Robert Lewis Taylor Podróże Jaimjego McPheetersa Przełożyła Krystyna Tarnowska TytuJ oryginału angielskiego THE TRAYELS OF JAIMIE MCPHEETERS Copyright by Doubleday & Company, Inc. Robert Lewis Taylor, urodzony w roku 1912 w stanie Illinois, w 1933 roku ukończył tamtejszy uniwersytet i przez kilka lat współpracował z wieloma czasopismami, m. in. „The New Yorker", „The Saturday Evening Post" i „Reader's Digest". Jego twórczość literacka obejmuje około dziesięciu książek, a „Podróże Jaimiego McPheetersa", debiut tego autora, odznaczony Nagrodą Pulitzera, to pierwsza jego powieść przełożona na język polski. Książka, stanowiąca w najlepszym tego słowa sensie kontynuację tradycji literackich Marka Twaina, zdradza pokrewieństwo zarówno -z „Przygodami Hucka", jak i „Pod gołym niebem".: Jest to relacja czternastoletniego chłopca z długiej, mozołnej drogi do Wielkiej Przygody, której na imię Kałifornia. Dowcipną, pełną humoru narrację czternastołatka przeplata autor listami oraz fragmentami z dzienników jego ojca lekarza, niepoprawnego marzyciela i lekkoducha, ale w gruncie rzeczy człowieka uczciwego i pełnego uroku. Akcja „Podróży Jaimiego McPheetersa", wielkiej pionierskiej epopei, rozgrywa się w latach 1848—2850, w okresie kiedy gorączka złota osiągnęła swój zenit. Szlak McPheetersów to droga, którą odbyły przed nimi już tysiące w pogoni za wielką fortuną. Tayłor czyni swoich bohaterów świadkami masowej kolonizacji Dzikiego Zachodu, która doprowadziła do całkowitego niemal wyniszczenia plemion indiańskich, do niedawna niepodzielnie władających kontynentem. Problem czerwonoskórych przewija się przez całą książkę Taylora, a jego młody bohater, 5 wędrując"!/ przez ziemie Siuksów, Pawnee i Czarnych Stóp> poznaje życie i obyczaje zarówno Indian o wysoki^1 poziomie kultury, jak i tych prymitywnych, póld^kich. W pełnej uroku opowieści Taylora odnajdzie czytelnik kli^o-t tych ciekawych i niespokojnych lat, atmosferę w}elkiej przygody i wraz z grupą bohaterów będ^e przeżywał niebezpieczeństwa i trudy, radości i rozczarowania szlaku. ł .- ROZDZIAŁ I •J- ego dnia, w którym wróciwszy do domu dowiedziałem się o podróży mego ojca, spędziłem z dwoma kolegami bardzo miłe popołudnie w chwastach koło wytwórni dzwonów, gdzie strzelaliśmy z procy do nowych dzwonów leżących na podwórzu na ziemi albo wiszących na krzyżakach. Kiedyśmy je trafiali kamieniem, dzwony wydawały bardzo piękny dźwięk, ale to jakoś denerwowało właściciela, pana Williama Kaya. Szyld „Wyrób Dzwonów Kościelnych, Okrętowych, Hotelowych i Innych" wisiał nad drzwiami jego warsztatu, który przypominał stodołę; szyld miał pod spodem szereg mosiężnych dzwoneczków, baryłkowatych i wypolerowanych, ale trudno było w nie trafić, a jak się nie trafiło, kamień czasem uderzał któregoś z robotników pracujących w środku, co jeszcze bardziej denerwowało pana Williama Kaya. Nic więc dziwnego, że pod wieczór wyskoczył z dwururką naładowaną pieprzem i posiekał Herbertowi Swannowi siedzenie, kiedy ten uciekał biegnąc zygzakiem przez wysoką trawę. Było późno — pora kolacji minęła — więc pomyślałem, że bezpieczniej będzie wśliznąć się do domu kuchennymi schodkami i uniknąć wszystkich tych łagodnych bur i „natychmiast proszę mi iść do łóżka", którymi moja matka najchętniej karała za spóźnienia. Ale moja mała siostra, Mary, wypatrzyła mnie ze swego kojca na podwórzu i podniosła straszny wrzask. Ciotka Kitty, jej czarna piastunka, stała obok i łajała małą. W pomarszczonej ręce trzymała liściastą gałąź wierzby i usiłowała odstraszyć nią wczesne wiosenne owady. Owady napastowały ciotkę Kitty i doprowadzały prawie do obłędu: komary, gzy, ochotki, moskity i inne osobniki w tym guście. Ta ciotka Kitty była taka strasznie stara, że przyjechała jeszcze z Afryki i będąc dzieckiem widziała na statku przewożącym niewolników zielone strużki uryny spływające po deskach śródokrę- 7 idzie ???? ? byli rzędami przywiązani do głupków. Raz na \ dJłn przychodził c^i°wiek w masce, z ręczną pompą i wężem, ? mfwał P°dłogę; Poza tym ?? ??? żadnych urządzeń prócz ? ™? wiaderek które ]'edna osoba Podawała drugiej i które pręd-^wo^pełniały si ' pp brzegi. X™Ja siostra Mary chciała wyjść 2 kojca, a znowu ciotka Kitty ^ Rozmawiałaś ze starym Panem Wężem tam w krzakach — cs naiiniła jej prze^ siatkę. — Pan "Wąż powiedział, że jak dziecko J,p ^dzie cicho, iP Przyjdzie i je ugryzie. Ale powiedział, że ani ?$ ugryźć mnie, *?1?? Mary. jy^ła wrzasnęła przeraźliwie i potrząsnęła piąstkami wczepionymi w siatkę. Wpatrywała się teraz w mojego kozła Sama, który s&ł przywiązany postronkiem do drzewa koło szopy. Cio^a Kitty przysunęła twarz, całą pomarszczoną jak u małpek, dc sai^ej siatki i powiedziała: _ Koza ubodzie i dziecko zrobi: Uuuuuuuu! Spytałem: _ Ciociu, Klara w kuchni? Klara była kucharką. _ Klara pozmywała i poszła odwiedzić panią Whitman. __ Powinienem chyba dostać coś do zjedzenia, kiedy przychodzę tak późno i ledwie stoję na nogach, ponieważ ratowałem rannego człowieka, którego przejechał wóz. — Jak się ludzie spóźniają na kolację, najczęściej są potem głodni do śniadania. — No cóż — westchnąłem odwracając się — na nic innego nie mogłem liczyć. Taką mam nagrodę za to, że starałem się być dobry i pomagać ludziom. Im więcej człowiek z siebie daje, tym mniej jego los obchodzi innych. 6dy szedłem w półmroku do kuchni, rozmyślając ponuro nad niesprawiedliwością świata, ciotka Kitty zawołała: —- Może ja nawet i wstawiłam do piekarnika smażone kurczę z m^ałygą i plackiem kukurydzianym, \ sałatę... dla kota. przyśpieszyłem kroku słysząc jej perlisty afrykański chichot uncs2ący się łagodnie ponad błagalnym wołaniem, które Mary kierowała do kozła. giąłem jedzenie z piekarnika i przekradłem się na górę, a po-ten> Pałaszowałem siedząc na brzegu łóżka. Bardzo mi smakował pla>w ???????21??? i mamałyga, i kurczę, zarówno nóżka, jak skr^ełko, ale sałatowe zielsko owinąłem w papier i spaliłem na koniku. Potem położyłem się na brzuchu na podłodze i otworzyłem ^suwę; była to zwyczajna metalowa krata wpuszczona w po-dło#^ przez którą wydostawało się rozgrzane powietrze z dołu, w ov *e z niczym nie połączona. 8 A na dole, w pokoju mieszkalnym obok salonu, ojciec i matka prowadzili rozmowę. Widziałem ich, w obramowaniu kraty wyglądali jak drób piekący się na ruszcie. Matka siedziała sztywna i surowa w swojej sukni z czarnej tafty ozdobionej białym kołnierzykiem, ojciec stał pochylony nad nią, to znów przechadzał się po pokoju; długi, wąski krawat miał rozwiązany, twarz błyszczącą i pełną powagi. — Powtarzam ci, Melisso — mówił — że to jedyne wyjście. Zbadałem rzecz jak najwnikliwiej — tu moja matka prychnęła cicho i wytwornie na znak niedowierzania — i daję ci moje uroczyste słowo, że ryzyko ogranicza się do ewentualnej konieczności wydłubania sobie z ciała kilku grotów strzał, kiedy będę przejeżdżał przez okolice Gór Indiańskich, a nawet może jest jeszcze mniejsze. Ostatecznie w pobliżu Louisville nie ma tak wielu Indian, a tymczasem natura w swojej błogosławionej szczodrobliwości hojną dłonią rozsypała złoto po całej Kali... — Iw jaki to sposób zamierzasz się dostać na te Pola Elizejskie? — spytała moja matka swoim oschłym, rzeczowym tonem. — Ach, to jest w tym wszystkim najwspanialsze... nie mogłem się doczekać, kiedy zadasz to pytanie! — zawołał ojciec, przy czym jego twarz rozjaśniła się nagle wspaniałym błyskiem tryumfu. — Ten człowiek, Ware, Joseph E. Ware, opisał wszystko w książce... mam ją właśnie tutaj. Stary kapitan Billy Givens z Memphis przywiózł książkę z St. Louis, gdzie ją, rozumiesz, wydrukowano i sprzedał mi po prostu za bezcen... — Ile? — Uwierz mi, Melisso, ta książka idzie w St. Louis jak woda. Ludzie formalnie biją się o egzemplarze na ulicach... można powiedzieć, że ją ukradłem za dwadzieścia pięć dolarów, w czym tylko piętnaście gotówką; za resztę przeciąłem jego mechanikowi karbunkuł na szyi i dałem mu napoczętą butelkę mikstury. Matka prychnęła powtórnie, nie przekonana. — „Przewodnik emigranta po Kalifornii" pióra Josepha E. Ware'a — ciągnął mój ojciec raźnie. — Znajdziesz w nim wszystko... każde źdźbło trawy, każdy dół ze stojącą wodą od granic Nebraski aż po jezioro Humboldt i dalej. Albo, jeśli wolisz, jest szlak Santa Fe, droga południowa przez pustynię, podobno bardzo zdrowa dla ludzi z polipami w nosie, dokładnie opisana w książce, lub wreszcie — jeśli odczuwasz szczególną niechęć do wozów zaprzężonych w woły i osły — jest droga wodą przez Przesmyk Panamski, istna wycieczka krajoznawcza na pokładzie tak luksusowych statków oceanicznych jak „New Orleans" i „Kalifornia". Posłuchaj tylko, co jest na stronie pięćdziesiątej czwartej... na Boga, to wspaniałe dzieło! Powinno się je włączyć do obowiązkowej lektury na uniwersytecie. 9 Natychmiast po przyjeździe do Chagres zawieź swój bagaż do urzędu celnego, gdzie nie każą ci %??\ ????0 czekać. A potem opuść jak najśpieszniej miasteczko, które }est Gen.' istnym siedliskiem zarazy (to zapewne tylko z^ot retoryczny). Wynajmij łódź, na wyprawą nie powinna ona by& zbyt duża" Taka ł6dź nazywa się tu piroga, ma dwadzieścia p\AŁ stóp ugości, jej załoga zaś składa się ze sternika i dwóch ^io^rzy. Koszt wynajęcia łodzi z załogą do Cruces nie powinien przekraczajmy dwunastu dolarów, chyba że wzmożony ruch wpWnie na Podwyższenie cen... — I pomyśleć tylko — rzucił mój ojciec na stronie, potrząsając głową w zdumieniu — śmieszne dwanaście dolarów za pięćdziesię-ciomilową przejażdżkę łodzią z własnymi wioślarzami. Ten Ware to naprawdę złoty człowiek. — Mogę zobaczyć? — spytała matka- . . Ojciec wahał się przez chwilę, potem Jednak wręczył jej książkę, a jeżeli podejrzewał, że matka będzie się czepiać, miał świętą rację. Trzymając bezcenne dzieło Ware'a w taki sposób, jakby to było obrzydlistwo wyciągnięte z kubła z« śmieciami, przeczytała kilka ustępów na głos, ale były takie nudne i takie nie zachęcające, że po usłyszeniu ich chyba tylko głupiec zdecydowałby się na opuszczenie własnego podwórza. .. , — „Pada tam co dzień" — zacytowała matka i dodała: — „Gorączki żółciowe, malaryczne i żołądkof e w swych najbardziej złośliwych formach zdają się unosić nad Chagres, gotowe zawsze atakować obcego przybysza". , *>?,'., Ani myślę ukrywać, że kiedy otworzyć zasuwę, bardzo byłem podniecony tą perspektywą polowania na zło™> ale. uwagi matki stłumiły mój zapał i zacząłem się na^et zastanawiać, czy przypadkiem ojciec nie jest trochę stuknięty- Coz, matka miała swoje sposoby. . , Była dużo od niego młodsza, a pozatym piękna — wszyscy w Louisville tak mówili - ale moim zdaniem on był przy niej jak dziecko z powodu tego swojego ży^go usposobienia Jak się teraz nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, ze był jednym z najroztrzepańszych ludzi na świecie i. Jednym z najmilszych. Jako lekarz miał bardzo dobrą reputację w sensie medycznym, ale miał też kilka przyzwyczajeń, które ludzi raziły, chociaż moim zdaniem była to jego sprawa i nikt nie powinien się do mej wtrącać. Na przykład: kiedy zarobił trochę pieniędzy szedł przeważnie na którąś z barek mieszkalnych na rzece * spędzał tam bardzo miły wieczór przy grze w karty. ... , ., Ludzie często mówili, że mój ojciec świnie gra w pokera Ale szans na wygranie miał niewiele —nie z tymi szulerami. W większości byli to poważni, ciężko pracujący fachowcy-złodzieje, fałsze- 10 rze, bandyci, drobni rzeczni piraci i kilku kaznodziejów, którzy wypadli ze stanu łaski — wszystko ludzie mający mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Ale żądać od nich, żeby grali uczciwie, to tak jakby żądać, żeby im było przyjemnie w kościele. Razem z Herbertem Swannem wielokrotnie wspinaliśmy się na okna, które w miejsce wybitych szyb pozatykane były strzępami płótna workowego. Grali wszyscy przeciwko mojemu ojcu i chyba nikt nigdy nie widział takiego mrugania, tylu znaków, kopniaków pod stołem, rozdawania kart od spodu talii i asów wylatujących z rękawa. Ale jak tylko był ktoś obcy, używali „znaku szklanego", to znaczy talii naznaczonej szklanym papierem, co pozwalało rozróżniać karty dotykiem. Jeżeli zdarzyło się przypadkiem, że taki obcy odszedł od stolika z pieniędzmi, ponieważ lepiej oszukiwał niż inni, uważali za swój obowiązek uwolnić go od wygranej sumy, zanim oddalił się na odległość pięciu mil od granic miasta. Robili to z patriotyzmu lokalnego, wcale nie ze złości. • Od czasu do czasu mój ojciec miał takie nieprawdopodobne szczęście, że ich ogrywał; byli wtedy uprzedzająco grzeczni i dobrze wychowani, bo rozumieli doskonale, że bardzo prędko dostaną wszystko z powrotem, razem z procentami aż do dnia uiszczenia. Mój ojciec wiedział naturalnie, że go oszukują, więc brał ich na kant lekarski. Jeśli idzie o walkę na noże, podbite oczy i przetrącone kończyny dolne i górne, ci mieszkańcy rzecznych barek — jakkolwiek grzeczni w innych sprawach — bili wszelkie rekordy. A wszyscy leczyli się u ojca. Nie wzywali nigdy innego chirurga. Najczęściej przysyłali swojego kucharza, ogromnego Murzyna nazwiskiem Płetwonóżka, do Szpitala Marynarki z listem, który robił takie wrażenie, jakby się ktoś nad nim bardzo napocił. Kiedy spisuję teraz tę opowieść, mam przed sobą jeden taki list, przedarty od góry do dołu. Pański szanowny stary przyjaciel Jim Harbeson — czytamy — miał nieszczęście stracić górną połowę ucha, a to na skutek odgryzienia mu jej przez Erniego Caldwella i ceniłby sobie wysoko Pańską fachową poradę, czy można rzeczone ucho przyszyć, czy przykieić z powrotem. Krwawi bardzo, ale poza tym nic mu nie dolega, ponieważ napompowany jest whisky. Łącząc wyrazy szacunku... List podpisany jest przez Bena Martina, najważniejszego z tych mieszkańców barek w naszych okolicach. W podobnych wypadkach ojciec miał zwyczaj przekazywać zamówionych pacjentów swojemu wspólnikowi, a sam wsiadał w powozik i jechał wesoło nad rzekę, po czym badał i opatrywał poszkodowanego z wielkim ceremoniałem, a następnie żądał potrój - U nego honorarium. Co więcej, zawsze je otrzymywał; a tej samej nocy wracał i tracił nie tylko honorarium, ale ponadto wszystkie inne pieniądze, jakie miał przy sobie, a także dewizkę od zegarka albo pierścionek, albo szpilkę od krawata, albo koszulę, albo inne tego rodzaju drobiazgi. Wszystkie te artykuły na ogół później wykupywał, ale niezbyt często i tylko dlatego, że bardzo nie lubił być doktorem. Kiedy matka przeczytała już wszystkie złe rzeczy, które mogła znaleźć w książce o Chagres, odłożyła ją z pogardliwym szelestem i powiedziała, że autor istotnie niczego nie ukrywa. — Och, bzdura — odparł ojciec. Ja i tak nie miałem zamiaru puszczać się na ten szlak, chociaż dla człowieka posiadającego J dyplom fakultetu chirurgii na u-niwersytecie w Edynburgu uchronienie się przed kilku łagodnymi objawami waporów to doprawdy fraszka. Ci ludzie przesadzają, taki to już zwyczaj pisarzy. Wystarczy, żeby ktoś kichnął, a zaraz powiedzą, że wybuchła epidemia. Idę o zakład... Chwyciwszy się mocno okrato-wania wstrzymałem oddech, bo wiedziałem, co teraz nastąpi. — A tak, naturalnie, zakłady — powiedziała moja matka najzimniejszym z lodowatych tonów, a potem wyjaśniła, do czego zakłady i picie — tylko że nazwała to „hazardem i nadużywaniem alkoholu" — doprowadziły nasz dom, a ja na miejscu ojca poszedłbym na sam dół do piwnicy i mieszkałbym tam przez kilka dni, taki bym się czuł poniżony. Dla poparcia swoich argumentów matka wyszła z pokoju i wróciła niosąc „księgi", to jest dwie niebieskie książki rachunkowe, nad którymi pochylała się zwykle z takim namaszczeniem i tajemniczością, jakby były samym Bankiem Angielskim. Według jej zapisków byliśmy dłużni pieniądze całemu prawie miastu, a wszystko h to z winy mego ojca. Z chwilą gdy zapłaciła w jednym miejscu, mówiła, ojciec zapędzał nas w tarapaty w innym. A najbardziej dokuczliwa była jego nowa metoda — bardzo przebiegła: podejmował gotówkę i wpłacał ją na otwarty kredyt w sklepach, wszystko bez jej wiedzy. Kiedy patrzyłem na ojca, tak mi się go zrobiło żal i tyle miałem dla niego współczucia, że byłbym wybiegł z domu i postarał się o jakieś pieniądze, gdybym tylko wiedział, gdzie ich szukać, ale nie posiadałem nic wartościowego oprócz wypchanej jadowitej żmii i naszyjnika z niedźwiedzich pazurów, który kupiłem od Indianina ze szczepu Szerokezów, i jeszcze noża oprawnego w jelenie kopyto — chyba żeby policzyć Sama, ale nie wiem, czy tego kozła chciałby ktoś kupić, tak cuchnął. Swoją drogą była w tym wszystkim jakaś niesprawiedliwość. Moja matka garściami wydawała pieniądze na kościółprezbiteriań-ski i dokonywała darowizn, zawsze w żółtej kopercie, na coś, co się nazywało „misje zagraniczne" i co było, rozumiecie, przeznaczone dla Chińczyków. A przecież te jej pieniądze, wiadomo, nie przynosiły korzyści nikomu takiemu, kogo mielibyśmy szansę poznać w życiu, a przeciwnie mogły wyrządzić dużo zła: było prawdopodobne, że Chińczykom pomiesza się wszystko w głowach, że będą niezadowoleni ze swojej religii i nie będą wiedzieli, którą wybrać. A jak w zeszłym roku na jesieni wrzuciłem do puszki w kościele moje pięć centów razem z kartką, na której napisałem, że to na koszta sprowadzenia do nas chińskiego kaznodziei — dla równowagi i żebyśmy mogli wymienić poglądy — pastor Carmody przyniósł kartkę do mojej matki i dostałem baty za coś, co oni nazwali-„impertynencją". A przecież to był po prostu najzwyczajniej szy objaw zdrowego rozsądku, tylko że oni tego nie rozumieli. — Melisso — powiedział ojciec, kiedy już matka wreszcie skończyła — sytuacja jest gorsza, niż myślisz. W żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, co mnie do tego skłoniło, ale podpisałem w banku starego Parsonsa kwit dłużniczy na pięćset dolarów i teraz Parsons żąda ode mnie zwrotu. Matka milczała zdruzgotana. ' — Byłem dzisiaj rano w sądzie — ciągnął ojciec — i jeden z moich znajomych w tym gmachu, człowiek stojący bardzo blisko rejestratora miejskiego, jeżeli wiesz, co mam na myśli... — Sam rejestrator miejski, pan Axelrod? — spytała cicho, tonem osoby zmęczonej i upokorzonej. — Wcale tego nie powiedziałem. Ten mój znajomy poinformował mnie, że pewni moi wierzyciele zrzeszyli się z zamiarem uzyskania nakazu zajęcia majątku. Otóż jest to najlepszą ilustracją tego, co często mówiłem tobie, Melisso, i co usiłowałem wbić do głowy Jaimiemu — że warto podtrzymywać stosunki z ludźmi. 14 Gdyby nie ten mój wysoko postawiony znajomy, nie wiedziałbym, co knują ci ludzie. A tak zasięgnąłem rady adwokata i wiem, że jeśli ulotnię się w poszukiwaniu złota, ludzie ci absolutnie nic nie będą mogli mi... Co to? Ja też usłyszałem — kilku jeźdźców zatrzymało się przed naszą furtką; zeskoczyli na ziemię, usłyszałem, jak konie drepcą tam i z powrotem w półkolu, jak to zwykle konie, kiedy pozbędą się ciężaru. Matka wstała i podeszła do okna. — To zapewne pan Parsons z delegacją wierzycieli. Przypuszczam, że przyjechali dać ci ostatnią szansę uregulowania interesów. Wszyscy przyzwoici ludzie w mieście starają ci się pomóc, chcą, żebyś rozpoczął nowe życie. Pastor Carmody... — Mniejsza o to! — zawołał ojciec, dając susa w stronę kuchni. — Jeżeli przywieźli wezwanie sądowe, przekonają się, że ptaszek wyfrunął. Powiedz im, że jestem w górze rzeki, pielęgnuję kobietę chorą na czarną ospę. Postaraj się ich jakoś zbyć na dwadzieścia cztery godziny, a będą mogli pisać do mnie na poste restante do górnej Kalifornii. Poczekałem, żeby się przekonać, kto przyjechał, no i naturalnie zobaczyłem starą tykę Parsonsa, z miną strasznie zadowoloną i pewną siebie, a wraz z nim kilku innych; wszyscy mieli takie wniebowzięte twarze, jakby właśnie puścili sforę psów na kota. Ale nie wręczyli matce żadnych papierów; co do tego ojciec nie miał racji. Chcieli tylko, żeby matka nałożyła na niego coś, co nazywali „moralnym zobowiązaniem", to znaczy, żeby go wzięła pod ścisły nadzór, jak niegrzeczne dziecko — żadnych trunków, żadnych kart, nic tylko ciężka praca lekarska i plan spłaty długów. Trzeba przyznać, że ich żądanie nie wydawało się specjalnie wygórowane, zwłaszcza ze strony tego starego kutwy Parsonsa, ale mówili to wszystko z uciechą i jednocześnie takimi boleściwymi głosami, że aż się zatrząsłem ze złości. Obrażali mojego ojca, który był wart stu takich jak oni, nawet jeszcze z pastorem Carmody na okrasę. Nieraz widywałem ojca, jak się mordował przez cały upalny letni dzień w brudnej, na pół rozwalonej budzie, żeby ulżyć cierpieniom starej sympatycznej Murzynki, która takie miała widoki na zapłacenie mu honorarium, jak ja na to, żeby zostać gubernatorem. No więc stary Parsons ględził dalej, zasłuchany w dźwięk swoich biadoleń, i wreszcie doprowadził się do stanu takiej żałośliwej świętoszkowatości, że palnął głupstwo; uwierzył, że matka jest po jego stronie. — Z pewnością — powiedział — nie weźmie mi pani za złe, kiedy ją poproszę o uznanie tej naszej rozmowy za poufną. Moi klienci bankowi mieliby do mnie pretensję, gdyby się dowiedzieli, 15 że okazałem pobłażliwość człowiekowi pokroju doktora McPhee-tersa. Kiedy zobaczyłem jej twarz, wiedziałem, że nie warto czekać na odpowiedź. Pan Parsons mógł być, jak ludzie powiadali, dobrym i zręcznym bankierem, ale w obecnym wypadku okropnie źle ocenił swoje audytorium. Jak mi powiedziano później, matka wyprostowała się do swojej pełnej wysokości (a bynajmniej nie była niska) i wychłostała tę świątobliwą delegację słowami takiej mowy obrończej w imieniu i na rzecz ojca, że przybysze osłupieli. A na zakończenie poradziła im, żeby w przyszłości używali bocznego wejścia dla dostawców zamiast głównej bramy. Wtedy pan Parsons pokazał się w prawdziwym świetle, bo wyciągnął pozwy, które — stary obłudnik — cały czas trzymał w kieszeni kurtki, tylko że nie miał ich komu doręczyć, bo ojciec był nieobecny. Siedział w tym momencie skulony w gęstwinie ostów za domem. Wiedziałem, że tam jest, ponieważ go zobaczyłem, kiedy poszedłem za dom zebrać do kapelusza trochę kolczastych rzepów; moim zdaniem należało coś zrobić, żeby przypadkiem pan Parsons nie pomyślał, że mu się poświęca za mało uwagi. — To ty, Jaimie? — wyszeptał ojciec. — Tak, ojcze. — Odjechali już? — Jeszcze nie, ale już się szykują. — Co ty robisz, synu? — Zbieram rzepy. — Po co, mój chłopcze? — W podarku dla pana Parsonsa i jego przyjaciół. Przez chwilę było cicho; potem nagle usłyszałem, jak ojciec wybucha śmiechem. Po minucie czy dwóch wyjął chusteczkę i otarł czoło. — Słusznie, słusznie — powiedział. — Jestem z ciebie dumny, synu. Takie właśnie drobne dowody uprzejmości zjednują nam ludzi i każą im wyczekiwać z utęsknieniem następnej wizyty. Pamiętaj, że nic nie jest za dobre dla gości. — Po chwili znowu zaczął się śmiać i śmiał się jeszcze, kiedy wyczołgiwałem się z gęstwiny, obładowany chyba najpiękniejszymi okazami rzepów, jakie rosły na naszym terenie. Kiedy pan Parsons i jego przyjaciele odjeżdżali, stałem za drzewem w prawie zupełnej ciemności, chociaż dość było widno, żeby śledzić przebieg wypadków. W każdym razie to, czego dobrze nie widziałem, dość dobrze słyszałem. Zauważyłem, że często tak się dzieje: kiedy jedne zmysły zaczynają nawalać, inne zaraz zgłaszają się do roboty. Na szczęście ogier pana Parsonsa zareagował najżywiej. Najpierw cofnął się kilka kroków, a potem przystanął, żeby potrzeć 16 prawą nogę o pień białej hikory, która jest najgorszym drzewem w tego rodzaju przypadkach, i wreszcie przegalopował piętnaście czy dwadzieścia jardów samym brzegiem drogi i zatrzymał się w miejscu, z przednimi nogami wyciągniętymi do przodu, dzięki czemu pan Parsons przeleciał nad jego łbem i wylądował w głębokim, zarośniętym mchami rowie. Do tej chwili nie miałem pojęcia, że pan Parsons potrafi być rozmowny, a prawdę mówiąc jego uwagi pozwoliły mi spojrzeć na bankierów całkiem innym okiem i nabrać dla nich szacunku. Ale mimo wszystko wypowiedzi pana Parsonsa wypadły blado i nijako w porównaniu z przemówieniem pana Whitmore'a, który rozstał się ze swoją srokatą klaczą prawie natychmiast, i to w taki sposób, że zawisł bardzo niewygodnie na sztachetach naszej furtki, głową na dół. Tylko pan Craw-shaw z całej tej delegacji był jako tako wprawnym jeźdźcem i na jego dobro trzeba powiedzieć, że trzymał się w siodle przez kilka mil dzikiego galopu nad samą rzeką — aż do zagrody farmerów nazwiskiem Thornton, którzy wydobyli go z głębokiego rowu, ale kiedy nad ranem dotarł wreszcie do domu, ubranie i włosy tak miał podobno oblepione błotem i ostami, że żona musiała użyć łopatki ogrodniczej i grabek, zanim mogła naprawdę stwierdzić jego tożsamość. Konie prawie zawsze tak się zachowują, jeżeli im włożyć pod siodło rzepy. Nie warto im perswadować, żeby tego nie robiły, bo taki już jest ich zwyczaj, sięgający pewnie bardzo dawnych czasów; dałoby się go może wytłumaczyć, gdyby ktoś miał czas usiąść i dobrze to rozważyć. Jeśli o mnie idzie, uważałem, że chwilowo zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, więc poszedłem kuchennymi schodami na górę i położyłem się spać. ROZDZIAŁ II Nazajutrz moi rodzice zakasali rękawy i zaczęli się zastanawiać, co robić dalej. Matka twierdziła, co ani trochę nie było komplementem, że ojciec jest za duża fujara, żeby dać sobie samemu radę podczas podróży dłuższej niż dziesięć czy piętnaście mil. — Jaimie miałby większe szanse na znalezienie złóż złota niż ty — powiedziała. — W takim razie pozwól mi go zabrać! — zawołał ojciec rzucając się do zasłoniętego kotarą okna we wschodniej ścianie domu i bardzo ostrożnie wyglądając na podwórze. Doszedł do przekonania, żej?arsflns będzie prawdopodobnie usiłował wpełznąć do środk^Q&y^!p/^ąstwinę krzaków w ogrodzie, może niosąc doku-???$? zębaća^azał więc zapuścić wszystkie story, na parterze 2 — Hotiróże JalmiegoMIcPheetersa 17 i na piętrze. Z wyjątkiem kuchni, w której wyznaczono stanowisko Klarze i ciotce Kitty, z poleceniem, żeby w razie potrzeby użyły przeciwko intruzom patelni, w domu było ciemno jak w grobie. — Dlaczego nie miałbym go zabrać? — spytał ojciec, upewniwszy się, że azalie z tej strony domu nie są terenem działań wroga. — Rok — dwa w przypadku szczególnego pecha — i wrócimy do tego osłupiałego miasta obładowani skarbami Golcondy — przedmiot zazdrości i szacunku wszystkich, bogacze, którym każdy chętnie udzieli kredytu, nie wyłączając tego kutwy Goldswaithe'a, mojego krawca... nie chce wydać mi spodni, z łatą czy bez łaty... słowem, wrócimy jako ludzie już do końca życia wypłacalni. Nie chcąc słyszeć tego, co nie było przeznaczone dla moich uszu, ponieważ niewiele jest rzeczy wstrętniejszych od podsłuchiwania, na kilka minut przed rozmową wsunąłem się za kanapę i wyciągnąłem na podłodze z książką. Czytałem kawałek tu, kawałek tam, żeby nie słyszeć rozmowy, ale męczyłem się okropnie, bo to był przeraźliwie długi poemat (chociaż rymów nie zauważyłem) napisany przez jednego gościa nazwiskiem Milton, opisujący gromadę aniołów, które mówiły i mówiły, i w żaden sposób nie mogły się zdecydować, czy mają wybrać sobie na mieszkanie niebo, czy to drugie miejsce. Chociaż starałem się ze wszystkich sił, nie mogłem tak zupełnie zagłuszyć w sobie tej rozmowy, więc usłyszałem, co ojciec mówi, wyskoczyłem zza kanapy i powiedziałem matce, że muszę jechać. — Musisz mnie puścić — zawołałem. — Sama mówiłaś, że mam oczy jak sokół, bo widzę wszystko to, czego nie powinienem widzieć, a gdyby przyszło do szukania złota... — Zapisałam Jaimiego do Męskiej Szkoły Średniej. Będzie tam uczęszczał od jesieni — powiedziała matka energicznie, kierując słowa do ojca. iNo i proszę. Byłem już wykształcony do niemożliwości, ale nie — matka uważała, że to mało. Za przykład niech posłuży mój ojciec, którego — jeszcze kiedy był chłopcem i żył w Szkocji — zmuszano, żeby się uczył za doktora, chociaż chyba dawał im do zrozumienia, że nie ma ochoty: dwa razy uciekał z domu i raz spalił część budynku szkolnego, a potem całe życie był nieszczęśliwy, ponieważ, rozumiecie, chciał być przemytnikiem, jak wszyscy na tym szkockim wybrzeżu, i wyuczyć się przyzwoitego rzemiosła, które daje człowiekowi zarobki. Ojciec przysięgał, a ja mu wierzę, ża jeśli ktoś ma normalnie rozwiniętą ciekawość, wystarczy, żeby się nauczył czytać i liczyć. Mówił jednak, że znajomość greki i łaciny nawet mu się przydaje, bo często nudzi go już wymyślanie na medycynę po angielsku. 18 Matka dodała, że wszystko zostało omówione z profesorem Yandellem, takim jednym mądralą z uniwersytetu, nad którym panie rozpływały się na popołudniowych herbatkach. __ W zakres nauki Jaimiego będzie wchodziła retoryka, studia klasyczne, literatura piękna i języki nowożytne — powiedziała. — Decyzję co do kierunku studiów uniwersyteckich podejmiemy później. Teraz wiedziałem już, że muszę jechać. Po Męskiej Szkole Średniej czekała mnie jeszcze jedna dodatkowa runda. Nie widziałem w tym żadnego sensu. Zanim to wszystko skończę, tak się zestarzeję, że będę się nadawał tylko do pójścia na emeryturę, a do tego nie jest potrzebne wykształcenie. — Jaimie się do tego nie nadaje — powiedział ojciec. — Nie pamiętasz tych potwornych scen przy nauce tabliczki mnożenia w szkole podstawowej? Usiłujesz zrobić z niego fajtłapę... złamiesz w nim ducha. Odrzucając głowę ruchem znamionującym niezłomność postanowienia matka odpowiedziała, że jeśli tylko będzie to zależało od niej, zostanę odpowiednio przysposobiony do zajęcia właściwego miejsca w życiu kulturalnym Louisville, żebym mógł się przyczynić do rozwoju miasta. Hm, pomyślałem, moim zdaniem i tak już przesadzali z tym ? całym Louisville. Miasto za bardzo się rozwinęło i miało przemysł i handel tak rozdęty, że trudno było przejść na drugą stronę ulicy i nie wpaść przy okazji pod rozpędzoną platformę konną. Posłuchajcie: w 1849 roku Louisville miało osiem cegielni — sam to czytałem w takiej jednej chełpliwej broszurce, napisanej chyba przez jakiegoś kupca, który widocznie nie miał nic lepszego do roboty. Poza tym były w Louisville trzy fabryki fortepianów, trzy browary, dwie przetapialnie łoju, jeden zakład wytwarzający czerń z kości słoniowej (używaną w rafineriach cukru, wiecie), osiem fabryk świec i mydła i cztery rzeźnie, w których bito ponad siedemdziesiąt tysięcy sztuk bydła rocznie. Jeżeli kogoś interesują maszyny parowe, to były w Louisville cztery odlewnie, które robiły najlepsze maszyny do statków rzecznych, tak przynajmniej powiadała broszura. Były poza tym wytwórnie powrozów, młyny, fabryki ceraty, trzy fabryki porcelany, sześć zakładów oczyszczania tytoniu, fabryka papieru i nowa gazownia, która dostarczała gazu do czterystu sześćdziesięciu jeden lamp ulicznych siecią zasilającą długości piętnastu mil. Co więcej, gazownia miała zbiornik o średnicy szesnastu stóp, wysoki na dwadzieścia dwie stopy. W niedzielę ludzie jeździli powozami oglądać zbiornik, ale dyrektor powiedział, że to straszne utrapienie, bo dzieci włażą wszędzie. Gazownia musiała więc wynająć strażnika, ale dzieci robiły mu ciągle takie kawały, że w końcu, 19 jak się to mówi, dostał lekkiego bzika i trzeba go było umieścić w szpitalu, który się specjalizował w podobnych przypadkach. Była jeszcze w Louisyille jedna rzecz, o której nie wspominała broszura, a mianowicie epidemia cholery; dzięki niej matka w końcu ustąpiła i pozwoliła mi pojechać do Kalifornii. Ojciec napomknął o tym gdzieś około południa; właśnie sobie o tej cholerze przypomniał. Całe szczęście dla nas, że sobie przypomniał, bo dwaj kuzyni mojej matki z klanu nowoorleańskich plantatorów umarli na tę chorobę, kiedy była dzieckiem, więc do dziś na samą wzmiankę o epidemii matka dostawała nerwowych dreszczów. — Wczoraj zgłoszono dwa nowe śmiertelne wypadki — ciągnął ojciec wesoło — i to nie gdzieś tam w dole rzeki, tylko w samym środku Czwartej Dzielnicy, kilka kroków od nas. Matka była zdruzgotana i ojciec zaraz to po niej poznał, bo dodał czym prędzej: — Szczęście, że Hannie nic nie gr0zi, trzeba będzie do niej na- j pisać, żeby została w Cincinnati kilka tygodni dłużej. Matka podeszła do okna i zrobiwszy szparę w zasłonie wyglądała jakiś czas na dwór. — Dobrze — powiedziała w końcu. — Jaimie może jechać, ale wróci, kiedy wygaśnie zaraza (nie mogła się nigdy zdobyć na nazwanie cholery po imieniu). — Jest rzeczą samą przez się zrozumiałą, że wróci na jesieni i rozpocznie naukę w Męskiej Szkole Średniej. Pamiętam wyraźnie te słowa. Matka mniej więcej tyle wiedziała, czego żąda, ile wiedział ojciec, to znaczy nic. Dużo klas zebrało się od tamtego ranka i ukończyło szkołę, ale mnie w tych klasach nie było. Zresztą nie mogę powiedzieć, żebym żałował; nauczyłem się rzeczy, o których nie dowiedziałbym się niczego w Męskiej Szkole Średniej, nawet gdybym tam chodził dwieście lat, a moim zdaniem mniej więcej tak długo musiałbym się uczyć, zanimbym zdał egzamin — naturalnie pod warunkiem, że przysiadłbym fałdów i ostro wziął się do roboty. Gdy ta sprawa została już załatwiona, ojciec pobiegł na górę i wrócił z kilkoma błyszczącymi książeczkami, które gromadził po kryjomu; powiedział, że będzie w nich pisał swój „dziennik", Mam je teraz przed sobą — format jak się to mówi, dwunastka, oprawne w brązową skórę, ręcznie szyte książeczki, zapełnione koronkowym, bardzo drobnym pismem, które często biegnie przez stronę w dwóch kierunkach — jedne pochyłe rządki przecinają drugie pod kątem prostym, co daje oszczędność miejsca. Ta metoda była często stosowana w tamtych czasach, ale odczytywanie takich stron to prawdziwa męka i nie sposób tego robić bez lupy. Mniejsza o trudności, bo te dzienniki są interesujące i pełno w nich podniecających przeżyć. Prawie na każdej stronie moż-20 na przeczytać, że właśnie jutro zdarzy się coś bardzo dobrego. To samo odnosi się do listów ojca, tylko w jeszcze większym stopniu. Jeśli idzie o pisanie żywych i wprowadzających w błąd listów, nikt na świecie nie mógł się z nim równać, sam zresztą przyznał, gdy rozłożyliśmy się kiedyś na południowy odpoczynek u stóp Independence Rock, że ich ton jest trochę „butny i swawolny", co było ulubionym zwrotem, jak powiedział, jednego szkockiego poety nazwiskiem Burns, który pisał bardzo dużo o małych zwierzętach. U dołu jednego listu — do mojej siostry Han-ny — widzę ziarnistą smugę złotego piasku, klejem przylepionego do kartki. Wszystko to jest teraz poczerniałe od starości i tylko w jednym czy dwóch miejscach połyskują złote punkciki — jak gdyby dla potwierdzenia zawartej w tym liście opowieści. Ale ja byłem tam i pamiętam, że ten właśnie złoty piasek został wydobyty przez pewnego poszukiwacza z Ohio i trafił do rąk mojego ojca drogą wymiany za parę chirurgicznych nożyczek, za pomocą których mężczyzna ów zamierzał wykonywać rzemiosło fryzjerskie w jednym z obozów nad Feather River. W tym okresie można było wytrzepać nasze ubrania trzepaczką i też by się w nich nie znalazło ani ziarnka piasku, bo ojciec uznawał wtedy tylko „szczelinowanie", system, którego nauczył się od pewnego specjalisty z Michigan. Powiedział, że od obrotowego ruchu płuczką kręci mu się w głowie; natomiast szczelinowanie to jedyny sposób: wystarczy iść łożyskiem wyschniętego strumienia z nożem i łyżką w ręce i wydłubywać bryłki złota ze szczelin w skale. — To jest tak łatwe jak rozbicie banku — powiedział. — Zwykły głupiec to potrafi. Hm, jeżeli to prawda, to wkrótce będziemy bogaci, pomyślałem, bo ten, co zdołał nas namówić na wyruszenie w tę podróż, nie mógł być zwykłym głupcem. Trzeba jednak oddać mojemu ojcu sprawiedliwość, zwłaszcza że wszyscy zawsze się go czepiali: gdy zapadło postanowienie wyjazdu, zaczął działać z precyzją mechanizmu zegarka. Trudno wyobrazić sobie większy rozgardiasz; cały dom został przewrócony do góry nogami. Ojciec wygłosił małe przemówienie, bardzo pompatyczne i uspokajające, w którym wyjaśnił matce, jak wygodnie i dostatnio będzie sobie teraz żyła. — Masz dochód z masy spadkowej po swoim ojcu — niech się Bóg zmiłuje nad jego dziwaczną nowoorleańską duszą; stracił okazję zrobienia fortuny, kiedy nie zgodził się na sfinansowanie mojego sanatorium dla pijaków. Poza tym ten dom wraz z przy-ległościami będzie nietykalny w okresie naszej separacji. Następnie wysłał ją na miasto z „odręcznym pełnomocnictwem", które było kartką wyrwaną z zeszytu i zaopatrzoną w jego podpis, pełen wywijasów, zakrętasów i esów-floresów i polecił jej „zlik- 21 widować'1 rachunek w drugim banku, ale kiedy matka zajrzała eto skrytki, nie znalazła tam nic prócz niedoboru w rachunku w wysokości osiemnastu dolarów, podjęła więc własną gotówkę i spieniężyła dwie obligacje, które kiedyś zakupili wspólnie i o których istnieniu ojciec jakimś cudem zapomniał; w sumie zgromadziła około czterystu dolarów. Po powrocie do domu wręczyła mu te Pieniądze z takim wyrazem twarzy, jaki widziałem kiedyś u pewnych naszych krewnych na pogrzebie, tuż przed zamknięciem wieka trumny: żałość i jednoczesne pogodzenie się ze stratą. Teraz należało „wyposażyć ekspedycję", jak to nazywał mój ojciec, mieliśmy bowiem wyruszyć nazajutrz wczesnym rankiem, zanim doręczyciele wezwań sądowych wstaną z łóżek. Wyciągnął więc z kieszeni kilka list, sporządzonych głównie na podstawie książki Ware'a, i zlecił dokonanie zakupów Willie'emu, który był naszym chłopcem stajennym, przestrzegając go, żeby nie kupował; dwóch artykułów w tym samym sklepie. — Niech nic nie wskazuje na to, że uchylamy się od odpowiedzialności — powiedział. W rezultacie Willie dreptał przez całe popołudnie do miasta i z powrotem, wciąż dorzucając coś do stosu zapasów w szopie na drzewo, a zanim skończył wędrówkę, mieliśmy dwa ponchos z miękkiego nagumowanego materiału, nie przepuszczającą wilgoci puszkę z zapałkami, płachtę z gumy indyjskiej do podkładania pod koce na ziemi, dwa plecaki, trochę ługowego mydła i świec, nóż do oprawiania zwierzyny, dwa pistolety z amunicją, naczynia do gotowania na biwaku, przybory do szycia i rozmaite inne rzeczy, których nie zdołalibyśmy zużyć w ciągu miliona lat. Do tego czasu ojciec uwijał się po domu obdarzając nas taką ilością wskazówek i informacji, jak gdyby był wieloletnim poszukiwaczem złota. Zaczął mówić „my" o starych wygach z kalifornijskich pól złotodajnych, mając na myśli również siebie. Kogo będziesz obdzierał ze skóry tym nożem... Indian? — spytała matka, która w miarę jak ojciec nadymał się w poczuciu własnej ważności, mówiła z coraz to większą ironią. ^ Zwierzynę. Naszym zdaniem świeże mięso podnosi emigrantów na duchu, zwłaszcza gdy zapasy są już na wyczerpaniu. — A kto tę zwierzynę upoluje? Ludzie uważają, że strzelam dobrze zarówno z pistoletu, jak ze strzelby — odpowiedział, trochę może opryskliwie. Miał starą strzelbę systemu hawken; dał mu ją jeden traper za / zoperowanie nogi, którą w czasie snu wsadził niechcący w pułapkę. Ojciec oznajmił teraz, że weźmiemy tę strzelbę, ale kiedy się okazało, że ja ją będę niósł, cały pomysł przestał mi się podobać. Kiedyś z Herbertem Swannem przeszmuglowaliśmy tę strzelbę do lasu i oddaliśmy z niej jeden strzał. Była tak długa, że mu- 22 sieliśmy ją umieścić w rozwidleniu gałęzi małego drzewa, a ważyła chyba z półtora tony... zresztą nie sprzeczajmy się ęt te kilka funtów mniej czy więcej. Kiedy pociągnęliśmy spust, strzelba tak nas kopnęła, że wpadliśmy do kałuży, a kula śmignęła przez liście sykonioru, dalej na małą polankę, której nie zauważyliśmy, i w końcu wybiła dwie deszczułki z szopy na tytoń, która stała w odległości kilkuset jardów i powinna się była znajdować poza zasięgiem strzału, ale się nie znajdowała. Ojciec nie mógł nieść strzelby, bo miał ręce pełne innych rzeczy. Prócz plecaka, wypchanego tym, co kupił Willie, i mnóstwem przedmiotów zabranych z domu, jak koce, czysta bielizna na zmianę, brzytwa itp, zabierał torbę z narzędziami chirurgicznymi. Nie wiem dlaczego, ale zirytowało to matkę bardziej niż wszystko inne. — Po co? — spytała. — Praktykę lekarską możesz prowadzić tu, w Louisyille. — Jestem lekarzem — odparł z godnością. — Przysięgą Hipo-kratesa zobowiązałem się nieść ludziom pomoc w potrzebie. Jak się później okazało, miał słuszność; często miewał słuszność w najmniej oczekiwanych momentach. Pod wieczór nasz ekwipunek był gotowy, a w miarę jak bladło ciepłe słońce na wiosennym niebie, stygł też wesoły nastrój w naszym domu. Wyszedłem na podwórze pożegnać się z Samem, bo zaraz po naszym szczęśliwym wyjeździe z domu miał go zabrać na przechowanie jeden farmer. Wieczór był dość chłodny i tuż po zachodzie ciotka Kitty wyjęła Mary z kojca i wniosła ją do domu. Wobec tego odwiązałem Sama i wprowadziłem do kojca na miejsce Mary, a potem dałem mu dwa kawałki cukru i trochę tytoniu do żucia, który tak mu smakował jak niektórym ludziom, chociaż biedak musiał łykać sok, ponieważ nie umiał spluwać. Wiele razy próbowałem go tego nauczyć, ale jakoś nigdy nie mógł skapować, o co chodzi, a ojciec powiedział, żebym dał spokój, bo zarówno instynkt kozy, jak i jej cała wewnętrzna maszyneria skłaniają ją do przesuwania rzeczy jadalnych w odwrotnym kierunku. Kiedy wracałem do domu, usłyszałem głos ciotki Kitty. Zawołała: — Hej, chłopcze! — więc przystanąłem, żeby spytać, czego chce ode mnie. Stała pod dużym, krzywym dębem, na którym wybudowałem sobie szałas. —? Jedziesz w drogę, nie? Odpowiedziałem, że wybieramy się do Kalifornii na poszukiwanie złota, ale że dopóki nie wyjedziemy, nie wolno jej o tym mówić nikomu, nawet Mężczyźnie; był to jej syn, którego moja matka wyzwoliła i który pracował w odlewni na przeciwległym krańcu miasta. 23 — Mówię do ciebie, słyszysz? — Tak, ciotko, słyszę. ? ________________ -— Patrzałam do garnka. Bardzo złe rzeczy, dużo złych rzeczy Miała taki czarny garnek żelazny, z ośćmi suma i kostkami kurczaka na dnie; po sposobie, w jaki te kostki podskakiwały i układały się, umiała odgadnąć przyszłość. — Wzbogacimy się w Kalifornii — powiedziałem. — Przywiozę ci bardzo ładny prezent. W kącikach jej oczu zebrały się dwie duże łzy i zaczęły spływać wolniutko po policzkach, ale zaraz wyschły z braku posiłków. — Patrzysz na ciotkę Kitty ostatni raz na tej ziemi. Jeżeli przedtem byłem osowiały, teraz poczułem się zwyczajnie nieszczęśliwy i zacząłem przełykać głośno, żeby powstrzymać łzy i chęć objęcia rękami jej chudej szyi, jak to robiłem dziesiątki razy w rozmaitych ciężkich chwilach. — Kiedy zaczniesz myśleć o powrocie, ciotka Kitty dawno już1 będzie w lepszym, niebieskim domu. Zacząłem siąkać nosem, trochę zły, i powiedziałem, że wcale tak nie będzie, a wtedy ona wyciągnęła do mnie rękę i zobaczyłem coś błyszczącego na jej dłoni. Był to kasztan amerykański, wypolerowany jak mahoń, z kilkoma czarnymi znaczkami wypalonymi pogrzebaczem czy innym żelaznym narzędziem. Z jednej strony przyśrubowane było uszko, przez które przechodził bardzo cienki łańcuszek o maleńkich ogniwach. — Czarownik dał mi ten amulet, powiedział, żeby zawsze nosić i pocierać o policzek, jak będzie potrzeba. Naturalnie widziałem nieraz talye kasztany, ale nie miałem pojęcia, że są dobre jako amulety. Ciotka Kitty miała swoje sposoby leczenia prawie wszystkich chorób, a jak kiedyś bardzo skaleczyłem się sierpem, zatamowała mi krew za pomocą pajęczyny i sadzy. Potem ojciec wrócił do domu i powiedział, że krew i tak przestałaby ciec, ale mnie się zdaje, że powiedział tak ze zwykłej zazdrości zawodowej. — Ładny — przyznałem. — Jak ma działać? — Zobaczysz, kiedy duchy przyjdą. — Skąd ja będę wiedział, że duchy się zbliżają? Kiedy duchy przychodzą? — Duchy najwięcej szkodzą w nocy. — Och — odparłem — w nocy prawie zawsze śpię. Prawie nigdy nie budzę się w nocy. — Czarownik powiedział, że amulet dobry na niedźwiedzie i takie różne. Jak przyjdzie niedźwiedź, potrzyj policzek. Słyszysz? — Dobrze, ciotko Kitty, a jak nie pomoże, nie będę- czekał, tylko użyję strzelby. — A ja użyję miotły za takie gadanie. 24 Jeżeli idzie o amulety, ciotka Kitty była chyba najbardziej przewrażliwioną Murzynką na świecie, zresztą nie można też było Dowiedzieć złego słowa o jej sposobach leczenia, ale ja wiedziałem, że nie zawsze działały. Czasem traciły moc. Na przykład w zeszłym roku czarownik przyniósł do Jackson County kamień leczący wściekliznę, przyniósł aż hen z Illinois, dla jednego białego domokrążcy, którego ugryzł pies, ale ten mężczyzna mimo to umarł — Wyjąc i kłapiąc zębami na widok wody — chociaż miał kamień przywiązany dokładnie do rany, jak kazał czarownik. Wszedłem do domu i zobaczyłem, że wszystko jest gotowe do drogi, z tym jednym wyjątkiem, że ojciec próbował wcisnąć do plecaka dwie wielkie księgi lekarskie: „Anatomię" Andrew Fyfe'a Chirurgię" Lizara. Matka stała obok z okropnie szyderczą miną. "__ Trudno wymyślić coś głupszego... iść piechotą do Kalifornii z dwiema ciężkimi książkami w plecaku. __ Nigdy nic nie wiadomo, Melisso — powiedział ojciec, z wielką energią upychając plecak kolanami. — Może w niezbyt dalekiej przyszłości jakiś nieszczęśnik złożony chorobą na pustyni alkalicznej będzie zawdzięczał życie tym oto dwóm książkom. __ Im dłużej się nad tym zastanawiam — ciągnęła matka — tym głębiej jestem przekonana, że wyraziłam zgodę na szaleńczy projekt. Mam przeczucie, że jeszcze tego pożałuję. W głosie matki zabrzmiała nuta takiej powagi, że rzuciłem jej ciekawe spojrzenie i cieszę się, że to zrobiłem. Można powiedzieć, że pasowała do tego pokoju, a pokój pasował do niej — tyle w niej i tyle w tym wnętrzu było szlachetności, uroku. Może dzięki temu ostatniemu spojrzeniu tak dobrze zapamiętałem pokój: kominek z poczerniałego żelaza z ozdobną marmurową półką, wyblakły dywan perski — klejnot rodzinny z Nowego Orleanu — kanapa i fotele z włosia końskiego, przykryte wykrochmalonymi białymi narzutami ochronnymi, zabezpieczającymi jakoby obicia od oleju makasarowego, którym ludzie natłuszczali sobie włosy, i wesołe stare tapety z rysuneczkami statków i bel bawełny. I właśnie kiedy ogarniał mnie ten miły sentymentalny nastrój i prawie zaczynałem żałować, że wyjeżdżamy, matka powiedziała: — Sardiuszu, przed pójściem spać nie zapomnij sprawić Jaimie-mu lania, które miał obiecane jeszcze wczoraj rano, zanim się to wszystko zaczęło. Znowu schowany za drwalnią palił strąki ka-talpy. No i czy wy mnie teraz rozumiecie? Jej mąż i syn przygotowywali się do wyprawy w straszną dzicz, szli prawdopodobnie na pożarcie wilkom i czerwonoskórym, a ona upierała się przy regularnych obyczajach domowych. Och, lanie samo w sobie było drobiazgiem, jak zwykle. Ojciec uważał, że palenie strąków katalpy jest zajęciem nieszkodliwym i nudnym. W zeszłym roku w lecie 25 wysuszyłem sobie sporo strąków i przechowywałem je w poręcz nym miejscu w piwnicy, zabezpieczone przed szczurami, któi jakoś bardzo je lubiły. Zgodnie ze zwyczajem wspięliśmy się ni schody w milczeniu, pozornie bardzo smutni i przygnębieni, p< czym ja poszedłem prosto do siebje- ? ojciec wyciągnął spod materaca w swoim pokoju najśwjeższy numer „Przeglądu Wyścigo^ wego", zwinął go w ciasny ??1??; przyszedł do mnie i kilka raz^ trzepnął nim z głośnym plaśni^c|em w łóżko, gdy tymczasem ja wydawałem żałosne jęki ani n^ chwilę nie przerywając rozbierania się. Pościel była zimna, wiatr zawodził i uderzał w okap dachu Zasnąłem i miałem strasznie pogmatwany sen o niedźwiedziach amuletach z kasztanów, rzepach i panu Parsonsie, a w pewne, chwili, gdzieś daleko na prerii, mój ojciec stał z otwartą „Anato-mią" obok chorego Indianina, który leżał wyciągnięty na ziemij i z bardzo zagniewaną miną mówił: „Nie ma co, musisz przestad palić strąki katalpy". Przewracałem się i wierciłem, spałem bardzo lekko i niespokojJ nie, toteż wydawało mi się, że upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy usłyszałem w korytarzu kroki ojca, który wszedł do pokoju z la-j tarnią i zaczął mną potrząsać. A więc to nie był sen. Od świtu dzieliła nas godzina, powietrze było czyste, chłodne, aromatyczne — a my wyruszaliśmy w drogę do Kalifornii. ROZDZIAŁ III Cape Girardeau, Missouri 27 maja 1849 Droga Melisso, z ciężkim sercem biorę do ręki pióro i zaczynam ten pierwszy list do ciebie. Pokusa jest wielka, żeby przedstawić wypadki w ich chronologicznym porządku, ale oczekiwanie na złą nowinę byłoby dla ciebie nazbyt okrutną próbą. Muszę ponieść konsekwencje własnych czynów jak mężczyzna — aczkolwiek nierozumny i źle postępujący — i zawiadomić cię, że Jaimie zginął, utonął — spadł j prawdopodobnie z pokładu statku ostatniej nocy przed przybyciem do tej małej, sennej mieściny nad rzeką. Żadne twoje wymówki i wyrzuty, żadne wytykanie mi, że słuszność była po twojej stronie (bo też była), nie zdołają pogorszyć mojego samopoczucia. Do końca życia będzie mnie dręczyła świadomość, że to faktycznie ja jestem sprawcą śmierci naszego syna. Gdybym słuchał ciebie i nie uchylał się od odpowiedzialności, ta straszna rzecz nigdy by się nie zdarzyła. Błagam cię, żebyś 26 możliwie jak najoględniej zakomunikowała nowinę Hannie. Nie przychodzą mi w tej chwili na myśl żadne inne słowa, jak tylko: przebacz mi, przebacz, przebacz. Teraz, gdy minął już pierwszy wstrząs, postaram się opisać Ci wszystko dokładnie, żebyś mogła zrozumieć całą sytuację. Jak wiesz, Willie zawiózł nas bryczką do Portland; świtało, gdyśmy przybyli na miejsce. Parowiec, na którym zamówiłem kabinę, Kurier" — statek pocztowy kursujący do St. Louis — stał na kanale, a chociaż zgodnie z rozkładem miał wyruszyć o ósmej rano, bynajmniej nie był gotowy do drogi. Dopiero koło jedenastej skończyło się ładowanie i podniesiono pomost. Możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się denerwowałem i jak byłem niespokojny w czasie tej' zwłoki; gdy płynął powoli ranek, na zmianę to rozkładaliśmy nasze bagaże w maleńkiej kabinie (istna norka z piętrowymi, drewnianymi kojami, tuż obok kabin damskich na rufie), to znów przechadzaliśmy się po górnym pokładzie, przy czym ja pilnie obserwowałem drogi wiodące do przystani. W końcu rozległ się gwizdek, ogromne koło na rufie zaczęło się obracać (zaskakująco blisko naszej kabiny) i wypłynęliśmy na szerokie wody Ohio, gwałtownie wezbranej po wiosennych deszczach — wypłynęliśmy, jak powiadam, przy akompaniamencie przeraźliwego kwiczenia świń, muczenia zaniepokojonych krów i dość licznych pijackich wrzasków, przy czym wszystkie te odgłosy płynęły ku nam z dolnego pokładu, na którym zakwaterowano nie tylko uboższych pasażerów, lecz również spory asortyment bydła domowego. Pamiętając o okolicznościach, w jakich piszę ten list, rozumiem doskonale Twoją niecierpliwość i brak zainteresowania samą podróżą jako taką, przechodzę więc spiesznie do owej nieszczęsnej chwili, która okryła żałobą i zubożyła nas oboje. Wpierw jednak muszę opisać Ci pewien wypadek, gdyż on to — być może — pchnął Jaimiego do szukania ryzykownej przygody w nocy, do jakiejś nierozważnej nocnej przechadzki po pokładzie, którą pragnął uspokoić nerwy, był bowiem świadkiem sceny przerażającej nawet dla zahartowanego dorosłego mężczyzny, a co dopiero dla trzynastoletniego chłopca. Rozrywki na statku dzieliły się na dwie kategorie: jedną — rozrywek dziennych, drugą — wieczornych. Jeśli idzie o te pierwsze, pasażerowie górnego pokładu spędzali dnie na strzelaniu z pistoletu do przedmiotów unoszących się na wodach rzeki, przy czym każdej rundzie towarzyszyły zakłady wprost niebywale wysokie. Wieczorami uwagę panów pochłaniał poker, jeszcze chyba zacieklej szy. Wierny moim niedawnym ślubom odmawiałem sobie obu przyjemności. Wśród tej wesołej gromadki znajdował się pewien 27 pasażer nazwiskiem Streeter — postawny, rumiany na twarzj mężczyzna, sympatyczny, w pożałowania godny sposób rozmiłowa ny w trunkach. Nie będzie chyba niesprawiedliwością, jeżel powiem, że ten zacności człowiek pokrzepiał się od samego rana już bowiem na śniadanie przychodził w pysznym humorze i z twarzą tak czerwoną, j^k bardzo krwisty zachód słońca. Otóż sprzedał on, o czym dowiedzieliśmy się niebawem od niego same, go (był bowiem wielką gadi/łą), zacny interes w branży tekstylne! w Pittsburgu, do czego skł^iła go śmierć żony, i teraz podobni* jak my znajdował się w drodze do obszarów granicznych, żeby rozpocząć tam poszukiwania- Serce boli o tym pisać, ale nieszczęśliwcowi nie było dane ujechać daleko. Wieczorem trzeciego dnia podróży pociągnęła go hałaśliwa wesołość salonu; rozpoczął grę i miał tak fantastycznie złą passę w kartach, jakiej nigdy dotąd nie zdarzyło mi się wi dzieć, a sądzę (hm, hm), że można mnie uznać za doświadczoneg< obserwatora. Po każdej większej przegranej pan Streeter opuszcza jedną czy dwie gry i szedł po radę do Johna Barleycorna w nadziei, jak sądzę, że zagłuszy w ten sposób szarpiący ból. Wraca-^ jąc do salonu dobywał z kieszeni pokaźnych rozmiarów skórza-| ną kieskę, z której płynął równomierny strumień złotych monel na zielone sukno stolika i do chciwych rąk jego towarzyszy podróży. W końcu, po wprost monstrualnej wpadce, gdy w puli znajdowało się aż tysiąc dolarów, nasz pan Streeter, mocno już podpity, wymamrotał jakieś usprawiedliwienie i odszedł od stołu — jak się później okazało — po raz już ostatni. Może w dziesięć minut później usłyszeliśmy straszny krzyk — wrzask, zda się, płynący z samych czeluści piekielnych — i poczuliśmy jakby przytłumione dygotanie statku, które nagle ustało. Natychmiast zatupotały na pokładzie kroki pasażerów i załogi i rozległo się przerażające wołanie: „Wpadł między łopatki koła!" Biedny, nieszczęsny człowiek! Oszołomiony trunkiem szedł do swojej kabiny, ale w drodze potknął się, wypadł za poręcz rufy i runął prosto na koło. Zatrzymano maszyny i gdy „Kurier" unoszony prądem płynął w upiornej ciszy, dwaj majtkowie zbiegli po drabince i wydobyli zmasakrowane ciało Streetera spomiędzy ociekających krwią łopatek. Wprost nie do wiary, ale żył jeszcze, chociaż obie nogi miał zmiażdżone, skórę wraz z włosami odartą z jednego boku głowy, łokieć obnażony do kości i Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie obrażenia wewnętrzne. Mimo wszystko miałem pewną słabą nadzieję, że uda się go uratować. Być może zbawienne w tym przypadku skutki alkoholu utrzymywały go tak długo przy życiu. Zresztą kapitan — krzepki Szkot nazwiskiem Macready, ma wspólnych przyjaciół z moimi kuzynami mieszkającymi w pobliżu Liniithgow — z takim uczu- 28 ciem błagał mnie, żebym ratował nieszczęsną ofiarę, że aż łzy stanęły mu w oczach. Zorganizowaliśmy prowizoryczny szpital w budce sternika — z przyczyn, które zaraz wyjaśnię. Moim zdaniem sprawą najpilniejszą — pomijając zatamowanie krwi bluzgającej z głowy rannego — było nastawienie łokcia i nóg, zanim minie kojące odrętwienie wywołane whisky i pierwszym wstrząsem po wypadku. Prócz załogi było nas dwudziestu dwóch mężczyzn na statku, i to mężczyzn silnych, nie potrafiliśmy jednak obmyślić skutecznego sposobu wyciągnięcia nóg ofiary w taki sposób, żeby kości wróciły na miejsce do linii jako tako prostej. Tak więc, działając w największym pośpiechu, przymocowałem druty do koła sterowego, w sposób podobny do metody używanej w starodawnych torturach, i podczas gdy towarzyszący mi mężczyźni trzymali ofiarę ze wszystkich sił za ramiona, wyciągnąłem prawą nogę do względnie poprawnej pozycji; niestety w połowie tej operacji nasz pacjent ocknął się z mrożącym krew w żyłach okrzykiem, wyrwał się trzymającym, usiadł — i natychmiast padł nieżywy. Kapitan Macready kazał znieść zwłoki na brzeg w Cairo, zbiorowisku nędznych domostw w punkcie, w którym Ohio wpada do Matki Rzek, z poleceniem odesłania ich od Pittsburga najbliższym statkiem zdążającym w przeciwnym kierunku. Zapakowano nieboszczyka w trociny i złożono w chłodni — zwykli śmiertelnicy nic więcej nie mogli dla niego uczynić. Ach, nieszczęsna istota, o ileż byłoby lepiej, gdyby został w rodzinnym mieście i rozwijał dalej ów kwitnący interes, którym tak się chełpił! I tu, Melisso, powoli zbliżam się do chwili, w której ponieśliśmy naszą osobistą stratę — do chwili zniknięcia Jaimiego; wierz mi, ciężka ?? dla mnie próba zmusić rękę, by nadawała kształt słowom. Była już północ, gdy Streeter dokonał żywota w budce sternika, na oczach przerażonych gapiów zaglądających przez szybę, wśród których znajdował się Jaimie. Wypadek miał miejsce o dziewiątej, kiedy obaj z Jaimiem przygotowywaliśmy się do nocnego wypoczynku. Gdy w końcu położyliśmy się na kojach, byliśmy przygnębieni i wybici ze snu. Zapadłem w sen nawiedzany groteskową wizją kształtu rozpiętego na kole (łopatki obracały się z taką siłą, że zdarły z nieszczęsnego Streetera część ubrania) i obudziłem się wcześnie, przy pierwszych promieniach słońca. Raczej wyczułem, niż spostrzegłem, że Jaimiego nie ma na koi. Zeskoczywszy z posłania przekonałem się, że jest tak w istocie, więc z bijącym sercem narzuciłem ubranie i wyszedłem na pokład; przypuszczałem, że zostanę go tu podczas wczesnej porannej przechadzki. Ale nie było go na pokładzie. Bliski już teraz szaleństwa przebiegłem cały statek — salon, halę maszyn (halą 29 zwana jest chyba tylko z uprzejmości, prawie nie osłonięte ma szyny wystawione są na działanie żywiołów), dolny pokład. W koń] cu poszedłem do kajuty kapitana. Przeszukaliśmy drobiazgowi cały statek; po Jaimiem zaginął wszelki ślad. Teraz, gdy jeden po drugim zdarzyły się dwa tak tragiczn wypadki, kapitan Macready bliski był apopleksji. Oczy nabiegł; mu krwią, twarz miała kolor trupioblady. Nie bacząc na plai podróży, już poważnie zakłócony, kazał zawrócić i przeszukaliśm; zarówno brzeg Illinois, jak brzeg Missouri, a także kilka kanałóv utworzonych przez wyspy na przestrzeni dwudziestu mil. Było t przedsięwzięcie zupełnie beznadziejne, o czym wiedzieli wszysc; majtkowie. Do końca moich dni będę żywił cześć dla Macready'eg> i składał w sercu bezustanny hołd krajowi, który wydał go n, świat, za tę kosztowną komedię, którą odegrał z uwagi na moj> ojcowskie uczucia. Nawet w najszczęśliwszym przypadku trzyna stoletni chłopiec, zanurzony niespodziewanie w tym lodowatyn morzu błota (płynącego z szybkością sześć mil na godzinę) niewiele miałby szans na przeżycie w tej wczesnej porze roku. A po. nieważ Missisipi wylała i miejscami jest teraz szeroka na wiel< mil, jego szanse dopłynięcia do brzegu były wprost znikome. Jednakże kapitan zawinął do dwóch przystani, z których jedna składała się z kilku piętrowych ruder i nosi niedorzeczną nazwę Teby, druga zaś nazywa się Grand Tower, a to od ogromnej skały! wyrastającej z wody na środku rzeki; w obu tych osadach zo-3 stawiliśmy wiadomość (a ja ponadto pieniądze) na wypadek, gdyby ktoś usłyszał o zaginionym chłopcu. Potem, kochana Melisso, wysiadłem w tej wiosce, noszącej nazwę Cape Girardeau, z po^ stanowieniem, że poruszę ziemię i niebo. Przez sześć dni objeżdżałem konno oba brzegi rzeki. Czterokrotnie przeprawiałem ?'