OLGIERD BUDREWICZ Na Syberii cieplej ISKRY 19 8 7 WARSZAWA ? OLGIERD BUDREWICZ Na Syberii cieplej ISKRY • WARSZAWA • 1987 Okładkę projektowa} Jerzy Malarski Fotografie autora Redaktor Barbara Kaczarowska Redaktor techniczny Józef Grabowski Korektor Grażyna Henel ??? ISBN 83-207-1033-2 g Copyright by Olgierd Budrewicz, Warszawa 1987 Akc. 6 i / SŁOWO OD AUTORA Podróżowanie po Syberii było i jest — pomimo stałego pochodu cywilizacji — fizycznie trudne. To naprawdę bardzo duży kraj! Jak duży? Z jednej wsi czy miasta Mo sąsiedniej osady jest często tak daleko, jak z Warszawy do Poznania h b Zurychu. Syberyjska amplituda temperatur przekracza sto stopni Celsjusza. Jeżeli nawet na własnej skórze nie doświadcza się aż takich klimatycznych zmian, to i tak ruch słupka rtęci w dół lub w górę bywa szokujący. Człowiek daje sobie z tym radl. — aparat fotograficzny grymasi. Zresztą narzeka on także na światło, a przede wszystkim na kurz. Są ? {łopoty z czasem biologicznym. Przelecisz kawałek, a już musisz cofać lub popychać wskazówki zegarka. I chce ci się spać w południe lub gadać o północy. I Żołądek buntuje się chętnie na zmianę diety czy gatunku wody. Nu wszędzie możesz spodziewać się noclegu jak w Victorii i posiłku jak u WierĄynka. Rcjjorter nieustannie się śpieszy. I łatwo niecierpliwi. Na Syberii pośpiech nie je:;( wskazany. Jeżeli samolot „Aerofłotu" nie odlatuje w przepisanym terminie, należy uzbroić się w cierpliwość. Z pogodą różnie w tych stronach bywa.; Także sprzęt i ludzie miewają swoje chmurne dni. sybiracy pragną wobec obcych pochwalić się sukcesami, a są one niemałe. NiecH mi będzie wybaczone, że krzywiłem się nieraz na propozycję odwiedzin kolej fych żłobków, muzeów, fabryk — choć wiem, że i one są miarą osiągnięć. Repcjirter chce nade wszystko kontaktu z ludźmi, z ich życiem, lubi też pogapić się ma pejzaż niekoniecznie związany z triumfem cywilizacji i postępu, pragnie dotknąć miejsc niekiedy bolesnych lub wstydliwych. Towarzyszący mi w podróżach koledzy z APN w Moskwie i z innych miast rozumieli te moje skłonności, za co im przy okazji dziękuję. I Na obejrzenie całej Syberii trzeba by łat. Moich kilka podróży w latach 1 i'75-1986 było skokami konika szachowego — wybierałem jakiś punkt na mapie i starałem się do niego dotrzeć. To była moja prywatna „metoda desantowa", stosowana przez dziesięciolecia przez pionierów i odkrywców syberyjskich skarbów, dopiero od niedawna zarzucona. Na trasie podróży znalazły się miejsca ważne zarówno dla dramatycznej historii tego kraju, jak i jego burzliwego w ostatnich dekada eh rozwoju. Nie wszystkie odwiedziłem. Nie znajdzie więc na przykład czytelnik relacji z syberyjskich zagłębi naftowych, choć temat eksploatacji złóż surowcowych pojawi się w postaci reportaży z terenów wydobycia węgla czy diamentów. Nie będzie, niestety, kilku innych istotnych rozdziałów syberyjskiej epopei. Autor proponuje natomiast tu i ówdzie odwiedziny bocznej uliczki przy wielkim szlaku: egzotycznej Tuwy na granicy Mongolii, klasztorów buddyjskich w Buriacji, Autonomicznego Obwodu Żydowskiego nad Amurem... Macie Państwo w ręku książkę reportażową, a nie publicystyczną czy popularnonaukową. Znajdziecie w niej przede wszystkim subiektywne wrażenia polskiego dziennikarza, który —podobnie jak większość jego czytelników — dźwigał w umyśle balast mitów- o kraju za Uralem, wiedział więcej o dramatycznych losach rodaków skazywanych przez wieki na to „więzienie bez krat" niż o obliczu Syberii, obszaru ważnego dla całego świata. Tych kilkanaście reportaży z Syberii i radzieckiego Dalekiego* Wschodu rozciągniętych jest więc w przestrzeni. Ale też w czasie, bo niemal na całą dekadę; najbardziej „asynchroniczny" jest może tekst o Bajkalsko-Amurskiej Magistrali, którą reporter oglądał kilkakrotnie w ciągu dziesięciu lat, rodzenia się gigantycznej inwestycji, i to z różnych stron. W trakcie syberyjskich podróży słyszałem niby refren piosenki: „Żyjemy tu jak na froncie". Nie było w tym nic patetycznego. Była to konstatacja notorycznej prawdy. Popatrzmy, co dzieje się na niektórych odcinkach tego frontu, przebiegającego wzdłuż i w poprzek obszaru o powierzchni z górą dwunastu milionów kilometrów kwadratowych, obszaru dwukrotnie większego niż Stany Zjednoczone, ponad dwukrotnie większego niż Europa po Ural. Autor książki uwikłany był nieustannie w statystyki, liczby sypały s ię na niego częściej niż śnieg i deszcz — trochę się z nich otrząsał, ale coś musiało przylgnąć; liczby bezwzględne są ważną miarą spraw. W chwilach przytomn ości Wasz reporter starał się jednak widzieć — i opisywać — niezwykły świat (ze szczególną, obsesyjną wręcz uwagą dla -zagrożonego cywilizacją Bajkatht), niezwykłych ludzi. W trakcie kolejnych podróży rozwierała się szczelina prawdy o życiu i problemach ogromnego kraju, co pozwalało na docieranie do istotnych spraw. ?? Z PERSPEKTYWY NOWOSYBIRSKA Wiadomo, najlepiej zawsze zaczynać od pieca. Podróżowanie po Syberii — od Nowosybirska. Po dłuższej wizycie u uczonych mężów w Akademgorodku i Krasnoobsku, dwóch satelickich miastach nieoficjalnej stolicy Syberii, chwyta się właściwy krok i potem już przemierza olbrzymi kraj gładko i sprawnie. Oczy ma się szerzej otwarte na wiele rzeczy skomplikowanych, niejasnych, trudnych, nieprzeniknionych. Tydzień w gabinetach i laboratoriach wśród brzozowych i sosnowych lasów pod Nowosybirskiem jest dla reportera jak uczestnictwo w seminarium naukowym. Większość utytułowanych interlokutorów bliższa jest wiekiem czterdziestki niż siedemdziesiątki, co bardzo ułatwia kontakt. Tym — między innymi, ale nie wyłącznie — różnią się naukowcy z Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk ZSRR od swych kolegów z innych oddziałów. Odpowiadają na pytania bez wahań i „mowy- trawy", nie upiększają rzeczywistości, przekazują informacje pełne, wypowiadają oceny krytyczne, jakby w tym miejscu było to rzeczą od wielu lat całkowicie normalną. Owszem, dumni są z osiągnięć, przeminął jednak czas bezkrytycznej afirmacji, pustej frazeologii, a także sekretomanii. Dokonano — stwierdzają — dostatecznie dużo rzeczy wielkich, żeby udawać, że nie było po drodze błędów, a nawet zwyczajnych nonsensów. Jaka jesteś, Syberio, z perspektywy Nowosybirska? Jak wyglądasz w oczach uczonych, bo oczy reportera mają ograniczoną i zapewne nieco skrzywioną skalę postrzegania? 7 1 Wiadomo więc, że po tamtej stronie Uralu wszystko dzieje się w ekstremalnych warunkach klimatycznych, na ogromnych przestrzeniach, w tajdze i tundrze, wśród skąpego, wielonarodowego, wyspowego przeważnie zaludnienia. W tym miejscu należy przywołać na pomoc czasowniki: opanować, okiełznać, zdobyć, zagospodarować i kilka innych. Opanować Wielką Pustkę, to znaczy posłużyć się odpowiednimi sposobami. Przede wszystkim — prowizorycznym budownictwem. Wznoszono więc na Syberii budy i baraki, tysiące baraków, byle dać ludziom dach nad głową. Nie trzeba daleko sięgać — był taki okres po drugiej wojnie, że w żywiołowo rozrastającym się Nowosybirsku sześćdziesiąt procent ludzi mieszkało w warunkach tymczasowości, przeważnie w skleconych pospiesznie z drewna domostwach. W wielu innych ośrodkach miejskich Syberii było tylko niewiele lepiej. A, jak wiadomo, nie ma nic trwalszego niż prowizorka (vide: warszawski drewniany Dworzec Gdański, który przetrwał dwie wojny w całkowicie zniszczonym mieście, zanim ustąpił miejsca budynkowi murowanemu). Ten temat — tymczasowość i bylejakość na Syberii — podrzuca reporter uczonym jak kukułcze jajo. Choć wie z własnego doświadczenia i osobistych oględzin, że już wzdłuż linii Bajkalsko-Amurskiej Magistrali mniej jest tymczasowości, w ogóle zaś drewniane syberyjskie baraki przestały być kochane. Władimir Szumny, dyrektor ważnego Instytutu Cytologii i Genetyki, szef siedmiusetosobowego zespołu naukowego, członek korespondent Akademii Nauk ZSRR, członek prezydium Syberyjskiego Oddziału tejże Akademii, wyjaśnia: — Bez drewnianego budownictwa nie dałoby się opanować Syberii. Ono było koniecznością. Syberia była i jest olbrzymim obszarem leśnym. Budulec znajdował się od stuleci na miejscu, a gdyby nawet chciano dowieźć inne materiały — brakowało dróg. Wieś syberyjska wydzierała tajdze ziemię pod uprawę, wykorzystywała ją pod swoje siedziby. To wyjaśnienie uzupełnia Iwan Taran, zastępca dyrektora w Centralnym Syberyjskim Ogrodzie Botanicznym: — Ten wielki kraj ma ciągle mało ludzi, zaledwie 28 milionów, ale za to niezmierzone lasy. Oceniamy, że lasy zajmują trzydzieści sześć procent terytorium Syberii. Przede wszystkim mrozoodporne modrzewie, rosnące na czterystu milionach hektarów, następnie sosny (70 min ha) i limby syberyjskie (40 min ha). Piętnaście procent obszaru Syberii stanowi tundra, gdzie jest ropa i gaz. Pewnego dnia jednak na Syberię zaczął docierać beton. Niektórzy twierdzą, że to początek nieszczęścia — inni widzą w tym ratunek dla lasów. Cement rozlał się szeroko po kraju, miliony ton spłynęły na zapory wodne, fabryki, miasta. Uczeni z Nowosybirska nie czują nadmiaru sympatii do betonu, zwłaszcza że ten surowiec budowlany nie zawsze przybiera kształty prawidłowe. Cement rzadko towarzyszy prowizorce — to dobrze czy źle? Dobrze, bo coś przetrwa sto i więcej lat. Źle jednak, jeżeli przetrwa w szpetnej postaci. Budownictwo miast syberyjskich od lat odbywa się w przyspieszonym tempie. Życie naciska. Setki tysięcy ludzi oczekują mieszkań. — Gdyby za Uralem dawano każdej przybywającej rodzinie klucz od mieszkania, najtrudniejszy problem tego kraju byłby rozwiązany — powiada doktor Władimir Bojko, pełniący obowiązki dyrektora Instytutu Historii, Filologii i Filozofii. Z Akademgorodka płynęły nieraz protesty przeciwko pomysłom budowania miast syberyjskich. Zwracano uwagę, że zbyt często projektowanie domów i całych kompleksów znajduje się w gestii architektów w Leningradzie czy Kijowie, oni zaś mają zbyt mały kontakt z warunkami życia na Syberii. — Dawno już należało wypracować model miasta Północy. Sprzeciwiamy się kategorycznie planom budowy miast pod wielkim dachem, miast w kapsułce, co wymyśla się o tysiące kilometrów stąd. Jesteśmy także za większym umiarem we wznoszeniu gór betonu. Domagamy się wyższej jakości budownictwa, większego szacunku dla natury. Tę opinię wypowiada dyrektor Instytutu Medycyny Klinicznej i Eksperymentalnej, profesor Władimir Kaznaczejew. Przez kilka dni rozglądam się po Nowosybirsku, który nie należy do najurodziwszych i najwygodniejszych do życia. Choć — uwaga! — zafundował sobie pierwsze na Syberii metro. Tego rozwijającego się w pośpiechu miasta nigdy nie było stać na luksus doceniania spraw socjalnych. Uczeni — w liczbie około 25 tysięcy — wynieśli się do okolicznych lasów, gdzie mniej jest smogu, hałasu, betonu, a więcej zieleni i spokoju. Któryś z profesorów, zapytany w Akademgorodku, czy często zagląda do Nowosybirska, odpowiedział: „Zawsze w drodze na lotnisko, a raz w roku na spektakl do opery". 9 2 W największym i mało precyzyjnym skrócie: Syberia to tajga i wielkie inwestycje, tajga i nowe miasta. Miasta. Stare, co rozrosły się i przekształciły, jak Irkuck czy Ułan-Ude, i te zupełnie nowe, będące dziś socjologicznymi eksperymentami. W Bracku, Mirnym, Bajkalsku spotyka się ludzi z pobliskich wiosek, a także z najdalszych republik Związku Radzieckiego. Narodziły się oto ośrodki, które przeszły do porządku dziennego nad tradycyjnym procesem rozwoju miast. Opracowano dziesiątki teorii budowania miast w syberyjskiej pustce, teorii integracji człowieka w nowych układach społecznych, nie wyłączając teorii, która stawia pytanie, czy na Północy należy w ogóle budować miasta... Profesor Kaznaczejew i towarzyszący mu w czasie rozmowy członek korespondent Akademii Nauk ZSRR, Nikołaj Deriapa, zastanawiali się nad procesem adaptacji człowieka do ekstremalnych warunków bytowania na Syberii. — W wielu nowych ośrodkach ze stu nowo przybywających zostaje po trzech latach kilkunastu. Staramy się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego niektórzy łatwo przystosowują się do nowych warunków, a inni nie są do tego zdolni? Sądzimy, że warto wniknąć głębiej w konstrukcję psychiczną istoty ludzkiej. Są ludzie o konstytucji sprinterów, którzy znakomicie wytrzymują krótki okres trudów i świetnie pracują na akord, ale potem zdradzają objawy zmęczenia, są też „długodystansowcy", rozgrzewający się powoli, przeżywający po drodze kryzysy, trenujący swój organizm i sposób myślenia. Ludzie pilniej przyglądają się sami sobie wśród nocy polarnej, z dala od cywilizacji. Tutaj łatwo o neurozy. W warunkach syberyjskich nie każdy wytrzymuje skoki temperatury, wahania ciśnienia, zmiany elektromagnetyczne. Każdy kandydat na Sybiraka powinien mieć odpowiednie cechy biologiczne i psychiczne. Stwierdziliśmy, że bardzo ważna jest dla nowych przybyszów świadomość celu. Jeżeli tym celem są wyłącznie pieniądze, mamy do czynienia ze „sprinterem", który szybko się męczy, a potem przeważnie rezygnuje z dalszego biegu. Uczeni nowosybirscy prowadzą badania nad odżywianiem, zwracają uwagę na konieczność spożywania dużej ilości witamin i tłuszczów, a także na rodzaj wypoczynku. Dochodzą niekiedy do wniosków zaskakujących. Uważają, że czas i miejsce urodzenia człowieka warunkuje w dużym stopniu jego późniejszą zdolność adaptacji — urodziny przy niskiej aktywności Słońca 10 predysponują do łat wiejszego przystosowania się w wieku dojrzałym do życia w niskich temperaturach i przy małej ilości światła; ludzie z republik azjatyckich, z wyjątkiem Gruzinów, z trudem znoszą syberyjskie warunki. Kaznaczejew: — Każdy człowiek ma swój subiektywny program adaptacyjny, bogaty lub ubogi, szeroki lub wąski. Na podstawie badań zachowania się Polaków 4 na Syberii, przede ws^ystkini w XIX wieku, mamy prawo stwierdzić, że przedstawiciele waszego narodu odznaczają się fenomenalną zdolnością zmieniania programów. Ich zdolność przystosowywania się do sytuacji klimatycznej, ale i społecznej, nie ma sobie równych! A jak adaptują się clo nowych warunków ludzie urodzeni na Syberii — Ewenkowie, Ewenowie, Niency, członkowie małych lokalnych narodowości, przez stulecia wędrujący f.ysiące kilometrów w poszukiwaniu pożywienia dla siebie i renów? Mówi doktor Bojko: — Jest pięć dużych narodów syberyjskich — 400 tysięcy Jakutów, 320 tysięcy Buriatów, 140 tysięcy Tuwińców, 67 tysięcy Chakasów i 56 tysięcy Ałtajców — wszystkie te, jiak i inne narody „rdzenne" (w ogólnej liczbie miliona stu pięćdziesięciu tysdęcy) mają prawo do zachowania własnej kultury i obyczajów. Koczownictwai jednak chcielibyśmy się pozbyć. To zresztą problem nie największej waj?i — na miano nomadów w klasycznym tego słowa znaczeniu zasługuje dzi ś nie więcej niż trzy tysiące rodzin. Obowiązuje nas ogólne przykazanie: wpływać na zmianę form życia, ale nie łamać ludzi. Zdobywanie Syberii nie moż;e być równoznaczne — dotyczy to przede wszystkim ludzi — z ujarzmi aniem. Prawdą jest więc, że wielu członków małych narodów syberyjskich nie potrafi pracować od gwizdka do gwizdka. Są powolni. Nawet ich tańce odznaczają się niezwykle wolnym rytmem. A zatem zostawić ich w stanie, w jakim znajdowali się przed tysiącem lat? Zamknąć w rezerwatach? Obserwować przez dziury w płocie ich rozwój w ciągu kolejnych stuleci? To wyd.ąje się niemożliwe. Nie z racji argumentów politycznych nawet. Do tego nie olopuści samo życie. Dokoła rozwija się świat cywilizacji, nad głowami latają sputniki i samoloty, jak tu utrzymywać skanseny koczowników? Tak czy inaczej, nasi syberyjscy aborygeni muszą przeskakiwać od wspólnoty pierw otnej do socjalizmu. Przedstawiciele małych narodów Syberii docierają do miast i stwarzają tam niemałe problemy. Na przykła d Ewenkowie nie potrafią żyć bez mięsa reniferów, Nanajcy — bez ryb. Wszyscy uczą się abecadła cywilizacji. Bojko: li — Czasem jedna rodzina Ewenków w dużym tłoku mieszkalnym podminowuje sposobem życia wszystkich pozostałych ^okatorów. Zdaniem wielu uczonych problemy społeczne na Sylberii nie nadążają za rozwojem przemysłowym i procesem urbanizacji. Nikołaj Deriapa: — Pojęcie ojczyzny łączy się w umysłach ludzkich z ziemią, a nie betonem. Dlatego może tak wielu tymczasowych mieszkańców nowych miast syberyjskich i dalekowschodnich mówi: „Mój adres'.? Związek Radziecki". Z jednym zgadzają się wszyscy: Syberia m/usi przestać być krajem surowcowym. Doktor Anatolij Kin z Instytutu /Ekonomiki i Organizacji Produkcji Przemysłowej podkreśla z całą mocą „p pwolność i nieracjonalność inwestycji, niedorozwój bazy budowlanej, zbytnią ,'koncentrację przemysłu na małym terenie". Wiaczesław Sieliwierstow, pracownik naukowy tego samego instytutu, mówi wręcz o konieczności radykalny/oh reform „bez kompromisów". / Długoletni dyrektor Instytutu Ekonomiki, ( obecny doradca sekretarza generalnego KPZR do spraw gospodarczych, Abel Aganbegian, powiedział niedawno włoskiemu dziennikarzowi: / „Na Syberii i Dalekim Wschodzie znajduje się dziewięćdziesiąt procent paliw Związku Radzieckiego, trzy czwarte zasobów słodkiej wody. tyleż zasobów leśnych, dwie trzecie bogactw minę ralnych. Ale dotychczas jeszcze trzy czwarte potencjału gospodarczego skór .centrowane jest w europejskiej części kraju. To sytuacja nienormalna. Nowe obiekty przemysłowe coraz częściej powstawać muszą w Syberii Wschodniej (...) W najbliższych latach wskaźnik rozwoju Syberii będzie o jedną tjzecią wyższy niż ZSRR". Tak więc możemy dostrzec kierunek reform, o których mówi się dzisiaj w Akademgorodku. Nie tylko ludzie pov f.nni ruszać na północ i wschód, także wielki czołg przemysłu musi się tu dalej i sprawniej potoczyć. Jeżeli Syberia ma odegrać w bliskiej przyszłości większą niż dotychczas rolę (w instytucie podkreśla się z dumą, te średnia wydajność pracy jest za Uralem o jedną czwartą wyższa niż w oozostałej części ZSRR), powinna otrzymać więcej środków finansowych i (technicznych, musi mieć możliwość podniesienia standardu życia mieszkańców. 12 Młodzi uczeni z instytutu, a także ci w średnim wieku, bo starych prawie nie ma, nawet w opóźnieniach rozwoju gospodarczego widzą dla siebie szansę: „Syberia wchodzi bez większych obciążeń w epokę informatyki i elektroniki". Specjalistów nowej epoki kształcą we własnym uniwersytecie, jednej z najwybitniejszych uczelni ZSRR. Na 3700 studentów przypada tu tysiąc wykładowców, przeważnie naukowców z miejscowych instytutów. Trzecia część absolwentów przechodzi do pracy w placówkach naukowych Nowosybirska. W Akademgorodku istnieje też jedna z czterech w kraju „szkół talentów", do których przyciąga się wybitnie inteligentne dzieci z najgłębszych nieraz wiosek Syberii. Dyrektor szkoły mówi: — Niektórzy początkujący uczniowie nie potrafią czasem rozwiązać elementarnego zadania, ale samodzielnie myślą i to jest dla nas decydujące. W „szkole talentów" (nie przyjmuje się do niej dzieci z Akademgorodka!) uczniowie od pierwszej chwili mają kontakt z komputerem, ze światem informatyki. Poprzeczkę w Nowosybirsku ustawiono wysoko. Ktoś powiada, że tutaj nie wystarczy mieć władzę, trzeba także dysponować wyobraźnią. Skądinąd wiadomo, że właśnie od uczonych nowosybirskich wyszły najpoważniejsze argumenty przeciw projektom odwracania biegu rzek Syberii. Tutaj narodził się niejeden naukowy raport — na przykład o stanie alkoholizmu — będący następnie podstawą zasadniczych decyzji w państwie. Doktor Jurij Nowosołow, zastępca dyrektora Akademii Nauk Rolniczych w Krasnoobsku, drugim obok Akademgorodka naukowym mieście satelickim Nowosybirska, widzi konieczność wyprzedzania praktyki przez teorię o co najmniej dziesięć lat. Stąd — przyznaje — ciągłe narażanie się uczonych na zarzut skłonności do rozwiązań fantastycznych. Rolnictwo, warzywnictwo, sadownictwo na Syberii to zawsze trochę loteria. — Pogoda u nas jest zła lub gorsza — mówi Nowosołow. Mają problem wiecznej zmarzliny, zmuszającej do wypracowania specjalnej agrotechniki. Nieustannie poszukują gatunków roślin o krótkim czasie wegetacji, jako że na niektórych terenach lato trwa dwa miesiące, na przykład w okolicach zagłębia miedziowego w Udakanie mogą liczyć na pięćdziesiąt cztery dni bez mrozu. Mają na swoim koncie skonstruowanie maszyny do płytkiego podcinania gleby — „płaskoriez" zastępuje pług, który w wielu rejonach powodował erozję i był prawdziwą klęską. Z okna gabinetu dyrektora akademii widać fragment Krasnoobska, jednego z młodszych i ładniejszych miast Syberii, widać też ścianę tajgi. Od 13 tego miejsca można by iść trzy czy cztery tysiące kilometrów, nie opuszczając lasu. Gdzieś po drodze trafiłoby się może trochę miast i osiedli, trochę pól uprawnych, kilka wielkich rzek. Świadomość istnienia dokoła bezkresnych obszarów kraju („Za dalą dal, a za tą dalą jeszcze jedna dal") niektórych przytłacza i ubezwłasnowolnia, innych pobudza do działania. W Krasnoobsku wyhodowano nowy gatunek pszenicy, odpornej na mróz i suszę — „Nowosybirską 67". Doktor Nowosołow: — Już teraz, w początkach wdrażania do produkcji, zarobiliśmy na tej pszenicy więcej, niż kosztowała budowa całego naszego miasta. Chyba więc nie czują się przytłoczeni i — żeby powtórzyć za Michaiłem Gorbaczowem — nie przymarzli do ziemi. 4 Już wiemy, że na naukowym Olimpie Syberii myśli się o ważnych sprawach pokojowego podboju kraju między Uralem a Pacyfikiem. Chcielibyśmy jeszcze znać tylko odpowiedź na wątpliwość, czy aby nie wylewa się dziecka z kąpielą. Stąd uparcie powtarzane przeze mnie pytania: — Czy Syberia po drodze do celu nie jest niszczona, zanieczyszczana, zubożana o wieczne wartości? Czy ludzie polityki i przemysłu oglądają się na tak drugorzędne dla nich rzeczy jak las, jeziora i rzeki, rośliny i zwierzęta? Czy wspaniała syberyjska przyroda musi być ofiarą na ołtarzu uprzemysłowienia i urbanizacji kraju? Czy zaniepokojeni sytuacją ekolodzy mają cokolwiek do powiedzenia? W Akademgorodku i Kranoobsku nikt nie wziął mi za złe tych obcesowych pytań. Oni od lat martwią się o te sprawy. Nikt mi nie usiłuje wmawiać, że zawsze i wszędzie liczono się z urodą i bogactwem przyrody, że niczego nie unicestwiono, nie naruszono, nie zniszczono. Przeciwnie, sami atakują ostro: — Dużo lasów zniszczono, a przecież tajga nie jest wieczna. — Jezioro Bajkał, wbrew temu, co nam usiłują wmawiać niektórzy pracownicy instytutów przemysłowych, zostało zagrożone trującymi ściekami. Jurij Nowosołow ocenia krytycznie wybór wielu terenów, które zalewa się przy budowie elektrowni wodnych. Trwa walka, nie bez powodzenia teraz, o zaniechanie zalewania ziem ornych, cennych lasów, niektórych osad. Wiele takich błędów popełniono przy budowie elektrowni sajano-szeczeńskiej czy boguczańskiej. 14 Naukowcy z Nowosybirska mają swój udział w wydaniu tzw. czerwonych ksiąg roślin i zwierząt pod ochroną. Pozostaje życzyć autorom, by ich cenne dzieła były czytane również przez decydentów. I pomyśleć, że niedawno jeszcze traktowano pogardliwie, a nawet podejrzliwie ekologów syberyjskich, uważano ich za kłodę na drodze rozwoju gospodarki. Naukowcy nauczyli się z czasem posługiwania argumentacją ekonomiczną — w staraniach o zaniechanie projektów zawrócenia biegu dwóch wielkich rzek podparli się wymowną liczbą: realizacja planu pochłonie 100 miliardów rubli! Metodami matematycznymi wyliczają zyski z działania syberyjskich fabryk oraz straty przez to działanie powodowane, po czym zadają retoryczne pytanie: czy to się opłaci? Właśnie. Czy ma sens koncentracja energochłonnych przedsiębiorstw, na przykład wzdłuż linii kolejowej między Bajkałem a Czeremchowem, czego wynikiem jest ogromne zanieczyszczenie powietrza? Czy warto było tworzyć w Bracku potężne zagłębie przemysłowe, które zniszczyło tajgę w promieniu z górą stu kilometrów? A zatem nie górnolotne, romantyczne westchnienia nad szpeceniem piękna krajobrazu, lecz rzeczowe argumenty o dzisiejszych iluzorycznych korzyściach i jutrzejszych stratach. Budować przemysł, miasta, drogi — tak, ale mądrze, a nie „do wiwatu". Wiadomo, że w surowym klimacie Syberii zwierzęta mają lepsze futra, a rośliny — nie znane gdzie indziej, cenne właściwości. Również człowiek na Syberii — z tym godzą się wszyscy — odznacza się szczególnymi cechami charakteru. Władimir Szumny, dyrektor Instytutu Cytologii i Genetyki przypomniał: __ W chwili gdy w czasie ostatniej wojny do walk pod Moskwą weszły dywizje syberyjskie, naród zaczął wygrywać... Sybirak mobilizuje się długo, ale gdy już ruszy do walki, nic go nie zatrzyma! ORANIE TAJGI Dzieje budowy tej linii kolejowej wpisały się w życie osobiste tysięcy ludzi, w tym niektórych dziennikarzy — radzieckich przede wszystkim, ale i wielu zagranicznych. Ci, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych naszego wieku przypatrywali się bliżej powstawaniu niezwykle widowiskowej, a przy tym technicznie trudnej inwestycji, mają temat do przemyśleń i pisania, którego nie trzeba „ciągnąć za uszy". Przecięcie w poprzek bruzdą szlaku kolei żelaznej największego kontynentu jest imprezą pod każdym względem godną uwagi, żeby nie powiedzieć — opowieścią sensacyjną. Temat Bajkalsko-Amurskiej Magistrali towarzyszył i mnie w ciągu pięciu podróży na Syberię. Przy okazji każdej kolejnej wyprawy jawił się nieco inaczej, coraz jakby pełniejszy i ważniejszy, obrastający w pod tematy i podteksty. Ponieważ na niegdysiejszą budowę Kolei Transsyberyjskiej, też bodaj — i może w jeszcze większym stopniu — atrakcję kronik wydarzeń światowych, spóźniłem się o lat kilkadziesiąt, współczesna przygoda w Wielkiej Pustce rozbudziła moje emocje. Żelazny szlak jest już gotów. Korekty, a także dopieszczanie i kosmetyka trwać będą jeszcze czas jakiś, ale nową ścieżką przez tajgę przebiegają już w obu kierunkach pociągi pasażerskie i towarowe. Jak to się wszystko zaczęło? Proponuję Wam, drodzy Czytelnicy, podróż w czasie. Tekst niżej prezentowany będzie miał budowę trochę dziwną — w ciągu niewielu minut, które zabierze Wam jego czytanie, minie dziewięć z górą lat. 1 Na Syberii dzieje się coś ważnego dla świata: przez lasy, rzeki, góry, bagna i jeziora przebija się nowy szlak kolejowy. Ta „budowa stulecia" będzie równocześnie jedną z najkosztowniejszych inwestycji w dziejach. Przerąbanie 16 trasy przez trzy tysiące dwieście kilometrów niedostępnego, wrogiego, niebezpiecznego kraju przywodzi na myśl wysiłek zdobywania amerykańskiego Dzikiego Zachodu, choć okoliczności i warunki układania drogi kolejowej Union Pacific były inne. Jest rok 1975. Na Syberię dotarłem w niespełna pół roku po podróży na Alaskę. Obie „lodówki" kuli ziemskiej przeżywają dziś swe wielkie chwile. Mogłem na własne oczy zobaczyć, ocenić, porównać warunki powstawania w świecie wiecznej zmarzliny dwóch gigantów: rurociągu naftowego i linii kolejowej. Jak przedtem między Valdez a Fairbanks, tak teraz na wschód od Leny miałem pełną świadomość obserwowania operacji podboju ostatnich terenów rezerwowych ludzkości — Syberia, Alaska, Amazonia, Australia to obszary wielkich nadziei mieszkańców naszej coraz bardziej zatłoczonej, zniszczonej, zatrutej planety. Bąjkalsko-Amurska Magistrala, znana powszechnie pod onomatopei-cznym skrótem ???, jest czymś więcej niż próbą penetracji terenów dziewiczych, wysiłkiem dotarcia i — w konsekwencji — wykorzystania znajdujących się tu fantastycznych skarbów Ziemi. To droga życia: jej powstanie pozwoli zasiedlić i uproduktywnić obszary dotąd dla człowieka niedostępne. Wszyscy w świecie interesują się tą syberyjską inwestycją. Dziennikarze zagraniczni czynią heroiczne wysiłki, by dotrzeć na zimny front budowy linii kolejowej. ??? nie może uskarżać się na brak publicity. Pisze Jonathan Steele w The Guardian: „Głęboko w ośnieżonych lasach Syberii pracuje się nad czymś, co jest bez wątpienia najbardziej niezwykłym projektem budowy kolei na świecie". I dodaje: „W tym dziele tkwi wiele rozmachu i dynamizmu". Dużo lat upłynąć musiało, nim ludzie porwali się na taką robotę. Jeszcze całkiem niedawno projekty tych inwestycji zaliczano do dziedziny science fiction. Należało odczekać, aż uczeni i technicy stworzą narzędzia, z pomocą których można by się było uporać z zadaniem. Na wschód od Leny niebo pełne jest dziś helikopterów. Na terenie budowy, wśród wertepów i księżycowych wądołów, uwijają się tysiące pojazdów na kołach i gąsienicach. Cała operacja odbywa się zatem — jak się rzekło — w Wielkiej Pustce. Jeżeli pustką nazwać można lasy, ogromne rzeki i głębokie jeziora. To jest ta taJga, którą trzeba zobaczyć, żeby pojąć jej surrealistyczną skalę! Leci się nad oceanem bieli lub zieleni — zależnie od pory roku — godzinami, a nic nie Na Syberii cieplej 17 przerywa jednostajności pejzażu. Jak przedtem na Alasce, tak teraz na Syberii poddawałem się uczuciu, które było skrzyżowaniem niepokoju i podniecenia: lądować gdzieś tutaj i następnie stanąć w obliczu konieczności powrotu do świata żywych — to jak wyskoczyć za burtę statku na środku Atlantyku. A więc „budowa stulecia" odbywa się w krajobrazie pięknym i groźnym. Oznacza to milion prozaicznych trudności dla budowniczych, ale stanowi również o niepowtarzalnym uroku życia i pracy w tym terenie. W czasie pobytu w rozoranej przez ludzi i maszyny tajdze kilkanaście razy wpisałem do notesu identyczny niemal dialog z kimś młodym: Pytanie: — Co cię skłoniło do przyjazdu tutaj? Odpowiedź: — Praca przy BAM-ie jest dziełem patriotycznym. Komso-moł wezwał całą radziecką młodzież do działania. Kraj potrzebuje tej linii kolejowej. Czy naprawdę tylko to miało znaczenie w twojej decyzji? Ciągnęła mnie chęć przeżycia prawdziwej przygody. Nie obawiałeś się prymitywu, mrozu, zagubienia w wielkim lesie, spotkania ze złym zwierzem? — To wszystko mnie właśnie pociągało. — A więc romantyzm? Chyba tak by to można nazwać... — Pieniądze nie odgrywały żadnej roli? To prawda, tu się dobrze zarabia, czasem dwa razy lepiej niż na zachodzie kraju. Tak. to też jest ważne. Mimo wszystkich oczywistych różnic między Syberią a Alaską mam ochotę powtórzyć słowa, które napisałem w Anchorage, wspominając czasy Jacka Londona: „Coś z tamtego ducha pionierstwa i awanturnictwa pozostało. Pozostał ten sam surowy, trudny, niebezpieczny kraj, ogromne puste przestrzenie, podły klimat, wilki, komary i sto innych dotkliwości. Nadal jest Alaska światem dla twardych, silnych mężczyzn. Nadal ściągają tu z całych Stanów, nęceni przygodą, nadzieją poprawy losu, gotowi do ofiar". Wszystko zaczęło się w znanym nam Bracku. Dolecieliśmy tam, przemierzając od Moskwy drogę czterokrotnie dłuższą niż z Warszawy do Paryża, przesuwając zegarki o dalsze pięć godzin do przodu. W Bracku trafiła się od razu okazja do rozmów z ludźmi, co mają głowy 18 pełne cyfr i faktów. Żeby nas nie przestraszyć, zaczynają od dwóch klasycznych anegdot syberyjskich. Powtarzam je tu od razu, żebyśmy to mieli z głowy: 1. W tym kraju sto kilometrów to nie odległość, sto gram nie wódka, sto rubli nie pieniądz. 2. My tu mamy dziesięć miesięcy zimy, a potem już bez przerwy lato, lato, lato... (Wariant: dwanaście miesięcy zimy, a potem ciurkiem lato). Spojrzenie na mapę. Zaznaczono na niej dwie niemal równoległe grube krechy — są to trasy kolei transsyberyjskiej oraz bajkalsko-amurskiej. (W niewiele dni później kupiłem w Moskwie świeżo wydany atlas samochodowy Związku Radzieckiego. Pokazano w nim zarówno dość gęstą sieć dróg w zachodniej i południowej części kraju, jak i pustkę obszarów północnych. Jedna z wielkich dziur na tych komunikacyjnych mapach otwiera się na wschód od Leny). Są cztery powody, dla których podjęli tę ogromną pracę. ??? pozwoli przesunąć na wschód bazę wytwórczą kraju, odciąży starą linię kolei transsyberyjskiej, otworzy nowe wyjście na Pacyfik (Sowietskaja Gawań — Port Wrangla), zapoczątkuje zasiedlenie prawie pustych obszarów. Budowa rurociągu na Alasce — przypomnijmy — kosztowała 9 do 10 miliardów dolarów. James Wallace, pisząc w US News and World Report o Bajkalsko-Amurskiej Magistrali, stwierdza niemal z żalem, że ten rekord zostanie tutaj właśnie, na Syberii, pobity — koszt BAM-u ocenia się na 14,5 miliarda dolarów. Na całej trasie budowniczowie będą musieli wznieść 142 duże mosty i przewiercić 5 długich, wielokilometrowych tuneli. Przyjdzie im przeprawiać się przez ogromne rzeki, między innymi: Lenę, Kiryngę, Olekmę, Zeję, Bureję i Amur, forsować siedem wysokich pasm górskich, między innymi Góry Stanowe, brnąć przez głębokie bagna, no i przedzierać się nieustannie przez lasy i lasy... Ruszyliśmy dalej. Życzono nam dobrej pogody i braku bliższych kontaktów z niedźwiedziami. 2 Kolejny etap podróży odbywa się koleją. Kierunek: Ust'-Kut, ostatnie miasto na istniejącym już szlaku. Odcinek Bajkalsko-Amurskiej Magistrali Tajszet — Brack — TJst'-Kut pracuje od kilkunastu lat (podobnie 1? jak po drugiej stronie trasy Komsomolsk nad Amurem — Sowietskaja Gawań). Przez trzysta sześćdziesiąt dziewięć kilometrów trwa zagłębianie się w tajgę. Jest późna jesień. Las prezentuje wszystkie odcienie zieleni, ale przede wszystkim — czasem przez długie kilometry — jest złoty. Już za chwilę — za miesiąc, za tydzień może — wszystko to zwarzy mróz i przysypie śnieg. Brzozy zgubią liście, modrzewie stracą igły. Mówiąc między nami, wiele się oni tą zielenią i złotem nie nacieszyli. 5 czerwca spadł ostatni śnieg, a teraz zima może nadciągnąć każdej nocy. Wsuwamy się w świat wiecznej zmarzliny. Dalej na zachód, przy mieście Tajszet, zmarzlina występuje tylko plamami — tutaj obejmuje bezwzględne panowanie na setkach kilometrów. Ten jeden fakt zmusza budowniczych BAM-u — podobnie jak tych na Alasce — do dodatkowych wysiłków, komplikuje z powodzeniem i tak wielce skomplikowane życie. Nad ranem przez okna zagląda słońce. Drewniane pomosty stacyjek, gdzie na moment przystawał pociąg, pokrywa cieniutka pleśń szronu. W którymś wagonie śpiewają „Oczy czornyje". Ktoś komuś wymyśla, używając soczystych słów. Lokomotywa dieslowska gęsto pogwizduje. Wreszcie las rozstąpił się, na pogórzu rozsypały się domy. Setki rosyjskich drewnianych chat o rzeźbionych ozdobach, kolorowych obramo-waniach okien. Pierwsze wrażenie: wiejsko-miejski chaos. Ust'-Kut. Czterdziestotysięczny ośrodek mieszkalny i portowo-prze-mysłowy. Siedziba sztabu budowy zachodniego odcinka Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Pociąg potoczył się parę kilometrów dalej, do końcowej stacji o nazwie Lena. Z wagonów wyładowywał się podmęczony, przymięty, ale dość wesoły tłumek. Pojawiły się grupy młodych, często długowłosych mężczyzn z kolorowymi naszywkami na rękawach i wielkimi napisami na plecach — wszędzie widniały litery ???, uzupełniające rysunki i teksty. Powtarzającym się motywem obrazkowym były uciekające w dal tory kolejowe. Jakiś dryblas taszczył pod pachą gitarę. Dwóch brodaczy miało na głowach kapelusze o wielkich rondach. Dźwigano kupę walizek, niektóre były eleganckie, pasowały bardziej do Londynu niż Syberii. Tu i ówdzie okrąglił się pękaty plecak. Ulicą wzdłuż toró# przelatywały samochody, przeważnie bardzo duże ciężarówki, podnosząc chmury rudego kurzu. Ten kurz miał być odtąd wiernym towarzyszem naszej-podróży. Przed budynkiem sztabu budowy BAM-u siedziało i szwendało się parę- 20 dziesiąt osób. Część z nich oczekiwała na przyjęcie do pracy. Zjeżdżają tu teraz z całego Związku Radzieckiego, ze wszystkich republik. Wielu oficjalnie, z odpowiednim skierowaniem, inni całkowicie na własny rachunek i ryzyko. Och, ciągnie ten daleki, tajemniczy, egzotyczny kraj i możliwość uczestniczenia w jego umeblowaniu! Wspomniany już Jonathan Steele, mówiąc o szansach zbudowania nowej Syberii, zauważa — chyba słusznie — że w tych okolicach powstaje ważna inwestycja gospodarcza, ale że — niezależnie od ekonomicznych zysków, które niesie — rodzi także nową współczesną legendę. Na razie wszystko kończy się na Lenie, na rzece i stacji o tej nazwie. Tu się równocześnie wszystko zaczyna. Ze stacji kolejowej ciągnie się na wschód wysoki nasyp, na którym układają teraz tory. Od tego miejsca liczy się trasę. Tu jest tak zwany kilometr zero, czyli punkt startu do wielkiego biegu na przełaj przez puszcze i góry. Oba brzegi rzeki spina nowy most. Podczas gdy po tej stronie spaceruje po nasypie ogromny dźwig, układający przed sobą żelazną drogę, na tamtym brzegu wielka trasa jest na razie długą żółtą przecinką przez lasy, gdzie uwijają się stada pojazdów. Kilometr zero, a ściśle mówiąc pierwsze osiemnaście kilometrów magistrali — odległość stacji Lena od przeprawy przez rzekę — jest obrazem, który na dobrą sprawę wszyscy mamy pod powieką: wielki plac budowy. Znamy z doświadczeń ten kosmiczny, choć często pozorny bałagan, który towarzyszy narodzinom każdego dużego obiektu. W tym miejscu budowlane kretowisko jest już całą odrębną krainą —jedzie się po niej ciężarówką, która duszę z człowieka wytrząsa. W pasie szerokości około kilometra nagromadzono wielkie ilości sprzętu i materiałów. Nigdy w życiu nie widziałem takiej koncentracji pojazdów — wśród tysięcy różnego typu, kształtu i koloru ciężarówek rodzimej produkcji wyróżniają się pomalowane na jaskrawą czerwień wielkie japońskie wozy--dźwigi „Kato" i potężne zachodnioniemieckie wywrotki „Magirus". Poprzedniego dnia spadł deszcz i cały teren pokrył się czerwonawobru-natnym błotem. Robotnicy taplają się w nim bez zdziwienia, mają wszyscy długie gumowe buciory, kombinezony. Tylko dziennikarze — teraz my czterej pod wodzą Anatolija Iwanowicza Rudenki z APN-u, przedtem koledzy z Finlandii, Japonii, RFN, Stanów Zjednoczonych ? wielu innych, których tu ciągnie ciekawość i obowiązek — tylko dziennikarze wysadzani są w swoich półbucikach z błyszczącym sprzętem fotograficznym, wprost w glinianą zupę. Zabieg uważam za pożyteczny, nie ma jak autopsja. Nigdy tak blisko, 21 rzekłbym — intymnie, nie poznałem Afryki jak wtedy, gdy w ubraniu, z kamerą filmową, wpadłem do rzeki pod wielkim wodospadem... Stąd, znad brzegu Leny, z miasta Ust'-Kut, wystartowała 2 czerwca 1974 roku pierwsza grupa młodych pionierów, by dokonać helikopterowego desantu w głębokiej tajdze. Jej zadaniem było założenie obozu roboczego, z którego poprowadzono by roboty na określonym odcinku magistrali. Ta „metoda desantowa" stanowi nie od dziś na Syberii regułę działania: oddział młodych, wyposażonych w sprzęt i żywność ludzi leci (lub płynie rzeką), by uchwycić jakiś przyczółek tajgi. Dziesiątki takich przyczółków — zdobywanych z różnych baz wyjściowych — istnieje już na trasie trzech tysięcy dwustu kilometrów. Nasz pierwszy desant dziennikarski planowany jest w osadzie Magistralny, opodal brzegów Kiryngi. Sto sześćdziesiąt siedem kilometrów na wschód od Leny. 3 Wielka, leniwie spływająca rzeka, długa ściana lasu — i tuż obok ta koncentracja ludzi, maszyn i pojazdów. Białe chmury na niebie — i żółte chmury kurzu nad rozoranym terenem budowy. Krzyki dzikich ptaków i warkot samochodów. Niewiele jest miejsc na kuli ziemskiej, gdzie doszłoby do tak widowiskowego spotkania cywilizacji ze światem nie tkniętej natury. W głębi tajgi trwa uparte wycinanie i wygryzanie szlaku i, aby te działania zobaczyć, trzeba tam polecieć śmigłowcem. Przyfrontowa atmosfera panuje na lotnisku pod Ust'-Kut. Mnóstwo ludzi pragnie dostać się do samolotów i śmigłowców. Osobno, w sposób zorganizowany, odbywają się odprawy pasażerów podróżujących którymś z licznych samolotów liniowych, osobno skupiają się kandydaci do lotu helikopterami. W sąsiedztwie budynku portu lotniczego ustawiono dwa wagoniki dyspozytora komunikacji śmigłowcowe;. Tu jest dużo przepychania i hałasu. Jest też zapewne nieco prób z dobrze znanego nam gatunku: „Pan nie wie, kim ja jestem". Ale dziewczyna dyspozytor kieruje ruchem śmiało i stanowczo. Przed wagonami stoją gromadki młodych mężczyzn i kobiet o ogorzałych twarzach. Większość ma na sobie kombinezony lub brezentowe bluzy z napisami na ramionach i plecach. 22 Z lądowiska dochodzi nieustający gulgot i charkot, a w oczekujących uderza co chwila nadlatujący od strony helikopterów wicher. Mają stale w ruchu dziesięć śmigłowców różnego typu, w tym maszyny zdolne pomieścić trzydzieści osób lub kilka ton towaru. Tych dziesięć wehikułów latających utrzymuje systematyczną, codzienną łączność z punktami robcjt i osiedlenia na zachodnim odcinku budowanej trasy. Są nimi w kolejności osady: Zwiezdny, Nia, Magistralny, Ulkan i Kunerma. Operacje helikopterowe ulegają zakłóceniu w okresach gorszej pogody — niskiego pułapu chmur, mgieł, zadymek. Wtedy sytuacja się komplikuje, jako że nie ma normalnej sieci dróg. Czynią wówczas rozmaite sztuczki ?