarskie? Autorka nie wyklucza przy tym, że mogli wybudować ją na początku XII wieku benedyktyni, którzy bezskutecznie usiłowali pozyskać tę wieś w 1269 roku24. Czy teraz rozumiecie moje poruszenie tymi naukowymi spekulacjami? Mamy bowiem górę z „romańską" rotundą i benedyktynów, którzy kilka kilometrów na zachód wznieśli sławny klasztor? Czy jednak w celu ukrycia niezwykle cennej relikwii Grzegorzowice nie były lepszym miejscem od Świętego Krzyża? Wieś położona na uboczu, w miejscu prawie zapomnianym! I wreszcie ostatnia sensacyjna wiadomość, jaką udało mi się wyszperać. Góra, na której wzniesiono rotundę, do dziś nosi nazwę Sytna. Etymolog określiłby rdzeń słowa „sycić" jako bliski znaczeniowo z bartnictwem, słodyczą lub właśnie miodem. Miód zaś w prasłowiańskich rytuałach kultowych odgrywał ważną rolę. Ponadto wzgórze to było prawdopodobnie miejscem kultu — niewykluczone, że Swiatowita trzymającego róg wypełniony miodem25. Czyż Sytna nie mogła być naszą Mont Mellis, ową Górą Miodu? Miejsce idealnie nadawało się do ukrycia bezcennej relikwii, a wymowa ideologiczna przedsięwzięcia miała też swoje uzasadnienie w wyborze topograficznym. W czasach chrystianizacji Polski kościoły wznoszono najczęściej na miejscu związanym z kultami pogańskich bóstw. Przypomniałem też sobie „Parzivala" Wolframa von Eschenbacha. Napisał on, że zamek Graala to Montsalvache, czyli Góra Zbawienia26 — kolejne powiązanie tego legendarnego skarbu z istnieniem góry. I jeszcze coś — benedyktyni ze szczytu Łysej Góry mieli dobry widok na Grzegorzowice, położone kilka kilometrów dalej na zachód. Na stromym wzgórzu stał otoczony drzewami kościół o białych jak śnieg ścianach i czerwonym dachu. Po jego zachodniej stronie zachowały się stare nagrobki z istniejącego niegdyś cmentarza, dzisiaj wkomponowane w solidny mur ogrodzenia. Do świątyni prowadziło dwoje schodów. Zatrzymałem wehikuł przy drodze na skraju parku i ruszyłem ku węższemu wejściu od południowego wschodu. Z każdym krokiem wyraźniej uwidoczniało się zabytkowe prezbiterium, pozostałość po romańskiej rotundzie z dostawioną sklepioną absydą. Wybudowano ją z nieociosanych bloków kwarcytowych. W grubym murze tkwiło wysoko okrągłe okienko, co świadczyło o obronnym charakterze pierwotnej budowli. Od roku 1621 dodano do rotundy barokową nawę i podczas tej przebudowy zniszczono pierwotne wejście do kościoła. Dotarłem na szczyt. Pierwsze kroki skierowałem pod rotundę, całkowicie ignorując zachodnie wejście do kościoła. Nie zwracałem na nic uwagi, nawet piękny widok na dolinę Dobruchny był mi w tej chwili obojętny. Oglądałem uważnie mury rotundy — wyjątkowo skromne, pozbawione wystroju w postaci gzymsów lub cokołów. Z autentycznych otworów zachowały się trzy pierwotne okna — dwa w ścianie rotundy od północy i jedno w absydzie z kamienną rozetą. Szukałem jakiegoś niezwykłego elementu — rytu, wyrytych liter, zwykłych spękań, słowem — czegokolwiek. Tak mnie pochłonęło to badanie, że dopiero po chwili usłyszałem ludzki głos. Coś złego działo się wewnątrz kościoła. Ktoś mnie wołał. — Pomocy! —jęczała kobieta. — Ratunku! Przerwałem oględziny i ruszyłem wzdłuż południowej ściany nawy. Drzwi wejściowe były uchylone, wszedłem więc i ujrzałem oddalony ode mnie o kilkanaście metrów ołtarz główny. Zrobiłem kilka kroków po kamiennej posadzce skromnego kościółka, próbując wyłowić wzrokiem zagrożoną istotę. Dojrzałem japo lewej stronie, bliżej prezbiterium w pomocnej części świątyni. To była Eryka. Siedziała na ławce i mierzyła do mnie z damskiego pistoleciku. Na jej piersi dyndał zawieszony na szyi pentagram. Dopiero po chwili moją uwagę zwrócił siedzący na podłodze mężczyzna. Jeśli ktokolwiek z tej dwójki potrzebował pomocy, to z pewnością tą osobą był on. Poznałem bez trudu Końską Szczękę. Brakowało tylko bruneta, lecz Eryka zaraz wyjaśniła, co porabiał jej wspólnik. — Bez żadnych sztuczek. Panie Samochodzik — w jej głosie wyczułem chłód. — Gerd zaraz do nas dołączy, tylko zabierze z twojego samochodu nadajnik radiowy. Spryciarze! „Przebicie opony w wehikule nie wystarczyło im" — pomyślałem. Dla pewności umieścili w nim elektroniczne cacko. To dlatego spodziewali się mnie i zdążyli ukryć własne pojazdy. Za moimi plecami zadudniły kroki. Po chwili do kościoła wszedł znajomy brunet, którego kobieta nazywała Gerdem. W ręku dzierżył berettę i „pluskwę". — Widzę, że w końcu straciłeś zainteresowanie Świętym Krzyżu — mówiła Eryka, Gerd zaś ograniczył się do zabezpieczenia zachodniego wyjścia. — Tak, doszedłem do wniosku, że relikwia skradziona przez Montjoie znajduje się w innym miejscu — odezwałem się. — Byliśmy pierwsi. Niepotrzebnie tutaj przyjechałeś. — Mam swój udział w tym odkryciu, prawda? — próbowałem być miły. — Dostarczyłem wam kolejnych brakujących elementów szyfru. — I co z tego? Od początku pracowałeś dla nas, nie wiedząc o tym. Dawałam ci się nagadać, napuszyć tą swoją wiedzą, pokazać, jaki to z