Katherine Stone Syn innego mężczyzny Przekład Joanna Nałęcz Prolog Montlake High School Seattle, stan Waszyngton Środa, 12 września Osiemnaście lat wcześniej Jest coś, co powinien pan wiedzieć, panie Collier, zanim spotkamy się z Kathleen. Janowi Collierowi nie podobał się ani ton dyrektorki szkoły - trochę złowieszczy - ani zakłopotanie na jej twarzy. Czuł, że o tym „czymś" powinien zostać powiadomiony znacznie wcześniej. Kathleen Cahill przyznano w tym roku stypendium Rain Mountain. Był to pomysł Iana i jego pieniądze. Jednak decyzję, któremu z uczniów ostatnich klas sfinansować studia na wymarzonej uczelni, Ian pozostawił szkolnej komisji. Wszyscy ubiegający się o stypendium w pełni na nie zasługiwali. Wybitnie zdolni młodzi ludzie z ubogich rodzin, Ian przyznałby je im wszystkim, gdyby mógł. Ale stypendium Rain Mountain zostało ufundowane przez osobę fizyczną, więc mógł je przyznać tylko pewnej liczbie uczniów naraz - zwłaszcza że pierwsi trzej, którzy je otrzymali, korzystali z niego zgodnie ze swoimi oczekiwaniami - odbierając najlepsze wykształcenie, jakie można kupić za pieniądze. W tej chwili dzięki trzydziestosześcioletniemu Ianowi Collierowi jedna osoba studiowała na pierwszym roku na Harvardzie, jedna na drugim roku w Stanford i jedna na pierwszym w Yale. Księgowy jednak zalecał ostrożność. Owszem, wyniki Rain Mountain - firmy Iana - przeszły wszelkie oczekiwania. Północny zachód potrzebował jeszcze jednego producenta zimowego sprzętu sportowego. A Rain Mountain zaznaczyło też swoją obecność na rynku ogólnokrajowym. Ale gusta klientów są zmienne, moda nieprzewidywalna, no i trzeba pamiętać, że pogoda zawsze robi, co chce. Grudzień był tego najlepszym przykładem. Ulewne deszcze padające między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem zniweczyły nadzieje na udany świąteczny sezon narciarski i mroźny styczeń. Rain Mountain oczywiście radziło sobie bardzo dobrze. Od Święta Dziękczynienia aż do Wigilii stoki pokrywał śnieg. Produkowane przez firmę narty, buty, kurtki i gogle znajdowały się na listach świątecznych prezentów każdego narciarza, a wełniane swetry i rękawiczki z nowej linii rozeszły się jeszcze przed połową grudnia. Ale gdyby deszcze nadeszły wcześniej... Bez względu jednak na kaprysy El Nino stypendystom Iana nic nie groziło. Pieniądze przeznaczone na ich czteroletnią edukację chronił fundusz powierniczy - tak jak emerytury pracowników firmy. Reszta kapitału Rain Mountain nie miała takiej ochrony, Ian jednak nie dbał o to. Przez wiele lat żył w ubóstwie. A teraz chciał wykorzystać bogactwo, do którego doszedł ciężką pracą, wspierając edukację wybitnie uzdolnionej młodzieży. - Coś, co powinienem wiedzieć - powtórzył słowa pani Petersen. - O Kathleen? - Tak. To znaczy o jej stosunku do tego stypendium. Możliwe, że nie będzie chciała go przyjąć. - Mimo że się o nie ubiegała? - Cóż, to my złożyliśmy wniosek w jej imieniu. W ubiegłym roku, kiedy mieliśmy zamiar przedstawić jej kandydaturę, powiedziała, że postanowiła jednak nie iść na studia. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Zawsze marzyła o medycynie. Nie muszę dodawać, że zrobiliśmy to, co zamierzaliśmy, w nadziei, że zmieni zdanie, kiedy wróci do szkoły po wakacjach. - Ale nie zmieniła. - Nie. - Wie pani, dlaczego? - Nie mam pojęcia. - Domyślam się, że ona nic nie wie o dzisiejszym spotkaniu? - Nie. Właśnie posłałam po nią mojego asystenta. Więc pani Petersen zaplanowała dla Kathleen niespodziankę. Zasadzkę. Chciała dobrze, rzecz jasna. Chciała spełnić jej marzenie. Tak czy inaczej, była to jednak zasadzka. Ian nie chciał brać w tym udziału. Ta niechęć miała źródło w jego własnych bolesnych doświadczeniach... Ian Collier przeżył swoją pierwszą niespodziankę w wieku dziesięciu lat. Chciał dowiedzieć się o swoich rodzicach tego, co wszyscy poza nim dobrze wiedzieli - i tym samym zrozumieć, dlaczego dobrze sytuowane małżeństwa szukające dzieci do adopcji nigdy nie brały go pod uwagę. Więc pewnej nocy włamał się do biura sierocińca. W swojej naiwności, karmionej nadzieją samotnego dziecka, już wcześniej wymyślił sobie powód tego stanu rzeczy. Nie mógł zostać adoptowany, bo jego rodzice przyjadą po niego lada dzień. Ale prawda była zupełnie inna. Gordon i Eileen Collier nigdy po niego nie przyjadą, Ian został sierotą, właściwie jeszcze zanim przyszedł na świat. Gordon Collier skatował swoją ciężarną żonę Eileen prawie na śmierć. Utrzymywał ją przy życiu respirator - do momentu, gdy dziecko, które nosiła, mogło przetrwać poza jej łonem. Gordon zginął i został pochowany na koszt państwa przed narodzinami Iana. Nie było to samobójstwo - wynik skruchy czy poczucia winy. Kula, która przerwała jego życie, pochodziła z broni policjanta z Seattle. W starannie wydrukowanym raporcie, który stanowił jedyne dziedzictwo i rodowód Iana, nie było nic, co by wskazywało, że Gordon odczuwał przed śmiercią choć cień wyrzutów sumienia. I tak to wyglądało. Prawda, którą ukrywano przed Ianem - zapewne dla jego własnego dobra - wyszła na jaw. Był synem mordercy. Ta wiedza przyniosła mu swego rodzaju wolność. Zrozumiał, że nikt go nie zechce, że jego przeznaczeniem jest samotność. Wykorzystał tę wiedzę, by bronić się przed bólem. Już nigdy nie pozwoli, żeby jego opiekunowie czy ktokolwiek inny widzieli, jak boli bycie niechcianym przez nikogo. I już nigdy nikt nie będzie wiedział o Ianie więcej niż on sam. Tak było do czasu, kiedy pewna dwudziestoczterolatka z towarzystwa dała osiemnastoletniemu synowi mordercy to, o czym nigdy nawet nie marzył. - Jestem w ciąży - poinformowała go Vanessa Frances Worthing. - I wiesz co, Ian? To twoje dziecko. Ian ledwie pamiętał Vanessę. Nie różniła się od innych dziewcząt, z którymi uprawiał seks. Vanessę poznał podczas sezonu narciarskiego w Crystal Mountain, popularnym kurorcie położonym około stu kilometrów od Seattle. Ian pracował tam jako ratownik górski. Był to szczyt jego kariery, która rozpoczęła się pięć lat wcześniej od pracy w autobusach dowożących narciarzy na stoki. Nie pamiętał szczegółów romansu z Vanessą, ale wiedział, że musiało to być między północą a świtem. Miał wolne tylko w nocy, kiedy wyciągi były nieczynne, i uznał, że seks z chętną młodą dziewczyną to równie dobry sposób na spędzenie wolnego czasu jak każdy inny. Weekend, który Vanessa spędziła z przyjaciółmi w Crystal Mountain, należał jednak do pamiętnych. Miasteczko, pretendujące do roli organizatora międzynarodowych zawodów narciarskich, gościło wielu znanych narciarzy i inwestorów oraz tysiące miłośników sportów zimowych. Oczy całego zainteresowanego sportem świata były zwrócone na śnieżne stoki Crystal Mountain. Czy dostarczą odpowiednich wyzwań najlepszym alpejczykom? Powszechnie uznano, że tak, choć byli też przeciwnicy przekonani, że tylko ich miasta spełniają stawiane warunki. Wszyscy jednak byli zgodni co do umiejętności - i przyszłości - miejscowego narciarza, który wypróbowywał stoki przed zawodami. Nikomu nie przyszło do głowy, by zmierzyć mu czas, ale ci, którzy oglądali jego przejazd z największym zainteresowaniem - trenerzy z całego świata - przypuszczali, że przejechał trasę tak szybko jak Francuz, który potem wygrał zawody. Rekordzista, którego dotąd nikt nie zdołał pokonać. Ian zjechał bez wysiłku i bez strachu, więc wielu znawców tematu pomyślało, ile mógłby uczynić dla niego trening. Było jeszcze coś, co zauważyli - wyraz radości na jego twarzy. W ciągu tego weekendu Ian dostał numery telefonów wielu trenerów, agentów i sportowców. Zapamiętał też słowa jednego ze szkoleniowców amerykańskich: „Za dwa lata olimpiada. Mógłbyś tam pojechać, Ian. Mógłbyś nawet wygrać". Kiedy weekend dobiegł końca, Ian Collier został także ojcem. Który, zdaniem Vanessy, nadal mógł zostać mistrzem olimpijskim. Owszem, wymagałoby to ciągłego podróżowania, ale przecież mogliby podróżować razem. Czy nie zauważył, że seks z nią doskonale wpłynął na jego kondycję? A jeśli chodzi o dziecko, można by je zostawiać z dziadkami w rezydencji w Seattle. Od tego są pieniądze i opiekunki. Nie, odparł wtedy Ian, od tego są ojcowie. Vanessa nie przywykła, by jej odmawiano. Ale jej złość na Iana, gdy oznajmił, że zamierza porzucić narciarstwo i poszukać pracy, była niczym w porównaniu z reakcją jej rodziców. Państwo Worthing sprawdzili Iana, tak jak się spodziewał. Odkryli, że rzucił szkołę w wieku lat trzynastu, a nie siedemnastu, i że od tego czasu okłamywał swoich pracodawców, barmanów i kochanki. Kłamał, pił, palił i miał dopiero osiemnaście lat. Krótko mówiąc, był pod każdym względem nieodpowiedni dla ich córki. Vanessa właściwie nie chciała ich prowokować swoją reakcją, ale treść jej odpowiedzi była jednoznaczna: nawet jeśli jej nieodpowiedni nastoletni kochanek nie będzie robił nic poza chodzeniem z nią do łóżka, wystarczy to do szczęścia - a czy rodzice nie chcą, by była szczęśliwa? Kwestia szczęścia Vanessy i jego rozbieżne definicje stały się motywem przewodnim tego związku, w którym z roku na rok pojawiało się coraz więcej problemów. Vanessa zawsze miała skłonność do nieodpowiednich mężczyzn. Tym razem osiągnęła jednak szczyt swoich możliwości. Syn mordercy. O tym, rzecz jasna, nie wiedziała, a kiedy rodzice ją poinformowali, poczuła cichą satysfakcję, Ian mógł zrezygnować ze sportowej kariery, obciąć włosy, rzucić palenie i przynosić do domu czeki za ustawianie towarów na półkach w sklepie spożywczym - opiewające na sumy tak niskie, że zdaniem Vanessy nie warto było ich realizować - ale nic nie mogło zmienić jego pochodzenia ani tego, jak się czuła, gdy się z nią kochał. Nie była jednak zadowolona, że Ian tak mało pamiętał z weekendu w Crystal. Nie przywykła, by o niej zapominano, tak jak nie przywykła do odmów. Niepokoiło ją także, że tak bardzo pożąda tego syna mordercy. W przeciwieństwie do Iana, o niczym innym nie myślała w ciągu tych tygodni, które minęły od ich namiętnego spotkania. Oczekiwała od Iana adoracji, tak jak od wszystkich swoich poprzednich kochanków. Oczywiście mężczyzna, który oddał jej serce, zaczynał ją nudzić. Pragnęła wtedy zmiany. Tak samo będzie - wcześniej czy później - z Ianem. Uświadomiła sobie, że tego właśnie chce. Chociaż miło spędzała z nim czas i chętnie pokazywała się z tym najgorszym kochankiem, czuła, że jej ulży, kiedy to szaleństwo się skończy. Vanessa Frances Worthing była podobna do swoich rodziców bardziej, niż chciała przyznać - przed nimi i przed sobą samą. Pozycja w towarzystwie miała dla niej duże znaczenie. Pozycja, która jej się należała, i odpowiedni mężczyzna u boku. Tak się składało, że znała już mężczyznę, którego w przyszłości poślubi. Jedynego, jakiego poślubi. Ian oświadczył się jej - ze względu na dziecko, nie z miłości... i nie dla pieniędzy. Vanessa uważała jednak, że nieślubne dziecko to rozwiązanie lepsze od rozwodu. Dziecko nie będzie cierpiało, w każdym razie niedługo. Nie jej dziecko. Zostanie wychowane tak, jak została wychowana ona - z klasą. Nauczy się najlepszych manier. Będzie godnym dziedzicem Worthingów. Poza tym pomysł, by żyć w grzechu w domku ogrodnika na terenie posiadłości rodziców, był dla niej zbyt pociągający, żeby mogła mu się oprzeć. To takie dekadenckie, myślała. Idealny ostatni wybryk, zanim zacznie żyć jak należy. Idealny... zakładając, że Ian się w niej zakocha i odda bez reszty, żeby mogła go porzucić. A jeśli Ian Collier okaże się oporny, a jej uczucie do niego nie osłabnie? Sama myśl o takiej ewentualności przerażała Vanessę. Odrzuciła ją jednak, Ian zakocha się w niej, jej obsesja na jego punkcie minie i będzie żyła długo i szczęśliwie z mężczyzną, który jest jej pisany. Ian nie miał pojęcia o planach i pragnieniach Vanessy - poza pragnieniem seksu, które zaspokajał bez względu na to, jak był zmęczony i znudzony. Zależało mu, żeby była szczęśliwa, i aż do dnia, kiedy go opuściła, wierzył, że była. Kochał się z nią na każde żądanie, a Vanessa rzadko zajmowała się Samem, większość czasu spędzając na zakupach, w podróżach i na przyjęciach. Cztery lata po narodzinach Sama Iana spotkała kolejna niespodzianka. Zbliżało się Boże Narodzenie, Ian miał wspaniałe plany na święta. Pewnego wieczoru, wracając z pracy, uśmiechał się do siebie na myśl o nich. Wszedł do domku ogrodnika. Sam i Vanessa powinni już smacznie spać. Ale obojga nie było. Nie było też rodziców Vanessy. Vanessa zostawiła tylko krótki list, w którym informowała go, że chce, by podpisał pewne dokumenty. Jej prawnik wszystko mu wyjaśni. Vanessa od początku wiedziała to, czego Ian dowiedział się w dniu narodzin Sama. Nie miał żadnych praw do tego chłopca, który stał się całym jego życiem. Mogła mu go odebrać, kiedy tylko przyszłaby jej na to ochota. Nic nie mógł na to poradzić. Zostały mu ból i gniew. Mógł tylko przysięgać sobie, że nigdy nie przysporzy takiego bólu innej żywej istocie. Teraz, tego pięknego jesiennego dnia, Ian Collier stał się mimowolnym uczestnikiem zasadzki na szesnastoletnią dziewczynę. Ani jego głos, ani wyraz twarzy nie zdradzały wściekłości, jaką czuł. - Gdzie jest Kathleen? - spytał. - W sali konferencyjnej - odparła pani Petersen. - Chciałbym z nią porozmawiać w cztery oczy. - Och, panie Collier, to chyba nie najlepszy pomysł. Kathleen jest bardzo zdolna. Wie pan o tym, oczywiście, widział pan jej opinie. Ale społecznie jest trochę... cóż, niedostosowana. Czasami naprawdę trudno się z nią rozmawia. Ian był trochę zniecierpliwiony, ale grzecznie czekał, aż pani Petersen powie wszystko, o czym już wiedział. Przeczytał opinie nauczycieli o Kathleen. Bardzo uważnie i niejeden raz. I był zaintrygowany. Kathleen Cahill nie przypominała innych stypendystów. Była wybitnie uzdolniona, tak jak oni, ale w przeciwieństwie do nich nie przejawiała żadnych pozaszkolnych zainteresowań ani talentów. Nie była przewodniczącą samorządu uczniowskiego i nie grała na skrzypcach, jak jeden z nich. Nie uprawiała sportów. Nie uczestniczyła w wydawaniu szkolnej gazetki, nie grała w szkolnym teatrze. Opinie nauczycieli o niej także różniły się od opinii o innych stypendystach, zarówno pod względem treści, jak i stylu. Brakowało w nich określeń, takich jak „niezwykła dojrzałość”, „wyjątkowe opanowanie”, i przymiotników w stylu „urocza”, „miła”, „czarująca”. Brakowało też ukrytego między wierszami innych opinii pragnienia, by była czyjąś córką, siostrą, wnuczką czy siostrzenicą. Kathleen Cahill miała tylko jedną drogę do sławy: swoje wybitne zdolności. „Zdumiewająca, rzadko spotykana inteligencja, napisał jej nauczyciel matematyki. Nie ma najmniejszych problemów w pojmowaniu nawet najbardziej złożonych, abstrakcyjnych zagadnień”. Kathleen przerabiała szkolny materiał w przyspieszonym tempie. Dopiero skończyła szesnaście lat, ale byłoby zbrodnią hamować jej rozwój. Członkowie komisji przyznającej stypendia uznali też, że byłoby poważnym błędem z ich strony - jako pedagogów - nie dać jej szansy, by stała się „naukowcem, który może się przyczynić do rozwoju wielu dziedzin nauki”. Nic w opisie Kathleen nie przypominało Iana Colliera w wieku szesnastu lat. Ani w żadnym innym wieku. Jednak Ian był pewny, że Kathleen Cahill nie cierpi niespodzianek tak samo jak on. - Pani Petersen. - Tak? - Gdzie jest sala konferencyjna? Dyrektorka już otworzyła usta, by zaoponować, ale nie zrobiła tego. Ian pozwolił sobie na okazanie zaledwie cienia irytacji, jaką odczuwał. To jednak wystarczyło. - Ostatnie drzwi po lewej. Drzwi były uchylone, ale Ian zapukał lekko i po długiej chwili usłyszał równie cichą odpowiedź. - Proszę wejść... - Dziękuję. - Uśmiechnął się, choć na twarzy dziewczyny siedzącej przy wielkim drewnianym stole dostrzegł strach. Przerażenie. - Witaj, Kathleen. Jestem... - Chodzi o moją matkę, prawda? Ona... - Nie. - Nie? - Nie. Iana znowu ogarnął gniew, gdy zdał sobie sprawę, jak Kathleen zrozumiała nagłe wezwanie do sali konferencyjnej. Oczekiwała koszmaru, a nie spełnienia marzeń. Pani Petersen powinna była wiedzieć. Do diabła, on też powinien był wiedzieć. Czytał opinie, znał jej życiorys. Ona także została osierocona jeszcze przed swoimi narodzinami. Jej ojciec, tak jak jego, umarł, zanim przyszła na świat. Zginął nagle, jak Gordon. Ale Daniel Cahill zginął śmiercią bohatera, służąc swojemu krajowi w wietnamskich dżunglach. Kiedy ciężarna Mary Alice Cahill dowiedziała się o tym, ona także umarła, a właściwie umarło jej serce. W pewnych okresach - zdaniem szkolnego psychologa - Mary Alice funkcjonowała całkiem nieźle, była w stanie pracować i nie poddawała się depresji. Depresja była jednak motywem przewodnim jej życia. Tak jak motywem przewodnim życia Kathleen był niepokój o matkę. Kathleen była opiekunką matki. Robiła zakupy, gotowała, zarządzała ich skromnym budżetem i płaciła rachunki. Sama wypisywała czeki i pobierała z banku pieniądze, które pochodziły z renty po ojcu i ich wspólnych zarobków. Kathleen była lepszym pracownikiem od matki, ale jako nastoletnia uczennica zarabiała znacznie mniej. Aby utrzymać lepiej płatne zajęcia, zastępowała matkę, kiedy Mary Alice nie mogła pracować, albo towarzyszyła jej, gdy matka potrzebowała pomocy. Ostatnim miejscem pracy matki - i córki - był hotel w okolicach uniwersytetu. Mary Alice została tam zatrudniona jako pomocnica pokojówki. Zbierała z pokojów brudne ręczniki i pościel i odwoziła je do pralni. Nietrudno było sobie wyobrazić obawy Kathleen... Matka w depresji porzuca wózek z praniem przy schodach, wchodzi na dach i skacze... Nic dziwnego, że widział przerażenie na twarzy dziewczyny. Nie przyszedłem tu w sprawie twojej matki. - Nie? Nie. - Ian usiadł naprzeciw niej, to znaczy dość daleko. Oddzielała ich lśniąca płaszczyzna lakierowanego drewna. - Naprawdę. Pod wpływem jego zapewnień dziewczyna się rozluźniła. Nadal siedziała wyprostowana, ale zaczęła oddychać. A przedtem nie oddychała. Blade, bezkrwiste dłonie zaciśnięte na blacie stołu lekko poróżowiały. Kathleen nie odpowiedziała uśmiechem na uśmiech Iana. Wydawała się pochłonięta własnymi myślami i ulgą, jaką odczuła. Kim był i po co przyszedł, nie miało znaczenia, skoro nie pojawił się, by przynieść złe wieści o jej matce. Ian cierpliwie czekał, aż Kathleen dojdzie do siebie. Podczas gdy ona wpatrywała się w swoje paznokcie, on patrzył na nią. Do jej dokumentów nie dołączono zdjęcia, ale miał swoją wizję Kathleen. Uznał, że jest raczej niska, drobna i nerwowa. Ale teraz, kiedy zdenerwowanie minęło, Kathleen Cahill wydawała się bardzo... spokojna. I w przeciwieństwie do jego wyobrażeń była wysoka. Bardzo wysoka. Musiała górować nad rówieśnikami. Mimo to wcale się nie garbiła. Wzrost najwyraźniej jej nie przeszkadzał, a może po prostu nie zdawała sobie sprawy ze swojej odmienności. Widać było, że dba o wygląd. Bordowa bluzka, spłowiały błękitny golf i granatowy kardigan na pewno pochodziły ze sklepu z używaną odzieżą, ale były czyste i wyprasowane. Czyste i lśniące były też jej kruczoczarne włosy. Długie, proste, starannie uczesane - poza grzywką, bardzo krótką i wystrzępioną, jakby przycięto ją tępymi nożyczkami. Był w tej grzywce jakiś smutek. Może dlatego, że musiała przycinać ją sama, bo matka nie była w stanie wykonać nawet tak prostej czynności. A może byle jak przycięta grzywka to jeszcze jeden dowód spokoju Kathleen, jej zgody na to, kim była. Wygląd grzywki nie miał znaczenia. Jej zadaniem było tylko odsłaniać świat tym inteligentnym oczom koloru... właściwie jakiego? Ian nie potrafił określić. Gdy Kathleen była przerażona, wydawały się czarne, bo rozszerzone źrenice całkowicie pochłonęły tęczówki. A teraz, kiedy już się nie bała? Trudno powiedzieć, bo ciągle patrzyła w dół na swoje dłonie. Przypomniał sobie jednak, że wchodząc do sali, dojrzał w jej oczach skrawek błękitu. Tak, są niebieskie, pomyślał, kiedy w końcu podniosła głowę i spojrzała na niego. Niebieskie w zdumiewająco chłodnym odcieniu. Patrzyły zupełnie nieruchomo. Nie rozpoznała go. Twarz Iana bardzo często pojawiała się w telewizyjnych sprawozdaniach z zawodów sportowych i przyjęć charytatywnych. Czasami wypowiadał się też na różne tematy, po czym zazwyczaj następowało nawiązanie do „niezwykłej historii jego życia", dobrze znanej całemu miastu. Była to bardzo inspirująca historia. Od ubóstwa do wielkiej fortuny. Historia strzaskanych kości w wypadku w Kitzbühel, który zakończył karierę sportową Iana. Właśnie tam, w austriackim szpitalu, dwudziestoczteroletni Ian Collier wpadł na pomysł założenia Rain Mountain. Dzięki życzliwym mu ludziom świata sportu zebrał niezbędne środki do czasu, gdy wydobrzał na tyle, by wrócić do domu. Media wiedziały wszystko o jego ojcu, ale nie wiedziały nic o Vanessie i Samie. Rodzice Vanessy sprzedali swoją posiadłość i przenieśli się do południowej Kalifornii trzy miesiące po nocnej ucieczce ich córki. Śmietanka towarzyska wiedziała, rzecz jasna, o związku Vanessy z Ianem, ale nikt z klasą nie mógłby przecież szargać nieskazitelnej poza tym reputacji rodziny Worthingów, wywlekając tę sprawę. Kiedy pytano Iana o tych kilka lat, jakie minęły od jego zjazdu w Crystal do chwili, gdy pojawił się na międzynarodowej arenie narciarskiej, kłamał. Ze względu na Sama, tak jak obiecał Vanessie. Mówił, że trenował. Nikt nie pytał o szczegóły i nikt niczego nie podejrzewał. Skoro Ian nie próbował ukryć prawdy o swoim ojcu, w jego życiu nie może być żadnych tajemnic - zwłaszcza związku z bogatą dziedziczką, nie mówiąc już o odebranym mu dziecku. Nikomu nie przyszło do głowy, że nazwa „Rain Mountain" ma ukryte znaczenie. Bardzo osobiste... Większość nastolatków spoza Seattle natychmiast rozpoznałaby Iana. Jego krótka, lecz niezwykła kariera sportowa stała się legendą. Ciągle podziwiano jego styl i odwagę. Nadal rozdawał autografy, tak jak wtedy, gdy był u szczytu kariery. Nigdy jednak nie dał autografu Kathleen Cahill i był prawie pewny, że ona nie jeździ na nartach. Kathleen patrzyła na niego, a on na nią w ciszy, która wydawała się pełna dziwnego... spokoju. W końcu ciekawość zwyciężyła. - Kim pan jest? - Nazywam się Ian Collier. Niespodzianka! Kathleen mogła nie rozpoznać twarzy, ale na pewno znała jego nazwisko. I natychmiast domyśliła się przyczyny jego wizyty. - To jakieś nieporozumienie. - Masz rację, Kathleen. Żadnemu z nas nie powiedziano prawdy. Ty nie wiedziałaś, że w twoim imieniu został złożony wniosek o stypendium, a ja dopiero przed chwilą dowiedziałem się, że nie jesteś zainteresowana jego otrzymaniem. - Otrzymaniem? - W jej ledwie słyszalnym głosie pobrzmiewały nadzieja i zarazem obawa. - Ale ciągle może je pan przyznać komuś innemu. - Mogę. I zrobię to, jeśli naprawdę go nie chcesz. - Ja... nie, nie chcę. Ale dziękuję. Ian uśmiechnął się. Patrzył na Kathleen, ale widział też okno, na którego tle siedziała. Drzewa w najpiękniejszych odcieniach jesiennego złota i czerwieni jaśniały w porannym słońcu, Ian uwielbiał jesień. Ciemnozielone świerki wydawały mu się jeszcze piękniejsze, bo kryły w sobie obietnicę... Obietnicę nadejścia zimy. Śniegu. Ucieczki. - Skoro już tu jestem, może mi powiesz, dlaczego zmieniłaś zdanie i nie chcesz już zostać lekarzem? - Wie pan o tym? - Przeczytałem to w twoim wniosku. - I że nie chcę spędzić życia na badaniach? Wszyscy uważają, że tym powinnam się zajmować. Ian wyobraził ją sobie w laboratorium, skupioną, odrywającą się od zajęć tylko po to, by wsunąć za ucho niesforny kosmyk włosów, szybko i bez spoglądania w lusterko. Łatwo było to sobie wyobrazić - ale trudno jej tego życzyć, skoro najwyraźniej nie tego chciała. - Nie wszyscy - powiedział - Ja nie. I ty też. Znowu zacisnęła dłonie. Jej palce pobielały i Ian zauważył, że ma obgryzione paznokcie. - A co chciałabyś robić, Kathleen? - Odbierać porody - wyznała. - Potrafię sobie wyobrazić, jak to robisz. - Naprawdę? - Oczywiście. - Prawdę mówiąc, było to nawet łatwiejsze: te delikatne dłonie pomagające nowo narodzonym pokonać drogę z łona matek na świat. - Byłabyś doskonałym położnikiem, Kathleen. Bardzo chciałbym opłacić twoje studia. - Och, panie Collier. Dziękuję. - Czy to znaczy, że się zgadzasz? - spytał, choć znał odpowiedź, jeszcze zanim się odezwała. - Nie. - Czy dlatego że matka cię potrzebuje? - Nie. Nie o to chodzi. - Więc dlaczego? Kathleen przygryzła dolną wargę tak gwałtownie, jak pewnie wcześniej gryzła paznokcie, Ian czekał. - Nikt nie może się o tym dowiedzieć - powiedziała w końcu. - Masz moje słowo. Nie potrzebowała dalszych zapewnień. Uwierzyła mu natychmiast. A może po prostu ta tajemnica dręczyła ją tak bardzo, że musiała ją wyznać. - Nie wiem, gdzie ona jest! Wyszła pewnego wieczoru i już nie wróciła. Tak jak Sam. - Kiedy to było, Kathleen? - Dwieście pięćdziesiąt sześć dni temu. Trzydziestego grudnia. Nie chciałam, żeby wychodziła! Tak strasznie padało. Prezes Rain Mountain Enterprises pamiętał ten deszcz i jego wpływ na sezon narciarski. A Ian, człowiek i ojciec, pamiętał chwile, kiedy liczył -w dniach, nie w tygodniach czy miesiącach - czas, który minął od zniknięcia Sama. - Wyszła do pracy? - Nie, wtedy poszłabym z nią. - Kathleen rozumowała logicznie. Gdyby chodziło o pracę, byłyby razem. Ale tego wieczoru Mary Alice nie szła do pracy. - Po prostu chciała wyjść. Pobyć z ludźmi w swoim wieku. Trochę się rozerwać. - Robiła to wcześniej? - Czasami. - Wiesz, dokąd poszła? - Niedokładnie. Do jakiegoś baru albo klubu. - Pojechała samochodem? - Nie, nie mamy samochodu. Ale mieszkamy jedną przecznicę od Czterdziestej Piątej północnej. Czterdziesta Piąta północna, przechodząca na skrzyżowaniu z 15 w Czterdziestą Piątą północno-wschodnią, była główną arterią w tej części miasta. Jeśli Mary Alice złapała tam autobus, mogła pojechać dokądkolwiek Kathleen była pewna, że jej matka wróciłaby do domu, gdyby mogła -Ian wiedział to bez pytania. Widział jej przerażenie, gdy myślała, że przyszedł powiedzieć jej to, co w głębi duszy już wiedziała: że Mary Alice nie żyje. „Nikt nie może się o tym dowiedzieć”, powiedziała. I nikt nie wie, uświadomił sobie Ian. Przyjaciółki Kathleen nie zastanawiały się, co się stało z jej matką- bo dziewczyna, oddana bez reszty nauce i opiece nad matką, nie miała przyjaciółek. Tak jak Mary Alice. W hotelu Kathleen powiedziała zapewne, że matka jest chora, więc ona ją zastępuje. Wcześniej często się to zdarzało. Ian potrafił sobie wyobrazić, czym były dla Kathleen te dni wypełnione czekaniem i rozpaczliwą tęsknotą za kobietą, za którą nikt inny nie tęsknił. Znał ten ból i tę tęsknotę. Chciał, żeby Kathleen nie była już więcej samotna. I jego życzenie się spełniło. Teraz on był z nią. - Nikomu nie powiedziałaś. - Nie. Ale zadzwoniłam do szpitali, na wypadek gdyby zgubiła dokumenty i została przyjęta z amnezją. Dzwoniła tam z nadzieją. Ale nie potrafiła zrobić tego, co zniszczyłoby tę nadzieję - zadzwonić na policję i do kostnicy. Nie była też w stanie czytać gazet, gdzie straszna prawda ukazałaby się jej oczom czarno na białym. Czekała, pomyślał. I czekałaby jeszcze długo. W miarę upływu czasu jej izolacja pogłębiałaby się, samotność stałaby się w końcu nie do wytrzymania. - Chcesz, żebym spróbował się czegoś dowiedzieć? - Ja... - Zawahała się. Nie chciała poznać prawdy, ale rozumiała, że musi. Niewiedza i niepokój wyniszczały ją. - Tak. Poprosił Kathleen, by opowiedziała mu o matce, i usłyszał wyznanie bezwarunkowej miłości. Kathleen była dumna, że matka, choć straciła ukochanego męża, starała się dać jej wszystko, na co było ją stać. Rozumiała, że czasem czuje potrzebę wyjścia z domu. Chciała, by Mary Alice zaznała w życiu trochę szczęścia, nawet gdyby miało trwać tylko chwilę. Mary Alice zawsze nosiła na palcu obrączkę. Tak, nawet kiedy wychodziła wieczorem. Zawsze miała też na szyi wisiorek ze zdjęciem męża w mundurze. - Czy jesteś do niej podobna? - spytał Ian. Kathleen potrząsnęła głową. Jej włosy zatańczyły wokół głowy, krótka grzywka nawet nie drgnęła. - Nie. Ona jest bardzo piękna. Trzy dni później Ian odkrył, że Kathleen mówiła prawdę i nieprawdę zarazem. Zdjęcie zrobione w kostnicy King County rano trzydziestego pierwszego grudnia dowodziło, że Mary Alice Cahill była piękna. Nawet po śmierci, nawet zamordowana. Ale Kathleen była do niej bardzo podobna. To Ian powiedział Kathleen o śmierci matki i tylko on pomógł jej przejść przez to bolesne pożegnanie. Nikt inny nawet nie próbował pomóc.. Choć nie miała przyjaciół i zawsze różniła się od innych, teraz została uznana po prostu za dziwadło. Co z niej za córka, skoro nie powiadomiła policji o zaginięciu matki przez tyle miesięcy? Ian powiedział Kathleen to, czego musiała się dowiedzieć o morderstwie, i zadał jej pytania, które musiał zadać. Czy chce mieć obrączkę ślubną matki? Nie, odpowiedziała bez wahania. Mary Alice nosiła tę obrączkę za życia i na pewno chciałaby mieć ją na palcu także po śmierci... na zawsze. Kathleen podjęłaby taką samą decyzję odnośnie do wisiorka - gdyby nie fakt, że tej deszczowej nocy, kiedy zaginęła Mary Alice, jej naszyjnik także zginął. Ian towarzyszył Kathleen na pogrzebie matki, a w czerwcu odwiózł ją, jako stypendystkę Rain Mountain, na lotnisko. Została przyjęta do Johns Hokins na sześcioletnie studia medyczne. Kathleen często pisywała do człowieka, który pomógł jej spełnić marzenia i który także podczas studiów był jej jedynym przyjacielem. „Drogi Panie Collier” - zaczynały się wszystkie listy. Były uprzejme, oficjalne, pełne wdzięczności i trochę smutne. Iana martwił ten smutek. Przypuszczał, że znajomi Kathleen z Baltimore nie wiedzą, że jej matka została brutalnie zamordowana. Kathleen na pewno nie chciałaby, żeby wiedzieli. W najlepszym wypadku wzbudzałaby niezdrowe zainteresowanie, w najgorszym - litość. Tak więc dziewczyna, która zawsze trzymała się na uboczu, odizolowała się od ludzi jeszcze bardziej, Ian wiedział, że w ten sposób broni się przed bólem. On także wybudował mur odgradzający go od świata. „Droga Kathleen” - odpowiadał, zachęcając ją, by zwracała się do niego po imieniu. A ponieważ było oczywiste, że jej życie wypełnia bez reszty nauka, zachęcał ją także, by pisała mu o tym, czego się uczy. Kiedy pisała o studiach, jej listy, choć smutne, były pełne pasji. Nauka była dla niej ucieczką, tak jak dla niego ucieczką stały się góry. Tyle że on odnalazł na ośnieżonych stokach radość. Kathleen także znalazła pewien rodzaj szczęścia, ale dopiero gdy zaczęła staż w szpitalu. Opieka nad pacjentami była jej powołaniem. Cieszyła się, że może pomagać ludziom; o swoich pacjentach pisała z uczuciem - tak, jakby byli jej przyjaciółmi - a o lekarzach i pielęgniarkach, od których tak wiele się uczyła, z wielkim szacunkiem. Dla Kathleen życie zaczynało się i kończyło na szpitalu. Tylko tam czuła się szczęśliwa. Im więcej czasu spędzała w szpitalu, tym więcej radości było w jej listach. Na ostatnim roku rozpoczęła pracę na oddziale ginekologiczno-położniczym szpitala Brigham w Bostonie. Trzy miesiące później ukończyła studia z najwyższą lokatą. „Droga Dr Cahill” - napisał Ian. „Drogi Ianie” - odpisała. Jej listy były teraz mniej oficjalne i pisane w widocznym pośpiechu, Ian doszedł do wniosku, że nieczytelne pismo nie jest wrodzoną cechą lekarzy, lecz wynikiem braku czasu. Staranne pismo Kathleen zmieniło się, tak jakby jej trzymająca pióro ręka i kartka papieru poruszały się w przeciwnych kierunkach, gdy usiłowała przelać na papier jak najwięcej słów. Kathleen kochała swoją pracę i chciała, żeby Ian o tym wiedział. Ale listy ustąpiły miejsca pocztówkom, z których pierwsza została wysłana dziesięć dni po napisaniu. Na marginesie Kathleen wyjaśniła, że tyle czasu zabrało jej „zorganizowanie się na tyle, by kupić znaczki”. W odpowiedzi Ian wysłał jej plik firmowych pocztówek Rain Mountain, zaadresowanych i opatrzonych znaczkami. Dopiero dziewięć lat po tym, jak Ian odprowadził Kathleen na samolot, w końcu udało im się porozmawiać. Zadzwoniła do niego do domu. W Seattle była dziesiąta wieczorem, w Bostonie pierwsza w nocy. - Ian? Kobiety-kochanki - często do niego dzwoniły. Ale ten głos wydał mu się nieznajomy. - Tak? - Mówi Kathleen. - Kathleen. Witaj. - Czy to nieodpowiednia pora? - Żadna pora nie jest nieodpowiednia. Jak się masz, Kathleen? - Dobrze. A ty? - Też dobrze. Kathleen? Co się stało? - Właściwie nic. Tylko że czasami... Czy czasem czujesz złość, jesteś na nią wściekły, że pozwoliła się zabić? - Na twoją matkę? - Chodziło mi o twoją matkę, Ian. Bo ja jestem wściekła na moją. Chciałabym wiedzieć, na ile normalna - czy nienormalna -jest moja reakcja. - Myślę, że jest całkiem normalna. A ty? - Sama nie wiem. Bardzo źle się z tym czuję. Wydaje mi się, że to takie egoistyczne. Przecież nie chciała napotkać na swojej drodze mordercy. Chciała tylko trochę się rozerwać. - Ty też chciałaś, żeby się zabawiła. - Tak. Ale ona musiała sobie zdawać sprawę, że zawieranie znajomości z mężczyznami w barach jest bardzo ryzykowne. Miała nastoletnią córkę, którą potrzebowała jej opieki. Powinna być bardziej ostrożna... bardziej na siebie uważać. - Jestem pewny, że była ostrożna, Kathleen. - Ja też. Właśnie dlatego czuję się winna z powodu gniewu, który odczuwam. I że tyle myślę o sobie. O mojej stracie. W końcu to ona zginęła. To ona straciła najwięcej. - Ale i ty poniosłaś wielką stratę. Tym, którzy przetrwali, zostaje cierpienie. - Ty też przetrwałeś. - Dlatego znam gniew, o którym mówisz. Pierwszych osiemnaście lat mojego życia spędziłem, walcząc z całym światem. Nie pamiętam, żebym był wściekły na matkę, ale gdybym wiedział, że zdawała sobie sprawę, do czego zdolny był ojciec, i że celowo go sprowokowała, na pewno trudno byłoby mi jej wybaczyć. - Mimo że to ona była ofiarą. - Nie była jedyną ofiarą swojego braku ostrożności. - Ofiary obwiniające ofiary. - Może, ale jestem pewny, że nasze matki by to zrozumiały. - Mam nadzieję. Dziękuję. Zapadła cisza, ale oboje nie chcieli, by ta rozmowa - czy raczej to milczenie - dobiegło końca. Odezwali się w tej samej chwili. - To miłe - powiedział Ian. - Walczyłeś z całym światem? - spytała Kathleen. Oboje odpowiedzieli jednocześnie. - O tak - potwierdził Ian. - Tak, to miłe - zgodziła się Kathleen. Uśmiechnęli się oboje, a potem zmarszczyli brwi, bo odezwał się pager Kathleen. - Nie jestem w pracy, ale poprosiłam lekarza, który ma dyżur, żeby mnie zawiadomił, kiedy moja pacjentka zacznie rodzić. Obiecałam jej, że z nią będę. Ian pomyślał o kobiecie, której Kathleen złożyła tę obietnicę, jednej z wielu pacjentek, które jej ufały, które powierzyły jej to, co najcenniejsze. Kathleen była jak przyjaciółka dla kobiet znajdujących się pod jej opieką. Ale była to przyjaźń jednostronna, profesjonalna i krótkotrwała. Liczyły się tylko nadzieje i problemy pacjentki, a kiedy dziecko przyszło już na świat i matka zakończyła wizyty poporodowe, Kathleen mogła ich nigdy więcej nie zobaczyć. A prawdziwe przyjaźnie? Ian podejrzewał, że w wolnym czasie Kathleen pisała do niego. Dzisiaj nawet do niego zadzwoniła. Teraz nie miała już wolnego czasu. - Musisz iść. - Tak, ale... - Bardzo bym chciał, żebyś znowu do mnie zadzwoniła, Kathleen. Kiedy tylko zechcesz. - Ty też możesz do mnie dzwonić, Ian. Zwykle jestem tu, w moim mieszkaniu, chyba że mam dyżur. - Ale wtedy śpisz. - Nie szkodzi. Szybko się budzę. Ian był zachwycony perspektywą rozmów z Kathleen. Czuł, że musi z nią rozmawiać. Ale wiedział też, że są ważniejsze sprawy niż jego potrzeby. - Potrzebujesz snu. - Właściwie to nie. Nie tak, jak ja potrzebuję rozmów z tobą. Ta potrzeba okazała się najważniejsza - dla obojga. Kathleen chciała się dowiedzieć wszystkiego o osiemnastoletniej wojnie Iana z całym światem, a Ian bardzo chciał jej o tym opowiedzieć. Nigdy nikomu nie mówił o Samie. Ale chciał, musiał powiedzieć o nim Kathleen. Rozdział 1 Sarah's Orchard, stan Oregon Poniedziałek, 30 grudnia Godzina 14.00 Czasy obecne - Został jeden szczeniak, suczka - powiedziała Marge Hathaway. - Jeśli jest pan zainteresowany... - Jestem - odparł Sam Collier cicho. Nie rozmawiał z nikim od miesiąca, od poprzedniej rozmowy z Marge. Wtedy zadzwonił do niej. Po poszukiwaniach w Internecie - „szczenięta cocker- spaniela” i „Oregon” - znalazł stronę Marge: OceanCrestCockers.com. Strona została ozdobiona z okazji Bożego Narodzenia obrazkami świątecznych wieńców i choinek, ale zainteresowały go głównie fotografie. Na jednym ze zdjęć była Marge ze swoim mężem Glennem, z którym przez pół wieku tworzyła szczęśliwy dom dla ich dzieci, wnuków, prawnuków - i psów. W ostatnim miocie było osiem szczeniąt. Kolorowe zdjęcie dumnych rodziców - w czapkach Świętego Mikołaja - stanowiło gwarancję, że dzieci odziedziczyły po nich złocistą lśniącą sierść, ciemne błyszczące oczy i wszystkie inne cechy, jakie powinny posiadać rodowodowe spaniele. Pod zdjęciami szczeniąt Marge zamieściła swoje opinie o hodowli psów. Czemu nie? To była jej strona. Jej ukochane szczenięta. W wielu kwestiach Marge miała inne zdanie niż autorzy poradników dla hodowców. Jej szczenięta mogły opuścić rodziców dopiero w ósmym tygodniu życia, czyli w przypadku tego miotu dwudziestego ósmego grudnia. Ale nawet gdyby wcześniej były wystarczająco duże i tak nie oddałaby żadnego z nich przed Bożym Narodzeniem. Szczeniaki wychodzące z pudeł ustawionych pod choinkami wyglądają uroczo, lecz - o czym wiedzą wszyscy, którzy kochają psy - szczenię musi się przyzwyczaić do nowego otoczenia, co świąteczne zamieszanie tylko utrudnia. Poza tym to niebezpieczny okres dla maluchów, które gryzą wszystko, co znajdzie się w zasięgu ich wzroku. Szczenięta Marge można było jednak zamawiać z wyprzedzeniem. Dla zainteresowanych podano numer telefonu. Chociaż Marge nie opisała na swojej stronie procedury, jakiej poddawała potencjalnych nabywców szczeniąt, Sam nie był jednak zaskoczony przesłuchaniem, jakie przeprowadziła, kiedy zadzwonił, Chciała znać jego wiek - trzydzieści sześć lat - i wiedzieć, gdzie mieszka. - W Sarah's Orchard. - Ach tak - odparła ciepło. Najwyraźniej znała to małe urocze miasteczko i jego przyjaznych mieszkańców. - To wspaniałe miejsce. - Owszem. - Od jak dawna pan tam mieszka? - Od ośmiu lat. Mam tam sad. - Sad to dobre miejsce dla spaniela. A rodzina? Żona, dzieci? Inne zwierzęta domowe? - Nie mam rodziny. - Ale mieszka pan z kimś? - Nie, mieszkam sam. Zapadła cisza. Długa i ciężka. - Spaniele to bardzo towarzyskie stworzenia - podjęła wreszcie Marge poważnym tonem. - Zwłaszcza nasze spaniele. Kiedy tylko szczenięta trochę podrosną, umieszczamy ich kojec na środku salonu, żeby przyzwyczajały się do obecności dzieci, innych psów, a nawet kotów. Ciepłe, pełne ruchu centrum życia rodzinnego. Sam uważał, że to brzmi cudownie. I tak obco. Och, widywał takie miejsca. Ale nigdy nie był ich częścią. - Jestem pewna - dodała Marge łagodniej - że w twoim sadzie dużo się dzieje. Wiem, że w Sarah's Orchard lubią psy i jest tam mnóstwo dzieci. Co najmniej dziesięć naszych szczeniąt znalazło tam domy. Z jakiegoś powodu Marge polubiła Sama, próbowała więc przekonać samą siebie, że oddanie mu jednego ze szczeniąt będzie dobrym pomysłem. Sam nie wątpił, że choć żyje samotnie, potrafi stworzyć szczęśliwy dom dla psiaka. Był pewny, że chce mieć psa i że zrobi wszystko, by ten pies był szczęśliwy. Nie był jednak pewny, czy mały, towarzyski spaniel nie czułby się lepiej gdzie indziej. Sam marzył o psie, odkąd pamiętał. Już jako dziecko marzył o tym przez cały rok, a w okresie Bożego Narodzenia to pragnienie jeszcze się nasilało. W końcu zdobył się na odwagę i wypowiedział je głośno, choć z góry znał odpowiedź. „Nie”. Odsunął się wtedy od kręgu ciepła i miłości, z którego i tak był wykluczony, by skryć się w ciszy swojego pokoju. A kiedy w wieku szesnastu lat opuścił dom, by wędrować po świecie, nauczył się znajdować spokój w towarzystwie psów. Psy, które napotykał na swojej drodze, miały domy - w przeciwieństwie do niego. Były szczęśliwe, kochane, bezpieczne. Kiedyś, myślał, on także będzie miał dom. A gdy już znajdzie dom, kupi psa. Sarah's Orchard było tym domem. Sam uznał, że w tym roku, w czasie tych świąt, może wprowadzić pod swój dach psa. Wydawało się to wspaniałym pomysłem, dopóki ta miła kobieta, z którą rozmawiał przez telefon, nie sprawiła, że zaczął się zastanawiać, czy nie będzie to z jego strony egoistyczne. Wprawdzie ludzie uważali, że potrafi się doskonale porozumiewać z psami, a niektórzy nazywali go nawet zaklinaczem psów, lecz Sam znał prawdę. To psy doskonale potrafiły porozumiewać się z nim. Wszystkie psy mają swoje sposoby na ludzi. - Jest jakiś konkretny powód, dla którego chce pan akurat spaniela? -spytała Marge po kolejnej chwili ciszy. Powód? Nie. Uczucie... Tak. Sam już dawno wyparł z pamięci wspomnienia nieszczęśliwego dzieciństwa. Wspomnienia - i związane z nimi emocje - zostały za zamkniętymi drzwiami. Tylko on miał do nich klucz. Ale były też inne emocje; emocje, których nie potrafił z taką łatwością kontrolować. Wzięły się nie wiadomo skąd i budziły nadzieję. Nadzieję... lecz także tęsknotę, której nie rozumiał, i ból, zbyt wielki, by go nazwać. Przyjął te emocje, które pojawiły się bez ostrzeżenia i zaparły mu dech w piersiach. Dzięki nim poczuł, że żyje. Miał wrażenie, jakby one same były żywymi istotami, jego przyjaciółmi. Czuł też, że musi żyć w zgodzie z ich nakazami. Właśnie dlatego zaczął szukać w Internecie informacji o spanielach. Tak jak w innych przypadkach wydawało się, że to nielogiczne. Sam bardzo mało wiedział o spanielach. Nie była to rasa wybierana przez ludzi, z jakimi pracował - mechaników, rybaków, marynarzy i tych, którzy zajmowali się myciem okien, malowaniem mostów czy naprawianiem dachów. Ale ilekroć widział spaniela, zalewała go fala tęsknoty i nadziei. Więc w odpowiedzi na pytanie Marge powiedział: - To zawsze była moja ulubiona rasa. - Moja też. Oczywiście! - wykrzyknęła Marge entuzjastycznie, po czym przeszła do wykładu na temat odpowiedzialności związanej z posiadaniem psa. - Każdy pies to wielka odpowiedzialność. Zwłaszcza spaniele, bo to długowieczna rasa. Niektóre żyją siedemnaście lat, a nawet dłużej. Jak wszystkie stworzenia wymagają troskliwej opieki, szczególnie pod koniec życia. - Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem gotów przyjąć na siebie taką odpowiedzialność. - Wierzę, że tak. - Ale nie jest pani pewna, czy w mojej sytuacji zapewnię psu dobre życie. - Tylko dlatego, że mam swoje przyzwyczajenia. A jestem bardzo uparta. Widzi pan, zajmuję się hodowlą spanieli od pięćdziesięciu lat i zawsze miałam więcej rodzin - rodzin z dziećmi - zainteresowanych moimi psami niż szczeniąt do zaoferowania. Podejrzewam, że tym razem będzie tak samo i, szczerze mówiąc, chętniej oddam szczenięta do domów z dziećmi. - To oczywiste - odparł Sam, choć miał ochotę przekonywać Marge, że każdemu jej szczenięciu, w ogóle każdemu psu, najlepiej byłoby w jego domu. - Ale muszę przyznać - ciągnęła - że w tym miocie jest jedna suczka, którą chyba wolałabym sprzedać panu. - Och? - Nie jest tak towarzyska jak jej rodzeństwo. Właściwie wcale nie jest towarzyska. Problem w tym, że jest bardzo mała. Może się jeszcze okazać najśmielsza z całego miotu. Ale jeśli nie... - Wezmę ją. Marge obiecała, że się z nim skontaktuje, i życzyła Samowi wesołych świąt Przez następne cztery tygodnie Sam przygotowywał się na przyjęcie suczki, choć miał nadzieję - ze względu na nią - że wkrótce poczuje się lepiej w pełnym ludzi saloniku Marge. Na pewno tak właśnie będzie, powiedział sobie, po czym wysprzątał wszystkie cztery pokoje swojego domu. Wyszorował nawet drewniane podłogi. Tak, suczka na pewno zrobi się śmielsza, a on zadzwoni do innych hodowców, na wszelki wypadek. Nie zrobił tego jednak. Nigdy nie porzuciłby szczenięcia, które jeszcze mogło należeć do niego. Dziesiątki razy wracał w myślach do rozmowy z Marge, powtarzając sobie wszystko, co powiedział i czego nie powiedział, i zastanawiał się nad innymi rozmowami, które Marge mogła odbyć... Wiele szczeniąt Marge trafiło do Sarah's Orchard. Znalazły domy w rodzinach, które starannie wcześniej sprawdziła. Jak matka, która chce mieć pewność, że jej dziecku nie stanie się krzywda. Teraz mogła zadzwonić do kogoś, kogo znała. I czego dowiedziałaby się o Samie od dobrych ludzi z Sarah's Orchard? Że kiedy pojawił się tu na swoim harleyu, byli pewni, że należy do Aniołów Piekła. Wszystko na to wskazywało: długie włosy, czarna skórzana kurtka, ponury wyraz twarzy. Zatrzymał się, żeby zatankować motor - ot, zwykła przerwa w drodze na wybrzeże. Czuł na sobie podejrzliwe spojrzenia mieszkańców miasteczka i ich ulgę, kiedy pojechał dalej. Opuszczony sad znajdował się trzy kilometry za miastem. Tabliczka z napisem NA SPRZEDAŻ chyliła się ku ziemi, tak jak zaniedbane jabłonie. Sam jechał szybko, spiesząc nad morze, kiedy nagły żal chwycił go za serce. Żal mu było tych opuszczonych drzew. Zatrzymał się i poczekał, aż jego oddech się uspokoi. Tak, czuł żal, ale ten żal obudził w nim nadzieję. Nadzieję, która kazała mu wrócić do miasteczka. Przez ponad dziesięć lat imał się niebezpiecznych, ale dochodowych zajęć, miał więc dość pieniędzy, by kupić opuszczony sad. Zostało mu nawet trochę na fryzjera i furgonetkę. Sarah's Orchard słynęło z jabłek, tak jak pobliskie Medford było znane z gruszek. Jednak w Sarah's Orchard nie było odpowiednika Harry'ego i Davida. Zamiast jednego wielkiego przedsiębiorstwa działało tu wiele małych firm, z których każda produkowała tylko jeden rodzaj przetworu z jabłek. Mieszkańcy miasteczka wątpili, czy drzewa Sama jeszcze kiedykolwiek będą owocować. On początkowo też. Zwłaszcza gdy po lekturze książek, które kupił w miejscowej księgarni, przekonał się, że nie ma pojęcia o drzewach owocowych... ani o żadnych innych drzewach, jeśli chodzi o ścisłość. Ale albo Sam Collier umiał czytać między wierszami, albo był urodzonym sadownikiem. Zdania co do tego były podzielone. Nikt jednak nie kwestionował wyników - sad znowu owocował, jabłek było więcej niż kiedykolwiek i były jeszcze lepsze. Sam wiedział, że nie miało to nic wspólnego z jego osobą. On tylko zastosował ogólnie znane zasady dotyczące przycinania, nawożenia, podlewania i zbierania. Robił to, kiedy trzeba - to wszystko. Ziemia leżała odłogiem dość długo. Drzewa trwały jak w hibernacji. Sad odpoczął i znów mógł rodzić owoce. Tak czy inaczej, gdyby Marge o niego zapytała, dowiedziałaby się, że Sam jest urodzonym ogrodnikiem i kurą znoszącą złote jajka. Dzięki niemu miejscowa gospodarka znowu przeżywała rozkwit. Sarah's Orchard wiele mu zawdzięczało. Gdyby zagadnęła kogoś bardziej rozmownego, mogłaby usłyszeć, że Sam nie jest Aniołem Piekła - choć może być upadłym aniołem. Mężczyźni go podziwiają. A kobiety... Cóż, niepodobna patrzeć na Sama, słuchać jego głosu - i nie myśleć o seksie. Ale to tylko niewinne fantazje. Jest zbyt zamknięty w sobie i zbyt inteligentny, by romansować z kobietami z Sarah's Orchard. Sam przypuszczał, że Marge nie zgorszyłoby takie wyznanie. Problem w tym, że pewnie nikt nie powiedziałby jej tego, co najbardziej pragnął usłyszeć: jeśli ktoś powinien mieć psa, to właśnie on. Jaki szczęśliwy byłby ten pies! Niestety, żadna z tych rozmów nie trwałaby dość długo, by mogły paść te decydujące słowa. Wszyscy byliby przekonani, że zaszła jakaś pomyłka. To niemożliwe, żeby Sam Collier zadzwonił do Marge w sprawie psa. Przecież nawet nie ma go teraz w mieście. Zimą, gdy jego sad zapadał w sen, zawsze wyjeżdżał. Nikt nie wiedział dokąd, ale wszyscy byli pewni, że wiedzą: na spotkania z dawnymi albo nowymi kochankami. Początkowo seks oczywiście był głównym powodem, dla którego Sam wyjeżdżał z Sarah's Orchard pierwszego grudnia. Seks i dojmująca tęsknota, którą zawsze budziło w nim zbliżające się Boże Narodzenie. Ale w tym roku - mimo tęsknoty, a może dlatego że wiązała się ze wspomnieniem niechcianego chłopca, który bardzo pragnął mieć psa - Sam został w domu. Ludzie mogliby też powiedzieć Marge, że to nie Sam dzwonił do niej w sprawie szczenięcia, bo gdyby chciał kupić psa, byłoby to zwierzę podobne do niego, dzikie i niebezpieczne. Może wilczur, może nawet prawdziwy wilk. I na pewno byłby to dorosły pies, nie szczeniak. Owszem, Sam Collier potrafił opiekować się drzewami. Ale to coś zupełnie innego niż opieka nad psem, prawda? Więc jeśli ktoś dzwonił do Marge, na pewno nie był to Sam. Nie ma sensu do niego oddzwaniać. Wróci do Sarah's Orchard dopiero na początku marca. A choć bardzo dobrze zna się na komputerach i chętnie pomaga tym, dla których nowoczesne technologie stanowią problem, nie ma ani automatycznej sekretarki, ani poczty głosowej. Nikt nie wiedział dlaczego. A powód był prosty: nigdy dotąd nie zdarzyło się, by oczekiwał telefonu. A teraz czekał na telefon od Marge i wiedział, że podniesie słuchawkę. Jeśli Marge zadzwoni. Zadzwoniła trzydziestego grudnia. I miała dla niego szczeniaka. Jeśli nadal jest zainteresowany, rzecz jasna. - Jestem zainteresowany - zapewnił. - Przyjadę po nią od razu, jeśli można. Zajmie mi to jakieś półtorej godziny. - Nie ma problemu, ale może najpierw powiem panu o niej coś więcej? - W głosie Marge brzmiała ostrzegawcza nuta. Uważała, że powinien dowiedzieć się czegoś, zanim ruszy w drogę. Czegoś, co być może sprawi, że się rozmyśli. Sam był pewien, że nie zmieni decyzji i weźmie to niechciane szczenię. Ale skoro Marge woli powiedzieć mu wszystko teraz... - Dobrze. - Cóż, chyba nie muszę mówić, że nie stała się bardziej towarzyska. Pod tym względem jest nawet gorzej, niż było. Ale to naprawdę słodkie, łagodne stworzenie. Jest bardzo wrażliwa. Denerwuje ją nawet najmniejsze zamieszanie. Lubi ciszę. Nawet telewizja, która zazwyczaj uspokaja szczenięta, kiedy ludzi nie ma w pobliżu, źle na nią wpływa. - Ja nie oglądam telewizji. - Nie? To dobrze. To jej się spodoba. Przeniosłam ją do sypialni, z dala od zgiełku. Tam jest spokojniejsza, mniej lękliwa. Bawi się i w końcu zaczęła jeść tyle, ile powinna. Wcześniej prawie wcale nie jadła. Była zbyt nerwowa, jak sądzę. Ale teraz przybrała na wadze i ma brzuszek jak reszta szczeniaków. Poza tym cieszy się doskonałym zdrowiem. Nasz weterynarz, do którego mam całkowite zaufanie, twierdzi, że jest bardzo silna. Tylko nieśmiała. Mniej boi się dorosłych niż dzieci i muszę powiedzieć, że zdecydowanie woli mężczyzn. Powinna czuć się dobrze w pana towarzystwie. A może nie. Może nigdzie" nie będzie czuła się naprawdę dobrze. Ale tak czy inaczej będzie miała dom. Jeśli jej pan nie weźmie, my ją zatrzymamy. - Chcę ją wziąć. - To wspaniale. Musi pan wiedzieć, że ona potrzebuje dużo miłości i czułości. Więcej niż inne szczenięta. Tak już jest z trudnymi dziećmi, prawda? Wszystko jest w porządku, jeśli dostają tyle miłości, ile potrzebują. „Jeśli”. Zepchnięte w najciemniejszy kąt pamięci wypłynęło na powierzchnię. Pierwsze wyraźne wspomnienie. Sam właśnie skończył sześć lat. Jego młodszy brat Tyler miał przyjść na świat za niecały miesiąc. Sam już nie mógł się tego doczekać - do chwili, gdy usłyszał przypadkiem rozmowę matki z ojczymem. O nim, ich trudnym dziecku. - Nie chcę, żeby Sam kręcił się w pobliżu mojego syna, Vanesso. - Naszego syna, Mason! - Tak, kochanie, naszego syna. Naszego Tylera. Którego musimy chronić przed Samem. - Naprawdę sądzisz, że Sam mógłby skrzywdzić Tylera? - Nie wiem. Ale istnieje takie ryzyko, a ja nie chcę ryzykować. Z Samem jest coś nie tak. Oboje o tym wiemy. Może powinien znowu zaczął przyjmować leki. - To kiepski pomysł. Sam jest spokojny, nawet kiedy nie dostaje valium. Zresztą nigdy nie zachowywał się agresywnie. - Jeszcze nie. Ale geny mogą w końcu dojść do głosu. Nie myślałaś, żeby odesłać go do ojca? - Ależ Mason! Wiesz, co to za człowiek! Ian to potwór. Nie kochał mnie. Nie chciał mnie... ani Sama. - Wiem. - Może siedzi w więzieniu... albo już nie żyje. Jak mogłeś pomyśleć o oddaniu Sama ojcu?! Rozumiem, że nie chciałeś go adoptować. Chociaż nie było mi łatwo zmusić Iana do zrzeczenia się praw rodzicielskich. - Wiem, że nie było ci łatwo, kochanie. To wszystko było dla nas bardzo trudne. Ale Sam nie nazywa się Hargrove, a Tyler będzie nosił to nazwisko. Musimy myśleć przede wszystkim o Tylerze. - Sam? - spytała Marge - Jest pan tam? - Jestem - powiedział - ale wyjeżdżam za pięć minut. Będę u pani około czwartej. Rozdział 2 Queen Anne Medical Center Oddział ginekologiczno-położniczy, Seattle Poniedziałek, 30 grudnia Godzina 15.45 Okno gabinetu doktor Kathleen Cahill wychodziło na zachód, na zatokę i góry. Zimowe niebo pociemniało, zachodzące słońce zabarwiło wiszące nisko chmury na kolor lawendy - ulubioną barwę Kathleen. Nigdy nie zastanawiała się, dlaczego lubi ten kolor. Rzadko zastanawiała się nad takimi rzeczami, nie miała na to czasu. Ale patrząc z zachwytem na wspaniały zachód