+ jeżeli jest mróz, jadą w poprzek tajgi „zimnikami", czyli — mówiąc górnolotnie — drogami zimowymi. Wykorzystują też do transportu Lenę, Kiryngę i inne rzeki j Ale w sumie: bez eskadry unoszących się nieustannie na niebie śmigłowców niewiele by w ogóle zdziałali. Ktoś mówi do nas: — Pogoda niepewna. W każdej chwili może się odmienić. Polecicie, a potem przyjdzie wam czekać trzy tygodnie na helikopter z powrotem. Ale właśnie świeci słońce, unosimy się lekko nad ziemię, a następnie lustrujemy z powietrza całe pole tej osobliwej bitwy nad Leną. Potem śmigłowiec leci wzdłuż wyrąbanego, splantowanego, wysypanego żwirem i piaskiem szlaku, któremu brak tylko podkładów i szyn — widać go dobrze z wysokości trzystu metrów. Z upływem minut szlak ciemnieje, zmienia się w karczowisko i porębę. Poza dość prostą, szeroką na około siedemdziesiąt metrów blizną trasy, cała reszta jest —jak okiem po horyzont sięgnąć — zielonozłotą płaszczyzną. Niby wielka łąka, którą poprzerastały kolonie żółtego łubinu. Autorytatywne źródła podają, że tajga zajmuje obszar siedmiu milionów kilometrów kwadratowych (przypomnijmy: Europa bez Związku Radzieckiego liczy ok. 4,6 min km2). Niektórzy fachowcy mają jeszcze inną miarę: na Syberii znajduje się sześćset miliardów metrów sześciennych drewna, z czego eksploatuje się zaledwie dziewięćdziesiąt milionów rocznie. Geolodzy radzieccy przemierzali latami dziewicze tereny syberyjskie, gdzie niekiedy więcej niedźwiedzi niż ludzi, walczyli z mrozem i innymi przeciwnościami, by w końcu ustalić ponad wszelką wątpliwość, że ta niegościnna ziemia jest sejfem świata. Tak na przykład południowojakuckie zagłębie węglowe, do którego dotrze odnoga ???, ocenia swoje zasoby na czterdzieści miliardów ton, a możliwości wydobywcze — na trzydzieści 23 milionów ton rocznie. W okręgu ałdańskim oczekują na eksploatację blisko trzy miliardy ton rudy żelaznej, która — trudno uwierzyć! — zawiera do czterdziestu dwu procent żelaza. Opodal są ropa i gaz ziemny. W Udokanie jest miedź. Gdzie indziej — azbest, złoto, diamenty, sól kamienna i dziesiątki innych skarbów. David Lascelles z Financial Timesa nazwał budowę Bajkalsko-Amurskiej Magistrali „otwieraniem okna na Pacyfik" i zwrócił uwagę na zainteresowanie Japonii tym terenem. Skądinąd wiadomo, że Japonia udzieliła Związkowi Radzieckiemu kredytu w wysokości pół miliarda dolarów na cele inwestycji węglowych na Syberii. Nasz śmigłowiec unosi się nad tą częścią tajgi, której nie możwa już określić słowami pewnego ucznia z jego wypracowania szkolnego: „Tajga to taki dziewiczy las, w którym ręka człowieka nigdy nie postawiła swej stopy". Sto sześćdziesiąt siedem kilometrów pokonaliśmy w czterdzieści minut. Nasz helikopter — ta t>uwająca trzepaczka do jajek z ambicją samolotu — nadleciał na wystrzyżone wzgórza i zawisł na dłuższą chwilę nad jakąś wyboistą łączką, by przymierzyć się do lądowania. Na polu stał inny śmigłowiec, z którego wyładowywano właśnie skrzynie i paczki. Trzecia maszyna wystartowała przed minutą, minęliśmy się w powietrzu jak samochody na warszawskiej Wisłostradzie. W pobliżu małego domeczku, który udaje, że jest siedzibą portu lotniczego, zgromadził się tłum osób, gotujących się do odlotu. W zacisznym miejscu rozpalono dla zmarzniętych ognisko. We wszystkich kierunkach jeżdżą ciężarówki, autobusiki i „wszędołazy", kołowo- gąsienicowe samochody amfibie. W Ameryce słyszałem: „Na Dzikim Zachodzie mężczyźni byli mężczyznami, a czuć ich było końmi". Tutaj, na syberyjskim Dalekim Wschodzie, wodą kolońską mężczyzn są smary i benzyna. O Magistralnym powiadają, że jest „starą osadą". Istnieje już piętnaście miesięcy. Urodziło się tutaj jedenaścioro dzieci. Jeszcze w pobliżu lądowiska widzi się namioty, w innych częściach osady wszystkie budynki są z drewna. Długie baraki lub mniejsze, dwurodzinne domy. Trwa rozbudowa we wszystkich kierunkach. Całe centrum dokładnie rozgrzebano — w betonowych korytkach układa się przewody na zimną i ciepłą wodę. Osada jest po zmroku nieźle oświetlona. Lada chwila rozbłysną ekrany telewizyjne. Działają dobrze zaopatrzone sklepy, stołówka, klub, hotelik, kino (właśnie wyświetlają „Winnetou", który mówi po rosyjsku i w ogóle doskonale pasuje do tego miejsca). Jest szkoła, przedszkole, szpital 24 na trzydzieści łóżek, z pięcioma lekarzami pod wodzą trzydziestoletniego chirurga Jurija Formiczowa. W Magistralnym mieszkają już cztery tysiące ludzi, z czego tysiąc dwustu robotników. Nie minęło półtora roku, jak przybyła tu pierwsza grupka dwudziestu sześciu młodych pionierów, którzy postawili parę namiotów (o podwójnych ścianach), kuchnię, magazyn na sprzęt i materiały. To wtedy padły pod piłami pierwsze drzewa, wydrążono pierwszą studnię, wytyczono pierwszy kawałek drogi. Magistralny jest bazą, z której budowniczowie operują w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Mieszkańcy stanowią załogę „pociągu budowlano- montażowego", który — po wykonaniu zadań na tym odcinku — przesunie się w i/ine miejsce. Ale część ludzi pozostanie w Magistralnym, inni zaś będą tu dojeżdżać do swego domu. Osada ma stać się — jak wszystkie inne punkty na długim szlaku — zalążkiem przyszłego miasta. \ \ 4 Pisząc przed kilkoma miesiącami o Alasce, wspomniałem o obozach budowniczych rurociągu — Crazy Horse, Old Man, Five Mile, Happy Valley i paru innych, które w zasadzie pomyślane są jedynie jako posterunki robocze. Jeżeli nawet któryś z nich stanie się zawiązkiem przyszłego miasta, to będzie to raczej efekt niezamierzony i spontaniczny. Na szlaku Ust'-Kut — Sowietskaja Gawań akcja zasiedlania stanowi część wielkiego planu syberyjskich przemian. Pisałem, że w osadach alaskańskich „żyją i pracują nowi pionierzy, a ich dzień powszedni nie przypomina bodaj porządków panujących w klasztorach". Chodziło mi między innymi o nagminne łamanie zakazu picia alkoholu. W Magistralnym i wszystkich innych osadach na trasie przyszłej linii obowiązuje podobny regulamin. Czy i tutaj obchodzi się prawo? Odpowiada główny inżynier „pociągu", Igor Osnowin: — Jak złapiemy pijanego w publicznym miejscu, w ciągu godziny wysyłamy śmigłowcem i nigdy go na ??? nie przyjmiemy. A jeżeli się ktoś upije w miejscu prywatnym? — Póki go nie widać; i nie słychać, nie wtrącamy się. Tygodnik Budowniczy ??? doniósł o odebraniu praw jazdy kierowcom, których przychwycono na piciu wódki, A więc czasem zmuszeni są do I wtrącania się... Magistralny może być tematem wielu rozpraw socjologicznych. Zgromadzili się tu ludzie ze wszystkich środowisk i zakątków kraju, z różnych republik. Przeciętna wieku wynosi dwadzieścia osiem lat. Są chłopcy i dziewczęta po szkole zawodowej, robotnicy, którzy przyszli z iiińych zakładów pracy, studenci, fachowcy z wyższym wykształceniem. Są tacy; co przyjechali z patriotycznego uniesienia, inni dla wielkiej przygody, jeszcze inni dla dorobienia się. Ktoś miał dosyć wielkiego miasta, ktoś uciekł od kłótliwej żony, ktoś wybrał się dla fajnego towarzystwa. Spróbujcie zapanować nad tym ludzkim konglomeratem! / Po południu pojechaliśmy na front robót, gdzie trWa wyrąb drzew, karczowanie, konstruowanie pomostów z bierwion, budowa drogi pomocniczej. W czołówce posuwa się pojazd z wielkimi kłami, „karczowatiel", wyrywający drzewa z korzeniami. Jego cieniem są buldożer i wyrównywacz. Obok stoi w czujnym pogotowiu maszyna — warsztat naprawczy. Drogą jadą dwie ciężarówki. Gdzieś z boku, na przełaj przez krzaki i pola, pełznie gąsienicowy „wszędołaz". Na tablicy, ustawionej w centrum osady, napisano: „Buduje się nie fabryka, nie miasto, ani nawet nie droga — przeobraża się Kraj Zabajkalski". Kiedy się jest w Magistralnym — obojętnie, na froncie w tajdze czy na tyłach w osadzie — treść tablicy przestaje być pustym gadaniem. Do Ulkanu, kolejnego przystanku na trasie budowanej linii kolejowej, wiezie nas autobusik. Nie żeby nie było śmigłowca — chcą pochwalić się nową drogą, która połączyła oddalone od siebie o czterdzieści pięć kilometrów osady. Drogą, którą poprowadzono przez bagna w rekordowym czasie dwóch zaledwie miesięcy. Ulkan istnieje pół roku i liczy półtora tysiąca mieszkańców. Jest — podobnie jak Magistralny — dokładnie zryty i rozbebeszony. I tu kładą przewody wodociągowo- ogrzewnicze. Tu także odbywa się gorączkowe wznoszenie domów; co krok albo już stoi chałupa pod dachem, albo szczerzą się na powierzchni pieńki pięciometrowych słupóv/, które wbito w wieczną zmarzlinę i na których za chwilę stanie pudło budynku. W Ulkanie jest trochę jak w podwarszawskim Zalesiu — twórcy osady oszczędzili sporą część drzew, dzięki czemu po uliczkach obozowiska spaceruje się jak po wjelkim parku. Czy i dalej tak się oszczędza?... Jest niedziela. W tajdze się dzisiaj nie pracuje, ale w środku osady ła; ? wielgachny dźwig, któremu spieszy się przed zimą z ułożeniem rur w wykopanych rowach. Ulkan wypełniony jest tupotem i krzykami dzieci. Jutro sto dziewięćdziesiąt dziewcząt i chłopców pójdzie do pachnącej drzewem, dziesięcioklasowej szkoły. Czy w siarczysty syberyjski mróz też się będą uczyć? W Bracku zastępca mera miasta Aleksander Semiusow wyjaśniał: — Do minus czterdziestu muszą chodzić do szkoły, poniżej tej temperatury ostatecznie można dziecko zatrzymać w domu. Teraz powiada Władimir Polnomocznyj, zastępca naczelnika „pociągu Ulkan". — Oni' tam w Bracku rozpieszczają dzieci. Gdybyśmy tu byli tacy delikatni, toby się w szkole programu nie przerobiło. Ale ich w Ulkanie zima ledwie na razie zawadziła, więc nie mówmy na zapas. — Na zapas? — przerywa Polnomocznyj. — Już nam zima nieźle dołożyła... Opowiada o pierwszych dzieciach Ulkana. Od momentu, gdy helikopterem usiedli na łące obo1< stareńkiego posiołka Juchta i zainstalowali się w jednej chałupie, po czym ruszyli do rozkładania własnych śmieci o dwa kilometry dalej. Pogoda była wtedy parszywa. Zawieszono komunikację powietrzną. Wkrótce zabrakło im materiałów budowlanych i niezbędnych artykułów i robota stanęła. Trzeba było zabrać się niezwłocznie do przebicia drogi zimowej, „zimnika", do Magistralnego. W dniu kiedy słupek rtęci spadł do -54, podjęło się tego ośmiu chłopców pod wodzą Iwana Lichadieta. Była z nimi kuchnia polowa i kucharka, żona jednego z nich, Lidia Gołub. Spali w namiocie w śpiworach, po nocy nie mogli czasem głowy podnieść, bo im włosy poprzymarzały. Albo zimowe spotkania z niedźwiedziem, który nie lubi niespodziewanego przebudzenia i zamienia się w „szatana". Zagłębiał się kiedyś buldożer w tajgę, najechał na takiego śpiocha, który pięciu ludzi rozszarpał. Dzisiaj — w niedzielę — spotykamy co krok myśliwych z bronią. Nie polują raczej na niedźwiedzia, ale i drobniejszej zwierzyny nie brakuje. Strzelają gęsto i chyba celnie, bo co chwila któryś z nich wyłazi z lasu objuczony dzikimi kaczkami czy lisem. A sobole, gdzie są sobole? Na to piekielnie czujne stworzenie mogą polować tylko zawodowi myśliwi, na Przykład sławni mistrzowie strzelby z pobliskiego posiołka, Tarasowa. 27 Z lasu wychylają się nie tylko myśliwi, ale i zbieracze. Każą próbować porzeczek, otwierają kubły pełne grzybów. My na razie polujemy na komary, które się zresztą kończą, i na mikroskopijne muszki gnus, które czują się cudownie i żerują na naszych miejskich ciałach z niekłamaną satysfakcją; trzeba dużej sprawności fizycznej i świetnych oczu, by je w porę utrupić. Fizyczna sprawność jest tu warunkiem przetrwania. Rzadko widzi się w Ulkanie kogoś po pięćdziesiątce. Sam wielki boss, czyli „naczelnik pociągu", Anatoli Frołow, były dyrektor brackiej wytwórni elementów betonowych, w stylu „prawdziwy szeryf, liczy zaledwie trzydzieści cztery lata i na niedawnej spartakiadzie wygrał w silnej konkurencji stumetrówkę. Prawdziwa konkurencja dotyczy dyscypliny niezupełnie sportowej — spraw męsko- damskich. Jeżeli w osadzie wybucha naprawdę groźny konflikt między ludźmi, to idzie prawie zawsze o dziewczynę. W tajdze ciągle za mało jest kobiet. Pracują przeważnie w placówkach usługowych, które wszelako są jedynie dodatkiem — co prawda ważnym — do całej tej inwestycji. Pod wieczór spadł deszcz i zaczęliśmy brnąć w błocie. Chodziłem w butach oblepionych gliną, zazdrościłem Wani (nazwisko gdzieś mi z notesu zniknęło), dwudziestodwuletniemu chłopcu z Odessy, że ma gumiaki do kolan. To Wania wtajemniczył mnie w niektóre sprawy Ulkana. — Kawaler jestem i na razie nie zamierzam się żenić. Dzięki temu odłożę trochę gotówki. — Na co? — Najpierw na samochód. Sto rubli miesięcznie. Jestem na liście. Zresztą połowa załogi czeka na samochód. Jeszcze dwa i pół roku i talon murowany. — Zarobki lepsze niż w Odessie? — Moje o siedemdziesiąt procent, innych — o sto i więcej. Co pół roku dorzucają dziesięć procent. Są dodatki. Tu nawet, wiecie, emerytury są wcześniej, po pięćdziesięciu pięciu dla mężczyzn, po pięćdziesiątce dla kobiet. — Pomimo to sporo ludzi odjeżdża? — Nie wytrzymują mrozu, odosobnienia, niewygód. Zęby odosobnienie było mniej dotkliwe, zrobili krąg taneczny, zbudowali kino panoramiczne, otworzyli kawiarnię (wystrój plastyczny — surowe drewno — jest dziełem trojga wielce kolorowych studentów z Irkucka). Po wielekroć pisano już o szczególnym gatunku ludzi na Syberii. O Sybirakach z urodzenia i wyboru. W Magistralnym i Ulkanie spotykamy serdecznych, uczynnych ludzi, o jakich w naszym świecie cywilizacji już coraz trudniej. To przy okazji kontaktu z Wanią, chłopcem o wesołych 28 oczach, i z trójką irkuckich artystów, przypomniało mi się lapidarne stwierdzenie Deana Congera, który napisał w National Geographic w ogromnym reportażu z Syberii: I've met fine people here... Przy niewiarygodnie przejrzystym powietrzu polecieliśmy śmigłowcem do oddalonej o sześćdziesiąt kilometrów Kunermy, ostatniego punktu na zachodnim odcinku magistrali. Zaledwie trzystu ludzi zainstalowało się tutaj, wśród malowniczych jezior, u podnóża gór, z których najwyższe nigdy nie pozbywają się śniegu. Stoi kilkanaście drewniaków, ale większość osady składa się z namiotów. Roztasowali się i zaraz potem zaczęły się roboty przy trasie. Stąd, po dwudziestu dwóch kilometrach, linia kolejowa wtłoczy się tunelem pod grzbiet górski, by wkrótce potem wynurzyć się w pobliżu Bajkału. I jeszcze trochę, a przeciążona kolej transsyberyjska, jedyna przez blisko trzy czwarte stulecia nitka łącząca zachodnią część kraju z brzegiem Pacyfiku (co dziesięć prawie minut przebiegają tam pociągi!), zostanie wsparta trasą bajkalsko-amurską. Będzie to szlak na wskroś nowoczesny, w przyszłości zautomatyzowany, po którym jeździć będą pociągi szybkie, a także bardzo ciężkie, o długości do półtora kilometra. Gigantyczny jest wysiłek twórców nowej syberyjskiej trasy komunikacyjnej. Mikę Rógers, mój znajomy z Alaski, powiedział mi przed pół rokiem, ilustrując stopień trudności codziennego życia i pracy budowniczych rurociągu: — Latem moskity za Jukonem są tak duże, że się do nich strzela jak do ptaków. Zimą, jak powieje przy minus sześćdziesięciu, zgiętej ręki nie wyprostujesz, a wyprostowanej nie zegniesz — zamarza. Na wschód od Leny nie trafiłem niestety na podobnego poetę, ale ten i ów na szlaku mówił o „oraniu tajgi", co — jak sądzę — upoważnia mnie teraz do ozdobienia tego tekstu takim, a nie innym tytułem. 5 Między poprzednim rozdziałem tego szkicu, a tym, który zaczynacie czytać, minęło ponad dziewięć lat. Przeorano tajgę. Zmaterializowała się wielka idea. Co dokładniej działo S1? przez niespełna dekadę — a działy się rzeczy ciekawe — szukajcie w innych Zródłach. Tu tylko bardzo osobisty akord z finału inwestycji, która już ^tnieje, działa, która realizuje wielkie nadzieje. 29 Przenieśmy się więc tam, gdzie na koniec dotarł wielki żelazny szlak: dcj Jakucji. Dokładnie tego dnia, gdy na ekranie telewizyjnym w głębi tajgi zobaczyłem i usłyszałem spikerkę, oznajmiającą o finiszu budowy Bajkalsko^ -Amurskiej Magistrali, przyleciała mi pod nos „biała mucha". Początkowe dostrzegłem jedną — unosiła się wśród sosen lekka jak puszek, wirowała wysoko, sięgała ziemi, potem nagle ulatywała pod korony drzew. Z czasem sfrunęło ich tyle, jakby ktoś w pobliżu trzepał pierzyny. To padał pierwszy w tym roku śnieg, suchy i zmrożony. W roku 1984 „biała mucha" spóźniła się z przybyciem. Chciałoby sid powiedzieć: postanowiła uczcić swoim pojawieniem ważne wydarzenie na syberyjskich kresach. Utrzymująca się dłużej niż normalnie jakucka jesieńj łagodne powietrze, słoneczne dni — stanowią cenny podarunek dla budowni czych wielkiej linii kolejowej, są skromną rekompensatą za wszystkie te latał ciężkich mrozów i nieznośnych upałów, śniegów i szarug — pogód dokuczll "wych nawet dla niedźwiedzi, lisów i gronostajów. I tak oto znalazłem się na trasie nowej kolei syberyjskiej dokładnie w| chwili układania ostatniego segmentu magistrali (poeci nazywają go „złotym ogniwem"). Na pełne „dotarcie" szlaku trzeba jeszcze kilku lat. W ciągu niespełna dziesięciolecia ukończono linię kolejową o długoścj około trzech tysięcy dwustu kilometrów, a więc równą trasie z Moskwy dd Paryża. Kraj dumny jest z realizacji ostatniego z wielkich „heroicznycn projektów", ale nie brakuje i krytyk: za drogo kosztowało, zbyt dużo popełniono błędów... Byłem teraz kilkaset kilometrów (cóż to za dystans dla Syberii!) od miejsca spotkania twórców żelaznego szlaku, z których jedni posuwali się oJ strony Bajkału, drudzy od Pacyfiku. Przyleciałem najpierw do Jakucka; stamtąd dotarłem małym samolotem do osady w środku wielkiego lasu, vi końcu podrzucono mnie tu krętymi drogami samochodem. A mogłem —I warto to podkreślić — przyjechać do tego miejsca pociągiem z samej Moskwa i to nawet przed założeniem „złotego ogniwa". W jaki sposób? Stacja kolejowa o jakuckiej nazwie Berkakit stanowi ostatni przystanę na trasie tak zwanego Małego BAM-u, odnogi głównej magistrali. Miała on swoje własne, niezwykłe losy i odegrała dużą rolę w całym gigantycznymi przedsięwzięciu. Mówią o Małym BAM-ie: poligon Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Ale o tym szerzej ze chwilę. Na razie szwendałem się po peronach, pomiędzy którymi przetaczana^ wagony. Opodal szarzał mało efektowny budynek stacji z wielkim napiseir 30 oddali widać było osadę drewnianych przeważnie domów. Za plecami nrzyjaźnie poszczekiwał pies. „Biała mucha" uganiała się w powietrzu, rozweselając krajobraz. Stacja Berkakit, a także cała osada, tylko z pozoru smętna jest i nijaka. Może kogoś i gnębi tu chandra, bo to daleko, że lepiej na mapę nie patrzeć. Ludzie jednak myślą chyba przede wszystkim o surowych warunkach życia j materialnej za to nagrodzie, o ulokowaniu się w newralgicznym punkcie południowo-wschodniej Jakucji, na terenie pierwszego wielkiego kompleksu przemysłowego radzieckiego Dalekiego Wschodu. Pociąg do Moskwy już tego dnia odszedł. Tak, mają bezpośrednie połączenie, i to nie od dziś, Berkakit — Moskwa. Podróż trwa sto sześdziesiąt cztery godziny, czyli prawie tydzień. Słowo „pociąg" można uznać za pewną przesadę — to po prostu jeden wagon w większym zestawie; cena biletu: sześćdziesiąt jeden rubli. Dojedzie do Tyndy, stąd pogna już na zachód nowym szlakiem. Dotrze na Dworzec Jarosławski w stolicy. A zatem Mały ??? wyprzedził swego większego brata? Tak, i to o wiele lat. Już przed wojną bowiem gotowy był szlak od starej „Transsybirki" do Tyndy, przejechał nią nawet próbny pociąg; gotowy był wówczas także projekt całego BAM- u. Potem jednak zawieszono na kołku ogromną imprezę, co więcej — linię zdemontowano, a szyny przewieziono daleko na zachód i ułożono na brzegu Wołgi, aby z ich pomocą słać zaopatrzenie dla wojsk walczących pod Stalingradem. Dopiero w latach siedemdziesiątych powróciły tory do Tyndy, a wkrótce wybiegły w stronę Dalekiej Północy. Dotarły do naszego Berkakitu. W rzeczywistości znacznie dalej, choć ten dalszy ciąg znajduje się in statu nascendi. Mały ???, czyli skromne kilkaset kilometrów przez wielki jakucki las, stał się pierwszym laboratorium naukowców, inżynierów i konstruktorów, którzy musieli wziąć długą serię lekcji budowania kolei żelaznej, mostów i tuneli w warunkach wiecznej zmarzliny i ogromnej amplitudy temperatur. A więc poligon? Tak, i tę rolę Mały ??? pełni do dzisiaj. Na peronie stacji postawiono pomnik budowniczym kolei, którzy tu pewnego dnia dotarli. — Pomnik stoi, ale trzeba by go już przenieść daleko na północ — stwierdza nieduży, ruchliwy Władimir Prowłocki, trzydzieści dwa lata, ważny tutaj sekretarz kolejowej komórki partyjnej. — Nasypy kolejowe i wiele mostów powstało już setki kilometrów stąd. Za trzy lata dotrzemy chyba do Tommotu, czterysta kilometrów na północ, a później pojedziemy prosto do Jakucka. Trudny most na Aldanie jest w budowie. Tylko na pięćdziesięciokilome-trowym odcinku Berkakit — Czulman trzeba było zbudować dziesięć mostów. 31 Odcinek Berkakit — Nierungri znajduje się dawno w eksploatacji, cho« nie został oficjalnie otwarty. Pod Nierungri stoi — widziałem — nowiutki zamknięty jeszcze na głucho, dworzec pasażerski, ładny budynek w styli orientalnym. Wiele dzieje się natomiast na torach, które podchodzą w pobliżj nowych fabryk i kraterów olbrzymich kopalń odkrywkowych węgla. Zegarki ludzi krążących dokoła stacji w Berkakit nastawione są na czaj moskiewski, czyli wskazują godzinę o ćwierć doby wcześniejszą; tak umówił się wszyscy w Związku Radzieckim kolejarze i pracownicy lotnictw* cywilnego, bo kiedyś za dużo było z lokalnymi strefami czasowym; nieporozumień. Prowłocki twierdzi, że dawno do tego przywykł, a zresztą przechwala się — „nasze zegarki i tak idą szybciej". Wielu dziejopisarzy Ameryki Północnej zgodnych jest w opinii, że dc pełnego opanowania amerykańskiego subkontynentu przyczyniła się w wiel kim stopniu kolej żelazna; w 1869 roku, w miejscowości Promontory, w stani Utah, spotkali się budowniczowie z Union Pacific i Central Pacific, a przy te okazji wbito tam „złoty gwóźdź"' i wypito sporo szampana. W niewiele la później, w roku 1885, do podobnej operacji doszło w Kanadzie, którą przecią szlak kolejowy Canadian National Railway i Canadian Pacific Railway Znaną i wielokrotnie opisaną rolę odegrała też pierwsza linia Kole Transsyberyjskiej. Podczas gdy w Ameryce wzywano ludzi: Young Man, gt West! i kolonizowano Zachód, w carskiej Rosji zszywano odrębne część wielkiego kraju, docierano do Oceanu Spokojnego. Dziewiętnastowieczny „western" amerykański nie przystawał nigdy d< syberyjskiego „easterńu" — inne były okoliczności i uwarunkowania o Historycznych Przygód. A przecież jakichś wspólnych cech można sn dopatrzyć; w jednym i drugim wypadku opanowywano i zagospodarowywano ogromne, mało zaludnione obszary, w jednym i drugim wypadku zasadniczym instrumentem okazała się właśnie kolej żelazna (która i w epoce komunikac lotniczej, tak w ZSRR niezwykle rozwiniętej, odgrywa nadal kluczową rolę) I kiedy dzisiaj słyszy się w Moskwie, Kijowie czy Tbilisi, a nawet w Irkucku, słowa: „Jedź na Północ", wiadomo, o co chodzi: o szansę lepszego życia, o rozbudzenie nowego romantyzmu — o dotarcie do odległych] bogatych w cenne surowce rejonów kraju, o ich eksploatację. 200 tysięcy ludzi — bezpośrednio lub pośrednio — uczestniczyło ^ „Operacji ???". Liczby zostawmy zresztą na boku, są dość znane, a poza tym wszystko i tak streścić można w dwóch słowach: dużo i drogo. I oto walna część dzieła została wykonana. Teraz już naprawdd „Człowieku, jedź na Północ!". Do Jakucka, a potem dalej: ku kolejnym ulcrytym pod ziemią sejfom ze złotem, diamentami, żelazem, węglem — ze wszystkim, za czym ludzie uganiają się po świecie. W swej książce „Dwanaście lat w kraju Jakutów" notował Wacław Sieroszewski, że brak badań geologicznych (koniec XIX wieku) nie pozwala ustalić — z wyjątkiem pokładów żelaza — co kryje się pod powierzchnią ziemi, powtórzył krążące szeroko powiedzenie: „Żelazo, miedź, srebro, my, Jakuci, uważamy za łzy duchów". Dziś wiemy już, że musiały się jakuckie duchy obficie w tych okolicach spłakać... Najwrażliwsi na łzy okazali się budowniczowie nowej żelaznej drogi. 32 GWIAZDOZBIÓR Wiele napisano o Bracku, zaliczanym — obok Mirnego czy Norylska — do syberyjskich miast-pionierów. Mniej się wie o UstMlimsku, położonym nieco dalej na północ, ale to temat też nie całkiem nowy. Poeci od propagandy mówią: gwiazdozbiór w tajdze. Że niby w tym właśnie punkcie Syberii rozsypała się cała konstelacja miast i zakładów przemysłowych. Coś w tym jest. Wszystko to, znane czy nieznane, przy pierwszym kontakcie zawsze czyni spore wrażenie. Przede wszystkim — skalą. W tym kraju, w środkowo-południowej Syberii, ciągle zadzierasz głowę, żeby dojrzeć wierzchołek jakiegoś obiektu. No i wszędzie jest daleko; możesz dotrzeć tylko wehikułem latającym lub tłuc się dniami i nocami po nieprzytomnych wertepach. Zimno, że w nosie zamarza, lub gorąco, że mózg wysycha, prawie nigdy w sam raz. Ludzie jakby życzliwsi i bardziej otwarci niż w świecie „normalnym", często o niebieskich, śmiejących się oczach, odziani raczej praktycznie niż estetycznie (choć zdarza się, że w ostatniej dziurze spotkasz nagle kogoś doskonale, w tym miejscu zda się — teatralnie eleganckiego). Obłożeni dzieciarnią w różnym wieku, bo to kraina dzieci. Permanentnie obładowani pakunkami i torbami. I w ciągłym ruchu, jakby na wieczną pamięć syberyjskich nomadów. Brack i Usf-Ilimsk. Dwa spośród kilku tuzinów ważnych dziś nowych ośrodków miejskich Syberii. Ich mieszkańcy należą do owych kilkunastu procent Sybiraków żyjących poza szlakiem kolei transsyberyjskiej. W encyklopediach znajdziecie o nich, co należy, u mnie możecie liczyć najwyżej na garść wrażeń i dość dowolnie prezentowanych informacji. Bart Mc Dowell w swojej „Podróży w poprzek Rosji" (National Geographic Society, Waszyngton 1977), nazywa Syberię „bezkresnym horyzontem", pustym, dopiero pozyskiwanym dla cywilizacji obszarem Ziemi, a następnie powtarza po kimś w Bracku, że może już w roku 2000 miasto zbuduje kolej podziemną... 34 1 Zdarzyło mi się w życiu uczestniczyć w rozmaitych świętach w kraju i za granicą. Po raz pierwszy wziąłem udział w święcie ulicy, a raczej — z dużych liter — Święcie Ulicy. Ulica znajduje się w Bracku. Święto odbywało się z pompą. Z przemówieniami — jakby kto pytał — parominutowymi, wygłaszanymi bez kartki, z muzyką, tańcami uczniów z pobliskiej szkoły. Pomyślałem: niewiele uroczyściej musieli kiedyś uruchamiać swoją sławną elektrownię wodną, jedną z największych na świecie. Punktem kulminacyjnym święta było odsłonięcie tablicy z napisem: ulica Michała Jangela. Wisiała przygotowana wcześniej na ścianie budynku, zakryta jasnoniebieską tkaniną. Zgodnie z zasadą złośliwości przedmiotów martwych, nie dała się pociągnięciem za sznurek od razu zerwać. Mój sąsiad mruknął pod nosem: „w tym kraju nawet szmaty stawiają opór". Do pomocy ruszył szparko legion tęgich chłopów, a zastępca mera miasta, niezmiernie wytworna Ludmiła Riaszczenko mogła szczęśliwie dopełnić dzieła. Oczom licznie zebranych uczestników i przypadkowych gapiów ukazał się tekst tablicy. Obok nazwy nowej arterii widniała informacja o jej patronie. Jak się okazało, był uczonym, działającym na polu kosmonautyki, rodakiem z tych stron — przyszedł na świat tuż obok, w wiosce odległej o niespełna dwieście kilometrów od Braci ca... Tłum zebranych pokwitował wydarzenie oklaskami. Miasto w tajdze otrzymało nową ulicę; po prawdzie arteria istniała już częściowo pod potoczną nazwą „Kołowa", ale dopiero ta uroczystość podniosła trakt do rangi ulicy miasta. Po co ta zabawa? Do stu par istniejących już ulic Bracka doszła jeszcze jedna. Wiele hałasu o coś: o symbol. Oto oaza w tajdze poszerzała swoje granice, a więc umacniała pozycję metropolii wśród wielkich lasów. Ojcowie miasta wyznają zasadę: „nigdy za dużo reklamy"; skoro tyle ludzkiego f wysiłku i wyrzeczeń kosztowało stworzenie tego dużego dziś miasta, trzeba manifestować swoje istnienie, informować o planach rozwoju — upominać się o miejsce na szpaltach gazet i na antenach radiowo-telewizyjnych. Acz sięgający swym rodowodem do starego ostrogu, należy Brack do pierwszego pokolenia nowych miast Syberii. Ma trzydzieści parę lat. Trzydziestoletni senior. A senior tylko dlatego, że wysypało się później wiele młodszych ośrodków — z tych, co je sam odwiedziłem: Mirnyj liczy sobie dwadzieścia pięć lat, Bajkalsk — dwadzieścia, Nierungri — dziesięć. 35 Brack (wiecie: zapora wodna o wysokości sto dwadzieścia pięć metrówj i długości pięć kilometrów) ma w tym młodocianym towarzystwie syberyj skich miast doświadczenia matuzalema. Jego następcy mogą uczyć się na] brackich sukcesach i błędach. Błędów nie ukrywa się, w każdym razie nie za głęboko. Powiadaj Waleńtin Rasputin, znakomity syberyjski pisarz: — Dobrze by było, gdybyśmy poznali nazwiska tych, którzy zaprojekto wali miasto Brack, tak bardzo nieprzytulne. Walka o Syberię, o jej całkowite opanowanie, toczy się w warstwie dla1 przeciętnego człowieka nieco abstrakcyjnej: chodzi o stworzenie posterunków, a także pańm (???) cywilizacji w tajdze, o odkrycie i wydobycie spod ziemi surowców. Nie było przez lata czasu na szczególną dbałość o urodę owych posterunków... Wszystko dzieje się za sprawą mózgów i rąk ludzkich, to jasne. Ale — to także jasne — w krainę „bezkresnego horyzontu" wkraczają coraz to nowi kandydaci na stałych mieszkańców. Ci ludzie pragną urządzić w miar wygodne życie dla siebie i swoich dzieci. W konstelacji Brack — Ust'-Ilimsk — jak w Alice Springs w środk Austmlii czy w Manaus w głębi brazylijskiej Amazonii — powstają przyczół cywilizacji. Tu stawia się kroki na ostatnich pozostałych jeszcze do dyspozycj człowieka obszarach naszej planety. Budzi to mieszane uczucia co do nie uniknionej przyszłości. „Ja nigdy nie myślę o przyszłości — ona nadejdzie dostatecznie szybko" (Albert Einstein). Jak organizują sobie życie — poza tym, że powołują do istnienia nowe katedry cywilizacji — to pytanie interesowało mnie w tych syberyjskich wędrówkach od pierwszej chwili. Nowe (no, nie zawsze tak całkowicie nowe) układy socjologiczne, wypełniające vacuum na największym kontynencie, obserwowałem wszędzie po drodze, teraz przyszła kolej na ten punkt na mapie. Najpierw Brack. To, że zbudowano tutaj elektrownię, która daje dziś 4,5 min Kwh mocy i jest światową rekordzistką, wie każde dziecko. Że stworzono sztuczne jezioro o szerokości od półtora do dwudziestu pięciu kilometrów, a długości pięćset siedemdziesiąt kilometrów, też powszechnie wiadomo. 36 Właśnie z Bracka, dużego ośrodka przemysłowego i mieszkalnego, poszedł atak na tę część Syberii. Czy tak właśnie będą w przyszłości wyglądały urbanistyczne wyspy na oceanie Syberii? Chyba lepiej, sądząc z nowej architektury radzieckiej i nowych rozwiązań. Może też w ogóle inaczej, jako że marzy się specjalistom w tym kraju wznoszenie miast „poddaszonych", gdzie mieszkańcy mogliby żyć, pracować, chodzić do sklepów, restauracji i kin bez poddawania się agresji pięćdziesięciostopniowych mrozów. Pewnie utopia. Sami nie są zanadto zachwyceni kształtem swojego miasta. Nie mogli w przeszłości pozwolić sobie na luksus dobrej architektury i wyższej klasy wykonawstwa. Po prostu tym, co mieszkali w namiotach, przy trzaskającym mrozie lub w ciężkim upale, trzeba było jak najspieszniej dać dach naci głową; każde cztery ściany były wtedy pałacem. Dziś zaczęły liczyć się inne kryteria. Chodzi się teraz po ulicach Bracka (280 tysięcy mieszkańców, w tym 50 procent pracujących), gdzie niby wszystko jest jak w prawdziwym mieście: asfaltowe arterie, światła sygnalizacyjne na skrzyżowaniach, zebry dla pieszych, trolejbusy, obszerne sklepy, nawet reklamy. Ale jednak wszystko pachnie syberyjskim posiołkiem — w powietrzu unosi się spokój sielski, przechodnie poruszają się bez pośpiechu, kiedy wiatr nie wieje od strony dzielnic przemysłowych, oddychają ostrą świeżością. Drzewa w centrum. Z nich są — jak we wszystkich innych nowych miastach Syberii — ogromnie dumni. Dziwne to trochę, bo tuż za bogatkami zaczynają się niezmierzone obszary lasów. W tajdze modrzewie i sosny rosną w harmonii i bez oporu, a między domami grymaszą straszliwie; nikt nie lubi dymu, spalin, opadów pyłu, asfaltowych pustyń — drzewa reagują alergicznie na te odpadki cywilizacji, są słabsze od ludzi. W promieniu stu wiorst od Bracka tajga wyraźnie scherlała. Ma o to pretensje niestrudzony Walentin Rasputin: — Kto zgromadził w tym^ mieście taki bukiet przedsiębiorstw? ... Kto przekształcił cudowną rzeczkę Wichorjenską w ścieki kombinatu przemysłu drzewnego? Wlepiano nieraz fabrykom wysokie kary: pięć milionów rubli musiały zapłacić zakłady aluminiowe za zniszczony las... Chyba za mało. Czy przedstawiciel pierwszego pokolenia nowych miast Syberii nie postarzał się aby przedwcześnie? Mer Bracka, Timofiej Sieriebriakow, wzbrania się przed użyciem określenia „starość", natomiast p>rzyznaje, że miasto poligon można było lepiej zorganizować. Za niewątpliwy błąd uważa podział Bracka na dwa oddalone od siebie, oddzielone pasmem leśnym rejony: 37 centralny i paduński. Taka struktura piętrzy problemy transportu i komum^ kacji. Dopiero niedawno władze miejskie przejęły służby komunalne, rozproszone dotąd między poszczególne zakłady pracy. Budują dużo, pomimo to co trzeci człowiek oczekuje poprawy warunków mieszkaniowych. Chętnie od-. daliliby teraz nieco od siebie fabrykę aluminium, znowu jeden z największych tego typu zakładów na świecie (Jeśli ktoś kichnie w tej fabryce, słyszy sid w całym Związku Radzieckim"). Z grupą fabryk drzewnych nieco mniej jesti kłopotów, ale też to i owo chciałoby się dziś poprawić. Na moją prośbę mer podaje liczby: w Bracku trzecią część mieszkańców stanów ią dzieci, przyrost naturalny większy jest blisko dwukrotnie niż w reszcie kraju, średnia wieku — dwadzieścia dziewięć lat, emerytów — 37 tysięcy, procent rozwodów nieznacznie wyższy niż w innych częściach ZSRR, mieszkańcy Bracka należą do stu różnych narodowości... — Może jednak ma pan rację, że postarzeliśmy się... — mówi Sieriebria-kow po zastanowieniu. — W każdym nowym mieście Syberii nie ma prawie babć i dziadków, u nas jest ich już sporo... 3 Ogromna większość mieszkańców Bracka przybyła ze wsi, niekiedy z zapadłych wiosek. Lata minęły, nim pojęli, że istnieje różnica pomiędzy wsią a miastem. Brack teraz dopiero zbudował nowy duży hotel („Brack"), przygotowuje się do postawienia budynku teatru dramatycznego. Pootwierano lokale ? dyskotekami, także w niektórych hotelach robotniczych. Powstały nowe kawiarnie, w tym duży młodzieżowy lokal „Nadzieja". Brack ma więc nadzieję, iż w końcu stanie się prawdziwym miastem. Jest przecież stolicą terytorialno-przemysłowego kompleksu Brack-Ust'-Ilimsk, owego „brackiego gwiazdozbioru", w którym żyje 17 procent ludności rejonu irkuckiego. To dlatego ogłaszają tu święto z okazji powstania każdej nowej ulicy, która tę wielkomiejskość uwierzytelnia. Usf-Ilimsk jest dla Bracka jak Mińsk Mazowiecki dla Warszawy, choć w rzeczywistości leży od niego prawie tak daleko jak Kraków. Nie ma kompleksów w stosunku do starszego brata. Brack zaczął się od desantu z powietrza i stu pięćdziesięciu siedmiu namiotów nad brzegiem Angary — Ust'-Ilimsk rodził się co prawda w jednym namiocie, gdzie siedziało siedmiu ludzi, ale zaraz potem zjechały drogami zimowymi domy na ciężarówkach, autobusy, buldożery. A twórcy Ust'-Ilimska przybyli już w większości z Bracka, a nie ze wsi. 38 Ust'-Ilimsk, jak Sajanogorsk, drugie pokolenie nowych miast syberyj-skich, zalicza się do rejonów „najnowszego osiedlenia". Stanowi model rozwoju nowego miasta syberyjskiego. Należy — obok Żeleznogorska i ?odyńska — do brackiego „gwiazdozbioru". Ma dwadzieścia lat, jest więc punktem nie do odnalezienia na wielu mapach. Znacznie ponad sto tysięcy ludzi postanowiło żyć w tym miejscu syberyjskiej tajgi. Od pierwszej chwili widać, jakich błędów Bracka udało się tu uniknąć: domy i ulice znajdują się wśród nieco tylko przetrzebionych lasów, arterie komunikacyjne są szerokie, architektura budynków bardziej współczesna. Powietrze wyraźnie czyściej sze. Jeden błąd jednak powtarza się w Bracku i w Ust'-Ilimsku: sztuczne „morza" pochłonęły zbyt dużo żyznych ziem, a także drzew, których na czas nie wycięto. O to słyszy się nieraz pretensje. Kiedy przyleciałem do tego miasta, było na przemian lodowato i upalnie. Tak jest zawsze na styku dwóch przepychających się pór roku. Samolot usiadł naprzeciw sporego baraku i podkołował pod jego wejście, klucząc wśród plam rozlewanego właśnie asfaltu. Samochód przebył potem w ciągu pół godziny odległość między lotniskiem a miastem, ja zaś kolejno podziwiałem gęste lasy i (naprawdę!) szerokie płaszczyzny pól uprawnych, tych co ocalały spod gąsienic buldożerów. Podskakiwałem na głębokich wybojach, przypatrywałem się starej rosyjskiej osadzie, która tu przewegetowała. I — zupełnie nagle — znalazłem się w środku miasta. To o tym miejscu Aleksandra Pachmutowa śpiewała przed dwudziestu laty: Nad Moskwą nieznane wiatry śpiewają Nad Moskwą obłoki niby listy płyną Ja śledzę na mapie twoją drogę Szukam tego dziwnego słowa „Ust'-Ilimsk" i, I refren, napisany już chyba po wizycie pieśniarki na Syberii: Usf-Ilimsk! Nad odległą rzeką w tajdze Usf-Ilimsk! Daleko od świateł miejskich Twoje zielone wzgórza tajgi pachną igliwiem Sosny półgłosem czytają wiersze Teraz jarzą się już światła miejskie, a zielone wzgórza mniej, niestety, Pachną igliwiem. Jest też mniej poezji pionierów, a więcej prozy dnia powszedniego stałych mieszkańców. W czasie pierwszego spaceru, na pierwszym rogu u i. lecz eesty biały kurz. Usf-Ilimsk nadal uhcznym, me igliwie mnie obsypa o, lecK*y J^MW* W* S?m* Trochę ^^TS^na^id-^^MÓ- Więc oto kolejny przyczółek w kram ^ dzieje się cos bardzo cale] kuli ziemskiej, gdzie żyC1e wymaga wyrzeczeń, g ważnego dla całego Pan^a. warszawskiego czy gdaMiego doświadcze- wiemy z własnego polskiego ogromny wysiłek, nazywany rusztowań i lata prowizorki. • na Anearze, też bardzo dużą, nie Tu także zbudowano Crownie na Ang«^ ^^ ^ ustępującą brackiej. Jest i morze, n od mmus 58 do plus 35... Ustaraie i tkach wrzesma. pierwsze przymrozki po leae - « Ust,Tlimska, prawie w centrum Tajga dosłownie wpycha się do srod __ między wsieją swoje wonie i r*"™^ ^ , ogródki warzywne i p«ka drzewa wciskają się wysoki domy^ ^ ^ ^ ^ M miast0 uprawne. Miasto, podobnie jak « , ^ ^ mostem. stare i nowe, położone po dwoch.st^ kompleksu leśno-drzewnego żyją tutaj dzięki palności w^kiegoP ^ od w którego skład wchodzi ro-mez^a «l J Z -?;-^Sbryce inamy ? -^?^^^? przy budowie stu naszych ^-^^^ brak stale i dotkliwie: celulozę. wspWacy. Za to -^J^^S mają trzy razy więcej celulozy. Węgrów było trzystu, «częsU^ P ^ poWiada. Michał Kiryłło, zastępca głównego J przyspieszyliśmy urucho- _ To było cenne współdziałanie, dzięki ni 40 mienie produkcji. Przy okazji nasi przyjaciele z kilku krajów przekonali się na własnej skórze, jak trudno żyć i pracować w temperaturze czterdziestu i pięćdziesięciu stopni poniżej zera... Ja natomiast na mojej skórze przekonałem się, jak złośliwymi insektami są gnusy, syberyjskie muszki. Samochodem powieźli mnie gospodarze sześćdziesiąt kilometrów w głąb tajgi, abym mógł tam zobaczyć wycinanie drzew i aby mnie — no właśnie — trochę poobłaziły i pocięły muszki. „Niech się przekona, jak trudno tu żyć i pracować..." O tej porze roku nie zakładają kapeluszy z siatkami na twarze, ale jak się latem zleci całe tałatajstwo, to wydajność pracy drwali i innych robotników leśnych spada o 20—30 procent! Wtedy uchyla się siatki tylko, żeby coś zjeść lub wypić, żeby się umyć lub pocałować dziewczynę... To w lesie przepytałem ludzi, dlaczego zjechali w te trudne do życia strony. Każdy odpowiadał trochę co innego, ale stale przewijały się motywy finansowe, element przygody, nie mówiąc już o ornamentyce entuzjazmu pracy. Później dowiedziałem się o ankiecie przeprowadzonej w Ust'-Ilimsku: 20 procent ankietowanych wymieniło przygodę jako główny magnes Syberii, 24 procent brało pod uwagę wyższe zarobki, 11 procent kierowało się motywami rodzinnymi, 7 procent liczyło na szybkie zdobycie nowego zawodu, wielu chciało uczestniczyć w syberyjskiej budowie. Kierowca, który wiózł mnie z głębokiego lasu do miasta (cały czas lewą stroną, wprost na zderzenie czołowe, albowiem nawierzchnia po prawej, w rezultacie ciężkich transportów, przypominała warszawską trasę mostu Poniatowskiego przed jego remontem), a więc ów kierowca wyznał mi, że trzy razy przyjeżdżał na Syberię — dwa razy uciekał po krótkim pobycie, po prostu nie wytrzymywał; teraz siedzi już parę lat i może zostanie na zawsze. Mer Ust'-Ilimska, Jurij Fiedotow, zapewniał mnie, że nowi przybysze badani są obecnie pod względem fizycznym i psychicznym prawie jak kosmonauci i wielu chętnych odpada. A w samym „nowym mieście" Ust'--Ilimska, gdzie 3300 ludzi buduje domy i ulice, brakuje kilkuset osób. Skądinąd wiem, że całej Syberii potrzeba trzech milionów nowych rąk do pracy! O nowe ręce i głowy będzie może w przyszłości łatwiej. Przyrost naturalny w Ust'-Ilimsku był do niedawna najwyższy w całym państwie, ostatnio dopiero wyprzedziły go pod tym względem niektóre miasta wzdłuż linii BAM-u. Średnia wieku w Ust'-Ilimsku: dwadzieścia sześć lat. Liczne małżeństwa nastolatków, w tym wiele narodowościowo mieszanych. Fiedotow potwierdza informację o trzy-, a nawet czterokrotnie wyższych zarobkach, ale zwraca uwagę na niektóre wyższe ceny (na przykład pranie 41 • wódka jest o tyleż droższa), chemiczne kosztuje o 30 procent więoej, *?" ^ na ubrania ? url0py. wspomina o konieczności wydatkowania wię ? kllowatogodzinę płaci się tańsza natomiast jest energia elektr/czna * do tej ceI1y należałoby - w Moskwie cztery kop^kt, tutaj d^Tak,^ ^ ^^ ^^ ^ twierdzą wtajemniczeni — dodać sucuy v uprawnych i tajgi... , u z ia w nowych miastach Ktofi zapewnia ???, że do «??????^^ podpis na Syberii należy mniejsza biurokracja. „U nas wys dokumencie, w Moskwie ^ba^^^ttoruogb»dałem między Przesuwając się po ust4?«? %***** bieli, pan młody w mnymi ślub - panna ^^^nym kazdego miasta w Europie, świetnym garniturze, w orszaku gc? ówce> załobnicy jechali Widziałem pogrzeb - trumnę wieziono na ? ę ^ ^ & ^^ autobusami. Korzystałem z usług automomii , kamykami, samochodów o przedniej ^?~U?„«W* ** Stąpałem po miękkich dywanach urzed^ ^ przed pędzącymi po częściej grzęzłem w błocku uskakując ^ nad gilotynowaniem kawalersku ogromnymi ^™?^?^ ocalałe na placach drzew, ale też ^^f^^^^c^W^^ budowy brzozy, sosny i modrzewie, przypo ysieniu"... „doświadczenie to grzebień, którego używa się pc, ?