? promem z jednego brzegu na drugi. Sądzę, że nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że w odległości kilkuset jardów od tego ohydnego, brązowego koryta wód nie znajdzie się ani jeden mieszkaniec nie zaznajomiony z celem moich poszukiwań. Jeżeli Jaimie żyje, odnajdziemy go; taką Ci składam uroczystą przysięgę. Byłby to jednak z mojej strony egoizm i okrucieństwo, gdybym wzniecał w Tobie fałszywe nadzieje. Chłopiec znalazł śmierć w nurtach rzeki, a winę tego ja ponoszę. Dręczony wyrzutami sumienia, znużony poszukiwaniem, nie zawrócę jednak z drogi, gdyż nie sądzę, abyśmy zyskali cokolwiek na takiej zmianie planów. Tak więc, droga moja żono, zrobiwszy ten katastrofalny początek, podejmuję teraz moją podróż do Kalifornii z rozpaczą w sercu, lecz również z nadzieją, że zdołasz mi jakoś w Bogu przebaczyć. Tiudj kochający mąż DR SARDIUSZ MCPHEETERS 30 Gdy czytam teraz ten list, w tak wiele lat po tamtym zdarzeniu, wzruszenie ściska mi gardło. Przyjemnie pomyśleć, że ktoś bliski odczuwał nasz brak, żałuję tylko, że nie mogłem być na nabożeństwie żałobnym, które matka kazała za mnie odprawić. Wielebny pastor Carmody, jak słyszałem, przeszedł w obłudzie samego siebie i chwalił mnie i wynosił pod niebiosa z miną naprawdę poważną i szczerą — zupełnie jakbym był tym, który w końcu odnalazł świętego Graala. Sądząc z tego, co mówił o mnie i o Herbercie Swannie w szkółce niedzielnej, a co w większości było czymś wręcz odwrotnym, te obrządki pogrzebowe musiały go kosztować dużo wysiłku. Druga możliwoać, to że wziął mnie za kogoś innego. W tym tygodniu odprawiono dwa nabożeństwa żałobne w kościele, jedno za mnie, który byłem nieobecny, i drugie za pewnego miejscowego nieboszczyka, ze wszystkimi potrzebnymi dodatkami; był to nowy chłopiec w mieście, z bardzo dobrą opinią — taki, wiecie, typowy „wzór grzeczności" —? ale przejechał go wóz z piwem, kiedy trzymał parasol nad głowami dwóch staruszek przechodzących przez jezdnię, z czego moim zdaniem wynika, że wyszedłby na tym lepiej, gdyby był zwyczajnym zakałą miasta. Niezależnie od tego mowa pogrzebowa na moją cześć była czystym marnotrawstwem. W momencie, w którym pastor Carmody kwilił o błogosławionych cherubinach Jehowy i o niewinnych dzieciątkach, które powiększyły grono aniołków, drałowałem przez puszczę Missouri mając co najmniej tyle kłopotów na głowie co stary Hiob, ten właściciel farmy owczej, którego ciągle ktoś się czepia w Biblii, a który był ulubioną postacią pastora. Teraz opowiem, jak się stało, że spadłem z tego statku: leżałem na koi, przygnębiony i smutny i rozmyślałem o losie pana Stree-tera, i zastanawiałem się, gdzie może być jego kieska ze złotem. Nikt o tym złocie nie wspominał, kiedy go ratowali, a ja pamiętałem, że kiedy wstawał od stołu, włożył ją do kieszeni. Powiedziałem sobie: w głębi, za łopatkami koła, zostały dwa strzępy ubrania tego nieszczęśliwca — widziałem je, jak go stamtąd wyciągali — i kto wie, czy nie ma w nich kieski. Co więcej, rano inni zauważą te strzępy ubrania, więc może to dobra myśl — wyciągnąć je teraz i zaoszczędzić ludziom kłopotu? Zresztą jeżeli pieniądze naprawdę się tam znajdują, ktoś je po prostu włoży do własnej kieszeni. Albo wreszcie zwędzą je adwokaci podczas załatwiania spraw spadkowych, bo nieraz słyszałem, jak ojciec mówił, że adwokaci to zwykli złodzieje, tylko tacy, co mają koncesję na kradzież. Zrobiło mi się jakoś przyjemnie, kiedy pomyślałem, że mogę zapobiec kradzieży, zsunąłem się więc cicho z koi, włożyłem koszulę i spodnie moherowe, bo na pokładzie było teraz zimno, i na 31 palcach poszedłem na rufę. Księżyc świecił i na statku pełno byłl ostrych cieni, które napędzały mi porządnego stracha — taki! wszystkie były podobne do ludzi. W łagodnym blasku rzeka wyj dawała się ogromna, spokojna i srebrzysta, wcale nie jak za dnia -1 gęsta od błota i pełna wirów. :Po stronie Missouri dostrzegłerJ smugę wysokiego brzegu, ale po stronie Illinois, gdzie nadrzeczni tereny były niskie i zalane teraz wodą, nie widziałem w ogóle nii Czepiając się desek, zszedłem ostrożnie, ale bardzo zdenerwoB wany, po drewnianej pochylni obok ogromnego koła i zacząłere obmacywać ręką zagłębienie w dole. No i naturalnie, wciśnięta między deski, był tam kawałek kurtki pana Streetera, postrzępić! ny i nasiąknięty wodą. Zacząłem go wyciągać po trochu, żeby mj nie wpadł do rzeki. Zobaczyłem, że jest to lewa część jego mary-L narki — lewa od patrzącego — i że są w niej dwie kieszenie, jedne zewnętrzna, druga wewnętrzna, i właśnie w tej wewnętrznej zna« lazłem skórzaną sakiewkę. Po tylu partiach pokera nie była juj tak bardzo ciężka, ale kiedy nią potrząsnąłem, zabrzęczała bardz przyjemnie, wsunąłem ją więc za koszulę i obróciłem się, żeb; wejść na pokład. I to właśnie była pechowa chwila. Rzeka tak się rozhulaj i w tym swoim wariactwie porywała z brzegów tyle rozmaitycł rzeczy, że gdzie człowiek popatrzył, widział pełno drzew, pni skrzynek, beczek, zdechłych świń i nawet domów, które płynęb z prądem okręcając się i podskakując. Jednej nocy kapitan przy cumował statek do pnia bawełnicy tuż przy mieliźnie; kiedy indzie znów omijał w ciemności główny nurt i wyszukiwał czystsze pasj wody, poza tym całym śmietnikiem. Ale teraz, kiedy obie ręce miałem zajęte wpychaniem sakiewk za koszulę, ooś zgrzytnęło, statek zadygotał i odpadłem z pochyla jak przewrócony kręgiel. Fajtnąłem na plecy, dzięki Bogu poz łopatkami koła, i tak się przy tym zachłysnąłem błotnistą wodą, że nie wydałem z siebie ani pisku. Rzeka była lodowato zimna i czarna jak smoła, ale mimo to dojrzałem jakiś ciemniejszy kształt — to samo drzewo, które narobiło tego całego kramu, płynęło obok na pół zanurzone i ze sterczącymi nad powierzchnią liściastymi konarami, tylko że teraz miało mi wyświadczyć niemałą przysługę. Bo o własnych siłach nie przepłynąłbym pięćdziesięciu jardów w tej lodowatej wodzie. Nogi i stopy miałem już zdrętwiałe, a ubranie ciągnęło mnie do dna, jakby było wypełnione piaskiem. Przekonałem się później, że wpadłem do wody dokładnie na północ od Tower Rock. Było to chyba najniebezpieczniejsze miejsce na rzece na odcinku od St. Louis do Memphis, bo rzekę dzieliła tu na pół duża skała, stercząca z wody i otoczona ze wszystkich stron wirami, których leje były głębokie na sześć stóp i z łatwością mogły wywrócić łódkę, a woda płynęła z szybkością wartkiego górskiego strumienia. W każdym razie pierwsze, co pamiętam, to że drzewo, które obejmowałem rękami (byłem za słaby, żeby się na nie wdrapać), podrygiwało i dygotało, wykonując pół obrotu dokoła własnej osi, a potem przepłynęło z szurgotem gałęzi nad jakąś skałą — i zna- leźliśmy się, żeby tak powiedzieć, na brzegu. Dysząc i dygocąc n całym ciele przepełzłem przez kamienistą półeczkę i leżałem terał w szorstkiej trawie. Było przeraźliwie zimno; nigdy w życiu?? odczuwałem takiego zimna — ani przedtem, am potem wysoko w górach na zachodzie. Powiedziałem sobie, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię zamarzn na śmierć, wstałem więc i zacząłem przytupywać nogami w ciskać wodę z ubrania, cały czas głośno wzywaj ?°^?,???« waż nie wiedziałem, że to jest wyspa. Ale to była wyspa, p.zekc nałPm sie o tym kiedy po chwili wyszedłem na małą ścieżyn spotykając się^óbrnąłem^a wierzchołek, gdzie rosło kilka mar nydi sosen; rozejrzałem się dokoła, ale me zobaczy em mc proc wody połyskującej w blasku księżyca. Po chwili kilka chmur za słomło księżyc (w tej dolinie chmury zawsze zbierają się na niebij przed świtem) i nie byłem już pewny, po której stronie jes Missouri, a po której Illinois. Zszedłem jednak na dół ścieżką-, bo wiedziałem, co muszę tera zrobić, chociaż to naprawdę było okropne. Jeżeli zostanę na skale zamarznę na śmierć albo umrę z głodu, albo jedno i drugie. Mał< też było prawdopodobne, żeby jakaś łódź zapędziła się między ti skały, zanim rzeka opadnie, taka teraz była wzburzona. Wiedzia łem, że muszę się stąd wydostać, póki nie jest za późno. Moje drzewo było tam, gdzie je zostawiłem, prąd utrzymywa je przy brzegu skały, przeciągnąłem je więc trochę dalej. Zaczą łem teraz przeszukiwać brzeg i wkrótce znalazłem kawałek drewna przyniesionego przez wodę, które od biedy mogło mi zastąpił wiosło. Potem wypchnąłem drzewo z płycizny, wskoczyłem na piei w pobliżu nisko rosnącej gałęzi i usiadłem okrakiem w taki sposób że tylko stopy miałem zanurzone w wodzie. Był to zupełnie ni< najgorszy sprzęt wodny, trochę może za bardzo chybotliwy i pod rygujący, zwłaszcza gdy gałęzie szorowały dno (a szorowały po< rządnie, zanim wypłynąłem na głębszą wodę), ale ostatecznie inne; łodzi i tak nie miałem. Bardzo ostrożnie zanurzałem od czasu do czasu wiosło, czekając, aż się fala uspokoi, i powolutku kierowałem drzewo do brzegu Missouri, który był bliżej i po mojej prawej ręce. Płynąłem więc tak z-prądem w czarnej, pustej przestrzeni i nigdzie niej błysnęło ani jedno światło, ani jeden dźwięk nie przerwał ciszy, Było to przerażające i jednocześnie wspaniałe, ale jakoś niezupeł-nie mi to odpowiadało jako sposób spędzania wakacji. Odgarniają wodę wiosłem i ze zmęczenia prawie nie czując już kości, myślą łem o moim ciepłym łóżku w Louisville. 34 ROZDZIAŁ IV Wkrótce niebo zaciągnęło się chmurami i widziałem teraz nie dalej niż na odległość splunięcia, ale bardzo niedługo rozległo się ćwierkanie ptaków gdzieś z prawej strony i zrozumiałem, że zbliża się świt. Byłem blisko brzegu, ale chociaż ostro pracowałem wiosłem, jakoś w żaden sposób nie mogłem wylądować. Pomyślałem, że pewnie rzeka tu skręca i główny nurt płynie do brzegu, ale widocznie natrafiłem na wiry odwrotne i nie mogę teraz wyprowadzić drzewa poza prąd, i że będę musiał dopłynąć do brzegu wpław. Poczekałem, aż zrobiło się trochę jaśniej i zacząłem już rozróżniać drzewa przesuwające się jak dekoracje w teatrze. Wtedy zeskoczyłem z mojego bezpiecznego miejsca, nie wypuszczając wiosła z ręki, i zacząłem płynąć młócąc wodę nogami. Nie trwało to pewnie dłużej niż minutę czy dwie, ale mnie się zdawało, że upłynęła godzina, zanim wydostałem się z głównego nurtu na spokojną wodę, a potem płynąłem już szybko do brzegu, który był w tym miejscu porośnięty krzakami i stromy. Gdy tak woda mnie znosiła, uczepiłem się ręką jakiegoś korzenia, wyrwałem go, opryskując sobie twarz błotem, chwyciłem drugi, cały pokryty kolcami, w końcu natrafiłem na wiklinę, która była mocna i utrzymała mój ciężar, bo taki byłem zmęczony, że nie miałem siły się ruszyć. Leżałem więc zbierając siły i szczękając zębami z zimna. Potem dźwignąłem się i wdrapałem na brzeg po ostrym żwirze i przez cierniste krzaki; możecie mi wierzyć, że kiedy skończyłem tę wspinaczkę, moje ubranie przedstawiało żałosny widok. A na szczycie nic — tylko gęsta puszcza i głazy — nigdzie śladu drogi czy choćby ścieżki. Pomyślałem, że jedyna rzecz, to zaraz ruszyć w głąb lasu; gdzieś po drodze muszę trafić na jakąś farmę — chociaż miałbym iść piechotą do samego Timbuktu. Byłem jednak tak zesztywniały z zimna i tak wyczerpany, że potykałem się i przewracałem co kilka kroków, a gdy upadłem ostatni raz, nie liczyłem już na to, że się jeszcze kiedykolwiek podniosę. Kiedy sytuacja jest tak straszna, że właściwie nie może być gorsza, zwykle zmienia się na lepsze; mnie też poszczęściło się teraz dla odmiany. Trochę dalej, w gęstym lesie, gdzie wciąż było ciemno i bardzo wilgotno, dostrzegłem coś połyskliwego, jakby migotanie czerwonego światła tuż nad ziemią. Jeżeli maje przypuszczenie okaże się słuszne, będę mógł podziękować wszystkim świętym i rozpocząć zycie od nowa. No i miałem rację — piorun zwalił uschłe drzewo sykomoru i pień pod spodem, wyżarty przez ogień i sczerniały, tlił się wciąż, prawdopodobnie od wielu dni. Po sekundzie klęcza- 35 łem obok i podsycałem żar tyloma suchymi liśćmi i patykami, ilA, r0ijezów, a potem stała badając mnie wzrokiem od stóp do ich mogłem znaleźć. Bardzo prędko buchnął już wspaniały ogień; przy którym mumia mogłaby się zagrzać i obudzić z powroten*^^ skądżeś ty się tu wziął? do życia; te kilka strzępów ubrania, które mi zostały, rozwiesiłenj na drzewie, żeby je wysuszyć ...,— „ -uj ??? nie przychodziło mi na myśl nic odpowiedniego, więc zanim Och, dobrze mi było. ObraeaJem_jię_ bardzo powoli, nagi jab»Vp zorientowałem, co robię, wyrąbałem prawdę — z małymi upięk- Bóg 'stworzył, i przypiekałem sobie to jedną to*drugj| mnie ±-aix ^ &zu^c> jajj. zar przenika mi do samych kości. Ale stronę '^e^a powiedzieć, że nic tak nie przywraca ciału ducha ogień. Pod niektórymi względami moja sytuacja wcale ni| dawała takich znowu wielkich powodów do radości. Stałem nagu-j sieńki w nieznanej puszczy, czułem się jednak świetnie i byłem gotów rozpocząć dalszy marsz. Kiedy ubranie wyschło na wiór, włożyłem je — chociaż byłd szorstkie i okropnie drapało — i ruszyłem w drogę, cały czas obserwując, z której strony drzewa obrośnięte są mchem, i sta> rając się iść w kierunku zachodnim. Minęła może godzina — za> czynałem być porządnie głodny i znowu było mi trochę zimno '-? gdy wynurzywszy się z nadrzecznego bagniska wszedłem na wysoki pagórek, zarośnięty gęsto dębami i'orzechami, i stanąłem" . na brzegu polany. Pośrodku, na trawiastym wzniesieniu nad stru-i mieniem, zobaczyłem nędzną chałupę: deski ścian stare i wypaczone, brak stopni przed drzwiami (poszły pewnie na opał), dach] połatany, nierówny, gonty powykrzywiane, zamiast fundamentów kupki kamieni podłożone pod każdy z czterech węgłów, chlew do*j statecznie blisko domu, żeby wszyscy mogli rozkoszować się zapachem, zai az za nim kurnik i obok na pół rozwalona przybudówka. Nigdzie ani śladu farby czy jakiejkolwiek ozdoby, na podwórzu porozrzucane stare zardzewiałe garnki i narzędzia, studnia z kol łowrotem, na sznurze kilka sztuk spłowiałej odzieży łów. Po chwili wybuchnęła: Otworzyłem usta i już miałem powiedzieć jej jakieś kłamstwo, fzeniami tu i tam, żeby nie wyjść z wprawy. __ Statek pocztowy z St. Louis, hę? I niby ma tam być złoto? ligdy o czymś takim nie słyszałam. Wytłumaczyłem, że złoto jest w Kalifornii. Bliżej wybrzeży Pacyfiku. __ To pewnie szmat drogi stąd, co? __ Prawie dwa tysiące mil. __ Nie pleć — powiedziała z krzywym uśmiechem ani przez sekundę mi nie wierząc. Po chwili dodała, że mogę wejść do domu j że jej mąż wróci za chwilę; zaraz będzie śniadanie, tylko jeszcze musi je przygotować. Mieszkają tu w Missouri niecałe dwa lata. [jej mąż pochodzi ze stanu Iowa. — Jest teraz w lesie, wycina odrosty na płot — dodała prowadząc mnie do domu, który w środku tych wypaczonych desek zewnętrznych miał ściany z nie ociosanych bali; składał się z jednej izby, przez którą niedawno musiał przejść cyklon, i ze stryszku, z którego sypała się na głowy słoma. — Króliki są takie nachalne, że zeżrą wszystko prócz kamieni. Przez te króliki i wrony sama nie wiem, czy pęknąć czy oślepnąć. Usłyszawszy tę niezwykłą skargę wymamrotałem kilka słów, które — jak mi się zdawało — brzmiały współczująco, to jest wyraziłem nadzieję, że jeszcze raz przemyśli wszystko i postanowi ani nie pęknąć, ani nie oślepnąć. Potem sam nie wiedząc, co mówię, ?.. . - —V«*Ł u^/iwfiuzcj uu.Zjj.cZi? ---- ?????????? 1 ? • • dżinsy, dwie suknie perkalowe, stary żółty czepek chroniący odl staral%c się powiedzieć coś miłego, dodałem, że ziemia w tych słońca, podwójny sąg drzewa na opał, przykryty strzępami brud -Istronach Jest Pewnie bardzo trudna do uprawy. nych WOrkÓW, ? WCZesny ranny rivm wwlno+o-ia^r c.;~ „ u----':_- ' M Niewiele braknwałr, ? hvłnhv ??? mi 1X7 łob wczesny ranny dym wydostający się z komina co było w tym wszystkim jakieś najsmutniejsze, chociaż sam niej wiem dlaczego. 1 Kobieta, pewnie czterdziestoletnia, z siwymi pasmami w czar-i nych włosach, pochylała się nad studnią wprawiając w ruch koło,J które widać dawno nie było oliwione i zgrzytało tak ohydnie, że od słuchania bolały zęby. Gdzieś dalej w lesie słyszałem stukot siekiery — regularne rąbanie z krótkimi przerwami od czasu d czasu. Była chyba siódma rano; słońce wyjrzało właśnie zna» drzew, ale pomyślałem sobie, że tak wygląda, jakby wstało wcześnie i nie było w najlepszym humorze. — ...dobry, pszepani — powiedziałem zbliżając się do kobiety Zesztywniała, zupełnie jakbym był szefem Indian ze szczep 36 Niewiele brakowało, a byłaby dała mi w łeb. — Trudna! Najpierw zobacz, a później gadaj! Ta ziemia nie nadaje się nawet do wykarczowania. Pochodzę z tamtej strony rzeki, na południe od Grand Tar, i moja rodzina zdąży zasiać łan zboża, skosić je, wymłócić, złożyć w silosie i wyhodować pomiot świń, zanim mój mąż wbije lemiesz w ziemię. Jak ci się podoba Missouri, mogę ci je sprzedać za darmo! Chyba nie spotkałem jeszcze kobiety, która miałaby tyle powodów do skarg co ona, a tak jak to przedstawiała, winę za wszystko ponosił jej mąż. Nie podobał mu się brzeg Illinois, bo jak powiadał, rzeka wylewa co dwa lata i zmywa górną warstwę gleby. Ale bardzo prędko zacząłem podejrzewać, że przeniósł się, ponieważ nie mógł wytrzymać gadania jej krewnych, a jeżeli ci krewni 37 byli tacy pyskaci i jędzowaci, jak ich przedstawicielka, z kt się ożenił, mądrzej by zrobił emigrując do Peru. — Mówcie, co chcecie, Fred ma swoje racje, tylko że on jest towarzyski — powiedziała mi, a potem nagle chwyciła mi za rękę i wysyczała: — Siedź cicho... idzie. Przez cały czas mocowałem się sam z sobą, żeby nie porw i nie zjeść wianuszka cebuli, który wisiał obok pieca taki miał^ pusty brzuch po tym marszu i pływaniu. Ale przynajmniej b; mi znów ciepło i czułem się trochę raźniej. Wszedł mężczyzna tupiąc głośno nogami, a jak wszedł, spojr: najpierw na kobietę, która rzucała właśnie widelce i noże na j pękany sosnowy stół, a potem na mnie. Wtedy stanął jak wry Minę miał kwaśną i patrzał na ludzi spode łba, a twarz miał ?? pociętą bruzdami i pełną dziobów po ospie. — A któż to jest, u wszystkich diabłów piekielnych? — spyt w końcu. Myślę, że taki był gościnny obyczaj tych okolic. Kobieta powt rzyła mu moją historię, nawet jako tako dokładnie, chociaż ? pomknęła, że pochodzę z Cincinnati, a jak skończyła, mężczyza mruknął: „Uhm", co pewnie miało znaczyć, że okropnie się wzl szył. Kosztowało go to chyba bardzo dużo wysiłku, jednakże p' kazał mi ręką, żebym siadł do stołu, i mieliśmy bochen przaśnef chleba i coś, co kobieta nazywała „soloną wieprzowiną", ale mn na takie rzeczy nikt nie nabierze — sam za często zastawiała sidła. Zaraz poznałem, że to świstak.- Po śniadaniu mężczyzna mruknął, że pewnie będę wolał zar bić na własne utrzymanie, po czym dał mi okropnie zębatą pi i wziął mnie do lasu. Leżało tam ze czterdzieści ściętych drzewe wszystkie zaostrzone na końcu. Mężczyzna powiedział, żebym ści więcej takich drzewek, a on je oczyści siekierą. Pracowałem, a tymczasem on żuł tytoń i przyglądał mi s uważnie, jakby jakaś szczególna myśl chodziła mu po głowie. chwili zaczął mi zadawać idiotyczne, krótkie pytania: — A twój stary duży chłop? Odpowiedziałem, że mój ojciec jest mężczyzną ogromnym, bai dzo silnym i krzepkim, a usposobienie ma tak gwałtowne, że dr; pieżne rysie omijają go z daleka. Pomyślałem sobie: jeżeli te człowiek planuje jakąś diabelską sztuczkę, niech wie przynajmnie że może go potem spotkać nieprzyjemność. — Wyglądasz na całkiem silnego — zauważył po chwili. Kiwnąłem głową i nie przerywając piłowania zastanawiałem sii jakie będzie następne pytanie. Zrobiła się z tego jak gdyby gr, która miała mniej więcej taki przebieg: — Chorujesz często? ja poruszam przecząco głową, on macha kilka razy siekierą, potem chwila czy dwie pauzy na splunięcie i następne pytanie: P__ ?? to mówiłeś, że ważysz? Podałem mu swoją wagę, a on już po chwili pytał dalej, rzucając mi ostre spojrzenie: __ Jesz dużo? __ Gdzie tam... ledwie co skubnę. Znają mnie z tego w całym stanie Ohio. W domu to się nawet bardzo martwili i dawali mi mikstury na apetyt. Stuk siekierą, stuk, stuk, pauza, splunięcie, stuk. __ Mięsa to pewnie nie lubisz? Wyjaśniłem, że nie przepadam za mięsem, że bardzo rzadko biorę mięso do ust — ot, czasem jeden kąsek dla wzmocnienia mięśni — ale że mogę teraz zjeść kawałek, żeby mu zrobić przyjemność, i w ogóle bardzo dziękuję za poczęstunek. __ Nikt cię nie myślał częstować — mruknął i zaraz spytał: — Często orałeś w muła? Rozmowa zaczęła mnie bawić, bo byłem przekonany, że mam do czynienia ze zwyczajnym wariatem, chociaż nieszkodliwym. Plotłem więc dumny z siebie jak kogut. — Orałem mało — odparłem. — Mój ojciec jest szeryfem w Cincinnati, a ja mu przeważnie pomagam przy wieszaniu i różnych takich zajęciach. Machał siekierą przez kilka minut, przerywając tylko raz, żeby napluć na żuka, który czym prędzej uciekł. W końcu spytał: — On myśli, żeś się utopił? Tak powiadasz? — Jestem tego pewien — odparłem — ale to i tak nie ma żadnego znaczenia, ponieważ mam zamiar ruszyć zaraz w drogę i odnaleźć go w St. Louis. Nie było to takie zupełne kłamstwo, bo wiedziałem, że ojciec ma list polecający do przyjaciela rodziny mojej matki, pana ??????'? Chouteau, który był jednym z najbogatszych kupców w St. Louis. Tak przynajmniej ludzie powiadali. — Mama prędko spodziewa się ciebie w domu? — Średnio — odparłem. — Obliczyliśmy, że nie będzie nas co najmniej dwa lata. Miałem wrażenie, że był zadowolony z tych moich odpowiedzi. Pracowaliśmy do południa, a potem poszliśmy do domu i znowu ]edliśmy „soloną wieprzowinę", tym razem z plackiem kukurydzianym i kapustą. Po południu przenosiliśmy drzewka z lasu do domu, a on tak mnie obładował, że uginały się pode mną nogi, a potem zadawał mi głupkowate pytania w rodzaju: „Zmęczony?", „Brak ci sił, co?", „Cholerny ciężar, prawda?" Ponieważ rzeczywiście byłem zmęczony, miałem mu ochotę zaproponować, żeby poszedł sobie razem ze swoimi drzewkami do 38 39 diabła, ale było w nim coś takiego — jakaś podłość na tej posęe .pczki Podpełzłem do klapy — na dole było ciem- nej, naburmuszonej twarzy — że pomyślałem sobie: „To by ??? za procę ???^_;,_.? 5„ Jv.oK^^ nrn^piłem czwartv st.onipń mogło źle skończyć". Im więcej o tym myślałem, tym głębiej byłem przekonany, on trzyma coś w zanadrzu, toteż po kolacji, jak tylko któreś z m, wspomniało, że już jest bardzo późno, zaproponowałem z właśni nie przymuszonej woli, że pójdę do studni i przyniosę wiader! wody. Zaledwie znalazłem się za drzwiami, pognałem jak szaloJ do studni, skrzypnąłem kołem kilka razy, a potem na palca^ podszedłem do okna, zajrzałem do środka i nastawiłem uszu. Rp mawiali trzymając głowy tak blisko, jakby na trzecią nie by już miejsca w pokoju. — Powiem ci, Agato, że bardzo łatwo mogę to załatwić — mc wił mężczyzna. — Sędzia uwierzy mnie, a nie jemu, zresztą ?? na mój głos przy wyborach. Potrzebny nam jest ktoś do roboty; Temu chłopcu nie brak krzepy, już ja go dobrze wypróbowałen Nie można powiedzieć, żeby miał we łbie dużo oleju, ale po ? uczyć osła śpiewać, kiedy i tak będzie tylko nosił ciężary? NaćJ się — albo jestem kiep. Taką okazję człowiek ma tylko r w życiu. L No i proszę! Zdawało mi się, że strugam z niego wariata, a tyiB czasem było odwrotnie. Umyślił sobie, że mnie weźmie do termin na całe długie siedem lat, jak to jest w zwyczaju, a ja nie będ mógł nawet kiwnąć palcem w bucie. Jak tylko przyszła odpowiednia chwila, powiedziałem, że chętni pójdę spać. Dali mi już przedtem derkę i kazali położyć się ? stryszku na sianie, ale kobieta wzięła wiadro i powiedziała: — Zdawało mi się, żeś miał przynieść wody. _ Psie szczęście! Taki byłem przejęty tym, co mówili, że zaponij niałem napełnić wiadro. Mężczyzna łypnął na mnie podejrzliwi a od spojrzenia, jakie wymienili między sobą, dostałem gęsii skóry. Ale nie zapomniałem języka w gębie. , — Potknąłem się i woda chlusnęła na ziemię, ale myślałenj że starczy do picia. Zaraz pójdę i przyniosę. — Zostaw — warknął mężczyzna. A potem dodał rozzłość czony: — Jazda na górę... praca nie będzie jutro czekała. Nie musiał mi tego powtarzać dwa razy. Smyknąłem na strysze po drabinie i rozmyślnie głośno zgarniałem słomę i przygotowywa łem sobie posłanie. Potem, kiedy zgasili lampę, czekałem, aż zaczn oddychać równo, tak senny, że prawie nieżywy. Ale oni ciągi się kręcili. Dwa razy słyszałem, jak rozmawiają, a raz mężczyzn^ wstał i napił się wody z wiaderka. Obudziłem się raptownie — księżyc już wzeszedł. Nie miałem pojęcia, jak długo spałem. Pot mnie oblał ze strachu, że już jest za późno, że zostanę u niego w terminie, że będę karany sądow-40 *, ™ zacząłem schodzić po drabinie, ominąłem czwarty stopień ?^? ańry bo był obluzowany i trzeszczał (policzyłem je w drodze J; strych) i po cichu przeszedłem przez pokój. Jeżeli Fred miał ?łr,notv z zaśnięciem, nadrabiał teraz stracony czas. Usta miał na nńł otwarte i wydawał z siebie dźwięki przypominające rzężenie i kwiczenie świni, która wlazła między sztachety ogrodzenia i nie może się wydostać. Kobieta — bezkształtny cień obok niego na łóżku — miała jakieś sny i pewnie śniło jej się, że bardzo trudno ^est orać, bo słyszałem, jak groziła Gomerowi, który był ich mułem, że mu wygarbuje skórę. Przekradłem się do wędzarni, pożyczyłem sobie pudełko zapałek i kawał solonego boczku, a potem owinąwszy się w derkę, nareszcie znowu w butach (boksowe mokasyny, które nie skrzypiały, ale były za duże i dla wygody trzeba je było wypchać szmatami)', pomaszerowałem na górę i dalej w las. Miałem ochotę zabrać jego strzelbę, ale pomyślałem, że to chyba nie byłoby grzecznie, a jeśli moja matka upierała się przy czymś, to właśnie przy tym, żeby zachowywać się uprzejmie i pamiętać o dobrych manierach, kiedy jest się u kogoś w gościnie. Wziąłem za to jego siekierkę, która była wbita równiutko w pień. Kiedy za dnia piłowaliśmy tu drzewo, zacząłem go wypytywać o drogę do St. Louis, a wtedy on zaprowadził mnie kawałek w las i pokazał szlak do St. Genevieve, które to miasto, powiedział, jest w pół drogi „albo sto mil dalej czy bliżej", ale mnie się zdawało, że to tylko taki żart. Droga była zarośnięta, a w koleinach widziałem pełno chwastów, ale mężczyzna powiedział, że w lecie ruch tu jest całkiem duży. Byłby może nawet większy, powiedział, gdyby nie to, że jak rozpędzili piratów rzecznych — tych, co to grasowali w okolicy Jaskini Skalnej i Nat-chez, część ich przeniosła się tutaj i bardzo są dla wszystkich u-służni — za poderżnięcie gardła nie liczą ani centa. Była to informacja mniej więcej w tym guście co wiadomości w „Przewodniku" Ware'a, ale nie miałem wyboru, więc ruszyłem w drogę; żałowałem tylko, że nie wiem, która jest godzina. O ile zdążyłem poznać mojego byłego gospodarza, będzie się on rano wściekał i przeklinał, i naturalnie zrzuci oałą winę na żonę, a może nawet poczęstuje ją kuksańcem; potem przejdzie szlakiem do St. Genevieve z pięć mil głównie po to, żeby się wymigać od" pracy. A potem przestanie go to interesować. Jeżeli więc zdołam do świtu przejść dziesięć mil, będę uratowany. W każdym razie tak mi się ?dawało. zlak biegł przeważnie przez gęsty las i chwilami trudno go było aleźć, ale od czasu do czasu wychodziłem na polanę zarośniętą em i krzakami i wtedy było jasno, widno i ładnie w blasku 41 księżyca. Zresztą w gęstym lesie też nie było ciemno, bo jeszc nie wszystkie drzewa puściły liście i ziemia była pocętkował księżycowymi plamkami. Dźwięków nie słyszałem wiele, czase tylko zahukała sowa albo zaszeleściło w poszyciu jakieś ma; przemykające obok zwierzątko — polujące nocą oposy i szop i lisy, które ^a nimi goniły, a także łagodny wiatr poruszając drzewami i s^mrzący wysoko w gałęziach modrzewi, jakoś smuti zbłądziłem... odłączyłem się od mojego wujka Jessie i_ od reszty. . ,/ j___,i_: v,T-r7„i„+,,-i„^^ «.^?,;„? ?.?„„ F . ??.__.r An Momnłiio -m nrJwiorl'7inv Art ?\?7?????????0?? brata i samotno, ja# duszki przelatujące gdzieś górą. Szedłem "szybko i wcale się nie bałem, chyba że za blisMsrujka Jessie, ?????'?, tego, który jest właścicielem browaru. trzasnęła jak^ś gałąź. Miałem wrażenie, że idę już ze dwie godzin też zimno. Pomyślałem, że to nie ma sensu i że muszę się troci przespać. Na następnej polance skręciłem w bok i odszedłem małe ognisko, niewidoczne od strony drogi. Owinąłem się^szcze nie w derkę, położyłem na ziemi i zapadłem w miękkie liścj ROZDZIAŁ V — Przewróć go na plecy! Obudź go! — To przecież chłopiec! — Co z tego... wykop go z tej dziury! Usiadłem, a potem zerwałem się na nogi, ogłupiały ze snu, a jednocześnie z takim uczuciem, jakby mi coś lodowatego ścisnę serce Było ich trzech: starzec z gołą głową i zmierzwionymi siwyn . A teraz, syneczku, porozmawiamy. I cóż my tu robimy sami . , sie co? Nie bój się. Wal prosto i odważnie. Kiedy mówili, że mnie trzeba zastrzelić, strasznie zaszczekałem , t^nj, ale teraz wracała mi po trochu odwaga i poczułem się Pewniejszy. ; . , __ Okropnie się cieszę, proszę pana, ze mnie panowie znaleźli. rechaliśmy do Memphis w odwiedziny do przyrodniego brata _- Hola, chłopcze, hola, nie tak prędko. Kto to jest wujaszek a taki byłem senny, że zacząłem się potykać. Poza tym było r lessie? I dlaczego nie jesteś w domu z tatusiem i z mamusią? __ Bo jestem biedny znajda — odparłem używając słowa z jed-ej angielskiej książki, którą dali nam do czytania w szkole. Bar- sto jardów, uważając, żeby nie stracić z oczu oświetlonej księża izo mi się podobała i czytałem ją cztery czy pięć razy. — Wuja cem przestrzeni, a potem pod osłoną ogromnego dębu rozpaliła szek Jessie tak naprawdę nie jest moim wujkiem... znalazł mnie włosami i dwóch młodszych — jeden wysoki mężczyzna o zieloH ???? Powieąział- jednej nocy pod drzwiami swojego domu, leżałem w koszyku, a na iworze była śnieżyca i trzaskający mróz. Byłem prawie zamarz-lięty na śmierć, kiedy mnie znaleźli — on i ciotka Harriet, jego Iruga żona. Pierwszą żonę zastrzelili, kiedy zastawiała sidła na mające. To ostatnie nie bardzo tu pasowało, ale tak było w książce, więc po co miałem tę historię opuszczać? Stary spojrzał na swoich towarzyszy i powiedział: — Niech mnie, jeżeli ten smarkul nie jest rekordzistą Missouri w mówieniu na długi dystans, a oni wszyscy w tych stronach rodzą się z kołatką zamiast gęby. — Potem znowu zwrócił się do mnie: — Synu, młócisz ozorem jak kozioł w tańcu świętego Wita. Nie bardzo mnie ucieszył ten komplement, zwłaszcza że musku- kawej cerze, cały ubrany na czarno, schludny nawet tutaj w pi szczy, i drugi, zwalisty drągal o żółtych włosach i twarzy najohy niej sza, jaką zdarza się widzieć poza murami więzienia. Była z rJ ^ w^i-^^d. J-/JJ.4 ^ ? szczęśliwa mi jeszcze blada i czarnowłosa osiemnasto- czy dziewiętnastoletn T . ą'. ?, . , szkarj vn - P° Pie-Ciu minutach wiedziałem, ze są to zwykli rozbójnicy, czym dziewczyna siedziała za tym zwalistym brutalem. Chciałeś zbadać, to zbadałeś i wiesz już, co i jak dziewczyna. Siedzieli na grzbietach bardzo nędznych szkap, ??? „?~?? ?? j mui.ut ? .wieufJ. r.7vm H,U7.ma ?^*?*?.? t.vm ™??. V chcesz żyć długo i umrzeć lekką śmiercią, gadaj prawdę, i to prędko. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodał: — A czy przypadkiem nie jesteś terminatorem i nie uciekłeś, bo miałeś dość pracy? Nie jest tak? Mów, bo inaczej... Chwycił mnie za kołnierz i tak mną potrząsnął, że aż coś trzasnęło mi w karku i zacząłem beczeć. — Nie mogłem już wytrzymać... Przez pierwszy rok byłem cały posiniaczony od bicia. Bił mnie regularnie jak w zegarku, czy coś przeskrobałem, czy nie, a do jedzenia dawał mi tylko zimne resztki ze stołu służbowego. — Wszystko to cacy-cacy, ale co mamy z tobą zrobić? 44 Wykrzywiłem żałośnie twarz, a on ciągnął dalej. — Mój wspólnik, pan Baggott, który jest znany z miękkiego serca i bardzo kocha dzieci, radzi wpakować ci kulkę, żebyś nie cierpiał dłużej. Co o tym myślisz? Znowu zacząłem siąkać nosem i błagać, żeby mi darowali życie. Nie wyrządzę im przecież żadnej krzywdy, a pragnę tylko uciec w spokoju, bo inaczej na pewno mnie złapią, żeby otrzymać nagrodę. Stary nastawił uszu. — Jaką nagrodę? Słuchaj, mały, u kogoś ty był w terminie? I gdzie? — U pana Chouteau, szanowny panie — odparłem ocierając łzy rękawem. — W St. Louis. Pan Chouteau jest tam najbogatszy ze wszystkich kupców i najpodlejszy. Naznaczył za schwytanie mnie dwieście dolarów nagrody z samej tylko zemsty i nikczemności, bo tak mnie strasznie traktował, że na pewno nie zależy mu na tym, żeby mnie mieć z powrotem. — A skąd ty wiesz o tej nagrodzie? — spytał stary podejrzliwie, znowu przybliżając twarz do mojej twarzy. — Chowałem się przez dwa dni pod mostem nad rzeką, u wylotu Market Street. Wpadła mi w r$kę ulotka, kiedy nocą chodziłem szukać jedzenia na śmietnikach. To wypadło nawet bardzo dobrze. Wspomniałem o Market Street mimochodem, jak gdybym mieszkał w St. Louis od lat, ale nazwa tej ulicy utkwiła mi w pamięci, bo słyszałem, jak ojciec pytał matkę, którędy idzie się do firmy pana Chouteau. Odeszli na następną naradę wojenną, a jak wrócili, powiedzieli mi, że pojadę z nimi do St. Genevieve, bo jeżeli się mną nie „zaopiekują", mogę spotkać po drodze rozbójników, którzy mnie gotowi skrzywdzić. — Panie... ja przecież idę w przeciwnym kierunku! — zawołałem z przestrachem w głosie. Powiedziałem im, że wybieram się na południe, do Nowego Orleanu, gdzie mam nadzieję znaleźć uczciwą pracę i gdzie może uda mi się dostać do wieczorowej szkoły, bo tylko o tym marzę, odkąd podrosłem i wiem, czego pragnę w życiu. Te ostatnie słowa jakoś nie chciały mi przejść przez gardło, ale w końcu je wykrztusiłem, chociaż nie bez pewnych trudności. — Zrobisz, jak ci każę — powiedział stary, a pan Baggott, pewnie z tej swojej miłości do dzieci, odczepił strzelbę przywiązaną do siodła, cały czas nucąc wesołą melodię. Kiedy to zrobił, dziewczyna siedząca za nim na koniu nagle po raz pierwszy przemówiła. — Nie ważcie się go krzywdzić! — zawołała cicho, groźnie. — Dzieciak dość się nacierpiał. Pozwólcie mu iść swoją drogą. 45 W porządku, pomyślałem. Nie jesteś z nimi z własnego wyboru. Potrzebna ci opieka, a ja już się postaram, żebyś ją miała. Baggott odpowiedział na wybuch dziewczyny w taki sposób, że uniósł się w strzemionach, wykonał pół obrotu i szybko, pewnie, uderzył ją w usta wierzchem dłoni. Jęknęła tylko cicho „Och!" i zakryła twarz rękami, ale nie odezwała się więcej. Nie zwracając na to uwagi stary wskoczył na siodło, tak lekko i zręcznie, że aż się zdziwiłem. Szarpnął konia, który stał ze spuszczonym smutno łbem szukając trawy, i powiedział: — Siadaj za Slaterem. — Domyśliłem się, że to jest ten ubrany na czarno, a kiedy już siedziałem, stary zawołał: —? Jazda! — i puściliśmy się w drogę. Przez mniej więcej godzinę jechaliśmy w kierunku St. Genevie-ye. Z prawej strony pokazało się słońce nad czubami sosen i wszystko lśniło i błyszczało od rosy w tym porannym świetle. W pewnej chwili wyjechaliśmy na wysoki, łysy pagórek, skąd widać było rzekę, szeroką i płynącą cicho, a hen dalej kawałki brzegu Illinois, które w tej rozlanej wodzie wyglądały jak na pół zatopione wyspy. Byłem zadowolony, że tam nie mieszkam. Wiatr przyniósł do nas zapach rzeki — zimny odór błotnistego dna, pomieszany z zapachem psujących się ryb, gnijącego zielska i na-siąkłych wodą pni. Ale swoją drogą widok był okropnie ładny i od samego patrzenia budziła się w człowieku ochota, żeby wypłynąć na rzekę w łodzi albo na tratwie, położyć się w słońcu i patrzeć, jak na świecie robi się wiosna. Bardzo często wypływałem tak na Ohio, naturalnie chyłkiem, żeby nic w domu nie wiedzieli. Można zrobić zupełnie przyzwoitą tratwę, która utrzyma trzech albo czterech chłopców, z dwóch dużych bali pozbijanych kilkoma deskami, byleby drewno nie było za bardzo nasiąknięte wodą i przegniłe. Po jakimś czasie zsiedliśmy z koni, żeby dziewczyna mogła oddalić się do lasu, a jak odchodziła, Baggott rzucił za nią kilka ordynarnych dowcipów, a potem raz czy dwa wołał i pytał, czy nie potrzebuje pomocy, i radził jej, żeby uważała na węże. Stary mc nie mówił, siedział zupełnie bez ruchu, ponury i zamyślony, ale pan Slater zaklął po cichu. Nie wymieniliśmy ani jednego słowa. Jadąc za nim siedziałem bardzo sztywno i było mi niewygodnie, bo nie miałem czego się trzymać, mogłem tylko objąć go wpół, a tego znów nie chciałem robić ze strachu, że się pogniewa i mnie zastrzeli. Wobec tego trzymałem się połów jego żakietu, na wypadek gdyby zaszło coś nieprzewidzianego albo gdyby się spłoszył koń czy coś w tym rodzaju. Koło południa zsiedliśmy z koni, żeby coś zjeść, i wtedy dowiedziałem się trochę szczegółów o moich towarzyszach. Zaraz na 46 , wstępie wyszło na jaw, że stary ma na imię John i że podaje się za Johna Murrela, tego znanego pirata i zbrodniarza. Wiedziałem wszystko o Murrelu, w każdym razie o tym prawdziwym. Opisali go w takiej jednej książce, którą dostałem od znajomego mieszkańca barki za dwa chude króliki schwytane w sidła. W tej książce pisało, że Murrel długo broił, a na zakończenie chodził po okolicy i namawiał wszystkich niewolników, żeby się zbuntowali przeciwko swoim panom, pozabijali ich siekierami i motykami, a wtedy on założy „południowe cesarstwo", w którym każdy będzie miał dość whisky i kobiet. To się mogło nawet udać, tylko że jeden jego wspólnik nazwiskiem Steward doniósł na niego i ludzie z okolic Natchez zrobili obławę i wsadzili Murrela do więzienia, bo mieli nadzieję, że w więzieniu będzie z nim mniej kłopotu. Potem urządzili coś w rodzaju pikniku, a jak już byli w dobrych humorach, wpadli w lekką przesadę, jak to zwykle ci, co chcą reformować innych, i powiesili wszystkich przyjaciół Murrela, niektórych jego znajomych, a na dokładkę kilku takich, co w ogóle go nie znali, a tylko przypadkiem tamtędy przechodzili, i wreszcie na zakończenie wyłoili skórę wszystkim, którzy znaleźli się pod ręką. Potem powiedzieli, że już na dzisiaj dosyć, i wyrazili tylko żal, że za rzadko zdarza się im wykryć konspirację. Tak czy inaczej, Murrel przesiedział dziesięć lat w więzieniu, jeżeli wierzyć książce, a jak wyszedł, miał zupełnego bzika. Powiedział, że odtąd będzie kaznodzieją, a prawdę mówiąc tylko do tego się nadawał. Przez te dziesięć lat obkuwał Biblię i umiał po jednym wersecie na każdą okazję, a ostatni raz, jak go ludzie widzieli, szedł w las, w kierunku północnym, pokrzykując, pośpiewując i wymachując rękami, a poza tym prosząc na głos Boga, żeby zrobił porządek z tym czy z tamtym, i wtrącając takie czy inne cytaty z Biblii. Niektórym mieszkańcom okolic Natchez zrobiło się nawet przykro, że tak zszedł na psy, bo za swoich bandyckich czasów był dostojnym i imponującym człowiekiem. Od tego czasu — a było to przed czerema czy pięcioma laty — zniknął ludziom z oczu, aż tu nagle znowu zjawił się w Missourii, a przynajmniej utrzymywał, że to on, chociaż ja nie bardzo w to wierzyłem. Myślę, że Baggott i Slater też mu nie wierzyli, bo zwracali się do niego zawsze kpiąco i z przesadną grzecznością, jak gdyby był biednym, pomylonym blagierem, któremu trzeba ustępować. Ale swoją drogą wyraźnie się go bali. Oczy miał obłąkane i płonące, więc każdy widział, że jest w nim mniej więcej tyle ludzkiej życzliwości, co w pająku. Puściliśmy konie na trawę, a sami usiedliśmy na' zwalonych pniach. Dziewczyna, która miała na imię Jennie, była taka blada, że aż wyglądała na chorą. Szkoda, bo twarz miała naprawdę ładną, a poza tym czarne włosy, długie podwinięte do góry rzęsy i bardzo 47 białe, równe zęby, a na twarzy taki jakiś łagodny i smutny wyraz, jak gdyby obracała się kiedyś między lepszymi ludźmi. Siedziała oparta o drz.ewo, z zamkniętymi oczami, i nie chciała nic wziąć do ust, a Slater przykrył ją swoją kurtką i powiedział: — Ta mała ledwie się trzyma na nogach. Powinniśmy gdzieś stanąć i odpocząć. — Już ty się o nią nie martw — rzucił Shep. — Na pewno coś tam ma w tym swoim piecyku. Z dziewuchami już tak zawsze, jak skończą dziesięć czy jedenaście lat. — Masz niewyparzoną gębę, przyjacielu — mruknął Slater, a stary nagle obrócił się i zawołał: — O, ty uciemiężona dziewico, córko Zirdona! Powstań, pójdź do Chittim, albowiem tam też nie zaznasz spokoju! — Nieźle — pochwalił Shep. — Pewnieś się tego nauczył, kiedy kradłeś i mordowałeś w okolicach Tracę? Albo może w szkółce niedzielnej w kryminale? Minę miał tak szyderczą i mówił tonem tak urągliwym, że czekałem tylko, aż stary wyciągnie pistolet i z miejsca go zastrzeli; ale on jakby nie słyszał. Wyjął natomiast z kieszeni bardzo zniszczony srebrny zegarek z brudną tarczą i sprawdził godzinę. — Jak myślicie... daleko stąd do St. Genevieve? — Pewnie ze dwie mile — odparł Shep — więc lepiej uważajmy. Ludzie będą wieźli świniaki na targ. — Nie pamiętam, żeby się mnie trzymało kiedy takie uparte psie szczęście — ciągnął stary. — W księdze Daniela jest napisane, że Pan nakarmi swoje owieczki, ale niech mnie, jeżeli nie pokpił sprawy. Na tych dwóch ostatnich robotach nie zarobiliśmy nawet na koszyk brukwi. Cały nasz zysk, to że wyprawiliśmy, co zawsze jest przyjemne, kilku durniów na tamten świat... No i dziewczyna... co zresztą zawdzięczamy tylko temu, że z Joego taki delikacik. Siedziałem i jadłem kawałek wieprzowiny, którą wyjęli z torby przytroczonej do siodła, nic naturalnie nie mówiąc o boczku w kieszeni ani, będźcie pewni, o złocie; po prostu siedziałem i przysłuchiwałem się i zastanawiałem, co oni knują. Slater nazywał się Pechowy Joe. Dowiedziałem się o tym, kiedy Shep zaczął mu dogryzać na temat kart. Slater chciał być uczciwym szulerem, ale karta jakoś nigdy mu nie szła. Jeżeli miał osiem w kolorze, ktoś inny pokazywał dziewięć i zabierał pulę. Taki uparty pech rozgoryczył Slatera i złamał w nim ducha. Zaczął oszukiwać, ale w tym też nie miał szczęścia, bo zawsze wpadał i dostawał lanie. On i Shep, który był z zawodu poganiaczem mułów, ale potem awansował na złodzieja mułów, co dawało lepsze zarobki, zeszli się ze starym w Memphis, w Gut czy też Pinch Gut i pracowali 48 po tej stronie rzeki, to znaczy po stronie Missouri, posuwając się na północ aż do St. Louis. Nie bardzo wiedziałem, na czym ta ich praca polegała, ale coś mi się zdawało, że po wyjściu z więzienia wielebny Murrel wrócił na złą drogę. Albo może nie znalazł jeszcze odpowiedniej dla siebie ambony i zajmował się czymś innym dla zabicia czasu. Potem wsiedliśmy na konie i po godzinie jazdy dotarliśmy do miejsca, w którym rozwidlało się kilka dróg, w niewielkiej odległości od St. Genevieve. — Dobra — powiedział stary. — Poczekamy w tej kępie olszyny, a jak kto nie będzie cicho, to już ja się z nim policzę. Obleciał mnie strach, bo nie miałem pojęcia, co się będzie teraz działo, ale gdyby mi ktoś powiedział, i tak bym nie uwierzył. Wkrótce pokazał się na drodze wieśniak z żoną. Wóz mieli uszkodzony i jedna obręcz spadała im z koła. Była sobota i jechali do miasta na targ. Wóz naładowany był workami z różną żywnością i kiełbasami, ale wyglądał jakoś tak zwyczajnie i ubogo. W naszym ukryciu w gęstych krzakach stary podniósł rękę i wyszeptał: — Puścimy ich. Poczekamy na takich, co jadą z przeciwnej strony. Zauważyłem, że Jennie ma oczy zamknięte i porusza wargami, zupełnie jak w modlitwie. Shep miał minę zniecierpliwioną, a Slater siedział na koniu po swojemu, jakby go w ogóle nic nie obchodziło. Słońce było wysoko na niebie i owady ostro wzięły się do roboty. Aż mnie świerzbiło, żeby zrobić porządek z dwoma, które mi siedziały na karku, ale się bałem. Dzień był całkiem sobie niczego, pogodny, z lekkim wietrzykiem — jeden z tych wiosennych dni, kiedy niebo wygląda jak niebieskie źródło bez dna, a puszyste chmurki pływają po nim, jak gdyby były kulistymi kwiatami buldeneżu. Wystarczy dłużej patrzyć w takie niebo, żeby poczuć pragnienie. A w ogóle krajobraz był za wesoły na to, żeby mogło zdarzyć się coś złego, więc pomyślałem, że oni pewnie chcą kupić od wieśniaków żywności. — W porządku — powiedział stary, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię. — Już ich mamy. Shep jedzie ze mną, wy czekajcie. Zza zakrętu pokazał się bardzo schludnie i porządnie ubrany młody mężczyzna z żoną — taka, wiecie, pulchna, rumiana dziewczyna z tych, co to chcą, czy nie chcą, wpadają mężczyznom w okd. Jechali konno, a za nimi toczył się wóz zaprzężony w dwa muły, poganiane przez chłopca lat może jedenastu albo dwunastu. Dwoje młodszych dzieci — dwie dziewczynki — siedziały na wozie. Chyba bliźniaczki. — Jak się macie, ludziska! — zawołał John. Podjechał do nich 4 — Podróże Jaimiego McPheetersa 49 dźgając boki kobyły małymi, nerwowymi ruchami. Shep, który zsadził Jennie na ziemię, znajdował się tuż za nim, a my podjechaliśmy bliżej. — Dobry dzień, sąsiedzie — odparł mężczyzna, bardzo przyjaźnie i szczerze. — Jedziecie do St. Genevieve? — A jakże, chociaż wpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, jak wam się powiodło. Mamy coś niecoś do sprzedania, ale chodzi nam o to, żeby zyskać najlepszą cenę. — Sprzedaliśmy pęk skórek bobrowych — wyjaśnił młody mężczyzna — dostaliśmy za nie przyzwoitą sumkę... więcej, niż myślałem. Jeżeli macie skóry, radzę iść do Rossa Sylvestra. Uczciwy kupiec i płaci gotówką. Domyślałem się, że Shep nie utrzyma długo gęby zamkniętej na kłódkę. — Ho, ho, jakie piękne damskie siodło — zawołał podjeżdżając do żony wieśniaka. Było coś zuchwałego w jego uniżonym obejściu — nic takiego, o co człowiek mógłby mieć pretensję, a przecież coś bardzo nieprzyjemnego. Dźgnął swoją kobyłę ostrogami, aż otarła się bokiem o strzemiona kobiety, i położył rękę na łęku jej siodła, które było nabijane srebrnymi- ćwieczkami. Twarz mężczyzny dalej miała przyjazny wyraz, a jego postawa była swobodna i niedbała, ale oczy odrobinę mu się zmieniły, stały się — nie wiem, jakbyście to nazwali — dziwnie skupione. — A tak — przyznał. — Jej wuj, który był podczas zamieszek w Teksasie, przywiózł to siodło z Meksyku. Dawali nam za nie kupę pieniędzy, ale ona za nic nie chce sprzedać. — Hm, nie dziwię się ładnej kobietce, ani trochę się nie dziwię — powiedział Shep szczerząc do niej zęby i dotykając palcami ronda kapelusza. — Doskonale dopasowane... leży jak ulał. Chyba nigdy nie widziałem lepiej wypełnionego siodła. Spoglądała prosto na niego — zimno, pogardliwie i nie mówiąc ani słowa potrafiła mu pokazać, że jego zdanie tyle ją obchodzi, co zdanie świni w chlewie. Dzielna była z niej kobieta, nie ma co. Ale Shep ani myślał kończyć. Uderzył w ton dowcipny, który mu odpowiadał, więc postanowił ciągnąć dalej. — Siodło i to drugie są jak stworzone dla siebie, pięknie przylegają — dodał. Potem zwrócił się do mężczyzny i spytał: — A ile lat miał ten wujaszek? Jakby mnie kto spytał, powiedziałbym, że siodło było skrojone na miarę... i to wcale nie jedną miarę. — Jedziemy, Joyce — rzucił krótko mężczyzna. — Popędź muły, Todd, ruszamy. — Hola! — zawołał Shep obrażonym tonem. — To wcale nie po sąsiedzku! Robisz przykrość temu starcowi — pokazał ręką na Johna — a on łatwo się obraża, a jakże... kto wie, co mu strzeli do głowy. 