Jerzy Andrzejewski Złoty lis 1954 - Łukaszowi Abgarowiczowi Lis zjawił się zupełnie niespodziewanie pewnego październikowego wieczora, kiedy Łukasz był w mieszkaniu sam jeden. Ojca wezwano właśnie do jakiejś nagłej operacji, matka miała w szkole nauczycielską konferencję, a Grześ poszedł z kolegami do kina, na seans o ósmej. Łukasz leżał już w łóżku i chociaż pomalutku ogarniała go senność, żal mu było zasnąć, ponieważ na dworze rozpadało się na dobre, więc w ciszy pokoju przyjemnie było nadsłuchiwać, jak za oknami, na mariensztackiej skarpie, wśród ciemności rozjaśnionych chybotliwymi poblaskami lamp, pluszcze deszcz, drzewa szumią i pogwizduje wiatr. Łukasz zamierzał właśnie poprowadzić na dobranoc cichą, mruczaną rozmowę z niedalekim wiatrem, gdy nagle skrzypnęły drzwi prowadzące z korytarza i do pokoju wszedł lis. Łukasz natychmiast zapomniał o senności, nie poruszył się jednak, nawet oddech w sobie ściszył, aby nie spłoszyć niespodziewanego gościa. Zresztą lis wcale nie robił wrażenia skrępowanego lub zaniepokojonego. Przeciwnie, zachowywał się bardzo naturalnie. Zrazu stał przy drzwiach, bystro rozglądając się dokoła błyszczącymi ślepiami, wyraźnie było widać, że nieco uniósł spiczastą mordkę, jakby się chciał zaznajomić z zapachami nowego pomieszczenia, potem zaś leciutko, lecz całkiem śmiało, bezszelestnie stawiając łapy, posunął się na środek pokoju. Mimo mroku, jaki dokoła panował, Łukasz od razu się zorientował, że wieczorny gość jest niezwykle piękny. Był to przede wszystkim lis bardzo duży, lecz smukły i gibki, wspaniale rozrośnięty, o ślepiach połyskujących w ciemnościach jak dwa rozżarzone węgielki, z wielką puszystą kitą, i co najbardziej zdumiewające: cały był złoty jakąś niezwykłą złocistością, miękką i jedwabistą, lśniącą w mroku zadziwiającym poblaskiem. Mimo pięciu lat Łukasz był chłopcem roztropnym i w tym momencie bynajmniej nie zamierzał zdradzić się ze swym zachwytem. A jednak stało się to, czego nie chciał, i naraz krótkie: "Ach!", bardzo donośne, zabrzmiało w ciszy. Usłyszawszy swój głos Łukasz zdrętwiał z przerażenia. "Koniec" — pomyślał z rozpaczą. I nie chcąc oglądać ucieczki lisa zacisnął powieki i dla pewności przysłonił je dłońmi. A jednocześnie szeptał w myślach: "Och, lisie, mój najdroższy, kochany lisie, nie uciekaj ode mnie, proszę cię, zostań tutaj, dobrze? a ja ci przyrzekam, że cię będę bardzo, bardzo kochał i będę myślał o wszystkim, czego ci trzeba, zawsze będę twoim pomaganiem, proszę cię, tylko nie odchodź..." Ciszy nie mącił najmniejszy szelest i Łukasz z całej siły przyciskając piąstkami powieki słyszał tylko przyśpieszony łomot własnego serca. Gdy odważył się na koniec otworzyć oczy, nie uwierzył zrazu własnemu szczęściu: lis nie uciekł, wciąż stał na środku pokoju, dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdował się był przed wiadomym okrzykiem. Łeb tylko w tej chwili obrócił ku Łukaszowi, dzięki czemu oba jego ślepia wydawały się jeszcze większe, bardziej ogniste i błyszczące. Łukasz nie wytrzymał i usiadł na łóżku. — Och, lisie! — szepnął. Wówczas lis skinął przyjaźnie głową, wyraźnie się przy tym do Łukasza uśmiechnął, po czym kołysząc puszystą, złotą kitą skierował się w stronę stojącej w głębi pokoju szafy. Tam, wspiąwszy się na przednie łapy, otworzył drzwi i bezszelestnie wsunął się do środka. Przez sekundę złotawa poświata rozjaśniała wnętrze szafy, następnie drzwi zamknęły się równie bezgłośnie, jak przed chwilą się otworzyły, i w pokoju znów się stało ciemno. Łukasz nie bardzo zdawał sobie sprawę, jak długo tego wieczora leżał bezsennie, wsłuchany w ciągle zbyt pośpieszne tik-tak swego serca. W każdym razie sporo czasu musiało upłynąć od pojawienia się lisa, ponieważ nie spał jeszcze i wtedy, gdy do pokoju wszedł Grześ, głośno, po swojemu, stukając narciarskimi butami. Zapaliwszy górne światło Grześ od razu zauważył, że Łukasz nie śpi. — Nie śpisz? — spytał. — Dlaczego? Już po dziesiątej. Łukasz instynktownie wyczuł, że w obecnej sytuacji nie należy swoich oczu wydawać na jakiekolwiek spojrzenie z zewnątrz. Któż wie, czy swoim wyrazem nie zdradziłyby natychmiast obecności lisa? Szybko je więc zamknął. — Śpię — mruknął. Grześ usiadł na tapczanie i zabrał się do rozsznurowywania butów. — Jak to śpisz? — oburzył się. — Przecież widzę, że nie śpisz. I jeszcze kłamiesz. W normalnych warunkach Łukasz, dotknięty w ten sposób na honorze, z miejsca podjąłby przeciw bratu działania obronno-zaczepne. Ponieważ jednak wszelka taktyka podobnej akcji bezwarunkowo wymagała otwartych oczu, zrezygnował z walki i udał, że to, co zostało powiedziane, w ogóle nie odnosi się do jegoosoby. I być może Grześ, zajęty rozplątywaniem sznurowadeł, zrezygnowałby z dalszego śledztwa, gdyby w korytarzyku, przy którym mieściła się łazienka, nie rozległy się kroki matki. — Mamo! — zawołał natychmiast Grześ. Oczywiście matka zajrzała do pokoju. Była jeszczew płaszczu, musiała dopiero co wrócić do domu. — Co się stało? ^— spytała. — Czego tak krzyczysz? — Łukasz nie śpi — wyjaśnił Grześ. Gdy matka podeszła do łóżka Łukasza, Grześ, już: bez butów, też się tam znalazł. — Musi mieć gorączkę — powiedział. — Popatrz, jakie ma czerwone uszy. Matka przyglądała się chwilę Łukaszowi, potem dotknęła dłonią jego czoła. — Gorące? — spytał Grześ ściągając przez głowęsweter. Matce nie wydało się, żeby czoło Łukasza było szczególnie ciepłe. — Ale uszy ma czerwone — powiedział Grześ. Matka pochyliła się nad Łukaszem i poprawiła zsuniętą na bok kołdrę. — Nic cię nie boli, synku? Łukasz potrząsnął głową. — A dlaczego nie śpisz? — Śpię — mruknął bardzo sennie. — Kłamie! — stwierdził Grześ zdejmując spodnie. — Jak wszedłem do pokoju, to wcale nie spał. I uszy ma czerwone. Matka jeszcze raz pochyliła się nad Łukaszem i pocałowała go w czoło. — Spij, synku, późno już. A potem zwróciła się do Grzesia: — Zgaś, Grzesiu, górne światło, Łukasz zaraz zaśnie. W tym jednak momencie musiała coś dojrzeć, ponieważ Łukasz dosłyszał jej krótkie i pełne wyrzutu: "Grześ!" Nastawił uszu. Zaś matka mówiła: — Grześ, ile razy była mowa, żebyś nie rozrzucał swoich rzeczy po wszystkich kątach? — Ja rozrzucam? — zdziwił się Grześ. — A kto? — Przecież ja wcale nie rozrzucam. — To spójrz, jak wygląda pokój. Łukasz przewrócił się cichutko na bok, twarzą do pokoju, i czując, że przestał być ośrodkiem zainteresowania, podniósł ostrożnie powieki. Grześ w przyfaótkiej koszuli i w kąpielówkach stał nie opodal stołu. Ze swymi zbyt chudymi nogami dwunastolatka i wzrokiem, który wyrażał tyleż zmieszania, co zdziwienia — wydał się Łukaszowi bardzo zabawny. "Masz za czerwone uszy" — pomyślał z zadowoleniem. I od razu stwierdził, że poszczególne części garderoby Grzesia rzeczywiście zawędrowały do miejsc raczej przypadkowych. Jeden but leżał przed łóżkiem, drugi — na środku pokoju, sweter znalazł się na stole, natomiast spodnie, niedbale rzucone na krzesło, wyraźnie zsuwały się na podłogę. Tymczasem Grześ z powolnym namysłem oceniał sytuację. — Więc? — spytała matka. Tamten ciężko westchnął. — Przecież to tylko na razie. — Co na razie? — Właśnie miałem zamiar poskładać wszystko. — A buty? Grześ spojrzał z ukosa na obłocone buty. — Zaraz je zabiorę. — Zdaje się, że należałoby je poza tym oczyścić. Jak sądzisz? I nie czekając na odpowiedź Grzesia zapaliła nocną lampkę przy tapczanie, po czym zgasiła górne światło. — Pośpiesz się, Grześ — powiedziała już przy drzwiach. — Jutro znowu nie będziesz się mógł obudzić. I nie zapomnij się umyć. — A w czym ja mam spać? — jęknął Grześ. — Jak to w czym? — Przecież zabrałaś pidżamę do prania. Matka pokiwała współczująco głową. — To nie wiesz, że druga, czysta, leży w szafie? Łukaszowi natychmiast mocniej zabiło serce. Szafa! Jak mógł zapomnieć, że w szafie znajdują się nie tytko jego rzeczy, lecz również Grzesia. Cóż więc teraz będzie? Co się stanie, jeśli Grześ zobaczy ukrytego lisa? Narobi oczywiście krzyku i lis się przestraszy i ucieknie. Może go zatem ostrzec? "Ale kogo? — ogarnęły Łukasza wątpliwości. — Kogo ostrzec, Grzesia czy lisa? Komu zaufać?" Tymczasem Grześ bardzo sobie musiał wziąć do serca uwagi matki, ponieważ starannie poskładawszy ubranie i pościeliwszy na noc tapczan poszedł z butami do łazienki i tam całkiem przepadł. Łukaszowi okropnie się ten czas wyczekiwania na powrót brata począł dłużyć. "Co on tam robi? — myślał. — Przecież nie myje chyba uszu..." Nie mógł się jednak zdecydować, aby wstać i coś przedsięwziąć. Leżał więc bez ruchu, z policzkiem wciśniętym w poduszkę, ale niepokój ogarniał go coraz większy i czuł poza tym, że uszy nie tylko mu nie stygną, lecz płoną i pieką coraz natarczywiej. Na koniec Grześ wrócił z łazienki. Tym razem Łukasz nie dał się zaskoczyć i tyle potrafił osiągnąć, iż Grześ przyjrzawszy się mu, spokojnie i równo oddychającemu, poprzestał na tym oczywistym dowo dzie snu i nie odezwawszy się słowem, począł zdejmować koszulę. Łukasz obserwował brata spod leciutko uniesionych rzęs. "Och, lisie, lisie!" — szepnął sobie bezgłośnie. W tym momencie Grześ podszedł do szafy. Stał przed nią chwilę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, po czym otworzył drzwi, następnie odemknął i drugą ich połowę i na górnej półce począł pomiędzy bielizną szukać pidżamy. Łukasz wstrzymał oddech. Nie stało się jednak to, czego się obawiał najwięcej: lis nie spłoszył się i nie wyskoczył z szafy. Lecz, co dziwniejsze, Grześ zdawał się zupełnie nie dostrzegać ukrytego tuż obok gościa. A ponieważ nie byłby sobą, gdyby potrzebną rzecz znalazł od razu, więc i to jego poszukiwanie pidżamy trwało dość długo. Łukasz dobrze wiedział, że obie pidżamy, i jego, i Grzesia, leżą na samym wierzchu drugiej półki od góry. Już się chciał odezwać, aby skrócić niebezpiecznie się przedłużającą sytuację, gdy wtem drgnął, jakby przemknął przez niego szybki płomień. Oto mimo światła, które padało z nocnej lampki Grzesia, głąb szafy wyraźnie rozjaśniał znajomy złotawy, bardzo delikatny i przedziwnie tajemniczy poblask. Było to tak piękne, iż Łukasz zapomniał nagle o wszystkich niepokojach i poczuł się równie bezgranicznie szczęśliwy, pełen obezwładniającego zachwytu, jakby i w nim niespodzianie zaświeciła jasność podobna do tamtej. Później, już