^? __ W ????????? - jak to wśród ruszto^M^pow ^.^ « Bradcu - nie zdziw>lbym sie, gdyby zaraz po J b^ie czyste Mcze ^ -*. -s;^fskX ? ?» * —? powietrze, ziemia i woda — syoeryj^i PRZYSTANEK W HISTORII Irkuck jest jak Timbuktu i Tamanrasset w morzu saharyjskich piasków — oaza na wielkim obszarze syberyjskiej tajgi. Ważny przystanek na trasie Kolei Transsyberyjskiej, newralgiczny punkt lotniczy na szlakach Europa — Daleki Wschód. Także przystanek w historii. Przez wieki był to wysunięty bastion państwa rosyjskiego, strategiczny fort kozacki, punkt etapowy i rozdzielczy więźniów i katorżników, w tym tysięcy Polaków. Następnie ośrodek tranzytowy handlu Rosji z Mongolią i Chinami — a także — z „tajgą". W latach rewolucji siedziba Centralnego Komitetu Rad Syberii. Przez półtora roku kwatera główna admirała Kołczaka... Trzy stulecia bolesnej aktualności przysłowia: „Do Boga wys oko, do cara daleko". W jakimś trudnym do sprecyzowania momencie dziejowym lrrkuck przeobraził się w centrum gospodarcze i kulturalne. Stał się stolicą całej wschodniej Syberii. Upoważniło to niedawno pewnego zagraniczinego dziennikarza do określenia Irkucka: Chicago Syberii. 1 Szerokie ulice, ogromne place. Wytyczone z rozmachem, może nawet rozrzutnie. Oczywista demonstracja, że ziemi na Syberii nie brakuje. Charakter ludzi kształtowany przez skalę kraju. Stąd też takie urbanistyczne potrzeby. Idziemy z Wołodią do gmachu rady narodowej. Powiedziano nam, że to dziesięć minut. Wędrujemy trzy razy po dziesięć. Odległość i czas nie należą w tym rejonie świata do nazbyt pieczołowicie odmierzanych. 43 fdtnwe ieziora, szerokie, błyszczące rzeki miejskie, .pływamy asfal owe jezior ^ ^ q ? ?/?? w końcu z ulgą do portu p '//esSe^widMe korytarze, wielki gabinet i wielkie biuro Człowiek za l^/CZt Tbirak z dziada pradziada, nie przystaje do obowiązującej f ^ t średniego wzrostu, krępy, silnie zbudowany. ???// ?ZbSny w czasie tego spotkania mówili o całej Syberii, bo to ? S SM» me będziemy _ Dziennikarz zadowoliłby się informacją r^fetetS-Ł Syberii, który jest tylko dwa razy większy niż mB. /'f1111 . ,. . 0_płn{, trzv miliony mieszkańców. ?? ±S ?? jak ca,a Syberia. Leonid Zm,no„slrich, przewód-•" ? ^Lmnowama obwodu i zastępca prezydenta ratasta - bo do fl^M *°™? Pi*"°™- mobilizuje cal, dóbr, wolę, aby wydobyć inność, ^/??^???"^» na ,oie map, terytonom , „odz, po ???? -* .* ^«-•r.iŻI LESS na o2 1^ ? ±?????? ?» « ?#~* B„daJbo), drewno 4??&??& <* -iespdna ,rzy osoby na kilome"ze ^>X I to Pr«ważn,e wzdlnż brzegów Angary. Zt" 4 ,,"" -1 ...... nnHnnwiadam. ???-_? / / ?? ^^^-"mo^, zżyma się lekko na tę >wość, szepcze mi do ucha: łf. n~S ^'nT^M^wolno S1ę spieszyć, Leonid wszystko wyjaśm. ' ^Imylut^ergn elektrycznej. Trzy elektrownie wodne juz są: ? Brack Ust'-Ilimsk; czwarta w budowie. /' B'a ' „ 7pk Radziecki kraj liczb. Więc jeszcze i jeszcze: wydobywają ???:^?^ ^ -*i czterdzieści'właśnie uruchoraili ^^f • ??????? eksploatacja odbywa się metodą odkrywkową. Mają 'W w Tołumu, ga/i f ?????7?????? Dieć metrów sześciennych ? iT • ,„ T^hinin edzie eKspioaia^-ji «U"J"" "* ~----c fe t^S^ha^ chWytak dWadZkŚCia ^/etr^SZeSCiennyCh ??? Które jeanyu dźwigał"). Wołodia: „Człowieku, to jakbyś dom dźwigał ). f f„To dużo/", VV--.^7 w:ęce/zapasów wegla niż w sławnym 7^^*Sto^*^ całego Związku Radzieckiego, i! basie, dają dziesięć v _,„w,, WvHobvwaia dwadzieścia /v??' ddwina?7rocent radzieckiej celulozy. Wydobywają dwadzieścia {ffCSH w m^scowości pod sympatyczną nazwą Mama. ł Nie wiem, jak wygląda Mama — ale jestem pewien, że Irkuck jest wszystkich tych bogactw tatą. Otrząsam się ze statystyk jak pies po wyjściu z wody. Choć bez nich trudno — nie wymyślono na razie lepszego pomiaru postępu (bądź regresu) w gospodarce. Czasem tylko rozświetli horyzont lapidarna uwaga. Wczoraj rektor Uniwersytetu Irkuckiego, Jurij Kozłów, zapytany przeze mnie, co uważa za największy skarb Syberii, odpowiedział: „Ludzi". Teraz Wołodia, z którym idziemy ładnie zacienionymi ulicami Irkucka, potwierdza energicznie słowa rektora: — Kozłów ma świętą rację, to jest kraj pionierów! I pionierek. Widziałeś gdzie równie piękne dziewczęta?... Wielka uroda idzie chodnikiem naprzeciw nas. Dziewczyny różnych ras i typów, jasne i ciemne, długowłose i krótko ostrzyżone. Ich wylęgarnią jest dziewięć wyższych uczelni Irkucka, liczne instytuty naukowe, szkoły średnie, fabryki. Wiele kobiet i dziewcząt nosi dżinsowe spodnie, produkowane już także masowo w Związku Radzieckim, modne koszulki i bluzki. Wieczorem zobaczę niektóre z nich na parkiecie restauracji hotelowej, gdzie przy dobrej orkiestrze, grającej przeważnie utwory Beatlesów, Abby i te zupełnie współczesne, demonstrują formę tańca "obowiązującego od Tokio po San Diego. Świat robi się coraz ciaśniejszy. Syberia przestaje być inną planetą. 2 Syberia przestaje być inną planetą? Czy to zawsze dobrze, czy może czasem źle? Po potężnej dawce urzędowego optymizmu, trochę refleksji ludzi tu żyjących. Angara. Zakochani spacerują nad brzegiem, śmieją się, fotografują, popijają kwas chlebowy. Wszystko wydaje się bezkonfliktowe — tam imponujące cyfry, wskaźniki, osiągnięcia, informacje o nowych zakładach przemysłowych, tutaj sielankowe popołudnie w słońcu. Nie, nikt nie zamierza ignorować rzeczy wielkich, które powstały i nadal się na Syberii rodzą. Ale wielu ma swoje wątpliwości. Na przykład wspomniany już Walentin Rasputin, wybitny, odważny pisarz, znakomity obywatel Irkucka i Syberii Wschodniej. Urodził się opodal tego miasta. Zaczął pisać dopiero w początkach lat 45 sześćdziesiątych. Ale .od razu bezkompromisowo, ostro, uczciwie. Nie uciekał od współczesności, odwiedzał wielkie inwestycje i zakłady przemysłowe, opisywał surowe życic w ogromnym kraju. Ani przez chwilę nie uprawiał hagiografii. Choć w każdym jego słowie czuło się uwielbienie i gorące przywiązanie dla tej niezwykłej krainy, dumę z osiągnięć. W ostatnich latach Walentin Rasputin występował — obok innych pisarzy, a także naukowców — w obronie wspaniałej syberyjskiej przyrody. Atakował jej lekkomyślne lub niemądre naruszanie i niszczenie. Przemysł, postęp techniczny, naukowy, cywilizacja, to nie wszystko — liczy się także ekologia, liczą się ludzie. I pokazał Rasputin drugą niejako stronę medalu: twarde życie w kraju surowego klimatu, olbrzymich przestrzeni, w kraju kreowania wielkiego przemysłu, przekształcania otaczającego świata. Z pasją przeciwstawił się projektom odwracania biegu syberyjskich rzek. Piętnował trucicieli cudownego Bajkału. Ukazywał los ludzi ustępujących przed postępem cywilizacji. W książce „Pożegnanie z Matiorą", przetłumaczonej na język polski i będącej nawet lekturą szkolną w naszym kraju, Rasputin kreśli historię mieszkańców pewnej wyspy na Angarze, którą miała pochłonąć woda w związku z rozpoczętą budową wielkiej zapory wodnej. „Trzeba to trzeba, ale przy rozpamiętywaniu, jaka to ziemia zostanie zatopiona, najlepsza, wypielęgnowana przez wieki i użyźniana przez dziadów i pradziadów, co wyżywiła niejedno pokolenie, serce zamierało nieufnie i niespokojnie: czy to nie nazbyt wysoka cena? Czy aby nie przepłacimy?" W innej powieści, „Pożar", też poświęconej dramatom ludzkim, które są następstwem wielkich i często niezbędnych przemian Syberii: „Dwadzieścia lat zleciało od przeprowadzki, dwadzieścia ze sporym hakiem (...) Nowe osiedle, do którego zwieziono sześć takich samych nieszczęść jak Jegorówka i gdzie zaraz powstało przedsiębiorstwo przemysłu drzewnego, ze względu na bogactwo la;sów, a według współczesnych pojęć — na bogactwo surowca — nazwano Sosnówka (...) Teraz już trudno się dogrzebać, jak i dlaczego doszło do tego, co jest. A przecież nie było tego na początku, nawet na nowym osiedlu nie było, żeby ludzie tak się rozeszli każdy w swoją stronę, tak się odwrócili i odstąpili od wspólnoty, która czerpała siły ze zwyczajów i prawd, nie wczoraj przecież wymyślonych. A jeżeli sięgnąć pamięcią wstecz, to czy nie tym właśnie, nie tymi prawami, nie tą jednością ratowali się i uratowali mieszkańcy Jegorówki w wojnę i w trudne powojenne lata, kiedy za marnych dziesięć kłosów, nie wdając się w szczegóły, skazywano na dziesięć lat? (...) Kiedy trzeba było nie tylko trzymać się razem, ale razem 46 szukać sposobów przetrwania? A przecież we wsi też ludzie byli różni, trafiali się tacy, co potrafili donieść i oczernić, dopilnować praworządności i oddać dobrze widzianą przysługę. Trafiali się. Ale każdy taki wiedział, że nie ma już czego szukać w Jegorówce, wieś mu nie wybaczy (...) Sosnówka może nawet woli, żeby Jegorow się wyniósł i przestał mącić wodę. Albo odwrotnie, tak, odwrotnie: żeby przestał, jako zdziwaczały staruch, pamiętający z dzieciństwa czystą wodę, wymachiwać rękami, bo zachciewa mu się jeszcze czystej wody, kiedy wszystko dokoła zmętniało". Walentin Rasputin, obywatel Irkucka, gdzie tak wiele decyduje się o sprawach tego obszaru Syberii, z determinacją staje w obronie człowieka, jego prawa do dobrego życia, z pasją sprzeciwia się oddzielaniu gospodarki od moralności. W wywiadzie dla Izwiestii pisarz stwierdził między innymi: „Czy jestem przeciwnikiem zagospodarowania Syberii? Nie, jestem tylko przeciwnikiem ujarzmiania, które w praktyce staje się bezwzględnym podbojem". W innym miejscu tego wywiadu, Rasputin zauważył: „W percepaji liczb istnieją granice, za którymi naszym wyobrażeniom zaczyna brakować tchu". Więc uwaga z liczbami! Nawet tymi radosnymi, imponującymi, podawanymi przez ludzi kompetentnych. Coś ma siedem czy dziewięć zer — dużo to czy wprost fantastycznie dużo? No i jak te liczby powstawały? Co się za nimi kryje, jaki trud, jaki ludzki los, jaki rachunek zysków i strat? W stolicy Syberii Wschodniej te pytania są istotne. 3 Pochylam się nad planem miasta. Jego centrum — rozbudowane i unowocześnione — oparte jest do dzisiaj na schemacie dziewiętnastowiecznym. Jeżeli amerykańskiemu dziennikarzowi kojarzy się Irkuck z Chicago, to co ma powiedzieć dziennikarz z Polski? Dziennikarz z Polski szuka poloników i oczywiście, łatwo je odnajduje. To ważne nie z szowinistycznych przyczyn — po prostu polski wkład w dzieje i rozwój tej krainy, tego miasta, był ogromny. Opodal brzegów Angary istnieje ulica Polskich Powstańców. Ulica stara — nazwa dość nowa. Upamiętnia tych, co w roku 1866 utworzyli Syberyjski Legion Wolnych Polaków nad Bajkałem i zamierzali proklamować na Syberii niepodległą republikę. Insurekcja trwała zaledwie kilkanaście dni, została 47 krwawo stłumiona. W Irkucku odbył się proces i egzekucja przywódców, między innymi Gustawa Szaramowicza i Narcyza Celińskiego. Aczkolwiek już w początkach XVII wieku przywleczony został na Syberię pierwszy polski zesłaniec, a potem przybyło ich tysiące, nie z samej martyrologii przecież los Polaków w Irkucku się składał. W którymś momencie historii było to zwyczajnie i po prostu spolonizowane miasto. Pisze Rosjanin, Michaił Orfanow, który odwiedził Irkuck przed z górą stu laty: „Hotel, gdzie się zatrzymaliśmy, prowadzony jest przez zesłańca politycznego (a więc Polaka). Cała służba hotelowa, począwszy od bufetowego i kończąc na woźnicy — wszyscy Polacy. Wynajmujecie dorożkarza — okazuje się, że i on przestępca polityczny, wchodzicie do rzeźnika, mleczarni, do krawca, szewca, do jakiegokolwiek rzemieślnika czy drobnego sklepikarza — wszędzie polityczni, ofiary ostatniego powstania polskiego (...) Polacy mieli zdecydowaną przewagę w świecie lekarskim, w adwokaturze, wśród personelu urzędniczego, w kopalniach złota. Sklepy z gotowymi ubraniami i obuwiem, restauracje i hotele były bezwzględnie polskie". Niemiecki podróżnik, Albin Kohn, zanotował w tym samym czasie, że w wielu miastach syberyjskich należało do dobrego tonu noszenie ubrania uszytego przez Polaków, jedzenie chleba upieczonego w piekarni prowadzonej przez Polaka, kupowanie polskich mebli, picie polskiego piwa. W Irkucku największe sklepy należały do Polaków i nosiły nazwę „sklepów warszawskich", na przykład sklep firmowy braci Henneberg... Wielu Polaków w końcu XIX wieku powróciło do Polski, inni wtopili się w rosyjską ludność miasta i tylko część z nich słyszy w sobie dalekie echa polskich sentymentów — tych spotkać można w klubie „Wisła" lub przypadkowo odkryć. Siatka ulic i zabudowa wybiegły daleko od starego centrum i zajmują dziś ogromną większość powierzchni płachty planu miasta. Rejon kujbyszewski okupuje północno- wschodnią część Irkucka i sięga aż po odległą ścianę lasów. Podobnie rozrosła się tkanka miejska w kierunku południowym. Nowe osiedla, nowe zakłady przemysłowe. Nie odcięto jednak korzeni. Już nawet na widokówkach można zobaczyć niebieską drewnianą chatę o ozdobionych koronką oknach i okapach dachów. Do niedawna trochę się tych staroci jak gdyby wstydzono, traktowano je jak relikt biedy i zacofania, zresztą nie bez podstaw — większość domów nie znała kanalizacji i wodociągów. Dziś stanowią część syberyjskiego skansenu, który — z tym zgadzają się prawie wszyscy — musi ocaleć. Który, co więcej, powinien wejść jako element do nowoczesnej architektury. 48 A chaty stoją jeszcze nawet w śródmieściu, choć je tam w betonowy uścisk chwyciły duże, typowe dla naszych czasów bloki. Zachowały się i odrestaurowane zostały gmachy teatru, muzeum, soboru, polskiego niegdyś kościoła katolickiego. Od brzegów Angary biegnie w poprzek śródmieścia ulica Karola Marksa, jedna z piękniejszych arterii miejskich na Syberii — gęsto obsadzona drzewami, za którymi widnieją budynki „z myszką". Nad Angara trwa do dziś obelisk, upamiętniający postać hrabiego Mikołaja Murawiowa-Amurskiego, zasłużonego i uczciwego gubernatora generalnego Syberii Wschodniej, który z tego miasta zarządzał olbrzymim krajem. Opodal wznosi się „Biały Dom", dawna gubernatorska rezydencja, obecnie biblioteka uniwersytecka. Od obelisku ciągnie się wzdłuż brzegów Angary bulwar, przy którym znajduje się nieco nowych wielkich gmachów, w tym sześcian hotelu „Inturist".'Po drugiej stronie rzeki widoczny jest — znam go ze stałych oględzin z hotelowego okna, ale i z kilku wizyt na miejscu — długi budynek stacji kolejowej, jeden z najważniejszych karawanserajów na wielotysięcznej trasie Kolei Transsyberyjskiej. Punkt odległy o 5190 kilometrów od Moskwy. Potem Angara wygina się w dość ostry łuk w prawo, gdzie prawie zaraz wyłaniają się z daleka białe mury i złote kopuły irkuckich osiemnastowiecznych cerkwi, zwanych w skorowidzu załączonym do planu pomnikami architektury. A także wieża kościoła polskiego, dziś — szkoda! — tylko sala koncertowa z organami (to tutaj Polacy ukryli w czasie rewolucji krasnoarmiejca, a następnie pomogli mu zbiec, za co białogwardziści rozstrzelali... organy). Nowym akcentem wśród szerokich płaszczyzn asfaltu i zieleni jest granitowa płyta pomnika ku uczczeniu poległych w II wojnie światowej i towarzyszący mu, płonący wiecznie znicz. Na planie miasta oznaczono pomniki, zabytki, biblioteki, wyższe uczelnie, stadiony, restauracje, hotele — nie usytuowano zakładów przemysłowych. Irkuck jest przecież — jak Chicago — poważnym ośrodkiem przemysłowym; produkuje się w tym mieście z tego, co ma Syberia. A wiadomo że ma wszystko. 4 Skoro mają wszystko, powinni mieć i legion specjalistów. Jak to w praktyce wygląda, szanowny panie rektorze? — Wygląda nieźle, choć mogłoby lepiej — powiedział szczerze Jurij 4 — Na Syberii cieplej 49 Kozłów, którego odwiedziłem w starym gmachu przy ulicy Marksa. — Wschodnia Syberia przygotowuje na swoich uczelniach ludzi stu trzydziestu dwóch specjalności. Lecz kraj ma zapotrzebowanie na dwieście czterdzieści specjalności. Braki w kadrach uzupełnia się importem ludzi z zachodnich terenów Związku Radzieckiego. *- Którzy po wygaśnięciu kontraktu natychmiast wracają do domu... — Chyba dziewięćdziesiąt procent pozostaje na Syberii. Wielu kieruje się przesłankami materialnymi, bo syberyjski dodatek do pensji wynosi tutaj od dwudziestu do czterdziestu procent, a ceny trochę tylko są wyższe... Ale większość przybyszy z europejskiej części Związku Radzieckiego pozostaje z nami, bo zafascynowana jest tą krainą. 10 tysięcy studentów i tysiąc osób personelu dydaktycznego liczy uczelnia, którą kieruje Kozłów. W mieście uczy się 65 tysięcy studentów, co stanowi około dwunastu procent ogółu mieszkańców (560 tysięcy). Na jakich problemach koncentruje się obecnie założony przed sześćdziesięciu pięciu laty uniwersytet, w którym uczyli się ludzie tak znani, jak Walentin Rasputin i Aleksander Wampiłow? — Najważniejszy jest w tej chwili problem ekologii. Łączy się to, chociaż nie wyłącznie, z zachowaniem czystości wód Bajkału. Drugim problemem, nad którym intensywnie pracujemy, jest energetyka, trzecim — technologia rud metali. Czyli worek potrzeb bez dna. Trudna teraźniejszość — wspaniała przyszłość. Zapowiadał ją w XVIII wieku Michaił Łomonosow: „Potęga Rosji będzie rosnąć dzięki Syberii". Musimy w tym miejscu powrócić do Polaków. Odegrali oni również wybitną rolę w naukowym i kulturalnym rozwoju Syberii, Kraju Nadbajkal-skiego w szczególności. Polacy trafiali tutaj na długo przed wielką falą zesłańców znad Wisły. Często wysocy urzędnicy państwa rosyjskiego, wojskowi wyższej rangi, kupcy. Ludzi ci spełnili znaczną rolę przy zakładaniu pierwszego uniwersytetu Syberii, w Tomsku (1888); gorącym orędownikiem idei uniwersytetu był gubernator Tomska, Polak, Aleksander Despont-Zenowicz. Do głównych fundatorów uczelni należał burmistrz Tomska, właściciel kopalń złota, Polak, Zachary Cybulski — przekazał on na ten cel ogromną naonczas sumę 140 tysięcy rubli. A więc: od Chicago do Tobolska... Wielką aktywność ujawnili Polacy w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. A właśnie wtedy rozpoczynała Syberia swą wielką karierę. W Irkucku znaleźli się wówczas zesłańcy polityczni: Aleksander Czekanowski, 59 Jan Czerski, Benedykt Dybowski, Michał Godlewski, Mikołaj Hartung. Ci przedstawiciele elity nauki polskiej podjęli się pionierskich badań archeologicznych, geograficznych, etnograficznych, zoologicznych. Jednym z twórców geologii regionu Przed- i Zabajkala był Aleksander Czekanowski, jego kontynuatorem — Jan Czerski. Mieli oni pełną świadomość, że ich odkrycia i ustalenia mogą stanowić podstawę naukową rozwoju przemysłu wydobywczego i ekonomiki wielkiej guberni irkuckiej i całej Syberii. Duże znaczenie dla poznania historii kultur i ras ludów tego kraju miały prace powstańca styczniowego, Mikołaja Witkowskiego. Ogromną rolę w poznaniu fauny obecnego obwodu irkuckiego, a zwłaszcza Bajkału, odegrały badania Benedykta Dybowskiego i Wiktora Godlewskiego. Dyrektorem muzeum irkuckiego był Witkowski, współtwórcą muzeum w Jenisejsku — Maksymilian Marks, w Troickosawsku — Władysław Moleson i Julian Talko-Hrycewicz, wybitny antropolog i archeolog. Wszyscy Polacy. Odrębnym rozdziałem w polsko-syberyjskiej księdze nauki były prace geologiczne w związku z budową Kolei Transsyberyjskiej — zachodni odcinek trasy, aż do Bajkału, badali niemal wyłącznie Polacy (Bohdanowicz, Jaczewski, Jaworowski, Krasnopolski, Wysocki); ta sama, nieco poszerzona grupa uczonych prowadziła następnie poszukiwania terenów złotonośnych, odkryła też bogate złoża węgla i rudy. Polacy wzięli udział w latach sześćdziesiątych XIX wieku w wielkiej ekspedycji naukowej Sibirakowa, badając między innymi kulturę kraju Jakutów; jeden z nich — E. K. Piekarski, pracował czterdzieści trzy lata nad słownikiem języka jakuckiego (ukazał się dopiero w roku 1930), zdobywając sławę na całym świecie. Byli jeszcze: Wacław Sieroszewski, badacz Jakutów, i Bronisław Piłsudski, znawca folkloru Ajnów i Gilaków. I było wielu, wielu innych, którzy swą energię życiową, wiedzę i talent oddali Syberii. Dużo polskich nazwisk uwiecznionych zostało w nazwach geograficznych i przyrodniczych. Dzięki temu Polacy są do dnia dzisiejszego obecni w nauce i kulturze tego kraju. Pamiętam, na kilkanaście minut przed lądowaniem moskiewskiego samolotu na lotnisku w Irkucku (przylatuje ich tu ze stolicy każdego dnia kilkanaście), stewardesa odczytała przez głośnik — jak to w zwyczaju na liniach Aerofłotu — dłuższy tekst z charakterystyką miasta i obwodu. Ku mojemu zaskoczeniu była w nim mowa i o polskich powstańcach, i o uczonych. 51 5 ?? ?? działo się na Syberii, przede wszystkim w dzisiejszym obwodzie irkuckim, od czasu wielkiego zwycięstwa Jermaka Timofiejewicza nad Tatarami (1582, więc prawie równe czterysta lat temu), jest grubą księgą sensacyjnych, często awanturniczych, krwawych i dramatycznych, wydarzeń. Warto sięgnąć po tom historii (np. po „Historię Syberii" Zygmunta Łukawskiego, z której zaczerpnąłem nieco informacji do tego szkicu), aby dowiedzieć się o wszystkich czynach wzniosłych i podłych, jakich doświadczyła ta ziemia, o postępie kultury i o jej niszczeniu, o czynach patriotycznych i o ludzkim egoizmie. Historia wypełniona po brzegi wojnami, buntami (nie tylko nad Bajkałem, przewodzili im często najwybitniejsi w tej dziedzinie eksperci — Polacy), walką przeciw feudalizmowi, złodziejstwu, niszczącemu wyzyskowi carskiej administracji. Bogactwa .naturalne zostały odkryte dość późno. Wcześniej Syberia była krainą fantastycznych futer i — tak! — budzącego nadzieje rolnictwa. Pisze Zygmunt Łukawski: „Dochody płynące z Syberii do skarbu moskiewskiego były znaczne i w XVII wieku stanowiły 1/3 budżetu państwowego. Według oficjalnych danych już w 1586 roku Syberia dostarczyła na rynek rosyjski 200 tysięcy soboli, 10 tysięcy czarnych lisów, 500 tysięcy wiewiórek syberyjskich, znaczną liczbę skórek bobrowych i gronostajowych (...) Futra syberyjskie miały dla skarbu państwa olbrzymie znaczenie. Przy braku cennych metali spełniały one w XVII wieku rolę państwowego zapasu złota. Futrami wypłacano pensję urzędnikom..." Rolnictwo to już wiek XIX. I tu odegrali sporą rolę Polacy. To oni sprowadzili na Syberię pług i kosę, ziemniaki i pszenicę. Ale znowu nie ulegajmy nacjonalistycznemu odchyleniu! Mieszkańcy Syberii doszli sami do poważnych osiągnięć, a „uprawa ziemi na Syberii była lepsza niż w Rosji europejskiej" („Historia Syberii"); i dalej: „Wartość wywożonego z Syberii masła przed pierwszą wojną światową była większa od wartości wydobywanego tutaj złota". Hm... Właśnie dziś rano nie było w hotelu masła. Masło i futra do dziś nie są nieważnym marginesem i raz po raz wprawiają w zdumienie cudzoziemców. Powtarzam anegdotę, podaną kiedyś przez kolegę dziennikarza. Dwaj Amerykanie zobaczyli w Irkucku dziewczynę, która wsiadała do tramwaju w nakryciu głowy z sobola. Jeden odezwał się do drugiego: „Dlaczego ona jeździ tramwajem, skoro stać ją na czapkę, która warta jest więcej niż tramwaj?" (Zbigniew Suchar: „Słońce w zaprzęgu reniferów"). 52 Aliści wszystko to musimy zostawić na boku, wykorzystując co najwyżej dla ubarwienia tej lub innej syberyjskiej opowieści, i powrócić do wątku zasadniczego: obwód irkucki, jeden z najważniejszych na Syberii, zaaferowany jest perspektywą wzmożenia eksploatacji bogactw naturalnych i rozwoju przemysłu. Czy się to podoba, czy nie, w tych stronach rodzi się syberyjskie Zagłębie Ruhry. Gospodarze — Leonid Zmanowskich i inni — wiedzą, czym dysponują i na co liczyć mogą. Liczą zaś między innymi na olbrzymie zasoby węgla w Tołuniu, na nowe pokłady na granicy Kraju Krasnojarskiego. Wielkie nadzieje pokładają w rozwoju chemii i petrochemii, przemysłu celulozowego, aluminiowego, drzewnego. Ważnym dla nich obiektem jest rurociąg naftowy z Baszkirii i Tatarii. Od pewnego czasu — chyba już od wzniesienia w 1958 roku na Angarze irkuckiej elektrowni wodnej — muszą uwzględniać w swych planach i realizacjach fakt, że na ręce patrzą im rozmaici Rasputinowie... Uskarżają się — jak wiemy — na brak ludzi. Przyjmują każdego z otwartymi ramionami, nie obchodzi ich nawet, czy zostawił „na zachodzie" żonę i siedmioro dzieci — pytają tylko, na jak długo przewiduje ten przystanek w historii swojego życia, i patrzą, czy potrafi pracować. Z perspektywy Irkucka dostrzega się sens nieco pogardliwego określenia dalekiej Europy jako „półwyspu, który zajmuje północno-zachodni skrawek Azji". BAJKAŁ PO RAZ PIERWSZY Bajkał kojarzy się często (choć me tylko) ze słowem bajka. Ustalono od dawod;:a^^ b,ze«o nie dostrzegałem szczególnych powodów do zachwytu O co chodź. Silą duż, woda, trochę szarawa tego dni., abohunte merochoma, 2 '"«???????, od dawna, ? ??. zachwyca*« trzeba Bo nie spoinie (bez /rzyrornienia) - - powtórzyć nieco rzecz, powszecnn.e nia Bajkału. . nabieranej Duże wrażenie robi na mnie od razu scena picia_«o,>' kubkiem z jeziora przez człowieka stojącego o dwa kroki od brzegu. 1 Ale po kolei. Zabrałem się z grupą syberyjskich myśliwych i rybaków łodzią moto^wą na jezioro. Popłynął z nami brodaty Szwed, który kilka dni wczesn J moiorowĄ uaj •..-,,? ??,? ?? nasza wyprawa niezbyt długa, zabił gdzieś na północy niedźwiedzia. Była ta.rwawyp ? bardzo turystyczna, prezentująca stereotypy, a jednak cudowna «u ???^?? metafi ycznych przyczyniał się gatunek powietrza i wody (opiłem się hi «n ? możhwośca ale pewnie i świadomość miejsca na ™^~* wiedza o niektórych kunozach największego w świecie zbiornika słodkiej wody. 54 Płynęliśmy godzinami w dość bliskiej odległości od zachodniego, stromego przeważnie, zalesionego brzegu jeziora. Rozprawiano o polowaniach nad Bajkałem, bajano coś niecoś, oczywiście, o przygodach z grubym zwierzem; w oczekiwaniu na opowieści o „takiej rybie", gapiłem się w wodę dokoła łodzi — przezroczystą, prześwietloną słońcem. Opodal przepłynął spory statek. Po jeziorze kursują regularnie statki towarowe i pasażerskie. Szwed zauważył: — Mogliby darować sobie żeglugę... — Wtedy i nam nie wolno by było wypłynąć — mruknąłem. Nikt nie podejmuje tematu. Obserwujemy dwie kobiety piorące bieliznę w strumieniu wpadającym do jeziora. Też by się powinno — myślę — zabronić tych czynności. Ale, wiadomo, zaledwie pięćdziesiąt pięć tysięcy ludzi żyje nad liczącym dwa tysiące kilometrów bajkalskim brzegiem, więc od tej strony niebezpieczeństwo nie grozi. Znowu nabieram wody i moczę usta. U kresu lata, w upalny dzień, jej temperatura nie przekracza zapewne 11—12 stopni, w każdym razie wydaje się lodowata. Jeden z mężczyzn o ogorzałej twarzy, ten zezowaty, wyjątkowo sympatyczny, silnie zbudowany Sasza informuje: — Pod dnem łodzi mamy wody na kilometr, trochę dalej będzie półtora. — A jesteśmy nie więcej niż kilometr od brzegu? — Coś koło tego. Kilometr od brzegu, kilometr głębokości. — Jakby widać głębinę — oświadczam, bo czuję ją prawie fizycznie. — Widzisz tylko do trzydziestu kilku metrów — poucza Sasza. — Sporo ryb — dorzuca Szwed. — Mało. Większość żyje głębiej i jest poza zasięgiem wzroku — prostuje z kolei rozkudlony kolega Saszy. Niewidoczny jest także, to wiem na pewno i dlatego nie wychylam się z pytaniem, mikroskopijny raczek, Gammarus, sławny filtr Bajkału, dzięki któremu istnieje i bodaj trwa fenomen kryształowo czystej wody w jeziorze. To chyba z kolei zaaranżował „Inturist" dla szwedzkiego gościa: w pobliżu burty pojawiają się dwa łebki o małych, zaciekawionych ślepkach. Nerpy, bajkalskie słodkowodne foki. Jest ich tu podobno siedemdziesiąt tysięcy. Widzimy je krótką chwilę, potem łebki znikają. — Zaraz wypłyną — stwierdzam... — ?? — wykrzywia się Sasza — mogą siedzieć pod wodą i godzinę. Wypłyną, jak będziemy daleko. (W chwili, gdy piszę te słowa, jestem już nieco mądrzejszy. Wiem na 55 przykład, że nerpa zdumiała kardiologów i pobudziła ich do specjalnych badań. Okazało się, że foki słodkowodne posiadły sztukę zwalniania biegu serca pod wodą, zdolność specjalnej gospodarki tlenem. Profesor Robert Elsner z Alaska Institute of Marinę Science zapowiedział, że studia nad fizjologią foki bajkalskiej pozwolą na odkrycie niektórych sekretów choroby wieńcowej człowieka). Nerpy wśliznęły się w wodę, znikają bez śladu. Ich ponad stukilogramo-we srebrne ciała pozostawiły tylko zarys kręgów na gładkiej powierzchni. Od północy nadleciała nagle biała ściana i z chwili na chwilę nakryła nas kołdra gęstej mgły. Z trudem dostrzegam rufę i siedzących tam mężczyzn. Żaden nie robi wrażenia zaniepokojonego. — To nic, długo to nie potrwa. — To nic, byle nam barguzin na łeb nie spadł, boby pohuśtało. Kołdra urwała się po kwadransie. Żaden barguzin, czyli bajkalski sztorm, nie dmuchnął, zresztą o tej porze jest rzadkością. Było znów słonecznie i ciepło. Ponownie zanurzyłem oczy w przezroczystą wodę. Tę wodę, którą nie tylko pić można, ale ponoć używać także zamiast destylowanej, tak mało w niej minerałów. Rozkudlony wspomina zimę, kiedy Bajkał zamarza. Pokrywa lodu nieczęsto przekracza metr, podczas gdy mniejsze jeziora — ho, ho! — mają po dwa, dwa i pół. — Można przejść po lodzie pieszo? — W czasie wojny japońskiej położono po raz pierwszy szyny kolejowe wprost na lodzie i przetaczano po nich pociągi z wojskiem... Chcę wiedzieć coś o rybach. Chwilę zastanawiają się, po czym któryś z nich, jakby z wahaniem, powiada: — W latach ostatniej wojny i przez jakiś czas po wojnie łowił, kto chciał i ile chciał. Jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych wyławiano omule, tysiącami cetnarów rocznie, teraz to już senne marzenie. — Sieci muszą mieć teraz większe oka... — wtrąca Sasza — i w ogóle. „W ogóle" omuli średnio o połowę mniej. Mniej też urobiło się gołomianki, głównego pożywienia fok... Gołomianka, pływająca plama tłuszczu, bardziej duch ryby niż ryba... — Położysz koło siebie trzy takie i możesz w nocy czytać gazetę, tak świecą... Parę lat takiej edukacji, a sprawy będą jasne i bez światła gołomianki. 56 2 Wołodia, z którym podróżuję i po tych okolicach, uważa chyba po cichu, że szukam dziury w całym. Bo niby zachwycam się Bajkałem (zachwycam się naprawdę!), a myszkuję w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy cudowne jezioro nie zostało aby bezpowrotnie skażone (gdyby nie było cudowne, nie warto by sobie tym pytaniem głowy zawracać). Od decyzji zbadania tej sprawy nie odciąga mnie nawet ów wstępny obrazek z piciem wody tuż przy brzegu jeziora. Chwytam więc od razu byka za rogi w rozmowie z profesorem Borysem Łutem, zastępcą dyrektora naukowego Instytutu Limnologicznego: — Mówi się na świecie, że Bajkał został poważnie zanieczyszczony ściekami przemysłowymi, głównie z zakładów celulozowych. — Tak, od pewnego czasu trwa „głuchy telefon"; jak w tej znanej zabawie, powtarza się od ucha do ucha, że Bajkał jest brudny. — A nie jest? — No, w sumie nie jest. — Skąd więc „głuchy telefon?" Czy aby nie z powodu zbudowania nad jeziorem wielkich zakładów przemysłowych? — nie ustępuję. — Pewnie z tego powodu. Ale nie ma podstaw do szeptanek i pomówień. Sami dyskutujemy te sprawy publicznie. Już w latach sześćdziesiątych znane było hasło: „Zachowajmy Bajkał w czystości". — Skoro było hasło, musiały być przyczyny do jego rzucenia? — W latach industrializacji uaktywnili się ekolodzy... (W tym miejscu przerywam na chwilę relację z rozmowy, żeby przytoczyć słowa Ludmiły Maksimowej, dziennikarki z APN, której artykuł „Jezioro Bajkał, rosyjski klejnot" pokazano mi w Irkucku. Maksimowa pisze m.in.: „Wiele osób pamięta ostre starcia opinii i liczące się argumenty w dyskusji (...) Punktem zapalnym wieloletnich polemik była budowa dwóch kompleksów nad jeziorem: bajkalskiego kombinatu celulozowego i kombinatu celulozowego nad Selengą, które mogły spowodować niepożądane konsekwencje dla jeziora (...) Pod wpływem opinii publicznej zainstalowano doskonałą aparaturę oczyszczającą (...), składającą się z trzech faz: biochemicznej, mechanicznej i chemicznej (...) — Panie profesorze, czy fabryki celulozy wyrządziły szkody florze i faunie Bajkału? — brzmi kolejne pytanie. — W rezultacie działania przemysłu nie zniknął ani jeden gatunek istot żywych w Bajkale. Przeciwnie, stwierdziliśmy pojawienie się gatunków nowych. 57 — Jeszcze chwila, a uwierzę, że przemysł naflbajkalski jest dobrodziejstwem... — Tego nikt nie twierdzi. Może jednak warto pamiętać motywy, którymi kierowali się projektodawcy i budowniczowie fabryk? Szukali wody biologicznie czystej, bo tylko ona gwarantowała jakość produkcji. Na świecie jedynie Bajkał i jezioro Victoria w Afryce mają taką wodę. — W wyniku presji opinii publicznej i docenienia wagi czystości środowiska naturalnego przez wszystkie szczeble władzy, doszło do instalacji kosztownych urządzeń oczyszczających. Jak to się wyraża w cyfrach? — Aparatura oczyszczająca stanowi trzecią część ogólnej wartości obiektów w zakładach celulozowych. Z każdego rubla kosztów produkcji przeznacza się dziś siedemnaście kopiejek na proces oczyszczania. — Tyle zmartwień i kosztów! Czy teraz, z perspektywy czasu, nie zwyciężyła opinia o wadliwym usytuowaniu kombinatów celulozowych? — Tak, to był błąd. Należało zakłady zbudować nad Angara. Profesor mówi to otwarcie. Przypomina o definitywnym zakazie budowy w przyszłości jakiegokolwiek przemysłu nad Bajkałem. Zwraca uwagę na inne, poza zakładami przemysłowymi, zagrożenia jeziora. Na przykład na podnoszenie się poziomu wody, między innymi w wyniku budowy elektrowni wodnych na rzekach. Ale także — na spływanie z deszczem nawozów sztucznych z okolicznych pól, ścieków z miast, detergentów używanych do prania, chemikaliów stosowanych do spryskiwania lasów. Z każdym rokiem mnożą się zakazy i stają się surowsze normy i kary umowne. Jeżeli w najbliższych latach kombinaty celulozowe nad Bajkałem nie przejdą na zamknięty obieg wody, jak to się planuje, ich produkcja może przestać się opłacać. Zabroniono wyrębu lasów i budowy szos nad jeziorem. Spowodowano przesunięcie o kilkadziesiąt kilometrów na północ odcinka bajkalsko--amurskiej linii kolejowej. Planuje się całkowite zawieszenie żeglugi na jeziorze. Ludmiła Maksimowa stwierdziła: „Doświadczenia z niektórymi jeziorami Ameryki i Europy Zachodniej dowodzą, że raz rozpoczęte zanieczyszczenie powoduje reakcję łańcuchową, którą niezwykle trudno pohamować". Profesor Borys Łut w pełni się z tym zgadza: — Bajkał, który jest fantastycznym muzeum przyrodniczym i równocześnie bezcennym laboratorium świata, musi ocaleć. Coraz więcej jest na świecie szkód nieodwracalnych. Jeżeli w waszej rzeczce Utracie, którą przed paru laty oglądałem, kiedykolwiek odrodzi się życie biologiczne, czego wam z całego serca życzę, będzie to życie całkowicie nowe. Jak w Wielkich Jeziorach Kanady. 58 44 Więc mogę z czystym sumieniem napisać, że Bajkał przetrwa nienaruszony? — Należy to publicznie oświadczyć. 3 Wołodia dobrotliwie traktuje moje obsesyjne tropienie prawdy o stopniu zanieczyszczenia Jasnego oka Syberii", w którym już nie źdźbła, lecz belki szukam. Ale godzi się na serię rozmów i pomaga mi doprowadzić je do skutku. Przewodniczący Komisji Planowania Obwodu Irkuckiego, a równocześnie zastępca mera miasta Irkucka, znany nam już Leonid Zmanowskich, przyznał, że przed rozpoczęciem budowy kombinatów celulozowych projektanci nie: przewidywali instalacji urządzeń oczyszczających, ale przypomniał, że gdy tylko rozpoczęto budowę, Komitet Centralny KPZR i Rada Ministrów ZSRR wydały dokument nakazujący konstrukcję oczyszczalni, po czym ukazały się dwa dalsze, surowe i kategoryczne zarządzenia gwarantujące ochronę maturalnego środowiska Bajkału. Rektor Jurij Kozłów zwrócił mi uwagę, że aż trzy poważne instytuty naukowe icajmują się problemem ekologii w rejonie jeziora. Są to: Instytut Limnologiczny Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk ZSRR w Listwiance nad Bajkałem, Instytut Toksykologiczny w Bąjkalsku oraz Instytut Biologiczny Uniwersytetu Irkuckiego. Kozłów powiedział ż uśmiechem: Kiedyś mówiono o ekologii i konieczności ratowania środowiska naturalnego^ ale robiono swoje — teraz mniej się mówi, za to traktuje się ten problem śmiertelnie serio. Ciężkie życie mają ci, co związani są pracą, a nawet miejscem zamieszkania z Bajkałem! Jeden z irkuckich dziennikarzy stwierdził wręcz: — Ten wspaniały syberyjski skarb jest często kulą u nogi. Przeszkadza w planach industrializacji, w rozszerzaniu sieci infrastruktury, w prowadzeniu normalnej działalności gospodarczej, a nawet społecznej. Niczego teraz nad Bajkałem nie wolno. Specjalni inspektorzy myszkują wokół jeziora. Samych rybaików obserwuje dziś czterystu kontrolerów. Są inspektorzy z Ir-.kucka i z Moskwy, z ministerstw i instytutów. Ci od przemysłu i od lasów, od rolnictwa i od turystyki. Groza! I tak stal się Bajkał nie tylko żywym muzeum przyrodniczym, ale także jednym z największych na świecie laboratoriów badań nad wpływami cywilizacji przemysłowej na środowisko naturalne. 59 Doczekali się ekolodzy swoich pięciu minut! Jeżeli te pięć minut zostanie przedłużone — a na to się zanosi — istnieje szansa ocalenia syberyjskiej przyrody. Odkrycie wielkich bogactw naturalnych, budowa tysięcy zakładów przemysłowych, zagęszczanie sieci dróg i linii kolejowych — stanowi zagrożenie dla czystych rzek i jezior, dla lasów i tajgi. Nie można wstrzymać pochodu cywilizacji na wschód od Uralu — można pohamować lekkomyślność planistów i bezduszność biurokratów. Dobrym przykładem zwycięskiego starcia ekologów z urzędnikami jest wspomniana zmiana trasy Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Ustalono, gdzie należy, że nowa linia pobiegnie wzdłuż północnych brzegów Bajkału. Uczeni podnieśli wtedy hałas, że zagrozi to czystości jeziora i oto ??? przesunięty został o dziesiątki kilometrów na północ. Można sobie wyobrazić, jak bardzo podrożyło to budowę: wymagało wydłużenia linii o wiele kilometrów, zmuszało do przebicia czterech tuneli o łącznej długości piętnastu kilometrów. Dyrektor Instytutu Ekologii i Toksykologii w Bajkalsku, Albert Bejm, chwali się w artykule „Bajkał pod mikroskopem" stosowaniem przez naukowców wszystkich najnowszych w świecie narzędzi i metod badań, między innymi posługiwaniem się radioaktywnym izotopem złota. Bejm zaprzecza kategorycznie, aby rezultatem pracy kompleksu celulozowo--papierniczego na południowym krańcu jeziora było utworzenie się „martwej strefy" w pobliżu miasta Sludianka. Ścieki przemysłowe, których nie zdołano zatrzymać, spływają na odległość około trzech kilometrów wzdłuż południowo-wschodniego brzegu i tam absorbowane są przez wodę wielkiego zbiornika. Relata ref ero... Ile jest ścieków? Trudno ustalić. Może pięć, a może nieco wiięcej procent wszystkich odpadów przemysłowych. W Bajkalsku mówi się natomiast szczerze o dziesięcioprocentowym udziale kombinatu w ogólne] puli pyłów unoszących się w atmosferze. Ale do Bajkalska jeszcze powrócimy. O stopniu zanieczyszczenia wód jeziora najlepiej wie Gammarus, ów wspomniany genialny raczek, któremu Bajkał zawdzięcza swoją czystość. Ten naturalny filtr, pochłaniający wszystkie brudy, unika bezpośredniego sąsiedztwa fabryk. Nie ma go podobno w promieniu paru kilometrów od fabrycznych nabrzeży. Ale wszędzie indziej czuje się doskonale (jego brat z Wielkich Jezior amerykańskich zniknął tymczasem całkowicie). W muzeum w Listwian-ce pokazuje się zwiedzającym słoje pełne mikroraczków — są jak biały pył o niedostrzegalnych gołym okiem drobinkach. Plany naukowców są dumne. Projektują utworzenie strefy ochrony wód 60 bajkalskich o ogólnej powierzchni równej prawie obszarowi Polski: trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli dziesięć razy więcej, niż wynosi powierzchnia Bajkału. Profesor Grigorij Galazij, dyrektor Instytutu Limnologicznego, w wywiadzie udzielonym Agencji Prasowej Nowosti, zapowiada eksport wody bajkalskiej i zwraca uwagę na fakt, że poziom wody jeziora jest o ponad czterysta metrów wyższy od oceanów, co — może w przyszłym stuleciu — pozwoli zbudować kanały, którymi do wielu krajów i miast popłynie kryształowo czysta bajkalska woda. Science fiction! No cóż, jezioro istnieje z górą dwadzieścia milionów lat, czyli ze sto razy dłużej niż inne zbiorniki słodkiej wody na świecie — przeżyje może i dalsze stulecia. 