50 — „A Bóg zniszczy ciebie po wsze czasy i wypędzi cię z domostwa twego, i wygna z kraju żywych" —. powiedział John i wyszarpnąwszy pistolet spod kurtki strzelił mężczyźnie w sam środek czoła. Kula zrobiła małą, schludną, czarniutką dziurkę. Pamiętam, że pomyślałem, jak dziwnie wygląda ta dziurka bez jednej kropli krwi. A potem czarny żakiet pana Slatera zaczął się do mnie przybliżać, wierzchołki drzew wirowały dokoła coraz szybciej, szybciej i — wszystko pochłonęła ciemność. ROZDZIAŁ VI Kiedy oprzytomniałem, potwór klęczał na ziemi i pochylony nad zabitym przeszukiwał jego kieszenie. Shep trzymał kobietę za oba przeguby dłoni, ale jakoś nie bardzo sobie radził, bo na jego lewym policzku dostrzegłem cztery krwawe rozorane ślady biegnące od oka do brody, rękaw kurtki miał do połowy wyszarpany, a bolesne kopniaki raz po raz trafiały w jego goleń i kolano. Na dźwięk strzału zwierzęta zaczęły szarpać się w zaprzęgu i chłopiec, stojąc na wozie, pociągał lejce i starał się je uspokoić. — Jedź, Todd! — zawołała kobieta. — Zatnij muły... jedź do domu i sprowadź wuja Neda! Nie wiem, czy widziałem kiedykolwiek choj raka, który miałby zimniejszą krew niż ten chłopiec — nie widziałem takiego nawet wśród mieszkańców barek, którzy są twardzi i nisko sobie cenią ludzkie życie, zarówno własne, jak cudze. Zaciął muły bykowcem, wrzasnął: „Wioooo!" i runął do tyłu na siedzenie wozu, tak gwałtownie zaprzęg ruszył do przodu. Bliźniaki z tyłu ?? wozie wrzeszczały wniebogłosy, ale chłopiec, przeraźliwie blady i spokojny, zachował się tak rzeczowo, jakby musiał co dzień radzić sobie w podobnych tarapatach. — Za nim, Shep! — ryknął stary. — Tu nic nie ma... wszystko trzymają na wozie. Shep zaklął, puścił kobietę i spiąwszy konia ostrogami rzucił się za uciekinierem, ale ujechał najwyżej pięćdziesiąt jardów, gdy nagle rozległ się strzał i kapelusz sfrunął mu z głowy, zupełnie jak gwałtownie szarpnięta zabawka na sznurku. Shep zatrzymał się na miejscu, przy czym o mało nie runął do tyłu pod konia, co byłoby bardzo szczęśliwym zdarzeniem, jeżeli chcecie znać moje zdanie. Chłopiec puścił lejce i pozwolił mułom biec do domu według ich własnego rozeznania, a potem położył się na brzuchu, chwycił strzelbę, wycelował i nacisnął spust z tak zimną krwią, jak zawodowy myśliwy polujący jedynie dla mięsa, i gdyby wóz nie 51 podskoczył na kamieniu, upolowałby zwierzynę — chociaż nie byłoby to nic takiego, co miałoby się ochotę zjeść czy chociażby wypchać i powiesić nad kominkiem. Kiedy widziałem go ostatni raz, zanim zniknął w lesie, ładował strzelbę, żeby ponownie spróbować szczęścia. Shep nie ukrywał, że ma tego dosyć. Wrzasnął do starego: — Łap go sobie sam... nie chcę, żeby mi taki smarkul przedziurawił głowę. Było już prawie po wszystkim, ale niezupełnie. Uwolniona od Shepa młoda kobieta, wciąż bez jednej łzy w oczach, schwyciła toporek zawieszony u siodła męża (pewnie jechał przodem i obcinał gałęzie na szlaku) i obróciwszy się cisnęła go staremu w głowę. Murrel czy nie Murrel, ale żywot miał twardy. Zwinnie, jak gdyby był młodym chłopcem, zaczął się turlać i turlać po trawie (tak samo wije się wąż, kiedy go trzepnąć patykiem), a gdy wreszcie wstał, wycelował w lewą pierś kobiety i opróżnił drugi pistolet. Zanim spadła z konia, widziałem, jak czerwona plama na jej bluzce rozszerza się, podobna do wody bijącej w źródełku. Nawet gdybym miał żyć sto lat, nie zapomnę tego dnia — ani samych morderstw, ani okropności, które się zdarzyły potem. Kiedy Shep wrócił, sprawdzili razem ze starym i przekonali się, że cały ich łup*to osiem dolarów srebrem, dwa taniutkie pierścionki zdjęte z palców zabitej i zegarek z kopertą, który mężczyzna nosił na rzemyku z plecionej skóry. — Było więcej pieniędzy... musiało być, jeżeli sprzedali w mieście towary. Chciałbym dostać w ręce tego płowowłosego szczeniaka! Shep ściągnął buty z nóg mężczyzny i powiedział, że są jak robione dla niego na miarę. Cisnął swoje, które były całe popękane i dziurawe i w jednym miejscu załatane korą, w krzaki i przechadzał się teraz dumny jak paw. Co najmniej jakby go wybrali do Kongresu. John wziął osiem dolarów, a Slater dostał zegarek. Otworzyli kopertę i zegarek wybił godzinę — dwa wesołe uderzenia, ciche, ale takie wyraźne, jak gdyby to był zegar szafkowy stojący w rogu pokoju. W środku, na kopercie, zobaczyłem dwie podobizny — jedno zdjęcie ślubne bardzo uszczęśliwionej pary, mieli takie miny, jakby im było za gorąco, i drugie zdjęcie dzieci. Bliźniaczki były na nim jeszcze zupełnie malutkie, ale na twarzy chłopca, Todda, zobaczyłem ten sam chłodny, dojrzały wyraz, z jakim przed pół godziną zacinał muły. Zastanawiałem się, gdzie on teraz jest i czy dojechał do domu. Shep myślał chyba o tym samym, bo powiedział: — Lepiej stąd zmiatajmy... szczeniak gotów wrócić niedługo i przyprowadzić pomoc. 52 Ciekawa rzecz, jak temu szubrawcowi ze strachu przed bliskim strzałem dusza uciekła w pięty. Musiał chyba mieć przeozucie, że spotka jeszcze chłopca; tak mi się przynajmniej zdaje, kiedy piszę dzisiaj tę opowieść. Postanowili teraz pozbyć się ciał, żeby „zniszczyć dowody", bo John oznajmił, że studiował w więzieniu prawo, nie tylko religię, która stała się jego zbawieniem i pozwoliła mu zrozumieć, jak grzeszny był dawniej, w czasach kiedy pił i knuł różne spiski. Powiedział, że dopóki nie ma „delektowanego korpusu", nie ma zbrodni. — Jak sędziom zechce się delektowanego korpusu w tej sprawie, będą musieli nurkować — oznajmił. — Dla kogoś, kto ma olej w głowie, jest na to tylko jeden sposób i my go użyjemy. Wzięli wobec tego nóż myśliwski, rozcięli nieboszczykom brzuchy, wyjęli wnętrzności, na to miejsce włożyli kamienie i piasek, a potem wrzucili te biedne trupy do jeziorka o stromych, bagnistych brzegach. Obaj mieli teraz ręce czerwone do łokci, ale obmyli je tak obojętnie, jak gdyby byli górnikami w kopalni węgla i skończyli właśnie pracę. To było przerażające, ohydne, ale widziałem już tego dnia tak dużo okropności, że zrobiłem się jakiś dziwnie odrętwiały. Po chwili znów jechaliśmy szlakiem, w zupełnej ciszy, słychać było tylko stukot kopyt i od czasu do czasu stłumiony płacz Jennie. Właśnie wtedy postanowiłem, że załatwię z nimi porachunki za tego chłopca Todda — nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Swoją drogą, rozumiecie, moja sytuacja też nie była taka wesoła, przynajmniej jeszcze nie teraz. W każdym razie żyłem i byłem zły jak osa, a zauważyłem, że w trudnych chwilach gniew działa podobnie jak odwaga. Miałem zatkniętą za pasek siekierkę, którą zwędziłem farmerowi, więc powiedziałem sobie, że jak się rozłożymy do snu, wstanę w nocy i roztrzaskam im głowy. Byłem dostatecznie wściekły, żeby to zrobić. Ale potem zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że jednak poczekam i przeprowadzę mój początkowy plan. Kiedy zatrzymaliśmy się na noc, stary powiedział, że do St. Louis jest siedem mil i że wcześnie rano pojedziemy do miasta, żeby odebrać nagrodę. Zacząłem szlochać i wyprawiać komedie, i błagać go, żeby tego nie robił, ale on zacytował tylko kilka wersetów z Biblii, dotyczących jednego gościa imieniem Joab, który prowadził jakąś walkę na drzewie, a potem warknął, żebym „zamknął jadaczkę". Kiedy tego wieczoru siedzieliśmy wokół ogniska i piliśmy „kawę" z leśnych korzonków, stary zaczął wspominać dawne czasy i powiedział mniej- więcej tak: 53 — Rzadko dziecko otrzymuje tak staranne wychowanie, jak ja otrzymałem, za co Bogu niech będą dzięki. Dobra matka jest skarbem z nieba, a moją mogę nazwać istną perłą. Wyszła za mąż za durnego właściciela zajazdu, a kraść mnie nauczyła, zanim skończyłem dziesięć lat. Jej to naukom zawdzięczam późniejsze powodzenie w życiu. Była osobą nadzwyczajnie gościnną, więc jak podróżny zatrzymywał się w gospodzie, ogrzewała mu zwykle łóżko, żeby dobrze spał, a kiedy zasnął, wkręcałem się do pokoju i opróżniałem jego kieszenie. Można powiedzieć, że to ona pchnęła mnie na właściwą drogę. W najlepszych latach taki był ze mnie wielki pan, że chyba byście mnie nie poznali. Trzewiki i kapelusze kupowałem w Filadelfii, ubrania szyłem sobie w Nowym Orleanie, a w przerwach między jednym i drugim zabawiałem się z dziewczętami u Mamy Surgick. Spodnie nosiłem zapinane na sprzączki, w pasie i przy mankietach, a koszule wiązałem wstążkami i zapinałem na złote guziki. Miałem cylinder z rondem szerokim na trzy czwarte cala, buty zaś z najmiększej cielęcej skóry. Jeżeli nie schwycą was od tego mdłości, zobaczcie, jak teraz wyglądam. Patrząc prosto przed siebie wziął do ręki gałąź i poruszył żar; iskry strzeliły do góry i w ich blasku wyglądał co najmniej tak świątobliwie jak stary Mojżesz; srebrne włosy powiewały mu na wietrze, oczy były rozgorączkowane. Shep spojrzał na Slatera, wpatrującego się ponuro w ogień, a potem na dziewczynę, która siedziała blada i nieruchoma jak śmierć. — A jakże — ciągnął John — prawdziwy był ze mnie hulaka, tak z urodzenia, jak z wychowania, a pieniądze rzucałem garściami na lewo i prawo... ludzie znali mnie z tego. Niewiele naliczylibyście przestępstw, których nie popełniłem — od morderstwa do zdrady — a wiecie, przez co pierwszy raz powinęła mi się noga? Zaczął wrzeszczeć i szaleć, i zgrzytać zębami, i pienić się, i wyrywać sobie włosy z głowy — aż myślałem, że runie prosto w ogień. ... —- Wyobraźcie sobie, wzięli mnie za kradzież konia, jak pierwszego lepszego łachudrę wiejskiego, mnie, który knułem spisek i miałem stworzyć cesarstwo! Skazali mnie na dwanaście miesięcy więzienia, dali trzydzieści batów w gołe plecy na publicznym placu, kazali przez trzy dni stać po dwie godziny pod pręgierzem, a trzeciego dnia zaprowadzili mnie do sądu i wypalili na kciuku lewej ręki literę „K" — koniokrad. W tym miejscu zerwał się i zaczął wymachiwać ręką wrzeszcząc przy tym tak straszliwie, że aż echo odezwało się w lesie. Shep i Slater odskoczyli, usuwając mu się z drogi, a dziewczyna obudziła się i jęknęła. 54 A więc to prawda. Piętno — cienkie białe linijki — było wyraźnie widoczne na tle brudnej skóry jego kciuka, a mnie się zdawało, że dostrzegam też cieniutką warstewkę zakrzepłej krwi, która pozostała tam po dzisiejszej robocie. Jest Murrelem, mówił cały czas prawdę — a ja dostałem się w jego ręce! Shep i Slater myśleli widocznie o czymś podobnym, bo zobaczyłem, że stoją i gapią się ponuro, jak dwaj szubienicznicy zapatrzeni w pętlę. — Daj spokój, John, daj spokój — powiedział nerwowo Slater. — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Położyłbyś się lepiej i spróbował zasnąć. Jeszcze raz podniesiesz taki wrzask, a zwali nam się na głowę połowa St. Louis. — Przywiązali mi rękę do barierki przed stołem sędziego, a potem wnieśli blacharski piecyk i postawili obok szeryfa. Wtedy szeryf wziął rozgrzane do czerwoności żelazo do piętnowania i przycisnął mi je do kciuka. Niektórzy ludzie na końcu sali słyszeli skwierczenie przypalonego ciała i widzieli kłęby dymu wysokie na trzy albo cztery stopy. A ja nawet nie drgnąłem. Mężczyźni przychodzili do mnie później, żeby mi uścisnąć rękę. Mówili, że to był najwspanialszy popis zimnej krwi, jaki widzieli w historii wymiaru kar w sądzie Nasłwille. — A jakże, John, a jakże — przytakiwał mu Shep, który po trochu odzyskał zwykłą bezczelność. — Przecież wiemy, że jak idzie o przypalanie kciuków, bijesz wszystkich na głowę. Stary nie zwracał na niego uwagi, tylko mówił dalej. Powiedział, że to nie było nic wielkiego, że dwóch jego kamratów, którzy wpadli później, kiedy on odsiadywał drugą karę za spisek, rozebrano do naga, a potem wychłostano ich całych pokrzywami, związano, położono twarzami do góry na dnie łodzi i puszczono na rzekę — żeby muchy-dokończyły roboty. Co do mnie, usłyszałem już dosyć, więc wyczołgałem się z ich pola widzenia i nakryłem derką aż po uszy. Ale czułem się jakoś nieswojo. Spod derki słyszałem głos tego obłąkańca, czasem ogień wybuchał z głośnym trzaskiem, a raz — spałem już chyba — zerwałem się z uczuciem, że mi serce podeszło do gardła. Ale był to tylko krzyk sowy czy może niedźwiedzia — ciekawa rzecz, jak te dwa odgłosy bywają do siebie podobne, odróżnić potrafi je tylko prawdziwy leśny wyga — więc położyłem się z powrotem i leżałem bardzo cicho. John wciąż siedział przy ognisku i pochylony mamrotał coś pod nosem, z głową między kolanami, reszta spała tuż obok. Mogłem teraz bez trudu rozpłatać mu głowę toporkiem. Ale nie — pomyślałem — poczekałem do rana. Zasłużyli na tę nagrodę w St. Louis, a ja chciałem być obecny, kiedy będą ją odbierali. 55 — Rzadko dziecko otrzymuje tak staranne wychowanie, jak ja otrzymałem, za co Bogu niech będą dzięki. Dobra matka jest skarbem z nieba, a moją mogę nazwać istną perłą. Wyszła za mąż za durnego właściciela zajazdu, a kraść mnie nauczyła, zanim skończyłem dziesięć lat. Jej to naukom zawdzięczam późniejsze powodzenie w życiu. Była osobą nadzwyczajnie gościnną, więc jak podróżny zatrzymywał się w gospodzie, ogrzewała mu zwykle łóżko, żeby dobrze spał, a kiedy zasnął, wkręcałem się do pokoju i opróżniałem jego kieszenie. Można powiedzieć, że to ona pchnęła mnie na właściwą drogę. W najlepszych latach taki był ze mnie wielki pan, że chyba byście mnie nie poznali. Trzewiki i kapelusze kupowałem w Filadelfii, ubrania szyłem sobie w Nowym Orleanie, a w przerwach między jednym i drugim zabawiałem się z dziewczętami u Mamy Surgick. Spodnie nosiłem zapinane na sprzączki, w pasie i przy mankietach, a koszule wiązałem wstążkami i zapinałem na złote guziki. Miałem cylinder z rondem szerokim na trzy czwarte cala, buty zaś z najmiększej cielęcej skóry. Jeżeli nie schwycą was od tego mdłości, zobaczcie, jak teraz wyglądam. Patrząc prosto przed siebie wziął do ręki gałąź i poruszył żar; iskry strzeliły do góry i w ich blasku wyglądał co najmniej tak świątobliwie jak stary Mojżesz; srebrne włosy powiewały mu na wietrze, oczy były rozgorączkowane. Shep spojrzał na Slatera, wpatrującego się ponuro w ogień, a potem na dziewczynę, która siedziała blada i nieruchoma jak śmierć. — A jakże — ciągnął John — prawdziwy był ze mnie hulaka, tak z urodzenia, jak z wychowania, a pieniądze rzucałem garściami na lewo i prawo... ludzie znali mnie z tego. Niewiele naliczylibyście przestępstw, których nie popełniłem — od morderstwa do zdrady — a wiecie, przez co pierwszy raz powinęła mi się noga? Zaczął wrzeszczeć i szaleć, i zgrzytać zębami, i pienić się, i wyrywać sobie włosy z głowy — aż myślałem, że runie prosto w ogień. ... — Wyobraźcie sobie, wzięli mnie za kradzież konia, jak pierwszego lepszego łachudrę wiejskiego, mnie, który knułem spisek i miałem stworzyć cesarstwo! Skazali mnie na dwanaście miesięcy więzienia, dali trzydzieści batów w gołe plecy na publicznym placu, kazali przez trzy dni stać po dwie godziny pod pręgierzem, a trzeciego dnia zaprowadzili mnie do sądu i wypalili na kciuku lewej ręki literę „K" — koniokrad. W tym miejscu zerwał się i zaczął wymachiwać ręką wrzeszcząc przy tym tak straszliwie, że aż echo odezwało się w lesie. Shep i Slater odskoczyli, usuwając mu się z drogi, a dziewczyna obudziła się i jęknęła. 54 A więc to prawda. Piętno — cienkie białe linijki — było wyraźnie widoczne na tle brudnej skóry jego kciuka, a mnie się zdawało, że dostrzegam też cieniutką warstewkę zakrzepłej krwi, która pozostała tam po dzisiejszej robocie. Jest Murrelem, mówił cały czas prawdę — a ja dostałem się w jego ręce! Shep i Slater myśleli widocznie o czymś podobnym, bo zobaczyłem, że stoją i gapią się ponuro, jak dwaj szubienicznicy zapatrzeni w pętlę. — Daj spokój, John, daj spokój — powiedział nerwowo Slater. — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Położyłbyś się lepiej i spróbował zasnąć. Jeszcze raz podniesiesz taki wrzask, a zwali nam się na głowę połowa St. Louis. — Przywiązali mi rękę do barierki przed stołem sędziego, a potem wnieśli blacharski piecyk i postawili obok szeryfa. Wtedy szeryf wziął rozgrzane do czerwoności żelazo do piętnowania i przycisnął mi je do kciuka. Niektórzy ludzie na końcu sali słyszeli skwierczenie przypalonego ciała i widzieli kłęby dymu wysokie na trzy albo cztery stopy. A ja nawet nie drgnąłem. Mężczyźni przychodzili do mnie później, żeby mi uścisnąć rękę. Mówili, że to był najwspanialszy popis zimnej krwi, jaki widzieli w historii wymiaru kar w sądzie Nashville. — A jakże, John, a jakże — przytakiwał mu Shep, który po trochu odzyskał zwykłą bezczelność. — Przecież wiemy, że jak idzie o przypalanie kciuków, bijesz wszystkich na głowę. Stary nie zwracał na niego uwagi, tylko mówił dalej. Powiedział, że to nie było nic wielkiego, że dwóch jego kamratów, którzy wpadli później, kiedy on odsiadywał drugą karę za spisek, rozebrano do naga, a potem wychłostano ich całych pokrzywami, związano, położono twarzami do góry na dnie łodzi i puszczono na rzekę — żeby muchy-dokończyły roboty. Co do mnie, usłyszałem już dosyć, więc wyczołgałem się z ich pola widzenia i nakryłem derką aż po uszy. Ale czułem się jakoś nieswojo. Spod derki słyszałem głos tego obłąkańca, czasem ogień wybuchał z głośnym trzaskiem, a raz — spałem już chyba — zerwałem się z uczuciem, że mi serce podeszło do gardła. Ale był to tylko krzyk sowy czy może niedźwiedzia — ciekawa rzecz, jak te dwa odgłosy bywają do siebie podobne, odróżnić potrafi je tylko Prawdziwy leśny wyga — więc położyłem się z powrotem i leżałem bardzo cicho. John wciąż siedział przy ognisku i pochylony mamrotał coś pod nosem, z głową między kolanami, reszta spała tuż obok. Mogłem teraz bez trudu rozpłatać mu głowę toporkiem. Ale nie — pomyślałem — poczekałem do rana. Zasłużyli na tę nagrodę w St. Louis, a ja chciałem być obecny, kiedy będą ją odbierali. 55 ROZDZIAŁ VII Wstaliśmy przed świtem, bo było za zimno, żeby spać. Ognisko wygasło, konie stąpały głośno w miejscu, wyraźnie niespokojne. To znaczy niedźwiedź był nocą w lesie, nic innego nie napędziłoby im takiego stracha. Zdarza się, że niedźwieclź zaatakuje konia, jeżeli ma złą naturę. W kilka lat później poznałem człowieka, który jeździł po całym świecie — był w Indiach, w Afryce i takich innych zabitych dziurach — i miał dużo do czynienia z lwami i tygrysami, ale powiedział, że woli je spotykać co dzień, niż raz wpaść przypadkiem w lesie na niedźwiedzia w kwaśnym humorze, co jest u nich stanem normalnym. Tak czy inaczej, nasze szkapy rwały się do drogi. Konia w takich sprawach nic nie oszuka. Jeżeli myślicie inaczej, spróbujcie wyprowadzić pierwszego lepszego na zmurszały most. Zanim się taki koń ruszy, zdążycie się osiedlić nad brzegiem rzeki i wyhodować pięcioosobową rodzinę, tak silne jest w nich wyczucie niebezpieczeństwa. Chabeta Slatera, którą handlarz kupiłby może za siedemdziesiąt pięć centów na klej, okulała na przednią lewą nogę, nie mówiąc już o tym, że miała parchy, kolkę, kaszel, dychawicę, odparzenia i w ogóle była łęgowata, więc jechaliśmy bardzo powoli. Shep psioczył i rzucał się, i John ofuknął go kilka razy. Pomyślałem, że jak nie zajedziemy prędko do St. Louis, dojdzie do jakiejś większej awantury. Byli w strasznych humorach, co wynikało może z głupiego sposobu, w jaki się żywili. Mieli tylko kawałek solonej wieprzowiny, po brzegach zupełnie już zielonej. Jeżeli komuś rzeczywiście zależy na tym, żeby zachorować na czerwonkę, najlepszy sposób, jaki znam, to napchać się wieprzowiną, której pierwsza młodość już minęła; zresztą mój ojciec mówił to samo. Ja szedłem co jakiś czas do lasu i pogryzałem boczek, dopóki nie zjadłem wszystkiego, więc czułem się dobrze. — Podjemy sobie w St. Louis po odebraniu nagrody — powiedział John, kiedyśmy się zatrzymali, żeby przetrzeć ścieżkę. — Nie będę ukrywał, że mnie chwyciła kolka. Sam nie wiem z czego, bo takiej smacznej wieprzowiny dawno już nie jadłem. — W ustach się rozpływa — przyznał Shep. — A smakuje jak rozgotowany murzyński bachor, i to pośledniejszego gatunku. Trzeba powiedzieć, że gorszego od ciebie intendenta w życiu nie spotkałem. Poza tym... Slater wtrącił pojednawczo: — Proponuję, żebyśmy oszczędzili sił na dalszą jazdę. W St. Louis wszystko nam się wyda lepsze. Shep zarechotał krótkim, ochrypłym śmiechem — miałem wra- 56 żenię, że jest mu tak wesoło, jak gdyby mu ktoś właśnie odpiłował nogę — i zawołał: — Patrzcie, jaki misjonarz z tego naszego Pechowego Joego! Jeszcze trochę, a zacznie nam wyśpiewywać psalmy. Głowę dam, że to wpływ tej małej. — Obrócił się i żartobliwie dał Jennie kuksańca w bok. — Nie mam racji? Powiedz, robisz słodkie oczy do naszego przyjaciela Joego? Trzymając się połowy jego żakietu widziałem, że plecy Slatera zesztywniały. Byłem« naprawdę zdziwiony i trochę przestraszony, kiedy powiedział cichym głosem: — Precz z brudnymi łapskami od tej dziewczyny! — Ho, ho — zaczął Shep, podjeżdżając bliżej i patrząc na nas wściekle swoimi małymi, ohydnymi, żółtymi oczkami — chcesz się ze mną spróbować? O to ci chodzi, Joe? Przez kilka sekund Slater siedział nieruchomo, potem spuścił wzrok. — Nie umiem się bić — odparł. — Niech będzie po twojemu. — Spokój! — warknął na nich John. — Skończcie z tym i jazda w drogę. Starczy czasu na bójki o dziewuchę po odebraniu nagrody. Możecie sobie nawzajem łby pourywać, z przyjemnością będę wam trzymał kurtki. Gdzieś koło południa stanęliśmy przed sporą rzeczułką, która wpadała do Missisipi, a którą oni nazywali Maremaćk czy coś takiego. W miejscu gdzie rzeczułka się zwężała, przerzucono most, byle jak sklecony z bali drewnianych, z barierą do pobierania myta. Kościsty mężczyzna w słomkowym kapeluszu i sztruksowych spodniach, z jedną szelką zerwaną, wstał z ławki i powiedział: — ...dobry. — Wyraz twarzy miał ani przyjazny, ani srogi. Czekał. Oparta o ławkę stała koślawa strzelba na wiewiórki. — Twój most? — spytał John. — Tego bym nie powiedział — odparł mężczyzna — tyle tylko, że stoi na mojej ziemi, że własnymi rękami piłowałem to drewno, wbijałem kliny, łączyłem deski i mógłbym go rozebrać, jakby mi przyszła na to ochota, ale mam nadzieję mieć go w posiadaniu, dopóki prawowity właściciel nie dowiedzie swoich praw. —• Jaka opłata? — Piętnaście centów od głowy, a dzieci i konie darmo. Ale wpuszczę wszystkich za pół dolara i nikt na tym źle nie wyjdzie. Jeżeli macie produkty, przyjmę w naturze. — Drogo — mruknął John. I zaraz dodał: — Rzeki, a także morza i wszystkie w nich ryby są własnością Pana naszego i Boga. — Będę ostatni, który temu zaprzeczy — przyznał mężczyzna — i może uda wam się Go uprosić, żeby was przewiózł łódką na drugi brzeg. Bo jak nie, będziecie musieli przedostać się wpław, co nawet jest całkiem przyjemne, jeżeli starczy wam czasu. Najlep- 57 sze miejsce do przeprawy jest o ćwierć mili stąd, jak sią kończą moje grunty. Słysząc tę bezceremonialną i lekceważącą odpowiedź byłem pewien, że John uniesie się w swojej biblijnej- świątobliwości i zacznie ciskać gromy, ale spytał tylko: — Wydasz pan resztę? Nie mówiąc ani słowa mężczyzna zabrzęczał pieniędzmi w kieszeni, a wtedy John wyciągnął długą i pękatą skórzaną sakiewkę, z której wyjął złożony we czworo banknot. Nie mam pojęcia, gdzie podział tamte osiem dolarów. Właściciel mostu przyjrzał się banknotowi z wielkim zainteresowaniem, a potem wyjął spod ławki książeczkę o luźnych kartkach i usiadłszy zaczął ją przeglądać. — Nie masz pan chyba nic przeciw temu — odezwał się po chwili — żebym zajrzał do „Wykrywacza fałszywych banknotów" Bicknella. Bardzo poręczna książeczka, można ją dostać co tydzień za opłatą tylko dwóch dolarów rocznie. Wiem, że z was uczciwi ludzie, więc chcę wam pomóc i dlatego... — mówiąc to przejeżdżał palcem długi spis — ...słowo daję! No tak... stoi napisane jak wół... ten sam numer... No i co pan na to? Sfałszowany! Niewart papieru, na którym go wydrukowali. Jakbyśmy nie sprawdzili, siedziałbym tu sobie z tym papierkiem, żałośnie nabity w butelkę. Nie uważasz pan? — Otwórz bramę — rzekł John swobodnym tonem. Kładąc bez pośpiechu strzelbę na kolanach, mężczyzna powiedział: — Kiedy z tego wstawania i siadania ledwie już żyję. Może byś pan sam otworzył? Wszystko to było takie ciekawe jak ha przedstawieniu w teatrze. Po raz pierwszy, odkąd natknąłem się na tych szubrawców, było mi obojętne, co się zdarzy. Chociaż z całego serca pragnąłem, żeby Johna i Shepa spotkał zły koniec, przemądrzałość tego człowieka wydawała mi się prawie tak samo drażniąca. Nie wiem, może ostatnio widziałem za dużo krwi, w każdym razie było mi prawie obojętne, jak się to skończy. — Odmawiasz pan otworzenia mostu? — spytał John, ciągle jeszcze bardzo spokojny. Mówił tak, jakby był prorokiem, który ma za chwilę rzucić klątwę na ludzi; widywałem takich na obrazkach w domu. Mężczyzna żuł tytoń — właśnie pochylił się, splunął i bez pośpiechu otarł brodę wierzchem dłoni. — Jak tylko podjechaliście, zaraz wiedziałem, co z was za ga-gatki. John siedział nieruchomy jak na pomniku, ja wstrzymałem oddech. Po chwili, która dla mnie trwała bardzo długo, wsunął rękę do kieszeni, a mężczyzna błyskawicznie poderwał strzelbę. 58 John rzucił na ziemię jederi ze swoich srebrnych dolarów. Pieniądz potoczył się do nogi tamtego. Mężczyzna schylił się, podniósł go i spróbował między zębami. — Oddaj banknot — powiedział John. — Zamelduję o nim odpowiednim władzom. — Bez urazy —r powiedział mężczyzna podchodząc niedbałym krokiem i podając Johnowi fałszywy banknot i resztę z dolara. Ale John dał znak Shepowi i nam i podjechaliśmy do bariery. Zanim nasze konie weszły na most, John zwrócił się do mężczyzny: — Daleko pan w życiu zajdziesz, bo szczęście ci sprzyja. Będziesz mógł opowiadać dzieciom i wnukom o szczęśliwym dniu, jaki ci się trafił na wiosnę czterdziestego dziewiątego. Co do mnie, to wątpiłem, żeby ten właściciel mostu zaszedł dużo dalej od tego miejsca, w którym już był, bo za bardzo rozpuszczał język. Ale trzeba mu przyznać, że miał krzepę. Kiedy przyjechaliśmy na drugą stronę tego pożal się Boże mostu, zawołał za nami, aż śmiesznie pewny siebie: — Patrzcie dobrze, czy nie spotkacie tam gdzie kilku podejrzanych typów. Policja przeszukiwała okolice i pewnie wam podziękuje za pomoc. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, Shep osadził konia w miejscu i powiedział z wściekłością: — Zamknijmy temu draniowi gębę. Sprzykrzyło mi się jego gadanie. Objedźmy następny zakręt i zatrzymajmy się, to wrócę cichcem przez las i poczęstuję go od tyłu porządną porcją ołowiu. Takie było wyobrażenie Shepa o uczciwej walce. Ale John cmoknął na konia i pojechaliśmy dalej. Do St. Louis wjechaliśmy wczesnym popołudniem. Teraz, kiedy ostateczna rozgrywka była już blisko, zacząłem się denerwować. Kąpiel w rzece, brak snu i marne jedzenie — żeby nie wspominać o porwaniu mnie i morderstwie — wszystko to razem sprawiło, że stanu mojego zdrowia nie nazwalibyście kwitnącym. Było mi niedobrze i oblewały mnie poty. Czułem się tak marnie i słabo, że kto wie, czy nie połknąłbym jednego z cudownych leków ciotki Kitty, które, jak twierdziła, były przeznaczone na takie właśnie okazje. Co prawda, wypróbowałem jedną jej miksturę na Samie, jak kiedyś zjadł rączkę od parasola, ale grzmotnął tylko na plecy i leżał z łapami sztywno wyciągniętymi do góry, i wcale nie czuł się lepiej, a może nawet odrobinę gorzej. Kiedy z daleka pokazało się przed nami kilka drewnianych chałup, a za nimi nad brzegiem rzeki długa linia składów towarowych i doków, John zatrzymał konia i wygłosił do nas kazanie. — Ja będę mówił, a wy siedźcie cicho — powiedział kierując 59 swoją uwagę głównie pod adresem Shepa, który, podobnie jak jego koń, wyglądał na mocno zniecierpliwionego. — Nie będzie żadnych trudności... nikt nas nie zna w tych stronach. Tylko nie mówcie ani jednego niepotrzebnego słowa. Milczenie jest złotem, taka była dewiza całego mojego życia, w którym wyłączając te piętnaście czy dwanaście lat spędzonych w więzieniu — za nic nie zmieniłbym ani jednego dnia. Potem zbliżył się do mnie i powiedział: __ Piśniesz słowo, że coś tu nie w porządku, a wywrócę cię na drugą stronę, skórą do środka. I przestań się mazgaić. Robimy ci łaskę, tylko że ty tego nie rozumiesz. Jak się ulotnimy z miasta, możesz jeszcze raz prysnąć i przy okazji ukraść konia, to sobie pojedziesz wygodnie i elegancko. Swoją drogą wolę, żebyś przeczekał ze dwadzieścia cztery godziny, bo inaczej odebranie nagrody byłoby, jak to się mówi, czynem nieetycznym, a ja chcę załatwić wszystko rzetelnie i uczciwie. Może trochę później zostanę kupcem w tym mieście. Podoba mi się tutaj. Z mojego miejsca za plecami Slatera nie widziałem nic takiego, co by mnie mogło wprawić w dziki zachwyt. Kiedy zostawiliśmy za sobą drewniane chałupy i między nimi tyle świń, że starczyłoby ich na zaludnienie całej kuli ziemskiej, przejechaliśmy przez część miasta, która, jak mi potem wyjaśniono, nazywała się starą dzielnicą francuską. Była to dzielnica strasznie ciasno zabudowana, o wąskich, krzywych uliczkach czy alejkach i dziwacznych domach z wysokimi balkonami, przy których stały drabiny sięgające do pokojów na samej górze. Wszystko było krzywe i stało pod zupełnie zwariowanymi kątami, jak gdyby grunt obsuwał się tu i tam, przez co domy stały raz pochylone do tyłu, to znów — częściej —do przodu, z przybliżonymi do siebie dachami, jak rozgadane stare plotkarki. Wjeżdżając do St. Louis przez te kręte zaułki nie zwróciliśmy niczyjej uwagi mimo mocno podejrzanego wyglądu. Nagle przyszło mi do głowy, że jeśli moja historia ma wyglądać prawdziwie, powinienem znać drogę do składów pana Chouteau. Aż zadygotałem. Przestraszyłem się okropnie odgadując w jakiś sposób, że ta sama myśl jednocześnie przyszła do głowy Johnowi. No i naturalnie! Ściągnął cugle, zawrócił i podjechał do nas. — Joe, ty i Zbieg będziecie teraz prowadzili. — Już od rana nazywał mnie Zbiegiem, przygotowując się widocznie do odebrania nagrody. — Zbieg pokaże nam drogę. Tylko bez psich sztuczek — zwrócił się do mnie — jeżeli chcesz dożyć do jutrzejszego śniadania. Ale ja go wyprzedziłem o półtorej sekundy. — Chętnie bym wskazał drogę — powiedziałem — bo teraz już wiem, co jest dla mnie korzystne, ale wjeżdżamy od innej strony 60 miasta i wszystko mi się w głowie pokiełbasiło. Uciekając schowałem się na promie towarowym i przejechałem na gapę do Illinois. Twarz tego starego obłąkanego mordercy znajdowała się najwyżej o stopę od mojej twarzy, zaraz więc poznałem po jego błyszczących czarnych oczach, że mi wierzy tylko w połowie. — To coś robił na brzegu Missouri, kawał za St. Genevieve? — Jeden rybak przewiózł mnie łodzią na drugą stronę, za to, że mu przez całe rano wiosłowałem i zakładałem przynętę na haczyki. — Hm. Możliwe. Zaraz poczułem się zdrowszy. Byłem tak pewny siebie, że o mało nie powiedziałem Johnowi, żeby się wypchał, bo przejeżdżaliśmy właśnie koło hałaśliwego baru i na ulicy tłoczyli się kupcy i przewoźnicy, a także kilku Indian. Wystarczyło, żebym podniósł krzyk, a nasze krwiożercze diabły z piekła rodem miałyby się z pyszna. Ale pamiętałem o moim planie i wobec tego siedziałem cicho. Po chwili John dał nam znak, żebyśmy się zatrzymali, a sam zsiadł z konia i odbył pogaduszkę z mężczyzną w fartuchu i o przeraźliwie sinoczerwonej twarzy, który stał przed zakładem fryzjerskim. Widziałem, jak mężczyzna wymachuje rękami i tłumaczy, a miał przy tym minę taką podnieconą i zniecierpliwioną i rozzłoszczoną, że wyglądał kubek w kubek jak Francuzi w Louisville. John wsiadł z powrotem na konia i niedługo wydostaliśmy się z dzielnicy francuskiej i wjechaliśmy do części miasta, która ciągnęła od rzeki pod górę i była zabudowana nowymi zajazdami i składami towarowymi, byle jak skleconymi i ohydnymi w popołudniowym słońcu, a wszędzie dookoła rozlegał się taki przeraźliwy stuk młotków, tyle psów szczekało, tyle umorusanych dzieci wrzeszczało wniebogłosy, że — pomyślałem — chyba zaraz obudzą się umarli i wstaną z grobów. Ale głowę dam, że jakby się rozejrzeli dokoła, wróciliby czym prędzej do trumien. Widocznie golarz dobrze wskazał kierunek, bo skręciliśmy kilka razy i na końcu długiej ulicy zatrzymaliśmy się przed obszernym budynkiem, z dwiema galeriami i składami towarowymi po bokach i z tyłu. Na budynku umocowany był szyld z przeciętego wzdłuż bala drzewnego, w ramce z białej brzozy, z napisem „Pierre Chouteau, Skup Futer i Towary Mieszane". Panował tu ruch i ożywienie, subiekci przepychali się przez drzwi dźwigając towary, inni biegali od składu do składu, przy bocznych drzwiach ładowano wozy, przed domem stało przywiązanych do słupków z kilkanaście koni. Murzyński stajenny, chłopiec mniej więcej w moim wieku, ubrany z cudzoziemska w czarny cylinder i szkarłatny surdut^ poił konie z drewnianego koryta, a potem przywiązywał je do słupków. Jak zobaczyłem, ile pieniędzy trafia do jego kieszeni — z do- 61 datkiem żarcików i przyjacielskich poszturchiwań — pomyślałem, że zarabia chyba tyle co sąm pan Chouteau i jest pewnie jego wspólnikiem. Kiedy zsiedliśmy z koni, poczułem, że drżą mi łydki. Zrobiłem taki ruch, jakbym chciał dać drapaka, ale John schwycił mnie za rękę i zasyczał: — Nie uciekniesz, szczeniaku. Właź do środka i radzę ci się pośpieszyć! Wyrywałem się pochlipując, ale w końcu ustąpiłem i pozwoliłem się wepchnąć do środka. Shep, Slater i Jennie weszli za mną. W dużym pomieszczeniu na parterze stali w grupkach mężczyźni — brodaci, żujący tytoń — którzy ruszali szczękami, spluwali na podłogę, klepali się po plecach. Zobaczyłem stosy skórek — błyszczących, niebieskawych, brązowych — związane niedbale sznurkiem walały się na kontuarach i podłodze. Był to szczyt sezonu myśliwskiego, tuż po łowach zimowych, więc tu i tam gęsto krążyły butelki. John przytrzymał za rękaw jednego z subiektów i spytał, gdzie możemy znaleźć pana ??????'? Chouteau, ale ten wskazał mu tylko pośpiesznie ołówkiem na małą galerię biurową w głębi sali. Wobec tego przedarliśmy się przez tłum i wspięli na niewysokie schody, na których szczycie zobaczyliśmy przedmiot naszych poszukiwań rozmawiający ze starym i odrażająco brzydkim kupcem w połatanej czapce z szopów, z jedną boczną klapką opuszczoną; pan Chouteau był tak wytworny i grzeczny, i dobrze wychowany jak ambasador na królewskim dworze. — Jestem stary szachraj i pierwszy do robienia machlojek — mówił właśnie kupiec, jak gdyby to było coś, czym człowiek może się chwalić. — Jeżeli sobie wyobrażają, że uda im się od jednego machnięcia capnąć to, co ja przez długie dziesięć lat wycyganiałem od Indian, jestem mułowaty osesek i może im pan to powiedzieć. — Ależ oczywiście, panie MacFarlane, całkowicie przyznaję panu słuszność — odparł Chouteau z grzecznym skinieniem głowy. — Potraktowano pana haniebnie. — Mułowaty osesek, pan pamięta. Takich słów nie mówi się na wiatr. — Pewien jestem że nie, panie MacFarlane. Do widzenia panu. Był wyższy, niż zwykle bywają Francuzi, i smukłejszy, ubrany z wyszukaną starannością; oczy miał czarne i żywe, a obejście beztroskie, jak gdyby już dawno postanowił, że nie będzie się przejmował błahostkami, co — jak zauważyłem — często cechuje ludzi naprawdę wybitnych. Kiedy pan MacFarlane wycofał się z pola widzenia, cały czas zapewniając nas uroczyście, że pod pewnymi względami gotów jest zostać mułowatym oseskiem (chociaż 32 nie mam pojęcia, co to takiego), pan Chouteau zwrócił się do Johna i spytał: — Czym mogę panu służyć? — Poczekaj pan, to się pan dowiesz, z czym przychodzimy — odparł John, a ja po prostu nie mogłem nie porównać w myślach jego grubiańskiego sposobu wysławiania się i wyglądu z wytwor-nością obejścia właściciela składów. — W takim razie może zechcą panowie wyjaśnić mi, z czym przychodzą? Stałem częściowo schowany za plecami Johna i Shepa, ale teraz John sięgnął ręką za siebie i pchnął mnie do przodu, mówiąc jednocześnie: — Oto on, podły smarkacz. Złapaliśmy go za St. Genevieve i ja na pana miejscu policzyłbym, czy nie zginęło coś z domu. Chouteau obejrzał mnie sobie flegmatycznie, bez pośpiechu, a potem z niezmąconym spokojem przeniósł wzrok na Johna. Mogłem teraz przemówić, ale tak się świetnie bawiłem, że wolałem przedłużyć trochę tę scenę. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że powinienem rozpoznać tego chłopca? Johnowi opadła szczęka, jak gdyby go ktoś zdzielił pięścią. — Co to... co to? Kim pan jesteś... gdzie jest Pierre Chouteau? — Wydaje mi się, że jestem jedynym Chouteau w tym budynku, a już z całą pewnością jedynym ??????'?? Chouteau. — A to nie jest zbiegły terminator, o którego ucieczce pan ogłaszał? — O ile mi wiadomo — odparł Chouteau — widzę tego chłopca pierwszy raz w życiu. Nie wiadomo mi też nic, żebym ogłaszał o ucieczce czegokolwiek — chłopca, konia czy psa. Niewiele brakowało, a byłbym się roześmiał na głos, taka przyjemna była ta chwila po tych dniach znęcania się nade mną. — Co to znaczy?! — wrzasnął John. — Co się tu dzieje? — A potem, kiedy przez mgłę wściekłości dotarła do niego prawda, rzucił się na mnie i chwycił mnie za gardło rycząc. — Na Boga, ukręcę mu łeb jak kurczakowi... Oczy wyszły mi na wierzch i wszystko dokoła zaczęło wirować, gdy nagle zobaczyłem, że z rękami Johna dzieje się coś dziwnego. W poprzek dłoni, tuż pod moim nosem, pokazała się nagle cienka, wilgotna, różowa szczelina, która prędko wypełniła się krwią, spływającą aż na przegub rąk. Kiedy nie widząc nic z trudem walczyłem o oddech, Jennie schwyciła nóż z biurka pana Chouteau i zadała Johnowi pchnięcie, które w niemałym stopniu wyrównało dawne porachunki. Natychmiast mnie puścił i odzyskałem głos. Ale jedyne słowo, jakie przyszło mi do głowy, to „morderca!", więc wyryczałem je 63 ze wszystkich sił, a kiedy John, a tuż za nim Shep, runęli w dół ze schodów, wrzasnąłem do pana Chouteau, że jestem Jaimie McPheeters, ten sam, który zginął ze statku, i że ci oszuści są bandytami i zbrodniarzami. — Zatrzymać tych mężczyzn! — zawołał pan Chouteau, a ja dorzuciłem jeszcze raz „mordercy!", bo jakoś to słowo przyczepiło się do mnie. Potem zobaczyłem, że Jennie siedzi na krześle i płacze i że Slater nie kiwnął nawet palcem w bucie, żeby uciec. Po prostu stał i rozglądał się ponuro, zupełnie jakby chciał powiedzieć, że cokolwiek go czeka w przyszłości, ani myśli podróżować dalej z tymi opryszkami. Na dole wybuchło okropne zamieszanie. Kupcy pokrzepili się przyjemnie trunkami, więc byli radzi, że nadarza im się okazja do zabawy, zwłaszcza takiej wesołej. Dwaj mężczyźni wyładowujący właśnie skóry rzucili się za Johnem, ale on im uskoczył w bok i zamiast niego chwycili Shepa za ramię, tylko że Shep pchnął ich mocno kolanem i wyrwał się. Potem obaj bandyci biegli to w tę stronę, to w tamtą, hycali śmiesznie tam i z powrotem, zupełnie jak tancerze, których widziałem kiedyś w operze w Louisville — jacyś tacy niezupełnie prawdziwi — a w końcu skoczyli na stół, ze stołu na parapet okna i już ich nie było, przy czym ten obłąkaniec Murrel wyskoczył pierwszy. — Sto dolarów za złapanie ich żywcem! — zawołał pan Chouteau i kupcy runęli do drzwi. Ale spóźnili się o kilka sekund. Bandyci skoczyli na dwa najbliżej stojące konie, a gdy murzyński chłopiec usiłował ich zatrzymać, zwalili go na ziemię i stratowali odjeżdżając wśród ogłuszającego stuku kopyt i rozpryskując fontanny błota. Kiedy wypadliśmy przed dom, chłopiec leżał bardzo cicho i spokojnie i wyglądał prawie jak biały; ze wspaniałego czarnego cylindra zostały strzępki, a czerwony fraczek był bardzo podarty i zabłocony. ROZDZIAŁ VIII Independence, Stan Missouri 10 czerwca 1849 r. Kochana Melisso, dotarłem tu w końcu, do tej ostatniej placówki cywilizacji. Jest to punkt wypadowy, dalej rozciąga się dzicz — preria, pustynie alkaliczne, Góry Skaliste i Elizeum! (czytaj Kalifornia). Wszystko toczy się w tempie wprost zawrotnym. Nigdy nie przyświecały mi większe nadzieje, a gdyby nie boleść po stracie Jaimiego, duch mój byłby niezwalczony. Poczyniłem postępy w kilku kierunkach. Pragnąłbym Cię zapew- 5 — Podróże Jaimiego McPheetersa 65 nić, że nie jest łatwo przywyknąć do szorstkiej wesołości i dziwacznego poczucia humoru ludzi spoza obrębu cywilizacji, którymi zatłoczone jest to miasto. Mówiąc w przenośni, szwy Indepen-dence pękają od nadmiaru najróżniejszych i najbardziej nieokrzesanych okazów ludzkich, jakie zdarzyło mi się spotkać w życiu. Sądzę, że ludzie ze szlaku różnią się od swoich bliźnich przede wszystkim absolutnym brakiem umiaru i powściągliwości. Dla ilustracji zamieszczam poniższą anegdotę. Na nasze szczęście — czy nieszczęście — mamy tu dwóch rze-źników, przy czym obaj są złodziejami, chociaż jeden, nazwiskiem Schmidt, przewyższa pod względem nieuczciwej pomysłowości swojego rywala, pana Burkę, który jest zwykłym łotrzykiem i — obawiam się — ogranicza swoją działalność życiową do drobnych kradzieży. (Dla jasności obrazu nadmieniam, że sposób, w jaki oskubuje się tu i obdziera ze skóry tych biednych, łatwowiernych emigrantów, jest skandalem publicznym, któremu władze powinny położyć kres, co stwierdzałem kilkakrotnie i z emfazą). Ale wróćmy do rzeczy. Nasz miły pan. Schmidt popełnił błąd taktyczny, a mianowicie sprzedał obozowisku poganiaczy bydła, za cenę horendalną, gigantyczny kawał koniny jako wołowinę na befsztyki. Zemsta nie dała na siebie długo czekać, a ja wciąż jeszcze myślę z zachwytem o szatańskim dowcipie człowieka, który ją obmyślił. Główny poganiacz, ogromny, brodaty mężczyzna o głęboko osadzonych, psotnych oczach, odczekał do godzin południowych, kiedy w sklepie Schmidta pełno było dokonujących zakupów gospodyń, i wtedy wmaszerował do środka ze zdechłym kotem, którego rzucił na ladę. — Razem z tym jest już dziewiętnaście sztuk — powiedział. — Jesteś pan teraz zajęty, więc się policzymy innym razem. — I prędko wyszedł ze sklepu. Pytasz, jak dotarłem do tego wrzaskliwego środowiska łupieżczych rzeźników, krotochwilnych poganiaczy bydła, łagodnych jak baranki emigrantów i innych dziwadeł ludzkich (w tym Indian), z których większość przebywałaby w Louisville tylko dopóty, dopóki policja nie usunęłaby ich z granic miasta. W okresie od mojej poprzedniej do ciebie epistoły przyglądałem się nowemu życiu, surowemu i niesfornemu, które jednak zaniesie pochodnię postępu w najdalsze krańce naszego państwa. Przeszukawszy skrupulatnie — acz na próżno — oba brzegi Missisipi, wsiadłem w Cape Girardeau na statek pocztowy i udałem się do St. Louis, gdzie odwiedziłem przyjaciół Twojej rodziny, państwa Chouteau, którzy mnie przyjęli z nadzwyczajną grzecznością. W rzeczy samej Pierre Chouteau junior (jego ojciec czy też dziadek położył podwaliny pod ich dzisiejszą fortunę) stanowczo zażądał, żebym zabrał moje 66 bagaże z Hotelu Plantatorów, niskiego budynku o wielu skrzydłach i posępnych korytarzach, przypominającego nasz Szpital Marynarki (chociaż jedzenie tu, Bogu dzięki, lepsze), i zamieszkał w głównej ich rezydencji. Jest to murowany dom stojący na rozległym terenie, z licznymi przybudówkami, chatami murzyńskimi i składami towarów dokoła. Ty, która patrzyłaś nieprzychylnym okiem na moje przedsięwzięcie, będziesz chyba rada wiedzieć, że sam Pierre Chouteau jest zainteresowany (choć nie bezpośrednio) poszukiwaniem złota w Kalifornii. Co więcej, pokazał mi list od wybitnego pioniera, a obecnie kupca z dalekiej placówki na szlaku, człowieka nazwiskiem Bridger; legenda jego czynów dotarła do Louisville już przed wielu laty. Poprosiłem o pozwolenie — otrzymałem je — skopiowania tego dokumentu, uważam bowiem, że znajomość z tym dzielnym człowiekiem z pogranicza może być dla mnie nader pożyteczna. Pragnąłbym go odwiedzić w późniejszej fazie podróży. Cytuję Ci fragment tego listu. Założyłem na szlaku emigrantów mały fort — pisze Bridger — z kuźnią i zapasem wszelkiego żelastwa, która to placówka całkiem nieźle sią zapowiada. Wyruszając w drogą emigranci zabierają na ogół znaczne ilości gotówki, ale zanim tu dotrą, odczuwają rozmaite braki — potrzebne im są konie, żywność, robota kowalska itd. Wyjeżdżają ze Stanów z pełnymi kieszeniami, jeżeli więc dostanę towary, które zamówiłem, będę z nimi prowadził ożywiony handel, a także nawiążę stosunki z Indianami, którzy mają znaczną ilość skórek bobrowych. Fort jest pięknie położony, nad brzegiem Black Fork, głównego idopływu Green River, i zaopatrzony w doskonałą wodę do picia ze śnieżnych wierzchołków Uintah Rangę. W strumieniach roi się od górskich pstrągów, sama zaś rzeka przepływa przez fort kilkoma kanałami, których brzegi porastają drzewa czerpiące życie z nadrzecznej gleby. Kiedy żegnałem się z Chouteau (cała rodzina przesyła Ci mnóstwo pozdrowień), odniosłem wrażenie, że miałby wielką ochotę zakupić udział w mojej ekspedycji. Co prawda nie wspomniał o tym wyraźnie — na to jest zbyt wytrawnym kupcem — ale ja mam doskonały instynkt w tego rodzaju sprawach. Chociaż byłem mu wdzięczny za to zainteresowanie, nadal tylko milcząco sugerowane, nie powiedziałem ani słowa, nie chciałem bowiem — nawet przyjacielowi i dobroczyńcy — oddawać cennej własności za darmo. Bo z pewnością zdobędę piękną fortunę na kalifornijskich złotodajnych polach! Teraz już nic nie stanie mi na przeszkodzie i pragnąłbym tylko zarazić ciebie moim entuzjazmem dla tego przedsięwzięcia. 