w ciemnościach, kiedy Grześ zgasił lampę, dość długo leżał wypełniony aż po końce palców owym bezgłośnym, a przecież w jakiś niezwykły sposób śpiewającym światłem. Nagle poczuł, że bodaj cząstką tego swego szczęścia musi się z kimś podzielić, i to nie zwlekając, natychmiast. Podniósł więc głowę i zawołał półgłosem: — Grześ! Ten poruszył się, skrzypnął pod nim tapczan. — Jeszcze nie śpisz? Głos Grzesia bynajmniej nie zabrzmiał życzliwie. Ale Łukasza wcale to nie zraziło. — Grześ, powiedz... — Śpik. — Widziałeś kiedy złotego lisa? — Ze co? — Złotego lisa? — Co złotego lisa? — Widziałeś kiedy? Grześ usiadł na tapczanie. — Coś ty, zwariował? Nie ma żadnych złotych lisów. — Właśnie, że są. — Gdzie? Głupstw ci ktoś naopowiadał. Lisy mogą być takie jak u nas, zwyczajne, rude, albo srebrne i niebieskie, z tym, że te niebieskie mają takie futro tylko latem, a w zimie są białe. Łukasz wyrozumiale się uśmiechnął w ciemnościach. — A ja widziałem złotego. — Lisa? — Lisa. — Gdzie? — Widziałem. Cały był złoty. I kitę miał złotą. — Kłamiesz! — zdenerwował się Grześ. — Nie mogłeś widzieć złotego lisa. — Właśnie, że mogłem. Akcent przekornego tryumfu, jaki zabrzmiał w głosie małego, uświadomił Grzesiowi, że chyba niebacznie dał się wciągnąć w dyskusję kompromitującą nieco dla swego starszeństwa. Bardzo się tym poczuł dotknięty. — Słuchaj — powiedział przez zaciśnięte zęby — radzę ci, żebyś mnie nie denerwował. Jeżeli w tej sekundzie nie przestaniesz się wygłupiać i nie zaśniesz... — To co? — wykrzyknął Łukasz. — Zobaczysz. — Co mi zrobisz? — Lanie ci spuszczę, smarkaczu! — wrzasnął Grześ ostatecznie wyprowadzony z równowagi. — Rozumiesz? W pokoju zaległa cisza. I naraz wśród niej rozległ się ściszony cokolwiek, niemniej jednak bardzo wyraźny i dźwięczny głos Łukasza: — Nie widziałeś złotego lisa? Bo ja widziałem. Grześ momentalnie poderwał się na nogi i z rozmachem cisnął w głąb pokoju poduszkę. Nim jednak zdążył w ślad za pociskiem doskoczyć do Łukasza, ten skrył się pod kołdrę, i to tak chytrze zwinąwszy się w kłębuszek, iż zrazu przy pierwszym natarciu napastnik nie odnalazł go w ciemnościach. Niebawem wszakże cienki pisk Łukasza, jaki wydobył się spod kołdry, dowiódł, że mimo wszystko Grześ dosięgną! swojej ofiary. Przez moment zakotłowało się na łóżku, zakłębiło i szybki rozwój sytuacji wyraźnie począł się przechylać na niekorzyć Łukasza, gdy wtem otworzyły się drzwi i światło z korytarza rozgarnęło mrok pokoju. Na progu stał ojciec. — Co się tu dzieje? — spytał półgłosem. — Co wy wyprawiacie? Grzesia jakby zdmuchnęło. W mgnieniu oka znalazł się na swoim tapczanie. Natomiast Łukasz równie szybko dał nura pod kołdrę. Wszystko to dokonało się tak błyskawicznie i nieomal bezszelestnie, iż oko mniej wprawne od ojcowskiego musiałoby uznać całe to zdarzenie za wynik przywidzenia. Lecz ojciec rzeczowo spytał: — Więc? Grześ, potargany i bardzo czerwony, zamrugał niespokojnie swymi długimi rzęsami. — Łukasz nie daje mi spać. — Łukasz? — No pewnie! Opowiada głupstwa, że widział złotego lisa. — Jakiego? — Złotego. A przecież nie ma złotych lisów. — I dlatego go biłeś? — Ja go biłem? — oburzył się Grześ. — Wcale go nie biłem. Chciałem mu tylko wytłumaczyć, że złotych lisów nie ma. A on nie wierzy i upiera się, że widział złotego lisa. — Nie krzycz tak — powiedział ojciec. — Cały dom obudzisz. — To dlaczego on kłamie, że widział złotego lisa, kiedy nie mógł widzieć? Spod kołdry wychyliła się kędzierzawa głowa Łukasza. — Wcale nie kłamię! — Tylko co? Nie mogłeś Widzieć złotego lisa — Spokój — powiedział ojciec. I usiadłszy na brzegu Łukaszowego łóżka pogładził małego po jasnych włosach. — śniło ci się coś? Łukasz potrząsnął głową. — A jakżeż było z tym lisem? — Widziałem. — Złotego? — Aha! Pod Grzesiem skrzypnął tapczan. — Widzisz! I on mówi, że nie kłamie. Powiedz mu, że nie ma złotych lisów, bo mnie nie chce wierzyć. — Spokój, Grześ — uciszył go ojciec. — Zachowujesz się, jakbyś miał mniej lat niż Łukasz. — Ja? — oburzył się Grześ. — Dobrze, to w takim razie ja już nic więcej nie powiem. Ale niech on nie kłamie, że widział złotego lisa, bo nie widział. I na znak protestu odwrócił się twarzą do ściany i naciągnął na głowę kołdrę. Ojciec pochylił się nad Łukaszem. — I gdzież widziałeś tego lisa? Mały się zawahał. — Wszędzie — szepnął wreszcie. — Jak to wszędzie? — Naprawdę widziałem. Przysunął się do ojca, po swojemu dotknął jego policzka nosem i objął za szyję. — Powiedz — zaszemrał bardzo cicho — są złote lisy... Ojciec się uśmiechnął. — W bajkach, syneczku. — Nie w bajkach. Naprawdę. — Naprawdę nie ma. — Nie ma? — Bywają różne: rude, niebieskie, srebrne, ale złotych nie ma. — I nie widziałeś nigdy złotego? — Nigdy. Łukasz milczał chwilę przytulony do ojcowskiej twarzy. — No, Łukasz, spać — powiedział wreszcie ojciec. — Strasznie już późno. Kiedy Łukasz bez słowa się położył, ojciec przykrył go i pocałował w czoło. — Śpij dobrze. Po czym wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Słychać było, że przeszedł do łazienki. Wówczas w ciemnościach rozległ się głos Grzesia: — A zieloną krowę widziałeś? Łukasz drgnął, lecz nic nie odpowiedział. Twarz tylko mocniej przytulił do poduszki i nogi pod siebie podwinął, w tej bowiem pozycji, mniej miejsca zajmując, czuł się pewniej i bezpieczniej. Zresztą Grześ więcej się nie odezwał, bardzo szybko musiał zasnąć, ponieważ niebawem dał się słyszeć jego równy oddech. Natomiast Łukaszowi do senności było jak najdalej. Leżał z otwartymi powiekami i gdy oczy jego oswoiły się z ciemnością, pokój znów się począł wypełniać dobrze znajomymi zarysami ścian, przedmiotów i mebli. Szczególnie szafa wyłaniała się z mroku bardzo wyraźnie obrysowanym kształtem. Lecz jakżeż martwa wydawała się teraz! Stała oto pod ścianą ciężka i sztywna, trudno było uwierzyć, że nie dawniej niż przed kwadransem wnętrze jej wypełniała najpiękniejsza złotawa poświata. I naraz w Łukaszu cichutko odezwała się wątpliwość, czy lis znajduje się jeszcze w szafie. A może dosłyszał kpiny Grzesia, obraził się i wyszedł nie zauważony? Ale kiedy, w jaki sposób, którędy? Czyż było do pomyślenia, aby mógł się przesunąć przez pokój niewidzialny? "Och, lisie, mój najdroższy, kochany lisie — szepnął w sobie Łukasz bezgłośnie — przecież ty nie wyszedłeś, nie opuściłeś mnie bez pożegnania, prawda?" Lecz im żarliwiej starał się umocnić tę nadzieję, tym dotkliwszy ogarniał go niepokó-j. Na koniec, nie mogąc znieść dłużej dręczącej niepewności, odrzucił kołdrę, usiadł na łóżku, chwilę uważnie nasłuchiwał, wreszcie upewniwszy się, że Grześ na pewno mocno śpi, na palcach począł się skradać w stronę szafy. Nigdy do tej pory nie przypuszczał, aby odległość pomiędzy łóżkiem a szafą mogła się okazać tak duża Za dnia przebywał ją zazwyczaj kilkoma skokami, teraz zaś kroków zdawało się wciąż przybywać i przybywać. Starał się stąpać, jak tylko potrafił najłżej, mimo to parokrotnie pod jego bosymi stopami skrzypnęła podłoga. Przystawał wtedy, wstrzymywał oddech, lecz gdy stał w ciemnościach, lekko drżąc z podniecenia i z chłodu, wydawało mu się, że serce bije w nim tak głośno, iż ono samo może Grzesia obudzić. Na domiar wszystkiego i deszcz przestał padać, i wiatr się uspokoił, więc cisza nocy rozpościerała się dokoła tak ogromna, jakby najgłębszy sen ogarnął całą ziemię i cały przestwór aż po dalekie i również uśpione niebo. Łukasz słuchał tej ciszy i chociaż nie był z natury bojaźliwy, nieokreślony lęk poczynał w niego wnikać. "A jeśli złoty lis naprawdę zniknął?" — pomyślał. I gdy sobie wyobraził szafę pustą wewnątrz i mroczną, poczuł się straszliwie samotny i nieszczęśliwy. Na koniec dotarł do celu. Szafa stała teraz tuż przed nim, wydawała się jednak o wiele szersza i wyższa niż zazwyczaj. Sprawiało to takie wrażenie, jakby z mroku wyłaniał się ciężki masyw ogromnej góry. Ostrożnie zatem wyciągnął przed siebie dłonie, lecz gdy pod palcami wyczuł drzwi, zawahał się, czy je otworzyć. Stał więc dłuższą chwilę niezdecydowany, z sercem bijącym coraz pośpieszniej i mocniej, aż naraz wydało mu się, że tuż obok, w środku szafy, coś się poruszyło i zaszeleściło. Nie będąc pewien, czy nie uległ złudzeniu, przysunął się bliżej, całym ciałem przycisnął się do drzwi i wstrzymał oddech. Ależ tak, nie mylił się chyba. Wnętrze szafy naprawdę nie było nieme i puste. Wyraźnie ożyło. Słychać było nikłe, bardzo delikatne szmery i wśród nich jakieś tchnienie wzruszającego ciepła. Łukasz od razu odgadł w nim oddech uśpionego stworzenia. Drżącymi palcami przekręcił klucz i zamarł w nagłym olśnieniu: w szparze nie szerszej od wskazującego palca świeciła na kształt najcieńszej smugi znajoma złota poświata. Zrazu Łukasz stał bez ruchu, bojąc się ją spłoszyć. Potem, ośmielony, przyklęknął i dotknąwszy wargami cudownego promienia szepnął: "To ja, mój złoty lisie, Łukasz. Czy ty śpisz?" Lis nie odpowiedział, słychać było tylko jego oddech. "Śpi" — pomyślał Łukasz. I jak tylko potrafił najciszej, szepnął bardzo tkliwie: — Dobranoc, kochany lisie... pa, pa! Potem ostrożnie przymknął drzwi. Kiedy jednak przekręcał klucz, przyszło mu do głowy, że na wszelki wypadek powinien go ze sobą zabrać na resztę nocy. Któż mógł wiedzieć, czy na przykład Grześ, domyślając się wszystkiego, nie czeka odpowiedniej chwili, aby po kryjomu wypędzić lisa na dwór? Podobna możliwość wydała się Łukaszowi tak prawdopodobna, więcej — prawie pewna, że zdecydował się natychmiast. Ostrożnie wyciągnął z zamka klucz i nie wypuścił go z mocno zaciśniętej dłoni nawet wówczas, gdy z powrotem znalazł się w łóżku. Wprawdzie w pewnej chwili pomyślał, że lisowi mogłoby być przykro, gdyby się dowiedział, że został na całą noc uwięziony, jednak nie zdążył znaleźć odpowiedzi na tę wątpliwość, całkiem nagle ogarnął go sen. Nazajutrz Łukasz przespał dźwięk budzika terkoczącego codziennie przy tapczanie Grzesia za kwadrans siódma. Zbudził się dopiero na odgłos hałasu innego wprawdzie, lecz również bardzo gwałtownego. W pierwszej chwili, jeszcze odurzony sennością, nie mógł się zorientować, co się stało. Skoro jednak otworzył oczy, ujrzał ku swemu przerażeniu Grzesia daremnie usiłującego dostać się do szafy. Walka Grzesia z opornymi drzwiami musiała już trwać od dłuższego