4 Ale zaraz, Bajkał miał się przecież kojarzyć z bajką. Więc od początku. Już Irkuck jawił mi się jako metropolia położona bezpośrednio nad wewnętrznym morzem Syberii. Uroda krajobrazu zaatakowała mnie od połowy sześćdziesięciokilometrowej drogi na trasie Irkuck-Listwianka. Odurzająco pachniały łąki, ich zapach konkurował z wonią brzozowych i cedrowych lasów. Gdyby nie wiedziało się, jak wiele smutku było kiedyś udziałem naszych rodaków, którzy w tych stronach znaleźli się przymusowo, wykonywali katorżnicze prace, budowali między innymi drogę dokoła jeziora, później zaś wzniecili powstanie — uznać by można nadbajkalski kraj za enklawę odwiecznej szczęśliwości... W ciągu godziny jazdy nad Bajkał niepostrzeżenie złagodniał klimat, powietrze stało się miękkie. Zgęstniały lasy. Po prawej stronie kilka razy błysnęła Angara. Mijało się trzy syberyjskie, pełne drewnianych koronek wioski — w Dużej Rzeczce Gak rzeczka, to nie duża!) mieszkają jeszcze potomkowie polskich zesłańców; w Nikoli czuje się już wyraźnie smak tajgi. Listwianka, wieś znana w Związku Radzieckim i za granicą, służy za bramę wjazdową nad Bajkał. Gdzieś z głębi pozdrawia kopułą cerkiewki i tradycyjnymi kolorowymi chatami, potem od razu przestawia się na nowoczesność: prezentuje duży parking, hotel na wzgórzu, budynki Instytutu Limnologicznego i muzeum, port nad jeziorem. Na wszelki wypadek nie poprowadzono dalej szosy. Przybysze nad 6i Bajkał obijają się więc na odcinku paru kilometrów, czasem ktoś popłynie łodzią czy statkiem na drugą stronę; chętnych do kąpieli płoszy niska temperatura wody. Prawie wszyscy tłoczą się u wejścia do muzeum. My także. Zostawmy więc na boku impresje i doznania estetyczne — powróćmy do sensacyjnej prozy. W dużym muzeum okazuje się nagle, że Gammarus nie jest w swej czyścicielskiej walce osamotniony. Wodę filtrują także gąbki. Dzięki nim nie tworzy się niepożądany fitoplankton. Do 1977 roku sądzono, ze gąbka rośnie tylko do głębokości stu metrów - późniejsze wyprawy batyskafowe wykazały, że żyje ona w głębinie nawet i tysiącmetrowej (jezioro liczy do 1620 m głębokości). Natura uzbroiła się więc przez te miliony lat w skuteczny oręż. Cywilizacja wszelako nie z takim już orężem dawała sobie radę. W mszczeniu człowiek nie ma sobie równych. Próba zahamowania cywilizacyjnej żarłoczności stanowi dziś temat bardziej pasjonujący niż wszystkie cuda flory i fauny Bajkału i całej Syberii. Choć przecież te rzeczy się ze sobą łączą. Świat może istnieć bez omuli, nerp, soboli i niedźwiedzi, ale będzie to świat o ileż uboższy! Osobliwa jest optyka tego miejsca. Patrzy się na jezioro, o którym wiadomo że ma 635 kilometrów długości i średnio 48 kilometrów szerokości, i z niedowierzaniem przyjmuje się informację, że powierzchnia tej wody równa jest państwom Beneluksu. Pełne zwątpienie budzi fakt, iz w Bajkale mieści się więcej wody niż w Bałtyku. Uczeni odkryli już wiele sekretów Bajkału. Do dziś szanuje się za to Polaków między innymi Jana Czerskiego, Aleksandra Czekanowskiego, Wiktora Godlewskiego, Benedykta Dybowskiego. Ale sporo jeszcze tajemnic mają do odkrycia. Skąd i w jaki sposób przybyły do Bajkału foki? Jak zahamować dalszy wzrost poziomu wody w jeziorze? Jak odnowie populację omula niezwykle wrażliwego na jakiekolwiek chemiczne związki w wodzie? I - to najważniejsze! -jak ograniczyć szkodliwe oddziaływanie cywilizacji? ZNOWU NAD BAJKAŁEM W czasie kolejnej podróży spojrzałem ponownie w Jasne oko Syberii". Zaczęło się —jak zwykle — od Irkucka. Do spotkania z Bajkałem doszło tym razem nie od strony zachodniej, lecz południowej. Jeżeli do Instytutu Limnologicznego i muzeum w Listwiance dociera sporo ludzi, także cudzoziemców, to brzeg południowy jest rzadko odwiedzany. Tylko bardzo nieliczni dziennikarze zagraniczni wizytują Bajkalsk, miasto odległe o około 250 kilometrów na południowy wschód od Irkucka. To w Bajkalsku działają zakłady celulozowe, jeden z domniemanych trucicieli wspaniałego jeziora. Jego sąsiadem jest Instytut Ekologii Toksykologicznej, który po cichu i tylko dla siebie nazwałem żandarmem wielkiej fabryki. I tak zaczęła się identyczna jak za pierwszym razem kołomyjka. Przyleciałem raz jeszcze, aby powzruszać się i pozachwycać urodą jeziora, pozdumie-wać tym światowym fenomenem, a od pierwszego kroku świerzbiło mnie, aby pytać, dociekać, szukać, podpatrywać, podejrzewać — czy i w jakim stopniu ulega niszczeniu jedyny tej miary zbiornik słodkiej wody na kuli ziemskiej. Wtedy, za pierwszym razem, widziałem ludzi pijących bajkalską wodę prosto z jeziora. Zapewniano mnie następnie w naukowym instytucie, że Bajkał przetrwa w stanie nienaruszonym. W rozmowach powtarzała się nieustannie nazwa miasta Bajkalsk, w którym — zakarbowałem sobie — zaczaiło się potencjalne niebezpieczeństwo dla istniejącego od dwudziestu milionów lat jeziora. 1 Jedzie się z Irkucka krętą szosą przez brzozowo-limbowe lasy. Gdzieś w połowie ostatniego odcinka spada się z wysokiej skarpy i dalej już przesuwa brzegiem jeziora wzdłuż bajkalskiej riwiery. 63 Początkowo jest to ucieczka od cywilizacji. Podróż z wielkiego Irkucka, przez przemysłowy Szelechów, do malowniczej, położonej już w lasach wsi Moty. Tędy wiodła droga wielu syberyjskich katorżników, w tym Polaków. Dalej jest już prawie wyłącznie las, coraz bardziej limbowy, bo nie ma dokoła osiedli ludzkich, których sąsiedztwa limba syberyjska nie lubi. Gdzieś w pobliżu szosy rozciąga się rezerwat dwustu brunatnych, agresywnych niedźwiedzi; opowiadają, że jeden miś zawędrował do wsi, tam w miejscowym sklepiku wyjął ramę okna, a następnie wyjadł słodycze i wypił mleko skondensowane, otwierając puszki pazurem... Na poboczach coraz więcej białych kamyków, a i podłoże drogi bieleje, jakby było śniegiem. Po prawej stronie wyrastają marmurowe skały, na dalszym planie podnoszą się gęsto zalesione góry. Później szeroki łuk w lewo — i nagle Bajkał. Piękny widok, parking samochodowy, grupy fotografów. Uczucie zachwytu. I natychmiast refleksja o znanych zagrożeniach jeziora. Ktoś doradzał: „W watce ze światem stań po stronie świata". Nie wiem jak inni, ja staję! Przez dziesiątki kilometrów jedynym sygnałem cywilizacji są przecinające szosę tory biegnącej tędy Kolei Transsyberyjskiej. Potem, już nad jeziorem, wysypują się osady i miasteczka. Pierwszy jest Kułtuk, gdzie kiedyś po kilka lat spędzili nasi rodacy: Dybowski, Godlewski, Wroński-, Księżopolski, Czerski; na temat tego etapu katorgi pisał wiele w swym pamiętniku Benedykt Dybowski, z czasem sławny uczony, badacz flory i fauny Bajkału. W kułtuckiej szkole numer 7 nauczyciel historii, Anatolij Komissarow, pokazał mi urządzone przez siebie muzeum, a w nim bogaty dział poświęcony zesłańcom polskim. W Kułtuku mieszka rodzina polskiego pochodzenia, Maksymowiczowie, a także rentgenolog Daszkiewicz. W Sludiance, stolicy tego rejonu, siedemnaście osób podało w czasie ostatniego spisu ludności narodowość polską; pozostał więc do dzisiaj wyraźny ślad Polaków, czwartego i piątego pokolenia. Dwie rzeczy zdumiewają w rejonowym komitecie partyjnym w Sludiance: marmurowa posadzka w skromnym lokalu i wykrzywione w różnych kierunkach słupy uliczne za oknem. Wyjaśnili: Marmur? To najtańszy budulec, jakim tu dysponują, czerpią go z własnych kamieniołomów. Krzywe słupy? Ten kraj leży w strefie sejsmicznej, każdego roku mają po cztery lub pięć trzęsień ziemi, przeważnie o sile do pięciu stopni w skali Richtera. Niekiedy dochodzi do tego, jak w 1983 roku, powódź; w końcu XIX wieku zatrzęsło z siłą dziewięciu stopni i Bajkał zalał wszystkie osady. Powiada sekretarz: 64 Nad Obem leży nieoficjalna stolica Syberii — Nowosybirsk W Nowosybirsku spotykają się stulecia Akademgorodok pod Nowosybirskiem, miasto nauki W układaniu torów ???-u uczestniczyły niezliczone tysiące ludzi, a także wszelkiego rodzaju maszyny i wehikuły, latających nie wyłączając Zapora wodna na Angarze, elektrownia i ogromne sztuczne „morze" — przyczyną narodzin Bracka Dokoła Bracka i Ust'-llimska trwa żmudny wyrąb tajgi do celów przemysłowych Wielkie obszary syberyjskich lasów i wód, wdzięczny teren działań myśliwych i rybaków Irkuckie echa przeszłości... ? centrum Irkucka cerkiew prawosławna sąsiaduje z dawnym kościółkiem katolickim Polaków Gdzieś nad Bajkałem — Należy nam się wszystkim medal za odwagę: żyjemy, pracujemy i czekamy na kolejne trzęsienie ziemi. Podczas rozmowy w komitecie z ogromną estymą opowiadano o zasługach Polaków dla tej krainy. Podano napoje: napis na etykietach butelek głosił w języku rosyjskim i angielskim: „Naturalna woda bajkalska. Poleca się jako bardzo odświeżający drink". Piłem ów „drink" trochę mlaskając językiem, czy aby czegoś jakby wiślanego nie wyczuję. Woda nabierana jest prosto z jeziora, nieco tylko gazowana i dla zdrowia mineralizowana, jako że natura Bajkałowi minerałów poskąpiła. Tego jeszcze dnia miałem zobaczyć, jak kierowcy ze spokojem napełniali bajkalską wodą akumulatory. Po paru drinkach jadę boczną drogą w wysokie, białe góry, do olbrzymich kamieniołomów marmuru „Pieriewał". Wybuchy, chrzęst maszyn, błoto. Na dole słońce, a tu ulewny deszcz. W marmurowo-ziemnej mazi suną poślizgiem kontrolowanym wywrotki. Wiozą wielkie monolitowe głazy, kamienie i żwir. Są jednym z nielicznych zakładów przemysłowych, którym wolno działać w pasie stu pięćdziesięciu kilometrów od brzegu Bajkału. Dają tyle kamienia, że coś i dla nich samych starcza. Na szosy, na kolejowe nasypy, na schody i posadzki. W Bajkalsku istnieje jedyny chyba na świecie — wzniesiony jeszcze za cara — całkowicie marmurowy budynek stacji kolejowej. Z marmuru wykonano w tym rejonie kilka wielkich obiektów, między innymi kompleks sportowy z krytym basenem. 2 A potem — stałe, bliskie towarzystwo torów kolejowych. Dopiero w początkach tego stulecia udało się szlak transsyberyjski tędy poprowadzić. Przedtem transport pociągów — liczących po trzydzieści wagonów — odbywał się na przełaj przez jezioro, wodą lub po lodzie; musiano przebić pięćdziesiąt dwa tunele (marmur!) i niezliczoną ilość mostów, aby w końcu wejść z torami na ląd. Aby potem drżeć, że byle większe potrząśnięcie wszystko zawali. Trudno myśleć o katastrofach, kiedy w słoneczny piękny dzień przebywa się trasę nadbrzeżną, której każdy fragment mógłby być tematem kolorowej pocztówki. W jakimś miejscu otwierała się szeroka dolina, trzymana w ryzach przez jezioro od północy i przez góry od południa. I zaraz wyskoczyła tablica: Bajkalsk". — Na Syberii cieplej 65 Buriaci nazywali Bąjkalsk „zgniłym miastem". Że niby klimat jest tu niezbyt syberyjski, łagodny — latem przeciętnie plus 20 stopni Celsjusza, zimą do minus 15 stopni. I jeszcze jedno: okolica bagienna, choć pozbawiona wielu okazów typowej fauny. Nie ma komarów, więc nie ma żab, które się nimi najchętniej żywią. Nie ma żab, więc nie ma żmij, które by te żaby jadły. Tylko w wyjątkowo ciepłe dni pojawiają się w małych ilościach gnusy, syberyjskie muszki. Bąjkalsk był „zgniłym miastem", a właściwie zgniłą wioską, gdy w 1961 roku spadł na niego municypalny awans. Dziś jeszcze jest to bardziej osada niż miasto — żyje tu zaledwie 17 tysięcy ludzi. Bąjkalsk pojawił się na mapach Związku Radzieckiego w chwili, gdy powstawały tam zakłady produkcji celulozy. Wtedy zaczęło się miasto i — awantura o zanieczyszczenie Bajkału. Lepiej późno niż wcale. Z tym przekonaniem zmierzam teraz do bram kombinatu celulozowego w Bajkalsku. Wiem już, że zakłady uruchomiono w roku 1965, czyli przed dwudziestu paru laty, że dają one rocznie 200 tysięcy ton celulozy najwyższej jakości, w tym wiele kordu. Wiem także, że każdego dnia zużywają do produkcji 260 tysięcy metrów sześciennych bajkalskiej wody. W gabinecie naczelnego dyrektora powitał dziennikarza z Polski liczny — dziwnie smutnawy — sztab z dyrektorem Edwardem Jewtuszenką i głównym inżynierem Aleksandrem Sławutinem na czele. Od razu, dokładnie w pierwszych słowach, rozmowa zeszła na temat zanieczyszczania wody w Bajkale. Ludzie w tej fabryce są nieustannie bombardowani pytaniami o sytuację ekologiczną, nękani inspekcjami, kontrolami. Wyczuwałem irytację w głosach gospodarzy. W podtekstach odczytywałem: że też, u diabła, prawie nikt nie przyjeżdża tu dla zajęcia się sprawami socjalnymi czy kulturalnymi!... Każdy przybysz jest obrońcą czystej wody w Bajkale. Ucieszyła mnie ta irytacja. Rzecz jest, widać, na tapecie. Jak się jest tak uczulonym, to się niczego nie lekceważy. Bo zaraz telefony, kary, ruganie. Zapytałem, czy gdyby się teraz budowało taki zakład, wznieśliby go właśnie tutaj? Chóralna odpowiedź brzmiała: „Boże uchowaj!". Wygląda na to, że woleliby już mieć gorszą wodę, mniej dokoła lasów, więc i drewna, gorsze możliwości transportowe. Byleby tylko nie było wiecznego nagabywania, czy aby nie trują jeziora! — Nie trujemy — twierdzą kategorycznie. I proponują odwiedziny oczyszczalni. Zaproszenie przyjmuję z ochotą, przedtem pytam: — Czy wypuszczacie do jeziora identyczną wodę jak ta, którą pobieracie? 66 — Tego zdecydowanie stwierdzić nie można... — niezmiernie powoli mówi Aleksander Sławutin; ten człowiek ma na twarzy wypisane lata handryczenia się o sprawy trudnej fabryki. Potem wśród ogromnych — cztery razy większych od samego kombinatu — obszarów zakładowej oczyszczalni usiłuję utwierdzić się w prcekonaniu, że chociaż woda wypuszczana po procesie produkcyjnym do jeziora jest nieco inna niż pobrana, to przecież owa inność nie jest jednak truciznąi. Z lękiem przyglądam się śmierdzącemu błotu, które poddają wirowaniu, destylują, filtrują w dziwnych basenach i zbiornikach, w końcu — w odmiennej już postaci — kierują do Bajkału; tony odcedzonych odpadów, których w wodę ani rusz już zamienić się nie da, spalają. Od pierwszej chwili wędrowania wśród mniej lub bardziej smrodliwych gigantycznych kadzi wiem, że w końcu i tak każą mi tego nektaru pokosztować. Najpierw stajemy na kamienistym brzegu jeziora, gdzie o sto metrów dalej, na głębokości metrów czterdziestu, oddają jezioru pobraną przedtem wodę. Następnie pochylamy się nad jakąś rurą czy studzienką, gdzie właśnie płynie to, co podobne jest do bajkalskiej wody. Dla mnie nabierają pełen kubek, bym podelektował się, pomlaskał ku ich satysfakcji, co też — choć z wyraźnymi oporami — czynię. Umówmy się, że ta reinkarnowana woda i smaczna jest, i pełnowartościowa. Czy jednak nie dałoby się stworzyć wreszcie w zakładach systemu zamkniętego obiegu? Nabrać wody raz, a dobrze, a potem już nią w kółko obracać? Teraz zużywają sześćdziesiąt pięć procent „starej" wody, może uda się dojść do osiemdziesięciu, ale — to już słowa energicznej Adelajdy Salnikowej, naczelnika służby ochrony przyrody w kombinacie — „pełne odcięcie się od jeziora jest na razie niemożliwe". • Ponieważ, jak się rzekło, w walce człowieka ze światem, stoję po stronie świata, wierzę, że pewnego dnia pełne odcięcie będzie jednak możliwe. 2 Wszyscy w Bajkalsku posługują się określeniem „samooczyszczanie". Ze — do pewnej określonej granicy — morza, rzeki i jeziora są same sobie filtrem. Więc jak to jest u nich tutaj z owym sławnym raczkiem bajkalskim, naturalnym filtrem jeziora? Jest, a jakże. Może tylko trochę go mniej widać bliżej brzegu. I może trochę przystosował się do nowych warunków i zmienił genetycznie. 67 Napompowany optymizmem, udaję się z wizytą do Instytutu Ekologii Toksykologicznej, gdzie przyjąć mnie ma sam dyrektor Albert Bejm. Od chwili przekroczenia progu nowoczesnego gmachu zadaję sobie pytanie: czy instytut jest żandarmem, czy wspólnikiem zakładów celulozowych?... Wiele jezior na świecie dysponuje sławnymi potworami — monstrum Bajkału nazywa się celuloza. W przeciwieństwie do tamtych potworów--maskotek, atrakcyjnych wabików dla turystów, monstrum bajkalskie wydaje się być mniej przyjemne. Do tego — ono istnieje rzeczywiście. Bejm wygłosił w swoim gabinecie prawdziwy referat o ekologii, ze szczególnym uwzględnieniem Syberii i Jeziora Bajkalskiego. Kilkakrotnie przerywał, aby pomanipulować przy aparacie klimatyzacyjnym (gmach jest klimatyzowany) ... Są więc podobno jednym z trzech najpoważniejszych instytutów tego typu na świecie — obok instytutów we Francji i Japonii. Placówka w Bajkalsku powstała, ponieważ tu właśnie zaczęto produkować celulozę, produkt szczególnie toksyczny. Obserwują zachodzące w jeziorze procesy chemiczne i biologiczne.- — Interesuje nas cała biocenoza, nawet owady w powietrzu, nawet zachowanie się burunduków, czyli czegoś między myszą a wiewiórką, w sąsiednich lasach. Słyszę zapewnienie, że woda w okolicach Bajkalska nie jest obecnie toksyczna. Krótka polemika z krytycznymi opiniami amerykańskimi: — Zniszczyli swoje wielkie jeziora, nie chcą uwierzyć, że my mamy •,posoby, aby do tego nie dopuścić. — Ale i w pobliskim Instylucie Limnologicznym mają pewne obawy — wtrącam. — Oni tam są filozofami. Często działają w abstrakcji. Gromadzą materiał dokumentalny z obszaru dwudziestu kilometrów kwadratowych i chętnie to uogólniają — replikuje, wyraźnie bez entuzjazmu, dyrektor. — Jeżeli na dwudziestu kilometrach są zmiany, mogą być i gdzie indziej — nie daję za wygraną. — Minimalne przeobrażenia obserwujemy od lat. Niektóre organizmy nie lubią na przykład ruchu i oddalają się od miejsca wypływu wody koło fabryki... Powiem najkrócej: działalność kombinatu nie szkodzi Bajkałowi. — Dlaczego więc ludzie z fabryki są tak obsesyjnie wrażliwi na pytania o sprawy ekologii? — Pan im się dziwi? Oni żyją jak na froncie, pod ciągłym ogniem! Na pytanie, co produkują, odpowiadają czasem ze złością: najpierw czystą wodę, a potem celulozę. 68 Chyba jednak wspólnik, nie żandarm... Niestrudzony Rasputin twierdzi, że oczyszczalnia w celulozowni wychwytuje jedynie trucizny organiczne, natomiast nie potrafi uporać się ze szkodliwymi minerałami. Pisarz nie podziela optymizmu naukowca... Ja też nie jestem do tego skłonny. Program wizyty w instytucie przewidywał odwiedziny kilku laboratoriów. Oglądam tuziny basenów i zbiorników z rybami, tysiące słoi i probówek. Cmokam przy aparacie do obserwacji mierzenia szybkości bicia serca dafni (jakby kto pytał: 360 uderzeń na minutę), dowiaduję się; o badaniach krwi i hormonów istot żyjących w wodach jeziora — od fok po raczki. W instytucie pracuje sto dwadzieścia osób. Wśród personelu znajduje się profesor Olga Kożowa, córka sławnego Michała Kożowa, wodza długoletniej krucjaty przeciw niszczycielom bajkalskiego cudu świata. Profesor Olga mieszka w ładnym drewnianym domu przy ulicy... profesora Kożowa. Jestem tam zaproszony na kolację, (j)lga jest hydrobiologiem jak jej ojciec, tyle że zajmuje się głównie wodorostami. Ale orientuje się we wszystkich problemach ekologii. Z wielkim temperamentem i erudycją opowiada gospodyni o historii i dniu dzisiejszym walki o czystość syberyjskiego jeziora. Na chwilę opuściła mnie profesjonalna podejrzliwość. Olga wykrzyknęła: — Bajkał ocaleje, wiem to na pewno! I choć w tym miejscu przypomniał mi się mój znajomy, który kiedyś zapewniał mnie, że na dalekich gwiazdach żyją ludzie i dawał na to słowo honoru, to jednak słowo Kożowej wydaje się bardziej trzymać Ziemi. Ale czy i ona nie jest zanadto optymistką? Dzieje zmagań Michała Kożowa są powszechnie znane, opisane w reportażach, powieściach, filmach. Więc tylko kilka zdań ze wspomnień córki o ojcu. — Umarł w roku 1968 w przekonaniu, że Bajkał przetrwa w swej dotychczasowej postaci. Ale, o Boże, ileż się ten człowiek namordował, aby tego dopiąć! Narażał się wielu osobom i urzędom, od Irkucka po Moskwę. Bywał często na skraju nerwowego i fizycznego załamania. Podejrzewano go nieraz o brak równowagi umysłowej i o złe zamiary. Kiedy w latach pięćdziesiątych wysunięto projekt, aby dokonać olbrzymiego wybuchu atomowego na Angarze i szybciej napełnić tworzone sztucznie Morze Brackie, Kożow uznał ten plan za szalony; przestrzegał, że wody Bajkału opadną, nieodwracalnemu unicestwieniu ulegnie plankton i ikra, zachwiana zostanie na zawsze równowaga biologiczna jeziora. Na jednej z konferencji w Moskwie ktoś powiedział: „Wy, towarzyszu profesorze, gadacie o Bajkale jak o oczach 69 dziewczyny". Projekt eksplozji jednak zarzucono. Wkrótce rozpoczęła się wojna o celulozę, w której ojciec poprowadził armię złożoną z argumentów i doświadczeń naukowych nie do pokonania. Olga nie tai dumy z takiego ojca, cieszy się z planowanej budowy mauzoleum w Bajkalsku. — Ten kraj ma mało tradycji. Działalność Michała Kożowa tradycje te wzbogaciła. Podobni e jak przedtem wspaniałe osiągnięcia waszego rodaka, Benedykta Dybowskiego. To on pierwszy zmierzył głębokość Bajkału, który —jak opowiadano — nie ma dna. Do dziś wszystkie namioty nazywa się tutaj „budkami Dybowskiego". Dla nas, ludzi wschodniej Syberii, Dybowski był Darwinem... Olga mówi ładnie. Ale rola jej w instytucie nie jest dla mnie całkiem jasna: czy wypełnia łona testament wielkiego ojca? 4 Drewniano-marrhurowo-betonowy Bajkalsk, miasto zrodzone i rozwijające się za sprawą celulozy, szuka swojej własnej drogi. Samo miasto nie ma większych szans na wzrost: przemysłu tu nikt już nie wpuści, szlak komunikacyjny Irkuck—Ułan-Ude nie rokuje dużych nadziei na jakieś zawęźle-nie w tym właśnie miejscu. Może turystyka, ale to melodia przyszłości. Bajkalsk nadal więc kieruje wzrok w stronę wielkiego duetu fabryka — instytut. Działalność i współpraca tych dwóch placówek będzie długo obiektem zainteresowania w kraju i za granicą. Bajkalsk jest i pozostanie wielkim światowym laboratorium. Chyba, że celulozę pewnego dnia stąd się usunie, na co na razie się nie zanosi, ale o czym mówi się ciągle. Niebezpieczeństwo naruszenia środowiska naturalnego nad największym na kuli ziemskiej zbiornikiem słodkiej wody nie rozwiało się z dnia na dzień. W Instytucie Geografii Syberii i Dalekiego Wschodu, który wcześniej odwiedziłem w Irkucku], wyliczono mi bez ogródek zagrożenia tego rejonu świata: wycinanie lasów, zanieczyszczenie wód i powietrza (mała ilość wiatrów), wysuszenie obszarów sąsiadujących z kopalniami. W podarowanej mi broszurze pióra W.W. Worobiewa o ochronie środowiska na Syberii przeczytałem m.in.: „W zbliżającej się dekadzie szczególną uwagę poświęci się problemowi ochrony jakości wody w jeziorze Bajkał". Można z góry złożyć wyrazy współczucia ludziom z zakładów celulozowych w Bajkalsku... Jest niedziela, kiedy opuszczam „zgniłe miasto" na południowym brzegu bajkalskiego jeziora. Nad wielką wodą unosi się mgła. 70 Pojedynczo i małymi grupkami idą w stronę Bajkału wędkarze. Wspominam czyjeś powiedzenie: „Przestępstwem jest łowienie ryb w niektórych jeziorach, prawdziwym cudem — w innych". Tu mogłaby być mowa tylko o przestępstwie, gdyby nie dozwolone łowienie na wędkę. Znowu słupy telegraficzne, rozchwiane w różnych kierunkach — dobrze, że w ogóle stoją i do tego jeszcze spełniają swoją rolę. Szosa prawie pozbawiona poboczy — to niezwykłe, że przeprowadzono tędy tę gładką drogę i linię kolejową. Nowe budynki mieszkalne nie oszałamiają kształtem czy jakością wykonania — ale to przecież Syberia, w domach jest ciepło, o czymże więcej marzyć?... Na rogatkach miasta — dwa duże krzaki obwieszone białymi szmatkami. Znak, że gdzieś obok żyją Buriaci, wyznawcy lamaizmu, a może po prostu ludzie przesądni. Przed samochodem przebiega szparko żółtobrązowe zwierzątko o puszystym ogonie. To właśnie ów burunduk, który przez całe lato zbiera na zimie zapas orzeszków: jeżeli nie zbierze lub ktoś mu opróżni spiżarnię, popełnia samobójstwo — przeważnie przebija sobie gardło ostrą gałązką... Przed co drugą chałupą — łajka. Opodal Kułtuku istnieje od dawna hodowla tych psów. Psów, które na co dzień chodzą na polowania, nawet na niedźwiedzie, świetnie czują się w lasach i głębokim śniegu, a od święta latają w kosmos. W miarę zbliżania się do Irkucka droga zagęszcza się samochodami. Wzdłuż szosy wędrują ludzie z metalowymi plecakami na ramionach: zbieracze runa leśnego. Potem tajga urywa się, nagle robi się miejsko i przemysłowo. Bajkalsk zdaje się istnieć w zupełnie innym świecie. ? - ZA WIELKĄ WODĄ Antoniemu Czechowowi podobała się Buriacja. Widział w niej skrzyżowanie Szwajcarii, Finlandii z krainą nad Donem. Komu zresztą miałaby się Buriacja nie podobać? Góry, jeziora — z Bajkałem na czele — stepy, lasy, łąki, wszystkiego po trochu. Ech, znaleźliby się malkontenci, i to z moralnym prawem do grymasów. Ci, których tu kiedyś przymusowo zsyłano. Którzy — oddaleni od rodzin i domów — nie musieli zachwycać się urodą krajobrazu. W tym liczni Polacy. Po nich wszystkich pozostała stara syberyjska pieśń: Po dzikich stepach Zabajkala Gdzie znajdowano w górach złoto Zbieg los swój przeklina Wlokąc się z workiem na plecach Przeszłość, jak wszędzie na Syberii, była dramatyczna. A także podobna do całego przymongolskiego rejonu. Tędy — jak w Ałtaju i Tuwie — przechodzili Hunowie, i tutaj dotarł Czyngis-chan, i na ten świat spadły liczne klęski. W wielkiej symfonii historycznych wydarzeń buriackie sekwencje wydają się brzmieć w tonacji forte, wyraziściej jakby niż w sąsiedztwie. Na wschód i południe od jeziora Bajkał żyje najliczniejszy — obok Jakutów — syberyjski naród: 320 tysięcy ludzi o żywej świadomości etnicznej i kulturowej. Na Zabajkalu dzieje się dzisiaj sporo rzeczy nie mających wiele wspólnego z egzotyką „dzikich stepów". Wbrew informacjom wszystkich map świata, ten kraj nie jest aż tak bardzo odległy. Dość przypomnieć, że tędy przebiega od dawna trasa Kolei Transsyberyjskiej (cztery i pół dnia z Moskwy), a ostatnio północne terytoria Buriacji przecina także trasa nowej Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Zresztą Buriacja była zawsze niezwykle 72 ważnym obszarem tranzytowym i szlakiem handlowym z Europy i Rosji centralnej na Daleki Wschód. Ułan-Ude, stolica buriackiego kraju, przystanek, na którym warto wysiąść! 1 Wysiąść w Ułan-Ude i natychmiast pojechać nad Bajkał! Widziałem już sławne jezioro od zachodu i południa, i nawet przez chwilę od północy. I ciągle jakby mało. Są miejsca na świecie, które wystarczy zobaczyć raz i zachować — lub nie — ich obraz pod powieką. Są inne, do których chciałoby się wracać wielokrotnie. Do nich należy wspaniałe jezioro w głębi Azji. Osoby o naturze sentymentalnej mówią o urodzie, zachwycają się czystą, głęboką wodą, piszą poematy o florze i faunie Bajkału. Ludzie mniej wrażliwi na uroki przyrody i cuda krajobrazu, ale doceniający rangę tego największego na świecie zbiornika słodkiej wody, wypowiadają się przy wielu okazjach rzeczowo o sytuacji nad Bajkałem w epoce intensywnej industrializacji Syberii. W sumie: nie ma obojętnych na sprawy dziejące się między "Niżniangarskiem, Irkuckiem i Ułan-Ude. Jadę więc nad Bajkał, choć wiem, że Buriacja to coś więcej niż wielkie jezioro. Ze mógłbym zainteresować się w tym kraju złotem, wolframem, molibdenem, żelazem, grafitem, węglem brunatnym, azbestem, miką, czy choćby lasami, które pokrywają 70 procent obszaru republiki. Lub może po prostu — dużym już tutaj przemysłem. Gdybym teraz zagłębił się w te wszystkie ważne tematy, które złożyłyby się na opowieść o cywilizowaniu się dalekiej, rolniczo-pasterskiej niegdyś krainy, odebrałbym chleb publicystom. Pozwólcie skorzystać z prawa reportera do subiektywnego wyboru spraw i ludzi, rzeczy i tematów. W stronę rejonu kabańskiego w delcie Selengi jedzie się najpierw wysokim brzegiem rzeki, równolegle do torów Kolei Transsyberyjskiej; przelatują bokiem wagony z napisami „Moskwa — Władywostok". Pociąg pędzi, ignorując stację kolejową z dumną tablicą „Tarakanówka". A ja w chwilę potem, już w bok od szlaku kolei, z niejakim rozbawieniem odczytuję nazwę innej wioski: „Karaluszka". Nie liczyłem kilometrów do Bajkału, może było ich sto pięćdziesiąt. Wąska asfaltowa szosa to oddalała się, to zbliżała do rzeki, przecinała miasto Selengińsk, mijała jakieś osady i pojedyncze domy. Kraj rozprasował 73 się, stał się — jak chciał Czechow — naddoński. W końcu samochód dotarł do wioski Poselskoje i zatrzymał nad samym brzegiem wielkiego jeziora. Wśród rozsypanych bez nadmiaru symetrii chat, na niewielkim wzgórzu stała na pół zburzona cerkiew, pięknie popatrująca w stronę Bajkału. Słońce świeciło silniej, kozy i psy wygrzewały się w jego promieniach, dzieciarnia uganiała się po szerokich łąkach. Paru chłopaków pływało przy brzegu na skleconej z byle czego tratwie, ich śmiech niósł się po wodzie. Warczał mały tartak. Ktoś reperował łódkę, ktoś inny próbował uruchamiać silnik łazika. Zauważyłem, że mieszkańcy osady chodzili powoli, w charakterystyczny sposób kołysząc się całym ciałem; ktoś wyjaśnił mi, że to od kołysania się w łodziach na Bajkale... Fotografuję starą kobietę przed chatą, od niej dowiaduję się, że w wiosce Kiżinga było kiedyś bardzo wielu Polaków, potomków zesłańców... Śpiewa dla mnie fragment bajkalskiego hymnu: Sławne morze, święty Bajkał Sławny okręt — omulowa beczka hej, barguzinie, popychaj fale... Hymn powstał w XIX stuleciu, autorem jego był Dymitr Dawydow. Jedna z licznych pieśni skomponowanych na cześć cudownego jeziora. Czy nie jestem aby trochę rozczarowany kolejnym spotkaniem z Bajkałem? Czy od tej strony nie jest on mniej malowniczy? Nie, po prostu jest zadziwiająco inny niż w Listwiance lub Bajkalsku. Łąki na niskim brzegu jakby przedłużały powierzchnię wody, która, zresztą tego dnia wydaje się niemal nieruchoma. Płaskość kraju w delcie wielkiej rzeki jest w górzystej Buriacji czymś wyjątkowym, ale dlaczego nie ma tu prawie w ogóle drzew?... Ktoś wyjaśnia: to tradycja — przez wieki zmagano się w Buriacji z tajgą, karczowano ją z ogromnym wysiłkiem pod pola uprawne i ogrody. Więc: — precz z drzewami! Dopiero w ostatnich dziesięcioleciach dotarła do ludzi świadomość znaczenia i wartości drzewostanu, ukształtowała ich nowa mentalność. Ułaskawiono wiele drzew, zaczęto sadzenie nowych. Wygląda jednak na to, że w tym miejscu Buriacji szybciej zmieniają się poglądy na świat, niż rosną drzewa... Ale zrej terujmy na chwilę z obozu poetów i wrażliwców czułych na bajkalskie wspaniałości — zbliżmy się do tych, co wielkie jezioro widzą chłodno i rzeczowo od strony jego wartości gospodarczych. 74 ę 2 Żaden naprawdę szanujący się poeta liryczny nie przekroczyłby progu dużego gospodarstwa rybnego. Ponieważ jednak „poeci powinni w naszych czasach uczyć się karate" (Jewtuszenko), więc może i oni pewnego dnia zaczną przyglądać się i opiewać te „farmy rybnych brojlerów". Niezbyt daleko od brzegów Bajkału: duży zespół długich budynków, stawy, kadzie. Kilka robotnic. Atmosfera miejsko-przemysłowa, nic z bajkalskiego kolorytu. Informacja: jeden z czterech zakładów tego typu nad Bajkałem. I druga: największy na świecie zakład hodowli omula (przypomnijmy — ryby z rodziny łososiowatych, z podrodziny siei). Jakaś suma ich tutejszej działalności? — Bardzo proszę: miliard dwieście pięćdziesiąt milionów ziaren kawioru rocznie... — Kto te ziarna liczy? — pytam podchwytliwie. — Zliczyliśmy po prostu, ile wchodzi na litr — wyjaśnia Mikołaj Dzumienko, niski, okrągły, sympatyczny pracownik naukowy Instytutu Gospodarki Rybnej. — To omule? — Nazywamy je „rybą poselską", bo ją sztucznie tutaj wyhodowaliśmy. Ale tak, to w rzeczywistości omul bajkalski. Uzyskujemy w zakładzie trzy do czterech razy więcej ikry, niżby się to działo w warunkach naturalnych. Z mieszanymi uczuciami oglądam mały basen, w którym wyciska ńę ikrę z ryb jak z tubki pastę do zębów. Ziarna opadają na dno basenu. Zebrany w ten sposób kawior polewa się z kolei mleczem. Do tej chwili wszystkie jest dziecinnie proste. Niestety, aż osiem miesięcy trzeba później czekać na inkubację (mają trzy wielkie inkubatory) i tego okresu nie da się skrócić. Kiedy w końcu pojawia się narybek, wypuszczają go do sąsiadującego z nimi małego strumienia o przekornej nazwie Wielka Rzeczka. Z jej prądem cały skarb spływa do Bajkału. Od niedawna, niedaleko, nad samą Selengą, zaczął pracować sowc.hoz, dający na podobnej zasadzie dwa miliony sztuk jesiotrów syberyjskich, a przy okazji i omuli. W związku z milionami jajeczek, produkowanych w tych stronach, przypomina się japońskie powiedzenie: „Jakie to szczęście, że ryba nie kura i nie gdacze przy znoszeniu każdego jajka". W drodze powrotnej do Ułan-Ude zerwał się silny wiatr, może ja.dś 75 bajkalski barguzin, prawie zdmuchując nas z szosy. Torami nad Selengą przesuwa się pociąg za pociągiem — widzę teraz, jak niezwykle ożywiony jest ruch na szlaku Kolei Transsyberyjskiej, jak wielką wagę ma odsiecz w postaci BAM-u. Ponieważ jedziemy razem z Dzumienką, zażywnym i wesołym pyknikiem, mogę go jeszcze popytać i posłuchać jego optymistycznych odpowiedzi: — Jak t.o jest z tymi omulami teraz? Dosyć ich w Bajkale czy mało? Grozi coś ich istnieniu czy nie grozi? — Łov/iono kiedyś do siedemdziesięciu tysięcy ton rocznie i to było prawdziwe szaleństwo. W latach 1968-1971 wprowadzono całkowity zakaz połowów, potem dopuszczono połowy ograniczone. Ustalono też, że sieci muszą mieć oczka po trzydzieści do czterdziestu milimetrów... — Trzeba dobrego oczka, żeby dopilnować przepisowej wielkości tych oczek... — Nie ma pan pojęcia, jak rygorystyczna jest kontrola i jak duże grożą kary za wykroczenia! Korzystam z okazji, żeby zagadnąć jeszcze o sygnalizowaną mi kilka razy klęskę vJ postaci wtargnięcia na wody Bajkału groźnego pirata z Amuru, radana. — Przede wszystkim opowiada się legendy o jego żarłoczności. Po co ta panika? Radan może być niebezpieczny, ale na płytkich i ciepłych wodach. Bajkał to dla niego głęboka lodówka... Nad Bajkałem wszyscy bez przerwy mnie uspokajają! 3 Słońce ledwie już wystawia nos zza horyzontu, gdy wjeżdżamy do stolicy. Wiatr ustał, a może zaplątał się między zabudowania. Na skarpie Selengi stoi tłum drewnianych domków (jak za Czechowa, który pisał o „drewnianym mia;-ueczku"). Niskie promienie słońca wydobywają dekoracyjną trójwymiarowość rzeźbionych ornamentów drzwi i okien. Nie darmo lokalni żartownisie, dumni z uroków swojego miasta, nabywają je Rio de Ułan-Ude... Rio nie Rio, Ude też godne jest uwagi. Zarówno to drewniane, jak i — wyżej pciożone — murowano-betonowe. Drewniane miasto pamięta dawny Wierchnieu-drosk i może nawet powtarza echo Udinskoje, istniejącej tu od 1783 roku rosyjskiej osady. Murowane jest mniej lub bardziej współczesnym miastem syberyjskim. W dużym gmachu rady ministrów, przy obszernym centralnym placu Ib stolicy, odbyła się rozmowa z wicepremierem republiki, Irinczinem Darżaje-wem. Przez okna gabinetu widać było jeden z najoryginalniejszych w ZSRR pomników Lenina; wielka, sięgająca trzeciego piętra głowa wodza rewolucji. Sam Darżajew — typowy Buriat — jest postacią utrzymaną w skali tego miejsca — ogromny, silnie zbudowany mężczyzna. Ciemna, ruchliwa twarz. Białe zęby, białe włosy. Skłonność do uśmiechu. — Witamy w Buriacji! Lubimy Polaków, wiele im w przeszłości zawdzięczamy. Do dziś żyją z nami potomkowie dawnych przybyszy, na przykład w Kiachcie i jej okolicach. Wicepremier odpowiedzialny jest w rządzie za sprawy budowy Bajkal-sko-Amurskiej Magistrali. O tej budowie, wielkim dla republiki wydarzeniu, mówi najchętniej — a i ja, znający trochę Wielki Żelazny Szlak, słucham pilnie. Boże, ile' mieli kłopotów z mostami, tunelami, górami, bagnami! Zaledwie 540 kilometrów liczy buriacki odcinek BAM-u, co stanowi plus minus siódmą część całej trasy, a koszt tej jednej siódmej okazał się jedną trzecią wszystkich wydatków! Bamowskie obiekty w Buriacji zmuszały ludzi do wielkich wysiłków umysłowych i fizycznych. Jeden przykład: liczący 15,3 kilometra tunel Północnomujski. Mordowali się z nim latami. Wzywali na pomoc Japończyków i Włochów, potem ludzi z Kijowa; uporali się w końcu z zadaniem sami, stosując w najtrudniejszych miejscach system chemicznego zamrażania. Wicepremier Darżajew zajmuje się także całością problematyki związanej z ochroną środowiska. Prowokuje mnie to do pytania: — Wszędzie na Syberii, od Uralu po Ocean Spokojny, ludzie wypowiadają swój niepokój o zachowanie równowagi w przyrodzie, nie stronią od krytyki faktów dokonanych i projektów na przyszłość. Buriacja, która ma szeroki dostęp do brzegów Bajkału, która również od lat prowadzi eksploatację drewna, znajduje się wysoko na listach krytyków. Walentin Rasputin wypowiadał się w programie moskiewskiej telewizji z troską o planach budowy fabryki nawozów sztucznych nad Selengą... — To już nieaktualne. Tej fabryki nie będzie — przerywa Darżajew. — Rasputin, ale i wielu innych, wzywa do umiaru w wyrębie tajgi. Mówi przy okazji o czterdziestu procentach strat drewna w czasie transportu i obróbki. — Oceniamy obecne straty na siedem procent. Z czterech milionów metrów sześciennych rocznie chcemy zejść do trzech milionów. Istnieje zakaz wycinania wszelkiego lasu w pasie pięćdziesięciu kilometrów od brzegów Bajkału. 77 — Czy to, czego dokonano dotychczas, nie zmieniło klimatu Buriacji? — Nie. Dostrzegamy co najwyżej pewne mniej istotne negatywne skutki, na przykład wysychanie niektórych strumieni, z czym zaczynamy walczyć. — Czy to prawda, co twierdzi się tu i ówdzie, że Bajkał został zanieczyszczony? — Bajkałowi nic obecnie z naszej strony nie zagraża — oświadcza uroczyście wicepremier. — A zakłady celulozowe w Bajkalsku? — Mało wiem o działalności w Bajkalsku, to obwód irkucki... — tu demonstracja wspaniałych zębów w uśmiechu. Żeby jednak nie pozostawić rozmówcy w niedosycie, wicepremier dodaje: — Słyszałem, że istnieją plany przestawienia fabryk w Bajkalsku na produkcję mniej ryzykowną. — A co z waszym buriackim zakładem celulozowym w pobliżu ujścia Selengi? Czy planuje się zmianę także jego profilu produkcji? — Za dwa — trzy lata ten zakład będzie pracował na całkowicie zamkniętym obiegu wody. Będzie to nas kosztowało kilkadziesiąt milionów rubli! Irinczin Darżajew wraca w tym miejscu do tematu selengijskiego zakładu produkcji apatytów, do decyzji zrezygnowania z kontynuacji jego zaawansowanej budowy: — Oto właśnie dowód, że Syberia ocaleje. Wydaliśmy już na fabrykę czterdzieści milionów rubli. Całkiem niedawno byli u nas eksperci z moskiewskiego Gospłanu i dali zgodę na wstrzymanie dalszej budowy. Ta fabryka, oddalona zaledwie o dwadzieścia pięć kilometrów od miejsca, w którym siedzimy, nigdy nie powstanie. Pan może się uśmiechać, ale my to uważamy za sukces... Nie ma mowy o śmiechu. Reporter, podróżujący od kilku lat po Syberii, zbiera dokumenty opanowywania tego oceanu tajgi, tundry, stepów, a równocześnie notuje coraz częściej włączanie hamulców, przestawianie biegów w wehikule cywilizacji i postępu. Dziękuję wicepremierowi za rozmowę i słucham jego ostatnich rad, co jeszcze należałoby w tym kraju zobaczyć. — Odwiedzić naszą filię Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk ZSRR, gdzie mamy specjalistów od mongołoznawstwa, buddologii, medycyny tybetańskiej... Może podjechać do lamaickiego zespołu świątynnego... Jesteśmy starym krajem, o licznych związkach z Mongolią i Tybetem... Między nami mówiąc, poza Bajkałem, te właśnie tematy interesują mnie najbardziej. Będzie więc i o tym. Bart Mc Dowell, pisząc w swej książce 78 Journey across Russia z dużą sympatią o Buriacji, zauważa: ?? ? . • • , ? ? „ - ,, • , , , vStare sposoby życia nieustannie się zmieniają . Co rzekłszy, pojechał d^ . ,, ? , • klasztoru, żeby popatrzeć i na „stare sposoby". Ułan-Ude, miasto średniej wielkości (około 370 tysięcy • v ' ' \ jest dziś jednym z głównych ośrodków przemysłowych Sybej-i- i _? • ,,...,,,.,. . . . .,. \ , . « połudmowo- -wschodmej; większość z miliarda siedmiuset milionów rubli w- , , L, . .. . > które co roku daje przemysł Buriacji, wygospodarowuje się w tym mieśc- ?? ?? produkuje silniki elektryczne, lokomotywy, samoloty i ? , znajduje się centrum przetwórstwa mięsa. Ale uwaga! Ułan-Ude jest pierwszym starym miastem o u •? w , •. ,,..j., T1 . Syberii, które uruchomiło nowoczesną oczyszczalnię ścieków. Tak więc zanie . . , ,. apatytów) i działania ratują środowisko naturalne Buriacji. Gn h • . . wszędzie! I oto znowu powróciliśmy do tematu-obsesii. Powrócił „, .. uo mego rów- nież — ale to z racji obowiązków profesjonalnych — dow w i ? Wikułow, geograf, kierownik sekcji ekologii Bajkału, zastępca n j • cego prezydium filii Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk 2? n w-u i bardzo zdecydowanie twierdzi, że Buriacja przoduje na Syber.- . • , • ? ochrony środowiska. Już w 1974 roku zabroniono w republice „ t j' ..-.,. spławu drzewa rzekami — teraz podobny zakaz obowiązuje na tysiącu . 7 • , Radzieckiego. Wikułow jest za przekwalifikowaniem wszystb ^ cych glebę, wodę i powietrze fabryk, nie wyłączając Bajkalska. n, . • ... \-???? ze się je skutecznie „odtruje", jak tego właśnie ponoć dokonują z \yi h ' V celulozownią. Jakby nie mieli innych zmartwień na głowie! Pamiętajmy 5 ?. . . • , Buriacja cieszy się wyraźnymi czterema porami roku, to ph_ • • • Syberia i zima dobrze tu mrozem dmucha. I to jest główtu „7 . „ ... . « zmartwienie. Wspomniany Mc Dowell przytacza w swej książce czyjąś uwag w . • pracy robotników obniża się wraz ze spadkiem temperanj " •• • AC. stopni". I notuje czyjeś westchnienie: „Jak kobieta może ładnie, i j ? * J ?" c wyglądać przy takim mrozie?" Oj, może, może! Chyba że komuś nieprzywykłemu łzawią ft. :, ., H4d mrozu oczy. 79 ŚLADY SMOKA i Do Buriacji z upływem wieków przeciekło najwięcej z dalekoazjatyckiej filozofii, religii, obyczajów. I do dnia dzisiejszego coś z tego pozostało. Może nieco skamieniałe, uformowane w postaci skansenów, czasem zwyczajnie anachroniczne — ale jednak jest i może być przedmiotem zarówno obserwacji, jak i refleksji. Sam fakt, że wielce szanowna filia Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk ZSRR tymi właśnie — między innymi — reliktami przeszłości zajmuje się naukowo, dowodzi istnienia sprawy. Zresztą placówka w Ułan-Ude odgrywa istotną rolę w badaniach przeszłości zarówno własnego kraju, jak i kultur południowych pobratymców. Kieruje swoje zainteresowania ku Mongolii, Chinom, Tybetowi, Indiom, wyciągając własne wnioski z wydarzeń dziejowych. Atrakcyjnym uzupełnieniem zawsze ciekawej wizyty w instytucie w Ułan--Ude są dla każdego reportera odwiedziny w buddyjskim dacanie w Iwołgińsku. A jeżeli jeszcze uda się tam odbyć rozmowę z głową buddystów Związku Radzieckiego, Chambo Lamą, szczęście może być pełne. 