ciebie wielki detektyw, ale liczy się ten, kto postawi kropkę nad „i". Czyż nie tak? — To samo wbijałem chłopakom do głów — westchnąłem. — O czym ty mówisz? Chciałem coś powiedzieć, ale słowa utkwiły mi w gardle. Dostrzegłem bowiem ważny szczegół na ręce trzymającej damski pistolet. Na jednym z palców Eryki tkwił sygnet z wygrawerowanymi krzyżem i trupią czaszką. A jeszcze nie tak dawno znajdowała się w tym miejscu obrączka. — Ładny pierścień — rzekłem z udawanym podziwem. — Rodowy? Czy raczej organizacyjny? Bojówka New Agę? Chyba nie należysz do tajnego stowarzyszenia szukającego na świecie Świętego Graala? — Skąd ta pewność, że nie? — popatrzyła na mnie groźnie. — Lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedział. — A gdzie zgubiłaś obrączkę? — Wyrzuciłam. Już mi niepotrzebna. Obecność na palcu Eryki sygnetu i pistoletu w ręku świadczyły o jej oczywistej przynależności de grupy Mistrza. Nie wiedziałem tylko, jaką rolę odgrywał tutaj Końska Szczęka. Podejrzewałem, że jest jednym z nich, może nawet samym Mistrzem. W takim razie co robił na podłodze kościółka? Musiałem ich zagadać, a jednocześnie zacząłem dyskretnie manipulować przy zegarku. — Okej, nie będę was pytał, kim jesteście — powiedziałem. — Ale należy mi się kilka słów wyjaśnienia. Na przykład to, od kogo dowiedzieliście się o relikwii templariuszy, którą ukradli im Montjoie? Oceniała mnie wzrokiem, czy warto odpowiedzieć. — Ktoś oferował nam sprzedaż takich informacji. Przez Internet. — Konserwator Czarnecki? Tylko że biedak zmarł tragicznie, nie dostarczywszy wam taśmy wideo, prawda? Jesteście podobno skąpi i dlatego facet poszedł ze swoim materiałem do redaktora Olejniaka. — Jeśli wiesz, to po co pytasz? Zdobyliśmy trop i to było na tym etapie poszukiwań najważniejsze. Nie jesteśmy tacy głupi, żeby się dekonspirować. Żadnych poszlak, namiarów, jednego możliwego śladu w postaci telefonu lub konta bankowego. Nic. Nie miałem wyboru. Zagadywałem ją, obmyślając jednocześnie plan ucieczki. Moim atutem był zegarek. Jeśli tylko zdołam uruchomić urządzenie emitujące ultradźwięki, zyskam kilka sekund przewagi. Inna sprawa, że sam byłem narażony na działanie wysokiej częstotliwości dźwięków. Kombinowałem więc dalej. — Co spodziewacie się tutaj znaleźć? — zadałem to najważniejsze pytanie i niepostrzeżenie odpiąłem pasek zegarka ściskający mój nadgarstek. — Nie wiesz? Uważałam cię mimo wszystko za inteligentnego faceta. — Chyba nie chodzi o kawałek Chrystusowego krzyża, prawda? — uniosłem wyżej brew. — Znam kilku poszukiwaczy podobnych relikwii, ale oni w swojej pracy nie używają pistoletów. — To fakt. I dlatego są mniej skuteczni od nas. — Gdybyście nie wiedzieli czegoś więcej, nie przyjeżdżalibyście do Polski wyłącznie na podstawie informacji zdobytych przez Czarneckiego. Wnioskuję, że macie superpowód, żeby tu być. — Włamaliśmy się do tajnego archiwum zakonu templariuszy w Wiedniu — odpowiedziała. — Ich baza danych zawiera informacje, o jakich nie śniło się takim cwaniakom jak ty. Niepotrzebnie współcześni spadkobiercy Jakuba de Molaya używają komputerów... Jakieś kroki na zewnątrz przerwały naszą rozmowę. Ktoś zbliżał się do wejścia. Nic dziwnego, że w świątyni nastąpiło niezdrowe poruszenie. — Co tam się dzieje? — zagrzmiał męski głos za drzwiami. To była moja szansa. Nacisnąłem niebieski przycisk w zegarku i upuściłem go na posadzkę. Czubkiem buta kopnąłem go w stronę Eryki. Jednocześnie wykonałem obrót i rozpaczliwie wyrzuciłem nogę do przodu. Trafiłem Gerda w rękę, pozbawiając go beretty. Poprawiłem pięścią. Brunet dostał w twarz i momentalnie przyklęknął z bolesnym jękiem. Kilka kroków dzieliło mnie do wyjścia. — Uciekaj! — krzyknąłem do człowieka za drzwiami i zygzakiem dopadłem drzwi. Nie usłyszałem strzału. Zamiast niego Eryka zaczęła wydobywać ze swego gardła dziwne dźwięki, przypominające skowyt. Zegarek zaczął emitować ultradźwięki i kobieta cierpiała męki. Na szczęście byłem już na zewnątrz. Wpadłem na przerażonego księdza. Wszystko jasne! Tutejszy proboszcz odwiedził świątynię zaniepokojony wizytą w niej dziwnych osobników. Uratował mnie. — Uciekajmy, proszę księdza! — wrzasnąłem na niego i pociągnąłem za sobą ku schodkom. — Szybko! Mamy kilka sekund! Zwiewaliśmy aż miło po zachodnich schodach, licząc, że dobiegniemy do wehikułu, zanim nasi prześladowcy dojdą do siebie. Lecz tak się nie stało, Okolicę przeszył odgłos wystrzału. Gdzieś od koron drzew oderwało się ze złowieszczym szumem stado ptaków. — Stój, bo strzelam! — krzyczała z góry Eryka. Już doszła do siebie. Zła, wściekła, gotowa do ponownego naciśnięcia spustu. Tylko że w tej chwili stała w towarzystwie bladego ze strachu Końskiej Szczęki. Jedną ręką trzymała go za włosy, drugą zaś celowała z pistoletu w jego skroń. — Jeszcze jeden krok — ostrzegał jej niski głos — a go zastrzelę! Słyszysz, Panie Samochodzik?! Przerażony ksiądz zaczął się cały trząść ze strachu w połowie wysokości