słońca, pomyślała, że może jakaś jej część tęskni do takich pogodnych wieczorów, kiedy niebo jest czyste, a matki bezpiecznie wracają do swoich córek. Wreszcie była w domu. Tam, gdzie jej serce. Tam, gdzie Ian. To była długa podróż - osiemnaście lat, podczas których starali się utrzymywać ze sobą kontakt... Po tym pierwszym telefonie często ze sobą rozmawiali, czasem do późna w nocy, całymi godzinami, Ian opowiedział Kathleen o Samie. - Miał siedem minut, kiedy pozwolili mi wziąć go na ręce. Już wcześniej postanowiłem, że będę dobrym ojcem, takim, jakiego sam nie miałem. Ale dopiero gdy wziąłem Sama w ramiona, zrozumiałem, co to znaczy. Chciałem go kochać, chronić, poruszyć niebo i ziemię, byleby był zawsze bezpieczny i szczęśliwy. Zresztą nie muszę ci tłumaczyć. Pewnie codziennie widujesz takie reakcje. - Niecodziennie, Ian. Ale ilekroć je widzę, ogarnia mnie radość. - Dzielisz radość rodziców. - Tak. Och, Ian. - O co chodzi? - Sam umarł, prawda? Twój ukochany syn umarł. - Nie, nie umarł. Ale straciłem go. Choć tak naprawdę nigdy nie był mój. - Jak to? - Nie był moim biologicznym dzieckiem. Przez pewien czas byłem dawcą krwi. W banku krwi powiedzieli mi, że moja grupa - AB - jest bardzo rzadka. Dziecko ojca o grupie AB niekoniecznie musi mieć taką samą grupę krwi. Zależy to od kilku czynników, w tym od grupy krwi matki. Ale jednej grupy krwi moje dziecko nie mogło mieć. - Sam miał grupę 0 - powiedziała Kathleen cicho. - Tak. - Kiedy się dowiedziałeś? - Kilka godzin po jego narodzinach. Byłem w szpitalu, kiedy przyszły wyniki badania krwi. Sam miał grupę 0, a ja AB. Wierz mi, upewniłem się, że nie było żadnej pomyłki - cały czas ukrywając to, czego się dowiedziałem, przed Vanessą. Nie chciałeś stracić swojego małego synka, pomyślała Kathleen. Bo Sam był już wtedy twoim synem. Od chwili, kiedy pierwszy raz wziąłeś go w ramiona. Inny osiemnastolatek nie posiadałby się z radości, wiedząc, że to odkrycie pozwoli mu zrzucić z ramion ciężar odpowiedzialności. Ale nie ty. Przyjąłeś na siebie tę odpowiedzialność z taką samą radością, z jaką wziąłeś w ramiona nowo narodzone dziecko. - Czy miałeś jakieś powody, by podejrzewać, że nie była pewna, kto jest ojcem dziecka? - Nie. Ale kiedy odeszła, zabierając Sama dowiedziałem się, że była w ciąży, jeszcze zanim się poznaliśmy. - A biologiczny ojciec Sama? - O niczym nie wiedział albo niewiele go to obchodziło. Pewnie był to jeden z facetów, którymi przestawała się interesować po pierwszej wspólnej nocy. - Tobą nie przestała się interesować. - To był tylko kolejny cios w jej nieustającej wojnie z rodzicami. Wybrała mnie, bo byłem najbardziej nieodpowiedni ze wszystkich. - Ale pragnęła cię. Ian pomyślał o tym, jak pragnęła go Vanessa. Seksualnie. Zachłannie. Kathleen miała na myśli coś zupełnie innego - pragnienie jedności z drugim człowiekiem. - Oczywiście. Przez jakiś czas. Ale w końcu się mną znudziła, miała ochotę na coś nowego. Problem w tym, że nie zauważyłem, kiedy się to zaczęło. Sądziłem, że jest szczęśliwa, że odpowiada jej życie, jakie prowadziliśmy. Nawet nie przyszło mi do głowy, że czegoś jej brakuje. - Dlatego że byłeś bardzo szczęśliwy - powiedziała Kathleen. - Z Samem. Czy Vanessa była dobrą matką? - Nawet bardzo dobrą, kiedy miała na to ochotę. Nie spędzała z Samem dużo czasu. Ja chciałem spędzać z nim każdą wolną chwilę. Ale nie przeszkadzało mi to, a w każdym razie tak mi się wtedy wydawało. Ja zajmowałem się Samem, a ona brylowała w towarzystwie i flirtowała, co było jej żywiołem. - Kiedy odeszła? - Osiem dni przed Bożym Narodzeniem, kiedy Sam miał cztery lata. Latem była na spotkaniu klasowym z okazji dziesięciolecia matury. Spotkanie zaczęło się od pikniku w rezydencji jednej z koleżanek. Vanessa chciała zabrać na piknik Sama. Uwielbiała się nim chwalić przed przyjaciółmi. Był cudownym małym chłopcem, pogodnym, uśmiechniętym, ślicznym. - Domyślam się, że lubiła chwalić się także tobą. Pokazywać swojego kochanka. Syna mordercy. - Owszem. Chciałem pojechać na ten piknik ze względu na Sama. Nie obawiałem się, że będzie się źle czuł wśród tylu obcych osób. Był bardzo towarzyski. Ale było tam jezioro, przystań, łódki... a Vanessa bywała bardzo nieuważna, kiedy pochłaniały ją towarzyskie podboje. Spotkanie okazało się bardzo przyjemne. Były tam też inne dzieci z rodzicami. Podobało mi się zwłaszcza, jak niejaki Mason Hargrove bawił się z Samem. Mason spotykał się z Vanessą, kiedy oboje byli jeszcze w szkole. Później ich drogi się rozeszły. Mason pracował na Wall Street w firmie swojego dziadka i niedawno odziedziczył rodzinny dom w Greenwich. - Mam złe przeczucia co do tego człowieka - mruknęła Kathleen. - Nie był zły i sądzę, że jeszcze w szkole jego uczucia do Vanessy były znacznie głębsze niż jej do niego. A wtedy... - urwał. - Wieczorem były tańce. Nie poszedłem. Wolałem spędzić wieczór z Samem. Vanessa nie miała nic przeciwko temu. Pokazała nas już w towarzystwie i chciała odświeżyć znajomość z Masonem. W grudniu byli już gotowi do małżeństwa. Pewnego wieczoru wróciłem z pracy do pustego domu. Czekał na mnie tylko list od Vanessy. Napisała, że świetnie się ze mną bawiła, ale miłością jej życia jest Mason. Chciała, żebym podpisał jakieś dokumenty, tak szybko, jak to tylko możliwe. Miał je jej prawnik, który czekał na telefon ode mnie. - Chciała, żebyś zrzekł się praw rodzicielskich? - Też tak przypuszczałem i byłem gotów walczyć o Sama do upadłego, błagać, zaciągać pożyczki, kraść. Zrobiłbym wszystko, żeby pokonać Worthingów w sądzie. Ale od prawnika dowiedziałem się, że Vanessa od początku znała prawdę o Samie. Wiedziała, że nie jestem jego ojcem. Żadne pieniądze nie mogły tego zmienić. Nie mogłem nawet twierdzić, że przyznanie opieki nad Samem mnie będzie w interesie dziecka. Vanessa była jego matką, a Mason człowiekiem o wielu przymiotach i nieposzlakowanej opinii. - Co więc miałeś podpisać? - Oświadczenie, że Sam nie jest moim synem i że nie roszczę do niego żadnych praw. Znajdowała się tam także klauzula, w myśl której zrzekałem się wszelkich roszczeń do majątku Worthingów. - Podpisałeś to? - Tak, w końcu podpisałem. Ale najpierw zażądałem rozmowy z Vanessą. Musiałem się upewnić, że Sam rozumie, co się dzieje, i nie cierpi z tego powodu. Vanessa zapewniła mnie, że wszystko jest w porządku. Skonsultowała się z psychologiem dziecięcym, który poradził jej, żeby zabrała Sama tak, jak to zrobiła. Dramatyczna scena pożegnania zostałaby na zawsze w jego pamięci, co było zupełnie niepotrzebne. Zdaniem psychologa Sam był w takim wieku, że prawdopodobnie zapomni o swoim życiu w Seattle... zwłaszcza jeśli szybko pojawią się nowe, radosne doświadczenia. Dlatego właśnie Vanessa i Mason postanowili przeprowadzić się w grudniu, tak żeby Boże Narodzenie było pierwszym wspomnieniem Sama związanym z domem Masona. Vanessa twierdziła, że wszystko poszło zgodnie z planem. Sam i Mason razem ubierali choinkę i rozmawiali o Świętym Mikołaju. Psycholog zasugerował Vanessie, żeby w czasie świątecznego zamieszania obserwowała, jak Sam się czuje, nazywając Masona „tatą”. - Musiało ci być bardzo ciężko słuchać tego wszystkiego. - To prawda. Ale cieszyłem się, że Vanessa zrobiła to, co było najlepsze dla Sama, a rady psychologa wydawały się sensowne. - Co Vanessa powiedziała Samowi o tobie? - Że byłem jej bliskim przyjacielem i bardzo go lubiłem, ale nie jestem jego prawdziwym ojcem. Wyjaśniła, że Mason jest jej jeszcze bliższy i to on będzie teraz jego tatą. Na początku Sam był trochę zdezorientowany, ale powtarzała mu to, ilekroć zaszła taka potrzeba, czyli tylko wtedy, kiedy pytał o mnie. Poza tym przystosował się do nowej sytuacji szybciej, niż przypuszczał psycholog. Vanessa uważała, że wkrótce w ogóle nie będzie mnie pamiętał. - Och, Ian. To musiało być dla ciebie okropne. - Nie przeczę. Ale podpisałem te papiery, bo wierzyłem, że to najlepsze, co mogę zrobić dla Sama. Podpisałem też oświadczenie, że nigdy nie podam do publicznej wiadomości faktu, iż dzieliłem życie z Vanessą i Samem. I że nigdy nie będę próbował się z nim kontaktować. W zamian wymogłem na Vanessie dwie obietnice. Gdyby Sam jednak mnie zapamiętał albo chciał się dowiedzieć, jak wyglądały pierwsze cztery lata jego życia, miała mu powiedzieć, że choć nie jestem jego biologicznym ojcem, kochałem go jak własnego syna i zawsze może się ze mną skontaktować. - Skontaktował się? - Nie. Ja też dotrzymałem obietnicy i nie próbowałem go odszukać. I aż do dziś nigdy nikomu nie powiedziałem o Samie i Vanessie... ani o tym, dlaczego nazwałem swoją firmę Rain Mountain. - A dlaczego tak ją nazwałeś? Z powodu Sama? - Tak. Z naszego domu przy ładnej pogodzie widać było Mount Rainier. Tysiące razy opowiadałem Samowi o tej górze i o śniegu. Przez pierwsze dwa lata tylko słuchał. Ale słuchał uważnie, szybko się uczył, więc kiedy zaczął mówić... Tata! Tata! Tata! Zapadła cisza. - Rain Mountain - tak Sam nazywał Mount Rainier, prawda? – spytała w końcu Kathleen. - Tak. To była nasza ulubiona zabawa. Ilekroć góra ukazywała się naszym oczom i ja mówiłem, jak wspaniale jest znowu widzieć Mount Rainier, Sam potrząsał głową i mówił „Rain Mountain”. - Piękna nazwa. - Piękne wspomnienie. Jedno z tych, które - miałem nadzieję - zostaną w pamięci Sama. - Może tak się stało. - Nie sądzę. Nigdy się z nim nie skontaktowałem bezpośrednio, ale kiedy zbliżały się jego szesnaste urodziny, akurat otwierałem swoją firmę. Wysłałem Vanessie broszurę. Było tam zdjęcie góry, historia firmy i parę słów o mnie. - Chciałeś, żeby dała broszurę Samowi? - Tylko jeśli uzna, że będzie zainteresowany. Nie wiem, czy mu ją dała. Nie dostałem odpowiedzi od żadnego z nich. - Powiedziałeś, że wymogłeś na Vanessie dwie obietnice. - Tak. Chciałem też, żeby podarowała Samowi pod choinkę szczeniaka. Boja mu to wcześniej obiecałem. Podczas kolejnych wieczornych rozmów Ian opowiedział Kathleen o szczęściu, jakim było jego życie z Samem, i o pustce, która zajęła miejsce szczęścia, kiedy to życie się skończyło. Ian nigdy się nie pogodził ze stratą syna. Postanowił, że nie będzie miał więcej dzieci. „Więcej” - bo bez względu na biologię uważał Sama za własne dziecko. - Byłbyś takim wspaniałym ojcem. Byłeś wspaniałym ojcem. - Czas przeszły, Kathleen. - Ale kiedyś się ożenisz. - Nie. - Przecież spotykasz się z kobietami. - Oczywiście. Ale kobiety, z którymi się spotykam, znają zasady. Wiedzą, czego nie mogą oczekiwać. - Ja też nigdy nie będę miała dzieci. - Ależ oczywiście, że będziesz miała. - Nie, Ian. - Nigdy nie chciałaś mieć dzieci? - Nie. Przed śmiercią mojej matki w ogóle o tym nie myślałam, a kiedy zginęła... Jej utrata wpłynęła na mnie tak, jak na ciebie utrata Sama. To był ból, jakiego już nigdy nie chciałabym doświadczyć. - Byłabyś cudowną matką. - Och... Sama nie wiem. I nigdy się nie dowiem. - Pewnego dnia pani się zakocha, pani doktor, i wtedy wszystko się zmieni. Kathleen wiedziała, że nigdy się nie zakocha. I wiedziała, że nikt nigdy nie zakocha się w niej. Było to silne przekonanie oparte na faktach. Owszem, podobała się mężczyznom. Po matce odziedziczyła regularne rysy twarzy i smukłą sylwetkę. Ale mężczyźni czuli do niej tylko pociąg fizyczny. Rzadko ktoś chciał spotkać się z nią więcej niż raz. Kathleen straciła dziewictwo w takiej samej sytuacji, jaka jej matkę kosztowała życie. Po tym doświadczeniu został jej tylko kac. Przekonała się, że - nawet pozbawiona wszelkich zahamowań - nie lubi, kiedy ktoś ją dotyka. Nic dziwnego, że ten mężczyzna był nią wyraźnie rozczarowany. - Dzięki tobie - powiedziała do Iana - robię to, o czym zawsze marzyłam. I jeszcze kilka rzeczy. - To znaczy? - Już jako szesnastolatka wiedziałam, że chcę odbierać porody. Ale nie wiedziałam wtedy, że będę mogła specjalizować się w leczeniu bezpłodności i prowadzeniu ciąż wysokiego ryzyka związanego z konfliktem serologicznym. - Tym chcesz się zajmować? - Tak. Złożyłam podania na kilku oddziałach położniczych, które się w tym specjalizują. Najbardziej chciałabym pracować w NYU na Manhattanie. - Na pewno cię przyjmą. Złożyłaś jakieś podania w Seattle? - Nie. - Nie ma tu żadnych interesujących programów? - Są. Ale... W Seattle zamordowano jej matkę. Ale chodziło o coś więcej niż niechęć do powrotu do miasta, gdzie wydarzyła się ta tragedia. Kathleen miała ogromne poczucie winy. Nie obwiniała się o depresję Mary Alice. Jako lekarz zdawała sobie sprawę, że nie miała na to wpływu. Wiedziała też, że jej zachowanie, po zaginięciu matki było całkowicie zrozumiałe. Ale przez to, że nie zgłosiła zaginięcia matki, policja straciła bezcenny czas. Nikt, rzecz jasna, nie powiedział tego pogrążonej w rozpaczy córce. Lecz Kathleen czytała gazety i oglądała programy telewizyjne. Było zdecydowanie za późno. Mimo uderzającej urody Mary Alice i pamiętnej ulewy, która spadła w dniu jej śmierci, nikt jej nie pamiętał - ani kierowcy autobusów, do których być może wsiadała, ani barmani, którzy podawali jej drinki, ani ludzie, którzy spędzali wieczór w tym samym barze, w którym spotkała swojego mordercę. Kathleen obwiniała się jednak nie o to, co zrobiła jako szesnastolatka, lecz swoje dalsze postępowanie. Wyjechała z Seattle, żeby realizować swoje marzenia, jakby matka nic jej nie obchodziła, jakby zupełnie o niej zapomniała. A przecież powinna była pozostać w kontakcie z policją z Seattle, przypominać im o pięknej kobiecie, która została brutalnie zamordowana, sprawić, by nigdy nie przestali szukać mordercy. Może nie jest za późno, powiedziała Ianowi pewnego wieczoru. Musi tylko dowiedzieć się, z kim powinna się spotkać, umówić się z tą osobą i wręczyć jej powiększone i poprawione cyfrowo zdjęcie wisiorka, który zaginął. Ale na samą myśl o rozmowie na temat morderstwa matki ogarniała ją panika i coś zaczynało ją ściskać w gardle, tak że nie była w stanie mówić... W tym momencie poczucie winy ogarnęło Iana. Tak się składa, powiedział, że on pozostał w kontakcie z policją. Mary Alice nie została zapomniana i nigdy zapomniana nie będzie. A jeśli Kathleen prześle mu zdjęcie wisiorka, on przekaże je prokuratorowi Jamesowi Gannonowi. Poznał go na przyjęciu charytatywnym, na którym zbierano fundusze dla ofiar zbrodni. Gannon został niedawno szefem wydziału prowadzącego śledztwa w sprawach, które kiedyś utknęły w martwym punkcie, a teraz można je rozwiązać dzięki zaawansowanym technologiom oznaczania DNA. Ian może spotkać się z Jamesem, mogą też spotkać się z nim razem, jeśli Kathleen sobie tego życzy. Jakiś czas później Ian zadzwonił do Kathleen z wiadomością, że sprawa Mary Alice Cahill pozostaje otwarta. Nie udało się oznaczyć DNA sprawcy. Nie doszło do zbliżenia, nie było też żadnych tkanek należących do mordercy pod paznokciami uduszonej kobiety. Dlatego, pomyślała Kathleen z rozpaczą, że jej matka także obgryzała paznokcie. Ona przestała w końcu to robić. Ale przycinała je krótko ze względu na swoją pracę - tak krótko, że gdyby przydarzyło jej się to, co Mary Alice, nikt nie znalazłby za jej paznokciami żadnych dowodów. Kathleen opowiedziała Ianowi o porażkach, jakie poniosła jako córka. Ale nigdy nie mówiła mu o porażkach, jakie poniosła jako kobieta. Powinna była mu o tym powiedzieć, ostrzec go przed ich kolejnym spotkaniem - pierwszym od czternastu lat. Kathleen właśnie skończyła staż i rozpoczęła pracę w jednym z nowojorskich szpitali. Ian chciał załatwić w Nowym Jorku pewne sprawy związane z firmą, ale przede wszystkim chciał spotkać się z Kathleen. Zabrał ją na kolację do Le Cirque. Stanowili niezwykłą parę, wszyscy oglądali za piękną kobietą i przystojnym mężczyzną. Ale kolacja nie należała do udanych. Było sztywno i oficjalnie. Z powodu Kathleen. Ian bardzo jej się podobał i patrzył na nią w sposób, za jaki każda inna kobieta dałaby się pokroić na kawałki. Jego spojrzenie mówiło wyraźnie, że chętnie nawiązałby z nią bliższy kontakt - przy założeniu, oczywiście, że i ona ma na to ochotę. Kathleen chciałaby mieć ochotę na fizyczną bliskość. Pod każdym innym względem już byli sobie bliscy. Gdyby poczuła choć cień pożądania... Rozpoznałaby je na pewno, choć nigdy dotąd nie było jej dane go zaznać. Ale czuła tylko narastający niepokój. Teraz Ian poznał żałosną prawdę o niej i wie, jaka jest dziwna, i że właściwie nie jest kobietą. Jest wyspą - nie, górą lodową - skazaną na siebie samą. Kiedy się żegnali, bała się, że już nigdy do niej nie zadzwoni. Zadzwonił piętnaście minut później ze swojego pokoju w hotelu na Manhattanie. - Cześć. - Cześć, Ian, ja... jestem... - Jesteś kobietą, której przyjaźń znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego na świecie. - Dziękuję. Ja... Ze mną jest coś nie tak. - Wszystko jest z tobą w najlepszym porządku, Kathleen. Z nami obojgiem. Pomyśl tylko o Platonie. Doszli do wniosku, że właśnie to ich łączy - miłość platoniczna, w której pociąg fizyczny zostaje przeobrażony w uczucie czysto duchowe, wysublimowane, idealne. Przyjaźń na odległość przetrwała i stawała się w miarę upływu czasu coraz bliższa. Siedem miesięcy wcześniej Kathleen wyznała swojemu przyjacielowi: - Będę miała dziecko, Ian. Mimo wszystko chcę tego. - Jesteś w ciąży? - Jeszcze nie. Ale chcę jak najszybciej zajść w ciążę, jeśli tylko mogę. - A masz jakiś powód, żeby podejrzewać, że nie możesz? - Nie. Poza tym że we wrześniu kończę trzydzieści cztery lata. Nie musiała wyjaśniać znaczenia swojego wieku człowiekowi, któremu tak dużo opowiadała o leczeniu bezpłodności, Ian uczył się razem z nią, oboje wiedzieli więc, że szanse na zajście w ciążę maleją znacznie wcześniej, niż się powszechnie uważa. Wiele kobiet, które robiły kariery, by zdobyć stabilną pozycję zawodową, zanim założą rodzinę, wpadało w rozpacz, kiedy okazywało się, że ich marzenia już się nie spełnią. W wieku trzydziestu czterech lat szanse na zajście w ciążę zaczynają maleć. - Większości twoich pacjentek, które miały trzydzieści cztery lata -zauważył Ian - udało się zajść w ciążę. - To prawda. Większości się udało. - A ojciec dziecka? Och, Kathleen, czy jednak się zakochałaś? - Na razie nic o nim nie wiem, i nigdy nie będę wiedziała zbyt dużo. Mam tylko nadzieję, że udzielił prawdziwych odpowiedzi w ankiecie, którą wypełnił dla banku spermy. - Chcesz, żeby znajomy lekarz zapłodnił cię spermą nieznanego dawcy? - Anonimowego dawcy, który został dokładnie sprawdzony. Bank spermy, z którego korzystamy, jest godny zaufania. - Ale to jest takie... bezosobowe. - I dobrze. Poza tym nie poproszę o to żadnego lekarza. Sama to zrobię. - Kiedy? - Jutro jestem umówiona w banku spermy, a za dwa tygodnie, kiedy nadejdzie właściwy czas... Pewnie myślisz, że postradałam zmysły? - Nie. Zawsze uważałem, że byłabyś dobrą matką. Wspaniałą. I nie mam cienia wątpliwości, że dobrze wychowasz dziecko. Jak wielu innych samotnych rodziców. - Ale? - Cóż, wiem, że zabrzmi to staroświecko, sam jestem zaskoczony tym, co chcę powiedzieć... Ale w pomyśle, żeby świadomie powołać do życia dziecko, które nie będzie miało ojca, coś mnie niepokoi. - Mnie też, Ian. Dlatego właśnie miałam nadzieję, że zgodzisz się być mężczyzną w życiu mojego dziecka. Kiedy już się urodzi, będę mniej pracować, może w ogóle na jakiś czas rzucę pracę, żebyśmy mogli spędzać więcej czasu z tobą. - Gdzie, Kathleen? - Gdziekolwiek. - Przyjechałabyś do Seattle? - Czemu nie? Nie chciałam wracać do Seattle, ale taka zmiana zdania to małe piwo w porównaniu z decyzją, by zostać matką. - Małe piwo w porównaniu z decyzją, by zostać matką- powtórzył Ian i w myślach dodał: Ale ogromna zmiana sama w sobie. Zakładał, że teraz, kiedy Kathleen już wie, że sprawa morderstwa Mary Alice nigdy nie zostanie rozwiązana, tym bardziej nie zechce wrócić do Seattle. - Więc przyjechałabyś do Seattle - powiedział. - Tak. - Przeprowadziłabyś się tu? Jeśli nie, ja mógłbym... - Tak. - I pozwoliłabyś mi być ojcem dziecka? - Oczywiście. - Ojcem pod każdym względem? - Pod każdym względem? - Prawnie, finansowo, emocjonalnie. Biologicznie... - urwał, czekając, czy po drugiej stronie nie rozlegnie się okrzyk zdumienia albo czy nie zapadnie pełne napięcia milczenie. Ale nic takiego się nie stało. Kathleen ufała mu, wierzyła w niego. Łączyło ich porozumienie dusz, nie łóżko. Oboje wiedzieli, że to się nie zmieni, że on nigdy nie zaproponuje, by było inaczej. - Moglibyśmy zacząć tak, jak planowałaś, za dwa tygodnie. Jedyna różnica to fakt, że dawcą nasienia będzie ktoś, kogo znasz i kto obieca, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by żyć jak najdłużej - dla dziecka i dla ciebie. Kathleen? - Tak? - Nie takie „tak” miałem nadzieję usłyszeć. - To dlatego, że rozpłakałam się ze wzruszenia. Tak! Teraz było lepiej? - Dużo lepiej. - Naprawdę chcemy to zrobić? - Naprawdę. Wiedziałaś o tym, zanim do mnie zadzwoniłaś? - Nie świadomie. Ale chyba miałam nadzieję, że będziesz chciał zrobić coś takiego. Wystarczył jeden telefon, by Kathleen załatwiła sobie pracę w Seattle. Jako specjalistka w dziedzinie leczenia bezpłodności wiedziała, że Reproductive Medicine Clinic przy Queen Anne Medical Center cieszy się doskonałą opinią. Natomiast przyszli pracodawcy znali jej dokonania w zakresie zapłodnienia in vitro za pomocą techniki, którą chcieli wykorzystywać w swojej klinice, oraz sukcesy w prowadzeniu ciąż wysokiego ryzyka związanego z konfliktem serologicznym. Z medycznego punktu widzenia był to więc idealny mariaż. Kathleen od razu wyznała, że zamierza w najbliższym czasie zajść w ciążę, ale nie osłabiło to chęci do współpracy żadnej ze stron. Dyrekcja kliniki pozytywnie odnosiła się do narodzin dzieci swoich pracowników. Jakże mogłoby być inaczej? Jeśli doktor Cahill przybędzie do Seattle w ciąży, będzie mogła albo od razu zacząć pracę, albo zaczekać do czasu, gdy będzie to dla niej bardziej dogodne. Kathleen postanowiła, że rozpocznie pracę piętnastego stycznia, czyli sześć tygodni po przyjeździe. Chciała poświęcić te tygodnie na poznanie na nowo miasta i spędzić jak najwięcej czasu z Ianem. Musiała jednak zmienić plany, bo dzieci nie zawsze przychodzą na świat w wyznaczonym terminie. Od paru tygodni prawie całe dnie i większość nocy spędzała w szpitalu. Ale na początku grudnia mieli prawie cały tydzień tylko dla siebie. Kathleen zatrzymała się w Wind Chimes Hotel, który tylko oszklony podniebny korytarz oddzielał od biur i apartamentów Iana. Bawili się doskonale. Kathleen nie była w ciąży. Nie powiodło się już sześć prób zapłodnienia i gdyby nie optymizm Iana, chyba straciłaby nadzieję. - Do siedmiu razy sztuka - powiedział jej z takim przekonaniem, jakby była to powszechnie znana prawda. Zawsze przeczuwał, że Kathleen zajdzie w ciążę w Seattle, a nie na Manhattanie. Prawdopodobnie podczas pierwszej próby w Seattle, czyli - przy założeniu, że zmiana szerokości geograficznej nie wpłynęła na jej cykl - pod koniec miesiąca. Albo pierwszego stycznia, w dniu, kiedy Kathleen i Ian mieli zamiar wprowadzić się do swojego nowego domu. Meble zostały zamówione -wybierał je Ian - i można je było dostarczyć już w połowie grudnia, gdy lakier na świeżo wycyklinowanych parkietach wyschnie. Kathleen czuła się z Ianem tak dobrze, że już po tygodniu postanowiła zaproponować mu, by wprowadzili się do domu jeszcze przed świętami. Podjęła tę decyzję siódmego grudnia, gdy szła rano do Quenn Anne Medical Center, Ian do południa był zajęty, więc obiecała swoim nowym kolegom, że wstąpi do szpitala. A po południu, przy lunchu w Snoqualmie Falls powie mężczyźnie, który nie lubił świąt, odkąd Vanessa odebrała mu Sama, że w ich nowym domu, w ich nowym życiu, Boże Narodzenie zawsze będzie radosne. Kathleen uśmiechała się do siebie przez całą drogę do kliniki, ale jej uśmiech zgasł, gdy dotarła na czternaste piętro. Poczekalnia jak zawsze stanowiła widok podnoszący na duchu. Przyszłe matki promieniały bardziej niż sznury świątecznych lampek oplatające framugi, drzwi i parapety. Gorzej wyglądali pracownicy kliniki. Wirus, który krążył po mieście w czasie Święta Dziękczynienia, nadal zbierał żniwo, więc w szpitalu liczyła się każda para rąk do pracy. W Seattle panował wyż demograficzny. Dzieci poczęte po powrocie żołnierzy z wojny w Zatoce miały przyjść na świat w drugiej połowie grudnia, a trzęsienie ziemi przyspieszyło wiele porodów niezwiązanych bezpośrednio z wojną. Wszystko to byłoby do opanowania, gdyby nie pacjentka z ciążą bardzo wysokiego ryzyka, skierowana do kliniki pod koniec lipca. Georgia Blaine miała trzydzieści cztery lata. Ona i jej mąż Thomas starali się o dziecko od jedenastu lat. Ze względu na pracę Thomasa często zmieniali miejsca zamieszkania i w efekcie konsultowali się już z wieloma specjalistami z całego kraju. Mieszkali w Kalifornii, kiedy Georgia rozpoczęła leczenie nowym hormonem wspomagającym owulację. Pierwsze badanie USG wykazało ciążę mnogą. Czworaczki. Przynajmniej czworaczki. Kolejne badania mogły wykazać, że płodów jest więcej. Na początku ciąży stan zdrowia Georgii był na tyle dobry, że mogła przyjechać z Thomasem do Seattle zgodnie z planem, to znaczy w lipcu. Pierwsze badanie USG w Seattle wykazało siedmioraczki. Poza tym przyszła matka miała znacznie podwyższone ciśnienie krwi i poziom cukru. Dziewiętnastego października została przyjęta do klinki i od tego czasu nie opuszczała jej. W połowie listopada, kiedy wirus zaczął atakować, stało się oczywiste, że Georgia potrzebuje lekarza, który będzie w pobliżu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo iż przetrzebiony przez wirus, personel kliniki zapewniał jej ciepłą opiekę. Chodziło o to, by utrzymać dzieci w łonie matki do dwunastego grudnia. Jeszcze tylko pięć dni. Kathleen natychmiast zgłosiła gotowość do rozpoczęcia pracy. Od zaraz. - Jestem do dyspozycji - powiedziała. Mogła przyjmować porody, wykonywać rutynowe badania, przynosić kawę, pobierać krew - robić wszystko, co trzeba. Była trochę zaskoczona, gdy nowi koledzy uznali, że to ona powinna zostać lekarzem prowadzącym Georgię. Narodziny siedmioraczków zawsze wzbudzają zainteresowanie mediów. Kathleen z radością odkryła, że żaden z jej kolegów nie szuka sławy. I podobnie jak ona żaden nie przepisałby kobiecie hormonu, którego wynikiem mogła być ciąża mnoga. Cały zespół był gotów zrobić wszystko co w ludzkiej mocy dla Georgii i jej dzieci. I cały zespół zostanie postawiony w stan gotowości, kiedy czas Georgii nadejdzie. Kathleen przywykła do spędzania kilku dni pod rząd w szpitalu. Zdarzało się to często w Nowym Jorku, kiedy zajmowała się pacjentkami w ciąży wysokiego ryzyka. Zazwyczaj trwało to trzy czy cztery dni, raz -osiem. Teraz Kathleen spędziła aż trzy tygodnie w pokoju znajdującym się kilka kroków od oddziału ginekologiczno-położniczego. Pokonanie tej odległości zajmowało jakieś pół minuty; mniej, jeśli się biegło. Pokój przypominał luksusowy apartament hotelowy. Obok znajdowała się duża łazienka, z okien rozpościerał się wspaniały widok, a sam pokój był wyposażony w komputer z dostępem do Internetu, dziewiętnastocalowy telewizor i trzy linie telefoniczne z pocztą głosową. Kathleen mogła zamawiać posiłki i sprzątanie, kiedy tylko zaszła taka potrzeba. Nigdy nie zamawiała sprzątania. Sama potrafiła po sobie posprzątać. Brudne ręczniki, fartuchy i pościel wynosiła na korytarz, świeże osobiście odbierała z pralni. Kathleen Cahill nie potrzebowała pokojówki -mogła być przecież matką nastoletniej dziewczyny, udręczoną swoją pracą na tyle, by zostawić córkę i szukać ucieczki mimo szalejącej ulewy. Wspomnienie matki na nowo obudziło smutek, który nie słabł mimo upływu czasu. Uległa mu na chwilę, a potem spojrzała przez okno na wspaniały zachód słońca... i na szczęście, jakie czekało ją i Iana. Nowe życie już się zaczęło. Nie udało im się zjeść razem lunchu w Snoqualmie Falls tego popołudnia i nie spędzą tegorocznych świąt w swoim nowym domu. Ale kiedy zadzwoniła do Iana i powiedziała, że chciała mu to zaproponować, oboje poczuli, że w ich życiu dokonała się ogromna zmiana. Ich nowy dom. Ich nowe życie. Ich pierwsze święta. Łączyła ich miłość platoniczna, ale jednak miłość. Wieczorne niebo opromieniał niezwykły blask, a Kathleen czuła się bardzo szczęśliwa. Uśmiechała się do siebie w chwili, gdy zadzwonił telefon. Rozdział 3 Mówi Jen - powiedziała pielęgniarka Georgii z nocnej zmiany, kiedy Kathleen podniosła słuchawkę. - Przykro mi, że panią niepokoję, doktor Cahill. Wiem, że była pani u Georgii piętnaście minut temu i wszystko było w porządku. Ale ona znowu jest niespokojna i prosi, żeby pani przyszła. - Mów mi po imieniu, Jen. I to żaden kłopot. Już idę. - Świetnie. Dziękuję, Kathleen. Spotkały się w połowie drogi do pokoju Georgii. - Nikt z nas nie potrafi uspokoić Georgii - powiedziała Jen. - Zawsze mam nadzieję, że tym razem nie trzeba będzie cię wzywać. Ale tylko ty umiesz tego dokonać. - Nie przejmuj się, Jen. Zdaję sobie sprawę, że powinnam być przy Georgii, ilekroć coś ją niepokoi. Dostaje tak dużo leków, że nawet najmniejsze zdenerwowanie może oznaczać konieczność rozpoczęcia operacji. - Jestem prawie pewna, że nie ma takiej konieczności. To znaczy wydaje mi się, że to tylko to samo, co zdarza się od Wigilii, ta sama perseweracja. Perseweracja to termin dobrze znany pracownikom oddziałów neurologicznych i domów opieki, których pacjenci często uporczywie powtarzają te same pełne niepokoju pytania, nawet nie zdając sobie z tego sprawy i nie mając nadziei na rozwiązanie dręczących ich problemów. W przypadku Georgii była to perseweracja sytuacyjna, rezultat przyjmowania wielu leków, w tym leków obniżających ciśnienie. Kontrolowanie ciśnienia krwi przed porodem było konieczne. Kiedy dzieci przyjdą już na świat, jej ciśnienie i sposób myślenia wrócą do normy. Georgia leżała na boku. Tylko tak mogła teraz leżeć. Gdyby przewróciła się na wznak, macica mogłaby zacząć uciskać naczynia krwionośne brzucha. Fakt, że od tygodni była przykuta do łóżka, zaczynał niekorzystnie wpływać na jej zdrowie; mięśnie traciły na masie i słabły. Kiedy Georgia czuła się w miarę dobrze, mówiła wesoło, że czuje się jak wieloryb; ale nawet gdy była zdezorientowana i otępiała z powodu leków, nie traciła do końca pogody ducha. Kathleen była pewna, że Georgia będzie wspaniałą matką, a Thomas wspaniałym ojcem. To dobrze, bo oboje rodziców czekała ciężka próba. Usiadła obok Georgii i spojrzała z przyjaznym uśmiechem na jej opuchniętą twarz i pełne niepokoju oczy, które rozjaśniły się na jej widok. - Doktor Cahill! Przyszła pani. Myślałam o moich dzieciach. Co się z nimi dzieje? Wie pani? - Tak się składa, że wiem. Z dziećmi wszystko jest w najlepszym porządku. Z panią również. - Czy naprawdę jest ich siedmioro? - Naprawdę. - Wiem, że powinnam pomyśleć o zredukowaniu liczby płodów, ale nie mogę. Po prostu nie mogę. Teraz było już za późno, by przerwać życie któregokolwiek z dzieci -poświęcić jedno lub dwoje, żeby zrobić miejsce dla innych. Georgia i Thomas podjęli decyzję kilka miesięcy temu. - Rozumiem. - Ja też nie mogłabym tego zrobić. - Nikt tego nie chce. Więc proszę już o tym nie myśleć, dobrze? Bo dzieci, cała siódemka, radzą sobie świetnie. Utrzymanie ciąży, choćby do dwunastego grudnia, wydawało się marzeniem ściętej głowy, a od tego czasu minęło już osiemnaście dni. Liczyła się każda chwila, każde uderzenie maleńkich serduszek oznaczało większe szanse dzieci w dniu ich narodzin. Dzieci Georgii będą wcześniakami. Żadna macica nie jest w stanie utrzymać siedmiu płodów przez dziewięć miesięcy. Ale szanse dzieci rosły z każdą sekundą. Pierwsze siedmioraczki, które przeżyły, spędziły w łonie matki dwa tygodnie mniej. - Doktor Cahill? - Tak? - Myślałam o moich dzieciach... Kathleen powtarzała uspokajające słowa tak długo, aż zmęczona, uśmiechnięta Georgia w końcu zapadła w drzemkę. Kathleen powtórzyła swoją kwestię jeszcze raz - do Thomasa - i poszła do dyżurki pielęgniarek wypełnić kartę pacjentki. Zrobiła to i z kartą w ręce zaczęła się zastanawiać, co dalej. Mogła wrócić do swojego pokoju, na co miała ochotę, albo zrobić to, co powinna - usiąść na kanapie w pokoju personelu i wdawać się w pogawędki z każdym, kto w tym czasie tam zawędruje. Żeby po paru godzinach wszyscy doszli do wniosku, że miło się z nią rozmawia, i by już nigdy nie musiała nikomu przypominać, żeby mówić do niej po imieniu. W końcu zaczną zwracać się do niej po imieniu. Ale nawet w Nowym Jorku, gdzie była dobrze znana, szanowana i lubiana, przez wiele lat rozmowy urywały się, kiedy trafiała na tematy niezwiązane z pracą... jakby podejrzewano, że może jej się to nie spodobać. Kathleen nie miała nic przeciw takim rozmowom. Ale koledzy wyczuwali jej zakłopotanie wywołane przeświadczeniem, że jest intruzem. Brakowało jej czegoś istotnego - czegoś kobiecego. Nie odczuwała fizycznego pożądania tak jak inne kobiety i choć miała dobry kontakt z pacjentkami, nie nawiązywała z nimi trwałej więzi. Podobnie z pielęgniarkami mimo wzajemnego szacunku. Ich kontakty pozostawały na płaszczyźnie zawodowej, bo brakowało jej poczucia siostrzanej wspólnoty łączącego inne kobiety. Kathleen obawiała się, że brakuje jej jeszcze innej kobiecej cechy -instynktu macierzyńskiego. A jeśli jest go zupełnie pozbawiona? Nie, to niemożliwe. Pokój personelu, postanowiła, odkładając kartę Georgii. Posiedzi tam dwie godziny albo do czasu, gdy Georgia znowu będzie jej potrzebowała. Była już pod drzwiami i słyszała dobiegający spoza nich śmiech, śmiech, który - wiedziała o tym - wkrótce ustanie, kiedy rozległ się dźwięk jej pagera. Na ekranie widniał numer 7649 - z tej linii korzystały pielęgniarki, które chciały jak najszybciej skontaktować się z którymś z lekarzy. Kathleen wiedziała, że nie może chodzić o pacjentkę. Jej jedyną pacjentką była Georgia, a ona leżała w pokoju tuż obok. Prawdopodobnie ktoś zauważył zmiany, jakie zaszły podczas świąt w gabinecie Kathleen, i chciał ją o tym zawiadomić. Kathleen, może dlatego, że podświadomie chciała uniknąć pogawędki z personelem, postanowiła odpowiedzieć na wezwanie osobiście. Wyjaśnić, że sama przemeblowała swój gabinet w noc Bożego Narodzenia. Wolała, żeby biurko stało w kącie, tuż przy ścianie. A jeśli chodzi o rozmowy z pacjentkami... Ustawiła krzesła pod oknem, z którego rozciągał się widok na patio. Klinika była dwa piętra wyżej. Kathleen przeszła przez nieoznaczone drzwi koło recepcji prowadzące na korytarz, przy którym znajdowały się gabinety lekarskie, pokój pielęgniarek i laboratorium. - Czy ktoś kontaktował się ze mną przez pager? - zapytała, wchodząc do pokoju pielęgniarek. - Tak, doktor Cahill. Ja. - Jestem. - Mów mi po imieniu. Nie powiedziała tego. Prosiła o to Tess już dwa razy. - O co chodzi? - W poczekalni jest kobieta, bez skierowania. Nie była dotąd pacjentką kliniki. Dzwoniła rano, żeby się dowiedzieć, czy ktoś może ją dzisiaj przyjąć. Nikt nie miał na to czasu, ale nalegała, więc Peter zgodził sieją przyjąć po południu. Jest jednak bardzo zajęty, Stephanie i Rachel też mają mnóstwo pracy, a ja przypomniałam sobie, że chciała pani przyjmować pacjentki, jeśli tylko z Georgią będzie wszystko w porządku. - Chętnie ją przyjmę. - Naprawdę? - Naprawdę. Akurat mam wolną chwilę. - Świetnie. Wprowadzę ją do pokoju badań, jak tylko oddam Peterowi analizy, na które czeka. - Wolałabym porozmawiać z nią najpierw w moim gabinecie. Sama zaprowadzają, gdzie trzeba, jeśli podasz mi jej nazwisko. - Nazywa się Natalie Davies. Na pewno jej pani nie przeoczy. Ma niesamowite rude włosy i fantastyczny czerwony kostium, który, o dziwo, świetnie pasuje do włosów. I jest bardzo przejęta. - Wiesz, dlaczego? - Tak. Jest prawie pewna, że zaszła w ciążę, a była pewna, że to niemożliwe. Piękna rudowłosa kobieta siedząca w poczekalni, rzeczywiście sprawiała wrażenie bardzo przejętej. - Natalie? Witam. Jestem doktor Cahill. Inni lekarze są teraz zajęci, ale ja chętnie panią przyjmę. - Dziękuję. - Natalie wstała. W butach na bardzo wysokich obcasach była tego samego wzrostu co Kathleen w tenisówkach. - To pani zajmuje się Georgią, prawda? Siedmioraczki? Słyszałam pani nazwisko w wiadomościach. - Wszyscy tu zajmujemy się Georgią. Ale tak, w tej chwili ja jestem jej lekarzem prowadzącym. Kathleen zaprowadziła Natalie do gabinetu i wskazała jedno z krzeseł przy oknie. - Ładnie tu - powiedziała Natalie. - Mam nadzieję. Wprawdzie krzesła powinny być wygodniejsze i przydałby się stolik, ale wolę to niż rozmawianie z pacjentkami przez biurko. - Zgadzam się. - Natalie usiadła i spojrzała w okno. Uderzył ją spokój Kathleen, spokój, który był zaraźliwy. Po raz pierwszy od wielu dni poczuła się spokojniejsza. Poczuła, że jest w dobrych rękach. Spokojnych, ale... pustych. - Och, chyba widziałam, jak pielęgniarka wkłada moją kartę w przegródkę innego lekarza. - Znajdę ją, kiedy będzie nam potrzebna. Na razie nic tam nie ma, prawda? Tess mówiła, że nie była pani naszą pacjentką. - To prawda. - Wszystko będzie w porządku. Później wszystko zapiszę. - Nie robi pani notatek? - Nie zawsze. Tak jak nie robisz notatek, rozmawiając z przyjaciółką, pomyślała Natalie. Uważnie słuchasz i po prostu zapamiętujesz to, co ważne. - Dowiedziałam się od Tess, że uważa pani, iż jest w ciąży i jest to dla pani pewne zaskoczenie. - Tak. Zajście w ciążę powinno być w moim przypadku niemożliwe, ale w zeszłym tygodniu zrobiłam sześć testów ciążowych, wszystkie z wynikiem pozytywnym. - Domowe testy ciążowe są na ogół wiarygodne. Wie pani, od kiedy może być w ciąży? - Od dwóch miesięcy. - To zwiększa prawdopodobieństwo, że testy dały prawidłowe wyniki. - Czuję się tak, jakbym była w ciąży. - To znaczy? - Ciągle jestem zmęczona i śpiąca, a poranne mdłości utrzymują się właściwie przez cały dzień. I czuję się radosna, pełna nadziei. Nie samotna. Tak samo się czułam, kiedy pierwszy raz byłam w ciąży. - Kiedy to było? - Szesnaście lat temu. - Ile ma pani lat? - Trzydzieści trzy. - A dziecko? - Straciłam je. - Zabiłam, sprostowała w myślach. - Pod koniec trzeciego miesiąca. - Poronienia w pierwszym trymestrze się zdarzają. - Wiem. Ale to nie było zwykłe poronienie. Byłam zdenerwowana. Roztrzęsiona. - „Ja miałbym cię kochać, Natalie?”, dźwięczało jej w głowie pogardliwe pytanie. „Żartujesz, prawda? Czy naprawdę jesteś taka głupia?” - Weszłam na ulicę i miałam wypadek. - Była pani zdenerwowana z powodu ciąży? - Nie. Bardzo się cieszyłam. I łudziłam, że ojciec dziecka też się ucieszy. - Kochała go pani. - Tak. Co gorsza wierzyłam, że on kocha mnie. - Miała pani siedemnaście lat. - To prawda. A on dwadzieścia. Ale... czy naprawdę chce pani tego słuchać? - Tak, chcę. Jeżeli pani zechce mi o tym opowiedzieć. Może będę musiała na chwilę wyjść. Ale jeśli nawet, to nie na długo. - Żadne siedmioraczki nie przyjdą dzisiaj na świat? - Myślę, że nie. Co oznacza, że poza krótkimi wizytami na oddziale ginekologicznym jestem do pani dyspozycji. Jeśli o mnie chodzi, nie musi się pani spieszyć. Ale może pani ma jakieś plany na resztę dnia? - Nie. Moje plany na resztę dnia sprowadzają się do powrotu do domu i kolejnej drzemki. Natalie chciała opowiedzieć doktor Cahill wszystko, co może pomóc przeżyć jej dziecku. Jej historia była istotna z medycznego punktu widzenia, to oczywiste. Ale także z emocjonalnego - ze względu na nią i na dziecko. Zastanawiała się, czy ta lekarka, która nie robi notatek i słucha jak przyjaciółka, domyśla się, że nigdy wcześniej nikomu o tym nie opowiadała i nigdy nie czuła nawet takiej potrzeby. Teraz, o dziwo, czuła potrzebę podzielenia się z tą spokojną, troskliwą kobietą swoją historią, której zawsze się wstydziła. Kathleen nie będzie zaszokowana, pomyślała Natalie. Nie będzie jej osądzać. - Byłam bardzo naiwną siedemnastolatką - zaczęła - Ale nie byłam niewinna w sensie seksualnym. W moim środowisku nastolatki uprawiały seks. - W jakim wieku rozpoczęła pani współżycie? - Miałam trzynaście lat. - Miesiączkowała już pani? - O tak. Zaczęłam miesiączkować, kiedy miałam jedenaście. - Czuła pani jakaś presję, by uprawiać seks? - Nie. Naprawdę nie. Podobało mi się, że mam powodzenie, a chłopcy, których znałam, oczekiwali tego od dziewcząt. Byli to chłopcy, których wizja przyszłości kończyła się na kolejnym papierosie, kolejnym piwie i oczywiście kolejnej panience. Chętnie zgadzałam się na seks, ale byłam ostrożna. Chciałam uniknąć losu, jaki stał się udziałem wielu kobiet z mojego otoczenia, moich sióstr, matki, babki. Wychodziły za mąż młodo, ponieważ musiały albo tak im się wydawało. Nie miałam innego pomysłu na życie, ale wiedziałam, że tego nie chcę. Kiedyś podsłuchałam, jak moja siostra narzekała, że znowu zaszła w ciążę, mimo że jej mąż używał prezerwatyw. Poczytałam trochę i dowiedziałam się, że prezerwatywa nie jest tak niezawodnym środkiem, jak się powszechnie uważa. W każdym razie nie wtedy, kiedy jest jedynym zabezpieczeniem. Tak jest, prawda? - Oczywiście. Samej prezerwatywy nie można polecać ani jako środka antykoncepcyjnego, ani jako zabezpieczenia przed chorobami przenoszonymi drogą płciową, w tym AIDS. Razem z prezerwatywą należy używać żelu plemnikobójczego, najlepiej z jakimś środkiem chroniącym przed zakażeniami. - Tak właśnie robiłam. Używałam wszystkiego. Im więcej, tym lepiej. I to działało. Uniknęłam ciąży i zarażenia, podczas gdy wielu moim koleżankom przydarzało się i jedno, i drugie. Zostałam też w szkole dłużej niż moje koleżanki. W ostatniej klasie zaprzyjaźniłam się z grupą, która często chodziła na imprezy do kampusu przy bardzo znanym college'u po drugiej stronie miasta. - To znaczy? - Princeton. Wymarzone miejsce, by spotkać księcia z bajki, prawda? Był zupełnie inny niż chłopcy, których znałam do tej pory. Miał przed sobą nie tylko wspaniałą przyszłość, ale i pewność, że na to zasługuje. Wydawało mi się też, że nie miał wątpliwości co do swoich uczuć do mnie. Oczywiście był to rodzaj mezaliansu. Błękitna krew i klasa robotnicza. Ale to tylko dodawało całej sytuacji romantyzmu. I namiętności. Przestałam dbać o zabezpieczenie. Nie miałam się czego obawiać. Przecież mieliśmy być zawsze razem. - Miałaś siedemnaście lat. - I byłam beznadziejnie romantyczna. I naiwna. On mnie wykorzystywał, a ja nawet tego nie podejrzewałam. Ta bajka trwała trzy miesiące. On pojechał na Boże Narodzenie do rodziny, która mną pogardzała, a ja zaczęłam czuć się tak jak teraz. Byłam w ciąży. To musiał być drugi miesiąc. Byłam taka podekscytowana, tak bardzo chciałam mu o tym powiedzieć. Ale nie mogłam zadzwonić do domu jego rodziców w Westchester County, a on powiedział, że zadzwoni dopiero po powrocie do kampusu po Nowym Roku. Wiedziałam, kiedy zaczynają się zajęcia w Princeton. Całe miasto wiedziało. Zamiast poczekać na jego telefon, pojawiłam się w jego pokoju. Tego również nie powinnam była robić. Był szósty stycznia, święto Trzech Króli. Dla mnie był to straszny dzień. Przy jego łóżku zobaczyłam zdjęcia jego narzeczonej. Studiowała na pierwszym roku w Vassar, byli zaręczeni od roku. - To musiało być okropne. - Tak, to był straszny szok. To nie moje dziecko, powiedział. Oczywiście, że twoje! Z nikim innym się nie kochałam. Chcesz, żebym ci uwierzył? Takiej latawicy? Nie jestem latawicą! Jak możesz mnie tak nazywać? Mogę, bo tym właśnie jesteś. Jesteś dziwką. Jak inaczej nazwać dziewczynę, która się puszcza? Jeśli wolisz, żeby cię nazywać kurwą, nie ma problemu. Masz - rzucił jej w twarz plik banknotów - zapłaciłem ci. Wyświadcz temu dziecku przysługę i pozbądź się go jak najszybciej. - Natalie? - Udało mi się jakoś wyjść z akademika. Było późne popołudnie, ściemniało się i padał śnieg. Duże, miękkie płatki, ale pamiętam, że raniły mi twarz. Chyba dlatego że biegłam. A może wtedy wszystko mogło mnie zranić. Nie pamiętam, jak wbiegłam na jezdnię, ale to właśnie zrobiłam. Wbiegłam prosto pod jadący autobus. I zabiłam moje dziecko. - Jest pani dla siebie bardzo surowa. - Byłam za nią odpowiedzialna, miałam ją chronić. Bez względu na to, jak się czułam. A nie zrobiłam tego. Zawiodłam ją... czy też jego. Nawet nie wiem na pewno, czy to była dziewczynka. - Ale sądziła pani, że tak? - Tak, od chwili, kiedy pierwszy raz poczułam to dziecko w moim łonie. Teraz też jestem pewna, że dziecko, które noszę, jest dziewczynką. -Lekarze powiedzieli, że już nigdy nie będę mogła zajść w ciążę. - Jaki powód podali? - Naprawdę nie wiem. Przez kilka tygodni ciągle byłam nieprzytomna, przeszłam wiele operacji. Kiedy doszłam do siebie na tyle, żeby pojąć, co się stało, wszyscy poza mną już od dawna wiedzieli, że poroniłam. Teraz chodziło głównie o to, czy jeszcze kiedykolwiek stanę na własnych nogach. O tym, że straciłam dziecko i już nigdy nie uda mi się zajść w ciążę, dowiedziałam się od mojej siostry. - Wie pani, jakie odniosła obrażenia? - Miałam złamaną miednicę i kość ogonową i krwotok wewnętrzny. - Domyślam się, że w ciągu ostatnich szesnastu lat nie stosowała pani żadnych środków antykoncepcyjnych? - Nie musiałam. Nikogo w moim życiu nie było. - Aż do teraz. - Aż do października. - To była tylko jedna noc, i to nawet nie cała. Może James Gannon zostałby do rana. Może nie. Ale rozległ się dźwięk jego pagera i musiał natychmiast wrócić do Bostonu, do Christine, kobiety, którą kochał. Christine go potrzebowała. - Od tego czasu znowu nie było mi to potrzebne. Nie piłam też alkoholu. Tamtej nocy wypiłam jedną lampkę szampana. - Tym proszę się nie martwić. - Naprawdę? - Ani trochę. - To wielka ulga. - Chce pani tego dziecka. - O tak. - A jego ojciec? - Jestem w stanie sama wychować dziecko. I zrobię to. Ciąża nie była jeszcze widoczna, ale Natalie położyła dłoń na brzuchu. Był to gest, który Kathleen widywała bardzo często, gest stary jak świat, obietnica miłości, jaką matka składa swojemu nienarodzonemu dziecku. - Będę potrzebować dokumentów ze szpitala w New Jersey. Poślemy po nie. Chyba że... - Chyba że nie jestem w ciąży. - Dłoń Natalie lekko zadrżała. - Jestem prawie pewna, że jest pani w ciąży - uśmiechnęła się Kathleen. - Ale zanim poślę po dokumenty, muszę wiedzieć, czy chce pani' zostać u nas, czy też woli pani, żeby ciążę poprowadził ginekolog, do którego zwykle pani chodzi. - Nie chodzę do ginekologa. - A badania okresowe? - Nie chodzę na badania. - To byłoby jak rozgrzebywanie grobu. Ta jej część, część związana z dziećmi, z nadzieją, umarła. Sama ją zabiła, tak jej się przynajmniej wydawało. Lecz ta spokojna, wybaczająca lekarka uważała, że Natalie dostała jeszcze jedną szansę. - Chciałabym, żeby pani poprowadziła moją ciążę. Ufam ci. - Bardzo się cieszę. Poproszę Tess, żeby zaprowadziła panią do pokoju badań, i poszukam karty. Rozdział 4 Ocean Crest Ranch Seaview, stan Oregon Poniedziałek, 30 grudnia Godzina 10.00 Sam ubrał się bardzo starannie na spotkanie ze swoim szczeniakiem. Założył grafitowe spodnie, koszulę z długim rękawem i szary kaszmirowy sweter, w którym wyglądał jak członek Ivy League. Założył też kurtkę firmy Rain Mountain, stworzoną - tak jak Sam -przez Iana Colliera. Nie kupił tej kurtki. Dostał ją w prezencie od Apple Butter Ladies, dwóch siedemdziesięcioletnich dam, które z jabłek kupowanych od Sama wyrabiały swoje pyszności. Apple Butter Ladies na pewno powiedziałyby Marge, że to Sam Collier z Sarah's Orchard dzwonił do niej w sprawie szczeniaka. I na pewno dodałyby coś od siebie. Żyły po swojemu i, dzięki Bogu, na tyle długo, by nie bać się wygłaszać własnego zdania. W kwestii kurtki były szczególnie stanowcze. Nie wygląda tak ponuro jak ta z czarnej skóry: bardziej pasuje do jego roli właściciela sadu. Poza tym nie zajmuje dużo miejsca. Można ją złożyć w mały tobołek, a mimo to zapewnia ochronę przed wiatrem i deszczem dzięki temu magicznemu materiałowi... Apple Butter Ladies najwyraźniej uważały, że Sam wie, o co chodzi. No i, dodały, jej ciemna, głęboka zieleń przypomina im kolor oczu Sama. Obie damy mogły twierdzić, że są reliktami minionej epoki, ale w swoim czasie panowie oglądali się za nimi na ulicy. Same także umiały dostrzec przystojnego mężczyznę - i wyrazić swoją aprobatę. Sam nosił kurtkę ze względu na Apple Butter Ladies, mimo że budziła w nim dziwne słodko-gorzkie uczucia... jakby tęsknotę za ojcem, który przecież wcale go nie chciał i odszedł, nawet się za siebie nie oglądając. Wjazd na Ocean Crest Ranch był oznaczony tablicą z jaskrawym napisem i dwoma drewnianymi figurkami cocker-spanieli. Kiedy Sam zajechał przed dom, wybiegły mu na spotkanie prawdziwe psy, machając przyjaźnie ogonami. Powitał go też czarny labrador o posiwiałym ze starości pysku i gromadka roześmianych dzieci hasających po podwórku w promieniach zachodzącego słońca. - Babciu! Pan Collier przyjechał! Sam poczuł się nieswojo. To nie w porządku zabierać psa z tego pełnego szczęścia i radości miejsca. Tyle tylko, tłumaczył sobie, że jedyna pozostała suczka sama usunęła się w cień. Gdy Marge wyszła na dziedziniec, pomyślał, że mogłaby być jedną z Apple Butter Ladies. Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy się odezwała. - Mój Boże, Sam Collier. Żadna kobieta nie zdołała skraść ci serca? Na pewno wiele próbowało. Serce Sama było dobrze strzeżone, tak mu się w każdym razie wydawało. Poszedł za Marge przez radosny chaos domu do stosunkowo cichej głównej sypialni. Była tam jego sunia, o złocistej aksamitnej sierści i wielkich ciemnobrązowych oczach. Bawiła się w kojcu piszczącą zabawką- Sam doszedł do wniosku, że był to lis o wyjątkowo długim ogonie. Na widok Sama i Marge suczka porzuciła zabawkę, cofnęła się w kąt i rozpłaszczyła na żółtym kocyku. Sam miał ochotę wyciągnąć do niej rękę, powstrzymał się jednak. Zamiast tego ukląkł przy kojcu. Była taka mała i przerażona i tak bardzo starała się być niewidzialna. - Witaj, malutka - wyszeptał - Nie chcesz wyjść ze swojego kąta, co? Nawet o tym nie myślisz. Za bardzo się boisz. Cóż, w porządku. Rozumiem. Sam naprawdę rozumiał. On też był kiedyś takim przerażonym stworzeniem, niekochanym i niechcianym małym chłopcem, który ukrywał się w swoim pokoju przed wrogim światem. Czego się bał? Dlaczego usuwał się w cień? Obawiał się, że coś z nim jest bardzo nie w porządku. I że to coś niebezpiecznego. A jakie było jego największe pragnienie? Dotknij mnie. Przytul mnie. Kochaj mnie. Nie był w stanie powstrzymać się dłużej. Pochylił się nad kojcem i wyciągnął rękę do skulonego w kącie pieska. - A jeśli położę dłoń tu, koło twojego liska, nie za blisko, ale i niezbyt daleko? - Suczka nie zbliżyła się do niego, ale i nie odsunęła. Samowi wydało się, że lekko przekrzywiła łepek. - Potrzymam tu rękę jeszcze przez chwilę, jeśli nie masz nic przeciw temu. Może zechcesz do mnie podejść. A może nie. Zapadła cisza. Ciekawość walczyła ze strachem, nadzieja z nieufnością. Zostaw mnie w spokoju. Kochaj mnie. - Mów do niej, Sam. Spodobał jej się twój głos. Sam drgnął, choć szept Marge był bardzo cichy. Zamknięty w kręgu własnych wspomnień zapomniał, że jest w pokoju. Ale słysząc echo własnego głosu, poczuł się nagle dziwnie obnażony. Za bardzo się wysunął ze swojego ciemnego kąta. Odruchowo cofnął rękę. Suczka zaczęła rozpaczliwie piszczeć. Przytul mnie! Kochaj mnie! Tatusiu! Tatusiu! Samem owładnęły nagle uczucia, których nie rozumiał. Skąd przyszło mu to do głowy? Nie pamiętał, żeby jakiegokolwiek mężczyznę nazywał „tatusiem”. Wydawało mu się niemożliwe, żeby miał kiedyś tatę. To musiało być po prostu najgorętsze pragnienie jego dzieciństwa, zepchnięte w mrok niepamięci i wydobyte na powierzchnię przez żałosny pisk szczenięcia. Musiał wziąć suczkę na ręce, bo z pewnością nie skoczyła, nie przefrunęła z kąta swojego kojca w jego ramiona. Stało się to jednak tak szybko, że właściwie nie był pewny. Może spotkali się w połowie drogi. Może nie. Ale teraz była w jego ramionach. Czuł gwałtowne bicie małego serduszka. Suczka, wyraźnie ośmielona, zaczęła wspinać się po jego piersi. Wdrapała mu się na ramię i wetknęła nos między jego szyję a kołnierz kurtki. Wydawało się, jakby to psie dziecko naprawdę właśnie jego potrzebowało. Sam wiedział jednak, że to tylko instynkt. Instynkt samozachowawczy. Suczka szukała nowego miejsca, w którym mogłaby się ukryć, a tak się złożyło, że on był akurat pod ręką. - Co o tym sądzisz? - spytała Marge. Piesek potrzebuje domu. Było to raczej uczucie niż osąd. A po chwili poziom emocji jeszcze wzrósł, kiedy Sam pojął ważniejszą prawdę. Dom potrzebuje pieska. - Powinniśmy ruszyć do Sarah's Orchard, zanim całkiem się ściemni -powiedział ochrypłym ze wzruszenia głosem. - Zgadzam się. Wezmę tylko zabawkę, kocyk i torbę z resztą jej rzeczy. Torbę zdobiły motywy bożonarodzeniowe, turkusowe choinki i kolorowe renifery. Marge powiedziała mu, co jest w środku, kiedy przechodzili przez dom. Dla suczki była to trudna podróż - taka szybka. Drżała z przerażenia. Sam przytulił ją mocniej i zmusił się do słuchania tego, co miała mu do powiedzenia Marge. W torbie znajdowało się świadectwo szczepienia, kilka broszur dotyczących żywienia i higieny szczeniąt oraz jedzenie na kilka dni wraz z instrukcją podającą ilość wody, jaką należy do niego dodać. Aby w nowym otoczeniu suczka nie czuła się obco, Marge spakowała też jej miseczki. Suczka Sama miała imponujący rodowód. Jej przodkowie rekrutowali się spośród samych championów. Nie była jeszcze zarejestrowana w związku kynologicznym, ale wystarczyło tylko dać znać Marge. Prześle mu wszelkie niezbędne dokumenty. - Nie musi być zarejestrowana, chyba że chcesz ją wystawiać. - Mowy nie ma. Kiedy podeszli do samochodu, Marge lekko poklepała suczkę. - Trzymaj się, mała. Będziemy w kontakcie, dobrze, Sam? Proszę o to, bo wiem, że na pewno będzie wam dobrze razem. - Mam nadzieję. - A ja wiem. Sam zamówił najmniejszą klatkę z możliwych. Została zaprojektowana specjalnie z myślą o szczeniętach. Była błękitna i kiedy przyszła pocztą, wydała mu się za mała. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy umieścił ją na przednim siedzeniu swojej furgonetki. Ale to było, zanim osobiście poznał swojego pieska. Klatka była ogromna w porównaniu ze szczenięciem. Swobodnie zmieściły się w niej koc i zabawka. Przekonanie Marge, że Samowi i suczce będzie dobrze razem, zostało poddane próbie, jeszcze zanim wyjechali z rancza. Suczka była bardzo niezadowolona z faktu, że musiała opuścić miękkie kaszmirowe gniazdko i przenieść się do starannie zabezpieczonej klatki. Brązowe oczy rozszerzyły się w panice, a małe łapki machały rozpaczliwie w powietrzu. Sam omal nie uległ. Ale... - Tu będziesz bezpieczna - wyjaśnił. - W swojej klatce podróżnej. Widzisz? Jest tu twój kocyk i twój przyjaciel lisek. A ja będę trzymał tu palce, dobrze? Było dobrze na tyle, by mogli ruszyć w drogę. Zaczęła skamleć, nim przejechali pierwszy kilometr. Sam znalazł miejsce, w którym mógł się zatrzymać - taras widokowy, pusty o tej porze dnia i roku - i otworzył klatkę. Sunia rzuciła się ku niemu i zaczęła wspinać mu się na ramię. - Już dobrze, malutka - mruknął, przytulając ją do siebie. - Wszystko w porządku. Jestem tu i wszystko będzie dobrze. Ale będę z tobą szczery. Nie mogę tak prowadzić. To byłoby zbyt niebezpieczne. Więc nawet nie próbuj mnie do tego nakłonić. Posiedzimy tu sobie chwilkę i pogadamy, aż znowu zachce ci się spać. A kiedy zaśniesz, pojedziemy do domu. Jak ci się to podoba? Mam nadzieję, że bardzo. Bo ja jestem zachwycony. Zachód słońca nad Pacyfikiem malował na niebie fioletowo-różowe smugi. Wspaniałe, pomyślał Sam. A jeszcze wspanialsze było odbicie tego przepychu barw w spokojnych wodach oceanu. Ocean zawsze go pociągał. Gdyby nie ten piesek, jego piesek, mknąłby teraz na falach, płynąc tam, gdzie gnałby go wiatr, aż nadeszłaby pora powrotu do sadu. Już nigdy nie spędzi wielu miesięcy na morzu. Kiedyś - nie tak dawno, może godzinę temu - na myśl o tym poczułby się, jak uwięzione w klatce zwierzę. A teraz? Ciche piśniecie tuż przy jego uchu dało mu odpowiedź. - Chyba nie należysz do wilków morskich, co? Cóż, trudno. Ale umiesz słuchać, a ja od dawna nie miałem do kogo mówić. Najpierw omówimy kwestię twojego imienia. Myślę, że Holly brzmi naprawdę ładnie. W końcu jesteś szczeniakiem bożonarodzeniowym? Wybrał to imię pod wpływem tej samej emocji, która wcześniej kazała mu zacząć szukać ogłoszeń o szczeniętach spaniela i zatrzymać się przy starym, opuszczonym sadzie. Miał nadzieję, że suczce spodobają się imię, farma, sad i świat - świat, który on jej pokaże. Był odpowiedzialny za całe życie tego małego stworzenia, za każdy jego aspekt: za to, by miało co jeść i czuło się szczęśliwe, za wszystko, czego miało doświadczyć. Czy chce przyjąć na siebie tę odpowiedzialność? Już to zrobił. Czy ta odpowiedzialność go przeraża? O tak. - Zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy, Holly. Obiecuję. Delikatnie zdjął suczkę z ramienia i przytulił do piersi. Tym razem zmiana pozycji zupełnie jej nie przestraszyła. Słuchając bicia małego serduszka, Sam myślał o swoim ojcu, którego nigdy nie poznał. Czy Ian Collier kiedykolwiek trzymał swojego małego synka w ten sposób, serce przy sercu? A jeśli tak, czy i jego przerażał ogrom tej odpowiedzialności? Ian miał osiemnaście lat, kiedy został ojcem - dwa razy mniej niż Sam w tej chwili. Czy była to zbyt wielka odpowiedzialność dla osieroconego syna mordercy? Czy dlatego Ian Collier porzucił żonę i syna? Może, pomyślał Sam. Może. A może góry były dla niego jeszcze większą pasją niż ocean dla Sama i nie był w stanie się jej wyrzec nawet dla swojego syna. Crystal Mountain Ski Resort Crystal Mountain, stan Waszyngton Środa, 30 grudnia Godzina 10.30 Ian spojrzał w nocne niebo, zamknął oczy i wciągnął w płuca zapach śniegu. Miał, ochotę krzyczeć ze szczęścia. Czy gdyby to zrobił, inni narciarze, z których wielu na pewno go rozpoznało, uznaliby go za szaleńca? Nie miało to dla niego znaczenia. Nic nie było w stanie umniejszyć jego radości. Poślubi kobietę, którą kocha i która kocha jego. Kathleen nie była w nim zakochana, a on w niej bardzo. Ale Ian Collier zaznał już w życiu wielu namiętności. Owszem, nigdy nie poznał i nie pozna radości seksu z jedyną kobietą, jaką kochał, ale świadomość, że spędzić z tą kobietą resztę życia, była cudowna. Po spotkaniu w Nowym Jorku, kiedy nie było już wątpliwości, że ich miłość jest platoniczna, Ian czekał cierpliwie, aż Kathleen się w kimś zakocha. Pragnął, by zaznała tej radości. Ona jednak niezmiennie twierdziła, że to w jej przypadku niemożliwe - a gdy chciała podzielić się z kimś swoim marzeniem, swoją nadzieją związaną z dzieckiem, przyszła właśnie do niego. Ian otworzył oczy i uśmiechnął się do rozgwieżdżonego nieba. Znowu chciał krzyczeć, ale nagle zabrakło mu tchu w piersi. Nigdy dotąd nie odczuwał negatywnych skutków przebywania na dużych wysokościach. Jego organizm był dobrze przystosowany do rozrzedzonego górskiego powietrza. Ale od czerwca Ian przebywał głównie nad morzem. Szukał domu, przygotowywał go i zupełnie zapomniał o narciarskim sezonie na południu. Nie uważał, by jego letnie wyprawy w Andy były szczególnie ryzykowne, nie bardziej niż narciarskie przygody w Kolumbii Brytyjskiej. Ryzyko wiązało się raczej z umiejętnościami narciarskimi, Ian jeździł w najbardziej niebezpiecznych miejscach, bo był świetnym, doświadczonym narciarzem i robił to, zachowując należne środki ostrożności. Ale nie wszyscy byli tak rozważni. Słyszał o wielu narciarzach, którzy zginęli pod lawinami, wolał więc odwołać planowaną wyprawę, niż przekonywać Kathleen, że jemu nie może się to przytrafić. Od sześciu miesięcy nie wjechał wyżej niż na Queen Annę Hill. Dopiero dziś pojechał do Crystal. Namówiła go do tego Kathleen. Wszystko szło zgodnie z planem: dzieci Georgii nie były jeszcze gotowe, by przyjść na świat, według prognozy pogody panowały idealne warunki do nocnej jazdy na nartach, którą Ian uwielbiał. Oderwał wzrok od migotliwego nieba i spojrzał na rozciągającą się poniżej równie migotliwą powierzchnię śniegu. Stoki jarzyły się miliardami własnych gwiazdek, kryształki lodu lśniły w świetle lamp. Ten wspaniały spektakl śniegu i światła był mu dobrze znany. Ale teraz było w nim więcej blasku - w całym jego życiu było więcej blasku, bo Kathleen stała się jego częścią. Rozdział 5 Reproductive Medicine Clinic Queen Anne Medical Center 30 grudnia Godzina 17.00 Kathleen została wezwana na oddział w chwili, kiedy Tess przygotowywała Natalie do badania. Powiedziała pacjentce, że nastąpi małe opóźnienie, i poszła po raz kolejny uspokoić zdenerwowaną Georgię. Nie zabrało to wiele czasu, ale wracając z oddziału, Kathleen natknęła się na administratora szpitala, który także miał pewien problem. Wpadł w lekką panikę w związku z dziećmi Georgii. Rozumiem, przyznał, że najważniejsze jest dobro dzieci, ale reputacja szpitala - i przyszły rozgłos - też nie są bez znaczenia. Pojawiła się szansa, by wskoczyć na scenę międzynarodową. Światowe media już czekają. Administrator chciał się upewnić, że będzie to skok w najlepszym stylu. Kathleen miała anielską cierpliwość do Georgii. Administrator, który również zadawał w kółko te same pytania, tylko ją irytował. Czy jest pewna, że członkowie wszystkich zespołów - wszystkich siedmiu - dokładnie wiedzą, jaka będzie ich rola w krytycznym momencie? Tak, słyszał, kiedy mu mówiła, że zdąży wezwać wszystkich na czas, ale może byłoby lepiej, żeby nie oddalali się od szpitala, na wszelki wypadek? I tak dalej. I tak dalej. - Przepraszam - powiedziała Kathleen, kiedy w końcu wróciła do gabinetu. - Nie ma za co - odparła Natalie. - Wszystko w porządku. Krew pobrana, karta wypełniona. Natalie dostała też cały plik broszur z informacjami dla przyszłych matek. Nie przeczytała ich jednak, nie przejrzała też żadnego z kolorowych magazynów. Zamiast tego siedziała spokojnie z zamkniętymi oczami i otwartym sercem. Naprawdę jest w ciąży. Tym razem wszystko będzie dobrze. Tym razem. Te dwa słowa stały się dla niej radosną, kojącą mantrą. A potem nagle pojawił się strach. Tym razem było tak samo jak poprzednim. Zaszła w ciążę w październiku, a wkrótce znowu nadejdzie szósty stycznia. Rocznica śmierci jej dziecka, którą upamiętniała co roku w swoim sercu. Wspomnieniami, bólem, strachem. Strach już był, już próbował ją omotać. Ale ona na to nie pozwoli. Nie tym razem. Szósty stycznia nadejdzie i minie, a maleńka istota w jej łonie będzie żyła nadal. Natalie będzie bardzo uważać na to dziecko. Tak jak ta lekarka, przeprowadzająca teraz dokładne badanie. Bardzo dokładne, od stóp do głów. Badanie ginekologiczne zostawiła na koniec. - Miała pani zapalenie wyrostka z perforacją. - Tak. Ale po czym pani doktor to poznała? - Brzuch Natalie był pokryty siecią mniejszych i większych blizn. - To starsza blizna. - Miałam sześć lat i rzeczywiście nastąpiła perforacja. Widać to po bliźnie? - Można się domyślić. Blizna jest szeroka i nieregularna, więc rana najprawdopodobniej nie została zamknięta chirurgicznie - a tak właśnie byłoby w przypadku infekcji. - Tak właśnie było. Byłam wtedy bardzo chora. Kathleen zaczęła badanie ginekologiczne. Sprawdziła palpacyjnie macicę, jajniki i jajowody. Poprosiła Natalie, by powiedziała, jeśli poczuje najmniejszy dyskomfort. Poza tym milczała. Wiedziała już wszystko, co Natalie mogła jej powiedzieć. Dotyk Kathleen był pewny, ale delikatny, nie sprawiał bólu. Gdy jej dłonie nagle znieruchomiały, Natalie ogarnął strach. - Na pewno dobrze gra pani w pokera - mruknęła. Kathleen nie podniosła głowy. - Nie należę do hazardzistek. Skąd ten pomysł? - Coś pani wyczuła, ale po minie pani doktor nie jestem w stanie poznać, czy to coś dobrego, czy złego. Natalie obawiała się, że to coś bardzo złego. Czytała o przyczynach zafałszowanych wyników testów ciążowych. Czasami wynik był pozytywny, bo guz wydziela hormony podobne do tych, jakie wytwarzane są w czasie ciąży. - To nic złego, Natalie, bardzo mi przykro, jeśli panią wystraszyłam. Wyczuwam ślady po usuniętym wyrostku, a może po wypadku, albo po jednym i drugim. Nie mogę natomiast znaleźć jajnika. Mogłabym przypuszczać, że został usunięty razem z wyrostkiem, ale pamiętam, że siostra powiedziała pani po wypadku, że nie będzie pani mogła mieć dzieci. Sądzę więc, że został usunięty i lekarze powiedzieli o tym pani siostrze, a ona uznała, że nie będzie już pani mogła zajść w ciążę. - Kathleen uśmiechnęła się. - Ja natomiast mogę z całą pewnością stwierdzić, że zaszła pani w ciążę. Macica jest powiększona. Wygląda to na ósmy tydzień. - I wszystko jest w porządku? - W jak najlepszym. - Badanie nie wykazało niczego, co nie mieściłoby się w normie poza brakującym jajnikiem i blizną, która została po jego usunięciu. Ale macica była zdrowa. Jeśli nic nieprzewidzianego nie pojawi się w wynikach badań krwi, Natalie, będzie jedną z najzdrowszych pacjentek, jakie Kathleen prowadziła od wielu lat. Przed badaniem przez wziernik Kathleen ujęła w palce coś w kształcie migdała po lewej stronie. - Czuje pani coś, kiedy naciskam w tym miejscu? - Jakby lekkie ukłucie. - Czuła pani coś takiego wcześniej? - Czasami. - Dotykam teraz lewego - całkowicie zdrowego -jajnika. - A to kłucie? - Także jest zupełnie normalne. Pojawia się czasem w trakcie owulacji, kiedy uwalniane jest jajeczko. Niektóre kobiety czują to przy każdym cyklu, inne czasami, a jeszcze inne nigdy. Więc to kłucie jest rodzajem alarmu, pomyślała Natalie, sygnałem nadawanym przez jajnik, że oto nadszedł najlepszy czas napoczęcie. Nie pamiętała, by czuła coś takiego ani przed tym, jak uprawiała seks z Jamesem, ani po tym. Tak czy inaczej, była w ciąży. Kathleen skończyła badanie. Natalie usiadła na stole, machając zwisającymi nogami. - Kości miednicy były poważnie uszkodzone. Ale nie sądzę, by stwarzało to jakieś problemy związane z brakiem miejsca w czasie ciąży. O tym, czy urodzi pani siłami natury, czy za pomocą cesarskiego cięcia, zdecydujemy, kiedy nadejdzie czas. Natalie uświadomiła sobie, że to obietnica. Kathleen będzie z nią przez cały czas - będzie z nimi. - Czy od czasu wypadku miewa pani jakieś utrzymujące się bóle? Natalie uśmiechnęła się lekko. - Bolą mnie stawy, kiedy za długo jestem na nogach. - Wysokie obcasy na pewno nie pomagają. - Nie. Ale noszę je tylko wtedy, kiedy muszę. - To znaczy? - Kiedy spotykam się z klientami. Zajmuję się sprzedażą nieruchomości. Obowiązuje mnie pewna elegancja. Gdy prowadzę samochód, noszę płaskie... Doktor Kathleen? O co chodzi? - O ciebie. To ty jesteś tą Natalie, o której tyle słyszałam od Iana Colliera. Najlepszą w branży nieruchomości. - Cóż, miło mi to słyszeć. Rzeczywiście, szukałam domu dla Iana. - Ten dom... - Dom marzeń, pomyślała Kathleen, w którym marzenia kwitły, potem zgasły i w którym nowe marzenia przyjdą na świat. Najpiękniejsza posiadłość Seattle, znana niegdyś jako rezydencja Worthingów. Dla niektórych nadal była to rezydencja Worthingów, choć ostatni przedstawiciele tej rodziny, rodzice Vanessy, sprzedali dom trzydzieści dwa lata temu. - Dobrze znam Iana. Jest ci bardzo wdzięczny. - Właściwie niewiele zrobiłam. - Spytałaś właścicieli, czy chcą sprzedać dom. - Zawsze warto pytać, a tym razem naprawdę się opłaciło. Właściciele chcieli sprzedać posiadłość, ale powiedziano im, że dom wymaga remontu. Ja poradziłabym im to samo, bo wiem, że nie każdy potencjalny nabywca potrafi dostrzec to, co kryje się pod brudnymi tapetami i starymi dywanami. - Ian potrafił. - O tak. Chociaż mam wrażenie, że kupiłby tę rezydencję, nawet jej nie oglądając. Byłaś już w środku po remoncie, jaki przeprowadził? - Tak, byłam. Jest tam pięknie. - Ale nie wprowadził się jeszcze. Mieszkam niedaleko i zauważyłam, że wieczorami światło świeci się tylko przed drzwiami wejściowymi. - Chce się wprowadzić pierwszego. - Dobrze go znasz, prawda? - Tak. - To wspaniały człowiek. - Owszem, Natalie. I na pewno chciałby, żebyś przyszła na jego ślub. Odbędzie się w nowym domu, który pomogłaś mu kupić. - Ślub? - Tak. Nasz ślub, jego i mój. Pobieramy się pierwszego stycznia. Jeśli nawet ta wiadomość zaszokowała Natalie, była zbyt dobrze wychowana, by to okazać. Wydawała się zachwycona. - Teraz rozumiem, dlaczego Ian kupił właśnie tę posiadłość. To najbardziej romantyczne miejsce w mieście i ma najlepszy widok na Mount Rainier, a w dodatku znajduje się tak blisko szpitala. Będziesz miała dwa kroki do pracy. - To idealne rozwiązanie, Natalie. Dla Iana i dla mnie. - Wspaniale! - Naprawdę się cieszysz. - Oczywiście, że się cieszę, Kathleen. Wspaniale widzieć was dwoje razem. Ślub miał być skromny. Sędzina z mężem i dwóch wymaganych świadków. - Każde z nas wybierze po jednym świadku - zaproponował Ian, kiedy było już oczywiste, że Kathleen przez pewien czas będzie mieszkała w szpitalu. Wiedziała, o co mu chodzi - chciał ją zachęcić do zaprzyjaźnienia się z nowymi współpracownikami. - Winny - przyznał się, gdy go o to zapytała. - To dla mnie trudne - wyznała, a Ian powiedział, żeby się nie martwiła. On się tym zajmie. Będzie zachwycony, widząc Natalie na ślubie. Tak jak Kathleen. Czuła się przy Natalie zaskakująco swobodnie, jakby jednak potrafiła odczuwać siostrzaną więź z drugą kobietą. Ta więź powstała w chwili, gdy Natalie ruszyła w swoich czółenkach na wysokich obcasach do rezydencji Worthingów, by spytać, czy obecni właściciele nie chcą jej sprzedać. Właśnie w tej chwili Natalie stała się istotną częścią planów na przyszłość Iana i Kathleen. - Ślub odbędzie się w domu, a potem pójdziemy wszyscy do Canlis na kolację. Będziemy szczęśliwi, jeśli się do nas przyłączysz. - Jesteś pewna? - Całkowicie. Możesz nawet być moim świadkiem -jeśli chcesz. - Chcę. - Dziękuję. Przyjdź o wpół do siódmej, żebyśmy mogli pokazać ci dom. Obowiązuje strój wieczorowy, ale nie wpuścimy nikogo na wysokich obcasach. Mieszkanie Natalie, podobnie jak rezydencja Worthingów znajdowało się blisko szpitala. Ale do Natalie szło się w dół ulicy, a do domu, który Ian Collier kupił dla swojej przyszłej żony, trzeba było podejść pod górę. Natalie szła ostrożnie środkiem chodnika, a jeszcze ostrożniej przechodziła przez jezdnię na pasach. Nie pozwoliła sobie na rozmyślania o ciąży, pozostała też głucha na ból, który czuła, schodząc w dół w pantoflach na wysokich obcasach. Kiedy była już bezpieczna w swoim mieszkaniu, emocje zwyciężyły. I ból. Położyła się na łóżku, w którym zostało poczęte jej dziecko. Odpoczęła trochę i ból minął, ale emocje zabrały ją w daleką podróż, do siedemnastoletniej dziewczyny ze zmiażdżoną miednicą i złamanym sercem. Ta zraniona dziewczyna nie poddała się, walczyła, by przetrwać. Czuła się tak bardzo winna, że sama nie rozumiała, dlaczego nie skuliła się po prostu w sobie i nie umarła. Tego właśnie chciała i na to, w swoim przekonaniu, zasługiwała. Lekarze uważali, że Natalie przeżyje, będzie znowu chodzić, a dzięki rehabilitacji nie będzie nawet widocznie utykać. Ból i utykanie mogą czasami powracać, gdyby długo stała albo dużo chodziła. Psycholog powiedział Natalie, że aby program rehabilitacji w pełni się powiódł, powinna wyznaczyć sobie realistyczne cele, które ułatwią jej powrót do „realnego świata". Musi myśleć o przyszłości, o pracy i karierze - tak, już teraz, choć minie wiele miesięcy, zanim rehabilitacja dobiegnie końca. Potrzebuje pracy, która nie będzie wymagała chodzenia, a jeśli utykanie okaże się dla niej krępujące, powinna wykonywać zawód nie-wymagający kontaktów z ludźmi. Natalie próbowała dostosować się do porad psychologa. Ale się jej nie udało. W czasie długich miesięcy rehabilitacji po prostu nie miała sił, żeby między kolejnymi ćwiczeniami robić cokolwiek innego niż leżeć na brzuchu w swoim łóżku i słuchać telewizji. Słuchać i przyswajać sobie informacje o świecie... Słuchać głosów, które je przekazywały... Wszystkie te głosy łączyła poprawna wymowa, brak akcentu i innych naleciałości. Dzięki temu rozlegały się w domach w całym kraju. Równie nienagannie wysławiał się jej książę... „Czy ty się słyszysz, Natalie?, spytał kiedyś z niesmakiem. Twój akcent to jakaś parodia. Bardziej żałosny jest tylko sposób, w jaki się ubierasz". Na szpitalnym łóżku Natalie rozpoczęła swoją przemianę w stylu Elizy Doolitle. Ćwiczyła wymowę, leżąc na brzuchu, a gdy w końcu mogła leżeć na plecach i patrzeć na telewizyjny ekran, przyglądała się strojom, jakie powinna nosić prawdziwa dama. Kiedyś i ona będzie mogła kupować szyte na miarę ubrania. Gdy wyjdzie ze szpitala i znajdzie pracę. Nie zaplanowała jeszcze swojej kariery, i dobrze. Projekty zmieniały się, w miarę jak chodziła coraz lepiej. Wprawdzie sprawiało jej to okropny ból, ale gdy stała, w ogóle nie czuła bólu. W ciągu niekończących się miesięcy rehabilitacji zmieniło się coś jeszcze. Otrzymała pokaźne odszkodowanie, rodzice bez jej wiedzy wnieśli sprawę do sądu. Gdyby wiedziała, na pewno by się temu sprzeciwiła. Do wypadku doszło wyłącznie z jej winy. Pozwanie kierowcy autobusu - a właściwie miasta - było jednocześnie śmieszne i okrutne. Ale na korzyść Natalie zeznawali świadkowie wypadku, pasażerowie autobusu. Twierdzili, że kierowca jechał zdecydowanie za szybko jak na panujące wtedy warunki. Miasto wypłaciło jej więc „niepodaną do publicznej wiadomości, ale znaczną" sumę, o czym dowiedziała się z telewizyjnych wiadomości. Pogłębiło to tylko rozdźwięk między Natalie a jej rodziną. Rozdźwięk, który zawsze istniał. Natalie nie ukrywała, że nie zamierza wyjść za chłopaka, którego nie kocha, z powodu jednej nocy na tylnym siedzeniu samochodu. Nie miała też zamiaru pójść w ślady swojej matki i sióstr ani -z wyjątkiem studenta college'u, który nią pogardzał - nikogo, kogo znała. Po wypadku rozdźwięk zmienił się w przepaść. Rodzice uznali, że nawiązując romans z bogatym studentem, Natalie złamała zasady moralne, jakie wyznawali, i przysporzyła im wstydu. Zrobili, co mogli, dla niewdzięcznej córki, która teraz była towarem wybrakowanym. Dali jej niewielką część odszkodowania - tyle, by mogła wyjechać z New Jersey, skoro tego chciała, i rozpocząć życie gdzie indziej. Natalie wybrała Seattle, tylko dlatego że wydawało jej się miłym miejscem. A tamtejsze słynne deszcze? Uznała, że deszcz jest bardzo przyjemny. Nie przygnębiał jej ani trochę. Natalie dostała posadę sekretarki w agencji zajmującej się handlem nieruchomościami. Praca spodobała jej się tak bardzo, że zapragnęła zostać agentem. Zdobyła licencję i awansowała z sekretarki na agenta najniższego poziomu. W tygodniu uczyła się od bardziej doświadczonych pracowników, a w weekendy odbierała w biurze telefony. W czasie jednego z takich deszczowych weekendów do agencji przyszło małżeństwo szukające domu. Nie mieli konkretnych wymagań, chcieli się więc zapoznać z rozmaitymi ofertami. Byli bardzo zamożni. Przyjechali do Seattle z kalifornijskiej Doliny Krzemowej, by objąć wysokie stanowiska w Microsofcie. Przy gorącej czekoladzie Natalie pokazała im na planie miasta rejony, które mogłyby ich zainteresować, i listę domów na sprzedaż. Następnie zaproponowała pracownika agencji, który najlepiej odpowiadał ich potrzebom - kobietę, która specjalizowała się w nieruchomościach z najwyższej półki i znała społeczność związaną z Microsoftem. Ale oni nie chcieli innego agenta. Chcieli Natalie. Tak jak wszyscy inni, którzy przyjeżdżali do Seattle, by pracować w Microsofcie. Natalie Davies stała się znana w środowisku i wkrótce została specjalistką od ekskluzywnych rezydencji. Gdy zajęła się sprzedażą domu Winslowów w Brodmoor, poznała Jamesa Gannona, z którym dwa miesiące temu poszła do łóżka. Rozdział 6 Broadmoor Country Club Seattle Piątek, 7 lipca Osiemnaście miesięcy wcześniej Cena jest zawyżona - powiedziała Natalie, kiedy stało się jasne, że Christine Winslow się zgodzi. Rodzice Christine, do których należał dom, za jej namową wyjechali na wakacje. Zapewniła ich, że wszystkim się zajmie, życzyła im szczęśliwej podróży, a następnie skontaktowała się z „fantastyczną" agentką, o której słyszała od znajomych. Dom był już od pewnego czasu wystawiony na sprzedaż, którą miała się zajmować inna agencja. Zdaniem Natalie -a także Christine - cena była zdecydowanie za wysoka. - Jak byś go wyceniła? - Między dwa dwieście a dwa czterysta. Sądzę, że pójdzie za dwa miliony dwieście tysięcy. To tylko przypuszczenie, ale oparte na cenach nieruchomości, jakie utrzymują się na rynku od kilku miesięcy. - To i tak więcej niż się spodziewałam - odparła Christine. - Doskonale, spróbujmy go sprzedać. - Dobrze. Musimy ustalić cenę wywoławczą. Proponuję, dwa czterysta, żeby zostawić pole do negocjacji. Ale możemy też od razu zażądać dwa dwieście i zastrzec, że uważamy to za uczciwą cenę, której nie mamy zamiaru obniżać. - Zróbmy tak. Po co te gierki? Natalie podzielała niechęć Christine do zbędnych targów. Zajęła się więc sprzedażą, a że bardzo polubiła Christine, cały proces był bardzo przyjemny... i niespieszny. Dla Winslowów pieniądze nie stanowiły żadnego problemu. Rodzice Christine już kupili elegancki apartament nad jeziorem w Carillon Point. Christine, rówieśnica Natalie, była prawdziwą damą o wielkiej urodzie i wrodzonym wdzięku. Zaproponowała, żeby razem pokazywały dom ewentualnym nabywcom, o ile, rzecz jasna, Natalie nie ma nic przeciwko temu. Natalie nie miała. Christine kochała dom, w którym spędziła dzieciństwo, i chętnie udzielała wszelkich informacji każdemu, kto do niego przyszedł. Wkrótce prawdziwa dama i dziewczyna, która stała się damą, bo bardzo tego chciała, zostały przyjaciółkami. Stało się tak wyłącznie za sprawą Christine, która była otwarta, pogodna i pozbawiona uprzedzeń. Dla Natalie takie ciepło było czymś niezwykłym. Uświadomiła sobie, że jest bardziej samotna, niż jej się wydawało, i w głębi duszy miała nadzieję, że dom Winslowów jeszcze przez jakiś czas nie znajdzie nabywcy. Rozważała nawet przyznanie się do tego Christine. Bez problemu potrafiła sobie wyobrazić, jak Christine uśmiecha i mówi: „Więc znowu zawyżmy cenę! Czemu nie?" Nie przyznała się jednak do swojej nadziei, a że na rynku, jak zawsze latem, panował duży ruch, wkrótce miała w ręku ofertę nabywcy gotowego zapłacić żądaną cenę. - Już? - wykrzyknęła Christine, kiedy Natalie zadzwoniła, by przekazać jej wiadomość. - Naprawdę jesteś najlepszym agentem w mieście. - To nie moja zasługa, Christine, tylko tych pięknych domów, które mam szczęście sprzedawać. - Jesteś zbyt skromna. Ale dziękuję. Co teraz? - Powiedz, kiedy możemy się spotkać i omówić ofertę. - A kiedy byłoby ci wygodnie? - O czwartej pokazuję dom w Highlands, ale poza tym... Spotkały się w Village Starbucks o drugiej. Zanim Natalie zdążyła wspomnieć o ofercie, Christine oznajmiła: - Zaręczyłam się. Możesz w to uwierzyć? - Oczywiście! - Jaki mężczyzna nie chciałby cię poślubić?, dodała Natalie w duchu. Nie wiedziała nawet, że Christine się z kimś spotyka. Skąd miałaby wiedzieć? Fakt, że kocha i jest kochana, nie był czymś, czym Christine by się chwaliła, tak jak nie chwaliła się swoim bogactwem. Ani wspaniałym brylantem, który nosiła teraz na palcu. Ale to nie pierścionek sprawiał, że Christine Winslow promieniała, lecz zaręczyny z mężczyzną, którego kochała. - Kiedy? - Przedwczoraj. Pewnie widać, że jestem cała w skowronkach. Miałam nadzieję, że James Gannon poprosi mnie o rękę, ale nie przypuszczałam, że zrobi to tak szybko. Poznaliśmy się dziewięć tygodni temu. To był naprawdę czarodziejski wieczór. - James Gannon - Natalie przypomniała sobie ciemne włosy i oczy błękitne jak ocean, widzące więcej, niż ktokolwiek był w stanie dostrzec. - Ten prokurator? - Ten niewiarygodnie seksowny, romantyczny i utalentowany prokurator. Tak. To on. Mój narzeczony. - Christine westchnęła. A potem zmarszczyła brwi. - Powiem ci coś, o czym wie bardzo mało osób i co musi pozostać tajemnicą tak długo, aż James sam poda to do publicznej wiadomości. - Nikomu nie pisnę ani słowa. - Wiem, że ty na pewno się nie wygadasz. - Christine uśmiechnęła się, myśląc o swoich mniej dyskretnych przyjaciółkach. - James chce zrezygnować ze stanowiska prokuratora. - Ale... - W biurze jest wielu dobrych - James mówi nawet, że świetnych -prokuratorów. Może więc podjąć taką decyzję bez poczucia winy. Chodzi o jakość jego życia, prawda? - Oczywiście, Christine. Jestem po prostu zaskoczona, że podjął taką decyzję. - Natalie wiedziała, tak jak całe Seattle, że dla Jamesa pieniądze nie były problemem. On także pochodził z bardzo bogatej rodziny. Naturalnie nie chwalił się tym, ale gdy jakiś dziennikarz dowiedział się, że Gannon oddaje całą swoją pensję na rzecz ofiar przestępstw, jego sytuacja materialna stała się powszechnie znana. Przede wszystkim jednak James oddawał ofiarom przestępstw swój czas i pasję, z jaką domagał się sprawiedliwości. Teraz zamierzał to wszystko porzucić, a Natalie siedziała naprzeciw kobiety, która była tego powodem. - Chce zrezygnować ze stanowiska dla ciebie. - To byłby bardzo romantyczny powód, ale prawda jest taka, że podjął tę decyzję, zanim się poznaliśmy. - Powiedziałaś, że to ma związek z jakością życia. - Nie chodzi o pracę jako taką. James ma dość siły i energii. Nie boi się ciężkiej pracy. Rozkwita, kiedy pracuje. Ale wiesz, jakimi sprawami się zajmował, najgorszymi z najgorszych. Gwałty, morderstwa, znęcanie się i tak dalej. Patrzył na to od jedenastu lat, dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Wie, że to margines, najgorsze oblicze ludzkości, która ma przecież wiele twarzy, ale ta wiedza przestała mu wystarczać. Chce znowu patrzeć na piękno i dobro tego świata i zamknąć drzwi, za którymi czai się zło. Tak się cieszę, pomyślała Natalie. Mam tylko nadzieję, że już nie zobaczył zbyt wiele. - Już nie wróci, prawda? - Na stanowisko prokuratora? Mam nadzieję, że nie! I nie chodzi mi nawet o te straszne rzeczy, na które musi patrzeć. James nie stałby się zimny ani cyniczny, nawet gdyby chciał. Ale ściganie groźnych przestępców to niebezpieczne zajęcie. - Niebezpieczne? - Ciągle ktoś grozi mu śmiercią. Wiem, że na ogół to tylko słowa, ale wystarczy jeden szalony morderca, który nie będzie miał nic do stracenia... W każdym razie już nie mogę się doczekać, aż James odejdzie z biura prokuratora. - Myśli o jakiejś nowej pracy? - Nie tylko myśli, ale i ma już wszystko zaplanowane. Od poniedziałku po Święcie Dziękczynienia będzie radcą prawnym w Rain Mountain. - Duża zmiana. - I bardzo dobra. Będzie pracował z Ianem Collierem, którego dobrze zna. - Czytałam, że Ian Collier jest świetnym narciarzem. - Natalie doskonale pamiętała ten artykuł w „Emerald City Insider" zatytułowany Seksowny, samotny i bezsenny w Seattle. Magazyn, znany z pogoni za sensacją, nazwał Jamesa Gannona „niepoprawnym playboyem", mimochodem tylko wspominając o jego pracy prokuratora. - Czy James jeździ z Ianem na nartach? - Kiedy tylko może, czyli nie tak często, jak obaj by chcieli. Ale nie poznali się na stoku, Ian interesował się kiedyś pewną nierozwiązaną sprawą. Chodziło o morderstwo. Spotkał się z Jamesem, żeby się dowiedzieć, czy pojawiło się coś nowego. Nie znam szczegółów tej sprawy i nie wiem, dlaczego zainteresowała Iana. James nic na ten temat nie wspominał. Wiem tylko, że nie mógł pomóc. - Pewnie go to martwiło. - Nawet bardzo. Nadal go martwi. Byłoby tak, nawet gdyby nie zaprzyjaźnił się z Ianem. A na szczęście zostali przyjaciółmi i James będzie miał teraz świetną pracę. Na razie porządkuje swoje sprawy w biurze prokuratora i przestawia się z prawa kryminalnego na cywilne. Czyta na ten temat wszystko, co tylko jest w stanie znaleźć. - Jestem pod wrażeniem. - To cały James. Jeśli coś robi, wkłada w to całą duszę. Wiem, że go polubisz, Natalie. Polubię? Natalie nie sądziła, że będzie miała okazję. - Polubiłabym go na pewno, Christine, ale nie wiem, czy kiedykolwiek się poznamy. - Oczywiście, że się poznacie! Chcę, żeby przejrzał ofertę kupna domu, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Świetnie - dodała, widząc, że Natalie kiwa głową. - A potem razem zaczniemy szukać domu dla Jamesa i dla mnie. Chcemy się pobrać w maju. Jeśli do tego czasu nie znajdziemy wymarzonego gniazdka, zamieszkamy w apartamencie i zaczekamy, aż pojawi się coś, co nas zainteresuje. Wind Chimes To wers to bardzo miłe miejsce, ale nie chcemy wychowywać dzieci w centrum miasta... Podczas kolejnych miesięcy wędrowały po mieście, szukając domu, a Natalie dowiadywała się coraz więcej o mężczyźnie, którego zamierzała poślubić jej przyjaciółka. Christine nigdy nie wspominała o majątku Jamesa. Ale opowiadała o jego rodzinie z Menlo Park, o tym, jak bliscy samu rodzice i siostry, i że zawsze ma ze sobą pager - właśnie ze względu na rodzinę. James, najmłodszy z rodzeństwa, studiował w Stanford, a do Seattle przeniósł się tuż przed ukończeniem prawa. Rodzina wspierała go, kiedy zmienił miejsce zamieszkania - choć wszyscy byli zaskoczeni jego decyzją- James postanowił zamieszkać w Seattle już kilka lat wcześniej, gdy studiował na pierwszym roku. Podczas przerwy bożonarodzeniowej pojechał tam z dwoma kolegami. Chcieli jeździć na nartach, ale deszcz pokrzyżował ich plany. Spędzili cały tydzień, patrząc na ściekające po szybach krople. Koledzy Jamesa byli bardzo rozczarowani, ale on zachwycił się Seattle. Uważał, że to piękne miasto, wręcz idealne, by w nim zamieszkać i założyć rodzinę. Osiadł w Seattle, ale z zamiaru założenia rodziny zrezygnował. Przez wiele lat ścigał zwyrodnialców mordujących małe dzieci. Świadomość zła i czyhających wszędzie niebezpieczeństw sprawiła, że postanowił nie mieć własnych dzieci. Ale znów zmienił zdanie. - Zawsze chciałam mieć dzieci - wyznała Christine Natalie. - James chce mieć dzieci ze mną, musimy tylko znaleźć odpowiedni dom. Christine i Natalie oglądały miejscowe rezydencje, a James kończył swoje sprawy w biurze prokuratora. Kiedy Christine wybrała domy, które chciała pokazać narzeczonemu, odbyli w trójkę wieczorną rundkę po mieście. Tak więc Natalie i James poznali się jednak. Christine mówiła prawdę. Rzeczywiście był wspaniałym człowiekiem. Seksowny, przystojny. Prawdziwy dżentelmen. Natalie widziała w oczach Jamesa tę mroczną głębię, którą dostrzegła, kiedy pierwszy raz zobaczyła jego fotografię. Odbicie zła, na które patrzył tak często. To wspomnienie nigdy nie zniknie, pomyślała Natalie. Człowiek pokroju Jamesa nie może zapomnieć tego, co widział. Żadna czująca istota nie mogłaby o tym zapomnieć. Ale James mógł być szczęśliwy, już był szczęśliwy z Christine. Oboje byli bardzo uprzejmi i mili dla Natalie. Nie zachowywali się jak inne pary, które często traktowały ją jak służącą, kogoś, kto się nie liczy. Rankiem siedemnastego listopada Christine i Natalie znalazły wymarzony dom. Obie były tego pewne od pierwszej chwili. Magnolia Bluff właśnie wystawiono na sprzedaż, a że cena była znacznie zawyżona, wydawało się mało prawdopodobne, by dom znalazł nabywcę podczas pobytu Christine w Houston, dokąd pojechała na ślub przyjaciółki. Poza tym Natalie mogła poprosić agentkę zajmującą się sprzedażą domu, żeby dała jej znać, jeśli pojawi się inny potencjalny kupiec - w takim przypadku James złożyłby ofertę. Christine powiedziała o tym Jamesowi przez telefon, kiedy Natalie odwoziła ją na lotnisko. Zgodził się, ale chciał najpierw zobaczyć dom. Powiedział, że zadzwoni do Natalie, żeby ustalić termin. - Jutro wieczorem? - zaproponowała, gdy zadzwonił do niej dwa dni później. - Mogę spróbować umówić nas dziś, ale agentka zajmująca się sprzedażą wolałaby zawiadomić właścicieli z co najmniej dwugodzinnym wyprzedzeniem. - Może być jutro, Natalie. Ale możemy pojechać tam wcześniej, w ciągu dnia. - Tak będzie ci wygodniej? - Myślałem, że tobie będzie wygodniej - odparł. - Te wieczorne spotkania muszą być bardzo męczące. - Mną się nie przejmuj. Jestem przyzwyczajona do pracy wieczorami. - Christine wspomniała, że zamierzasz poprosić agentkę, która sprzedaje ten dom, żeby zadzwoniła, jeśli pojawi się inny kupujący. - Już to zrobiłam. - I myślisz, że zadzwoni? - O tak. Znam ją od lat. - Więc w ogóle mnie nie umawiaj, jeśli nie trzeba będzie się pospieszyć. Christine na pewno będzie chciała jeszcze raz obejrzeć dom, kiedy wróci. Pójdę tam razem z nią. - W porządku. Jeśli zmienisz zdanie, daj mi znać. Natalie nie chciała pytać Jamesa, dlaczego się rozmyślił i nie chce, żeby pokazała mu dom. Ale nie dawało jej to spokoju. Czuła się zraniona jego decyzją i zarazem zdawała sobie sprawę, że to kompletna paranoja. Jakby decyzja Jamesa Gannona, jakakolwiek powzięta przez niego decyzja, mogła mieć jakiś związek z jej osobą. Paranoja i pycha, zganiła się w duchu. Mogła spekulować, że James zmienił zdanie pod wpływem czegoś, co powiedziała. Mogła się zastanawiać, dlaczego wolał oglądać z nią dom w ciągu dnia, a nie wieczorem. Ale to było bez sensu. James był bardzo zajęty porządkowaniem swoich spraw w biurze prokuratora. Tak bardzo, że nie pojechał nawet z narzeczoną na ślub do Houston. Nie miał powodów do pośpiechu, a na pewno wolał obejrzeć swój wymarzony dom w towarzystwie przyszłej żony. Ostatecznie James Gannon nigdy nie zobaczył domu przy Magnolia Bluff - choć Natalie zorganizowała kolejne spotkanie dla Christine, która wróciła z Houston w niedzielę przed Świętem Dziękczynienia, tego samego dnia, kiedy Grant Monroe przyjechał do miasta. James i Grant przez przypadek znaleźli się w tym samym pokoju akademika w Stanford i od tego czasu byli przyjaciółmi. Często też współpracowali. Grant studiował w Stanford, gdzie przyznano mu stypendium, następnie zrobił doktorat i w końcu został profesorem na wydziale prawa kryminalnego w Harvardzie. Napisał cztery książki o psychopatycznych mordercach, był też współautorem wielu innych prac. Jako znany w całym kraju ekspert Grant Monroe często był biegłym w sprawach o morderstwo, zawsze ze strony oskarżenia, często też pomagał rządowym agencjom, kiedy jakiś groźny przestępca znajdował się na wolności. Nieoczekiwany przyjazd Granta do Seattle w okresie Święta Dziękczynienia bardzo ucieszył Jamesa i Christine. Zapraszali go od miesięcy -zwłaszcza kiedy się okazało, że ze względu na zbliżający się proces seryjnego mordercy w Luizjanie Grant nie będzie mógł przybyć w maju na ich ślub. James odchodził z biura prokuratora przed Świętem Dziękczynienia, a pracę w Rain Mountain rozpoczynał dopiero w następny poniedziałek, więc środowy wieczór wydawał się idealnym terminem spotkania. Do tego czasu Christine miała pokazać Grantowi miasto. A co chciał zobaczyć najbardziej? . - Dom, który zamierzamy kupić - powiedziała Christine, kiedy zadzwoniła do Natalie. - Bez względu na to, czy James obejrzy go wcześniej, czy nie! Rozdział 7 Magnolia Bluff Seattle Poniedziałek, 24 listopada Trzynaście miesięcy wcześniej Mężczyźni, których komputer przydzielił w Stanford do tego samego pokoju w akademiku, wybrali inne drogi kariery, ale przyświecał im ten sam cel: uczynić świat bezpieczniejszym, robiąc wszystko, żeby najgroźniejsi przestępcy - psychopatyczni mordercy - znaleźli się za kratkami. Także zewnętrznie byli do siebie podobni - na pierwszy rzut oka. Wysocy, ciemnowłosi, przystojni. Ale Natalie czuła, że o ile James dobrze sobie radził w walce z demonami, o tyle Granta wyraźnie prześladowały okropieństwa, które musiał oglądać. Dostrzegła je natychmiast w jego ocienionych długimi rzęsami brązowych oczach. Pięknych oczach, pomyślała, uwodzicielskich. Oczach mówiących o głębokich ranach, które mogłaby uleczyć tylko właściwa kobieta. Grant nie chciał, żeby tą kobietą była Christine. Natalie widziała jego mękę, kiedy oglądali wymarzony dom, którego James jeszcze nie zobaczył... którego nigdy nie zobaczy. Znała prawdę, jeszcze zanim poznał ją James. Wiedziała, co się wydarzy, nawet wcześniej niż Grant czy Christine. Żadne z nich nie chciało zdradzić człowieka, który tak wiele znaczył dla nich obojga. A jednak zdradzili go. Natalie miała tylko nadzieję, że starczy im odwagi i uczciwości, by powiedzieć o tym Jamesowi prosto w oczy, i to szybko. Nigdy się nie dowiedziała, w jaki sposób Grant i Christine powiadomili Jamesa, że się w sobie zakochali. Dowiedziała się jednak, że mu to wyznali. W poniedziałek po Święcie Dziękczynienia James zadzwonił do Natalie ze swojego nowego biura w siedzibie Rain Mountain. Powiedział, że on i Christine nie kupią domu przy Magnolia Bluff ani żadnego innego domu. Mówił przepraszającym tonem, jakby uważał, że zawiódł Natalie i właścicieli rezydencji. Jego głos brzmiał pewnie tak samo, pomyślała, kiedy przekazywał niekorzystny werdykt - „niewinny" -rodzinie ofiary morderstwa. Obwiniał siebie, tak jak siebie obwiniał za to, że stracił Christine. Kochał ją. Kochał ją całym sercem. Ale to nie wystarczyło. - Tak mi przykro, James. - Mnie również. Christine zadzwoniła do Natalie tydzień przed Bożym Narodzeniem. Mieszkała teraz w Bostonie i od miesiąca była żoną Granta Monroe. - Bardzo męczy mnie świadomość krzywdy, jaką wyrządziliśmy Jamesowi. Ale to, co łączy mnie i Granta... to coś niezwykłego, obezwładniającego... czasami nas samych to przeraża. Tak naprawdę nie mieliśmy wyboru. Musimy być razem. Gdybym wyszła za Jamesa, wiedząc, co czuję do Granta, byłaby to jeszcze większa zdrada. James także zasługuje na taką miłość. Każdy na to zasługuje. Pół roku później, pod koniec czerwca, Ian Collier zadzwonił do Natalie i spytał, czy pomogłaby mu znaleźć dom. - Z przyjemnością. - Świetnie. James Gannon uważa, że jesteś najlepsza. Aż do tej chwili, ilekroć Natalie dowiadywała się, że ktoś ją komuś polecił, reagowała natychmiast. Dzwoniła albo pisała liścik z podziękowaniem i wysyłała bombonierkę i butelkę szampana. Chciała zadzwonić do Jamesa, ale zmieniła zdanie. Wszystko, co dotyczyło Jamesa, było niezwykłe, łącznie z dziwną reakcją na wiadomość, że polecił ją Ianowi. James Gannon polecił ją przyjacielowi - to wszystko. Nie powinna tego odbierać w taki sposób - niemal jakby zadzwonił do niej i powiedział, że o niej myślał... Postanowiła więc podziękować Jamesowi, dopiero gdy znajdzie dom dla Iana. A kiedy już znalazła, postanowiła odwlec to jeszcze trochę. W końcu zdała sobie sprawę, dlaczego zwleka. Nie bała się, że podziękuje zbyt wylewnie, lecz raczej tego, że James obojętnie przyjmie jej podziękowanie i zniszczy pielęgnowaną w głębi ducha nadzieję, że ta rozmowa będzie początkiem czegoś, a nie końcem. Im prędzej porzuci tę nadzieję, tym lepiej. Musi zacząć traktować Jamesa jak kogoś, kim dla niej był: klientem, który uprzejmie polecił jej usługi komuś innemu. Był klientem, więc powinien zostać potraktowany tak samo jak inni klienci. Kupiła czekoladowe trufle i dobrego szampana i napisała krótki liścik: „James, dziękuję za polecenie moich usług Ianowi. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Natalie". Zleciła dostarczenie przesyłki temu samemu kurierowi co zawsze. Obiecał, że doręczy paczkę w ciągu godziny, a Natalie w tej samej chwili złożyła sobie pewną obietnicę. Nie będzie odliczać minut do czasu, kiedy James Gannon otrzyma przesyłkę i sięgnie po słuchawkę telefonu... Nie liczyła minut. Ale całą sobą czuła upływ czasu, powolny i nieubłagany, pozbawiający ją resztek nadziei... Kiedy James zadzwonił osiem dni później, jego głos znowu brzmiał przepraszająco. Podziękowałby jej wcześniej, powinien był to zrobić, ale postanowił zaczekać, aż wróci z podróży służbowej. A teraz zapraszają na kolację, jeśli podoba jej się ten pomysł. Pomysł bardzo się jej podobał. Ustalili dzień i godzinę. Umówionego wieczoru James przyszedł do jej mieszkania z butelką schłodzonego szampana w jednej ręce i bombonierką, nienapoczętą, w drugiej. Zdziwienie Natalie zaskoczyło go trochę. Wyjaśnił, że czekoladki są zbyt dobre, żeby się nimi nie podzielić. Natalie poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Zrobiła po prostu to, co zrobiłaby dla innych klientów - wśród których przeważały pary, takie jak James i Christine. A z tych bez pary żaden nie był seksownym heteroseksualnym trzydziestosześciolatkiem. Dlatego żaden nie uznał czekoladek i szampana za zaproszenie do romansu. Do seksu. James Gannon odczytał niezamierzoną aluzję. Jego błękitne oczy mówiły wyraźnie: Przyjmuję... z przyjemnością... Natalie mogła powiedzieć mu prawdę, przyznać się, że nie przyszło jej do głowy, iż podziękowanie może wydać się dwuznaczne. Mogła też przypomnieć sobie, że nie jest już naiwną siedemnastolatką, ale dorosłą kobietą która potrafi trzymać fantazję na wodzy. Mogła nawet udać, że jest tym, za kogo ją uważał - wyrafinowaną businesswoman, która od czasu do czasu pozwala sobie na mały skok w bok. Chociaż nie miała w domu kieliszków do szampana... - Znalazłam je na targu w Pikę Place - powiedziała, wyjmując z kuchennego kredensu dwie ręcznie malowane szklaneczki do wina. - Spodobały mi się. - Bardzo ładne. James nalał szampana, stuknął swoją szklanką o szklankę Natalie i podszedł do okna niewielkiego saloniku, które wychodziło na Queen Annę Medical Center. - Od dawna tu mieszkasz? - Odkąd przeprowadziłam się do Seattle, czyli od czternastu lat. Poczuła, jak szampan spływa do jej pustego żołądka i rozgrzewa krew w żyłach. Jeszcze bardziej. Bo już wcześniej oblała ją fala gorąca, gdy dostrzegła w oczach Jamesa pożądanie, którego nawet nie próbował ukryć. - To jedno z niewielu mieszkań w tym mieście, z których nie widać ani zatoki, ani gór, ani jeziora. - Wynajmujesz je? - Tak. - Jako rozchwytywany agent nieruchomości Natalie miała sporą sumę na koncie. - Wiem, że powinnam kupić mieszkanie albo nawet dom. Ale... - Ale dobrze się tu czujesz. - Tak. Bardzo dobrze. - Nie dziwię się. Bardzo przytulne gniazdko. Gniazdko, które teraz, kiedy się w nim znalazł, nagle wydało się jeszcze mniejsze... a Natalie czuła się w nim dziwnie nieswojo... - Dzięki - powiedziała. Ruszyła w stronę kredensu w poszukiwaniu spodków. Nigdy ich nie używała, ale była pewna, że tam są. - Nadal utykasz - zauważył James. Zatrzymała się wpół kroku. Ciepło, które czuła jeszcze przed chwilę, zniknęło. Wypiła kolejny łyk szampana, ale uczucie chłodu nie mijało. - Utykam? - Anie jest tak? Spojrzała na niego, poruszona troską w jego głosie. - Jest. Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że to takie widoczne. - Przepraszam, nie chciałem cię urazić. - Dlaczego powiedziałeś „nadal"? - Utykałaś trochę w ubiegłym roku, pamiętasz? Zwłaszcza kiedy miałaś spotkania wieczorami. - Dlatego spytałeś, czy nie wolałabym wcześniej pokazać ci... Dom marzeń, dla wymarzonej narzeczonej, która nie została twoją żoną. - Dom przy Magnolia Bluff? - uśmiechnął się James. - Tak. Dlatego. Uprawiałem sport i miałem wiele kontuzji, więc wiem, że nogi, na których opiera się ciężar całego ciała, bolą tym bardziej, im bardziej się je nadweręża. Pomyślałem wtedy, że skręciłaś sobie kostkę. Miałem rację, prawda? Bolała cię kostka. Ale to nie było nic poważnego. Pomyślałem. Nie: pomyśleliśmy. To James zauważył, że Natalie utyka. Nie Christine. - Kiedy miałam siedemnaście lat, ścigałam się z autobusem. Autobus wygrał. - Opowiedz mi o tym. - Cóż, byłam nieuważna, padał śnieg, a jak weszłam na jezdnię prosto pod autobus. - I byłaś poważnie ranna. - Przeszłam kilka operacji. Zostało mi po nich mnóstwo blizn. - A ból? Wyczuła, że James nie pyta o ból, z powodu którego pod koniec dnia zaczyna utykać. Domyślił się, jakie obrażenia musiała odnieść, wiedział, że jej miednica także wtedy ucierpiała. Pytał ją, czy czuje ból, kiedy uprawia seks... kiedy się z kimś kocha. Natalie nie znała odpowiedzi na to pytanie. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie miała okazję się o tym przekonać. Jako nastolatka nigdy nie odczuwała bólu - ani przyjemności. Było tylko miłe, lecz ulotne poczucie, że ktoś jej pożąda. Zrzuciła ze stóp pantofle na wysokich obcasach i uśmiechnęła się do Jamesa. - Voila. Już po bólu. Postawił szklankę na parapecie, podszedł do Natalie i położył dłoń na jej policzku. - Bardzo się cieszę. - Ja też. Natalie znowu była w siódmym niebie, nie za sprawą bąbelków, lecz tej delikatnej pieszczoty. - Mogę zadać ci jeszcze jedno niedyskretne pytanie? Kiwnęła głową. - Czy zawsze posyłasz szampana i czekoladki, żeby podziękować za polecenie twoich usług? - Tak. - Och. - Cofnął rękę i spojrzał na zegarek. - Zadzwonię do restauracji i spytam, kiedy będzie dla nas stolik? - Jeśli chcesz. - Myślę, Natalie, że wiesz, czego chcę. - Ja też tego chcę, James. Chcę ciebie. - Jesteś pewna, że nie mówisz tego, bo wypiłaś trochę szampana? - Wypiłam ledwie dwa łyki. Pewnie trochę mnie to ośmieliło. Ale dobrze wiem, czego chcę. - Spojrzała mu w oczy. - Brakuje mi twojej ręki. - Już do ciebie wraca. Jego dłoń, silna i ciepła, dotknęła jej policzka. Ale Natalie to nie wystarczyło... - Druga ręka - wyszeptała. - Twoje życzenie - powiedział cicho -jest dla mnie rozkazem. Ujął jej twarz w obie dłonie, a potem wsunął je w jej kasztanowe włosy, musnął palcami powieki i usta, dotknął szyi i ramion. Za dłońmi podążyły jego usta. Zagubił się w niej, a jednocześnie czuł się tak, jakby się wreszcie odnalazł. Natalie zatraciła się w tym czułym dotyku. Ona także czuła się zagubiona... i odnaleziona. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale tęskniła za nim przez całe życie. Jej ciało powitało ten dotyk, obcy i jednocześnie znajomy, z radością, bez strachu. Kochali się w ciemności małej sypialni, ale jego usta dowiedziały się wszystkiego o jej bliznach, pieszcząc je tak samo jak resztę ciała. Całego ciała. Natalie nie czuła bólu. Miała wrażenie, że ból zniknął na zawsze, pokonany przez ten czuły dotyk... i przyjemność, jaką ten dotyk sprawiał. - Wszystko w porządku? - spytał James w końcu. - W porządku? - Nie sprawiłem ci bólu? - Nie. Dlaczego pytasz? - Nie wiem, Natalie - uśmiechnął się z ulgą. - Po prostu nigdy dotąd nic mnie tak całkowicie nie pochłonęło... Czy też może powinienem powiedzieć: nikt. - Och. Och, James. - Przetłumaczysz? - Ja też nigdy nie czułam się tak całkowicie pochłonięta... przez nikogo- - To dobrze - mruknął, pocałował ją w szyję i odsunął się trochę. Natalie natychmiast zaczęło brakować jego dotyku. Ale James tylko zmienił pozycję, by utworzyć dla niej bezpieczne gniazdko w swoich ramionach. - Wiesz, chciałem do ciebie zadzwonić - powiedział, przytulając ją. -Już kilka miesięcy temu. - Nie musisz tego mówić. - Nie mówię niczego, co nie jest prawdą. Musisz mi wierzyć. Uwierz mi. - Wierzę ci, James. - Wierzę ci. Wierzę w ciebie. - Czy stało się coś, przez co nie mogłeś zadzwonić? - Mogłem, ale nie zrobiłem tego. Chciałem zaczekać, aż sytuacja się wyjaśni. - W Rain Mountain? - Nie. W Bostonie. - Och. - Och, nie. - Chodzi ci o Granta i Christine? - Można tak powiedzieć. Cztery i pół miesiąca temu, w połowie czerwca, kobieta, z którą Grant był związany, zanim poznał Christine, została zamordowana. - Zamordowana? - Ktoś ją prześladował. Grant wiedział o tym. Pozostali przyjaciółmi mimo jego małżeństwa z Christine. Od razu zwróciła się z tym do niego. Grant poradził jej, żeby zawiadomiła policję. Nie zrobiła tego. Powtarzała sobie - i Grantowi - że to minie. Powinna była wiedzieć lepiej. Wykładała prawo kryminalne na Harvardzie. - Nie skończyło się na pogróżkach. - Nie. Pewnej nocy w czerwcu usłyszała hałas pod domem. Wydawało jej się, że widzi za oknem jakiegoś mężczyznę. Zadzwoniła do Granta. Powiedział jej, żeby wezwała policję, i że już do niej jedzie. Kiedy przyjechał, jej ciało było jeszcze ciepłe. - Nie żyła? - To właśnie wymaga wyjaśnienia. Została dźgnięta nożem, nie oddychała, tętno ustało. Było już za późno. Grant wiedział o tym, ale mimo to zaczął reanimację. - Musiał spróbować - wyszeptała Natalie. - Musiał coś zrobić. - Próbował. Kiedy przyjechała policja, ciągle jej dotykał, cały był umazany jej krwią. - Ona... Jak się nazywała? - Paris Eugenia Bally. - Więc Paris wezwała policję. - Już kiedy została zaatakowana. Operator słyszał walkę. Nie głosy, tylko dźwięki. Natalie zadrżała. James przytulił ją mocniej i pocałował w skroń. - Przepraszam. Może porozmawiamy o czymś innym? - Nie, wszystko w porządku. - Czuję się taka bezpieczna, pomyślała. Taka szczęśliwa... w przeciwieństwie do Paris, która padła ofiarą morderstwa. - Tylko... kiedy wspomniałeś o tym, że operator słyszał odgłosy walki, coś mi się przypomniało. - Co takiego? - Film Hitchocka M jak morderstwo. Ray Milland słyszy, jak ktoś dusi Grace Kelly - tak mu się przynajmniej wydaje. Ale w ostatniej chwili ona chwyta nożyczki i dźga nimi napastnika. Widziałeś to, prawda? - Jeśli tak, to, z całym szacunkiem dla pana Hitchocka, nie pamiętam. - Ale może widziałeś remake. Morderstwo doskonałe z Gwyneth Paltrow i Michaelem Douglasem? - Tego na pewno nie widziałem. Fabuła jest taka sama? - Mniej więcej. Jest kilka zmian - pojawiają się telefony komórkowe i tak dalej - i z jakiegoś powodu inne jest narzędzie zbrodni. Chyba doszli do wniosku, że współczesna żona, która pracuje jako tłumacz i mieszka w luksusowym apartamencie na Manhattanie, nie spędzałaby wieczorów, wycinając ze starych gazet artykułów o mężu, który był niegdyś sławnym tenisistą. Nie miałaby więc pod ręką nożyczek. - Co więc miała pod ręką? - Kuchenny nóż. W nowej wersji Michael Douglas słucha przez telefon komórkowy - jeden z dwóch, które posiada -jak ktoś morduje nożem, a nie dusi, Gwyneth Paltrow... tak przynajmniej sądzi. Okropnie musi być patrzeć na taką walkę, ale chyba jeszcze gorzej jest tylko słuchać i wyobrażać sobie, co się dzieje. - Też tak myślę. Operator, który słuchał tego, co wydarzyło się Bostonie, był wstrząśnięty. - To musiało być straszne dla Granta, znaleźć zwłoki osoby, którą znał i której chciał pomóc. - Na tym nie skończyły się jego problemy. A więc o to chodzi. - Policja chyba go nie podejrzewała? - Podejrzewała. Myślę, że nadal go podejrzewają. Osoba, która zgłasza morderstwo albo zostaje odnaleziona przy ciele, bardzo często okazuje się sprawcą. - Ale Grant był tam, bo ofiara - Paris - do niego zadzwoniła. - Tak. Grant ma też świadka. Christine była w domu, kiedy Paris zadzwoniła. Widziała, że Grant był bardzo zaniepokojony. - Ale to nie dowód, że Grant nie miał nic wspólnego z morderstwem? - Nie, chyba że Christine słyszałaby, co mówi Paris. A nawet wtedy inne dowody byłyby wzięte pod uwagę. - Na przykład fakt, że Grant miał na sobie krew ofiary? Przecież mógł to wyjaśnić. - Owszem. I jestem pewny, że gdyby chodziło tylko o to, Grant nie byłby już podejrzany. - A jest. - Jest. Chociaż o nic go na razie nie oskarżają. - Więc muszą mieć coś jeszcze. Może jego odciski palców na nożu? - To nie był nóż, Natalie. Paris została zamordowana nożyczkami. Natalie aż otworzyła usta ze zdziwienia. - Paris bardzo lubiła szyć - dodał James. - To zupełnie jak w M jak morderstwo, prawda? - Zgadza się, więc jeśli sytuacja wkrótce się nie wyjaśni - to znaczy Grant nie zostanie uwolniony od podejrzeń, a morderca nie trafi do aresztu - będę musiał obejrzeć film Hitchocka i remake. - Mam oba na DVD. Moglibyśmy je obejrzeć... Nie, nie mogę tego powiedzieć. - Czego? - „Teraz”. Jest mi tak dobrze... Czuję się taka rozleniwiona. Tu jest telewizor, a płyty mam w szafce, więc mogę... - Następnym razem. Te słowa były obietnicą. Będzie następny raz. I następny, i następny. - Nie sądzę, żeby te filmy bardzo nam pomogły - powiedziała. - Te morderstwa nie były doskonałe? - Nie. A czy w ogóle istnieje coś takiego? - Morderstwo doskonałe? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Chociaż na studiach spędzaliśmy sporo czasu, wymyślając scenariusze zbrodni, które, naszym zdaniem, mogły ujść przestępcom na sucho. - Ty i Grant? - Czasami tylko my dwaj, ale zwykle było nas więcej. Studenci Stanford są bardzo ambitni i pomysłowi, powstało więc trochę sprytnych -i wyjątkowo koszmarnych - planów. - Były doskonałe? - Było kilka, w których nikt z nas nie mógł się dopatrzyć nieuchronnych błędów. - Nieuchronnych. - Tak uważa Grant, po wielu latach badaniach umysłów psychopatów. Jego zdaniem skrzywiony sposób myślenia, który sprawia, że ktoś jest psychopatą, uniemożliwia takiej osobie opracowanie planu zbrodni doskonałej. Nie jest to kwestia intelektu. Wielu psychopatów to osoby bardzo inteligentne. Ale zdradza ich sposób, w jaki się zachowują. Nawet gdy próbują zachowywać się tak, jak w ich przekonaniu zachowałaby się osoba normalna, nie udaje im się to. Bo tak naprawdę nie wiedzą, co jest „normalne". - Czyli psychopata nie może rozumieć, że normalny człowiek nie sprzedałby samochodu swojej żony, która zaginęła, zanim nie poznałby przyczyny jej zniknięcia. - Właśnie tak. Psychopata nie pojmuje, co w tym złego. Ten brak wyobraźni czasem bardzo pomaga policji. - Powiedziałeś, że tak naprawdę nie wiesz, czy możliwa jest zbrodnia doskonała. - Zbrodnią doskonałą mógłby popełnić tylko psychopata w pełni świadomy swoich braków i potrafiący doskonale udawać normalną, zdolną do empatii osobę - a tego właśnie, z definicji, nie umie. - Normalny człowiek przede wszystkim nie byłby zdolny do morderstwa. - W każdym razie nie popełniłby morderstwa zaplanowanego z zimną krwią. - James powiódł dłonią po jej nagim ramieniu. - Nie jest to najweselszy temat. - Ale jest ważny. - Może James chce opowiedzieć jej o morderstwie popełnionym na drugim końcu kraju, które wplątało go w niepożądany układ? Może tego potrzebuje? - Czy na nożyczkach też były odciski palców Granta? - Grant twierdzi, że nie. Dotykał Paris, ale nożyczek nie. - Co mówi policja? - Na razie nic. - Nie muszą się tłumaczyć, dopóki kogoś nie aresztują? - Nawet wtedy to, co odkryje policja, jest ujawniane tylko prokuratorowi i obrońcy oskarżonego. - Ale przecież mógłbyś... nie, mniejsza z tym. - Co bym mógł, Natalie? - Nic. To znaczy nie mógłbyś, nie... - Wykonać kilku telefonów do prokuratury w Bostonie? - Tak. Ale proszę, zapomnij, że coś takiego przyszło mi do głowy. Wiem, że nigdy nie postąpiłbyś nieetycznie... Zapomnisz o tym? Proszę. - Zapamiętam tylko - odparł łagodnie - że wiedziałaś, że nie zrobiłbym tego. Christine nie wiedziała. Więc Christine już go o to prosiła. Dla Granta. Tym razem mogła mu złamać karierę, nie tylko serce. - Musi być bardzo zdenerwowana - powiedziała Natalie. - Na pewno nie jest w stanie trzeźwo myśleć. - Jest zdenerwowana. Ale rozumuje dość jasno. Jak policja śmie podejrzewać o cokolwiek mężczyznę, którego ona kocha? Mężczyznę, którego kocha. - Mówisz to tak spokojnie. - Oczywiście. Christine wybrała Granta. Wyszła za niego. Przeszłość to przeszłość. Ważne jest to, co jest teraz. A to, co jest teraz, ta noc, bardzo mi się podoba. Ta noc, powtórzyła Natalie w myślach. To, co jest teraz. To coś, czego już nikt jej nie odbierze, bez względu na to, co przyniesie przyszłość.. - Czy Grant także chce, żebyś porozmawiał z policją i prokuraturą? - Nie. I nie był zadowolony, kiedy się dowiedział, że Christine mnie o to prosiła. - Ale pewnie jest zaniepokojony faktem, że policja dotąd go nie wykluczyła. - Jest raczej zaintrygowany. Wie, że jest niewinny, i ufa, że system, w ramach którego pracował, w końcu uzna go za niewinnego. Ale bardzo chciałby wiedzieć, co - zdaniem policji - wskazuje na niego. - Nie ma pojęcia, co to może być? - Zgadza się. - Ale miał romans z Paris. - To już przeszłość. Ich romans się skończył, kiedy Grant poznał Christine. Grant przeżywa całą tę sytuację raczej ze względu na Paris. Czuje się winny. Prosiła go o pomoc, a on ją zawiódł. - Nie posłuchała jego rady. - Grant uważa, że powinien był bardziej nalegać. Dlatego chce, żeby jak najszybciej oczyszczono go z podejrzeń. Wtedy będzie mógł współpracować z policją i wymiarem sprawiedliwości, żeby sprawca zbrodni został ujęty. - Chce współpracować z ludźmi, którzy teraz uważają go za podejrzanego? - Wie, że robią tylko to, co do nich należy, i szanuje to. Oni także go szanują. Miał znaczący wkład w rozwiązanie wielu morderstw w Bostonie. Kiedy zostanie oczyszczony z podejrzeń, przejdzie nad tym do porządku dziennego. Oni będą zachwyceni, mogąc skorzystać z jego pomocy, a Grant chętnie im jej udzieli. - Czy powiedział policji wszystko, co wie? - Tak. Współpracuje z nimi. Nie wziął nawet adwokata. Policja wie wszystko, co wie Grant, ale Grant nie wie, co wie policja. Nie wie nic o dowodach znalezionych na miejscu zbrodni; nie wie też, co wskazuje na niego. - Może morderca celowo zostawił tam coś, co na niego wskazuje? - Tak właśnie uważa Grant. Jeśli policja rzeczywiście ma jakiś dowód przeciw niemu, to jedyne logiczne wytłumaczenie. - Więc... co teraz będzie? - Musimy czekać. - Na co? - Sądzę, że na aresztowanie Granta. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zrobią to szybciej. Wtedy wiedzielibyśmy mniej więcej, co ma prokuratura. - I moglibyśmy dostarczyć Grantowi informacji, które pomogłyby mu rozwiązać tę sprawę. - Tak. - Szkoda że żaden z przyjaciół Granta z policji nie dał mu jakiejś wskazówki. Wiem, że byłoby to niewłaściwe, ale... - Ale? - Cóż, pewnie słyszałeś, że policja udziela czasem podejrzanym pewnych informacji, żeby ich skłonić do przyznania się do winy. Może nawet kłamać w takich przypadkach, prawda? - Owszem. Ale nie okłamaliby Granta. Wyczułby to natychmiast. Grant ma jednak nadzieję, że ktoś w końcu powie mu prawdę. Sądzi, a ja jestem tego samego zdania, że stanie się to dopiero po tym, jak oficjalnie go aresztują. - Więc wkrótce zostanie aresztowany? Żeby można było ruszyć z miejsca? - Wtedy moglibyśmy coś zrobić, a nie tylko czekać. My. - Ty będziesz jego adwokatem. - Nie. Nie zostałbym jego adwokatem, nawet gdyby nie związał się z Christine. - Nie broni się przyjaciół w sprawach o morderstwo? James uśmiechnął się, - Można tak powiedzieć. Poza tym nigdy nie byłem adwokatem. A to nie jest odpowiednia chwila, żeby się uczyć. - Ale czekałeś, aż sytuacja się wyjaśni. I nie zadzwoniłeś do mnie. - Obiecałem Grantowi i Christine, że przyjadę do Bostonu, jeśli zostanie aresztowany. Jako przyjaciel. - Bardzo dobry przyjaciel. Przyjaciel, który potrafi wybaczyć. - I inny przyjaciel niż ten, jakim byłem rok temu. Teraz istnieją pewne granice, których nie przekroczę. Grant i Christine wiedzą o tym. - To znaczy? - Nie mam zamiaru niczego ukrywać, nie chcę żadnych tajemnic. Ale pojadę do Bostonu. Gdyby nie plan wyjazdu, zadzwoniłbym do ciebie wcześniej i wcześniej byśmy to odkryli... - To - wyszeptała Natalie, kiedy dotknął wargami jej ust. - Nas. - Nas - powtórzył. - Ciebie. I znowu zaczęli się kochać. Kiedy rozległ się dźwięk jego pagera, oboje się roześmieli. - Ian - powiedział James, sięgając po leżący na podłodze pager, Ian, zakładając, że przed pracą zdąży zabrać co trzeba ze swojego sejfu depozytowego, miał się z spotkać z Jamesem, by omówić zmiany w testamencie, które chciał wprowadzić przed ślubem. Ale to nie była wiadomość od Iana. - To Christine. Grant został aresztowany. - James westchnął. - Powinienem do niej zadzwonić. Moja komórka musi gdzieś tu być... - Proszę. - Natalie podała mu słuchawkę telefonu bezprzewodowego. - Dzięki. Pięć miesięcy wcześniej Christine była świadkiem rozmowy Granta z przerażoną Paris. Teraz Natalie słuchała rozmowy Jamesa z równie przerażoną kobietą. Słuchała uspokajającego głosu, jakim przemawiał do kobiety, która wzgardziła jego miłością. - Wiedzieliśmy, że tak będzie, Chris... Wiedzieliśmy. Tak będzie najlepiej. Sprawa wreszcie ruszy z miejsca, Grant zostanie oczyszczony... Oczywiście, że przyjadę. Tak, wylecę dziś wieczorem. Czy Grant zdołał się skontaktować z adwokatem, o którym rozmawialiśmy? To dobrze. Dzwoniłaś do swoich rodziców? Powinnaś do nich zadzwonić. Na pewno chcieliby być teraz przy tobie. Zadzwoń też do Meg i June, i może do Beth? W Cambridge jest mnóstwo hoteli... Co? Tego nie wiem... Dobrze, na jakiś czas. Zobaczymy. Trzymaj się. Do zobaczenia. Odłożył słuchawkę i usiadł na łóżku. - Musisz jechać - powiedziała Natalie. - Tak. I może mnie nie być przez jakiś czas. Grant cały czas powtarzał, że jeśli prokuratura rzeczywiście ma dowody wystarczające do wystawienia nakazu aresztowania, oznacza to, że został wrobiony. - Przez prześladowcę Paris, który widział ją z nim i wpadł w szał z zazdrości. - To jeden ze scenariuszy. Chyba najbardziej prawdopodobny. Ale Grant sądzi, że może chodzić o coś innego. Pomógł wsadzić za kratki wielu niebezpiecznych przestępców. Obawia się, że jeden z nich uknuł to wszystko, żeby wyrównać z nim rachunki, mordując kobietę, która była mu bliska... i wysyłając go do więzienia za jej zabicie. Jeśli tak jest, morderca nie zabije nikogo innego, dopóki Grant będzie pozostawał w areszcie. - Więc nie chce wyjść za kaucją? - Kiedy ostatnio o tym rozmawialiśmy, nie chciał. Omówi to ze swoim adwokatem, ale myślę, że nikt nie skłoni go do zmiany zdania. Grant nie chce ryzykować życia ludzi, których zna. Ale i tak wszystko będzie zależało od zarzutu, jaki mu postawią. Oskarżeni o morderstwo pierwszego stopnia na ogół nie zostają zwolnieni za kaucją. Natalie starała się nie myśleć o rozmowie, którą słyszała. O głosie Jamesa, kiedy mówił do Christine. O tym, że przypomniał jej, żeby zadzwoniła do rodziców i trzech najbliższych przyjaciółek, które byłyby jej druhnami na ich ślubie. Potem rozmawiali o hotelach - Christine chciała, żeby James zatrzymał się u niej, nie w hotelu, a on się zgodził. Miał się zatrzymać w domu, w którym będą tylko we dwoje. Przez pewien czas. - Jak długo? - wyrwało się Natalie. - Jak długo Grant będzie w areszcie? To zależy od tego, jak szybko obrona i prokuratura postanowią, co dalej. Obrona będzie się domagać przesłuchania. Nie mam pojęcia, kiedy to nastąpi, i ile prawnych przeszkód pojawi się po drodze. - Ale... trochę to potrwa? - Trochę - James wstał, ale wyciągnął w ciemności rękę i dotknął jej twarzy. - Muszę już iść. Zadzwonię, jak tylko będę mógł. Zadzwonił dziesięć dni później, o drugiej w nocy czasu obowiązującego w Bostonie. Rozmowa była krótka. James wydawał się bardzo zmęczony i mówił cicho. Natalie domyśliła się, że jest w miejscu, gdzie ktoś może go podsłuchać - w pokoju gościnnym albo w pobliżu sypialni, w której młoda żona spała bez swego małżonka. - Wyślę do ciebie paczkę, jeśli nie masz nic przeciw temu. - Oczywiście. - Nie wolno ci jej otworzyć, Natalie. - Nigdy bym tego nie zrobiła! - Wiem. Ale jeśli wyślę ją na adres agencji, czy ktoś inny tego nie zrobi? - Myślę, że nie. Ale gdybym wiedziała, kiedy przyjdzie, postarałabym się sama ją odebrać. W końcu postanowili, że paczka przyjdzie na jej adres domowy. - James... - Natalie usłyszała swój głos, bardzo cichy, choć to on wydawał się zmęczony. - Chyba nie najlepiej bawisz się w Bostonie? W odpowiedzi na tę żartobliwą uwagę usłyszała śmiech, w którym brzmiała nuta zdziwienia i wdzięczności. - To wszystko jest znacznie trudniejsze niż sądziłem – odpowiedział poważnie. Natalie wolała nie myśleć, co oznacza „wszystko". - Przykro mi - wyszeptała, tak jak rok temu, kiedy stracił Christine. On też odpowiedział tak jak wtedy. - Mnie również. Rozdział 8 Cambridge, stan Massachusetts 30 grudnia Godzina 21.30 James stał w salonie domu Granta i Christine Monroe i patrzył przez okno na padający śnieg. W świetle latarni białe płatki tańczyły jak baletnice na jasno oświetlonej scenie, przypominając mu noce, które spędził w Crystal. To były piękne chwile. James Gannon miał ochotę wspiąć się na najbardziej stromy stok, skierować narty prosto w dół i... zjechać. Nigdy tego nie zrobił, ale wiedział, że to możliwe i że można to przeżyć. Obojętność wobec niebezpieczeństwa była znakiem rozpoznawczym Iana Colliera w czasach, kiedy był gotów podjąć każde ryzyko. James miał wtedy zaledwie sześć lat, ale jako nastolatek widział nagrania dokumentujące krótką, lecz zdumiewającą karierę narciarską Iana. Karierę, którą zakończył wypadek w Kitzbühel. James widział także to nagranie. I żałował, że je zobaczył. Ian pozostał doskonałym i odważnym narciarzem, ale ze względu na Kathleen i ich wspólną przyszłość zaniechał wszystkiego, co wiązało się z ryzykiem. James wiedział, że nie było to z jego strony poświęcenie, Ian był szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Spędził lato, doglądając remontu w rezydencji Worthingów, a jesienią, mimo nawału pracy w Rain Mountain, zajął się meblowaniem odnowionych wnętrz. James przypomniał sobie dzień, w którym Ian przyszedł do jego biura, by zapytać, co wiadomo w sprawie morderstwa matki Kathleen. Przyszedł do Jamesa, bo właśnie jemu przydzielono wszystkie nierozwiązane sprawy w hrabstwie. James nie zgłosił się do tej pracy sam. Został wybrany przez policję, a jego koledzy z prokuratury poparli ten wybór. Może dlatego że najlepiej nadawał się do przekazywania wiadomości rodzinom ofiar. Ci ludzie, którzy sami byli w pewnym sensie ofiarami, wierzyli, że James zrobi wszystko, co w jego mocy. Wierzyli mu także wtedy, gdy musiał im powiedzieć, że sprawa nigdy nie zostanie rozwiązana. Potrafił bowiem zrobić to w odpowiedni sposób - taktownie i zarazem przekonująco. Z roku na rok czuł się jednak coraz bardziej wypalony, pusty. Zło, z jakim się stykał, wyniszczało go - powoli, lecz nieubłaganie. Ale czy wnikało w głąb jego duszy? Nie. Nigdy. Mimo to James zastanawiał się, co by zrobił, gdyby skrzywdzony został ktoś, kogo kocha. Zwłaszcza gdyby było to dziecko. Syn albo córka którejś z jego sióstr. Albo jego własne dziecko. Czy byłby w stanie stać z boku, wierząc, że sprawiedliwość zwycięży? A gdyby zabójca dziecka pozostał na wolności? W głębi duszy dziwił się, że tak niewielu zrozpaczonych rodziców próbuje wziąć sprawy w swoje ręce. On chyba nie byłby w stanie się od tego powstrzymać. Ale może dlatego że jako prokurator widział więcej, niż pozwalano zobaczyć rodzicom i przysięgłym. W końcu to prokurator decyduje, ile można powiedzieć rodzinom ofiar i zaprezentować w sądzie. James Gannon był ostrym cenzorem. Usuwał wszelkie makabryczne szczegóły, jeśli nie mogły mieć wpływu na wyrok. Zawsze jednak najważniejsze było dla niego uzyskanie wyroku skazującego. Jak najwyższego. Dotychczas zawsze wygrywał. Wygrywał dla ofiar - tych martwych i tych żyjących. Ale każde z tych zwycięstw wydawało się tak puste, jak pusty on sam się czuł. Może powinienem wziąć trochę wolnego, myślał, czekając na Iana Colliera. James przeczytał akta sprawy Mary Alice Cahill bardzo dokładnie. I odkrył, że kiedy popełniono morderstwo, akurat był w Seattle. Przyjechał z kolegami na narty, ale padał deszcz. Mieszkali w schronisku młodzieżowym oddalonym o niecałą milę od miejsca, z którego Mary Alice wyruszyła na spotkanie śmierci. Informacja o odnalezieniu jej nagiego ciała przy drodze w pobliżu Snoqualmie Pass na pewno trafiła na pierwsze strony gazet. Ale James i jego koledzy nic nie wiedzieli o morderstwie. James wrócił do Kalifornii pewny, że kiedyś zamieszka w Seattle. A gdyby wiedział o zbrodni, której ktoś dopuścił się nieopodal stoków? Jeszcze bardziej chciałby wrócić do Seattle i uczynić wszystko, by było wspaniałym, bezpiecznym miastem, którym, jego zdaniem, mogło się stać. James wiedział, dlaczego nie przeczytał o tym morderstwie. Miał wtedy osiemnaście lat i był z kolegami na wakacjach. Wiedział też od Iana Colliera, dlaczego nastoletnia córka Mary Alice także nie była świadoma, co się stało z jej matką. Bała się przerażającej prawdy. James widział miłość Iana do lekarki, która czekała na wynik ich spotkania. Ian kochał Kathleen, James nie powiedział mu więc wszystkiego o zabójstwie Mary Alice, tak jak nie powiedziałby wszystkiego, gdyby Kathleen przyszła do niego osobiście. Podkreślił to, co było szczęściem w nieszczęściu: Mary Alice umarła szybko. Nie została zgwałcona, Ian wiedział, że znaleziono ją nagą przy drodze, ale nie wiedział, że jej ciało zostało ułożone w groteskowej, obscenicznej pozie. Tak dziwnej, że gdyby morderca Mary Alice zabił ponownie i tak samo ułożył ofiarę, byłby to równie niezbity dowód jak jego DNA, którego policja nie miała. Zdjęcia z miejsca zbrodni znajdowały się we wszystkich policyjnych i sądowych bazach danych. Ale dotychczas nie popełniono podobnego morderstwa. James podziękował Ianowi za powiększoną fotografię skradzionego wisiorka i zapewnił, że to może być ważny ślad. - Dokąd jedziesz? Z zamyślenia wyrwał Jamesa znajomy głos. Usłyszał pytanie i odpowiedział na nie w myślach. Jadę spotkać się z kobietą, której chciałem pomóc pomścić śmierć matki, ale nie byłem w stanie. Jadę na jej ślub z człowiekiem, który da jej szczęście, na jakie zasługuje. A po ślubie mam zamiar znaleźć najbardziej stromy stok. Za chwilę światła taksówki oświetlą scenę, na której tańczą płatki śniegu. James nie odrywał wzroku od okna. - Wiesz, dokąd jadę, Chris. - Do Seattle. Na ślub Iana i Kathleen. Wiem też, że samolot masz dopiero jutro rano. - Nie mogę się spóźnić na ten samolot. - Więc wyjeżdżasz już teraz? - Tak, prześpię się w motelu na lotnisku. - Bardzo chcesz się stąd wyrwać, prawda? - Pada śnieg. - W końcu odwrócił się do niej. - Będzie padać przez całą noc. Rano drogi mogą być nieprzejezdne. - Nie o to mi chodziło, James. - To były ciężkie dni, dla wszystkich. Ale zwłaszcza dla Christine. Z każdym dniem coraz mniej przypominała tę pełną energii i radości kobietę, która kiedyś znał. Wydawało się, że przy życiu utrzymuje ją już tylko stres. Piękna dziewczyna znikała, niebezpiecznie zbliżając się do granic wytrzymałości... Dojdzie do siebie, powtarzał James - sobie i jej zrozpaczonej rodzinie i przyjaciołom. Kiedy ten koszmar się skończy, Christine znowu będzie sobą. Wrócą jej pogoda ducha, pewność siebie... Do tego czasu będzie potrzebowała wsparcia rodziny i przyjaciół. A gdy oni sami potrzebowali wsparcia? Zwracali się do Jamesa - tak jak Christine. Christine polegała na Jamesie i to jemu zadawała codziennie te bezradne pytania. Kiedy Grant zostanie oczyszczony z zarzutów? Dlaczego to tak długo trwa? Jak to możliwe, że policja i prokuratura popełnili taki błąd? A jeśli - och, James - a jeśli nigdy nie znajdą potwora, który popełnił tę zbrodnię? Starał się odpowiadać najlepiej, jak potrafił. Ale czuł, że jego cierpliwość zaczyna się kończyć. On także był bardzo wyczerpany. - To były ciężkie dni - powtórzył. Christine wydawała się skupiona, ale wiedział, że koncentruje się z wielkim trudem. - Tak, bardzo ciężkie - przyznała. - Zwłaszcza dla ciebie - dodała w nagłym przypływie emocji. - Z naszego powodu, To było z mojej strony bardzo samolubne, prawda? To, że poprosiłam cię, żebyś był tu ze mną. Tak mi przykro, James. Ale bardzo cię potrzebowałam. - Nie ma problemu, Christine. Chcę pomóc. - Ale właściwie nie rozmawialiśmy, prawda? O nas. - Nie ma potrzeby o tym rozmawiać. Zakochałaś się w Grancie. Nie ma o czym mówić. - Nienawidzisz mnie, prawda? - Nie. Nie nienawidzę cię. - Ale... och, James, czy ty mnie nadal kochasz? To pytanie rozgniewało go. Miał już na końcu języka złośliwą odpowiedź, ale nagle dostrzegł na jej zmęczonej twarzy coś, co sprawiło, że zmienił zamiar. Christine pragnęła jego miłości, myślała o niej z nadzieją. Nie dlatego by móc go umieścić w rejestrze swoich podbojów. Po prostu potrzebowała tego promiennego uczucia, jakim kiedyś ją darzył. James nie miał wątpliwości: zapragnęła tego w chwili, kiedy on miał zamiar ją opuścić. Mimo rozdrażnienia zebrał całą cierpliwość, na jaką było go stać. - Nie - odpowiedział kobiecie, która kiedyś miała zostać jego żoną. - Nie kocham cię. Ale troszczę się o ciebie, Chris. Zawsze będę się o ciebie troszczył. Zapadła cisza, słychać było tylko przytłumione kroki rodziców Christine w sypialni na górze. Dobrze, że nie zatrzymali się w hotelu. Christine nie będzie sama. James bowiem czuł, że musi wyjechać, wyruszyć w podróż, u której kresu czekają na niego przyjaciel, jego narzeczona - i ośnieżone stoki. Kiedy wsiadł do taksówki, uświadomił sobie, że jest coś, na co ma jeszcze większą ochotę. Szkocka. Dużo szkockiej. James Gannon pił niewiele. Ale tej nocy, pierwszej naprawdę samotnej nocy od dwóch miesięcy, potrzebował czegoś, co pozwoli mu zapomnieć o dręczących go pytaniach. Czegoś, co da mu odrobinę spokoju, choćby na chwilę. Kathleen próbowała dostosować godziny swojego snu do Georgii, tak jak młoda matka, która stara się spać wtedy, kiedy śpi jej nowo narodzone dziecko. Na początku było to niemożliwe. W ciągu dnia, gdy Georgia zapadała w najgłębszy sen, Kathleen miała zawsze mnóstwo pracy. Wszyscy byli przekonani, że siedmioraczki wkrótce przyjdą na świat, i choć obowiązki poszczególnych członków zespołu zostały przydzielone i szczegółowo przedyskutowane, Kathleen rozmawiała z każdym z osobna na temat ich zadań. A że pewne punkty planu nie bardzo jej się podobały, musiała omówić alternatywne rozwiązania z tymi, którzy podejmowali decyzje. Poza tym do szpitala bardzo często dzwonili dziennikarze, więc ktoś -Kathleen albo któryś z jej współpracowników - musiał się tym zająć. Na ogół była to Kathleen. Całe zamieszanie trochę ucichło po dwunastym grudnia, ale przed świętami znowu zaczęło rosnąć. Kathleen miała pełne ręce roboty, a Georgia zaczęła sypiać o innych porach. Za dnia była bardzo niespokojna. Tylko od czasu do czasu zapadała w płytkie drzemki. Nocami, od północy do świtu, nie spała prawie wcale i ciągle chciała-rozmawiać z Kathleen. Spała od szóstej wieczorem do dwunastej w nocy. Kathleen także. Tego dnia Georgia usnęła przed szóstą. Kathleen mogła się położyć dopiero po siódmej. Siódemka to magiczna cyfra, powiedział jej Ian z takim przekonaniem, że musiała mu uwierzyć. Dziś miał być ten siódmy raz. I magia zadziała. Siedmioro dzieci Georgii. Siedem wzgórz Seattle. Ślub z Ianem o siódmej. Kiedy zegar wybił siódmą, doktor Kathleen Cahill po raz siódmy sama dokonała inseminacji. W pokoju hotelowym był barek. Ale James nawet nie spojrzał w jego stronę. Jadąc taksówką ośnieżonymi ulicami z Cambridge do Logan, zrozumiał, że jest coś, czego pragnie bardziej niż szkockiej whisky... coś bardziej niebezpiecznego niż zjazd na nartach ze stromego stoku... coś, co zawiera w sobie obietnicę spokoju. W Seattle była dopiero ósma wieczorem, ale najwyraźniej obudził Natalie. - James - wyszeptała półprzytomnie. - Gdzie jesteś? - Nadal w Bostonie. Obudziłem cię. - Tylko drzemałam. - Marzyłam. Myślałam o naszym dziecku. - Cześć. - Cześć. Chcesz już iść spać? - Nie, wszystko w porządku. Czuję się wypoczęta i całkowicie rozbudzona. Naprawdę. - To dobrze - James odetchnął z ulgą. - Przepraszam, że do ciebie nie dzwoniłem. - Domyślam się, że byłeś bardzo zajęty. - Nie tylko o to chodzi. Po prostu nie miałem okazji. Właściwie nigdy nie byłem sam. Ledwie słyszała jego wyjaśnienie, bo w jej głowie rozlegały się słowa, których obawiała się najbardziej. „Christine i ja znowu jesteśmy razem, na pewno tak powie. Christine zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Grant tylko ją zauroczył. To nie była prawdziwa miłość. Grant pogodził się z tym, powiedzieliśmy mu, że oboje zostaniemy w Bostonie, a Christine nie wniesie sprawy o rozwód, dopóki nie zostanie oczyszczony z podejrzeń. Chciałem, żebyś o tym wiedziała, Natalie. Chciałem ci powiedzieć, że noc, którą spędziliśmy razem, była wspaniała. Christine wie o tym i..." - Natalie? - Jestem. I nie śpię. - I wreszcie słyszę to, co naprawdę powiedziałeś. - Teraz jest dobra okazja? Jesteś sam? - Tak. Nareszcie. - To świetnie. - Natalie leżała w łóżku, w którym kiedyś spał James. Ściskając w ciemnościach słuchawkę, czuła się, jakby był teraz z nią. -Czy to znaczy, że masz dobre wiadomości? Złapali zabójcę? - Niestety nie. Właściwie nie mam żadnych wiadomości. - Więc czekasz na przesłuchanie zaplanowane na szesnastego? - Śledzę rozwój sytuacji. - Oczywiście. Czytam w Internecie bostońskie gazety, kiedy w żadnym programie telewizyjnym nie występuje żaden z prawników zajmujących się sprawą Granta. - Co zdarza się rzadko? - Tak, ciągle teraz o tym mówią. Nie zdawałam sobie sprawy, że Grant był... jest taki sławny i szanowany przez prawników z całego kraju. - Ale wypowiadają się nie tylko jego obrońcy. - Nie. Zwykle są to dyskusje, w których uczestniczą także pracownicy prokuratury, biegli sądowi, psychiatrzy, policjanci z wydziałów zabójstw i tak dalej. Nie oglądałeś telewizji? - Christine i ci, którzy ją wspierają, żyją w wielkim stresie i bez takich spekulacji. Ale ja jestem ciekaw, co prawnicy mają do powiedzenia. - Mniej więcej to, co ty mi powiedziałeś. Są przekonani, że Grant jest niewinny. I pewni, że prawnicy występujący w imieniu stanu Massachusetts są uczciwi. Więc jedyne wytłumaczenie faktu, że oskarżyli o morderstwo niewinnego człowieka, jest takie, że zostali wprowadzeni w błąd przez dowody, które uznali za prawdziwe, a które w rzeczywistości zostały podrzucone na miejsce zbrodni przez wyjątkowo inteligentnego psychopatę. Grant je rozpracuje, kiedy tylko będzie mógł rzucić okiem na to, co go obciąża. - A jak eksperci komentują teorię obrony, zgodnie z którą Grant został wrobiony? - To zależy od tego, po której stronie stoją. Eksperci zapraszani przez obronę opowiadają się za tą teorią. Ci ze strony prokuratury nie. Ale widzowie niemal jednogłośnie popierają Granta. - Skąd wiesz? - Telewizja podaje treść wypowiedzi telefonicznych i e-maili, które otrzymują. Eksperci obrony uważają, że jeśli dojdzie do procesu, poparcie opinii publicznej pomoże uniewinnić Granta. - A co mówią eksperci prokuratury? - Właściwie się z tym zgadzają. Mówią, że popularni oskarżeni zawsze mają większe szanse u ławy przysięgłych. - To prawda. - Jak się czuje Christine? - Nie najlepiej. - A Grant? - Dość dobrze, poza tym że martwi się o Christine. - A czy ty się martwisz, James? - O Christine? - Albo o cokolwiek innego. - Zawsze wolałem rozwiązywać problemy, niż zamartwiać się z ich powodu. Czy to śmieszne? - Nie. - Słyszałem śmiech. - Rozwiązywanie problemów zamiast zamartwiania się to typowo męska cecha. Teraz James się roześmiał. - Uważasz, że to coś złego? - Rozwiązywanie problemów czy twoje typowo męskie cechy? Nie, ani jedno, ani drugie nie stanowi dla mnie problemu. - To dobrze. Ale jest coś, co mnie martwi. - Co? - Boję się, że mój samolot nie odleci o czasie - albo nie odleci w ogóle. - Lot? Czy ty... wracasz do domu? - Mam nadzieję. Jeśli pogoda pozwoli. - James spojrzał na piękny zimowy pejzaż za oknem. Śniegu było coraz więcej. Był to problem, który go martwił; problem, którego nie mógł rozwiązać. James nie chciał po prostu wyjechać z Bostonu. Chciał wyjechać, by znaleźć się przy niej. Przy Natalie. - Nie wiem, kiedy dotrę do Seattle. Ale jeśli pogoda pozwoli, zdążę na ślub, który odbędzie się o siódmej w Nowy Rok. Chciałabyś pójść ze mną? - Na ślub Iana i Kathleen? W ich nowym domu? - Powinienem był się domyślić, że Ian cię zaprosił. Naprawdę bardzo chciał kupić ten dom. Nigdy nie powiedział mi dlaczego, ale czułem, że bardzo mu na tym zależy. A ty sprawiłaś, że stało się to możliwe. To nie Ian mnie zaprosił. To Kathleen... Kilka chwil po tym, jak potwierdziła, że jestem z tobą w ciąży. - Znowu zasypiasz? - Nie. Tylko myślałam o tym, że to Kathleen mnie zaprosiła. - Znasz Kathleen? - Właściwie nie. Spotkałyśmy się przypadkowo. Wiedziała, że zajmowałam się kupnem domu, i zaprosiła mnie na swój ślub. - Co o niej sądzisz? - O Kathleen? - Powierzyłam jej życie naszego dziecka. - Znasz ją? - Nie, ale słyszałem o niej od Iana. I widziałem jej zdjęcia. - Widziałem też wiele zdjęć jej martwej matki w obscenicznej pozie. Matki, do której jest tak bardzo podobna. - Nigdy się nie spotkaliśmy. - Kathleen jest cudowna i bardzo kocha Iana. Myślę, że to z jej powodu tak bardzo chciał kupić dom Worthingów. Chciał tego domu dla niej. Na pewno polubisz Kathleen, James. Nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby jej nie lubić. - Już ją lubię, za to, że uczyniła Iana tak szczęśliwym. - Żałuję tylko, że nie mogłem jej pomóc. - Czy mogę ci towarzyszyć na ich ślubie? - Oczywiście. Kathleen zaproponowała, żebym przyszła o wpół do siódmej. Chciała oprowadzić mnie po domu. - Znakomicie. - Jeśli pogoda pozwoli, twój samolot wystartuje zgodnie z planem i już jutro będziesz w domu. - W takim razie, Natalie, jeśli masz czas... Nie, czekaj, jutro jest sylwester. - A ty masz jakieś plany. - Myślałem, że ty masz plany. - Owszem. Mam zamiar siedzieć w domu i czekać na twoją wizytę. W Crystal Mountain nie było stoku o nazwie Siódme Niebo. Gdyby Ian chciał pojeździć na nartach, musiałby się wybrać do pobliskiego Stevens Pass. I może pojechałby tam, gdyby wiedział, że tego wieczoru Kathleen po raz siódmy spróbuje zajść w ciążę. A może nie. Siódme Niebo było trudną trasą, schodzącą stromo wzdłuż skał między drzewami. A kiedy stok był pokryty lodem, nawet najlepszy narciarz mógł się tam poważnie poturbować. Trasa Green Valley w Crystal była interesująca i raczej bezpieczna. Świetnie wymodelowana, żadnych skał. Nawet średnio zaawansowany narciarz mógł zjeżdżać, nie narażając się na ryzyko upadku. Ian zawsze lubił tę trasę. Kiedy pracował jako ratownik, często zjeżdżał nią po godzinach. Teraz też zjeżdżał znajomą, bezpieczną trasą Green Valley. Jasno oświetloną lampami, w których blasku lśniły płatki śniegu. Narciarze, którzy go rozpoznali, zatrzymywali się, by podziwiać jego technikę. Ci, którzy mieli przy sobie kamery - a po Bożym Narodzeniu było ich sporo - nagrywali jego zjazd. Wypadek, który się wydarzył, został więc zarejestrowany z wielu punktów widzenia. Osoby znajdujące się najbliżej słyszały dźwięki towarzyszące zderzeniu: uderzenie nart o ciało, rozdzierające mięśnie, miażdżące żebra. Straszne dźwięki... zarejestrowane na mikroczipach kamer... wraz z krzykiem, który rozległ się zaraz potem. To Ian Collier! Wezwijcie pogotowie! Wykrwawi się na śmierć! Gdzie są ratownicy?! Czy on żyje.?! Och, nie! Nie! Pomóżcie mu! Szybko! Krzykom towarzyszył odgłos otwieranych telefonów komórkowych i stukania w klawisze. I przeraźliwe zawodzenie. Nieludzkie wycie wznoszące się ku rozgwieżdżonemu niebu. To nie może być ludzka istota, myśleli ci, którzy to słyszeli. A jednak to człowiek krzyczał. Zrozpaczony trzynastolatek, przekonany, że zabił swojego idola. A jego idol? Nie wydał żadnego dźwięku. W ciszy, która nagle zapadła, rozlegał się tylko ledwie słyszalny dźwięk płatków śniegu topniejących w kałuży krwi. Kathleen czytała gdzieś, że można wpływać na treść swoich snów. Wystarczy myśleć o tym, o czym chce się śnić, tuż przed zaśnięciem. Nie jest to jednak proste. Trzeba bowiem powstrzymać się od myślenia o innych rzeczach i skupić na wybranym temacie, by wyciszyć wszystko, nad czym przez cały dzień pracowała podświadomość. Kathleen próbowała już tego, ale nigdy jej się nie udało. Inne troski i problemy zawsze zdążyły ją dopaść, nim usnęła. Ale tej wyjątkowej nocy, nocy siódmej szansy, uchwyciła się jednej myśli i nie pozwoliła jej odejść. Będziesz takie szczęśliwe, moje maleństwo, bo twoim ojcem jest Ian. Będziesz największym szczęściarzem na świecie. Musisz tylko znaleźć sobie miejsce w głębi mojego ciała, kiedy ja pogrążę się we śnie. Śniła o Ianie i ich dziecku, kiedy helikopter pogotowia przeleciał nad jej pokojem i wylądował przed szpitalem. Śniła, kiedy Iana wnoszono do izby przyjęć. Zespół lekarzy już czekał. Wiedzieli, czego się spodziewać: znacznej utraty krwi, połamanych żeber, szoku. Wiedzieli, co muszą zrobić. Wiedzieli, od czego zacząć, ile krwi sprowadzić, jakich specjalistów wezwać. Ale nikomu w całym szpitalu, w którym Kathleen Cahill mieszkała od trzech tygodni, nie przyszło do głowy, żeby ją powiadomić... Rozdział 9 Sarah's Orchard Wtorek, 31 grudnia Godzina 16.30 Sam i Holly dotarli do Sarah's Orchard o wpół do dziesiątej. Holly, zmęczona stawianiem oporu, usnęła w końcu w swojej klatce wtulona w kurtkę wyprodukowaną przez Rain Mountain. Kurtkę Holly, pomyślał Sam, patrząc, jak suczka wtula się w miękki materiał, zwija w kłębek i wreszcie zapada w sen. Apple Butter Ladies byłyby zachwycone tym widokiem. - No, Holly - powiedział, otwierając drzwi. - Jesteśmy w domu. Następne dwadzieścia cztery godziny wypełniły na przemian zabawa i sen. Pierwszy łyk wody. Pierwszy posiłek. Pierwsze spotkanie z trawnikiem za drzwiami kuchni. Trawa, tak jak jabłonie, znajdowała się w stanie zimowej hibernacji. Po ostatnim koszeniu na początku listopada nie odrosła, ale zielone źdźbła sięgały suczce do połowy łapek. Sam sądził, że trawnik będzie dla Holly jak miękki dywan, a okazał się bardzo trudnym terenem. Ale kiedy był u jej boku, stawała się coraz odważniejsza. Po krótkiej rozmowie, składającej się z popiskiwań i zapewnień, że wszystko będzie dobrze, trawnik został podbity. Pierwszą noc Holly przespała, leżąc na piersi Sama. Czuł ciepło bijące od brzuszka i jej zimy nos wtulony w jego szyję. Kiedy jej akumulatorek wymagał doładowania, spała snem sprawiedliwego. Budziła się mniej więcej co trzy godziny, ale po powrocie z krótkiego spaceru szybko znowu zapadała w sen. Nocą, a na początku także w ciągu dnia Sam wynosił Holly na trawnik. Lubił nosić ją na rękach, przytulać do siebie. Ale wiedział, że suka musi zacząć samodzielnie poznawać świat, więc czasami tylko szedł przy niej wszędzie, gdzie odważyła się wyruszyć. Holly była, rzecz jasna, niesłychanie inteligentna. Była najmądrzejszym szczeniakiem, jaki kiedykolwiek postawił łapę na ziemi. Sam powiedział jej to, kiedy obudziła się ze swojej pierwszej drzemki i przy dreptała do kuchni. - Grzeczna dziewczynka. I jaka mądra. Na dźwięk jego głosu Holly przystanęła, podniosła na niego ślepka i przekrzywiła łepek. - Ale czy jesteś szczęśliwa? Przynajmniej troszkę? Chciałbym, żebyś była szczęśliwa. Jakby w odpowiedzi - na pewno w odpowiedzi - Holly poruszyła ogonkiem, najpierw w lewo, potem w prawo. Pierwszy raz nieśmiało zamerdała ogonem. W ciągu dnia merdanie stawało się śmielsze, tak jak i sama Holly. Bawiła się. Bawili się razem. A kiedy spała - na swojej kurtce albo na ulubionym dywaniku, albo na jego kolanach, gdzie zawsze było dla niej miejsce - Sam czekał, aż się obudzi, czytając broszury na temat opieki nad szczeniętami. Gdy się budziła, mówił do niej. Bez przerwy. A Holly przekrzywiała łepek i merdała ogonem. Temat nie miał dla niej znaczenia, wydawało się, że interesuje ją wszystko. Sam opowiadał jej o sadzie, o Apple Butter Ladies i o tym, że chyba już czas, by sprzedał swój motocykl. Rozmawiali o wietrze, chmurach, ptakach, niebie. To wszystko było dla niej nowe. Świat krył tyle wspaniałych, zaskakujących niespodzianek. Dla Sama to wszystko nagle także stało się nowe i wspaniałe. Kiedy usnęła na jego ramieniu o wpół do piątej, włączył komputer i wszedł do sieci na strony Mail Tribune, żeby sprawdzić, co działo się na świecie przez te trzydzieści sześć godzin, które minęły od telefonu Marge Hathaway. Uświadomił sobie, że oczekiwał wyłącznie radosnych wiadomości -jakby cały świat uległ tej wielkiej, choć prostej radości człowiek-, którego życiem rządził szczeniak cocker- spaniela. Na stronach Mail Tribune znajdowały się wiadomości z krajni ze świata. Wypadek Iana Colliera został odnotowany w obu działach pod tytułem „Ian Collier prawdopodobnie przeżyje". Sam kliknął w linki prowadzące do artykułów z poprzedniego dnia. Wcześniejsze prognozy nie były tak optymistyczne. Tragedia w Crystal Mountain. Zrozpaczony nastolatek boi się, że zabił idola. Pogotowie na stoku. Stan krytyczny. Czy Ian Collier przeżyje? Rzadka grupa krwi nie powinna wpłynąć na rezultat terapii, mówią lekarze. Ale zachęcają honorowych dawców. Gdyby nie Holly, Sam Collier wszedłby do sieci poprzedniego wieczoru. I dowiedziałby się, że ojciec, którego nie pamiętał, jest bliski śmierci. Czy pojechałby do Seattle, żeby być przy nim? Sam nie wiedział. Kiedyś zaplanował spotkanie z ojcem. Tuż przed swoimi szesnastymi urodzinami. Chciał się dowiedzieć, gdzie Ian Collier mieszka - zakładając, że żyje. Gdy miał jedenaście lat, matka powtórzyła mu to, co podsłuchał, kiedy miał sześć: jego ojciec, ten niezdolny do miłości potwór, na pewno siedzi już w więzieniu albo umarł. Gdyby nawet ojca nie było już wśród żywych, Sam mógł go odwiedzić na cmentarzu, by wylać swój żal i złość na jego grób... Z internatu szkoły w New Hampshire zadzwonił pod pierwszy z długiej listy numerów, które miał zamiar wykręcić, zanim się podda. Ten, który wydawał się najbardziej obiecujący. W tym czasie kierunkowy 206 obejmował zachodnią część stanu Waszyngton. Ale operatorka poprosiła go o podanie nazwy miasta, zapytał więc, czy jest jakiś numer zarejestrowany na nazwisko Iana Colliera w Seattle. Były dwa i oba należały do tego samego człowieka. Jeden był numerem prywatnym, drugi - numerem firmy, Rain Mountain Enterprises. Rain Mountain. Ta zupełnie obca nazwa obudziła w nim emocje tak silne, że odłożył słuchawkę. Odczuwał już wcześniej tę słodko-gorzką tęsknotę - w okresie Bożego Narodzenia i kiedy widział psa - ale nigdy nie była aż tak dojmująca. Nigdy dotąd jego serce nie biło tak szybko, nigdy dotąd nie brakowało mu tchu w piersiach. Nazwa Rain Mountain nic Samowi nie mówiła. Nie budziła żadnych wspomnień. Ale był pewny, jak niczego innego w swoim szesnastoletnim życiu, że Ian Collier z Rain Mountain był Ianem Collierem, którego postanowił odszukać. I wyładować na nim swój gniew. Jeszcze raz zadzwonił do informacji i zapisał oba numery. Najpierw wykręcił ten do firmy. Sekretarce, która odebrała, powiedział, że chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o Rain Mountain Enterprises. Niewykluczone, że firma wkrótce wejdzie na giełdę, poinformowała go kobieta. Jeśli poda jej swoje nazwisko i adres, wyśle mu broszury. Nazwisko. Nie zareagowała, gdy je podał, spytała tylko, czy pisze sieje przez dwa „l", a kiedy potwierdził, powiedziała uprzejmie: „To tak jak pana Colliera" i poprosiła jeszcze o dokładny adres. Sam podał jej numer swojej skrzynki pocztowej w Internecie. Zdał sobie sprawę, że czekał na okrzyk zdumienia. Zaraz, zaraz! Ty jesteś Sam Collier? Syn pana Colliera? Nie mogę w to uwierzyć! Szukał cię od tylu lat! Ale nic takiego nie nastąpiło. Rozmowa dobiegła końca i Sam zrozumiał, że Ian Collier nie szukał swojego syna. W dniu szesnastych swoich urodzin Sam znalazł w skrzynce pocztowej dwie koperty - każda od jednego z rodziców. W kopercie od Vanessy jest pewnie czek, prawdopodobnie opiewający na sumę większą niż zazwyczaj, jako że szesnaste urodziny były uważane za wyjątkowe. Sam zawsze dostawał pieniądze, dużo pieniędzy, na urodziny i na Boże Narodzenie. Od matki, która nie chciała go znać. Postanowił, że otworzy kopertę później. W drodze do banku. Bardziej interesowała go duża biała koperta, której nadawcą było Rain Mountain Enterprises. Otworzył ją, kiedy znalazł się w swoim pokoju i zamknął drzwi na klucz. Ostrożnie, żeby jej nie podrzeć. Widział już Mount Rainier na zdjęciach. Chyba na lekcjach geografii w trzeciej klasie, a na pewno cztery lata później, kiedy uczył się o geografii i historii wszystkich pięćdziesięciu stanów. Ale nigdy dotąd nie widział takich zdjęć. Ukazywały górę skąpaną w purpurowym blasku zachodzącego słońca. Pokrytą oślepiająco białym śniegiem na tle czystego błękitu nieba. Zdjęcia wzbudziły w nim niewytłumaczalne emocje, tak jak każde z drukowanych słów, zwłaszcza słów Iana. Syn mordercy, sierota bez grosza przy duszy, znalazł się w mieście, gdzie warte miliony dolarów widoki należały do wszystkich. Gdziekolwiek spojrzeć, widać było góry. Góry wyglądające tak, jakby ktoś namalował akwarelą ich sylwetki na horyzoncie - Olympics na zachodzie, Cascades na wschodzie, Baker na północy, Rainier na południu. Typowy dla nastolatków sceptycyzm sprawił, że ten chłopiec wskoczył do autobusu pełnego narciarzy zmierzających do Crystal. Ian „nie wierzył, że z bliska góry wyglądają tak pięknie jak z daleka". Na pewno go rozczarują. Czar pryśnie. Trudno. Ale wśród pokrytych śniegiem szczytów odnalazł „prawdziwe, majestatyczne piękno, nie miraż". Piękno, które pragnął podziwiać, którego pragnął być częścią. Nie chciał go podbijać ani zdobywać. Dlatego został narciarzem, nie alpinistą. Chciał „stanowić jedność z tym pięknem, nie chciał z nim walczyć". Broszura ukazywała Iana raczej jako wrażliwego na urodę świata marzyciela, a nie potwora... Oczywiście. Właśnie tak musi się przedstawiać właściciel dużego przedsiębiorstwa. Ci, którzy znali prawdę -jak jego zapomniany syn - wiedzieli, że różniła się od tego, co pokazywały lśniące strony broszury. Nie wspomniano w niej o czteroletnim związku Iana z Vanessą Worthing. Nic dziwnego. Przyszli akcjonariusze chcieliby poznać szczegóły, a wówczas plany wejścia na giełdę wzięłyby w łeb. Inwestorzy nie powierzyliby swoich ciężko zarobionych pieniędzy człowiekowi, który tak źle potraktował własnego syna. Tak okrutnie, że chłopiec musiał przez dwa lata przyjmować silne leki uspokajające po tym, jak jego matka - także ofiara psychicznego okrucieństwa - znalazła dość odwagi, by uciec. Vanessa wyjaśniła mu, że te leki miały dobroczynny skutek uboczny. Dzięki temu, że osłabiały pamięć, wyparły ze świadomości Sama cztery lata spędzone z Ianem i kolejne dwa, w czasie których dochodził do siebie po psychicznych torturach. Sam wątpił, by te skutki uboczne rzeczywiście były dobroczynne. Może gdyby wiedział, co się wokół niego dzieje podczas pierwszych dwóch lat małżeństwa matki z Masonem Hargrove, nie ocknąłby się tak gwałtownie w wieku lat sześciu - po to tylko, by odkryć, że ojczymowi zależy na nim mniej więcej tak samo jak ojcu, a matka tak bardzo nienawidzi Iana, że nie potrafi kochać jego syna. Poza tym wkrótce miał przyjść na świat jego przyrodni brat. Vanessa i Mason od początku starali się trzymać Sama z dala od niego... Dla Tylera byli wspaniałymi rodzicami, takimi jakimi nigdy nie byli dla Sama. Sam spędził dzień swoich szesnastych urodzin, planując spotkanie z ojcem. I nie tylko. Następnego dnia opuścił szkołę. Na zawsze. Po drodze do banku wysłał list na adres w Greenwich w Connecticut -czyli do domu swojej matki, Masona i Tylera. Domu, który nigdy nie był jego domem. List był uprzejmy. Sam nikogo nie winił. Chciał jednak, żeby jego rodzina wiedziała, iż rzuca szkołę i chce zostawić za sobą całe dotychczasowe życie. Nie napisał, jak bardzo nienawidził tego życia, pełnego przywilejów, samotności... i bezdomności. Poinformował ich tylko, używając nic nieznaczących, wyświechtanych zwrotów, że nadszedł czas, by odnalazł siebie samego. Że musi ruszyć dalej. A na wypadek, gdyby się o niego martwili, chce ich zapewnić, że sobie poradzi. Potem zlikwidował konto bankowe, na które wpłacał wszystkie pieniądze, jakie dostawał z okazji urodzin i Bożego Narodzenia, i kupił sobie prezent życia; coś, czego pragnął od zawsze - motocykl. Nie był to wprawdzie harley, ale dojedzie na nim do Seattle przed świętami - a czy Boże Narodzenie to nie najlepszy moment, żeby odwiedzić tatę? Do świąt zostało jeszcze sześć tygodni. Dość czasu, by przećwiczyć wszystko, co Sam miał ojcu do powiedzenia. Wykrzykiwał każde słowo wiele razy ze swojego motocykla. W lasach, gdzie sypiał nocami, płakał z żalu i złości. W końcu zaczął powtarzać pełne pogardy słowa ze śmiechem - i około dwustu kilometrów na zachód od Naperville w Illinois zawrócił. Do diabła z Ianem Collierem. Do diabła z przeszłością. Sam miał przed sobą całe życie. Życie, które przeżyje tak, jak zechce. Jego ucieczką stało się morze; spokój odnalazł z towarzystwie psów. Była to pozorna ucieczka i niepewny spokój. Czuł, że musi pozostawać w ruchu, nieprzerwanie czegoś szukać, aż coś kazało mu się zatrzymać... I teraz był tutaj, w małym domu w sadzie. Znalazł się bliżej Seattle, niż kiedykolwiek przypuszczał. I zastanawiał się, czy pojechałby do ojca, gdyby przeczytał o wypadku, kiedy nie było jeszcze wiadomo, czy Ian Collier przeżyje. A gdyby pojechał, to czy po to, aby się z nim pojednać, czy też po to, by wyładować na nim swój gniew? Teraz to pytanie nie było już ważne, Ian Collier najprawdopodobniej wyzdrowieje. Ale Sam i tak na nie odpowiedział, czując na ramieniu ciepło psiego ciałka. Pojechałby, aby się z nim pojednać. Odpowiedź też nie miała znaczenia. Do diabła z Ianem Collierem. Do diabła z przeszłością. Sam nie miał po co oglądać konferencji prasowej, która rozpocznie się za kilka minut w Queen Annę Medical Center. Informacje o stanie zdrowia Iana Colliera będą podawane na żywo w lokalnej telewizji, a w Sarah's Orchard, tak jak w całym kraju, sytuację można będzie śledzić przez Internet. Strony telewizji także miały linki do artykułów o Ianie Collierze. Biografia Iana Colliera. Stypendium Rain Mountain. Ian Collier kupił Queen Anne Estate. Sam właściwie nie miał po co czytać tych artykułów. Ale mógł to zrobić po konferencji prasowej albo kiedy indziej, gdy Holly zapadnie w drzemkę. Zaczął przygotowywać komputer. Powiększył obraz do pełnego rozmiaru ekranu i wyregulował ostrość. Na programie czwartym, zgodnie z planem, po meczu piłki nożnej rozpoczynała się konferencja prasowa. Na ekranie pojawiła się dramatyczna czołówka i napis „Najnowsze wiadomości". Sam nie ustawił jeszcze dźwięku. Celowo pozostawił fonię wyłączoną. Ale gdy na ekranie pojawiła się panorama Seattle, włączył głos. W domu rozległ się głos dziennikarki. - W porządku - powiedział Sam do Holly. - Jesteś bezpieczna. Zawsze będziesz bezpieczna. Poklepał ją, a Holly mruknęła, ziewnęła, przeciągnęła się, zwinęła w kłębek - i znowu zasnęła. Lewa ręka Sama została tam, gdzie była, na jej lśniącej sierści. Prawą wyregulował głośność i zaczął słuchać dziennikarki. Stała przed szpitalem, w świetle wielkiego napisu IZBA PRZYJĘĆ. Daleko, na tle nieba tak czystego i bezchmurnego jak niebo w Sarah's Orchard - nieba łączącego wielkie miasto i wiejski domek, ojca i syna - świątecznie udekorowana Space Needle lśniła czerwienią, zielenią i złotem. - Czekamy na rozpoczęcie konferencji prasowej zwołanej w związku z wypadkiem, jakiemu uległ Ian Collier, właściciel Rain Mountain. Zaprosimy państwa do środka, kiedy tylko konferencja się zacznie. Najpierw jednak pokażemy nagranie samego wypadku, dokonane przez jednego z naszych widzów. Nie zostało wyemitowane wcześniej, bo prognozy dotyczące Iana Colliera były dotychczas pesymistyczne. Mimo iż jego stan uległ znacznej poprawie i lekarze spodziewają się, że wróci do zdrowia, chcielibyśmy ostrzec rodziców, że nagranie zawiera sceny drastyczne, sugerujemy więc, by dzieci odeszły od telewizorów na następne dziewięćdziesiąt sekund. A oto amatorski film nakręcony wczoraj w Crystal Mountain. Samowi nigdy nie przyszłoby do głowy, by oglądać nagranie wypadku, którego ktoś omal nie przypłacił życiem. Widział dość takich dramatycznych wypadków na własne oczy, kiedy pływał. Kilka razy ratował lub pomagał ratować ofiarę - raz współpracownika, który spadł z masztu, innym razem mężczyznę, który został przygnieciony źle załadowaną paletą dachówek. A teraz ofiarą był jego ojciec... Gdyby dziennikarka powiedziała coś więcej, prawdopodobnie od razu postanowiłby nie patrzeć. Zastanawiał się, co zrobić, kiedy film się rozpoczął. Nie od koszmaru, lecz od zapierającego dech w piersiach widoku. Jego ojciec sunął na nartach w dół zbocza z niezwykłą szybkością i wdziękiem. Nie był sam. Inny narciarz, także świetny technicznie, lecz pozbawiony cechującej Iana gracji, zjeżdżał niemal równo z nim. Było to zdumiewające pas de deux. Wydawali się tak idealnie zsynchronizowani, jakby jeden był cieniem drugiego. Był to perfekcyjny zjazd. Aż do chwili, kiedy drugi narciarz wykonał ruch, którego jego mistrz się nie spodziewał. Skręcił nagle, chcąc przeciąć mu drogę, i wtedy doszło do zderzenia, któremu towarzyszył dźwięk miażdżonych kości. Pomóżcie mu! - krzyknął bezgłośnie Sam, czując, jak podnosi mu się poziom adrenaliny we krwi, dodając energii do walki. Ale nie miał z czym walczyć. - Sami państwo rozumiecie, dlaczego dopiero teraz zdecydowaliśmy się pokazać to nagranie. - Makabryczną scenę kolizji zastąpiła twarz dziennikarki i jej kojący głos. - Nie zdradziliśmy też tożsamości drugiego narciarza. Jest to trzynastoletni chłopiec, więc jego nazwisko nie zostanie na razie podane do wiadomości publicznej. Rozmawiałam z jego matką, ale ze względu na dobro syna nie zgodziła się wystąpić przed kamerami. Chłopiec nie odniósł żadnych obrażeń, ale jest w szoku, co w tej sytuacji wydaje się zrozumiałe. Sam był bardzo dobrym narciarzem, a Ian Collier jest jego idolem, odkąd pierwszy raz założył na nogi narty produkcji Rain Mountain. Niestety, do wypadku doszło właśnie z powodu tej młodzieńczej fascynacji. Istnieje podobno nagranie, na którym Ian Collier i inny narciarz, mistrz olimpijski, zjeżdżają razem ze stoku, a ich drogi krzyżują się gdy narciarz z lewej daje znak, na który drugi narciarz odpowiada skinieniem głowy. Chłopiec sądził, że to właśnie stało się na stoku w Crystal. Na filmie, który przed chwilą obejrzeliśmy, widać wyraźnie, że chłopiec dał znak ręką, a Ian Collier odpowiedział mu skinieniem. - Dziennikarka urwała i dotknęła słuchawki. - Właśnie otrzymałam wiadomość - podjęła po chwili - że konferencja zaraz się rozpocznie, oddaję więc głos Keithowi, który znalazł miejsce w pierwszym rzędzie. Ale głos, który rozległ się zaraz potem, nie należał do dziennikarza, ale do jedynego uczestnika konferencji nieubranego w biały kitel. Mężczyzna przedstawił się jako dyrektor administracyjny szpitala. Stał na podium w otoczeniu ludzi, którzy, jak domyślał się Sam, byli lekarzami i pielęgniarkami zajmującymi się Ianem Collierem. - Przede wszystkim chciałbym podziękować państwu za przybycie. Wspaniały sylwester, prawda? Pogoda idealna na sztuczne ognie, których pokaz będzie znakomitym sposobem wyrażenia radości z faktu, że pan Collier wraca do zdrowia. Teraz moje miejsce zajmie doktor Rob Traynor, ordynator chirurgii urazowej. Przedstawi państwu swój zespół i udzieli wyczerpujących informacji o stanie naszego pacjenta. Potem chętnie odpowiemy na wszystkie pytania. Doktorze? Ordynator przedstawił chirurgów i pielęgniarki. Ale nie wymienił z nazwiska wszystkich osób w białych fartuchach, które stały na podium. Pominął wysoką ciemnowłosą kobietę - Sam zauważył, że ani trochę jej to nie zmartwiło. Obserwował tajemniczą kobietę, podczas gdy doktor Traynor opisywał obrażenia Iana - połamane żebra, przebite płuco i uszkodzenie tętnicy ramiennej, które było szczególnie niebezpieczne i początkowo zagrażało życiu pacjenta. Gdyby któryś ze świadków wypadku nie zacisnął natychmiast paska powyżej rany, Ian Collier nie dotarłby do szpitala żywy. Na szczęście stało