1 Droga wiedzie na południe, w stronę Kiachty i granicy Mongolii. Po dwudziestu kilometrach otwiera się szeroka dolina, na której krańcach usytuował się buddyjski zespół świątynny. Zanim pojawiła się z daleka kolorowa plama dacanu, można było dostrzec kierunkowskaz z napisem „Zabajkalskie Zakłady Apatytów'*; drogowskaz prowadził już teraz donikąd — 15 sierpnia 1985 roku wstrzymano zaawansowaną budowę fabryki nawozów sztucznych w obawie, że róża wiatrów pokryje szkodliwymi pyłami Ułan-Ude, zatruje rzeki, a nawet jezioro Bajkał; męska i kosztowna decyzja. Gdzieś koło wioski Niżna Iwołga, na dalekim tle ciemnych gór, 80 powiększało się w miarę zbliżania coś różowego i żółtego. Po dłuższej chwili można było rozpoznać: kolorowa świątynia, obsypana mniejszymi budynkami, otoczona drewnianym płotem. Szosa rozwidlała się, należało pojechać w prawo przez wioskę i przebyć parę kilometrów śmiertelnych wertepów (któryś z łamów powie mi później: „Nie chcemy lepszej drogi, i tak ledwie udaje nam się opędzić od ciekawskich"). Czegóż nie widziała w historii ta słoneczna dolina! Stąd ponoć ruszali Hunowie na swą wielką wyprawę na Rzym. Tutaj uwili sobie gniazdo pierwsi wyznawcy religii buddyjskiej, wypierający na północ szamanizm. Cwałowali tą drogą kozacy, zakładający swoje warowanie, między innymi dzisiejsze Ułan--Ude. Tędy wędrowali rosyjscy i polscy dekabryści, zesłańcy po powstaniu styczniowym. I kupcy, tysiące kupców. Można by pomyśleć, że znaleźliśmy się nagle gdzieś pod Himalajami, tyle że góry na dalszym planie są od nich niższe. Wielka brama, pod którą po pewnym czasie wtoczył się samochód, a także budynki widoczne z daleka, w tym główna świątynia — wszystko jest mongolsko-tybetańskie, dalekowschodnie, południowoazjatyckie. Pomiędzy budynkami stoją, siedzą i jakby czołgają się gipsowe lwy, tygrysy, smoki, jakieś inne drapieżniki. Dwa wartujące przed wejściem do głównej świątyni tygrysy robią potężne wrażenie: wybałuszone ślepia, wąsy z drutu, przednia łapa oparta na dużej kuli. Są naturalnie i młynki modlitewne, większe „młyny" pod daszkami, charakterystyczne spiczaste świątynki, stupy. No i smoki, też nie całkiem czystej rasy — biało-żółte, napuszone, nieprzyjazne. W sumie cała kolekcja bóstw, a raczej idei, które one reprezentują. Kwiaty, świece, zapach kadzideł. W samej świątyni, wzniesionej dopiero przed trzydziestu paru laty, panuje jeden Budda centralny w asyście setek innych Buddów, bodhisattwów, bóstw i demonów — figury, obrazy i obrazki, wyszywane tkaniny, dzwonki, kadzidła. Małe stoliki ustawione w dwa długie rzędy. Przy drzwiach lama — sprzedający drobiazgi wiernym i gościom. Drewniane, podtrzymujące strop kolumny i sufit pokryte są różnokolorowymi ornamentami, wśród których dominują złote, szczerzące zęby smoki... Dacan w słonecznej dolinie stanowi ośrodek buddyzmu tybetańskiego, lamaizmu. W odróżnieniu od innych gałęzi religii buddyjskiej, lamaizm nie przestrzega surowej dyscypliny klasztornej i celibatu mnichów, którym wolno raz w życiu ożenić się. Lamaizm nie gardzi magią, pod tym względem już w końcu XVIII wieku wyraźnie wyszedł naprzeciw szamanizmowi. 6 — Na Syberii cieplej 81 Za szklaną taflą w świątyni trwa nieruchomo około tysiąca wyobrażeń Buddy. W eksponowanym miejscu fotografia młodego człowieka w okularach — Dalaj Lamy, który dwukrotnie odwiedził to miejsce, z czego raz oficjalnie, z całym ceremoniałem. Dacan nie jest stylowo czysto tybetański. Wiele budynków i chat ma charakter rosyjski. Niezwykłe są domy o chińskich dachach i rosyjskich rzeźbionych ozdobach okien i drzwi. Zamieszkuje to „miasteczko" trzydziestu łamów. Niektórzy wykonują czynności gospodarskie koło domów, inni spacerują, rozmawiają, kręcą się koło swoich samochodów. Zespół lamaicki pod Ułan-Ude jest jednym z dwóch działających obecnie na terenie ZSRR. Drugi, mniejszy, z piętnastoma lamami, znajduje się w Oginskoje, w autonomicznym obwodzie czytyjskim. Wszyscy kapłani kształceni są w Mongolii, aktualną liczbę uczniów określa się na dziesięć osób. Do czasu rewolucji największym ośrodkiem buriackiego lamaizmu był Gusino-oziersk, zamknięty ostatecznie w latach trzydziestych. 2 W jednej z najokazalszych chat, strzeżonych przed dwa białe lwy, mieszka i urzęduje Chambo Lama, głowa wszystkich buddystów w Związku Radzieckim. Jest nim obecnie J. J. Erdyniejew. Z anglojęzycznej wizytówki, którą mi wręczono, odczytuję: Most Ven. Bendido Khambo Lama J.J. Erdyneev. president of the Religious Board of Buddhist of U.S.S.R. member of Executive Council of Asian Buddhist Conference for Peace. Dostępuję zaszczytu odbycia krótkiej rozmowy z Chambo Lamą. Jestem zaproszony do wnętrza jego siedziby. Żółto wymalowany korytarz. Niska izba z długim stołem, za którym na małych krzesełkach zasiada niekiedy trzydziestu łamów. Duży żółty piec. Na ścianach fotografie z buddyjskich uroczystości religijnych. Tlące się po kątach kadzidła. Dużo lamp i świec. Lodówka, samowar, telewizor. Chambo Lama jest chyba starym człowiekiem, choć właściwie nie ma wieku. Jego wielką, płaską, ciemną twarz czas dokładnie pobruździł. Skąd wzięły się te zmarszczki, skoro twarz jest niemal całkowicie nieruchoma? Lama w ogóle nie uśmiecha się, nie wyraża zdziwienia, nie ujawnia uczuć. — Czym zajmują się lamowie w Związku Radzieckim? — zapytuję na wstępie. — Pracujemy, staramy się być pożyteczni, przygotowujemy naszą 8? młodzież do stanu kapłańskiego — brzmi odpowiedź, której nie towarzyszy ani jedno drgnienie mięśni twarzy. — Zwierzchnikiem waszym jest Dalaj Lama? — Zwierzchnikiem teologicznym, ale nie politycznym. — Buddyści radzieccy są czynni w ruchu pokoju... __ Tak, w Mongolii istnieje centralny ośrodek ruchu pokojowego buddystów. W 1985 roku, niezależnie od czynnej działalności, daliśmy na ten ceł trzydzieści tysięcy rubli. Te pieniądze pochodzą z pracy łamów, z dochodów uzyskiwanych w dacanie. Pragnę podkreślić, że jesteśmy całkowicie samowystarczalni, nie korzystamy z dotacji. __ Czy kontakt z innymi krajami buddyjskimi jest ożywiony? __ Przyjmujemy co roku cztery — pięć delegacji buddystów ze świata. Bliskie są związki z Mongolią. Często podróżuję ja sam, przed rokiem byłem w Indiach. — Ruch ekumeniczny? __ Współpracujemy dość blisko z cerkwią prawosławną, z katolikami i wyznawcami islamu. Braliśmy udział w taszkienckich uroczystościach 1500-lecia islamu. Łączy nas wszystkich platforma walki o zachowanie pokoju. .__ cZy istnieje współpraca dacanu z Akademią Nauk w Ułan-Ude i Nowosybirsku? __ Systematyczna. Niekiedy pomagamy filologicznie przy odczytywaniu niejasnych miejsc w starych traktatach. Dzielimy się także doświadczeniami z zakresu medycyny tybetańskiej i ziołolecznictwa. W czasie rozmowy zauważam stojącą obok walizeczkę z szyfrowym zamkiem. Ciekawe, co tam jest w środku? Cenne recepty? Chambo Lama zauważa mój wzrok utkwiony w kuferek i po raz pierwszy przebiega mu po twarzy coś w rodzaju nikłego uśmieszku: __ Ona jest pusta. Rzadko w niej noszę cokolwiek. Chambo Lama spieszy się na zbiorową modlitwę. Wkłada żółte nakrycie głowy, symbol zwycięskiej walki stoczonej niegdyś z sektą „czerwonych czapek". Zażółciło się teraz w dacanie — zewsząd schodzą się mnisi na modlitwę. Nagle dostrzegam, jak dużo jest dokoła pomarańczowego koloru. Z dwóch świątyń — głównej i pomocniczej — dochodzą silne wonie kadzideł, słychać terkotanie obracanych młynków, które magiczną formułką torują wiernym drogę do zbawienia. Jest zwykły dzień. W czasie świąt, w sierpniu lub listopadzie, zapalają się 83 tysiące świateł, przeciągają przez iwołgiński dacan procesje, słychać głośne śpiewy, dźwięki dzwonków, muzyki. Dziś jest cicho, wieje od gór lodowaty wiatr, poruszając drucianymi wąsami tygrysów przed wejściem do głównej świątyni. 3 Nie sposób nie ulec wrażeniu, że Iwołgińsk jest w tym kraju czymś sztucznym, choć przecież lamaizm ma głębokie korzenie. Może dlatego, że zespół klasztorny w dolinie pod Ułan-Ude jest nowym tworem, nie ma na nim patyny wieków. Odległe wydają się początki stulecia, kiedy w Buriacji i Tuwie działały tuziny klasztorów i świątyń buddyjskich, gdy obowiązywała zasada, że co najmniej jeden syn z każdej rodziny zostawał mnichem, a liczbę łamów oceniano w kraju na dziesięć procent całej ludności! Przez trzysta lat buddyzm przenikał do umysłów i obyczajów zabajkal-skich buriackich koczowników (Buriaci północni, wiodący kiedyś życie pół--mnichów, pół-nomadów, przyjęli w XIX wieku prawosławie) — dziś jego ślady z trudem tylko można odnaleźć. Są w Iwołgińsku i opodal Czyty, czasem objawiają się niespodziewanie jakąś na pół zrujnowaną samotną stupą, relikwiarzem, jakimś ornamentem na domu. „Siady smoka", i to bardzo wyraźne, dostrzegłem w Instytucie Nauk Społecznych, filii Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk w Ułan-Ude. Znajdują się tam wydziały mongołoznawstwa, buddologii, medycyny tybetańskiej, filologii języków tybetańskiego i mongolskiego, jest zbiór starych manuskryptów z klasztorów lamaickich. Zajmuje się tymi dziedzinami sztab naukowców, z których kilku przekazuje mi interesujące informacje o swojej pracy: doktor nauk filologicznych Wasilij Najdakow, kandydat nauk medycznych, zasłużony lekarz buriackiej republiki Rygdyłon Nazarów, kandydat nauk filologicznych ??? Badarajew i wielu innych. Wszystko poważni badacze kultur Wschodu, autorzy książek, poligloci (Badarajew mówi językami: buriackim, rosyjskim, mongolskim, staromongolskim, chińskim, tybetańskim, tuwińskim i posługuje się sanskrytem). Czy znają może w Ułan-Ude ojca Cyryla Korwin-Krasińskiego, polskiego mnicha benedyktyńskiego z klasztoru w Maria Laach? To pytanie nasuwa mi się zawsze, kiedy słyszę określenie „medycyna tybetańska", do dziś jestem pod wrażeniem profesjonalnych, a potem i osobistych kontaktów z uczonym rodakiem znad Renu, doktorem medycyny tybetańskiej, który przed paru laty dotarł i na Syberię, co prawda nie tak daleko jak Ułan-Ude. 84 — Czy znamy! Przecież to jeden z najwybitniejszych teoretyków medycyny tybetańskiej na świecie — mówi Badarajew. — Korwin-Krasiński stworzył podstawy teorii regulacji organizmu zdrowego i chorego człowieka — dodaje Nazarów. Jako biograf ojca Krasińskiego dumny jestem z mojego „klienta", jego sławy, pozycji wśród uczonych tybetologów. Zapytuję Nazarowa: — Czy medycyna tybetańska to medycyna czy filozofia? — To pytanie i nas niepokoi. Idziemy jeszcze dalej i pytamy: czy medycyna tybetańska jest w ogóle nauką? Przez długie lata księgi medyczne tłumaczyli orientaliści, chociaż nie byli lekarzami i wielu rzeczy w ogóle nie rozumieli. Od Nazarowa, a następnie Badarajewa dowiaduję się, że mają własne laboratorium badania traktatów tybetańskich i starych recept, dysponują również dwoma laboratoriami farmakologii eksperymentalnej. — Na czym polega różnica między medycyną „zwyczajną", powszechną, a tybetańską? — Medycyna tybetańska zajmuje się całością organizmu, stosuje terapię kompleksową, uzdrawia —jeżeli jej się to udaje — w stu procentach, podczas gdy medycyna powszechna leczy konkretne choroby, poszczególne organy, opierając się na symptomach zewnętrznych, jej skuteczność określamy na sześćdziesiąt procent — człowiek jest często potem ani chory, atii zdrowy. — Panuje opinia, że medycyna tybetańska to przede wszystkim dieta, ziołolecznictwo i jakieś czynniki natury mistycznej... — To opinia dość prawdziwa, choć powierzchowna. Nie wszystkie, niestety, traktaty tybetańskie zostały odczytane i rozszyfrowane, istnieje wiele białych plam w tej nauce. Ale dla przykładu: tradycyjna medycyna tybetańska zna aż osiemnaście rodzajów chorób wątroby, z czego trzynaście „gorących", a więc z towarzyszeniem gorączki, i pięć „zimnych" — na każdą z tych chorób zaleca się inne leki. Zna też trzy systemy: wiatr (czyli system nerwowy), żółć (gruczoły) i śluz (przemiana materii). Lekarze medycyny tybetańskiej nie mieli mikroskopów, nie znali pojęcia „wirus" czy „bakteria", obcowali natomiast z legionem „złych duchów", sprawców chorób. Większość traktatów o medycynie tybetańskiej rozpowszechniła się wraz z buddyzmem, który filozofię uzupełnił systemem. Ten kierunek medycyny zajmował się równocześnie ciałem i duchem. Propozycje użycia leków wiązał z psychoterapią. Dysponują około trzystu receptami--schematami, każda z nich jest jak program dla komputera. Posiedli ogromną 85 wiedzę o wykorzystywaniu ziół i traw, trapią się zagrożeniem niektórych z nich przez pochód cywilizacji. Są wierni elementarnemu wskazaniu buddyzmu: nie przedłużać i nie skracać życia. Ważna uwaga: inne metody leczenia obowiązują zależnie od rejonu geograficznego i klimatycznego, innej terapii wymaga człowiek chory na tę samą chorobę, lecz należący do innej grupy temperamentu: choleryk, flegmatyk, sangwinik, melancholik — to teoria Korwin-Krasińskiego. I jeszcze jedno: na schemat ogólny medycyny tybetańskiej składają się trzy korzenie, dziewięć drzew, czterdzieści siedem gałęzi i dwieście dwadzieścia cztery liście.., Na którejś ścianie w budynku instytutu przeczytałem napis: „Nie ma na świecie niczego, co nie mogłoby być lekarstwem". Nie ma, niestety, napisu: „Nie ma takiej choroby, której nie potrafilibyśmy uleczyć". 4 Buriacja jest ziemią starodawnej ludowej mądrości. Zawsze żyło się tutaj w symbiozie z przyrodą, słuchało się jej wskazań i rad. Szumu głębokich lasów, wichru stepów, huku fal wzburzonego często Bajkału. Przez długi czas rolę pośrednika między człowiekiem i tajemnicami natury, a także siłami nadprzyrodzonymi pełnił szaman. Podobnie zresztą jak w wielu innych częściach świata: w Indonezji, na Półwyspie Malajskim, na wyspach Oceanii. Potem przyszedł tu buddyzm ze swoim skarbcem filozofii i wiedzy. Nie ma powodu odwracać się plecami do doświadczeń stuleci. Ludzie rozsądni w Buriacji odrzucają przesądy, ale chcą ufać mądrości przodków. Już przecież dawno temu — na innym obszarze świata — lekarz kartagiński, Konstantyn Afrykańczyk, tłumaczył dzieła medycyny wschodniej na łacinę... W dacanie iwołgińskim żyje lama specjalizujący się w medycynie tybetańskiej i znajomości ziół. Przed domem jedynego 'dziś praktykującego lekarza tybetańskiego w Ułan-Ude, Gałdana Lenchobojewicza, stoi od świtu do nocy kilkanaście samochodów ze znakami rejestracyjnymi z całego kraju. Międzynarodowa Organizacja Zdrowia uznała oficjalnie rangę medycyny i farmakopei ludowej, doradzając pilne przypatrywanie się tradycyjnym metodom diagnostyki i terapii. Buriaci nigdy nie zrezygnowali z czerpania z doświadczeń swojej starej, a wzbogaconej przez buddyzm wiedzy praojców, po pewnym czasie rozpoczęli systematyczne, naukowe już przetrząsanie bogatego skarbca .dokumentów, do których należą tybetańskie traktaty. 86 Ślady smoka są jeszcze wyraźne — trzeba je ocalić, póki nie będzie za późno. Życie w surowych warunkach syberyjskiego klimatu, wśród gór i wielkich lasów, w sąsiedztwie ogromnego „morza wewnętrznego" — Bajkału — zmusza do ciągłej walki, ale i sprzyja rozmyślaniom nad sensem egzystencji. Jak twierdzą teksty wypisane na młynkach modlitewnych: „klejnot jest w lotosie, amen". Może jest, a może nie — w każdym razie są i tacy, którzy go tam szukają. Natomiast ogromna większość mieszkańców tego kraju rozumie, że muszą przetrwać zarówno dokumenty kultury, jak i — przede wszystkim — nie zniszczona, nie naruszona przyroda. Tylko wtedy przetrwa człowiek. W OSIEMSET LAT PO CZYNGIS-CHANIE ? Kraj wznosi się łagodnie od północy ku południu, tworząc naturalną barierę od strony Chin i Mongolii. Przez ten potężny grzbiet górski biegł od tysięcy lat wielki szlak wędrówek. Tędy właśnie przetaczały się watahy Hunów, potem — od Attyli — Tatarami zwanych Mongołów Czyngis-chana. Długi czas istniało w tym miejscu niezwykłe państwo koczowników Dżungaria, uwikłane przez półtora wieku w wojny z Chinami. A i później był Ałtaj terenem ogromnej wędrówki ludów, narodów, wyznawców i nosicieli różnych religii. W końcu — to już prosta logika wydarzeń — zbudowano szosę z Bijska, przez Górno- Ałtajsk, do granicy Mongolii, skąd wybiega ona aż do Ułan- -Bator. Czujski Trakt. Imię wziął sobie od Czujskiego Stepu, który przecina teraz długą blizną. Jedna z syberyjskich „dróg życia". Ważna arteria handlowa, transportowa, strategiczna. Jej budowa zaczęła się w początkach stulecia, trwała wiele lat, obfitowała w dramatyczne epizody. Otworzyła świat dziesiątkom tysięcy mieszkańców niedostępnych gór. Szosa — z przedłużeniem przez Barnauł na północ — rzucona jest jak czerwona nić w poprzek kraju o różnych klimatach, o obszarze niewiele mniejszym niż Polska, zamieszkanym przez niespełna trzy miliony ludzi. V 1 Syberia z taryfą ulgową. Oczywiście, są i tutaj mrozy. Ostatniej zimy doszły do -45. Ale co to znaczy w porównaniu z Jakucją czy Czukotką?... Tyle że oni tu usiłują być krainą rolniczą — i są. Wszystkie ich uprawy zaliczane są do „ryzykownych". Uda się, nie uda się — często się nie udaje: ostatniej zimy zmarzły wszystkie owoce, ale drzewka w większości ocalały. Tak czy inaczej, tu kończy się — jeśli kto chce: zaczyna — Syberia. Granica między Krajem Ałtajskim a Kazachstanem przypomina niektóre granice w Afryce lub w Stanach Zjednoczonych — ktoś kiedyś przyłożył linijkę do mapy i przeciągnął ołówkiem: po obu stronach klimat i krajobraz są początkowo identyczne, a i ludzie nie bardzo inni; do dziś pokutują opinie, że Kazachstan także należy do Syberii. Ustalono jednak, że tędy przebiega dział wodny i to zadecydowało. ,W ogóle, jak mało ludzi potrafi prawidłowo określić geograficzny zasięg Syberii! Wiadomo niby, że na zachodzie zaczyna się ona od Uralu, który zresztą w swej części południowej jest pojęciem dość abstrakcyjnym. Po drugiej stronie — od Pacyfiku — wbrew powszechnemu mniemaniu, nie ma Syberii, lecz radziecki Daleki Wschód; syberyjska kraina rozpływa się gdzieś po drodze... Przez blisko tydzień ruchliwego pobytu w Kraju Ałtajskim wszyscy spotkani przeze mnie ludzie poczuwali się do obowiązku wspomnienia o przeszłości. To ważne widać dla dobrego samopoczucia, dla równowagi psychicznej. Uzasadnienie jakieś, że nie żyje się na marginesie świata. Tak, tędy spływały kiedyś masy ludzkie w drodze ku Europie. Posłuchajcie koniecznie: takie mieli obyczaje i mądrości — tak mieszkali, a raczej koczowali — takie śpiewali pieśni... Twierdzi się, nie bez racji, że tu właśnie znajduje się jedna z prakolebek ludów indoeuropejskich, Że ich krewnych można odszukać w Istambule i koło Białegostoku. Nuty dumy z przeszłości pobrzmiewają w głosie Tanspaja Szynszyna, narodowego barda Ałtaju, kiedy — chrapliwie, na rzadkich oddechach, przy dźwiękach strun topszura — prezentuje fragmenty eposu bohaterskiego... Słowo „Ałtaj" pochodzi z tureckiego „altyn" i znaczy „złoty". Złota nigdy tu nie brakowało — o czym wiedzieli liczni najeźdźcy. Należy poddać się magii tego miejsca, uruchomić wyobraźnię, dojrzeć owe masy ludzi i koni, zsuwające się z gór korytami rzek i potoków — jak ławice ryb. Dla naszych przodków w odległej Europie, a także dla ludzi w dalekiej Azji, była to zapowiedź rzeczy strasznych, śmierci i cierpień — dla nich wiązało się zapewne z nadziejami, podniecało radośnie. To było dawno, przed tysiącem i dwoma tysiącami lat, skończyło się wkrótce po śmierci władcy wielkiej Mongolii, Czyngis-chana. Jak pisał London w „Księżycowej Dolinie": „Została mi tylko mądrość i wspomnienia — wspomnienia, które są popiołami, popiołami pełnymi klejnotów". Rozsypały im się te klejnoty po całym kraju — od nizin po szczyty gór, 89 od tajgi po wysokie stepy. Odnaleziono wiele kurhanów z czasów Scytów, na przykład w Pazyryku, więc sprzed pięciu wieków przed naszą erą; tajemnicze mogiły z drewna, w których przetrwały szkielety wodzów i ich koni, a nawet świetnie zachowane mumie. Każdy kurhan ma około 50 metrów w obwodzie i 4—5 metrów wysokości. Wygrzebano stamtąd dzieła sztuki, przedmioty kultu i gospodarstwa domowego. To właśnie Scytów w pierwszej kolejności pochłonęła wysoka fala Hunów krótko przed naszą erą. Do historycznych, cudem nie spopielonych klejnotów, zaliczają się także monolitowe pomniki kamienne (sakralne? świeckie?), rozsiane po stepach i zboczach gór. To znaki tych, którzy stanowili kolejną falę: ślady potężnego Kaganatu, istniejącego na tych ziemiach od VI do X wieku naszej ery. Tajemnicze kurhany wznoszono kiedyś rękami, zapewne niewolników — dziś miesiącami rozgrzebują je buldożery. Wielkie dźwigi unoszą ostrożnie ciężkie kamienne pomniki. Część kurhanów postanowiono zachować w spo-1coju do czasów wynalezienia nowych narzędzi naukowych. O wiele później była pierwsza wojna i rewolucja. Dwa lata bolesnego przechodzenia ziemi i ludzi z rąk do rąk. Wędrówki żołnierzy i bandytów... Tak, pamięta się również barona Ungerna von Sternberga, który tędy przeszedł, ogłosił się na stepach księciem i chanem, chciał odbudować średniowieczne imperium mongolskie... Czy to prawda, że gdzieś zakopał swój legendarny, zrabowany skarb carski? Ach, tyle jest skarbów w Ałtaju i Mongolii, jeden mniej, jeden więcej, czy to ma znaczenie?... Działo się to zaś wszystko wzdłuż i w pobliżu dzisiejszego Traktu Czujskiego. Na szlaku, który istniał na długo, nim zbudowano tę bitą drogę, a potem wylano ją asfaltem. 2 Wiozą nas po „Czujce" w głąb gór. Ze stolicy Kraju Ałtajskiego, Barnaułu, szosą do Bijska, a potem już właściwym traktem do Górno--Ałtajska, który przypomina Rabkę, i dalej. Dalej niż stoi chata rodziców Wasyla Szukszyna, przedwcześnie zmarłego piewcy tej krainy, wybitnego pisarza, aktora i reżysera, którego opłakują tutaj jak największego chana. Któremu na grobie posadzili kalinę czerwoną... Szukszyn urodził się nad brzegami Katunia, czyli jakby nad górnym Obem, tu się wychował i część swego serca na zawsze pozostawił. Akcja jego opowiadań w tomiku „Jest taki chłopiec" rozgrywa się właśnie przy Trakcie 90 Czujskim. Szukszyn wykreował współczesnych rycerzy Ałtaju w postaci kierowców, prowadzących swoje ciężarówki odwiecznym szlakiem koczowników, pokazał ludzi wplątanych w zwykłe życiowe problemy: Paszkę i jego nieszczęśliwą miłość, Sienie szukającego wściekle brakujących wałów korbowych do ciężarówek, Grińkę, ratującego płonący pojazd. Soczyste i nie lakierowane są te portrety ludzi znad Traktu Czujskiego, jak choćby Antipa Kałaczikowa, rymarza, którego tajemną, najgłębszą miłością życia była bałałajka. Trochę jest u Szukszyna osobliwości i owej nierealnej mgiełki, snującej się po ałtajskich górach i dolinach. Owszem, patrzą jego bohaterowie na „dalekie sine góry, na licznie rozsiane wysepki". Ale mówią prozą, jak wszyscy inni: „Pewnie masz niedopój. Zabrakło ci ze dwa gulgi i teraz cię męczy". Nad Traktem Czujskim, bardzo konkretnym, współczesnym dziełem, a także dalej od niego, dużo jest kolorytu lokalnego, do którego wypada zaliczyć sprawy z pogranicza metafizyki, przede wszystkim przesądy ludu, jego wierzenia niezwykłe. Zanim Traktem, a więc drogą o długości 619 kilometrów z Bijska do granicy, przejechał pierwszy samochód (aha, przez dwa miesiące w roku, na wiosnę, nie wolno teraz drogi używać większym ciążarówkorn, bo nawierzchnię diabli biorą), działo się tu, a działo! Od zawsze, także i teraz, o zmroku i brzasku niebo pokrywa się nalotem czerwieni: z góry, z okien samolotu, wygląda to, jakby kraj ogarniał pożar. Symbol widoczny stuleci walk i pożogi... Od tysięcy lat ludzie w Kraju Ałtajskim kłaniali się rzekom, górom, słońcu. Bogom swojskim, których nie wyrąbał miecz i nie pokonała wiara w Buddę. Długo, bardzo długo odprawiali ceremonie i czary szamani, dziś jeszcze pobrzmiewa echo ich zaklęć i okrzyków. Mają tu na stepach Tuwy i Ałtaju szczególny rodzaj zegara słonecznego. Gdy pierwsze promienie słoneczne padną na brzeg otworu w dachu jurty, oznacza to porę pędzenia bydła na wypas, gdy promienie przenikną przez otwór i dotkną północnego krańca łóżek — czas na śniadanie... I tak przez cały dzień. Także księżyc ważny jest dla ludzi wysokich stepów. Przetrwała wiara w walkę księżyca z siedmiogłowym potworem, „Czilbigenem". Czasem udaje się potworowi połknąć księżyc — wtedy wśród jurt rozlegają się okrzyki: „Księżyc umarł!", trąbi się w miedziane rogi, ciągnie psy za uszy, a nawet strzela z karabinów w niebo. I oto wcześniej czy później „Czilbigen" daje za wygraną... Narody południowej Syberii posługiwały się do najnowszych czasów własnym kalendarzem, „Mucze", który składał się z cyklu odcinków 91 dwunastoletnich, a każdy rok miał imię zwierzęcia: myszy, krowy, lamparta, zająca... Uważa się, że na charakter człowieka wpływa rok urodzenia... Tak, zbudowali duże miasta, dokopali się złota, srebra, ołowiu, wolframu, rtęci. Stworzyli przemysł, dający im sześć miliardów rubli dochodu rocznie. Zabrali się do rolnictwa, tego „ryzykownego", ale i pszenicy, co prawda cherlawej, doczekali się, i chmielu, i buraków cukrowych nawet. Ale Ałtaj nie przestał być z powodu tych nowinek Ałtajem. Część jego mieszkańców nadal przemierza stepy z owcami, końmi, wielbłądami. Sobole, ruchliwe zawsze jak żywe srebro, czujne, kiedy trzeba agresywne, buszują po lasach cedrowych, budząc niezdrowe pragnienia myśliwych. Po wysoko położonych łąkach spacerują reny, jelenie, „marały"; z ich rogów produkuje się pantacrinę, cenny preparat wzmacniający organizm ludzki, sprzedawany kiedyś na wagę złota. Mają korzeń o dziwnej nazwie, identyczny w działaniu z żeńszeniem. I żymołość, owoc w Polsce nie znany, rosnący także na Kamczatce, wcześniejszy o dwa tygodnie od truskawki — wytrąca on z organizmu ciężkie metale. W górach, zwłaszcza w okolicach uzdrowiska Biełokuricha, biją źródła wód radioaktywnych, niezwykle silnych, dobrodziejstwo dla chorych na serce i reumatyzm; ludzie wysokiego Ałtaju prawie nie znają zawałów i nowotworów, ale ściągają z północy inni. Na dużych obszarach rośnie sławna oblepicha, czyli rokitnik (znany u nas tu i ówdzie nad morzem), nazywany „ałtajskim ananasem", dysponujący wszelako ciekawszymi od ananasa właściwościami. Ałtaj — już unowocześniony — to ciągle jeszcze skansen nomadyjski, ogród botaniczny, apteka tajemniczych leków. Banalną prawdą jest, i tu się ona potwierdza, że cywilizacja to dobrodziejstwo i klęska równocześnie. Prawdą jest także, iż cywilizacja może — jeżeli trafi na mądrych wdrożycieli — koegzystować ze światem przyrody, tradycji, starych obyczajów. Mongolski kosmonauta, który uleciał w przestrzeń, zabrał ze sobą do niebieskiego wehikułu pojemnik oleju rokitnika. Oleju, który goi rany i oparzenia, syberyjskiego balsamu. Duża szansa dla reportera! Nie musi pisać o produkcji maszyn rolniczych (rozwija się w Ałtaju), o fabrykach chemicznych (są, mają przecież u siebie ze trzy tysiące słonych jezior), o zwyczajnym rolnictwie czy hodowli — jeśli go już powiozą do sowchozu, to jest to gospodarstwo „Flora" uprawiające rośliny lecznicze lub gospodarstwo miodowe, sowchoz pasterski „marałów" czy jaków, sowchoz hodowli soboli, lisów i norek. 92 3 Działa w Kraju Ałtajskim Syberyjski Instytut Sadownictwa. Już w nazwie tej placówki pobrzmiewa paradoks, może nawet sensacja — sady na Syberii! A chwalą się w tym instytucie w sposób nieprzytomny. Mają chyba jakieś podstawy do chwalby. Ałtaj daje sobie radę z surowymi warunkami przyrody i infekuje swoimi owocowymi osiągnięciami całą Syberię. Nie wzięły się te sukcesy znikąd — od wieków potrafili ignorować najtęższe mrozy (niekiedy jednak, jak ostatniej zimy, one na chwilę wygrywają z nimi). Jeszcze w początkach stulecia dotarła w te strony kanadyjsko-amerykańska ekspedycja, zabierając potem do Ameryki sadzonki dzikich syberyjskich jabłonek, „pipinek ałtajskich". Dzięki naukowcom z Ałtaju obszar sadów syberyjskich przekroczył osiemdziesiąt pięć tysięcy hektarów — w początkach stulecia mówiono o trzystu hektarach. Instytut i jego dyrektor, I.P. Kalinina, przygotowali dla gości dość niezwykłą ucztę: przyjęcie, na które składały się niemal wyłącznie przetwory z owoców: soki, syropy, konfitury i dżemy z rokitnika, kalina z cukrem, czarne porzeczki, truskawki i żymołość. Objedliśmy się po dziurki od nosa, zwłaszcza „syberyjskim ananasem", naturalnie z nadzieją głęboką, że od tej chwili skończą się wszelkie dolegliwości sercowe, żołądkowe, reumatyczne, może nawet złe humory... Panaceum na wszystko. Kto chce, niech wierzy. W Kraju Ałtajskim wierzy się chętnie w wiele cudów natury. To miejsce, gdzie jeżeli nie gusła i zaklęcia, bolo już teraz trochę głupio, to przynajmniej przekonanie o tajemniczych, fantastycznych właściwościach roślin znajduje wdzięczną glebę w umysłach i instynktach ludzkich. Kilka razy wiozący mnie Traktem Czujskim samochód zatrzymywał się przy wykrotach gęsto zarośniętych krzakami rokitnika. Niecki i dolinki wypełnione były szczelnie kudłami krzewu, obwieszonego pomarańczowego koloru gronami, najeżonego długimi kolcami — wpaść w takie krzaki, to jak pogrążyć się w gęstwinę jeżyn, a może i boleśniej. Był czas, że sporo owoców rokitnika marnowano. Teraz wyciągają się ręce po każde gronko. W „zakładach witaminowych" w Bijsku produkują olej z rokitnika metodą przemysłową. Po domach, kto żyw, smaży konfitury, wytłacza soki. Co myślą o postępującym na świecie skażeniu ziemi i powietrza, o możliwościach zachowania swojej wspaniałej przyrody? Absolutnie nikt, komu zadawałem te pytanie, nie taił niepokoju. — Był czas, że nie liczono się z przyrodą — powiada dyrektor Kalinina 93 z Instytutu Sadownictwa. — Dziś potępiamy takie stanowisko, widzimy ostro wszystkie popełnione błędy: wyrąb limb syberyjskich, na które trzeba czekać setki lat, zanieczyszczanie rzek, bezmyślne wybijanie zwierzyny. Mają ałtajskie przysłowie: „Człowiek, który nie rozumie swych wad i błędów, jest jak borsuk, który nie wie, że ma na głowie białą plamę". Pewnego dnia przejechał nam przed nosem — byłem w większej grupie osób —- niezwykły pojazd, sześciokołowy „wszędochód" marki Ural. Niósł na grzbiecie sklep, docierający do zakamarków, gdzie już nawet diabeł przestał cokolwiek mówić. Gapiłem się na stepowy wóz z podziwem. Ktoś zauważył: — Rozpieszczanie. Ludzie w swoich jurtach żyją od setek lat i nieźle sobie radzą. Wszędochody tratują kraj, płoszą ptaki i duchy. Ktoś inny: —- Tak. Zwłaszcza ducha pionierstwa. W stepach ludzie zawsze palili suchym nawozem, nie ruszając siekierą stojącego obok lasu. Mieli swoje powiedzenie: „Nie rąbać żywego lasu". My także mamy: „Zatrzymać niszczącą cywilizację!" Kult przyrody — ufają jednak — ocali ich kraj przed agresją nowoczesnej technologii. Lękają się, odłożonych na szczęście, pomysłów zmiany biegu rzek, ingerowania w warunki klimatyczne, sprzeciwiają się wpychaniu przemysłu w górne rejony Ałtaju. „Jeden pies widzi i szczeka — inny szczeka, chociaż nie widzi". To także stare ałtajskie przysłowie. Ich pies widzi. Mają zamiar zamknąć wszystkie gospodarstwa wyrębu lasów i przeróbki drewna.. Przygotowują się do zorganizowania kilku nowych rezerwatów (jest jeden, nad Jeziorem Teleckim). Z Górno-Ałtajska, dawniej Ulała, pragną zrobić stolicę turystyki i alpinizmu; na razie, z braku wszelkich niemal usług — przyznają to otwarcie — miasto pełni jedynie rolę punktu administracyjno-tranzytowego. Trakt Czujski pnie się niepostrzeżenie w górę, aby w swej wyższej części przecinać kolejno lasy sosnowe, modrzewiowe i limbowe, a w końcu wyskoczyć na przymongolskie stepy. Jak się trafi, można tu spotkać niedźwiedzia lub — to byłoby już prawdziwe szczęście — tutejszego śnieżnego tygrysa (irbisa); najłatwiej o kontakt z dzikim kotem. Można także otrzeć się o ducha lub zgoła demona. Szczególnie w pobliżu „obo", ołtarzyków wznoszonych na cześć owych demonicznych istot, władców najniebezpieczniejszych miejsc. Na gałęziach drzew, niby na bożonarodzeniowej choince, wiszą setki szmatek, przeważnie białych i niebieskich, kępki włosów i futer. Obok stoją miseczki z ziarnem, solą, gronkami oblepichy. 94 4 Nad Krajem Ałtajskim nie zawsze roztaczała się skuteczna opieka duchów i demonów. W tym miejscu Azji, podobnie jak w sąsiedniej Tuwie, jak w wielkiej Mongolii, stulecia znaczone były krwią. Tędy —jak wiemy — przetaczały się tabuny strasznych rycerzy, tu znajdowała się w XII — XIII wieku część imperium okrutnika, zarazem wybitnego wodza i organizatora, Czyngis-chana. Na tym obszarze dochodziło do ścierania się interesów Rosji carskiej z państwem chińskim, w rezultacie czego ocalała zaledwie piąta część plemion ałtajskich, ludzi, którzy schronili się bądź w niedostępnych górach, bądź w warowniach rosyjskich. Niełatwe były, to także wiemy, lata rewolucji. A w czasie drugiej wojny dotarły tu tysiące uchodźców, w tym naukowcy i studenci dwóch wyższych uczelni z europejskich ziem ZSRR. Wśród siedemdziesięciu narodowości, żyjących dziś w Kraju Ałtajskim, znajduje się około tysiąca rodzin polskich. Znacznie więcej jest Niemców. Liczbę Ałtajów czystej krwi ocenia się w samym tylko Autonomicznym Obwodzie Górno-Ałtajskim na 70 tysięcy. Trwają wysiłki, aby młode pokolenie ałtajskie chciało pozostać w swoich wysokogórskich osadach i koczowniczych grupach, do których przez wieki tak byli przywiązani, a które teraz — niestety — coraz chętniej opuszczają. Wszyscy garną się do cywilizacji. Tylko z rzadka ujawniają się uparci samotnicy. Na przykład — starowiercy. Znany dziennikarz moskiewski Piesków w głośnym reportażu sprzed paru lat opisał spotkanie z rodziną chłopa o nazwisku Łyków, który z synem i córką żył kilkadziesiąt lat w dzikich rejonach Gór Sajańskich, nie wiedząc nic o drugiej wojnie ani o lotach w kosmos... Za każdym zakrętem Trakt Czujski oferuje nowe wrażenia. Niespodziewanie ukazuje szerokie płaszczyzny łąk, doliny wypełnione po brzegi słonecznikami, pastwiska zatłoczone bydłem, owcami, kozami puchowymi, końmi. Gdzieś daleko — w pejzażu prawdziwie szwajcarskim", ponad soczystą zielenią — świecą się białe wierzchołki gór pokrytych wiecznym śniegiem, języki lodowców, pod którymi pasą się posępne rogate, jak i wesołe jelenie. Ktoś objaśnia mnie rzeczowo, że Kraj Ałtajski produkuje blisko połowę wszystkich radzieckich serów, jedną trzecią wełny, jedną dziesiątą mięsa, dwie trzecie puchu. Nawet tu doganiają człowieka statystyki! Ale o befsztyku tatarskim dowiedzieli się od Polaków. Podobnie jak o tatarskiej strzale, która przebiła gardło krakowskiego trębacza... Nikt jakoś nie częstuje mnie „czegenem", ałtajskim kumysem. Nikt, przy !5 żadnej okazji, nawet w dalekich jurtach, nie nalewa mi czarki samogonu „araka" czy szklanki jakiej bądź wódki. Co się dzieje, co to za Syberia! Pewnie ten i ów czuje dziś wyraźny „niedopój" i pociągnąłby sobie ze „dwa gulgi", ale — jeżeli już — robi to teraz po cichu. W drodze powrotnej, trochę w bok od Traktu Czujskiego, za wąwozami kipiącymi rokitnikiem, ktoś nagle wykrzyknął, wskazując palcem: „Soból, soból!" Niczego nie widziałem. Zwierzątko przeskakiwało po gałęziach drzew z szybkością 40 kilometrów na godzinę, kto by je tam dostrzegł, a jeszcze ustrzelił! A jednak są myśliwi, którzy tego dokonują za 200 rubli od sztuki (w Moskwie kosztuje potem ta sama sztuka 600-700 rubli). Na farmie zwierząt futerkowych „Leśny" tłumaczono mi, że trzeba mieć wiele cierpliwości, aby doczekać się potomstwa soboli — sobolica znajduje się w ciąży dokładnie dziewięć miesięcy (norka od czterdziestu do siedemdziesięciu dni, lis pięćdziesiąt dwa dni). Aha, i jeszcze jedno: rzadko, ale zdarzają się kradzieże cennych zwierząt, przeważnie jednak lisów, bo wyciąganie sobola z klatki to jak chwytanie wściekłego diabła... Długo słońce czepiało się wierzchołków drzew. Jechaliśmy w dół, co było jak schodzenie po szczeblach wielkiej drabiny; łąki na wyżynach — limby — modrzewie — sosny — pola zbóż i słoneczników. Już wiem, że po kilkaset kilometrów ciągną się wąskie pasy leśne, specialite de la maison tego kraju, osobliwość znana jeszcze tylko w Kanadzie. Słońce umknęło nagle za horyzont, wzniecając na niebie pożogę. Rzeka Katuń i słone jeziorka wypełniły się malinową wodą. Poszkarłatniały grona krzewów rokitnika, pociemniała czerwień kaliny. W wiosce Pos„iol lem ^skoje nad Bajka- HLb * a i i i. ? ? i a. - ? ?? Barnaul, pierwS2e mj Ałtajskiego ' ? ł Kyzyl. w oczekiwaniu na autobus Nowy gmach teatru w stolicy republiki Tuv 4 ^:w;: ! ~ Na stepach nad granicą Mongolii tli Wśród budynków klasztoru buddyjskiego pod Ułan-Ude Również Buriaci mają dostęp do Bajkału rewnrane koronki buriackich at. dzieło artystów budowni-c*ych sprzed stu i dwustu lat Demonstracja reliktów dawnej bu ?«^ riackiej kultury w skansenie w Ulan '" ^0Ę -Ude I Jeszcze jedna scena z żywego muzeum Buriacji I SONDA SERCA AZJI Czy warto jechać tak daleko, aby zobaczyć tak mało? Warto, jeżeli chce się poznać kraj na pograniczu dwóch epok i dwóch światów. Kraj znajduje się w geograficznym środku Azji, równocześnie należy do jej najdalszych peryferii. Tę „środkowość" ustalił w roku 1910 angielski uczony i odkrywca ??????-der Carruthers. Można w to uwierzyć już w czasie lotu z północy: bardzo długo szybuje się nad dzikimi górami, przypominającymi w wielu miejscach olbrzymie, zrudziałe, bezdrzewne wydmy. Ani jednej drogi, wioski, domu. Piękno i groza! No a potem od razu Kyzył, który robi dobrą minę do miana stolicy tej głębokiej nicości. Parę minut w samochodzie, jadącym z lotniska i już się jest na miejscu. Ale zaraz, gdzieśmy to właściwie dotarli? Dotarliśmy do syberyjskiej republiki autonomicznej, Tuwy. Granica Mongolii. Niespełna setna część terytorium ZSRR, czyli mała plamka na mapie, a przecież obszar równy prawie połowie Polski. Zaledwie 276 tysięcy mieszkańców, a więc tyle co w Częstochowie. Chociaż więc obszarem ta daleka, izolowana od świata kraina nie jest wcale tak mała, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto przybyłem do radzieckiej Andorry. Kyzył oznacza w języku tuwińskim czerwony. Kiedyś w tym miejscu znajdowała się rosyjska osada Białocarski. Tutaj, w cieniu Gór Sajańskich, lądują wszystkie przybywające do tego kraju samoloty. Stewardesy na pokładach maszyn z Moskwy, Tbilisi i Irkucka uroczystym tonem prezentują kraj i miasto, gdzie za niedługie minuty mają opuścić samolot pasażerowie; wtedy to po raz pierwszy pada określenie „serce Azji". ? 1 Zanim zdołałem odetchnąć, już znowu siedziałem w samochodzie. Kierunek — południe, strefa nadgraniczna. Kiedyś na pytanie podróżnego: Jak daleko do miasta?", chłop syberyjski 7 — Na Syberii cieplej 97 odpowiadał: „Ech, niedaleko, będzie ze sześć wiorst", a ludzie jechali trzydzieści i jeszcze było mało. Teraz powiedzieli mi w Kyzyle, że do granicy Mongolii jest ze sto osiemdziesiąt kilometrów, a droga — ho, ho — pierwszorzędna. Okazało się tych kilometrów znacznie więcej, a jazda w drugim etapie mogła się przyśnić! Początkowo było wielkie udawanie — szosa jak w Europie, gładka i prosta jak w pysk strzelił. Tylko pojazdów na lekarstwo i pustka dokoła aż do bólu oczu. Ani pół człowieka, ani pół chałupy. Trawy, wzgórza łagodne, ale i pola uprawne — jak rozścielona szeroko tkanina na pidżamę; dłu gie pasy, na przemian jasne i ciemne, ze zbożem nieco cherlawym, i gołe, czekające na płodozmian. A więc jeszcze jedna pusta kraina w naszym zatłoczonym świecie. Pusta — gdyby nie prawie dwa miliony koni, owiec, jaków, wielbłądów. Gdyby nie wiele problemów w długiej historii i obecnym życiu, o czym na razie mniej wiem, niż się domyślam. Dlaczego nie pojechałem pociągiem? W tym kraju nie ma kolei, jeszcze jej nie zbudowano. Jest trochę dróg, z których niewielki tylko procent zasługuje na miano szos. Najważniejsza jest szosa usińska, która przebiega przez łańcuch Sajanów i od 1932 roku łączy Tuwę z Abakanem i resztą terytorium ZSRR. w chwili opuszczania Kyzyłu podano wiadomość o zerwaniu abakańskiej szosy i licznych na niej mostów — skutek od tygodnia trwających opadów. Jak to będzie na naszej drodze?... Właśnie zaczęły się dziury. Później szosa wbiegła między góry i przypominała koryto wyschniętej rzeki. Po lewej — słone jezioro o wodzie gęstej jak zawiesista zupa. Z rzadka sowchozy: „Zwycięstwo", „Płomień Rewolucji" i inne. Brzozy i modrzewie. W końcu mała osada: Samachałdaj, do 1914 roku stolica Tuwy, dziś relikt, a może żart historii. I zaraz pierwsze jurty — jak forpoczty większego obozowiska harcerzy; duże, okrągłe, płaskie namioty z unoszącym się ze środka dachu dymem. Owce, coraz więcej owiec. Jeździec na koniu, galopujący w poprzek szosy. Jakieś drzewo obwieszone kolorowymi szmatami, pod tym pryzma pordzewiałego złomu „obo", szamański ołtarz, miejsce w tych górach snąć szczególne, może niebezpieczne. Sto czterdziesty piąty kilometr, definitywny koniec nawierzchni ulepszonej. Las, serpentyny i kamienie, ciemnawo, gromadki zdziwionych owiec o czarnych pyszczkach. Przejeżdżamy po moście przez rzekę Tes, północny kraniec stepowej 98 wyżyny. Uderza nagła zmiana aury: blask, ostrzejsze powietrze, zapach trawy. Tutaj droga jest już tylko wspomnieniem. Nasz „czołg we fraku", czyli samochód marki „Wołga", z wyraźną rozkoszą wypływa na „szerokie stepów oceany". We wszystkich kierunkach biegną ścieżki i koleiny, rozwidlają się, kluczą, zapadają w zieloną gęstwinę. Jedziemy z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę na przełaj przez piasek i trawę. Nie pozbieramy się od śmiechu, jak trafimy na głębszą dziurę! Jest coś magnetycznego w tej krainie. Jak poprzednio w Kraju Ałtajskim wszystko ciągnie w te dziwne, tak mało znane, egzotyczne strony. Inność przyrody i klimatu, odmienność sposobu życia nielicznych mieszkańców, świadomość zaplecza tysięcy lat burzliwych dziejów... W tym pejzażu, trwającym bez zmian od wieków, mógłby w każdej chwili pojawić się oddział osobliwych jeźdźców z mongolskim Napoleonem, Czyngis-chanem na czele... 