czasu, ponieważ czerwony ze złości walił teraz pięściami i nogami całkiem na oślep i z takim zapamiętaniem, iż zdawało się, że za chwilę szafa pęknie i rozleci się na drobne kawałki. Na szczęście hałas ściągnął do pokoju matkę. — Grześ! — zawołała — co ty wyprawiasz? opamiętaj się, dlaczego niszczysz szafę? — A czy to moja wina, że nie ma klucza? — krzyknął rozpaczliwie Grześ. — Jak ja się mam dostać do szafy, kiedy nie ma klucza? — A gdzie się podział? Grześ ponuro spojrzał na zamkniętą szafę i wzruszył ramionami. — Skąd ja mogę wiedzieć? Wczoraj wieczorem był, i teraz nie ma. — Pewnie go gdzieś wsadziłeś. — Ja go wsadziłem? — jęknął Grześ. — Dlaczego ja mam być zawsze winien? Na to matka stwierdziła spokojnie: — Grześ, cudów nie ma. Jeżeli klucz był, to... Nie zdążyła dokończyć, gdyż z łóżka Łukasza zsunął się i z brzękiem upadł na podłogę zagubiony klucz. W pokoju zapanowała cisza. I matka, i Grześ z wyraźnym zdumieniem przypatrywali się tak nieoczekiwanie odnalezionej zgubie. Wreszcie Grześ doskoczył do klucza. — Widzisz, kto go zabrał? A ty od razu na mnie... — Łukasz — odezwała się matka — czy możesz nam powiedzieć, dlaczego schowałeś klucz? Lekki akcent wyrzutu, jaki zabrzmiał w jej głosie, bardzo zabolał Łukasza. Nie wiedział jednak, co odpowiedzieć. Czyż mógł wyjawić prawdę przy Grzesiu? — Schowałem — stwierdził wreszcie. Tymczasem Grześ podniósł klucz i począł go oglądać z wielkim zainteresowaniem. — On go na pewno zabrał jeszcze wczoraj wieczorem i spał z nim całą noc. — Czy tak, Łukasz? — spytała matka. Łukasz skinął głową. — Ale po co, Łukasz? Po co ci był klucz potrzebny? Łukasz daremnie szukał właściwego wyjaśnienia. — Ja wiem — powiedział Grześ. — On na pewno mnie chciał zrobić na złość. Żebym się do szkoły spóźnił. — Wcale nie! — zaprotestował Łukasz. — To po co brałeś klucz? Żebym się do szkoły spóźnił. "0ch, lisie — pomyślał z goryczą Łukasz — dlaczego nikt mnie nie chce zrozumieć?" I nagle uczuł, że zdecydowanie musi się przeciwstawić wytoczonemu śledztwu. Usiadł na łóżku i powiedział: — Po to! Grzesiowi zaokrągliły się ze zdumienia oczy i rzęsy szybko zatrzepotały. Potem na jego twarzy ukazał się grymas głębokiego niesmaku. Odwrócił się od Łukasza i powiedział do matki: — Słyszałaś? Zobaczysz, że z tego dziecka wyrośnie chuligan. — Grześ! — Przecież ja nic nie mówię. Ale on wczoraj kłamał, że widział złotego lisa, a potem spał z kluczem. Powiedz mu, że nie ma żadnych złotych lisów, bo on nawet ojcu nie chciał wierzyć. Kłamie, że widział złotego lisa. I z kluczem śpi. Jednak ze względu na późną godzinę — dochodziła już siódma — matka nie sądziła, aby do omówienia nie znanej jej jeszcze sprawy lisa, a również i historii z kluczem, należało przystąpić natychmiast. Na każdego z domowników czekał dzień pełen zajęć i obowiązków. Ojciec jeździł na ósmą do kliniki chirurgicznej przy Szpitalu Dzieciątka Jezus, szkoła tepedowska, w której matka uczyła polskiego, znajdowała się aż na Żoliborzu. Grześ miał też kawałek drogi, ponieważ chodził do szkoły ogólnokształcącej na Kopernika, więc z całej rodziny jeden tylko Łukasz miał niedaleko, przedszkole jego mieściło się tuż obok, na ulicy Sowiej. W godzinach porannych obowiązywał całą rodzinę raz na zawsze ustalony porządek. Najwcześniej wstawała matka i ona pierwsza zajmowała łazienkę, potem golił się i brał prysznic ojciec, zaś matka przygotowywała przez ten czas śniadanie, znajdując jednakże wolne chwile, aby obu chłopcom, szczególnie marudzącemu zazwyczaj Grzesiowi, przypominać o konieczności pośpiechu. Dziesięć po siódmej siadali wszyscy do śniadania, na które wyznaczony był kwadrans czasu, przed pół do ósmej mieszkanie pustoszało, rodzice wychodzili razem z chłopcami. Ojciec z matką szli na górę do przystanku tramwajowego przy tunelu Trasy, Grześ gnał wprost Powiślem do Tamki, a Łukasz, ucałowany na pożegnanie, wymachując workiem, w którym miał miękkie pantofle, kierował swoje kroki w dół Rynku, w stronę przedszkola. Tak więc jasną było rzeczą, że tego ranka ani matka nie miała czasu na rozmowę z Łukaszem, ani również Łukasz nie znalazł okazji, aby przed opuszczeniem domu nawiązać dłuższy kontakt z zadomowionym w szafie gościem. Bo tego, że lis nie nastraszył się Grzesiowych łomotów i nie uciekł — Łukasz był pewien. Wprawdzie wnętrze otwartej na rozcież szafy nie jaśniało żadnym blaskiem, jednak nieobecność złotej poświaty była przy świetle dziennym zupełnie zrozumiała. Znów wobec Grzesia Łukasz nie uważał za wskazane ani przybliżać się zanadto do szafy, ani krążyć w jej pobliżu, zwłaszcza że kiedy zaraz po wstaniu posunął się ostrożnie w tamtą stronę, Grześ przyjrzał mu się tak podejrzliwie, iż dla zmylenia go musiał czym prędzej zmienić kierunek i jak gdyby nie miał nic do ukrycia, stanął sobie przy oknie i począł podśpiewywać. Po wczorajszej wieczornej niepogodzie dzisiaj dzień był także pochmurny, lecz deszcz nie padał, za to rosa szkliła się na wciąż jeszcze zielonych zboczach skarpy u podnóża kościoła Sw. Anny i krucha mgiełka unosiła się w powietrzu. Zapewne dzięki tej to właśnie rozsnutej dokoła mgiełce wydawało się, że i samotna na tle rozległego nieba kolumna Zygmunta, i mury kościoła, i wyłaniające się spoza nich kamieniczki na Krakowskim Przedmieściu znajdują się dalej i wyżej niż zwykle. Również i wiadukt wydawał się odleglejszy, tramwaje posuwały się po nim bardzo powoli, podobne do ogromnych czerwonych żuków. Wszystko razem robiło takie wrażenie, jakby cały ten krajobraz poderwał się nagle do odlotu i zastygł w powietrzu w pierwszym wysiłku. A tuż pod oknem, na kamiennej balustradzie przy posągu mariensztackiej przekupki, żwawo podskakiwały dwa wróble. Pomimo przykrości związanych ze sprawą klucza Łukasz czuł się pełen radosnego wesela. Nie miał już żadnych wątpliwości, że Grześ jest jedyną w domu osobą, która nieufnie, a nawet wrogo ustosunkowała się do złotego lisa. Było to trochę przykre, lepiej, rzecz jasna, aby podobna rzecz nie przytrafiła się w najbliższej rodzinie; z drugiej jednak strony niedowiarstwo Grzesia miało i swoje zalety, dawało bowiem zupełną pewność, że Grześ nigdy lisa nie zobaczy, a tym samym nie będzie miał okazji wyrządzić mu bezpośredniej obrazy lub krzywdy. A rodzice? Chociaż ojciec wczoraj wieczorem wyraźnie zbagatelizował był całą sprawę, Łukasz nie sądził, aby to, co ojciec mówił, było powiedziane poważnie i całkiem na serio. Wiele racji przemawiało za czymś odwrotnym, za tym mianowicie, że ojciec, jeśli nie teraz, to w każdym razie dawniej musiał także widywać złote lisy, tylko wolał się z tym nie zdradzać przed Grzesiem. Poza tym pozostawała matka, ta zaś na pewno miała do powiedzenia o złotych lisach bardzo wiele interesujących historii i na kim jak na kim, lecz na niej było można polegać, że z całą pewnością przeciwstawi się bałamuctwom Grzesia. I Łukasz natychmiast wyobraził sobie ów dzień, kiedy to pognębiony Grześ zapragnie wreszcie ujrzeć złotego lisa i nie będzie mógł, och, jak bardzo nie będzie mógł go zobaczyć. Lecz na razie Grześ był jeszcze bardzo daleki od uświadomienia sobie tej nieuniknionej klęski i co najważniejsze — okropnie utrudniał porozumienie z lisem. Jednak pomimo piętrzących się dokoła przeszkód Łukasz zdołał wykroić dla siebie krótką chwilę samotności, a to wówczas, gdy matka zawołała: "Chłopcy, śniadanie!", i Grześ, porwawszy teczkę, wybiegł z pokoju pogwizdując i oczywiście łomocąc butami. Ten to moment Łukasz wykorzystał, aby podbiec do szafy i uchyliwszy drzwi powiedzieć lisowi dzień dobry. — Lisie — tak następnie mówił — ja teraz muszę iść do przedszkola, ale nic się nie martw, jak wrócę o czwartej, to potem zamkniemy się obaj w szafie i będziemy sobie opowiadać różne historie, dobrze? Na to lis chrząknął w głębi szafy, wyraźnie w ten sposób wypowiadając swoją zgodę. — Dziękuję ci — powiedział wzruszony Łukasz. — Pa, pa, mój najdroższy... — Pa, pa! — odchrząknął lis. Łukasz chciał jeszcze poprosić swego przyjaciela, aby nie zwracał uwagi na wybryki nierozumnego Grzesia, gdy z korytarza dobiegł stuk butów. Nim Łukasz zdążył zamknąć szafę i cofnąć się, Grześ stanął w drzwiach. — Dlaczego nie idziesz na śniadanie? — Idę — odpowiedział Łukasz. — To już, prędzej! Coś ty taki czerwony? Łukasz czuł, że gorący rumieniec ogarnął mu szyję i twarz aż po same włosy. Zaprzeczył jednak stanowczo: — Wcale nie jestem czerwony. — Tylko co? Jak rak jesteś czerwony. Pewnie znowu coś knułeś. Coś robił koło szafy? Łukasz uznał, że najlepiej w ogóle na podobne zaczepki nie odpowiadać, bez słowa zatem przeszedł obok Grzesia. Niestety, do tak zwanego wspólnego pokoju, który należał wprawdzie do matki, lecz gdzie zbierano się również na posiłki, było zbyt blisko, aby rumieniec Łukasza zdążył przyblednąć. Gdyby Grześ, jak zły duch, nie deptał mu po piętach, Łukasz zatrzymałby się w przedpokoju i poczekał chwilę, dopóki nie ochłonie. Teraz jednak wolał ze zrozumiałych względów nie ryzykować nowego starcia z Grzesiem i jeszcze bardziej się czerwieniąc na myśl, że jest czerwony, wszedł niezupełnie pewnym krokiem do pokoju. Oboje rodzice siedzieli już przy stole. Pokój był obszerny, dwuokienny, bardzo jasny, więc matka, ledwie spojrzała na Łukasza, od razu zauważyła to, co było do zauważenia. — Coś ty taki czerwony? — spytała. Grześ z hałasem odsunął swoje krzesło. — Z tym chłopakiem można zdrowie stracić — powiedział nienaturalnie grubym głosem. — Znowu coś majstrował koło szafy. Przyznaj się, że znów chciałeś zwędzić klucz! — Grześ — stwierdziła dość ostro matka — stajesz się dokuczliwy jak złośliwa mucha. — Ja jestem dokuczliwy? — zdziwił się Grześ. — To on jest dokuczliwy. Wczoraj kłamał, że widział złotego lisa, potem spał z kluczem, a teraz też coś kombinował. Matka zwróciła się w stronę ojca. — Co to za historia ze złotym lisem? Grześ natychmiast wyjaśnił: — Kłamał, że widział złotego lisa, a przecież nie mógł go widzieć. — Grześ — na to matka — zdaje się, że nie ciebie pytam, tylko ojca. Ojciec dość lekko potraktował całą sprawę. — Nic specjalnego — powiedział. — Po drodze ci opowiem. Łukasz z oczami utkwionymi w stole popijał drobnymi łyczkami zbyt gorące mleko. "Więc jednak ojciec nie wyparł się tym razem złotego lisa — pomyślał. — Och, lisie cudowny, ja cię