schodów. Nic nie mówił, tylko patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, aż wreszcie się przeżegnał. Nagle coś przyszło mi do głowy. — Chcesz go zastrzelić? — rzuciłem w jej stronę. — To strzelaj! Na co czekasz? Zastrzelisz własnego szefa? — Co ty bredzisz? — warknęła. Dokładnie wiedziałem, o czym mówię. Byłem przekonany, że ona blefii-je, bo Końska Szczęka był w ich zespole. Ukrywając ten fakt, chcieli zastosować wobec mnie szantaż. Końska Szczęka miał odgrywać rolę zakładnika. Tak to sobie obmyślili, spryciarze. Postanowiłem zatem pozbawić ich tego atutu, który w innej sytuacji dałby im przewagę nade mną. — Zastrzelę go! — groziła. Z kościoła wyszedł poturbowany Gerd. W garści ściskał już swoją berettę. — Nie! —jęczał Końska Szczęka. — O, jak pięknie udajesz, Macieju — powiedziałem do stojących ludzi na szczycie wzgórza. — Wiedziałem, że masz wybitne zdolności aktorskie, ale że aż takie? Od początku wodziłeś mnie za nos. Oskar! Należy ci się Oskar. Za całokształt twórczości. Szkoda, że nie będę na rozdaniu nagród. Żegnam! Patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Wytrąciłem im z ręki ostatnią broń. Stracili „zakładnika". Gerd patrzył ogłupiały to na Erykę, to na mnie, a lufa damskiego pistoletu dotknęła czoła Końskiej Szczęki. Ruszyłem w dół, ciągnąc za sobą oniemiałego z wrażenia księdza. — Pośpieszcie się! — rzuciłem za siebie. — Zaraz będzie tu policja! Biegliśmy z proboszczem do wehikułu. Strzał, jak się tego spodziewałem, nie padł, ale muszę przyznać, że miałem niezłego pietra. Kiedy zawarczały cylindry astona martina pod maską pojazdu i wyrwał on do tym, widzieliśmy znikających za kościołem Gerda i Erykę. Uciekali. Pewnie gdzieś po tamtej strome ukryli swoje samochody. Nie widziałem nigdzie Końskiej Szczęki, więc założyłem, że jako szef zdążył nawiać pierwszy. Po przejechaniu kilometra stanęliśmy w polu na granicy lasu, dokąd wyprowadziła nas droga biegnąca dołem wąwozu. Ciemniało już, ale zarysy górskich wzniesień odróżniały się wyraźnie od pól i nieba. Okolica ucichła. Policję już zawiadomiłem przez komórkę, więc odczekaliśmy z księdzem kilka minut, a następnie powróciliśmy do wioski. Końska Szczęka obrzucił mnie spojrzeniem pełnym nienawiści. Miał ręce skute kajdankami przez Niemców i nowego siniaka na twarzy. Jak się wkrótce okazało, nie należał do bandy cudzoziemców. Nie miał z nimi nic wspólnego. Zgarnęli go w moim pokoju i za pomocą pistoletu zmusili do opuszczenia schroniska. To byli zawodowcy. Zdobyte przez Macieja informacje zaprowadziły ich natychmiast do Grzegorzowie. Moja nieczuła postawa wobec „zakładnika" okazała się jednak dobrym sposobem na gangsterów. Nieświadomy prawdziwej roli Końskiej Szczęki rozbroiłem tych bandziorów, ignorując ich groźby. Inna sprawa, że napędziłem człowiekowi stracha. — Przepraszam — podszedłem do niego z wyciągniętą ręką, ale nie podał mi swojej. — Wziąłem cię za Mistrza. — Mistrza? — prychnął oburzony. — To nawet nie wiesz, kto z nich dwojga był Mistrzem? —Kto? — Kobieta. A jednak Eryka! Nie zdążyłem wyrazić swojego zaskoczenia, bo policjanci już się nim zajęli. W tym czasie ksiądz składał zeznania jakiemuś oficerowi u podnóża Sytnej. Jak nas poinformowano, trwał pościg za alfą romeo i z napięciem czekano na jego rezultat. W pewnym momencie funkcjonariusze oddali Końskiej Szczęce jego rzeczy osobiste. Wśród nich zauważyłem zegarek — taki sam, jaki wręczył mi Demiurg. Jakim cudem go nie znalazłem podczas naszego spotkania w Małogoszczy? Gdybym wtedy zauważył to cacko, od początku wyprawy wiedziałbym, z kim mam do czynienia. Wpatrywałem się w niego z rozdziawioną gębą. Końska Szczęka — detektywem nasłanym przez człowieka, który mnie wynajął! Pięknie! Nie było więc żadnego „szwagra" Macieja Zawady ze Skórkowa. To Demiurg nim był. Końska Szczęka od początku jeździł za nami, a to pilnował nas, a to ratował z opresji. I dobrze wiedział, do czego służy zegarek z dwoma guziczkami! Policji bał się jak diabeł święconej wody, bo nie mógł się przede nami zdekonspirować. Ha, przynajmniej poznałem się na jego aktorskim talencie, bo trzeba przyznać, że nabrał mnie znakomicie. — I co się gapisz? — mruknął widząc, jak nie mogę ochłonąć. — Miałem działać incognito. Takie dostałem rozkazy. Co dwie głowy, to nie jedna. Kapujesz? A w zasadzie trzy... — Doktor Szalony? — zdruzgotany pokiwałem głową. Nic nie odpowiedział. Porażony bolesną prawdą o manipulacji Demiurga zapytałem go o kulisy operacji „Baba Jaga". Otóż „nasz szef miał użyć swoich wpływów w ministerstwie i powołać do życia młodzieżową wyprawę, rodzaj wakacyjnej zabawy. Wprawdzie mógł szukać skarbu bez angażowania w projekt osób trzecich (takich jak Mira i ja), ale pedagogiczna otoczka była mu potrzebna do zaangażowania mojej skromnej osoby. Inaczej nie zgodziłbym się pracować dla agencji detektywistycznej — tak ponoć twierdził. Bardzo cenił moje dotychczasowe osiągnięcia w pracy