67 Chouteau odprowadził mnie na statek, na którym wykupiłem bilet drugiej klasy (roztropnie postanowiłem bowiem oszczędzać). Koszt tej podróży na odcinku czterystu pięćdziesięciu mil w górę Missouri, trwającej trzy i pół dnia, wynosi cztery dolary. Zacny Chouteau sam się zaofiarował poprowadzić dalsze poszukiwania naszego ukochanego syna na obu brzegach Missisipi aż do Cairo. Kiedy mu zaproponowałem, że pokryję koszty tej akcji, odmówił stanowczo, nie chcąc — czułem to — choćby w tak minimalnym stopniu nadwerężać zapasów mojej gotówki i tym samym zmniejszać szans mojego powodzenia. Dobrze on wie, możesz być tego pewna, że najwyżej tygodnie dzielą ???? od zdobycia bajecznych wprost bogactw. Prawdę mówiąc, jestem zdumiony, że zdołał się powstrzymać i nie poprosił o przyjęcie go na wspólnika. Ale Francuzi z jego sfery odznaczają się niezwykłą delikatnością w sprawach finansowych — w odróżnieniu od prostackiej chciwości francuskiej służby, która gotowa jest otruć człowieka za wręczenie zbyt małego napiwku. Nie będę Cię obciążał szczegółami mej podróży w górę Missouri. Wystarczy wspomnieć, że z gorączkową niecierpliwością oczekiwałem chwili, w której przybędę do Independence i wyruszę w dzicz. Dni wlokły się nieznośnie, widok zaś tej milczącej, gęstej od mułu rzeki zaczął w końcu działać mi na nerwy. Nie starczy mi słów, żeby Ci opisać prymitywną wspaniałość widoków, monotonię rozlewisk wodnych, ohydny, leniwy ruch tego zimowego, błotnistego węża, który wijąc się szuka drogi ku morzu. Gdy nas wysadzono na ląd w przystani odległej o sześć mil od Independence, zdumiałem się, zostaliśmy bowiem wprowadzeni w błędne mniemanie, że dobijemy do portu na przedmieściach miasta. Wraz z innymi pasażerami zaprotestowałem jak najenergiczniej, jednakże nasz kapitan, człowiek o temperamencie tak ospałym, że wydawał się trwać w stanie nieprzerwanej drzemki, nawet kiedy trzymał w ręce ster, miał czelność zasugerować, że jeśli przeniesiemy statek na ląd, chętnie podwiezie nas aż na rynek, „ponieważ od tu do tam nie ma żadnej takiej wody, po której statek mógłby pływać, a w żadnym razie jazem takiej nie widział". Zbrodnie przeciwko regułom języka wraz z nagminnym u ludzi Zachodu brakiem grzeczności bywają niekiedy bardzo irytujące. Kulturalne wysławianie się przekracza ich możliwości. Kiedy o-świadczyliśmy kapitanowi, że w drodze powrotnej zrezygnujemy z jego statku i dosiądziemy koni, wzruszył ramionami i chociaż w zasięgu jego głosu znajdowało się kilka pań, odpowiedział: — Wasze d... Wytrząsajcie je sobie, ile chcecie. Udało nam się umieścić bagaże (nadal wiozę ze sobą torby podróżne Jaimiego) na platformach towarowych, po czym odbyliśmy sześciomilową przechadzkę po kamieniach i wybojach drogi! Cie- 68 szyłem się, że zdobywam to nowe doświadczenie, było ono bowiem jak gdyby zaprawą do długiej, długiej wędrówki, która mnie czeka. Nie speszył mnie bynajmniej fakt, że w pewnej chwili, potknąłem się i spadłem głową w dół z pnia łączącego miast kładki oba brzegi strumienia, ubawiłem się zaś setnie, gdy koło wozu przejechało mi po stopie nie powodując szkody większej niż bolesna obrzmiałość, przy czym — o ile zdołałem stwierdzić — ani jedna kość nie została złamana. Te dobre wróżby są, moim zdaniem, zapowiedzią tego, co przyjdzie. Jestem najgłębiej przekonany, że wyczerpawszy pulę niepowodzeń stoję obecnie u progu długiego okresu pomyślności, za dowód czego niech posłuży to, co zamieszczam poniżej. Independence — gdy dotarliśmy tu wreszcie w świetnych humorach i doprawdy nie pamiętając już o drobnych przykrościach, jak przemoczone ubranie i potłuczenie (udało mi się sprokurować wprost kapitalne kule z pewnej odmiany jaworu, który rośnie tu w wielkiej obfitości) — okazało się brzydkim, prowizorycznym o-siedlem, zabudowanym głównie drewnianymi chałupami, wśród których z rzadka widać dom z cegły wznoszący się jak czerwony mak pośród łanu chwastów. Okolica wokół nas, żyzna i malownicza, faluje jak wzburzone wiatrem morze, przy czym drzewa — dęby, klony, wiązy i sykomory — znaczą się ciemniejszymi plamami na wielobarwnym kobiercu polnych kwiatów prerii. Bo ta falista nieskończoność, preria, tu się właśnie zaczyna. Pojechałem z grupką znajomych na sam jej skraj; przed nami leżał samotny, pozbawiony drzew bezmiar kwiatów i trawy, falujący, zmarszczony wiatrem — botaniczna pustynia w uroczystej zadumie, pustynia, nad którą w milczeniu zataczało kręgi nieliczne ptactwo. Trawy nie są wysokie ani kwiaty nie osiągnęły jeszcze swej późniejszej rozpasanej bujności; poprzez zieleń i żółtość przeświecały czarne łaty, co wzmagało jeszcze wrażenie ponurości przewyższającej o tej porze roku ponurość angielskich wrzosowisk. Samo miasto liczy około tysiąca mieszkańców stałych, powiększa jednak tę liczbę przelotny tłum — setki kupców, traperów, poganiaczy bydła, mulników, emigrantów i awanturników. Independence jest nie tylko punktem wyjścia na szlak Kalifornia — Ore-gon, lecz także ostatnim miejscem postoju dla podróżnych zdążających drogą południową przez Santa Fe, w wyniku czego miastem przeciągają codziennie znaczne ilości Meksykanów i półkrwi Indian. Ci ostatni mają ciemną skórę, odziani są w brudne łachy i dosiadają ochwaconych mułów i koni, co w sumie daje obraz niezwykle żałosny. Żyją z żebraniny i kradzieży, są zaś jednakowo niewrażliwi na razy, jak na przekleństwa. Przed dwoma dniami podszedł do mnie na ulicy Indianin — dorodny, prosty jak świeca młody mężczyzna, znacznie wyższy od reszty swoich ziomków — «< 69 z wyciągniętą ręką, w której tkwiła koperta. Podejrzewając, że jest to oszustwo, próbowałem go ominąć, on jednak przemówił do mnie zupełnie niezłą angielszczyzną: — Ja Siuks Cze-Tom-W-Ku-Te-A-Ma-Ni, Sokół, Który Poluje z Ziemi — brzmiała jego wypowiedź. Zatrzymałem się, ciekaw, co teraz nastąpi, mocno jednak, bądź pewna, zacisnąwszy dłoń na sakiewce. — Biały doktor jedzie wozami... szlakiem do Kalifornii? Odparłem, że tak jest w istocie. — Pastor Reese (jest to pastor tutejszego kościoła) napisał za Sokoła list do ojca... doktor weźmie? Przez dobrą minutę milczałem zdumiony, potem zrozumiałem, że młody Indianin zwraca się do mnie z prośbą, abym wystąpił w roli listonosza. Ale cóż za niedoskonały system pocztowy! — Gdzie go znajdę? Gdzie mieszka? — spytałem, a młodzieniec wskazał ręką na zachód. Potem rzekł: — Dużo słońc — jednocześnie kilka razy rozwierając i zamykając dłoń. Jak już wiedziałem, indiańskie „słońce" równa się około pięćdziesięciu milom, czyli odległości, jaką przeciętnie ludzie ci przebywają w ciągu dnia. Mogłem więc umiejscowić jego ojca ze szczepu Siuksów gdzieś w okolicach Przełęczy Południowej, czyli na bardzo, bardzo dalekim etapie mojej podróży. A kiedy spytałem o imię ojca — aby zwiększyć szanse doręczenia listu — to, co w końcu wyłoniło się spośród suchego trzasku indiańskich zgłosek, brzmiało „Czarny Podi". Słowem, wsunąłem dziwaczną przesyłkę pocztową do kieszeni kurtki i obiecałem wręczyć ją panu Podi, gdy go tylko spotkam, po czym rozstaliśmy się z Sokołem wymachując rękami na znak wzajemnego szacunku. Znalazłem tani nocleg w domu pewnego kupca, pana Wilsona, który — wraz ze swoim wspólnikiem Clarkiem — jest głównym dostawcą towarów w mieście. Wierny nowym przyrzeczeniom abstynencji i wstrzemięźliwości, wracam do domu o zachodzie słońca, co nie jest szczególnie przykre, gdyż o zmroku ulice tak się roją od awanturników, wołów, mułów i w ogóle tak są zatłoczone i hałaśliwe, że wszelkie poruszanie się po nich jest rzeczą bez mała niewykonalną. Element wędrowny mieszka przeważnie w namiotach pozbawionych kanalizacji, przeto straszliwy fetor unosi się w powietrzu płynącym znad prerii, które inaczej byłoby przepojone zapachem ostróżek, werbeny, tymianku, łubinu i in-dygo. Tak konsekwentnie kroczę po ścieżce cnoty, że wczoraj wziąłem udział w pikniku zorganizowanym przez „panie masonki", w niedzielę zaś siedziałem we frontowej ławce na nabożeństwie celebrowanym przez pastora Reese'a. Wyznaję, że jego kazanie 70 wydało mi się przesadnie patetyczne; w ostatnich słowach wysyłał nas wszystkich albo do grobu, albo na wieczne potępienie, co było odprawą raczej sumaryczną i w niezbyt dobrym guście, jako że wielu pośród słuchaczy miało niebawem udać się w drogę w warunkach, które z obu alternatyw czyniły nader realne prawdopodobieństwo. Dla odświeżenia płuc zgromadzeni odśpiewali kilka hymnów, po czym wyszliśmy straciwszy wszelką nadzieję zbawienia, i W następnym liście opiszę Ci, a także drogiej Hannie, szczegóły moich przygotowań do drogi. Mogę przyłączyć się do „kompanii" albo jako członek wyprawy, albo jako pasażer; w pierwszym przypadku byłbym udziałowcem w ruchomościach — wozach, wołach (lub mułach), narzędziach, broni, żywności — w drugim przyłączyłbym się do grupy rodzin zwanych „wspólnotą" za pewną ustaloną sumę. Gdy załatwiałem sprawy z tym związane, u-śmiechnęło się do mnie szczęście w sposób doprawdy niezwykły: Przyznać muszę, że wszystko to zawdzięczam dobroczynnemu wpływowi religii. W niedzielę, zgnębiony ponurymi atakami pastora Reese'a, złamałem zasady i wpadłem na chwilę do jednego z owych kapiących blichtrem „pałaców szczęścia", zdjęty bowiem współczuciem dla nieszczęsnych, omamionych istot przebywających tam w niewoli miałem nadzieję, że zdołam im może pomóc w miarę swoich skromnych możliwości. Gra, którą uprawiają w tej szulerni, zwie się „młot" i jest rozrywką importowaną z obozowisk na złotodajnych terenach Dalekiego Zachodu. Jak przewidywałem, przeraźliwie blady mężczyzna z wyrazem bezgranicznej rozpaczy na twarzy przegrywał sumy, które — domyślam się — kochająca rodzina i przyjaciele zebrali w celu sfinansowania jego ekspedycji. Obserwując tę żałosną scenę nagle uświadomiłem sobie, że zarówno pastor Reese, jak i superintendent kościoła życzyliby sobie, abym wyrwał tę zbłąkaną owieczkę z wilczych szponów i wyprowadził na bezpieczne pastwiska. Przyłączyłem się więc do gry — chociaż przy obecnym moim nastawieniu zrobiło mi to prawdziwą przykrość — i zacząłem podtrzymywać młodzieńca, obserwując kombinację rozgrywaną przeciwko niemu, z żalem bowiem muszę stwierdzić, że w Independence — podobnie jak w Louisville — nie brak ludzi pozbawionych skrupułów, którzy zastawiają sidła na bezbronnych i naiwnych. W sumie straciłem ponad czterdzieści dolarów, zanim zdołałem przywrócić mojego pobladłego przyjaciela do rozsądku, kiedy to przerwał raptownie grę i odszedł od stolika; ufam, że zostało mu dość gotówki na podjęcie dalszej podróży zgodnie z planem. Co do mnie, uważam, że są to pieniądze wydane w służbie Pana, via pastor Reese. Ty zaś, droga Melisso, byłabyś 71 ze mnie dumna, gdybyś widziała, jak się zmuszam do hazardu, który obecnie budzi we mnie wstręt nie mniejszy niz w tobie. Co więcej, gdyby nie wprost katastrofalnie zła passa, wygrab bym krocie, i to znów za sprawą niebios, pewien bowiem jestem, że Pan życzyłby sobie, abym oskubał to stado do skóry. Ale jak powiada nam Biblia, niezbadane są wyroki Opatrzności. Słowem, Wszechmocny uznał za wskazane obdarzyć mnie — w momencie krytycznym — waletem pik, podczas gdy najniższa choćby blotka kier wzbogaciłaby Jego pokorną owieczkę o trzysta kilkadziesiąt dolarów. Tyle o tym. Czuję się oczyszczony i podniesiony na duchu, że poniosłem tę zbożną ofiarę dla słabego duchem bliźniego w potrzebie. A teraz opowiem Ci, jak uśmiechnął się do mnie los. Przed opuszczeniem „pałacu szczęścia" przyjąłem od gospodarzy bardzo maleńką — powiedziałbym lekarską — dozę czy też szklaneczkę alkoholu, gdyż święty obyczaj tego zakładu nakazuje fetować pożegnalnym kielichem każdego klienta, który przyczynił się walnie do uświetnienia zabawy. Obok mnie przy ladzie czy tez barze stali dwaj mężczyźni o szorstkim wyglądzie, lecz sercach ze złota - istne prototypy walecznych pionierów, którzy zbudowali świetność naszego kraju. Jeden z nich - chudy jak tyka, starszy już mężczyzna o białej grzywie włosów, przenikliwych czarnych oczach i odznaczający się wielką pobożnością -poinformował mnie, że organizują oni grupę pionierską o nazwie «Merynosi i że chętnie przyjmą mnie albo na członka, albo na pastora. Jego towarzysz - dość bezceremonialny, krzepki olbrzym o świeżych bliznach na policzku — trzepnął mnie z rozmachem w plecy i zawołał, że z ich rozumem, a moją gotówką „obłowimy się, ze proszę siadać". W pierwszym momencie stwierdzenie to me wydało mi się nazbyt grzeczne, potem jednak pojąłem, ze mówiąc „rozum" miał na myśli doświadczenie. Ci poczciwi zawadiacy sprawiają wrażenie ludzi nader zaradnych; pewien jestem ze sprostają każdej trudnej sytuacji. Co więcej, Melisso, siwowłosy patriarcha jak mało kto przypadłby ci do serca, bo kiedy odchodziłem (uzgodniwszy, że spotkamy się za dwa dni), pożegnał mnie wspaniałym wersetem z Biblii: „Albowiem temu, kto posiada, będzie dane, aby posiadał większą obfitość; temu zasię, kto me ma, będzie zabrane nawet to, co jeszcze posiada". Czy możesz sobie, droga Melisso, wyobrazić życzliwszy uśmiech losu niż znajomość z takimi dwoma bezinteresownymi dobroczyńcami? Życz mi pomyślnej drogi — wypadki toczą się z bez mała męczącą prędkością. Ale o tym wkrótce. Teraz kończę już i śpieszę 72 na pocztę, aby kupić znaczek na przeszło 300 mil za cenę dziesięciu centów! Oto kara za dalekie podróże. Niech was Bóg ma w opiece. Nie zapominajcie o mnie w swoich modlitwach. Twój kochający mąż DR SARDIUSZ McPHEETERS ROZDZIAŁ IX Myślę, że gdyby nie śmierć tego małego chłopca stajennego, darowaliby Slaterowi życie. Chłopiec był bardzo lubiany; bawił i rozweselał wszystkich, więc jak się okazało, że został stratowany, wpadli we wściekłość, która jeszcze wzrosła, kiedy opowiedzieliśmy z Jennie nasze historie. Nie pisnęliśmy o Slaterze ani jednego złego słowa, ale zauważyłem, że prawnicy mają swoje sposoby i zanim się człowiek zorientuje, potrafią wyciągnąć z niego wszystko. W końcu musieliśmy przyznać, że Joe jechał w kompanii Johna i Shepa i że był przy tym, kiedy oni mordowali. Wobec tego zamknęli go w niskim, kwadratowym budynku z czerwonej cegły, w którym mieściło się więzienie, i powiedzieli, że jutro wezmą go przed sąd, a pojutrze powieszą. — Mam zamiar dać mu uczciwą szansę — powiedział szeryf, mężczyzna z takim ogromnym brzuchem, że pewnie od lat nie oglądał swoich stóp, gdy staliśmy z panem Chouteau i kilku innymi w jego biurze. — Za dużo było ostatnio w naszych stronach gadania o starym Sędzim Linczu, ale żaden człowiek, powtarzam, żaden człowiek — czy to biały, czy czarny, czy zielony; czy w paski — nie zawiśnie u nas na szubienicy bez przewodu sądowego i wyroku. Potem dodał, że sprawa musi się odbyć jutro, ponieważ właśnie jutro będzie w mieście sędzia sądu objazdowego, który w dniu następnym musi wygłosić mowę wyborczą w St. Charles. Oprócz pana Chouteau, który, jak zauważyłem, patrzył na tamtych chyba z niesmakiem, wszyscy oznajmili, że-trudno o uczciwsze postępowanie i że z pewnością Slaterowi będzie przyjemniej pójść na szubienicę, jeżeli najpierw odbędzie się regularna rozprawa z sędzią i tak dalej. Potem zorganizowali coś, co nazwali „korpusem policyjnym", i zaczęli uganiać się po mieście i okolicy w poszukiwaniu Johna i Shepa. Poruszyli niebo i ziemię, żeby ich odnaleźć, ale złowili tylko kilku podejrzanych, którzy tak byli do nich podobni, jak nie przymierzając Eskimosi, w tym dwóch nieszkodliwych wędrowców kaznodziejów, kilku pijaków z szynku i jednego Murzyna, który siedział nad rzeką i łowił ryby. A poza tym postrzelili jednego mężczyznę w nogę, chociaż całe jego przestępstwo polegało na tym, że jechał na białym koniu z gołą głową, 73 że wygląd konia zgadzał się z opisem i że w ogóle mężczyzna nie powinien był odpowiadać tak ostro, kiedy kazali mu zsiąść z konia i zdjąć ubranie. Pan Chouteau zabrał nas do siebie do domu, który był murowany i tak wspaniały, że wspanialszego nie widziałem w całym Louisville, a po drodze opowiedział nam o wizycie mojego ojca i o tym, ile trudu podjęli, żeby mnie odnaleźć. Było mi przykro, że ojciec tak się o mnie martwił, bo miał i tak dość kłopotów, ale było mi też przyjemnie, że mnie chcieli odnaleźć. Wobec tego opowiedziałem panu Chouteau coś niecoś o swoich przygodach, ale nie wszystko, w każdym razie nie wspomniałem o złocie, bo wiem, że im mniej człowiek mówi o swoich pieniądzach, tym dłużej ma je w kieszeni. Z moim ojcem było zawsze dokładnie na odwrót. Gdyby znalazł brylanty wartości miliona dolarów, zatrzymałby pierwszych dziesięć osób spotkanych na ulicy i dokładnie by im o tym opowiedział, a może nawet dałby każdemu garstkę, żeby uwierzyli, że to prawda. Ale taki już był — chciał, żeby ludzie dokoła niego wiedzieli o wszystkim, co robił. Pan Chouteau przedstawił nas swojej rodzinie — taka średnio duża gromadka z kilkorgiem dzieci — i opowiedział paniom, które były bardzo miłe i dobre, miały błyszczące czarne włosy całe w lokach i najbardziej koronkowe suknie, jakie można sobie wyobrazić, o strasznych przeżyciach Jennie. Wobec tego położyły ją zaraz, przy pomocy służących, do łóżka i tak przy niej skakały, jakby była księżniczką, usługiwały jej i poiły ją bulionem, a jak mnie zaprowadziły na górę, zobaczyłem, że wróciły jej rumieńce i że wygląda ładnie. Czułem się jakoś głupio, bo nie wiedziałem, co powiedzieć, kiedy tak stałem koło tego ogromnego i wysokiego łóżka, całego w falbanach i z jedwabnym baldachimem u góry, tym bardziej że w pokoju były dwie panie Chouteau i cały czas mi się przyglądały. Ale po chwili Jennie uśmiechnęła się do mnie i wzięła mnie za rękę. — Jesteś dobrym, dzielnym chłopcem, Jaimie — powiedziała, pewnie dlatego, że była trochę nieprzytomna. — Będę się tobą opiekowała, dopóki nie odnajdziesz tatusia. Potem rozmawialiśmy chwilę i postanowiliśmy, że odwiedzę Slatera w więzieniu i postaram się ulżyć mu trochę w niedoli. — Był kiedyś uczciwym człowiekiem — powiedziała Jennie. — Jestem tego pewna. Zanim wyszedłem z pokoju, pani Chouteau i Jennie napisały list do mojej matki. Opowiedziały jej, że się odnalazłem, ale nie wspomniały ani słowem o tych wszystkich okropnościach, a ja dopisałem, że strasznie tęsknię za domem — bo chciałem im zrobić przyjemność — a na zakończenie wyraziłem nadzieję, że dzieci 74 w szkole uczą się tyle, ile ja, ale zaraz dodałem, że wątpię. Aż mnie świerzbiło, żeby spytać, czy profesor Yandell uczy, jak dopłynąć w maju ze środka Missisipi do brzegu i jak — może za pomocą rachunku pamięciowego — odbyć drogę do St. Louis w towarzystwie morderców, ale się przezwyciężyłem. Jakoś dotąd nie spotkałem nikogo, kto by próbował z moją matką takich sztuczek i dobrze na tym wyszedł; dziwna rzecz, ale to się nie opłacało. Kucharki w kuchni przygotowały koszyk z pieczonym kurczakiem, jajkami na twardo, ciastem i tak dalej, a pan Chouteau dołożył do tego dwie butelki wina. Potem wieczorem zaprowadzili mnie do więzienia i strażnik otworzył celę, w której trzymali Joego. Joe siedział na ławce i układał pasjanse i nie wydawał się ani weselszy, ani smutniejszy niż zwykle, ale taki już on był ten Joe Slater; jego twarz miała mniej więcej tyle wyrazu, co kawałek drewna. — No tak, chłopcze — powiedział na mój widok. — Wpakowałeś nas wszystkich w ładną kabałę, ale spodziewam się, że gdybyś ty tego nie zrobił, zrobiłby ktoś inny. Szanse były przeciwko nam. — Przyniosłem panu jedzenie i wino — wyjąkałem. — Pewnie cię to zdziwi, ale perspektywa szubienicy odebrała mi apetyt. Swoją drogą jestem ci wdzięczny... może jajko? Przełknąłem głośno i powiedziałem, że dziękuję, że jadłem już kolację. — Strażnik! — zawołał bijąc ręką w ścianę. Po chwili przy-człapał ospale do kraty mężczyzna w strasznie brudnym ubraniu i powiedział: — Po co ten raban? — Kawałek pieczonej kury za cygaro. Uczciwa proporcja. — Tylko nie próbuj ze mną swoich bandyckich sztuczek — wy-skrzeczał strażnik, ale zobaczyłem, że łakomie spojrzał na kurczaka. — Och, nie bądź taki bojaźliwy — powiedział Slater. — Niech będą dwa kawałki kury i jajko na dodatek. Strażnik zniknął i wrócił po chwili z trzema długimi, czarnymi, jak gdyby skręconymi cygarami, które były tak cienkie, że cieńszych chyba nigdy nie widziałem, i powiedział: — Najpierw podaj jedzenie przez kratę. Zerkając na pozostałe dwa cygara Slater zaproponował, że zagra o nie w karty, a jak przegra, dozorca dostanie resztę jedzenia z koszyka. Trochę się targowali, ale w końcu w dwóch rozdaniach wyłożył pokera, raz w celi i raz przez kraty, na kapeluszu dozorcy. Ale nie myślcie, że własnymi kartami; dozorca przyniósł talię z biura szeryfa. Pierwszy raz widziałem Slatera w takim dobrym humorze. Zachowywał się zupełnie jak człowiek, na któ- 75 rego" cześć mają lada chwila odsłonić pomnik, i musiałem się uszczypnąć, żeby sobie uświadomić, że cała ta wesołość wynika stąd, że grozi mu szubienica. Naturalnie wygrał cygara; rozdawał karty dwukrotnie, przy czym robił rękami mnóstwo gestów i wywijasów, chyba po to, żeby wyglądać na większego fachowca. Kiedy strażnik odszedł mocno zły, Slater powiedział: — No i co ty na to? Oszukałem go dwa razy i udało mi się. Nie zauważył. To bardzo ładny akord końcowy. Zapalił cygaro, powiedział, że mi opowie historię swojego życia, i tak zaczął: — Urodziłem się w najnędzniejszym domu publicznym Nowego Orleanu i moja matka nienawidziła mnie od chwili, kiedy przyszedłem na świat. Pewnie cię dziwi, dlaczego ten głupiec jest taki radosny, kiedy grozi mu szubienica. Powiem ci. Nigdy w życiu nie zwracano na mnie tyle uwagi, co przy tej okazji. Niewielu ludzi przyzna się do tego, ale taki już jestem wykończony, że mi właściwie wszystko jedno. Jako mały chłopiec pętałem się w pobliżu naj nędzniej szych spelunek i biegałem na posyłki, o których lepiej nie wspominać, a większość z tego, co robiłem, nie nadaje się dla uszu przyzwoitego chłopca. Najgorsze, że uczyłem się wszystkiego niecały rok, w szkole klasztornej, bo jak moja kochana mamusia otworzyła własny zakład, odebrała mnie ze szkoły i używała do posług. Poprawnego wysławiania nauczyłem się od wytwornych ludzi, którzy tam bywali. Mieliśmy najlepszą klientelę w mieście, samego pana burmistrza, profesorów college'u. A reformatorzy, którzy od czasu do czasu rozpoczynali rozmaite akcje przeciwko zepsuciu, po tej pierwszej wizycie też zawsze do nas wracali. Muszę to przyznać mojej matce: prowadziła interes uczciwie, nigdy nie popędzała klientów, a dziewczętom też nie pozwalała na żadne sztuczki. Jeden karciarz nauczył mnie grać, więc kiedy skończyłem czternaście lat, uciekłem i rozpocząłem życie na własną rękę. Nie minę się chyba z prawdą, jak powiem, że pierwsza rzecz, z której mogę być dumny, to że się nie ruszyłem, kiedy tamci dwaj szubrawcy zaczęli uciekać. Chyba odezwała się we mnie krew ojca, bo przecież nie matki. Jak ci się zdaje, kim on mógł być? Często o tym myślę. Jutro w nocy pewnie poruszy się we śnie, jak jego synek będzie wchodził na szubienicę. — Przecież pan nie mordował! — wybuchnąłem, dziwnie jakoś wzruszony tą całą jego żałosną, niemądrą gadaniną. — Uniewinnią pana, na pewno uniewinnią. Wyjął z kieszeni zegarek zabrany farmerowi, którego zamordowali koło St. Genevieve. 76 — Karciarz ma intuicję — powiedział. — Kiedyś w przyszłości będziesz szedł i spojrzysz po twarzach ludzi, i powiesz sobie: „Skąd ja znam tego człowieka?" Wiesz, kto to będzie? Jasnowłosy smarkacz... syn tamtej pary, którąśmy zaciu- kali wtedy na drodze dla kilku błyskotek. Oddaj mu to. Byłem na siebie strasznie zły, bo mi się zbierało na płacz, a wiedziałem, że Slater nie jest tego wart, więc naburmuszony wziąłem od niego zegarek i wstałem. — Jeszcze jedno — powiedział. — Chodzi mi o Jennie. Shep zamordował jej rodzinę, jeszcze w Illinois. Dziewczynę złapał najpierw przy studni, a potem zaklinował drzwi chałupy kłodami drzewa i podłożył ogień. John miał zamiar umieścić ją w burdelu w Memphis. Opiekuj się nią... zawieź do swojego ojca i pilnuj, żeby jej się nie stała krzywda. Jak wychodziłem, otworzył butelkę wina i zapalił następne cygaro. Wydawał się bardzo ze wszystkiego zadowolony. Widocznie rozumie, pomyślałem, że nie mogą go skazać na podstawie takich naciąganych dowodów. Ale na drugi dzień na rozprawie nie tracili wiele czasu, tylko z miejsca przystąpili do rzeczy. Sąd mieścił się w odrapanym budynku z cegły, na sali stały ohydne drewniane ławki, a na podium na jednym końcu było sosnowe biurko, bardzo wysokie i imponujące, dla sędziego. Sędzia przyszedł późno i był w okropnym humorze, co chwilę spoglądał na zegarek, jakby to wszystko była nasza wina. Miał na sobie kamizelkę w kratę, a na nosie okulary w stalowej oprawie i pił bez przerwy wodę, szklanka po szklance, aż w końcu pomyślałem, że pewnie zjadł wczoraj wieczorem coś takiego, co mu zaszkodziło. Oboje z Jennie byliśmy świadkami, więc musieliśmy opowiedzieć wszystko, ale ani ona, ani ja nie powiedzieliśmy nic naprawdę złego przeciwko Slaterowi. Przysięgłych nie było; szeryf wytłumaczył, że w sprawie tak poważnej nie powinni sądzić przysięgli. Zresztą wszyscy uznali, że powoływanie sądu przysięgłych trwałoby za długo, a tymczasem sędzia musi jutro wyjechać i w ogóle. Prokurator, który — jak ludzie mówili — był pracownikiem miasta opłacanym z podatków, wstał i wygłosił długie przemówienie, a w pewnej chwili kiwnął palcem na małego Mulata, który siedział na końcu sali i trzymał na kolanach stos książek poprzetykanych papierowymi zakładkami. Chłopiec podał mu książki i wtedy prokurator przeczytał z nich strasznie dużo długich i nudnych kawałków, które nazywał „precedensami". Wynikało z nich, że jak. człowiek zadaje się z innymi ludźmi, a ci ludzie złamią jakieś prawo, jest tak samo winny jak oni. — Oskarżony jest wspólnikiem zbrodni — powiedział prokurator, a sędzia oznajmił: — Takie stanowisko sąd zajmie podczas podsumowania przewodu. Jak się tylko sprawa zaczęła, spytali Slatera, czy będzie miał obrońcę, ale Slater wstał i powiedział, że go na to nie stać, ma tylko kilka centów i ubranie, które nosi, chyba że kupią od niego talię znaczonych kart i kostki do gry bez siódemek. Sędzia i prokurator obejrzeli karty i kostki, ale powiedzieli, że nie ma sensu ich kupować, są tak niezdarnie zrobione, że każde dziecko pozna 78 się na nich bez trudu, wytłumaczyli więc Slaterowi, że taki już jego pech i że będzie się musiał sam bronić. Sędzia dodał jeszcze, że w zasadzie w tego rodzaju przypadkach oskarżony ma prawo do obrońcy z urzędu, ale w całej okolicy jest tylko jeden adwokat, który właśnie pojechał do Illinois i asystuje tam przy podziale ziemi. Kiedy wszystko to się odbywało, pan Chouteau, który siedział koło mnie, kręcił się strasznie rozgniewany, a w końcu powiedział cichym głosem, że to jest „gorsząca farsa" i że ludzie powinni zaprotestować. Potem wytłumaczył mi, że administracja, która jest właśnie u władzy, jest skorumpowana i przekupna i że prawdopodobnie przepadnie przy następnych wyborach. Tak czy inaczej, zbadali wszystkich świadków, to znaczy Jennie, mnie i mężczyzn, którzy byli wtedy w zakładach pana Chouteau, a potem sędzia spytał Slatera, czy jest już przygotowany do wygłaszania swojej mowy obrończej. Slater wstał, ożywiony i wyraźnie z uczuciem ulgi, że jednak zwrócili na niego uwagę, i powiedział: — Cała moja obrona opiera się na fakcie, że nikogo nie zabiłem — po czym zaraz usiadł. Sędzia podziękował mu za — jak to określił — „wygłoszenie jasnej i dobrze skonstruowanej mowy obrończej, bez rozgadywa-nia się o sprawach ubocznych i zabierania sądowi czasu". Pan Chouteau poruszył się tak gwałtownie, jak gdyby chciał wstać i wyjść z sali, ale ktoś mu przypomniał, że jest świadkiem, więc usiadł z powrotem. Potem sędzia zastukał parę razy młotkiem i przez dziesięć minut „podsumowywał sprawę dla sądu przysięgłych". Najpierw wytłumaczył, że chociaż nie ma ławy przysięgłych, woli jednak podsumować sprawę, bo jest to jedyna część przewodu sądowego, która mu naprawdę sprawia przyjemność, a poza tym tak już przywykł. No więc ostrzegł przysięgłych, żeby się przypadkiem nie uprzedzali i byli bezstronni, żeby nie brali pod uwagę niesympatycznego wyglądu Slatera, a tylko rozpatrzyli materiał dowodowy, i żeby pamiętali, że w obliczu Boga Slater i taki chociażby pan Chouteau są równi i tuż po urodzeniu nikt by ich nie odróżnił. Potem zaraz dodał, że wieszanie odbędzie się jutro rano o godzinie jedenastej. Nie będę długo opowiadał o tym dniu, bo o takich rzeczach człowiek woli nie pamiętać, mimo że prawie wszystko, co oni wtedy robili, było strasznie komiczne — jeżeli spojrzeć na to w oderwaniu od tej okropności, która czekała Joego. Więc po-pierwsze szeryf, którego ostatnio ostro krytykowano za to, że wieszał ludzi w sposób niedbały i opieszały, powiedział, „że tak się załatwi z Joem Slaterem, żeby to wieszanie przeszło do historii". 79 Słowem, zrobili z tego prawdziwą uroczystość, był pochód, sprzedawcy sprzedawali słodycze i broszury o słynnych mordercach, a ktoś wytrzasnął nawet tę starą książeczkę o Murrelu i ludzie mówili, że tam jest opisane, jak Slater zszedł na złą drogę, chociaż książeczka — wiem, bo ją czytałem — ani razu nie wymieniała jego nazwiska. Wcześnie rano odwiedziła go w więzieniu delegacja zacnych obywateli i przyniosła mu nowe, eleganckie ubranie, to jest cylinder i frak, bo — jak powiedział jeden z członków delegacji — „byłoby hańbą, żeby człowiek wystąpił w łachach na własnej egzekucji". Cylinder był cały owinięty czarną krepą, taka wtedy panowała moda, a ktoś powiedział, że w tym przypadku jest to szczególnie stosowne. Ale najśmieszniejsza rzecz zdarzyła się wtedy, kiedy spytali Slatera, czy ma jakieś ostatnie życzenie, a on powiedział, że owszem, bardzo chciałby przejechać się parowcem po rzece. Wobec tego wyelegantowali go, a potem cała gromada przemaszerowała przez Market Street, z Joem i szeryfem na czele, wszyscy strasznie nadęci i ważni. Na przystani kazali uruchomić prom, wsiedli na pokład, przejechali na drugą stronę do Illinois, a potem pływali wzdłuż obu brzegów, przy czym szeryf i inni pokazywali Joemu różne widoki i mówili o swoich planach w związku z tą czy inną działką ziemi —: zupełnie jak gdyby Joe mógł kiedyś to wszystko zobaczyć. Ta przejażdżka turystyczna trwała strasznie długo, więc się wszyscy zgodzili, że przed przystąpieniem do następnego punktu programu należy zjeść obiad. Poszli zatem do „Domu Plantatora" i wyprawili wspaniały bankiet, też za pieniądze podatników, a Slater wypił tyle ponczu, że miał nogi zupełnie jak z waty i w takim stanie poszedł na szubienicę, co było bardzo szczęśliwą okolicznością, moim zdaniem. Pan Chouteau powiedział, że w sumie był to naj ohydniej szy z dotychczasowych wyczynów obecnej administracji, ale szeryf zapewnił go, że badał opinię i nie znalazł nikogo, kto by stawiał jakieś poważniejsze zarzuty; może tylko jeden nieboszczyk miałby powody do skargi. — Mamy nadzieję, że skończy się to całe gadanie o naszym skąpstwie — dodał. — Ludziska zrozumieją chyba teraz, że jak wieszamy kogoś w St. Louis, robimy to z fasonem. Tego wieczoru w domu państwa Chouteau zapadło postanowienie, że oboje z Jennie popłyniemy statkiem do Independence, gdzie formują się kolumny wozów pionierskich. — Jeśli się okaże, że twój ojciec wyjechał — powiedział pan Chouteau, jak zwykle dobry i myślący o wszystkim — wrócisz tu, a my odeślemy cię jakoś do Louisville. Zacząłeś podróż burzliwie, ale może teraz będziesz już płynął po spokojnych wodach. 80 Powiedziałem, że mam nadzieję, ale tak naprawdę nie wierzyłem w to ani przez minutę. Za bardzo przywykłem do kłopotów. Jak się okazało, miałem rację. ROZDZIAŁ X Bardzo wcześnie rano pożegnaliśmy się z rodziną Chouteau. Panie pociągały nosami i okropnie się zgrywały, i na swój dobrotliwy sposób robiły mnóstwo zamieszania. Kazały kucharkom przygotować dla nas obiad w koszyku, którego zawartością nakarmiłaby się do syta dziesięcioosobowa rodzina w drodze do Rosji i z powrotem. Całe szczęście, że mieliśmy ten koszyk, bo jedzenie na statku zeszło na psy, głównie dlatego, że stały kucharz, Murzyn, pokłócił się ze swoją znajomą w mieście, która usiłowała przekonać go o czymś tam za pomocą szydła. Złośliwi mówią, że go chciała naszpikować. W każdym razie kapitan musiał w ostatniej chwili dać do kuchni zastępcę, który normalnie był zatrudniony przy czyszczeniu maszyn pakułami, a ponieważ przyzwyczajenie jest drugą naturą, kiedy zmienił pracę, kładł po prostu te pakuły na talerze, polewał sosem i podawał do stołu. Tak przynajmniej mówili pasażerowie. Państwo Chouteau sprawili też nam obojgu nowe ubrania, ale mnie się moje nie podobało. Dostałem granatowe spodnie zapinane na sprzączki pod kolanami, kurtkę z paskiem i czapkę z guzikiem na samym czubku. Jennie powiedziała, że to jest bardzo modne ubranie i że- powinienem być z niego dumny. Ale jak się trochę zastanowiłem, przyszło mi do głowy, że w Illinois, skąd pochodzi Jennie, moda jest spóźniona o jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat, wobec tego obciąłem sprzączki u nogawek, dzięki czemu spodnie zwisały luźno, zgubiłem pasek od kurtki za burtą i pozbyłem się guzika. Słowem, było mi znów przyjemnie i wyglądałem jak człowiek. Podróż była ciekawa, ale nudna, jeżeli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. To znaczy, ciekawie było patrzeć na całą tę błotnistą rzekę i zalane wodą topole przez dziesięć minut, ale po dziesięciu minutach robiło się nudno. Zaraz na wstępie przekonałem się, że imię tej Jennie bardzo do niej pasuje, * wiedziałem, już teraz, dlaczego rodzice tak ją nazwali. Jeżeli idzie o upór, naprawdę nie widziałem żadnej różnicy między nią a mułem. To wcale nie znaczy, żeby nie była miła; myślę, że bywała najmilsza wtedy, kiedy przychodziły jej do głowy te najgłupsze i najbardziej uparte * Nieprzetłumaczalne. Jenny — zdrobniałe od Jane, ale również często używane na oznaczenie samicy zwierząt, jajc np. jenny-ass, oślica. (Przyp. tłum.). 6 — Podróże Jaimiego McPheetersa 81 pomysły... No i proszę: żyłem sobie jakiś czas przyjemnie i spo-. kojnie, z daleka od matki i ciotki Kitty, które bezustannie jeździły mi po głowie, a teraz znowu musiałem robić rozmaite rzeczy, których żądała ode mnie ta dziewczyna. Zauważyłem, że w książkach wszyscy zawsze strasznie dużo mówią o „charakterze" tej czy innej osoby, bo chodzi podobno o to, że prawie nikt nie jest taki, jaki się innym wydaje, tylko głęboki i tajemniczy. Teraz w to wierzę. Z wyglądu każdy by myślał, że Jennie to anioł zesłany z nieba, żeby nas uszczęśliwiać i umilać nam życie, ale posłuchajcie tylko, co ona zrobiła. Kiedy pierwszego dnia poszliśmy na śniadanie, które składało się z dużego wyboru potraw okrytych skorupką czarną jak blacha na kuchennym piecu — przypalona szynka, przypalony boczek, przypalone racuszki z kukurydzy, przypalone ziemniaki — nie spodobało jej się, że jeden pasażer, bardzo usłużny i grzeczny, poczęstował mnie cygarem. Tłumaczyłem jej, że zacząłem palić strąki katalpy jeszcze w pieluszkach (prawie), ale ona uśmiechnęła się do mnie tym swoim słodkim uśmiechem i oznajmiła, że cygara są dla dorosłych mężczyzn i że w ogóle powinno się je palić na środku dużego pola, żeby możliwie jak najmniej ludzi umarło z uduszenia. Jeszcze w St. Louis u państwa Chouteau dużo się mówiło o tym, że trzeba zamówić dla nas oddzielne kabiny, ale Jennie powiedziała, że szkoda pieniędzy; wystarczy nam jedna z piętrowymi kojami. Zresztą okazało się, że statek jest przepełniony. Nie bardzo rozumiałem, po co ta cała chryja, ale oni mówili, że to sprawa „delikatna". W końcu uznali, że wszystko w porządku, ponieważ jest między nami duża różnica wieku i Jennie będzie dla mnie jak matka. Kiedy pierwszego wieczoru przygotowaliśmy się do spania, wyszło szydło z worka i zrozumiałem, o co im chodziło. Bali się, że ona zamęczy, mnie na śmierć, co też prawie zrobiła. Zaczęło się tak: — Byłeś w łazience, Jaimie? — I zaraz potem: — A nogi umyłeś, Jaimie? — I jeszcze: — A zęby wyczyściłeś, Jaimie? Powiedziałem jej, że zęby czyszczę wtedy, kiedy potrzeba, gałązką wierzby, tak jak to robią w puszczy Indianie i różni tacy, ale ona miała dla mnie nową szczoteczkę do zębów ze świńskiej szczeciny i jakiś proszek, więc musiałem wrócić do łazienki i męczyć się drugi raz. Myślicie, że to wszystko? Skąd. Kazała mi włożyć koszulę nocną, a rządziła się przy tym tak, jakbym był jej własnością. Co więcej, nie miałem ochoty, żeby mi się kręciła po kabinie, kiedy przygotowywałem się do spania. Ale ona na to, że wychowała się w jednej izbie z pięcioma braćmi i żebym nie był głupi. Tak czy siak, sr pewne rzeczy, które człowiek chciałby robić na osobności, międ7 82 innymi zdejmować ubranie. Ona sama zachowywała się tak, jakby była rzeźbą w parku, i pewnie jej się zdawało, że wygląda ładnie w gołej skórze, ale wcale nie wyglądała — była miękka i zaokrąglona tam, gdzie powinna mieć mięśnie, i mógłbym się założyć, że nie potrafiłaby spuścić sprężyny pułapki na króliki, nawet gdyby zależało od tego jej życie. Kiedy leżałem już na dolnej koi, a ona ułożyła się na górnej, kazała mi zmówić pacierz, a jak jej powiedziałem, że nie umiem, zmówiła za nas oboje, prosząc Boga o błogosławieństwo dla wszystkich ludzi, jacy jej przyszli na myśl, w tym kilku osób, których w ogóle nie znałem, a na zakończenie wyraziła nadzieję, że Slater znajdzie wieczne spocznienie w niebie. Wtedy zrobiło mi się trochę przyjemniej, bo zrozumiałem, że Jennie się'wygłupia, i spokojnie zasnąłem. A teraz chcę wam opowiedzieć o tym, jak odnaleźliśmy mojego ojca. Po zejściu ze statku podwiózł nas do miasta jeden pan, który nazywał się Matt Kissel i jechał z rodziną, a ważył o jakieś trzy funty więcej od wołu, miał wzrostu sześć stóp i sześć cali, łagodne, jasnoniebieskie oczy, jak dziecko, i półuśmiech na twarzy. On i jego żona, kobieta taka malutka, że w czasie silnego wiatru na pewno trzeba ją było przywiązywać sznurkiem, jechali do Kalifornii, gdzie chcieli założyć farmę, i wieźli ze sobą czwórkę dzieci, które otrzymały imiona według ksiąg Biblii i nazywały się: Deu-teronomia, Leviticus, Lamentacja i Micheasz. Ale jak zajrzałem do Biblii leżącej na stole w salonie kapitana, pomyślałem sobie, że wybrali najgorsze, co było w całym spisie, więc zwróciłem się do pani Kissel i spytałem, skąd dzieci mają takie śliczne imiona. Wytłumaczyła mi, że to wszystko sprawka jej staruszki matki, która chciała w ten sposób „urobić ich charaktery". Uważała, że jeśli dzieci pogodzą się z tymi imionami i jakoś się do nich przyzwyczają, potrafią też przezwyciężyć każdą trudność w życiu i prawdopodobnie zostaną prezydentami. Tak czy inaczej, Kisslowie wieźli statkiem zaprząg składający się z sześciu mułów, a także wóz wraz z narzędziami i nasionami i powiedzieli, że złoto zupełnie ich nie interesuje i że mają nadzieję znaleźć jakąś urodzajną dolinę w nowej ziemi, ponieważ ich farmę w Indianie zmyła rzeka w czasie powodzi — pola i dom z przyległościami. Była to miła rodzina, Jennie też tak uważała. Stłoczyliśmy się wszyscy w wozie, ja siadłem na siedzeniu obok pana Kissla, Jennie siedziała z tyłu z jego żoną i pomagała jej zajmować się biblijną czwórką. Ten pan Kissel był chyba najmniejszym gadułą, jakiego spotkałem w życiu. Wydawało się, że pogodny i wesoły żyje sobie gdzieś bardzo głęboko na dnie samego siebie i że nie czuje żadnej potrzeby rozgadywania się o swoich sprawach, jak większość ludzi, którzy spędzają pół życia na tłumaczeniu, co robią, bo to 83 podnosi ich samopoczucie. Podobał mi się. Trudno było sobie wyobrazić coś, co by go mogło rozwścieczyć. Był za wysoki na to, żeby go ludzie mogli wyprowadzić z równowagi, nawet jeżeli ich nie lubił, a każda sytuacja, w jakiej się w danym momencie znalazł, bardzo mu odpowiadała. W pewnym miejscu na wyjeżdżonej, podmokłej drodze do Inde-pendence muły, które tak długo były zamknięte na statku, że zrobiły się narowiste i trudne do prowadzenia, spłoszyły się na widok blaszanej puszki i prawe przednie koło ugrzęzło w błocku aż po piastę; utknęliśmy na dobre. Otóż tego rodzaju przypadek otworzyłby w moim ojcu klapę, spod której trysnąłby rwący potok słów. Przekląłby jedno, posłałby do diabła drugie i zacytowałby trochę wierszy, żeby lepiej opisać sytuację, następnie pofilozofo-wałby i wreszcie, zanimby się wyczerpał w tym swoim gadaniu wmówiłby prawdopodobnie komuś, że powinien załatwić sprawę za niego. Kissel pozbył się swojego uśmiechu, to muszę mu przyznać — tym razem roześmiał się całą gębą. Potem określił niemiłe położenie jednym słowem: „marnie", a następnie bardzo cierpliwie wziął z wozu dwie deski, przy czym Deuiteircmomia, Łeviticus, Lamentacja i Micheasz podnieśli okropny wrzask. Następnie zeskoczył na ziemię ze zręcznością kota, położył deski częściowo na twardym, częściowo na bagnistym gruncie, postawił jedną nogę na jednej, drugą na drugiej desce i zanim zrozumiałem, o co chodzi schylił się i podniósł cały przód wozu, nie wyłączając koła tkwiącego w błocie, po czym przesunął nas z powrotem w koleiny. Chyba najcudowniejsze wydało mi się wtedy to — i wciąż myślę o tym zdarzeniu, przypomniałem mu je zaledwie przed miesiącem — że nawet nie kazał mi zejść z wozu, żeby było lżej. Rozumiecie, nie chciał mnie narażać na niewygodę. Na przedmieściu, które składało się głównie z namiotów i tandetnych bud, zatrzymaliśmy mężczyznę, który niósł dzban; wymieniłem mu nazwisko mojego ojca, ale nie otrzymałem zadowalającej odpowiedzi. — A jedźcie sobie do miasta jak macie ochotę... ja tam wolałbym żyć w piekle ze złamanym karkiem. — Przez dobrą chwilę wysilałem mózgownicęr żeby zrozumieć, o co mu chodziło, ale dałem wreszcie spokój i postanowiłem spytać kogo innego. Jechaliśmy teraz bardzo powoli, bo co rusz tarasowały nam drogę inne wozy, jeźdźcy, ludzie idący środkiem ulicy, drzewo przewożone w tę i (tamtą stronę, ale w końcu zaczęliśmy się zbliżać do najgę-ściej zaludnionej części miasta. Nie podobało mi się, takie było byle jakie, hałaśliwe i pokiełbaszone, ale miało też w sobie coś podniecającego i nagle strasznie zapragnąłem wyruszyć jak najprędzej na szlak. Całe to ożywienie było jakieś zaraźliwe. Kisslo- 84 wie szukali miejsca na postój, ale chcieli też, żebym odnalazł ojca. Wszyscy inni zostawiliby nas własnemu losowi, ale nie pan Kissel. Pan Kissel w niezwykle jak na niego długiej przemowie stwierdził, że „ma jeszcze czas", przez co chciał powiedzieć, że Kalifornia poczeka i że nie ma się co spieszyć. Miałem nadzieję, że mój ojciec jeszcze nie wyjechał, i rzeczywiście mogłem się nie martwić. Skręciliśmy za róg w przyzwoitej dzielnicy — no i zobaczyłem go, tkwił po uszy w jakiejś awanturze, którą usłyszałby nawet głuchy. Gromadka mężczyzn o poważnym wyglądzie i kilka kobiet w chustach zarzuconych na ramiona stała na schodkach ganku tego murowanego domu i rozprawiała. Przełknąwszy głośno chwyciłem pana Kissla za ramię i wskazałem mu ojca. Ojciec mówił, jak to on zwykle, a my nie musieliśmy nawet nastawiać uszu, żeby go słyszeć. Był wyelegantowany, w ręku trzymał torbę z instrumentami chirurgicznymi, a na szyi miał taką stożkowatą tubę do badania serca, a w obejściu coś, co moja matka nazywała „manierami gabinetu lekarskiego". To znaczy był bardzo przejęty i okropnie ważny i patrząc na niego nikt by się nie domyślił, że aż go świerzbi, żeby się jak najprędzej oddalić i zamiast pacjenta —? zbadać talię kart. Ale tym razem naprawdę był wzburzony, na co wskazywały jego słowa: — Postawiłem diagnozę i radzę wam: natychmiast operować. Nie ma ani chwili do stracenia. Stary mężczyzna, wyglądający sympatycznie, ale trochę jakby nie bardzo mądrze, który stał obok ojca na ganku też w czyściutkim czarnym garniturze, potrząsnął energicznie głową i powiedział: — To nie ma absolutnie żadnego precedensu w medycynie. Co więcej, miejscowa opinia jest przeciwko panu. Zarówno doktor Shipway, jak Munson w pełni się ze mną zgadzają. Chora ma ciążowe zatrucie krwi. Proponuję umieścić pod łóżkiem wyostrzoną siekierę, to dobry sposób na powstrzymanie krwotoku. — Ta kobieta jest w ciąży, ha! Poza opuchnięciem nic na to nie wskazuje. Biedaczka jest mniej więcej tak brzemienna jak ja! — Dopóki nie będę miał okazji zbadać pana, najchętniej w moim gabinecie — powiedział stary — wolałbym nie wyciągać wniosków z tego porównania". — Wszyscy uznali, że to celny strzał, a między skromniej ubranymi mężczyznami na podwórzu aż się zrobiło głośno od chichotów i kuksańców. — Niech pan posłucha — powiedział mój ojciec, z twarzą bardzo poważną. — Kiedy byłem studentem w Szkocji, widywałem dziesiątki takich przypadków. Ten sam przebieg choroby, te same objawy. W swojej ignorancji ci przeklęci głupcy nazywali to ciążą, a pacjentki umierały jedna po drugiej. — O ile mi wiadomo, nawet najlepsi chirurdzy tego kraju 85 i krajów europejskich nigdy dotąd nie otwierali brzucha — o-znajmil inny lekarz. __ W takim razie zróbmy początek w Independence. Ta nieszczęsna kobieta nie dożyje rana. Odezwał się teraz inny mężczyzna na ganku, pewnie duchowny, bo miał taki śmieszny, podwinięty do góry kapelusz i trzymał w ręku Biblię. — Oficjalne stanowisko kościoła jest negatywne — powiedział. — Stwórca nie życzy sobie, ażeby nie wyświęceni jego słudzy kalali święte rejony narodzin. Po tych słowach rozległy się pogróżki i gniewne szmery wymierzone przeciwko mojemu ojcu. Zobaczyłem, że jeden mężczyzna, któremu włosy nad czołem rosły w dół, jak u wiewiórki, otworzył olstry pistoletu i wyszczerzył zęby do swojego sąsiada. — A więc dobrze — oznajmił mój ojciec. — Umywam ręce, ale posłuchajcie, co wam powiem: ta kobieta ma cystę, którą można usunąć operacyjnie, nie narażając chorej na większe niebezpieczeństwo, niż to, które jej grozi obecnie. Operacja ta stanie się sprawą powszednią jeszcze za waszego życia i mam nadzieję, że będą was wtedy dręczyły wyrzuty sumienia. — Następnie podszedł do drzwi i uścisnął rękę młodemu mężczyźnie o wymizerowanym, nieszczęśliwym wyglądzie, pewnie mężowa. — Żałuję, robiłem co mogłem — powiedział i utorował sobie drogę przez tłum. Uszedł chyba ze trzydzieści kroków, zanim mogłem dobyć głosu. — Ojcze! — zawołałem. — Jestem tu... na wozie pana Kissla. Zobaczyłem, że mu plecy sztywnieją, ale potrząsnął tylko głową, jakby słuch robił mu głupie kawały, i szedł dalej nawet się nie obejrzawszy. — To ja... Jaimie! — wrzasnąłem zeskakując na ziemię. No i w sekundę później klęczał obok mnie, łzy ciekły mu po policzkach i tak mnie ściskał, że o mało nie pogruchotał mi kości. Mój ojciec był pod pewnymi względami wspaniałym człowiekiem, a opisałem tę historię z operacją głównie dlatego, żeby pokazać, jak łatwo narażał się ludziom, obstając przy rzeczach, co do których słuszność była po jego stronie. Tu, gdzie mieszkam teraz opisując nasze przygody, niewiele dociera do mnie wiadomości ze świata, ale mógłbym się założyć, że operacja ta jest już powszechnie stosowana, jak to przepowiedział ojciec. — Opatrzność wysłuchała moich modłów — powiedział ocierając oczy. — Ani na chwilę nie straciłem nadziei, ani na jedną chwilę, ale muszę przyznać, że twój widok zaparł mi dech w piersiach. Muszę chyba usiąść na sekundę. Wobec tego zaprowadziłem go do wozu Kisslów i przedstawiłem po kolei wszystkim, no i naturalnie płakaliśmy teraz chórem» 86 i było bardzo dużo wycierania nosów, zwłaszcza jeśli chodzi o Jennie i panią Kissel, a potem ojciec usiadł obok nas na ławeczce i jakoś przyszedł do siebie. Bardzo prędko przypomniał sobie cystę i zaczął długo i szeroko tłumaczyć wszystko panu Kisslowi, używając przy tym najważniejszych terminów technicznych, zupełnie jak gdyby pan Kissel potrafił odróżnić piszczel od ciałka krwi. Od czasu do czasu przerywał i pytał: „Pan mnie rozumie, prawda?" albo „Zgadza się pan ze mną?" I za każdym razem pan Kissel uśmiechał się swoim szerokim, spokojnym uśmiechem, który zachęcał mojego ojca do dalszego mówienia. Tego wieczoru, kiedy siedzieliśmy wokół ogniska na skraju łąki, gdzie Kisslowie ustawili swój wóz, opisałem ojcu dokładnie nasze przygody. A jak skończyłem, Jennie opowiedziała trochę o swoich przeżyciach, ale widać było, że jej to idzie niesporo, więc nikt nie nalegał i nie pytał o szczegóły. Zjedliśmy posiłek składający się z trzech kur upieczonych na rożnie nad ogniskiem, przy czym pan Kissel robił całą-robotę, a mój ojciec udzielał mu wskazówek, i wszyscy uznali zgodnie, że były to chyba najsmaczniejsze kury, z jakimi mieliśmy okazję spotkać się w życiu. Ojciec powiedział, że biją na głowę to, co dają mu w pensjonacie, gdzie od dwóch dni żywią go starym rozgotowanym siodłem, które pan Wilson kupił okazyjnie. Ale pomyślałem, że chyba przesadza. Ojciec wynajął dla Jennie malutki pokoik u Wilsonów i koło dziesiątej, szczęśliwi, ale strasznie zmęczeni, pożegnaliśmy się z Kisslami i poszli do domu. Biblijnej trzódce nie mówiliśmy dobranoc, bo przeważnie spała, powrzaskując tylko od czasu do czasu przez sen, żeby nie wyjść z wprawy. Ale zanim odeszliśmy, zapadło postanowienie, że odbędziemy podróż do Kalifornii razem, bo pan Kissel powiedział, że przywiązali się do Jennie jak do kogoś z rodziny. Jestem przekonany, że wzięliby jeszcze z pięć osób bez słowa sprzeciwu, bo tacy już byli. Sobkostwa czy małostkowości mieli w sobie tyle co słoń. Poczułem ulgę, kiedy trochę później ojciec oświadczył z całym przekonaniem, że Kisslowie zasługują na wszystko najlepsze w życiu i że jak tylko wytyczy swoje działki, obsypie ich złotem. ROZDZIAŁ XI Nazajutrz zaraz po śniadaniu wstąpiliśmy do pana Kissla (Jennie została, żeby pomóc w gospodarstwie) i poszliśmy na spotkanie z nowymi przyjaciółmi mojego ojca, których poznał w barze i którzy mu tyle okazali życzliwości. Ale najpierw, pełen animuszu i rozmachu, zaszedł do redakcji miejscowego pisma „Expositor", gdzie przedstawił nas panu Webbowi, naczelnemu redaktorowi, 87 i panu Curry, który dawniej był redaktorem gazety „Reveille" w St. Louis. — Oto pan Matthew Kissel — powiedział ojciec z majestatycznym gestem — wybitny rolnik ze stanu Indiana. W życiu nie widziałem człowieka, któremu by tak niewiele trzeba było do zabawy. Otóż pretekstem do pójścia do redakcji było zamieszczenie w gazecie ogłoszenia o zgubionym breloku od zegarka, ale tak naprawdę chodziło mu o to, żeby poznać ze sobą ludzi, których lubił. W każdym razie zamieścił to ogłoszenie: najpierw włożył okulary, sprawdził cennik, z miną znawcy zastanawiał się nad spacjo-waniem i wymiarem czcionek, a w końcu własnoręcznie napisał treść: Zgubiono, prawdopodobnie w kościele albo w barze „Ostatnia Szansa" brelok z czternastokaratowego złota, roboty Lazarusa z Louisville (to ostatnie było czystą bujdą, bo pan Lazarus prowadził lombard i sprzedawał to, co mu ludzie przynieśli), przedstawia, jacy z profilu św. p. G. Waszyngtona, prez. USA. Wysoka nagroda dla znalazcy tej drogiej sercu pamiątki rodzinnej. Dr Sardiusz Mc-Pheeters, chirurg, skrytka 137 tego pisma. Następnie ojciec spytał pana Webba, czy skrytka 137 jest wolna, a na to pan Webb, że nie, że w ogóle nie mają skrytki 137 ani nawet skrytki nr 1 czy nr 2, ale że on się tym zajmie i wszystko będzie w porządku. Potem uścisnęliśmy wszystkim ręce i wyszliśmy, ale najpierw jeszcze pan Curry usiłował w sposób grzeczny dowiedzieć się od pana Kissla czegoś na temat erozji. Przypominało to scenę w gabinecie dentystycznym, kiedy dentysta usiłuje wyrwać ząb mądrości, którego korzenie owinęły się dokoła szczęki. — Podobno ziemia w pańskich stronach jest doskonała, panie Kissel? (Pan Kissel uśmiecha się i powoli kiwa głową). — Opady deszczowe w normie? — Czasem powyżej. — Ale mam nadzieję, że nie nazbyt obfite? — Okrutna wilgoć. — Nadmiar opadów deszczowych w okręgach położonych blisko dużych rzek bywa niekiedy przekleństwem. Pańska farma położona jest zapewne wysoko i na suchym gruncie? — Zmywa. — Ale chyba nie do tego stopnia, żeby powstawały szkody? — Powstają. — Na skutek erozji? — Wszystko zmyła woda. 88 — Nie rozumiem? — Całą farmę. I dom. A także stodołę, silos, szopę na drzewo i chlew. Gdzieś mniej więcej w tym punkcie pan Curry postanowił zrezygnować z erozji i zmienił temat, bo widać już było, że trafił na niewłaściwy trop. Wymieniliśmy więc garść uwag na temat pogody w Independence, która w tym dniu była ładna, ale czasem bywała podobno gorsza, po czym wyszliśmy na ulicę. Przyjaciele mojego ojca rozstawili namiot w najnędzniejszej dzielnicy miasta, zamieszkanej przez zbiorowisko rzezimieszków tak wspaniałe, że wspanialsze można by znaleźć tylko na barkach mieszkalnych" w Louisville, ale według ojca wybrali tę dzielnicę dlatego, że jako ludzie krzepcy i rozmiłowani w życiu pod gołym niebem czuliby się skrępowani w bardziej cywilizowanym otoczeniu. Torowaliśmy więc sobie drogę pośród daszków płóciennych rozpiętych na słupkach, namiotów, wigwamowi gorzej, aż tu nagle zobaczyłem krzątających się przy osmolonym garnku z kawą, zawieszonym na zielonej rozwidlonej gałęzi nad ogniskiem, Johna i Shepa. Wyglądali jeszcze ohydniej niż zwyMe, jeżeli to możliwe. — Panowie — zaczął mój ojciec ceremonialnie — pragnę wam przedstawić... W tym momencie wrzasnąłem, ile miałem sił w płucach: — To oni... ci mordercy! Nie ima co, zrobiło się wesoło. Bandyci .wyprostowali się błyskawicznie i Shep zrobił taki ruch, jakby chciał sięgnąć po strzelbę, ale John go powstrzymał, opanował się z wysiłkiem i powiedział: — Chłopcu pomieszało się w głowie... to jest przypadek pomylenia tożsamości. Nie przypominam sobie, żeby mój ojciec miał kiedykolwiek równie nieszczęśliwą minę. — To oczywiście jakieś nieporozumienie... — zaczął, ale ja ani myślałem pozwolić, żeby mi ta dwójka znowu dała drapaka. — Tatku, mówię ci, to oni mnie porwali i zabili farmera i jego żonę! — Ma pan słowo chłopca przeciwko naszemu — powiedział Shep. — Zresztą tak czy siak szeryf St. Louis nie ma tu władzy. —? Zamknij gębę — warknął John i przemówił do nas: — Nie zwracam nigdy uwagi na baj durzenie nieletnich dzieci, ale, wypraszam sobie oszczerstwo! Ojciec rozłożył ręce uspokajającym gestem i powiedział cicho, bo zaczął się już gromadzić dookoła nas tłum gapiów: — Jestem pewien, że jakoś to załatwimy... chłopiec był chory. Nie jest odpowiedzialny za to, co.?. Własny ojciec mi nie wierzył! Byłem taki wściekły, że zacząłem 89 tupać nogami, jak to często robią ludzie w książkach. Ale potem przyszło mi coś do głowy. Wszystko było jasne jak słońce na niebie i nie mogę zrozumieć, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej. — Czekaj! — wrzasnąłem. — Przyprowadzimy Jennie. Ona ci powie, jeśli mnie nie wierzysz! — Słusznie, synku, zrób to — powiedział John swobodnym tonem i z taką miną, jak gdyby się litował nade mną, że jestem chory i nieszczęśliwy. — Zrobiłbym dokładnie to samo... poszedłbym i przyprowadził Jennie, jeżeli taka osoba istnieje. A jeżeli nie istnieje... no cóż, wróciłbym tutaj. Zapomnimy o wszystkim... nie będziemy mieli urazy do dziecka, któremu pomieszało się w głowie. — To doprawdy niesłychanie przykra sytuacja — wyjąkał mój ojciec ocierając twarz chusteczką. — Jestem panom ogromnie zobowiązany za zajęcie takiego stanowiska... - Drobiazg, doktorze, nich pan zaspokoi kaprys malca. Radzę pójść z nim i przyprowadzić tę jego Jennie. Będziemy tu na pana czekali. Ale ja ciągnąłem ojca za poły marynarki i przynaglałem do pośpiechu; w końcu odeszliśmy. Przez cały czas pan Kissel nie zmienił wyrazu twarzy, chyba nawet nie mrugnął okiem; po prostu czekał. Sam nie wiem dlaczego, ale kiedy pomyślałem o tym wracając prawie biegiem do wozu, poczułem wielką ulgę, że on jest z nami. Usłyszawszy naszą nowinę Jennie zbladła, jednakże sposób, w jaki chwyciła i nacisnęła czepek na głowę, nie wróżył tym łajdakom nic dobrego. Aż się trząsłem, żeby jak najprędzej wrócić, ale naturalnie Jennie, wierna swoim mulim obyczajom, uparła się, żeby wziąć ze sobą przedstawiciela prawa, a nim zdołaliśmy go znaleźć (grał w barze w faraona), minęła dobra godzina. Wiedziałem, że tak się to skończy. Zanim dotarliśmy wreszcie 90 do namiotu, już ich nie było, ulotnili się ze wszystkimi manat-kami. Zastępca — podobno był jakimś tam zastępcą — wyjął notes i zadawał stojącym obok ludziom mnóstwo idiotycznych pytań, mimo to zdołał ustalić, głównie przypadkiem, że John i Shep zabrali w pośpiechu swoje graty, zapakowali muły i dali nogę. Zastępca zamknął notes i powiedział z miną mędrca: — W południe odjeżdżała kolumna mułów... pewnie się przyłączyli. — To niech ich pan zatrzyma! iNiech pan za nimi jedzie! — wykrzykiwał mój ojciec, który zdołał już do tego czasu wmówić w siebie, że od pierwszej chwili uważał ich za morderców. — Nie mamy odpowiednich środków — powiedział zastępca. — Zresztą, o ile mi wiadomo, ludzie ci nie popełnili w Independence żadnego przestępstwa. A ja ani myślę eskortować ich do St. Louis. Może pan ich tam odstawi? Wobec tego powlekliśmy «się z powrotem do wozu i zaczęliśmy omawiać sytuację. 