obronię, zobaczysz, że wszyscy muszą cię pokochać..." Tymczasem Grześ wrócił do swego. — Mamo, nie ma żadnych złotych lisów i on nie mógł widzieć takiego lisa, prawda? Ale matka odpowiedziała wymijająco: — Nie znam, Grześ, tej sprawy, więc nie mogę ci na razie powiedzieć tak czy nie. — Jak to nie możesz? Przecież on nie mógł widzieć złotego lisa. Kłamie, że widział. W tym momencie Łukasz, niesłychanie umocniony w swym samopoczuciu, nie wytrzymał i odsunąwszy od ust kubek z mlekiem pokazał Grzesiowi język. — Mamo! — wrzasnął Grześ — Łukasz mi język pokazuje. — Wydaje mi się — odezwał się ojciec dolewając sobie kawy — że dwie osoby będą musiały natychmiast wstać od stołu. Czy zainteresowane osoby mają coś na ten temat do powiedzenia? Okazało się, że obie zainteresowane osoby nic wprawdzie nie miały do powiedzenia, lecz dzięki zawieszonej nad nimi groźbie uspokoiły się i śniadanie bez żadnych już zakłóceń dobiegło końca. Grześ, który tego dnia w związku ze szkolnym współzawodnictwem w zbieraniu makulatury i butelek miał jeszcze przed lekcjami krótkie zebranie swego ogniwa, pierwszy wybiegł z domu. — Kiedy wrócisz? — spytał Łukasz matki przy pożegnaniu. Rozstawał się z rodzicami zawsze w jednym i tym samym miejscu, na rogu Mariensztatu i Rynku. — Dzisiaj wcześnie — uśmiechnęła się. — I nie wyjdziesz? — Nie, będę w domu. Łukasz spojrzał z kolei na ojca. — A ty? — O, ja mam dzisiaj dzień zapełniony aż po późny wieczór. Najpierw klinika, potem konferencja w ministerstwie, wykłady, po południu zebranie Frontu Narodowego, wieczorem spotkanie z lekarzami z NRD. Starczy, nie? Łukasz z pełnym zrozumieniem skinął głową. — Za to jutro, zdaje się, będę miał wolnych parę godzin po południu. — No właśnie — westchnęła matka — a ja akurat jutro o piątej mam zebranie. — Musisz iść? — Muszę, mamy ważne zebranie komitetu rodzicielskiego. Ojciec rozłożył ręce. — Trudno. Zdaje się, że my już nigdy nie będziemy mogli spędzić wieczoru razem. No, synu — zwrócił się do Łukasza — maszeruj do przedszkola, bo na nas czas. — Pa, pa! — powiedział Łukasz. I wymachując workiem z pantoflami ruszył w dół Rynku. Na rogu Sowiej, pod mozaikowym zegarem, dogoniła Łukasza jego najlepsza przyjaciółka i rówieśnica z przedszkola, Emilka, córka tokarza z fabryki na Żeraniu. Jej okrągła twarzyczka była rumiana, oczy niebieskie i włosy bardzo jasne, gładko zaczesane, z przedziałkiem pośrodku i dwoma malutkimi warkoczykami spadającymi na ramiona. — Wiesz, Łukasz — oświadczyła zaraz na wstępie — mój tatuś jedzie do Moskwy na Święto Rewolucji. — Mój już był dawniej w Moskwie — odpowiedział Łukasz. — Teraz ma jechać do Paryża na jeden zjazd. Emilka zamyśliła się. — To daleko Paryż? — Strasznie daleko. — Dalej niż Moskwa? — Pociągiem dalej. — A samolotem? — Samolotem bliżej. Tatuś poleci samolotem. — Mój też. Ale Paryż mniejszy od Moskwy, prawda? Moskwa jest największa i najpiękniejsza. Łukasz machnął workiem. — Nie, największe i najpiękniejsze miasto nazywa się Kolorado. — Gdzie to jest? — O, to jest na samym końcu. Okropnie daleko. Na takiej, wiesz, olbrzymiej wyspie. I tam są góry aż do chmur. I jeziora. I lasy, ale strasznie wysokie, A domy są tylko z marmuru, całe białe... — Takie jak na MDM? — Ogromniejsze. — Bujasz! — Wcale nie bujam. Naprawdę Ogromniejsze. — Ale od Pałacu Kultury nie mogą być ogrom-niejsze? — O tak, o wiele Ogromniejsze. Sięgają chmur. — Powiedziałeś, że tam do chmur sięgają góry. — Góry też. Ale domy są jeszcze Ogromniejsze. Chciałabyś mieszkać w takim domu? Naokoło chmury i chmury. A w nocy gwiazdy tuż, tuż. Chciałabyś? Emilka potrząsnęła głową. — Nie. — Dlaczego? Nierozumna! — Nie chciałabym. Jakby się winda zepsuła, to mamie byłoby ciężko wchodzić z zakupami tak wysoko. — Tam windy się nie psują. — Skąd wiesz? — Wiem. Emilka wysunęła swoim zwyczajem dolną wargę. — Nie wierzysz? — zaniepokoił się Łukasz. — Bo bujasz. — Nie bujam. — Nie ma takich domów ani takiego miasta. Moskwa jest największe miasto. Łukasz ze zdwojoną energią machnął workiem. — Dobrze. Jak nie wierzysz, to ja ci nie powiem jednej tajemnicy. — Nie mów. Moskwa jest największa. — Nie chcesz, żebym powiedział? Pochłonięci rozmową nie zauważyli nawet, że już dość dawno minęli swoje przedszkole i skręcili w Bednarską. Dopiero teraz musieli się zatrzymać na skraju chodnika, ponieważ Dobrą przejeżdżały akurat z charakterystycznym dla siebie hałasem dwa ursusy, jeden z jedną, a drugi z potrójną przyczepą. — Jakie śliczne! — zawołała Emilka. Łukasz nie podzielał jej zachwytu. — Pykają okropnie... Więc nie chcesz? Emilka wzruszyła ramionami. — Możesz powiedzieć. — Ale nikomu nie zdradzisz? — Co to za tajemnica? — Przyjdź do mnie po przedszkolu, to ci pokażę. Tylko tobie jednej. Przyjdziesz? — Nie wiem. Mama powiedziała, że pójdzie dzisiaj ze mną po przedszkolu, żeby mi kupić nową sukienkę. — To potem przyjdź. Wiesz, Grzesia nie będzie, idzie po południu do Domu Młodzieżowego, to będziemy sami i pokażę ci tajemnicę. — A powiedzieć nie możesz? — Nie, trzeba pokazać. Przyjdziesz? Przyjdź, Emilka. — A nie bujasz? — Nie. — Ale z miastem jest największa. Łukasz chwilę się zawahał. — Bujałeś? — Z miastem tak. — Aż domami? — Z domami też. Ale tajemnica jest naprawdę. z domami bujałeś? Moskwa zawahał. — A tamto była bajka? — Bajka. — To ja ci też opowiem bajkę, ale taką na serio. Chcesz? Łukasz się rozpromienił. — O, tak! Opowiedz. Ładna? — To było tak... — Poczekaj, chodźmy jeszcze kawałeczek nad Wisłę, tam opowiesz. — A pani się nie będzie gniewać, jak się spóźnimy? — zaniepokoiła się Emilka. Łukasz wywinął workiem kilkakrotnego młynka. — Dlaczego ma się gniewać? Jak się będzie pytać, to powiemy, że wyszliśmy z domu trochę później. Dolna warga Emilki leciutko się wysunęła. — Ja nie chcę kłamać. — Po co masz kłamać? Nie zapyta, zobaczysz. Ja często, jak idę do przedszkola, to idę trochę nad Wisłę. Chodź, Emilka. Zobaczysz, jak tam ładnie. Nie bądź nierozumna... Emilka wahała się jeszcze chwilę, ale wreszcie uległa. Zresztą Wisła rzeczywiście była tuż, tuż, więc niebawem znaleźli się na bulwarze. Przestronnie tu było i rozlegle. Pomimo jesiennej pory woda na Wiśle była wyjątkowo mała i na rzece pełno było płaskich, żółtawych łach. Tuż przy Nadbrzeżu Kościuszkowskim stała pomalowana na czarno pogłębiarka. Woda dokoła niej była nieruchoma i ciemna, koloru butelkowego szkła, za to dalej, ku stronie praskiej, rozjaśniała się odcieniem perłowoniebieskawym, a jeszcze dalej, gdzie w przymglonym nieco powietrzu rysował się szary most Poniatowskiego, wydawała się już prawie biała, z lekka powleczona srebrzystym migotaniem. Nad Pragą snuły się leniwie brunatne dymy, natomiast dym z elektrowni był gęsty i jak sadza czarny. Jesień bardzo już było znać dokoła. Pachniało chłodem październikowego ranka i więdnącymi liśćmi, których pełno było na bulwarze. Ale kasztany nadbrzeżne też jeszcze miały dużo liści. Stały teraz w mglistej, sinawej poświacie nieruchome i sztywne, podobne trochę do sztucznych bukietów utkanych z czerwieni, żółtości i pociemniałej zieleni. Łukasz przyglądał się chwilę rzece, dymom i niebu, które tu nad Wisłą było zawsze o wiele rozleglejsze niż w mieście. — Patrz — odezwał się wreszcie — widzisz, jaki ten obłok podobny do lecącego bociana? Emilka zadarła głowę. — Który? — O, ten! — pokazał. — Zupełnie bocian. Widzisz? — Wcale niepodobny do bociana. — Teraz już nie, ale przed chwilą wyglądał zupełnie jak bocian. Chodź, tutaj usiądziemy... I pociągnął Emilkę ku kamiennym schodkom prowadzącym na nadbrzeże. Ale Emilka nie zgodziła się. — Mama mówiła, żeby nie siadać na kamieniach, bo to niezdrowo. Może pokręcić. — Ale na tym można! — wskazał Łukasz na żelazną barierę biegnącą wzdłuż bulwaru. Jednak Emilka wolała ławkę pod kasztanem. Łukasz się skrzywił. — To niezabawne na ławce. Tam lepiej. Widząc jednak, że dolna warga Emilki niepokojąco poczyna się wysuwać ku przodowi, szybko zgodził się na ławkę. Emilka, nim usiadła, wygładziła starannie płaszczyk. — Opowiadaj — zaczął Łukasz. — Zaraz, muszę sobie przypomnieć. — Zapomniałaś? — Nie, zaraz sobie przypomnę. Przez chwilę milczała w poważnym skupieniu, a tymczasem Łukasz, wsparłszy się łokciami o szeroko rozstawione kolana, wymachiwał nogami, końcem jednego buta trącając żwir. — No? Emilka odrzuciła do tyłu warkocz, który jej się był zsunął na bok. — Już sobie przypomniałam. Więc to było tak: to było najdawniejsiej, kiedy nas nie było jeszcze zupełnie na świecie... — W czasie wojny? — Nie, dawniejsiej. Przed wojną. — Gdzie twoi rodzice mieszkali podczas wojny? — Tatuś w Warszawie, a mama w Kielcach ale się jeszcze nie znali. — A moi się już znali. Poznali się w Związku Radzieckim, strasznie daleko. Tam w jednym kołchozie urodził się Grześ. A tatuś był w Pierwszej Armii. — Tamto było dawniejsiej — powiedziała Emilka. — I co wtedy było? — Wtedy żył sobie jeden pies. — Jakiej rasy? — Taki zwyczajny. — Kundel? — Kundel. — Szkoda, że nie wilk. — Nie, to był kundel. — Jak się nazywał? Emilka zastanowiła się. — Szafir? — Nie. — Może Iskra? — Nie, nie Iskra. Inaczej. Już wiem, nazywał się Burek. Łukasz był nieco rozczarowany. — Nie podoba ci się? — Podoba. Ale Szafir albo Iskra byłoby ładniej. — A mnie się Burek lepiej podoba. — I co się z nim stało? — Poczekaj, wszystko opowiem. Burek mieszkał u jednych bogatych ludzi, wiesz, u kapitalistów. — Wiem. — Oni mieli fabrykę. — Jaką? — Bardzo dużą. — Samochodów? — Nie. Fabrykę. I okropnie go wyzyskiwali. — Bili? — Jeść mu nie dawali, a on musiał na nich pracować. Łukaszowi zabłysły oczy. — Ja bym nie pracował! — A co byś robił? — Uciekłbym. — Też mądry! Burek nie miał gdzie uciec, bo na tej ulicy mieszkali sami kapitaliści. — Tobym dalej uciekł. — Dalej też mieszkali kapitaliści. — Tobym sobie skrzydła przypiął i pofrunął. Emilka zachmurzyła się. — Ja mówię naprawdę, a ty bujasz. — Nie bujam. Naprawdę bym pofrunął. — Ale on nie mógł pofrunąć — odpowiedziała twardo Emilka. — Więc co zrobił? — Chciał uciec. — A widzisz! — Ale go złapali i jeszcze gorzej potem wyzyskiwali. A potem... — Wypędzono kapitalistów? Emilka potrząsnęła głową i znów musiała odrzucić warkoczyki, które się jej zsunęły na ramiona. — Jeszcze nie. Potem Burek zestarzał się. — Umarł? — Poczekaj. Jeszcze