się inaczej, Ian trafił do szpitala na czas, a sześć minut później znalazł się na stole operacyjnym. Krwotok został zatamowany, ostre kawałki żeber usunięte i... - Kiedy rozmawiałem z nim dziesięć minut temu, poprosił mnie, żebym serdecznie państwa od niego pozdrowił - zakończył doktor Traynor i dziennikarze zaczęli zadawać pytania. - Więc jest przytomny? - Jak najbardziej. Nie odniósł żadnych urazów głowy ani kręgosłupa. - To znaczy, że nie ma żadnych obrażeń neurologicznych? - Tego nie powiedziałem - odparł doktor Traynor. - W wyniku urazu ramienia uszkodzeniu uległy również nerwy. Ale nie jest to znaczące uszkodzenie. - Miał jednak wstrząśnienie mózgu, prawda? Zaraz po wypadku był nieprzytomny. - Na miejscu wypadku był półprzytomny, stracił przytomność w drodze do szpitala z powodu wstrząsu, jakiego doznał cały jego organizm. Ale z mózgiem wszystko jest w porządku. - Wspomniał pan, że przekazał pozdrowienia. Czy to znaczy, że nie jest już intubowany? - Tak, od kilku godzin. - Czy cierpi? Chirurg uśmiechnął się lekko. - Jak sam mi powiedział, czuje ból tylko wtedy, kiedy oddycha. - Czy nadal znajduje się na oddziale intensywnej terapii? - Tak, i mamy zamiar zatrzymać go tam do jutra. Został jednak przeniesiony na salę, gdzie możemy monitorować pracę jego serca, ale poza tym może czuć się jak na normalnym oddziale szpitalnym. - Czy coś jest nie w porządku z jego sercem? - Absolutnie nie. Monitorując pracę serca, możemy w prosty, bezinwazyjny sposób monitorować cały jego organizm. - Więc kryzys minął? Ciemnowłosa kobieta słuchała chirurga równie uważnie jak Sam. Zauważył, że jest bardzo przejęta. Chociaż doktor Traynor mówił, że niebezpieczeństwo minęło, a ona musiała już o tym wiedzieć, wydawała się bardzo przeżywać, że Ian tak bardzo cierpiał. Kiedy lekarz przytoczył słowa Iana - że czuje ból tylko wtedy, kiedy oddycha - na jej ustach pojawił się uśmiech. Był to piękny uśmiech. Zniknął dopiero, gdy wyczuła - tak jak Sam -że doktor Traynor trochę za długo zwleka z odpowiedzią. Spojrzała na milczącego chirurga i zobaczyła - tak jak Sam - troskę na twarzy lekarza, który, dotychczas elokwentny, nagle wydawał się szukać właściwych słów. Może doktor Traynor, jak większość lekarzy, był po prostu zbyt ostrożny, by wyciągać jednoznaczne wnioski... zwłaszcza że jego pacjent ciągle przebywał na oddziale intensywnej terapii. Dyrektor administracyjny nie był tak przezorny. - Owszem, kryzys minął, a Ian Collier zapewne wkrótce wyjdzie ze szpitala - powiedział, wróciwszy do mikrofonu. - Gdyby sam o tym decydował, stałoby się to pewnie jeszcze szybciej. Czy są jeszcze jakieś pytania? - Ian Collier nie ma rodziny, a tylko najbliższa rodzina może odwiedzać pacjentów na oddziale intensywnej terapii. Czy ktoś był przy nim ubiegłej nocy? - Chcielibyśmy, żeby nasi pacjenci czuli się u nas jak w domu. - Mogła to być wyćwiczona odpowiedź, ale pasja, z jaką dyrektor administracyjny wypowiedział te słowa, sprawiła, że zabrzmiały szczerze. Człowiek, który nie miał na świecie nikogo poza zapomnianym synem, jest w dobrych, troskliwych rękach. - A jeśli chodzi o pana Colliera, wielu członków naszego zespołu zna go osobiście. Pracująca u nas od niedawna doktor Kathleen Cahill zna pana Colliera od czasu, kiedy osiemnaście lat temu przyznano jej stypendium Rain Mountain - wskazał dłonią tajemniczą ciemnowłosą kobietę. A więc zagadka została rozwiązana? Częściowo. Sam znał tylko jej nazwisko i wiedział, że od osiemnastu lat była znajomą jego ojca, którego on nawet nie pamiętał. Więcej niż znajomą, pomyślał. Łączy ich coś więcej. To ona siedziała przy łóżku Iana ubiegłej nocy. Sam był tego pewny. - Poza tym - ciągnął dyrektor administracyjny - jak niektórzy z państwa wiedzą, doktor Cahill jest ginekologiem-położnikiem i ona właśnie od trzech tygodni zajmuje się przyszłą matką siedmioraczków Georgią Blaine. Poprosiłem doktor Cahill, żeby dołączyła do nas i osobiście przekazała państwu informacje o naszej pacjentce. Doktor Cahill? Dyrektor administracyjny patrzył na nią, kiedy to wszystko mówił, więc zanim zrobił dla niej miejsce przy mikrofonie, Kathleen Cahill wyszła na środek podium. - Dobry wieczór - powiedziała - Georgia czuje się dobrze. Jest bardzo dzielna i zdaje sobie sprawę, że im dłużej dzieci pozostaną w jej łonie, tym krócej będą musiały przebywać w inkubatorze, kiedy już przyjdą na świat. - Dzięki doktor Cahill - wtrącił dyrektor administracyjny - siedmio-raczki pozostają w łonie matki już o trzy tygodnie dłużej, niż oczekiwano. - Nie dzięki mnie. - Nie mówiła do mikrofonu, nie zwracała się też do dziennikarzy. Jej niezadowolenie było szczere, nie na pokaz. - Georgia i Thomas... - Widzę, że są pytania. - Dyrektor administracyjny znowu jej przerwał. - Słuchamy państwa. Keith? - Czy wie pani, kiedy urodzą się siedmioraczki? Dobre pytanie, pomyślał Sam. Dziennikarze spodziewali się zapewne bardzo ostrożnej, niejednoznacznej odpowiedzi. „Czas pokaże". „Dzieci przychodzą na świat, kiedy same chcą". Ale Kathleen Cahill zaskoczyła ich. - Za pięć do siedmiu godzin. - Czy cały zespół został już postawiony w stan pogotowia? - Tak. - Powiedziała pani, że dzieci urodzą się między dziesiątą dwadzieścia a dwunastą dwadzieścia - odezwał się jeden z dziennikarzy. - Czy to znaczy, że niektóre mogą przyjść na świat przed północą, a inne po północy? Kathleen milczała przez chwilę. Sam nie wiedział, czy w ogóle odpowie na to pytanie. Wyraz jej twarz mówił sam za siebie, w błękitnych oczach pojawił się błysk gniewu. - Podejmę tę decyzję, mając na względzie wyłącznie dobro tych dzieci, które, kiedy już przyjdą świat, będą walczyć o życie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by dać każdemu z nich jak największe szanse w tej walce. To dobrze, pomyślał Sam. To dobrze. Rozdział 10 Queen Anne Medical Center Oddział intensywnej terapii Sylwester Godzina 18.00 Kathleen dopiero na konferencji prasowej dowiedziała się, że Ian nie jest już zaintubowany. Całe popołudnie spędziła przy Georgii. A przedtem, od drugiej nad ranem, niestrudzenie krążyła między salą, w której leżała Georgia, a oddziałem intensywnej terapii. Jeszcze wcześniej spała i śniła cudowne sny. Aż do północy, gdy została wezwana do bardziej niż zwykle zdenerwowanej Georgii. Spędziła z nią dwie godziny, starając się ją uspokoić, choć wiedziała, że nadchodzące godziny będą dla nich obu coraz trudniejsze. Ciało Georgii czuło już potrzebę zrzucenia zamkniętego w nim ciężaru. Kathleen musiała zdecydować, kiedy ta potrzeba stanie się koniecznością. Wiedziała, że nie może się spodziewać żadnych oczywistych sygnałów. Wśród leków, które przyjmowała Georgia, były środki powstrzymujące akcję porodową. Kathleen musiała więc podjąć decyzję tylko na podstawie jednego symptomu - niepokoju, który coraz silniej ogarniał Georgię. Był to niepokój pełen lęku i zarazem radosnej nadziei. Kathleen musiała wyczuć moment, kiedy nadzieja przeważy nad lękiem, i wtedy doprowadzić do rozwiązania. Przyspieszenie porodu odebrałoby dzieciom bezcenny czas, jaki mogły jeszcze spędzić w łonie matki. A jeśli najlepszy moment minie, a Kathleen go nie zauważy? Jakie skutki miałoby opóźnienie porodu? Macica przestanie być bezpiecznym schronieniem, a jeśli dzieci nadal tam będą... Nie będą, postanowiła Kathleen, również pełna lęku i nadziei. Od jej wyczucia zależy życie tych siedmiu istot ludzkich, to ona musi szybko i sprawnie przenieść je z macicy do inkubatora, który będzie je utrzymywał przy życiu poza łonem matki. Do tego czasu minie jeszcze kilka godzin. Moment porodu zbliżał się jednak nieubłaganie. Kathleen wiedziała, że musi uważnie obserwować Georgię. Objawy będą bardzo subtelne, ale pojawią się na pewno. Ona musi je tylko zauważyć. O drugiej nad ranem Georgia była stosunkowo spokojna. Kathleen poszła więc na chwilę -jak sądziła - do pokoju lekarzy. Potrzebowała trochę wytchnienia. Czuła się dziwnie. Było jej... niedobrze. Nerwy, powiedziała sobie. Mimo cudownych snów i zapewnień Iana, że siódemka to magiczna liczba, wiedziała, że to niemożliwe, by już zaczęła odczuwać poranne mdłości. Kiedy naprawdę się pojawią, powita je z radością. I solonymi krakersami. Których teraz szukała. Solone krakersy były w pokoju lekarskim zawsze - tak jak zawsze zapadała w nim cisza, kiedy Kathleen stawała w drzwiach. Tym razem nie powitała jej cisza. Kathleen usłyszała pełne smutku słowa - próbę oświadczenia, które miało zostać wygłoszone, jeśli Ian Collier, którego śmierci spodziewano się w każdej chwili, umrze. Dowiedziała się o wypadku trzy godziny po operacji. Stan Iana nie poprawiał się tak, jak powinien. Chirurdzy zrobili wszystko, co było w ich mocy. Krwotok z uszkodzonej tętnicy został zatamowany, ostre odłamki kości dokładnie usunięte, złamane żebra złożone. Płuca, które przy zderzeniu doznały wielu obrażeń, funkcjonowały zaskakująco dobrze dzięki respiratorowi. Ale ciśnienie krwi ciągle się wahało mimo środków, które miały je ustabilizować na pożądanym poziomie. Poza tym Ian nie odzyskał przytomności. Nie można było tego wytłumaczyć przedłużającym się działaniem narkozy, zwłaszcza że musiał odczuwać ostry ból spowodowany złamaniem żeber. Środki znieczulające można będzie mu podać dopiero wtedy, gdy odzyska świadomość. Kathleen pobiegła na oddział intensywnej terapii. - Muszę zobaczyć Iana Colliera - oznajmiła pierwszej osobie, którą tam napotkała. Młody lekarz zrozumiał, że doktor Cahill nie prosi o spotkanie z pacjentem - powiedziała, że musi go zobaczyć - albo uznał, że jest ona jeszcze jednym z długiej listy konsultantów wzywanych przez głównego chirurga. Bez słowa zaprowadził ją do małej salki o szklanych ścianach. Stojąca przy łóżku Iana grupa chirurgów w białych fartuchach rozstąpiła się przed nią, chociaż nikt z nich nie wiedział, kim jest ta lekarka o nieprzytomnym spojrzeniu, która wydawała się zdecydowana na wszystko. Umierający pacjent natychmiast zareagował na dźwięk jej głosu - otworzył oczy, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Lekarze wyszli, zostawiając ich samych. Żaden nie wrócił, dopóki Kathleen nie pojawiła się w drzwiach sali godzinę później. Została wezwana przez pager na inny oddział, najpierw jednak musiała wydać polecenie głównemu chirurgowi, Ian zaśnie, powiedziała mu, jeśli dostanie morfinę. A gdyby doktor Traynor chciał zmienić zaordynowane leki, może uznałby za stosowne odstawienie kroplówki z dopaminą. Ciśnienie krwi pacjenta samo utrzymuje się na właściwym poziomie. Jeżeli stan Iana się pogorszy, prosi, by powiadomiono ją o tym natychmiast. Nie otrzymała takiej wiadomości przez cały dzień. Gdyby coś się stało, zostałaby poinformowana, mimo że ordynator chirurgii, nienawykły do przyjmowania poleceń od innych lekarzy, zwłaszcza ginekologów, nie był zachwycony jej żądaniami. Ale Rob Traynor umiał rozpoznać cud, jeśli wydarzył się na jego oczach. Gdyby potrzebował kolejnego cudu, gdyby tego cudu potrzebował jego pacjent, doktor Traynor sam poszedłby szukać Kathleen. Ale Ian miał się dobrze. Spał. Jego stan poprawiał się z godziny na godzinę. Jakby za sprawą cudu. Za sprawą krótkich, lecz częstych wizyt Kathleen. Nikt nie słyszał, co szeptała mu do ucha. Ale wszyscy zauważyli, że szeptała do niego, ale go nie dotykała -jakby wiedziała, że Ian rozpozna jej głos, a nie dotyk jej długich, delikatnych palców. Kathleen nie miała pojęcia, czy Ian słyszy jej słowa. Po jej pierwszej wizycie o drugiej nad ranem, kiedy odzyskał przytomność i podano mu środki nasenne, zapadł w sen. Spał za każdym razem, kiedy do niego przychodziła. Ale sen nie przynosi mu chyba odprężenia, pomyślała Kathleen. Mimo iż otrzymywał maksymalne dawki morfiny, krzywił się z bólu. Szeptała więc do niego te same słowa, bez końca. - Spałam, kiedy przywieźli cię do szpitala. Śniłam. I stworzyłam w sobie miejsce dla dziecka. Naprawdę tak myślę. Jestem pewna, że wczoraj, za siódmym razem, udało się. Magia zadziałała. Już czuję w sobie nowe życie. Nasze dziecko. Tylko tak mogę wytłumaczyć radość, jaką odczuwam, mimo że ty leżysz tutaj. To radość tego dziecka. Ono cieszy się, bo wie, że to ty będziesz jego tatą. Kathleen nie mogła odwiedzić Iana po południu ani przed konferencją prasową. Miała mnóstwo pracy przy Georgii - mimo że jej zdaniem do porodu zostało jeszcze wiele godzin. Podczas konferencji dowiedziała się, że na oddziale intensywnej terapii także wiele się działo, Ian musiał się obudzić i zażądać usunięcia rurki intubacyjnej z krtani. A fakt, że żądanie to zostało spełnione, świadczył, iż jego płuca funkcjonowały prawidłowo mimo bólu żeber. Najwyraźniej przeszedł ten test i został przeniesiony z oszklonej salki do pokoju, gdzie monitorowano pracę jego serca. Znajdowały się tam też inne luksusy: telefon, telewizor i okno z widokiem na Space Needle. Po konferencji prasowej Kathleen poszła do Iana. Już kiedy zbliżała się do pokoju, usłyszała jego głos. Rozmawiał przez telefon. Kathleen zatrzymała się w drzwiach i czekała, aż ją zauważy. Wiedziała, że wyczuje jej obecność. Nie chciała jednak, by stało się to zbyt szybko. Potrzebowała trochę czasu, aby zdać sobie sprawę, że czuje się dziwnie skrępowana, widząc Iana w łóżku. Potrzebowała też czasu, by to ukryć. Nie odczuwała tego skrępowania wcześniej, kiedy szeptała słowa pełne nadziei do ucha człowieka, który leżał nieprzytomny z rurką w gardle. To dlatego, uświadomiła sobie, że ten nieruchomy kształt wydawał się mieć niewiele wspólnego z pełnym życia mężczyzną, którego znała. I którego teraz widziała. W łóżku. Ian był ubrany inaczej niż w nocy. Szpitalną koszulę ukrył pod szlafrokiem, który był znacznie lepszej jakości niż standardowe pasiaste szlafroki używane we wszystkich innych szpitalach, w których Kathleen pracowała. W tym właśnie tkwił problem, Ian Collier nie wyglądał jak pacjent. Wyglądał jak charyzmatyczny twórca i prezes Rain Mountain, którym był. Oczywiście to nie było jego biuro. Ale miał mnóstwo pracy i czasem wolał dzwonić na inne kontynenty, siedząc wygodnie w swoim łóżku. Po godzinach. Po godzinach. Przed godzinami. Imperium Iana Colliera miało oddziały na całym świecie. Kathleen nie wiedziała, że każdy dzień zaczynał się od takich telefonów i na nich się kończył. Nie wiedziała. Ale już wkrótce się dowie, wkrótce zobaczy, co Ian robi w zaciszu swojego domu... ich domu. Oswoi się z tym. I może ulegnie pożądaniu, które się jednak w niej obudziło? Nie. Nikt nie wzbudzał w niej pożądania. Ani Ian, ani żaden inny mężczyzna. Skrępowanie przypomniało jej tylko o tym, czego jej brakowało, by mogła się stać w pełni kobietą. Tak, powiedziała sobie, to skrępowanie jest całkowicie zrozumiałe. Jej związek z Ianem jest platoniczny. Przyjaciele mogą przecież wchodzić do swoich sypialni na pogawędkę i oglądać się nawzajem w łóżku. To naturalne. A może nie? Oczywiście, że tak. Poza tym ona przyszła nie do sypialni, lecz do szpitalnej sali. I tyle. Problem został rozwiązany. Skrępowanie ukryte. Była gotowa, Ian mógł ją zauważyć w każdej chwili. Zaskoczyło ją, że do tej pory jej nie dostrzegł. Była w polu jego widzenia. Dopiero po chwili zorientowała się, że Ian jest zaabsorbowany rozmową ze zrozpaczonym trzynastolatkiem. - Jesteś świetnym narciarzem, Corey. Znacznie lepszym ode mnie, kiedy byłem w twoim wieku... Tak, masz rację. Dużo o mnie wiesz, prawda? Ja odkryłem góry, kiedy miałem trzynaście lat, a dopiero rok później pierwszy raz miałem na nogach narty. Prześcigniesz mnie, zanim skończysz osiemnaście... zapamiętaj moje słowa... Nie, Corey, ten wypadek zdarzył się wyłącznie z mojej winy. Dałeś znak ręką, a ja kiwnąłem w odpowiedzi, bo myślałem o czymś innym. Ale kiedyś to powtórzymy, dobrze? I wtedy wszystko pójdzie jak po maśle... Tak, mówię poważnie. Ian odwrócił głowę, zobaczył Kathleen i kiwnął do niej z uśmiechem. - Świetnie. Muszę dojść do siebie, a potem spotkamy się na Green Valley. I pamiętaj, że nie zrobiłeś nic złego... Dobrze. Ja też życzę ci szczęśliwego nowego roku. Ian odłożył słuchawkę, nie spuszczając wzroku z Kathleen. On wie, że mogę się czuć skrępowana, pomyślała, kiedy napotkała jego zatroskane spojrzenie. Przysunęła krzesło bliżej łóżka, usiadła i uśmiechnęła się. - Cześć. - Cześć. Dobrze się spisałaś. - Chciałam powiedzieć ci to samo. - Miałem na myśli konferencję prasową - powiedział Ian. - Och. Więc nie uważasz, że złośliwie zepsułam całą zabawę - czy może dramatyczne przedstawienie - z dziećmi, które mogłyby się urodzić przed i po Nowym Roku. - Nie, nie uważam. - To miło z twojej strony, zwłaszcza że to ja wymyśliłam tę wczorajszą wycieczkę do Crystal. - To był świetny pomysł, Kathleen. Nie twoja wina, że zderzyłem się z tym chłopcem. - Ani twoja. A może myślisz, że to twoja wina? - Naprawdę nie wiem. - Jesteś bardzo dobrym człowiekiem, Ian. Nie zaprzeczaj. Słyszałam twoją rozmowę z Coreyem. Wziąłeś całą winę na siebie. - Myślę, że ten chłopiec powinien coś takiego usłyszeć. - Kiedy tylko znowu mogłeś mówić, postanowiłeś zdobyć nazwisko i numer tego chłopca, który, jak słyszałam, nie przebywa ostatnio w domu. - To było łatwe. Jego rodzice wiele razy dzwonili do szpitala, żeby się dowiedzieć, jak się czuję. Poprosiłem pielęgniarkę, żeby pozwoliła mi odebrać telefon, kiedy znowu zadzwonią. - Bardzo miło z twojej strony, że powiedziałeś to, co powiedziałeś. Bez względu na to, czy to prawda. Pamiętasz coś z tego zjazdu? - Pamiętam wszystko, łącznie ze zderzeniem i dźwiękami, które mu towarzyszyły. Słabo pamiętam to, co było potem. Wiem, że słyszałem krzyki, a później zemdlałem. - Pamiętasz, że Corey zjeżdżał z tobą? - Nie. W ogóle go nie pamiętam. Nie widziałem go. Chyba rzeczywiście byłem bardzo zamyślony. Od tego czasu też dużo myślałem. - Przecież spałeś. - Ale mój umysł pracował. Myślałem o pewnych rzeczach. Martwiłem się. - Czym? - Tym, że nie powiedziałem ani tobie, ani Jamesowi, gdzie są dokumenty, które byłyby wam potrzebne, gdybym umarł. - Nie potrzebowaliśmy ich. - Nie. Ale potrzebowalibyście, gdybym nie przeżył. - Ale przeżyłeś. Nie umrzesz. - Nie mam zamiaru umierać. Ale zaplanowałem coś, na wszelki wypadek. Przygotowałem umowę z domem pogrzebowym i wybrałem cmentarz, na którym moje prochy... - Nie będę tego słuchać! - Czy tak się zachowuje osoba dorosła? - W takim razie nie chcę być dorosła. - Mogę ci chociaż powiedzieć, gdzie są te dokumenty? Kathleen westchnęła, ale uśmiechnęła się. - Dobrze. Odpowiedział jej uśmiechem. - Dziękuję. Informacje dotyczące pogrzebu i pochówku są w dolnej szufladzie szafy w moim biurze, w teczce z napisem „różne". Są tam też klucze do sejfu i pełnomocnictwo dla Jamesa, dotyczące wszystkich moich spraw, osobistych i zawodowych. - W porządku. Dobrze. Świetnie. - Chcę, żebyś wiedziała coś jeszcze. W sejfie jest mój testament, sporządzony dziesięć lat temu. Wymaga kilku zmian, które chciałem najpierw omówić z tobą. I z Jamesem. Chciałem to zrobić przed Bożym Narodzeniem. - Ale James wyjechał do Bostonu, ja zajmowałam się Georgią, a wprowadzenie zmian w twoim testamencie to coś, co możemy zrobić w ciągu kolejnych czterdziestu lat. - Myślę, że zajmiemy się tym wcześniej. Chociaż... - Chociaż? - Cóż, leżąc tu i rozmyślając, doszedłem do wniosku, że gdybym umarł, a testament został w obecnej formie, nie byłby to koniec świata. - Gdybyś umarł, byłby to koniec świata. Kropka. A teraz, kiedy już wiem, gdzie są te niezwykle ważne - to znaczy zupełnie nieważne - dokumenty, czy mogę cię o coś zapytać? - Możesz. - Czy rozmyślałeś też o czymś radosnym? - O tak. O nas. O naszym życiu. O naszym dziecku. - To dobrze - wyszeptała Kathleen. Chciała rozmawiać o życiu, nie o śmierci. O nadziei, nie o troskach. Ale nie było to w porządku w stosunku do Iana, który właśnie otarł się o śmierć i chciał o tym porozmawiać. -W tej chwili czuję się trochę bardziej dorosła, więc jeśli chcesz mi opowiedzieć o ustaleniach dotyczących pogrzebu albo... Wybrałeś cmentarz? Och, Ian. Musiałeś się czuć taki samotny. - Tak, i kupiłem kwaterę w miejscu, z którego rozciąga się wspaniały widok na góry. To piękne miejsce, Kathleen, a to wszystko nie było ani trochę przygnębiające. - Nie? - Nie. Chciałem wybrać spokojne miejsce, dla tych, którzy będą mieli ochotę tam czasem tam wstąpić po mojej śmierci. Dla ciebie. - Wstąpić - powtórzyła Kathleen. - Z wizytą. - Żeby mnie wspomnieć. To, dokąd pójdę po śmierci, gdziekolwiek by to było, ma niewiele wspólnego z miejscem, w którym spoczną moje prochy. Tak przynajmniej mi się wydaje. Rozmawialiśmy o tym, kiedy mówiliśmy o twojej matce. - Tak - odparła. - I doszliśmy do wniosku, że ona jest blisko, w moim sercu, i że zawsze tam będzie. - Tylko to się liczy. Nie to, co się zrobi z doczesnymi szczątkami. - Ale wszystko zaplanowałeś. - Bo widziałem, jak cierpią bliscy, którzy mogą się tylko domyślać, jakie byłyby życzenia zmarłego. Postanowiłem oszczędzić tego moim bliskim. Kathleen kiwnęła głową. Z praktycznego punktu widzenia Ian miał, oczywiście, rację. - Pewnego dnia w ciągu następnych czterdziestu lat pokażesz mi miejsce, które wybrałeś. - Umowa stoi. I pewnego dnia w ciągu następnych czterdziestu lat powiem ci, że jest tam też inne miejsce, tuż obok mojego. Kupiłem je dla... Ian nie mógł nawet o tym myśleć. Potrafił mówić o własnej śmierci, ale nie mógł nawet myśleć o tym, że i ona kiedyś umrze. - Ian? Jest jeszcze coś? - Tak. Właściwie nie jest to problem. Myślałem o tym już przed wypadkiem. Myślałem o Samie. - Nie ma w tym nic dziwnego, prawda? Będziemy mieszkać tam, gdzie mieszkałeś kiedyś z ukochanym synem, i będziemy tam wychowywać nasze dzieci. - Nie ma w tym nic dziwnego - przyznał. - Ale ja myślałem o nim od bardzo dawna i z mieszanymi uczuciami. - Z mieszanymi uczuciami? - Zgodnie z testamentem Sam jest moim głównym spadkobiercą. Chciałem wprowadzić do testamentu pewne zmiany i mogłem to zrobić bez względu na to, gdzie byłaś, czy gdzie był James. Ale nie zrobiłem tego. - Bo oznaczałoby to wykluczenie Sama? - Już czas. - Nie, jeśli masz co do tego mieszane uczucia. Jeśli się wahasz. - Kathleen zdała sobie sprawę, że Ian nie był pewny, czy chce wykluczyć z testamentu syna, bo to właśnie Sam był powodem, dla którego stworzył swoją firmę i nazwał ją Rain Mountain. I właśnie dlatego, że ta firma odniosła tak wielki sukces, Ian sporządził testament. Gdyby testament pozostał w obecnej wersji, powiedział jej, nie byłby to koniec świata. Kathleen zgadzała się z nim całym sercem. - Sam wiele dla ciebie znaczył... nadal wiele dla ciebie znaczy. To się nigdy nie zmieni. I nie powinno się zmienić. Nie ma sensu wykluczać go z testamentu, tak jak nie miałoby sensu próbować wymazać go z pamięci. Właściwie... może nadszedł czas, żebyś go na nowo poznał. Wiesz, gdzie on jest? Co robi? - Nie. - To jeszcze jeden powód, by nie wprowadzać żadnych zmian do testamentu. Najpierw powinieneś się tego dowiedzieć. Na pewno nie będzie trudno go odszukać. Można zacząć od Internetu, zobaczyć, czy są tam jakiekolwiek informacje o Samie Worthingu Hargrove. A jeszcze lepiej byłoby po prostu zadzwonić do Vanessy - bardzo chętnie to zrobię. Ian widział gniew Kathleen, gniew wywołany przez kobietę, która dała mu syna, a potem mu go odebrała. - I przy okazji powiesz jej, co o niej myślisz? - Dopiero, kiedy dowiem się wszystkiego, co chcę wiedzieć. - Telefon do Vanessy to dobry pomysł. Ze względu na Sama. Wiemy, że wyjaśniła mu, kim byłem - i kim nie byłem - gdy miał cztery lata,, i zgodziła się powtórzyć mu to wszystko później, jeśli będzie o mnie pytał. Prawdopodobnie nie pytał. Prawdopodobnie w ogóle mnie nie pamięta. Tak byłoby dla niego najlepiej. Wysłałem do Vanessy materiały dotyczące Rain Mountain na jego szesnaste urodziny, ale nie doczekałem się odpowiedzi. - Przecież nie wiesz, czy mu je pokazała. Poza tym to było dwadzieścia lat temu. Sam był wtedy nastolatkiem, a teraz to dorosły człowiek. Jest dwa lata starszy od twojej oddanej przyjaciółki. - Kathleen już układała w głowie plan działania. Postanowiła odszukać Sama. A jeśli po rozmowie czy nawet spotkaniu z nim dojdzie do wniosku, że Ian także powinien się z nim spotkać, że byłoby to radosne spotkanie, zorganizuje je. - Porozmawiajmy o jutrzejszym dniu - zaproponował Ian. - Dobrze. Uważam, że ten pokój bardzo dobrze się nadaje na naszą małą uroczystość. - Nie tak dobrze jak nasz salon. - Nie, Ian, nie sądzę... - Siedmioraczki nie przyjdą na świat tej nocy? - Przyjdą. - Więc później będziesz wolna. Będziesz mogła wrócić do domu, wyjść za mąż, wziąć urlop... Prawda? Uśmiech Kathleen mówił wyraźnie, że też o tym myślała. - Nie chodzi o mnie. - Bywałem już w gorszym stanie, a następnego dnia znowu miałem narty na nogach. - Czyżby? - No, prawie - Ian spoważniał. - Chcę, żebyśmy się pobrali w naszym domu, Kathleen. Jutro wieczorem o siódmej, tak jak zaplanowaliśmy. Bardzo tego pragnę. Nasze nowe życie, w naszym nowym domu, od pierwszego dnia zupełnie nowego roku. To był ich radosny plan... Ich uroczysta obietnica. Plan, którego chcieli się trzymać. - Ja też tego pragnę - powiedziała w końcu Kathleen. - Więc tam się pobierzemy. A propos, mam świadka. - Naprawdę? - Nie wierzysz mi? - Zawsze ci wierzę. Czy to ktoś, kogo znam? - Właściwie... - W tym momencie rozległ się dźwięk pagera. Kathleen wstała i odczytała wiadomość. - Opowiem ci o tym później. Teraz muszę zejść na dół. - Zaczęło się? - Raczej nie. Moim zdaniem mamy jeszcze kilka godzin. Ale muszę ją zobaczyć, żeby się upewnić. Może będą mogła tu wrócić dopiero po odebraniu dzieci - kiedykolwiek by to miało nastąpić. - To znaczy trochę przed, a trochę po północy? - Och, niewykluczone! - Nie martw się o mnie, Kathleen. Dam sobie radę. Będę miał stąd wspaniały widok na pokaz sztucznych ogni, więc gdybyś miała chwilkę... Ian nie skończył zdania. Nie musiał. Kathleen wiedziała, co chciał powiedzieć, i pragnęła tego samego co on. Jeśli będzie wolna, przyjdzie do niego o północy, by razem mogli uczcić początek nowego, cudownego roku. Rozdział 11 Sarah's Orchard Sylwester Godzina 20.00 Apple Butter Ladies, Clara i Eve, były szwagierkami. Sam na ogół rozmawiał z Clarą. I właśnie do niej teraz zadzwonił. Odebrała natychmiast. - Tylko nie mów, Ryan, że zmieniłeś zdanie! Ani się waż! - W żadnym wypadku - odparł Sam roześmianej siedemdziesięcioośmioletniej damie. - Ale to ja, Claro. Sam. Nie Ryan. - Sam? -Sam Collier. - Wiem, jaki Sam! - W głosie Gary McKenzie było tyle samo sympatii co wtedy, gdy myślała, że rozmawia ze swoim wnukiem. - Nie wiem tylko, skąd dzwonisz. Dobre połączenie, prawda? A pewnie jesteś w jakimś egzotycznym miejscu. - Jestem u siebie. Dzwonię, żeby ci życzyć szczęśliwego Nowego Roku. - Dziękuję! To bardzo miło z twojej strony. Ja też ci życzę szczęśliwego Nowego Roku! Czy coś się stało? Nigdy nie wracałeś do domu tak szybko. Sam postanowił, że nie przyzna się, jeśli nie będzie musiał, do tego, że w ogóle nie wyjeżdżał. Nie chciał, by Clara się martwiła, że samotnie spędził święta. - Nic się nie stało, wszystko jest w najlepszym porządku. Chciałem cię też zapytać o sprzedaż przed świętami, ale jeśli czekasz na telefon od Ryana... - Nie czekam. Dzwonił już i powiedział, że zamierzają z Suzie zostać na noc w Sacramento. Mieli tu dzisiaj być, ale wyjechali późno, na drogach już jest duży ruch. Powiedziałam mu, że to dobry pomysł, żeby się zatrzymali, ale kiedy telefon zadzwonił znowu po dziesięciu sekundach, przestraszyłam się, że zmienił zdanie, bo nie chce, żebym spędziła sylwestra zgorszona faktem, że on i Suzie spędzą noc w jednym pokoju hotelowym. Tak jakbym mogła się zgorszyć! - Kto to jest Suzie? - No tak, jeszcze nic nie wiesz. Mój wnuk się zakochał. Możesz w to uwierzyć? - Owszem, mogę. - Sam pomyślał o Ryanie McKenzie, który pracował latem w jego sadzie w ciągu dnia, a wieczorami zajmował się komputeryzacją firmy swojej babki. Sam uznał, że to na pewno coś poważnego. - Lubisz Suzie? - Jeszcze jej nie poznałam! Ale będą tu razem do dziesiątego stycznia. Wszyscy inni za nią przepadają, słyszałam też, że chcą się pobrać w czerwcu, a potem zamieszkać tutaj. - Ryanowi bardzo podoba się Sarah's Orchard. - Prawda? Jedyny z moich wnuków, który woli wieś od wielkiego miasta. Nie wiem, co ma zamiar tu robić. Na pewno nic, co miałoby jakiś związek z jego stopniem z socjologii. Nie zdziwiłabym się, gdyby chciał z tobą porozmawiać o pracy w sadzie. - Dam mu pracę, jeśli-tylko będzie zainteresowany. Zawsze był moim ulubionym pracownikiem. - Moim też. A skoro o tym mowa, pytałeś, jak wyglądała sprzedaż przed świętami. Fantastycznie, krótko mówiąc. To nasz najlepszy rok. Zostały nam tylko trzy słoiki, które też pewnie znikną, kiedy pojawi się tu Ryan. Wkrótce będziemy musiały znowu wziąć się do pracy. Teraz mamy przerwę. - Zasłużoną. - Muszę przyznać, że to były bardzo wesołe, beztroskie święta. Ale lubimy przyrządzać konfitury. Miło jest dobrze bawić się przy pracy. - Bardzo miło- zgodził się Sam, a kiedy zapadła cisza, uświadomił sobie, że zbliża się do końca rozmowy, która i tak trwała dłużej, niż się spodziewał. Miał ochotę życzyć komuś szczęśliwego Nowego Roku. Nikogo nie znał lepiej od Clary - której właściwie prawie nie znał. Życzył jej szczęśliwego Nowego Roku, Clara była mile zaskoczona, a teraz nadszedł czas, by się pożegnać. Jednak... - Mam szczeniaczka. - To cudownie, Sam! Powiedz mi coś więcej. - To cocker-spaniel. Suczka. Nazwałem ją Holly. - Cóż - powiedziała Clara McKenzie - mam nadzieję, że Holly wie, jaka z niej szczęściara! Natalie widziała już zakochanego Jamesa Gannona. Zakochanego w Christine. Wiedziała, jak wygląda jego przystojna twarz, kiedy jest szczęśliwy. Wiedziała także, jak patrzą jego ciemnoniebieskie oczy, kiedy pożąda jej, Natalie. Czuła jego smutek, kiedy zadzwonił, by powiedzieć, że on i Christine jednak nie kupią domu przy Magnolia Bluff. Słyszała wyczerpanie w jego głosie i wyobrażała sobie jego podkrążone oczy podczas ich długiej rozmowy poprzedniego wieczoru i jeszcze kilka razy w ciągu następnego dnia. Dzisiaj dzwonił tylko raz. Mimo frustracji wywołanej faktem, że jego lot został opóźniony, Natalie powiedziała mu wszystko, co wiedziała, o wypadku Iana i jego stanie zdrowia. Mieszkała blisko szpitala i była na bieżąco. Informacji dostarczały jej pielęgniarki mieszkające w tym samym budynku. Nie wiedziały, że Natalie zna Iana Colliera osobiście. Ale kiedy wyjaśniła, że Ian był nie tylko jej klientem, ale i przyjacielem - przyjacielem Jamesa, dodała w myślach - chętnie mówiły jej o wszystkim. Zwłaszcza odkąd Iana odwiedziła Kathleen i mogły przekazywać tylko dobre wieści. Natalie usłyszała ulgę w głosie Jamesa, kiedy przekazała mu te dobre wieści. A także wtedy, gdy okazało się, że w końcu podano nową godzinę wylotu. A podczas jednej rozmowy, już miejscowej, usłyszała w jego głosie uśmiech. Opóźniony samolot właśnie wylądował i pasażerowie włączyli telefony komórkowe. James chciał najpierw wstąpić do siebie. Powiedział, że przyjedzie do niej o dziewiątej trzydzieści, jeśli to nie za późno. Natalie odparła, że bardzo jej to odpowiada. Nigdy nie jest za późno, żeby cię zobaczyć, pomyślała. Ale kiedy punktualnie o wpół do dziesiątej rozległ się dzwonek i Natalie otworzyła drzwi, pomyślała z przerażeniem, że może już jest za późno - dla Jamesa. Nigdy nie widziała go w takim stanie. Spodziewała się, że będzie wyczerpany. Ale on wydawał się bliski śmierci. Schudł, a Natalie dobrze wiedziała, że nie miał choćby jednego zbędnego grama tłuszczu. Był bardzo blady. Jego twarz była biała jak kreda. Nawet nie miał podkrążonych oczu. Co to mogło oznaczać? Że jego serce przestało bić? A może, co bardziej prawdopodobne, zostawił serce w Bostonie? Natalie miała ochotę dotknąć tej bladej twarzy, ogrzać jego sine wargi swoimi ustami i dać mu całą swoją miłość. Ale jeśli jego serce zostało w Bostonie, nie potrzebował jej miłości. Dałaby mu ją. Już mu ją dała; Tylko on o tym nie wiedział. Martwiłby się o nią. Martwiłby się, bo wiedział, co znaczy darzyć kogoś nieodwzajemnioną miłością. Wyznanie Natalie przysporzyłoby mu tylko dodatkowych cierpień. Ale przecież dał jej serce... Biło w głębi jej ciała, małe serduszko, które było czystą radością... i siłą, zdolną utrzymać przy życiu je obie, matkę i córkę. - Natalie? - Jesteś - mruknęła do żywego trupa stojącego w progu. - Jestem i wyglądam pewnie gorzej niż zwykle. Właściwie nie zdawałem sobie sprawy, jak źle wyglądam, dopóki nie spojrzałem w lustro u siebie w mieszkaniu. W Bostonie nie zwracałem na to uwagi. Miałeś ważniejsze rzeczy na głowie. Ale postanowił najpierw wstąpić do siebie i wziąć prysznic, ogolić się i przebrać, zanim przyjdzie do niej. To też było ważne. Prysznic, golenie, zmiana ubrania. Akty uprzejmości. James zawsze był dżentelmenem. - Wyglądasz... okropnie. W jego oczach zabłysła iskierka rozbawienia. - Tak okropnie, że nie zechcesz mnie wpuścić? - Och! Przepraszam - Natalie gestem zaprosiła go do środka. - Wejdź, proszę. - Dziękuję. - Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję. Natalie, która była już w drodze do kuchni, odwróciła się. - Słucham? - powiedziała lekko, zalotnie. Czuła, że musi podsycać tę iskrę, musi utrzymać go przy życiu. Nawet jeśli będzie to wymagało udawania wesołości. Ten lekki ton, choć fałszywy, pomagał jej powstrzymać się od tego, co miała ochotę zrobić - dotknąć, okazać miłość - i robić to, czego chciał od niej James. Cokolwiek to będzie... - Nie chcę nic do picia. - Mam też pudełko czekoladek... - Dziękuję, Natalie. Wystarczy mi, że jestem tu... z tobą - powiedział miękko, a jego oczy zalśniły czystym błękitem. - James - Natalie dotknęła jego niemal przezroczystej twarzy. - Powiedz, czego potrzebujesz. Co mogę zrobić. Objął jej nadgarstki wychudłymi palcami. - Czego potrzebuję - powtórzył. - Sam chciałbym to wiedzieć. Wiem, czego bym chciał - iść z tobą do łóżka, zatracić się w tobie... - Czy to takie straszne? Uśmiechnął się, unosząc jej dłonie, które spoczywały na jego policzkach. Natalie koniuszkiem palca dotknęła zagłębienia u nasady jego arystokratycznego nosa. - Nie, ani trochę. Ale to nie jest odpowiedź. Uśmiech zniknął, a Natalie poczuła, jak mięśnie jego twarzy tężeją. - A co jest odpowiedzią? - Dobre pytanie. Niestety, znowu muszę powiedzieć „chciałbym to wiedzieć". - James ujął jej dłonie. - Tak mi przykro, Natalie. Chyba nie powinienem był tu przychodzić. Natalie uczepiła się tego „chyba". Czerpała z tego słowa siły. Jego ręce ciągle ściskały jej dłonie - i czerpały z nich siły? Natalie wątpiła w to. A jednak... wydawało się, że nie chciał odejść. - Mogłabym zadawać ci pytania - powiedziała lekkim tonem. – Kto wie? Może jedno z nich zaprowadziłoby nas do odpowiedzi. To znaczy, doszliśmy już do wniosku, że moje ostatnie pytanie było dobre. James puścił jej ręce. Odsunął się. - Pytaj. - W porządku. Może usiądziemy? - zaproponowała, także ze względu na siebie. Wiedziała już, jakie będzie jej pierwsze pytanie. Wolała siedzieć, kiedy będzie je zadawać. James uśmiechnął się. - Jasne. Nietrudno było zdecydować, gdzie usiąść. W jej małym saloniku były dwie małe sofy, stojące naprzeciw siebie przy stoliku. Natalie żałowała, że nie postawiła na nim czekoladek, bo James patrzył teraz na to, co tam leżało: na paczkę, którą do niej wysłał. - Pomyślałam, że będziesz chciał ją zabrać. Oderwał zatroskany wzrok od paczki i spojrzał na Natalie. - To też coś, co chciałbym wiedzieć... Więc pytaj, Natalie. - Cóż, wydaje mi się, że cokolwiek... tak cię dręczy, ma jakiś związek z tymi dwoma miesiącami w Bostonie. - Nie przeczę. - Więc musi mieć też związek z Christine. - Albo z Grantem. Albo z Christine i Grantem. - Wiem, co mnie martwi, Natalie. Tylko nie wiem, co z tym zrobić. - Rozmowa o tym mogłaby ci pomóc. - Owszem. Ale trudno mi o tym myśleć, a co dopiero głośno o tym mówić. Więc nic nie powiedział. Nie mógł, nie w Bostonie. Teraz jednak był w Seattle, w domu, i miał zamiar jej powiedzieć. Miał zamiar jej zaufać. Powiedz mi, czego potrzebujesz, James. Powiedz, co mogą zrobić. Już powiedział, czego potrzebuje - wypowiedzieć bolesną prawdę na głos. Wciąż tego nie zrobić. Zastanawiał się pewnie, czy powinien obarczać ją takim cierpieniem. Za późno, James. Zdecydowanie za późno. - Wciąż kochasz Christine. Jej słowa wyrwały go z zamyślenia. - Co powiedziałaś? - Wciąż kochasz Christine. - Nie mogę uwierzyć, że coś takiego przyszło ci do głowy. - Ale... Więc nie kochasz jej? - Christine? Nie, Natalie. Nie kocham jej. Martwię się o nią. Współczuję je. Ale jej nie kocham. Coś mi się wydaje, że mnie nie słuchałaś. - Kiedy? - W łóżku. - W jego głosie była czułość. I pożądanie. - Cytat z Szekspira. - Słuchałam. - I? - I pamiętam. Mówiłeś, że koniec to początek, a przeszłość to przeszłość. - Ale? - Ale wtedy przeszłość, to znaczy Christine, była daleko. - Nie ma znaczenia, gdzie ona jest ani gdzie ja jestem. Nie kocham jej. - James uśmiechnął się, w jego oczach znowu błysnęło pożądanie. - Naprawdę, Natalie. Nie kocham Christine. Nie mogła mu nie uwierzyć. Nawet nie próbowała. Gdyby tylko ta cudowna chwila trwała wiecznie. Nie trwała. James musiał jej coś powiedzieć. Coś innego. A Natalie musiała to usłyszeć. - Myślę o Grancie. Natalie spojrzała na paczkę. - Co jest w środku? - Szara koperta, którą Grant ukrył pod deskami podłogi w swojej sypialni w Bostonie w przeddzień aresztowania. - A co jest w tej kopercie? - Nie wiem. Nie zaglądałem do niej. Mogę się tylko domyślać. - I? - I sądzę, że może zawierać zdjęcia z miejsc zbrodni i inne materiały z ponad trzydziestu nierozwiązanych morderstw. Morderstwa te popełniono na przestrzeni wielu lat w dwudziestu stanach i do niedawna uważano, że nie są ze sobą powiązane. Może tak być. Ale kiedy ekspert FBI przejrzał te dane ponownie, dostrzegł coś, co może wskazywać, że wszystkie morderstwa to dzieło jednego zabójcy. - Wcześniej nie rozważano takiej możliwości? - Jeśli nawet, to ją odrzucono. Wszystkie ofiary były kobietami, ale na tym podobieństwa się kończą. Miały od osiemnastu do pięćdziesięciu lat, pochodziły zarówno z bardzo bogatych, jak i bardzo ubogich środowisk i różniły się od siebie pod względem fizycznym. Poza tym za każdym razem przyczyna śmierci była inna. - Seryjni zabójcy mają zwykle wyraźne preferencje, prawda? Zarówno jeśli chodzi o typ ofiary, jak i o sposób, w jaki zabijają. - Tak się powszechnie uważa. Nie wiem - Grant nie wie - co spowodowało, że ekspert z FBI dostrzegł jakiś zawiązek między tymi sprawami. - Nie powiedział Grantowi, co to jest? - Nie. Chciał, żeby Grant spojrzał na te dane świeżym okiem, żeby się przekonać, czy i on dostrzeże to samo. Grant uznał, że tak będzie lepiej. - Kryminolodzy, których widziałam w telewizji, zgodnie uważali, że Grant jest równie dobry jak eksperci FBI, z którymi pracowali. - Grant jest jednym z najlepszych. Może nawet jest najlepszy. Chociaż on sądzi, że najlepszy jest ten człowiek, który poprosił go o konsultację. - I który musi bardzo Granta szanować, skoro zrobił to, mimo że Grant został aresztowany. - Grant był mu za to wdzięczny. I zaintrygowany, bo być może mamy do czynienia z nietypowym - wręcz unikalnym - przypadkiem seryjnego zabójcy. Nie jest jednak pewny. Paczka przyszła do jego biura na dzień przed aresztowaniem. Przejrzał zdjęcia, ale bardzo pobieżnie. - Powiedziałeś, że są tam też inne materiały. - Tak, dostarczone przez rodziny ofiar repliki rzeczy, które zabrał zabójca. - Na przykład biżuteria. - Zazwyczaj. - A w tym przypadku? - Grant mi nie powiedział. Nie jestem pewny, czy wie. Zdawał sobie sprawę, że zostanie aresztowany. Wiele informacji przeciekło do gazet. Obawiał się, że ktoś z prasy brukowej może się włamać do jego biura. - Wiec zabrał te materiały do domu. Najpierw chciał je zwrócić FBI, ale ekspert, od którego je otrzymał, znowu mu zaufał. Powiedział Grantowi, żeby schował je w bezpiecznym miejscu i zajął się tym, kiedy wyjdzie z więzienia. Grant mówi, że te zdjęcia z miejsc zbrodni należą do najbardziej drastycznych, jakie kiedykolwiek widział. Nie chciał, żeby Christine je znalazła, więc schował je pod podłogą. Już kiedyś korzystał z tego schowka. Powiedział mi jednak, że czułby się lepiej, gdyby koperty tam nie było. Poprosił, żebym ją zabrał i wysłał w jakieś bezpieczne miejsce. Zrobiłem to. Nie mówiąc ci, co jest w środku. - Wiedziałeś, że jej nie otworzę. I cieszę się, że tego nie zrobiłam. -Natalie spojrzała na paczkę i wzdrygnęła się na myśl o tym, co zawiera. Albo... - Powiedziałeś, że koperta może zawierać te materiały. - Uważnie mnie słuchasz, prawda? - Bardzo uważnie. Martwisz się, że Grant cię okłamał co do jej zawartości. - Natalie wiedziała, że to nie tyle zmartwienie, ile prawdziwa udręka. Nie chodziło o drobne kłamstwo przyjaciela, James wybaczył już Grantowi znacznie większą zdradę. - Co, twoim zdaniem, jest w tej kopercie? - Jeszcze jedno pytanie, na które muszę odpowiedzieć „chciałbym to wiedzieć". - Czy Grant prosił, żebyś do niej nie zaglądał? - Nie. - Więc mogłeś to zrobić. - I zrobię. - Ale nie spieszysz się z tym. - Z jednej strony mam ochotę natychmiast ją rozerwać, z drugiej -nigdy jej nie otworzyć. - Gdybyś wierzył, że Grant mówi prawdę, od razu byś ją otworzył. - Nie. Gdybym wierzył, że Grant mówi prawdę, nigdy bym jej nie otworzył. Nie musiałbym tego robić. - Powiedziałeś już, że ją otworzysz. - To prawda. A to znaczy, że mu nie wierzę. Problem w tym, że nawet jeśli Grant mówi prawdę i koperta zawiera to, co powiedział, że zawiera, ja i tak miałbym wątpliwości. - Co do czego? - spytała Natalie, choć tym razem znała odpowiedź. I wiedziała, że tym razem zrobi to, czego oczekiwał od niej James: wysłucha jego wyznania. - Co do tego, czy Grant rzeczywiście nie jest winny śmierci Paris Eugenii Bally. - Stało się. Powiedział to. I nagle ogarnął go spokój - z powodu Natalie, która czekała, aż powie jej więcej o swoich wątpliwościach. Czy podejrzewa, że Grant nieświadomie wziął udział w zabójstwie? Czy sądzi, że był wspólnikiem mordercy? Czy też uważa, że sam z zimną krwią zamordował tę kobietę? - Moim zdaniem, Natalie, jest możliwe, że Grant chciał zabić Paris, zaplanował, jak ją zabije, i w końcu ją zabił. Natalie patrzyła na niego w zadumie, ani przez chwilę nie wątpiąc, że jest przy zdrowych zmysłach. Chciała zrozumieć - na tyle, na ile coś takiego można zrozumieć - dlaczego Grant popełnił taką zbrodnię. Jeśli to zrobił. - Ale dlaczego, James? - Dlaczego Grant zabił Paris? Czy dlaczego uważam, że to zrobił? - Jedno i drugie. - Łatwiej odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Zabił ją, bo sądził, że może to zrobić i ujdzie mu to na sucho. - Ale mylił się. - Nie jestem tego taki pewny. - Przecież został aresztowany. - Oczekiwał tego. Chciał tego. - Żeby ruszyć sprawy z miejsca. - Tak. Żeby zrealizować swój plan. Od początku utrzymywał, że kiedy zobaczy dowody, które zostały użyte, by go wrobić, będzie w stanie wskazać prawdziwego zabójcę. Mówił to z wielką pewnością. A ja tę pewność podzielałem. - Wierzyłeś, że jest niewinny. - Tak, i wierzyłem w system, który w końcu zawsze wypuszcza niewinnego człowieka na wolność. Ale teraz sądzę, że jego pewność siebie nie wynikała z niewinności, tylko z arogancji. Grant uważa, że popełnił morderstwo doskonałe. Świetnie się bawi, już rozkoszuje się przyszłym triumfem. Największą przyjemność sprawia mu igranie ze mną. Przypuszczam, że chce, żebym wiedział, czego się dopuścił - i żebym nic nie mógł z tym zrobić. - Ale ty nie pozwolisz, żeby uszło mu to na sucho. - Nie chciałbym mu na to pozwolić. Ale nie mam dowodów. A dowody spreparowane przez Granta po to, by obciążyć kogoś innego - ktokolwiek to jest - na pewno będą bardzo przekonujące. - W końcu Grant popełni jakiś błąd. Psychopaci zawsze popełniają błędy. - Grant może nie być psychopatą. - Musi nim być, jeśli... - Jeśli naprawdę zrobił to, co moim zdaniem zrobił? To tylko moje zdanie, Natalie. Nie mam pewności. Bo nie mam dowodu. - A jego arogancja? To, że się tobą bawi, że chce, żebyś wiedział? - To wszystko może być grą. - Grą? - Albo rodzajem próby. Może Grant chce sprawdzić, czy zdoła mnie sprowokować do wystąpienia z bezpodstawnymi oskarżeniami. - Ale w jakim celu? - Bez celu. To tylko jeszcze jedna z jego gier. - Jeszcze jedna? - Jedną z ulubionych rozrywek Granta, kiedy studiował w college'u, było wymyślanie zbrodni doskonałych. Niby nieszkodliwa, ale zabawiał się tak głównie ze swoimi profesorami, nigdy ze mną. Nasza przyjaźń nie przetrwałaby tego, i on o tym wiedział. A wtedy nasza przyjaźń była dla niego ważna. Ważniejsza dla niego niż dla mnie. - Ciekawe, jak ważna jest dla niego teraz. James uśmiechnął się. - Odkąd odebrał mi Christine? - Uśmiech zniknął z jego twarzy. -Albo w ogóle przestała być ważna, albo jest ważniejsza niż kiedykolwiek. Dlatego właśnie to musi być rodzaj próby. Czy naprawdę sądzę, że byłby zdolny do morderstwa? - Uważasz, że byłby do tego zdolny, bez względu na to, czy zabił Paris, czy nie. - Tak. - Więc jest psychopatą. - Albo kimś jeszcze gorszym. Kimś, dla kogo zabijanie jest tylko intelektualnym wyzwaniem, świetną zabawą. Grą. A jeśli nawet jest psychopatą, spędził wiele lat, studiując błędy, jakie popełniali inni zabójcy. - W końcu on też popełni błąd, a ty będziesz miał dowód. - Zakładając, że to on zabił Paris. - Zakładając, że to on zabił Paris. - I zakładając, że popełnił błąd, że policja uwierzy w oskarżenia Jamesa i Grant zostanie skazany. To byłaby prosta droga. Zbrodnia i kara. Ale jeśli Grant, choć zdolny do popełnienia takiej zbrodni, jednak nie zabił Paris? Albo zabił ją, ale w sposób tak przemyślany, że James nie odkryje żadnego błędu? Albo zabił ją, ale zostanie uniewinniony z powodu jakiegoś błędu proceduralnego? Albo... albo... albo... Wiem, co mnie martwi, powiedział James, tylko nie znam odpowiedzi. James może nigdy nie poznać odpowiedzi. Będzie jednak jej szukał, wybierze jedyną drogę, jaką może wybrać człowiek honoru. Natalie obawiała się, że ta droga może wieść donikąd. Spojrzała na puszkę Pandory leżącą między nimi na stoliku. - Może już popełnił jakiś błąd. Może dowód jest w tej kopercie. - Grant nigdy nie popełniłby takiego błędu. Wie, że gdyby dał mi do ręki cokolwiek, co mogłoby być dowodem zbrodni, natychmiast oddałbym to policji. On chce, żebym się zastanawiał i dręczył, zanim w końcu zdecyduję się zajrzeć do środka. - A kiedy zajrzysz, będzie to znaczyło, że nie uwierzyłeś w to, co mówił o zawartości koperty. - Właśnie. - Może w środku jest dokładnie to, co ci powiedział - zdjęcia z nierozwiązanych spraw z archiwum FBI. - Może. Ale mogą to też być zdjęcia, które robił sam Grant - akty jego kochanek, łącznie z, jak przypuszczam, Christine. - Grant robi coś takiego? - Robił kiedyś. W college'u. Uważasz, że to niezwykłe? - Nie, nie w college'u. - Ani w szkole średniej, pomyślała Natalie, przypominając sobie swoje szkolne dni. Wszystkie jej koleżanki pozwalały się fotografować nago swoim chłopakom. Nazywały to pozowaniem. Uważały, że to nic wielkiego, ryzykowały tylko tym, że zdjęcia mogły wpaść w ręce kogoś z dorosłych. Wtedy nie istniała jeszcze zapewniająca większą dyskrecję fotografia cyfrowa, nie mówiąc już o łatwości, z jaką obecnie można rozpowszechniać pornografię. - Czy Grant sam wywoływał filmy, czy używał polaroida? - Używał polaroida. Ja nigdy nie widziałem tych zdjęć. Nie miałem ochoty ich oglądać. Ani zdjęć Granta, ani żadnych innych aktów, które krążyły po akademiku. - Byłeś dżentelmenem. - Nie sądzę, żeby te dziewczyny miały coś przeciw temu. Ale oglądanie takich zdjęć pachniało... wojeryzmem. - Myślisz, że Grant ciągle robi takie zdjęcia? - Nie wiem. Gdyby nawet, nie wspomniałby mi o tym. Jeśli je robi, to - w ramach próby - mógł je włożyć do tej koperty. Natalie? - Nie podniosła głowy, więc wyciągnął rękę, dotknął jej podbródka i uniósł go lekko. Potem cofnął rękę. - Przepraszam. Nie powinienem cię tym obarczać. - Owszem, powinieneś. Po prostu na chwilę zgubiłam się w tym bagnie, pełnym różnych „a jeśli" i „a jeśli nie". - Coś mi się zdaje, że znam to bagno. - Nie wątpię. Obiecasz mi coś? Sądziła, że zmarszczy brwi. Że będzie się wahał. Postara się uniknąć jednoznacznej odpowiedzi. „Zobaczymy." „To zależy". Ale James nie wahał się ani chwili. - Wszystko. - Och! - Dziwi cię to? - Jeszcze nikt nie złożył mi żadnej bezwarunkowej obietnicy. - Wierzę, że nie chcesz ode mnie niczego, czego nie będę w stanie zrobić. - Cóż, myślę, że to możesz zrobić. Obiecaj mi, że ilekroć zawędrujesz na to bagno, weźmiesz mnie ze sobą. Albo, jeśli nie będzie mnie w pobliżu, opowiesz mi o tym, kiedy będziesz mógł. Teraz James się zawahał. Zmarszczył brwi. - To bardzo głębokie, ponure bagno. - Wiem. - A czy ty obiecasz mi to samo? - Tak. - Więc masz moje słowo. - Dziękuję. - To ja ci dziękuję, Natalie. - Rozmowa pomogła? - Tak. Rozmowa z tobą mi pomogła. Teraz ty ze mną porozmawiaj. - O czym? - O tym, co cię martwi, i nie ma nic wspólnego z Grantem ani z Christine. - Dlaczego myślisz, że jest coś takiego? - Słyszałem to w twoim głosie ubiegłej nocy, kiedy cię zbudziłem. - Nie mam żadnych zmartwień, James. W każdym razie nie mam zmartwień, które nie wiązałyby się z Grantem i Christine. - Na pewno? - Na pewno. Wszystkie moje zmartwienia mają związek z Grantem i Christine. Bo to Christine powiedziała mi, że nie chciałeś mieć dzieci, zanim się w niej nie zakochałeś. A teraz ja jestem w ciąży. Z tobą, James. A ty patrzysz na mnie w taki sposób, że zaczynam się zastanawiać, czy po prostu ci o tym nie powiedzieć. Bo widzę w twoich oczach tyle czułości i - może - nawet miłość. Ale skąd mam wiedzieć, czy tak jest? Nigdy nikt mnie nie kochał. A teraz mam nowe zmartwienie. Tak, znowu zawędrowałam na to bagno. Sama. Już złamałam przyrzeczenie? Nie, bo to jedno ze zmartwień, o których nie chcesz słuchać. Wiąże się z Grantem. I z Christine. Christine, której już nie kochasz. Ale może zakochałbyś się w niej - kto nie kochałby Christine? - gdyby Grant został skazany za morderstwo, a ona znowu byłaby wolna. - Natalie? - powiedział James ostro, niemal rozkazująco. - Tak? - Powiedz mi, o czym myślisz. Powiedz prawdę. Prawdę. Prawdę mogła mu powiedzieć. - Myślałam o tym, jak było, kiedy ostatnio do mnie przyszedłeś. I o dziecku, które wtedy poczęliśmy. - Domyślam się, że nie było to zbyt przyjemne wspomnienie. - Bardzo przyjemne. - Ale? - Cóż, myślałam, jaka to szkoda, że nie możemy tego powtórzyć. - Dlaczego nie możemy? - Teraz w głosie Jamesa była czułość i – może - miłość. - Zaczekaj. Chyba wiem. Wyglądam zbyt okropnie. Natalie spojrzała na najbardziej seksownego mężczyznę, jakiego znała. Och, był blady i wyczerpany. Ale jego oczy znowu błyszczały. I tak bardzo jej pragnął. - Nie wyglądasz zbyt okropnie - mruknęła. - Ale zastanawiam się, czy nie powinniśmy zabrać do sypialni czekoladek. Wiesz, na wszelki wypadek. - Na wypadek, gdybym musiał się czymś wzmocnić? - W jego błękitnych oczach błysnęło rozbawienie. Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Chodź, Natalie. Nie zabrał czekoladek, tylko od razu zaprowadził ją do sypialni, gdzie pokazał jej, że to ona jest wszystkim, co było mu potrzebne. Rozdział 12 Queen Anne Medical Center Sala operacyjna numer 7 Sylwester Godzina 22.58 - W porządku, Kathleen. - Anestezjolog kiwnęła głową. - Możesz zaczynać. - Dobrze. - Kathleen wzięła głęboki oddech i rozcięła napiętą skórę brzucha Georgii. Cesarskie cięcie przebiegło szybko, mimo że trzeba było wyjąć siedmioro dzieci. Kilka par rąk w chirurgicznych rękawiczkach przenosiło malutkie ciałka na sterylne błękitne ręczniki. Po odcięciu pępowiny każde z dzieci miało zostać zabrane przez wyznaczony wcześniej zespół na badania, a następnie do inkubatora na oddziale intensywnej terapii neonatologicznej. Tylko jedna z partnerek Kathleen - Stephanie - asystowała przy porodzie. Ale byli wszyscy, i wszyscy byli świadkami tego niemal bezgłośnego dramatu siedmiorga braci i sióstr przychodzących na świat niemal w jednej chwili. Kathleen i Stephanie mówiły niewiele. Dziecko pierwsze - dziewczynka. Dziecko drugie - dziewczynka. Dziecko trzecie i dziecko czwarte -chłopcy, bliźnięta, jedno łożysko. Dziecko piąte - chłopiec. Dziecko szóste i dziecko siódme - dziewczynki, bliźniaczki, dwa łożyska. I może myśli Stephanie były równie proste jak myśli Kathleen. Bądźcie szczęśliwi. I niech spełnią się wasze marzenia. Kathleen życzyła tego każdemu dziecku, jakie odbierała, zawsze w tej zapierającej dech w piersiach chwili, kiedy pierwszy raz brała je na ręce. Miała nadzieję, że jej dłonie są miękkie i delikatne. Chciała jak najcieplej powitać każde dziecko na świecie. Siedmioraczki Blaine'ów przyszły na świat w ciągu niecałych siedmiu minut. Wszystkie miały wysoką punktację w skali Apgar, zarówno w pierwszej, jak i w piątej minucie życia. Wszystkie ważyły powyżej kilograma, co zostało przyjęte z wielką ulgą. Żadne nie było w okresie prenatalnym odżywiane gorzej niż inne. Poza tym dzieci przebywały w łonie matki o cały miesiąc dłużej niż jakiekolwiek inne siedmioraczki. Prognozy były więc bardzo optymistyczne. - Są śliczne - powiedziała Kathleen do sennej młodej matki i rozpromienionego ojca. – Wyglądają bardzo dobrze. Są małe, ale silne. I dobrze odżywione. - Dziękuję. Tak bardzo jestem ci wdzięczna. - Nie dziękuj mi. To był dla mnie zaszczyt. - Powinniśmy im wszystkim dać na imię Kathleen - mruknęła Georgia. - Nawet o tym nie myśl. Chłopcy nie byliby zachwyceni, a każda z twoich małych dziewczynek też zasługuje na własne imię. Georgia uśmiechnęła się sennie. - Trzech synów! Cztery córki! Thomas! Mamy siedmioro dzieci! - Wiem, skarbie. Sam ledwo mogę w to uwierzyć. Kathleen zostawiła świeżo upieczonych rodziców ze Stephanie, która zajmowała się Georgią, zanim ona pojawiła się w szpitalu. Blaine'owie pamiętali Stephanie. Byli bardzo zadowoleni, że to ona będzie się teraz zajmowała Georgią. Jeszcze raz wylewnie podziękowali Kathleen, namawiając ją, by teraz poszła do domu i powitała Nowy Rok. Kathleen wyszła z pokoju Georgii, spojrzała na zegar i uzmysłowiła sobie, że wprawdzie nie powita Nowego Roku w domu, ale powita go z mężczyzną, z którym już wkrótce stworzy prawdziwy dom. Miała jeszcze chwilę, mogła więc wstąpić do swojego pokoju, żeby wziąć prysznic i przebrać się w świeżo wykrochmalony fartuch. Potem miała zamiar oglądać z Ianem pokaz sztucznych ogni i rozmawiać z nim o dzieciach. A kiedy nadejdzie czas, położą się spać - w osobnych pokojach, ale za to po raz pierwszy naprawdę pod jednym dachem. A potem będzie tak już do końca życia. Dwa miesiące wcześniej też przed północą odezwał się pager Jamesa. Tym razem zadzwonił telefon Natalie. Tak jak wtedy dźwięk rozlegający się w ciemności nie wzbudził niczyjego niepokoju. Natalie była przekonana, że to jedna z sąsiadek chce jej przekazać wiadomości ze szpitala. Nie o Ianie Collierze, który czuł się coraz lepiej, ale o siedmioraczkach, które miała odebrać przyjaciółka Natalie, będąca też przyjaciółką Iana. O Kathleen plotkowano teraz w całym szpitalu. Co ją łączy z przystojnym przedsiębiorcą? Owszem, Kathleen była stypendystką Rain Mountain. Wszyscy o tym wiedzieli. Ale najwyraźniej nie tylko to łączyło ją z Ianem. Kathleen obudziła Iana, ocaliła go - swoim głosem, nie dotykiem. Przez cały dzień nikt nie widział, żeby choć raz się dotknęli. Pielęgniarki z oddziału intensywnej terapii doszły do wniosku, że Natalie mogłaby rzucić na tę sprawę trochę światła. Ona jednak potwierdziła tylko to, co już było oczywiste. Kathleen i Ian są przyjaciółmi. Pielęgniarki ciągle miały nadzieję, że Natalie zdradzi coś więcej, często przekazywały jej więc wieści ze szpitala. - Siedmioraczki - powiedziała, sięgając po słuchawkę. Telefon stał niedaleko, ale musiała na chwilę opuścić ciepłe objęcia Jamesa. Kochali się, a potem rozmawiali i robili plany na następne popołudnie. Mieli zamiar obejrzeć przed ślubem M jak morderstwo i jego współczesny remake. - Halo! - powiedziała Natalie do słuchawki. Była to rzeczywiście jedna z pielęgniarek oddziału intensywnej terapii, Trish, która mieszkała po drugiej stronie korytarza. Ale miała złe wieści. Tak złe, że ciepłe, miękkie ciało, które obejmował James, nagle zesztywniało. Natalie gwałtownie usiadła na łóżku. James, zaniepokojony, także usiadł i uważnie słuchał jej zmienionego głosu. - Co? Och, nie! Nie rozumiem... Przecież czuł się coraz lepiej... Ale jak to możliwe? Kathleen... Ona nie...? Ona nie wie? Tak. W porządku. Dziękuję za telefon. Natalie odłożyła słuchawkę. Cała się trzęsła. James objął ją. - Och, James. - Ian. Kiwnęła głową. - Nie żyje. Nie wiem, dlaczego. Oni nie wiedzą, dlaczego. Zmarł nagle... Próbowali go reanimować. Ciągle próbują, ale nie ma już nadziei. - Co z Kathleen? - Nie ma jej tam. Jeszcze nic nie wie. Była na sali operacyjnej, przyjmowała siedmioraczki, kiedy to się stało. Nikt jej nie zawiadomił. A teraz nikt nie wie, gdzie ona jest. Szuka jej ordynator, chce jej o tym powiedzieć osobiście. Będzie zdruzgotana, James. Była taka szczęśliwa. Tak bardzo kochała Iana. Zaczęła bezgłośnie łkać, łzy spływały jej po twarzy. Po chwili uspokoiła się i podniosła głowę. - Musisz do niej pójść, pomóc jej. Ian chciałby, żebyś z nią teraz był. - Tak. Chciałby tego, i to właśnie zrobię. Chodź ze mną, Natalie. Kathleen będzie potrzebowała przyjaciółki. - I przyjaciela - odparła. - Będzie potrzebowała nas obojga. Rozdział 13 Queen Anne Medical Center Sylwester Godzina 23.49 Zamglony. Taki był stan jej umysłu. Kathleen uśmiechnęła się do siebie. Spędziła dwadzieścia cztery godziny na nogach, a potem wzięła gorący prysznic, więc określenie „zamglony" można było potraktować dosłownie. Teraz czekały na nią same przyjemności, żądnych obowiązków, żadnych trosk. Z rozkoszą zanurzyła się w tej mgle, zastanawiając się, czy udałoby się jej przekonać Roba Traynora, żeby wypuścił swojego pacjenta do domu już jutro. Na ślub. Miała nadzieję, że Rob się zgodzi. Kiedy będą wypowiadać słowa przysięgi, Ian będzie przecież pod okiem lekarza. A gdyby doktor Traynor zechciał przyjść na ślub, a potem na przyjęcie w Canlis, młoda para byłaby zachwycona. Może należałoby zacząć od zaproszenia na ślub. Mamy ślub, Rob, i byłoby nam miło, gdybyś mógł przyjść. Z osobą towarzyszącą, jeśli masz ochotę. Och, i czy mógłbyś dopilnować, żeby pan młody także pojawił się na ceremonii? Kathleen postanowiła, że tak właśnie powie. Na pewno jej się uda. Uśmiechnęła się do siebie radośnie. Była niewyspana, ale szczęśliwa, więc pobiegła na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. James i Natalie szli w stronę szpitala przez tłum, który zebrał się na ulicach, by obejrzeć sztuczne ognie. Pokaz miał się rozpocząć za kilka minut. Ludzie byli radośnie ożywieni, nieświadomi smutku, który na nich spadnie, kiedy włączą samochodowe radia w drodze do domu. James i Natalie już znali ten smutek, czuli na ramionach jego ciężar. Szli jednak szybko w górę ulicy. W końcu dotarli do szpitala i od razu ruszyli na oddział intensywnej terapii. - W czym mogę państwu pomóc? - spytała recepcjonistka. Jej nieobecne spojrzenie zdradzało, że była to tylko rutynowa uprzejmość. - Nazywam się Natalie Davies. Trish powiadomiła mnie o śmierci Iana Colliera. Jestem przyjaciółką Kathleen. A to jest prawnik Iana James Gannon. Recepcjonistka kiwnęła głową i wskazała korytarz po prawej stronie. Przy końcu korytarza, pod drzwiami szpitalnej sali, stał zatroskany mężczyzna. Doktor Rob Traynor. Natalie widziała go na konferencji prasowej, która odbyła się przecież tak niedawno i była taka optymistyczna. James i Rob znali się, bo współpracowali kiedyś przy sprawie, w której James był oskarżycielem. Doktor Traynor występował jako biegły sądowy. James przedstawił mu Natalie i wyjaśnił, co łączy ich z Ianem, Kathleen i Trish, która, wraz z kilkoma innymi pielęgniarkami, znajdowała się po drugiej stronie zamkniętych drzwi. Pokój wyglądał jak zalane krwią pole bitwy, a Ian jak śmiertelnie ranny bohater przegranej batalii. Pielęgniarki przygotowywały teraz Iana, żeby Kathleen mogła go zobaczyć. - Gdzie ona jest? - spytała Natalie. - Nie wiem. Pewnie wstąpiła do swojego pokoju i za chwilę się tu pojawi. Próbowałem się z nią skontaktować, ale nie udało mi się. Postanowiłem więc tu na nią zaczekać. - Nadal o niczym nie wie? - O ile się orientuję, nie. - Co się stało? - spytał James. - Ianowi? Zatrzymanie akcji serca. Tyle wiemy. Wiemy też, że zostało wykryte natychmiast, Ian był monitorowany. Ale chociaż od razu podjęliśmy reanimację, nie udało się go uratować. Nie wiemy, co spowodowało zatrzymanie akcji serca. Mógł to być zator płucny. Albo wylew krwi do mózgu. Nic więcej nie można było powiedzieć. Teraz pod drzwiami stało już troje zatroskanych ludzi czekających na Kathleen Cahill, która lada chwila miała się pojawić na korytarzu. Jak panna młoda krocząca ku swemu narzeczonemu. Wyszła zza rogu, zobaczyła czekające na nią trio i w pierwszej chwili poczuła się jak panna młoda. Była tam Natalie, która miała zostać jej świadkiem. Był James, świadek Iana, którego nie znała, ale widziała na zdjęciu. I Rob, którego jeszcze nie zaprosiła, ale miała zamiar to zrobić. Sędzina i jej mąż są pewnie z Ianem w pokoju i rozmawiają o ślubie, który zaraz się odbędzie - Ian nie mógł się doczekać chwili, w której rozpoczną wspólne życie, i postanowił zmienić godzinę ceremonii. Pobiorą się o dwunastej, kiedy fajerwerki oświetlą niebo tysiącem barw. Mgła zmęczenia, która spowijała jej umysł, rozwiała się w końcu, ukazując oczom Kathleen potworną prawdę. W tej chwili pragnęła być ślepa, żeby nie widzieć wyrazu twarzy trzech osób, które na nią patrzy- - Nie - wyszeptała przerażona. - Zmarł we śnie, Kathleen. Po prostu się nie obudził... Nie wiedział. - Ale... - Nie wiemy, co się stało. Ani dlaczego. - Tak mi przykro, Kathleen - powiedziała cicho Natalie. - Wszystkim nam jest bardzo przykro. To jest James. Kathleen z roztargnieniem skinęła głową. - Muszę zobaczyć Iana. - Oczywiście - powiedział James. - Na razie są tam pielęgniarki - rzekł Rob. - Zobaczę, czy już skończyły. - Jesteśmy tu, żeby ci pomóc, Kathleen. Jeśli nam na to pozwolisz. Natalie nie była pewna, czy Kathleen w ogóle usłyszała jej nieśmiałą propozycję. Rob wśliznął się do pokoju i natychmiast zamknął za sobą drzwi. Kathleen nie odrywała od nich wzroku. To, co działo się za drzwiami - i to, co działo się w jej duszy - sprawiało, że zdawała się głucha na wszystko inne. Nie, wszystko słyszała, uświadomiła sobie Natalie, kiedy Kathleen powoli odwróciła głowę. Po prostu słowa docierały do niej z opóźnieniem. - Dziękuję - odparła głucho i znowu zaczęła wpatrywać się w drzwi. Stała tak nieruchomo do chwili, kiedy drzwi wreszcie się otworzyły i stanął w nich Rob z Trish i dwiema innymi pielęgniarkami. Rob spojrzał jej w oczy. - Możesz tam wejść. Bez słowa weszła do pokoju. Pielęgniarki starły krew z podłogi, pozbierały plastykowe osłonki na igły, waciki i wenflony. Było to bardzo miłe z ich strony. Miłe, ale niepotrzebne. Kathleen nie zwróciła uwagi na posprzątane pole bitwy. Nie zwróciła też uwagi na fakt, że pielęgniarki starły krew z twarzy Iana, przykryły go czystym prześcieradłem i ułożyły jego głowę na miękkiej poduszce. Zostawiły tylko małą lampkę, która paliła się nad umywalką. Ian wyglądał tak, jakby spał. Śnił. W przyćmionym świetle jego wargi nie były sine. Mogło się wydawać, że za chwilę powieki lekko zadrżą, kiedy zamknięte oczy zaczną śledzić akcję snu. Kathleen byłaby pewna, że Ian śpi, gdyby go nie dotknęła. Nie dotykała go nigdy dotąd - teraz zrobiła to po raz pierwszy. Był zimny. Zbyt zimny, by żyć. Nie mógł czuć jej dotyku. Było już za późno. Ale nie na wszystko. Ciągle mogła do niego szeptać. Tak dobrze znał jej głos. Już niedługo Ian Collier na zawsze zamieszka w jej sercu. Tam będzie żył. Teraz był ciągle w tym pokoju. Tuż obok. - Wiem, że mnie słyszysz. Słyszysz mnie, prawda? Więc posłuchaj... Masz syna, Ian. Drugiego syna. Nasze dziecko. Wiem, że to chłopiec... Czuję to. Razem będziemy go wychowywać. Sama nie dam rady... Nie potrafię... Rozdział 14 Sama stamtąd nie wyjdzie - powiedziała Natalie do Roba i Jamesa, jakby znała Kathleen od wieków i wiedziała, co kryje się w jej sercu. Tak naprawdę wiedziała tylko, że gdyby mężczyzna, którego kochała, umarł, chciałaby zostać przy nim na zawsze. Czuła, że nadejdzie chwila, kiedy ktoś będzie musiał interweniować. Czuła, że ta chwila szybko się zbliża. Kathleen była u Iana od ponad godziny. Pod drzwiami pojawili się sanitariusze, którzy przyszli zabrać ciało do szpitalnej kostnicy. Oczywiście, nie spieszyło się im. Nikomu się nie spieszyło. Nikomu poza Natalie. Dlaczego? Bo Natalie czuła, że Kathleen będzie siedziała przy Ianie tak długo, aż ktoś nie przerwie jej czuwania - a przedłużające się czuwanie wyrządzi jej więcej złego niż dobrego. - Myślę, że powinnam po nią pójść - powiedziała i nie czekając na odpowiedź, dodała: - Idę. Weszła do pokoju. Było w nim prawie całkiem ciemno. Miasto za oknem, rozświetlone do czasu nadejścia nowego roku, teraz przygasło. Natalie podeszła do łóżka, na którym leżał Ian. Kathleen pochylała się nad nim i szeptała do niego. Natalie nie słyszała słów. - Kathleen? - Natalie? - odparła Kathleen po chwili. - Tak, to ja. Pomyślałam, że już czas... - Pozwolić sanitariuszom zabrać Iana. Nie powiedziała tego na głos. Nie musiała. - Jak sądzisz? Słyszała urywany oddech Kathleen. - Chyba tak. Tak. - Dobrze. Zaczekam na ciebie w drzwiach. Kathleen skinęła głową. Natalie ledwie to dostrzegła, bo jej oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności. A Kathleen nie dała im na to czasu. Wstała, podeszła do drzwi, a potem wyszła na słabo - a jednak zbyt jasno - oświetlony korytarz. Stali tam Rob i James. Podeszła do nich. - Muszę ci coś powiedzieć, Kathleen - powiedział Rob. Coś jeszcze? Coś gorszego? - Co? - Może pójdziemy do pokoju lekarskiego? Będziemy tam sami i wszystko ci wyjaśnię. - Jeśli chcesz mi powiedzieć, że Ian zmarł, bo podano mu niewłaściwy środek albo... Jeśli to coś takiego, nie chcę tego słyszeć. Nie mogę. - Nie o to chodzi, Kathleen. Jest dokładnie odwrotnie. - Odwrotnie? - Chodź ze mną, proszę. Kathleen poszła za doktorem Traynorem. Nie miała nic przeciw temu, by dołączyli do nich Natalie z Jamesem. W pokoju, zgodnie z obietnicą doktora Traynora, byli sami. - Ian umierał - zaczął Rob. - Miał przed sobą najwyżej kilka tygodni życia. - Umierał? Nie! - Miał raka. Bardzo agresywnego, z przerzutami... - Mylisz się. Ian powiedziałby mi o tym. - Ian o tym nie wiedział. Badania okresowe przechodził dziesięć miesięcy temu. Wtedy nic nie wskazywało na chorobę nowotworową. Teraz, mimo zaawansowanego stadium choroby, nie miał właściwie żadnych objawów. - Właściwie? Chcesz powiedzieć, że jednak były jakieś objawy? Och, Ian, dlaczego mi nie powiedziałeś? - Wspominał, że w Crystal brakowało mu tchu w piersiach. Uznał, że to z powodu wysokości. Duszność po chwili ustąpiła, więc doszedł do wniosku, że musiał się zaaklimatyzować. - Więc nawet to mogło nie być objawem choroby - odezwał się James. - Zgadza się. - Nie mogę uwierzyć, że miał raka w ostatnim stadium. - A jednak to prawda, Kathleen. Nie ma co do tego cienia wątpliwości. - Skąd to wiecie? - zapytał James. - Widać to wyraźnie na zdjęciach rentgenowskich klatki piersiowej, a badania krwi wykazały bardzo wysoki poziom białych ciałek. Ale diagnozę postawiliśmy na podstawie badania tkanek i fragmentów kości pobranych podczas operacji - wyjaśnił Rob, nie wchodząc w szczegóły. Nie było potrzeby mówić, że żebra Iana były tak przeżarte rakiem, że musiały się rozsypać pod wpływem zderzenia. Ani dodawać, że fakt, iż wcześniej niczego sobie nie złamał, jeżdżąc na nartach, zakrawał na cud. Rob nie rozwodził się też nad wynikami badania tkanek. Podkreślił jednak, że choroba Iana była bardzo poważna. Śmiertelna. - Były przerzuty. Na kości i do płuc. - Mózg także został uszkodzony - głos doktor Cahill był spokojny i wyraźny. - Dlatego nie widział Coreya na stoku... Ani mnie, kiedy stałam w drzwiach jego pokoju, a on rozmawiał przez telefon. - Ian powiedział ci, że nie widział Coreya? - Tak. Nie widział go, choć wszystko inne pamiętał bardzo dokładnie. Musiał mieć jakiś defekt wzroku. - Kathleen spojrzała na Roba. - Powiedziałeś Ianowi, że ma raka? - Nie. Kathleen kiwnęła głową i wstała. - Muszę iść. - Dokąd? - spytała Natalie, również wstając. Nie wiem! Nie mam dokąd... Mogę tylko iść z Ianem. Do kostnicy. Mogłabym zostać tam całą noc, opowiadać mu o szczęściu, o dzieciach... To nie byłoby takie znowu szalone. Rano na pewno poczułabym się silniejsza. Dość silna, żeby poradzić sobie z... ze wszystkim. Nie, nie będę silniejsza. Nigdy nie będę silniejsza, jeśli dziś w nocy schowam się w kostnicy, udając, że to nieprawda, że Ian umarł... Kiedyś zwlekałam z zawiadomieniem policji o zniknięciu matki... aż było już za późno, żeby odnaleźć jej mordercę. Muszę stawić temu wszystkiemu czoło... Teraz. Muszę być silna. Teraz. - Do biura Iana. Zostawił ustalenia dotyczące pogrzebu. - Kathleen odwróciła się do Jamesa. - Będę potrzebowała twojej pomocy, Ian powiedział mi, że jesteś jego pełnomocnikiem. - Pomogę ci, Kathleen. Zrobię wszystko, co mogę. Zacznijmy od tych dyspozycji. - Jest też klucz do sejfu. - Rozumiem. Gdzie? - W tej samej teczce, oznaczonej napisem „różne", w dolnej szufladzie szafki na dokumenty. - W porządku. Wezmę całą teczkę. Ale pozwól, żebym najpierw odwiózł cię do domu. Daj mi tylko pięć minut. Przyprowadzę samochód i zabiorę cię spod głównego wejścia. - Zostanę tu dziś. - Tu? - Tak. - Ale... - Muszę już iść. Kathleen przeszła przez pokój i znalazła się za drzwiami, zanim któryś z mężczyzn zdążył je przed nią otworzyć. James spojrzał na Natalie. Tylko ona się nie poruszyła. - Nie sądzisz, że powinnaś z nią pójść? - Nie. Myślę, że teraz rzeczywiście powinna zostać sama. I myślę, że naprawdę chce zostać w szpitalu tak długo, jak długo będzie tu Ian. - To musiał być dla niej straszny cios - powiedział Rob. - Ale przyjęła to bardzo spokojnie. - Spokojnie? - powtórzyła Natalie z niedowierzaniem. - Musisz przyznać - odezwał się James - że nie okazała wiele emocji. - Bo bała sieje okazać. Gdyby przestała nad sobą panować... Widzieliście chyba, jak bardzo się starała panować nad sobą? - Nie. - Powiedz nam - poprosił James - co widziałaś. - Widziałam i wiem, że tak jest, kobietę, która właśnie straciła mężczyznę, z którym pragnęła spędzić resztę życia. Czuje się zagubiona. Zdruzgotana. Żadne słowa nie opiszą, jak się teraz czuje. Boi się, że całkiem się załamie. Dlatego musiała od nas odejść. Im więcej współczucia jej okazywaliśmy, tym bliższa była załamania. - A czułaby się zakłopotana, gdyby straciła panowanie nad sobą? - Zapewne. Ale myślę, że nie dlatego tak bardzo się starała nad sobą panować. Kathleen boi się tego, co może się stać, jeśli się załamie. - To znaczy czego? Tego, co stało się ze mną, kiedy wpadłam pod autobus i moje dziecko zginęło. Chaosu, w jaki zmienia się wtedy całe życie, rozbite w proch i pył. Rozpadu osobowości. Pył zniknął, rozwiany przez wiatr. Ale czy osobowość wróci do dawnej postaci? Już nigdy potem nie będzie taka sama... - Natalie? Troska w głosie Jamesa i czułość, jaką dostrzegła w jego błękitnych oczach, sprawiły, że inaczej zakończyła rozpoczęte w myślach zdanie. Już nigdy nie będzie taka sama, chyba że zdarzy Się cud i dostanie drugą szansę. - Kathleen się boi - powiedziała Natalie. - Boi się, że jeśli się załamie, już nigdy się nie pozbiera. - Czy możemy coś dla niej zrobić? - Możemy, jeśli nam na to pozwoli. Kiedy nam pozwoli. Będziemy uparci, będziemy nalegać, nawet jeżeli będzie próbowała nas odepchnąć. - Ale jeszcze nie teraz? - Nie. Jest bardzo wyczerpana. Ledwo trzyma się na nogach. Potrzebuje samotności. Musi odpocząć, przespać się, jeśli będzie w stanie. - Myślę, że zaśnie - powiedział Rob. - Biorąc pod uwagę wypadki ostatnich dwudziestu czterech godzin - Iana i siedmioraczki - sądzę, że wyczerpała już cały zapas adrenaliny, jaki zdołał zgromadzić jej organizm. Zaśnie, nawet jeśli nie będzie chciała. Może nawet nie będzie miała siły z tym walczyć. Jej ciało rozpaczliwie potrzebuje teraz snu. - Teraz musimy obmyślić sposób - powiedziała Natalie - w jaki dowiemy się, że już wstała. Gdzie będzie spała? - Pewnie w swoim szpitalnym pokoju na ginekologii. Więc jeśli Trish poprosi jedną z pielęgniarek, żeby... - Natalie stała twarzą do drzwi, więc od razu zauważyła to, czego mężczyźni nie mogli zobaczyć. - Kathleen. Rob i James odwrócili się, spojrzeli na Kathleen i zrozumieli, że Natalie mówiła prawdę. - Będę potrzebowała numeru domu pogrzebowego. - Jutro - powiedział Rob. - Dzisiaj jest święto, więc załatwienie całej tej papierkowej roboty może się przeciągnąć aż do popołudnia. A dopiero wtedy można będzie wydać ciało. - Papiery - powiedziała Kathleen. Nigdy nie musiała przygotowywać takich dokumentów. Przynajmniej odkąd została ginekologiem. Ale wiedziała, jak wiele dokumentów jest koniecznych w przypadku śmierci pacjenta, zaczynając od pisemnej zgody na sekcję zwłok. Spojrzała na mężczyznę, który miał prawo podpisać tę zgodę. - Bez sekcji, James. Proszę. Głos jej drżał, ale oczy pozostały zimne i nieruchome. Tak jak zimna i nieporuszona wydawała się sama Kathleen. James wiedział, że to złudzenie. Cienka warstewka lodu... a pod nią kłębiły się emocje, które rozpaczliwie usiłowała utrzymać na wodzy. - Nie będzie sekcji - powiedział szybko, nie spojrzawszy nawet na Roba. Jako były prokurator wiedział, kiedy sekcja zwłok jest konieczna, Ian nie umarł w podejrzanych okolicznościach ani przed upływem dwudziestu czterech godzin od chwili przyjęcia do szpitala. Nie zmarł też, nie odzyskawszy przytomności. - Dziękuję - wyszeptała Kathleen. Chciała już iść, ale wiedziała, że musi powiedzieć coś jeszcze, ze względu na Iana. Oderwała wzrok od prawnika, który mógł podpisać zgodę na sekcję, i spojrzała na chirurga, który wypełni akt zgonu. Treść tego dokumentu zostanie podana do wiadomości publicznej. - Martwię się o Coreya i wiem, że Ian też by się o niego martwił. Dla Iana było bardzo ważne, żeby Corey nie obwiniał się o spowodowanie wypadku. Zwłaszcza że śmierć Iana nie była wynikiem wypadku. - Zgadzam się, Kathleen - rzekł Rob łagodnie. - Co do Coreya i co do przyczyny śmierci Iana. Sam z nim porozmawiam. Rozmawiałem już kilka razy z jego ojcem. - Dziękuję - wyszeptała znowu Kathleen. - Na pewno powinnam jeszcze coś zrobić... - Owszem - powiedziała Natalie. - Powinnaś pójść spać. - Myślałam o czymś, co mogłabym zrobić dla Iana. - Ja też. - Teraz nadszedł czas, by nalegać, pomyślała Natalie. - Musisz się przespać, Kathleen, musisz wypocząć. Słyszałaś, co mówił Rob. Prawdopodobnie aż do jutrzejszego popołudnia nie będzie można nic zrobić, więc umówmy się, że spotkamy się tu o trzeciej. - Gdybym jednak mogła coś zrobić... - Znajdziemy cię - obiecał James. - Ale jeżeli nic się nie wydarzy, spotkajmy się tutaj, tak jak proponuje Natalie. O trzeciej. - W moim gabinecie - dodał Rob. Kathleen z trudem kiwnęła głową. Potem wybiegła. Rozdział 15 Sarah's Orchard Środa, 1 stycznia Godzina 7.00 On umarł, Holly - powiedział Sam, patrząc w brązowe oczy, które zdawały się rozumieć znaczenie tych słów i kryjący się w nich smutek. A może Holly wyczuła po prostu smutek w głosie, który wypełniał teraz jej świat. - Nikt się tego nie spodziewał, a jednak on umarł. Muszę pojechać do Seattle. Nie pytaj, dlaczego. Naprawdę nie wiem. Oboje pojedziemy, dobrze? To dość daleko, ale będziemy się zatrzymywać po drodze. Lubisz swoją klatkę, prawda? No, nie udawaj, przecież wiem, że jest ci tam wygodnie. Tak wygodnie, że kiedy Sam o północy włożył ją do klatki, Holly westchnęła z ukontentowaniem i natychmiast się wtuliła w błękitną kurtkę. A trzy godziny później, kiedy ją obudził i zabrał na krótki spacer, bez wahania wróciła na swoje miejsce. Tak właśnie przedstawiał sprawę autor książki o wychowaniu psów -prawidłowo wykorzystywana klatka staje się dla szczenięcia schronieniem, bezpiecznym azylem. Jak pokój dziecka. Sam nie wspominał swojego pokoju jako miejsca pełnego skarbów i marzeń. Owszem, jego pokój w rezydencji Hargrove'ów był dla niego schronieniem, ale ukrywał się w nim samotny i smutny, zastanawiając się, co jest z nim nie tak, marząc o psie, którego nigdy nie pozwolono mu mieć, i wyobrażając sobie sekrety, jakie mógłby dzielić z młodszym bratem, gdyby matka i ojczym nie uznali, że będzie miał zły wpływ na ich ukochanego Tylera. Sam był zadowolony, że ma własny pokój. Nigdy jednak nie czuł się w nim szczęśliwy, a kiedy trochę podrósł, opuścił go bez żalu. Opuścił ich wszystkich, tak jak jego opuścił ojciec - nie oglądając się za siebie. Teraz Sam Collier miał psa i cieszył się, że Holly lubi swoją klatkę. Cieszył się nawet z tego, że poprzedniej nocy zastosował się do rady z podręcznika i nie pozwolił Holly spać w swoim łóżku. Brakował mu jej ciepłego ciałka, ale dzięki temu, że zachęcił ją do spędzenia nocy w klatce, dziesięciogodzinna podróż samochodem stała się łatwiejsza dla nich obojga. Łatwiej też będzie im w Seattle. Za parę dni Holly będzie musiała spędzić samotnie kilka godzin w motelowym pokoju, kiedy on pójdzie na pogrzeb Iana. O szóstej nad ranem, gdy Sam dowiedział się o śmierci ojca, uroczystość upamiętniająca Iana Colliera była już zaplanowana. Wielu ludzi chciało go pożegnać - a czytając między wierszami, Sam wywnioskował, że były wśród nich wysoko postawione osoby. Ich mowy pożegnalne na pewno zostaną wyemitowane przez lokalne stacje telewizyjne. A gdyby ktoś chciał uczcić pamięć Iana w bardziej wymierny sposób, James Gannon, rzecznik Rain Mountain, zasugerował donacje na któryś z celów bliskich sercu zmarłego: program stypendialny Rain Mountain, fundację na rzecz ofiar zbrodni albo Instytut walki z rakiem. - Wygląda na to, że to był prawdziwy filantrop, prawda, Holly? - powiedział Sam. W jego głosie nie było sarkazmu, tylko zdumienie. I ciepło, mające zapewne związek z obecnością Holly i artykułami o Ianie, które przeczytał poprzedniego wieczoru. Teraz, podejmując przerwaną dwadzieścia lat wcześniej podróż, Sam czuł, że musi dotrzeć do jej końca. Czas wrócić do Seattle. Do domu. Do zmarłego ojca... i czegoś jeszcze. Kathleen spała kilka godzin. Zgodnie z przewidywaniami doktora Traynora była tak wyczerpana, że zasnęła bez trudu. Jej ciało trochę odpoczęło podczas tej niespokojnej drzemki, ale umysł nie zaznał odpoczynku. Nie pamiętała snów, które ją dręczyły. Ale obudziła się, dysząc ciężko, jakby we śnie uciekała przed krwiożerczymi demonami - by odkryć po przebudzeniu, że nie ma przed nimi ucieczki. Demony nie należały do świata snów. Istniały na jawie, pochłaniając niezbędny do życia tlen, wpijając szpony w jej łono -jakby stamtąd chciały czerpać energię - i niszcząc kruche, nowo powstałe życie. Nie będzie dziecka. Nie ma Iana. Nie! - Nie ma - powiedziała sobie surowo. - I musisz sobie z tym poradzić. Jak? Stanowczo. Bez wahania. Odważnie. Zaczynając od zaraz. Zerwała pościel z łóżka, zwinęła kitle i fartuchy w osobny tobołek i położyła oba na środku pokoju. Potem powędrują do osobnych pojemników. Wyjęła z szafy sukienkę, którą chciała dzisiaj włożyć - tę samą, którą miała na sobie, kiedy przyszła do szpitala dwadzieścia dwa dni wcześniej. Kupiła ją w Nowym Jorku, wraz z innymi rzeczami, które zamierzała nosić w swoim nowym życiu u boku Iana. A teraz? Wepchnęła sukienkę do torby podróżnej i założyła świeżo wykrochmalony kitel i adidasy. Okazało się, że to kiepska zbroja. I zbędna. Jako lekarz Kathleen nie była dzisiaj potrzebna. Musiała się zająć tylko jednym, zmarłym pacjentem - który zresztą przed śmiercią sam zajął się większością swoich spraw. Nawet telefon do domu pogrzebowego nie należał - z prawnego punktu widzenia - do jej obowiązków. Co więc będzie robić tego deszczowego dnia? Pójdzie na spotkanie o trzeciej, a potem weźmie swoją torbę i wróci do domu... rozpamiętywać plany, które nigdy nie doczekają się realizacji. Natalie spała dobrze, sama, ale nie samotna. W jej łonie spało dziecko, a wspomnienie jego ojca pieściło ją tak jak on sam, gdy poprzedniego dnia odprowadzał ją do domu. Szli w milczeniu, ale trzymali się za ręce. Natalie czuła, że James tego właśnie pragnie. Wszedł na chwilę do jej mieszkania i uważnie rozejrzał się po tym przytulnym gniazdku, by się upewnić, że będzie w nim bezpieczna, że w mroku nie kryje się żaden demon, który mógłby ją skrzywdzić. Natalie nie wiedziała, kiedy James przełączył pager z dzwonka na wibrator. Domyślała się, że w tym samym czasie, kiedy zrobił to doktor Traynor - i z tego samego powodu. Kathleen nie powinna słyszeć uporczywego sygnału. Natalie uświadomiła sobie, że pager dzwoniłby bez przerwy, gdy James powiedział jej, że otrzymał sześćdziesiątą trzecią wiadomość. W chwili, kiedy wziął go raki, pager znowu zaczął dzwonić. Natalie zaproponowała, że pomoże mu odpowiadać na te wiadomości. Albo będzie go karmić czekoladkami podczas rozmów telefonicznych. Albo przyniesie w tym czasie teczkę z gabinetu Iana. James odmówił. Były to propozycje szczere i bardzo kuszące, ale czuł, że powinien zająć się tym wszystkim sam, kiedy Natalie pójdzie już spać. Pocałował ją więc na dobranoc. Natalie czuła ciepło tego pocałunku jeszcze długo po tym, jak wyszedł. Zadzwonił do niej dopiero o drugiej po południu. Powiedział, że przyjedzie po nią za piętnaście trzecia. Do szpitala pojadą samochodem. W Seattle padał deszcz i nic nie wskazywało, by pogoda miała się wkrótce zmienić. O drugiej czterdzieści pięć nastąpiło prawdziwe oberwanie chmury. James nie odrywał wzroku od jezdni i obiema rękami trzymał kierownicę. Jego zmęczona twarz mówiła sama za siebie. - Nie spałeś - powiedziała Natalie. - Nie. - Powinnam była ci pomóc. - Pomagasz mi w tym, co jest teraz najważniejsze. Wspierasz Kathleen. - Nic jeszcze nie zrobiłam. Nie pozwoliła mi. Może nigdy nie pozwoli. - Myślę, że ci pozwoli. A jeśli nawet nie, to i tak pomogłaś mi ją zrozumieć. - Pokazałam ci tylko to, co jest oczywiste. - Boja to przeoczyłem. - Tak, ale to nie twoja wina. Nic nie możesz poradzić na to, że jesteś typowym mężczyzną. Na ustach Jamesa pojawił się słaby uśmiech. - Ach, więc znowu o to chodzi. - Ale nie uważam, żeby to był problem. W biurze Roba Kathleen spotkała się tylko z Jamesem i Natalie. Doktor Traynor został wezwany na operację. Ale zadzwonił przedtem do Jamesa i powiedział, że dokumenty, które trzeba podpisać, znajdują się w recepcji. James podpisał je w drodze na górę. Wyjaśnił Kathleen, dlaczego Rob nie może być obecny, a potem powiedział: - Teczka była tam, gdzie powiedziałaś, że będzie. Znalazłem w niej wszystko. - Czy trzeba podjąć jeszcze jakieś decyzje? - Odnośnie do pogrzebu? Nie. - A odnośnie do innych spraw? - Tak, kilka. Ale zajmiemy się tym jutro. Nie dziś. - Dobrze. Przyszło mi do głowy coś, co mogę zrobić. Co chciałbym zrobić. - Ten pomysł był jak dar od Iana. Jakby Ian wiedział, że nie mają przed sobą czterdziestu lat wspólnego życia i dlatego chciał rozmawiać o wszystkich ważnych sprawach poprzedniego dnia... Jakby wiedział, że wkrótce Kathleen będzie potrzebowała czegoś, co nada jej życiu cel, pomoże zmierzyć się ze smutkiem. - Chciałabym odszukać Sama. - Kto to jest Sam? - Sam Worthing Hargrove. Główny spadkobierca Iana. Domyślam się, że nie zaglądałeś jeszcze do jego testamentu. - Nie. Testament jest ciągle w sejfie. Niestety nie sprawdziłem, czy ktoś z banku mógłby mnie tam dzisiaj wpuścić. - Och - mruknęła Kathleen. - Dzisiaj jest święto. Zapomniałam. Dobrze, że nie próbowałeś dzisiaj nikogo ściągnąć do banku. To nie jest konieczne. - Jutro wezmę testament - obiecał James. - A teraz opowiedz mi o Samie. - Ian mieszkał z matką Sama, Vanessą Worthing, przez cztery lata. Cztery pierwsze lata życia Sama. Na terenie posiadłości Worthingów znajdował się wtedy mały domek dla gości. Potem Vanessa zabrała Sama i Ian stracił z nim kontakt. Mąż Vanessy, Mason Hargrove, został ojczymem chłopca. Ale dla Iana Sam na zawsze pozostał kimś bardzo ważnym. Kiedy założył Rain Mountain i wreszcie miał powód, żeby spisać testament, postanowił wszystko mu zapisać. - To musiało być ponad dwadzieścia lat temu. - Tak. Ian wprowadził do testamentu poprawki dziesięć lat temu. Nie wiem, na czym polegała ta zmiana, ale wiem, że Sam pozostał jego głównym spadkobiercą. Co oznacza, że trzeba go odnaleźć i powiedzieć mu o tym. Chciałabym się tym zająć. - I chciałabym opowiedzieć Samowi o Ianie. - O jego życiu, nie o śmierci. I o wielkiej miłości, jaką darzył małego chłopca, który nie był jego synem. - Czy mogę to zrobić? - Oczywiście. - James nie miał nic przeciw temu, żeby Kathleen zajęła się poszukiwaniem Sama. Jeśli jednak Ian od dziesięciu lat nie wprowadzał żadnych zmian do testamentu, co zostało dla kobiety, którą zamierzał poślubić? Doszedł do wniosku, że to, czego pragnęła. A pragnęła dopilnować, żeby życzeniom Iana stało się zadość. Ale... - Ian wspominał, że chce zmienić testament. - Mnie też o tym mówił. Ale miał mieszane uczucia co do usunięcia z niego Sama. A ponieważ tego nie zrobił, daje to mnie i nam wszystkim szansę odszukania Sama i powiedzenia mu, jak wiele znaczył dla Iana. I jakim wspaniałym Ian był człowiekiem. - Kathleen wzięła głęboki oddech i wyprostowała się. - Myślę, że trzeba zadzwonić do domu pogrzebowego. - Może ja to zrobię? Kathleen kiwnęła głową. - Dziękuję. James wstał i wyszedł do drugiego pokoju, żeby zadzwonić. Natalie domyśliła się, że mówi cicho, aby Kathleen nie mogła go słyszeć, ale na wszelki wypadek zaczęła rozmawiać z Kathleen, chcąc odwrócić jej uwagę. - To takie trudne. - Tak. Myślałam, że dzisiaj poczuję się trochę lepiej... że zacznę sobie radzić z tym, co się stało. - Radzisz sobie. - Nie tak, jak powinnam. - Gdy ponosi się tak wielką stratę, nie można wymagać od siebie zbyt wiele. - Chyba masz rację - Kathleen skinęła głową. - Cały czas próbuję sobie wmówić, że tak jest najlepiej dla Iana. - Umarł spokojnie, nie wiedząc, że jest chory na raka i zostało mu najwyżej kilka tygodni życia. Ja też starałam się przekonać samą siebie, że tak jest najlepiej. I naprawdę myślę, że tak jest. Ale nawet takie przekonanie niczego nie ułatwia ani nie umniejsza straty. Zwłaszcza straty, jaką ty poniosłaś. - I straty, jaką poniósł Ian. - Świadomość tej straty najbardziej dręczyła Kathleen. Ian stracił tak wiele... szczęście, radość, czterdzieści lat życia... Ale Ian nie miał przed sobą czterdziestu lat. Nie miał nawet czterdziestu dni. - Kathleen? - Natalie wyrwała ją z zamyślenia. - O czym myślisz? - O różnych rzeczach, o których wolałabym nie myśleć. Wiesz, jakie decyzje James chce jutro ze mną omówić? - Chyba chce porozmawiać o uroczystości upamiętniającej Iana. - O uroczystości? - Wielu przyjaciół Iana skontaktowało się z Jamesem w tej sprawie. Chcą pożegnać Iana i uczcić jego pamięć. James powiadomił już media, że taka uroczystość się odbędzie. Ale można to odwołać, Kathleen, jeśli się z tym nie zgadzasz. - Zgadzam się. Chodzi tylko o to, że powinnam - tak, powinnam -sama o tym pomyśleć. - Musisz teraz myśleć o innych rzeczach. O sobie. - O sobie mogę pomyśleć później. Teraz powinnam zająć się wyborem miejsca, w którym odbędzie się uroczystość, i... - Nie. Nie musisz się tym zajmować. James też nie. Zajmie się tym kilku przyjaciół Iana, którzy chcą coś dla niego zrobić. Kiedy tylko James się dowie, jakie są ich propozycje, przedstawi je. - Ian tak bardzo go lubił. - Jamesa? - Tak. - Z wzajemnością. - James jest dla mnie taki dobry. - James w ogóle jest dobry. - Jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc. Tobie także. - Kathleen przekrzywiła głowę. - Myślę, że James będzie zachwycony, kiedy powiesz mu o dziecku. Będzie się cieszył tak samo jak ty. - Och! - Natalie była zaskoczona nie tyle słowami Kathleen, ile jej nagłym przejściem od smutku wywołanego własnym nieszczęściem do radości, jaka stała się udziałem jej przyjaciółki. Kathleen mimo smutku pamiętała o innych. Pamiętała i potrafiła okazać zainteresowanie. Chętnie wysłuchałaby Natalie, gdyby przyjaciółka chciała z nią porozmawiać o swoich sprawach. A Natalie miała na to ochotę. - Sama nie wiem, Kathleen. Może będzie zachwycony. Ale my się jeszcze dobrze nie znamy. To znaczy, on właściwie mnie nie zna - nic nie wie o mojej przeszłości. - Jestem pewna, że przeszłość go nie obchodzi! - Już kiedyś tak myślałam i popełniłam poważny błąd. - To nie był James. - Nie. Ale teraz jednak nie jest odpowiedni moment, żeby mówić mu o dziecku. Przerwały rozmowę, w drzwiach pojawił się James. - Dyrektor domu pogrzebowego spodziewał się mojego telefonu. Znał Iana i osobiście po niego przyjedzie. - Kiedy? - Nie później niż o piątej. - Natalie powiedziała, że chciałbyś omówić ze mną sprawy związane z uroczystością. - Tak. Julio. Mam nadzieję, że do tego czasu dostanę listę możliwości. - A ja mam nadzieję, że wtedy będę bardziej,., pomocna. Kto wie, może do lego czasu zdążę odnaleźć Sama. - Jesteś bardzo dzielna, Kathleen. Jutro przejrzę testament, ale nie ma pośpiechu. Uroczystość to inna kwestia. Będę w domu. - W domu Iana, bez Iana. - Przyjdź, kiedy będzie ci wygodnie. - Dobrze. A teraz - powiedział James łagodnie - może pójdziemy na obiad w jakieś spokojne miejsce? - Dziękuję, James, ale nie. Zostanę tu jeszcze trochę. - Tak długo, aż dyrektor domu pogrzebowego nie zabierze Iana ze szpitala. - Chcę odwiedzić Georgię i siedmioraczki, a wy... idźcie. - Zaczekamy na ciebie - powiedziała Natalie. - Albo wrócimy po ciebie później. - Nie, naprawdę. - Ale jest okropna ulewa. I co z tego?! - Jeśli będzie padało wezmę taksówkę i uszczęśliwię kierowcę hojnym napiwkiem. Albo zabiorę się z kimś ze szpitala. Natalie wiedziała, że Kathleen tego nie zrobi. James także o tym wiedział. Ale oboje czuli, że nie powinni nalegać. Rozdział 16 Rezydencja Worthingów, Seattle Nowy Rok Godzina 18.00 Sam zwolnił i zatrzymał się przed bramą. Padał deszcz. Daleko, w mroku, świeciła jedna lampa. Jedno światło na ganku. Nic więcej. Nikogo nie ma w domu. Wielki dom stał pusty i ciemny, Ian umarł i opuścił go, tak jak za życia opuścił Sama. Ale może w mrokach tego domu, wśród otaczających go cieni, kryją się wspomnienia, które od dawna budziły w Samie tęsknotę. Ta tęsknota od wielu lat była jego przewodnikiem. I w końcu przywiodła go do rodzinnego domu Worthingów, który był także jego domem przez cztery pierwsze lata życia. Sam wiedział, że w czasie tych czterech zapomnianych lat mieszkał w Seattle. Ale nie wiedział, gdzie. Wtedy był to dom jego dziadków, możliwe więc, że w nim bywał, że matka przyprowadzała go tu, by dręczyć swoich rodziców widokiem wnuka mordercy - tak jak później, w Greenwich, kiedy był starszy, dręczyła Sama jego niechlubnym pochodzeniem. Może właśnie to zmusiło go do powrotu do Seattle. Może nadszedł czas, by wspomnienia i uczucia wreszcie się spotkały. Sam zaciągnął ręczny hamulec i otworzył klatkę. Holly natychmiast wdrapała mu się na koIana, machając ogonem. - Czas rozprostować nogi - powiedział. Włożył sukę pod kurtkę i wyszedł na deszcz. - Wezmę cię na ręce i poszukamy suchego miejsca. Na pewno znajdzie się jakieś suche miejsce. Pod krzewami rododendronów o szerokich, zachodzących na siebie liściach, gdzie różne małe stworzenia mogły schronić się przed deszczem. Małe stworzenia - to znaczy także mali chłopcy? Czy dlatego wiedział, że rosną tu rododendrony? Może. A może po prostu pamiętał, jak się uczył, że w Seattle jest mnóstwo rododendronów, i założył, że będzie ich wiele na terenie jednej z najrozleglejszych posiadłości w mieście. Rzeczywiście było ich tu wiele. Najwięcej tuż przy domu. Światło na werandzie oświetlało tylko mały fragment potężnego budynku. Opustoszała, pełna cieni rezydencja. Nawiedzony dom. I dziwnie... znajomy? Nie, nie był znajomy. Sam z bólem uświadomił sobie, dlaczego. Widok domu pogrążonego w ciemnościach zimnej, deszczowej nocy nie mógł wydać mu się znajomy. Ukochane dziecko, jedyny syn, nigdy nie znalazłby się na dworze w taką noc. Temu małemu chłopcu zapalone wewnątrz światła wydałyby się migotliwym złotem. Ale przecież, pomyślał nagle, on nie był niczyim ukochanym synem... A może był? - Och, Holly - wyszeptał. - Nie wiem. Nie wiem. Holly poruszyła się niecierpliwie w jego ramionach. Na lewo od werandy liście rododendronów tworzyły gęsty baldachim. Sam postawił pod nim suczkę. Przez chwilę obwąchiwała zeschły listek, potem spojrzała na Sama, żeby się upewnić, że ciągle jest przy niej, i weszła głębiej pod zielony baldachim. Wiedział, że nie odejdzie daleko. Zawsze starała się, żeby był w zasięgu jej wzroku i węchu. Sam nie ruszał się więc z miejsca. W ciemności dostrzegł nagle jakiś ruch. Biała postać idąca w jego stronę wydała mu się dziwnie znajoma. Biały lekarski fartuch trzepotałby na wietrze, gdyby nie był przesiąknięty deszczem. Kobieta wyglądała, jakby mokry fartuch był ciężarem ponad jej siły. Szła w stronę domu przygarbiona, z pochyloną głową. Zrozpaczona. I zdeterminowana. Sam obserwował zachodzącą w niej zmianę. Widział, że próbuje zebrać siły. W końcu podniosła głowę i z wysiłkiem wyprostowała plecy. Zwyciężyła. Stawiła czoło wichurze i jeszcze gwałtowniejszej burzy, która zdawała się szaleć w jej sercu. Była silna. Opanowana. Ale Sam czuł, że w jednej chwili może się rozsypać na drobne kawałki, jak diament uderzony we właściwe miejsce. Pewnie wystarczyłoby, by zobaczyła wyłaniającego się z mroku obcego mężczyznę. Cofnął się głębiej w cień domu. Miała klucz albo wiedziała, gdzie go szukać. Sam postanowił, że poczeka, aż kobieta wejdzie do domu i zapali światła. Kiedy to zrobi, będzie zaskoczona, ale nie przerażona, słysząc dzwonek do drzwi. Może nawet się ucieszy, że ktoś jeszcze przywędrował tej burzliwej nocy do domu Iana Colliera. Sam postanowił zaczekać. Ale Holly miała inne plany. Jej psi instynkt dał o sobie znać. Uznała, że musi bronić terytorium, które uznała już za własne. Wybiegła spod krzewów na podjazd, rozbryzgując wodę i warcząc najgroźniej, jak potrafiła. Było to jej pierwsze, dziecinne warknięcie. Nie brzmiało ani trochę groźnie. A jednak Kathleen drgnęła niespokojnie. Drgnęła, ale się nie przestraszyła. Postawiła torbę na podjeździe i pochyliła się nad drobnym stworzonkiem. Sam dostrzegł na jej twarzy cień uśmiechu. - Witaj, piesku. - Na dźwięk jej głosu Holly przestała warczeć. - Skąd się tu wziąłeś? Kathleen zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym pytaniem. Szczeniak był tak mały, że nie mógł tu sam zawędrować. Kathleen przyjrzała się pieskowi. Był dobrze odżywiony i nawet nie bardzo mokry. Prezent od Iana? Niespodzianka? Pierwsze z wielu dzieci, których mieli się doczekać? Ian mógł zaplanować taką niespodziankę. Może odwołał kolację w Canlis, żeby mogli zostać w domu ze szczenięciem. Ten, kto dostarczył pieska, pewnie nie miał pojęcia, że Ian umarł. Ale ktoś, kto dba o zwierzęta - a to był zadbany szczeniak - nie zostawiłby małego psa samego pod czyimś domem. Z drugiej strony jednak, trudno uwierzyć, żeby ten uroczy piesek był darem niebios. - Ian wybrał cię dla mnie - wyszeptała Kathleen. Za życia, powiedziała sobie, nie po śmierci. Uklękła na mokrym podjeździe i zajrzała w niepewne brązowe oczy. - Wiedział, że będę potrzebowała przyjaciela. I potrzebuję go. Bardzo. Kathleen starała się zapanować nad sobą. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na łzy, trzymane na wodzy emocje wymkną jej się spod kontroli. - Nie poddam się. Jeszcze nie. Mam tak wiele do zrobienia. A teraz, kiedy tu jesteś, będzie mi łatwiej. Dużo łatwiej. Obejrzymy te wszystkie piękne meble, które kupił Ian. Zostały przywiezione w ubiegłym tygodniu. Na pewno są wspaniale, Ian ma bardzo dobry gust. A tak się martwił, czy spodoba mi się to, co wybrał. Och, tak bym chciała, żeby się tym nie martwił... żeby niczym się nie martwił... nigdy. - Kathleen wzięła głęboki oddech. - Chcę o nim rozmawiać. Naprawdę tego potrzebuję. Jeśli więc nie masz nic przeciw temu, opowiem ci o nim. Byłby tobą zachwycony. Uważałby cię za najmądrzejszego, najbardziej uroczego szczeniaka na ziemi. Bo taki właśnie jesteś. Jaka szkoda, że nie zobaczy, jak rośniesz... - głos jej się załamał. - Ian kupił też mnóstwo jedzenia. Ciekawe, czy jest tam też pokarm dla szczeniąt. Jestem pewna, że tak. Możemy się tu schować i zaprzyjaźnić, i... Jak ci się to podoba? Piesek zamerdał ogonem, więc Kathleen uznała, że bardzo mu się to spodobało. Ale kiedy wyciągnęła do niego rękę, szczeniak zadrżał ze strachu. - Och, nie bój się mnie - powiedziała błagalnie. - Proszę. Sam słyszał to ciche, rozpaczliwe błaganie. Brzmiało jak echo jego dawnej rozpaczy. Przytul mnie. Kochaj mnie. Proszę. - Ona się ciebie nie boi. Kathleen spojrzała w stronę, z której dobiegł głos i w którą pobiegł szczeniak. Ciągle na kolanach, przemoczona do suchej nitki, w strugach takiego samego ulewnego deszczu, w jakim zamordowano kiedyś jej matkę, czuła jej strach, strach kobiety czekającej, aż dopełni się jej los. Zastanawiała się, czyjej matka zaakceptowała nieuchronną śmierć i powitała ją, spokojnie i godnie, jako ucieczkę od tęsknoty za zmarłym mężem. Pod paznokciami matki nie znaleziono tkanek mordercy, które pozwoliłyby ustalić jego kod genetyczny. Może dlatego, że były za krótkie. A może dlatego, że Mary Alice Cahill nie podjęła walki - ani dla siebie, ani dla swojej córki. A osierocona córka? Opuszczona panna młoda? Kathleen wiedziała, że będzie walczyć. Nie miała wyboru. Miała cel w życiu. Tylko ona wiedziała o miłości, jaką Ian darzył pewnego małego chłopca. I postanowiła go odnaleźć. Ian musi żyć w jeszcze jednym sercu, sercu Sama Worthinga Hargrove'a. Kathleen wstała z kolan i odwróciła się w stronę, z której, jak sądziła, nadejdzie morderca. Ale może, przemknęło jej przez myśl, głęboki męski głos, pełen dziwnej tęsknoty, nie należy do zabójcy, lecz do kogoś, kogo Ian poprosił o dostarczenie szczenięcia na godzinę przed ślubem, który się nigdy nie odbędzie. Ten człowiek na pewno krążył wokół domu, szukając oświetlonych pokoi. Mężczyzna wyszedł z mroku i podszedł do niej. Na rękach trzymał pieska, który czuł się w jego objęciach tak bezpiecznie, że wydawał się teraz tylko ciekawy, a nie przestraszony. Światło werandy padło najpierw na szczeniaka. Potem na mężczyznę. Obcego mężczyznę o czarnych włosach i zielonych oczach. - Kto... Kim jesteś? - Nazywam się Sam Collier. Ian był moim... Jestem... Sam nie powiedział nic więcej. Nie myślał już o sobie tak jak kiedyś -jako o zranionym, samotnym małym chłopcu, niechcianym synu Iana. Nie wypowiedział nawet słowa „syn". Nie musiał. Ona i tak wiedziała, kim jest. A gdy zobaczył wyraz jej twarzy po raz drugi tej deszczowej nocy, zaczął się zastanawiać, czy „ukochany syn" nie byłoby bardziej odpowiednim określeniem. - Wiesz, kim jestem. - Oczywiście - wyszeptała. - Jestem Kathleen. - Wiem. Widziałem cię wczoraj na konferencji prasowej. - Byłeś tutaj? W Seattle? - Nie, widziałem transmisję. - Miałam zamiar cię odszukać. Chciałam zacząć dzisiaj. Ale już się znalazłeś. - Tak. - Jego głos był bardzo cichy. I znowu zabrzmiała w nim ta dziwna tęsknota. - Dlaczego? - Dlaczego chciałam cię odszukać? Och. Ty nie wiesz o Ianie. - Wiem, że umarł. - Dlatego przyjechałeś. - Tak. Ale masz rację. Nie wiem nic o Ianie. Miałem nadzieję, że ty mi o nim opowiesz. Kathleen kiwnęła głową. A potem zmarszczyła brwi. - Tylko że ja szukałabym Sama Worthinga Hargrove'a. - Nie ma nikogo takiego. - Zachowałeś nazwisko Iana. Nie miał wyboru. Taka była prawda. Ale ze względu na sposób, w jaki Kathleen to powiedziała -jakby zachowując nazwisko ojca, obdarował go czymś niezwykłym - postanowił skłamać. - Tak. Kathleen? - Słucham? - Strasznie pada. - Właściwie nie zwracał uwagi na deszcz, nie przeszkadzałoby mu nawet, gdyby był tak przemoczony jak Kathleen. Ale jej wargi były sine z zimna. - Słyszałem, jak zapraszałaś Holly do środka. - Holly. - Och, Ian, on tak dużo pamięta. Tak dużo dla niego znaczyłeś. Nadal wiele dla niego znaczysz. - Tak się wabi twój piesek? - Tak, ale to nie jest mój piesek. Ona należy do samej siebie. - Ale postanowiła być z tobą. - Tylko dlatego że poznała mnie, zanim spotkała ciebie. Holly się ciebie nie boi, Kathleen. Jest tylko trochę zmęczona. To był długi dzień. -Miał ochotę wziąć Kathleen za rękę, tę rękę, którą wyciągnęła do Holly. Ale tylko podniósł z ziemi jej torbę. - Domyślam się, że wiesz, jak wejść do domu. - Mam klucz. Klucz był w kieszeni jej białego fartucha. Z trudem wydobyła go spomiędzy fałd przemoczonego materiału. Klucz drżał w jej dłoni. - Pozwól, że ja to zrobię - zaproponował Sam. - Dziękuję. Drzwi otworzyły się bez problemu. Ale dom nie lubił intruzów. Alarm poprzedzał jednak sygnał ostrzegawczy, na wypadek gdyby ten, kto otworzył drzwi, wiedział, jak wyłączyć system, zanim rozlegnie się dźwięk syren. - Znasz kod? - spytał Sam, podchodząc do alarmu. Kathleen znała. - Dzisiejsza data. - Miesiąc, dzień, rok, cztery przyciski? - Tak. Sam wcisnął klawisze i sygnał ostrzegawczy ucichł. - Alarm mógłby zaniepokoić Holly - powiedziała Kathleen. Ciebie też, pomyślał, sięgając do włącznika przy wejściu. W holu rozbłysło światło. - Musisz się wysuszyć i ogrzać - powiedział. - Ty też. Wy oboje. - Nam nic nie będzie, Kathleen. Zmokliśmy, ale nie zmarzliśmy ani trochę. Kathleen drżała z zimna, choć zdawała się tego nie zauważać. - Holly trzeba wytrzeć kuchennym ręcznikiem - nalegała. – Kuchnia jest na dole po lewej. Ja wezmę ręczniki z łazienki na górze i zaraz tam przyjdę. Był to rozsądny plan, lecz jego realizacja okazała się bardzo trudna. Kathleen spojrzała na schody, ale się nie poruszyła. Patrzyła na nie tylko ze spopielała, smutną twarzą. Smutną i przerażoną. Sam zrozumiał, że nie jest w stanie wejść na górę. Do sypialni jego ojca. Ich sypialni. - Ty tu mieszkasz. - Miałam się wprowadzić. Dzisiaj. Oboje mieliśmy tu zamieszkać. - Byliście kochankami. - Sama ogarnęło nagle uczucie, którego nigdy dotąd nie doświadczył. Ale rozpoznał je natychmiast. Zazdrość. O ojca. Odsunął je od siebie, skazał na śmierć. Ta przeraźliwie smutna kobieta potrzebowała czułości, łagodności. - Kochaliście się. - Kochałam Iana - powiedziała Kathleen. - A on kochał mnie. Ale byliśmy przyjaciółmi, nie kochankami. Sam skazał zazdrość na śmierć, ale ona nie umarła. Przeciwnie, atakowała go coraz natarczywiej. Więc jego ojciec był przyjacielem tej ślicznej kobiety. Ufała Ianowi Collierowi, kochała Iana Colliera, ceniła jego przyjaźń bardziej niż namiętność. Sam usłyszał to w jej głosie. Ponieważ, pomyślał Sam, wiedziała to co on. Seksualną bliskość można znaleźć dużo łatwiej niż porozumienie duchowe. Ale między Samem i Kathleen była pewna różnica. Oboje mieli kochanków, lecz tylko jedno z nich znalazło przyjaciela. I straciło go. Kathleen powiedziała Holly, że Ian urządzał dom, w którym mieli razem zamieszkać. Wybrał meble i miał nadzieję, że jej się spodobają. Martwił się, chociaż nie powinien. Cokolwiek wybrał, powiedziała Kathleen, na pewno jest wspaniałe - łącznie z meblami, które ustawił w jej pokoju. Kathleen drżała na całym ciele, ze smutku i z zimna. Bała się widoku przedmiotów, jakie wybrał dla niej człowiek, którego kochała i ceniła, któremu ufała. Wiedziała, że będzie to dla niej trudne. Ale wyznała Holly, że teraz, kiedy nie jest już sama, będzie jej łatwiej. Sam dotknął jej policzka. Był zimny jak lód. Spojrzała na niego. - Twoja sypialnia jest na górze? - Tak. - Dobrze - powiedział Sam. - Więc chodźmy. Rozdział 17 Do mojej sypialni? - Chciałaś pokazać ją Holly - Sam oderwał wzrok od zdumionych błękitnych oczu i spojrzał w brązowe, czujne. Holly rozpoznała swoje imię. Lubiła, kiedy je wypowiadał. A teraz była zachwycona, bo siedząc w zagięciu jego ramienia, patrzyła na wszystko z nowej perspektywy. -Wygląda na to, że jestem w pakiecie. To co, pójdziemy na górę? Kathleen poszła przodem, ale cały czas słyszała za sobą głos Sama. To nie jest odpowiedni moment, mówił, na zwiedzanie całego piętra. Zrobią to później, kiedy wszyscy wysuszą się już i ogrzeją. - Na górze tylko dwa pokoje są umeblowane - powiedziała Kathleen, kiedy zbliżyli się do szczytu schodów. - Mój i Iana... to znaczy twój. - Mój? Kathleen stanęła. - Chcesz się tu zatrzymać, prawda? Owszem, taki był plan Sama. Nie chciał zostawić jej sam na sam ze smutkiem. - Tak, chciałbym tu zostać. Sam spojrzał na jej plecy. Biały fartuch nie był już biały. Przesiąknięty wodą materiał stał się niemal przezroczysty, tak jak znajdująca się pod nim biała koszula. Widział wyraźnie rysujące się pod nimi kości łopatek i drżące ciało. Zauważył to już w holu. Ale Kathleen nie była tego świadoma. Myślała o innych sprawach, a Sam odwracał wzrok, szanując jej skromność. Teraz także odwrócił wzrok i spojrzał na kryształowy żyrandol oświetlający schody wiodące na piętro. - Bardzo chciałbym tu zostać. Ale może powinienem spać w innej sypialni... nie w tej. - Nie wiem, czy są tu inne sypialnie - Kathleen odwróciła się, nieświadoma, że jest niemal obnażona. W oczach Sama dostrzegła tylko troskę i współczucie. - W każdym razie żadna inna nie jest umeblowana. - W salonie są meble. - Sam zauważył to, kiedy stali w holu. - Mogę się przespać na kanapie. - Nie... To znaczy, jak wolisz. Ale... - Ale? - powtórzył łagodnie. Czułabyś się mniej samotna, bezpieczniejsza, gdybym spał bliżej? Odsunął tę śmieszną