91 — Co robić? — pytał ojciec, bezradny w tej krytycznej chwili jak dziecko. Wtedy zabrał głos pan Kissel i złożył swoje pierwsze tego ranka dobrowolne oświadczenie: —- Dajmy im chwilowo spokój — powiedział — i zjedzmy trochę kury na zimno. Uważałem, że to doskonały pomysł; zresztą była już najwyższa pora na wyjazd do Kalifornii. Tego popołudnia obeszliśmy kolejno wszystkie formujące się kompanie, a nazajutrz przystąpiliśmy jako współpasażerowie do grupy noszącej nazwę Kompania Bobrów. Ale reszty dowie się czytelnik z listu, który ojciec napisał do matki 20 czerwca. Obozowisko nad Little Vermlllon Creeh 20 czerwca 189? roku Najdroższa Melisso, . zatrzymaliśmy się na niedzielny odpoczynek nad tym przepięknym potokiem, którego przejrzyste wody płyną wartko po łożysku z czerwonego piaskowca. Nie licząc drobnych przeszkód, które trapią najbardziej nawet doświadczone wyprawy, wszystko toczy się nadzwyczaj gładko. Pamiętasz, że w mojej epistole z ubiegłego wtorku zakomunikowałem Ci radosną nowinę o odnalezieniu naszego Jaimiego i opisałem szczegółowo wypadki poprzedzające ucieczkę jego dręczycieli. Łajdacy ci wzięli nogi za pas i wszelki ślad po nich zaginął. Oby ich pochłonęła niegościnna pustynia. Fiat justitia ruat caelum. (Niechaj niebiosa runą i stanie się zadość sprawiedliwości). Żeby zapoznać Cię kolejno z naszymi przygodami, podejmę moją kronikę w tym właśnie punkcie. Wraz z rodziną Kisslów, o których Ci wspominałem, oraz z dziewczyną imieniem Jennie, która eskortowała Jaimiego do Independence, znajdujemy się na lądowym szlaku do Kalifornii. Przyłączyliśmy się do Kompanii Bobrów, w skład której wchodzą trzydzieści trzy „messy", czyli inaczej rodziny, każda na własnym wozie zaprzężonym w woły. Wielką obfitość złota oczekuje nas na końcu tej prymitywnej podróży i uwierz mi, wystarczy go dla wszystkich. Udzielili nam tej wiadomości czterej członkowie rozbitej kolumny, z którą minęliśmy się zaledwie wczoraj. Ludzie ci dotarli aż do fortu Bridgera, gdzie kilku z nich odpoczywa przed dalszymi trudami, kilku osiedliło się na stałe, ci zaś czterej, jak już wspomniałem, zawrócili z drogi przywożąc jednak ze sobą zadziwiające, acz nie z pierwszej ręki wiadomości z Kalifornii. Spieszę jednak dodać, że ich niepowodzenia nie mają żadnego związku z niewątpliwym sukcesem naszej misji. Trapił ich szereg łatwych do uniknięcia kłopotów, mianowicie wyruszyli w drogę, zanim step pokrył się trawą, ich juczne 92 muły objawiały tendencje do ucieczki i pozbywania się ładunku, nie posiadali doświadczonego przywódcy i zbyt łatwo ulegli panice przy pierwszym zetknięciu ze złodziejskimi plemionami Shawnee i Pottawattomy. My z Kompanii Bobrów jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami skarbnicy wiedzy o szlaku noszącej imię Buck Coulter. Człowiek ten został przez nas wynajęty w podwójnym charakterze: myśliwego i „szefa" wyprawy. Moim zdaniem jest on niezłym towarzyszem drogi, choć trochę może opryskliwym i nie liczącym się ze zdaniem innych, a nawet nie pozbawionym pewnych skłonności do despotyzmu. Uważa zapewne, że jego wiedza pionierska przewyższa wiedzę Wszechmocnego, narzucił więc nam pewne drobne przepisy i obowiązki nie zasięgając niczyjej rady. Niech tam; zobaczymy, co będzie. Jako środka lokomocji używamy własnych nóg, to znaczy Kissel, ja i Jaimie idziemy, kobiety zaś i dzieci_— głośny kwartet opatrzony dość pompatycznymi biblijnymi etykietkami — jadą przeważnie wozem. Pani Kissel jest chudziutką, niezmordowaną, pogodną samarytanką, niesamolubną i pełną miłości do całego rodzaju ludzkiego. Jej mąż, olbrzym, jeśli idzie o wzrost i siły, w czasie wędrówki tak mało trudu poświęca rozmowie, jak chyba nikt ze znanych mi ludzi. Osoba powierzchowna mogłaby uznać Kissla za głupca, jednakże jego lapidarne uwagi w rodzaju: „ładne", „ostrożnie", „proszę o boczek", zawierają więcej treści, niż się to wydaje na pozór. Sam doprawdy nie wiem, co sądzić o ostatnim członku naszej małej gromadki. Jennie jest dziewczęciem hożym i świeżym jak pączek róży, zwłaszcza odkąd minęło jej przygnębienie, muszę jednak dodać, że kwiecia strzegą ostre kolce. Pod maską niewinnego uśmiechu kryje się żelazna wola. Przykro wspominać, ale zaledwie wczoraj, tuż przed kolacją, oświadczyła stanowczym tonem, że najwyższy czas uprać bieliznę moją i Jaimiego; co więcej, nie ustąpiła, dopóki nie weszliśmy do wozu i nie wydali jej rzeczonej bielizny. Biada temu młodzieńcowi, na którego padnie jej despotyczne spojrzenie. Zdaje się, że spoczęło ono na melancholijnym Adamie Brisie, którego cierpiąca na cystę żona umarła zgodnie z moimi przewidywaniami. Zrozpaczony Brice sprzedał dom i przedsiębiorstwo, spory skład lodu i postanowił rozpocząć nowe życie z dala od miejsca, w którym poniósł tak bolesną stratę. Jego wóz jedzie tuż za nami, a kobiety, pełna poświęcenia pani Kissel i nieporuszona Jennie, roztaczają nad nim opiekę. W rzeczy samej prowadzimy wspólne gospodarstwo. Podejmując decyzję wyjazdu byliśmy zmuszeni dokonać wyboru między mułami i wołami. W ekspedycjach takich jak nasza rzadko łączy się te dwa gatunki zwierząt, odczuwają one bowiem silną wzajemną awersję. Nie urodził się jeszcze muł, który oparłby 93 się pokusie kopnięcia wołu, zwłaszcza opętanego, woły zaś znajdują szczególną przyjemność w spychaniu mułów z każdego dostępnego im skrawka trawy. Zresztą decyzja nasza była tym łatwiejsza, że Kisslowie posiadali już zaprząg wołów, chociaż trzeba przyznać, że chętnie zrezygnowaliby z nich dla dobra ogółu i — nie wątpię — przerzucili się na kangury czy renifery nie tracąc pogody ducha. Sądzę, że wybór wołów jest słuszny. Im dłużej patrzę na muły (wyjaśnię za chwilę, dlaczego moja wiedza o nich co dzień się wzbogaca), tym bardziej zachwyca mnie powolny, pracowity, niezmordowany wół. Lekkie woły, w wieku poniżej sześciu lat, są idealnymi zwierzętami jucznymi; potwierdzenie zaś tego dogmatu usłyszałem z ust samej wyroczni, to jest Bucka Coultera, którego krótkich, obrazowych wypowiedzi na temat mułów nie ośmielę się zamieścić w tym liście. Do naszej Kompanii Bobrów przyłączyła się na kilka dni Kompania Os prowadzona przez pułkownika Ralstona, kupca, hurtownika z Independence; kompania ta składa się z czterdziestu siedmiu mułów (po sześć w zaprzęgu) i jednej mulicy z dzwonkiem na szyi, która to mulica ma jakoby powstrzymywać muły od wałęsania się po okolicy. Stwierdzam jednak z żalem, że nawet całe stado mulic dzwoniących dniem i nocą nie utrzyma tych dokuczliwych zwierząt na prostej drodze. I doprawdy z ich winy zwolniliśmy bardzo tempo marszu. Na temat naszego zdrowia mogę powiedzieć tylko jedno: czujemy się doskonale. Kiedy kupowaliśmy prowianty, ostrzeżono nas, że w drodze należy liczyć się z apetytem niemal dwukrotnie większym niż w domu, co też okazało się prawdą. Serce by ci rosło na widok naszego Jaimiego, gdy zasiada do porannego posiłku. Jego usiłowania, żeby spałaszować cały boczek znajdujący się w wozie Kisslów, uznane zostały za akt wykraczający poza ramy obowiązku. W tym kontekście (jedzenia) powinienem wspomnieć o Jennie, która — jeśli chcesz poznać nagą prawdę — sama mianowała się naszym nieubłaganym strażnikiem i opiekunem. Trzeciego dnia na szlaku oświadczyła, że należy powiększyć śniadanie, składające się ze smażonego boczku, placków razowych i niekiedy fasoli, do pełnego posiłku i zaczęła — ku naszemu zdumieniu — furażować na własną rękę. Okazało się, że w Illinois, skąd to biedactwo pochodzi, jej ojciec i bracia byli zawołanymi myśliwymi i że w konsekwencji ona strzela nie gorzej od ?????'? ? Crocketta. Tak nam oznajmiła i możesz sobie wyobrazić nasz śmiech na myśl o tej Dianie. Ale w odpowiedzi Jennie zacisnęła tylko usta — maniera, która w dziwny sposób kojarzy mi się z rykiem osła — po czym sięgnęła po dubeltówkę Kissla, wiszącą na haku w jego wozie, i po- 94 wędrowała na prerię, sama, mimo ostrzeżeń, że może zabłądzić w tym milczącym, falującym bezmiarze traw. Wróciła po dwóch godzinach, niosąc osiem par siewek (doskonały ptak po upieczeniu, delikatny jak przepiórka) i fartuch pełen jaj. Może najbardziej zaskakujący w całym tym zdarzeniu był fakt, że zużyła tylko siedem naboi, a gdy Kissel, niezwykle trafnie formułując swoje pytanie, mruknął: „Hę", odparła niedbale: — Pięć dubletów i dwa tryplety. Pałaszując wieczorem — miast codziennej solonej wołowiny — smakowite pieczone ptaki spoglądaliśmy na Jennie niemal z czułością. A muszę powiedzieć, że w spojrzeniu ?????'? wpychającego właśnie do ust pierś i soczystą nóżkę, dostrzegłem błysk jakby spekulacji. Od tego szczęśliwego początku nasz dzielny ne-mrod dostarczył nam ponadto kaczkę, gdy któregoś dnia rozbiliśmy obóz w pobliżu rozlewiska wodnego, bekasa i zająca; a w strumieniu, którego nazwy nie pamiętam, Jennie złowiła obfitość dużych sumów. Teraz co wieczór — staramy się bowiem zatrzymywać na noc w pobliżu wody — oboje z Jaimiem zakładają „nocne wędki", często więc na śniadanie mamy pod dostatkiem ryb. Tylko raz odwróciliśmy się ze wstrętem od jej poczęstunku. Otóż wczoraj, gdy po blisko godzinnych łowach w odległości trzysturczterystu jardów od taborów wmaszerowała do obozu z trzema dorodnymi grzechotnikami, zaprotestowaliśmy stanowczo. — Po ugotowaniu wcale nie są gorsze od węgorzy — oświadczyła Jennie ze swoim stalowym błyskiem w oku, ale donoszę Ci z satysfakcją, że niewzruszeni odwzajemniliśmy jej się podobnym spojrzeniem. W końcu dała za wygraną i rzuciła te ohydne stwory w krzaki, chyba w końcu z ulgą, bo wiele jej postępków wynika tylko z upartego przekonania o własnej słuszności. Jestem gotów uwierzyć, że grzechotniki są specjałem w jadłospisie smakoszów, ja jednak wolałbym chyba półmisek nietoperzy. Teraz pragnę poświęcić jeden ustęp naszym wydatkom i w ogóle stronie finansowej przedsięwzięcia, na zakończenie zaś podzielę się z tobą obserwacjami na temat jednego z członków naszej wyprawy, który — obawiam się — może nam przysporzyć niemało zmartwień. Jest to smarkacz uważający się za wielkiego zucha; nosi za pasem dwa ogromne pistolety i ugania się po okolicy w poszukiwaniu Indian. Jeszcze w Independence, po zasięgnięciu rady najświatlejszych członków naszej ekspedycji, w tym wygadanego Coultera, doszliśmy do wniosku, że co się tyczy zaopatrzenia na szlak, przewodnik Ware'a podaje dość ścisłe informacje. Przeto złożyłem na wozach Kissla ? ?????'?, płacąc im za ten przywilej mimo ich gorących protestów, następujące artykuły: jedną dodatkową strzelbę — do- 95 larów 20; jedną parę pistoletów — dolarów 15; 5 beczek mąki (1080 funtów) — dolarów 20; 600 funtów boczku — dolarów 30; 100 funtów kawy — dolarów 8; 5 funtów herbaty — dolarów 2,75; 150 funtów cukru — dolarów 7; 75 funtów ryżu — dolarów 3,75; 50 funtów suszonych owoców — dolarów 3; 50 funtów soli, pieprzu itd. — dolarów 3; 10 funtów sody oczyszczanej — dolarów 1; 30 funtów ołowiu — dolarów 1,20; 25 funtów prochu — dolarów 5,50;. 25 funtów narzędzi itd. — dolarów 7,50; 36 funtów narzędzi górniczych — dolarów 12; namiot — dolarów 5; 45 funtów pościeli — dolarów 12,50; 30 funtów naczyń kuchennych — dolarów 4; 50 funtów słoniny — dolarów 2,50; zapałki — dolarów 1; 50 funtów świec i mydła —dolarów 5,20. Są to zapasy dla trzech osób na przeciąg jednego roku; łącznie wydatkowałem na nie 170 dolarów, jak więc widzisz, brzęcząca moneta nie obciąża mi już sakiewki. Wiedzeni wspólnie odczuwanym miłosierdziem Kissel, Brice i ja postanowiliśmy pokryć solidarnie koszty podróży Jennie, udzielając jej znacznego rabatu od wyżej skalkulowanych cen. Dziękując nam ze łzami dziewczyna poprzysięgła sobie zwrócić nam wszystko, a jeśli znam się na ludzkich charakterach, spłaci ten dług — choćby miał to być jej ostatni uczynek na ziemi. I tak wyruszyliśmy w drogę — gromadka dzielnych entuzjastów, którym nie straszna jest perspektywa znoju i ciężkich prób. Jak dotąd bez trudu odnajdujemy drogę, gdyż wozy poprzednich emigrantów wyżłobiły głębokie koleiny w gliniastym gruncie i trawach. Jesteśmy ósmy dzień w podróży i przebyliśmy dotąd sto dwadzieścia mil. W odległości stu mil od Independence odbył się nasz, jak to nazywają na szlaku, „chrzest pionierski", czyli innymi słowy, przeprawiliśmy się przez rzekę Kansas, po indiańsku Ca. Wszystko poszło gładko, głównie dzięki dwóm zaradnym Indianom ze szczepu Shawnee, którzy mają w tym miejscu prom. Opłata od wozu wynosi dolara; konie i bydło przeprawiliśmy wpław, tracąc tylko jednego źrebaka małej stosunkowo wartości. Ogólnie rzecz biorąc, członkowie naszej kompanii to ludzie uczciwi, zrównoważeni, bogobojni i tylko ów wyrostek, o którym ci wspominałem, bardzo nas wszystkich niepokoi. Ale to pupil Coultera, a chociaż daleko smarkaczowi do lat dwudziestu, jest pyszałkowatym, złośliwym brutalem, bardzo silnym i zaprawionym w bójkach; przechadza się z wojowniczą min§ po obozie i usiłuje sprowokować kłótnię, w której mógłby użyć pistoletów, całe zaś niebezpieczeństwo polega na tym, że w strzelaniu jest podobno przedwcześnie dojrzałym mistrzem. Gdy odwołaliśmy się do Coultera, usłyszeliśmy w odpowiedzi jedynie grubiański śmiech i łaskawą uwagę, że „chłopaka ponosi i że musi się wyszumieć". Odpowiedź ta, jak ją przeanalizować, nie rozwiązuje niczego. Naprawdę lękam się, że 96 l ów odrażający, krostowaty zawadiaka nazwiskiem Dick McBride, doprowadzi do rozłamu w łonie dobrze zorganizowanej ekspedycji. Ale wszystko skończy się dobrze i Opatrzność nie poskąpi nikomu swoich łask, zwłaszcza zaś pomoże zdobyć bogactwo niżej podpisanemu, którego triumfalny powrót do Louisville (tym razem już nie chyłkiem) zostanie uznany — przepowiadam — za fakt o znaczeniu historycznym nie mniejszym od powrotu Cezara z Kartaginy. Nawiasem mówiąc, postanowiłem, że w dowód mojej życzliwości dla miasta ufunduję nowe skrzydło Szpitala Marynarki, oddział, w którym biedni i potrzebujący będą się mogli leczyć gratis. Jeśli nie uznasz, że to zbyt zuchwałe, proponowałbym zaszczytną nazwę: „Kalifornijska Klinika Publiczna imienia McPheetersa". Czy zechciałabyś, droga Melisso, już teraz porozmawiać o tej sprawie z panem Birdwellem, architektem? Byłbym rad, gdyby gotowe plany budynku czekały na mój przyjazd (nie szczędź kosztów). I tak, z myślą o tym radosnym i upragnionym celu odkładam pióro, muszę bowiem pomóc moim towarzyszom przy wyciąganiu wozu, który utkwił w rozpadlinie ze złamanym orczykiem. Najgoręcej pozdrawiam Ciebie, moja wierna żono, a także moje ukochane córki Hannę i Mary. Wasz poszukujący przygód mąż i ojciec SARDIUSZ McPHEETERS (w drodze) ROZDZIAŁ XII Tego wieczoru miało się odbyć koło wozu Coultera zebranie w sprawie niedzielnych postojów. Był to pomysł samego Coultera, a trzeba przyznać, że wypowiadał wszystkie swoje uwagi na ten temat z miną, która irytowała nie tylko mojego ojca. Coulter uważał, że jeśli pozwolimy wołom w niedzielę odpocząć, na dłuższą metę zaoszczędzi nam to wiele dni podróży. Jednakże ta decyzja Coultera wywołała niezadowolenie. Ludzie w tym stadium wyprawy pragnęli jak najprędzej dotrzeć na miejsce i zabrać się do kopania złota. Z wyjątkiem Kisslów każda niemal grupa miała już jakieś plany finansowe, niektórzy zaś tkwili po uszy w długach, jak mój ojciec. Zresztą ojciec miał teraz głowę nabitą „Kalifornijską Kliniką Publiczną im. McPheetersa" i zapisywał całe strony w notatniku najbardziej wymyślnymi projektami, nie zapominając o urządzeniach takich, jak sala do terapii wodnej, izolatki, homeopatia i Bóg wie co jeszcze; myślę, że na urządzenie takiego szpitala nie starczyłoby całego zapasu złota na świecie, ale ojciec zachowywał się tak, jak gdyby miał już te pieniądze w kieszeni. 7 — Podróże Jaimiego McPheetersa 97 A n z^ *?? ra(^z^ się pana Kissla, zadawał mu pytania w ten swoi idiotycznie rzeczowy i pełen szacunku sposób, a nawet jak usłyszał odpowiedź bardziej mętną niż zwykle, nic się tym nie -J1]^0 pan myśli o zatrudnieniu pielęgniarek przy operacjach męskich genitaliów? — spytał. ?• i zastanowił się chwilę, wystukał popiół z fajki i odpowie- __ '-??-? zawracałbym sobie tym głowy. 2~ M1» Pan słuszność! — zawołał ojciec. — Znowu trafił pan w"spd n. Niepokoiła mnie trochę ta sprawa, ale teraz widzę wszystko '?<&° ^ na dłoni. I^°bić swoje i nie myśleć o reszcie. Bardzo panu d#i^ ?'?-' o, Rozplatali ten zawiły problem, wstaliśmy i poszli na zebrań'e d° Coultera. Wyruszyliśmy jednak trochę wcześniej, żeby wstań'ć P° drodze do Anglika jadącego z taborem mułów. Co dzień doc ?? ^° nas nowe historyjki o tych mułach i muszę stwier-dzió61'^ wcale nie były przesadzone. Właściciel nazywał się ???, ale ' Z gruncie rzeczy było to dużo bardziej skomplikowane, bo lud ^ powiadali o nim, że się nazywa Czcigodny Henry ?. ???; ???21?'$?? wtedy pojęcia, że takie tytuły noszą synowie angielski fiordów, więc zastanawiałem się, dlaczego on jest taki godny Cz . . ^ końcu przyszło mi do głowy, że pewnie nie wykantował ???' en ???? kupnie tych mułów. Bogiem a prawdą ludzie mówili, że równik Ralston strasznie go nabił w butelkę, zresztą wszy-stk cze§° s^ *ma* *en ^oe' wypadało tak samo śmiesznie jak z t ' i mułami, chociaż kiepsko pod względem finansowym, więc chyba ciałem racj ę. T ? ?2? inacze3' pomaszerowaliśmy do jego obozu, no i naturalnie hvł° dokładnie tak, jak ludzie mówili: siedział sobie w białych rek liczkach z koźlej skóry, rozparty w miękko wyściełanym fo- telifn^ biegunach. __poktor Sardiusz McPheeters, do usług — oznajmił mój ojciec n ., rcLziej ceremonialnym tonem, zbliżając się do niego z wyciągnięta ??^' __ „mi przyjemnie — wybąkał ??? nie wstając z fotela i uim^iąc ?^?. 0??? w taki sposób, w jaki król mógłby przyjmować dar wre-czany mu przez ludożerców z jego dominium. To znaczy l^w0 ^ą u^ął' odłozył i sięgnął po jedwabną chusteczkę, jak sd ?? cnciał zetrzeć z dłoni ewentualny brud. Poza rękawiczkami m'ał Pa soD*e szare spodnie w paski i czarny żakiet. Q.cjec, zbity trochę z tropu, odchrząknął i przedstawił Kissla, ?p> ? e'a i mnie; po czym oznajmił, że otrzymał dyplom lekarski ?? uniwersytecie w Edynburgu i w związku z tym składa panu ??? fizytą »brytyiskieJ solidarności". Słysząc to ??? trochę odtajał, a nawet przywołał młodego Murzyna, który miał na imię Otello, i kazał mu podać piwo imbirowe. A więc była to prawda. Po obozie krążyły pogłoski, że ??? jedzie do Kalifornii z dwudziestoma sześcioma skrzyniami piwa imbirowego; rzeczywiście miał je wszystkie na wozie, wiem, bo podsunąłem się nieznacznie i zajrzałem pod brezent. Smakowało mi, nie ma co; zresztą nie było dane panu ??? daleko ujechać z tymi skrzyniami; ale niepotrzebnie wyskakuję naprzód. Mężczyźni usiedli i zaczęli rozmawiać o trudnościach podróży do Kalifornii, które ich zdaniem były mocno przesadzone, ? ??? powiedział, że prowadzi dziennik i ma zamiar napisać książkę „Spacerkiem przez Góry Skaliste i złotodajne pola Kalifornii". Kiedy Brice powiedział, że tytuł ten może się okazać trochę za pewny siebie, na co wskazywałyby dotychczasowe opisy czekającej nas drogi, ??? machnął pogardliwie ręką i oznajmił: — Och, ci ludzie wielokrotnie mi mówili, że zachowuję się jak osioł, ponieważ noszę białe rękawiczki i taskam na wozie piwo imbirowe, ale moim zdaniem należy koniecznie zachowywać pozory. Jestem głęboko przekonany, że zrobi to odpowiednie wrażenie na krajowcach. Pomyślałem wtedy, że ??? jest największym głupcem, jakiego widziałem w życiu, a opisuję go tak szczegółowo, ponieważ przebywaliśmy później bardzo dużo w jego towarzystwie. Poganiacz mułów, Otello, stał obok nad żelaznym garnkiem i pitrasił w nim coś, ?? ??? nazywał „potrawką z zająca", a co było naj zwyczaj niej-szym dzikim królikiem. Teraz przywołał Murzyna, widocznie żeby się nim popisać. — Otello, w jaki sposób narzucamy krnąbrnym mułom dyscyplinę? Otello był silnie zbudowanym Murzynem o błyszczącej skórze i głowie w kształcie kuli armatniej. — Hę, panie? — spytał. — Jak ujarzmiasz muła? — Zwyczajnie, biorę go i bodę, panie. — Pokaż panom. Wybierz najgorszego, powiedzmy Zgrzytajłę. Udaj, że chcesz go osiodłać. Murzyn podniósł z ziemi ciężkie drewniane juki i zbliżył się do muła, który nagle wykonał obrót i wyrzucił w powietrze oba tylne kopyta naraz. Ale chłopiec był mistrzem zręczności. Patrzyliśmy z zapartym tchem, jak cofa się o kilka kroków i atakuje niczym kula wystrzelona z armaty. Nie mam pojęcia, jakim cudem nie pękły mu kręgi w karku, w każdym razie trzepnął muła głową w bok, aż zadudniło, jak gdyby ktoś uderzył w duży bęben. A zwierzę stało w miejscu i tylko się trzęsło. Nie myślcie, że miało zado- 99 woloną miną; w każdym razie ani drgnęło, kiedy w chwilę później Otello zapinał mu popręgi siodła. — Wystarczy — oznajmił Czcigodny ???. — Zajmij się teraz potrawką z zająca. Wiecie, panowie — ciągnął — ten krzykliwy łajdak Coulter podsunął mi idiotyczny sposób ujarzmiania mułów, zresztą mam wrażenie, że zrobił to na złość. Powiedział, że należy sypnąć mułowi pieprzem w oczy i potem wepchnąć go do rzeki. — Stosował pan tę metodę? — spytał mój ojciec. — Tak, przeprowadziłem próbę z Parlamentem. To najłagodniejsze z moich zwierząt. — Mam nadzieję, że z zadowalającym rezultatem? — Łotr przegryzł mi na wylot środkowy palec prawej ręki. Wszyscy wyrazili mu współczucie i wszyscy oznajmili, że muły to straszne dzikusy i że nic nie pomoże nawet najlepsze traktowanie, po czym wyruszyliśmy w drogę, bo zbliżała się już pora zebrania u Coultera. Czcigodny podreptał z nami, ale zanim odszedł, przypomniał Otellowi, że ma zaglądać od czasu do czasu do Vilme-ra, lokaja, któremu coś zaszkodziło i leży chory. — Chętnie go zbadam, oczywiście po sąsiedzku — powiedział ojciec, uradowany, że chociaż na chwilę zwróci na siebie uwagę. — Och, bardzo pan uprzejmy — odparł ??? — ale właśnie rano zbadał go niejaki doktor Merton. Oznajmił, że wszelka działalność wątroby ustała, i zaaplikował choremu morfinę oraz napar z liści senesu. Uprzedził mnie, że jeśli Vilmer nie odzyska sił w ciągu najbliższych dwóch dni, będę się chyba musiał obyć w podróży bez lokaja. — Szczególna diagnoza — wymamrotał ojciec, po czym ruszyliśmy wszyscy poprzez krąg wozów. Większość mężczyzn siedziała już wokół ogniska Coultera, sam Coulter stał, ze swoim kompanem, McBride'em u boku. Coulter był wysokim mężczyzną, wzrostu mniej więcej Shepa, ale nie tak czerwony na twarzy. Miał śniadą cerę, czarne włosy i zawsze jakby niebieskawy cień na podbródku, mogłoby się zdawać, że jest nie ogolony, ale przeciwnie, golił się co dzień. Był ubrany w zamszową bluzę ozdobioną frędzlami i spodnie z szorstkiego półsukna, zwężające się ku dołowi i wpuszczone w buty. Na głowie miał bardzo zniszczony kapelusz o szerokim rondzie, z paskiem pod brodą. Ten pasek Coulter zapinał pewnie dlatego, żeby mu nie uciekł z twarzy pogardliwy wyraz. — Więc do rzeczy — powiedział rozglądając się dokoła rozbawionym wzrokiem. — Doszły mnie słuchy, że niektórzy się tu ciskają na moje zarządzenie o niedzielnym odpoczynku. Sympatycznie wyglądający i porządnie ubrany starszy mężczyzna, pan Kennedy, który jechał z grupą pionierów z Missouri, wstał i przemówił grzecznym tonem: 100 — Nikt się nie ciska, proszę pana. Powiedziałbym raczej, że mamy odmienny pogląd na sprawę. — A ten pogląd na czym się opiera? — spytał Coulter. — Często pan jeździł tym szlakiem? Kennedy zaczerwienił się i wyjąkał coś o zdrowym rozsądku, ale Coulter nawet nie zwrócił na niego uwagi. — Kiedy wynajmowałem się za niańkę do tej bandy niedojdów, myślałem, że będę szefem. Ale jak się koniecznie upieracie, żeby popełnić samobójstwo, wolna droga. Tylko że ja nie mam chęci wam w tym towarzyszyć. Rezygnuję, a wy możecie sobie zatrzymać moje wynagrodzenie, sto dolarów plus prowiant. Rano wracamy razem z Dickiem do Independence. Radźcie sobie sami. Zauważyłem, że Czcigodny ??? zrobił taką minę, jakby mu ktoś rzucił pod nogi kupę nieczystości. — Być może twoje rozumowanie jest słuszne, Coulter — powiedział — za to maniery pozostawiają wiele do życzenia. W Anglii za takie zuchwalstwo zakuto by cię na kilka dni w dyby. Z wrażenia aż wszystkim dech zaparło, ale w ostatnich rzędach rozległy się pojedyncze chichoty mężczyzn ukrytych w cieniu. Nie wierzyłem własnym uszom; kto by pomyślał, że taki Czcigodny ???, ubrany jak dandys, z kwiatkiem w klapie i cedzący swoje delikatne słówka, potrafi przemówić do tego zabijaki, jak gdyby beształ pachołka. Ale największe wrażenie jego słowa zrobiły na McBridzie, który obrócił do niego pobladłą twarz i wy skrzeczał: — Coś pan powiedział? — I radzę ci przywołać do porządku tego smarkacza, Coulter — dodał ???, nie zwracając uwagi na zaczepkę. — Nie przypominam sobie, żebym widział kiedykolwiek młokosa, który by bardziej zasługiwał na rózgi. Zrywając rękawice (nosił je jak zawodowy strzelec), McBride zrobił dwa kroki naprzód i zamachnął się, żeby uderzyć Coego w twarz, ale cios wylądował na ramieniu mojego ojca, który w tym momencie ich rozdzielił. — No dalej! Wyciągaj pistolet! — wrzasnął McBride, dodając wiązankę przekleństw. — Jeszcze pożałujesz, żeś otworzył tę plugawą gębę. Mój ojciec i kilku mężczyzn przytrzymali McBride'a siłą, bo jak nic zastrzeliłby Coego, a potem zbliżył się Coulter, szarpnął chłopca za ramię i powiedział: — Marsz do namiotu! Teraz znowu zabrał głos pan Kennedy i aż się zdziwiłem, że przemówił tak odważnie. - A poza tą zwłoką niedzielną, panie Coulter, wielu z nas ma 101 powyżej uszu tego młodego awanturnika, który usiłuje nas wszystkich zastraszyć. Nie będziemy tego dłużej tolerowali. Byliśmy wszyscy zdumieni, gdy Coulter uśmiechnął się i powiedział: — Prawdę mówiąc, ja też mam go już trochę dosyć. A teraz proponuję, żebyśmy porozmawiali spokojnie o sprawie. Powody, dla których zarządzam odpoczynek w niedzielę, są proste i zrozumiałe. Nie jechałem nigdy tą drogą, do czego przyznałem się szczerze i uczciwie podpisując kontrakt, jeździłem za to innymi szlakami, na przykład szlakiem do Santa Fe, i nie widziałem jeszcze taboru pionierskich wozów, który by nie skorzystał na niedzielnym postoju. Woły odpoczywają, jest czas na naprawienie sprzętu, a ludzie wracają do sił. Macie wysokie mniemanie o przewodniku Ware'a. Naprawdę dziwię się, że nie wierzycie jego słowom. Pamiętam chyba dokładnie, co Ware mówi: „Nigdy nie podróżujcie w niedzielę. Zapewniam was, że dając niedzielny odpoczynek sobie i wołom przybędziecie do Kalifornii o dwadzieścia dni wcześniej niż ci pionierzy, którzy podróżują przez siedem dni w tygodniu". Na większości zrobiło to niemałe wrażenie. Potrząsając głowami mówili, że może ich sąd był pochopny i że pewnie czytali uwagi Ware'a, tylko widocznie jakoś wypadły im z pamięci. — Wszystko to bardzo pięknie — odezwał się jeden z mężczyzn — ale co będzie z tym młokosem McBride'em? Przecież on aż się rwie, .żeby kogoś ustrzelić. Mamy tego powyżej uszu, a ja osobiście zaczynam tracić cierpliwość. — Przyrzeknę wam coś. Jeżeli chłopak nie zmieni się w ciągu tygodnia, odeślę go do domu. Jest synem mojego starego przyjaciela, który mi go oddał pod opiekę. —Uważam, że to słuszna propozycja — oznajmił mój ojciec, którego poparło kilka głosów. Zauważyłem jednak, że niektórzy mieli miny nie przekonane. Te miny im się jeszcze bardziej wydłużyły, kiedy Coulter powiedział swoim zwykłym napastliwym tonem: — Jakeście się nagadali do syta, zmykajcie do obozu. Rosa opada i jeszcze dostaniecie kataru. Niełatwo było rozgryźć Coultera. Czasem wydawał się rozsądny i prawie ludzki; kiedy indziej znów był irytujący jak piasek w zębach. Nie przydało mu też popularności, kiedy pociągnąwszy z butelki, którą nosił przy pasku, zawołał za nami jak do jakich półgłupków: — Dobranoc, śpijcie dobrze, niech się wam nie przyśni nic złego! Idąc do wozów słyszeliśmy w ciemności jego rubaszny śmiech. 102 ROZDZIAŁ XIII Zwlekliśmy się z łóżek o trzeciej, schwytaliśmy woły, zaprzęgli do wozu, a potem zjedliśmy śniadanie siedząc w kucki wokół ogniska — wszystko to w zupełnej ciemności. Przygotowywaliśmy zawsze drzewo wieczorem i rano kobiety gotowały śniadanie w milczeniu, trochę skwaszone i w kiepskich humorach, jak to zwykle kobiety rano. Najbezpieczniej było je omijać z daleka. Jennie aż się jeżyła ze złości, a nawet pani Kissel biadoliła tak ogólnie nad niedolą życia kobiet. Więc najmądrzej było nie przeszkadzać im i pozwolić, żeby się wzięły ostro do roboty, bo zauważyłem, że praca najlepiej wybija kobietom humory z głowy. Dygocąc trochę z zimna, bo wczesne poranki na prerii nawet w czerwcu bywają chłodne, zjedliśmy boczek z biskwitami usmażonymi poprzedniego dnia i wypiliśmy po kilka filiżanek kawy. Zauważyłem, że Brice, ten łysawy młody wdowiec, który jechał za nami, ciągle ma kiepski apetyt. Ale Jennie nakładała mu jedzenie i czy chciał, czy nie chciał, wpychała talerz do ręki. Trudno powiedzieć, co by się z nim inaczej stało, bo biedak jakoś w żaden sposób nie mógł się otrząsnąć po śmierci żony. Przeważnie mówił mało, na pytania odpowiadał grzecznie i zawsze chętnie każdemu pomógł, ale nie miał ani krztyny energii. Kiedy ktoś mu powiedział, co ma zrobić, wytężał wszystkie siły, ale sam nic zacząć nie umiał. Mam wrażenie, że siedziałby nad wygasłym ogniskiem domowym, dopóki nie rozszarpałyby go sępy. Słyszałem też, jak jęczy w nocy — może mu się coś śniło albo może nie mógł spać i myślał O domu. Poranek był rześki i pogodny, na niebie błyszczały smugi i kępki gwiazd. Gdzieś daleko szczekały zwierzęta, może kojoty albo wilki, gotowe do drogi woły przestępowały z nogi na nogę i porykiwały z cicha. Miło mi się zrobiło na duszy, kiedy pomyślałem, że jestem chłopcem i że wyruszam na poszukiwanie przygód. Pamiętam, że zjadłem tego ranka potężne śniadanie i dobrze się stało, bo dzień miał być niezwykły i wymagał od człowieka siły. Mój ojciec skończył właśnie rozmowę z samym sobą (o 3 rano był zawsze w pysznym humorze, ale ponieważ nikt nie miał wtedy ochoty na pogawędki, mówił do siebie), gdy zjawił się Coulter na swoim indiańskim koniku. Przyjechał sprawdzić, czy wygasiliśmy porządnie ognisko. — Zadepczcie dokładnie wszystko, żeby nie została nawet iskierka! — zawołał z siodła. — Dawno nie padał deszcz, a kto nie widział pożaru stepów, ten nie wie, co to piekło. — Niech diabli tego nudziarza! — zżymał się ojciec po jego odjeździe. — Nie zniosę chyba dłużej tych jego poleceń! 103 Chodziło chyba o to, że Coulter psuł ojcu zawsze najlepszą zabawę. W najmniej odpowiednich chwilach powtarzał swoje przestrogi, od których marzenia mojego ojca pękały jak bańki mydlane. Na przykład w drugim dniu podróży kupiliśmy od mulników wracających do Independence białego konia za śmieszną sumę kilku dolarów. Ojciec był dumny jak paw i rozpowiadał o tej transakcji po całym obozie, z niewiadomych powodów nazywając konia „koniną"; mam wrażenie, że było to fachowe określenie, które znalazł gdzieś na łamach „Wiadomości z Toru Wyścigowego". No i naturalnie Coulter zniszczył również i tę bańkę mydlaną. Kiedy jechali o-bok siebie, Coulter na swojej nędznej srokatej szkapie, a ojciec na grzbiecie Białasa, bo tak się nazywał nasz koń, Coulter zatrzymał ojca gestem ręki i powiedział: — Jak się zrobi trochę cieplej, będzie pan chyba musiał zastrzelić tego konia. Nawet człowiek nie posiadający bujnej fantazji mógłby sobie wyobrazić minę mojego ojca. — Widocznie w obozie panuje wzorowy porządek, jeżeli ma pan czas na odgrywanie błazna — warknął. — To nie żarty. Biały koń niewart na równinach funta kłaków. Przyciąga robactwo. Jeszcze zwierzę całkiem zgłupieje. — Wobec tego — burknął mój ojciec, rozzłoszczony teraz jak dziecko — mój Białas niewiele się będzie różnił od pańskiej cha- bety. — Tylko indiańskie koniki mają dość krzepy, żeby znieść trudy szlaku, niezależnie od maści. — Najuprzejmiej dziękuję za radę — odparł ojciec chłodno, po czym odjechał. No więc, kiedyśmy skończyli śniadanie i oba wozy były gotowe do drogi, ojciec powiedział, że mogę dosiąść Białasa, i czekaliśmy już tylko na sygnał odjazdu. W końcu rozległo się „Naprzód! Wiooo!" i pierwszy wóz z tego końca wyłamał się z szyku i wje-. chał na szlak, zaraz za Coulterem, obok którego jechał McBride na ogierze mniej więcej tak dzikim i obmierzłym jak jego właściciel. Nocą ustawialiśmy wozy w owal. Coulter powiedział, że stanowi to doskonałą barykadę, za którą można się bronić skutecznie przed znaczną siłą Indian. Później, w kraju wojowniczych szczepów indiańskich, trzeba było palikować bydło na dzień, ale mieliśmy to jeszcze przed sobą. Dotąd spotykaliśmy tylko Indian Shawnee i Pottawattomy i od czasu do czasu Otoe i Kaw; były to gromady wygłodniałych nędzarzy, którzy próbowali zbliżyć się do nas, by żebrać, ale Coulter ich odpędzał. — Nie wpuszczajcie nigdy Indian do obozu — mówił. — Pod żadnym pozorem. — Ale mimo to odnosił się do nich łagodniej 104 niż jego „protegowany", którego aż ręka świerzbiła, żeby ustrzelić kilku czerwonoskórych i zrobić karby na kolbach. —? Jak się człowiekowi nadarzy okazja, powinien dać nauczkę tym dzikusom — powiadał McBride. Dwukrotnie Coulter odciągał go siłą, kiedy McBride rzucał się konno w pościg za małymi grupkami jadącymi w odległości kilku jardów od naszych taborów. Wygłosił też do nas przemówienie, w którym ostrzegł wszystkich przed wydalaniem się z obozu. Powiedział Jennie, że wychodząc na polowanie po prostu igra ze śmiercią. — Indianie w tych okolicach są na ogół niegroźni, ale jak złapią marudera, oskubią go do gołych kości. A panną Jennie — ciągnął zaglądając jej bezczelnie w oczy — zainteresowaliby się kolejno wszyscy mężczyźni w szczepie. Jeżeli o to pani chodzi, wolna droga. Jennie aż się zastrzęsła z gniewu, ale zauważyłem, że przez kilka dni trzymała się taborów. Ojciec razem z panem Kisslem maszerowali obok wozu, a tymczasem ja pokłusowałem naprzód, minąłem tabory i prawie zrównałem się z Coulterem, który jechał w czołówce, jak się wyrażał, to jest ze dwieście jardów przed pierwszym wozem. McBride'a nie widziałem nigdzie w pobliżu. Było już koło wpół do piątej i kilka bladych smug — tak zwany fałszywy świt — pokazało się na wschodzie, gdzie lada chwila miało wzejść słońce. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem jeden czy dwa wozy z zapalonymi latarniami. Ale większość jechała nie oświetlona. Zostawiliśmy za sobą rzekę Vermilion (przeprawa odbyła się w sobotę po południu) i ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Błękitnej Równiny — odcinka drogi długości dwudziestu czterech mil, na którym nie było ani wody, ani lasów. Nie chciałem niepotrzebnie męczyć Białasa, więc zeskoczyłem na ziemię i przez dobre pół godziny szedłem obok, dopóki naprawdę nie nastał świt. Nagle, w gęstych oparach gdzieś przede mną, spory szmat drogi za Coulterem, rozległo się kilka strzałów, głośnych i strasznych w tej ciszy. Dwa wybuchy, jeden po drugim, a trzeci w chwilę później. — Stój! — warknął Coulter obracając się w siodle i podnosząc rękę. — Zatrzymać wozy! Byłem ogromnie ciekaw, co się stało, więc wskoczyłem na siodło i pogalopowałem naprzód, słyszałem, że za mną jadą inni. Poprzez mgłę wiszącą w dolinkach widziałem Coultera, który grzmocił konia obcasami i galopował jak przylepiony do siodła. Jeździć konno to on umiał, nie ma co. Przemknęliśmy przez pagórek, zjechaliśmy w dół stoku i dalej, na łysawą równinę, na której zobaczyłem coś leżącego na ziemi. Coulter zeskoczył z siodła, zanim się jego koń zatrzymał. Zoba- 105 czyłem teraz wszystko dokładnie: McBride stał trzymając w obu rękach pistolety, a przed nim w kępie trawy — brr, co za straszny widok! — indiańska kobieta zaciskała obie dłonie na piersiach, które unosiły się i opadały w urywanym oddechu. A co okropniej-§ze, u jej stóp leżał może siedmioletni chłopiec, ładny, czarnowłosy, trzymający w rączkach zabawkę — małego jelenia zrobionego z jeleniej skóry — zabity strzałem w kark... i o rok czy dwa młodsza dziewczynka z głową tak straszliwie zmasakrowaną przez kulę, że mówiąc uczciwie, nie mogłem na to patrzeć. Kiedy staliśmy tak z sekundę, może za bardzo słupiali, żeby się ruszyć, kobieta wygięła plecy w łuk, zadygotała i powoli opadła na trawę. Umarła. Potem nie tyle widziałem, ile słyszałem, jak ciężka pięść Coultera ląduje z hukiem na twarzy McBride'a, i słyszałem jego ryk: — Ty obłąkany szczeniaku, morderco! Nie bardzo uszkodzony McBride wił się przez sekundę na ziemi jak piskorz, a potem przykucnął i sięgnął ręką do pistoletu. — No, dalej — powiedział Coulter. — Łap za broń. Wyciągniesz pistolet na dwa cale z olstrów, a wepchnę ci go do gardła razem z nabojami. ?— Nie jesteś moim ojcem! — wrzasnął chłopak. — Nie masz prawa mną komenderować! Coulter pochylił się, chwycił McBride'a za kurtkę i poderwał go tak wysoko do góry, że potem musiał z powrotem postawić go na ziemi. — Ty wyszczekany pętaku, czy chcesz, żeby Indianie zmasakrowali nas wszystkich? — Każdy, kto mnie uderzy, musi za to zapłacić! — wrzeszczał McBride. Chociaż struchlaiem z przerażenia, patrzyłem z przyjemnością, jak Coulter wyrywa chłopakowi pistolety, a potem kopniakiem popycha go w kierunku konia. xcv; v fvr \% — Wracaj do wozu —powiedział — właź do środka i czekaj na mnie. — Podnosząc z ziemi kapelusz McBride^ dodał: — Jeżeli ruszysz się na krok, przywiążę cię do pala i wychłostam na oczach całego obozu. Tymczasem nadjechało więcej mężczyzn, w tym pan Kennedy i różni inni, których znałem. Zsiedli z koni i stali z zasępionymi minami. — Ładne rzeczy, panie Coulter. Coulter klęczał na ziemi obok kobiety i przez chwilę nie odpowiadał. — Koczujący Indianie ze szczepu Pawnee — powiedział w końcu. — Trzeba przyznać, że zapędzili się daleko na południe. — Wyprostował plecy. — Co się stało, to się nie odstanie, ale możemy mieć jeszcze kłopoty. Szczep Pewnee to nie to, co łagodne szczepy Pot-tawattomy czy Shawnee. Troszkę ich przetrzebili Siuksowie od północy i Komańcze od południa,- ale bić się jeszcze potrafią. Mało prawdopodobne, żeby puścili to płazem. — Co pan radzi? — Trzeba z miejsca zająć się pochówkiem i puścić tabory w ruch. Może na nas nie będą się mścili, ale mam uczucie, że cały czas jesteśmy obserwowani. ?^^?????^ *& '??? ty w* * ,&** v* **%** Mężczyźni wykopali jeden długi grób i położyli biedną kobietę i dzieci jedno obok drugiego, zawiniętych w koce, a chłopcu nawet zostawili zabawkę w rękach. Potem Coulter kazał im przysypać trawę liśćmi i gałązkami, dla zatarcia śladów, a ziemię, która została, odnieść na bok i rozsypać. Kilku mężczyzn protestowało, że to nie po chrześcijańsku, ale Coulter ostro osadził ich w miejscu. Kiedy tabory dogoniły nas, zsiadłem z Białasa i opowiedziałem o wszystkim ojcu i reszcie, a jak skończyłem, pani Kissel i Jennie pociągały nosami i powiedziały, że litość bierze słuchać i że niech tylko McBride wpadnie im w ręce. No więc niedługo po tym* ktoś zauważył, że McBride zniknął. Coulter sprawdził w wozie i rozesłał mężczyzn, którzy szukali chłopca w taborach, ale przepadł bez śladu. Zniknął też jego koń, tylko kapelusz został na wozie. Nie pozostawało nam nic innego, jak jechać naprzód, więc wlekliśmy się, wypatrując zatartych kolein ledwie widocznych pod zielskiem na szlaku. Słońce wypłynęło wysoko na niebo i dzień zrobił się upalny, a co gorsza, przez całą godzinę wspinaliśmy się na jeden z takich pagórków, które są prawie jak dorosła góra. Ze szczytu roztaczał się przed nami widok, którego chyba nigdy nie zapomnę. W dolinie, jak okiem sięgnąć, stali stłoczeni Indianie — czekali. W większości byli to mężczyźni, ale dostrzegłem też kobiety z dziećmi. Coulter podniósł rękę i tabory zatrzymały się. Mężczyźni podeszli do przodu po instrukcje. — Nie wydaje mi się, żeby to był atak — powiedział Coulter; stał obok swego konia i patrzał wytężając wzrok. Zaledwie wymówił te słowa, z przeciwległego stoku doliny przypłynął do nas wrzask, od którego gęsia skóra wystąpiła mi na rękach. Po nim rozległy się następne wrzaski, to cichsze, to głośniejsze. Nagle zobaczyłem, że Indianie stojący najbliżej rozstępu-ją się, jak gdyby chcieli nam pokazać, co się dzieje w środku. Przywiązany do pala stał McBride, nagusieńki. Z trudem dostrzegaliśmy z tej odległości rzemienie przechodzące mu pod brodą, wokół przegubów dłoni i kostek u nóg. Ale nie był sam. Krzątali się koło niego dwaj Indianie z nożami połyskującymi w słońcu i widziałem teraz na jego ciele duże czerwone łaty w miejscach, które powinny być białe. — Żywcem obdzierają go ze skóry — powiedział Coulter. Zatkałem uszy, żeby nie słyszeć przeraźliwych wrzasków, nie mogłem znieść tego dłużej. Kilku mężczyzn w naszej grupie odkryło głowy, ktoś poruszał bezdźwięcznie wargami. Kto inny poszedł powiedzieć kobietom, żeby nie opuszczały wozów. A potem zwyczajnie czekaliśmy stojąc w słońcu, a dokoła nas rozpościerała się preria usiana kwiatami, dzika i piękna, i nigdzie nie było żadnego ruchu — nic prócz tej okropności, która rozgrywała się przed 108 nami na drugim końcu doliny. Dowiedziałem się później, że zanim Indianie skończyli swoją robotę, wrzask Mc Bride'a ucichł i słychać już było tylko płacz i błagalne wołanie, a potem były długie chwile ciszy przerywane krótkimi okrzykami, które przechodziły w zawodzenie tak przeraźliwe, że aż ptaki zrywały się do lotu. Kiedy było już po wszystkim i Indianie zaczęli się oddalać pozostawiwszy ociekające krwią ciało, które żyło wciąż przywiązane do słupa, Coulter i kilku mężczyzn o mocnych żołądkach, w tym mój ojciec, który wcale nie był taki znowu twardy, podjechało do miejsca zemsty. Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, McBride poznał Cou-ltera i zaczął szlochać. — Dobij mnie! Dobij! — Jest jakaś nadzieja, doktorze? — spytał Coulter. — Żadnej — odparł mój ojciec. — Będzie żył najwyżej trzydzieści do czterdziestu minut. Coulter wyciągnął z olstrów pistolet o długiej lufie, kaliber 45, i strzelił McBride'owi prosto w głowę — z taką miną, jak gdyby dobijał jelenia, po czym powiedział: — Trzeba będzie nocą wystawić podwójną straż przy stadzie, dopóki nie przebędziemy równiny. — I więcej nie wspominał o tym spotkaniu z Indianami. Trapiła go jednak chyba myśl, że nie spełnił swoich obowiązków wobec dziecka przyjaciela. Według mnie były to daremne żale. I święty nie zdołałby sprowadzić na dobrą drogę tego krwiożerczego brutala, zresztą inni w naszym obozie mówili to samo. Tacy zawsze w końcu ściągają na siebie nieszczęście. Gdyby można to było przewidzieć z góry, lepiej byłoby zabijać takich w kołyskach. ROZDZIAŁ XIV Po tym zdarzeniu wszyscy członkowie naszej kompanii trzymali się blisko obozu. Nikt, używając słów Coultera, nie chodził na włóczęgi. Coulter zaznaczył jeszcze raz, że w tych okolicach można się nie obawiać otwartego ataku, ale że zaczajeni w gęstwinie dzicy zamordują każdego marudera. Radził nam też, żebyśmy pilnowali w nocy, czy jakiś Indianin nie usiłuje wśliznąć się chyłkiem do obozu. — Chodzi im nie tyle o to, żeby zabić, ile żeby ukraść — powiedział. — A potrafią się poruszać tak bezszelestnie, że bardziej przypominają w tym węża niż człowieka. Jennie zaprzestała już swoich dalekich wypraw ze strzelbą; co więcej, nie wypuszczała się nigdzie sama. Czasem zabierała mnie 109 ze sobą i musiałem dźwigać dwa pistolety ojca — ale to tylko wtedy, kiedy Brice miał jakieś inne zajęcie. Było jasne jak słońce, że postanowiła złowić tego nieszczęśliwca, a Brice tyle miał nadziei na ratunek, ile biedny zając w potrzasku. Dziwna rzecz, ale on jej jakoś w ogóle nie zauważał — tyle tylko, że był dla niej grzeczny i dziękował jej, jak mu wpychała do gardła kawałek wieprzowiny, kiedy zamiast jeść śnił na jawie. 'Nie więcej. Nasze wspólne polowania odbywały się w ten sposób, że siedząc we dwójkę na grzbiecie Białasa wysuwaliśmy się naprzód, ale nie bardzo daleko, przed Coultera, żeby zapolować na ptactwo, zanim je spłoszą tabory. Ale w gruncie rzeczy wcale to nie było potrzebne. Ptaków — siewek i tym podobnych — było takie zatrzęsienie, że można by nakarmić cały obóz, łapiąc je siatką na motyle. Jadący stępa na swoim koniku Coulter zawsze uśmiechał się złośliwie na nasz widok i rzucał ironiczne uwagi, na przykład: „Tylko nie płoszcie rysia... ma pazury zamiast skrzydeł!" Albo: „Głowę dam, że wszystkie niedźwiedzie wzięły nogi za pas ze strachu!" Czasem jednak mówił coś, co chociaż trochę miało być komplementem: „Jakbym miał takie śliczne czarne loki, pilnowałbym, żeby mnie nie oskalpowano". Jennie go nie cierpiała. Mówiła, że robi jej się mdło na sam jego widok, i potrząsała gniewnie głową, ile razy ją zaczepiał swoimi dowcipami. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że Coulter jest dla niej za bardzo męski; Jennie wolała cherlaków, którymi mogła się opiekować, a znowu do tej roli Coulter nadawał się mniej więcej tak jak stepowy bawół. Szczególnie złościła ją w Coul-terze jego owłosiona pierś, co było może najbardziej widocznym dowodem nieokrzesania. — Dlaczego ten pyskaty złośliwiec nie zapnie porządnie koszuli? — mówiła. — To nieprzyzwoite. Z ?????'?? nie było żadnych tego rodzaju kłopotów. Miał na piersiach tyle włosów co, powiedzmy, ryba, zresztą mógłbym się założyć, że za dwa lata jego głowa znajdzie się w bardzo podobnej sytuacji. Nie, jeśli idzie o włosy, Brice był chyba wzorem przyzwoitości, chociaż moim zdaniem wcale nie wyglądał dzięki temu lepiej od Coultera i w zimie było mu pewnie zimno. Poszliśmy sobie kiedyś z Jennie zapolować na ptaszki; ja szedłem za nią, a jakieś pięćdziesiąt jardów za nami jechał Coulter, torował drogę, ale cały czas obserwował nas kątem oka. Było bardzo przyjemnie. Lekki wiatr wiał nam prosto w twarze, więc nie słyszeliśmy turkotu wozów, i wszędzie dokoła nas było bardzo cicho i spokojnie. Od czasu do czasu konik polny zrywał się i smykał naprzód w podskokach, jak to zwykle koniki, a z bardzo wysoka docierało ciche wołanie ptaków, którym się nie podobała nasza obecność. Chmary siewek zrywały się nam spod nóg i Jennie raz 110 po raz pukała z dubeltówki, przesuwając lufę z lewa na prawo, szybko i zręcznie jak mężczyzna, i za każdym razem robiąc duble-ta. Była doskonałym strzelcem. Ale dzisiaj postanowiła pociągnąć mnie za język i dowiedzieć się czegoś bliższego o Brisie, więc się ucieszyłem, że nareszcie załatwię z nią swoje porachunki. To było okropne, jak ona mną rządziła. Zaczęła tak: — Twój ojciec na pewno wspominał o jego żonie? — Owszem, wspominał. — Podobno była chuda i mała, skóra i kości. — Słyszałem coś całkiem innego. Obróciła się i spojrzała na mnie jakoś tak nieprzyjemnie. — Coś słyszał? — Że miała rude włosy i była pulchna i ładna. Nie była ani trochę chuda, Panie świeć nad jej duszą. — Ktoś mi mówił, że miała ponure usposobienie i ciosała temu biedakowi kołki na głowie. — Gdzie tam! Wesoła jak szczygieł! Była chyba najmilszą osobą, jaka chodziła kiedykolwiek po ziemi w kobiecych sukniach. Wszyscy to mówią. Zawsze uprzejma, nigdy się z nikim nie kłóciła. Za żadne skarby świata nie zwymyślałaby mężczyzny. — Tak czy siak, pracowita podobno nie była. — Nie była pracowita! Rzeczywiście! Ręce po łokcie sobie urabiała — prawie. Szorowała, czyściła, sprzątała. A jak uwinęła się z robotą w domu, szła do tartaku i tyrała dalej. O tak, pani Brice była wzorem pracowitości. Właściwie poza pracą w ogóle nic nie robiła. — Mówisz tak, jakbyś ją znał. Nie znałeś jej przecież lepiej niż ja, a ja jej w ogóle nie znałam. — Ale mam takie uczucie, jakbym ją znał — odparłem. — Ach, jaka ona była sympatyczna. Niektórzy ludzie są z natury tacy dobrzy i tyle mają w sobie tkliwości, i ani krztyny uporu, że pamięć o nich żyje długo po ich śmierci. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zapomnieć kiedykolwiek panią Brice. Jennie była taka wściekła, że strzeliła do stadka ptaków z obu luf. Nie odezwałem się już ani słowem, bo kark miała czerwony jak indycze korale, a prawdę mówiąc i tak już powiedziałem za dużo. Słowo daję, że nie spotkałem na świecie osoby, która by tak lubiła rządzić innymi jak Jennie, a mój ojciec też tak uważał, ale jak to zwykle on — za nic nie powiedziałby tego wprost, tylko przyrównywał ją do bohaterki sztuki takiego jednego gościa, który nazywał się Szekspir, i mówił, że Jennie należałoby „poskromić". Wspomniał też o żonie jednego pana nazwiskiem Sokrates, ale nie powiedział o nim nic bliższego; przypuszczam, że ? był to jeden z poganiaczy w kompanii mulników w większości składającej się z cudzoziemców. Tak czy inaczej, zrobiło mi się przykro, że tak ją zdenerwowało to moje gadanie, bo prawdę mówiąc, bardzo ją lubiłem, a poza tym była rzeczywiście ładna z tymi swoimi wargami jak płatki róży, lśniącymi czarnymi włosami i rumieńcami na policzkach. Więc prędko zełgałem. — Jennie, pan Brice pytał mnie wczoraj, ile masz lat. Wygląda na to, że bardzo się tobą interesuje. — Och, dałbyś lepiej spokój! — warknęła, więc się domyśliłem, że mnie przejrzała na wylot. Jak na dziewczynę była całkiem bystra. Ale nie mogę powiedzieć, żebym się długo martwił. Znając Jennie wiedziałem, że go w końcu złowi — chyba że Brice zdecyduje się nawiać i zamiast małżeństwa z nią wybierze życie między Indianami. Ale gdybym mógł spojrzeć w przyszłość i zobaczyć, jak się naprawdę sprawy ułożą, chyba nie uwierzyłbym własnym oczom. Można by właśnie powiedzieć, że od smutnej przygody z McBri-de'em odwróciło się od nas szczęście. Do tego czasu wszystko szło gładko, prócz pewnych błędów w obliczeniu, o które trudno kogoś winić. Chyba już w pierwszym dniu podróży przekonaliśmy się, że nie wszystko na szlaku zgadza się z książką Ware'a. Gdzie według niego miała być trawa, często nie było ani źdźbła, a to samo, tylko w mniejszym stopniu, odnosiło się do wody. Tak naprawdę nie była to jego wina, ale mężczyźni klęli i wściekali się, i opisywali dokładnie, co zrobią z Ware'em, jeżeli przyłapią go gdzieś na złotodajnych polach. Mój ojciec początkowo należał do tych, którzy najgłośniej wychwalali przewodnik. Teraz przyłączył się do reszty i rozpuścił po obozie wieść, że książka jest powieścią fantastyczną. — Ware to jeden z największych pisarzy fantastycznych naszego pokolenia — mówił. — Chytry z niego chłowiek, tak chytry, że zdołał nabrać wydawców, którzy opublikowali jego przewodnik jako książkę opartą na faktach. Nie, prawdę mówiąc, najbardziej żal mi samego Ware'a. Napisał arcydzieło, które — gdyby je czytelnicy zrozumieli — zajęłoby należyte miejsce obok „Robinsona Crusoe" i „Toma Jonesa", a tymczasem ludzie mu urągają, że spłodził rojący się od błędów podręcznik. Jak to często bywało z moim ojcem, rozdmuchał to tak, że ludzie nie bardzo już wiedzieli, o co mu chodzi, za to on sam bawił się świetnie. Stwierdziwszy w końcu, że Ware jest nowojorczykiem, który nigdy w życiu nie wytknął nosa dalej na zachód niż do New Jersey, udawał jeszcze większe niż przedtem zainteresowanie książką. Odczytywał taki powiedzmy fragment: „Większość emi- 112 grantów prowadzi ze sobą krowy, a to ze względu na ich mleko" i wykrzykiwał z udanym podziwem: — Kapitalne! Nadzwyczajne! Co za wspaniała wyobraźnia! Boję się, że o tym zapomnę (bo nietrudno przegapić łatwe rzeczy, które się chce umieścić na końcu książki), więc wolę już teraz powiedzieć, że Ware'a spotkał bardzo smutny koniec. W pewnym sensie zginął przez swój przewodnik. Kiedy zachorował jadąc z grupą pionierów (nie pamiętam kierunku), towarzysze zostawili go na szlaku w pobliżu fortu Lara-mie. Zostawili go i leżał dwa dni przy drodze — bez wody, bez żywności, lekarstw, bez osłony przed słońcem — tylko dlatego, że nie podał dość dokładnych informacji w swojej książce. Chcę przez to powiedzieć, że nie byli mu wdzięczni za te sto cennych informacji, których im udzielił, a ukarali go za sto pierwszą. Prze-czołgał się do odległego o dwie mile jeziorka, gdzie spalonego przez słońce znalazła go inna kompania pionierów. Umarł, zanim zdążyli mu udzielić pomocy. Był młody, nie miał jeszcze trzydziestu lat. Bardzo możliwe, że nasza grupa postąpiłaby z nim podobnie, bo mężczyznom nie podobały się jego informacje. Ale naprawdę rzecz tak się przedstawiała: kiedy Ware pisał swoją książkę, step był porośnięty trawą, którą zniszczyły przejeżdżające później tabory, a rozmaite zbiorniki wodne wyschły albo zostały zanieczyszczone. Pamiętam, że pierwszego dnia na szlaku, po długiej wędrówce przez pozbawioną wody okolicę, dotarliśmy do jednego z punktów orientacyjnych Ware'a. Ludzie zeskakiwali z wozów, biegli, żeby prędzej znaleźć się nad wodą, a za ludźmi ciągnęły woły i muły, ale jak dotarliśmy do jeziorka, zobaczyliśmy pośrodku zdechłego wołu, nieprawdopodobnie rozdętego i pożywiające się smacznie roje much i sępów. Tego samego dnia podróży zorientowaliśmy się, że prawie wszystkie wozy są przeciążone nadmiernym ładunkiem. Grzęznąc w błocie woły ciągnęły tak mocno, że aż im ścięgna nabrzmiewały pod skórą, ale skutek był tylko taki, że lekko skrzypiały koła. Zrzucano więc z wozów zbędne rzeczy, jak łóżka, materace, ciężkie garnki i tym podobne. Przekonaliśmy się, że inni przed nami popełnili ten sam błąd. Już w odległości pięciu mil za Independence zobaczyliśmy istny skład artykułów gospodarskich i myślę, że właśnie to przyciągało Indian. Były tam między innymi zapasowe obręcze do kół, osie, okucia do wozów, żelazny piecyk, dwa pługi i — chociaż to dziwne — kurtka męska i spodnie z szarego półsukna. W trzy dni później minęliśmy pierwszy grób na szlaku — kupka kamieni przyniesionych z łożyska wyschniętego potoku, krzyż z nie ciosanych pali i deska z napisem: „Richard Wiggins z Le- 8 — Podróże Jaimiego McPheetersa 113 banonu, stan Kentucky. Zmarł 7 maja 1849". Dookoła walało się na ziemi mnóstwo dziecinnej garderoby, więc pewnie tamci pionierzy też już mieli kłopoty z nadmiernym obciążeniem, bo inaczej matka za nic nie pozbyłaby się tego rodzaju pamiątek. Przez całą drogę widzieliśmy takie obrazki, ale teraz sytuacja jeszcze się pogorszyła. Na błotnistym gruncie koła naszych obciążonych wozów zapadały się coraz głębiej i głębiej, a woły były coraz bardziej zmęczone, więc w końcu zatrzymaliśmy się na naradę. W ciągu ostatniej godziny minęliśmy trzy dalsze groby, w tym jeden z napisem: „Ben Robbins, Murzyn", a wszędzie dookoła walały się dzbanki do kawy, rozmaite wyroby żelazne, siekiery, wiadra i nawet żywność — całe sterty fasoli, jeden czy dwa połcie boczku, kilka worków mąki i tym podobne. Widok ten przeraził kobiety. Jakby tego było jeszcze mało, zachorował Brice. Ojciec zmierzył mu gorączkę, obejrzał język, zadał kilka pytań i w końcu kazał jechać mu na wozie obok pani Kissel, bo powiedział, że Brice cierpi na zaburzenia wątroby i jeżeli nie będzie-uważał, skończy się to nieżytem. Zatrzymaliśmy się na naradę i gdy mężczyźni naprawili koniec dyszla, który pękł przy wspinaniu się pod górę, Coulter powiedział: — Musimy zmniejszyć ładunek, bo inaczej utkniemy na tej prerii i będziemy siedzieć, a nie widzę tu takich ilości złota, żeby było warto zabierać się do kopania. — Tak się składa — próbował szydzić — że wiem o jednym wozie, który jest po brzegi wyładowany cegłą. Ulżyłoby mi, jakbym się dowiedział, po co te cegły wieziemy — na przekąskę, czy do zabawy? Pan Kennedy, który był szczupłym, łagodnym mężczyzną, ale w razie potrzeby nie zapominał języka w gębie, odparł: — Cegła należy do mnie, panie Coulter, jestem panu wdzięczny za pańskie zainteresowanie. Moją żona, która przybędzie do Kalifornii w późniejszym terminie, życzy sobie mieć kominek wyłożony dobrą cegłą z Missouri. — Bardzo to pięknie z jej strony, nie przeczę, ale co z tego, kiedy pański wóz codziennie się psuje, a ja mam już dość tej zwłoki. Pan Kennedy przełknął i powiedział odważnie: — Zrobię naturalnie wszystko, czego będzie wymagało dobro ogółu. — W takim razie wyrzuć pan tę cegłę... może znajdzie się w tych stronach jakaś indiańska rodzina, która zechce postawić sobie kominek w swoim szałasie. Aha, jeszcze jedno. Czy jest tu między wami ten zwariowany Anglik... wiecie, ten laluś w białych rękawiczkach, ubrany jak przedsiębiorca pogrzebowy. ??? czy ???, czy jakoś podobnie... 