detektywa. Potrzebny był mu zatem dobry i, co najważniejsze, szlachetny pretekst do wciągnięcia mnie do gry znaczonymi kartami. To Demiurg miał wszystkie atuty w ręku, bo to on zdobył kasetę wideo nagraną przez Czarneckiego, a znalezioną przez miejscowego wyrostka przy torach, obok miejsca wypadku poloneza. Nie powiedziano mi wszystkiego, bo miałem pracować na ich konto, podpowiadać możliwe rozwiązania, wskazywać tropy, a wszystko koordynował doktor Szalony. Ten sam, który rozkręcił ów ministerialny projekt, erudyta, człowiek z poczuciem humoru, niezły aktor. Notabene — gdyby propozycja wyjazdu w Góry Świętokrzyskie nie wyszła ode mnie, zaproponowałby ją wcześniej czy później ktoś inny. Chodziło wyłącznie o stworzenie wrażenia spontanicznej, niewinnej wyprawy „naukowej" z udziałem młodzieży i oddalenie jakichkolwiek podejrzeń od osoby doktora Szalonego. Ich perfidny plan miał status przedsięwzięcia „ściśle tajnego". Napsuł im trochę krwi redaktor Olejniak, który niepotrzebnie nagłaśniał całą sprawę. Pomagała zaś rywalizacja między dwiema grupami nastolatków, w domyśle między Mirą a mną. To także było częścią planu. — Pozdrów ode mnie Demiurga — szepnąłem tylko. Ale to jeszcze nie koniec emocji. Kiedy na szczycie wzniesienia pojawiła się sylwetka mundurowego, nastąpił zwrot w naszej historii. — Mamy coś! — krzyknął do nas, stojących u podnóża góry. Wnet znaleźliśmy się wewnątrz kościółka. Pochyleni nad jakimś pęknięciem w rogu świątyni policjanci rozmawiali w konspiracyjnym tonie, poruszeni odkryciem do żywego. Jeden mocny reflektor oświetlał ścianę prezbiterium. Odłupane „wafle" gipsu paskudziły wypolerowaną posadzkę. — O, widzicie? — mundurowy wskazał palcem pęknięcie tynku. — Co tam jest? — dopytywał się oficer. — Szczelina, jakby zamurowana skrytka. Niestety, pusta. Oficer podszedł do proboszcza. — Jak to się stało, proszę księdza? — Nie wiem — rozłożył bezradnie ręce. — Nic o tym nie wiem. Mieliśmy tu roboty budowlane. Rok temu. Pod nadzorem konserwatora. Gips kładli na stary mur prezbiterium. Ale jak to teraz mogło pęknąć? Od strzału? Nikt nie znał przyczyny pęknięcia tynku. Oprócz mnie, rzecz jasna. Lecz moje myśli zaprzątnęła teraz ta skrytka. Czy przypadkiem nie było tu relikwii templariuszy? Po to właśnie tutaj przyjechałem — po relikwię. Cenna rzecz, pamiętająca okres wczesnego średniowiecza mogła być ukryta wyłącznie w starej, romańskiej części budowli. — To nie od pistoletu — wyjaśniłem zaraz. — To od mojego zegarka. — Co takiego? — dziwił się oficer. — Nie rozumiem. Wyjaśniłem im zasadę działania urządzenia. Wysokie dźwięki naruszyły prawdopodobnie strukturę cienkiego tynku, w tym miejscu niezbyt precyzyjnie przylegającego do muru. — Któryś z pracowników — perorował policjant — nie zauważył szczeliny w murze prezbiterium i położył z rozpędu świeżą gipsową zaprawę. Te pańskie ultradźwięki rozwaliły całą tę fuszerkę? Dziwne. Jeśli tak było — należało oddać sprawiedliwość Demiurgowi. To jego elektroniczne cacko spowodowało pęknięcie w ścianie. Odłupany fragment tynku rotundy odsłaniał niewielką szczelinę w murze. Wstępne badanie wykazało, że znajdowała się tam mała przestrzeń, niestety, okazała się całkowicie pusta. I choć wiązałem z kościółkiem w Grzegorzowicach nadzieję na znalezienie skarbu, to wróciłem po północy do Nowej Słupi z poczuciem porażki. Nie poprawiła mi humoru wiadomość otrzymana w drodze do schroniska, że za Kielcami dorwano alfę romeo. U złapanych nie znaleziono jednak żadnego cennego przedmiotu, oprócz „gruzu" w bagażniku, bo założono, że Eryka i Gerd uciekając z kościółka, dostrzegli szczelinę i zabrali rzekomy skarb. Teoretycznie było to możliwe, na kilka minut opuściłem bowiem kościół, już po powstaniu tej dziury w murze, ale Końska Szczęka nie zauważył, żeby któreś z nich zbliżyło się do prezbiterium. Wychodziło na to, że mieliśmy do czynienia z fuszerką robotników, lecz w murze nie było żadnego cennego przedmiotu. Czy Święty Graal przeleżałby w ścianie małego kościółka osiem wieków? Czy było możliwie, żeby nikt go do tej pory nie odnalazł? A joannici? Czemu po opuszczeniu Polski pod koniec XIII wieku nie szukali później skarbu, który chcieli ukryć przed templariuszami? A benedyktyni? Dlaczego pozwolili relikwii „przespać" w murze rotundy aż osiem wieków? Kto wie? A może ów skarb miał nie być nigdy odkryty? Ognisko jeszcze płonęło. Młodzież „wygoniono" do pokojów, a dorośli siedzieli zmęczeni przy prawie pustej buteleczce koniaku. — Wrócił nasz samotny jeździec — rzekła Mira. Odniosłem wrażenie, że ucieszył ją mój widok. Ja zaś czułem się jak zbity pies. Obiecałem sobie, że od jutra zabiorę się do zbadania prezbiterium w Grzegorzowicach. Jak najszybciej. — Już ci przeszło, kolego? — zagadnął mnie Piotr. — Co? Co miało mi przejść? — Złość, że zostałeś pokonany? Kolejny świetny aktor w drużynie Demiurga. Przecież on miał w nosie rzekomy sukces Miry. Jeśli grał dla Demiurga, wiedział, że