nie umarł. Jak się zestarzał i już nie mógł więcej pracować, to go kapitaliści wypędzili na ulicę. Był bezrobotny i nigdzie nie mógł znaleźć pracy. — Miał dzieci? — Miał. — To wypędzili go razem z dziećmi? — Aha! — I co się z nimi stało? — Burek umarł. Łukasz się zamyślił. Nie opodal, na żelaznej balustradzie, malutki szary ptaszek z długim ogonkiem poćwierkiwał cienko. — A dzieci? Przez dłuższą chwilę Emilka milczała kiwając w skupieniu lewą nogą. Jej okrągła twarzyczka była bardzo poważna, a oczy zapatrzone gdzieś w najdalszą, już prawie niewidoczną przestrzeń. — Co się stało z dziećmi? — spytał Łukasz. — Dzieci żyją — odpowiedziała, wciąż zapatrzona w odległe niebo nad Pragą. — A gdzie są? — Różnie. Ale jedno będzie u mnie. — Jak to u ciebie? — Tak to. Tatuś obiecał, że na urodziny podaruje mi małego szczeniaka. — Syna tamtego? — Aha! — I jak go nazwiesz? Nazwij go Iskra, Emilka... Potrząsnęła głową. — A jak? — Poczekaj, nazwę go... — Iskra, mówię ci, nazwij go Iskra. — Nie, inaczej. — Więc jak? — Wiem już, będzie się nazywać Burek. Łukasz, widząc opadający z kasztana liść, szybko schwycił go w powietrzu. Był już uschły i od razu począł się w palcach kruszyć. — Gdybym poprosił ojca — powiedział — toby mi też podarował psa. Ale ja mogę nie chcieć. — Nie chcesz psa? — Mogę nie chcieć. Mam coś lepszego. — Co? — To właśnie tajemnica. Ale jak przyjdziesz, to ci pokażę. Tym razem Emilka okazała większe niż przedtem zainteresowanie. — To jest żywe? W pierwszej chwili Łukasz chciał powiedzieć: tak, lecz w porę ugryzł się w język. — Żywe? — Przyjdź, to zobaczysz. Przyjdziesz? — Nie wiem — odpowiedziała Emilka. — Jak będę miała czas... Później jednak tak poczęły się układać sprawy, iż zanosiło się, że Emilka nie będzie mogła przyjść. Podobnie jak Łukasza, Emilki nikt ani do przedszkola, ani z przedszkola nie odprowadzał, mieszkała bowiem bardzo blisko, zaraz na Garbarskiej. Tego jednak dnia o czwartej czekała na Emilkę przed przedszkolem jej matka, młoda i tęga kobieta, także rumiana, niebieskooka i jasnowłosa, w ogóle aż zabawnie podobna do córki, tylko starsza oczywiście i we wszystkim większa i masywniejsza. Okazało się, że obie mają zaraz jechać na Bracką do Domu Dziecka, żeby kupić Emilce nową sukienkę. Emilka była wyraźnie tym wydarzeniem poruszona, lecz umiała nad sobą panować i jak zwykle w podobnych okolicznościach miała minę bardzo poważną i ruchy pełne godności. — Przyjdź! — przypomniał Łukasz przy rozstaniu. Ale Emilka nic nie odpowiedziała i Łukasz nie bez poczucia wyrządzonej mu krzywdy patrzył chwilę za swoją przyjaciółką, jak drobnymi kroczkami szła na przełaj Rynkiem przy boku matki, wyprostowana i niesłychanie w ruchach ważna i godna. "Nierozumna!" — pomyślał. Ale to stwierdzenie wcale mu nie przyniosło ulgi. Machnął więc workiem i powoli począł zmierzać w stronę domu. W górze Rynku spotkał dwóch kolegów z przedszkola, Wojtka i Leszka. — Gdzie lecisz? — spytał czarny i drobny Wojtek obgryzając paznokieć. — Do domu — odpowiedział Łukasz. Leszek zabawnie poruszył swą pomarszczoną twarzyczką. — A my lecimy na miasto, do niedźwiedzi. Pójdziesz? Łukasz bardzo lubił niedźwiedzie na Trasie, a zwłaszcza drogę do nich przez most, jednak pamiętał, że obiecał był lisowi, iż wróci o czwartej. — Chodź — powiedział Wojtek i wypluł odgryziony paznokieć. — Co się będziesz w domu nudzić? Łukasz wywinął workiem. — Nie, muszę do domu. — Masz pietra? Mamy się boisz? — E, mamin synek, kurwa jego mać — powiedział Leszek kopnąwszy leżące na ziemi pudełko od zapałek. — Chodź, Wojtek, co się mamy zadawać z frajerem. — Frajer! — wrzasnął Wojtek. I poczęstowawszy Łukasza sójką w bok, popędził w dół Rynku. — Frajer! — krzyknął tak samo przeraźliwie Leszek i poleciał za tamtym. Łukasz zaś, wzruszywszy ramionami, poszedł dalej swoją drogą. W domu, jak zwykle, otworzyła drzwi wysoka i koścista Elza, która z wyjątkiem niedziel i świąt przychodziła codziennie od dziesiątej do czwartej w charakterze domowej pomocy. — Jest mama? — spytał Łukasz z samego progu. — Jest — odpowiedziała Elza swoim bardzo niskim głosem. Niestety okazało się, że matka jest zajęta. Gdy Łukasz zajrzał do pokoju, zobaczył ją siedzącą przy biurku, a obok niej wysoki stos szkolnych zeszytów. — Nie przeszkadzaj, Łukasz — powiedziała. — Masz robotę? — Przecież widzisz. — A wieczorem poczytasz? — Nie wiem, Łukasz — odpowiedziała znużonymi głosem. — Jeżeli skończę poprawiać wypracowania, to poczytam. Ale teraz nie przeszkadzaj. Łukasz cicho wysunął się do przedpokoju, tam zdjął z siebie ciepłą wiatrówkę, umieścił ją przy pomocy krzesła na wieszaku, potem zmienił buty na miękkie pantofle i wyczerpawszy w ten sposób wszystkie obowiązujące go po powrocie do domu czynności, z nielekkim sercem udał się do swego pokoju. Grześ nie był sam. Był jeszcze jego przyjaciel Krzysztof, też z klasy szóstej, jasnowłosy chłopak, bardzo na swój wiek wyrośnięty, długonogi i nie bez pewnej niedbałej dumy obnoszący swoje niedawno zdobyte mistrzostwo w biegu na sto metrów w konkurencji dla dwunastolatków. Krzysztof zawsze ubierał się sportowo i teraz też miał na sobie gruby sweter koloru bordo, treningowe spodnie, a na nogach trampki. Grześ odrobił już widać lekcje, bo właśnie chował książki i zeszyty do teczki. Na Łukasza nie zwrócił żadnej uwagi, nawet nie spojrzał w jego stronę. Za to Krzysztof uśmiechnął się życzliwie i koleżeńsko wyciągnął rękę. — Serwus, Łukasz. Podobno widziałeś złotego lisa? Łukasz poczerwieniał i zmieszany zatrzymał się na środku pokoju. Ale Krzysztof zdawał się tego nie widzieć. — Ładny był? Ile miał nóg? Cztery czy więcej? A może tylko jedną? — Lepiej nie zaczepiaj gówniarza — mruknął Grześ zamykając teczkę — bo ci jeszcze język pokaże. Chodź, zabieramy się... — Ach, to tak, Łukasz! — zainteresował się Krzysztof. — To ty ludziom język pokazujesz? A mnie też pokażesz? — Chodź, Krzysztof — powtórzył Grześ. — Poczekaj, nie pali się. — Ja w każdym razie idę — oświadczył Grześ. — Denerwuje mnie ten gówniarz od złotego lisa. I rzeczywiście wyszedł. — Trudno — powiedział Krzysztof. — Innym razem opowiesz mi, Łukasz, o złotym lisie. Opowiesz? Łukasz stanowczo potrząsnął głową, lecz tamten nie wziął tego na serio. — E, zobaczysz, że opowiesz. — Krzysztof! — zawołał z głębi mieszkania Grześ. — Idę! — odpowiedział. — Serwus, Łukasz. Kłaniaj się ode mnie złotemu lisowi. I naraz szybkim ruchem podstawił Łukaszowi nogę. — Ech, bracie — roześmiał się, gdy się tamten przewrócił — słaby jesteś w nogach. Formy nie masz. Łukasz dość mocno uderzył się w łokieć, nie krzyknął jednak ani się nie rozpłakał. Dopiero gdy Krzysztof wybiegł z pokoju, a potem w głębi mieszkania trzasnęły za wychodzącymi chłopcami drzwi, łzy nabiegły mu do oczu. Lecz i tym razem szybko się opanował. Podniósł się, począł rozcierać stłuczony łokieć i nagle wśród ciszy, którą dopiero teraz usłyszał, zdał sobie sprawę, że ma przed sobą aż do kolacji prawie trzy godziny zupełnej samotności. I naraz uczucie miłości i uwielbienia, jakie od wczoraj żywił dla ukrytego w szafie lisa, owładnęło nim tak gwałtownym uniesieniem radości i bólu, iż wydało mu się, że stało się w jednej sekundzie tak, jak gdyby u ramion, sięgając aż do głębi serca, wyrosły mu dwa olbrzymie skrzydła i każde z nich porywało go w górę, bardzo daleko i wysoko, lecz w dwóch sprzecznych kierunkach. Poczuł się więc jak pyłek rzucony w najbardziej rozległe i nieznane przestrzenie, a równocześnie niby blask i mrok rozerwany był wśród skłóconych obszarów. Były to uczucia tak szczególne i tak przemieszane szczęściem i udręką, iż Łukasz dłuższą chwilę stał oszołomiony, niezbyt jasno pojmując, co się z nim dzieje. W ogóle wszystko poczęło się w nim dziwacznie plątać i wikłać. I tak na przykład myślał w sposób dość mglisty, że powinien nie zwlekając powiadomić lisa o swoim powrocie, lecz równocześnie druga myśl poczęła mu podszeptywać, aby tę rozmowę odłożyć na później. Naraz wśród tej niepewności poczuł, że jest strasznie śpiący. Począł trzeć powieki, ale to nic nie pomogło, senność ogarniała go coraz natarczywiej i już tylko jedno miał pragnienie: schronić się gdzieś jak najgłębiej w przyjazne ciepło i mrok. "Och, mój lisie" — zamamrotał. I bardziej instynktownie niż świadomie podszedł do szafy, otworzył ją prawie po omacku i jak do zacisznej jamy wsunął się do środka. Ciasno tam było, pełno wiszących ubrań, lecz przestrzeń poniżej nich okazała się dość obszerna, aby podwinąwszy pod siebie nogi umieścić się w niej wygodnie. Chciał jeszcze domknąć drzwi, nie starczyło mu jednak sił, aby wykonać ręką jakikolwiek ruch. Ogarnął go naraz ze wszystkich stron złotawy poblask, a tuż przy sobie poczuł puszyste i ciepłem przesycone futro lisa. — Kocham cię — szepnął obejmując lisa za szyję. I głęboko westchnąwszy zasnął. Gdy obudził się, dokoła szarzał mrok, zaraz się jednak zorientował, że w pokoju ktoś jest. I rzeczywiście rozległ się głos Emilki, ściszony i jakby trochę niepewny: — Łukasz, gdzie ty jesteś? Kiedy wyskoczył z szafy na środek pokoju, oczy Emilki zaokrągliły się zdumieniem. Szybko się jednak opanowała. — Przyszedłam — powiedziała krótko, lecz bardzo godnie. Łukasz, jeszcze nie całkiem rozbudzony, przyglądał się jej troszeczkę zmętniałym wzrokiem, jakby nie bardzo dowierzając, że to właśnie ona przed nim stoi. — Przyszedłam — powtórzyła Emilka. — Ale zaraz będę musiała iść. Łukasz powoli przytomniał. — Gdzie? — Do domu. Mama pozwoliła, żebym tylko na godzinę przyszła. Łukasz nie chciał w tym momencie ziewnąć, walczył więc przez chwilę z ogarniającą go potrzebą pozbycia się resztek senności, ale w końcu nie wytrzymał i ziewnął tak głęboko, że aż łzy nabiegły mu do oczu. Emilka dość krytycznie przyjrzała się swemu przyjacielowi. — Jest tajemnica? — spytała. Łukasz, już całkiem wytrzeźwiony, skinął głową. — Ale gdzie? — Tutaj. Emilka uważnie się rozejrzała po znajomym wnętrzu. — Bujasz, przecież tu nie ma żadnej tajemnicy. — Poczekaj — na to Łukasz — zaraz zobaczysz, tylko zrobię ciemno. Przy zasłoniętym oknie w pokoju uczyniło się całkiem mroczno. — Zapal światło — powiedziała Emilka. — Nie trzeba — odparł Łukasz. — Musi być po ćmaku. Ale Emilka zaprotestowała. — Po co? Lepiej zapal. — Boisz