114 Ponieważ dotąd nie zjawiły się tabory zaprzężone w muły, do których miał się przyłączyć ???, siłą rzeczy zaczęliśmy go uważać za członka naszej grupy. Był zupełnie znośny, tylko dziwny. — Jeżeli mnie masz na myśli, mój poczciwcze — powiedział teraz, przepychając się do przodu — bądź łaskaw używać zwrotu „pan". — Chodzi mi o to piwo imbirowe — ciągnął Coulter, bynajmniej nie zbity z tropu. — Wylej je pan. Pański wóz należy do najgorszych. Sam wybór mułów dowodzi zresztą nielichej głupoty, ale taskanie tej lury to już maleńka przesada. — Coulter — wycedził ???" obciągając rękawiczki — istnieje teoria, że obdarzanie nieuka władzą czyni z niego świnię. Jesteś doskonałą ilustracją tej teorii. — Wylej pan tę lurę — powtórzył Coulter. — Niech cię diabli, mój panie. Ani myślę cię słuchać. Jeżeli mam się pozbyć ulubionego napoju, uczynię to z gestem. Zapraszam państwa dziś wieczór do — a raczej przed — mój wóz na piwo imbirowe. Z wyjątkiem naszego przyjaciela Coultera wszyscy będą mile widziani. Tego wieczoru ludzie zebrali się przed wozem Coego, prawie wszyscy bardzo onieśmieleni i milczący, a Otello, czarny specjalista od ujarzmiania mułów, roznosił napój. ??? wystroił go na tę okazję w coś w rodzaju munduru, a mianowicie kazał mu włożyć jasno-popielate spodnie, które wyglądały okropnie dziwacznie na jego nogach, i brązowy żakiet. Podobno to ubranie należało do lokaja, który był ciągle chory i nie wstawał z łóżka. Sam ??? siedział rozparty w swoim fotelu na biegunach i przewodził wszystkiemu z jeszcze gorszą pompą, niż by to robił mój ojciec, a jak wiecie, ojciec bywał czasami niemożliwie pompatyczny. Tego wieczoru wbił sobie chyba do głowy, że to on jest organizatorem spotkania, bo przyprowadzał rozmaitych ludzi i przedstawiał ich Coemu, podtrzymywał tu i tam rozmowę i przechadzał się wśród tłumu pytając: — Kosztował pan? Smakuje pani? Pijcie państwo, zapasy są ogromne. Chodziło o to, mówili ludzie, żeby się pozbyć wszystkich dwudziestu sześciu skrzynek, było więc piwa nie tylko dosyć, ale aż za dużo. Otóż emigranci, którzy od dawna nie mieli w ustach nic mocniejszego od czarnej kawy i wody, wzięli się do picia z takim zapałem, że trochę przesadzili. Wydaje mi się, że pierwsze zaczęły wymiotować dzieci. Dwa takie biedactwa wpełzły między gęste krzaki i jakiś czas okropnie się męczyły — dopóki nie zażądano od nich, żeby zrobiły miejsce dla paru woźniców, którzy wypili duszkiem po kilka butelek. Potem wezwano mojego ojca do jednej kobiety, która zapomniała powiedzieć, że choruje na nerki i jest 115 na diecie, i do dziewięcioletniego chłopca, któremu korek utkwił w gardle i trzeba go było odetkać jak rurę wodociągową. Duma wypełniała serce, kiedy się patrzyło, jak ci ludzie ostro biorą się do likwidowania nadmiernego ładunku na wozach, i byłem już teraz pewien, że poradzą sobie doskonale przy kopaniu złota. Nie brakło im krzepy, nawet zanim napili się piwa. Wielu mężczyzn piło dalej z czystej grzeczności — jeszcze długi czas po tym, jak ugasili pragnienie co najmniej na tydzień naprzód. W sumie uporali się z dwudziestoma dwiema skrzyniami plus cztery butelki. . W końcu złożyli broń, a gdy później pili już w zwolnionym tempie, ??? zaczął wylewać resztę na ziemię. Najpierw poczęstował jeszcze pełnym wiaderkiem dwa muły i jednego wołu, ale odmówiły. W pewnej chwili zjawił się Coulter. Stanął i przyglądał się nam z daleka, ale zaraz odszedł potrząsając głową, jak gdyby miał przed sobą bandę wariatów. Nie mogę powiedzieć, żebym mu się bardzo dziwił. Czegoś tak śmiesznego nigdy nie widziano na tej prerii i jestem pewien, że do dziś nikt nie pobił naszego rekordu. Jak to często bywa, wesoły wieczór skończył się strapieniem. Podczas picia ludzie odrzucili precz troski (chociaż rewolucje w żołądkach pewnie mocno dawały im się we znaki) i zapomnieli o znoju i mordędze na szlaku. Nagle ktoś zawołał: — Spójrzcie, co te głupie psy wyprawiają! Obróciliśmy się wszyscy i muszę powiedzieć, że widok był naprawdę dziwny. Dwie czy trzy rodziny — w tym jedna rodzina irlandzka i dwie bodajże z Illinois — wzięły ze sobą w- drogę psy. Nazywano je psami wozowymi, bo ich właściciele byli z zawodu woźnicami i psy od maleńkości nauczyły się biec pod wozem i na krok nie odstępowały swoich panów. Coulter naturalnie zrzędził, ale psy nie przysparzały nikomu najmniejszego kłopotu. Teraz dwa z nich goniły trzeciego z nieprawdopodobną wprost zajadłością. Nigdy w życiu nie widziałem psów tak pochłoniętych wykonywaną robotą. — Uwaga! — zawołał nagle jeden z mężczyzn. — To nie pies... to wilk! Wilk walił prosto na nas i w chwilę później, gdy mężczyźni zaczęli się podnosić, a kobiety wrzeszczeć przeraźliwie, był już w środku naszego kręgu i zobaczyliśmy z przerażeniem, że toczy pianę z pyska. — Uciekać! Zwierzę jest wściekłe! — wrzasnął mój ojciec i chyba nikt nigdy nie słyszał takiego huku przewracanych skrzynek, takiego krzyku, pisku dzieci i szczekania psów, które usiłowały dopaść wilka. Ale pan Kennedy, który był najdzielniejszym człowiekiem, jakiego widziałem w życiu, a przy tym najłagodniejszym z wyglądu, chwycił laskę Coego, podszedł prosto do wilka i uderzył 116 go ze wszystkich sił. Zwierzę, chude, z wyleniała, rzadką sierścią, otrzymało sześć silnych razów w łeb, a potem nagle poderwało się i kłapiąc zębami szybko, nerwowo, ugryzło pana Kennedy'ego kilka razy w oba ramiona. Pan Kennedy zatoczył się do tyłu, psy odskoczyły na sekundę i nagle jak uderzenie pioruna huknął strzał. — Lepiej, żeby nie żył — powiedział pan Kissel trzymając dymiącą dubeltówkę Coego, którą zdjął z haka obok ławeczki na wozie. W swój flegmatyczny, a jednak zwinny i pewny sposób wpakował ładunek obu luf prosto w pierś wilka, który dogorywał teraz na ziemi. Właściciele przytrzymywali psy, a my wróciliśmy, by obejrzeć wilka, i ludzie mówili, że naprawdę cudem uniknęliśmy nieszczęścia. Potem wszyscy gratulowali Kisslowi, który tylko uśmiechał się swoim powolnym, spokojnym uśmiechem i powiedział, że owszem — należało chyba zabić tego wilka. Ale szorstki jak zwykle głos Coultera sprowadził nas wszystkich z powrotem na ziemię. — Hej, doktorze, może trzeba by się zająć naszym niezrównanym panem Kennedy? W zamieszaniu ludzie zapomnieli, że wilk pogryzł pana Kennedyego. Biedak siedział teraz osłabiony na krześle, ? ??? ? Otello obcinali mu rękawy koszuli. Czegoś tak strasznego jak wyraz jego oczu nie widziałem chyba nigdy w życiu. — Niech mi pan powie prawdę, doktorze, jak pan ocenia moje szanse? Ojciec pochylił się i bardzo uważnie zlustrował rany, ale mimo pozornej niefrasobliwości zrobił to w taki sposób, że odpowiedź była dla wszystkich jasna. — Nie będę pana oszukiwał, ale proszę mi wierzyć, że nie ma podstaw do nadmiernych alarmów. Wilk był wściekły. Istnieje obawa, może niezbyt duża, że zarazi się pan wścieklizną. Ale wcale nie każde ugryzienie wywołuje tę chorobę. Głowa do góry, panie Kennedy. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Następnie mój ojciec i doktor Mertoh, o którym ??? wspominał w związku z chorobą swojego lokaja, odeszli na bok i odbyli naradę, po której kazali kobietom i dzieciom wrócić do wozów, sami zaś wypalili rany, używając w tym celu rozpalonego do białości pogrzebacza. Przed zabiegiem kazali wypić panu Kennedy'emu cynowy kubek rumu, a gdy było już po wszystkim, ułożyli go nieprzytomnego na wozie. Wieczorem ojciec podszedł do namiotu doktora Mertona i bardzo długo rozmawiali przy świetle latarni, a kiedy wrócił i kładł się spać, spojrzałem na niego wysunąwszy głowę spod derki. Ale minę miał niewesołą. 117 ROZDZIAŁ XV Byliśmy na szlaku już osiemnaście dni i zostawiliśmy za sobą Słodkowodny Parów, sporą rzeczułkę o zadrzewionych brzegach, pełną kamieni „porośniętych zielonym, oślizłym mchem, bezustannie poruszanym przez prąd". To ostatnie zdanie pochodzi z dziennika mojego ojca; prowadził go z uporem, którego na ogół nie objawiał przy innych sprawach, chyba tylko przy grze w pokera. Od tego czasu rozmaici ludzie, którzy czytali ten dziennik, nazywali go dziełem dużej wartości, a jeden z nich napisał: „McPhee-ters najwyraźniej zdawał sobie sprawę z historycznej i literackiej wagi swojego pisarskiego przedsięwzięcia". Czy ta opinia jest słuszna, czy nie, wiem, że mój ojciec opisuje różne rzeczy znacznie lepiej, niż ja to robię, ale skoro raz wystartowałem, nie mogę się cofnąć. Na przykład ojciec wstawiał tu i tam małe kawałki, dzięki którym czytelnik jak gdyby widział własnymi oczami ten krajobraz; czytając to, co dotąd nabazgrałem, dochodzę do wniosku, że w mojej książce właściwie nie ma opisów przyrody, bo może za bardzo byłem pochłonięty naszymi własnymi sprawami. Pod datą 21 lipca ojciec wspomina, że znalazł „muszelkę skamieniałą w wapniu", nazajutrz zaś zszedł ze szlaku, żeby „zerwać dzwoneczki naparstnicy liliowego koloru, a także kulistą roślinę z rodziny kaktusów". Nieco dalej pisze o „krzaku przepięknych, krwistoczerwonych dzwonków wysokim na trzy stopy". Jak na lekarza zdradzał niezwykłe zainteresowanie przyrodą i w jego zeszytach pełno jest drobiazgowych uwag na temat roślin: „Są tu bardzo piękne stokrotki o liliowych płatkach i pomarańczowych serduszkach. Widziałem też małe • strączki o dwóch czy trzech ziarnkach, podobne do strączków koniczyny. Roślina ta ma liście trójpłatkowe, ostro zakończone, długości mniej więcej jednego cala i nie szersze niż ćwierć cala — tak mi pozostały w pamięci". Czasem brał swoje przybory do pisania i wysuwał się na czoło pochodu, wymijał Coultera, któremu nie raczył już nawet kiwnąć głową na przywitanie, siadał na wzgórku i obserwował wolno posuwające się tabory; mężczyźni trzaskali z batów i pokrzykiwali „Wiooo!", dzieci uganiały się tu i tam rzucając kamieniami, kobiety siedziały sztywno na wozach, wystraszone, ale zdeterminowane. W suchych okolicach wzbijaliśmy tumany kurzu i z tej przyczyny, a może także z innych, woły porykiwały ochryple. Ojciec pisał: „Żwir i piasek ma teraz coraz większą domieszkę łupku (w łożyskach strumieni). Nasze bydło czuje się tak, jakby szło po ostrym kamieniu szlifierskim. Ani woły, ani muły nie są podkute". 118 Po nieszczęśliwym wydarzeniu z poprzedniego wieczoru pan Kennedy leżał obolały na swoim wozie. Niektórzy mówili, że jest przygnębiony i zamyślony, ale podobno musieli go siłą zatrzymać na posłaniu, bo chciał wstać i pomagać w pracy. Nie wiem, jaka była prawdziwa przyczyna — może te wszystkie zmartwienia z panem Kennedym, McBride'em, bezustanne kłopoty z psującymi się wozami, choroba ?????'? — ale nagle chwyciło mnie pragnienie, żeby znaleźć się samotnie na prerii. Chciałem chociaż na krótko zapomnieć o troskach. Dzień wstał piękny; tylko kilka pierzastych obłoczków płynęło po jednolitym błękicie, powietrze było ciepłe i łagodne, a pszczoły używały, jak mogły, na kielichach kwiatów. Im więcej o tym myślałem, tym niecierpliwsze stawało się moje pragnienie, żeby czmychnąć samotnie z obozu. Coulter pokazał nam mapę, coś w rodzaju listów przewozowych, które Mormoni sprzedają emigrantom. Wynikało z niej, że przez resztę tego dnia będziemy się posuwali szerokim łukiem w lewo, dzięki czemu wieczorem, jak się Coulter spodziewał, dotrzemy do rzeczułki Kanza Creek. Powiedziałem sobie: prysnę z obozu, pójdę skrótem i przekonam się, jak wygląda preria z daleka od szlaku. Przy odrobinie szczęścia nikt nawet nie spostrzeże mojej nieobecności, bo często brałem do kieszeni trochę jedzenia i przez cały dzień wałęsałem się od wozu do wozu. Buchnąłem więc kilka placków i kawałek boczku, wziąłem pistolet z kilkoma nabojami, siekierkę, którą pożyczyłem sobie jeszcze od tych farmerów w Missouri — i byłem gotowy do drogi. Moja sakiewka z pieniędzmi znajdowała się w jednej z takich kieszeni, jakie emigranci przyszywali pod dachami swoich wozów — po kilkanaście takich łatek, w których ludzie przechowywali różności, a w naszym wozie pani Kissel zrobiła jedną specjalnie dla mnie. Wypchałem więc sakiewkę watą, żeby monety nie brzęczały, i zaszyłem ją w schowku. Kilka razy niewiele brakowało, a byłbym powiedział o nich ojcu, ale jakoś nigdy nie mogłem tego z siebie wydusić. Właściwie to dziwne — nie znam drugiej takiej rzeczy, która by tak dokładnie sznurowała usta jak złoto; gdzie złoto wchodzi w grę, największy nawet gaduła zaczyna milczeć jak grób, co w przyszłości nieraz miałem okazję zaobserwować. Rozejrzałem się dokoła. Jennie ciosała kołki na głowie pani Kissel, Brice drzemał na koźle swojego wozu, a ojciec szedł przodem i zbierał stepowy groch, z którego kobiety robiły kiszonkę chroniącą przed szkorbutem. Droga była wolna. Teraz, o ósmej rano, tabory skręcały już, żeby zatoczyć szeroki łuk, którym według słów Coultera miały się posuwać aż do godzin wieczornych, przy pierwszym więc wyschniętym korycie strumienia oddaliłem 119 się od wozu. Miałem nadzieję, że wyglądam tak, jakbym szukał ustronnego miejsca. Opuściwszy koryto po dwustu czy trzystu jardach stwierdziłem, że bardzo łatwo iść przez trawę i kwiaty. Wszystko było niezwykle podniecające. Wszędzie dokoła, jak okiem sięgnąć, wznosiły się i opadały zielone pagórki. Ojciec nauczył mnie rozróżniać rośliny, poznawałem więc teraz werbenę, ostróżki, piołun i inne, a dzikich porzeczek było tu więcej niż kropel rosy na trawie. Spoglądałem wciąż na słońce, żeby nie stracić kierunku, i było mi bardzo przyjemnie. Ludzie mówili, że w tych trawach pełno jest drapieżnych zwierząt, wilków i tym podobnych, więc rozglądałem się uważnie na wszystkie strony, ale nie zobaczyłem nic groźniejszego od psów stepowych, a tymi nikt się nie przejmował. Swoją drogą pomyślałem, że ta falująca preria, ten zielony kobierzec świata, taki jasny i barwny w słońcu, taki jakiś senny i nieszkodliwy, w rzeczywistości jest czymś dzikim, czymś w rodzaju pięknej pajęczyny, która kryje w sobie wiele niewidocznych niebezpieczeństw. Kiedy przeprawiając się przez łożysko na pół wyschniętego potoku i strącając kamienie do bajorek szedłem między dużymi głazami, odskoczyłem nagle, bo tuż obok rozległ się suchy chrzęst, przed którym ostrzegano nas wszystkich. Było to grzechotanie grzechotnika i robiło takie wrażenie, jak gdyby ktoś potrząsał grochem na sicie. Zwinięty w kłębek grzechotnik spał na rozpra-żonym kamieniu, teraz zaś, wierny swojej bojaźliwej naturze, zaatakował pierwszy. Jadowite zęby uderzyły w obcas mojego buta. A gdy gad cofnął łeb, żeby jeszcze raz spróbować szczęścia, zwyczajnie odszedłem. Mogłem go zabić kijem, ale szkoda mi było czasu. Wkrótce nauczyłem się omijać tłuste plamy na płaskich kamieniach, bo były to miejsca, na których niedawno wygrzewały się grzechotniki. Kilka stepowych kur przecięło mi drogę — ostrzegano nas, żebyśmy za nimi nie gonili. Ludzie utrzymywali, że dzikie kury bawią się okrutnie z emigrantami, wabiąc ich na prerię, żeby zginęli z głodu. Nagle poderwał mi się spod nóg dziki indyk, więc pognałem za nim jak szalony, z siekierką gotową do ciosu. Było to okropnie śmieszne. Indyk wzbijał się w powietrze z głośnym łopotem skrzydeł, ale mógł przefrunąć tylko kilka jardów, po czym znów przysiadał na ziemi, o krok przede mną. Co więcej, był nieprawdopodobnie tłusty i za każdym razem miałem wrażenie, że już się więcej nie poderwie, ale nogi miał bardzo długie, a ja się prędko zmęczyłem. Byłem wściekły, liczyłem na to, że schwytam takiego indyka na pieczeń, bo niektórzy się tym zajadają, chociaż słyszałem kiedyś, jak ktoś mówił: „Żeby upiec to diabelskie nasienie trzeba użyć więcej masła, niż to wszystko warte". 120 Niedługo po tym, jak dałem spokój pogoni za indykiem, zauważyłem, że niebo zaciągnęło się chmurami. Słońce zniknęło, ale widziałem, że jest tam, gdzie prześwitują miedziane smugi. Ani trochę mnie to zresztą nie zmartwiło, bo znałem doskonale kierunek, ale rad bym zobaczyć jakieś punkty orientacyjne, chociaż kilka drzew, z których można by się rozejrzeć po okolicy. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, co wcale nie było przyjemne, że ta preria jest okropnie duża i że zupełnie nie ma na niej przyjaciół. Jakby ktoś chciał, mógłby pieszo zajść prawie do Chin, nic by mu nie przeszkodziło w drodze, ale też nic by nie pomogło. Pogoda zaczęła robić jakieś dziwne kawały. Niebo wcale nie było ciemne, tylko całe w łaty, ukośne miedziane promienie prześwitywały przez chmury, które w środku były czarne, a po brzegach niebieskie albo srebrzyste. Zerwał się porywisty wiaterek. Powiedziałem sobie: psie szczęście, nie wziąłem poncho i teraz pewnie przemoknę do suchej nitki. Wobec tego przeszedłem kawałek łożyskiem wyschniętego strumienia w nadziei, że coś sobie znajdę — no i naturalnie! W miejscu, gdzie łożysko skręcało, woda w czasie wylewu podmyła brzeg i wyżarła sporą dziurkę przykrytą trawiastym okapem. Było to coś w rodzaju żwirowatej jamy, która bardzo mi się spodobała i mogła dać schronienie trzem takim jak ja. Cóż, nie ezekałem długo na deszcz, ale jak lunął! Na prerii wszystko działo się błyskawicznie. W jednej chwili pogoda była słoneczna i łagodna, a już w następnej chmury kłębiły się, burzyły, szalały po niebie. Jakoś ta preria mniej mi się teraz podobała niż na początku. Przykucnąwszy w jamie obserwowałem niebo, widoczne ponad przeciwległym brzegiem, i czekałem, aż się na świecie uspokoi. Deszcz ustał raptownie, jak gdyby ktoś zakręcił wszystkie kurki, a wiatr wzmógł się aż do wycia i dął w gwałtownych porywach i podmuchach. Wyglądało to dziwacznie — trawy najpierw mierzwiły się i falowały, potem nagle nieruchomiały gładkie jak dno wąwozu. Potem znów szerokie fale marszczyły trawy posuwając się w górę i dół zbocza, jak gdyby ktoś przejeżdżał po nich olbrzymim walcem, niewidocznym dla oka. Strach brał na to patrzeć. Wkrótce rozjaśniło się, a ponieważ ani trochę nie zmokłem, taki się czułem pewny siebie, że wyskoczyłem rzucić okiem na tamtą stronę horyzontu. I wtedy zobaczyłem bardzo dziwną rzecz: mam nadzieję, że po raz pierwszy i ostatni w życiu. Daleko, po lewej stronie, kłęby czarnych chmur zwinęły się i utworzyły coś w rodzaju wysokiego leja, który wędrował sobie przez prerię — śliczny jak obrazek! Widok był okropnie śmieszny, bo lej tańczył i podrygiwał — raz dotykając traw, to znów podnosząc się trochę do góry, ale cały czas posuwając się, i to całkiem szybko, w moim 121 kierunku. W pierwszej chwili nie skojarzyłem straszliwego ryku, który się teraz rozległ, z tym widokiem, gdy nagle dziób pochylił się, dotknął kępy wysokich krzaków w odległości może dwustu jardów ode mnie i — gdzie przedtem rosły krzaki, nie było teraz nic. Odwróciłem się i już miałem skoczyć z powrotem do jamy, kiedy nagle rozległ się taki huk i ryk, w powietrzu zrobiło się tak gęsto od fruwających kamieni i gałązek i w ogóle wybuchła taka dzika awantura, że nie mogłem już zebrać myśli. Nie mogłem też oddychać, bo w środku tej trąby nie było ani krztyny powietrza. Usłysza- łem huki podobne do sŁ iłów armatnich i zobaczyłem, jak kilka głazów z łożyska strumie. 4, ważących każdy po pół tony, podnosi się i bombarduje wysoką skarpę, ale Bogu dzięki żaden mnie nie uderzył. Następne, co sobie przypominam, to że trawiasty brzeg nade mną rozpada się z chrzęstem rozdzieranego materiału, a potem nic już nie pamiętam. Resztą świadomości odczułem paniczny strach, że będę pogrzebany żywcem. Potem ogarnęła mnie ciemność. Nie umiem powiedzieć, kiedy otworzyłem znów oczy. Ale minęło chyba wiele godzin. Słońce świeciło, ptaki ćwierkały, a piękna, fałszywa preria wyglądała tak niewinnie, jak anioły malowane na szybie kościelnej. Chciałem poruszyć rękami, ale nie mogłem. Byłem po szyję przysypany kamieniami i ziemią, a jeśli idzie o głowę, miałem uczucie, że mi w nią cieśle okrętowi walili młotami. Jednakże uwolniłem się bez większego trudu i wstałem, żeby zrobić inwentarz. Byłem cały i nie tknięty, tylko na głowie miałem guzy wielkości orzecha i włosy sztywne od krwi. Ale teraz stanąłem przed nową trudnością. Słońce wisiało tak nisko nad horyzontem, a wszystko takie było jakieś zmienione i przeinaczone, zarówno w mojej głowie, jak i na zewnątrz, że straciłem orientację. Otrzepałem ubranie, zjadłem dwa placki, natychmiast je zwymiotowałem, po czym ruszyłem przez prerię — w nadziei, że prędzej czy później dotrę do szlaku, obojętne czy przed taborami, czy za taborami. Głowa mnie bolała, więc zatrzymywałem się dość często i obmywałem ją zimną wodą. Trudno określić, co odczuwa człowiek zagubiony w miejscu tak nieprzyjaznym jak preria. Najpierw chce biec, możliwie jak najszybciej, żeby dogonić swoich; potem budzi się w nim podejrzenie, że może biegnie w odwrotnym kierunku, więc zwalnia kroku. W pewnej chwili zobaczyłem przed sobą wydeptaną łatę trawy, na której brud i odpadki wskazywały, że obozowali tu Indianie — i to bardzo niedawno, sądząc po ilości much. Nie powiem, żebym się specjalnie palił do chryi z Indianami, więc byłem teraz ostrożniejszy i zanim wyszedłem na otwartą przestrzeń, wspiąłem się na pagórek i zbadałem dokładnie całą okolicę. Nie sposób było się w tym wszystkim połapać. Często mówiłem sobie: „przecież to już widziałem," ale potem' trafiałem na dokładnie takie samo miejsce, więc jasna rzecz, że mi się tylko zdawało. Zacząłem się wściekać, że mam takiego pecha, i ze złości kopnąłem kilka kamieni i rozmaitych krzaków, ale pożytek z tego był niewielki, bo nogi i tak miałem już obolałe. Mniej więcej 123 w tym czasie odniosłem wrażenie, że coś za mną idzie, skoczyłem więc za kępę krzaków, przykucnąłem i czekałem. Po chwili jakiś szary kształt, po nim zaraz drugi, przemknął w poprzek pagórka, z którego właśnie zszedłem. Wilki. Nie ukrywam, obleciał mnie strach; wiedziałem, że muszę jak najprędzej odnaleźć tabory, bo inaczej czeka mnie wesolutka noc. I w dalszym ciągu nie było drzew, z których mógłbym się rozejrzeć po okolicy. Minęła chyba godzina, słońce zaszło, a ja dojrzałem już do tego, żeby dać za wygraną i położyć się na ziemi. Byłem strasznie zmęczony i bardzo nieszczęśliwy, więc przeklinałem własną głupotę, która mi kazała opuścić swoich. Nic, tylko przysparzam innym kłopotu, i to raz po raz, ale na dodatek stepowe wilki będą miały smaczne danie. Nie zasłużyłem na nic lepszego. Ale mimo wszystko miałem nadzieję, że jak mnie zjedzą, dostaną niestrawności. Strzeliłem raz w ich kierunku z pistoletu, wyzywając je, żeby przyszły, ale nic się nie pokazało, więc zmarnowałem tylko proch i kulę — nie mówiąc już o tym, że wilki pewnie zdrowo się uśmiały. Przyszła ciemność, zasłoniła wszystko i teraz byłem naprawdę w okropnej sytuacji. Jednakże wczesne wieczorne gwiazdy dawały trochę światła, wlokłem się więc naprzód śpiewając i mówiąc na głos, żeby odstraszyć drapieżniki. Była już chyba północ (kręciło mi się w głowie ze zmęczenia), kiedy zobaczyłem z daleka światła obozowiska. Wrzasnąłem z radości, nie zapomniałem o modlitwie dziękczynnej i zacząłem biec w kierunku ognisk, chociaż kolana uginały się pode mną na każdej nierówności terenu. Potem nagle przyszła mi do głowy myśl: ci wszyscy ludzie na-uganiali się przeszukując prerię obok szlaku i ledwie zipią ze zmęczenia. Teraz zasnęli zapomniawszy na jakiś czas o troskach, więc nie godzi się ich budzić. Postanowiłem odnaleźć namiot ojca i wśliznąć się po cichu do środka. Potem, rano, przywitamy się i zjemy solidne śniadanie; prawdę mówiąc nie paliłem się bardzo do czekającego mnie bicia. Ale po ciemku trudno się było zorientować. Jeden słupek naszego namiotu był krzywy i wyższy od pozostałych, więc lustrowałem kolejno wszystkie namioty majaczące na tle trochę jaśniejszego nieba; zanim go odnalazłem, minęło dobre pół godziny. Wpełzłem do środka na pół przytomny i zwinąłem się w kłębek na derce z bawolej skóry. Chociaż byłem zamroczony, pamiętam, że zdążyłem jeszcze pomyśleć, jak solidny zrobił się nasz namiot i że koniecznie trzeba go będzie wywietrzyć. Zdarza się, że namiot na szlaku zaczyna cuchnąć, nie mówiąc już o tym, że derka z bawolej skóry pod względem zapachu też nie przypominała perfum. Potem zasnąłem i było mi już wszystko jedno. 124 ROZDZIAŁ XVI Na szlaku w pobliżu Little Blue River, 8 lipca 1849 roku Droga Melisso, znowu spada na mnie bolesny obowiązek zawiadomienia Cię, że naszemu Jaimiemu przydarzył się drobny wypadek. Ale nie wpadaj w zbytnią depresję. Tym razem nie pochłonęła go groźna Missisipi ani nie porwali krwawi bandyci — po prostu zniknął na prerii. Muszę przyznać, że irytacja łagodzi w pewnej mierze mój niepokój. Sprawa jest jasna: miałaś słuszność od początku, jak zwykle we wszystkim tym, co dotyczy naszych dzieci. Nie wypełniałem należycie swoich obowiązków wobec tego chłopca. Ilekroć polecałaś mi (owym despotycznym tonem, kojarzącym mi się zawsze, wstyd powiedzieć, z osobą twojego zmarłego ojca, który odmówiwszy zgody na finansowanie sanatorium dla alkoholików dowiódł braku przezorności i przyśpieszył tym własną śmierć) wyłoić mu skórę za wykroczenia będące w moich oczach tylko niewinnymi igraszkami — jak palenie strąków katalpy, puszczenie z dymem szopy na drzewo, nasycenie poduszki profesora Burra olejem gorczycy, sprzedanie śpiewników kościelnych kramarzowi — oszukiwałem Cię w nikczemny sposób. Spowiedź podobno jest lekarstwem dla duszy, wyznaję Ci więc teraz, że za każdym razem, gdy odbyliśmy już nasz żałobny marsz na piętro, ograniczałem się do wymierzenia kilku ciosów w jego łóżko zwiniętym w rulon egzemplarzem „Suplikanta doskonałego". Kilka rozsądnie zaaplikowanych klapsów zaoszczędziłyby może zarówno nam, jak i jemu obecnych przykrych doświadczeń. Tempora mutantur, nos et muta-mur illis. (Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi). Abyś nie pomyślała, iż jestem pozbawiony uczuć czy nazbyt surowy, śpieszę Ci donieść, że według istniejących dowodów nasz syn wyruszył na prerię z własnej i nie przymuszonej woli, nie został zaś porwany, jak było w przypadku młodego McBride'a, o którego smutnym końcu doniosłem Ci (łagodząc opis) w zeszłym tygodniu. Otóż zniknęła jego siekierka, jak również jeden z moich pistoletów wraz z kilkoma nabojami, a także paczka tytoniu Kissla i kilka innych przedmiotów; wszystko to wskazuje na samowolnie i w sposób kapryśny podjętą decyzję szukania rozrywki pośród aromatycznych traw. Uważam, że jest to przypadek jaskrawego zaniedbania obowiązku, i przynajmniej raz, chociaż z wielką przykrością, musiałem przyznać rację obmierzłemu Coulterowi, który powiedział — wybacz, proszę, ten niekulturalny zwrot, charakterystyczny dla jego pionierskiego sposobu wysławiania się — „Po- 125 winno się smarkaczowi tylną (sic!) kość wepchnąć kopniakiem między łopatki". Powodem gniewu Coultera było moje uparte żądanie, aby zatrzymać tabory w celu przeprowadzenia poszukiwań. Przeszło dwie godziny staliśmy bezczynnie, podczas gdy mężczyźni przetrząsali step. Gniew Coultera wzrósł jeszcze, gdy trzej spośród członków naszej grupy ratowniczej sami zginęli na prerii; tylko dzięki szczęśliwej okoliczności, że jedna z niewiast posiadała konchę pochodzącą (jak sądzę) z wysp Morza Karaibskiego i używaną tam przez krajowców miast rogu, zdołaliśmy przywołać ich z powrotem do obozowiska. Strzały pogarszały tylko sprawę, ponieważ strzelali wszyscy — zarówno w pobliżu taborów, jak i na prerii. Ale nigdzie ani śladu Jaimiego! Wyruszył samowolnie na wycieczkę, my zaś możemy się tylko modlić o jego szczęśliwy powrót. Jeśli wróci (a Coulter wbrew własnym chęciom zapewnia nas, że to nastąpi), zaopatrzyłem się na wszelki wypadek w ciężką chochlę z kutego żelaza, która w użyciu nie będzie ani trochę mniej skuteczna niż zwinięty w rulon egzemplarz (nie wyłączając numeru gwiazdkowego) „Suplikanta doskonałego". Jeśli zaś nie wróci... ale nie dopuszczam do siebie takiej myśli. Indian jest w tych stronach niewiele, ci zaś, których spotykamy, są w większości ludźmi o naturach łagodnych i przyjaznym usposobieniu. Dzikie zwierzęta stepowe bywają groźne tylko w stadach albo kiedy głód doprowadza je do depresji. Wszystko skończy się dobrze, nie wolno Ci wątpić w to ani przez sekundę. Powiadomiwszy Cię o najgorszym, mogę z lekkim sercem podzielić się z Tobą innymi złymi wiadomościami. Podczas naszego postoju i poszukiwań zerwała się burza (co nie poprawiło bynajmniej humoru Coultera) tak nieokiełzanej wściekłości, że niewiele brakowało, a wszyscy zostalibyśmy zmieceni z powierzchni ziemi. Coulter dowodził z przekąsem, przy czym jego argumenty nie miały żadnych realnych podstaw, że gdybyśmy się znajdowali o dwie godziny dalej, burza w ogóle by do nas nie dotarła. Odpowiedziałem mu (i strzał mój był chyba celny), że gdybyśmy istotnie znajdowali się dalej na szlaku, być może runąłby na nas i zmiażdżył nas cały impet wiatrów. Ukoronowałem to twierdzenie żarcikiem z Horacego, wypowiedzianym w autentycznej łacinie, o której Coulter nie ma najmniejszego pojęcia — chyba że znany mu jest „E Pluribus Unum", traktat o monetach. Nic więc dziwnego, że wycofał się w popłochu. Jeśli idzie o burzę, dała się ona we znaki nawet najdzielniejszym. Niektórzy spośród nas (niżej podpisany nie zalicza się dc ich grona) doszli ostatnio do wniosku, że ta niebezpieczna i uciążliwa droga nie jest warta wątpliwej nagrody, oczekującej ? końcu. Jeśli idzie o mnie, nadal jestem wierny przekonaniu, ż< 126 w Kalifornii prawie wszystko, eo się świeci, jest złotem, pragnę więc, żebyś kontynuowała prace nad przygotowaniem planów Kalifornijskiej Kliniki Publicznej im. McPheetersa, chociaż z rozpoczęciem budowy należałoby może poczekać na mój powrót, aby wszystko mogło się odbyć z odpowiednim ceremoniałem — wbijanie złotych ćwieków (nowe linie kolejowe), przecinanie wstęg (pomniki), przemówienia burmistrza (rzecz nieunikniona) i tym podobne. Rankiem tego dnia, kiedy wybuchła burza, dął silny wiatr — po prostu podmuch rozgrzanych mas powietrza. Jednakże około pierwszej pojawiły się na północy (zważ, że wiatr wiał z południa) dziwaczne zjawiska atmosferyczne, stopniowo rozszerzające swój zasięg i o coraz większym natężeniu; potem nagle zobaczyliśmy nad horyzontem mały czarny punkcik i wtedy wiatr odwrócił się z szybkością błyskawicy i wionął ż tamtej strony, osiągając siłę huraganu i wypuszczając w powietrze kapelusze, bieliznę, ubrania, odrywając przymocowany do wozu pana Meckera hodometr, przyrząd odmierzający ilość mil przebytych przez nas w ciągu dnia. Huragan rozerwał na strzępy płócienne budy kilku wozów i przewrócił na ziemię jeden wóz, jednocześnie zaś nie spętane bydło galopowało dokoła taborów porykując i sapiąc, i przysparzając nam niemało dodatkowego kłopotu. Trudno wprost opisać wrzawę i zamieszanie, płacz i wołanie niemowląt, nabrzmiałe przerażeniem ryki zwierząt. Jak gdyby tego było mało, od kociołka z rozżarzonymi węglami w przewróconym wozie zapalił się step i w chwilę później zawisła nad nami wszystkimi groźba śmierci w szybko rozszerzającym się morzu płomieni. Ale na szczęście gwałtowna ulewa, która spadła nagle z nieba, ugasiła pożar, a my zdołaliśmy się jakoś pozbierać i przygotować do dalszej drogi. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie schronił się Jaimie podczas tej ciężkiej próby zesłanej na nas przez przyrodę. Ja osobiście jestem głęboko przekonany, że burza ominęła go z daleka, gdyż wybuchła w. kilka godzin po tym, jak zauważyliśmy jego nieobecność, więc do tego czasu znajdował się już zapewne daleko na prerii. Natychmiast po powrocie smarkacza, o czym wspominałem wyżej, mam zamiar użyć chochli z pożytkiem dla jego edukacji; bardzo sobie na to zasłużył. Dzisiejszego ranka nader ważne sprawy skłoniły mnie do zdjęcia bielizny flanelowej i włożenia czystej koszuli. Bezustannie uważam, żeby nie złapać robactwa, ale ostatnio kilku emigrantów siedziało na mojej derce z bawolej skóry. Dotąd kobiety na naszym wozie — Jeninie i pani Kissel — biją kijankami naszą bieliznę to w tym, to w innym strumieniu; w istocie ta „mydło-strumień" metoda prania bielizny jest charakterystyczna dla taborów, muszę Ci jednak zdradzić, że niektórzy spośród naszych podróżują- 127 cych dandysów (w tym Coulter) popełniają, jeśli to można tak nazwać, plagiat, maglują mianowicie bieliznę w sposób podobny do tego, w jaki Beduini preparują befsztyki: umieszczają ją między tylną częścią ciała a siodłem i zmuszają konia do pełnego galopu. Na zakończenie pragnę Ci opowiedzieć anegdotę, której bohaterem jest wyżej wspomniany przywódca naszej ekspedycji. Szybkie jak błyskawica zmiany nastroju tego człowieka, a także — uwierz mi — jego zaskakująca głębia nie przestają mnie zdumiewać. Odbyliśmy zebranie, na którym kilku zatroskanych uczestników naszej wyprawy oznajmiło, że świeże mięso urozmaiciłoby wydatnie jadłospis wszystkich podróżnych. Wtedy to nasz pan Kennedy (ten sam, jak zapewne pamiętasz, który został pogryziony przez wilka) przemówił ze zwykłą sobie stanowczością. — Według umowy, panie Coulter — powiedział — dostarczanie obozowi dziczyzny jest jednym z pana obowiązków. Na te słowa inni obecni dali folgę swoim uczuciom, krytykując ostro Coultera za to poważne, zdaniem większości, uchybienie. — W umowie było napisane, że zwierzyny mam dostarczać do spółki z McBride'em — odparł Coulter. Siedział sobie spokojnie na przewróconej do góry dnem beczce i uśmiechał się swoim drwiącym uśmieszkiem, tak często goszczącym na jego zuchwałej twarzy. — Chyba nie próbujesz pan zrzucić na nas odpowiedzialności za śmierć tego chłopca! — wybuchnął Kennedy. — Wyprowadzanie dzieci z niewoli egipskiej — odparł Coulter — zajmuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Powiedzcie mi, patałachy, kto was będzie niańczył, kiedy ja pójdę ze strzelbą w step? Uwierz mi, droga żono, że ten śniadolicy zabijaka często wydaje mi się największym z żyjących szarlatanów, nie mówiąc już o tym, że jest wprost nieprawdopodobnie napastliwy. Nagle wszyscy pomyśleliśmy to samo: Coulter tyle wie o polowaniu na zwierzynę co pierwszy lepszy niedorostek i przyjmując pracę przewodnika wprowadził nas w błąd. Ta świadomość wstrząsnęła nami, ale1 jednocześnie dodała nam odwagi. — Głowę dam, że on nie ma zielonego pojęcia o polowaniu — powiedział jeden z młodszych mężczyzn, farmer, który pod względem wzrostu nie ustępował chyba samemu Coulterowi. Zauważyłaś pewnie, Melisso, że z chwilą gdy jakaś silna jedno-1 stka, chociażby przywódca stada zwierzęcego, okaże słabość, rozlega się ogólny krzyk: „śmierć!" Tak też było teraz. Dotychczas stosunek ludzi do pana Coultera nacechowany był bojaźliwością, obecnie jednak, gdy nie bronił się przed zarzutami, gęsto padały epitety. I w tym miejscu muszę wspomnieć o czymś bardzo dziwnym. 128 Chyba jedynym człowiekiem nie biorącym udziału w tej napaści był ???, ów cedzący słówka Anglik, który przedtem tak bezlitośnie smagał Coultera językiem. Mało tego. Zauważyłem, że ??? przygląda się Coulterowi jak gdyby z cieniem uśmiechu i nagle przyszła mi do głowy myśl, że Coulter nie ma potrzeby się bronić. Był tak pogodny i zadowolony, jak gdyby przyjmował właśnie aplauz tłumów. Przyznaję, że Anglicy są irytującym narodem, charakteryzuje ich jednak, i zawsze tak było w historii, szacunek dla odwagi. Muszę Ci zdradzić Melisso, że jestem dłużnikiem wielmożnego ???, ponieważ poprawna interpretacja jego spojrzenia oszczędziła mi sporą sumkę. — A więc nie mam pojęcia o polowaniu... tak uważacie? — Jesteś pan oszustem i nabieraczem — wybuchnął młody farmer — a ja nie dam funta kłaków za... — Uzgodniliście to już między sobą? I nie zmienicie zdania? — Zmiana przywództwa bardziej by nam była po myśli. — Zgoda. Zaraz usłyszycie, co zrobię — powiedział Coulter w swój irytujący sposób. — Przyjmę chętnie kilka zakładów. Kto ma ochotę założyć się ze mną, że przed zachodem słońca nie wrócę z upolowaną zwierzyną? A jak żaden z was, krzykaczy, nie przyjmie zakładu, proponuję, żebyście zamknęli gęby. Była to niedziela i od zmroku dzieliło nas jeszcze kilka godzin. Mimo to większość mężczyzn wybuchnęła głośnym śmiechem, a niektórzy zaproponowali stawki ze swoich skromnych zapasów. Rosły młody farmer postawił osiem dolarów. Pan Kennedy dorzucił do puli pięć. Jedynym z obecnych, nie podejmującym ryzyka, był ???, który nadal przyglądał się Coulterowi z wyrazem rozbawienia zaprawionego szacunkiem. Przynajmniej raz w życiu rozsądek wziął we mnie górę i za przykładem Coego nie sięgnąłem do kieski. Kiedy wszystkie zakłady zostały zgłoszone i przyjęte, Coulter wstał bez pośpiechu (nadal uśmiechając się pogardliwie, jak gdyby miał do czynienia z gromadą niedorozwiniętych dzieci) i poszedł do swojego wozu. Odprowadzając go spojrzeniem nie mogłem nie podziwiać jego sylwetki: ten ogromny i szeroki w barach mężczyzna ma ruchy wprost niezwykle harmonijne. Idzie bezszelestnym i gibkim krokiem Indianina, ale, ponieważ brzmi to prawie jak komplement, dodam czym prędzej, że pod względem usposobienia mógłby zakasować najbardziej nieokrzesanych dzikusów na świecie. Poszliśmy więc za nim w pewnej odległości, ciekawi jego przygotowań. Możesz sobie wyobrazić nasze zdumienie, kiedy po chwili wyłonił się z wozu niosąc strzelbę, siekierę i spory kawał jaskra-woczerwonej flaneli. Następnie ściął drzewko wysokości około 9 — Podróże Jaimiego McPheetersa 129 sześciu stóp i oczyścił je z gałęzi, po czym złożywszy nam szyderczy ukłon oddalił się szlakiem. Minęły dwa dni, zanim poznaliśmy wszystkie szczegóły „polowania", jakie urządził ten obrzydliwy łajdak. Bo chociaż fakt ów woła o pomstę do nieba, Coulter wrócił o zmroku ciągnąc za sobą dwa spore jelenie przymocowane do tyczek powiązanych rzemieniami (szczepy indiańskie z niektórych okolic nazywają to urządzenie ,,travois"). Tak, upolował zwierzynę i wygrał ponad sto dolarów. Zbierając pieniądze odmówił nam wyjaśnień co do przebiegu łowów. Ale, jak było do przewidzenia u człowieka jego pokroju, Coulter musiał się komuś zwierzyć; pękając ze śmiechu mianowicie powiedział o wszystkim jednemu z poganiaczy, człowiekowi, którego otacza wyraźna atmosfera szubienicy. Otóż uciekając się do starego jak świat fortelu ten łajdak na dobrze wybranym wzgórku w odległości dwóch mil od obozowiska wbił ścięte drzewko w ziemię, przywiązał do jednego końca czerwoną flanełę, sam zaś ulkryi się w krzakach i czekał spokojnie na . dalszy przebieg wypadków. I nie czekał długo. Kilka jeleni, zaintrygowanych powiewającą na wietrze szmatą, podeszło boja-źliwie, żeby zbadać rzecz z bliska. Dwa z nich zapłaciły życiem za ciekawość. I jak tu postępować z człowiekiem o takiej postawie moralnej? Nie ulega wątpliwości, że uciekł się do bardziej niż łajdackiego wybiegu, można by więc oczekiwać, że odmówi przyjęcia wygranych zakładów. Bądź spokojna, pan Coulter nie zdobył się na to. Schowawszy do kieszeni wszystko, co do ostatniego centa, wypowiedział jędrną uwagę, że „zanim się człowiek na szlaku czegoś nauczy, mocno dostaje w skórę", po której uraczył nas równie obraźliwym stwierdzeniem, że „oszczędność to wielka cnota, panowie, radzę się w niej ćwiczyć", po czym zjadł posiłek i położył się spać. Oto ukazałem Ci w miniaturze, jakiego rodzaju osobnikiem jest nasz przywódca, człowiek odpowiedzialny za nasze losy. Niemniej jednak wszystko skończy się dobrze. Niebawem wybrniemy szczęśliwie z tych drobnych przykrości. Jestem tego pewien. Twój szczerze do Ciebie przywiązany (acz wądrujący) mąż SARDWSZ McPHEETERS (Dr med. Uniw. w Edynburgu) ROZDZIAŁ XVII Leżałem z oczami na pół otwartymi i wpatrywałem się w dach namiotu, gdzie przez dziurę prześwitywało niebo, mgliście szare w pierwszych promieniach świtu. Dziwne: nie mogłem tego zrozu- 130 mieć. Potem nagle przyszło mi do głowy, że to przecież nie jest niedziela, więc dlaczego nie wstajemy i nie ruszamy w drogę. W namiocie było jeszcze ciemno, a ja miałem straszną ochotę zawiadomić wszystkich, jakie ich spotkało szczęście, że mnie odzyskali. Ale ta dziura niepokoiła mnie, sam nie wiem dlaczego. Mniej więcej w tym samym czasie zdałem sobie sprawę z naprawdę przeraźliwego smrodu; pod tym względem namiot przypominał stodołę, w której skunks najpierw zamieszkał, a potem wyprowadził się na ogólne żądanie. Pachniało tu, ale smrodem. Wstałem i w tej samej sekundzie ktoś podniósł klapę; Indianka — ani młoda, ani ładna — która wyglądała jak suszona śliwka. Wsunęła głowę do namiotu. Za jej plecami dostrzegłem inne Indianki rozpalające ognisko. Jak tylko mnie zobaczyła, wrzasnęła i spuściła klapę, a ja wyszarpnąłem z kieszeni nóż, dałem susa w ciemność i rozciachałem w ścianie namiotu dziurę długości czterech stóp. Ale nic z tego. Poczułem palce zaciskające się na moich kostkach jak żelazne obręcze. Wpadłem. Wywlekli minie przed namiot i zaczęli mi się przyglądać. Ja też im się dobrze przyjrzałem, chociaż wcale nie ukrywam, że byłem porządnie wystraszony. Przeczytałem mnóstwo książek o szlachetnym czerwonoskórym — o tym, jak bystry jest jego wzrok w puszczy, jak się bezszelestnie porusza, jak jest odważny w obliczu niebezpieczeństwa. Ale okazy, które niiałeim teraz przed sobą, wyglądały bardzo nędznie. Jeśli mieli jakieś szlachetne cechy, ukrywali je starannie przed moim wzrokiem. Gdy mężczyźni wylegli z legowisk, drapiąc się i otulając szczelnie w fabryczne koce, zobaczyłem, że większość z nich ma brzuszki; prawdopodobnie z nieróbstwa, pomyślałem, bo kobiety wykonywały całą pracę. Co więcej, ich obecność strasznie się dawała we znaki, ponieważ nacierali ciała zjełczałym tłuszczem, żeby odpędzić robactwo, można więc było wytrzymać w ich pobliżu tylko stojąc z wiatrem. Kobiety nie były wiele lepsze. Kiedy ten człeczyna, który mnie schwycił za nogi, wyciągnął mnie z namiotu, zbiegły się ze wszystkich stron i zaczęły na mnie pluć. Znalazły się takie, które dla urozmaicenia zabawy dźgały mnie kijami, ale nie czułem bólu, bo to były właściwie cienkie gałązki do rozpalania ogniska. Nie podobało mi się jednak, że na mnie plują — zwyczaj ten nie był rozpowszechniony w Loiuisville — więc sam naplułem na jedną starą squaw, która nie miała .kilku zębów na przodzie. Okazało się, że nie był to najmądrzejszy pomysł. Wiedźma zanurzyła tykwę w kociołku z gotującą wodą i chlusnęła mi wrzątkiem na nogę. Gdyby nie grube drelichowe spodnie, byłbym cały w pęcherzach. Następnie te złośliwe stare czarownice zdjęły ze mnie ubranie i podawały je sobie z rąk do rąk gęgając i pochrząkując. Byłem 131 teraz nagi jak mnie Pan Bóg stworzył, co wcale nie wydawało mi się miłe. Tuż obok stała gromadka dziewczyn w moim wieku czy może trochę starszych, które chichotały teraz głośniej, niż kiedy byłem ubrany. Mężczyźni mieli kruczoczarne włosy rozdzielone równo pośrodku głowy i splecione w dwa warkocze. Niektórzy nosili we włosach pojedyncze jaskrawe pióra. Dwaj usmarowali sobie twarze czerwoną i niebieską farbą tłuszczową, a byli i tacy, którzy mieli na szyi paciorki i inne ozdoby. Jeden, chyba naczelnik szczepu, wystroił się w srebrny medalion z podobizną prezydenta Jeffersona, ofiarowany pewnie jego dziadkowi, a jeszcze inny paradował w naszyjniku z niedźwiedzich zębów i pazurów. Wkrótce przestali się nade mną znęcać, usiedli dookoła kotłów i zabrali się do śniadania. Było ich 'chyba ze dwieście sztuk. Przyglądałem im się z zaciekawieniem. Jedli w taki sposób, że każdy zanurzał w kotle nóż, na który nadziewał kawałek mięsa; potem przytrzymując mięso zębami, odcinał je tuż przy wargach. Cud, że się nie kaleczyli. Siedząc obok poczułem taki straszny głód, że pociągnąłem za łokieć mężczyznę, który mnie schwytał, i wskazałem na kocioł. W pierwszej chwili myślałem, że wyciągnie tomahawk i zacznie minie skalpować (jego twarz miała tyle wyrazu, co maska zapustna), ale nagle wsadził rękę do kotła i wyłowił jakąś nogę. Nie miałem pojęcia czyją. Nie wiem do dziś, ale chyba jakiejś pardwy albo kuropatwy. Dał mi też koślawy nożyk z odłamanym trzonkiem, więc natychmiast ostro wziąłem się do roboty. Przyznaję, że kocioł nie wyglądał zachęcająco — tyle w nim było różności: dzikiego ptactwa, dziczyzny, świstaków, psów i tym podobnych — więc wsadziłem kąsek do ust, modląc się w duchu, żeby nie zwymiotować. Ale stwierdziłem ze zdumieniem, że nawet w domu nie jadłem nigdy tak smacznej potrawy, chociaż nasza Klara słynęła jako najlepsza kucharka w okolicy. Mięso było delikatne i tak kruche, że odpadało od kości, a zupa zawiesista i sycąca. Gdy tylko obgryzłem nogę, pomyślałem, że teraz spróbuję samodzielnie zaopatrzyć się w żywność; mięso mi smakowało, ale było go trochę za mało. Wsadziłem nóż do kotła, żeby wyłowić udko, ale tym razem ten pomylony staruch trzepnął mnie po głowie rękojeścią bicza na psy. W uszach tak mi zadzwoniło, jak gdyby gdzieś blisko biły dzwony kościelne, i przez sekundę wi- ' działem wszystko ukosem, jak gdybym był zezowaty. Nie sposób było rozeznać się w tych dzikusach. W jednej chwili zapraszali człowieka do stołu, a jak mu smakowało, bili go po głowie. Od tego uderzenia straciłem jakoś apetyt. Chciałem wstać, ale pchnęli mnie z powrotem na ziemię. 132 Kiedy zjedli śniadanie, dali mi parę zniszczonych spodni skórzanych i kazali, bym wraz z innymi dziećmi pomagał kobietom przy pakowaniu dobytku. Kobiety składały wigwamy i przygotowywały obóz do drogi, a że słońce wzeszło już i przenikało mnie ciepłem aż do kości, miałem teraz okazję przyjrzeć się tym ludziom. Większość miała na sobie skóry — skóry koźle albo derki ze skór bawolich noszone jak peleryny — ale widziałem też sporo odzienia fabrycznego z perkalu, bawełny i drelichu. Bardzo prędko odgadłem, gdzie się zaopatrywali w te stroje. Ani mężczyźni, ani kobiety nie mieli głów przystrojonych tak, jak to widywałem na obrazkach w Louisville. Większość kobiet nosiła staniki ze skóry koźlej, nie bardzo obcisłe, i przymocowane do staników spódnice z tej samej skóry sięgające kolan. Niektóre młode dziewczyny były ładne i zamiast spódnic nosiły obcisłe zamszowe spodnie ozdobione po bokach paciorkami. Spodnie te były przysznurowane do mokasynów zrobionych z twardych płatów skóry. Część dziewczyn miała w uszach kolczyki, na rękach innych widziałem pierścionki, po kilka na jednym palcu. Przed wschodem słońca zarówno mężczyźni, jak kobiety chodzili w zarzuconych na plecy śnieżnobiałych derkach. Nawet gdybym chciał, niewiele mógłbym im pomóc przy zwijaniu obozowiska. Zaraz po śniadaniu staruch spętał mi nogi rzemieniem; mogłem wprawdzie chodzić, ale przy bieganiu rzemień byłby mniej więcej tak pomocny, jak kula armatnia umieszczona w kieszeni spodni. Poza tym wrzynał mi się w skórę. Nie spotkałem dotąd podobnie nietowarzyskiego człowieka jak mój oprawca. Chociaż strach mi już trochę minął (kiedy kobiety zaczęły gotować, myślałem, że mnie upieką na rożnie), nadal czułem się nieswojo. Wszyscy wydawali mi się jacyś nieżyczliwi, nawet dzieci. Na te dwie setki Indian płonęło ze dwadzieścia kilka ognisk, a dookoła prawie każdego ogniska siedziały za plecami ludzi przyczajone łaciate i kosmate psy. Jeżeli ktoś krając mięso natrafił na kość albo na łęk siodła, albo sprzączkę od paska czy coś podobnego i cisnął to za siebie, psy jak oszalałe rzucały się na zdobycz. Ale nikt nie zwracał na nie uwagi. W godzinę później byliśmy gotowi do drogi. Myślałem, że mnie może zostawią, ale skąd. Przyprowadzili mężczyznę o strasznie głupkowatym wyglądzie, może czterdziestoletniego; miał cofniętą brodę i nos przypłaszczony i skrzywiony na bok, jak ster u łodzi. — Angliski —oznajmili wskazując na niego z dumą. Wyszczerzył do mnie zęby i powiedział: — Ja mówili angielski, bo siedzieli w więzieniu za złapany na kradzież. Dużo baty. — Po czym przestawił mi się wymieniając swoje nazwisko — same dziwaczne i trudne do naśladowania dźwięki kończące się na ooo-saaa. Wyjaśnił, że po angielsku znaczy 133 to Przestraszony Własnego Konia, co moim zdaniem nie było bardzo pochlebne, ale mu o tym nie powiedziałem. — Jakie imię mają one? :— spytał, a ja po sekundzie zrozumiałem, że to chodzi o mnie. — Jaimie. Zatrzeszczał jakoś dziwacznie od środka, czemu towarzyszyło gęganie i bulgotanie; przekonałem się później, że oznacza to u niego śmiech. — Jak ci się nie podoba, sam wiesz, co możesz zrobić — powiedziałem święcie przekonany, że nie zrozumie, ale on natychmiast wykrzywił się groźnie i schwyciwszy tomahawk przytknął mi go ostrzem do czoła. — Ile ludzi w wigwamy na kołach? — spytał. Zrozumiałem bez większego trudu, że ma na myśli tabory, więc odpowiedziałem: — Dziesięć tysięcy. — Miałem nadzieję, ie ich to odstraszy. Tak mnie grzmotnął płaską stroną tomahawka w głowę, że ogłuszony upadłem na ziemię. Kiedy wstałem, ma piasku widniały cyfry, zaskakująco bliskie rzeczywistego stanu naszych taborów. Doszedłem do wniosku, że trudno o coś głupszego niż pogoda i poczucie humoru w stosunkach z tymi potworami. A w kilka minut później, kiedy wyruszyliśmy w drogę, przekonałem się, że są oni pozbawieni wszelkich ludzkich uczuć. Kiedy szczep idąc gęsiego opuszczał obozowisko, pomarszczona stara kobieta zaczęła jęczeć przeraźliwie i bić się pięściami po głowie i piersiach, więc spytałem Przestraszonego, co jej się stało. Po kilku nieudanych próbach zdołał wydukać, że „jest dużo za starsza" i wobec tego trzeba ją porzucić na szlaku. Przekonałem się później, że prawie wszystkie szczepy indiańskie — Siuksowie, Kruki, Bannock i Cheyenne — pozbywają się starych ludzi, którzy skończyli osiemdziesiąt lat. Sposobów jest wiele i wszystkie jednakowo obrzydliwe. Indianie Pawnee sadzali zwykle starca czy staruszkę na ziemi, otaczali ofiarę kołem, przykrywali ją derkami, a potem strzelali do niej z łuków. Jak było po wszystkim, palili ciało i rozsypywali popioły na wietrze, nazywając to „oddaniem duszy Wielkiemu Duchowi". Ponieważ jednak ta banda włóczęgów miała mało strzał, nie chciała ich marnować na głupstwa. Spytałem, dlaczego nie wyciągają strzał z nieboszczyka do ponownego użytku, ale odparli, że mogłoby się to nie podobać duchom. Związali więc staruszce ręce i nogi i zostawili ją na ziemi. — Dużo wilki będzie tłuste — powiedział Przestraszony Własnego Konia szczerząc zęby, zupełnie jak gdyby miał ochotę przyjrzeć się tej biesiadzie. Przysięgłem sobie w duchu, że jeśli nadarzy mi się okazja, zrobię z nim dokładnie to samo. Swoją drogą biedną starowinę mógł spotkać znacznie gorszy los. Niektó- 134 P re szczepy w braku innej rozrywki kopią doły i zagrzebują starców żywcem, błaznując i strojąc żarty, i bawiąc się przy tym świetnie. Kiedy wyszliśmy na szlak, miałem nadzieję, że uda mi się zwędzić jakiś kozik i przeciąć pęta, ale oni bardzo prędko wybili mi ten pomysł z głowy. Ci Indianie ze szczepu Pawnee zeszli na psy, to prawda, ale chytrzy byli nadal, może dzięki wyszkoleniu, jakie odbierają w dzieciństwie. Zaledwie ruszyliśmy w drogę, ścięli gałąź długości trzech stóp i umieścili mi ją w poprzek pleców, przymocowując do niej ręce. Dopiero wtedy rozwiązali rzemienie na nogach. Mogłem się więc teraz poruszać swobodnie, ale przyznaję, że nie miałem odwagi iść na prerię skrępowany jak gęś przed nadzianiem na rożen. Szedłem raz z jedną grupą, to znów z inną i przyglądałem im się. Mężczyzna, o którym mówili, że jest wodzem, ale którego imienia nie mogłem wymówić, zresztą imię to nie miało chyba angielskiego odpowiednika, szedł przodem niosąc zawiniątko; wyglądało ono jak złożone patyki owinięte muszelkami nanizanymi na sznurek. Była to jego święta oznaka wodzostwa, która, o ile dobrze zrozumiałem, nadawała mu godność opiekuna szczepu. Za nim postępowali, żeby tak powiedzieć, wojownicy, a dalej wlokły się sąuaws prowadzące konie, ciągnące „travois", niektóre z niemowlętami w tobołkach na plecach. Dalej szła gromada dzieci, na samym końcu zaś psy i bydło. Kilku wojowników jechało konno, ale większość podróżowała pieszo. Ogólnie rzecz biorąc, trudno było sobie wyobrazić nędzniejszy orszak. Zorientowałem się bardzo szybko, dokąd oni idą. Ci ludzie zaopatrywali się w pożywienie idąc śladem taborów i zbierając dobytek wyrzucony przez emigrantów. Trzeba przyznać, że było to dość paskudne zajęcie, ale jednocześnie intratne. Jak pisał mój ojciec w jednym z listów, emigranci wyruszali w drogę nadmiernie obciążeni bagażem i proces zmniejszania ładunku rozpoczynał się niedaleko za Independence. Wlekliśmy się szlakiem — indiańska wioska w marszu — szef na przedzie, za nim cała czereda skacząca z brzegu na brzeg drogi i zbierająca porzucone skarby. Było to żałosne, ale jednocześnie zaraźliwe. Nie wiem dlaczego, ale rzeczy znalezione zawsze wydają się cenniejsze od przedmiotów nabytych uczciwą drogą kupna; mają większą wartość. Gdybym nie miał rąk przywiązanych do patyka, mógłbym zebrać dość towarów, żeby otworzyć sobie sklep. Tylko że nikt by u mnie nie kupował; każdy znalazłby potrzebną rzecz na szlaku. Im dłużej byliśmy w drodze, tym wolniej szliśmy, ponieważ ci zbieracze uginali się pod ciężarem niesionych rzeczy. W tym miejscu muszę powiedzieć słówko na pochwałę ich wodza. Wspomi- 135 nałem już kilkakrotnie, jak wynędzniali byli ci Indianie ze szczepu Pawnee, ale napisałbym marną książkę, gdybym nie napomknął o tym, co zasługiwało na uznanie. Ten ich wódz nie był bynajmniej wodzem z przypadku. Był człowiekiem o najbystrzejszym wzroku w całym szczepie; niektórzy mówili, że jest też najszybszym biegaczem. A lat miał, o ile zdołałem dobrze obliczyć, pięćdziesiąt siedem. Wspominam o tym między innymi dlatego, że on pierwszy wypatrzył rzecz naprawdę wartościową. Szliśmy szlakiem najwyżej dwie minuty, kiedy nagle skoczył w bok i wrócił z czymś, co było kiedyś bardzo ładną jedwabną parasolką w paski, dziurawą zaledwie w kilku miejscach i najwyżej z dwoma czy trzema sterczącymi drutami. Co więcej, wiedział dokładnie, jak się należy z tym sprzętem obchodzić. Dzień był pochmurny i chłodny, ale on otworzył parasolkę, mało co nie wydziobawszy sobie drutem oka, i kroczył taki dumny, jak dziewczyna w pierwszej balowej sukni. Swoją drogą zadanie miał niełatwe. Najgorsze, że niósł pod jedną pachą święty węzełek, a tymczasem parasolka wciąż zamykała się i uderzała go po głowie, więc biedaczysko od czasu do czasu potykał się i padał w krzaki, bo właśnie nic nie widział, szedł jednak mężnie naprzód, trzepocząc parasolką jak ptak skrzydłami i w ogóle okropnie się męcząc. Wszyscy podziwiali, że taki jest wytrwały. Padłe bydło leżało tu wzdłuż szlaku tak gęsto, że można było iść po nim jak po kamieniach przez koryto rzeki. A wkrótce trafiliśmy na sterty fasoli, boczku, mąki i wszelkiego rodzaju naczyń domowych, jak garnki, brytfanny i beczułki na wodę o pojemności dziesięciu galonów. Zastanawiałem się, ile z tych rzeczy pochodzi z naszych wozów, a ile z taborów, które jechały przed nami. Kiedy natknęliśmy się na pierwszą stertę boczku, ci indiańscy brzuchacze urządzili prawdziwą ucztę. Była chyba dopiero dziesiąta rano, ale oni pałaszowali z takim zapałem, jak gdyby nie jedli od tygodnia. Boczek był ohydnie zepsuty i jego zapach odstraszyłby chy- ba skunksa, ale tym żarłokom zupełnie to nie przeszkadzało. Chwytali całe kawały i wpychali je do ust, a bardzo wielu jadło fasolę zupełnie surową. Widziałem już niejedno, zwłaszcza jeśli idzie o szczep Utes, który żywi się papką z gąsienic, albo szczep Kopaczy, którzy zjedzą wszystko, byle odpowiednio zepsute, ale ci Pawnee walczący z muchami o boczek bili wszystkie rekordy. Kiedy się najedli, odpoczywali jakiś czas w cieniu; potem wlekliśmy się znów szlakiem, zbierając po drodze żywność i towary. Kobietom zależało głównie na odzieniu, a mężczyźni bardzo często kłócili się o uprząż. Ale wszyscy bez wyjątku obwieszali się rozmaitymi ozdobami. Widziałem kobietę, która wcisnęła na siebie mosiężną obręcz od beczki (widocznie potrzebny jej był ładny pasek), ale piło ją to chyba niemiłosiernie, bo cała spęczniała powyżej i poniżej; a jeden wojownik, największy w gromadzie, zrobił zupełnie niezły wisiorek z kółka do gryzienia dla ząbkujących niemowląt. Były to najgłupsze prostaki, jakich spotkałem w życiu, więc przysiągłem sobie, że prędko się z nimi pożegnam. Ale nie myślcie, że to było takie proste. Śledzili mnie cały czas zupełnie się z tym nie zdradzając. A wkrótce ten Przestraszony, który w przerwach między kuksańcami odnosił się do mnie przyjaźnie, zdradził mi, że mają nadzieję przehandlować mnie za konie. — Na to nie liczcie — powiedziałem, zadręczony prawie na śmierć przez robactwo siadające na mnie w takich miejscach, do których nie mogłem sięgnąć związanymi rękami. Oni — z wyjątkiem kilku schludniej wyglądających kobiet — prawie wszyscy byli wysmarowani zjełczałym tłuszczem, ale ja z dwojga złego wolałem robaki. — Ludzie z taborami zapłacą. — Wątpię. Mają za dużo chłopców na składzie, natomiast koni im brak. Przechytrzyliście. — Cztery konie, może pięć. — Ani jednego złamanego centa. Mój ojciec nie należy do takich, co to wyrzucają pieniądze na chłopców, kiedy mogą kupić konia. — To może spalimy na" stosie. Kiedy to powiedział, spuściłem trochę z tonu, chociaż byłem taki pewny siebie, że uznałem jego słowa za przechwałki. Potem zmieniłem zdanie. W żaden sposób nie mogłem przywyknąć do faktu, że u tych Indian wszystko dzieje się na opak; ich sposób myślenia jest dokładnie odwrotny niż białych. Na przykład, jak musiałem iść na stronę, towarzyszyła mi młoda dziewczyna, której kazali mnie pilnować. Powiedzieli, że jest czymś w rodzaju córki wodza, ale Indianie mówią to o wszystkich bez wyjątku. W każdym razie ta dziewczyna miała na imię Ładnie Chodząca, była o jakie dwa lata młodsza ode mnie i nie wydawała mi się taka obskurna jak reszta jej współziomków. Tak okropnie narzekałem, że jestem związany, że w końcu odwiązali mi ręce od kabłąka, ale za to spętali mi znowu nogi. Mogłem teraz stawiać kroki długości półtorej stopy. Naprawdę nie wiem, co było gorsze —czy mieć ręce przywiązane do tyki umieszczonej na plecach, czy podskakiwać jak przepiórka na jajach. Ale jak mówiłem, ta dziewczyna, Ładnie Chodząca, poszła za mną, kiedy musiałem iść na stronę, i w żaden sposób nie mogłem dojść z nią do ładu. Powiedziałem jej, żeby stanęła za drzewem. Potrząsnęła głową i pokazała palcem na moje nogi. — Gdybym się miesiąc przy tym grzebał, też bym tego nie rozwiązał — powiedziałem. Ale szkoda było fatygi; nie rozumiała ani słowa — obojętne, jak wyraźnie mówiłem czy jak głośno wrzeszczałem. Była wyjątkowo nierozgarnięta, nawet jak na Indiankę ze szczepu Pawnee. A poza tym ośmieliła się gadać do mnie po indiańsku, co brzmiało zupełnie jak repetowanie broni. Była naprawdę zuchwała; cieszyłbym się, gdyby jej ktoś przytarł rogów. — Musisz się kawałek odsunąć, bo inaczej utkniemy tu na dłużej — oświadczyłem, ale ona uśmiechnęła się tylko i powiedziała mniej więcej tak: — Mu-waa-rik-tok-gu-sa — co w sensie ogólnym miało chyba znaczyć „nie". "W końcu, po długich targach, zdołałem ją namówić, żeby stanęła za drzewem, i wtedy wszystko już poszło gładko. Potem przekonałem się, że w podobnych sytuacjach Indianie prawie zawsze używają młodych, ładnych dziewczyn, bo taka funkcja jest poniżej godności wojownika, a znów kobiety są zbyt zajęte różnymi pracami. Ponadto uważa się, że ładna dziewczyna potrafi skusić jeńca do tego, żeby nie próbował ucieczki, ale właściwie nie bardzo rozumiem, na czym to polega. 