2 Na szerokiej płaszczyźnie ręka Boga posadziła pojedyncze, skaliste, obłe przeważnie wzgórza — gigantyczne powiększenia babek dla dzieci. Daleki horyzont zamyka dziki, posępny grzbiet górski. Rozweselają go zajączki przesyłane przez małe jeziorka. Może ze sto kilometrów przeżeglowaliśmy po trawie i wertepach. Czerwony pył — niby dym z komina parostatku — wlókł się za nami długim ogonem. Kiedy nad głową poszybowały jakieś ptaki, ktoś w samochodzie powiedział: „Blisko do Pogranicznego". Ptaki, jak na morzu mewy sygnalizujące ląd, zapowiadały bliskość siedzib ludzkich. Było to stanowisko jednej z brygad sowchozu „Pograniczny". Parę jurt, rozrzucone dokoła beczki, parkujące samochody w sąsiedztwie przytroczonych do palików koni. Opodal rzeka Naryn, wyznaczająca linię graniczną z Mongolską Republiką Ludową. W ciągu paru następnych godzin uczestniczyłem w seansie tuwińskiego westernu (easternu raczej). Pojawili się stepowi bohaterowie i ich zwierzęta. Świat wypełnił się dziwnymi dźwiękami, zapachami, a następnie — wraz ze mną — zanurzył się w kurzu. Gościnni gospodarze zaprezentowali swój majątek, a zarazem — sens obecności w tym pustkowiu. Przed obliczem przybyszy „z dołu" przecwałowa- 99 ły tysiące owiec, setki koni i wielbłądów. Stada czworonogów rżących i ryczących przebiegały we wszystkich kierunkach. Kopyta i racice podnosiły wysoko w powietrze pyłowe chmury. Tylko pozornie panował bałagan i bezhołowie. Czabani, czyli tutejsi pasterze, przeważnie młodzi chłopcy o spalonych słońcem twarzach, popisywali się władzą nad stadami i tabunami. Galopowali na rączych rumakach, chwytali zwierzęta na lasso, pokrzykiwali gromko — są jeszcze autentyczni kowboje na tym świecie! Z trudem rozumiałem, dlaczego wszystkie te zwierzaki, niektóre z wściekłością szczerzące pożółkłe zęby — jak wielbłądy — po prostu nie oddalą się z godnością w siną dal, wypinając się na swych namolnych pasterzy. Widać jednak lubią kotłować się w tłumie, obijać bokami, biec przed siebie, zawracać, znowu obijać bokami, rzucać łbem na lewo i prawo. Nawyk do życia w stadzie? Lęk przed samodzielnością bez pejcza i wrzasku czabana?... Tuwa, czyli niegdysiejszy Urianchaj, nigdy nie lubiła pejcza. Nie chcieli ludzie tutejsi, ongiś Sojotami zwani, wstępować do armii Mongołów, nie byli wojowniczy. Pisał przed kilkudziesięciu laty Antoni Ferdynand Ossendowski w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów": „Sojoci, odwieczni wrogowie wojny i przelewu krwi ludzkiej, przed wiekami woleli porzucić swoją ojczyznę, niż ustąpić żądaniom krwawego zdobywcy Czyngis-chana, marzącego o utworzeniu sojockich konnych oddziałów. Sojoci prawie wymarli, lecz na rękach pozostałych nie ma śladów krwi ludzkiej. Nawet bezwzględni, surowi chińscy gubernatorzy nie potrafili zastosować w Urianchaju swoich krwawych, nie znających litości praw". Legendy mówią — a Ossendowski to powtarza — że Sojoci chronili się przed Mongołami w „podziemiach Władcy Świata". Pewnie kryli się w jaskiniach, być może razem ze swymi zwierzętami. Takie jaskinie istnieją opodal jurt i terenów wypasu gospodarstwa „Pograniczny". Może służyły one też Tuwińcom za miejsce azylu w ciągu setek lat inwazji Hunów, hord Czyngis-chana (o ironio: jednym z jego wodzów był ich pobratymiec Subudaj), agresywnych plemion koczowniczych. Niejeden człowiek krył się w górskich i stepowych pustkowiach jeszcze w początkach tego stulecia — do roku 1912 — za czasów dominacji mandżursko-chińskich feudałów, a nawet w późniejszym niespokojnym dziesięcioleciu. Tak więc jurty nie zawsze tkwiły w stepie, w niespokojnych chwilach znikały na wiele lat. Do czasu gdy pierwszy śmiałek znowu rozbił gdzieś swój namiot. 100 Tuwińcy, ludzie miłujący pokój ponad wszystko, nie ztnoszący przymusu, choć tak długo kiedyś w terrorze żyjący, dopiero podczas drugiej wojny światowej dosiedli koni i ruszyli do walki — Tuwińska Republika Ludowa przekazała do dyspozycji radzieckiego dowództwa ochotnicze oddziały kawalerii. Gdy szedłem w stronę białej jurty, niebo zaniosło się chmurami, zerwał się wiatr, rozczesując trawy długie i miękkie jak końskie grzywy. /' i Gdy wchodziłem do środka jurty, schylając głowę, przenikała mnie jedna myśl: oby nie kazali mi pić araki, czyli miejscowego kumysu, i jeść baranich flaków... Nic z tych strachów nie spełniło się — poczęstunek był skromny, banalnie europejski. Towarzyszyły mu krótkie, bezalkoholowe toasty pod słoną zieloną herbatę z mlekiem. Siedzieliśmy na niskich, dziecięcych jakby krzesełkach, przy długim niziutkim stole. Miejsce dano mi honorowe, z widokiem na środek namiotu. Za plecami, na komódce, gdzie kiedyś stawiano posążek Buddy, tłoczyły się kolorowe fotografie dzieci i dorosłych. Jurty opisywano tysiące razy, więc tylko garść wrażeń, osobistych raczej. Wszystkie małe, a nawet miniaturowe meble przytulono do brezentowych (teraz już nie wojłokowo-samodziałowych jak niegdyś) ścian. Dostrzegam materace na łóżkach, dywaniki na ziemi. W środku namiotu stoi piecyk żeliwny typu „koza", z rurą prowadzącą do dziury w dachu, skąd skapują krople deszczu i syczą przy zetknięciu się z piecem. Słucham informacji o pracy brygady. Przyjmuję prezentację domowników, zasłużonych czabanów. Zachęca się mnie do jedzenia, gęsto dla przykładu cmokając. Zostaną tu do zimy, potem część ich przeniesie się do kamiennych domów, „zimników", rozrzuconych z rzadka w zaciszniej szych miejscach stepu, a część odejdzie do siedzib stałych. Namioty zwiną i opakują celofanem. Później, w Kyzyle, usłyszę z ust jednego z najwyższych funkcjonariuszy republiki krytyczną ocenę niektórych decyzji z lat pięćdziesiątych: — Było błędem pospieszne zakładanie stałych osad i nakłanianie ludzi do ich zamieszkiwania. Wtedy to upadła powszechna sztuka szycia i budowy jurt. Teraz rozpoczynamy przemysłową produkcję nowoczesnych jurt. 101 Minął krótki czas wstydzenia się owych tradycyjnych stepowych budowli, minął czas mechanicznego likwidowania koczownictwa. Istnieje stosunkowo mała migracja ludu ości z terenów stepowych do miast, a jeżeli już ktoś pragnie mieć stały dach nad głową, nikt go nie zmusza do pozostania. Oficjalne źródła podają, że w ciągu ostatnich czterdziestu lat liczba mieszkańców miast Tuwy zwiększyła się osiemnastokrotnie — to duże niewątpliwie osiągnięcie byłoby wręcz oszałamiające, gdyby nie zerowy prawie punkt startu. Wrogiem tradycji i zwyczajów jest — jak wszędzie na „marginesach" świata — radio i telewizja. Słyszę właśnie głos spikera radia moskiewskiego, czytającego najnowsze wiadomości; mówi coś o lotach kosmicznych i produkcji komputerów. Telewizji w jurcie nie ma, ale jest już w niektórych „zimnikach". Tygodniami pozostawieni są sami sobie, izolowani jak samotna wyspa na oceanie. Ale przecież raz w miesiącu odwiedza ich ekipa specjalistów: lekarz, weterynarz, mechanik... Czasem podjeżdża także sklep na kółkach. W ramach więc powstającego nowoczesnego społeczeństwa mądrze toleruje się atawizmy i tradycyjne nawyki. Deszcz wali w powierzchnię jurty jak w naciągniętą skórę bębna. Z zewnątrz dochodzi rżenie koni. Osobą szczególnie honorowaną w jurcie, choć razem z innymi kobietami stroniącą od stołu z mężczyznami, jest babcia o głęboko pobrużdżonej twarzy, posiadaczka tytułu Zasłużonego ??????? Republiki, a przy tym matka dziesięciorga dzieci, Kok Dasz Dangyt. Całe życie spędziła w stepie. Czy to prawda, że bardzo dobrze zarabia? — Wszyscy czabani dobrze zarabiają, jest ich w brygadzie trzydziestu czterech. Jeden ma ośmiu dorosłych synów, a każdy z nich jest właścicielem samochodu. Wierzę na słowo, choć prymityw otoczenia i niezupełnie kliniczna czystość wydaje się podważać te informacje. No, ale nie wszystko musi być widoczne gołym okiem lub w oczywisty sposób wiarygodne. Natomiast gołym okiem widzi się, że ludzie inaczej tu niż gdzie indziej zarówno żyją, jak i wyglądają. Przez cały czas pobytu na tym tarasie Azji mam to samo uczucie: oni są jak Indianie! Ale Indianie wielkiej łagodności. Nigdy nie oczekiwali jak ludzie w Ameryce przybycia białego człowieka, który groził im wyniszczeniem, a później dobijał cywilizacją, nigdy nie wykopali topora wojennego. Inna sprawa., że ponieśli ogromne straty, przede wszystkim z rąk Chińczyków i Mongołów. Był moment w historii, że pozostało ich zaledwie kilkadziesiąt tysięcy. Jeszcze raz Ossendowski: 102 „To jest kraina mogił, jedno olbrzymie historyczne cmentarzysko. Narody, plemiona, szczepy ciągnęły tymi stepami (...) jak widrrm nocne, pozostawiając za sobą mogiły, kurhany, monolity". Na chwilę przestało padać. Wyszliśmy-z jurty, aby popatrzeć w stronę odległej o półtora kilometra granicznej rzeki i rozciągających się dalej obszarów Mongolii. W polu widzenia były jeszcze dwie jurty, kilka dżipów, koni i owiec. Niby kości na pustyni, walało się dokoła sporo pordzewiałych rur wydechowych — jak gdyby step urywał je złośliwie spod samochodów. Granica wydaje się nie strzeżona, czasem jednak — powiadają mi ostrzegawczo — przesuwa się wzdłuż brzegu rzeki patrol konny znudzonych strażników. Grzmot toczy się po niebie, gdy wsiadamy do wołgi, aby rozpocząć jazdę powrotną na północ. Czabani żegnają nas, a jeden mówi coś po tuwińsku. Życzy „szczęśliwej drogi jadącym wozem zaprzężonym w ogień", czyli samochodem. Ktoś wyjaśnia, że samolot jest u nich „latającą łodzią". Przypominają się Islandczycy ze swoją uczoną akademią, która przestrzega czystości języka wikingów i nie toleruje żadnej „telewizji" czy „radaru". Ruszyliśmy, kiedy wiatr i deszcz na chwilę ustały. Od północnego wschodu rozpięła się na granatowym niebie wspaniała tęcza. Po stronie ciemnego masywu górskiego i jeziorka, pełnego dzikich gęsi i kaczek, kotłowało się w obłoku kurzu stado wielbłądów. Żegnano nas długo pomachiwaniem rąk, dwóch jeźdźców na koniach galopowało kilkaset metrów w charakterze eskorty honorowej. Na moment wyszło przygasające na horyzoncie słońce, po czym natychmiast zaczął lać deszcz. P0 paru minutach ślizgaliśmy się jak po lodzie, następnie płynęliśmy przez step, przed minutą jeszcze suchy jak pieprz, dymiący gęstym kurzem. Grzmiało i błyskało, deszcz zamienił się nagle w grad. Temperatura spadła o chyba dziesięć stopni. Pojedyncze góry w stepie przypominały dotychczas trochę Arizonę, teraz nagle stały upudrowane. Widoczność spadła do zera. Zgubiliśmy drogę. Przebywaliśmy w poprzek pędzące skądś wezbrane strumienie. I pomyśleć, że to pięćdziesiąty stopień szerokości północnej, na której leży Kraków: Deszcz, grad, burza, wszystko to skończyło się jak nożem uciął. Wjechaliśmy w kraj suchutki, nie pamiętający od dawna kropli deszczu. Natychmiast też odnaleźliśmy drogę. Tuż przed starym mostem przez rzekę Tes jakiś człowiek poinformował nas, że do pobliskiej jurty zszedł z gór niedźwiedź i porwał barana. To jeszcze nie był koniec niespodzianek. Parowały lasy, płynęła od nich 103 mgła. Tuż pod Kyzyłem złapała nas burza piaskowa, w pobliżu szosy niczym złośliwe bączki kręciły się trąby powietrzne. Przydałby się szaman, aby z pomocą bębna, grzechotki i stosownych zaklęć uciszyć oszalały tego dnia świat! 4 Zabrzmiałoby może ironicznie, gdybym Kyzył nazwał metropolią. Wszystko jest względne — Tuwa to kraj wiosek i osad, chat i jurt, a wygląd jej pięciu miast (Kyzył, Turan, Ak-Dowurak, Ciatan, Szagaran) nie pasuje jeszcze do pojęć europejskich. Zresztą po co? Bywają rzeczy ciekawsze niż regionalne muzea. Muzeum w Kyzyle warte jest wizyty! Daje okazję do jeszcze jednej rewizji europocentrycznego spojrzenia na historię świata i narodów. Mają tu eksponaty sensacyjne, zadziwiające: że coś takiego istniało, że to się uchowało... Wszystko dowodzi, że tylko przepływający przez miasto Jenisej nie zmienił się do dzisiaj. Reszta to wywoływanie duchów: fotografia ludzi w skórach i futrach, zdjęcie głowy człowieka trzymanego w dybach, reprodukcje sławnych trójkątnych znaczków pocztowych ze zwierzętami i samolotami (zanim je tu ktokolwiek widział), fotografia z lekcji pisania — z braku papieru — na deseczkach wysmarowanych zwierzęcym tłuszczem (rok 1930), zbiór monet i banknotów opiewających na jednostki w akszach (1 aksza równała się 1 rublowi, rok 1936), jurty w rozmaitych kolorach, jeźdźcy na koniach, wojskowi w mundurach przypominających nieco rosyjskie, ale jednak inne, sceny z centrum Kyzyłu (lata 1937-1938) — wiejskie chałupy, ulice bez Ulepszonej nawierzchni; i jeszcze: odrąbane przez Chińczyków głowy, osadzone dla postrachu na wysokich słupach (początkowe lata stulecia), pierwszy samolot na niebie (1936), pierwszy samochód i tłumy zdumionych gapiów... Trudne i niebezpieczne było życie w tym kraju, stanowiącym korytarz Hunów, potem obszar ścierających się wpływów Rosji i Chin. Kraju feudałów i pasterzy, nojonów i aratów, który nagle przeskoczył bezpośrednio z feudalizmu w socjalizm. Władza chińsko-mandżurska (namiestnik Chin urzędował stale w Uliastaju, na terytorium Mongolii) skończyła się w roku 1912. W latach 1912--1914 rządzili krajem nojoni, z których jeden z drugim orientował się na Chiny, a inni na carską Rosję. W latach 1914-1918 Tuwa stała się prote- 104 ktoratem Rosji. Do roku 1921 przewalała się potem przez kraj wojna domowa, w czasie której nierzadko pojawiali się Chińczycy i oddziały barona Ungerna, choć on sam tu nie zaglądał. W roku 1921 powstał rząd niepodległej Tanno-Touvy, do którego weszła część nojonów, a na czele stanął jeden z nich, Bijan Batyrgy. W 1930 roku władza przeszła w ręce Tuwińskiej Narodowej Partii Rewolucyjnej, czyli komunistów. Nastąpiła konfiskata majątków. Ale — uwaga! — ani przedtem, ani potem nikt w tym kraju nie szukał zemsty lub odwetu. Gdy odbierano władzę nojonom, konfiskowano im bydło, nikt nie padł fizycznie ofiarą rewolucji; nojoni stali się zwyczajnymi obywatelami, z tymi samymi co wszyscy inni szansami do życia; wnuk wielkiego feudała Ażykaja wszedł do Rady Najwyższej ZSRR. Ale powróćmy do Kyzyłu. Miasto rosło i cywilizowało się razem z ludźmi. W latach trzydziestych powstał tu stały urząd pocztowy, pojawiły się pierwsze telefotfy. Z elektrycznością było rozmaicie — długo działał jakiś „kołowrotek", światło było lub nie. Kanalizację zbudowano w latach 1963—65. W Tuwie mieszka siedemnastu członków Związku Literatów ZSRR, lokalny oddział utworzono po wojnie. W roku 1965 powstał Związek Malarzy, w 1978 roku — Związek Kompozytorów. A więc późny start. Jak młode jest państwo tego starego narodu! Po fazie przejściowej i statusie niezależnej republiki — początkowo burżuazyjnej, następnie ludowej — Tuwa stała się, po akcesie do ZSRR, obwodem autonomicznym Związku Radzieckiego, a od 1961 roku republiką autonomiczną. Pomimo ustrojowych transformacji, nader opornie rozwiewały się relikty feudalizmu, zacofania cywilizacyjnego, konserwatyzmu obyczajowego. Kyzyf liczy dziś 60 tysięcy mieszkańców, a zatem mniej niż jedna dzielnica Warszawy. Przy centralnym placu Lenina skupiły się gmachy głównych instytucji: komitetu partyjnego i rady ministrów (którego kopułę nazywa się tu chętnie „pierwszą, jurtą Tuwy"), a także — w samym środku wielkiej płaszczyzny — nowy budynek teatru, ciekawa próba kompromisu nowoczesnej architektury z elementami chińsko-orientalnymi. Ten plac jest embrionem dużego w przyszłości i ważnego miasta. Ruch kołowy w Kyzyle nie wydaje się oszałamiający, miejsc do parkowania jest tak dużo, że kierowca z Londynu czy Rzymu dostałby bzika z radości. Pomimo to udaje mi się być świadkiem zderzenia dwóch pojazdów — na którymś skrzyżowaniu ciężarówka najechała na samochód osobowy. Z pewną przesadą: coś jakby karambol pojazdów na Saharze... Nie wiem, czy to było w sensacyjnym muzeum, czy gdzie indziej, w każdym razie dowiedziałem się, iż do 1930 roku Tuwę zamieszkiwali 105 wyłącznie analfabeci (nie licząc stu sześciu osób, przeważnie łamów, które znały pismo staromongolskie). Zresztą brakowało wówczas... alfabetu. Dopiero w 1930 roku wprowadzono alfabet łaciński, w 1943 — cyrylicę. Nic dziwnego, że Związek Literatów powstał tak późno. Podobno Kyzyl postawiono na węglu. Mają w tym kraju całe góry węgla — oblicza się go na 19 miliardów ton, w większości antracytu. Góry węgla, kobaltu, azbestu, marmuru. Złośliwi dodają: i śmieci. Chyba przesada, Kyzył jest jednym z czyściejszych miast Syberii. Nawet na kyzylskim bazarze, gdzie — jak to na Wschodzie — powinno być smrodliwie i szczurowato, panują przyzwoite warunki sanitarne. Z przyjemnością nabyłem torebkę „kitajek", chińskich jabłuszek; sprzedaje się je na szklanki, jak czasem u nas jagody lub poziomki. Nad brzegiem Jeniseju, który tu jeszcze jest wąski jak Wisła w Warszawie, niedaleko miejsca, gdzie ustawiono obelisk wyznaczający środek Azji, przebiegł mi drogę ogromny kudłaty kot — czy był to słynny dziki kot manu? Po minucie pojawił się mężczyzna w roboczym kombinezonie i zawołał: „Saszka!", a kot podbiegł do niego paroma susami i jak pies otarł się o nogi. Porozmawiałem przez chwilę z człowiekiem w kombinezonie, zagadując o kota, przy okazji dowiedziałem się, że mówię z kierowcą ciężarówki, która przybyła z zakładów wydobywania kobaltu (kot jest ich maskotką); Tuwa wystartowała z przemysłem, ma pierwsze oddziały proletariatu miejskiego. Uwaga więc: kraj zaczyna oferować coś więcej niż egzotykę stepów! Zaledwie paręset kilometrów od obelisku przegradza Jenisej zapora Elektrowni Sajano-Suszeńskiej. Rozlewa się coraz szerzej, częściowo także na terytorium Tuwy, nowe „morze". Pod wodą znajdzie się, niestety, wiele pradawnych kurhanów Scytów i Kirgizów, rysunki na skałach, kamienne monolity (ratuje się z tego, co można, przewożąc skarby między innymi do muzeum w Kyzyle). Póki nie pada i nie ma pięćdziesięciu stopni mrozu, szerokie, na wyrost wytyczone ulice miasta zachęcają do spacerów. Jest dużo młodych ludzi, przeważnie ciemnoskórych, skośnookich Tuwińców. Widzi się mieszane pary: Tuwinka i Rosjanin, Rosjanka i Tuwiniec; w Tuwie co trzeci człowiek jest Rosjaninem. Bezpośrednie sąsiedztwo obelisku pełni funkcję atelier fotograficznego. Nigdy nie brakuje chętnych do udokumentowania swojej obecności w sercu Azji. SYBERIA SYBERII Daleki skok na wschód: nad brzegi Leny. W czasie pierwszej rozmowy z Jakutami usłyszałem: „Jakucja to nie Syberia. Jakucja to już Jakucja". Czyli — w podtekście — Syberia przy Jakucji to Krym, Soczi, może nawet Riwiera. Jak w Jakucji jest zimno, to jest zimno naprawdę, a jak ciepło, to ciepło, że głowę rozsadza. W ciągu roku temperatura może wahać się od minus 65 stopni do plus 38 stopni Celsjusza, amplituda wynosi więc 103 stopnie; my, klimatyczne polskie pieszczochy, przywykliśmy najwyżej do 60-65 stopni rozziewu temperatur. A Jakuck, stolica tej ekstremistycznej krainy? Tutaj jak mróz uczciwie ściśnie, to miasta prawie nie widać: ludzie, pojazdy i domy parują i chuchają, mgła wypełnia ulice i podwórka: widzialność cztery metry, brak tlenu. Latem z upału trudno oddychać, wtedy komary tylko i muszki gnusy chwalą sobie koszmarną aurę. Trzymiesięczne czasem życie we mgle, jak to było zimą 1983 roku, bez słońca (słońce świeci poza granicami miasta, bo tam mgły nie uświadczysz), jest ciężką próbą psychicznej wytrzymałości. 22 grudnia w Jakucku panują przez osiemnaście godzin ciemności. Potem, w ciągu pozostałych czterech godzin, słońce ledwie wychyla się znad horyzontu. Ale za to latem — w Jakucku słońca tyle co w Nicei! W ci ągu roku w ogóle więcej o sto pięćdziesiąt godzin niż w zachmurzonej często Moskwie. 22 czerwca dzień jakucki trwa dziewiętnaście godzin i czterdzieści sześć minut, a nieco dalej na północ — noc znika całkowicie. Ludzie przywykli do bytowania w świecie pogodowego okrucieństwa w stopniu zdumiewającym każdego cudzoziemca. Przylecieli tu prz&d kilku laty włoscy dziennikarze; ubrani byli w kosmiczne skafandry, jakieś podgrzewane botki, okutani w wełny po dziurki od nosa. Tego dnia słupek rtęci spadł w Jakucku do minus 51 stopni. Zwolnione od nauki dzieci wysypały się na ulice, biegły radosne, w rozpiętych paltach, wiele z nich lizało lody... Dziennikarze z Mediolanu, Neapolu i Palermo osłupieli. 107 Jakuck położony jest daleko od wszystkiego. Bliżej tu przez biegun do Grenlandii czy na południe do Filipin niż do Moskwy. Jakuck, jeden z dziesięciu zaledwie ośrodków mieszkalnych krainy, zarazem autonomicznej republiki, którym przyznano prawa miejskie. W 1917 roku żyło tu 7 tysięcy ludzi, dziś liczebność załogi miasta zbliża się szybko do 200 tysięcy. Chociaż Jakuck znajduje się tak daleko, że nawet palec na mapie musi sunąć do niego przez dłuższy czas, a z całym tym rejonem mało nas — poza wspomnieniami katorgi naszych przodków — łączy, trzeba powtórzyć za Wacławem Sieroszewskim, który we wstępie do pierwszego wydania dzieła „Dwanaście lat w kraju Jakutów" pyta i od razu sam odpowiada: „Czy warto pisać lub czytać taką grubą książkę o Jakutach, narodzie tak małym i dalekim? W drobnej kropli rosy wszechświat się czasem odbija". 1 Gdyby Jakucja miała gęstość zaludnienia Polski, liczyłaby 360 milionów mieszkańcćiw. W tej chwili oczekuje narodzin milionowego obywatela. Czego się tu jeszcze w przyszłości spodziewać można? — Wszystkich cudów i wszystkich diabłów — zapewnia mnie lokalny patriota, z.resztą rodem z Kaukazu. Na „v/szystkie cuda" liczyli kiedyś Amerykanie (uwaga, mało kto o tym słyszał!), proponujący carowi zbudowanie linii kolejowej Moskwa — Nowy Jork. Tra;sa miała przebiegać przez Leńsk, Jakuck, Czukotkę, Alaskę. Koszty inwestycji, zamierzali ponieść Amerykanie. W zamian za to żądali od Rosjan prawa eksploatowania bogactw naturalnych pasa siedemdziesięciu kilometrów wzdłuż biegu torów kolejowych; tereny syberyjsko-jakuckie nie były, co prawda, wtedy zbadane, ale specjaliści spodziewali się wielu cenności, przede wszystk im — złota i brylantów. Car, który sprzedał przedtem Amerykanom Alaskę, wahał się z przyjęciem nęcącej propozycji tak długo, aż wybuchła pierwsza wojna światowa. A diabłów też w Jakucji nie brakuje. Kraj zaludniony jest duchami i stworzeniami yetopodobnymi. Niedaleko Ojmiakonu, światowego bieguna zimna, płynie rzeczka zwana Nie Zamarzający Ruczaj; od dawna wiadomo, że ów strumień pokrywa się cienką warstwą lodu przy minus 10—12 stopni, natorr.iast przy minus 50—60 stopni nie ma na nim śladu zlodowacenia; ten fenomen natury usiłują uczeni wyjaśnić „momentem kondensacji" przy temperaturze minus 10. Trudniejsza jest sprawa z rozszyfrowaniem tajemnicy 108 górskiego jeziora Łabynkyr, także w pobliżu Ojmiakonu. Otóż w owym słonowodnym jeziorze żyje ponoć krewniak Nessie ze szkockiego Loch Neta a widział go na własne oczy i opisał geolog nazwiskiem Twierdochlebow' Liczne ekspedycje badały później wody jeziora, pływały po nim wszerz i wzdłuż, lecz nic potwornego nie dostrzegły. Aliści członkowie plemion od wieków osiadłych w tej okolicy opowiadają wiele o niewyjaśnionych zaginięciach łodzi i sań. Zgodzono się jednak, że to jezioro stanowi biologiczny unikat - takiej flory nie spotyka się w rzekach i zbiornikach wodnych Dalekiego Wschodu. O jednym z „cudów" tych stron opowiedział mi z podnieceniem Wiktor Zurawlow, dziennikarz z Jakucka, stały przedstawiciel APN w tym mieście Wróci właśnie zza koła polarnego z osady Bieriezowka, położone, nad rzeką o tej samej nazwie, gdzie odwiedził grupę Ewenów, o istnieniu których nikt do 1954 roku w Związku Radzieckim nie słyszał. To wtedy, przed trzydziestu kilku laty, po raz pierwszy zetknięto się z koczownikami, informując ich między innymi o... drugiej wojnie światowej. Okazało się, że jeszcze w latach rewolucji - sterroryzowani przez kilku białych oficerów, którzy wieszali ich za każdy kontakt z otoczeniem - uszli w tundrę i tam przetrwali z wszystkimi swoimi starodawnymi obyczajami, stylem życia, mentalnością nomadów najdalszej Północy. Żurawlew podkreśla, że Ewenowie z Bieriezowki, czyli kilkanaście dużych rodzin, przeszli z systemu rodowego wprost do komunizmu, przeskakując wszystko, co ludzkość miała do przebycia przez stulecia. Dano im pięć lat na „aklimatyzację" - przez te pięć lat rządząca nimi rada wędrowała razem z plemieniem przez tundrę; była to jedyna w ZSRR koczująca rada narodowa... - Kiedy na progu lat sześćdziesiątych - wspomina Żurawlew — zobaczyłem ich po raz pierwszy, nosili wszyscy, także mężczyźni, długie, w warkocz splecione włosy. Włosy, kruczoczarne, grube, wspaniałe, stanowiły naturalną ochronę przed zimnem. O tym, jak wielki szok przeżyli odnalezieni Ewenowie w związku z kontaktem z cywilizacją, świadczy przebieg pokazu pierwszego filmu: gdy na początku projekcji na ekranie pojawiły się z prawej strony same, po czym przesunęły się i zniknęły z lewej strony, część zebranych wybiegła z pomieszczenia, szukając sań na zewnątrz baraku. Niektórzy zaglądali za płótno ekranu... - A jak jest teraz w Bieriezowce? - Prowadzą życie osiadłe, tylko kilku młodych ludzi wędruje z renami Mają szkołę. Czterech członków grupy studiuje w miastach na wyższych 109 uczelniach, gdzie ich przyjęto, jak wszystkich przedstawicieli najmniejszych narodów, bez egzaminu. Jakiś ślad izolacji w psychice tych ludzi pozostał jednak: są małomówni, powściągliwi... Żyją nadal na końcu świata. Aby dotrzeć do nich, poleciałem tysiąc pięćset kilometrów z Jakucka do Średniokałymska, a stamtąd jeszcze helikopterem dwieście kilometrów. — Czy to prawdopodobne, że gdzieś za kołem polarnym żyją inne rodowe grupy plemienne, nie mające kontaktu ze światem i przez świat nie odkryte? — W epoce lotów satelitarnych wydaje się to niemożliwe. Gdybyśmy jednak chcieli koniecznie pofantazjować: może na Kamczatce czy Czukotce zaplątało się kilkudziesięciu osobników trwających jeszcze w swoim odrębnym, nieznanym świecie... Wacław Sieroszewski pisze o wielkich wartościach, jakie mają do zaoferowania ludy Północy, o potrzebie studiowania ich kultury i obyczajów. Przedstawiciele pradawnych grup etnicznych nie tylko w tym rejonie świata zdumiewają nas mądrością swoich tradycji. Wśród Jakutów do dziś obowiązuje kodeks moralny, stwierdzający, że osobnik nieuczciwy nie zasługuje na miano człowieka. W posiołkach jakuckich nie znana jest przestępczość. W licznych, dużych nawet osiedlach, nie zamyka się drzwi wejściowych na klucz. Nie jest zapewne przypadkiem, że w tym kraju, także w jego stolicy, w działach buchalterii i finansów urzędów i przedsiębiorstw tak chętnie zatrudnia się Jakutów. 2 Nie wiem, kto powiedział — chyba stwierdziło to więcej osób — że Syberię zdobędzie ten, komu uda się opanować odległości. W ogromnej Jakucji, w której są trzy strefy czasowe, krainy pięć i pół raza przewyższającej powierzchnią Francję, obsługiwanych jest stale czterysta tras lotniczych, spinających w całość wielki obszar ziemi. A jednak w Jakucku, wielkim węźle lotniczym, człowiek czuje się jak na wyspie w środku oceanu. Miasto leży poza zasięgiem kolei, nie prowadzi doń żadna normalna szosa. Tory kolejowe —jak wiemy — zbliżają się tu od południa i za lat kilka dobiją do stolicy. Dotarcie jakąś drogą zależy od łaski boskiej i pogody — zimą szosy są niby wszędzie, otwiera się wtedy czternaście tysięcy kilometrów zimników, czyli zimowych dróg gruntowych, a niejeden jakucki ułan wali swoim samochodem wprost na przełaj. Wszystko to jednak komunikacyjna partyzantka, nie usuwająca z umysłów ludzkich wyspiarskiego kompleksu. 110 To nie przypadek, że Jakucja bije rekordy pod względem hczby kierowców, pilotów, członków samochodowego i lotniczego personelu pomocniczego, a także, jakby kto pytał — geologów Aha, można jeszcze dopłynąć do Jakucka Leną, jedną z najdłuższych . najczysciejszych rzek na świecie. Na ścianie poczekalni dworca rzecznego w Jakucku wisi osobliwy rozkład jazdy i rzadko gdzie indziej oglądana mapa: przedstawia bieg Leny i jej dopływy, z zaznaczonymi osadami, do których dopływają statki, „rakiety" i „meteory", czyH ślizgające się po powierzchni z szybkością do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę poduszkowce. Zauważam od razu, że zanim z centrum administracyjnego autonomicznej republiki opanowano Jakucję, należało opanować sam Jakuck. Ktoś powiada: - Kiedy przyjechałem tu w upalny dzień przed dwudziestu laty, na placu Ordzomkidze samochody i ludzie taplali się w błocie. W mieście nie było centymetra asfaltu. 3 Ten sam informator uzupełnia wspomnienie egzotycznymi szczegółami - Jezdnie zbudowane były z ustawionych sztorcem na głębokość pół metra drewnianych palików; tak wyglądała obecna główna arteria Jakucka u ica Październikowa, dzisiaj Prospekt Lenina. Na poboczach co ważniejszych uhc spoczywały chyboczące S1ę, nierówne deski drewnianych chodników Przed dwudziestu laty stały w Jakucku wyłącznie domy z drewna, bwej był° kilb ????????2?? Z cze™onej cegły przy ulicy Październi- Dopiero w końcu lat sześćdziesiątych rozlano w mieście asfalt i beton Powstały gładkie jezdnie i chodniki, wyrosły kamienne domy. Otwarto Konkurencyjne restauracje dla jedynej przez długie lata knajpy „Siewier" Posadzono drzewa - do dziś rzadkie , cherlawe, niechętnie wiodące żywot w tym trudnym klimacie, na przesiąkniętej solą ziemi. Jakuck omotany jest przewodami wodociągowymi i kanalizacyjnymi biegnącymi na ogół pospołu nad powierzchnią, opatulonymi watą ocieplającą połyskującym, w słońcu folią ochronną. Te podstawowe urządzenia komunalne kosztują sześć razy więcej niż w mieście strefy umiarkowanej, rury przywodzą na myśl wypreparowane naczynia krwionośne - te żyły i tętnice powinny być ukryte przed naszym okiem, funkcjonować niezauważalnie a eksponowane są w ostentacyjny sposób, bo inaczej nie można. Siedem miesięcy w roku Jakuck ściśnięty jest mrozem. Przez pozostałe - ziemia rozmarza jedynie na powierzchni, a głębiej trwa nieustannie Kilkaset metrów wiecznej, twardej jak beton zmarzliny 111 W tych warunkach trzeba żyć, budować domy i drogi. Ludzie na ogół nieźle wytrzymują bezwględność aury i przyrody — metal maszyn i samochodów kruszy się, tynki z domów odpadają, jezdnie pękają i wybrzuszają się, malowane na nich białe pasy odpryskują. Egzystencja w tym świecie związana jest często z cierpieniem, zmusza do długotrwałego procesu przystosowania. Ci, co w końcu przywykli, z pobłażliwością obserwują reakcje nowych przybyszy. A tych było zawsze wielu, wśród nich Polacy — jak Sieroszewski, Piekarski, Czerski, uznani z czasem i tutaj za wielkich uczonych, jak tysiące innych, bezimiennych — przesadzeni nagle z nadwiślańskiej czy nadbużańskiej zieleni w jakucką szarość i biel. Ci obcy zjawili się tu, żeby tak rzec, ekstraordynaryjnie i oglądali za jak najszybszym pierzchnięciem — ale przecież ten kraj zasiedlony był zawsze, a nawet wielbiony i opiewany przez ludzi, dla których stanowił ojczyznę. I dziś każdy Jakut, czyli co trzeci człowiek w tym pustkowiu, traktuje kraj jak naturalne sobie, bliskie, serdeczne środowisko. Także wszyscy inni, osiedleni później, polubili dziki pejzaż, surowy klimat Jakucji. Czasem tylko, w chwilach szczególnie trudnych,'' dopatrują się tu działania wszystkich diabłów... Znany nam Bart Mc Dowell zachwyca się „drzewami zrobionymi z lodu" i innymi zimowymi strasznościami, a następnie stwierdza: „Gdyby mi zaproponowano życie w ZSRR, myślę, że wybrałbym miasto w tym północnym kraju, może nawet sam Jakuck". De gustibus non est disputandum. 3 Jakuck jest drugim najstarszym miastem obszaru Syberii i radzieckiego Dalekiego Wschodu — tylko o cztery lata wyprzedził go Krasnojarsk. Dziś wiadomo już, że kozak jenisejski, Beketow, złe miejsce wybrał w 1632 roku na wzniesienie grodu: bagna, marna gleba, trudny klimat. Współcześni mieszkańcy są tak rozżaleni na kozackiego Beketowa za to usytuowanie miasta, że kiedy przed niewielu laty mianowano naczelnego architekta o identycznym nazwisku, przyjęli go cierpko, zmuszając do ciągłego wyjaśniania, że nie jest krewnym Beketowa sprzed trzystu pięćdziesięciu lat. Kolejno w dwóch naukowych instytutach jakuckich — z sześciu istniejących — usiłowałem pojąć, na czym polega wyjątkowość urządzania się 112 człowieka w tym miejscu. Były to: Instytut Projektowania i Budownictwa oraz Instytut Wiecznej Zmarzliny. Dziennikarze zagraniczni garną się do kontaktów z tymi wyjątkowymi placówkami naukowymi, licząc — nie bez powodu — na niezwykły materiał do publikacji. Naukowcy z instytutów natomiast traktują .kontakty z dziennikarzami z pewną rezerwą; tak jest od czasu, gdy któryś z cudzoziemców napisał sensacyjny reportaż o swej wizycie u uczonego-dyrektora, na którego biurku leżała gruda zamarzniętej od tysiącleci ziemi, a z jej wnętrza — po skruszeniu dyrektorską ręką — uleciał nagle za okno żywy ptaszek... W pierwszym z odwiedzanych instytutów zaaplikowano mi większą dawkę wiadomości o osobliwościach (cuda i diabły) tej krainy, o wysiłkach jej cywilizacyjnego okulbaczenia. A więc rzeki zmieniają tutaj co kilka lat swoje koryto, a jeziora zamarzają zimą aż do dna (cud: ryby przeżywają!) stąd budowa ujęć wodnych w osadach nadrzecznych i przyjeziornych jest niezmiernie kosztowna. Konstrukcja domów na palach betonowych, wbijanych głęboko w ziemię, zaopatrzonych w potrójne obecnie, a poczwórne w planach przyszłości okna, izolacja przewodów itp. pochłaniają trzy i pół raza więcej środków finansowych w Jakucku niż w Moskwie. Widziałem nad Leną pierwsze nowe bloki wielkiego osiedla, wzniesione częściowo na zasypanej ziemią i piaskiem rzece. Wielopiętrowe, dość kosmopolityczne gmachy. W sąsiedztwie trwają nadal, jakby dla efektownego kontrastu, stare, rozchwiane drewniaki. W Jakucku zbudowano w 1948 roku pierwszy na świecie w strefie wiecznej zmarzliny dom na betonowych słupach teraz nad Leną po raz pierwszy zastosowano technikę słupów nie wbijanych w ziemię, lecz zasypywanych nią do wysokości sześciu — siedmiu metrów. Stoją więc w Jakucku dziewięcio- i jedenastopiętrowce i nie widać, aby się miały — jak stare drewniaki i nieliczne domy z cegieł — pokoślawić. Co nie znaczy (przyznają pracownicy Instytutu Projektowania i Budownictwa), że nie mieli bólu głowy z powodu huśtawki temperatur i topnienia górnej warstwy ziemi; nikomu nie wolno na chwilę zapomnieć, że co prawda stąpa po trzystu metrach twardej jak beton ziemi, ale że ta ziemia przez kilka miesięcy w roku lubi zamieniać się na powierzchni w bagienną galaretę. Wszystkich przybyszów prowadzi się — jeżeli tylko chcą, a chcą prawie zawsze — do Instytutu Wiecznej Zmarzliny, a tam wpędza się ich chętnie na głębokość piętnastu metrów pod ziemięj; żeby sobie odetchnęli mrozem i zobaczyli na własne oczy, co to takiego ta zmarzlina (wedle przyjętej definicji: Na Syberii cieplej [13 „ziemia scementowana lodem"). Zapewniają mnie, że to w Jakucku powstały kiedyś pierwsze na świecie laboratoria naukowe badające geologiczny fenomen zlodowaciałego przed trzystu tysiącami, a może i przed milionem lat gruntu. Schodząc na najniższe półki lodówki zwanej podziemnym laboratorium, gdzie co parę kroków wisi termometr, warto pamiętać, że czwarta część kuli ziemskiej skuta jest wiecznym lodem, że aż czterdzieści sześć procent ogólnej powierzchni ZSRR to zmarzlina. Przed dziesięcioma bodaj laty znaleziono nad rzeką Indygirką, za kołem polarnym, dobrze zachowanego młodego mamuta. Wspomniany już amerykański dziennikarz Bart Mc Dowell twierdzi, że poczęstowano go w Jakucku mięsem mamuta i że nawet kawałek przełknął. Mnie Igor Gurianow, kierownik laboratorium, poczęstował jedynie opowieścią o, okolicznościach mamuciego odkrycia. No więc kiedy znaleziono tego mamuta, otworzono mu żołądek i wydobyto sto pięćdziesiąt kilogramów nie strawionego pożywienia sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu tysięcy lat; na podstawie badań owej treści żołądkowej można było wyciągnąć niemało wniosków co do flory strefy polarnej tamtej epoki. Podzielono owe sto pięćdziesiąt kilogramów na kilka części, a połowę przesłano do instytutów naukowych Nowosybirska, gdzie skarb umieszczono w zamrażalnikach, z pobożnym życzeniem, aby zaczekać z badaniami następne sto czy dwieście lat, do chwili skonstruowania doskonalszych narzędzi naukowych. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie nagła awaria w Nowosybirsku i przerwanie na kilkanaście minut dopływu prądu. Powstała wątpliwość: co stałoby się z zawartością żołądka mamuta w wypadku przedłużenia się przerwy w dopływie elektryczności?... I powrócił skarb do Jakucka, gdzie za pięcioma grubymi drzwiami, na głębokości dwudziestu pięciu metrów, w temperaturze minus 12 stopni, może czekać na swoich badaczy i dwadzieścia tysięcy lat. Wysłuchałem tego w lodowatej izbie obszernego podziemnego laboratorium, gdzie nie było jednej belki i jednego słupka, ze świadomością, że oto i ja miałbym szanse zamrożenia na wieki. Może nie wyleciałbym potem, jak uczynił to zhibernizowany ptaszek z dyrektorskiego biurka, ale zawsze zostałoby ze mnie więcej niż na warszawskich Powązkach... Ano właśnie, kolega Żurawlow wrócił z terenu wykopalisk archeologicznych (ten to ma tematy!), gdzie odkryto groby mieszkańców sprzed 3500 lat: szczątki ludzkie doskonale zachowane, stroje, ozdoby, przedmioty kultu. W Jakucji niezupełnie sprawdza się złota myśl Oskara Wilde'a: „Śmierć to jedyna rzecz, której człowiek nie może przeżyć". 114 4 W hotelu „Lena", gdzie mieszkam, naszły mnie myśli nieco jakby katastroficzne. Nagle uświadomiłem sobie, że pode mną jest paręset metrów scementowanej lodem ziemi, że pod ten budynek — jak pod niektóre inne — niejeden raz kładziono fundamenty (czy ściślej: wbijano betonowe słupy), bo coś się ciągle chybotało. A co by było, gdyby tak nagle w Jakucku ociepliło się na dobre, gdyby lato wydłużyło się, a rozmarzająca powłoka skorupy ziemskiej sięgnęła pokładów siedmiu czy dziesięciu metrów? Podgrzewa nam się przecież w ostatnich dziesięcioleciach nasza Ziemia, lodowce topnieją, zimy są coraz łagodniejsze — wszystko więc możliwe. Już widzę oczyma duszy te wszystkie wieżowce, jak zaczynają się przechylać, pływać w błocie... . Bzdura? Prawdopodobnie. Szczególnie, że — wobec znikomych opadów (180—200 mm rocznie) — nie wielkie trzęsawiska grożą krajowi wiecznej zmarzliny, lecz upustynnienie. Nie tak wiele trzeba, aby Jakucja zamieniła się w Saharę. Zdaje się, że i tutaj obowiązuje wypróbowana metoda na trudności i zagrożenia: polubić. W którymś z dwóch instytutów powiedziano mi właśnie coś w tym rodzaju: — Zamarzlinę należy traktować przyjaźnie, a nie będzie przykrych niespodzianek; tundra i tajga są wrażliwe na działalność człowieka, każde naruszenie praw fizycznych tego rejonu świata może skończyć się klęską. A sparzyli się (może lepiej powiedzieć: odmrozili) nie raz i nie sto razy. Ilekroć budowano gdzieś drogę — nawet ostatnio na Małym BAM-ie — nie tak, jak należy, to zaraz topiły się buldożery i ciężarówki. Może z trudem, ale jednak urządzają się. Dwupasmowa szosa z lotniska do centrum Jakucka nie różni się (gdyby nie dwa — trzy niespodziewane wybrzuszenia) od podobnych dróg w Europie. Wielkopłytowych wysokich domów przybywa w tempie dość szybkim i nawet zaczęli sobie pozwalać na luksus estetyki: prześwity między słupami w przyziemiu budynków zasłaniają srebrzącą się w słońcu blachą. A jak przyjmują cały ten cywilizacyjny rejwach Jakuci, Ewenkowie, Ewenowie, Czukczowie? — Polubili. Nie dziwią się już chmarom samolotów i śmigłowców w powietrzu, czeredom pojazdów na ziemi. Niektórzy, zwłaszcza starsi, bez entuzjazmu wprowadzają się do nowych domów; stwierdzają, że nie ma tam czym oddychać i przy byle okazji uciekają w tajgę. Ale widać nie jest tragicznie, skoro sto osiemdziesiąt osób przekroczyło w Jakucku setny rok 115 życia; Jakuci chorują niemal wyłącznie na żołądek i zęby, dopiero od niedawna atakuje ich grypa. Brak im w mieście powietrza. W ogóle w Jakucku i okolicy albo czegoś brak, albo czegoś za dużo. Za dużo mrozu (więcej niż nad Oceanem Lodowatym), za dużo soli w ziemi, za mało jodu, opadów, zieleni, słońca. Na pewno zaś wszędzie za mało wiedzy o tym kraju instytutów naukowych i duchów, nowoczesnych zakładów przemysłowych i amuletów, zaawansowanej techniki budowlanej i drewnianych chat, największej bazy samochodowej na świecie (Nierungri) i bezgranicznie wytrzymałych jakuckich kucyków. Jakucja należy od obszarów świata, stanowiących cenną rezerwę. Kiedy na Ziemi będzie już tłok straszliwy, gdy wyrwie się spod powierzchni spoczywające tam skarby, w krainie „wszystkich cudów i wszystkich diabłów" znajdzie się zawsze jeszcze miejsce do życia. Ale miejsce to trudne! KARATE O KARATY | Sześć godzin opóźnienia lotu z Jakucka do Mirnego. Co się tam dzieje w głębi tajgi? Lotnisko w Mirnym zamknięte. Jaka może być tego przyczyna? Podobno warunki pogodowe. Rzecz na Syberii o tej porze roku normalna. Śnieżyca, wicher, mgła? No, niezupełnie — dym. Ostry zapach zaatakował nasze nosy, kiedyśmy w końcu zdołali dotrzeć na miejsce. Dym rudy, chmury dymu, tumany skracające horyzont do niewielu setek metrów, przesłaniające wszystkie dokoła obiekty betonowej płaszczyzny lądowiska. Paliła się tajga. Płonęły ogromne obszary lasów, głównie limbowych. Gdzieś w okolicach Leńska, czyli jakieś trzysta kilometrów stąd. Wiatr wieje z tamtej strony, zaciąga niebo nad dużą częścią Syberii. Te dymy nie stanowią najlepszej oprawy do tematu, który mnie w te strony przyciągnął. Brylanty raczej blasku słońca potrzebują, a tu diabli dym i ogień nadali. Zaniechajmy przekleństw. Jesteśmy wszak w kraju Jakutów, gdzie do dnia dzisiejszego przetrwał atawistyczny kult ognia. Pisał Wacław Sieroszewski: „Nie trzeba nigdy źle mówić o ogniu (...) Duch ognia, siwo brody, gadatliwy staruszek, wiecznie coś mruczy i szepcze, a co szepcze — wie każde dziecko i szaman" („Dwanaście lat w kraju Jakutów"). Więc niech się dymi i rudzi. W końcu radziecka stolica brylantów leży na Syberii, a nie w Holandii czy Peru, Syberia zaś lubi się przypalać i nie ma na to rady — z wyjątkiem latających formacji straży pożarnej, które (po dwieście razy w roku) leją i sypią z góry, co tylko można, tłumiąc zapędy „gadatliwego staruszka". 