się? — Nie, ale zapal, Łukasz! — Czego krzyczysz? — Zapal. — Kiedy mówię ci, że musi być po ćmaku. Głos Emilki począł leciutko drżeć. — Gdzie ty jesteś? — Tutaj — odpowiedział w ciemnościach tuż obok. — Zapal... — Nie bój się. Daj rękę. No daj... chodź. — Kiedy nic nie widzę. — Chodź, zaraz zobaczysz. I lekko się opierającą pociągnął w stronę szafy. Tam zaś, jak było do przewidzenia, w całej swej okazałości i pięknie płonęła złota poświata. — Widzisz? — szepnął. — Nic nie widzę — odpowiedziała płaczliwie. — Zapal światło. Łukasz począł się denerwować. — Nie krzycz... nierozumna, jak można nie widzieć? Jak się zgasi światło, to po ćmaku można widzieć wszystko, co się chce. Wejdź do środka, to zobaczysz. No wejdź, mówię ci, nie bądź nierozumna... Emilka! I na siłę począł ją wtłaczać do szafy. — Puść! — wrzasnęła Emilka. — Mamo! Wtedy Łukasz, całkiem już wyprowadzony z równowagi, chwycił ją wpół i rozpaczliwie się szamocącą wepchnął do środka, po czym szybko zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz. — Widzisz? — spytał. Ale zamiast odpowiedzi, jakiej oczekiwał, z szafy wydobył się cokolwiek przygłuszony, lecz mimo to przeraźliwie głośny ryk Emilki. Jednocześnie poczęła się w ciasnym wnętrzu gwałtownie miotać i tłuc piąstkami w drzwi. — Puuuszczaj! — darła się wniebogłosy. — Puuuszczaj! Łukasz zupełnie stracił głowę i nie wiedział, co robić. Uciec? Skryć się gdzieś? A może otworzyć drzwi? Zapalić światło? Rzucił się przed siebie w bezradnym popłochu, zawadził w ciemnościach o stół, cofnął się więc, lecz tym razem potrącił krzesło, które przewróciło się z okropnym hałasem. W tym momencie wbiegła do pokoju matka. Oczywiście szybko zorientowała się w sytuacji, gdy jednak wydobyła z szafy krzyczącą i zapłakaną Emilkę, ta dopiero wówczas załamała się na dobre i nie sposób ją było uspokoić: odpychała od siebie matkę, trzęsła się, twarz jej pobladła, prawie zsiniała. — Do domu, ja chcę do domu! — krzyczała rozpaczliwie. Łukasz, usunąwszy się dyskretnie na bok, pochmurnie przyglądał się tej scenie. "I po co tyle krzyku? — myślał z niesmakiem. — Nic się przecież nie stało. Nierozumna..." Na koniec matka widząc, że wszystkie jej perswazje zupełnie do Emilki nie docierają, wyprowadziła małą z pokoju. Łukasz odetchnął z ulgą. Zamknął przede wszystkim szafę, a potem począł nadsłuchiwać. Płacze i krzyki Emilki dobiegały z głębi mieszkania przez dłuższy jeszcze czas, ale widać matka znalazła wreszcie na nią jakiś sposób, bo na koniec wszystko ucichło, a w pewien czas później w przedpokoju rozległy się dwa głosy: matki i już zupełnie uspokojony, rzeczowy Emilki. Łukasz nie miał wątpliwości, że po tym, co zaszło, nie ominie go dłuższa rozmowa z matką, był więc pewien, że po wyjściu Emilki zostanie zawołany. Począł się nawet zastanawiać, czy nie udać, że wezwania nie dosłyszał. Widocznie jednak matka wzięła tę możliwość pod uwagę, ponieważ najpierw otworzyła drzwi do korytarzyka i dopiero wtedy zawołała, wcale co prawda niegłośno, lecz bardzo za to dobitnie. Trudno, takiego głosu nie można było nie słyszeć. Łukasz szepnął w stronę lisa: "Nic się nie bój", i wyszedł. Matka siedziała u siebie przy biurku i ledwie Łukasz wszedł, spytała: — Łukasz, czy możesz mi powiedzieć, co to wszystko znaczy? Łukasz nie bardzo wiedząc, co zrobić z oczami, począł szukać dla nich jakiegoś bezpiecznego oparcia. Nadspodziewanie szybko znalazł je w swoim rozdartym przy podeszwie pantoflu. — Dlaczego zamknąłeś Emilkę w szafie? Czy to ma być zabawa? — Wcale nie zabawa — mruknął. — Więc co to jest? — No, bo ona jest nierozumna. — A ty? Czy uważasz, że to jest rozumnie zamykać kogoś w szafie? Co byś powiedział, gdyby tak ciebie zamknięto? Łukasz wzruszył ramionami. — Ja mogę. — Co możesz? — W szafie. — Cóż, jeśli lubisz, żeby cię zamykano w szafie, to już twoja sprawa. Ale zdaje się, że Emilka wcale cię nie prosiła, żebyś ją zamykał. — Bo jest nierozumna. Matka chwilę mu się przyglądała w milczeniu. — Chodź tu bliżej, Łukasz. Podszedł, nieco się ociągając. — Co cię tak interesuje w twoim pantoflu? — Dziura się zrobiła — wyjaśnił. Podniósł jednak na matkę oczy. — Powiedz mi, Łukasz — przyciągnęła go do siebie — Emilka mówiła, że chciałeś jej pokazać jakąś tajemnicę. Co to za tajemnica? Możesz mi powiedzieć? — Mogę — szepnął. — Więc? — Bo, wiesz, do mnie... — No? — Przyszedł do mnie... — Kto? — Złoty lis — powiedział, jak mógł najciszej. I w obawie, żeby nie dostrzec na twarzy matki niedowierzania, znów poszukał oczyma dziury w pantoflu. Ale w głosie matki wcale nie wyczuł nieufności. — I gdzież on jest? Łukasz westchnął. — U mnie. — Ale gdzie u ciebie? — W szafie. Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie odważył się spojrzeć na matkę. — Nie wierzysz? — Dlaczego mam ci nie wierzyć? Przecież nie kłamiesz, prawda? — Och, nie! Naprawdę przyszedł. Złoty. — I chciałeś go pokazać Emilce? — Chciałem, ale ona jest nierozumna, nic nie widzi. — Poczekaj, Łukasz — na to matka — zastanów się, czy to ładnie zmuszać kogoś siłą, żeby zobaczył złotego lisa? — Bo ja chciałem, żeby zobaczyła. — Ale i tak nie zobaczyła. Przestraszyłeś ją tylko, a lisowi mogło być przykro, że w taki nieładny sposób chciałeś go pokazać. — Myślisz? — zaniepokoił się Łukasz. — Ja go przeproszę. — A Emilkę? Przez chwilę walczył ze sobą. — Emilkę też — zdecydował wreszcie. — Ale ty chcesz zobaczyć złotego lisa? Pójdziesz zobaczyć? Nie chcesz? — Wcale nie powiedziałam, że nie chcę — pogładziła go po głowie. — Ale pomyśl, Łukasz, przecież lis przyszedł w odwiedziny do ciebie... — Do ciebie też. — Powiedzmy. Ale gościem jest twoim i ty powinieneś dbać, żeby twój gość czuł się u ciebie dobrze. — On się bardzo dobrze czuje — zapewnił Łukasz. — Jesteś tego pewien? Myślisz, że lisowi byłoby przyjemnie, gdyby go ciągle ktoś oglądał? — Wcale nie ciągle. Ale ty możesz. — Oczywiście, że mogę. Umówmy się jednak, że na dzisiaj zostawimy go w spokoju, dobrze? — Ale jutro przyjdziesz zobaczyć? Po ćmaku zobaczysz. — Pomówimy o tym jutro... Niestety i nazajutrz, i w ciągu najbliższych kilku dni wszystko się tak nieprzychylnie składało, że matka nie mogła zobaczyć złotego lisa. Albo nie było jej po południu w domu, albo była, lecz bardzo zajęta, albo — dla odmiany — obecność Grzesia uniemożliwiała złożenie lisowi uroczystej wizyty. Zresztą Łukasz nie ponawiał swojej prośby i tylko przy paru okazjach, raz po powrocie z przedszkola, a raz przy kolacji, usiłował wzrokiem przypomnieć matce o jej zobowiązaniu, w obu jednak wypadkach odniósł wrażenie, że matka nie chce się domyślić, o co mu chodzi. W ogóle wszyscy domownicy, łącznie z Elzą, tak się zachowywali, jakby bardzo dobrze o obecności złotego lisa wiedzieli, lecz woleli nic na ten temat nie mówić. Nawet Grześ, co najdziwniejsze, od tego wieczora, kiedy Łukasz wyjawił był matce tajemnicę, zmienił się do niepoznania i ani razu nie powrócił do wiadomej sprawy. Również Emilka, gdy oświadczył jej nazajutrz, że naprawdę chciał jak najlepiej i nie miał zamiaru jej przestraszyć — odpowiedziała wysuwając dolną wargę: — Wcale się nie przestraszyłam. Nie robiła wrażenia dotkniętej ani obrażonej, lecz o tajemnicę więcej nie wypytywała i tak się zachowywała, jakby w ogóle nic się nie zdarzyło. Łukasz zupełnie nie mógł zrozumieć, co to wszystko znaczy. Czemu wszyscy, niby spiskowcy, nabrali nagle wody w usta i związali się tak jednomyślnym i upartym milczeniem? Czyż to możliwe, aby złoty lis naprawdę ich nie interesował? Czy nie byli ciekawi, jak wygląda i jak wspaniale świeci w ciemnościach? Czemu to tak starannie unikano tego tematu i omijano go ostrożnie z daleka? Bo to, że dokoła całej sprawy krążyli wszyscy po kryjomu — było dla Łukasza całkiem jasne. I właściwie mógłby się czuć zadowolony, że ich obu, i jego, i lisa, pozostawiono w spokoju, gdyby nie okazało się niebawem, że nie jest to spokój, jakiego można sobie życzyć. Przyjacielskie stosunki z lisem układały się jak najlepiej, niezmiennie szczerze i czule, lecz mimo to zawsze posiadały charakter trochę dorywczy i przypadkowy, nawiązywały się bowiem nie według obopólnych potrzeb i pragnień, lecz z konieczności muiały się dostosowywać do istniejącej w domu sytuacji. I tak na przykład wszystkie wieczory były właściwie dla przyjaźni stracone, ponieważ Grześ miał zwyczaj czytania w łóżku i, rzecz jasna, dopóki nie zgasił światła i nie zasnął, nie sposób było myśleć o odwiedzeniu lisa. Znów po południu Grześ odrabiał lekcje, a ranki? — ach, o rannych godzinach lepiej było w ogóle nie mówić, czasu wśród nich było tak niewiele, iż ledwie go starczało na krótkie dzień dobry. Tak więc powoli Łukasz począł pojmować, jak bardzo gorzkie i zatrute niedosytem mogą się stać najpiękniejsze uczucia serca, gdy nie można się nimi podzielić z innymi ludźmi. Okazywało się, że to, co musi pozostać tajemnicą, posiada nie tylko urok niezwykłości, lecz także pełne jest smutku, i to tak rozdzierającego, iż trudno było czasami odmierzyć, co przeważa w owej miłości: szczęście czy ból. Również okazywało się, że ludzie, nawet ci najbliżsi, są twardzi i niełatwi do zrozumienia. Mimo tych doświadczeń Łukasz nie tracił nadziei, że spisek milczenia roztoczony w domu dokoła lisa przełamie się pewnego dnia. Nie wiedział, w jaki się to sposób stanie i kiedy, ciągle jednak przechowywał w sobie pewność, że decydujący krok zostanie podjęty przez matkę. Niekiedy poczynał nawet podejrzewać, że matka już dawno złożyła lisowi wizytę, kto wie, czy nie uczyniła tego razem z ojcem, a jeśli nic na ten temat nie mówiła, to być może dlatego tylko, żeby nie sprawić przykrości Grzesiowi, który, jak wiadomo, zobaczyć lisa po prostu nie mógł. Gdy jednak minęło kilka dni i w domu nie zaszło nic, co mogłoby zostać uznane za zapowiedź niedalekich zmian — Łukasz począł się na serio denerwować. Stracił apetyt, przybladł, chodził senny i osowiały, aż pewnego wieczora zwrócił na to uwagę ojciec i zaraz po kolacji zabrał go do siebie na zbadanie. Łukasz w milczeniu poddawał się ojcowskim zabie gom. Oddychał płytko i głęboko, przez nos i ustami, kaszlał i znów oddychał, podnosił ręce do góry i wyciągał je przed siebie, wstrzymywał wreszcie posłusznie oddech, kiedy ojciec tego żądał przykładając mu chłodną słuchawkę