138 W każdym razie ze mną to nie wyszło. Zaledwie znalazłem się za drzewem, zacząłem ze wszystkich sił szarpać skórzane paski na nogach. Ale nic z tego. Ta banda po związaniu supłów zmoczyła je wodą, więc rzemienie były napięte jak struny. Kiedy do niej wróciłem, dziewczyna uśmiechnęła się — miała bardzo ładne, białe i równe zęby, więc robiła pewnie takie same komedie z witką wierzby, co Jennie ze szczoteczką i proszkiem — i powiedziała coś w rodzaju: — Na-nou-kik-tik-sej-guny-la. Zrozumiałem nagle, że napomyka coś o mojej próbie ucieczki, chociaż prawie dałem jej słowo, że nie ucieknę. Zaczerwieniłem się i byłem wściekły. Tacy już oni są, ci Indianie; nie ufają własnej matce. Uczą się tego od dziecka. Kiedy tego wieczoru rozbiliśmy obóz, zawarłem znajomość z chłopcem w moim wieku, który miał na imię, jak się dowiedziałem, Niższy od Żurawia. Chłopiec bawił się z białobrązowym szczeniakiem i nie miał nic przeciwko temu, że pogłaskałem psiaka po głowie. Byłem teraz wolny, bo nazbierałem już z kobietami dużo drzewa na opał. Niższy od Żurawia najwyraźniej przepadał za tym psiakiem i odnosił się do niego bardzo serdecznie, więc nabrałem trochę lepszego wyobrażenia o tym indiańskim szczepie, a przynajmniej o dzieciach. Szczeniak był bardzo ruchliwy i sprytny i patrząc na niego strasznie zatęskniłem za Samem. Rzucaliśmy patyki, których nie przynosił, kazaliśmy mu służyć, czego nie rozumiał, uczyliśmy go podawać łapę, na co nie zwracał uwagi, i w końcu próbowaliśmy mu umieścić kawałek mięsa na nosie, które zjadł. Był naprawdę miłym psem i pewnie dałoby się go wytresować — gdyby ktoś mógł poświęcić trzydzieści albo czterdzieści lat na tę pracę. Chociaż taki był głupi, Niższy od Żurawia zupełnie się na niego nie złościł; brał go na kolana i pieścił, i taki był zwariowany na jego punkcie jak zwykle chłopcy, którzy lubią psy. Nagle jakaś stara squaw, która rozpaliła właśnie ognisko, wymamrotała coś i chłopiec wstał, podniósł psiaka i trzymał nad płomieniami za ogon. Szczeniak wił się i piszczał rozpaczliwie, podczas gdy kobieta i chłopiec prowadzili spokojnie rozmowę. Potem, kiedy psiak już nie żył i kiedy płomienie opaliły sierść, wypatroszyli go oboje i wrzucili do kotła, w którym gotowały się różne inne rzeczy na kolację. Zrobiło mi się niedobrze, więc poszedłem na chwilę w krzaki. To już przebrało miarę. Postanowiłem, że tej nocy ucieknę, choćbym miał wymordować cały szczep, nie wyłączając Ładnie Chodzącej. Kiedy przyszła pora jedzenia, pogrzebałem w kotle, wyciągnąłem kawałek ptaszka — przepiórki czy kuropatwy — i kiedy nikt nie patrzał, nadziałem go na patyk i opaliłem nad 139 ogniskiem, żeby usunąć zapach kotła. Gdybym bardzo chciał, mógłbym w ogóle nie jeść, ale byłem strasznie głodny. Zanim słońce schowało się za horyzont, kobiety i chłopcy zastawili w pobliskim strumieniu plecione kosze na ryby i zarzucili kilka wędek na sumy. Stanąłem nad wodą i przyglądałem im się; miałem nadzieję, że któreś się potknie i zacznie tonąć, a wtedy ja rzucę mu kamień, żeby prędzej poszło na dno. Ale nie miałem szczęścia; byli zręczni jak górskie kozice. Umocowali te kosze na płytkiej wodzie, poniżej wodospadów i w podobnych miejscach, gdzie należało się spodziewać, że prąd zniesie pstrągi. Kilku chłopców łowiło ryby na wędki zrobione z włókien i zakończone haczykami z ostów czy ptasich kości, używając na przynętę robaków albo strzępków szmat. W innych okolicznościach pewnie bym się do nich przyłączył, ale teraz nie miałem najmniejszej ochoty zadawać się z tymi ludźmi. Wobec tego poszedłem niedługo spać do wigwamu tego starucha, który mnie złapał. Nie bardzo mogłem się zorientować, jak właściwie wygląda moja sytuacja. Wiedziałem już teraz, że Przestraszony mówił prawdę i że oni rzeczywiście chcą mnie wymienić na konie, tylko wynikła kwestia, czyją jestem własnością — starucha czy całego szczepu. Ogólnie rzecz biorąc, żywność i inne środki potrzebne do życia były wspólne, ale istniała też własność prywatna. Pomyślałem więc, że to pewnie staruch się obłowi. Jedną jedyną rzecz można było u nich pochwalić, a mianowicie ich namioty, czyli wigwamy. Miały one kształt stożka wysokości prawie osiemnastu stóp, którego szerokość u podstawy wynosiła dwanaście stóp. Szkielet składał się z prostych słupów, zwanych słupami szałasowymi, które schodziły się u góry pozostawiając jednak otwór; otworem tym ulatywał z namiotu dym. Na słupach rozpięte były garbowane skóry bawole, zeszyte i tworzące jedną bardzo szczelną płachtę. Ognisko rozpalono na małym wzniesieniu w środku namiotu, a dym, który nie mógł się wydostać przez otwór, wypełniał pomieszczenie i dawał się mocno we znaki komarom. Ale nie tylko im — jeżeli bowiem na dworze był wiatr i urządzenie wentylacyjne nie działało, Indianie leżeli na bawolich derkach i umilali sobie czas kichaniem i kasłaniem. Można powiedzieć, że wściekłe bzykanie robactwa żądnego krwi i kaszel duszących się ludzi tworzyły bardzo ładną melodię. Mimo wszystko te wigwamy były naprawdę porządne, obszerne i nieprzemakalne i gdyby nie cuchnące właściwości ich mieszkańców, człowiekowi żyłoby się w nich całkiem wygodnie. A z zewnątrz były nawet bardzo ładne, przynajmniej niektóre. Kilku bardziej przedsiębiorczych Indian ozdobiło wigwamy malowidłami, delikatnymi i wdzięcznymi, scen myśliwskich: wojownicy na koniach strzelający z łuków do bawołu, uciekające jelenie i tym podobne. Były 140 to bardzo piękne obrazki i myślę, że z powodzeniem mogłyby ozdobić ścianę biblioteki czy gabinetu w Louisville. Kładąc się na posłaniu zauważyłem w namiocie dwie dodatkowe derki bawole: byłem ciekaw, kto do nas przyjdzie na noc. Ten stary łotr, który mnie schwytał, a który miał na imię Chory od Zjedzenia Jagód, był kiedyś żonaty, tylko że jego żona, jak mi powiedział Przestraszony, romansowała z kimś innym, kiedy Chory pojechał na łowy, więc ją postawili pod sąd, przepisowo, ale była winna, na dowód czego służyło malutkie Indianiątko, więc jej obcięli nos. Od tego czasu Chory i jego żona jakoś się na siebie boczyli — on, ponieważ miał jedną więcej gębę do żywienia, chociaż o to nie prosił, ona, ponieważ się wściekała, że nie ma nosa —czemu nie można się dziwić. Mimo to była według prawa zobowiązana gotować mu jedzenie, co też robiła, ale ponieważ jego prawie zawsze bolał brzuch, wszyscy przypuszczali, że kobieta go truje. Tak czy inaczej, położyłem się z postanowieniem, że przeprowadzę tej nocy mój plan. Nogi wciąż miałem spętane rzemieniami, a Chory od Zjedzenia Jagód przymocował mnie dodatkowo do słupa namiotowego. Miałem jednak zamiar udawać, że śpię, a potem gdzieś w środku nocy ukraść jego nóż, przeciąć pęta, rozcia-chać znowu ścianę namiotu i uciec na prerię. Wróciłbym na szlak, oddalony najwyżej o kilkaset jardów, i szedłbym dopóty, dopóki nie natrafiłbym na obóz, tym razem właściwy. Był to dobry plan. Jak ja się mordowałem, żeby nie zasnąć. Słyszałem na dworze odgłosy letniej nocy — grały cykady, szarańcza, świerszcze i tym podobne, a strumień szemrał cicho i łagodnie i wszystko to razem było takie usypiające, że oczy same mi się zamykały. Gdzieś w oddali słyszałem pohukiwanie sowy, a potem zerwał się wietrzyk i miałem wrażenie, że śpiewa kołysankę w wysokich trawach. Byłem za bardzo zmęczony, żeby się temu wszystkiemu oprzeć. Ocknąłem się słysząc głosy i zobaczyłem w wigwamie dwóch obcych Indian. Chory od Jagód siedział na posłaniu i rozmawiał z nimi. Byli młodzi i szczupli i zaraz się domyśliłem, że mieli jakieś przygody. Byli zupełnie nadzy, przepasani tylko rzemieniami, z których zwisały noże i klapki, a jak weszli, rzucili na ziemię dwie wilcze skóry. Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiałem, zwłaszcza że jeden z nich miał głęboką, krwawiącą szramę z boku głowy, a drugi zranioną stopę. Najwyraźniej coś zbroili. Nagle postanowili wywrzeć złość na mnie. Wypowiedziawszy słowo, które nauczyłem się już rozróżniać jako „biały" albo „blada twarz", zaczęli mnie bić i kopać. Zasłoniłem głowę ramionami, ale oni przytrzymali mi ręce i uderzyli mnie kilka razy bardzo mocno. Potem kopali mnie po żebrach i żołądku, aż zaczęło mi się kręcić w głowie i straciłem przytomność. 141 7? domem Strasznie chciałem, zęby moja matka powiedziała tym "odł^Totrom S:słuchu (nikt by jej w tym nie dorównał) ,^ stanawiałem się, czy Samowi jest dobrze na wsi u farmer* 1rocnę nawet płakałem Potem zasnąłem i śniło mi się ze to wszystKO Srawda że iesteśmy bezpieczni w domu, ojciec poszedł wła- miękkiej ziemi na spotkanie z Herbertem Swannem. ROZDZIAŁ XVIII | Minęło kilka dni, a ja cały czas ^^^SSmifchySy ki. Ale ci Pawnee pod pewnymi względami byb. f^eln^f Ę Jak dotąd nie robili nic, żeby mnie wymierne na konie^ Woce 4nedzałern w wigwamie ze staruchem i dwoma maruderami, wPSr!^omag5egm kobietom, a Ładnie Chodząca znajdowała się zawsze gdzieś w pobliżu. r ^??????.?.? * i usiłowaliśmy ozm^iaTrpómoc/indilńskich' *w, które sobie prgswodem Niekiedy bawiFismy sie wrj-ngj* gy * ™g^JS? t % biłem to bez serca. Od czasu nisuuu z. ±"a Nipkiedv r>o zgrai tyle zaufania, ile do rozwścieczonego ^wołu. ?fikiedy po południu, po ranku spędzonym na przetrząsaniu;szlaku kobiety szyły odzież a mężczyźni palili w czerwonych glinianych tajKacn dym razie zanim minęło działanie dymu.Ł jg^Ł*SStaiSy swego stanu normalnego, wydawali się jak fj^Mem oczami i iednocześnie mniej ostrożni. A ja cały czas strzelałem oczami na wSS strony i ma się rozumieć siódmego czy ósmego dnia wypTtrfyS to Sfmi byłoWzebne - a mianowicie noz ^ne cudo. Był to nóż myśliwski ze srebrną rąkojesaą w pochwie, i leżał ????? spokojnie przy drodze. Kiedy błysnął w krzaKacn, zeSmS?nogami pętanymi tuż obok ^^^???^?'-ków przed dziewczyną. Bez sekundy ™lok\^ZC^ac5>ż kam o kamień, i runąłem jak długi ™*^?*???^ ciałem. Kiedy się dźwignąłem na.nogi, mrnczj co^^n i otrzepując ubranie, nóż tkwił juz bezpiecznie, pod ????? Teraz wystarczyło oddalić się trochę od tej zgrai, przeciąć pęta, 142 a potem podrałować śladem taborów. Wozy toczyły się gdzieś przede mną, ale nie miałem pojęcia, w jakiej odległości. Nie nadarzyła mi się jednak dogodna okazja ani w ciągu tego dnia, ani nocy. Wiedziałem, że jeden fałszywy krok — a będę się mógł na dobre pożegnać z nadzieją. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zagryźć wargi, stłamsić niepokój i czekać, ale mam wrażenie, że to jest najbardziej chyba ponura rozrywka na świecie. Czytałem raz w jednym podręczniku szkolnym, że są w Indiach tacy ludzie, którzy spędzają czas wprowadzając się jak gdyby w trans — w mózgu pustka, ani jednej myśli — ale zaraz potem wynikło z tego opisu, że stoją oni na głowach. Straciłem całe zainteresowanie; pomyślałem, że to mała przesada. A poza tym takie stanie na głowie mogłoby się nie spodobać w miejscach, gdzie się najczęściej czeka, na przykład na dworcach kolejowych, więc niby jaki z tego pożytek? A tymczasem moi Indianie tak się najedli fasoli i innych paskudztw zebranych na szlaku, że musieli zrobić całodzienną przerwę w marszu dla odzyskania sił. Wiele z tych zachodnich szczepów miało stałe siedliska letnie i zimowe, ale ta zgraja przeważnie była w marszu, zwijając obóz i wędrując dalej, kiedy wyczerpały się w najbliższej okolicy wszystkie możliwości kradzieży i żebraniny. Dzisiaj mieliśmy dzień przerwy; kobiety odwalały zaległą robotę domową, mężczyźni spali albo czołgali się w krzaki, żeby spokojnie zwymiotować (bo ta fasola i boczek tak były zepsute, że nawet ptaki omijały je z daleka), a dzieci bawiły się w swoje ulubione gry, polegające przeważnie na naśladowaniu podłości dorosłych: a więc okładały psy kijami, strzelały z maleńkich łuków, ciskały włócznie, wiązały się sznurami i tak dalej. Imiona też miały odpowiednie. Największy chłopiec w naszej sześcioosobowej gromadce miał na imię Luh-sah-kow-re-kulla-ha, co znaczyło Zwracający Uwagę na Porę Dnia, ale było to tak beznadziejne imię, że starałem się go nie używać. Dla dzieci byłem atrakcją, czymś w rodzaju niewolnika, jeńca, największą przyjemność znajdowały w podstawianiu mi nogi i były uradowane, kiedy waliłem się na ziemię. Czasami pozwalały mi się ze sobą bawić, głównie po to, żeby mnie wyśmiewać, że tak niezdarnie strzelam z łuku. Zresztą, proszę bardzo, mogłem być osłem całego plemienia, bylebym tylko coś na tym skorzystał. Bawiliśmy się pewnego razu w kamienistym łożysku rzeczułki o stromych brzegach i tak manipulowałem, żeby stopniowo oddalić się od obozowiska. Strzelając z łuku i rzucając włócznie obeszliśmy zakręt (skakałem cały czas jak kwoka, która odprowadza wroga od swojego drobiazgu), aż — według moich obliczeń — znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu wojowników i squaws. W całej naszej gromadce jedna chyba tylko Ładnie Chodząca 143 nie znajdowała przyjemności w pastwieniu się nade mną, zacząłem więc przypuszczać, że może mimo wszystko pozwoli mi uciec. Jak na Indiankę nie była wcale brzydka. Czarne włosy splatała w dwa długie warkocze, a cerę miała gładką, nie zaś ciemną i poznaczoną dziobami, jak u niektórych Indian. A w dodatku była czysta, bo się kąpała. Wiem z całą pewnością, bo kiedyś zrzuciła zamszową bluzkę i spódnicę i pluskała się w rzeczułce o parę kroków przede mną. Rozebrana do naga wcale nie wydawała się taka młoda, jak myślałem; była okrągława jak Jennie i właściwie obrzydliwość brała patrzeć, jak się chełpi, że dorasta szybciej niż inne dzieci. Skromności miała w sobie mniej więcej tyle co mój kozioł Sam. Najbardziej charakterystyczny był u tej dziewczyny sposób, w jaki na człowieka patrzyła. Zauważyłem, że ludzie na ogół albo się siebie wstydzą, albo boją, i choćby pozornie byli nie wiem jak przyjacielscy, oczy zawsze trochę im się zmieniają, kiedy spojrzeć w nie z bliska, a potem jak gdyby zatrzaskują gdzieś w głębi jakąś okiennicę. Dzieje się tak może dlatego, że każdy pragnąłby się pokazać w jakimś specjalnym świetle, jako ktoś, kim chciałby być. Ale z tą Ładnie Chodzącą było zupełnie inaczej. Patrzyła mi prosto w oczy i widziała zaraz wszystko, co odczuwałem, więc nie musiałem się wysilać i było mi z tym wygodnie. Wymieniała moje imię z przerwą w środku: „Jay-miii" i właściwie powinienem być na nią zły, ale jakoś nie byłem. Swoją drogą była moim wrogiem, wyznaczonym przez szczep do pilnowania mnie, więc wiedziałem, co o niej myśleć. Prawie zawsze. Bo czasem jej orzechowe oczy, głębokie jak studnia bez dna, zdawały się czekać na sygnał z mojej strony. Bawiliśmy się w „kto mnie zwiąże", a grę zaczynał Zwracający Uwagę na Porę Dnia. Był to chyba najhałaśliwszy Indianin, jakiego zdarzyło mi się kiedykolwiek spotkać, a poza tym okrutny i despotyczny. Związał teraz nas wszystkich, a ja mogłem uwolnić się z jego więzów, ale rozmyślnie nie bardzo się starałem. Była to moja gra, ja ją zaproponowałem i chodziło mi o to, żeby Zwracający Uwagę przez jakiś czas naprawdę dobrze się bawił. Kolejno byliśmy „związywaczami", więc przyszła naturalnie kolej i na mnie. Związałem prędko wszystkich czterech chłopców, cały czas śmiejąc się i mówiąc do nich, ale jak podszedłem do Ładnie Chodzącej, potrząsnęła tylko głową. Nie. — Rozwiąż się — powiedziałem Zwracającemu i pchnąłem go do tyłu. Mógłbym się założyć, że żaden z nich nie rozwiąże supłów prędzej niż w godzinę. Ładnie Chodząca przyglądała mi się wyraźnie zaskoczona. Uśmiechając się do niej wyszarpnąłem nóż z ukrycia i przeciąłem rzemienie na nogach. Indianinowi niełatwo jest zblednąć, ale ona naprawdę zrobiła 144 się blada. Rozerwała obiema rękami stanik na piersiach i zamknęła oczy, pokazując mi, gdzie mam ją pchnąć nożem. — Prędzej — powiedziałem chwytając ją za ramię. Przez mniej więcej dwie minuty walczyła jak dzika kotka, dopóki jej nie przewróciłem i nie przyparłem do ziemi, ale miałem cały czas wrażenie, że robi to z obowiązku i właściwie wbrew chęciom. — Chodź, głupia — powiedziałem i szarpnąłem ją, żeby wstała. Tym razem była gotowa iść, więc pomknęliśmy korytem, starając się biec możliwie jak najszybciej, i wkrótce zniknęliśmy tamtym z oczu. Zanim wszystko ucichło, słyszałem jeszcze wrzask Zwracającego Uwagę, który wył zupełnie jak kojot. Wzywał swojego ojca, ale jego ojciec znajdował się w odległości dwóch mil, i to na dobitkę z wiatrem. Pomyślałem więc, że może sobie wrzeszczeć, brzmiało to nawet dość melodyjnie. Obliczyłem, że mamy nad nimi godzinę przewagi, ale zapomniałem o pogodzie. Szliśmy może dziesięć minut, kiedy nagle lunął gwałtowny deszcz, tak jednak ciepły, że wcale mi się nie wydawał przykry, ale tak gęsty, że nie było widać drogi. Co za pech-— a przecież w ogóle szczęście miałem pieskie — przynajmniej tak mi się w tym momencie zdawało. Koryto potoku było teraz płytsze, więc wydostaliśmy się spośród głazów i zaczęliśmy iść w kierunku, w którym powinien znajdować się szlak. Odnaleźliśmy ścieżkę wydeptaną w stepie i drałowaliśmy przed siebie, a deszcz lał jak z cebra i błyskało się, i waliły pioruny. Swoją drogą miało to swoje dobre strony — na podmokłym gruncie zostawiliśmy mniej więcej tyle śladów co chudy wąż, a niech ktoś spróbuje wytropić węża! Kiedy przebiegliśmy około mili i deszcz nie ustawał, pomyślałem, że bez zbytniego ryzyka możemy chwilę odsapnąć. Przede wszystkim bałem się, że w tej strasznej ulewie nie zauważymy szlaku, a po drugie byliśmy oboje okropnie zmordowani. W małej kotlince rosły karłowate sosny, więc naciąłem gałęzi, żeby zrobić daszek. Kiedyśmy wpełzli do środka, było nam naprawdę przytulnie; ułożyłem gałęzie w taki sposób, że woda spływała do wierzchu, dokładnie tak, jak robiliśmy z chłopcami nad hrzegiem rzeki w Louisville. Było nam sucho i przyjemnie, tylko od dołu strasznie mokro. Nie miałem nic przeciwko temu, że jestem sam z tą dziewczyną, która w Louisville uchodziłaby za całkiem niebrzydką. Ale jeśli idzie o rozmowę, była beznadziejna, gorsza nawet od Przestraszonego. Znała tylko kilka słów, które jakoś nie pasowały do sytuacji. — Żałujesz, żeś uciekła? — Jay-miii. — Jeżeli nam się poszczęści, jutro dogonimy tabory. — Daj whisky. 10 — Podróże Jaimiego McPheetersa 145 Domyśliłem się, że powtarza to, co mówili przy niej mężczyźni, więc nie zwracałem na te odpowiedzi uwagi. Trudno było zgadnąć, ile naprawdę rozumie. Zakładałem, że rozumie więcej, niż się wydaje na pozór, więc chociaż ta rozmowa brzmiała naprawdę idiotycznie, postanowiłem jeszcze chwilę z nią pogadać. — Jeśli będziesz się zachowywała przyzwoicie, mój ojciec cię zaadoptuje. — Indianie śmierdzą. Nie przychodził mi do głowy żaden mądry argument, chociaż ona sama nie smarowała się zjełczałym tłuszczem, co zauważyłem jeszcze pierwszego dnia. Cały kłopot polegał na tym, że jak dotąd powtarzała tylko pojedyncze słowa, zasłyszane od białych, i to wcale nie od porządnych ludzi. Ale bawiła się przy tym świetnie — widać to było po błysku jej zębów i oczu w półmroku naszego schronienia. — Odnajdziemy szlak, prześpimy się przy drodze, a jutro — pędzimy naprzód. — Wredne koniokrady. — Między białymi nie będziesz musiała tak ciężko pracować. — Masz ochotę? — Znajdziemy złoto w Kalifornii i będziemy bogaci. — Chodź ze mną, mała. Widać było, że jej zapas słów kończy się po trochu, więc postanowiłem zrobić jeszcze jedną, ostatnią, próbę i dać jej spokój. Nie miało sensu za bardzo ją męczyć; mogła stracić cały zapał. Zresztą pierwsza próba naprawdę się udała; dziewczyna robiła postępy. — Ulewa mniejsza — powiedziałem wytykając głowę na zewnątrz. — Musimy nadrobić stracony czas. — Pójdę do łóżka, jak dużo ubranie i paciorki. Wyszliśmy na mżawkę i pognaliśmy w kierunku szlaku. Biorąc pod uwagę jej budowę trzeba przyznać, że radziła sobie naprawdę dobrze. Znałem w Louisville najmniej pół tuzina dziewczyn, które pod tym względem nie dorastały jej nawet do pięty. Posuwaliśmy, się w kierunku szlaku (przynajmniej tak sobie wyobrażałem) i ma się rozumieć trafiliśmy w końcu na drogę — po jakichś dwóch godzinach przedzierania się przez krzaki, które miejscami sięgały nam po szyję. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie te krzaki specjalnie zachwycały; za łatwo było w nich nadepnąć na węża. A poza tym ciągle padało — znów nadchodziły gwałtowne fale ulewy po chwilach ciszy, kiedy już-już się zdawało, że jest po wszystkim. Krople deszczu bębniły z taką zaciekłością, że woda przechodziła chyba przez skórę. Nigdy w życiu nie było mi tak mokro, nawet kiedy pływałem. Z ostrożności postanowiłem, że nie będziemy iść szlakiem. Za 146 dobrze znałem tych Indian; wiedziałem, że przetrząsną dokładnie każdy jard. Wobec tego szliśmy równolegle, w odległości mniej więcej stu jardów, starając się stąpać bardzo cicho i ostrożnie. Całe szczęście, bo niedługo usłyszeliśmy głosy i szczekanie psów, a po chwili zobaczyłem ze dwudziestu chłopa; szli koleinami, szczuli psy, a miny mieli naprawdę wściekłe, chyba dlatego, że padał deszcz, co im z pewnością przeszkadzało. Znajdowali się tak blisko, że bez trudu rozpoznałem niektórych; był między nimi Chory od Zjedzenia Jagód i Przestraszony Własnego Konia, a także kilku innych. Przykucnęliśmy za krzakiem i staraliśmy się nie oddychać. Przez chwilę aż się trząsłem ze strachu, że psy nas wytropią, ale było za mokro. Zresztą wątpię, żeby czuły jakikolwiek zapach poza najbliższą okolicą własnych ciał: cokolwiek znajdowało się w pobliżu (chyba że była to potęga w rodzaju śmierdziela), ginęło w zaduchu zjełczałego tłuszczu i naturalnym smrodzie wojowników, który działał paraliżująco na nos. Przeszli więc — gdakając po swojemu, wymachując rękami, robiąc susy z brzegu na brzeg drogi, przypadając do ziemi. Od czasu do czasu kopali psy, co wyraźnie poprawiało im humor. — Przechodzą — wyszeptałem, kładąc dziewczynie rękę na ramieniu, żeby nie wstała za prędko. Nie było wykluczone, że któraś z tych hien obejrzy się i popsuje wszystko. Prócz szeptu „daj whisky" dziewczyna nie powiedziała słowa, ale wyraźnie była zadowolona, że tak nam się udało przechytrzyć jej ziomków. Przykro powiedzieć, ale gdyby ta Ładnie Chodząca była chłopcem, nie życzyłbym sobie lepszego towarzystwa. Miała w sobie coś sympatycznego — coś, czego nie zauważyłem nigdy u Herberta Swanna. Człowiek czuł się przy niej jakoś ciepło. Było teraz chyba koło wpół do piątej, a że padał deszcz i chmury wisiały nisko nad ziemią, zaczęło się ściemniać. Zrozumiałem, że musimy znaleźć schronienie na noc. Chciałem pójść wcześnie spać i wstać koło północy, żeby odbić się jak najdalej od Indian, gdy jeszcze spali. Z wyjątkiem nielicznych nocnych wypraw, jak kradzenie koni i napadanie na obozowiska, Indianie nie wstają nigdy przed świtem, a to z powodu duchów. Kiedy zapada noc i duchy zaczynają krążyć po ziemi, Indianin woli wpełznąć do wigwamu i czekać tam bezpiecznie, dopóki wszystko się nie uspokoi. O świcie przychodzi ich wielka chwila i wtedy atakują, postanowiłem więc, że na długo przed świtem połączę się ze swoimi. Przez jakąś godzinę szliśmy jeszcze wzdłuż szlaku, potem powiedziałem: — Musimy znaleźć jakieś miejsce i położyć się spać. Słowo „spać" wyjaśniłem jej w języku znaków, zrozumiałym dla wszystkich ludzi na świecie: przechyliłem głowę na boki 147 i przytknąłem do złożonych dłoni. Spodziewałem się w odpowiedzi jakichś aluzji do whisky i do koniokradów, ale dziewczyna zrozumiała natychmiast. Co więcej, bardzo podniecona wskazała na prawo od szlaku. Zaczęła mnie ciągnąć za ramię, a taka była przy tym pewna siebie, że w końcu ustąpiłem. Po mniej więcej dwudziestu minutach trafiliśmy na piękny, rwący potok, zielony, z białymi kamieniami na dnie, a po drugiej stronie potoku była łąka i stało ponad piętnaście wigwamów. Przypadłem błyskawicznie do ziemi i pociągnąłem dziewczynę za sobą, ale szwargotała coś do mnie, pokazywała rękami i upierała się, jak to zwykle kobiety, więc wstałem, żeby jeszcze raz spojrzeć. Hm, ma zdaje się rację, pomyślałem, nie widać tu żywego ducha. Nic niepokojącego — dzieci nie bawią się w pobliżu strumienia, nikt nie łowi ryb, kobiety nie pracują, dym nie ulatnia się z namiotów. Była to wioska opuszczona przez Indian udających się na łowy. — Może oni wrócą? — spytałem, właściwie • nie spodziewając się odpowiedzi. — Nie, nie, nie, nie. — Wzięła patyk i zrobiła na piasku jakieś znaki, żeby mi lepiej wytłumaczyć. Najpierw narysowała linię, zrozumiałem w końcu, że jest to horyzont. Potem narysowała kółko, które było słońcem, i wreszcie zrobiła trzydzieści znaków, jeden obok drugiego, i kilkakrotnie wskazywała na słońce. Nie wrócą wcześniej niż za miesiąc. Przynajmniej tak zrozumiałem. Teraz, kiedy byłem na wolności, nie miałem najmniejszej ochoty wpełzać znów do wigwamu, ale dziewczyna wydawała się tak zmęczona i zmarznięta, i wyglądała prawie ładnie z kroplami deszczu spływającymi jej z czoła i kapiącymi z nosa, że powiedziałem w końcu: — Zgoda, prowadź. Wzięła mnie za rękę i szliśmy — mijając wszystkie ogniska, ścięte drzewa z zatkniętymi w rozwidleniu gałęzi skrawkami suszonego mięsa, połamany wachlarz z piór indyczych na ziemi — w kierunku wigwamu, który wydał jej się widocznie najporząd-niejszy. W każdym razie cały pokryty był malowidłami, w większości na mój gust okropnie nieprzezwoitymi. W środku było przytulnie, nie można zaprzeczyć, tym bardziej że deszcz na dworze ciągle padał i zrobiło się całkiem ciemno. Te indiańskie wigwamy są naprawdę duże, niemal takie, jak średnich rozmiarów szałas, a jeżeli się je wymości derkami bawolimi i zrobi dookoła rowek dla odpływu wody, jest w nich wygodnie jak w salonie. W dodatku ten stracił swój ohydny zapach. Dziewczyna zaraz znalazła hubkę i krzesiwo i rozpaliła ogień na glinianym wzniesieniu pośrodku namiotu. Podsycaliśmy ogień* 148 dorzuciwszy drzewa ze stosu leżącego w kącie, a potem Ładnie Chodząca poszła po mięso na kolację. Ugotowała rosół z dodatkiem ziół, które wyjęła z woreczka na piersiach. Był to bardzo smaczny posiłek. Muszę jednak przyznać, że siedząc z nią w blasku ogniska czułem się trochę nieswojo; inaczej niż w towarzystwie chłopca. Sam nie wiem dlaczego, ale było mi jakoś dziwnie. Jednakże nie powiedziałem ani jednego słowa, kiedy ułożyła nasze posłania tuż obok siebie. Taka była bezradna z daleka od swoich (w pełnym sensie była przecież moim jeńcem), że wyciągnąłem rękę spod derki i ująłem jej dłoń. A kiedy się przysunęła i zasnęła z czarną głową na moim ramieniu, byłem z siebie naprawdę dumny, że jej nie odepchnąłem. Dobre uczynki tego rodzaju (jak na przykład dobroć okazywana słabszym) kształtują charakter człowieka; często słyszałem tę uwagę z ust mojego ojca. Obudziłem się raptownie; na dworze był biały dzień. Przez dziurę w namiocie zobaczyłem ciemnobłękitne niebo, usłyszałem też radosne ćwierkanie ptaków uszczęśliwionych, że burza minęła. Obróciłem się czym prędzej na bok, żeby usiąść, ale ręce miałem związane. I nogi też. Takimi samymi jak przedtem rzemieniami z nie wyprawionej skóry, a na dodatek zwilżonymi wodą. Zawołałem parę razy dziewczynę. Wrzeszczałem: — Ładnie Chodząca, pośpiesz się, rozetnij mi więzy! Ale nie słyszałem odpowiedzi. Nic, tylko śpiewały ptaki i szme-rał potok płynący po głazach, i trzeszczały rzemienie klapy rozluźnione na wietrze. Nie powinno mnie to chyba zdziwić, czułem jednak wielki ciężar w sercu — jak gdybym teraz, w czternastym roku życia,,, stracił coś cennego, czego już może nigdy nie odzyskam. ROZDZIAŁ XIX Wyjątki z dziennika McPheetersa-12 lipca 1849 roku Dzisiaj rozbiliśmy obóz nad brzegiem Platte, niedaleko Grand Island w Nebrasce, gdzie rozpoczynają się zeskorupienia sodowe. Aby wypełnić lukę w korespondencji, spowodowaną licznymi obowiązkami i bezustanną myślą o Jaimiem, donoszę Ci, że nasza trasa prowadziła wzdłuż brzegu Little Blue, płynącej w kierunku południowym. Szerokość koryta tej rzeki nie przekracza dziesięciu 143. jardów, ale okresowe wylewy pozostawiają tak grubą warstwę mułu i innego osadu, że trawa nie ma siły się przez nią przebić. W tym okresie dopisywało nam szczęście; czuliśmy już w powietrzu Kalifornię, jechaliśmy więc zasłuchani w jej nabrzmiały obietnicą szept. Szlak, biegnący tu po twardym, łatwym do przebycia gruncie, oddala się po wielu milach od Little Blue i wspina na wysokie wzgórza górujące nad rzeką Platte. Wszystko idzie gładko, ale wiele znaków wskazuje na niedawną obecność Indian; kora na topolach wzdłuż drogi ob jedzona, co dowodzi, że pożywiały się nią, jak to mają w zwyczaju, indiańskie koniki. Żadnych kwiatów; sporo antylop, liczne stada kulików. Po drzewo na ogniska musieliśmy się przeprawiać na wyspę położoną pośrodku rzeki. Chociaż Platte jest szeroka i płynie leniwym nurtem, dno ma jednak niebezpieczne. Gdy szliśmy w bród, woda ani razu nie sięgała nam wyżej piersi. Do celów nawigacyjnych Platte nie nadaje się zupełnie. Rany pana Kennedy'ego, początkowo bardzo ładnie zasychające, teraz jednak zaczynają się jątrzyć, wywołując uczucie kłucia i swędzenia. Ponieważ jednak są to nie zbadane jak dotąd rejony, a ja nie uznaję znachorstwa wraz z jego „cudownymi kamieniami" i inną magią, jestem bezsilny. Istnieje wszakże w medycynie moment, w którym nauka składa broń i Opatrzność bierze na siebie całe brzemię. Musimy powierzyć los Kennedy'ego nieskończonej mądrości Pana. Dzień dzisiejszy przyniósł spotkanie, które nas zasmuciło i poważnie zaniepokoiło nasze niewiasty. Rankiem natknęliśmy się mianowicie na oddziałek sześciu żołnierzy w cywilnych ubraniach pod wodzą niejakiego kapitana Duncana. Patrolowali oni szlak w poszukiwaniu czterech dragonów armii amerykańskiej, dezerterów z fortu Laramie. Ta czwórka łotrów popełniła haniebny czyn, Mory wstrząsnął sumieniami wszystkich uczciwych mieszkańców fortu. Otóż jadąc w kierunku wschodnim i objeżdżając tabory emigrantów w drodze do Oregonu (w składzie sześćdziesięciu wozów), natknęli się oni na samotną kobietę piorącą bieliznę w strumieniu. Dezerterzy siłą zmusili do wydania im skromnego dobytku — kilku sztuk taaiej biżuterii i podręcznej torby — po czym zgwałcili ją kolejno. Mąż nieszczęsnej niewiasty znajdował się w odległości zaledwie kilkuset jardów, zajęty oporządzaniem bydła, ale przy pierwszej próbie krzyku dezerterzy zakneblowali jej usta pończochą, drugą zaś obwiązali jej głowę. Mąż znalazł ją w stanie głębokiego omdlenia i natychmiast wszczął alarm, po czym przywód- 150 ca emigrantów stawił się w forcie i energicznie zaprotestował. W chwili gdy piszę ten list, wydaje się wątpliwe, czy nieszczęsna kobieta odzyska zmysły. 14 lipca Ani śladu naszego syna. Czynię sobie wyrzuty, że nie zostałem, aby prowadzić poszukiwania. Ale gdzie go szukać? Preria jest bezkresnym oceanem, w którym człowiek może utonąć nie pozostawiwszy zmarszczki na jego wesołej i jakże zwodniczej powierzchni. Ale nadal ufam, że Jaimie przyłączył się do wędrujących Indian — jednego z owych szlachetnych czerwonoskórych plemion — którzy niebawem go do nas przyprowadzą. Coulter wydaje się uradowany naszym strapieniem i rzuca grubiańskie uwagi na temat „przemądrzałych smarkaczy", którzy narażają na niebezpieczeństwo całą wyprawę. Jestem głęboko przekonany, że nie kiw-* nąłby palcem, gdyby widział, że chłopiec walczy powiedzmy ze stadem wilków. Jest to człowiek twardy i pozbawiony uczuć, którego męczą demony własnej duszy. Prawdopodobnie gryzie go coś, co bierze swoje źródło jeszcze we wczesnej młodości. Ale zobaczymy. Ognisko przygasło, żarzą się tylko węgle. Zbyt ciemno, żeby pisać. Jutro miniemy w drodze fort Kearney. A teraz w objęcia Morf eusza. 15 lipca Dzisiaj jechaliśmy po nadrzecznych obszarach Platte, często tuż nad brzegiem. Koryto jest nadal szerokie, usiane licznymi zielonymi wysepkami, natomiast równiny na przeciwległym brzegu wydają się piaszczystą pustynią. W sumie krajobraz jałowej płaszczyzny skąpo porosłej trawą. Za nami pozostał (nie ofiarując nam żadnych pokus) fort Kearney — kilka drewnianych chałup zamieszkanych przez garstkę nie golonych, nie strzyżonych żołnierzy w połatanych mundurach. Ich ospały krok świadczy o znużeniu duszy, jakże zrozumiałym na tym pustkowiu. Kilka mniej świetlanych postaci w naszym gronie sprzedało im whisky po dolarze za kwartę. Słońce praży niemiłosiernie; woda w zbiornikach ma temperaturę krwi, obszywamy zbiorniki flanelą, co w pewnym sensie chroni przed słońcem. Widzieliśmy dzisiaj pierwszego bawołu — czarną smugę poruszającą się z wolna w odległości kilku mil. Znajdujemy teraz na szlaku zbielałe kości tych ogromnych zwierząt; ich czaszki są czymś w rodzaju kart pocztowych, na których emigranci do siebie pisują. Inny sposób przekazywania wiadomości to list zatknięty w rozszczepiony kijek, zawierający rady co do Indian, wody, zapasów i tym podobnych. Tak oto na tym pustkowiu dochodzi do głosu wro- 151 dzona człowiekowi dobrosąsiedzka życzliwość. Bawół nie tylko dostarcza pożywnej strawy, ale jest ponadto głównym dostawcą opału. „Bawole placki" — suszony nawóz — palą się jak hubka i zastępują z powodzeniem drewno. 26 lipca Martwię się poważnie o pana Kennedy'ego. Jakkolwiek skąpe są moje wiadomości o tej strasznej chorobie (bo cóż my o niej właściwie wiemy?), jego stan wydaje się alarmujący. Prócz zaognienia wokół niektórych ran, czemu towarzyszy kłucie i swędzenie, miejsca pogryzione dotknięte są nawracającą drętwotą. Wyznania pacjenta otacza tajemnica; pan Kennedy, gnębiony złymi przeczuciami, wybrał sobie mnie na powiernika. Aczkolwiek nie wolno mi dzielić się jego zwierzeniami z żadną żyjącą osobą, mam chyba prawo powierzyć je temu dziennikowi, który przeznaczony jest tylko dla moich oczu. Kto wie — może te notatki odegrają najskromniejszą choćby rolę w leczeniu późniejszych przypadków wścieklizny. Leżąc na derkach przy naszym ognisku (moi współtowarzysze podróży udali się już na spoczynek) Kennedy mówił mi o swoich doznaniach, co było dla mnie istną rewelacją. Otóż czuje on w sobie narastającą potęgę zła, nabrzmiewanie sił złowieszczych i morderczych. Rozgrzebując w zamyśleniu patykiem dogasające węgle ogniska powiedział: „Byłem człowiekiem spokojnym i o obyczaj-nym języku". Wszyscy, którzy go znamy, z całą gotowością potwierdzimy te słowa. 152 A jednak ów łagodny, odważny mężczyzna daje się teraz unosić dzikim porywom to radości, to rozpaczy; co więcej, nęka go nieopanowane podniecenie suksualne. Rozumiesz zapewne, człowiekowi tak wrażliwemu niełatwo było się zdobyć na podobne wyznanie. Sam sobie wydaje się obcy. Był zawsze zrównoważony, teraz jednak podlega nastrojom przygnębienia, podniecenia, lęku, przeplatanym okresami pełnego wewnętrznego spokoju — jak ten, w którym opowiadał mi swoją historię. Zauważyłem jednak (i zrobiło mi się nieswojo), że pod koniec naszej rozmowy zaczął mówić nienaturalnie szybko, stał się gadatliwy. Wyrzucał z siebie słowa, jego artykulacja była gwałtowna, urywana. Widziałem, że jest w stanie hamowanego podniecenia, a gdy odchodząc ścisnął mi rękę, jego oczy żarzyły się w ciemności jak ślepia zwierzęcia. Biedny, nieszczęsny człowiek! 153. Przewiduję najgorsze. Jutro naradzę się z tamtymi. Musimy powziąć jakąś decyzję. Ale jaką? Tylko cud może nas uratować. 17 lipca 18?9 Droga Melisso, przykro mi, że piszę do Ciebie w nastroju tak melancholijnym podczas gdy wszystkie moje dotychczasowe listy były, ufam, pogodne i optymistyczne. A więc po pierwsze: Jaimie dotąd się nie zjawił. Nadal jednak jestem głęboko przekonany, że wkrótce go zobaczę. Teraz jednak poczuwam się do smutnego obowiązku zrelacjonowania tragicznych wydarzeń związanych z osobą pana Kennedy'ego, którego w swoim czasie pogryzł wściekły wilk. Na kartkach dziennika opisałem stopniowe pogarszanie się, w ciągu ostatnich kilku dni, stanu jego zdrowia fizycznego i psychicznego, rozognienie pogryzionych miejsc, uczucie kłucia, swędzenia, pieczenia i częściowej drętwoty, opisałem też jego chwiejność emocjonalną, nagłe okresy przygnębienia. Przedwczoraj nastąpił kryzys. Zatrzymaliśmy się na przerwę południową nad brzegiem Platte w pobliżu górnej krawędzi Grand Island, a że dzień był wyjątkowo upalny, odpoczywaliśmy w cieniu. Wtem rozległ się okrzyk pełen przerażenia — był to głos jednego z poganiaczy, małomównego, brodatego mężczyzny, który prowadząc konia nad rzekę ujrzał wstrząsający widok. Stanął jak wryty, a potem wydał z siebie ów okrzyk, o którym wspominałem. Podbiegliśmy do niego — Kissel, ja i kilku innych, a także ??? — bardzo teraz z nami zaprzyjaźniony — i spojrzeliśmy w kierunku, w którym mężczyzna wskazywał ręką. Na czworakach, w błocie, poszczekując i wydając przeciągłe, chrapliwe dźwięki, tak podobne do ujadania psa, że od samego słuchania włosy jeżyły się na głowie, zobaczyliśmy pana Kennedy'ego. To, cośmy ujrzeli, było atakiem wścieklizny czy też wodowstrętu, owej przerażającej choroby, poważnie już teraz zaawansowanej. Widok ten mógł przyprawić o mdłości najodpor-niej szych nawet mężczyzn. Przynajmniej raz jednak Coulter pomógł w trudnej sytuacji. Odprawiwszy natychmiast kobiety i dzieci rozpiął namiot, do którego on, Kissel, ???, ? ja wprowadziliśmy szalejącego nieszczęśnika. W tym momencie Kennedy nas nie poznał. Nie próbował też nikogo gryźć, co — o ile mi wiadomo — zdarza się w pewnych stadiach choroby. Ale jeśli Kennedy nie był świadomy naszej obecności, również ja patrzałem na niego jak na zgoła obcą istotę. Rysy miał wykrzywione w męce tak straszliwej, że twarz upodobniła mu się do groteskowej maski. Czoło miał rozpalone, z kącików ust ciekła 154 mu ślina. Wytrzeszczone oczy spoglądały dziko i nieruchomo, oddychał przeciągle, jakby ze łkaniem. Widok ten przekraczał niemal moje siły, a byłem przecież — choć wbrew własnym chęciom — świadkiem niejednego ludzkiego nieszczęścia. Kiedy kładliśmy biedaka na posłaniu, Kissel był nieporuszony, tylko wargi zaciskał w dziwny sposób. ??? miał twarz szarą jak popiół, Coulter zaś — chociaż z ociąganiem wypowiadam te słowa — znów był po swojemu sarkastyczny. — Teraz, doktorze, pokaż pan, co potrafisz — zwrócił się do mnie z subtelnością właściwą ludziom pogranicza; jednocześnie na jego twarzy (tak mi się przynajmniej zdawało) dojrzałem wyraz zjadliwej satysfakcji. — Żadna wiedza medyczna nic tu nie pomoże — odparłem tonem, obawiam się, trochę zbyt oschłym, jeśli zważyć, że w grę wchodziło cudze nieszczęście, nie zaś małostkowe spory. W pół godziny po tym pierwszym gwałtownym ataku Kennedy ocknął się i zaczął mówić całkiem przytomnie. Zdawał sobie sprawę ze swego stanu i na moją — pełną nieśmiałych usprawiedliwień — prośbę opisał symptomy bezpośrednio poprzedzające atak. Otóż nieszczęśnik ten stracił zupełnie apetyt i praktycznie przestał sypiać. Cierpiał na gwałtowne, wciąż powracające bóle głowy i odczuwał ogromną nerwowość. Wyjaśniwszy nam to poprosił o pióro i papier, chciał bowiem napisać ostatni list do żony. Że też w takiej chwili mógł myśleć o innych! Wydaje mi się, że jest on — że był raczej — najszlachetniejszym człowiekiem w całej naszej grupie. Droga moja żono, serce by ci pękło na widok tych bohaterskich wysiłków. Posadziliśmy go na łóżku (Coulter podparł mu ramieniem plecy) i nieszczęśnik rozpoczął niewiarygodny trud listownego pożegnania z żoną i dwojgiem dzieci, do których był szczerze przywiązany. Zdania takie jak: „Połączymy się w królestwie, w którym nawet ulice wybrukowane są złotem", „Powiedz chłopcom, że śmierć miałem lekką", „Znajdź porządnego i dobrego człowieka, który zajmie moje miejsce w Twoim sercu" wyciskały nam łzy, a w moim przekonaniu nawet Coulter był wzruszony, bo dwu czy trzykrotnie pomrukiwał ze złością, a raz wykonał taki ruch, jak gdyby odpędzał muchę sprzed oczu. Paroksyzmy stały się teraz częstsze i Kennedy za każdym razem przerywał pisanie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie będę już nigdy świadkiem takiego aktu odwagi. Podniecenie nieszczęśnika wzrosło znacznie z nadejściem wieczora; byle drobiazg wywoływał napady, w których chory wił się i szlochał — czyjś nagły gest, strumień silniejszego światła, nawet chłodny podmuch wiatru. Chwytały go konwulsje, potem błagał o wodę, a gdyśmy mu ją podawali, odpychał kubek z wręcz maniakalnym obrzydze- 155 r„ _,__., „iekiedy sama wzmianka o wodzie wywoływała ™ ??????^ pSs których przytrzymywaliśmy go za ręce ??? abv S^wyrządził sobie krzywdy. W przerwach między kkami dzwfgał sFę- z'trudem, siadał na brzegu posłania ? pud ^artffiSW %2E?Sb aby zaczerpnę w nastr°^P"sowSiiem - jak to ludzie zwykle w obliczu zbli-nymJt^e S^i^ieieL^otme obserwowałem tłumy nad SlSm rze? gdy poszukiwano topielca, w miejscach straszh- h^tZ^m^ ** na podłodze pTstawalnw1rdUz6wm- kształt Trudno określić, co jest wypisane na twarzach widzów Si? Tak z pewnością, ale jednocześnie jakaś chorobliwa hSwość flcynujących sekretów śmierci, a także, myślę, pewne-fSuSŁe. Mężczyźni stali w wilczemu kobiety i^tały dzieci baraszkowały nie zwracając na mc uwagi. Jeden zmafcówosunął w pewnej chwili głowę do namiotu i spytał ^??'