łysogórska relikwia to przykrywka dla zdobycia czegoś cenniejszego. — Tak, przegrałem — westchnąłem. — Ale wkurza mnie co innego. Właśnie niedawno, dosłownie godzinę temu, złapano pod Kielcami alfę romeo. W bagażniku mieli kilka kamiennych ciosów, więc przynajmniej odzyskamy fragment portalu z Gruszczyna. Lecz prawdziwego skarbu szukali w Grzegorzowicach. — W Grzegorzowicach? A co tam jest do szukania? — Mont Mellis — odpowiedziałem z przekąsem. — Góra Sytna, a na niej mały kościółek. Przebywali tam benedyktyni, niewykluczone, że jeszcze przed założeniem opactwa łysogórskiego. Szyfr joannitów prowadzi do Grzegorzowie, mili państwo. Relikwia na Świętym Krzyżu nie jest ukradzionym z Jerozolimy skarbem. Mam podstawy sądzić, że Montjoie zabrali templariuszom Święty Graal. Odkryliśmy nawet skrytkę w murze romańskiej rotundy, ale jeśli kiedykolwiek coś tam było, już tego nie ma. Aha, Piotrze... — Tak? — patrzył na mnie w napięciu. — Pozdrowienia od Końskiej Szczęki. — Czy ja go znam? — udał zdziwienie. Machnąłem na niego ręką. Mira zaś zgromiła mnie wzrokiem. Moją mowę odebrano jako pozbawione taktu ględzenie przegranego. Pewnie myśleli, że gadałem dla samego gadania, żeby zabić w sobie poczucie klęski. Tylko Piotr wiedział, że jest inaczej. Julia i redaktor podnieśli się znudzeni naszym towarzystwem. — Idziemy na spacer — oświadczył Zenon. — Miło nam było. To do jutra. Odprowadzaliśmy ich wzrokiem. Ogień na dobre dogasał. Pomyślałem, że Mira wygrała zawody, Julia zaś miała coś bardziej cennego niż Święty Graal. Szukała faceta i wreszcie go znalazła. Może to była prawdziwa miłość? — A ty? Nie skusisz na małą przechadzkę? — Mira popatrzyła mi w oczy. Byłem zbyt zmęczony, niewyspany, dosłownie zataczałem się z wyczerpania w pozycji siedzącej. — Chętnie umówię się z tobą jutro — odpowiedziałem. Wydawała się bardzo zawiedziona. Takie propozycje kobiety składają tylko raz, więc pożałowałem zaraz mojej odmowy. Zamiast mnie poderwał się z siedzenia doktor Szalony i ukłonił się szarmancko nauczycielce. — Ale ja cię zapraszam na wieczorny spacer. Można? Podał jej rękę. Nie odmówiła. Wstała. Wiedziałem, że doktor chce być teraz jak najdalej ode mnie. Mira próbowała uśmiechnąć się. Ale widziałem, że była zła. Jak diabli! ZAKOŃCZENIE Minęły dwa tygodnie, a już otrzymałem miły list od Małomównego. Pisał, że chłopcy wciąż wspominaj ą naszą przygodę. Zapewniali mnie, że przeczytają wszystkie książki o krzyżowcach, jakie tylko są dostępne w bibliotekach szkolnych. Kupiłem zatem pocztówkę i szybko im odpisałem. Przypomniałem też o przyrzeczeniu danym księdzu Edwardowi z Szydłowca, że poinformujemy go o wynikach naszych badań nad losem jerozolimskiej relikwii. Chciałem, żeby to chłopcy zdali mu obszerną relację. Wrzuciłem pocztówkę do skrzynki i pojechałem do kawiarni „Fantazja" na Ochocie. Na spotkanie z Mirą. Tym razem to jaja zaprosiłem. Nie odmówiła, co wprawiło mnie w radosny nastrój. Oficjalnie spotkanie to miało charakter służbowy, bo było wiele spraw do omówienia. Przede wszystkim jednak chciałem nacieszyć oczy jej widokiem. Po ostatniej nocy w Nowej Słupi nasze relacje ochłodziły się do niebezpiecznie niskiej temperatury i liczyłem, że po powrocie z gór uda mi się zbliżyć do niej, przełamać lody. Usiedliśmy pod parasolem z widokiem na ulicę. Z nieba lał się żar, na szczęście życie w stolicy toczyło się leniwie. Okres urlopowy powyganiał warszawiaków na morskie plaże i górskie szlaki, więc lipiec był świetną porą na odpoczynek w tym wielkim mieście. Czekając na kawę po wiedeńsku, zapytałem o artykuł redaktora Olejniaka. — Nie czytałem — wyjaśniłem. — O czym pisze? — Mniej więcej o tym, czego byliśmy świadkami. Julia zaś zdradziła mi jego sekret, mianowicie skąd wzięło się u niego przekonanie o kradzieży przez Montjoie relikwii templariuszy. —No i? — Część materiałów zdobył od pewnego konserwatora i na ich podstawie zbudował sensacyjną wersję o Świętym Graalu. Po prostu ją zmyślił. — Zmyślił? — zdziwiłem się szczerze. — Czyli nieświadomie dotknął prawdy. Wiesz, może on powinien zostać jasnowidzem? — A co, nie lubisz go? Obraziłeś się na niego. — Czemu? — Odbił ci Julię — śmiała się. — Podobno podkochiwałeś się w niej. — Tak ci powiedziała? — oniemiałem. — Wiem o tych twoich napadach zazdrości.. — Ona przesadza — machnąłem ręką i zmieniłem temat. — A ty jak go poznałaś Zenka? — Sam mnie zaczepił. Jeszcze przed wyjazdem. Nie lubię go. Za bardzo mi nadskakiwał. Nie mój typ. — Ale posiadał dobre informacje, co? — żachnąłem się. — Trochę sprytu nie zaszkodzi. Zresztą źle mu nigdy nie życzyłam. W końcu znalazł swoją damę. Biorą z Julią ślub. Wiedziałeś? — Nie. Poważnie? Co za szczęściarze! Ale nie chcę o nich teraz mówić. Ani o sukcesie pedagogicznym operacji „Baba Jaga", ani o pochodzeniu relikwii łysogórskiej, nawet o Zakonie Czarnych Templariuszy, którego Mistrzem była nasza dobra znajoma, Eryka. — Hm, zdołali z nich wycisnąć