do piersi. W pewnym momencie zajrzała do gabinetu matka. — I co? — spytała. Ojciec wyprostował się i poklepał Łukasza po nagich plecach. — Wszystko w porządku. Ale Łukasz dobrze wiedział, że jest inaczej, jakkolwiek w sensie nieco odmiennym od tego, który miał na myśli ojciec. I jeszcze tego samego wieczora, korzystając z nieczęstej obecności matki w domu, postanowił nie zwlekając podjąć zdecydowane i rozstrzygające kroki. Tak się szczęśliwie złożyło, że tym razem Grześ wcześniej niż zwykle, bo jeszcze przed dziewiątą, zgasił światło i prawie natychmiast zasnął. Łukasz na ten właśnie moment niecierpliwie czekał. Usiadł na łóżku, po omacku odnalazł pantofle i cicho wysunął się do przedpokoju. W obu pokojach, u matki i w gabinecie ojca, świeciło się, lecz Łukasz jednego w swych planach nie przewidział, tego mianowicie, że matka może nie być sama. Był u niej ojciec, rozmawiali ze sobą, a ponieważ drzwi do przedpokoju były nie domknięte, wyraźnie było słychać każde słowo. Już pierwsze zdanie, jakie dotarło do Łukasza, skłoniło go do pozostania. Mówił ojciec: — Wiesz, niepokoi mnie Łukasz. Nie wydaje ci się, że jemu coś dolega? — Czy ja wiem? — zastanowiła się matka. — Mnie się czasem wydaje, że my po prostu strasznie mało wiemy o naszych dzieciach. Ciągle nie mamy na nie czasu. Niby to żyjemy razem, a właściwie każdy osobno. — Czy on po tej historii z Emilką rozmawiał jeszcze z tobą kiedy o złotym lisie? — O złotym lisie? — w głosie matki zabrzmiało zdziwienie. — Nie, skądże? Przypuszczam, że już o nim zapomniał. Takie dziecięce fantazje nie trwają zwykle długo. — Myślisz? — Chyba... — A ja wcale nie jestem tak pewien. I właściwie mam nawet wątpliwości, czy dobrze zrobiłaś podtrzymując w Łukaszu to jego fantazjowanie. Chłopak jest przewrażliwiony, a ty go jeszcze utwierdziłaś w jego urojeniach. Przez chwilę panowało milczenie. — Wiesz — odezwała się matka — sama się nad tym zastanawiałam. Ale czy-musimy odbieraó dzieciom prawo do fantazjowania? Miałam mu wprost powiedzieć: "Nie gadaj, Łukasz, głupstw, przywidziało ci się, nie ma żadnych złotych lisów"? — Myślę, że tak — odpowiedział ojciec. — A myśmy kiedyś nie fantazjowali? Przypomnij sobie. — Z nami inna sprawa. Owszem, miewaliśmy różne fantazje, i to nie tylko w dzieciństwie, ale też dostaliśmy za nie od życia porządnie po głowie. I lepiej, żeby nasze doświadczenia nie były przykładem dla naszych dzieci. Teraz człowiek powinien się od samego dzieciństwa przyzwyczajać, że będzie żyć myślami i uczuciami wspólnymi ze swoim społeczeństwem. Sama powiedz: jaki los czeka człowieka, który chciałby myśleć inaczej niż wszyscy? W zakresie poznania i wartościowania obowiązuje nas jednoznaczność, to jest jasne, nie? I jeżeli myśmy się już zaczęli przyzwyczajać, że nieraz co innego mówimy, a troszkę co innego myślimy, to dlaczego nasze dzieci mają także kłamać? — Zmęczony jesteś? — spytała półgłosem matka. — Jestem — odpowiedział. — Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Ale i co z tego? Tym większa racja, żeby pilnować umysłów naszych dzieci! — Nie wiem, czy ty nie wyolbrzymiasz tego wszystkiego — odezwała się po chwili matka. — Ostatecznie to dość bagatelna historyjka z tym złotym lisem... — Owszem, bagatelna — zgodził się ojciec. — Ale za to wcale niebagatelne wydają mi się pewne cechy umysłu Łukasza. Nie wiem, może to jest z mojej strony kapitulacja, a może właśnie zrozumienie naszych czasów, ale wydaje mi się, że najlepiej jest, jeżeli człowiek niczym specjalnym nie odróżnia się od innych ludzi. Nie chciałbym więc, żeby nasz syn... W tym momencie przeszedł do swego gabinetu i stamtąd dalej mówił, ale już nie było słychać poszczególnych słów. Łukasz przycisnął dłonie do serca i chwilę stał z czołem wspartym o framugę. Nie wszystko z zasłyszanej rozmowy zrozumiał, lecz jedno stało się dla niego nagle jasne: matka nigdy złotego lisa nie widziała, więcej — podobnie jak ojciec, jak Grześ, jak Emilką, jak wszyscy, w ogóle wykluczała możliwość istnienia złotego lisa, a więc oszukała go, brzydko okłamała, potraktowała jak nierozumne dziecko, któremu można pobłażliwie pozwolić na wierzenie w jakieś bajeczki. Tak więc ostatnie oparcie, to najpewniejsze i, zdawało się, nigdy nie zachwiane, też go zawiodło. Wszyscy wyparli się złotego lisa, wszyscy go przekreślili i wygnali ze swego życia. I czemu, czemu? Co im zawinił? Czy nie był dobry, piękny i przyjazny? Czy nie roztaczał dokoła siebie najcudowniejszej w świecie złotej poświaty? Czy nie był chętny zwierzeniom? Czy nie łagodził swoją obecnością samotności? Czy nie pozwalał snuć myśli lekkich i dalekich? Czy nie poruszał w sercu ciepłych uczuć? I czy nie był wierny, czy zawiódł kiedykolwiek? "Och, lisie, lisie — myślał z bólem — dlaczego się ciebie wyrzeczone? Czemu cię wszyscy lekceważą? Dlaczego nikt cię nie pragnie zobaczyć? Przecież jesteś, istniejesz, słychać cię i widać, lisie, lisie najdroższy!" Tak więc, od tego to pamiętnego wieczora, w stosunkach Łukasza ze złotym lisem zaczął się zupełnie nowy okres, już bez złudzeń i bez nadziei, aby to, do czego obaj przywiązywali tak wielkie znaczenie, mogło znaleźć wśród najbliższych ludzi zrozumienie i poparcie. Gdybyż przynajmniej mogli przebywać ze sobą gdzieś na pustyni lub w głębi nie zamieszkałych puszcz, gdzie ani stopa ludzka nie dotknęła jeszcze ziemi, ani żaden głos człowieczy nie zmącił leśnej ciszy. Lecz w tym rzecz, ze znajdowali się pomiędzy ludźmi i niby ogromnym nurtem szeroko płynącej rzeki byli wciąż ludźmi i ich przeróżnymi sprawami ze wszystkich stron otoczeni. Jakże drobna i krucha wydawała się niekiedy Łukaszowi jego tajemnica! Płynęła oto gdzieś wśród głębokich ciemności obojętnych obszarów, świecąc samotną poświatą, lecz ku jakim brzegom płynęła, co jej było przeznaczone, gdzie ją mogły zapędzić nieprzyjazne wiatry? Coraz częściej się też zdarzało, że kiedy na skutek sprzyjających okoliczności domowych mógł na dłużej odwiedzić lisa w szafie, nie znajdował żadnych słów prócz krótkiego powitania, w którym usiłował zawrzeć całe swoje trudne uczucie. "Dzień dobry!" — odpowiadał lis. A potem obaj milczeli, przytuleni do siebie i zewsząd ogarnięci ciszą złotej poświaty. Łukasz niejednokrotnie i o różnych porach dnia postanawiał, że przy najbliższym spotkaniu z przyjacielem opowie mu jedną ze swoich rozlicznych bajek. Lecz gdy to spotkanie stawało się rzeczywistością — milczał. Pragnął ofiarować lisowi wszystko, co najbardziej kochał, lecz jakże mógł mówić, gdy nie znajdował słów, które by ten lotny i czarodziejski świat potrafiły udźwignąć? Czuł poza tym, że i ów świat, niegdyś tak żywy i pełen głosów i barw, teraz poczyna się w nim powoli zacierać, jak gdyby odpływał w mgłę. Nie były, o! nie były to dnie wesołe. Od tamtego wieczora Łukasz postanowił, że w obecności rodziców i przy Grzesiu będzie takim, jakim bywał zazwyczaj dawniej: pogodnym i rozmownym. Czasem mu się to udawało, lecz im lepiej i naturalniej ta gra wypadała, tym większy ciężar kładł mu się na serce i tym dotkliwszy smutek dopadał go wtedy, gdy nareszcie mógł się znaleźć sam. Nie skarżył się jednak lisowi, chociaż wydawało mu się niekiedy, że przyjaciel i tak odgaduje jego troski i czeka na zwierzenia. Wstyd mu wszakże było mówić o tych sprawach, nie chciał, aby lis wyrobił sobie złe zdanie o rodzicach i Grzesiu. Po co się miał dowiadywać, że znalazł się w nieprzyjaznym otoczeniu, wśród ludzi, którzy go nie chcą? Lecz czy i lis się nie domyślał? Czy podobną rzecz można było ukryć? Łukasz coraz wyraźniej sobie uświadamiał, że lis wie akurat tyle samo co i on. I gdy o tym rozmyślał, w milczeniu, do którego przy spotkaniach z lisem zdążył już przywyknąć, odnajdywał coś, czego w nim do tej pory nie było, a co teraz zaczynało się coraz natarczywiej narzucać i nazywało się... nie, tego słowa nie chciał do siebie nawet dopuścić, odpychał je, odganiał, lecz ono natrętnie powracało i coraz głośniej, coraz wyraźniej i ostrzej wyłaniało się pośród ciszy. Aż wreszcie jednego razu Łukasz nie wytrzymał i objąwszy lisa za szyję zawołał rozpaczliwie: "Nie opuścisz mnie, lisie, prawda? My się nigdy nie rozstaniemy?" I lis odchrząknął po swojemu: "Nigdy." Tymczasem czas dość znacznie posunął się w głąb października i zbliżać się tym samym począł dzień urodzin Łukasza. Łukasz wiedział, że Elza przygotowuje tort czekoladowy, na którym w odpowiedniej chwili, przy popołudniowym podwieczorku, zapłonie SZEŚĆ świeczek. Wiedział również, że w biurku matki zostały już umieszczone urodzinowe prezenty. I sam się nawet pośród swoich strapień nie zorientował, kiedy dał się ogarnąć temu urodzinowemu nastrojowi. Były to uczucia szczególnie przyjemne, z każdym rokiem odświeżane i zupełnie nowe, pełne domysłów i palącej ciekawości, cokolwiek drażniące, lecz w taki sposób, w jaki łechce w nosie woda sodowa z malinowym sokiem. Zasypiając w przeddzień swego święta Łukasz był tak pochłonięty dniem jutrzejszym, iż zapomniał powiedzieć lisowi dobranoc. Mógł wprawdzie wyskoczyć z łóżka i swobodnie zajrzeć do szafy, Grzesia bowiem nie było w pokoju, jednak poczuł się bardzo senny, więc tylko rękę wyciągnął w ciemności i szepnął: "Pa, pa!" — Pa pa! — odpowiedział lis z głębi szafy, jak dalekie echo. Nazajutrz była niedziela. Łukasz obudził się skoro świt. Ale Grześ, choć z natury był ciężkim śpiochem, też już nie spał. Gdy Łukasz otworzył oczy i usiadł na łóżku, tamten w pidżamie i bosy stał przy stole i oglądał porozkładane prezenty. Ujrzawszy, że Łukasz się obudził, skinął na niego. — Chodź, Łukasz, popatrz, jaki masz fajny traktor... Łukasz wyskoczył z łóżka i zamknął oczy. — Widzisz? — spytał Grześ. Lecz Łukasz jeszcze przez parę sekund wolał nie otwierać powiek. Zawsze przy podobnych okazjach bardzo go korciło, aby się przekonać, że samo oczekiwanie jest przyjemniejsze od zaspokojenia ciekawości. Wreszcie spod opuszczonych rzęs ogarnął spojrzeniem stół. — Fajny traktor, nie? — mówił Grześ. — Zupełnie jak ursus, tylko mniejszy. Patrz, on ma jeszcze kombajn, kosiarkę i przyczepki. Widzisz, dwie przyczepki... A ode mnie masz stara. Fajny, nie? — Aha! — szepnął Łukasz. Rzeczywiście obok metalowego traktora, za kombajnem, kosiarką i przyczepkami, stała drewniana, lecz za to dość