1 Przetrzyjmy piekące oczy, pogapmy się na ten świat brylantowy, przeważnie oszroniony, tego dnia przydymiony, a w ogóle szarawy raczej i smutny. Jakież dziury głębokie wydłubali wokół tego niewielkiego miasta! Gdyby 117 tak zgarnąć i wsypać do jednego z tych otworów wszystkie stojące domy, zmieściłyby się z małym zaledwie czubem. Mirnyj Uczy niewiele ponad 30 tysięcy mieszkańców. Zbudowano go dość ciasno: wczesne drewniaki i późniejsze betonowe gmachy skoncentrowano na niedużym obszarze, ustawiono grzecznie jeden obok drugiego, jakby w obawie przed nieprzychylnym światem zewnętrznym; miasto kończy się nagłe, jak nożem uciął, a zaczynają pola przechodzące w tajgę. Natomiast dziury i hałdy, cały ten piekielnie zdemolowany krajobraz, rozciągający się w sąsiedztwie insularnego miasta, wydaje się, w przeciwieństwie do zwartego skupiska budynków, rozbuchany szeroko, jakby programowo nieokiełzany. Okiem tego tajfunu jest krater kopalni „Mir", owa sławna dziura, dookoła której wszystko się obraca. Miasto Mirnyj, fragment brylantowego pejzażu Syberii. Stolica obszaru równego połowie terytorium Polski, zamieszkanego jedynie przez 86 tysięcy ludzi. Pustka zatem, nicość — gdyby nie ów fantastyczny minerał, bezbarwny i przezroczysty, czasem podkolorowany minimalnymi domieszkami tlenków metali, niezwykle twardy (10 w skali Mohsa, czyli tyle, że więcej nie można). Świadomość obecności wspaniałych klejnotów w ogromnym kraju rozpala wyobraźnię, w przedziwny sposób wypełnia pustkę. Gdyby tak wpuścić tu ludzi trawionych gorączką złota i kamieni szlachetnych z Brazylii czy Australii, środek Syberii szybko by się zapełnił. Wszyscy, w każdym razie ci, których to interesuje, wiedzą przecież, że jeden brylantowy karat wart jest średnio dwa tysiące dolarów. Nic z tych rzeczy! Diamentowym obszarem zarządza państwo, zamiast romantyzmu jest buchalteria, zamiast awanturnictwa — naukowa ograniza-cja. A wszystkiego pilnuje się jak oczka w głowie. Kto przybywa tu w podnieceniu, stygnie po paru godzinach. Żaden brylant się nie skrzy, a jeżeli coś błyśnie na chwilę, to lusterko samochodu lub szyba w oknie. Ziemia jest idealnie szara, świat jest szary i dzień byłby szary, gdyby za sprawą dymu nie był rudy. Teoretycznie kimberlit (od Kimberley w Afryce Południowej) powinien być niebieskawy, ewentualnie czerniejący, a jest wyłącznie i beznadziejnie szary. 2 Powieziono mnie do jądra szarości, do krateru — jak oni tu mówią: do „trubki", czyli fajki — „Mir". Stoję oto nad urwiskiem i próbuję wbić sobie pod powieki obraz tego miejsca. Dziura ogromna, sięgająca dwustu metrów 118 głębokości, o brzegach dość stromych; gdyby nie wieczna zmarzlina, która jest przecież jak beton, otwór musiałby być o wiele szerszy. Nagwintowany lej, obwiedziony serpentynami półek urobkowych i drogą dla ciężarówek i maszyn. Skala krateru uniemożliwia objęcie obrazu szerokim nawet obiektywem; małe zmartwienie — i tak nie wolno w tym miejscu fotografować. Na pewno nadmiar ostrożności... Potem jadę pod rozległe hale fabryczne największych w świecie zakładów uzdatniania, gdzie z tysięcy ton szarej magmy wydłubuje się najpierw błękitnawą nadzieję, a potem — w aptekarskich dawkach — białą pewność. Do środka nie wchodzimy, może jestem zbyt podobny do pewnego szlifierza brylantów z Amsterdamu... Ale nie grymaszę, bo od pana Sieroszewskiego wiem, jakie są słowa hymnu jakuckiego szamana: „Niech każdy, z kim pójdę, wysłucha uszami! Niech ze mną nie idzie nikt, komu nie powiem: chodź!" Więc nie idę. Wszystkie kraje dysponujące tymi kamieniami szlachetnymi tak chętnie używanymi w jubilerstwie, ale i w przemyśle — ZSRR, RPA, Namibia, Kanada, Indie, Brazylia, Zair — wolą swoich skarbów nie pokazywać bliżej nawet niewidomym. Każda, pozornie niewinna informacja z miejsca wydobycia i produkcji diamentów, podobnie zresztą jak złota, może mieć — po jej przespekulowaniu — znaczenie, może wpłynąć w konsekwencji na światowe notowania giełdowe, na budżety państw. Tak więc w sprawach dotyczących „regularnej odmiany węgla pierwiastkowego, najczęściej tworzącego kryształy ośmiościenne (WEP), zmuszony jestem wyłączyć z działania instrument oczu, a dobrze wyciągnąć uszy. Krater „Mir" nie jest, rzecz jasna, jedyną w okolicy, diamentową dziurą. Już z samolotu, poprzez zasłonę dymu widziałem (a jednak!) inne kratery, Największym i najważniejszym sąsiadem jest „trubka" „Udacznyj" (Szczęśliwy), a obok — „ Ajchał" (Sława), ale to o jakieś pięćset kilometrów na północ stąd, na samej granicy koła polarnego. Cały ogromny teren dokoła jest diamentonośny, a więc dokładnie podziurawiony, przemierzany też nieustannie wzdłuż i wszerz przez myszkujące ekspedycje geologów. Coś niecoś Pozostało jeszcze do zbadania, na razie ustalono, że w promieniu setek kilometrów od Mirnego diamenty zalegają do głębokości tysiąca dwustu metrów, że zatem po etapie eksploatacji odkrywkowej nastąpi etap kopalni zamkniętych. W Mirnym zaczynano przed ponad ćwierćwieczem od namiotów. Udacznyj i osady jemu podobne miały już potem swoje mirnyńskie zaplecze, 119 jakieś połączenia komunikacyjne, nie mówiąc o zasobie doświadczeń, więc było łatwiej. Coś niecoś podejrzewano już w latach trzydziestych, ale pierwszy diament znalazł na syberyjskiej platformie geolog Grigorij Feinstein w roku 1949. W pięć lat później Larisa Popugajewa stwierdziła istnienie pokładów kimberlitowych, a wkrótce potem Jurij Chabardin odkrył zmasowanie grud pełnych błyszczących kryształów, czyli znany nam już krater „Mir", i dostał za to Nagrodę Leninowską. Wydarzenia potoczyły się szybko': w 1957 roku powołano do istnienia zarząd kopalni, czyli „Jakutałmaz", umieszczono go w jakimś wiatrem podszytym baraku, nadano też prawa miejskie kawałkowi tajgi, o nazwie Mimyj. Wzniesiono pierwsze drewniane domy, przesłano do Moskwy pierwsze diamenty. Eksploatacja skarbów wzmagała się, miasto rosło. Na lotnisku, tuż koło kraterów kopalnianych, lądowały coraz to większe samoloty. Bardzo powoli ustępowało poczucie izolacji od świata. Hartowano się w surowym klimacie. Pewien zachodni dziennikarz przybył tutaj 'kiedyś w styczniu i napisał z nutą ironii: „Przylecieliśmy do Mirnego podczas fali ciepła — były zaledwie 42 stopnie Celsjusza poniżej zera". Trwało więc drążenie wielkich dziur, grzmiało po okolicy od wybuchów dynamitu. Kruszono kimberlitową rudę i wielkimi ciężarówkami wożono na drugą stronę miasta, do owych nieco tajemniczych zakładów, w których usuwa się co zbędne, a wybiera co cenne. Nie widziałem, ale powiedziano mi: w końcowym stadium cząstki rudy zanurza się w jakimś płynie, kamienie spadają na dno, prześwietlane są promieniami X i oczyszczane, między innymi za pomocą magnesu. Szkoda, że mi tego nie pokazano... Największy diament odkryty w Mirnym — i w całym państwie, liczył 326 karatów — było to w roku 1979, nazwano go imieniem XXVI Zjazdu. Przedtem odnaleziono: „Progress" (80 karatów), „Maria" (106 karatów). Diamenty przemysłowe z Mirnego sięgały 700 i 800 karatów. Przypomnijmy, że w Diamentowym Zbiorze na Kremlu (Ałmaznyj Fond) można oglądać koronę Katarzyny II, na którą składa się 5 tysięcy brylantów, można podziwiać berło carskie ze sławnym „Orłowem", czwartym największym i najpiękniejszym brylantem świata. Dziś najcenniejsze okazy otrzymują imiona współczesnych bohaterów: „Tierieszkowa", „Bykowski"... Wspomniany dziennikarz zanotował: „Lodowatymi ulicami Mirnego przewalają się czterdziestotonowe ciężarówki wypełnione błękitnym kimberlitem, diamentonośną rudą. W Mirnym wydobycie diamentów jest czynnością rutynową, jak kamieni w kamieniołomach". 120 3 Wczesnym ciemnawym, przydymionym rankiem idę do gmachu w centrum Mirnego, gdzie na którymś piętrze oczekuje mnie mer miasta, Igor Iwanowicz. Wysoki, chudy, z trudem ukrywający dumę z piastowanego stanowiska. Na ścianie 160 tysięcy kilometrów kwadratowych tajgi, gdzie ludzie zbudowali parę przyczółków, czyli dokładna mapa regionu. — Z mapy wynika, że Mirnyj to centrum świata — przymilam się w nadziei na ciekawe informacje o miejscu prawie pozbawionym informacji. — Dziękuję za dobre słowo — kwituje mer. Po czym wygłasza treściwy referat o sprawach miasta i rejonu. — Kiedy zainstalowaliśmy się tu przed trzydziestu laty, kraj był prawie wymarły. Nawet ryb i ptaków niewiele się widziało... Aborygeni? W jednym osiedlu, Siuldiukar, żyło trzystu Ewenów. Było parę posiołków jakuckich. Brakowało mchu dla reniferów, trawy dla innych zwierząt. Niechętnie cokolwiek rosło. Lata minęły, nim przełamaliśmy psychiczną barierę i zaprzeczyliśmy twierdzeniom, że tu tylko śmierci szukać można. Chociaż lato trwa zaledwie trzy miesiące, założyliśmy w całym kraju dziewięć tysięcy ogródków warzywnych. Ja sam zbierałem początkowo na swojej działce po trzy worki ziemniaków rocznie, a teraz dochodzę do dwudziestu i już prawie nie wiem, co z tym robić. Mamy własne pomidory i ogórki, dużo rzodkiewek. Mówi się o „superryzykownym rolnictwie" w tej części świata. Nawet podczas naszego krótkiego lata trafiają się dwie — trzy noce z przymrozkami. Podjęliśmy jednak ryzyko i oto rezultaty. Mamy sowchoz, który daje dość mleka dla wszystkich dzieci i chorych w rejonie, dla reszty sprowadzamy mleko w proszku. Produkujemy dwadzieścia milionów jajek, a potrzeba nam trzydziestu dwóch milionów. W sumie jednak tylko trzy procent artykułów żywnościowych produkujemy na miejscu. Ale ogórki moglibyśmy eksportować... Czuję, że jeszcze chwila, a zamiast o diamentach w Mirnym, napiszę o niesieniu się tutejszych kur i dojeniu krów. Ogórki będę musiał jeszcze potem odwiedzić, zresztą są wśród tych lodów i mrozów prawdziwym fenomenem. — Produkujecie dwadzieścia milionów jajek, a ile diamentów?... — Och dużo, dużo. Wie pan, to zabawne, gdziekolwiek pojadę, zawsze słyszę pytania o diamenty. Odpowiadam zgodnie z prawdą: pracujemy. — Źródła zachodnie twierdzą, że Związek Radziecki rzuca każdego roku na światowy rynek około dwunastu milionów karatów diamentów, z czego walna część pochodzi stąd. 121 — No, skoro policzyli... — Zostawmy diamenty, powiedzmy coś o ludziach — proponuję. — Przeciętny wiek mieszkańca Mirnego wynosi dwadzieścia dziewięć lat, miasto jest więc prawie dokładnie jego rówieśnikiem. Istnieje nieduża przewaga mężczyzn nad kobietami, początkowo różnica była znacznie większa... Rozwody? Jest ich sporo, na dwa małżeństwa notujemy jeden rozwód. Przez pierwsze lata ściągało tu wielu uciekinierów od żon, zdarzały się bigamie... Mieszkań ciągle za mało, ale normę powierzchni na osobę zwiększyliśmy z dziewięciu do dwunastu metrów kwadratowych, a pragniemy dojść do piętnastu. Chcemy w ciągu najbliższych pięciu lat zaspokoić wszystkie potrzeby... Prąd bierzemy z elektrowni wodnej w Czernyszewskim, pierwszym na świecie tego rodzaju obiekcie w strefie wiecznej zmarzliny. Znaleźliśmy też w okolicy gaz, będziemy przestawiać się na to źródło energii, znacznie tańsze... — Ilu mieszkańców posługuje się w domu na co dzień językiem rosyjskim? — Dziewięćdziesiąt pięć procent. — Co stanowi dla pana, jako mera, najtwardszy orzech do zgryzienia? — U nas miękkich orzechów nie ma. Jestem takim dziwnym merem, który ma na głowie nie tylko miasto, ale i cały okoliczny kraj... Tak sobie myślę, że chyba najtrudniejszym problemem jest transport. Nie ma prawie w ogóle dróg, wyjątek stanowi siedemsetkilometrowy trakt Udacznyj — Leńsk. Marzy nam się zbudowanie po 1990 roku linii kolejowej Mirnyj — Taksimo i połączenie jej z BAM-em. — Czy zdarza się, że pogoda odcina was od świata? — Czasem i dwa tygodnie czekamy na otwarcie lotniska. Stąd ciągłe zmartwienie o zapasy w magazynach. Jakiś czas trwała jeszcze rozmowa z Igorem Iwanowiczem, człowiekiem, który ma władzę nad terytorium równym siedmiu Szwajcariom. Który zagląda każdego dnia do sezamu pełnego klejnotów, ale obcym chętniej mówi o ogórkach niż o diamentach. 4 Jeszcze jedno spojrzenie w głąb krateru „Mir". Ta sama mocna impresja: równo nagwintowana dziura. Poeta mógłby też wymyślić parę innych porównań, na przykład — negatyw tortu. 122 Dziesiątki pojazdów pełznących w dół i w górę. Serpentyna szczęścia — komu udało się zagarnąć większy diament, kto unosi go teraz ku radości świata? Nawierzchnia wyślizgana, gładka. Droga wiedzie aż do dna, paręset metrów poniżej powierzchni ziemi. Ciągle jeszcze wieczna zmarzlina Jazgot czterdziestotonowych „Biełazów". Dusząca woń spalin, wypierających z powodzeniem dym pożaru. Zimnica — na dole jest zawsze trzy-cztery stopnie mniej mz na powierzchni. Ciężka to walka, prawdziwe karate, wytrzymać w wielkiej przeważnie omszałej od lodu dziurze i jeszcze dobrze uwijać się przy robocie! Spotkanie z operatorem koparki, Jakutem o szalenie rosyjskim imieniu i nazwisku: Spartak Pietrow. Długa rozmowa, z której wyciskam kwintesencję: Urodził się w posiołku Tojhaja, jakieś sto czterdzieści kilometrów od Mirnego. Trochę mieli tam renów, a trochę polowali, szczególnie na sobole; w latach ostatniej wojny mężczyźni zwolnieni byli od służby wojskowej. Osadę położoną naci rzeką Wiluj zalano wodą w 1967 roku w związku z budową elektrowni. Ojciec już wtedy nie żył, matka przeniosła się do innej osady. On pojechał do Mirnego, gdzie najpierw pracował w sowchozie, potem budował domy, w końcu dostał się do pracy w kraterze „Mir". Po dwóch latach został operatorem koparki. Daje mi do zrozumienia, że to szczyt marzeń. Codziennie robi to samo: rytmicznie podsuwa się ze swoją machiną pod ścianę, chwyta około ośmiu metrów sześciennych urobku i przenosi na platformę ciężarówki, która następnie wjeżdża na elektroniczną wagę. Pracują na trzy zmiany, także w nocy przy reflektorach. — Byłem już dużym chłopcem, kiedy zobaczyłem pierwszy samochód i pierwszy samotot — dziwi się jeszcze teraz. Mieszka wraz z żoną i dwojgiem dzieci luksusowiej niż inni, w nowym wieżowcu; wychowali też dwoje dzieci po zmarłym rodzeństwie Spartaka, zgodnie ze świętym przykazaniem Jakutów. Rajd przez miiasto — od oryginalnego pomnika odkrywców diamentowego kraju po rozległy obszar kilku tysięcy ogródków działkowych. Główna ulica, Prospekt Lenina: po jednej stronie podkolorowane dwupiętrowe drewniaki, po drugiej — czteropiętrowe kamienice bez piwnic; jeszcze jedno syberyjskie miasto na szczudłach! Cherlawe drzewka, ich wielka duma. Lokalne muzeum, przed nim efektowna bryła kimberlitu. Szerokoekranowe kino „Jakuck", w boidowie duży hotel przy placu Zwycięstwa, kryty basen. Dalej — dziewięciopiętrowe, pierwsze zbudowane w Jakucji, wysokościowce. Nowa biblioteka o stu tysiącach książek. Szkoła Nr 12, w której wszystkie przedmioty wykładane są po angielsku. Kompleks szpitalny. Prawie wszędzie Potrójne okna, niekiedy o sześciu szybach. 123 Namiotów dawno nie uświadczysz, ale znamię prowizorki p>ozostało. Świadczą o tym — zwłaszcza za ulicą Ammosowa — liczne, asymetrycznie ustawione parterowe chaty. Zaproszono mnie do lokalu młodzieżowego „Siewierankei". Mało zachęcające drzwi frontowe, ale ładnie urządzone wnętrze. Przyćmione światła, muzyka rockowa z taśmy; tego dnia wyjątkowo nie ma dyskoteki. Tylko połowa stolików zajęta, czyste obrusy, butelki szampana. Nobliwie i spokojnie. Wejść tutaj po dniu ciężkiej pracy w kraterze czy fabryce, przy mrozie pięćdziesięciostopniowym na zewnątrz, to musi być uczucie bliskie rozkoszy zmysłowej. Rozkosz nie jest zbyt tania. Ale też na tym wygwizdowie ludzie zarabiają lepiej niż gdziekolwiek indziej. Od pierwszego dnia pracy mają v/yższe pensje, co pół roku otrzymują dziesięcioprocentowy dodatek, który po czterech latach dochodzi do — nieprzekraczalnych już — osiemdziesięciu procent. Po pięciu latach średnia pensja w Mirnym jest o sto pięćdziesiąt procent wyższa niż w europejskiej części Związku Radzieckiego. Mężczyźni przechodzą na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu, kobiety — pięćdziesięciu lat. Wszyscy, którzy przyjeżdżają tu do pracy, mają prawo zatrzymać poprzednie mieszkanie w Moskwie czy w którymkolwiek innym mieście kraju. Raz na trzy lata pracownik z Mirnego otrzymuje dla siebie i całej rodziny bezpłatny bilet lotniczy na dowolnej trasie w ZSRR. I ma parę innych przywilejów. Jeżeli się więc nie dojdzie w tej głuszy do brylantów, można dojść do jakich takich pieniędzy. — Czy zdarzają się kradzieże? — pytanie to zadałem merowi i kilku innym osobom. Budziło powszechne zdziwienie — co z kolei mnie lekko dziwiło. Gdybym bowiem sam znalazł brylant na ulicy Komsomolskiej w Mirnym, tobym go pewnie dyskretnie wsunął do kieszeni... Owszem, zdarzało się to i owo. Podejmuje się jednak ścisłe środki ostrożności; istnieje specjalny oddział ochronny milicji, do przewozu diamentów służą specjalne samochody, obserwuje się przyjezdnych. Bywało, że przylatywał amator brylantów z Moskwy (są trzy samoloty dziennie) i szukał na miejscu ludzi mających bezpośredni kontakt z eksploatacją. Doszło do kilku procesów o kradzieże i nielegalny handel diamentami. Pewnego Ormianina aresztowano przy odlocie na lotnisku, ponieważ zauważono, że przy siarczystym mrozie... straszliwie się pocił. Przed dwoma laty toczył się proces grupy młodych przyjezdnych z Kaukazu, korzystających na miejscu z pomocy kogoś z zakładów oczyszczania rudy. W sumie jednak — jak na wyspach — na brylantowym archipelagu 124 Syberii przestępczość jest w sposób naturalny utrudniona, wyraźnie mniejsza n,z w mnych rejonach kraju. Ukraść trudno, wywieźć jeszcze trud- Jak to było w hymnie szamana? „Byk ziemi potężny - potężny byk ryknął -r , zarżał koń stepu!" Może słowa te miały przywołać w pamięci wielkie wybuchy wulkanów w Kraju Jakuckim, praprzyczynę powstania złóż kimberlitu? Bo me podejrzewajmy czarownika o antycypację eksplozji w wydrążonych kraterach, jazgotu maszyn, hałaśliwego nawoływania się ludzi toczących dężką walkę o owe „ośmiościenne kryształy", stanowiące - obok złota — ważny element gry na wielkiej giełdzie świata w CZARNO NA BIAŁYM To gdzieś tutaj przelatywał nad Ziemią Pan Bóg i ręce tak mu z zimna zgrabiały, że upuścił cały dźwigany w worku, a przeznaczony do rozrzucenia po świecie skarb. Wszyscy znają legendę-anegdotę, wierzący i niewierzący chętnie ją opowiadają, bo wprowadza od razu pełną jasność: w południowej Jakucji zgromadziły się niewiarygodne w swej masie i jakości bogactwa naturalne. Przede wszystkim węgiel, następnie żelazo, inne rudy, nieco dalej złoto i diamenty, gaz ziemny. W środku tego geologicznego cudu, w osadzie pod egzotycznym imieniem Nierungri, ulokowano stolicę nowego wydobywczo-przemysłowego kombinatu. Nierungri należy do najmłodszych miast Syberii, liczy nieco ponad dziesięć lat. Oczekuje z tygodnia na tydzień narodzin stutysięcznego obywatela; Nierungri jest najszybciej rosnącym miastem państwa, do niego należy rekord kraju w tempie przyrostu naturalnego (nie licząc osad przy BAM-ie). Inna rzecz, że prawa miejskie nadano temu miejscu zaraz po wbiciu pierwszego palika i ścięciu pierwszej sosny. W 1975 roku istniało więc w wielkiej, przeważnie białej pustce tajgi teoretyczne, imaginacyjne Nierungri, curiosum w skali światowej. Kreowanie abstrakcyjnego miasta stanowiło coś w rodzaju gwarancji, że pewnego dnia wśród sosen, brzóz i modrzewi wyrośnie wielki ośrodek przemysłowy i miejski. Jeszcze w 1977 roku pewien dziennikarz z Timesa stwierdzał na łamach swojego pisma: „Niemożliwe, aby w tak krótkim czasie, jak się planuje, mogło coś takiego w bezludnym terenie powstać". A w pięć lat później pisał: „Z mojego sceptycyzmu nie zostało śladu". 126 1 Na ściance autobusiku, którym jechałem z lotniska w Czulmanie do Nierungri, widnieją trzy równolegle napisy: Nie kurit', No smoking i — przepraszam, że tego nie napiszę w oryginale — „Nie palić" po japońsku. Całe wnętrze wehikułu wy tapetowano japońskimi fotografiami i nalepkami, najczęściej powtarzała się nazwa firmy „Kamatsu". W małym drewnianym hoteliku na obrzeżach nowego miasta zastałem dwóch Amerykanów i jednego Niemca z RFN. Japończycy, w liczbie bodaj siedemdziesięciu, mieszkają w osobnym budynku. W Nierungri sporo jest zagranicznych specjalistów; niektórzy przybywają tu na krótko, inni siedzą miesiącami. Ledwie zdążyłem umyć się po przylocie, już powieziono mnie mikrobusem do południowojakuckiego „jądra". Czyli — nad wielki krater odkrywkowej kopalni węgla, gdzie natychmiast okazało się, że hotelowe mycie nie miało większego sensu. Na dnie i na pochyłych ścianach gigantycznego rozkopaliska kręciły się dziesiątki pojazdów różnego kształtu, różnej skali i funkcji. Każdy zajmował się inną robotą, ale wszystkie konkurowały ze sobą w produkowaniu kurzu; kocioł olbrzymiej kopalni wypełniony był czarniawą mgiełką. Na górze, skąd można pogapić się w przepaść niby z krawędzi nad Grand Canion, wiał silny, mroźny wiatr; zrobiło mi się lodowato, jakbym znajdował się nad oceanem o tej samej nazwie. Następne przystanki mikrobusu — na drogach w głąb krateru i już na jego dnie odbywały się w wyraźnie łagodniejszym klimacie. I pomyśleć, że pracują przy wielkich skokach temperatur, w rocznej amplitudzie sięgającej i tutaj stu stopni Celsjusza. Niskiej temperatury nie lubią mechanizmy, czasem kruszy się metal, smary zmieniają się w ciało stałe — ludzie nie są nigdy tak grymaśni. W pobliżu kopalni i nowej ogromnej fabryki oczyszczania i wzbogacania węgla ustawiła się flotylla samochodów osobowych. Do kogo należą? Do techników, brygadzistów, inżynierów, ale też ponoć do robotników. Kierowca buldożera, z którym rozmawiam, a który — okazuje się — ma tu swojego „Moskwicza", zapytany, czym przyjeżdża do pracy przy temperaturze minus 50, odpowiada: — Jak to, samochodem! — Czy po iluś godzinach, po robocie, wóz zawsze zapala? — chcę się dowiedzieć. — Ja go nie gaszę... Kpił, czy tak było naprawdę? 127 Do tego tematu powrócę w godzinę później, w czasie wizyty w bazie transportowej, największym obiekcie tego typu w ZSRR. Na liczącym wiele kilometrów kwadratowych dnie kopalni nasz mikrobu-sik przemykał się wśród tuzinów pojazdów przelatujących ze sporą szybkością w różnych kierunkach. Niektóre były monstrualnie, wręcz surrealistycznie wielkie, niektóre z chrzęstem i zgrzytaniem pełzły na gąsienicach, inne zaopatrzone były w długie chwytne łapy z pazurami, w uchylne platformy, wielkie jak pokłady okrętów. Ewentualna kolizja z którymś z potworów mogła — jak się wydawało — ujść uwadze kierowcy siedzącego w oszklonej kabinie jak w bocianim gnieździe, wielgachne lusterko boczne ma on w odległości... siedmiu metrów. Krótka rozmowa z żylastym, nerwowym Włodzimierzem Unru, dyrektorem odpowiedzialnym tutaj za sprawy wydobycia, doświadczonym węglarzem: — Jak pan ocenia skalę inwestycji? — Jest gigantyczna. — Gatunek węgla? — To najlepszy na kuli ziemskiej węgiel koksujący. — Ilość? — Tutaj i w okolicach świat składa się prawie wyłącznie z węgla. Jest go prawdopodobnie czterdzieści miliardów ton, z czego połowa koksującego. — Jest podobno i żelazo? — To prawda. Po sąsiedzku. I ten fakt należy do światowych unikatów. Liczymy na pięć miliardów ton. — Czy coś z tego sąsiedztwa wyniknie? — Liczymy na decyzję, że właśnie u nas, a nie gdzie indziej powstaną wielkie zakłady metalurgiczne. — Iloma pojazdami i maszynami dysponuje pan w tej wielkiej dziurze? — Mam w sumie trzysta sześćdziesiąt samochodów, pociągów samochodowych, buldożerów, koparek. Z tego dwieście siedemdziesiąt zawsze w ruchu. — Ludzie? — Nie odczuwamy braków. Dobrze płacimy. Wybieramy najlepszych. — Czy łatwo zostać kierowcą wielkiego pojazdu? — Trzeba mieć pięć lat praktyki w prowadzeniu dużych ciężarówek, odbyć dwutygodniowy specjalny kurs, zdać egzamin przed komisją. Wyłażę z mikrobusu, ślizgam się po mazi węglowej jak po płynnej czekoladzie, bo przed chwilą padał deszcz. Padał, ale nie zlikwidował kurzu — ?28 Mb,ta J Skala pojazdów pracujących W **'* w kopalniach wielkiego zagłębia w Nierungri Księżycowy pejzaż Nierungri ??^?B W Birobidżanie, stolicy Autonomicznego Obwodu Żydowskiego Na pomniku poległych w drugiej wojnie — wiele żydowskich nazwisk... .iczynka z birobidzańskiego pałacu młodzieży W Birobidżanie ukazuje się dziennik w języku jidysz Amurem żyją i pracują żydows bbotnicy, rolnicy, a także mistrzowie sztuki kulinarnej ?? **' \f ? ?. ?' $ - ? . Na nabrzeżach Newelska daję się więc z kolei pudrować na czarno. Fotografuję kilka monstrów na kołach i gąsienicach, potem bez większego powodzenia usiłuję zrobić zdjęcia wysokiej ściany węgla. Pod skalpowaną systematycznie warstwą ziemi spoczywają niezmierzone pokłady cennego surowca: w przekroju pionowym — od trzydziestu do siedemdziesięciu metrów głębokości! Starczy, powiadają, na pół wieku. A potem zaczną przebijać się przez kolejną warstwę ziemi do kolejnej warstwy węgla — bo taki tutaj tort — ale będą to już robić szybami. Dno krateru, to świat w negatywie. Niewiarygodne masy węgla — czarne jak każdy węgiel. W samym środku oceanu tajgi, przeważnie białej od mrozu i śniegu. Czarno na białym... O węglu będzie jeszcze mowa, zwłaszcza w czasie spotkania z głównym geologiem Jakucji Południowej, Saimą Karimową (warto przeczytać!). Na razie trzymajmy się Nierungri i pozwólmy powieźć się do „gniazda smoków". „Smoki" widzieliśmy już w akcji w wielkiej dziurze. Tu, w bazie transportu technicznego, stoją w bezruchu, dają się potulnie oglądać, pozwalają wchodzić sobie na grzbiet. Niektóre trwają martwo, inne warczą i charkoczą. Ustawione w rzędach i szeregach, tworzą zastępy armii mechanicznych potworów z powieści science fiction. Myślę, że do bliższego kontaktu z nimi, zwłaszcza do wdrapywania się do kabin i na pokłady nadawaliby się bardziej alpiniści niż dziennikarze... Informacja naczelnego inżyniera, Wiktora Szewkuna (dwadzieścia dziewięć lat): mają w tej chwili dziewięćdziesiąt wywrotek japońskich „Kamatsu", osiemdziesiąt cztery amerykańskie „Unitric", dwanaście radzieckich „Biełazów", dwadzieścia trzy autopociągi tej samej firmy, japońskie koparki chwytające po 20 metrów sześciennych ziemi. Jest też sporo „mniejszego tałatajstwa", ciężarówek, samochodów, maszyn, ale specjalizują się w pojazdach największych — w monstrach o udźwigu 120 i 180 ton (trzy i pół wagona kolejowego!); większymi pojazdami wożą przede wszystkim ziemię, mniejszymi — węgiel. Szewkunowi jakby tego mało: — Liczymy w przyszłości na pojazdy 300-tonowe, między innymi produkcji mińskiego „Biełaza". Pracuje w bazie 2500 ludzi, w tym tysiąc kierowców, tysiąc mechaników, 156 inżynierów. Jest grupa japońskich specjalistów. 9 — Na Syberii cieplej 129 Mają 60 tysięcy metrów kwadratowych pod dachem, ale tylko część pomieszczeń jest ogrzewana; wiele pojazdów musi garażować pod gołym niebem. Od dłuższego czasu czekam na okazję zadania tego pytania. — Czy to prawda, że zimą nie gasicie silników? Szewkun, wyglądający na studenta raczej niż naczelnego inżyniera, wyjaśnia prawie z dumą: — W autobazie mamy specjalne stanowisko podgrzewacza silników. Taki człowiek dba o to, aby wszystkie motory pracowały na niskich obrotach i nie gasły przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. — To kosztowne? — Droższe jest ponowne uruchamianie. — Ile taki smok pije paliwa przez godzinę „zapalonego" postoju? — Pięćdziesiąt litrów ropy. — Jak pracę „na okrągło" znoszą silniki? — Niektóre służą nam siedem lat, dwa łata pozytywnych doświadczeń mamy już także z „Biełazami". — Nie ma embarga na amerykańskie wywrotki? — Nic o nim nie wiemy. Jedno monstrum muszę jednak zlustrować osobiście. Każą mi się wspiąć ze dwa piętra po trapie, obejrzeć tam każdy szczegół. Notuję: 180-tonowiec waży bez obciążenia 150 ton, a zatem napełniony sięga wagi 330 ton. Do zbiornika wlewa mu się jednorazowo 3 tony ropy, co na ogół wystarczy na dobę jazdy; ilość mieszanki w chłodnicy wynosi 750 litrów, oleju motorowego i płynu hydraulicznego — po 800 litrów. Obok kabiny kierowcy mała elektrownia. Jedno kompletne koło waży 5 ton, czyli tyle co pięć dużych samochodów osobowych. Potworne koło potwora stanowi niezrównany motyw zdjęć dziennikarskich! Jego przekrój wynosi 3 metry 53 centymetry. Koło ustawione obok autobusu — przerasta go znacznie. Dowiaduję się, że chociaż opona ma dziesięciocentymetrowy grzbiet z protektorem i grubą podszewkę z kordu, też czasem „kicha nawala". Lepiej trzymać się z daleka od takiego kichnięcia! W dziale wulkanizacji oglądam wyrwane kęsy gumy stukilogramowej wagi i czynności uzupełniania ubytków. Czuję się już trochę zmęczony tym wszystkim, co jest „największe". Co krok ma się do czynienia z największą hydroelektrownią, największą fabryką, największą halą, stadionem itp. Nic na to nie poradzimy, w tym największym kraju rzeczy małe byłyby po prostu niezauważalne, tu — jak 130 w tym dowcipie — nawet krasnoludki muszą być największe, żeby je można było dostrzec. Poczekać trzeba tylko na... najwyższy poziom życia. A jednak koła pojazdów w Nierungri robią wrażenie nawet na przytłoczonych skalą wszystkich innych obiektów radzieckich. To naturalnie przypadek, że w tym samym kraju żyły niegdyś największe zwierzęta, mamuty, ale duch ich najwyraźniej się tu unosi. Żeby już jednak skończyć z wszystkimi „naj" (co prawdopodobnie nie uda się nigdy), opuśćmy bazę transportu i powróćmy do Saimy Karimowej, głównego geologa Jakucji Południowej. Z wyrozumiałym uśmiechem odpowiada na pytania dziennikarza: — Czy wiadomo dokładnie, jakie jeszcze surowce kryje ta ziemia? — Częściowo zostało to ustalone, reszty można się domyślić. Nie sposób jednak wymienić wszystkiego. — Może wymienić to, czego w Jakucji nie ma? — Lista byłaby znacznie krótsza. — Nierungryjskie złoża węgla są fantastyczne? — Tak. Ale znamy już bogatsze. Zaledwie o sto parę kilometrów od Nierungri stwierdzono istnienie o wiele większych zasobów, znacznie liczniejszych niż tutaj warstw węgla — Ile tego w sumie? Miliardy ton? — Należałoby raczej mówić o bilionach ton węgla wszystkich gatunków i rodzajów, nie wyłączając tzw. suchego węgla, z którego można produkować benzynę. — Żelazo? — Tak, jest ruda zawierająca do siedemdziesięciu procent żelaza. Saima Karimowa, Tatarka, jedyna kobieta geolog w Związku Radzieckim z tytułem Bohatera Pracy, potwierdza oto prawdę, że od ogromnej skali spraw i rzeczy i tutaj oderwać nam się nie da. 3 Wiemy więc, że wszystko tutaj jest duże i wszystkiego dużo. A miasto? A ludzie? Mer Nierungri, szczupły, elegancki mężczyzna, Borys Szacyło, ocenia sytuację optymistycznie. Opowiada historię miasta w jakuckiej tajdze z podnieceniem godnym relacji reportera sportowego: — Tu, gdzie teraz siedzimy, znajdowało się w 1975 roku Osiedle 131 Pionierskie, czynna była malutka kopalnia dla małych elektrowni... Mieszkało czterystu ludzi, przeważnie młodych mężczyzn... Istniała jedna droga gruntowa, którą można było dojechać... Był jeden wiszący most przez rzekę dla pieszych, jeden szpitalik dla piętnastu osób, jedna piekarnia... Przedtem nikt w tych stronach nie mieszkał, nawet Ewenkowie omijali to miejsce, nazywali je „Doliną Śmierci"... Kiedy zaczęła się budowa, dowożono sprzęt i materiały z odległości sześciuset kilometrów. Wyjątkowo ciężkie były warunki mieszkaniowe: po kilka osób gnieździło się w barakach, w miniaturowych izdebkach. Wojsko dało namioty, w których mieszkało po dwudziestu mężczyzn — zimą jedćn zawsze dyżurował całą dobę, żeby ogień w piecu nie wygasł. Po roku zjechały rodziny, poprzedzielano namioty prześcieradłami. Po kolejnym roku namioty zniknęły, wyrosły pierwsze prawdziwe, chociaż drewniane domy. Ludzie napływali ze wszystkich stron kraju... Równocześnie budowano miasto, usuwano pokłady ziemi nad węglem, wznoszono fabrykę wielkich płyt, instytucje komunalne... A dzisiaj? Kopalnia pracuje pełną parą, rusza fabryka wzbogacania węgla, w roku przyszłym wydobędziemy piętnaście milionów ton węgla, Japończycy biorą stąd dwa miliony czterysta tysięcy ton; potem eksport do Japonii powiększy się o pięć milionów. Dysponujemy jedyną w Autonomicznej Republice Jakuckiej nowoczesną biologiczną oczyszczalnią ścieków, mamy jedyną w Jakucji szkołę ~? krytym basenem, kompleksem łaźni, działają własne zakłady materiałów budowlanych, dowozi się tylko cement i elementy metalowe. „Reportaż" mera Nierungri dobrze byłoby uzupełnić kilkoma pytaniami: — Jaka jest średnia wieku mieszkańców? — Dwadzieścia pięć—dwadzieścia sześć lat. — Dużo małżeństw, dużo dzieci. I pewnie dużo rozwodów? — Niewiele więcej niż w reszcie kraju. Główna ich przyczyna: mężowie za dużo pracują. — Czy odczuwa się brak mieszkań? — Tak, ale w ciągu trzech lat mamy nadzieję uporać się z tym problemem. — Jaka jest norma powierzchni mieszkalnej? — Minimum 6,6 metra kwadratowego na osobę. Nie licząc powierzchni użytkowej. — Zarobki? — Wyższe od stu do trzystu procent niż po tamtej stronie Uralu. Średnia pensja czterysta pięćdziesiąt rubli, w węglu — siedemset, a nawet tysiąc. Liczne przywileje. Możliwość zdobycia samochodu w ciągu trzech lat. — Lista oczekujących na samochody ogromna? 132 — Coraz krótsza. Co druga-—trzecia rodzina ma własny pojazd, zdarzają się już po dwa samochody w rodzinie. Samochody w specjalnej wersji północnej, odporne na niskie temperatury, nie takie —jak bywało kiedyś — w których przy minus 50 kierownica odpadała... — Ruch, ludności? — Malejący. Jeszcze są tacy, co przyjeżdżają na trzy—cztery lata i wracają do siebie do Riazania czy Kijowa, z pieniędzmi i samochodem. Wracają tam do swoich mieszkań, które im wolno było zachować. Część ludzi po prostu nie wytrzymuje oddalenia i uciążliwych warunków klimatycznych. Ale większość urządza się tu na stałe. Tych, co pozostają, uważają za najlepszych. Oni się sami zresztą do takich zaliczają. W tym kraju widzą swoją życiową szansę. Łatwiej o wyższy zarobek, o mieszkanie, o żłobek i przedszkole dla dziecka. Romantyzm? Trochę im go dziennikarze przydają, ale przecież, dla młodych zwłaszcza, przygoda w głębokiej tajdze niesie ze sobą dreszcz podniecenia. Każdy z rozmówców ma w zanadrzu opowieść o przypadkach w dniach dużych mrozów („Poniżej-45 stopni wolno nie pracować, aleja przychodzę zawsze, tylko się cieplej ubieram"), o niedźwiedziach („W osiemdziesiątym trzecim paliła się tajga i niedźwiedzie uciekały w stronę siedzib ludzkich; spotkałem jednego, chciał mnie uderzyć łapą..."), o poszukiwaniach cudownego „złotego korzenia" w dalekich uroczyskach i kłopotach potem z odnalezieniem drogi do domu („Błądziłem cały dzień i całą noc..."). Do Nierungri ciągną nieustannie nowi kandydaci na mieszkańców. Jedni wzywani, inni przysyłani przez organizacje, jeszcze inni — z własnej woli. Wczoraj późnym wieczorem, mówią mi, przyjechała kobieta z dwojgiem dzieci, szukała noclegu; znalazła go natychmiast, zapewniają, w tym surowym kraju uchowała się solidarność ludzka. 4 W jakim świecie żyją ludzie w stolicy Zagłębia Południowojakuckiego, w mieście przypominającym ośrodki miejskie Finlandii? Żyją w świecie temperatur spadających do 50 i 60 stopni poniżej zera. W taki mroźny dzień papieros w ustach przylepia się na stałe do warg. Ktoś mćiwi: — Najgrubiej ubrany czuje się w pierwszej chwili, jakby wyszedł nago z domu. 133 Kiedy w 1978 roku słupek rtęci spadł do minus 61, a Nierungri pogrążyło się w gęstej mgle — światła latarń zamieniły się w białe słupy, o krok od nich panowały ciemności. W zimie każdy przejeżdżający samochód ma absolutny obowiązek zatrzymywania się i zabierania stojącego przy drodze człowieka. Żyje się tu równocześnie w świecie trzęsień ziemi, w strefie stałych ruchów sejsmicznych. W 1983 roku było w południowej Jakucji około dwustu -lokalnych trzęsień ziemi; na wschód od Nierungri jedno z trzęsień sięgało 5 stopni w skali Richtera. Trafiały się trzęsienia po 8 i 9 stopni. Ziemia jak beton. W Nierungri mają do czynienia z tzw. zmarzliną plackowatą. To znaczy: w jednym miejscu zmarzlina przez okrągły rok, tuż obok latem maź i głębokie błoto. W tych warunkach muszą żyć, budować domy i drogi, a nawet próbować — nie bez powodzenia — upraw ziemniaków i warzyw. W głębokiej Syberii człowiek potrzebuje więcej kalorii, pojazdy — więcej paliwa, mieszkania więcej ciepła. Oglądałem mieszkania w nowych wielopiętrowych domach, wzniesionych na palach. W przyroście powierzchni mieszkalnej także przodują, zajmując ze 120 tysiącami metrów kwadratowych rocznie pierwsze miejsce w Federacji Rosyjskiej. Standard wykończenia skromny, wiele rzeczy pozostawia się inicjatywie nowych lokatorów. Widzę więc: krótka wanna, smutna tapeta, nieładna klamka. Myślę jednak: normalne mieszkanie z łazienką, z centralnym ogrzewaniem, z potrójnymi oknami, ze wszystkimi wygodami — na najdalszej Syberii. Jak ci ludzie żyli dotychczas? Jak w ogóle mieszkano kiedyś w tej krainie lodu i śniegu? Wszystko jest względne. Tamci pierwsi mieszkańcy, zrzuceni z helikoptera, koczujący przed kilku jeszcze laty w namiotach, i tak dawno poszli dalej. Geolodzy odkrywcy, wędrujący wzdłuż i wszerz przez tajgę, szczęśliwi są tylko, jeżeli zaczynają od zera. Potem wszystko, nie wyłączając łazienki i zsypu na śmieci, śmiertelnie ich nudzi. Tu i ówdzie w sosnowo-modrzewiowym lesie, nawet na skraju sąsiadującego z Nierungri Czulmanu, rozrzucone są cmentarzyki: małe, niesymetryczne, ogrodzone niskim płotkiem groby tych, których zmogła wędrówka przez tajgę... Słyszałem kogoś, kto głośno śpiewał, kogoś wymyślającego sąsiadce. Ale od większości ludzi żyjących tutaj emanuje spokój; surowy klimat i ogromne lasy dokoła oddziałują widać kojąco na nerwy, tłumią namiętności. A Nierungri jest przecież miastem młodzieży i dzieci. Sam czułem się juk staruszek zaplątany w ogródku jordanowskim, przypadkowe zaś spotkanie 134 człowieka łysego w tłumie nastolatków wprowadziło mnie w prawdziwe zdumienie. To jest chyba to słowo, którego w tym miejscu kuli ziemskiej należałoby używać najczęściej. Więc bądźmy zdumieni... W 1975 roku przyjechała do Nierungri grupa japońskich specjalistów. Pokazano im pierwszy krater kopalni, w niej odkrytą właśnie siedemdziesię-ciometrową ścianę węgla. Jeden z gości upadł na kolana i pokłonił się ścianie jak bóstwu. Był zdumiony! W mieście i okolicy kursuje dużo jaskrawoczerwonych autobusów. Skąd upodobanie do tego koloru, chyba nie z przyczyn politycznych? Nie, po prostu czerwony najlepiej odbija od bieli śniegu. Wszyscy w Nierungri mówią o kończącej się budowie wielkiej fabryki wzbogacania węgla (trochę wzbogacają, trochę zubożają — oddzielają rzadkie metale jak na przykład wolfram). Budżet każdej normalnej budowy przewiduje dziesięć—dwanaście procent wydatków na koszta transportu — tutaj ta pozycja urosła do pięćdziesięciu—sześćdziesięciu procent. W temperaturze poniżej 40 stopni mrozu trzeba uważać ze zbliżaniem się do szosy. Ruch powietrza wywoływany przez przejeżdżające samochody boleśnie chłosta nie osłonięte twarze pieszych. Przed punktem milicyjnej kontroli drogowej na granicach miasta pojawił się niedźwiedź. Zdumiony milicjant na służbie telefonuje do komendy z pytaniem: „Przechodzi niedźwiedź, co robić!". Odpowiedź jest natychmiastowa: „Pobaw się z misiem". Wacław Sieroszewski wymienił kiedyś wszystkie znane sobie surowce jakuckiej krainy, od drewna przez żelazo, cynę, ołów, p0 złoto. Węgla na tej liście nie było. Pojawił się dopiero przed niewielu laty, ale za to od razu w ilościach astronomicznych, zapowiadając zmianę gospodarczej mapy świata. To widać czarno na białym. ŻYDZI NAD AMUREM - Ekspres „Rossija" przeleciał przez most na rzece Amur pod Chabarow-skiem i od razu znalazł się na terytorium Żydowskiego Obwodu Autonomicznego. Ten sam pociąg dotrze do Moskwy — ostatnio o dobę skrócono mu czas jazdy — za pięć dni i tyleż nocy, już za trzy godziny natomiast wpadnie na peron dworca w Birobidżanie, stolicy niezwykłego i nader rzadko przez cudzoziemców odwiedzanego kraju. Na mój pobyt w Birobidżanie i okolicy przewidziano zaledwie półtora dnia. Program wizyty u dalekowschodnich Żydów obejmował spotkania, rozmowy, odwiedziny zakładów pracy i przeznaczał nieco czasu na reporterską penetrację. Jak i dlaczego powstał ten kraj na kresach Azji, jak kształtują się w kilkadziesiąt lat od narodzin jego stosunki wewnętrzne, jak przedstawia się sytuacja żydowskiej grupy etnicznej? Napisz to, Kisch! i Gdy „Rossija" wtoczyła się na stację kolejową w stolicy Żydowskiego Obwodu Autonomicznego, zobaczyłem natychmiast ogromny dwujęzyczny napis nad budynkiem dworcowym. Birobidżan witał przybyszy równocześnie cyrylicą i alfabetem jidysz. Nastąpiło powitanie na peronie przez grupę roześmianych mężczyzn, z których tylko jeden był Rosjaninem, reszta prezentowała śródziemnomorski typ urody. Pytam od razu, czy to prawda, że długo i zażarcie walczyli o zatrzymywanie ekspresów Kolei Transsyberyjskiej w ich mieście — zupełnie bez uśmiechu zdementowali tę informację. Trzy minuty samochodem do hotelu — przez duży skwer z pomnikiem poległych pośrodku i jedną ulicę. Później obejrzałem pomnik bliżej: na ogromnej liście poległych w czasie ostatniej wojny — wielka liczba nazwisk 136 żydowskich, w tym dużo powtarzających się, należących zapewne do tych samych rodzin. Za skwerem skręcamy w lewo, w główną ulicę, noszącą imię wielkiego pisarza żydowskiego, Szaloma Alejchema. Sklepy o dwujęzycznych szyldach, przechodnie o twarzach z bardzo bogatej palety typóW- W kilka minut po moim przyjeździe, w chwili wchodzenia do hotelu „Wostok", rozległo się kilka grzmotów. Były tak niespodziewane, że pomyślałem nieskromnie o honorowym salucie na cześć gościa... Nadciągnęła krótka, gwałtowna burza i spadł ulewny deszcz. Kraj leży, bądź co bądź, w dalekowschodniej strefie monsunowej i latem burze są tu codziennością. Zwiedzanie miasta prawie w biegu. Niespełna pięćdziesięcioletni Birobidżan zbudowano na wyrost, w optymistycznym przewidywaniu metropolitalnej rangi; jest jak za duże buty dla dziecka. Szerokie arterie, nowoczesne gmachy, już tylko pozostałości drewnianej zabudowy. Kilka obiektów na miarę milionowego miasta. Wśród nich nowa siedziba filharmonii, jeden z najciekawszych budynków tego rodzaju między Uralem a Pacyfikiem. Zielono, czysto. Pojazdy zatrzymujące się karnie przed przejściami dla pieszych. Jarzeniówki. Jak szybko stworzono to miasto! Chociaż na Syberii i radzieckim Dalekim Wschodzie powstają teraz miasta w ciągu pięciu—dziesięciu lat, jak na przykład znane nam Nierungri (około dwa tysiące ^kilometrów stąd), to jednak Birobidżan inny ma charakter, nie narodził się za sprawą żadnego węglowego, naftowego czy diamentowego boomu. Powstał, jak zresztą cały ten rozległy kraj, dzięki wysiłkowi ludzi, którzy uwierzyli w dalekowschodnią Ziemię Obiecaną. Wielka Obietnica musiała nad Amurem wydawać się kiedyś dość mgławicowa, bo ten rejon świata nie należy do klimatycznie czy geograficznie łatwych. Jadąc z Chabarowska, widziałem przez okno nie kończące się obszary bagien, miejscami zmeliorowane i zamienione w łąki, a n#wet pola przeważnie jeszcze oczekujące zagospodarowania. Linii kolejowej towarzyszą słupy wysokiego napięcia i pierwsze odcinki wielkiej szosy, która przez Birobidżan dotrze do Czyty, i tam połączy się z istniejącą już drogą d° Moskwy. Ziemię Obiecaną na wschód od Syberii należało dobrze zrosić potem, a może i łzami, nim się ją doprowadziło do dzisiejszego? stanu. W kołchozie położonym o piętnaście minut drogi od centrum BirobidŹanu, który następnie odwiedziłem, wspomniano lata dwudzieste i trzydzieste, kiedy z dzisiejszego gospodarstwa do Birobidżanu, a początkowo do wioski Tichońkaja (Cichutka), trzeba było brnąć przez błota i bagna całą dobę. 137 W stosunku do tamtych pierwszych przybyszy używa się tutaj określenia „przesiedleńcy". Pierwsi z nich przybyli w te strony w latach 1928—1929, kolejni ściągnęli w początkowych latach trzydziestych. Byli to biedni, często niepiśmienni mieszkańcy slumsów Odessy, Kijowa, Woroneża. Także mniejszych miast, na przykład Berdyczowa. Pewnie słyszeli o pięknych górach i czystych potokach, o rosnących tu drzewach korkowych i kwiatach lotosu, o bażantach, łososiach, puchaczach, jeleniach. Potwierdziły im się chyba te opowieści, ale musieli też doświadczyć surowości i kaprysów klimatu, warunków życia w sąsiedztwie chińskiej granicy, przeszkód w uprawianiu dziewiczych ziem, ogromnych przestrzeni, wielkich odległości od poprzednich miejsc zamieszkania. W birobidżańskim muzeum wiszą stare zdjęcia pracujących w polu Żydów, pierwsze drukowane w tym kraju książki w języku jidysz Emanuela Kazakiewicza, autora „Gwiazdy" i „Niebieskiego zeszytu", fotografie pierwszych pociągów na stacji kolejowej o nazwie Tichońkaja. Jak wynika z jednej z plansz, grupa żydowskich intelektualistów zwróciła się do Stalina z prośbą o powołanie do życia odrębnej jednostki administracyjnej, która stałaby się krajem radzieckich Żydów. Pierwsze decyzje zapadły w 1928 roku. W maju 1934 roku Michał Kalinin podpisał dekret o utworzeniu autonomicznego obwodu, który wykrojono z Kraju Chabarow-skiego. Ktoś w muzeum mówi mi: — Powstał autonomiczny obwód, przyjechało wiele tysięcy ludzi, także inteligencja. Niektórzy pojawiali się na krótko, coś budowali, pisali jakąś książkę i wracali do Moskwy. Inni na szczęście pozostali. Wraz z Żydami przybywali przedstawiciele innych narodowości: Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini. Czy było to osadnictwo całkowicie dobrowolne? Abraham Kremer, zastępca przewodniczącego komitetu obwodowego i przewodniczący komitetu planowania, informuje mnie ex officio: w obwodzie żyje 212 tysięcy ludzi, w tym 12 tysięcy Żydów. Tylko dwanaście! Dlaczego nie przyjechało ich więcej? I dlaczego kilka procent mieszkańców stanowi o nazwie kraju? Zrozum to, Kisch! 