prawdę? — Niemcy poprosili nasze władze o ekstradycję obojga. Tam szybko ich zdemaskowali. Niestety, Eryka i Gerd odmawiają wszelkich wyjaśnień. Milczą. Wszystko wskazuje, że nic nie powiedzą. — Zakon Czarnych Templariuszy — zmarszczyłem czoło. — Brzmi groźnie. — Tajne, nielegalne stowarzyszenie szukające Świętego Graala. Na swoim koncie mają wiele przestępstw w wielu krajach świata. Kiedy wpadają, milczą. Zazwyczaj wysyłają w teren tak zwanych „uczniów", członków stojących niżej w hierarchii zakonnej... — Ale tym razem do Polski przyjechał sam Mistrz. — I do tego Mistrz w spódnicy. — Ostatnio nie masz szczęścia do spódniczek. Przegrałeś z nami — spódniczkami. — Niekoniecznie — chrząknąłem. Ten moment musiał nadejść. — Nie rozumiem — zdenerwowała się. — Nie, sorry! Przepraszam, Mira — zacząłem dukać. — Przegrałem, jasne! Niech tak zostanie. Operacja „Baba Jaga" to już historia, ale ja mówię teraz o Świętym Graalu. Położyłem na stół depeszę. — Tę wiadomość otrzymałem przedwczoraj wieczorem. Zerknęła na treść służbowej poczty, a następnie wzięła kartkę do ręki. Czytała, a ja mówiłem. — W kościółku w Grzegorzowicach prowadzono w zeszłym roku prace remontowe. Nadzorowane przez konserwatora. Kładziono gips na ścianę prezbiterium. W wyniku pewnych okoliczności, jakie miały miejsce dwa tygodnie temu, tynk pękł, odsłaniając szczelinę w średniowiecznym murze. To była skrytka. Tyle że pusta. — No i co? — popatrzyła na mnie badawczo. — Czego to dowodzi? — Nie dawało mi to spokoju. Drogą służbową udało mi się ustalić, kto pracował przy tym remoncie. Szczególnie interesowali mnie robotnicy. W końcu dostałem listę sześciu pracowników. Dla jednego z nich była to pierwsza grubsza robota tego typu. Prestiżowa. Jednakże ten gość, Rafał Cz., został w trakcie prac zwolniony. Jak to się mówi, wywalili go na zbity pysk. Podobno zaglądał często do kieliszka. Były z nim różne problemy natury obyczajowej. Ten facet po zwolnieniu go przez inżyniera nadzorującego prace w Grzegorzeowicach wyniósł się z Nowej Słupi. Wiem jednak, gdzie obecnie mieszka. Wczoraj odwiedziłem go w Radomiu. Trochę się stoczył, więc za jedno winko opowiedział mi co nieco... — No! — ponagliła mnie zniecierpliwiona. — Mów wreszcie! — W tej skrytce coś było. Samo istnienie owej szczeliny odnotowano w dokumentacji, ale nic więcej nie zrobiono, bo nic tam nie znaleziono. Nikt nie wie, że tam coś było, oprócz Rafała Cz. Tylko że on sam nie zdaje sobie sprawy, co właściwie znalazł i po fajrancie nielegalnie wyniósł. Dlatego zapraszam cię na krótki wyjazd w teren. Jeden dzień. — Do Radomia? —Nie. — Więc do Grzegorzowie? — Pudło. Do Nowej Słupi. Kiedy ponownie odwiedziliśmy miasteczko u podnóża Łysej Góry, nic nie zmieniło się od naszego ostatniego tutaj pobytu. Tłumy ludzi przemierzały te same szlaki, to samo słońce ogrzewało stoki tych samych wzniesień i przypiekało gołoborza, las pachniał tymi samymi jodłami, bukami i modrzewiami. A na szczycie Łyśćca mienił się w platynowym blasku maszt potężnej anteny. Nie odwiedziliśmy schroniska, nie usiedliśmy w żadnej kafejce przy ryneczku, tylko od razu pojechaliśmy na peryferie miasteczka do pewnej samotnej chatki, okupowanej przez rzeszę chorych i zdrowych ludzi, tworzących długą na kilkadziesiąt metrów kolejkę. — Jesteś chory? — poirytowała się Mira. Bez słowa ruszyłem na koniec kolejki, nad którą powiewał na lekkim wietrze transparent reklamujący niecodzienne właściwości Jana Ziemowita. „U Jana Ziemowita zdrowie was wita!". Zauważyłem nawet kilku reporterów popularnej audycji radiowej „Lato z radiem", przeprowadzających wywiady z „pacjentami". Kolejka minęła nam szybko. Kiedy przyszła moja pora, znachor Jan Ziemowit, którego kiedyś odwiedziliśmy z chorą Julią, podszedł do nas i patrząc na mnie rzekł: — Pan już tu był, prawda? Poznaję. Ale z inną panią. — Tak, to prawda. Teraz ja mam problem. — Jaki? — Niestrawność — skrzywiłem się dla pokazu. Ziemowit popatrzył mi głęboko w oczy i oświadczył poważnie: — Nic złego nie widzę. Jest pan zdrów jak ryba. — Leczy pan wzrokiem? — zapytała Mira. — Wzrokiem diagnozuję, leczę dotykiem. — Jednakże cierpię na okropną zgagę — nie dawałem za wygraną. — Podejrzewam wrzody żołądka. Proszę mi pomóc. Ziemowit niechętnie się zgodził, bo przecież za nami czekali następni. Odwrócił się do nas plecami, aby nałożyć swoją słynną rękawicę, a następnie zbliżył się do mnie. Kiedy przyłożył wielgachną dłoń do mojego brzucha, poczułem ciepło promieniujące od pępka do wszystkich członków ciała. Fala dziwnej energii rozprzestrzeniała się we wnętrzu mojego organizmu, niosąc ulgę i przyjemność zarazem, mimo że byłem zdrowy jak ryba. Musiałem przyznać, że znachor miał w rękach wielką moc. I kiedy zabieg miał się ku końcowi, chwyciłem oburącz jego cudownie uzdrawiającą rękę i stosując prosty chwyt dżudo, wykręciłem ją w ten sposób, że położyłem znachora brzuchem na leżance. Jęknął, wydobył ze swojego gardła