myśl równie stanowczo, jak wcześniej zazdrość. - Ian chciałby, żebyś spał w jego pokoju. Gdyby tylko wiedział, że tu jesteś... to by tak wiele dla niego znaczyło. Muszę wierzyć, że on o tym wie. -Teraz Kathleen zobaczyła w ciemnych oczach tęsknotę. I ból? - Sam? - Będę spał w jego pokoju. - Sam uśmiechnął się z wysiłkiem. - Dobrze. - Kathleen weszła na ostatni stopień i przystanęła. - Tędy. - Znajdę go. Teraz poszukajmy twojej sypialni. Pokój Kathleen znajdował się po drugiej stronie korytarza, niedaleko, ale i nie za blisko. Kathleen sama wybrała kolory - kremowy i lila. Widziała ten pokój tylko raz, jeszcze kiedy był pusty, i była nim zachwycona. Powiedziała to Ianowi. Tego dnia, na początku grudnia, powiesiła w garderobie eleganckie, nigdy nienoszone sukienki, a do szuflad wrzuciła sprane dżinsy i swetry. I nie mogła się doczekać chwili, kiedy zobaczy pokój wykończony i będzie mogła powiedzieć Ianowi, że meble, które wybrał, są zachwycające. Okazało się, że takie są. Łóżko z baldachimem, toaletka z lustrem, tapicerowane krzesło, szezlong. Kremowo-liliowe zasłony uszyte z tego samego materiału co narzuta na łóżko. A u wezgłowia łóżka, na samym środku, leżała duża poduszka z napisem Witaj w domu wyhaftowanym liliową nicią. W oczach Kathleen zabłysły łzy. Nareszcie. Otarła je szybko. - Nie mogę płakać. Nie mogę. - Oczywiście, że możesz - powiedział Sam. - Jak mogłabyś nie płakać, skoro straciłaś przyjaciela? Kathleen zacisnęła powieki i znieruchomiała. Nadludzkim wysiłkiem woli opanowała emocje. Kiedy znowu spojrzała na Sama, jej oczy były suche. - Mogę. - Ale po co, Kathleen? Żeby udowodnić sobie, że jesteś silna? - Jestem silna, bo muszę. - A to oznacza, że nie wolno ci płakać? - Tak. - Ale możesz. Tylko nie chcesz. Dlaczego? - spytał trochę ostrzej. Holly natychmiast to wyczula i zaskomlała cicho. Chciała, żeby ktoś ją uspokoił. Zrobili to natychmiast, oboje. Sam położył dłoń na jej grzbiecie, a Kathleen dotknęła zafrasowanej mordki. Zapomniała już, że Holly przestraszyła się jej wcześniej. Suczka, bezpieczna w ramionach Sama, też o tym zapomniała. Wysunęła różowy język i polizała dłoń Kathleen. - To pocałunek - powiedział Sam. - Chce się z tobą zaprzyjaźnić. - W porządku - wyszeptała Kathleen, głaszcząc aksamitną sierść. - Ja też chciałbym zostać twoim przyjacielem. Przepraszam, że na ciebie naciskałem. - Miałeś prawo, Sam. Myślałeś o Ianie, zastanawiałeś się, jak mogę nie opłakiwać takiej straty. Chciałabym płakać. Naprawdę. Ale nie wiem, co się stanie, jeśli zacznę. - Będziesz płakać, a potem przestaniesz. Kathleen pogładziła miękkie, zwisające ucho. - Myślisz, że kiedykolwiek przestanę? - Wiem, że tak. - Mówisz jak prawdziwy przyjaciel. - Mam nadzieję. - Sam spojrzał na drżące, białe jak śnieg palce odcinające się wyraźnie od rudawego futerka Holly. Zbliżające się mimo woli do jego dłoni. Tak łatwo byłoby mu ogrzać je w dłoniach. Tak, to byłoby łatwe. I trywialne. Fizyczna bliskość. Sam chciał znacznie więcej. - Kathleen? Jego głos, lekko schrypnięty, wyrwał ją z zamyślenia. Może gdyby Sam Collier ją przytulił, mogłaby zacząć płakać, a potem przestać? Może nie pozwoliłby, żeby się rozsypała? Zdumiona, że coś takiego przyszło jej do głowy, podniosła na niego wzrok. - Tak? - Gorący prysznic. Suche ubranie. A potem, jeśli nie jesteś zbyt zmęczona, możesz porozmawiać ze mną- i Holly - o Ianie. - Powiedz mi. - Co mam ci powiedzieć, James? - To, o czym myślałaś, odkąd wyszliśmy z gabinetu Roba. - James spojrzał nad jej nagim ramieniem na zegarek stojący na nocnym stoliku. - Czyli od prawie czterech godzin. - Myślałam o tym. - Żeby znaleźć się z tobą w łóżku, żeby się w tobie zatracić. Nic było to kłamstwo. Myślała o tym zawsze. - A ty nie? - Zawsze. Ale to, czego nie chcesz mi powiedzieć, nie jest przyjemne. A ja pocałował jej skroń - nie chcę, żebyś się czymś martwiła, kiedy się kochamy - Kiedy się kochamy? - Zaczęłaś myśleć o tym, kiedy wyszedłem z gabinetu Roba, żeby zadzwonić do domu pogrzebowego. Najpierw przyszło mi do głowy, że Kathleen powiedziała ci w zaufaniu coś o Ianie. Potem, w czasie kolacji, doszedłem do wniosku, że się mylę. Mogę ci powiedzieć dokładnie, kiedy to było - w chwili, gdy sprawdziłaś moje wiadomości i znalazłaś tę od Christine. Natalie nie wzięła pagera bez wiedzy Jamesa, nie miała też zamiaru czytać adresowanych do niego wiadomości. Ale akurat szukała lepszej sieci i powiedziała o tym, gdy tylko złożyli zamówienie. James, zadowolony z usług swojej sieci, podał jej swój pager i wyjaśnił, jak odczytywać wiadomości. Przeczytała głośno jedenastą wiadomość. Tę od Christine. „Właśnie dowiedziałam się o Ianie. Tak mi przykro, James! Wiem, jakie to dla ciebie straszne. Przyjadę, jeśli mnie potrzebujesz. Chcę być z tobą. Całuję cię, Christine". Wiadomość od Christine nie różniła się specjalnie od dwóch innych, które też głośno przeczytała - od Erin i Tani - a James na wszystkie trzy zareagował tak samo. Pokiwał lekko głową, przyjmując kondolencje od osób, z którymi się przyjaźnił. Natalie wierzyła, że jej reakcja na wiadomość od Christine była równie obojętna - tak jak łudziła się, że James nie zauważy, iż coś ją dręczy. - A ja sądziłam, że nie jesteś zbyt spostrzegawczy, jak każdy prawdziwy mężczyzna. - Będę prawdziwym mężczyzną - obiecał - kiedy będziemy się kochać. Ale ponieważ tak źle zinterpretowałem zachowanie Kathleen w dniu śmierci Iana, postanowiłem się poprawić. Jak mi idzie? Natalie westchnęła wymownie. Zbyt dobrze, pomyślała. - Więc powiedz mi, co cię martwi. Christine? - Właściwie chodzi nie tyle o Christine, ile o to, kim ja jestem w porównaniu z nią. Rozumiesz? - Ani w ząb. - Ty pewnie - no dobrze, może - myślisz, że jestem wykształcona i znam z własnego doświadczenia domy, które pokazuję, jak wielu innych agentów. Ale tak nie jest. W tym świecie jestem intruzem z zewnątrz. Pochodzę z robotniczej rodziny, James. Biednej rodziny. - I sądzisz, że to ma dla mnie znaczenie? - Zrozumiałabym, gdyby tak było. - Ja bym nie zrozumiał. - Tak czy inaczej - powiedziała Natalie - uznałam, że powinieneś o tym wiedzieć. Nie chciałam wprowadzać cię w błąd. Nie chciałam, żebyś myślał, że jestem kimś, kim nie jestem. - Nie mówisz o tym, kim jesteś, tylko o tym, skąd pochodzisz. Nie sądzę, żebyś wprowadziła mnie w błąd. A ty? Wydawał się taki pewny, że wie, kim ona jest, że ją zna. I że podoba mu się właśnie taka, jaka jest. - Nie, ja też nie sądzę, żebym wprowadziła cię w błąd - odparła. - A skoro już o tym mowa, wiedziałem, skąd pochodzisz. I nie ma to dla mnie znaczenia. - Uśmiechnął się do niej. - W porządku? - W porządku. - Natalie także się uśmiechnęła, ale trochę niepewnie. - Jest jeszcze coś, prawda? - Byłam dość niesforną nastolatką. Trochę... bardzo... rozwiązłą. Jej skromne pochodzenie nie miało znaczenia dla tego mężczyzny z wyższych sfer. Jej skromne osiągnięcia na polu edukacji nie miały znaczenia dla redaktora „Stanford Law Review". Ale na wieść o tym, że kobieta, której pożądał jak żadnej innej, zaspokajała żądze niezliczonych nastolatków z klasy robotniczej, jego błękitne oczy pociemniały. Natalie nie wiedziała, co wzbudziło w nim taki niesmak - wiek, w jakim oddawała się każdemu, kto miał na nią ochotę, czy wiek mężczyzn, właściwie chłopców, którzy ją mieli. A może po prostu fakt, że była łatwa. Powód nie miał znaczenia. To spojrzenie Jamesa złamało jej serce. Znieruchomiała, przygotowując się na słowa, które za chwilę padną z jego ust. I zadrżała na wspomnienie słów, które usłyszała w przeszłości. „Nie jestem latawicą! Jak możesz mnie tak nazywać?" „Mogę, bo tym właśnie jesteś. Jesteś dziwką. Jak inaczej nazwać dziewczynę, która się puszcza? Jeśli wolisz, żeby cię nazywać kurwą, nie ma problemu". James nie rzuci jej pieniędzy w twarz. Nie wie o dziecku. A gdyby wiedział? - Tak mi przykro - wyszeptała z rozpaczą. Do Jamesa i do dziecka, które nigdy go nie pozna. I do dziecka, które utraciła. I może nastolatki, którą była, dziewczyny, która nie wiedziała, że oddając się każdemu, kto tego chciał, niszczy swoje marzenia. - Na co jesteś chora? - Chora? - Czy to AIDS? Natalie usłyszała gniew w jego głosie. - Co? Nie. Nie jestem nosicielką HIV. - Nie? - Nie! Nie mam HIV ani żadnej innej choroby przenoszonej drogą płciową. Nigdy nie miałam. - Więc dlaczego powiedziałaś mi, że byłaś rozwiązłą nastolatką? - Z tego samego powodu, z jakiego powiedziałam ci o swoim pochodzeniu. Żebyś znał prawdę. Żeby nie wprowadzać cię w błąd. Powiedziałabym ci, gdybym miała HIV, James. Przykro mi, że podejrzewałeś, że mogłabym rozmyślnie narazić cię na takie ryzyko. - Nie podejrzewałem cię. - Podejrzewałeś. - A to było znacznie gorsze niż pogarda, jaką mógłby czuć, wiedząc, co robiła jako nastolatka. - Widziałam twój gniew. A potem ulgę. Teraz, o dziwo, w końcu dostrzegła w jego oczach błysk pożądania. - Powiem ci coś, Natalie. Nawet nie pomyślałem o tym, co mogłoby to oznaczać dla mnie. Myślałem tylko o tobie. Widzisz, nie chciałbym patrzeć, jak umierasz. - Powiedział to lekko, ale jego schrypnięty głos zdradzał skrywany głęboko strach. Strach, że mógłby ją utracić... - James... Scałował łzę, która spłynęła z jej oka do kącika ust. - Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś mi powiedzieć? Tylko jedno. O dziecku. Teraz może mu powiedzieć. Teraz jest bezpieczna. Ale Natalie coś sobie obiecała. Sobie i swojej małej dziewczynce... obu małym dziewczynkom - tej, która była teraz w jej łonie, i tej, która umarła. Było to coś więcej niż obietnica. Było to głębokie przekonanie. A może przesąd. Może miało to coś wspólnego z hormonami, jakie teraz wytwarzało jej ciało. Ale to było bez znaczenia. Bo cokolwiek to było i bez względu na to, jak irracjonalne mogło się wydawać, Natalie wierzyła całym sercem, że musi poczekać do szóstego stycznia zanim podzieli się radosną wieścią z Jamesem... że musi sama przejść przez tę smutną rocznicę. - Natalie? Zobaczyła, że James się uśmiecha, i odwzajemniła uśmiech. - W tej chwili nie - szepnęła. - Więc mogę ci udowodnić, że jestem prawdziwym mężczyzną? - O, tak... Rozdział 18 Holly, z pełnym brzuszkiem i w towarzystwie swoich skarbów - Sama, liska i klatki - usadowiła się właśnie na żółtym kocyku, kiedy do kuchni weszła Kathleen. Suczka natychmiast porzuciła myśl o poobiedniej drzemce i rzuciła się w jej stronę, poszczekując donośnie. Kathleen, w suchych dżinsach i golfie, przywitała się nią. - Już mnie zapomniałaś, Holly Collier? - zażartowała, siadając przed szczeniakiem, który zatrzymał się gwałtownie. Wyciągnęła rękę w kierunku nieufnego, lecz wyraźnie zaciekawionego pyszczka. - Nie jestem już mokra, a szpitalne zapachy zostały zmyte, ale przecież jesteśmy przyjaciółkami. Pamiętasz? - Pamięta - powiedział Sam, klękając obok Holly. Jego obecność najwyraźniej obudziła wspomnienia albo odwagę- albo jedno i drugie - bo suka zaczęła machać ogonem i choć jej łapki pozostały nieporuszone, wysunęła łepek ku wyciągniętej ręce Kathleen. Dotknęła jej nosem, a potem polizała. - Jaki miły buziak - pochwaliła ją Kathleen. Holly zbliżyła się jeszcze trochę. - Chcesz wskoczyć mi na koIana? Nie mam nic przeciwko. Była to kusząca propozycja, ale Holly nie zdobyła się na odwagę. Kiedy Sam wstał i odszedł, pobiegła za nim. Podszedł jednak tylko do żółtego kocyka, po gumowy gryzak i wrócił - razem z Holly - do Kathleen. Ledwie Kathleen wzięła zabawkę i położyła ją sobie na kolanach, wskoczył na nie puszysty szczeniak. Sam usiadł obok Kathleen. Oboje przyglądali się Holly pracowicie miażdżącej ząbkami gumowego liska. - To takie... - Kathleen urwała, szukając właściwego słowa. - Uspokajające i uzależniające? Kiwnęła głową. - Na pewno mogłabym się uzależnić. Miło mieć takie słodkie stworzonko na kolanach. - Holly chyba odwzajemnia to uczucie. Wydaje mi się, że bardzo szybko staniesz się jej ulubioną zabawką. - Wątpię. Nie sądzę, żeby gdziekolwiek mogło być lepiej niż w twoich objęciach. - Kathleen miała na myśli Holly, ale kiedy dotarł do niej sens tych słów, zaczęła się zastanawiać, czy Sam nie uznał, że mówiła o sobie. Może tak. Lecz było to niezamierzone wyznanie. Sam na pewno zorientował się, że takie prowokacyjne uwagi nie są w jej stylu. Kathleen nie miała pojęcia, o czym Sam w tej chwili myśli. Nie odrywała wzroku od złotawej sierści, na którą patrzyła od początku rozmowy. - To znaczy... - Tak, to straszna pieszczocha. Ale szybko się nudzi. Ma tyle innych rozrywek. Powiedział to swobodnie. Naturalnie. Kathleen podniosła głowę i napotkała pogodne spojrzenie zielonych oczu. - Na przykład gryzienie - mruknęła. - O tak, to jedno z jej ulubionych zajęć. - Co jeszcze lubi? - Uwielbia biegać. Jest szybka, ale nigdy zbytnio się nie oddala. Lubi mieć mnie na oku. - I vice versa. - I vice versa - potwierdził. Patrzył na Kathleen. Czuła się pod tym badawczym spojrzeniem bezpieczna, a zarazem wystawiona na wielkie niebezpieczeństwo. Sam patrzył na nią tak, jakby chciał się czegoś dowiedzieć i sądził, że ona zna odpowiedź. Gorzej: jakby sądził, że ona jest odpowiedzią. Jeszcze gorzej: jakby chciał, żeby nią była, a zarazem tego nie chciał. Kathleen zerknęła na kuchenny blat, gdzie leżała torba w renifery i żeglarski worek, a potem na podłogę, która stała się już królestwem Holly. Były tam jej miseczki, jej żółty kocyk i lisek o puszystym ogonie, a pod wbudowanym we wnękę biurkiem na komputer stała jej klatka. A w klatce... - Czy to kurtka z Rain Mountain? - Tak, miałem ją na sobie, kiedy odbierałem Holly, i... Przepraszam -wyszeptał, widząc, jak oczy Kathleen zachodzą łzami. - Tylko tak byłem w stanie ją dowieźć do domu. Zaraz ją stamtąd wyjmę. Wystarczy kocyk. - Nie - wykrztusiła Kathleen i potrząsnęła głową. Kilka łez spadło na lśniącą sierść Holly, która przerwała gryzienie i podniosła łepek. - Jestem beznadziejna, prawda? Kathleen zadała to pytanie Holly, ale odpowiedział Sam. - Nieprawda. - Cóż - Kathleen otarła łzy. - Chyba nie potrafię ich powstrzymać, nawet gdybym próbowała. - Więc nie próbuj. - Nie chciałabym zamoczyć Holly. - Nic jej nie będzie. A jak ty się czujesz? - W porządku - powiedziała Kathleen, ale zaraz jej oczy znowu wypełniły się łzami. - Zaraz mi przejdzie. Albo nie, tego właśnie się obawiała - łez, które popłyną bez ostrzeżenia i obeschną dopiero wtedy, gdy ich całkiem zabraknie. Obawiała się, że rozpłynie się w tych łzach. Ale tak się nie stało. Czuła się... oczyszczona. Nie pusta. Może to uczucie było tylko złudzeniem, wynikiem ulgi, której doznała, kiedy wreszcie pozwoliła sobie na łzy. Albo złudzeniem innego rodzaju: może wydawało jej się, że jeśli będzie płakać, ten mężczyzna się nią zaopiekuje, pocieszy ją, obejmie - choć przecież się nie dotykali. Holly poruszyła się niespokojnie. Najwyraźniej miała ochotę na spacer. - Musi wyjść - powiedział Sam, biorąc suczkę na ręce. - Jeszcze nie wie, dlaczego nagle ogarnia ją niepokój, ale nauczyła się już, że jeśli wtedy wyjdziemy na spacer, po powrocie wszystko jest w porządku. Zaraz wracamy, Kathleen. Nigdzie nie odchodź. To ty nie odchodź! Kathleen, która nie potrafiła powstrzymać łez, umiała jednak powstrzymać się od wypowiedzenia tej prośby na głos. Kiedy Sam i Holly wyszli, wstała. Chciała obserwować ich przez okno. Przez łzy. Ale nagle ogarnął ją dziwny spokój. Kolejne złudzenie? Być może, ale teraz nawet łzy płynęły spokojniej. I było ich coraz mniej. Zniknęły całkiem, kiedy Sam i Holly wrócili ze spaceru. - Ciągle tu jesteś. - Sam nie krył ulgi. - I już nie płaczesz. - Tak. I tak. - Pomyślała, że powinien to powiedzieć w innej kolejności: już nie płacze... i ciągle tu jest. - Z Holly wszystko w porządku? - Tak bardzo, że chyba zaraz zaśnie. Kathleen uśmiechnęła się do sennego szczeniaka ziewającego w ramionach Sama. - Rzeczywiście zasypia. Czas na kurtkę Rain Mouintain? - Jeśli naprawdę nie masz nic przeciw temu. - Naprawdę nie mam nic przeciw temu Sam włożył Holly do klatki. Głaskał ją i przemawiał do niej cicho, aż zasnęła. - Myślę, że na jakiś czas mamy ją z głowy - szepnął do Kathleen, odsuwając się od klatki. - Długo będzie spała? - Jakieś trzy godziny. Strasznie cię wymęczyłem, prawda? Chyba powinnaś coś zjeść. - Nie, nie chce mi się jeść. Ani pić, chociaż trochę się... odwodniłam. Chętnie ci to wyjaśnię, jeśli nie masz nic przeciw temu. - Miałem nadzieję, że porozmawiamy. - Sam rozejrzał się. Kryształowy żyrandol w holu, marmurowe podłogi. Nie mieli wielkiego wyboru. Sypialnia była jedynym umeblowanym pokojem, który Kathleen do tej pory widziała, a nie był to odpowiedni moment na dalsze zwiedzanie domu. - Zgaśmy trochę tych świateł i usiądźmy na schodach, dobrze? Rozdział 19 Usiedli naprzeciw siebie na wyłożonym miękkim dywanem podeście. Kathleen oparła się plecami o ścianę, Sam o balustradę schodów. Ich twarze oświetlała tylko lampa na werandzie. - Te łzy... - zaczął Sam łagodnie. - Nagle pomyślałam, że Ian bardzo chciałby być w tym momencie w naszej kuchni. I że powinien tam być. - Powiedz, co by mu się spodobało. - Wszystko. Zaczynając, oczywiście, od ciebie. Sam przygotował się na pean na cześć człowieka, którego kochała Kathleen. Postanowił, że wysłucha go bez słowa protestu. Pozwoli, by podzieliła się z nim fikcją, w którą najwyraźniej wierzyła. A jeśli będą to kłamstwa dotyczące stosunku Iana do syna? Ich także wysłucha bez słowa. Ze względu na Kathleen i może - może - ze względu na siebie samego. - Chciałby, żebym tu był? - Tak, Sam. Byłby bardzo wzruszony. Zwłaszcza że pojawiłeś się tu ze szczeniakiem o imieniu Holly, który sypia na kurtce Rain Mountain i ma swoje rzeczy w torbie z reniferami. - Dlaczego wzruszyłoby go, że mam spaniela o imieniu Holly? - Nie pamiętasz? - Nie. - Przecież kiedy byłeś dzieckiem, twój pies w Connecticut wabił się Holly. Nigdy nie miałem psa w Conecticut, miał ochotę wykrzyczeć, ale nie zrobił tego. - Nie - powiedział cicho. - Rzeczywiście. Dałeś imię Holly suczce, którą mieliście zabrać do domu kilka dni po Bożym Narodzeniu. Ale przed tymi świętami wyjechałeś. - Dałem jej mię? - Tak. I sam ją wybrałeś. Mieszkała wraz ze swoim rodzeństwem kilka przecznic stąd. Odwiedzaliście ją z Ianem przynajmniej raz dziennie. - Co się z nią stało? - Ian chciał ci ją przywiózł do Connecticut. Tak powiedział? Więc kłamał. - Nie przywiózł. - Nie. Łączyłaby cię z przeszłością, o której powinieneś był zapomnieć dla własnego dobra. Sam był zaskoczony. Nie tylko dlatego że była to pierwsza prawdziwa rzecz, jaką dotąd usłyszał. Zaskoczyło go też, że choć Kathleen znała prawdę o jego zapomnianym życiu z Ianem Collierem - zapomnianym z powodu Iana Colliera- najwyraźniej wybaczyła Ianowi obojętność wobec żony i syna. Nie okazał jednak zdumienia. - Zatrzymał ją? - Nie, nie mógł. Ale nie było problemu ze znalezieniem dla niej innego domu. - Mówiłaś, że odwiedzałem ją z Ianem. - Codziennie - Kathleen uśmiechnęła się ciepło. - Była kilka przecznic stąd... Czy to znaczy, że właśnie tu mieszkaliśmy? - Na terenie posiadłości, ale nie w tym domu. Kiedyś był tu domek ogrodnika. - Gdzie? - Na południowym krańcu posiadłości. Niedaleko sadu. Sam oczekiwał jakiejś rewelacji w związku z Holly, był więc w pewnym sensie przygotowany na to, co usłyszał. Ale odkrycie, że mieszkał z Ianem Collierem w pobliżu sadu, zaskoczyło go zupełnie. Poczuł nagły ucisk w sercu, które, jak sądził, było już uodpornione na takie wzruszenia. Ogarnął go gniew. Został porzucony przez Iana Colliera, a jednak trzymał się fantazji - i marzeń - które narodziły się w czasie tych zapomnianych lat... A kiedy jako dorosły człowiek mógł dokonywać własnych wyborów, kupił sobie dom z sadem i spaniela. Sad. Spaniel. I... - Opowiedz mi o Ianie i Bożym Narodzeniu. - Wszystko w porządku, Sam? - Jasne. A jak ty się czujesz? Masz ochotę iść spać? - Jeszcze nie - Kathleen bardzo chciała sprawić, by Sam poczuł siłę miłości Iana. Tymczasem on wydawał się coraz bardziej nieufny. Postanowiła jednak, że się nie podda. Miała po swojej stronie prawdę. I miłość. - Po twoim wyjeździe Ian znienawidził święta. - Powiedziałaś, że spodobałaby mu się świąteczna torba w renifery. - Dlatego że ty ją tu przywiozłeś. Przywiozłeś też radość świąt, które spędziliście razem. - Dość. - Och, przepraszam! Nie pomyślałam... nie zdawałam sobie sprawy, że to dla ciebie takie bolesne. Sądziłam, podobnie jak Ian, że zapomniałeś wszystko z tych lat, które przeżyliście razem. - Dość już tej pisanej od nowa historii. - Pisanej od nowa historii? Chcesz powiedzieć, że święta z Ianem nie były radosne? - Chcę powiedzieć, że nie znaczyły dla Iana tak wiele, jak ci to przedstawił. Ja niewiele dla niego znaczyłem. - Niewiele? Byłeś dla niego wszystkim... - Oddał mnie, Kathleen. Chciał się mnie pozbyć. - To kłamstwo! Poruszyłby niebo i ziemię, żeby tylko cię przy sobie zatrzymać. Był gotowy na wszystko, ale... To ona ci powiedziała, że Ian cię nie chciał, prawda? Twoja matka? - Tak. - To kłamstwo, Sam. Ona kłamie. Ta kobieta, przyjaciółka jego ojca, była pełna pasji. Widział tę pasję podczas konferencji prasowej. Dobrze, pomyślał wtedy. Teraz też tak myślał. Kathleen będzie walczyła o Iana do końca. Ale Sam nie chciał z nią walczyć. Owszem, spodziewał się, że będzie broniła Iana. Był wtedy taki młody. Miał zaledwie osiemnaście lat. Obowiązki rodzicielskie to było zbyt wiele dla niego. Nie radził sobie, nie zawsze był tak cierpliwy jak powinien. Wiedział o tym i starał się poprawić, ale nie umiał. Żałował, że tak źle cię traktował, do końca życia. Czy możesz mu wybaczyć? Proszę? Sam od dawna zdawał sobie sprawę, co by odpowiedział. Że wybaczy Ianowi. Może już mu wybaczył. Ale Kathleen nie walczyła o przebaczenie. A Sam uświadomił sobie nagle, że chce, by wygrała tę walkę. Do diabła z prawdą. - W porządku - powiedział cicho. - Ona kłamie. - Musisz w to uwierzyć. - Wierzę, że moja matka zrobi wszystko, by dostać to, czego chce. - Ja też tak sądzę. - Więc jesteśmy tego samego zdania. - Co do twojej matki. Co jeszcze ci powiedziała? - Nie mówmy o tym, Kathleen. - Musimy. Musisz wiedzieć, co Ian do ciebie czuł. Musisz wiedzieć, jak bardzo byłeś kochany. - Może mnie kochał, Kathleen. Ale to nie zmienia faktu, że mnie porzucił. - A co mógł zrobić? Twoja matka i Mason skonsultowali się z psychiatrą dziecięcym, który powiedział, że będzie najlepiej, jeśli twoja relacja z Ianem zakończy się, jak się zakończyła. Tak w każdym razie twoja matka powiedziała Ianowi. - Czyli jak, zdaniem psychiatry, należało zakończyć moją relację z Ianem? - Bez pożegnania. Pożegnanie byłoby smutnym wspomnieniem, a należało się skupić na stworzeniu nowych, radosnych wspomnień. Dlatego zabrali cię tuż przed Bożym Narodzeniem. Twoje pierwsze wspomnienia związane z nowym domem miały być radosne. Dzięki temu miałeś szybciej zapomnieć o Ianie. I zapomniałeś. Mason niemal natychmiast zajął jego miejsce. Czy tak? - Och, oby tak było. Oby ukochany syn Iana nie cierpiał. - Sam? - Nie wiem. Nic nie pamiętam z pierwszych sześciu lat życia. - Sześciu lat? - Przez dwa lata po wyjeździe z Seattle dostawałem leki uspokajające. Powiedziano mi później, że to ze względu na psychiczne tortury, które Ian... - Nie! Nie pozwolę, żebyś tak myślał! Ian cię kochał. Byłeś całym jego życiem. - Całym jego życiem? Wątpię... - Tak było. Kiedy cię stracił, wraz z tobą stracił całą radość życia. On umarłby dla ciebie... Niewiele brakowało, a naprawdę by się zabił -jeżdżąc na nartach - po twoim wyjeździe. To dlatego był lepszy od innych narciarzy. Nie dbał o to, co się z nim stanie. To cud, że nie zginął w tym wypadku w Kitzbühel. Ian czuł wtedy, że powinien umrzeć. - Ale nie umarł. - Nie, bo... Czy pamiętasz Rain Mountain? Czy wiesz, co znaczy, co znaczyła, dla Iana i dla ciebie? - Nie. - Sam nie miał wspomnień związanych z tą górą. Tylko uczucia. -Nie wiem... Nie chcesz wiedzieć, pomyślała Kathleen, widząc udrękę w jego zielonych oczach. Nie uwierzysz mi, jeśli ci powiem, że to marzenie o Rain Mountain uratowało wtedy życie Iana. - Ian nigdy się nie ożenił - powiedziała. - Nie bał się śmierci, ale utrata kolejnego dziecka była ryzykiem, którego nie chciał podjąć... – Aż do chwili, kiedy... Och, Ian, Ian. - Jest coś, czego nie chcesz mi powiedzieć? Kathleen potrząsnęła głową. - Nie, zamyśliłam się tylko. O czym to mówiłam? - Nie wiem. Chyba o czymś, co bardzo cię smuci. - Tak - wyszeptała. - Mieliśmy się pobrać. Dziś wieczorem. Miałam wyjść za mojego najlepszego przyjaciela, mojego jedynego przyjaciela. Chciałam mieć dziecko, a Ian chciał, żeby to było jego dziecko. Chcieliśmy założyć rodzinę. - Tak mi przykro. Kathleen kiwnęła głową. - Może to wszystko się ze sobą wiąże. Bo ubiegłej nocy, kiedy rozmawialiśmy o naszej przyszłości, o naszych dzieciach, Ian zaczął mówić o tobie. Zastanawiał się, gdzie jesteś i co robisz. Nigdy o tobie nie zapomniał, Sam. A to, co zrobił trzydzieści dwa lata temu, zrobił dla ciebie. Było mu ciężko, ale ani to, ani sposób, w jaki ta decyzja wpłynie na jego dalsze życie, nie miało znaczenia. Liczyłeś się tylko ty. Ian zrobił to, co uważał za najlepsze dla ciebie. - Prawda o podróży Sama do dorosłości sprawiła, że jego oczy pociemniały. Była to trudna podróż. I samotna. -Ale to nie było dla ciebie najlepsze, prawda? - Przetrwałem. To za mało powiedziane, pomyślała Kathleen. Potrafił stworzyć szczęśliwy dom dla swojego psa i kiedyś stworzy też szczęśliwy dom dla swoich dzieci. - Przetrwałeś. Ale świadomość, że nie byłeś szczęśliwy, zniszczyłaby Iana. - Kathleen wzięła głęboki oddech. - Dlatego umarł. Żeby się nigdy o tym nie dowiedzieć. Ian Collier kochał syna. Sam w końcu zrozumiał tę niepojętą tęsknotę i nadzieję. Wspomnienia ciągle go zwodziły, ale uczucia były prawdziwe. Był kochany. A co się stało, kiedy stracił ojca? Nie pamiętał tego, ale wiedział. Płakał, bo jak można nie płakać po utracie przyjaciela? Sam nie pamiętał, żeby kiedykolwiek uronił choć jedną łzę. Ale przecież musiał płakać. I może nie potrafił przestać. Przyjmowane przez dwa lata leki uspokajające były konieczne, by zatamować ten potok łez. Łzy zostały zatamowane przez leki. Sam stał się milczącym, zobojętniałym zombie. A łzy, którym nie dane było spłynąć? Utworzyły jezioro w jego duszy. Nie tak wielkie jak morze, na które Sam często uciekał, ale zbyt duże i zbyt głębokie, by mogła je przekroczyć przyjaźń czy miłość. Powierzchnia jeziora mogła wydawać się spokojna. Lecz było to tylko złudzenie. W jego odmętach kłębił się gniew. I rozpacz. Najgorzej było zimą, kiedy zbliżało się Boże Narodzenie. Wtedy łzy zmieniały się w bryły lodu. - Sam? Nie patrzył na Kathleen. Siedział ze wzrokiem wbitym w pustą ścianę. Ale jej głos wyrwał go z zamyślenia, wyciągnął z czarnej jak noc otchłani, która nie pozwalała mu zaznać miłości. Brzmiał tak, jakby Kathleen chciała przepłynąć zdradzieckie wody i podać Samowi dłoń. . Czyżby nie widziała, że walka już się skończyła? - Wierzę ci, Kathleen. Wierzę, że on mnie kochał. - Kochał cię. I myślę, że ty też go kochałeś. Kochałeś go, Sam. Potrafisz kochać. To jezioro łez wcale nie jest dla ciebie przeszkodą. Ogrom jeziora najwyraźniej jej nie przerażał. Była silna. Nie bała się też wejść na lód. A gdyby lód się załamał i wpadłaby w ciemne odmęty? Nawet tego się nie obawia, pomyślał Sam, bo on tam był, by ją powitać. Bo jej pragnął. Spojrzał na Kathleen. Spodziewał się, że będzie blisko. I była, choć żadne z nich się nie poruszyło. To ich serca zbliżyły się do siebie. A oczy Kathleen błyszczały... i przygasły, kiedy spojrzała w jego oczy. - Tak. - Głos Sama był ochrypły i zimny, tak jak jego oczy. - Kochałem go. Ale to było wiele lat temu. W innym życiu. Zauważył, że poczuła się zraniona, jakby nie rozumiała, że chce dać mu więcej, dużo więcej, niż on może zaoferować jej w zamian. Jakby nie czuła, że on też toczy walkę na śmierć i życie. Walczył o to, co będzie najlepsze dla niej, nie o to, czego sam chciał. A chciał jej dotknąć, przytulić i nigdy nie wypuścić z objęć. Dotknij mnie, przytul mnie, kochaj mnie. Jego dusza znowu śpiewała pieśń tęsknoty i nadziei, ale tym razem refren był inny. Nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno. Przytul ją! Dotknij jej! Kochaj ją! Sam uśmiechnął się. - Oto, co wymyśliłem. Ty się położysz, a ja przemyślę sobie wszystko, co od ciebie usłyszałem. Wierzę w to, co mi powiedziałaś. Ale muszę poszukać w tym wszystkim sensu. - Chcesz zrozumieć, dlaczego twoja matka kłamała. Ale to nie ma sensu. - Mylisz się - odparł. - Muszę tylko dojść, czego ona chciała. Jej kłamstwa były tylko środkiem do osiągnięcia jakiegoś celu. - Słyszałeś kiedyś powiedzenie, że matka nigdy nie jest szczęśliwsza niż to z jej dzieci, które jest najbardziej nieszczęśliwe? - Nie. Ale szczęście mojej matki było niezależne od tego, czyjej dzieci czuły się szczęśliwe, czy nie. Więc może to powiedzenie należałoby uzupełnić. Idealna matka. Dobra matka. - Taka, która nie jest egoistką, nie pragnie zemsty. Bez urazy. - Nie uraziłaś mnie. Myślisz, że kłamała, by zemścić się na Ianie? - Nie wiem. Ian wierzył, że była szczęśliwa, kiedy mieszkaliście razem, i wyjechała tylko dlatego, że trafił jej się ktoś lepszy. Mason Hargrove. Ale zawsze się zastanawiałam, czy Ian nie patrzył na jej życie przez różowe okulary, bo sam był tak bardzo szczęśliwy z tobą. To ty, a nie twoja matka, byłeś najważniejszy w jego życiu. - To nie mogło się jej podobać. Ona wymaga bezustannej adoracji. Powiedziała mi, że Ian był wobec niej okrutny. Że się nad nią znęcał. - Nigdy! - Wierzę ci. Ona go nienawidziła, Kathleen. I chciała, żebym i ja go znienawidził. - Żeby ukarać go za to, że jej nie kochał? - Możliwe. Kiedy miałem sześć lat, Mason chciał odesłać mnie do Iana. Nie chciał, żebym był w pobliżu przyrodniego brata, który miał się wkrótce urodzić. Matka zareagowała bardzo gwałtownie. Była oburzona, że zaproponował oddanie mnie potworowi, który nie kochał ani mnie, ani jej. - Nienawidzę jej - w oczach Kathleen błysnęły łzy. - Nie rób tego, Kathleen. - Mam jej nie nienawidzić? - Nie płacz. - Dlaczego nie? - Bo to moje łzy, nie twoje. Moje i Iana. I już zostały wylane. Jezioro łez. Wielkie, głębokie jezioro, w którym utonie każdy, kto odważy się do niego wejść. Kathleen już zaczyna tonąć, pomyślał Sam, widząc na jej twarzy zagubienie i rozpacz. I samotność. Samotność, którą zdawała się akceptować, jakby nie była kimś, kogo warto ratować. Ani pragnąć. - Kathleen - wyszeptał, wyciągając do niej rękę. Dotknij mnie. Przytul mnie. Kochaj mnie. W pierwszej chwili poczuła się jeszcze bardziej zagubiona. A potem ujęła jego dłoń. Tonęła. Oboje zaraz utoną. Razem. Albo razem zostaną ocaleni. Rozdział 20 Piątek, 2 stycznia Godzina 7.00 Kiedy Kathleen weszła do kuchni, Sam stał przy oknie, spoglądając w ciemny zimowy poranek. Dostrzegł odbicie jej postaci w szybie i odwrócił się szybko. - Dzień dobry. - Dzień dobry - odpowiedziała mężczyźnie, który dotykał jej jak nikt dotąd... i którego dotyku pragnęła tak, jak nigdy nie spodziewała się niczego pragnąć. Ona także go dotykała. Wiedziała, jak go dotykać... instynktownie. Nie powiedział jej tego, nie pokazał. A jednak wiedziała. W ciemności była śmiała i namiętna. On także. I bardzo, bardzo delikatny. To złudzenie. Kobieta leżąca w łóżku z Samem Collierem nie istnieje. Ta zmysłowa istota, kobieca i wyzwolona, jest tylko ulotnym wytworem emocji, które wymknęły się spod kontroli. Jakie to banalne. Kathleen słyszała o obcych sobie ludziach, którzy zbliżają się do siebie po utracie kogoś bliskiego i potwierdzają własną żywotność w akcie seksualnym. Tak jak ona i Sam. To naturalne. To się zdarza. Ale to tylko złudzenie. A może nie? Zdawało się, że Sam chce, by nie było to złudzeniem. Wierzy, że to nie złudzenie. Wierzy, że ona nie jest złudzeniem. - Dobrze spałaś? - spytał. - Tak. - Tak dobrze, że kiedy usnęła w jego ramionach, obudziła się dopiero rano. Czy on też dobrze spał? Czy opuszczał ją tylko co trzy godziny, by wyprowadzić Holly, a potem wracał do łóżka? Nie wiedziała. Ale tej nocy nie miała koszmarów. - Bardzo dobrze. - Wcześnie wstałaś. - Siódma to dla mnie późna pora. - Kathleen oderwała wzrok od zbyt przenikliwych zielonych oczu i spojrzała na Holly. Leżała w klatce otwartej na oścież, pochrapując. - Ale dla niej to wczesna godzina. - Fakt, nie należy do rannych ptaszków. Ale założę się, że kiedy nadejdzie wiosna, będzie na nogach od świtu. Kathleen? - Tak? - Lepiej porozmawiajmy o tym. - O czym? - Wiesz, o czym myślę. Ta noc. Ty i ja. W łóżku. - Kochaliśmy się. - Pamiętasz? Kiwnęła głową. - Ta noc była... Czekał, usiłując zachować spokój, choć wyobraźnia podsuwała mu słowa, których nie chciał usłyszeć. Jak na przykład: „Wielki błąd". Albo „Tego właśnie potrzebowałam, Sam, tej łatwej, trywialnej bliskości. Jesteś bardzo dobry. Wiesz o tym. Może następnym razem, gdy będzie mi smutno, moglibyśmy to powtórzyć?" Albo... próbował opisać słowami, co czuł, kochając się z Kathleen. Jego serce już to zrobiło. To było jak... powrót do domu. - Była uspokajająca, kojąca i uzależniająca? - zasugerował. Kathleen zmarszczyła brwi. - To nie byłam ja. - Jak to? - Tej nocy. To nie byłam ja... Ja nie jestem... namiętna. - Więc udało ci się mnie nabrać. - Tak, nabrałam cię. - Wyobrażałaś sobie, że jestem Ianem? - Co? Nie! Ian i ja nie byliśmy kochankami. Już ci mówiłam. - Powiedziałaś mi też, że chcieliście mieć dzieci. - Z pomocą współczesnej medycyny. Za pomocą strzykawek. - Więc nie wyobrażałaś sobie, że jestem Ianem. - Nie. - Więc kim? Kim jest ten mężczyzna, którego tak pragniesz? - Sobą. Sam uśmiechnął się i delikatnie dotknął jej twarzy. - Ty też byłaś sobą, Kathleen. - Taką, pomyślał, jaką chcesz być i jaka jesteś przy mnie i będziesz, jak długo zechcesz. Już zawsze, jeśli chcesz. On pragnął, żeby tak było już zawsze. Mógł jej to powiedzieć, bo nie miał cienia wątpliwości. Ale jeśli nawet ona także tego pragnęła, nie uwierzyłaby mu... jeszcze nie. Więc Sam, tak jakby był to tylko pierwszy z niekończącego się pasma ich wspólnych poranków, zapytał tylko: -Może zjemy śniadanie i omówimy plany na dziś? - Czy świat nie rozumie, że powinien się zatrzymać? - westchnęła Natalie, odkładając słuchawkę. Asystentka z biura zadzwoniła do niej o ósmej trzydzieści rano. - Przynajmniej do uroczystości albo nawet do spotkania z Kathleen. - Mogę to zrobić sam. - Wiem, ale... - Będę delikatny. Obiecuję. - Wiem, James. Aleja chciałam się z nią zobaczyć. Tylko że mam dwie oferty na ten dom w Bainbridge i wygląda na to, że jeden z moich klientów postanowił uczcić nadejście nowego roku, kupując rezydencję na Capitol Hill, a między tymi dwoma sprawami - którymi naprawdę muszę się zająć - powinnam zadzwonić do kilku osób. - Natalie przejrzała notatki, znalazła właściwą kartkę i podała ją Jamesowi. - Także do tej. - Vanessa Worthing Hargrove - odczytał. - Ciekawe, czy cokolwiek byłoby w stanie zatrzymać jej świat - dodał, kiedy przeczytał resztę. - Na pewno nie śmierć Iana Colliera. - Nie. Może ja się tym zajmę? Chodzi o posiadłość, ale sprawa nie jest pilna. - Ian kupił ten dom dla Kathleen. - Wiem. - Ale skoro od dziesięciu lat nie zmienił testamentu... Możesz coś z tym zrobić? - Na przykład sfałszować testament? - James uśmiechnął się. - Nie. Ale nie mam zamiaru spieszyć się z jego wykonaniem. Natalie kiwnęła głową i znowu westchnęła. - Lepiej zacznę się ubierać... Najwyższy czas - powiedziała, lecz nadal siedziała na kanapie naprzeciw Jamesa - tak jak w sylwestra rozmawiali o Grancie i zawartości tajemniczej przesyłki. Teraz paczka leżała na podłodze, a Natalie wydawało się, że od rozmowy o niej upłynęło nie trzydzieści sześć godzin, lecz całe wieki. - Pamiętasz te piękne czasy, kiedy naszą największą troska było, czy Grant jest psychopatą, czy nie? - Pamiętam. Myślałem - miałem nadzieję - że po wyjeździe z Bostonu uznam, że się myliłem. Niestety, jestem coraz bardziej przekonany, że miałem rację. - Co teraz zrobisz... to znaczy, co my teraz zrobimy? - Obejrzymy twoje filmy, ja otworzę tę paczkę i zobaczymy. - Ale dopiero po pogrzebie Iana - powiedziała. James miał wiele obowiązków w związku ze śmiercią Iana, a Natalie wiedziała, że traktował je bardzo poważnie. - Tak, dopiero po pogrzebie. Grant jest tam, gdzie powinien, a wstępne przesłuchanie odbędzie się dopiero za dwa tygodnie. Kiedy przyjechał James, Sam, Kathleen i Holly szli właśnie do pokoju Iana. To był ostatni punkt zwiedzania posiadłości. Godzinę spędzili w jadalni. Holly obwąchiwała podłogę, a oni siedzieli przy stole i podziwiali meble wybrane przez Iana. Długo rozmawiali. Najpierw o nim, potem o innych sprawach. W salonie zabawili jeszcze dłużej, a gdy nadeszła pora spaceru Holly, poszli w siąpiącym deszczu tam, gdzie kiedyś stał domek ogrodnika. Rodzice Vanessy kazali go zburzyć kilka dni po tym, jak kochanek Va-nessy zniknął z ich życia. Ale sad został. - W południowym Oregonie mam sad jabłoni. - W południowym Oregonie? Gdzie? - W małej mieścinie, która nazywa się Sarah's Orchard. - Tam, gdzie mieszkają słynne Apple Butter Ladies. - Kathleen spojrzała na niego w zamyśleniu. - Ian odkrył ich konfitury mniej więcej rok temu i był nimi zachwycony. - A tobie smakowały? - Jeszcze ich nie próbowałam, Ian miał mi je przysłać do Nowego Jorku, ale postanowiliśmy, że... Zaczekamy. Sam dostrzegł smutek w jej oczach i delikatnie pogładził ją po policzku. - Gdy w grę wchodziły naprawdę istotne kwestie, nie czekałaś, Kathleen. Ian wiedział, że mu ufałaś. Tak bardzo, że chciałaś, by został ojcem twoich dzieci. - Tak. Wiedział o tym. Kathleen zaczekała, aż fala wzruszenia, która ją ogarnęła, minie. Ten poranek był pełen takich chwil. Oboje nauczyli się witać je spokojnie... nie odganiać ich. - Apple Butter Ladies używają twoich jabłek, prawda? -spytała w końcu. A ponieważ Sam nie odpowiadał, dodała: - Wiem, że to nie są twoje jabłka, należą do siebie. Ale tak się składa, że rosną w twoim sadzie. Tak? - Tak. - On wiedział, Sam. W jakiś magiczny sposób. Dlatego tak lubił te konfitury. Bo wiązały się z tobą. - To rzeczywiście magiczne wytłumaczenie. - Nie wierzysz w magię? Sam uśmiechnął się do kobiety, w której był tak beznadziejnie zakochany. Nie, wcale nie beznadziejnie, bo był pełen nadziei. On też wierzył w magię. - Oczywiście, że wierzę - odparł. Spacerowali we mgle, aż zmęczona Holly położyła się na mokrej trawie. Kiedy wrócili do domu, suczka już smacznie spała w ramionach Sama. Poruszyła się lekko, kiedy usłyszała dzwonek u drzwi, a potem nieznany męski głos wypowiadający jej imię -bo ona także została przedstawiona. Wkrótce jednak znowu zapadła w sen. James odetchnął, kiedy Kathleen wyszła go przywitać. Wiedział, że Natalie także poczułaby ulgę, i miał ochotę do niej zadzwonić. Zdawał sobie jednak sprawę, że chce z nią porozmawiać przede wszystkim dlatego, że już się za nią stęsknił. Był po uszy zakochany w Natalie - i ten stan bardzo mu odpowiadał. Usiedli we troje w salonie, by omówić przebieg uroczystości upamiętniającej Iana. James zaproponował, by obyła się w Wind Chimes Hotel. Najpierw część oficjalna w wielkiej sali balowej, a potem przyjęcie w oszklonym hotelowym atrium piętro wyżej. Uroczystość rozpoczęłaby się o szesnastej szóstego stycznia, oczywiście jeśli Kathleen i Samowi to odpowiada. Żadne z nich nie miało zastrzeżeń, przeszedł więc do listy osób, które chciały wygłosić przemówienia. Była to długa lista. - Było jeszcze więcej chętnych - powiedział James - ale nie zdali mojego testu. - Jakiego testu? - Poprosiłem wszystkich, żeby spróbowali wygłosić swoje mowy przede mną. Wycofali się ci, którym głos zaczął się łamać już w połowie pierwszego zdania. Ale jeśli chcielibyście coś powiedzieć na uroczystości albo chcielibyście, żebym powiedział coś w waszym imieniu... - Nie - odparli jednocześnie. Nie dodali nic więcej. Nie musieli. Oboje nie byliby w stanie nic powiedzieć, podobnie jak James, i z tych samych powodów. Nie musieli też wyjaśniać, że Ian nie przywiązywał wagi do ceremonii. Wygłosił wiele przemówień, żegnając swoich zmarłych przyjaciół, i znał uzdrawiającą siłę takich spotkań. Ale do wygłaszania mów zachęcał tylko tych, którzy byli w stanie to robić. Praca przy przygotowywaniu uroczystości upamiętniającej tego, który odszedł, pomagała przetrwać trudne chwile tym, którzy zostali. Ustalili menu na przyjęcie. Jeszcze godzinę temu ta kwestia nie miałaby dla nich znaczenia. Ale to było godzinę temu. - Bułeczki maślane - zaproponowała Kathleen. - Z konfiturami z Sarah's Orchard. - Ian uwielbiał te konfitury - powiedział James łamiącym się głosem. - W biurze miał zawsze kilka słoików i wszystkich częstował. Nie wiem, ile ich tam zostało. Ale na pewno nie wystarczy. Zadzwonię do Apple Butter Ladies i zamówię więcej. - Ja to zrobię, James. - W porządku, Sam. Dziękuję. - James skinął głową i zmienił temat. -Przeczytałem testament Iana. Ponieważ jesteście tu oboje, od razu wam powiem, co było wolą Iana. Miałaś rację Kathleen, że Sam jest głównym spadkobiercą... - Co? - wyszeptał Sam. - Ale ty też - ciągnął James. - Ian podzielił majątek na dwie równe części. - To niemożliwe. Powiedział mi, że ostatnio zmieniał testament dziesięć lat temu. - Właśnie wtedy cię w nim uwzględnił. Oboje - Sam i Kathleen - byli bardzo zaskoczeni. Potrzebowali czasu, by oswoić się z tym, co usłyszeli, i pomyśleć o konsekwencjach. - Za tydzień czy dwa omówimy to dokładniej. - James zwrócił się do Sama: - Kontaktowałeś się z matką? - Ostatni raz dwadzieścia lat temu. - Więc nie wiesz... Zostawiła wiadomość naszej przyjaciółce, która zajmuje się sprzedażą nieruchomości - James spojrzał na Kathleen, a potem znowu na Sama. - Twoja matka jest zainteresowana tą posiadłością. Chce ją kupić dla syna. Sam uśmiechnął się gorzko. - Dla swojego drugiego syna. Dla mojego przyrodniego brata Tylera. Z Tylerem również nie kontaktował się od dwudziestu lat. Vanessa i Mason zrobili wszystko, by bracia nigdy się do siebie nie zbliżyli. Sam, wierząc, że coś jest z nim nie w porządku, nigdy nie próbował kontaktować się z Tylerem, choć bardzo tego chciał... Okazało się jednak, że z Samem wszystko jest w porządku - poza tym że miał brata, którego nie znał. Ale pozna. - Czy ta wasza przyjaciółka rozmawiała z moją matką? - Nie. Otrzymała tylko wiadomość, że twoja matka przyjedzie na uroczystość upamiętniającą Iana, a potem chciałaby obejrzeć posiadłość. - Nie będzie jej na uroczystości. - Gniewny głos Sama zaniepokoił Holly, która poruszyła się przez sen. Pogłaskał łagodnie suczkę. - Jej noga nie postanie na terenie tej posiadłości. Nigdy. Zadzwonię do niej po rozmowie z Aplle Butter Ladies. Albo nie. Zadzwonię do niej zaraz. Chyba że jest coś jeszcze? - Nie. To wszystko. - Świetnie. - Sam podał śpiącą suczkę Kathleen. - Zadzwonię z góry. Nie mam zamiaru podnosić głosu, ale i tak wolelibyście tego nie słyszeć. - Holly i ja odprowadzimy Jamesa do samochodu - Kathleen wstała. -I jeszcze raz podziękujemy mu za wszystko, co dla nas robi. Sam zadzwonił najpierw do Clary McKenzie, z pokoju Kathleen. Była zachwycona, że tak szybko się do niej odezwał, więc zanim Sam zdążył wyjaśnić, dlaczego dzwoni, opowiedziała mu o wszystkim, co wydarzyło się w Sarah's Orchard od sylwestra. Suzie okazała się uroczą dziewczyną, młoda para postanowiła zamieszkać w Sarah's Orchard już w czerwcu, a Ryan bardzo chce pracować u Sama. Próbowali się z nim skontaktować, żeby o tym porozmawiać i ustalić, kiedy Ryan, Suzie i Clara będą mogli zobaczyć szczeniaka. Gdy Sam w końcu zdołał powiedzieć, dlaczego dzwoni, Clara wyraziła smutek z powodu śmierci Iana. Słyszała, że umarł. Czytała o tym w gazetach. Ale nie wiedziała, że Ian był ojcem Sama. Na wieść o tym jej głos posmutniał jeszcze bardziej. Sam powiedział jej o planowanej uroczystości i konfiturach, które chce podać na przyjęciu. I podasz, odparła Clara. Zaraz zacznie rozmrażać jesienne zbiory i usmaży tyle konfitur, ile potrzeba. Ryan i Suzie przywiozą je do Seattle i... - Będą mogli przenocować w Wind Chimes - zaproponował Sam. -Na mój koszt. - To nie jest konieczne, Sam. - Naprawdę tego chcę, Claro. - Cóż - odparła. - Wiem, że będą zachwyceni. Potem Sam wybrał inny numer. Telefon odebrał człowiek, który trzydzieści lat temu chciał go oddać Ianowi. - Witaj, Mason. Mówi Sam. Zastałem matkę? - Tak. Zaraz ją poproszę. Sam usłyszał szepty i posykiwania, a potem głos matki, której samopoczucie nie miało nic wspólnego z tym, jak szczęśliwy - czy raczej nieszczęśliwy - był jej pierworodny. - Sam! Nie masz pojęcia, jak często modliłam się, by ten dzień wreszcie nadszedł... - Daruj sobie, mamo, i posłuchaj. Jestem w Seattle, w domu Iana. Nigdy nie kupisz tej posiadłości. Dobrze ci radzę, trzymaj się z daleka od Seattle i ode mnie. - Nie będę tego słuchać! - Owszem, będziesz. Widzisz, wiem o twoich kłamstwach. I jestem gotów podzielić się tą wiedzą z Masonem i Tylerem. Myślę, że to ich zainteresuje, bo ich także okłamywałaś. Chciałaś ukarać Iana, prawda? Za to, że kochał mnie, a nie ciebie. Cóż, nie udało ci się. - Nie masz pojęcia, kim był ten człowiek! Słysząc jej głos, piskliwy i pełen strachu, zrozumiał, że trafił we właściwy punkt, Ian Collier kochał Sama, ale nie kochał Vanessy, i odtrącona kochanka zrobiła wszystko, żeby obaj - ojciec i syn - za to zapłacili. - Może poprosisz Masona do telefonu? Moglibyśmy porównać notatki. - Nie! Teraz usłyszał w jej głosie przerażenie. Więc Mason nie byłby zachwycony kłamstwami małżonki. Najwyraźniej nie miała już na niego takiego wpływu jak kiedyś. - Nie? W porządku. Właściwie to chciałem porozmawiać z bratem. - To niemożliwe. Sam nie przypuszczał, by trzydziestoletni Tyler nadal mieszkał z rodzicami, ale wiedział, że Vanessie nie chodziło o jego fizyczną nieobecność. - Nie ma go? - zapytał niewinnie. - Nie. I nie możesz się z nim kontaktować. Ja nie... - Nie pozwolisz na to? Nie masz takiej władzy. Już nie. Oboje wiemy, że mogę go odszukać. I odszukam. Ale przedtem chcę ubić z tobą interes. Powiesz Tylerowi, że myliłaś się co do mojego ojca. Powiesz mu, że Ian nie był potworem, i że ja też nie jestem potworem. Powiesz mu, że uważasz - tak jak ja - że nadszedł czas, byśmy stali się braćmi, którymi nie mogliśmy być, bo ty i Mason nie pozwoliliście nam na to. - Wcale tak nie uważam. - Więc skłam. Wiem, że to potrafisz, i zapewniam cię, że warto. W zamian za to, że pozwolisz Tylerowi spotkać się ze mną - bez uprzedzeń -ani on, ani Mason nie dowiedzą się nigdy prawdy o mnie i Ianie. - Obiecujesz? Była to prośba, nie żądanie. Błagalny ton matki zaskoczył Sama, tak jak wcześniej jej strach. - Nie ja jestem rodzinnym kłamcą. Bardziej na miejscu będzie więc, jeśli to ja zapytam: obiecujesz? - Tak. - Dobrze. Wiesz, gdzie mnie szukać. Czekam na telefon od Tylera. I nie mam zamiaru czekać długo. - Odkładam słuchawkę, Sam. - W głosie Vanessy znowu pojawiła się znajoma wyniosła nuta. Weszła w rolę matki, która poświęciła życie dla niewdzięcznego syna. - Nigdy więcej tu nie dzwoń. - Nie mam zamiaru - wyszeptał, choć Vanessa już się rozłączyła. Przez chwilę słuchał ciszy, a potem on też odłożył słuchawkę. Wyszedł z pokoju Kathleen i pod wpływem impulsu wszedł do sypialni Iana. Na wielkim łóżku, w którym nikt nigdy nie spał, nie leżała poduszka z napisem Witaj w domu. Haftowane poduszki nie pasowałyby do tej sypialni. Jej wystrój - biel, błękit, stal, drewno tekowe - był bardzo męski i przywodził na myśl morze i ośnieżone stoki. Przywodził na myśl ojca. I syna. Witaj w domu, Sam. Witaj w domu. Sam wszedł na błękitny dywan i stanął przy oknie. Pokój Iana nie był największy w domu, a z okna nie rozciągał się najpiękniejszy widok. Ale właśnie tutaj Ian chciał sypiać - ze względu na panoramę Seattle i widoczną w słoneczne dni Mount Rainier. Dzień nie był słoneczny, lecz przedzierające się przez chmury promienie bladego zimowego słońca oświetlały świeżo spadły śnieg na wierzchołku góry. Sam widział podobny pejzaż, na okładce broszury Rain Mountain, którą zamówił tydzień przed swoimi szesnastymi urodzinami. Ale nie tylko wtedy... Kiedy jeszcze? To pytanie pojawiło się nagle. A wraz z nim wspomnienia, tak drogie, że choć zostały zepchnięte w mrok niepamięci, nie umar-ły... Wszystkie wspomnienia stopią się w końcu w jedno z uczuciami, dla których tak długo nie znajdował wytłumaczenia. Wszystkie będą tak jasne i pełne szczęścia jak to jedno, które wypłynęło ze srebrzystej mgły... - Tatusiu! Tatusiu! Tatusiu! - krzyczał chłopiec w sadzie, wyciągając przed siebie rękę i wskazując coś palcem - Patrz! I Ian patrzył. A że było to częścią ich gry, powiedział: - Przecież wiesz, Sam, że to Mount Rainier. A Sam, roześmiany, szczęśliwy, oderwał wzrok od ośnieżonej góry i spojrzał w oczy pełne miłości. - Nie, tatusiu! Ojciec uniósł brwi. - Nie? Więc jak się nazywa ta góra? - Rain Mountain, tatusiu! Rain Mountain! Rozdział 21 Wind Chimes Hotel Poniedziałek, 6 stycznia Godzina 15.15 Uroczystość pożegnalna miała się rozpocząć dopiero o czwartej, ale ci, którzy kochali Iana najbardziej, przyszli już o drugiej. Chcieli sprawdzić, czy kwiaty zostały dostarczone zgodnie z zamówieniami, czy wystarczy sztalug na liczne portrety zmarłego, i czy sala balowa, która nagle zaczęła wydawać się zdecydowanie za mała, pomieści wszystkich gości. Pytali o tysiące szczegółów, choć pracownicy hotelu w pełni kontrolowali sytuację. Personel hotelowy zajął się wszystkim, więc dla przyjaciół Iana zostały bułeczki z konfiturami i wspomnienia. Jedni usiedli przy stołach nakrytych różowymi obrusami, inni przechadzali się pod kryształowymi żyrandolami projektu Giselle Trouveau. Wszyscy cieszyli się, że mogli tu przyjść i podzielić się swoimi wspomnieniami. Zabójca wiedział, że jego ofiara pojawi się wcześnie. Był bardzo zadowolony, że Ian Collier cieszył się taką popularnością. Dzięki temu mógł przechadzać się niezauważony w tłumie zebranym w hotelu. Musiał tylko unikać wzroku Jamesa i Natalie. Nie było to trudne. Rudowłosa specjalistka handlu nieruchomościami i prawnik Rain Mountain świata poza sobą nie widzieli. Odkrycie uczucia łączącego Natalie i Jamesa sprawiło, że plany zabójcy jeszcze zyskały na atrakcyjności. Miał się też czym zająć do godziny czwartej. Wtedy w końcu wystuka ten numer. Już nie mógł się doczekać tej chwili. Morderca podziwiał Iana i żałował, że nigdy nie miał okazji poznać go osobiście. Przez kilka ostatnich tygodni, od chwili, kiedy poznał nazwisko kobiety, z którą Ian chciał się ożenić, zbierał informacje o obojgu narzeczonych. Początkowo skupił się na kobiecie. Miał kilka prostych pytań i szukał prostych odpowiedzi. Czy Kathleen Cahill jest córką Mary Alice Cahill? A jeśli tak, czy jest podobna do matki? Bardzo szybko zdobył odpowiedź na pierwsze pytanie. A ponieważ brzmiała „tak", zajął się drugim. Ale odszukanie w Internecie zdjęć młodej lekarki było trudniejsze, niż sądził. Rozszerzył zakres poszukiwań o Iana, w nadziei że trafi na fotografie z zaręczyn w którejś z lokalnych gazet. Nic z tego. W końcu wszedł na strony Queen Annę Medical Center i tam znalazł czarno-białe zdjęcie nowych pracowników szpitala. Miał odpowiedź na swoje drugie pytanie: kolejne zdecydowane „tak". Można już zająć się Ianem. Czekając, aż bostońska policja wreszcie dostrzeże to, co już od dawna powinno być dla wszystkich oczywiste, czytał wszystko, co znalazł na temat Iana Colliera. Artykuł za artykułem. Mijały godziny. Viva I'Internet, pomyślał. Błogosławieni niech będą ludzie o miękkich sercach, którzy zdecydowali, że w dodatku do innych luksusów więźniowie powinni mieć dostęp do sieci. Tak, wiele łączyło go z Ianem. Obaj w chwili narodzin nie mieli nic, obaj musieli walczyć o przetrwanie. Obaj osiągnęli w życiu znacznie więcej, niż ktokolwiek się spodziewał. Łączyło ich jeszcze coś - w ich żyłach płynęła krew morderców. Ian nie mógł umrzeć w dogodniejszym momencie. Po jego śmierci James Gannon musiał się zająć różnymi sprawami. Zabójcy było to bardzo na rękę. Gdyby nie to, jego misterny plan dzisiejszych morderstw wziąłby w łeb. Dzisiejsze morderstwa. Uwielbiał brzmienie tych słów. Teraz mógł z rozkoszą myśleć o trzech - nie dwóch. To także zawdzięczał Ianowi. Gdyby Ian nie chciał kupić nowego domu, nie wiadomo, ile minęłoby czasu, zanim James i Natalie zostaliby kochankami. Ian zasłużył, by uczcić jego pamięć w szczególny sposób. I jego pamięć zostanie uczczona. - Gdzie jest Holly? - spytał James, wracając do stolika. Odszedł na chwilę, by wskazać miejsca osobom, które będą przemawiać. - W domu - odparł Sam. W domu, w którym za niecałe trzy tygodnie powita wraz z Kathleen brata. Tyler bardzo chciał go poznać. Marzył o tym spotkaniu od dawna. - Zajmują się nią Ryan i Suzie - wyjaśniła Kathleen - Chcieliśmy zostawić ją samą, bo sądziliśmy, że sama będzie się czuła