znacznych rozmiarów ciężarówka. Z boku zaś leżało czerwone pudełko z klockami. Łukasz ostrożnie zajrzał do środka. Grześ się też nad otwartym pudełkiem pochylił. — Fajne! Możesz z nich całą wieś zbudować. Klocki były malutkich rozmiarów, lecz składały się ze wszystkich elementów potrzebnych do zbudowania rozległej wsi. Były tam więc białe, żółte i ceglaste sześciany domków, strome dachy czerwone, niebieskie i brązowe, oddzielnie dzwonnica z zegarem, płoty, mnóstwo poza tym kulistych drzew i mikroskopijnych ludzi, psów, koni i krów. — Patrz! — zawołał coraz bardziej ożywiony Grześ — nawet kaczki masz... — A staw? — spytał Łukasz. — Nie, stawu nie ma. Ale staw możesz sobie sam zrobić. — Wiem! — zawołał Łukasz. — Naleję wody do mydelniczki i będzie staw. — Możesz także na spodek — poradził Grześ. — Woda będzie czyściejsza, to będzie staw po przeprowadzeniu robót melioracyjnych, rozumiesz? Patrz, a traktor można nakręcać. Łukasz wyciągnął dłonie. — Daj, ja nakręcę. — Poczekaj, żebyś nie zepsuł... — Nie zepsuję. Grześ z wyraźną niechęcią oddał traktor bratu. Ten kucnął na podłodze i ostrożnie począł nakręcać sprężynę. Grześ przyklęknął obok. — Uważaj, nie przekręć. Ale Łukasz szczęśliwie dokręcił do końca i wtedy traktor ruszył dziarsko po podłodze, pykając prawie tak samo jak prawdziwy ursus. — Fajny! — stwierdził Grześ z pełnym uznaniem. Ale prawdziwa zabawa rozwinęła się dopiero po śniadaniu. Dzień był piękny, słoneczny, niebo niebieskie, bez jednej chmurki. Przyjemnie było żyć w taki dzień. — Zbudujemy wieś spółdzielczą — zadecydował Grześ. Niestety nie mógł budowy doprowadzić do końca, ponieważ musiał iść do szkoły, o dziesiątej jego szósta klasa miała spotkanie z kolegami z jednej z podwarszawskich wsi. Łukaszowi bardzo się dobrze bawiło razem z Grzesiem, lecz gdy został sam, stwierdził, że plany Grzesia wcale nie były najlepsze i całą budowę należało właściwie zacząć od nowa. Zburzył zatem ulicę sztywno wytyczoną pod kierunkiem Grzesia, przyglądał się chwilę z zadowoleniem ruinom, a potem, po dłuższym namyśle i uprzątnięciu zniszczeń, począł budować krajobraz i dopiero wówczas, gdy w jednym miejscu stanął las, na przeciwnym krańcu zajaśniała tafla stawu, a przez puste jeszcze pola wić się zaczęła wycięta z niebieskiego papieru rzeczka — przystąpił do budowy samej wsi. Praca ta zabrała Łukaszowi dużo czasu, wciąż się bowiem wśród rozległych pól wyłaniały nowe potrzeby. Właśnie zamierzał przerzucić przez rzeczkę mostek, aby przeprowadzić na pastwisko stado krów, gdy nagle zdał sobie sprawę, że zupełnie był zapomniał o swoim przyjacielu i do tej pory, choć dochodziło chyba południe, nie przywitał się na dzień dobry. Już się chciał podnieść, gdy pomyślał, że krowy zgromadzone nad brzegiem rzeczki powinny się jednak jak najszybciej dostać na pastwisko. Dokończył więc budowy mostku, krowy przeprowadził na drugą stronę i dopiero pozostawiwszy je pod opieką małego pastucha oraz psa wstał, aby przywitać się z lisem i powiadomić go, jak bardzo jest obecnie zajęty. Nim to jednak uczynił, zastanowił się, czy dla tak krótkiego spotkania warto zasłaniać okno. Po chwili doszedł do przekonania, że chyba nie warto, szkoda było czasu, a lis nie był przecież stworzeniem małostkowym i nie mógł przywiązywać znaczenia do podobnych drobiazgów. Rezygnując zatem z przysłonięcia okna zbliżył się do szafy, otworzył drzwi i szybko, wielokrotnie wypróbowanym sposobem wsunął się do środka. — Dzień dobry, lisie — powiedział zwykłym szeptem i wyciągnął rękę, aby objąć przyjaciela za szyję. Nie odnalazł go jednak, natrafił za to na zwisające dość nisko narciarskie spodnie Grzesia. Posunął się więc nieco w głąb. — Gdzie jesteś? — spytał półgłosem. — Lisie! I naraz gorąco uderzyło mu do twarzy, zdał sobie bowiem sprawę, że coś tu jest nie tak jak zawsze. Wyglądało, jakby lisa w ogóle nie było. Jeszcze nie dowierzając zawołał głośniej: — Lisie! Nikt nie odpowiedział. Była cisza. Domknął więc drzwi, które zostawił był uchylone, i wówczas ogarnęła go zewsząd najgłębsza pomroka. Rozglądał się wśród niej szeroko rozwartymi oczami, wstrzymawszy oddech, lecz mroku nie rozjaśniał nawet najniklejszy odblask poświaty. Ciemność panowała dokoła martwa i głucha. Życia w, niej nie było. Tylko pustka była. Łukasz poczuł, że mu łzy nabiegają do oczu. — Lisie, och, lisie... — wyszeptał. I serce ścisnęło się w nim z żalu, gdy zrozumiał, że lis już nigdy więcej nie odpowie na jego wezwanie. Odszedł zatem. Powędrował szukać nowych ludzi i nowych przyjaźni. Ale gdzie? U kogo? W jakiej stronie? I czy możliwe, aby znalazł miejsce, w którym byłoby mu tak dobrze jak tutaj? Gdzie się będzie błąkać? Gdzie spać? Łukasz czuł, że gorące łzy spływają mu po policzkach, ale równocześnie było mu tak, jakby wszystko najcięższe i najtrudniejsze znalazło się już poza nim, jakby po bardzo żmudnym wspinaniu się na szczyt góry schodzić teraz począł łagodnym zboczem w dół. I to nowe doznanie odczuł jak ulgę. "A może to i lepiej, że lis sobie poszedł?" — pomyślał w pewnym momencie. I chociaż zawstydził się tej myśli, nie odegnał jej od siebie. Obtarł dłonią wilgotne powieki i policzki, pociągnął nosem i westchnąwszy wyszedł z szafy. W pierwszej chwili aż oczy musiał przymrużyć, tak go oślepiła dzienna jasność. Szybko się jednak z nią oswoił i ucieszył się widząc, że słońce zajrzało do pokoju. Część dywanu, na którym rozbudowała się kolorowa wieś z lasem, rzeczką i stawem, była już naświetlona, część zaś pozostawała jeszcze w cieniu. Wyglądało to bardzo pięknie i Łukasz po raz drugi pomyślał, że może i dobrze się stało, iż złoty lis odszedł w świat... Później już nie miał czasu o tym myśleć. Po niedzielnym obiedzie, na który Grześ przyprowadził Krzysztofa, przyszła Emilka budząc entuzjazm chłopców swoim prezentem dla Łukasza, przyniosła bowiem prześliczny model warszawy. Emilka była w nowej sukience, granatowej w białe groszki i z białym, wykładanym kołnierzykiem, a cienkie warkoczyki miała przewiązane także nowymi kokardami: granatowymi. Była zarumieniona, oczy jej błyszczały, zdaje się, że była bardzo dumna zarówno z nowej sukienki, jak i z podziwu, który wzbudziła warszawa. Zresztą ta warszawa stała się przyczyną krótkiego konfliktu, ponieważ Grześ i Krzysztof dorwawszy się do samochodu nie chcieli dopuścić do niego Łukasza, ten zaś wcale nie zamierzał rezygnować ze swoich słusznych uprawnień. Zanosiło się już zatem na poważną awanturę, gdy nagle wystąpiła Emilka. — Jak się będziecie kłócić — powiedziała stanowczo — to ja zabiorę prezent. Grześ uniósł się honorem. — To weź sobie — mruknął odsuwając samochód. Ale w tym momencie Łukasz okazał się wspaniałomyślny i stwierdził, że wcale nie chce posiadać warszawy na swój wyłączny użytek. Dzięki temu awantura przeszła szczęśliwie bokiem, a Grześ wrócił do rannego projektu zbudowania wsi spółdzielczej. Z początku Łukasz usiłował narzucić własny projekt, lecz za planowaniem Grzesia przemawiały bardzo silne argumenty. — Głupi jesteś — powiedział Grześ, gdy Łukasz wciąż się przy swoim upierał. — Jak rozrzucisz chaty tu i tam, to jak przy takim bałaganie będziesz prowadzić racjonalną gospodarkę? Stanęła zatem wieś, jakiej on sobie życzył, a potem rozpoczęły się żniwa, uruchomione zostały wszystkie maszyny, natomiast na starze, zgodnie z inicjatywą Krzysztofa, przyjechała z miasta ekipa sportowców celem wzięcia udziału w akcji żniwnej. W pewnym momencie Łukasz wpadł na pomysł, żeby nad polami przeszła ulewna burza z piorunami, lecz Grześ się sprzeciwił. — Nie! — powiedział stanowczo. -— Deszcz nie może padać, szkoda zboża. Nasza spółdzielnia produkcyjna musi być przodująca. Zatem deszcz nie upadł i po podwieczorku, wobec pomyślnego zakończenia żniw, można było przystąpić do akcji zbierania kontyngentów i skupu zboża. — Wiesz — powiedział Krzysztof — zdemaskujemy kułaka. - Fajno! — zgodził się Grześ. — Jak zdemaskujecie kułaka? — spytał Łukasz. — Zwyczajnie — odparł Grześ. — Kułak jest gruby i brzuchaty. — I ma ohydną mordę — uzupełnił Krzysztof. — Od razu go można poznać. Tymczasem powoli zaczęło zmierzchać. W pewnej chwili, wśród pełnej zabawy, już po zdemaskowaniu kułaka, Krzysztof pochylił się ku Grzesiowi i począł mu coś szeptać do ucha. Ten wzruszył ramionami. — Daj mu spokój — mruknął. — Dlaczego? To ja się spytam. Łukasz instynktownie wyczuł, że to o niego chodzi. I znieruchomiał nad ciężarówką, na którą załadowywał właśnie worki z mąką w postaci małych, kwadratowych klocuszków. — Ty, Łukasz — odezwał się Krzysztof — co słychać ze złotym lisem? Łukasz drgnął i poczerwieniał. — Widujesz go? Przez chwilę panowało milczenie. Łukasz złożył powoli na ciężarówkę jeszcze jeden klocek. — Nie — mruknął. — Wcale nie widujesz? Łukasz podniósł się i spojrzał na Grzesia, lecz ten udał, że jest bardzo zajęty. — Więc jak, rzeczywiście nie widujesz złotego lisa? — Pewnie, że nie widuję — odpowiedział. — Przecież nie ma żadnych złotych lisów. I czując, że ciągle jest czerwony, odwrócił się i podszedł do okna. Jesienny dzień miał się ku końcowi. Błękit nieba nad kolumną Zygmunta i kamieniczką Johna rozjaśniony był jeszcze słonecznym poblaskiem, lecz niżej, ponad zboczami skarpy, powietrze już było przedwieczorne, niebieskie, bardzo czyste i delikatne. "Nigdy nie widziałem złotego lisa" — pomyślał Łukasz wpatrzony w cichy i spokojny krajobraz za oknem. Naraz uczuł, że mu serce gwałtownie drgnęło. Oto wśród niebieskiego zmierzchu zboczem skarpy przemykał pomiędzy czerwieniejącymi drzewami złoty lis. Tak, to był on, na pewno on! Biegł ku schodom, a więc w stronę miasta. Czy do ludzi? Łukasz bliżej się przysunął do szyby i wtedy zrozumiał, że uległ był złudzeniu. Żadnego lisa nie było. "A może go jeszcze zobaczę.? — pomyślał nagle. — Może on jeszcze kiedyś do mnie przyjdzie?" Ale podobnie jak tamto przywidzenie, i ta niespodziewana myśl natychmiast pierzchła. — Łukasz! — zawołał Grześ. — Chodź się bawić. Łukasz odwrócił się i ogarnął wzrokiem siedzących na dywanie chłopców i Emilkę. — No chodź! — powiedział Grześ uśmiechając się. Od tego uśmiechu Łukaszowi zrobiło się na sercu bardzo ciepło. — Nigdy nie widziałem złotego lisa! — wykrzyknął prawie z tryumfem. — Hura! — zawołał Grześ. I wesoła zabawa potoczyła się dalej.