dźwięki przypominające charkot, lecz to było wszystko, na co było go stać. Wielki chłop został przeze mnie sprowadzony do parteru. Zaskoczona Mira zapiszczała tylko, ale odebrałem to jako komplement. — Puść, człowieku! — krzyknął ktoś z tłumu oczekujących. Ku nam podeszło dwóch znajomych Ziemowita, gotowych użyć siły. Już chcieli mnie oderwać od swojego pracodawcy, gdy przemówiłem tonem poważnym. — Pozdrowienia od Rafała Cz. — szepnąłem mu do ucha. — Proszę im powiedzieć, żeby nam nie przeszkadzano. Nie jest to w pańskim interesie, prawda? — Spokojnie — wycharczał Ziemowit do swoich ludzi. — Odejdźcie stąd! Jazda! To sprawa prywatna. Zdjąłem z ręki mężczyzny rękawicę. Włożyłem w nią swojąrękę, po czym szybko wyjąłem mały kamień, świecący dziwnym blaskiem szarego srebra. Nie był to żaden znany w Europie i chyba na świecie minerał. Ani nawet kamień szlachetny. Nie był ciężki, ale i nie był lekki. Kiedy się na niego patrzyło hipnotyzował, odbite światło dzienne zamieniał na różnokolorowe błyski — różowe, niebieskie i złote. To było niesamowite! Podrzuciłem nieznanego pochodzenia bryłę w dłoni, bo strasznie parzyła. Położyłem ją na rękawicy. Puściłem zaraz wolno Ziemowita. Ten doskoczył do drzwi i zaczął brutalnie wypychać ciekawskich na zewnątrz. Zamknął za nimi drzwi, zapowiadając przerwą. Kiedy zostaliśmy w małej izdebce sami, nasze oczy skierowały się na świecący dziwnym blaskiem kamień. — Co to jest? — zapytała zaszokowana Mira. — To Święty Graal — odpowiedziałem. — Tak przypuszczam. Nie jest nim ani kielich, ani żaden szmaragd z korony Lucyfera. Legendy legendami, choć jedna z nich, brzmiąca tak samo fantastycznie jak pozostałe, mówi o dziwnym kamieniu nieznanego pochodzenia. Może to lapis exilis von Eschenbacha? Tak zwany „mały kamień"? Co miało znaczyć „kamień z niebios" lub wręcz „kamień, który spadł z gwiazd". Po prostu najzwyklejszy meteoryt, tak jak meteorytem jest święty czarny kamień Kaaba w Mekce. Tak, tak, to wygląda mi na meteoryt, jedyny w swoim rodzaju kamień z kosmosu, który spadł na Ziemię ponad dwa tysiące lat temu. Podarunek od bogów. Skarb nad skarby, posiadający niecodzienne właściwości, między innymi lecznicze, o czym dobrze wie nasz zacny znachor. W wielu legendach Święty Graal miał pewne niezmienne, magiczne właściwości. Przede wszystkim leczył i przywracał zdrowie. W dalszej kolejności dawał możliwość poznania Boga, był niewidzialny dla niegodnych, karmił i poił, miał dawać nieśmiertelność. Czyż to nie zakres zainteresowań templariuszy? Oni też zajmowali się swoiście pojętym lecznictwem i magią. Marzyła im się nieśmiertelność. Tak, tak, oni strzegli tego kamienia jak oka w głowie, bo dawał im siłę i moc porównywalną z Bogiem. Czy inaczej rycerze Templum ścigaliby Montjoie po całej Europie, gdyby tamci ukradli im złoty miecz, kawałek złota lub drewnianą relikwię? Nie! — O czym pan mówi? — rozdziawił gębę Ziemowit. — Zaraz! — wrzasnęła Mira. — Chcesz powiedzieć, że ten kamień znaleziono w skrytce prezbiterium w Grzegorzowicach? Nie odpowiedziałem. Spojrzałem na zrezygnowanego Ziemowita. — Sprzedał mi go — wyjaśnił zaraz. — Za trzy skrzynki wódki. — Kto, panie Ziemowit?! — zaatakowała Mira. — Ten pracownik, który remontował kościółek. Miał jeszcze takie złote, małe pudełeczko, stara, cenna rzecz. W nim siedział ten kamień. — Relikwiarz — westchnąłem ciężko. — Co z nim zrobił? I czy nie był to przypadkiem kielich? — Nie, pudełeczko. Szkatułka. Ale co z nią zrobił, nie wiem. Pewnie sprzedał ją w lombardzie. — Jezu — wyrwało się nauczycielce. — Opakowanie po Świętym Graalu w lombardzie! Czy ja śnię? — Nie, moja droga. To dzieje się tu i teraz. — Co ze mną zrobicie? — wystraszył się Ziemowit. — Kamień zabierzemy. Jeśli on potrafi uzdrawiać, kto inny będzie go stosował dla dobra ludzkości. — Tylko że ja biorę jedynie dziesięć złotych za seans, a nasze państwo nigdy nie udostępni kamienia ludziom za taką cenę. Nie w interesie władzy jest, aby wszyscy obywatele byli zdrowi. Inaczej państwo by zbankrutowało. A moi pacjenci, proszę, niech pan wyjdzie i popatrzy, są zadowoleni. Widział pan ich twarze? Każdego stać na parę złotych, za które mogą kupić zdrowie. — Coś w tym jest, co pan mówi. Nawet się z panem zgadzam. Ale, niestety, muszę to zarekwirować. Przykro mi. Ten kamień został zabrany nielegalnie z pobliskiego kościoła. Tylko dlatego to robię, bo to była kradzież. Inaczej nie miałbym prawa pana nachodzić. A jestem pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków. Detektywem z urzędu. Popatrzyłem na znachora ze współczuciem. Pozbawiłem go złotej żyły. Pozbawiłem ludzi możliwości cudownego uzdrowienia. Ale czyż Święty Graal nie powinien stać się przedmiotem wnikliwych badań? — Umie pan leczyć bez kamienia? — zapytałem jeszcze. — Tak, ale gorzej mi idzie. — Jakoś pan sobie poradzi. Oczywiście nie zawiadomię policji. Zawinąłem kamień w rękawicę i wyszliśmy z izdebki. Zatrzymał nas oburzony głos znachora. — Proszę pana! Halo! — Co jest? — odwróciłem się. — Nie zapłacił pan za seans. Dziesięć złotych się należy. — Miro, proszę, zapłać panu. Ja mam zajęte ręce. 1 Założony w 1158 r. przez opata Rajmunda Serrę z Fitero; wraz z mnichami bronił miasta Calatrava przed Almohadami. 