2 Otrzymałem zaproszenie na wieczór do nowej wspaniałej filharmonii. Będzie pewnie koncert muzyki Czajkowskiego, może opera Mussorgskiego -pomyślałem. Okazało się, że był występ iluzjonistów z Magadanu w programie „Cudów nie ma". A także — świetny pokaz hipnozy, który zdumiał siedemsetosobową widownię, w tym waszego reportera. Wyjaśnił mi dyrektor Leonid Hudysz, że określenie „filharmonia oznacza tu siedzibę różnych instytucji muzycznych i teatralnych. Mają u siebie kameralny muzyczny teatr żydowski i pięć zespołów, w tym żydowską grupę folklorystyczną „Cajt" i grup^ estradową „Frejlechs", dwa zespoły muzyki klasycznej i cyrk dla dzieci. Jeden z ośmiu spektakli żydowskiego teatru muzycznego, to „Ponad życie, ponad śmierć", rzecz o wydarzeniach w pewnym getcie europejskim w latach ostatniej wojny, i opera misterium „Czarna uzda białej kobyły . Mają także w Birobidżanie amatorski teatr dramatyczny żydowski i amatorski teatr dramatyczny rosyjski, oba na wysokim poziomie- Cudów nie ma, to prawda. Ale jakimś cudem wydaje się trwanie kultury żydowskiej, języka jidysz, na tych antypodach, w kraju zasiedlonym w ogromnej większości przez nie-Żydów. To jest fenomen i stwierdzam to śmiało — może mnie zahipnotyzowali magicy z Magadanu. W redakcji pisma Birobidżaner Sztern otrzymałem pierwsze ostrzeżenie: — Czy nie obawia się pan, że za wizytę u nas zaatakują pana w jakimś kraju syjoniści? Odpowiedziałem resztką przytomności: — Zawsze istnieje ryzyko zawodowe... Fenomen dalekowschodniego obwodu żydowskiego polega więc na tym, że mniejszość firmuje ten kraj. ma w nim wiele do powiedzenia, że znaczna część ważnych stanowisk w administracji, przemyśle, rolnictwie, handlu, w instytucjach kulturalnych — obsadzona jest przez Żydów. Wszyscy, których spotkałem, deklarują się jako patrioci tej zitmi. Mówią mi, że nikt stąd nie wyjechał do Izraela, że nie istnieje u nich antysemityzm. Wierzą w przyszłość kraju, bez względu na to, czy powiększy się liczba ludności żydowskiej, czy nie; ani konstytucja, ani jakakolwiek ustawa nie określa wymogu ilościowego wiodącej grupy etnicznej w republice czy obwodzie. A język? Czy wierzą w ocalenie i przyszłość języka jidysz? Naturalnie, w wielu szkołach istnieje możliwość — nie obowiązek — nauki języka jidysz. 139 Planują otwarcie filii instytutu pedagogicznego z Chabarowska, w którym byłaby katedra jidysz. Wydali właśnie ładny elementarz, a także słownik. Pracuje w Birobidżanie pisarz, Borys Miller, wydający książki w jidysz. Mają codziennie radiowy kwadrans w jidysz. Planują otwarcie nowej żydowskiej drukarni. Dziennik Birobidżaner Sz tern ukazuje się w nakładzie 12 tysięcy egzemplarzy, z których wiele dociera do innych rejonów Związku Radzieckiego i za granicę. — Językowi jidysz na pewno nic nie grozi — zapewnia mnie o tym Walery Panman, redaktor rosyjskojęzyczneg;o dziennika „Birobidżańska Gwiazda". Sam Panman jidysz nie zna... / Przy ulicy Czapajewa, w zwyczajnym budynku mieszkalnym, działa synagoga. Nie ma jednak rabina, brakuje koniecznego ąuorum grupy religijnej. Jewgienij Bugajenko, autor książeczki „Nad brzegiem Amuru", miał więcej szczęścia niż ja i rozmawiał zarówno /; kantorem Abramem Zingarem, jak i sekretarzem gminy Markiem Słuchem. Kantor powiedział mu: „Jestem szanowany w mieście i sam szanuję ludzi, z którymi spędziłem prawie całe moje życie (...) Nie ma między nami ani rasowych, ani innych niechęci". Bugajenko wspomina o pomocy rady miejskiej przy remoncie birobidżań-skiej synagogi. ij/ To ważne: za czasów carskich Żydom nie wolno było uprawiać ziemi ani pracować w fabrykach. Ubodzy Żydzi musieli mieszkać w ściśle określonych rejonach Rosji. Myślałem o tym, jadąc do wspomnianego już kołchozu w osadzie Waldheim. I — niech mi to będzie wybaczone — od pierwszej chwili zaskakiwało mnie spotkanie z Żydami rolnikami. Na ośmiuset pięćdziesięciu pracowników kołchozu jest z górą trzydzieści procent Żydów. Prezentują od razu swoje osiągnięcia: mają trzy i pół tysiąca sztuk bydła, z czego półtora tysiąca mlecznych krów. Mąią sto pięćdziesiąt traktorów. Gospodarują na obszarze dwudziestu czterech tysięcy hektarów, z których cztery tysiące znajdują się pod uprawą, a. resztę systematycznie osuszają. Mają pięćset hektarów upraw warzyw, głównie kapusty, ogórków i pomidorów. Dynastie żydowskich kołchoźników: Szmuklerów, Raków, Waldsonów, Fajmanów. Już trzecie pokolenie pracuje na roli. Dyrektorem jest Naum 140 Terespolski, Isak Preszkolnik prowadzi miejscową szkołę, Borys Rak pełni obowiązki przewodniczącego rady narodowej, Fejga Fajman, odznaczona Orderem Lenina, pracuje w dziale warzywniczym. Kto ich nauczył gospodarzenia na roli? — Kiedy pierwsi z nas przyjechali, było na miejscu trochę Rosjan i Ukraińców. Oni stali się naszymi pierwszymi instruktorami. Czy nie ciągnęło ich do miasta? Do innych niż rolnictwo profesji? — A jaki zawód ma być dla Żydów prestiżowy? Kiedy wreszcie wygasną mity o żydowskich predyspozycjach do handlu? — agresywnie pytają w odpowiedzi. Młody mężczyzna o południowych rysach twarzy sprawnie prowadzi traktor. Czas uznać ten widok także w tym rejonie świata — nie tylko w kibucach Izraela — za normalny. Ktoś powiada: — Zasiedziałem się w Waldheimie od pięćdziesięciu lat. Przyjechałem, kiedy stało kilka byle jakich domów. Pamiętam świetnie bagna i koniki, które przez nie z wysiłkiem brnęły. Całe moje życie związane jest z tym siołem, z tym gospodarstwem. Jestem już starym człowiekiem. Mam świadomość pozostawienia czegoś po sobie. W Waldheimie odbywali pierwsze próby znanych dziś w całym kraju kombajnów z Birobidżanu. Tu zdały one egzamin. Po prostu — nie tonęły w bagnach. Te wehikuły na gąsienicach oglądam krótko potem w zakładzie o nazwie „Dalsielmasz". W hali montażowej wielki napis-hasło w języku jidysz. Duża fabryka daje pracę trzem tysiącom ludzi, w tym pięćset sześćdziesięciu Żydom. Znowu mówi mi się o dynastiach: Kruczenieckich, Szlufmanów, Czyczelnic-kich, Białaułów. Tajemnicę ciężkich kombajnów-błotołazów wyjaśnia zastępca szefa wydziału montażu, Majer Bragiński: — Człowiek idąc naciska powierzchnię ziemi ciężarem 0,7 do 0,9 kilograma na centymetr kwadratowy, nasz kombajn Jenisej 1200 R — 0,3 kilograma na centymetr. Oto cała tajemnica. Mają w obwodzie pięćdziesiąt z górą fabryk, trzydzieści siedem sowchozów, dwa kołchozy. Wszystkie one powstały na osuszonych bagnach, wśród wykarczowanej tajgi. Nikt tego za nich nie zrobił — zrobili to sami, choć z dużą finansową pomocą państwa. Tylko oni produkują dziś te dziwne kombajny, które jak bociany kroczą po błotach i mokradłach i zbierają ryż, a także paszę z łąk. Te „okręty bagien i stepów" to ich birobidżańska, znana w całym Związku Radzieckim, specjalność. 141 Nieustannie ciągnęło mnie do jakiejś ilustrującej temat anegdoty, bo przecież Żydzi mają wielkie poczucie humoru, a w naszym kraju ukazują się od lat zbiory i antologie dowcipów żydowskich. Ale, zdaje się, produkcja kombajnów przychodzi im tu łatwiej niż produkcja anegdot. Te nieliczne, które mi prezentowano, opatrywano uwagą: „to przedrewolucyjne". Więc w tym miejscu coś z rodzimych facecji żydowskich pióra Horacego Safrina, bo jednak „tylko mędrzec rozdziera śmiechem zasłony bytu"/(Izaak Babel): Wybitny poeta żydowski Ber Horowitz uważał się również za wielce utalentowanego rysownika. Pewnego razu naszkicował portret prezydenta naszego miasta. Dygnitarz, spojrzawszy na swoją podobiznę, oświadczył: „Gdyby nie order Polonia Restituta, sam bym siebie nie poznał". To trochę dla tych, co nad rzeką Birą przypadkiem przeczytają ten tekst i będą mieli kłopoty z samoidentyfikacją... 4 Żart jeden czy drugi dodałby kolorytu, ale skoro gospodarze zdają się od niego stronić, trzeba to uszanować. Zresztą Birobidżan to nie Chełm (który także poważam i lubię). Żydowski Obwód Autonomiczny na Dalekim Wschodzie ma bądź co bądź obszar większy od Belgii oraz — choć jego mieszkańcy interesują się literaturą i sztuką, a także każdą formą rozrywki — ambicje na miarę sporego państwa. Na pewno najistotniejsze, że kraj istnieje od pięćdziesięciu paru lat i nadal się rozwija. Jego kierownicy — pierwszy sekretarz partii Lew Szapiro, przewodniczący obwodowej rady narodowej Mark Kaufman — przewodnicząca związków zawodowych Sara Budnickaja, wszyscy inni — mają niemałą nadzieję zwiększyć w ciągu najbliższej pięciolatki produkcję przemysłową o dwadzieścia jeden procent, a usług aż o pięćdziesiąt procent. 8358 kilometrów od Moskwy, za parawanem Gór Chigano-Buryńskich, nad Amurem i Birą, znajduje się ich Ziemia Obiecana, stanowiąca jedną dwudziestą trzecią Kraju Chabarowskiego, czyli niewielki obszar na ogromnej mapie ZSRR. Zakątek Azji, o którym się mówi i pisze, o którym tak mało się wie. Liczni żydowscy obywatele wielonarodowego autonomicznego obwodu żyją tu od dwóch—trzech pokoleń, płosząc ptactwo błotne, budując życie po swojemu. Inni przybyli w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, wspierając 142 pierwszych przesiedleńców. Jeszcze inni posiedzieli tu czas jakiś i wywędrowa-li. Pochodzący stąd Aron Vergelis prowadzi w Moskwie ogólnokrajowy magazyn ilustrowany Sowietisz Heimland. W Chabarowsku pracują i mieszkają lekarze, uczeni, inżynierowie żydowscy, wśród nich pochodzący znad rzeki Biry lub mający tam rodziny. Są też tacy, którzy zdobyli wykształcenie w Moskwie czy Leningradzie i tam pozostali. Nie sposób ustalić, jak przedstawiał się przez te lata ruch ludności do i z żydowskiego obwodu. Sądząc z niektórych opublikowanych tekstów, władza radziecka dała ziemię i autonomię ponad pięćdziesięciu tysiącom Żydów. Ale, być może, taką liczbę przewidywano na przyszłość i do tego po prostu nie doszło? I czy w ogóle Żydzi nie chcieli widzieć gdzie indziej, bliżej Europy, swojego kraju?... Może to jeszcze jedna biała plama w historii? Nawet tutaj, w tej swoistej enklawie żydowskiej, trwa proces asymilacji; niektórzy rodzice uważają, iż nauka języka jidysz jako trzeciego w szkole zanadto obciąża dzieci i są tej nauce przeciwni, co powoduje określone skutki. „Enklawa" jest nader nieszczelna. Żydzi są w niej mniejszością, wzrasta stale liczba małżeństw mieszanych. No i napisz to, Kisch, bo Budrewicz wyraźnie się waha. Byłby skłonny do afirmacji, ale podgryza go robak wątpliwości. Jest szczerze zbudowany wizytą w wielkim gospodarstwie w Waldheim, w fabryce kombajnów w Birobidżanie, w pałacu pionierów (wielki basen, wspaniałe ćwiczenia gimnastyczne, pokaz grafiki dziecięcej, za którą w 1984 roku przyznano birobidżańskim maluchom Grand Prix w Toruniu), w zespołach artystycznych przy filharmonii — ale przez cały czas powtarza sobie, że obok Żydów żyją i gospodarzą tu także Rosjanie, Ukraińcy, nawet kilkudziesięciu Polaków. Niezwykle interesujące i zabawne jest spotkanie z Jakobem Blechmanem, który urodził się i wyrósł w Odessie, a od 1934 roku mieszka w Birobidżanie! Blechman to słynny kucharz, jego sznycel po birobidżańsku, morska ryba faszerowana, „flejsz", czyli mięso na słodko w sosie, znane są od Władywosto-ku po Kijów. Blechman karmił niegdyś marszałka Bluchera, kiedy ten był komendantem wojskowym na Dalekim Wschodzie. Teraz rozsyła po kraju recepty na „gergele", faszerowaną szyję kury czy „smandelech", bulion z kury... Potwierdzam wspaniałość smaku „gefilte fisz", ale — znowu ten robak! — gdzie są w Birobidżanie znakomici mistrzowie kuchni rosyjskiej czy ukraińskiej? Bo to, że są, zdaje się nie ulegać wątpliwości. Słyszę o bibliotece imienia Szaloma Alejchema. O bohaterach wojny, przede wszystkim Josifie Bumaginie, który poległ we Wrocławiu i tam jest 143 pochowany. Odwiedzam klub mistrzów szachowych, najlepszych w całym Kraju Chabarowskim (notuję wielką pochwałę polskiego czasopisma Szachy, a zwłaszcza jego ostatniej strony, gdzie zamieszczane są analizy gier). Zapisuję czyjąś uwagę: „Gdyby wcześniej, już w latach dwudziestych, rozwiązano wszystkie zagadnienia administracyjno-prawne, zjechałoby nad Amur więcej Żydów". I jeszcze: „Rozwój naszego kraju przebiegał wzdłuż linii Kolei Transsyberyjskiej i rzeki Amur, gdzie osiedlali się kolejni przybysze, wszędzie__gdzie żydowscy przesiedleńcy zakładali nowe osiedla: Waldheim, Amurzet, Birofeld..." Ktoś twierdzi, że łososie na tarło docierają aż tu, do ich kraju, ale ani kroku dalej. „Żydzi znają język ryb, rzecz jest dokładnie z nimi omówiona". Jeszcze chwila, a będą anegdoty! i* NA SACHALINIE Kolejny koniec świata. Dalej niż Tokio. Dziesięć godzin różnicy czasu z Warszawą. Trochę tylko na wschód, a już byłby zachód, dzisiejszy poniedziałek zaś stałby się niedzielą. Nie będzie z mojej strony żalenia się na długą podróż. Trwała samolotem z Moskwy dziewięć godzin i siedemnaście minut — Czechow przed stuleciem jechał dwa miesiące i dwadzieścia dni. Sachalin, też miejsce trudne do życia. Od zawsze mówiono: „Dokoła woda — w środku bieda". Idealna kraina dla trzymania w niej więźniów i katorżników; i rzeczywiście od 1886 do 1906 roku tutaj zorganizowano katorgę polityczną, już przedtem było więzienie bez krat dla kryminalistów. Naturalnie, byli na tej katordze i Polacy. Wśród nich siedemnastu członków „Proletariatu". Był Bronisław Piłsudski, brat rodzony Józefa, wybitny uczony, badacz Ajnów, współzałożyciel — z Lwem Szternbergiem — istniejącego do dziś muzeum w Jużno-Sachalińsku. Na wyspie chętnie pada śnieg lub deszcz, z sadystyczną wręcz rozkoszą wieje wiatr. Gwałtowne skoki ciśnień zwalają z nóg słabszych, każą uciekać stąd starszym. Kiedy jednak zaświeci słońce! W zwartym szeregu meldują się wtedy niewidoczne w chmurach i mgłach, tajgą porośnięte, w czerwcu jeszcze ośnieżone góry. Ujawniają się nagłe szerokie, zielone doliny, rzeki o kryształowo czystej wodzie. Cała ta osobliwa, nie spotykana gdzie indziej przyroda: łopuchy o liściach jak wielkie patelnie, o łodygach sięgających dwóch metrów, gigantyczna trawa, ogromne grzyby. Także pola i stoki krzewów bambusowych, które — żeby już «nikt niczego nie rozumiał — są z kolei jak kosodrzewina i rzadko pozwalają człowiekowi wystrugać wędkę, narzędzie na Sachalinie podstawowe. Bo Sachalin to przede wszystkim ryby! 10 — Na Syberii cieplej 145 1 Kształtem nawet wyspa przypomina rybę. Jakby Pan Bóg z góry określił funkcję tego kraju. Żyło się tutaj zawsze z morza i dzięki morzu. Kilka razy w historii mieszkańcy wyspy wyginęliby do ostatniego, gdyby nie fantastyczne bogactwo wody. Choćby w latach drugiej wojny, gdy ludzie — często odcięci od świata — żywili się wyłącznie owocami morza: rybami, krabami, małżami, wodorostami. Nic dziwnego, że wierzą w rybne bogactwo. Łowią zaciekle na wszystkich brzegach, wypuszczają się na bliskie i dalekie morza. Prowadzą z wielkim rozmachem połowy przemysłowe. W lutym i marcu kilkadziesiąt tysięcy „indywidualnych" rybaków ustawia się ciasno, niemal ramię przy ramieniu, nad rzeczkami i brzegiem oceanu, zapuszczając w wodę chciwe wędki — to czas łowienia koriuszek, zwanych morskimi ogórkami. W innych miesiącach roku wypatrują kiet i garbuszy, rozmaitych rybek z rodziny łososiowatych; w płytkich rzekach Sachalinu przepływają ich niekiedy gęste falangi, a bajarze twierdzą wówczas, że po rybich grzbietach suchą nogą przejść można na drugi brzeg rzeki. Nie posunęli się jeszcze tak daleko w kulcie ryby, aby — jak uczynili to Japończycy z Akanai na Hokkaido — wznieść pomnik ku chwale złowionych ryb, ale są chyba o krok od tego. Prawie dokładnie połowę dochodów wyspy, bogatej przecież w wysokogatunkową ropę naftową, węgiel, drewno i inne surowce, czerpie się z połowu ryb. O rybach na Sachalinie pisał Czechow, pisał także Bronisław Piłsudski, opiewając swoich Ajnów, pierwotnych mieszkańców wyspy, rybaków mistrzowskich. Pisał Ajtmatow i inni. W Jużno-Sachalińsku, stolicy obwodu, istnieje sklep rybny „Ocean", którego mogłaby pozazdrościć Moskwa. W długich szafach chłodniczych spoczywa przeważnie kilkanaście gatunków ryb. Jak się ma trochę szczęścia, można trafić na ogromnego kraba z Kamczatki, na wspaniałego w smaku wędzonego terpuga, a nawet na garbuszę za cztery ruble z kawiorem w środku, wartości piętnastu rubli. Bywają i pstrągi, ale to na wyspie ryba mało poważana. Odwiedziny „Oceanu" stan#wią w programie pobytu na Sachalinie punkt atrakcyjny, ale wizyta nad prawdziwym oceanem, na przykład od strony Cieśniny Tatarskiej, gdzie szczególnie dużo się dzieje, wydaje się atrakcją 146 większą. Pewnego dnia udało mi się pojechać samochodem do portów Chołmsk i Newelsk, gdzie zapewne wcześniej czy później wyrosną ludziom skrzela... Te okolice cenią sobie słonie morskie, tłumnie podpływające w bezpośrednie sąsiedztwo domów mieszkalnych i kutrów rybackich. 2 Przyleciałem na Sachalin przy umiarkowanym cyklonie, przez okrągły tydzień pobytu straszono mnie cyklonem większym. Wiatr to dzień powszedni, pogoda przeciętna, jak nad Wisłą deszczyk lub blade słoneczko. Żyją ludzie wśród śniegów, deszczów, buranów i tajfunów, w nieustających wichrach, które głowy obrywają. Przywykli. Czasem tylko na chwilę aura i ich zadziwi. Jak w 1981 roku, kiedy to na wyspę runął, jak zgłodniały jastrząb, „Phillis". Czegoś podobnego najstarsi ludzie nie pamiętali! Drzewa i drewniane domy kładły się pokotem, samochody zdmuchiwało z szos, byle rzeczka zamieniała się w Ob i Jenisej. Niedźwiedzie —jest ich na Sachalinie ponad trzy tysiące — zmywało do oceanu, a ryby wyrzucało na pola; rolnicy--żartownisie twierdzili potem, że im ryby kapustę wyżarły... Zniszczenia były straszliwe, oceniano je na całym Dalekim Wschodzie na miliard rubli. Gospodarze mają świadomość trudnego życia na dalekiej wyspie i w rozmowach uważają to za tytuł do dumy („żyjemy jak na froncie"). Bo przecież wytrzymują ekstremalne warunki klimatyczne, nie przejmują się cyklonami czy buranami, których jest średnio do stu rocznie, chodzą zimą śnieżnymi tunelami. Nie cierpią na klaustrofobię, nie mają poczucia niższości w stosunku do reszty wielkiego kraju. Owszem, mówią chętnie o osobliwościach przyrody. W piłsudsko- szternbergowym muzeum prezentują tysiąckilo-gramową kietę i niesamowitą rybę księżycową. Streszczają burzliwe wydarzenia historyczne. Przy byle okazji cytują Czechowa, opowiadają o obyczajach i kulturze ocalałych jeszcze aborygenów, głównie Niwchów, dawnych Giadków. Ale ci sami gospodarze bronią się przed spychaniem ich w czystą egzotykę. Jest ich, bądź co bądź, 692 tysiące, z czego osiemdziesiąt procent Rosjan, po sześć procent Ukraińców i Koreańczyków, stanowią więc na peryferiach ZSRR dużą społeczność. Mają już bodaj za sobą czasy ciągłej, a nieznośnej fluktuacji, gdy przyjeżdżano na wyspę na trzy czy pięć lat i potem 147 uciekano stąd, gdzie pieprz rośnie. Pomimo to — nie ukrywają — kadra pracowników nie jest jeszcze stabilna jak „na lądzie". Stupięćdziesięciotysięczny Jużno-Sachalińsk i osiem innych miast na wyspie nie przypomina już dziewiętnastowiecznych smutnych osad. W południowej, należącej przez kilkadziesiąt lat do Japonii części wyspy topnieje w oczach liczba charakterystycznych pojapońskich drewniaków z ceramicznymi kominami, pozbawionych kanalizacji. Zbudowali lub zrekonstruowali fabryki, porty, gospodarstwa rolne i szklarniano-ogrodnicze. Bardzo się tym chwalą, ale życia nie lakierują. Ktoś z kierownictwa obwodu skarży się otwarcie na zbyt krótką kołderkę, która nie chce na wszystko starczyć. Są więc na przykład kłopoty ze znalezieniem środków na budowę nowoczesnej infrastruktury. Po Japończykach odziedziczyli koleje, rozstawem szyn odbiegają one od norm ogólnokrajowych, co stwarza tysiące problemów (przy promie z „lądu" działają podobne urządzenia jak w Brześciu). Trwa żmudny proces utwardzania dróg, a nawet pokrywania ich asfaltem; w rejonie świata, gdzie na zmianę wszystko płynie lub wszystko skuwa lód, gdzie w części kraju rozciąga się najprawdziwsza tundra — miałby wyjątkowe pole do popisu legendarny Syzyf. Te utyskiwania na krótką kołderkę przypomniały mi się w czasie podróży samochodowej z Jużno-Sachalińska do dwóch portowych miast nad Cieśniną Tatarską: Chołmska i Newelska. Tak, droga niezupełnie przypominała autostradę — była częściowo w budowie, częściowo zaś nie różniła się wiele od górskich tras w Peru czy Gwatemali. Panował na niej spory ruch, samochody ciężarowe i osobowe (przeważnie wołgi, owe „czołgi we fraku") posuwały się zygzakami, omijając zręcznie i ryzykownie co większe głazy i dziury. Prawdziwą przygodą okazał się powrót na skróty, gdy, niepomni ostrzeżenia o zamkniętej dla ruchu przełęczy, pojechaliśmy śmiało na przełaj, od czego jeszcze dziś czuję bolesność nerek. No i ten kurz. Cała Syberia i radziecki Daleki Wschód pławią się w kurzu. Biały pył najwyraźniej nikomu nie przeszkadza. Poboczem gór kroczą często przechodnie, w tym kobiety i dziewczęta w czyściutkich sukienkach, dzieci w mundurkach szkolnych, o błyszczących czystością włosach — czyżby się ich kurz nie imał?... Do Chołmska zjeżdża się serpentyną na łeb na szyję z innej przełęczy, gdzie w końcu ostatniej wojny rozegrała się wyjątkowo krwawa bitwa z Japończykami. W ciągu kilku minut jest się w sporym mieście, które niniejszym proklamuję stolicą kurzu na Sachalinie. O tym kurzu gadamy czas dłuższy w miejscowych urzędach. Miasto 148 rozłożone jest tarasowato na stromych stokach gór, ale tak naprawdę przytula się do brzegów oceanu. Istnieje jedna ważna ulica i ona to właśnie kurzy nieprzytomnie przy każdym przejeździe samochodu. Po prostu deszcze zmywają z okolicznych wzgórz miałką glinkę, niosą ją daleko, a tam schnie ona błyskawicznie i wznosi się do nieba przy byle dmuchnięciu. Polewają to nawet w kółko, z mizernym jednak skutkiem. Mają w Chołmsku większe zmartwienia niż kurz. Z pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców osiemnaście pracuje w porcie. Kilka tysięcy w stoczni remontowej i innych zakładach. Stanowią bazę dla osiemdziesięciu pięciu statków (prawie co czwarty jest polskiej produkcji!), ośmiu promów i dwóch lodołamaczy. Z dwudziestu milionów ton ładunków, przewożonych co roku przez całą sachalińską flotę, Chołmsk bierze na siebie ponad połowę. Góry z jednej strony, ocean z drugiej — jak ma się rozwijać wtłoczone pomiędzy te kleszcze miasto? Rozwija się — to widzę w drodze na południe, do Newelska — dzięki zasypywaniu morza. Jak przedtem na szosie, tak teraz, zarówno na szosie, jak i dokoła niej, uwijają się koparki i spychacze, ciężarówki i wywrotki, a świat wygląda, jakby spadła na niego burza piaskowa. Podsypali dobre kilkaset metrów na długości paru kilometrów. Robią drogę i kładą dodatkowe tory kolejowe. Dalej, już na przedmieściach Newelska, trwa podobna operacja, tam na odebranym morzu obszarze stoją już bloki domów mieszkalnych. 3 Cyklon wycofał się na chwilę. Wiatr wieje gwałtownie, ale tutaj to zefirek. Wyjrzało słońce, odsłoniło wysoki, malowniczy brzeg i perspektywę meandrów szosy. Towarzyszy drodze linia kolejowa, którą od czasu do czasu przelatuje zabawny wagonik motorowy, zwany powszechnie „metresą" (od słowa automotrisa). Gdzieś w połowie drogi między Chołmskiem i Newelskiem, w pięknej miejscowości Kalinino, działa stacja rozmnażania ryb, jedna z siedemnastu na Sachalinie, skąd każdego roku spływa do oceanu sześćdziesiąt milionów maleńkich drobinek łososiowej kiety; pomnik może kiedyś na wyspie rybom postawią, na razie chcą jednak przetrwania żywych kręgowców wodnych, co stanowi również dla ludzi być albo nie być. 149 Na wzgórzu panującym w Newelsku nad miastem i portem widnieje ogromnych rozmiarów napis: SŁAWA RYBAKOM. Jak w Los Angeles „Hollywood"... Jeżeli w Chołmsku dzieje się wiele rzeczy z zakresu żeglugi i przemysłu, to w mniejszym Newelsku jest wyraźnie ciszej i wszystko niemal koncentruje się na sprawach rybackich. Nawet kurz zawahał się ze swoją agresją. Atmosferę życzliwości i spokoju wyczuwają także zwierzęta. Na sztucznym falochronie i wraku zatopionego statku chętnie przysiadają zdążające w maju i początkach czerwca na północ olbrzymie morsy, słonie morskie, ich lokalne Jaskółki wiosny". Niektóre z tych jaskółek ważą jedną, a nawet dwie tony, co nie przeszkadza, że na wysoki betonowy falochron wskakują z lekkością baletnicy. Podpłynęliśmy kutrem motorowym w pobliże przedziwnego zwierzyńca, z którego na nasz widok nie salwowało się ucieczką ani jedno stworzenie. Samce porykiwały jak okręty, tłum błyszczących, gładkich ciał przelewał się leniwie, jakby świadomy swego immunitetu i ważności — są przecież pilnie strzeżonym symbolem całej wyspy. Ryk morskich olbrzymów, ich głosy chóralne i popisy solowe stanowią akompaniament ożywionej pracy portu, docierają przy pomyślnym wietrze pod bramy szkoły rybaków morskich przy głównej ulicy miasta, pod progi urzędów i domów mieszkalnych. Innym azylem zwierząt będących dziś pod ścisłą ochroną jest należąca do Sachalinu wyspa Tiuleń. W każdym razie Newelsk zalicza się do nielicznych w świecie miast, gdzie żyją na swobodzie dzikie zwierzęta... Do Newelska wpływają czasem statki japońskie. W kwietniu 1986 roku zawarto z Japonią porozumienie w sprawie połowów ryb na wodach terytorialnych obu państw. Czy porozumienie jest przestrzegane? Tak, i to bardzo pieczołowicie. Czy można dopilnować każdego statku i kutra? Naturalnie, przy dzisiejszym stanie techniki, przy stałych obserwacjach satelitarnych jest to łatwe. To już opinie, które wypowiedział pierwszy zastępca dyrektora generalnego Państwowego Przedsiębiorstwa Rybnego „Sachalinrybprom", Władimir Barmuta. Odpowiadał ex promptu na każde pytanie: — Co jest najważniejsze w umowie z Japończykami? — Czterokrotne zmniejszenie połowów. — Łowiono więc zbyt dużo? - Ograniczenia połowów, i to każdego gatunku ryb, są absolutnie 150 konieczne, w przeciwnym razie w krótkim czasie skończą się w ogóle ryby w morzu. My sami dysponujemy już tak dużą flotą, że możemy wyłowić wszystko. — A wieloryby? — Koniec w tym roku. ZSRR, Japonia, Argentyna i Korea Południowa podpisały umowę o definitywnym Zawieszeniu połowów w rejonie Arktyki. Bazy wielorybnicze zamienią się na rybne. — A śledzie... — Na dziesięć lat zawiesiliśmy kiedyś połowy śledzi ochockich, dzięki czemu udało się je odrodzić. — Wracają na stoły ulubione zakąski? — Tak, tyle że teraz wódki mniej. Śledzie idą więc na eksport. — Czy wody dokoła Sachalinu obfitują w ryby? — Należą do najbogatszych w świecie. Łowimy za miliard rubli rocznie Przewleczono mnie przez port newelski, przez pokłady różnych statków przeprowadzono wśród surrealistycznych gór lin, sieci i mas kolorowych pływaków. Newelsk, rybacka potęga. Jakiś ssak morski ryknął na pożegnanie i ruszyliśmy w drogę powrotną do Juzno- Sachalińska. Owym skrótem przez zamkniętą dla ruchu przełęcz. W drodze do najwyższego punktu (czy ryk morsa nie był ostrzeżeniem'') przez śmiertelne wertepy, zatrzymywaliśmy sie przy zmierzających z rzadka naprzeciw samochodach, a kierowcy wiedli ze sobą najkrótszy dialog: — Można przejechać? — Można. Po drugiej stronie przełęczy trwał dokładnie ten sam dialog, tyle że nas pytano, a my odpowiadaliśmy. A potem, prawie do samej stolicy, był już tylko las, wielkie liliopodobne kwiaty na bagnach, łąki i pastwiska, góry zielone i białe. To az tutaj zapuszczał się w swych wyprawach Jack London. Tędy przemknął w brawurowej ucieczce z zesłania na Kamczatce Maurycy Beniowski. I, jak wiemy, kiedyś pojawi} się Czechow. Po kilku dniach pobytu na Sachalinie kołuje mi w głowie od cyklonów, łososi, krewetek, krabów, bambusów, łopuchów, morsów, a wszystkie te 151 obrazy popudrowane są białym pyłem. Z sachalińskiej magmy wyłania się wszelako kilka tematów mało egzotycznych, ale za to istotnych. Na wyspie o długości dziewięciuset kilometrów brakuje ciągle ludzi, zwłaszcza specjalistów. Ale brakuje też mieszkań, co zresztą stanowi problem całej Syberii i radzieckiego Dalekiego Wschodu. Wielkie przestrzenie dałoby się znacznie szybciej zagospodarować, gdyby na każdego czekał dach nad głową. Mer Jużno- Sachalińska, Oleg Chubukow, mówi o zbyt wolno topniejącej kolejce trzech tysięcy czekających na mieszkania; choć co roku oddaje się do użytku około siedmiuset lokali. Nie lepiej, jeżeli nie gorzej, jest w innych miastach. Budowa domów na Sachalinie kosztuje dwu-, a nawet trzykrotnie więcej niż w Moskwie; wyspa jest rejonem wstrząsów sejsmicznych, cyklonów i —jak się zdarzy — tajfunów. Wszystkie niemal materiały budowlane trzeba sprowadzić z kontynentu. A pośpiech jest wskazany, bo każdy kolejny większy cyklon zmiata jakieś dalsze drewniaki, przeważnie relikty po Japończykach. Zarabiają lepiej niż na „zachodzie", czyli za Uralem. Średnia zarobków oceniana jest na trzysta czterdzieści rubli, podczas gdy „tam" wynosi ona sto kilkadziesiąt. Obowiązuje tu mnożnik pensji podstawowej 1,4, w niektórych branżach na przykład u górników 1,6 na północy zaś i na. Wyspach Kurylskich 1,8 czy zgoła 2. Do tego dochodzą najrozmaitsze dodatki, które stanowią rekompensatę za życie na końcu świata. Za życie, którego skutkiem jest między innymi plaga rozwodów i wysoka konsumpcja alkoholu. Ostatnie ograniczenia sprzedaży alkoholu nie są na Sachalinie absolutną nowością. Czechow w swoich notatkach z podróży na wyspę wspomina o obowiązującej prohibicji. Ten kraj najcudowniejszych zakąsek przeżywa znowu ciężkie chwile! W kołchozie ogrodniczym pod Jużno-Sachalińskiem wisi tablica kar dla tych, co nadużyli alkoholu — w jednym wypadku sięgają one sumy trzech tysięcy rubli rocznie; poza obcięciem wszystkich premii i dodatków, „ofiary" przesunięto na listach oczekujących na mieszkania, skreślono z listy wyjazdów zagranicznych itd. W restauracjach siedzi się teraz przy butelce lemoniady. Prawie z miesiąca na miesiąc wytrzeźwiały osławione „pijane pociągi" na północy wyspy. Kto zdobędzie wódkę i wypije ją w domu, musi uważać na ulicy: każdy zataczający się lub zachowujący hałaśliwie przechodzień musi liczyć się ze spędzeniem nocy w lokalu milicyjnym i dalszymi konsekwencjami. Według oficjalnych danych w 1984 roku na Sachalinie wypadało 16 litrów czystego spirytusu na głowę mieszkańca, w roku 1985 liczba ta spadła 152 do 12,5 litra. W ciągu pierwszych czterech miesięcy 1986 roku tendencja spadkowa utrzymywała się. Jd Tak, to również sachahnski- i nie tylko - cyklon! Wzrosła wydajność pracy, zmniejszyła się absencja. Zanotowano spadek przestępczości i pierwsze załamanie się upartej linii wzrostu liczby rozwodów. Wbrew rozpowsze. chmonej anegdocie: wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad wszystkimi małżeństwami, mężowie po raz pierwszy od iat snrijr7or . trzeźwym okiem... P °JlZeh ?& SWe 20?? Niektóre problemy zadomowiły się na Sachalinie od stuleci, wyspa zacumowała na stałe na kresach azjatyckiego lądu , jeżdi teraz' ZJJa dryiowac, to me w przestrzeni. Kierunek jest wvraźnv zmia„o „ u ? ? , . , , , , wyidzny. zrrnana sposobu życia mieszkańców, powolne odchodzenie od rybnej monokultury skracanie dystansu w stosunku do Moskwy, do reszty świata. Też wyboista drosa Historia nie była zbyt bogata - lepiej Wlęc może zajmować się przyszłością. Antoni Czechow, który przypatrywa} sie bacznie « Sachalma na przełomie wieków, opisywał ich straszne warunki Pisał oka tarankach, ale dostrzegał także wszystkich pozostałych, którzy na wolności musieli walczyć o przeżycie. Tak było od pierwszych lat XVIII wieku gdv na wyspę przybyli z Pekinu misjonarze i z rozkazu cesarza Chin anektowali lub raczej wprowadzili na mapy nazwę „Saghalienangahata", Co po mongolsku znaczyło „skały czarnej rzeki". Japończycy, którzy zawsze ok ? duŻ? zainteresowanie tą ziemią, uznali fakt chińskiego pierwszeństwa na Sachalinie i nazwali go Karatto lub Karafuto, „Chińską Wyspą". Zarówno Chińczycy jak , Japończycy mniej chętnie natomiast dostrzegają odkrywcę Holendra Martena de Vnes, i następnie dużą ekspedycję r0Syjską, która 'dotarła tu jeszcze w połowie XVII stulecia. W roku 1867 Rosja zawarła umowę z Japonią o dwuwładztwie nad Sachałinem, a wkrótce potem (1875) uzgo dniono, że całość „skał czarnej rzeki" przypadnie Rosji Japonia zaś obejmie panowanie nad Wyspami Kurylskimi. Po wygranej WQJnie w ^^ 1904-1905, Japonia zajęła południową p0łOwę Sachalinu przejściowo owładnęła nawet całą wyspą: w roku 1945 musiała defmityv,nie wycofać si z tego kraju. W roku 1947 utworzono odrębną jednostkę administracyjną: obwód sachahnski. Jakże zmienna i skąpa była sachalińska załoga w obliczu wszystkich tych wydarzeń: garść pierwotnych mieszkańców, nieliczni przybysze z zewnątrz Rosjanie osiedlili trzydzieści tysięcy przestępców kryminalnych i dużą grupę więźniów politycznych. Japończycy sprowadzali tanią siłę roboczą w postaci Koreańczyków. Echa przymusowej imigracji trwają do dzisiaj na wyspie 153 pozostało wielu potomków przybyszy z XIX i pierwszej połowy XX stulecia. Ostatni polski katorżnik, Stanisław Bugajski, zmarł w 1944 roku w Jużno-Sachalińsku (nazwiska Bugajskiego, a także Szmausa i Formińskie-go, widnieją na listach spisu ludności, dokonywanych osobiście ręką Czechowa). 5 Ale miało być o przyszłości, która już się chyba na Sachalinie zaczyna. Zgodnie z uwagą Nietzschego, że przyszłość ma na nas taki sam wpływ jak przeszłość, ludzie na kfesach Azji mogą więc mieć mimo wszystko dobre samopoczucie. Wydobywają 2580 tysięcy ton ropy najwyższej światowej klasy, a pierwsze próby eksploatacji na szelfie od strony Morza Ochockiego mogą napawać optymizmem. Marzą o własnej rafinerii. W ubiegłym roku wydobyli 5200 tysięcy ton węgla. Mają prawie miliard metrów sześciennych gazu rocznie, a do 1990 roku potroją produkcję. Doskonalą formy eksploatacji lasu. Przyszłość jest więc świetlana jak zorza polarna! Co nie przeszkadza, że nadal uparcie łowią ryby, kraby, kalmary, jeże morskie, produkują wielkie ilości czerwonego kawioru, a ostatnio wycinają kapustę morską, kukumarię, i sprzedają ją w konserwach. Obserwują pilnie działalność swoich dwóch czynnych wulkanów, badają przyczyny i skutki ciągle zagrażających im trzęsień ziemi. Podczas wspólnej z Amerykanami ekspedycji zarejestrowali na pełnym oceanie powstawanie fal niszczycielskiego tsunami, tego, który w 1952 roku zmiażdżył Siewiero-Kurylsk i wiele innych miast nad Pacyfikiem- Cyklony i fale morskie wyznaczają rytm ich życia. Na tysiącach kilometrów wybrzeża toczy się walka o przetrwanie. Jak w opowiadaniu „Łaciaty pies biegnący brzegiem morza" Czyngiza Ajtmatowa: „W nieprzeniknionej ciemni nadmorskiej nocy, przesyconej ulotną wilgocią i chłodem, na całej długości Morza Ochockiego, na całym froncie lądu i morza toczyła się odwieczna, nieustanna walka dwóch żywiołów — ląd przeszkadzał wtargnięciu morza, morze nie przestawało atakować lądu... Odpierając ciosy morza ciężko wzdychała ziemia, twarda jak kamień". I ludzie są twardzi, choć jakby serdeczniejsi, życzliwsi wobec bliźnich niż ich bracia po drugiej stronie cieśniny. Wielu z nich modli się do swoich bogów, chociaż na wyspie nie ma ani jednej cerkwi, ani jednego kościoła 154 (działają tylko domy modlitwy baptystów i adwentystów). Są przesądni, blisko związani z przyrodą. Mają swoje gwiazdy opiekuńcze, swoje duchy zaprzyjaźnione. W Jużno-Sachalińsku, po japońsku Tayocharze, czyli — optymiści! __ w Słonecznej Dolinie, czynne są od niedawna dwie kwiaciarnie. A uliczne kwiaciarki w centrum nie narzekają nigdy na slaby zbyt róż, tulipanów, narcyzów. Chciałem kupić bukiecik, korzystając z dwóch tygodni bez mrozu i z chwili przerwy między cyklonami. Ale nie mieli niezapominajek. —? SPIS RZECZY .- Słowo od autora ............ 5 Z perspektywy Nowosybirska........ 7 Oranie tajgi.............. 16 Gwiazdozbiór.............. 34 Przystanek w historii........... 43 Bajkał po raz pierwszy......... . 54 Znowu nad Bajkałem............63 Za wielką wodą............. 72 Ślady smoka.............. 80 W 800 lat po Czyngis-Chanie........ 88 Sonda serca Azji ............ 97 Syberia Syberii............. 107 Karate o karaty............. 117 Czarno na białym............ 126 Żydzi nad Amurem ........... 136 Na Sachalinie............. 145 i Książki z serii „Naokoło świata' w druku: Claudie Fayein Szczęśliwa Arabia Autorka znanej w Polsce książki „Al Hakima", lekarka z zawodu, powraca do Jemenu, który kiedyś poznała jako kraj zamknięty dla cudzoziemców, surowo przestrzegający zasad islamu. Po latach odnajduje dawnych przyjaciół i dawne fascynacje. Ewa Kamler Japonia daleka czy bliska? Ewa Kamler pojechała do Japonii na stypendium naukowe. Poznawała kraj poprzez ludzi i swoją pracę ichtiologa, dzięki czemu powstała barwna i interesująca książka. Jerzy Hajdukiewicz Góry mojej młodości W książce zawarta jest ogromna część historii polskiego alpinizmu i himalaizmu. Żywa narracja i poczucie humoru autora czynią z książki znakomitą lekturę nie tylko dla miłośników gór. w przygotowaniu: Per Olof Sundman Ocean Lodowaty Opowieść o wielkiej wyprawie na daleką północ — na Morze Arktyczne, Svalbard i Grenlandię. Książka jest zapisem przygód badaczy, posługujących się helikopterem i echosondą, korzystających z pomocy satelity i strzelających do niedźwiedzi pociskami usypiającymi. Autorem jest znany pisarz szwedzki, który na pokładzie statku badawczego „Ymer" pełnił funkcję kronikarza. Karen ?????? Pożegnanie z Afryką Wznowienie jednej z najlepszych książek o Afryce, na podstawie której powstał równie głośny film „Out of Africa". .^ \ \ \ Printed in Poland Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1987 r. Wydanie 1. Nakład 19 700 + 300 egz. Ark. wyd. 11,4. Ark. druk. 10+1,5 ark. wkładek. Papier offset ki. III, 70 g, 61 cm (rola). Lubelskie Zakłady Graficzne, Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr. 232/87 K-29 i