najlepiej. Ale była taka zadowolona, kiedy Ryan i Suzie przyjechali z konfiturami, że przyjęliśmy ich propozycję. - Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Holly - powiedziała Natalie. - Zobaczysz ją już niedługo - odparła Kathleen. - Powinniśmy byli zaprosić was na weekend. Ale chcieliśmy być sami, pomyślała, razem witać każdy nowy dzień. Choć jednocześnie musimy pożegnać człowieka, którego oboje kochaliśmy... dzięki któremu nasze drogi się skrzyżowały. - Nie, nie powinniście! Kathleen uśmiechnęła się. - Naprawdę chcemy, żebyście poznali Holly i zobaczyli dom. Ian tak pięknie go urządził... - Panna Davies? Natalie odwróciła się i spojrzała na hotelowego boya. - To ja. O co chodzi? - Przepraszam, że przeszkadzam, ale w holu czeka ktoś z pani biura. Mówi, że to pilne. - W porządku. - Natalie wzruszyła ramionami. - W handlu nie ma naprawdę pilnych spraw, ale nie wszyscy o tym wiedzą. Zaraz wracam. Zerknęła na zegarek. Za kwadrans czwarta. Minęły już niemal trzy czwarte tego dnia. Szósty stycznia - rocznica śmierci jej dziecka. Piękny dzień i taki spokojny, choć bardzo smutny. Razem z Jamesem pożegna Iana, a potem pożegna swoje utracone dziecko. Będzie to czułe, pełne miłości pożegnanie. Gdy wybije północ i szósty stycznia minie bezpowrotnie, powie Jamesowi, mężczyźnie, którego kocha, o ich dziecku. Idąc w stronę holu, Natalie uśmiechała się. Zauważyła napastnika, który nagle wyłonił się z cienia, dopiero gdy chwycił ją za ramię. - Grant - wyjąkała. - Co ty tu... Puść mnie! - Przykro mi, Natalie, ale nie mogę. Pójdziesz ze mną jeśli nie chcesz, żeby twój chłopak rozstał się z życiem. Rozumiesz? - O czym ty mówisz? - Sprytne, ale już za późno na takie gierki - odparł Grant, ciągnąc ją do windy zarezerwowanej do użytku gości apartamentu olimpijskiego. Wsunął kartę w otwór i mosiężne drzwi rozsunęły się i zamknęły za nimi. - Wiesz wszystko, prawda? - podjął, gdy znaleźli się w windzie. - Nie kłam, to nic nie da. Miałaś to wypisane na twarzy, kiedy się zorientowałaś, że to ja. Ale zróbmy sobie powtórkę, tak dla przyjemności. James uważa, że to ja zabiłem Paris. Postarałem się, żeby tak myślał. Na wypadek, gdybyś nie była pewna: tak, zabiłem ją. Ciekawi mnie natomiast, co jeszcze wie James - albo wydaje mu się, że wie. - Zabiłeś Paris? - Nie udawaj, że to cię zaskoczyło. Obserwowałem was, ciebie i Jamesa. Jesteście kochankami. A to oznacza, że jeśli choć czasami ze sobą rozmawiacie, James powiedział ci o mnie co nieco. Rozmawiacie ze sobą, prawda? Czysty seks nie interesuje Jamesa. Nawet z kimś takim jak ty... Zaskoczona? Tak, dobrze słyszałaś, z kimś takim jak ty. Nie należymy do jego sfery, oboje. Jesteśmy dużo niżej od wspaniałego Jamesa Gannona. A skoro mowa o wyższych sferach - dodał, kiedy winda się zatrzymała -jestem ciekaw, czy Christine ma już dość sznura i knebla... - Chodźmy jej poszukać, James. James kiwnął głową. - Sam nie wiem, dlaczego tak się denerwuję, Sam. Ale jestem bardzo niespokojny. Sam Collier wiedział wiele o uczuciach, które nie mają żadnego logicznego wytłumaczenia. Wiedział, że trzeba ich słuchać. - To pewnie pierwsza naprawdę pilna sprawa w historii handlu nieruchomościami - powiedziała Kathleen, wstając od stolika w pustym teraz atrium. Uroczystość miała się rozpocząć za pięć minut. A że na sali były ekipy kilku stacji telewizyjnych, musiała się zacząć punktualnie. Kathleen starała się zachować optymizm, ale w głębi ducha również była zaniepokojona. Nie obawiała się, że spóźni się na uroczystość. Gdyby Ian był tu z nimi, on także przyłączyłby się do poszukiwań Natalie. Weszli do holu, ale Natalie nigdzie nie było widać. Za minutę czwarta do Jamesa podszedł portier. - Telefon do pana. James od razu wiedział, kto dzwoni. - Jesteś wolny - powiedział do słuchawki. - Witaj, James. Tak, jestem wolny, dzięki tobie. Facet, którego wrobiłem, tak żeby wydawało się, że to on wrobił mnie, zajął moje miejsce w areszcie wczoraj po południu. Obyło się bez fanfar. Przyjaciele z policji zgodzili się powiadomić media dopiero po moim wylocie z Christine do Seattle. I jesteśmy tu teraz, dwadzieścia osiem pięter wyżej, w apartamencie olimpijskim. Jest naprawdę wspaniały. Jak się pewnie domyślasz, jest z nami Natalie. Poprosiłbym ją do telefonu, chyba że wolałbyś porozmawiać z Christine? Niestety obie są związane... - Grant urwał, a kiedy odezwał się ponownie, jego głos był zimny jak lód. - Oto, co zrobisz, James. Uprzedziłem portiera, że ma cię wpuścić do prywatnej windy. Masz tu przyjść natychmiast. Nie żartuję. Najmniejsza zwłoka będzie miała fatalne skutki dla Natalie albo dla Christine. Muszę tylko zdecydować, na której z twoich kochanek zależy ci bardziej. Czy to jasne? - Jadę na górę. James odłożył słuchawkę i odwrócił się do Sama i Kathleen. Żadne z nich nie wiedziało, co się dzieje, ale mężczyzna, który wielokrotnie ratował innych na morzu, i kobieta, która od dziesięciu lat nosiła biały kitel, zrozumieli od razu, że to kwestia życia i śmierci. - Co się stało? - spytał Sam. - Grant Monroe jest mordercą - powiedział James, ruszając za portierem w stronę windy. - Grozi, że zabije Natalie i Christine. Chce, żebym tam natychmiast przyszedł. - Ale nie możesz... - Muszę, Kathleen. Grant tak naprawdę chce dostać mnie. Tego był pewny. Był też pewny, że Grant ma jakiś plan. Nie wiedział tylko, jaki. Morderstwo, a potem samobójstwo raczej nie wchodziło w grę. Psychopaci nie miewają wyrzutów sumienia. Chcą tylko wygrać. Grant pokazał już, że potrafi popełnić morderstwo doskonałe, i to w bardzo śmiały sposób: postarał się, by poszlaki wskazywały na niego, twierdził, że został wrobiony, przez cały ten czas rzucając podejrzenia na niewinnego człowieka. Co teraz planuje? Czyżby chciał, aby wydawało się, że James, oszalały z rozpaczy po stracie Christine, dopuścił się zbrodni? Jeśli tak, to po wszystkim zostaną trzy trupy. Grant będzie twierdził, że udało mu się zabić Jamesa, który niestety zdążył przedtem zamordować Christine i Natalie. Gdyby James poszedł szukać Natalie sam, plan Granta mógłby się powieść. Ciągle może. Wyjął z kieszeni marynarki telefon komórkowy. - Spróbuję dodzwonić się na policję - mówił, wystukując numer. -Przy odrobinie szczęścia uda mi się ich wezwać. - Zmarszczył brwi. -jeśli operator odbierze telefon. - Pójdę z tobą. Razem zdołamy go obezwładnić. James rozważał przez chwilę propozycję Sama. Kiedy drzwi windy zaczęły się rozsuwać, potrząsnął przecząco głową. - To byłoby zbyt ryzykowne dla Natalie i Christine. Grant chce dostać mnie. I chce się zabawić. Mogę liczyć tylko na to, że zdołam osłabić jego czujność - albo pojawi się policja. - Nie podoba mi się to. James wszedł do windy. - Mnie też - powiedział, kiedy drzwi zaczęły się zamykać. Mimo przerażenia Natalie była wstrząśnięta widokiem Christine. Jej oczy, niegdyś tak błyszczące, przygasły, była blada i wymizerowana. Wyglądała, jakby... dusza opuściła jej ciało. - Tak mi przykro, Natalie - powiedziała, gdy Grant, przypomniawszy im, że nie warto krzyczeć, bo i tak nikt ich nie usłyszy, wyjął z ust żony knebel, włożony tam na wypadek, gdyby zdołała dostać się do telefonu. -Tak bardzo mi przykro. - To nie twoja wina, Christine. - No, to niezupełnie prawda - oznajmił Grant, przywiązując Natalie do krzesła i krępując jej ręce na plecach. - Gdyby Christine nie rozkochała w sobie Jamesa, nie byłoby nas tu dziś. A gdyby wykazała się choć odrobiną pomysłowości w łóżku, może dopiero za rok czy dwa doszedłbym do wniosku, że czas usunąć Jamesa Gannona z tego świata. Wtedy, Natalie, James byłby dla ciebie już tylko wspomnieniem. Mimo całej twojej seksualnej kreatywności, której jestem pewien, braku zahamowań i wstydu, wybrałby kogoś z własnej sfery. - Mylisz się! James nie jest taki! - Nie, Natalie, nie mylę się. Sama zobaczysz, jak się tu pojawi. Jeśli będziesz jeszcze wtedy żywa. Co nie jest pewne, zważywszy, że została mu tylko minuta. Może zresztą wybiorę Christine... O czym to ja mówiłem? Ach, no tak. James miał się ożenić z Christine, pamiętasz? To chyba najlepszy dowód na to, że namiętność musi przegrać z arystokratycznym pochodzeniem. - To, co robiłam... z tobą, Grant - Christine wydawała się zupełnie oszołomiona. - Dla ciebie... Rozległ się dzwonek u drzwi i w świetle lamp błysnęło ostrze noża. Grant przycisnął je do gardła Natalie. Na jej szyi pojawiło się kilka kropel krwi. - Proszę wejść-zawołał uprzejmie. Rozdział 22 Wind Chimes Hotel Centrum dowodzenia grupy do zadań specjalnych Poniedziałek, 6 stycznia Godzina 16.25 Komórka Jamesa Gannona transmitowała na żywo makabryczne przedstawienie rozgrywające się w apartamencie olimpijskim. Jak dotąd była to tylko rozmowa. Ale straszna. Grant Monroe miał zamiar zabić obie kobiety i Jamesa i oskarżyć Gannona o morderstwo z zazdrości. Oznajmił chełpliwie, że mu uwierzą. Był tego pewny. Przygotował się bardzo dokładnie. Jeszcze w więzieniu podzielił się swoimi obawami co do Jamesa z bostońską policją i prokuraturą. Po wszystkim będzie się oczywiście czuł winny. Jest w końcu specjalistą, zna mechanizmy rządzące umysłem przestępcy. I widział, jak rozchwiany psychicznie był James. Nie chciał jednak w to uwierzyć. James był jego przyjacielem. Nawet w najśmielszych snach Grant nie byłby w stanie przewidzieć masakry, do jakiej doszło w hotelu. W końcu jest prawnikiem, nie jasnowidzem. Obiecał drwiąco, że pożegna Jamesa pięknym przemówieniem. Policyjni eksperci siedzący w biurze zmienionym naprędce w centrum dowodzenia wiedzieli, że Grant na razie czerpie przyjemność z opisywania swoim ofiarom ich nieuchronnego losu. Rozkoszuje się ich strachem, ich bezradnością. A kiedy ta zabawa go znudzi? Zacznie zabijać. Bez względu na to, jak szybko służby specjalne dotrą do apartamentu, Grant zdoła zabić przynajmniej jedną osobę. Będzie wściekły, kiedy zda sobie sprawę, że człowiek, którego śmiertelnie nienawidzi, przechytrzył go... i wygrał. Nieuchronność przynajmniej jednego zabójstwa wynikała z informacji dostarczonych przez Jamesa. Wciągnął Granta w rozmowę, starając się- tak by nie wzbudzić podejrzeń psychopaty -jak najdokładniej opisać sytuację. Związane kobiety siedziały obok siebie zwrócone twarzami w stronę Jamesa, który stał nieco dalej, tam gdzie Grant kazał mu się zatrzymać. Grant stał za kobietami, gotów w każdej chwili zrobić użytek z trzymanego w ręku noża. Natalie i Christine zostały wykorzystane jako żywe tarcze. Jakiekolwiek posunięcie ze strony Jamesa lub policji kosztowałoby życie przynajmniej jedną z nich. James i policjanci mogli zaatakować tylko wtedy, gdy zostaną do tego zmuszeni - to znaczy gdy Grant, znudzony zabawą, zacznie zabijać. Grant, nieświadomy obecności policji i przekonany, że zwycięstwo będzie należało do niego, na razie nie okazywał znudzenia. Zbyt dobrze się bawił. Chciał pokazać Jamesowi, jaki jest inteligentny. I okrutny. Policjanci mieli nadzieję, że jeden ze strzelców wyborowych znajdzie miejsce, z którego będzie mógł strzelić do psychopaty, nie raniąc nikogo innego. Na razie wszyscy zgromadzeni w centrum dowodzenia, łącznie z Samem i Kathleen, słuchali historii zbrodni Granta Monroe. Zamordowanie Paris Eugenii Bally i rzucenie podejrzeń na jednego z profesorów było dziecinnie proste. Chociaż, dodał Grant, nikt inny nie byłby w stanie obmyślić i zrealizować tak doskonałego planu. Grant uważał, że jest bezkonkurencyjny. Owszem, znał swoich rywali, dokładnie badał ich dokonania, ale żaden nie zdołał mu dorównać. Zabójstwo Paris, choć proste, wiązało się z kilkoma wyzwaniami, które wyniosły je ponad zwykłą rutynę. Na przykład to fałszerstwo. Grant uznał ten pomysł za przebłysk geniuszu. Stworzył dziennik, w którym, naśladując charakter pisma Paris, dokładnie opisał, w jaki sposób była prześladowana. Z czasem, bardzo niechętnie, Paris wyraziła w „swoim" dzienniku pewność, że jej prześladowcą jest właśnie Grant. W ostatnim zapisie, z dnia, kiedy zginęła, wspomniała o planowanej na wieczór rozmowie z Grantem. Miała zamiar włożyć telefon komórkowy do jednej kieszeni, a nożyczki do drugiej. Była gotowa bronić się do czasu przybycia policji. - Zadzwoniła do mnie tego wieczoru - wyjaśnił Grant. - Powiedziałem jej, że mam ochotę na dobry seks, bo w domu nie mogę na to liczyć. Ustaliliśmy, że zadzwoni o umówionej godzinie i zacznie krzyczeć, że za oknem jest jakiś człowiek, a ja natychmiast przyjadę i spędzimy w łóżku parę miłych godzin. Powinniście byli ją zobaczyć, kiedy się tam pojawiłem. Nie mogła się doczekać. Muszę przyznać, że było to bardzo kuszące, ale trzymałem się planu. Najpierw ją udusiłem. Musiała być martwa, ale nie zakrwawiona, żebym mógł umieścić odciski jej palców na dzienniku. Położyłem dziennik koło łóżka, włączyłem magnetofon i zadzwoniłem na policję. Musiałem to wszystko zrobić bardzo szybko, żeby przez jej serce ciągle płynęła krew, kiedy wbiję w nie nożyczki. - Magnetofon? - spytał James. - Nagranie, które policja uznała za odgłosy walki Paris z napastnikiem. Pamiętasz M jak morderstwo? - Jasne - odparł James, jakby widział film Hitchcocka wiele razy, a nie tylko słyszał o nim od Natalie. Natalie. Nie odrywał wzroku od Granta, ale ani na chwilę nie zapomniał o nożu przytkniętym do jej szyi. Wiedział, że Grant musi mówić... jak najdłużej. - Pamiętam też remake z Gwyneth Paltrow i Michaelem Douglasem Morderstwo doskonałe. - Myślałem o tym, żeby wykorzystać motywy z remake'u. Tytuł jest bardzo trafny. Ale musiałem wybrać narzędzie zbrodni i nie mogłem się oprzeć pokusie skorzystania z jej nożyczek. Mój prywatny hołd dla Hitchcocka. Zauważ, że dziś wybrałem rzeźnicki nóż. - A ta taśma? - Też miała związek z Hitchcockiem. Wykorzystałem kilka scen z obu filmów, by zapewnić policyjnemu operatorowi właściwe efekty dźwiękowe, - Co się stało z taśmą? - Włożyłem ja między kasety Paris. Pewnie ciągle tam jest. Wybrałem Paris między innymi ze względu na jej kolekcję kaset. Przede wszystkim jednak dlatego, że miała awersję do pisania czegokolwiek odręcznie. - Nie miała więc dziennika? - Nie. Była leworęczna, a rodzice zmuszali ją do pisania prawą ręką. W końcu znienawidziła rodziców - i pisanie. - O czym nikt nie wiedział. - Tylko bliscy przyjaciele. - Ale ten człowiek, którego wrobiłeś, nie wiedział o tym. - Zgadza się. Nie lubił mnie i nie ukrywał tego, więc wydawało się prawdopodobne, że chciał mnie wrobić. Kiedy policja odkryła, że dziennik Paris jest fałszerstwem, inne pozostawione przez mnie ślady prowadziły prosto do tego frajera. - Jak odkryto, że dziennik jest sfałszowany? - Dzięki mnie, ale niezupełnie tak, jak planowałem. Krótko przed Bożym Narodzeniem umówiłem się z jednym z detektywów. Powiedziałem mu, że pamiętam, jak Paris mówiła mi o grupie wsparcia, do której należała. Była to grupa dla ludzi czujących żal i gniew do swoich rodziców. Dałem mu do zrozumienia, że sądzę, że mógł ją zabić jakiś szaleniec z tej grupy - ale oczywiście wspomniałem też ojej problemie. - Miałeś zamiar zaczekać do wstępnego przesłuchania. - Owszem. Ale tuż przed świętami usłyszałem wzmiankę o kobiecie, która zamierzał poślubić Ian Collier. W apartamencie - i zmienionym w centrum dowodzenia biurze - zapadła cisza. W tej ciszy Sam ujął w dłonie lodowate ręce kobiety, która miała wyjść za jego ojca. - Nie otworzyłeś paczki, prawda, James? - spytał Grant swobodnym tonem. - Nie. - Ale miałeś zamiar to zrobić, prawda? Odezwał się twój sceptycyzm, zacząłeś dopuszczać do siebie myśl, że to ja zabiłem Paris. Ale nie byłeś pewny, czy po prostu nie bawię się tobą. Nie mylę się? - Znasz mnie dobrze, Grant. - Po prostu jestem znacznie inteligentniejszy od ciebie, James. Zawsze o tym wiedziałeś, prawda? Od pierwszego dnia pierwszego roku studiów. Wiedziałeś o tym i doprowadzało cię to do szaleństwa. Dzieciak bez grosza przy duszy miał więcej oleju w głowie niż złoty chłopak z Menlo Park. Wkurzało cię to. Ale czułeś się winny z powodu tej zazdrości -zwłaszcza że była to zazdrość o kogoś takiego jak ja. Czułeś, że powinieneś być ponad to. Noblesse oblige. Dlatego udawałeś mojego przyjaciela. - Byłem twoim przyjacielem, Grant. - Nie sądzę. Ale dobrze udawałeś. To muszę ci przyznać. Wszyscy się na to nabrali. Może sam zacząłeś w końcu w to wierzyć. Ale mnie nie udało ci się nabrać. Tolerowałeś mnie, bo musiałeś. Ale czułeś do mnie tylko pogardę. Byłem inteligentniejszy, ale i tak uważałeś się za kogoś lepszego. Ja byłem dla ciebie tylko śmieciem, który przez przypadek okazał się geniuszem, czyli po prostu genialnym śmieciem. Genialnym śmieciem - powtórzył - który bez trudu uwiódł twoją narzeczoną. - James - wyszeptała ta uwiedziona kobieta. - Ja nie wiedziałam. Naprawdę wierzyłam, że... - Że cię kochałem? - Grant prychnął pogardliwie. - Pozwoliłem ci w to wierzyć, prawda, kochanie? Nawet dzisiaj, kiedy powiedziałem ci, że musisz mnie związać, że musisz to zrobić w dowód miłości, zgodziłaś się bez wahania. Jakie to żałosne. Muszę ci powiedzieć, James, że byłem nią bardzo znudzony. Naprawdę nie było cię stać na nic lepszego? - Nie wciągajmy w to Christine. - Nie umiesz ukryć pogardy, James. Ale w porządku. Obaj jesteśmy dżentelmenami. Chociaż uważam - i sądzę, że zgodzisz się ze mną - że honor ma pewne minusy. To dlatego nie otworzyłeś tej koperty od razu? Musiałeś się tym trochę podręczyć. Ale w końcu byś to zrobił, prawda? Wiedziałeś, że wkrótce wyjdę na wolność, i gdyby Ian Collier nie zmarł w tak dogodnym dla mnie momencie, zdążyłbyś zajrzeć do przesyłki. Wiele zawdzięczam Ianowi Collierowi - tak wiele, że zacząłem się poważnie zastanawiać, czy zabić Kathleen. - Zabić Kathleen? Dlaczego? - A jak sądzisz? - Nie mam pojęcia. - Więc nie zdołałem cię przekonać, że zabijam kobiety, które znasz, żeby się zemścić za to, jak mnie traktowałeś? - Nigdy w to nie uwierzę. - Cholera - zaśmiał się Grant. - Nie jesteś aż tak tępy, jak sądziłem. Z czego wynika, że nie będziesz się czuł odpowiedzialny za żadne z morderstw, które popełniłem. - Obawiam się, że nie. - Cóż. Tak czy inaczej, warto było spróbować. Ale żeby wszystko było jasne - nikogo nie zabiłem, zanim nie poznałem ciebie. A potem nie mogłem przestać. - Nie myślałeś o zabijaniu, zanim mnie poznałeś? - Jesteś dziś naprawdę bystry, prokuratorku. A może po prostu czytałeś moje książki. Myślałem o tym, marzyłem o tym, odkąd sięgam pamięcią. Ty zainspirowałeś mnie do tego, by wprowadzić marzenia w czyn, za co jestem ci nieskończenie wdzięczny. Byłeś po prostu trochę za dobry. W twoim towarzystwie czułem się tak, jakbym był na siłę karmiony cukrem. A ja chciałem mięsa. Surowego mięsa. Im więcej krwi... - Pojmuję. - ...tym lepiej. Żałuję tylko, że nie poznałem cię wcześniej, że nie zacząłem zabijać wcześniej. Nic innego nie daje mi takiej satysfakcji. Dlatego nie jestem pewny, czy daruję Kathleen. Może zresztą Ian wcale by tego nie chciał, może wierzył w życie po śmierci, w którym kochankowie są ze sobą na wieki. W takim wypadku wyświadczę mu przysługę, wysyłając jego ukochaną Kathleen do nieba. Wiesz, w co on wierzył? - Nie. - Też mi przyjaciel. Żartowałem. No, ustaliśmy już, że nie pomożesz mi, nawet gdyby od tego zależało twoje życie. Ale wcale tak nie jest. Już jesteś martwy. Jeśli odkryję, że Ian wolałby, by Kathleen dożyła sędziwego wieku, wezmę to pod uwagę. Choć wątpię, czy mam dość honoru, by pozwolić jej żyć. Myśl, że mogę zabić i matkę, i córkę, jest dla mnie niezwykle atrakcyjna. - To ty zabiłeś matkę Kathleen - powtórzył James. Nie wiedział, czy słowa Granta docierają do jego telefonu, a chciał mieć pewność, że policjanci słyszą wszystkie te makabryczne rewelacje. - Ja. Podczas naszej wycieczki narciarskiej do Seattle. Wyszedłem tamtego wieczoru. Wychodziłem co wieczór, pamiętasz? Miałem już dość siedzenia w schronisku, patrzenia na deszcz i słuchania twoich bajdurzeń o tym, jak miło byłoby kiedyś zamieszkać w tym mieście. Mary Alice Cahill była moją pierwszą ofiarą. Nie była zadowolona. Żadna z moich trzydziestu trzech ofiar nie chciała umierać. Ale Mary Alice była szczególnie oporna. Mówiła, że nie dba o to, co stanie się z nią, ale boi się o córkę. Kathleen. Tak jakby miało mnie to wzruszyć. - W tej paczce jest coś, co wiąże się z morderstwem Mary Alice Cahill. - Mówisz jak prawnik, James. Jakbyś przemawiał do ławy przysięgłych. Ale tu nie ma przysięgłych, przyjacielu. A ja jestem jedynym sędzią. I wiesz co? Wydałem już wyrok. Umrzesz. Twoje kochanki też. - Nie chcesz mi powiedzieć. - Co jest w paczce? Dziwię się, że sam się nie domyśliłeś. - Zdjęcia i inne pamiątki z popełnionych przez ciebie morderstw. - Bingo! - Grant uśmiechnął się szeroko. - Na pewno pamiętasz moje polaroidy, James. Zdjęcia dziewczyn, które znałem. Postanowiłeś ich nie oglądać. Kilka pierwszych zdjęć w tej paczce to fotki Christine. Bardzo nieprzyzwoite. Szkoda że ich już nie zobaczysz. Christine jest fotogeniczna - w pewien pornograficzny sposób. Mam tam też wyjątkowo ładne zdjęcie Mary Alice Cahill, zrobione tuż po jej śmierci. Jest lepsze niż polaroid. Zostało powiększone i wyretuszowane cyfrowo. Poza też jest inna niż ta, w jakiej zostawiłem zwłoki Mary Alice. Nie byłem pewien, czy widziałeś zdjęcia z miejsca zbrodni. Ale bałem się, że kiedy zobaczysz fotografię Mary Alice, która była bardzo podobna do Kathleen, będziesz chciał je obejrzeć. - Wtedy zorientowałbym się, że zdjęcia Mary Alice mogły zostać zrobione tylko przez jej mordercę. Przez ciebie. - Znowu gadasz do przysięgłych, James. A ich tu nie ma. Ale wyjątkowe wydarzenia wymagają wyjątkowych środków, prawda? Jest tam też coś jeszcze bardziej obciążającego. Wisiorek, który Mary Alice miała na szyi, zatrzymany na pamiątkę przez jej mordercę. Pokazała mi go, zanim pojęła, że mam zamiar ją zabić. Chciała mi pokazać zdjęcie zmarłego męża. Daniel Cahill był facetem w twoim typie, James. Szlachetny. Żołnierz, który oddał życie dla swojej ojczyzny. - Mary Alice była z niego dumna. - I z córki. Chrzaniła bez końca o swoim bohaterskim małżonku i genialnej Kathleen. Kiedy w końcu udało mi sieją zamknąć, naprawdę mi ulżyło. Zresztą zawsze czułem wtedy ulgę, przy każdej z tych trzydziestu trzech kobiet. - To ty jesteś mordercą, który zabijał w wielu stanach przez wszystkie te lata. - Ja. Jestem trochę zażenowany przypadkowymi zabójstwami obcych osób. To było zbyt łatwe. Dlatego podjąłem wyzwanie i postanowiłem popełnić morderstwa doskonałe osób, które znam. - Dlaczego wysłałeś do mnie tę paczkę? - Ty mi powiedz, James. Dostarczyłem ci już dość wskazówek. A może nie. Ciągle zapominam, że nie jesteś zbyt bystry. Chcesz jeszcze jedną wskazówkę? - Tak, proszę - odparł James. Wiedział, oczywiście, dlaczego Grant wysłał mu dowody swoich zbrodni. Już dawno się tego domyślił. Dawno... czyli w trakcie tej rozmowy z mordercą. James grał na zwłokę w nadziei, że utrzyma przy życiu obie kobiety do czasu, aż Granta dosięgnie kula strzelca wyborowego. Monroe był tak pewny siebie, że popełnił jeden poważny błąd. Był doskonale widoczny przez wielkie okna, a wokół wznosiło się wiele budynków równie wysokich jak hotel. Niedaleko, mniej więcej na tej samej wysokości, mieściły się biura Rain Mountain Enterprises. Teraz były puste i ciemne. Trwała właśnie uroczystość pożegnania Iana. Ale Jamesowi wydawało się, że dostrzegł w jednym z ciemnych okien jakiś błysk... na lufie karabinu? Było to jakiś czas temu. Może więc strzelec czeka na dogodny moment w gabinecie do niedawna należącym do człowieka, o którym Grant mówił tak, jakby wiele mu zawdzięczał i był jego przyjacielem. Ian nienawidziłby Granta całym sercem. Monroe tak bardzo skrzywdził kobietę, którą Ian kochał. Gdyby mógł, zaprosiłby strzelca do swojego biura, a potem z rozkoszą sam pociągnął za spust. Strzelec jest w gabinecie Iana. Musi tam być. A duch Iana jest tuż przy nim. James musi tylko dać mu jeszcze trochę czasu. - Wskazówka - przypomniał James Grantowi. - Na paczce znajdują się tylko twoje odciski palców. - A gdybym ją otworzył, na zdjęciach i innych pamiątkach także byłyby tylko moje odciski palców. Chciałeś mnie wrobić. - Wrobiłem cię, James. Do sierpnia miałem zamiar wbić jeszcze więcej gwoździ do twojej trumny. Ale to było, zanim dowiedziałem się, że narzeczoną Iana jest córka Mary Alice. Byłem pewny, że otworzysz paczkę, kiedy tylko Ian spocznie w grobie. Więc postanowiłem nie czekać kolejnych ośmiu miesięcy i zacząć przedstawienie już dziś. Nie byłem tym zachwycony, ale teraz czuję się już lepiej. Perspektywa zabicia Natalie razem z Christine znacznie poprawiła mi nastrój. Masz smutną minę, James. Ale nie martw się. I tak zostaniesz uznany za sprawcę tych morderstw. Twoje odciski palców na kopercie będę wystarczająco obciążające, kiedy dostarczę policji parę dodatkowych informacji. Opowiem im o pornograficznych zdjęciach, które robiłeś w college'u swoim dziewczynom, i o tym, jak dziwnie się zachowywałeś podczas naszej wycieczki do Seattle, kiedy byliśmy na pierwszym roku studiów. Po śmierci staniesz się sławny. Napiszę o tobie książkę, a później na pewno ktoś nakręci o tobie film. Czy może chciałbyś przed śmiercią wyrazić jakieś życzenia co do obsady? Garnt roześmiał się z własnego dowcipu. Ciągle mówił. James wiedział, że teraz każda minuta, każda sekunda jest kwestią życia i śmierci. Monroe przekrzywił głowę, udając zamyślenie. - Wiesz, chyba odłożę egzekucję Kathleen - na jakiś czas. W końcu zginie, stanie się ofiarą szaleńca, dla którego byłeś idolem. Ale dopiero gdy ukaże się książka. Poproszę ją o napisanie przedmowy. Nikt nie zrobi tego lepiej niż córka twojej pierwszej ofiary i narzeczona człowieka, który ufał ci jak własnemu synowi, którego nigdy nie miał. Zamieszczę w książce zdjęcie Kathleen. Twój naśladowca musi wiedzieć, jak ona wygląda. Byłoby dobrze - wręcz idealnie - gdyby na zdjęciu miała na szyi wisiorek swojej matki. Powiesz mi teraz, gdzie jest paczka? - Jasne. Jak tylko wypuścisz kobiety. - Ja nie biorę zakładników, James. Nikt poza mną nie wyjdzie stąd żywy. A skoro już o tym mowa, musisz teraz zdecydować, którą mam zabić najpierw. Mnie jest wszystko jedno. Ale twój wybór wiele wyjaśni, nie sądzisz? W końcu pokażesz swoje prawdziwe oblicze. Domyślam się, że ma ono wiele wspólnego z twoim arystokratycznym pochodzeniem. -Grant uśmiechnął się. - Wiesz co? Naprawdę nie mogę się już doczekać. Która z twoich kochanek znaczy dla ciebie więcej? Czyje gardło mam teraz poderżnąć? Rozwiązłej Natalie czy oziębłej Chris... Grant bardziej usłyszał, niż poczuł kulę, która utkwiła w jego czaszce. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się stało, padł martwy na podłogę, z twarzą ciągle wykrzywioną uśmiechem czystego zła. James rzucił się w kierunku jego ciała. Chciał mieć pewność, że Grant nie żyje. Trzej członkowie grupy specjalnej znaleźli się tuż przy nim, dwaj inni rozwiązali sznury krępujące Natalie i Christine. Obie wykonały teraz decydujący ruch. Każda inny. Christine, na chwiejących się nogach, pobiegła prosto do Jamesa. Od kilku dni nie spała i prawie nic nie jadła. James objął ją ramieniem, kiedy do niego przywarła. - Kocham cię, James. Nigdy nie przestałam cię kochać. Tylko byłam taka... zagubiona. On tego właśnie chciał, prawda? Pozwalał mi wierzyć, że mnie kocha, a zaraz potem okazywał mi pogardę. A kiedy kwestionowałam jego miłość do mnie, wzbudzał we mnie wstyd i poczucie winy -tak wielkie, że zrobiłabym wszystko, wszystko, żeby znowu okazał mi trochę uczucia. Ale to nie było prawdziwe uczucie. Nic nie było prawdziwe. - Grant cię oszukał - wyszeptał James do roztrzęsionej kobiety, którą trzymał w ramionach. - Oszukał nas oboje. Ale już po wszystkim, Chris. Teraz wszystko będzie dobrze. Natalie widziała, jak się objęli. Słyszała ich słowa. Ale nie dlatego uciekła. Nagle poczuła, jak coś gorącego zaczyna wypływać z miejsca, w którym jej dziecko nie było wcale bezpieczniejsze niż to, które zginęło szóstego stycznia wiele lat temu. Natalie chciała przede wszystkim wyjść z apartamentu. Wsiadła do pustej windy i oparła się o lustro. Na podłogę płynęła krew. Winda do apartamentu została ściągnięta na dół, do holu, kiedy centrum dowodzenia otrzymało informację, że Grant nie żyje. Kathleen otrzymała pozwolenie na wjazd do apartamentu wraz z lekarzami i policją, co było dość niezwykłe. Ale kapitan dowodzący grupą do zadań specjalnych wiedział, że wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionych dziewięćdziesięciu minut było niezwykłe. Zgodził się, jeszcze zanim Kathleen Cahill przedstawiła wszystkie argumenty przemawiające za tym, by pojechała na górę - niejako córka jednej z ofiar, lecz jako lekarz. - Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? - spytał Sam, kiedy winda zaczęła zjeżdżać w dół. - Jestem pewna. Muszę go zobaczyć. - Odparła Kathleen. Zanim Sam zdążył zaproponować inne sposoby zobaczenia człowieka, który zabił jej matkę, dodała: - Na żywo. - Żeby móc go zabić jeszcze raz? Pytanie Sama, zadane cichym, łagodnym tonem, pomogło jej się skupić. Dotąd nie wiedziała właściwie, czego chce - poza tym, że chciała zobaczyć ciało Granta. Nie wiedziała też, dlaczego tego chce. Ale Sam wiedział. - Tak - wyszeptała. -I jeszcze raz, i jeszcze raz... Jak to o mnie świadczy? Kim ja jestem? - Jesteś kobietą, którą kocham. I musisz wyrzucić z siebie ten w pełni zrozumiały gniew, żeby móc potem uporać się z bardziej istotnymi - i trudniejszymi - emocjami. Ona cię kochała, Kathleen. Kochała cię i martwiła się o ciebie, kiedy umierała. Była z ciebie dumna. - Wiem. Mogłabym zapomnieć o gniewie i skoncentrować się na tym. Ale masz rację. Muszę na niego spojrzeć... - Więc to zrobimy. - Chcesz pójść tam ze mną? - Nikt i nic mnie nie powstrzyma. Okazało się jednak, że jest ktoś, kto mógł Sama powstrzymać. Blada jak ściana kobieta, która ukazała się ich oczom, kiedy drzwi windy zaczęły się rozsuwać. - Natalie. - Krwawię, Kathleen. Tracę moje dziecko! Plany zostały zmienione w ułamku sekundy. Równie szybko zniknął gniew Kathleen. Ukochana córka Mary Alice miała ważniejsze sprawy na głowie, niż przyglądanie się martwemu zbrodniarzowi. A w sercu, które opuścił gniew, było teraz miejsce dla Mary Alice. - Nie wiemy, czy tak jest, Natalie - powiedziała doktor Cahill uspokajająco. - Ale chciałabym cię obejrzeć i zrobić kilka badań. Wtedy dowiemy się, co się stało. Dobrze? - Tak. - Przyprowadzę samochód - powiedział Sam. Spokojnie. Rozejrzał się po holu i wskazał najbliższe drzwi wyjściowe. - Podjadę z tej strony. Rozdział 23 Queen Anne Medical Center 6 stycznia Godzina 20.00 James. - W głosie Natalie brzmiały gniew i niedowierzanie. - Kathleen powiedziała ci, że tu jestem. James podszedł do łóżka, na tyle, na ile -jak sądził - chciała mu pozwolić. Niezbyt blisko. - Nie miała wyboru. Byłem zdeterminowany. Chciałem cię zobaczyć. - Ale ty nie chciałaś zobaczyć mnie, prawda? - Wyszłaś tak szybko. - Musiałam. - Wiem. - James także wyszedłby szybko, gdyby mógł. Ale policja chciała mu zadać kilka pytań, na które musiał odpowiedzieć. Jako były prokurator nie mógł zapomnieć o niewinnym człowieku, zamkniętym w bostońskim więzieniu i o rodzinach ofiar Granta. Osobiście skontaktował się z rodziną jednej z jego niedoszłych ofiar - Christine - a teraz, w końcu, zobaczył tę drugą. - Tak mi przykro, Natalie. Nie lituj się nade mną, James. Proszę. Po prostu odejdź. - Wszystko w porządku. - Nie, nie jest w porządku. Przeszłaś koszmar. Nie mogę myśleć o tym, co zrobił ci Grant. Ani o tym, na co ja cię naraziłem z jego powodu. - Na nic mnie nie naraziłeś, James. - Poza tym, że się zakochałam... i straciłam ukochaną osobę. - Więc Grant jednak okazał się psychopatą? - dodała, uśmiechając się słabo. James poczuł przypływ nadziei. - Owszem - powiedział i podszedł bliżej. Nie odsunęła się. - Żałuję, że nie poszedłem za tym filmowym tropem, na który wpadłaś. - To by nic nie dało. Nagranie Granta i tak obciążyłoby człowieka, którego chciał wrobić. - Ale to była bardzo ważna wskazówka, a ty podsunęłaś mi ją już dawno. - Tylko dlatego że spędziłam mnóstwo czasu, leżąc w łóżku i oglądając filmy. - Leżenie w łóżku i oglądanie filmów - to mi się podoba. - Mimo mroku James widział smutek na jej zmęczonej twarzy. - Porozmawiaj ze mną, Natalie. Proszę. - Kathleen powiedziała ci, dlaczego tu jestem, prawda? - Tak. - W drzwiach pojawiła się Kathleen. - Wyjaśniłam, że przeżyłaś szok, czemu trudno się dziwić. Uważam jednak, że musisz tylko porządnie się wyspać, a jutro rano będziesz mogła wrócić do domu. - Jutro rano? - To oznaczało, że nie ma potrzeby przeprowadzania żadnych zabiegów związanych z przebytym poronieniem... Więc nie było poronienia? - Tak sądzę. Wyniki analizy krwi są w porządku. Kathleen zbadała wcześniej Natalie i powiedziała jej, że prawdopodobnie nadal jest w ciąży. Analiza krwi potwierdziła to. Natalie przestała krwawić. Krwotok nie był tak groźny, jak się wydawał. - Teraz idę do mojego gabinetu - powiedziała Kathleen. - Wstąpię do ciebie przed wyjściem. Natalie uśmiechnęła się do lekarki, której powierzyła życie swojego dziecka - i własne. Kathleen nie zawiodła jej zaufania. James nie wiedział, nigdy się nie dowie, że ma dziecko i że to dziecko nadal żyje. - Dziękuję ci, Kathleen. Kathleen tylko machnęła ręką i już miała wyjść z pokoju, kiedy zatrzymał ją James, który także chciał wyrazić wdzięczność. - Ty i Sam powiedzieliście mi, że nie powinienem czuć się odpowiedzialny za to, co zrobił Grant. Doceniam to, i rozsądek podpowiada mi, że to prawda. Ale w tej chwili trudno mi kierować się rozsądkiem. - To naturalne - odparła szybko Kathleen. - Zostawię was teraz samych. I zostali sami. Sami i samotni. - Wyjdź za mnie - wyszeptał James. Kiedy spojrzał w jej twarz, po czuł się jeszcze bardziej samotny. - O co chodzi, Natalie? - Więc jednak ci powiedziała, prawda? - Kto? - Kathleen. - O czym? - Widząc, że tylko potrząsnęła głową, ciągnął: - Nie wiem, o czym mówisz, Natalie, a bardzo chciałbym wiedzieć. Więc powiedz mi. Proszę. - Co z Christine? - Z Christine? Czy chcę się z nią ożenić? O to pytasz? - Ona cię kocha, James. Ta sprawa z Grantem... On chciał ci ją odebrać. I nawet to mu nie wystarczyło. Musiał się nad nią znęcać, wciągać w psychologiczne gierki, które uwielbiał. Fakt, że mu się to udało, najlepiej dowodzi, kim był. Można by pomyśleć, że kto jak kto, ale Christine powinna być odporna na takie manipulacje. Była taka rozsądna, bystra, poukładana. Znowu może taka być. Może być twoją dawną Christine. To potrwa. Ale w końcu dojdzie do siebie. I tak bardzo cię... - Zgadzam się, Natalie. Christine ma wszystkie te zalety. I ma wielu przyjaciół - w tym ciebie i mnie - którzy udzielą jej wszelkiej pomocy i wsparcia. Może znowu stać się moją Christine, czyli kobietą, jaką była, kiedy ją poznałem. Mam nadzieję, że tak będzie. Ale - dodał miękko -ja już nigdy nie będę jej Jamesem. - Nie? - Nigdy. Ale chciałbym być twoim Jamesem - jeśli mi na to pozwolisz. - Och, James. - Co cię martwi? - Naprawdę nie wiesz? - Wiem tylko, że cię kocham. - James... - Czy to źle? - spytał, scałowując łzy z jej policzków i drżących ust. - Nie - wyszeptała. - To bardzo dobrze. Wyczuł jakieś „ale", więc odsunął się, by móc spojrzeć jej w oczy. - Ale? - Może przez jakiś czas nie będziemy mogli się kochać. - Czy Grant cię skrzywdził? - Nie! Nie. Która godzina? - Godzina? - James spojrzał na zegarek. - Siedemnaście po ósmej. - Przed tym wszystkim planowałam, że powiem ci dopiero po północy. Teraz wiem, że to był błąd. Widzisz, ona potrzebuje nas obojga. Nasz mała dziewczynka potrzebuje mamy i taty, żeby bezpiecznie przejść przez ten dzień - i każdy kolejny. - Nasza... mała dziewczynka? - To z jej powodu nie będziemy mogli się kochać... Do czasu, kiedy będziemy pewni, że jest bezpieczna. Jego oczy lśniły teraz błękitem czystej radości. - Przeżyję to, Natalie. Chcę przeżyć całe życie, kochając was obie. Natalie spała, kiedy Kathleen, zgodnie z obietnicą, zajrzała do niej o dziesiątej. Nich śpi. Tak będzie najlepiej. Skoro pacjentka doktor Cahill potrzebuje odpoczynku, nich odpoczywa - zwłaszcza że najwyraźniej śniła o czymś bardzo przyjemnym. Po wyjściu od Natalie James wstąpił do gabinetu Kathleen. Był zachwycony, że Natalie spodziewa się dziecka, i chciał wiedzieć, co może zrobić, żeby ciąża Natalie była bezpieczna. Żeby Natalie była bezpieczna. I szczęśliwa. Tak bardzo chciał coś zrobić. Cokolwiek. Kathleen powiedziała mu, że już to robi. Kocha przyszłą matkę. Natalie śniła swój sen o szczęściu. Kathleen także miała swój sen. Swoje marzenie. Sam, który był tym marzeniem, poszedł do domu, kiedy przeglądała dokumentację medyczną Natalie. Podziękował Suzie i Ryanowi za opiekę nad Holly i pożegnał ich, przedtem jednak przedstawił im propozycję. Powiedział, że zna pewien sad i stojący nieopodal sadu dom. Jedno i drugie może należeć do nich, jeśli tego zechcą. Kto lepiej zadba o jabłka, z których Apple Butter Ladies wyrabiają swoje wspaniałe konfitury, niż ich ukochany wnuk i jego śliczna żona? Kathleen zamknęła teczkę z dokumentami Natalie i zadzwoniła do Sama. Powiedział, że spotkają się w jej gabinecie. Na pewno już tam był, ona nie mogła się doczekać chwili, kiedy znów go zobaczy, a Natalie powinna spać. Dlaczego więc jednak weszła do jej pokoju? I delikatnie dotknęła jej ramienia? I wyszeptała jej imię? Kathleen nie wiedziała. Wiedziała tylko, że musiała to zrobić. - Kathleen? - Cześć. Natalie usiadła. - Czy coś się stało? - Nie, Natalie. Nic się nie stało. Tylko przejrzałam twoje dokumenty ze szpitala z New Jersey. - Już przyszły? - Tak, dziś po południu. I jest w nich coś, o czym, jak sądzę, chciałabyś wiedzieć już dzisiaj. Pewna informacja. - Informacja? - Tak. To dobra wiadomość. - Kathleen uśmiechnęła się. - Twoje dziecko nie umarło dlatego, że weszłaś pod autobus. - Nie? - Nie. To była ciąża pozamaciczna. Płód zagnieździł się w jajowodzie. Nie donosiłabyś ciąży, może nawet nie donosiłabyś jej do końca tamtego fatalnego dnia. Niewykluczone, że pęknięcie jajowodu spowodowało, że wpadłaś pod autobus. Pamiętam, jak mówiłaś, że wszystko cię bolało, nawet twarz, na którą padały płatki śniegu. Zastanawiam się, czy najbardziej nie bolało cię podbrzusze po prawej stronie. - Nie pamiętam. - Nie szkodzi. Możliwe, że w ogóle nie bolał cię brzuch. Mogłaś się zataczać z powodu utraty krwi. Bo zataczałaś się, potwierdziły to zeznania świadków. A podczas operacji okazało się, że miałaś poważny krwotok z pękniętego jajowodu. Dlatego trzeba było usunąć jajnik. - Więc ona nie umarła przeze mnie? - spytała Natalie. - Nie - potwierdziła Kathleen. - A dziecko, które teraz nosisz, jest tam, gdzie powinno być, w macicy, nie w jajowodzie. - Dobrze zrobiłaś, Kathleen, że powiedziałaś mi o tym dzisiaj. Dziękuję ci. Rozdział 24 Kiedyś, całkiem niedawno, doktor Kathleen Cahill uznałaby, że obudziła Natalie pod wpływem swojej lekarskiej intuicji. Ale teraz wiedziała, że kierował nią nie nakaz sztuki lekarskiej, lecz zupełnie inny rodzaj instynktu. Instynkt kobiety, myślała, idąc do swojego gabinetu. Kobieca intuicja. Kiedyś, całkiem niedawno, uważała, że jest pozbawiona wszystkiego, co stanowi istotę kobiecości. Nigdy nie doświadczyła fizycznego pożądania, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie była zakochana. Ale teraz... serce zabiło jej szybciej na myśl o spotkaniu z mężczyzną, którego kochała i pożądała. I który kochał ją. Okazało się, że jednak jest kobietą. A więź z innymi kobietami? Może. Tak. Od początku czuła, że Natalie jest jej bliska. To musiała być ta więź. I właśnie poczucie tej więzi sprawiło, że obudziła Natalie. Ale był jeszcze jeden kobiecy instynkt, który Kathleen obserwowała z daleka. Bała się - i to była jej największa obawa - że go nie posiada. Dziś dowiedziała się wiele na temat tego instynktu. Dowiedziała się, że matka może błagać o życie nie ze względu na siebie, lecz ze względu na swoje dziecko. To wspomnienie na zawsze zostanie w jej sercu, tak jak Mary Alice. Kathleen położyła dłoń na swoim brzuchu i poczuła, choć jeszcze nie mogła tego wiedzieć, rosnące w nim nowe życie. I wydało jej się, że Mary Alice jest teraz przy niej i uśmiecha się do niej jak kobieta. Jak matka. - Sam? - Cześć - powitał ją ciepło, z miłością. Ale dopiero gdy do niej podszedł, dostrzegł w jej oczach ten blask. - O co chodzi, Kathleen? - Wydaje mi się, że jestem w ciąży. Nie. Źle się wyraziłam. Mam pewność, że jestem w ciąży. - To też nie było dość dokładne. - Jestem w ciąży. - W ciąży? Ale... - Jest jeszcze za wcześnie, żeby to potwierdzić. Ale czuję to. Czy to dobrze? Kathleen znała odpowiedź. Lecz Sam i tak wypowiedział ją na głos. - Bardziej niż dobrze. - Mam nawet przeczucie... nie, wiem, że to będzie chłopiec. Syn. Czy to nie magia? - Owszem, to magia, jak wszystko, co wiąże się z tobą. Będziemy mieli dziecko. - Tak. - I czujesz się dobrze. - Tak. I będę się czuła dobrze bez względu na to, jaką hormonalną burzę wywoła to maleństwo w moim organizmie. Na razie jest za małe, żeby wywoływać jakiekolwiek objawy. To znaczy objawy inne niż czysta radość. - Czysta radość to i tak dużo jak na kogoś, kto ma dopiero pięć dni. Albo cztery. Albo... o czym myślisz? - spytał, widząc, że uśmiech na twarzy Kathleen lekko przygasł. - Powiedz. - Albo siedem. - Siedem? - To może być dziecko Iana, Sam. Tej nocy, kiedy zdarzył się wypadek, miałam owulację. Ian był w Crystal, a ja w tym czasie dokonałam próby samozapłodnienia. - W takim razie to dziecko Iana. Jeśli rzeczywiście miałaś wtedy owulację. - Trudno to tak dokładnie określić. Dziecko mogło zostać poczęte tamtej nocy. Albo później. Chciałam, żeby zostało poczęte tamtej nocy. Ze względu na Iana. I na mnie. Do czasu jego śmierci wierzyłam, że tak się stało. - Dziecko Iana. - Sam westchnął głęboko i spojrzał przez ciemne okno. - Nasze dziecko, Sam. Mały chłopiec, którego pragniemy i którego będziemy kochać... prawda? Sam nie odrywał wzroku od okna. Z miejsca, w którym stali, widać było tylko niebo. Światła miasta rozciągającego się w dole nie zdołały rozjaśnić ciemności. Miejsce, w którym stali... To też się zmieniło, tak jak jego radość. Sam nie odpowiadał, więc Kathleen odsunęła się, skryła w mroku. - Tak, pragniemy go - powiedział w końcu. Mówił do niej, mimo że już jej nie widział. - I będziemy go kochać. Będę go kochał, Kathleen, obiecuję. Przykro mi, że się zawahałem. Że moja reakcja cię rozczarowała. Bo rozczarowała cię, prawda? Ja cię rozczarowałem. - Nie rozczarowałeś mnie, Sam. Ale twoja reakcja mnie zaskoczyła. A nie powinna. To naturalne, że w pierwszej chwili poczułeś się zawiedziony wiadomością, że to może być dziecko Iana, a nie twoje. Ja miałam czas, by poddać się magii, jaką zawiera w sobie taka ewentualność. - Magia? Nie rozumiem. - Mógłbyś kochać syna Iana jak własnego, tak jak Ian kochał ciebie. - Będę kochał to dziecko, Kathleen. Bez względu na to, czy jest moje, czy Iana. Wiesz o tym. Ale nie widzę tu żadnej magii. - Syn Iana byłby jego bratem. Może lepiej, żeby nigdy nie poznali prawdy o tym, kto jest ojcem dziecka. A już na pewno samo dziecko nigdy nie powinno się o tym dowiedzieć. Ale... - Wytłumacz mi to. - Mógłbyś kochać syna innego mężczyzny tak jak własnego. - Ale ja nie byłem synem innego mężczyzny. Sam usłyszał, jak Kathleen nagle wstrzymała oddech. I zobaczył w jej oczach łzy. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że o tym też kłamała... Ale kłamała. Powiedziała ci, że jesteś synem Iana. Jestem synem Iana. Był to protest, którego nie wypowiedział na głos. Matka mogła go okłamać. Ale Kathleen na pewno nie. Kathleen widziała jego udrękę. I czuła, że powinien w końcu poznać prawdę. - Ian odkrył to kilka godzin po twoich narodzinach. Miał grupę krwi AB, więc nie mógł być ojcem dziecka z grupą 0. Mógł uniknąć odpowiedzialności za dziecko, które nie było jego. Ale Ian nie uciekł. Byłeś jego ukochanym synem. Od chwili, kiedy pierwszy raz wziął cię na ręce. Bo on był moim ojcem! Krzyk protestu jego serca nie zagłuszył jej słów. Ani ich echa, które powtarzało teraz te słowa w jego głowie. To nie był twój ojciec. To nie był twój ojciec. Bez względu na to, jak bardzo chcesz, by było inaczej. I bez względu na radość, jaką czuł, wiedząc, że w jego żyłach płynie krew Iana. - Ian nie dbał o biologię - powiedziała Kathleen, jakby czytając w jego myślach. - Nawet gdybyś był jego biologicznym dzieckiem, nie mógłby cię kochać bardziej. Ale kiedy matka cię zabrała, a jej adwokat poinformował go, że Vanessa zna prawdę i że on nie ma prawa... - Od kiedy moja matka o tym wiedziała? - Wiedziała, że jest w ciąży, zanim poznała Iana. Ale pragnęła go. Dla siebie, nie dla ciebie. A Ian pragnął ciebie. Tak jak ty pragniesz być synem Iana. Sam uśmiechnął się lekko. - Tak, pragnę być synem Iana Colliera. - Jesteś nim, w jedyny sposób, jaki się liczy. - Pogładziła Sama po policzku i powiedziała to, co kiedyś usłyszała od niego: - I tak się składa, że jesteś mężczyzną, którego kocham. - Ja też cię kocham, Kathleen. - Teraz on pogładził ją po twarzy i spojrzał w jej zmęczone oczy. - To był ciężki dzień. Czas, żebym zabrał cię do domu. I żebym ja zabrała do domu ciebie. Kathleen nie powiedziała tego głośno. Wiedziała, że to jeszcze nie koniec. Tak, starał się - dla zmęczonej kobiety w ciąży, którą kochał - udawać, że burza minęła. Ale był to daremny wysiłek. Prawie udało mu się ukryć ból. Prawie. Trzeba będzie jeszcze rozmawiać, wyrzucać gniew, może nawet symbolicznie kogoś zabić. - Nie rozumiem tego - powiedziała. - Czego? - Dlaczego matka nie powiedziała ci prawdy o Ianie. Z czystej złośliwości? - Nie, to nie byłoby w jej stylu. Nie bronię jej ani jako człowieka, ani tym bardziej jako matki; ale ona niczego nie robiła z czystej złośliwości. Musiała mieć jakiś cel. - Jaki? Żebyś nie znał prawdy, choć wszyscy inni już dawno ją znali? - Nikt nie znał prawdy. - Mason musiał wiedzieć. Twoi dziadkowie ze strony matki i psychiatra. - Nie. Wiedziała o tym moja matka, Ian i, jak sama przed chwilą powiedziałaś, adwokat matki. Ale dla wszystkich innych byłem biologicznym synem Iana Colliera. - Naprawdę nie pojmuję, dlaczego to było dla niej takie ważne. - Pewnie jestem synem człowieka, który był, jej zdaniem, jeszcze gorszy niż Ian Collier. - Ona nawet nie wie, kto to był. Miała wielu kochanków na jedną noc. - Tak twierdziła. Ale wiemy, ile są warte jej słowa. - Sam znowu spojrzał w okno, jakby w ciemnościach szukał odpowiedzi na swoje pytania. - To Mason. To on jest tym tajemniczym mężczyzną. Dlatego tak się bała, kiedy zagroziłem, że powiem mu to, co wiem. - Przecież nie widziała Masona od czasu ukończenia szkoły do spotkania klasowego, które odbyło się dziesięć lat później. - Nieprawda. Obie rodziny były ze sobą bardzo blisko. Często widywała się z Masonem. Ilekroć moi dziadkowie - Worthingowie i Hargrove'owie - mieli okazję się spotkać, rozpaczali, że matka rozstała się z Masonem zaledwie na kilka tygodni przed tym, jak poznała Iana. Ona wiedziała, że jest w ciąży z Masonem, ale nie chciała za niego wyjść. Dopiero po czterech latach z Ianem, dla którego najważniejszy był syn, Mason wydał się jej atrakcyjny. - Nie miała odwagi powiedzieć mu, że jesteś jego synem. - Sądzę, że Mason pytał ją o to, kiedy była w ciąży. Skłamała wtedy, bo wolała żyć z Ianem niż z nim. Pewnie chciała wyznać mu prawdę jakiś czas po ślubie. Powiedziałaby, że wcześniej się pomyliła i zrozumiała swój błąd, gdy zobaczyła nas razem. Mnie i Masona. Zrobiliby testy i cała rodzina Hargrove'ów żyłaby długo i szczęśliwie. Pokrzyżowałem jej plany, bo po rozstaniu z Ianem byłem zrozpaczony. Nie polubiliśmy się z Masonem. Wręcz przeciwnie. Pamiętam, jak podsłuchałem jego rozmowę z matką. Chciał odesłać mnie do Iana. Chciał się mnie pozbyć. - Ciekawa jestem, jak bardzo się starał. - Pozbyć się mnie? - Nie. Pokochać syna innego mężczyzny. - Nie wiem, Kathleen. Nigdy się tego nie dowiemy. Sam czuł teraz to, co Kathieen kilka godzin wcześniej, Ale negatywne emocje ustąpiły. - Będę kochał naszego chłopca - zapewnił. - Już go kocham. Epilog Dom Collierów (dawna rezydencja Worthingów) 6 grudnia Jedenaście miesięcy później W domu przy Queen Annę Hill świąteczne dekoracje pojawiły się wcześnie. Sam i Kathleen Collierowie przyrzekli sobie, że zawsze tak będzie. Z dekoracjami czy bez nich - w ich domu każdy dzień będzie świętem. Tego wieczoru państwo Collierowie wydawali pierwsze w sezonie przyjęcie. Skromne, zaledwie na siedem osób, tych samych co zwykle. Goście - James, Natalie i pięciomiesięczna Emily Annę - wkrótce pojawią się na progu. Te szczęśliwe wieczory zaczynały się wcześnie i wcześnie kończyły. Czasami trzymiesięczny Ian Daniel Collier - Danny - zasypiał pierwszy. Czasami była to Emily. Najczęściej któraś z mam zaczynała ziewać. Albo któryś z ojców. Tylko Holly zawsze była niezmordowana. Widywali się bardzo często. W stałym składzie. James i Sam pracowali razem w Rain Mountain, by marzenie Iana nie umarło. Żeglowali. Sam uczył Jamesa. I jeździli na nartach. James uczył Sama. Byli jak bracia. A gdy Tyler Hargrove przyjeżdżał do miasta - jako pilot wojskowy mógł pojawiać się w Seattle, kiedy chciał - robił wszystko, by braci nie było dwóch, lecz trzech. Uczył ich pilotażu. Kathleen i Natalie, jak siostry, w towarzystwie swoich dzieci i psa chodziły na spacery bez względu na pogodę. Sam i Kathleen byli już gotowi na przybycie gości. Kolacja również. I deser, wspaniała szarlotka Suzie MacKenzie, która zostanie podana na ciepło przy buzującym na kominku w salonie ogniu, pod pachnącą lasem choinką. Usiądą na miękkim dywanie, tak jak siedziała teraz rodzina Sama. Moja rodzina, pomyślał, wracając do pokoju po rozmowie telefonicznej. Mój krąg ciepła i miłości. - To Marge - powiedział, przyłączając się do nich. - Bardzo jej się podobały zdjęcia Danny'ego i Holly. Jest zachwycona, że Holly wyrosła na takiego rodzinnego psa. Prawda, Holly? Suka, która właśnie gryzła nową zabawkę, zamerdała ogonem. - To dlatego że czuje się bezpieczna. - Kathleen chciała spojrzeć na męża, ale przeszkodziły jej w tym małe rączki, które dotknęły jej twarzy. - Prawda, Danny? Jest bezpieczna z tatusiem. Danny uśmiechnął się, słysząc głos matki. Ale podobnie jak Holly był bardzo zajęty. Próbował złapać wisiorek, który Kathleen miała na szyi. James oddał go jej. Oddał też biżuterię ofiar Granta ich rodzinom. Trochę to trwało, ale w końcu zidentyfikowano wszystkie jego ofiary i odnaleziono ich rodziny. James pracował niestrudzenie, by przynieść odrobinę spokoju tym, którzy stracili ukochane osoby. Wisiorek Mary Alice przyniósł spokój Kathleen. Zaskoczyło ją, jak wielki był to spokój. W środku ciągle znajdowała się fotografia jej ojca, młodego żołnierza, po którym Danny dostał imię. - Jesteśmy tacy szczęśliwi. - Tak - odparł Sam cicho. - Jesteśmy szczęśliwi. Wyciągnął rękę do swojego synka, a malec chwycił palec ojca i nie chciał go puścić. - Danny bardzo kocha tatusia. - Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, Kathleen. - A on jest najszczęśliwszym małym chłopcem. Nie wiedzieli, czy Danny jest synem Iana. Miał tę samą grupę krwi co Kathleen - A, mógł więc być zarówno jego synem, jak i synem Sama. Jeśli nie zrobią testów DNA, nigdy się nie dowiedzą. Ale wcale nie chcieli tego wiedzieć. Bo nie wiemy, pomyślała Kathleen, co byśmy woleli. Zastanawiała się, czy Sam zwierzył się ojcu podczas jednej z wielu swoich wizyt na cmentarzu, że ma nadzieję, iż ich pierworodny, ich bezcenny skarb, Danny, jest dzieckiem Iana. Może powiedział mu, jak dumny jest z tego, że wychowuje Danny'ego i że kocha go tak, jak Ian kochał jego. Miejsce wybrane przez Iana idealnie nadawało się do takich zwierzeń. Tylko góry patrzyły, tylko Ian słuchał. Tak, Ian był przy Samie, przy nich obojgu, zawsze. Ale tylko na cmentarzu Sam i Kathleen mówili do niego głośno. Przychodzili tam i razem, i osobno. I oboje mieli nadzieję, że Ian nie miałby nic przeciw temu, że zmienili nagrobek, który wybrał - z szarego granitu, opatrzony tylko jego imieniem i nazwiskiem oraz datami narodzin i śmierci - na płytę ze śnieżnobiałego marmuru z napisem WSPANIAŁY CZŁOWIEK, UKOCHANY OJCIEC I PRZYJACIEL. Kathleen nie wiedziała i nigdy się nie dowie, kto jest ojcem jej dziecka. Ale była pewna, że to dziecko zazna w życiu wiele miłości. Danny będzie pamiętał, że Sam brał go na ręce, stawał z nim w oknie pokoju Iana, który teraz był jego pokojem, i mówił o sadzie, który tak pięknie rozkwitł, odkąd zaczęli o niego dbać. Ian Daniel Collier będzie też pamiętał, że pewnego pogodnego dnia zobaczyli wysoką górę. Ojciec wskazał jej ośnieżony szczyt i powiedział: - Patrz, Danny, Mount Rainier. Prawda? - Nie! - odpowiedział chłopiec. - Nie? - powtórzył Sam. - Więc co to jest? Powiedz mi. - Rain Mountain, tatusiu! Rain Mountain! Tatusiu.