2 Opisano je w tomie Projekt Chronos. 3 Pierwszym znanym tekstem, w którym pojawił się Graal jest dwunastowieczny romans Chretiena de Troyes Percewal, czyli opowieść o Graalu. 4 Fakt zagrabienia skarbów ze świątyni potwierdza Józef Flawiusz w Wojnie żydowskiej. 5 Zbiór koron i krzyży, zdobionych klejnotami; można go obejrzeć w madryckim muzeum archeologicznym. 6 Hendrik Antoon Lorentz (1853—1928) — fizyk holenderski, laureat Nagrody Nobla w 1902 r. (wraz z P. Zeemanem) za badania wpływu magnetyzmu na promieniowanie elektromagnetyczne; autor „transformacji Lorentza" będącej podstawą szczególnej teorii względności. Badał także zjawiska przewodnictwa cieplnego i elektrycznego. 7 Jules H. Poincare (1854-1912) -— uczony francuski, wniósł duży wkład do szczególnej teorii względności, m.in. nakreślił wstępną wersję szczególnej teorii względności, stwierdził, że światło ma prędkość skończoną (l 904 r.) i masa wzrasta wraz z prędkością; wyprowadził też tzw. „transformację Lorentza". 8 Ciała stałe i światło są nawzajem wymienne... (1704). 9 Najwyższe wzniesienie Gór Świętokrzyskich (612 m n.p.m.) w paśmie Łysogór. zwane Łysą Górą. 10 Jan Długosz (1415—1480) - kanonik krakowski, historyk, kronikarz; najwybitniejszy dziejopis polskiego średniowiecza, autor Roczników, czyli Kronik stawnego Królestwa Polskiego, obejmujących dzieje Polski od czasów legendarnych do 1480 r. 11 Jan Długosz. Roczniki, czyli Kroniki stawnego Królestwa Polskiego, Warszawa 1975, (księga dziewiąta). 12 Asasyni (arab. Hasziszijja) - inaczej nizaryci; ugrupowanie religijne islamu z XI w. skupiające szpiegów, agentów i fanatycznych skrytobójców, terroryzujących kalifat Abbasydów. Około 1090 r. opanowali górską twierdzę Alamut w Persji; w XII w. założyli ośrodek w górach Syrii. Jego najwybitniejszym przywódcą był Raszid ad-Din as-Sinan, znany w średniowiecznej Europie jako „Starzec z Gór"; w XIII w. rozbici przez Mongołów i egipskich Mameluków (niewielkie grupy nizarytów przetrwały w Syrii, Persji i Indiach); podobno mieli zwyczaj zażywania haszyszu przed dokonaniem polityczno-religijnych morderstw. 13 W ten sposób powstały zakony Avis, Świętego Michała, Calatrava i Alcantrava oraz nie związany z cystersami Zakon Świętego Jakuba z Composteli. 14 Kultura epoki żelaza (III w. p.n.e. - V w. n.e.) na terenach Polski i Ukrainy; nazwę przyjęła od cmentarzyska w Gaci koło Przeworska. Kultura ta rozwinęła się w wyniku napływu na te tereny Celtów na początku III w. p.n.e. 15 W 455 r. Wandalowie pod dowództwem Genzeryka złupili Rzym. Od tego wydarzenia wziął swą nazwę termin „wandalizm". 16 Stylichon - faktyczny władca cesarstwa rzymskiego; opiekun młodego cesarza Honoriusza. Zmarł w 408 r. w Rawennie. 17 Lugpasad (święto celtyckiego boga Lugha) - przypadające l sierpnia. 18 Pierwsze opactwo powstało najpóźniej w 1103 r. z fundacji Bolesława III Krzywoustego. W 1241 i 1260 r. zniszczone przez Tatarów, w 1370 r. obrabowane przez Litwinów. Od początku XIV w. pod nazwą Święty Krzyż (od relikwii Świętego Krzyża przechowywanych w kościele) stało się najważniejszym w kraju (do XVII w.) miejscem kultu religijnego i pielgrzymek. Przy klasztorze znajdował się cenny księgozbiór (m.in. słynny tekst Kazań świętokrzyskich). W 1818 r. nastąpiła kasata klasztoru. W latach 1941—1942 w więzieniu Niemcy utworzyli obóz zagłady jeńców sowieckich, w którym zginęło ok. 6000 jeńców wojennych (wielu zmarło śmiercią głodową). Od 1936 r. w związku z przybyciem misjonarzy oblatów klasztor odradza się. Obecnie mieści się tu seminarium i muzeum misyjne 19 Dwudziestoczterometrowe drzewo liczy według legendy około 600 lat. Badania dendrologiczne wykazały jednak, że drzewo ma blisko 360 lat (obwód pierśnicowy na wysokości 3,5 m — 563 cm). 20 W krypcie kaplicy Oleśnickich złożone jest zmumifikowane ciało Jeremiego Wiśniowieckiego (dostępne do oglądania). 21 Bolesław Paweł Podczaszyński (1822—1876) - architekt i archeolog, konserwator zabytków. 22 Badania archeologa Tadeusza Szydłowskiego. 23 Kościół p.w. św. Jana Chrzciciela w Grzegorzowicach, Lublin 2002. 24 Grzegorzowice po raz pierwszy są wzmiankowane w 1269 roku, kiedy to mnisi z opactwa benedyktynów na Łyśeu nabyli wieś od Żegoty Toporczyka. 25 Według kronikarzy i prasłowiańskiej tradycji posąg Swiatowita posiadał wróżebny róg obfitości wypełniany przez kapłana miodem. Podczas Sobótek rozlewano go na ziemię; służył do rytualnych wróżb związanych z przepowiedniami urodzaju i nieurodzaju bożków Doli i Niedoli. 26 Utożsamiana z ostatnią katarską redutą Montsegur. To z niej miała uciec czwórka ocalałych katarów, zabierając ze sobą właśnie Graala. ?? ?? ?? ?? 1