? się dzieje, proszę pana? Czy on się wściekł? Będzie późnym wieczorem oddech Kennedyego z każdą minutą stawał się cSSiwszy. Te trudności w oddychaniu oraz obłąkane w, podniecenie gdy wił się przytrzymywany przez nas — jęcząc piu fac w końcu kłapiąc zębami i wydając iście psie szczeknięcia, które gnałyZn krePwą w żyłach - znaczyły ostatni.godziny zycua nieszczęsnej ofiary. Gdy pokazały się symptomy jakigdybyJjzco wych skurczów, wiedziałem, ze to juz koniec ^adne słówa me ooisza potworności jego cierpień. W pewnej chwili Coulter iwy ??, odskoczył od posłania (był naprawdę wstrząśnięty) i z przekleństwem na ustach wyszarpnął z olstrow pistolet. — Daj mu pan coś, żeby stracił przytomność, bo inaczej, na Boga, sam skończę jego mękę! , Już przedtem zaaplikowałem choremu morfinę, ale me odniosło to SlSgo skutku; teraz przygotowałem drugą sinieją dawkę. Wszystko na próżno. Nagle Kennedy wydał przerażający wrzask, Sfrego ecS zbudziło zapewne dzikie zwierzęta w .promieniul wielu mil ?Potem wyrwał się Coemu i Mattowi Kisslow:, usi^wyprostowany na posłaniu i — tocząc pianę z ust — skonał w ostat Sm plroksyzmie. Można powiedzieć, że zadusił się własną simą. Gdy upadł na posłanie, zauważyliśmy ze zgrozą, ze w jego otwartych5cS maluje się zwierzęca wściekłość, twarz zas ma więcej cech wilczych niż człowieczych. , . Kęła długa chwila, zanim zdołaliśmy się opanować. Myślę, ze 156 Coulter w swój prymitywny sposób najlepiej wyraził nasze uczucia, gdy odwróciwszy się raptownie powiedział: — Najnędzniejsza żywa istota nie zasługuje na taki koniec. Tak więc, kochana Melisso, byłem zmuszony opisać Ci tragedię szlaku — okrutny los człowieka, który nie ujrzy złotodajnych pól innych niż te, o których rwspominał w swoim liście. List ten leży teraz przede mną. Jest przerwany w pół zdania. „Idę na spotkanie śmierci, którą Bóg dla-mnie przeznaczył, pogodnie i spokojnie, wiem bowiem, że losy nasze są ukształtowane według boskiego wzorca. Nie umiem Ci powiedzieć, najdroższa żono..." Możemy się tylko domyślać, czego nie umiał jej powiedzieć. Ale sądzę, że ona wie. A my, którzyśmy zostali, musimy podjąć teraz naszą podróż z odwagą w sercu. Ty też, wierna moja^towarzyszko życia, nie trać odwagi. Wszystko skończy się dobrze (o czym wspominałem wyżej). Twój stroskany, acz pełen optymizmu mąż SARDIUSZ McPHEETERS (dr med.) ROZDZIAŁ XX / Kiedy przyszli, żeby mnie zabrać z powrotem do obozu, Ładnie Chodząca była z nimi. Poczęstowałem ją odpowiednim spojrzeniem, bo tylko tyle mogłem zrobić, ale nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. Wypowiedziała po swojemu moje imię, a potem uśmiechnęła się do mnie tak niewinnie i tak radośnie, żem prawie jej przebaczył. Nagle przyszło mi do głowy, że może mnie zdradziła, ponieważ uciekałem i zrobiło jej się przykro, że mnie więcej nie zobaczy. Tak, to na pewno dlatego. Zaraz poczułem się jakoś raźniej i nawet prawie uśmiechnąłem się do niej, kiedy spojrzała na mnie oczami uradowanego dziecka. Mężczyźni grozili >mi tomahawkami i wspominali kilkakrotnie o spaleniu innie na stosie (rozumiałem to już w ich języku), ale poza tym nie wyrządzili mi żadnej krzywdy. Pomyślałem, że widocznie otrzymali instrukcje w sprawie wymienienia mnie na konie i doszli do wniosku, że nie opłaca im się niszczyć tak cennego towaru. . Po przyjściu do obozu zaraz zauważyłem, że Indianie są zajęci jakimiś przygotowaniami. Szykowali się do wielkiego święta. Wojownicy pomalowali sobie na nowo twarze, a niektóre kobiety wystroiły się na tę okazję i — choć trudno w to uwierzyć — nie zapomniały nawet umyć rąk i nóg w strumieniu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nie widziałem nigdzie Przestraszonego, a Chory 157 od Zjedzenia Jagód zamruczał coś na mój widok i odwrócił wzrok. Nie myślcie, że wziąłem to sobie do serca, ja też go nie lubiłem. W całym obozowisku panował świąteczny nastrój; przypominało to letnie pikniki kościelne, kiedy ustawia się jeden obok drugiego długie stoły na trawie i wszyscy przynoszą koszyki ze smakołykami, a potem cała kongregacja rzuca się na jedzenie i każdy łapie się za to, co przyniósł sąsiad — smażone kurczaki, biszkopty, sałatka kartoflana, arbuzy i lemoniada w beczułce, z pływającymi w środku gładkimi kawałkami lodu — a kobiety prawią jedne drugim komplementy na temat gotowania, jednocześnie strasznie wyrażając się o tym, co same zrobiły, i w ogóle człowiek ledwie może ustać na nogach, bo dzieci gonią jak oszalałe po trawie i co chwila wpełzają pod stoły. Jak o tym pomyślałem, zrobiło mi się strasznie ciężko na duszy. Cóż, ci Indianie też przygotowywali się do pikniku, tylko że trochę innego. Gdzieś koło południa wybuchła okropna wrzawa i wszyscy pobiegli w jednym kierunku pokazując sobie coś rękami. Po chwili zza pagórka wyłoniła się druga taka sama zgraja, podobna do tej mojej, a na przedzie, tuż za naczelnikiem szczepu, szli dwaj biali, John i Shep. Zapragnąłem zapaść się pod ziemię. Wiedziałem, że już po mnie, bo nawet jeżeli ci Indianie nie zadziobią mnie tomahawkami, Shep na pewno mnie zastrzeli, żeby wyrównać dawne porachunki. Wjechali do obozu, a na mój widok Shep wykrzyknął: — A niech mnie! Przecież to nasz serdeczny przyjaciel, któremu tak dużo w życiu zawdzięczamy! — Marne twoje widoki, chłopcze — powiedział John spoglądając na mnie z miną poważną i zatroskaną z wysokości końskiego grzbietu, a dla potwierdzenia własnych słów dodał kawałek z Biblii, który według niego pasował do tej okazji: — „O ileż boleśniej rani niewdzięczne dziecię niźli ząb najzjadliwszej żmii". — Moje uszanowanie... Co u panów słychać? —? spytałem z taką bezczelnością, na jaką umiałem się zdobyć, co wcale nie przyszło mi łatwo. Jeśli mam powiedzieć prawdę, tak mnie już zmęczyły te wieczne kłopoty i przygnębiła zdrada Ładnie Chodzącej, że pomyślałem: niech wreszcie ze mną skończą. Do tego stopnia wszystko mi zbrzydło. — Zajmiemy się tobą później — powiedział Shep. Odjechali w grupie indiańskiej starszyzny i dopiero wtedy zrozumiałem, jaki jest powód wszystkich tych radosnych przygotowań. Przywiązani do długich sznurów szli za końmi trzej jeńcy, Indianie, wszyscy dokładnie oskalpowani. Przerażający był widok odartych ze skóry, czerwonych, ociekających krwią czubków głów, ale dziwna rzecz — nie mogłem oderwać od nich wzroku. Powiedziano mi później, że są to Indianie ze szczepu Kruków, najzaciek- 158 lejsi wrogowie szczepu Pawnee i najbitniejsi wojownicy na całym Zachodzie. Nie mam pojęcia, jak te moje głodomory zdołały ich schwytać —chyba kiedy spali z daleka od swoich. W każdym razie trzej jeńcy byli przytomni i zdawali się przyjmować z rezygnacją swój los. Wzięcie Kruków w niewolę było dla Pawnee takim wielkim wydarzeniem, że dwa czy trzy odgałęzienia tego złodziejskiego szczepu zbiegły się z różnych stron, żeby uczcić okazję. Uroczystości składały się z dwóch części, ale jaka miała być ta druga, o tym dowiedziałem się dopiero wieczorem. Muszę jeszcze powiedzieć, że miałem teraz spętane zarówno ręce, jak nogi i nie mogłem uciec, nawet gdyby mi pokazali kierunek i dali prezent na drogę. Jalk już byłem bezpiecznie związany, Zwracający Uwagę na Porę Dnia i reszta chłopców, których nabrałem, przyszli i dobrą chwilę umilali mi czas bijąc mnie i kopiąc. Potem zainteresowali się przygotowaniami czynionymi przez mężczyzn. Najpierw wbito w ziemię pośrodku polany trzy słupy i ułożono dokoła każdego z nich suche gałęzie, ale niedużo. Z kolei zakneblowano i spętano jeńców, a następnie przywiązano ich do słupów przeciągając im łyko wokół pasa i pod pachami. Kiedy wszystko było gotowe, podbiegły kobiety niosąc pochodnie i zapaliły wiązki chrustu. Zastanawiałem się, dlaczego położyli tak mało tych suchych gałęzi, ale moi Indianie mieli ku temu powód słuszny i bardzo dla nich typowy. Otóż wcale nie chodziło o to, żeby ci nieszczęśliwcy skonali od razu; mieli się piec powoli, bo w ten sposób mięso było smaczniejsze, a ścięgna nadawały się na cięciwy do łuków. Scena ta wciąż staje mi przed oczami, chociaż mam już za sobą niedole naszej podróży. Jeńcy nie mogli krzyczeć, bo byli zakneblowani, ale słyszałem ciche jęki, żałosne i niesamowite; wili się też w swoich więzach z łyka, aż lim żyły nabrzmiewały pod skórą jak postronki. Widok ten ścinał krew w żyłach, ale ja w dalszym ciągu nie mogłem oderwać od nich wzroku. Przytknąłem szmatę do nosa, nic nie pomogło. Odór spalonego ciała przenikał wszystko — czułem go jeszcze późnym wieczorem, kiedy kładłem się spać w wigwamie; przylgnął do mojego ubrania, jak coś tłustego i zgniłego. Czy to możliwe, żeby ktoś, kto uważa się za człowieka, znajdował przyjemność w patrzeniu na takie okropności? Ale gdy dym zgęstniał i wzmogły się jęki, wojownicy rozpoczęli taniec, którego główną atrakcją były okrzyki wojenne i wymachiwanie tomahawkami. Następnie wybuchła straszliwa wrzawa, której echo niosło się nad prerią jak odgłosy sądu ostatecznego. Czegoś tak obłąkanego nie słyszałem nigdy w życiu. Dzieci naturalnie też brały we 159 wszystkim udział. Myślę, że była to najlepsza zabawa, w jaką się dotąd ibawiły; zaśmiewały się i piszczały z uciechy, ilekroć jakiś szczególnie żałosny jęk wyibił się ponad inne. Pomyślałem: głowę dam, że dziewczyna nie pochwala tego rodzaju okropności. To prawda, że mnie wydała, ale podczas ucieczki było mi z nią naprawdę przyjemnie i chętnie wspominałem jej uśmiech wtedy na deszczu. Rozejrzałem się i po chwili odnalazłem ją wzrokiem — skrzyżowawszy nogi siedziała na ziemi niedaleko stosów, pochylona do przodu, z ustami lekko otwartymi. Kiedy spotkały się nasze spojrzenia, zwilżyła wargi językiem, a jej oczy jakby się zaszkliły, co było bardzo dziwne. Wydawało się, że jest w transie; przyciskając ręce mocno do piersi kiwała się w przód i w tył, jak wąż, który podniósł łeb i obserwuje coś w gęstwinie. Zamknąłem oczy, bo chwyciły mnie mdłości. Kiedy znów spojrzałem, Shep schylał się właśnie i przyklękał obok dziewczyny na ziemi. Wyszeptał jej coś do ucha. Ocknęła się i chwyciła go za rękę, jak gdyby znała go dobrze i była rada z tego spotkania. Shep znów coś do niej powiedział, wstali razem, bardzo szybko poszli w kierunku jej wigwamu i zniknęli w środku. Pomyślałem, że schwycę głownię z ogniska, pobiegnę za nimi i wrzucę przez klapę do wigwamu, ale taniec ustał nagle i cała hałastra podbiegła do stosów. Wijący się w swoich mękach nieszczęśnicy wyzionęli w końcu ducha. Nie brałem udziału w uczcie, którą teraz rozpoczęli. Nie zauważony przez nikoigo wśliznąłem się do wigwamu Chorego od Zjedzenia Jagód i po długim czasie zapadłem w niespokojną drzemkę. Ale wrzaski i tupot, i piski rozbawionych dzieci przedostawały się do mojej świadomości. Spałem źle i budziłem się kilka razy, cały mokry od potu. Wieczorem przystąpiono do głównej części programu rozrywkowego. Zmusili mnie nawet, żebyni wyszedł i patrzał. Uroczystości rozpoczęły się tuż przed zmrokiem i trwały kilka godzin. Znacznie później dowiedziałem się, że przed dziesięciu czy piętnastu laty żył w tych stronach silny szczep Indian zwanych. Man-danami, ale wyginęli w walkach z plemionami Kruków, Cheyenne, Siuksów i Czarnych Stóp. W każdym razie dopóki żyli, hołdowali bardzo pięknym obyczajom (każdy był im gotów to przyznać, nawet wrogowie) i ta moja zgraja Pawnee kilka takich obyczajów od nich przejęła. Dzisiaj miałem patrzeć na jeden z najobrzydMw-szych indiańskich obrzędów; nazywało się to „próba męstwa", w ich języku O-Ki-Wah. Wszyscy rozsiedli się na ziemi przed długim i solidnym klocem drzewa, umieszczonym na dwóch rozwidlonych, wbitych w ziemię palach wysokości mniej więcej ośmiu stóp. John i Shep siedzieli tuż obok naczelników i doktorów, czyli czarowników, ubranych 160 paradnie w wilcze łby, kolorowe paciorki i pióra, z grzechotkami w rękach. Ci doktorzy wyglądali bardzo dostojnie, musieli chyba mieć pacjentów punktualnie płacących honoraria. Robili masę zamieszania, kręcili się tu i tam, rysowali jakieś znaki rękami w powietrzu, syczeli i wykonywali rozmaite strasznie komiczne łamańce. Po chwili wojownicy przyprowadzili dwóch chłopców z naszego szczepu, może czternastoletnich. Jednego znałem dość dobrze, miał na imię Bawoli Róg. Kiedyś razem z kilku innymi wyrostkami ofiarował mi kubek wody przy wodopoju, ale to wcale nie była woda, tylko czysty roztwór soli, który o mało co nie poparzył mi ust. Drugiego widywałem w naszym obozie, ale go dzięki Bogu nie znałem. Teraz ci dwaj nie wyglądali na takich znowu zuchów; miałem wrażenie, że wcale im się nie śpieszy do ????-Wah. Gdy chłopcy znaleźli się na środku polany, starszyzna zaintonowała coś w rodzaju pieśni, a czarownicy zaczęli skakać i wrzeszczeć (niechby nasi lekarze spróbowali tak się zachowywać w pokoju chorego!). Potem wrzask ustał i wszyscy ostro wzięli się do roboty. Najpierw rozebrali biednych smarkaczy do naga i położyli na ziemi, czarownicy zaś ostrymi nożami zrobili im długie i głębokie nacięcia wzdłuż mięśni prawego barku — tak głęboko, że widać było ścięgna. Nie uczyniono nic, żeby uśmierzyć ich ból — chłopcy nie dostali ani whisky, ani żadnego proszku, nic. Jeden z nich zaczął pochlipywać, ale wojownicy tak na niego huknęli, że natychmiast umilkł. Swoją drogą obaj wyglądali okropnie. Ciała im zesztywniały, oczy stanęły w słup, palce kurczowo szarpały trawę. Można by pomyśleć, że chłopcy okazali dość męstwa na kilka najbliższych lat, był to jednak dopiero początek, prawdziwa próba nawet się nie zaczęła. Kiedy po kilku minutach odzyskali trochę sił, kazano im się napić czegoś z dzbanka, a potem podniesiono ich z ziemi. Siedzieli krwawiąc jak zarzynane prosiaki, przytrzymywani z obu stron przez wojowników. iKiedy zaczęła się ta część, zacisnąłem mocno powieki i usiłowałem myśleć o czymś przyjemnym. Mamrocząc jakieś słowa, rysując znaki w powietrzu i robiąc dziwaczne łamańce czarownicy zbliżyli się do chłopców, pogrzebali głęboko w ranach, wyciągnęli każdemu po jednym grubym ścięgnie i przywiązali je do trzymanych w ręku rzemieni. Kiedy podniesiono chłopców i zawieszono na belce, rozległ się dziki wrzask. Rozumiecie? Dyndali zawieszeni na własnych ścięgnach barkowych. Obaj byli przytomni, miałem jednak wrażenie, że umierają; czarne, spuchnięte języki sterczały im z ust jak wisielcom. Ale czarownicy wzięli teraz szczotkę na długim kiju i oprószyli im rany jakimś proszkiem. Natychmiast 11 — Podróże Jaimlego McPheetersa 161 ustało krwawienie, chociaż przed sekundą krew tryskała z nich jak z fontanny. To było naprawdę niesamowite. Nie myślcie jednak, że ci chłopcy wypłynęli już na spokojne wody. Jeden zaszlochał, ale się rozległo takie chóralne mruczenie, że zaraz umilkł. Drugi, Bawoli Róg, zemdlał, krew rzuciła mu się nosem, więc go odcięli i położyli na ziemi. Jego towarzysz wisiał jeszcze kilka minut, więc został zwycięzcą. Obaj dowiedli, że są mężni (tak uznali wojownicy), ale Bawoli Róg, który zemdlał pierwszy, był trochę mniej mężny od tamtego. Ze sposobu, w jaki czarownicy skakali dookoła chłopców, leżących jak kłody na ziemi, wywnioskowałem, że przedstawienie się udało. John i Shep wydobyli skądś whisky, co dodatkowo ożywiło nastrój. Shep przebywał głównie w towarzystwie dziewcząt, ale John siedział milczący i ponury w kręgu ogniska, jak dawniej zagubiony w posępnych myślach. Nie ma co, zeszedł na psy od tamtego czasu, kiedy był piratem Murrelem i nosił wspaniałe stroje. W pewnym momencie pijani wojownicy wypatrzyli mnie, gdy usiłowałem odpełznąć w krzaki, przywlekli mnie z powrotem na polanę i ustawieni w dwa rzędy kazali mi biegać. Była to jedna z ich ulubionych prób; Indianie to specjaliści od wymyślania trudnych zadań dla innych. Stanęli w dwóch rzędach, nie wyłączając kobiet i dzieci, a potem zdjęli mi pęta i kazali biegać z jednego końca na drugi. Kiedy biegłem, okładali mnie biczami i kijami po głowie i plecach. Bolało. Byłem cały posiniaczony. Mogło to trwać dopóty, dopóki by mnie nie zatłukli na śmierć, ale na szczęście zdarzył się wypadek, który położył temu kres. Jeden z przybyłych w odwiedziny naczelników, imieniem Stojący Niedźwiedź, zdążył niemiłosiernie się upić i wykonywał na stronie coś w rodzaju tańca solowego; wymachiwał cały czas strzelbą, żeby pokazać, jaki to on jest groźny, kiedy ma ochotę, i naturalnie dowiódł tego w sposób bardzo przekonywający. Obracał się tak szybko i tak niezdarnie, że grzmotnął strzelbą w kolano, a strzelba wypaliła i przedziurawiła mu bok. Kula przeszła równiutko na wylot. To naturalnie przerwało zabawę. Kiedy Indianie zobaczyli, że kule bywają groźne również dla nich, stracili całe zainteresowanie zabawą. A poza tym wybuchł straszliwy hanmider z powodu tego przedziurawionego naczelnika. Myślałby kto, że to król Anglii — tak sobie tę sprawę wzięli do serca. Zresztą indiańskie squaws bardzo lubią lamentować; tyle mają w sobie nagromadzonych uraz, że jak tylko zdarzy się coś oficjalnego, tracą zupełnie głowę. Przypomina to tamy pękające pod naporem wody. Przynieśli Stojącego Niedźwiedzia (który wcale teraz nie stał, tylko leżał) na derce do ogniska i czarownicy zaczęli go ratować. Jeden rozsypał w powietrzu trochę popiołu z jakiegoś korzenia 162 i wrzasnął: „Guuu-Wuuu", a potem schylił się i popatrzył na ranę, ale widocznie diagnoza nie była trafna, bo krew w dalszym ciągu tryskała z dziury na plecach. Inny wziął dwie tykwy z suszoną fasolą w środku i potrząsał nimi tuż przed nosem rannego, ale w nagrodę stary nagadał mu tylko do słuchu, bo to był straszny piekielnik i nie miał ochoty na tego rodzaju historie. Zaciekawiony kręciłem się obok. Byłem bardzo rad, że przestali się mną interesować, i miałem nadzieję, że nie zaczną od nowa. Po dwóch godzinach krwawienie ustało, a ranny był rozgorączkowany i cały mokry od potu. Znałem te objawy, bo nieraz towarzyszyłem ojcu, kiedy jeździł do rozmaitych wypadków. Koło północy widziałem wyraźnie, że stary łotr umiera. Oddychał ciężko, ze świstem, sprawiał wrażenie spuchniętego. Wiedziałem, co należy zrobić — raz na barce rzecznej nie odstępowałem ojca, kiedy ratował człowieka z podobnym postrzałem. Nie miałem najmniejszej ochoty wysługiwać się tym potworom, ale pomyślałem, że może warto zaskarbić sobie wdzięczność naczelnika. Odszukałem więc Przestraszonego, który usiłował właśnie wycyganić trochę whisky od jednego z przybyłych w odwiedziny Indian, i powiedziałem mu, że mam bardzo skuteczne lekarstwo na wygnanie diabłów z rany Stojącego Niedźwiedzia. Ponieważ był pijany, zdawało mi się przez chwilę, że ma zamiar mnie uderzyć — ot, po prostu, żeby nie wyjść z wprawy. Kiedy w końcu moje słowa dotarły do niego, powtórzył je tym wojownikom, którzy byli jeszcze na tyle trzeźwi, że mogli słuchać. Następnie przywołali mnie i rozmawialiśmy za pośrednictwem Przestraszonego; starszyzna zadawała pytania, ja odpowiadałem. Powiedziałem im, że mój ojciec jest największym czarownikiem w Louisville i leczył ludzi ze znacznie cięższych przypadków, a kiedyś nawet wykurował mężczyznę, któremu kula armatnia przedziurawiła brzuch. Naturalnie skłamałem, ale wydawało mi się, że trochę przesady z pewnością nie zaszkodzi, a samo kłamstwo było dość zgrabne i poprawiło mi humor. Naradzali się więc z Przestraszonym, który spytał mnie po chwili: — Czarowniki pytają, co ojciec nosić na głowie? Ten Przestraszony Własnego Konia był taki nieprawdopodobny osioł, że rozmawiając z nim nie potrafiłem zachować powagi — chociaż wiedziałem, że w każdej chwili może imnie grzmotnąć po głowie. Mówię więc: — Do pacjentów chodził w meloniku zrobionym z kogucich piór, ale w szpitalu woli nosić cylinder z kozim łbem na czubku. Bogu dzięki, nic nie zrozumieli, ale jakiś czas zastanawiali się nad tą odpowiedzią, a potem Przestraszony znowu spytał: — Czarowniki nie wierzą... pytać, jak ojciec robi lekarstwo na kaszel. 163 — Tajemnica zawodowa... nie mogę zdradzić. Powiem tylko, że głównym składnikiem są zielone żaby. Znowu narada i znowu pytanie: — Czarowniki pytają, czy dodaje pająki. — Skąd! Pająki wyszły w Louisville z mody. Robienie lekarstw z pająków jest w Kentucky karane sądownie. Nie należy iw niczym przesadzać, ale tak imnie to wszystko bawiło, że zrobiłem się trochę bezczelny i wyrąbałem mu z surową miną: — Wiesz, co ci powiem? Twoi znachorzy obleliby egzaminy w Louisville. Aresztowano by ich za wykonywanie praktyki lekarskiej bez pozwolenia. Przecież... Wiedziałem-, że tak będzie. Można nabierać Przestraszonego jakiś czas, ale nie można robić tego wiecznie. Tak mnie grzmotnął, że jak długi wyciągnąłem się na ziemi. Teraz naczelnicy zaczęli szwargotać między sobą, a po chwili przywołali mnie i nie uwierzylibyście, jakie ta zgraja miała kwaśne miny! Ale ogólnie biorąc Indianie, chociaż tacy głupi, ani myślą wierzyć na ślepo w tego rodzaju dyrdymałki; rozumieją doskonale, że większość czarów to zwykły zabobon i oszustwo. W każdym razie przeciętny czarownik czy szaman jest po prostu lekarskim omnibusem, nie mającym zielonego pojęcia o leczeniu wypadków specjalnych. Wie o tym każde indiańskie dziecko. Trzeba jednak przyznać, że nie zawsze się 'mylą. Na przykład w kilka godzin później obejrzałem nacięcia na barkach chłopców i powiem, że ran prawie nie było widać. Niektóre indiańskie sposoby leczenia są dobre, zapewniam was. Kazałem sobie podać cienką gałązkę topoli długości dwóch stóp, a następnie pożyczyłem od jednej dziewczyny jedwabną chustkę i zagotowałem saganek wody. Upłynęło kilka minut, zanim zdjąłem korę i przystrugałem złączenia; gałązka była teraz śliska i gładka. W pewnej chwili zdawało mi się, że naczelnik umiera, bo wydał z siebie kilka zupełnie niebywałych chrapnięć, a jak się nachyliłem, żeby popatrzeć, miał zupełnie fioletową twarz. Obleciał mnie strach, bo gdyby ten stary kocur wyciągnął kopyta, zanim zacząłem zabiegi, powiedzieliby na pewno, że to moja wina. Wobec tego ostro wziąłem się ido roboty. Owinąłem witkę jedwabną chustką, zanurzyłem ją w gotującej wodzie, ochłodziłem trochę na powietrzu, a potem zacząłem wpychać do rany; musiałem użyć siły, bo dziura zamknęła się i krew zakrzepła. Chociaż staruch był już jedną nogą na tamtym świecie, poczuł widocznie ból, bo oderwał ramiona od ziemi i wydał z siebie wrzask, który zbudził pewnie jego przodków w grobach. Nigdy w życiu nie słyszałem podobnego ryku. A przecież zaledwie kilka godzin temu tak wydziwiał, kiedy tamci dwaj chłopcy pisnęli z bólu. 164 Przestraszony Własnego Konia i kilku innych Indian stało w pobliżu, więc przywołałem ich ręką, żeby md pomogli przewrócić go na bok. Cud się stał, ale jakoś od razu zrozumieli, a kiedy pokazały się obie dziury, zarówno wlot, jak wylot kuli, bez sekundy namysłu przepchnąłem witkę na drugą stronę. Kiedy z rany buchnęła gorąca krew, którą mój ojciec nazywał „koagulacyjną", rozległo się głośne „Auuuu!" Odczekałem chwilę, żeby krew odpłynęła, a potem kazałem dwóm sąuaws zrobić gorące kompresy i przyłożyć do obu ran. Następnie zanieśliśmy chorego do jego namiotu i położyli na posłaniu. Było mi trochę słabo, więc nie pytając o pozwolenie powiedziałem, że idę spać. Nikt mnie nie zatrzymywał. Nazajutrz wstałem o świcie i popędziłem do namiotu chorego, żeby zobaczyć, jalk się miewa. W wigwamie było pełno kobiet i — czy uwierzycie? — staruch siedział sobie na posłaniu uśmiechnięty i zupełnie przytomny. Na moje szczęście kuracja pomogła, ale kiedy chciałem zbadać rany, zrobił się ponury. Co więcej, wezwał po chwili czarowników. Przyklękli i na czworakach zaczęli go obwąchiwać, a potem potrząsali głowami — że niby wiedzieli cały czas, że on wyzdrowieje. A mnie przypisywali tyle zasługi, ile się przypisuje pielęgniarkom albo członkom ekipy od wynoszenia nocników. Mniejsza o to. Byłem żywy, a to mi się wydawało najważniejsze. Nazajutrz zacząłem podejrzewać, że dzieje się coś niedobrego w związku z moją osobą. Shep i John konferowali z naczelnikiem za pośrednictwem Przestraszonego i bardzo często spoglądali w moją stronę i potrząsali głowami. Pod wieczór przyszli do mnie obaj; Shep miał minę tak 'Uradowaną, jak gdyby któryś z jego sąsiadów zaraził się trądem. Usiadł na ziemi obok mnie. — Przyszła na ciebie kreska, ty... pętaku... — zaczął, ale John mu przerwał. — Zamknij gębę... ja będę mówił. Shep wyciągnął z kieszeni szczyptę tytoniu. John zwrócił się do mnie: — Powiem ci coś, malcze. Twoi emigranci wcale się nie palą, żeby cię odzyskać. Mają cię powyżej dziurek w nosie, o czym przekonaliśmy się wczoraj wieczorem. — A niby co wy o tym wiecie? Shep podniósł swoje ramię długości dyszla i warknął: — Odsuń się trochę, John, żebym mógł mu rozwalić to świńskie ucho. Nie podobał mi się ten szczeniak od pierwszej chwili, jeszcze kiedyśmy się natknęli na niego w lesie. — ...Przynajmniej tak poinformowali jednego z naszych indiań- 165 skich braci (patrzcie ich, nagle Pawnee zrobili się braćmi!), kiedy wszedł wczoraj do waszego obozu z białą flagą. — Wczoraj wieczorem? O czym pan mówi? — Żądał za ciebie trzech albo czterech koni, ale wasz pan Coul-ter roześmiał mu się w nos. Wątpię, żeby w wolnej sprzedaży można było za ciebie uzyskać więcej niż półtora funta suszonej fasoli. — Nie wierzę panu... Co jeszcze mówili? — Kilku emigrantów powiedziało, że zanim podejmą rozmowy, Indianie muszą pokazać im ciebie z daleka. — Zapłacą — powiedziałem z ulgą; wiedziałem już teraz, że tamto prawie wszystko było kłamstwem. — Indianie przewąchują zdradę i mają słuszność. Nie zauważyłem w tej zgrai ani jednego człowieka — ciągnął John przybierając swoją dawną świętoszko watą minę — któremu powierzyłbym parę znoszonych szelek. Same typy spod ciemnej gwiazdy, rzezimieszki i bandyci z urodzenia i wychowania, żyjący w nieświadomości prawdziwej wiary, co /wszystko wypisane jest na ich gębach. Jak o nich myślę, wstyd mi, że jestem biały. — Co jeszcze? — Ponieważ nasz przyjaciel John trzaska dziobem jak sroka — przerwał Shep — powiem krótko i węzłowato, że kupiliśmy cię od ręki za dwa dolary w srebrze, kwartę whisky i pół tuzina bala-sków czarnego tytoniu. Podług mnie grubośmy przepłacili. — „Srebro moim jest i złoto jest moim, powiedział Pan Zastępów"! — wykrzyknął John i zaraz dodał coś, co temu przeczyło. — Wy kalkulowałem, że dostaniemy za ciebie tysiąc dolarów gotówką. Coś mi się zdaje, że twój tatko chętnie tyle zapłaci za przyjemność wyłojenia ci skóry. — Kiedy zostało mu najwyżej trzysta dolarów! — wybuchnąłem. — Uprzejme dzięki za informację — powiedział John sucho. Miałem ochotę odgryźć sobie język. Kupili mnie, a jakże, i mieli zamiar wyjechać ze mną nazajutrz wczesnym rankiem. Tylko że ta podróż nie zapowiadała się przyjemnie. Shep uzupełnił informację. — Jak się zgodzą na naszą ofertę, zawrzemy z nimi umowę dostawy. Ale, rozumiesz, w tej umowie nie będzie ani słowa o tym, że towar ma być nie naruszony. Ja osobiście mam do załatwienia pewne porachunki. Może odejmiemy rączkę z ramienia, a może wydłubiemy oczko. No jak? Może twój przyjaciel pan Choutean pomoże ci wydostać się z tej kabały? Zrobiliby to, słowo daję. Spojrzałem na Johna w nadziei, że może zaprotestuje, ale jego twarz tyle miała wyrazu co kamień 166 ? „„ reke a obraz oddala się coraz bardziej i bardziej. Aż ?^?^?^^, że cos jest w góree W obozowisku P™^fpamm2So ale serce załomotało ?? jSuSleS^Sc- SS3U—. r*a zam^ł. Potem cicho jak wąz ^tos przes^ą^ ? zobaczyłem szyderczy ust. Nie myślcie ze zrdbił to <^1™1^ J? 4 _ Wstań powcdii ostrogę... me przewr ? ^ ^^.^ Wtedy pomyślałem, ?? - ™ ?°* dmgie;j stronie namiotu Cho-^'^feS^SrfSS-na J-L.» i przyda, uam 4SSo2^raz^SregoCoolterow, __ Niech pan patrzy! czvdercza nuta. ?«1?$???*&+spróbowa! ruszyć'g!o" wa odpadłaby mu od tułowia. poderżnięte od ucha ??? ^???*=?????1?? by. «aM pc4ły za zyca. zrobiło mi się go trochę zal. ^rwyszeptał: «^ ????????? Byłem wolny. ROZDZIAŁ XXI Kiedy wstaliśmy ^f^SS^lwS^ bardzo się peszyli nam °3 wft^°gopot6w. Mój ojciec znowu to, że przysporzyłem ^1?^™™??0 ? ego wina, ponieważ nie był wybuchnął łzami \^iedf^'.^?? że teraz wszystko się dla mnie jednocześnie ?cem x matóą,^ ch . iedział, śnieni. Dał mi w Podaf ^f^J^Tnia piasku nad brzegiem ze bardzo mi się przyda do przeKopyw 168 rzek. Ten prezent wydał mi się trochę dziwny, ale wziąłem naturalnie chochlę i zapewniłem go, że od dawna marzyłam o czymś takim. Kiedy tabory były już w ruchu i zrobił się dzień, ojciec poszedł podziękować Coulterowi, który ostatniej nocy kazał mi wejść do naszego namiotu i cicho powiedział, że jeżeli zbudzę kogokolwiek, odstawi mnie z powrotem do obozu Pawmee. Ten nieobliczalny wariat był do tego zdolny. Pobiegłem za ojcem, bo sam chciałem coś Coulterowi powiedzieć. Szedł ze dwadzieścia jardów przed pierwszym wozem, cicho i zwinnie, prowadząc konia za uzdę, żeby go niepotrzebnie nie męczyć. Nagle uderzyła mnie myśl, że chociaż Coulter tak sobie drwi i szydzi ze wszystkich, jest człowiekiem bardzo samotnym. — Panie Coulter! — zawołał mój ojciec — chciałbym z panem zamienić kilka słów. — Słowo daję, doktor we własnej osobie! — powiedział Coulter; minę miał taką, jakby go coś bawiło. — Odbywa pan Obchód? — Panie Coulter, pragnę panu powiedzieć, że mimo dawnych nieporozumień jestem panu z całego serca wdzięczny za zwrócenie ma syna. Do końca życia pozostanę pańskim dłużnikiem. — Ojciec zdjął kapelusz i mówił z miną bardzo poważną i szczerą. — Słyszałem, że podobno lokaj tego Anglika wyciągnął nogi. Pomyślałem, że ten Coulter jest najprzewrotniejszym typem na tej ziemi i najmniej sympatycznym. Ale nie wiedziałem nic o Vilmerze; zaskoczyła mnie wiadomość o jego śmierci, chociaż słyszałem, że był chory, odkąd ??? przyłączył się do nas ze swoimi mułami. Umarł w nocy i postanowiono pochować go podczas przerwy południowej. — Pańska obojętność wobec ludzkich uczuć to zwykła poza. Jesteś pan zacnym człowiekiem, wiem o tym. — Najpierw Kennedy, a teraz znowu on — podjął Coulter. — Hm, nie można powiedzieć, żeby pan miał specjalnie dobre rezultaty. Radzę zmienić lekarstwa. Jak mi się zrobi pęcherz na wielkim palcu u nogi, sporządzę testament. — Nie oglądając się na niebezpieczeństwa wszedł pan do obozu Indian i dokonał cudu odwagi i zręczności — ciągnął ojciec z uporem. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby się tak na coś zawziął. — Jakkolwiek mało ceni pan sobie moje słowa, do końca życia będę wymawiał pańskie imię z szacunkiem. W tym momencie podniosłem oczy i zdębiałem — Coulter się pocił. Na jego czole i nad górną wargą zobaczyłem małe kropelki potu. Najwyraźniej czuł się nieswojo. Przypominał nieśmiałe dziecko, z którym się ktoś przekomarza. Mimo całej swojej siły i szorstkości był wyraźnie speszony; chciał, żebyśmy sobie jak najprędzej poszli. Zamiast mówić z nim jak dotąd o rzeczach 169 ogólnych, poruszyliśmy sprawę osobistą. I sam nie wiem dlaczego, ale miałem uczucie, że on to bardzo przeżywa; zupełnie nie mogłem tego zrozumieć. — Żegnamy pana teraz, panie Coulter — powiedział ojciec bardzo serdecznie — ale mamy nadzieję, że zje pan z nami dzisiaj wieczorem obiad w naszym namiocie. — A jakże, chętnie. Co prawda na ogół nie przychodzę bez drukowanego zaproszenia, ale raz mogę zrobić wyjątek. Żakiet wystarczy? — Nasze kobiety są doskonałymi kucharkami. — Mnie tam wystarczy w zupełności boczek z fasolą. Mam inne rzeczy na głowie. — Jeśli panu to nie na rękę, proszę wpaść, kiedy będzie pan miał ochotę, dzisiaj czy któregokolwiek innego dnia. Zawsze będzie pan mile widziany. Spojrzałem na ojca z dumą. W Louisville czepiano się go bezustannie o to czy o tamto, bo zwyczajnie nie pasował do żadnych szablonów, ale był naprawdę najlepszym człowiekiem na świecie. Swoją drogą zabawna rzecz: w pewnych sprawach zdobywał się na dużą stanowczość (wiedziałem, że będzie teraz lubił Coultera, choćby miał to przypłacić życiem), mimo' że na ogół był słaby. Ale przede wszystkim nie umiał przyznać się do własnych błędów. Kiedyś, po jakiejś strasznej chryi, spytałem go, dlaczego pije, a on obrócił to wszystko iw żart. — Boję się okropnie ukąszenia żmii 4- powiedział — a alkohol zabezpiecza przed skutkami. W każdym razie teraz ani nie pił, ani nie grał w karty. Mimo wszystkich strapień i kłopotów zbliżaliśmy się z każdym dniem do • złotodajnych pól, więc matka nie miała chyba racji. Jednakże życie wcale nie jest takie łatwe. Wtedy nic jeszcze I o tym nie wiedziałem, ale wspomnienia przygód miały jeszcze przez długie miesiące dręczyć mnie we śnie; przerażony budziłem się z krzykiem. Widok palonych żywcem Indian ze szczepu Kruków i chłopców wiszących na własnych ścięgnach będzie mnie pewnie prześladował we snach do samej śmierci. Ileż to razy mokry z potu budziłem się w nocy i spostrzegałem obok siebie ojca, który — chociaż zmęczony dzienną wędrówką — przemawiał do mnie ła-i godnie i czule i obmywał mi twarz wodą. , Ale teraz jechaliśmy przez zupełnie nowe okolice i jakiś czas wszystko szło gładko. Siedziałem na wozie obok pani Kissel, którą Indianie bardz< interesowali. — Słyszałam, że kobiety indiańskie strasznie są niechlujne w domu. A nasza sąsiadka na jednym z wozów przed nami... — jej mąi to ten, co chodzi w szarym kapeluszu z bobrowego filcu i ma hemo- 170 roidy... — mówiła, że podobno dziewczęta chodzą nagie do pasa. Wie to od niejakiej pani Dawson, której kuzynka wyemigrowała na Zachód i wyszła za mąż za półkrwi Indianina. — Kobiety, które widziałem — odparłem — w ogóle się nie myją i nigdy nic nie ruszają w wigwamie, chyba tylko wtedy, kiedy ktoś umrze i trzeba wyciągnąć trupa za nogi. A smród w środku jest taki, że garbuje skórzane ściany. — Coś takiego! No i jedzenie pewnie jest odpowiednie?! Byłem zły na tych Pawnee, więc trochę przesadziłem; opowiedziałem jej o kotłach i o różnościach, które Indianie do nich wrzucają. — Może pani sobie wyobrazić, jak się czuje obcy, kiedy wkłada rękę do kotła i wyciąga z ??? ludzką stopę albo ucho. — To skandaliczne, że się nie myją i tak dalej. Mam nadzieję, że odprawiają nabożeństwa. To nic, że się urodzili z czerwoną skórą... są przecież tak samo jak my owieczkami Pana i mają prawo do jego opieki. Do jakiego wyznania należą? Ta pani Kissel była tak zacna, że gdyby nie względy przyzwoitości, oddałaby człowiekowi ostatnią koszulę z grzbietu, ale nigdy dotąd nie wyjeżdżała dalej niż na odległość dziesięciu mil od ich farmy, sama mi to mówiła. Pan Kissel pracował jako robotnik rol-?? u jej °Jca i mieszkał po drugiej stronie rzeki. Spodobał jej się, był małomówny i nie przerywał, kiedy coś opowiadała. Miało to dla niej ogromne znaczenie, ponieważ mówiła prawie bez przerwy, a zanim poznała Kissla, nie bardzo kto miał tego słuchać. Nie przeczytała żadnej książki oprócz Biblii, a to w pewnym sensie zawęziło jej pole widzenia. Wiedziała dokładnie, ile lat miał Jozafat, kiedy wstępował na urząd, i znała większość materiałów dotyczących Uriasza Hitity, ale nie posiadała żadnych wiadomości z daty późniejszej. Muszę powiedzieć, że utrudniało to porozumienie. Zdarzało się, że chociaż bardzo nie lubię kłamać, byłem zmuszony wymyślać różne bujdy, żeby podtrzymywać rozmowę. Ale teraz potrąciliśmy o temat religijny, więc wiedziałem, że muszę bardzo uważać. — Indianie Pawnee? — zawołałem. — Oni nie należą do żadnego wyznania. Mają swoje własne i mówię pani, że to chyba najdziksza religia, jaką sobie człowiek może wyobrazić. Pani by pewnie nie uwierzyła. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że są gorsi od sekty campbelli-tów? Czy przy chrzcie zanurzają dzieci, czy kropią? — Ani jedno, ani drugie. Jak się dziecko urodzi i wyżyje (to wcale nie jest takie częste), nacinają mu ucho. — Boże miłosierny! Cofam wszystko, co powiedziałam o camp-bellitach. A jak z modlitwami? Czy urządzają wspólne nabożeń- 171 stwa, czy wolą klęknąć i modlić 'się na osobności? Deuteronomio! Jeżeli nie przestaniesz szarpać Micheasza za włosy, zawołam ojca! Obejrzałem się na biblijny kwartet, który ciskał w siebie wszystkimi przedmiotami na wozie z wyjątkiem beczułki z wodą i odparłem: — Modlitwami to oni sobie głowy w ogóle nie zawracają, chyba że ich przyciśnie jakaś bieda, jak na przykład długotrwały brak deszczów. Wtedy najczęściej palą psa. — Palą psa... Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś podobnego! Tym nieszczęśnikom potrzebna jest pomoc, więc jak następnym razem zatrzymamy się niedaleko indiańskiego obozu, pójdę do nich i przeczytam im Ewangelię. Mówiła poważnie, naprawdę. Taka była niesamolubna. Ale wytłumaczyłem jej, iże Pawnee przyjmą ją z otwartymi ramionami, odprawią krótkie nabożeństwo, a potem ją oskalpują. — Ich już nic nie uratuje — dodałem. — Szkoda zachodu. Pani nie zna tych szakali tak jak ja ich znam. Byłem tam, widziałem ich. — Co też ty, Jaimie! Nie wierzę, żeby mogli skrzywdzić posłańca przynoszącego im słowo boże. Na pewno, jak zobaczą, że niosę Biblię... — Biblię! Użyją Biblii na podpałkę. Jak u nich mieszkałem, mieli coś w rodzaju religijnego święta, na które przyszli z wizytą kaznodzieje, ale oni ich zjedli. W ogóle nie pozwolili im się zapro- dukować. — Zjedli ich! Pewnie nieszczęśnicy umierali z głodu. Jak do nich pójdę, wezmę boczek i suszoną fasolę. Serce się kraje na myśl, że są na świecie ludzie, których głód zmusza do zjadania kaznodziejów. To istne świętokradztwo. Zszedłem' z wozu, 'ćby się trochę przejść. Nie miało sensu jej przekonywać. Sama taka była dobra, że nie mogła dopatrzyć się w nikim najmniejszej skazy. Wiedziałem, że. jeśli kiedykolwiek natkniemy się na obóz indiański, weźmie Biblię pod pachę i rozpocznie szturm. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Przyrzekłem sobie, że jak przyjdzie co do czego, zawiadomię pana Kissla i kilku innych emigrantów, a oni na pewno wezmą sznur i zwiążą jej ręce i nogi. Jedyna rada. Idąc naprzód, żeby dogonić ojca, który rozmawiał z Kisslem ? ?????'??, miałem okazję przyjrzeć się okolicy bardzo tu interesującej, chociaż nie tak już zielonej i żyznej. Preria została za nami, wjeżdżaliśmy teraz na równiny alkaliczne, pomiędzy źródła sodowe i saliny. Słyszeliśmy o nich; nic zresztą wesołego. Po prawej płynęła leniwie w słońcu rzeka Platte, upstrzona tu i tam małymi wysepkami, na których rosły drzewa. Była to dziwaczna rzeka — którejś nocy poziom wód wzrósł o siedemnaście cali. 172 Szlak biegł teraz po trawiastym wzgórzu, ale z lewej, tuż przy drodze, trawa stawała się coraz rzadsza i marniej sza i coraz częściej spotykaliśmy te kolczaste rośliny, które nazywano kaktusami. Pani Goodings, żona jednego z emigrantów, siadła wczoraj na takiej roślinie i podobno kobiety musiały pójść z nią za krzak i doprowadzić ją do porządku. Kiedy zdarzył się ten wypadek, mąż obejrzał nieszczęsną kobietę i oznajmił, że nie sprosta zadaniu. Dodał, że wygląda jak „podwójna poduszka do szpilek". Powtarzam jego słowa. Niebawem mieliśmy dotrzeć do punktu, w którym Platte rozwidla się płynąc jedną odnogą na południe, drugą na północ, i gdzie znajduje się źródło z czystą, lodowatą wodą. Zawiadomienie o tym fakcie znaleźliśmy zatknięte w czaszce bawołu, jednej ze skrzynek pocztowych szlaku. Wszystkie tabory cieszyły się na to źródło. Na szlaku człowiek pije wszystko, co się nawinie pod rękę, nie zawsze to, co smakuje. Ludzie w ogóle uważają dobrą wodę za coś naturalnego jak powietrze — dopóki jej nie zabraknie. Gdy dogoniłem ojca, miał w ręku „Przewodnik" Ware'a i ostro się do niego zabierał. Teraz, kiedy zniknęły na jakiś czas wyleniałe płaty trawy i Ware podał kilka trafnych informacji, ojciec cytował go z takim zachwytem i podziwem, jakby to było Pismo święte. -— „Na odcinku dwudziestu mil, aż do końca wyspy, droga jest dobra" —czytał pokazując książkę Kisslowi i Brice'owi, jak gdyby się bał, że z jakichś względów nie dadzą mu wiary. — To już się sprawdziło. Mam, panowie, nadzieję, że się ze mną zgodzicie. Jak dotąd Ware określa wszystko ze stuprocentową dokładnością, a oto co mówi dalej: „Na przestrzeni dziewięćdziesięciu mil, od końca wyspy aż po miejsce, w którym Platte się rozwidla, emigranci mogą albo przeprawiać się po drzewo na wyspę, albo też używać jako opału placków bawolich. Bawoły występują •*>! tych okolicach w dużej ilości". Dokładnie to samo podawała wczorajsza notatka. Szczęśliwy dzień, w którym nabyłem tę książkę! — ciągnął ojciec. — Aż przykro pomyśleć, jak mało ufności pokładają w niej niektórzy ludzie. Niespełna dwa tygodnie temu połowa mężczyzn na naszych wozach przeklinała Ware'a, jak gdyby to było narzędzie piekieł. A Coulter... Zapominając o tym, co sobie niedawno ślubował, znowu napadł na Coultera (było to u niego czymś tak naturalnym, jak jedzenie), ale w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać. — Tak, my trzej i Coulter stanowiliśmy rdzeń grupy wiernej „Przewodnikowi". Szanuję za to Coultera. Prawdziwie mądry z niego człowiek. Brice szedł jak zwykle pogrążony w marzeniach, ale nagle dotarł do niego sens prowadzonej rozmowy, więc zabrał głos: 173 — Bardzo dowcipnie wyszydził pan wtedy tę książkę, doktorze. Doskonale to pamiętam. __ Tego rodzaju drobnostka nie mogła speszyć mego ojca. Odchrząknął i powiedział: — Powtarzam to i będę nadal powtarzał z uporem. Powieść oparta na materiałach wziętych z książki Ware'a stanowiłaby wielki wkład do światowego skarbca literatury. Pomyślcie tylko, panowie, jak klasyczne byłyby składniki tego dzieła: nowy kraj, trudy i znoje, prymitywne charaktery postaci, drobne zabawne zdarzenia na szlaku, nieuniknione komplikacje sercowe wśród młodych uczestników wyprawy, niepokój gnębiący wszystkich przed znalezieniem złota, rozczarowania i wreszcie — wielkie odkrycie, bogactwa, perspektywa szczęśliwego i pełnego życia. Wyciągnął z kieszeni notes i zapisał w nim kilka słów. — Na Boga, żebym nie zapomniał naszkicować planu takiej książki, póki jeszcze jesteśmy na szlaku. Skończę ją w pierwszych wolnych chwilach po znalezieniu złota. „Do zrobienia: powieść... opierając się na »Przewodniku«... oraz materiałach... własnego... dziennika" — pisał czytając na głos każde słowo. A potem zamknął notes z miną tak uradowaną, jak gdyby książka była już gotowa i znajdowała się w drodze do drukarni. Taki już był mój ojciec. Większą przyjemność sprawiało mu mówienie o książce niż innym ludziom pisanie. A wkrótce nie będzie już wiedział, czy ją napisał, czy nie. Z tego, co mówił, można było wywnioskować, że Kalifornijska Klinika Publiczna im. McPheetersa jest już wybudowana i cieszy się wzięciem wśród wszystkich biednych i potrzebujących. Po trzech tygodniach na szlaku Brice wydawał się trochę silniejszy, ale chyba niezupełnie pewien, gdzie się znajduje, Kissel zaś jak zawsze miał minę zadowoloną. Wszyscy członkowie wyprawy podziwiali jego siłę i często z niej korzystali. Kissel stał się czymś w rodzaju żywego dźwigu. Ilekroć odpadło koło albo wóz ugrzązł w błocie, żądano od niego pomocy. Miało to w sobie coś z hazardu; mężczyźni zakładali się o tempo wykonania roboty. Ale żeby tam nie wiem co, za nic nie chciał podnosić ciężarów dla sportu. Natężał mięśnie jedynie, kiedy to było potrzebne, inaczej uśmiechał się tylko swoim łagodnym uśmiechem i odchodził, czasem pogwizdując jakąś melodyjkę. Jak ktoś słusznie zwrócił uwagę, Kissel jest chyba jedynym członkiem wyprawy, którego Coulter szanował na tyle, że w rozmowie z nim powstrzymywał się od zwykłego sobie sarkazmu. I to wcale nie dlatego, żeby się bał, po prostu go szanował. Kissel żył swoim wewnętrznym życiem i to go wyróżniało spośród innych. Na ogół ludzie wybaczają bliźnim wszystko z wyjątkiem chęci życia na osobności. A jednak Kissel żył tym swoim własnym, pogodnym życiem i gdyby się znalazł w samym środku jakiejś awantury, też by się umiał wyłączyć. 174 Kissel i Brice byli dla mojego ojca znakomitymi towarzyszami, zależało mu bowiem przede wszystkim na audytorium, a w ich wypadku bardzo często nie sposób było odgadnąć, czy go słuchają, czy nie. Czasem go to irytowało. Odkąd Brice poczuł się trochę silniejszy, nabrał zwyczaju wspominania Independence; na przyfkład teraz przerwał jakąś uwagę ojca na temat mormonów i powiedział: — Taik, proszę panów, był to nieduży, ale kwitnący interes, a właściwie dwa interesy: lód w zimie i tartak w lecie. — W sensie dogmatycznym — oznajmił mój ojciec, gdy schodziliśmy długim zakrętem ku rzece — mormoni dzielą świat religijny na dwa obozy: z jednej strony oni sami, z drugiej wszyscy inni, czyli gentile. — ...Zaczynaliśmy zwykle rąbać w końcu grudnia, kiedy było cztery albo więcej cali lodu na niżej położonych stawach, gdzie jest zimniej. Zjeżdżaliśmy wozami na sam brzeg, piłowaliśmy lód cały dzień, a wieczorem załadunek i do składu. Lubię odgłos krajania lodu... jest jakiś taki czysty, miarowy, skrzypiący. Naturalnie mieliśmy zawsze dość trocin do przesypywania brył, bo był przecież tartak. Na tę samą myśl wpadł ojciec mojej żony. Miał on więcej pomysłów niż pies pcheł, tyle tylko, że nigdy żadnego nie wprowadził w życie. Jak miał czterdzieści ileś tam lat, położył się do łóżka i już więcej nie wstał. Powiedział, że go ruch opuścił — powtarzam jego słowa — i że trzymanie się w pozycji stojącej pochłania wszystkie jego siły. Ale że nie należał do ludzi, którzy się skarżą — ot, leżał sobie i jadł, czytał, gawędził z sąsiadami, którzy go odwiedzali, w tym sporo płochych dziewcząt z okolicy, ponieważ do wszystkich odnosił się przyjaźnie i wysłuchiwał ludzkich zmartwień, i każdemu służył radą. W końcu umarł na zapalenie płuc. Doktor powiedział, że przez to długie leżenie zatkały mu się płuca. On nawet... — Mormoni — ciągnął mój ojciec — cierpieli chyba najsroższe prześladowania na całym amerykańskim kontynencie, chociaż jak na młode państwo mamy w tej dziedzinie mie lada osiągnięcia. W Missouri i Illinois karano mormonów tak okrutną chłostą, że trzeba im było bandażować podbrzusza, gdyż inaczej wypadłyby im wnętrzności. Co więcej... — Taik, proszę panów — powtórzył Brice, przypominając sobie teraz wszystko dokładniej — to był niewielki, ale kwitnący interes. Przesypywaliśmy bryły lodu grubą warstwą trocin i nawet w czasie najupalniejszego lata prawie nie było ubytku. A wyciąganie brył —co to była za zabawa! Brało się długi żelazny oścień z hakiem na końcu i ściągało się bryłę po szynach w dół na platformę. Wystarczyło nadać jej ruch, żeby dwunastofuntowa bryła zjeżdżała jak po torze saneczkowym. Ale trzeba było uważać, bo jak oścień zsunął się i utkwił w pokładzie, człowiek wylatywał z szopy jak O 175 z procy. Nieraz mi się to zdarzyło. Na przyszły rok trzeba będzie chyba obmyślić inny sposób... może łańcuch z hakiem na końcu lepiej się nada. Jak pan myśli, panie Kissel? Kissel szedł wpatrzony w rzekę i nie bardzo słyszał, co mówią obie gaduły, ale teraz obrócił się grzecznie i powiedział: — Tak, masz pan chyba słuszność... zima to najlepsza pora na piłowanie mormonów. Przyjrzałem mu się ciekawie, ale gdzie tam! Dowcip był nie zamierzony. Kissel ibłądził myślami daleko, prawdopodobnie po zielonych pastwiskach Oregonu czy Kalifornii. Ojciec odciągnął mnie teraz na bok i spytał, czy nie zauważyłem, że stan ?????'? pogorszył się ostatnio, na co wskazywałoby jego gadulstwo. — To nie jest normalne, wyczuwam w tym przymus, co jako lekarza mocno mnie niepokoi. W obecności tego człowieka nikt nie może dojść do głosu. Będę musiał zastosować jakąś kurację. Natrafił tu na bogatą żyłę i na pewno wyeksploatowałby ją do ostatka, gdyfby nie konny posłaniec, który przygalopował z wiadomością, że kilka sztuk bydła znowu zapadło na biegunkę. Ojciec natychmiast przybrał swoją lekarską pozę, to znaczy zaczął nucić cicho i z przejęciem. Wprawiało go to zawsze w dobry humor, stanowiło bowiem jedyny aspekt zawodu lekarskiego, który naprawdę lubił (nie wyłączając pobierania honorariów). Ta poza Ibyła czymś mechanicznym, a ojciec przybierał ją zarówno na cześć krowy, jak człowieka. Kiedy odszedł, wróciłem do wozu ?????'?, którym powoziła Jen-nie i usiadłem obok niej na koźle. Włosy miała przewiązane czerwoną wstążką, co wyglądało bardzo elegancko i schludnie, i była zupełnie inna niż wtedy na leśnym szlaku z Johnem i Shepem. Nabrała znowu chęci do życia, można by nawet powiedzieć, że trochę w tym przesadziła, bo z każdą milą drogi stawała się bardziej apodyktyczna i uparta. Teraz miała mi okropnie za złe, że nawiałem do Indian. Myślałby kto, że zrobiłem jej na złość. Tak się rozbestwiła, że musiałem jej trochę dać po nosie. — Pewni smarkacze, których mogłabym nazwać po imieniu, chodzą sobie na przechadzki i przysparzają wszystkim zmartwień, a potem jeszcze wyobrażają sobie, że dowiedli nie wiem jakiego sprytu. — Tatko mi mówił, żeś bardzo za mną tęskniła. Podobno co noc wypłakiwałaś oczy z żalu. — Jak chcesz wiedzieć, to powiedziałam: „Bogu dzięki, żeśmy się tego ziółka pozbyli". — Kiedy to wcale nie był mój pomysł... Chciałem się przysłużyć jednemu naszemu wspólnemu znajomemu. Parsknęła gniewnie. 176 0 — A tak, zrzucaj winę na innych. Lis przeszedł rzekę w bród, ale pozostał smród. — Co to znaczy, Jenmie? — Nie wiem. Moja matka zawsze tak mówiła, a to ći powinno wystarczyć. — To wszystko przez ?????'? — ciągnąłem. — Spytał mnie w zaufaniu, czy nie mógłbym mu znaleźć indiańskiej żony, tanio. Chciałby się ożenić, ale naturalnie w naszych taborach nie znajduje ani jednej kandydatki. Powiedział, że gotów zapłacić aż trzy dolary' za naprawdę dobry towar. Jennie wytargała mnie za uszy nilby żartem, ale bolało. — Dość mam już tych dowcipów na temat ?????'?. Biedny, schorowany człowiek. Powinieneś mu współczuć zamiast się z niego natrząsać. — Kiedy ja mu współczuję i dlatego starałem się, jak mogłem, ale w całym szczepie były tylko trzy niezamężne dziewczyny i jedna z nich miała dwoje dzieci, a te pozostałe nie chciały wyjść za mąż za raniej niż cztery dolary. Płatne gotówką przez ślubem. Zamiast się rozzłościć, wpadła tylko w zadumę. A potem obróciła do mnie twarz rozpromienioną od jakiejś myśli, która nagle przyszła jej do głowy. Kiedy nie znęcała się nad ludźmi, każąc im myć zęby albo zmieniać kalesony, wyglądała naprawdę prześlicznie. — Jaimie, pamiętasz, jak się tobą opiekowałam na statku w drodze z St. Louis? Nie wiedziałem, do czego zmierza, więc bardzo ostrożnie kiwnąłem głową. — Jesteśmy przyjaciółmi? Teraz już było jasne, że każe mi się wykąpać, więc chciałem zeskoczyć z wozu, ale chwyciła minie za rękę. — Przyjaciele powinni mieć swoje sekrety. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił i nie powiedział o tym nikomu z wyjątkiem tej osoby, którą mam na myśli. Obiecujesz? — Szkoda zachodu — powiedziałem. — Przez dwa dni moczyłem się na ulewnym deszczu. Jestem teraz co najmniej tak czysty jak kaczka. Nie zniosę więcej wody. Moja skóra tego nie wytrzyma. — Nikt cię nie ma zamiaru kąpać, idioto. Zrobisz, o co cię poproszę? Powiedz! Trudno było się zdecydować. Powiedziałem: — Nie wiem... ostatnio jestem bardzo zajęty. — Chcę, żebyś powtórzył ode mnie coś panu Brice'owi. Powiedz mu, żeby na mnie czekał za wozami, po naszej stronie, ale nie za blisko wozu Kisslów, dziś wieczorem o dziewiątej, zanim wszyscy pójdą spać. Chcesz mu pomóc, prawda? — Pomóc? W czym? 12 — Podróże Jaimiego McPheetersa 177 — Żeby mimo śmierci żony i tak dalej znowu zaczął żyć szczęśliwym życiem. — Mnie się zdaje, że on jest zupełnie szczęśliwy — powiedziałem, mówiąc jakby na pół do siebie. — Żadna kobieta nie ciosa mu kołków na głowie, może sobie chodzić taki brudny, jak ma na to o-chotę, i nikt mu nie każe jeść sałaty. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł w jakikolwiek sposób polepszyć sytuację ?????'?, więc jeśli pozwo... Szarpnęła mnie i obróciła do siebie; zrobiło mi się trochę wstyd, bo zobaczyłem łzy w jej oczach. — Dość tych żartów. To naprawdę ważna sprawa. Nie mam kiedy z nim pomówić. Całe dnie przebywa z mężczyznami, a wieczorem nie mogę przecież wejść sama do jego namiotu. Chcę, żebyś zrobił to, o co cię proszę. — Zgoda, Jennie. Powiem mu. Zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie. Tym razem uciekłem z wozu. Za dużo sobie pozwalała. Zgodziłem się wyświadczyć jej przysługę, ale ona nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała zaraz sytuacji. Okazja nadarzyła mi się tuż przed kolacją, gdy Brice pomagał palikować woły. Ale nie myślcie, że to poszło łatwo. Brice był po swojemu roztargniony i początkowo mic chyba nie rozumiał. — Proszę pana — powiedziałem — znam kogoś, kto chciałby z panem porozmawiać zaraz po jedzeniu. — Bardzo to ładnie z twojej strony, synu, ale naprawdę nie jestem głodny. ; No i co można było zrobić z człowiekiem, który tak miał wszystko pomieszane w głowie? W zasadzie większość tego, co mówił, nie trzymało się kupy. Na pierwszy rzut oka brzmiało dobrze, ale zawsze czegoś było brak. — Ona prosiła, żebym pana o tym zawiadomił. To ważna sprawa. Coś jej tam Jeży na sercu. — Kiedy my z żoną nie przyjmujemy zaproszeń. Moja żona, rozumiesz, spodziewa się dziecka. Nagle, prawie nie myśląc o tym, co robię, wziąłem byka za rogi. Najwyższy czas, żeby to ktoś zrobił. — Panie Brice, pana żona nie żyje. Umarła jeszcze w Indepen-dence, a pan jedzie razem z nami do Kalifornii. Pamięta pan? Ta osoba, która chce z panem mówić, to jest ktoś inny. Wyprostował się i spojrzał na mnie przytomniej. Wydawał się dużo starszy, niż kiedy wyruszaliśmy w drogę. — Pamiętam. Wspominałem przed chwilą dawne czasy. To może się stać niedobrym nawykiem. Któż to jest ta osoba? — Jennie. Będzie na pana czekała za wozami o dziewiątej, ale prosiła, żeby pan o tym nikomu nie mówił. 178 — Jennie. Ach tak, wiem. Ona jedzie z nami do Kalifornii. — O dziewiątej — powtórzyłem i odszedłem. Usiłowałem w siebie wmówić, że przyjdzie, ale nie bardzo na to liczyłem. Na pewno zawędruje dokądś i będzie czekał, ale bez psa policyjnego nikt nie trafi na jego ślady. Obojętne, co ludzie mówili, ten człowiek nie bardzo nadawał się teraz do życia. Po raz pierwszy pomyślałem, że kto wie, czy mimo wszystko nie czułby się lepiej z Jennie. Wiem, że % to okropne — życzyć człowiekowi czegoś takiego. Ale był to zupełnie szczególny wypadek. Najpierw jednak bardzo dziwna rzecz zdarzyła się podczas kolacji. Siedzieliśmy przy ognisku (zmierzch gęstniał szybko, był to już środek lata), kiedy nagle jakaś postać wyrosła z mroku i zobaczyliśmy Coultera. Po tych drwinach w rozmowie z ojcem był chyba ostatnią osobą, jaką spodziewałem się zobaczyć; ale on sani też był chyba zdziwiony, że przyszedł, bo roześmiał się krótko i powiedział: — Akurat tędy przechodziłem. Ojciec zerwał się na nogi, okropnie uroczysty, i zawołał: — Proszę siadać, panie Coulter... zaszczyca pan swoją obecnością nasz skromny posiłek. Wszyscy inni z wyjątkiem Jennie przywitali go bardzo przyjaźnie, ale Jennie siedziała nadęta i nie powiedziała ani słowa. Właściwie powinien był usiąść obok niej, bo było tam wolne miejsce, ale ona się przesiadła, więc wylądował w końcu po drugiej stronie ogniska. Kiedy pani Kissel nałożyła mu na talerz biskwitów, fasoli i boczku, powiedział: — Jadłem już — po czym natychmiast zabrał się do roboty, jakby nie jadł od tygodnia. Dziwna rzecz, ale czuliśmy się w jego towarzystwie jakoś nieswojo, mówiliśmy za dużo i za szybko, żeby pokryć zmieszanie. Był nieśmiały. Wydaje się to niemożliwe, ale on odczuwał skrępowanie, że wszyscy są dla niego tacy mili. Mój ojciec wytłumaczył nam to później w średnio długim wykładzie objętości kilku tysięcy słów, podanym w formie raportu medycznego. W jego przekonaniu wszystkie zgryzoty ludzi dorosłych znajdowały swoje wyjaśnienie w zdarzeniach z dzieciństwa. W końcu powiedział: — Usposobienie Coultera i jego postawa wobec życia i ludzi są dla mnie jakby wyzwaniem... muszę z czasem dotrzeć do sedna tej sprawy. Ale w tym momencie pani Kissel spytała Coultera, w jaki sposób zdołał „przekonać" Indianina w wigwamie, żeby mnie puścił wolno. — Na pewno odwołał się pan do jego chrześcijańskich uczuć, prawda, panie Coulter? 179 — Hm... niezupełnie, proszę pani — odparł w końcu Coulter z ustami pełnymi fasoli. — Poderżnąłem mu gardło. Pani Kissel wciągnęła oddech z cichym szlochem, a Jennie miała minę tak wściekłą, jakby chciała Coultera uderzyć. Było już ciemno. Coulter skończył jedzenie, odstawił miskę, a potem pogrzebał w kieszeni zamszowej bluzy i wyciągnął balasek tytoniu czarnego jak węgiel. Tytoń wyglądał okropnie. — Pozujemy? — zwrócił się grzecznie do pani Kissel podając jej balasek tytoniu. Zaskoczyły mnie te jego układne maniery; zobaczyłem go w zupełnie nowym świetle. Większość mężczyzn odgryzłaby bez namysłu pierwszą prymkę, ale Coulter, trzeba mu przyznać, pomyślał najpierw o kobietach. — Serdecznie dziękuję, ale nie skorzystam — powiedziała pani Kissel, a Jennie, kiedy przyszła na nią kolej, warknęła krótko: — Też! Mężczyźni odmówili ruchem głowy i wyciągnęli fajki, wszyscy z wyjątkiem mojego ojca, który poczęstował nas zwykłą ilością gadatliwych uwag, tym razem na temat cygar hawańskich. Powiedział, że marzy o takim cygarze, co było czystym kłamstwem, bo ojciec w ogóle nie palił; potem, kiedy przyszła moja kolej, wyciągnąłem rękę po tytoń, ale Jennie trzepnęła mnie po palcach. W świetle płomieni zobaczyłem błysk wyszczerzonych w uśmiechu mocnych, białych zębów Coultera na tle jego ciemnej, śniadej twarzy. Ale od tej chwili nie odezwał się już ani słowem: siedział sztywno wyprostowany i spoglądał ponad ogniskiem mniej więcej w kierunku Jennie. Mój ojciec wypełniał luki. W ciągu ostatnich dni, w miarę jak zbliżaliśmy się do Great Salt Lakę, coraz żywiej interesował się mormonami, więc teraz zrobił nam półgodzinny wykład na temat ich obyczajów i wierzeń, co w większości, jak sądzę, było wyssane z palca, a po części zapożyczone z tej czy innej książki. Ale jakby się ktoś nie orientował, mógłby pomyśleć, że to on sam zorganizował tę sektę i był jej właścicielem i głównym zarządcą. W środku jednego zdania Coulter wstał, powiedział: „Dziękuję" i zniknął w mroku. Była to już moja pora spania, ale nie miałem co innego do roboty, więc wczołgałem się głównym wejściem do naszego namiotu, przepełzłem pod przeciwległą ścianę i pognałem# w mrok. Większość ludzi w obozie poszła już spać; ogniska dogasały. Wszędzie cisza, tylko bzykanie owadów opłakujących lato i od czasu do czasu stuk kopyt drepczącego w miejscu konia czy wołu, zmęczonego ciężką pracą dnia. Przelazłem przez dyszel wozu, wydostałem się na zewnątrz i kucnąwszy za krzakami czekałem na Jennie. 180 ROZDZIAŁ XXII W pewnym sensie czułem się odpowiedzialny za ?????'?, a poza tym byłem zirytowany, że tak się daje terroryzować. Postanowiłem, że jeśli będzie mu potrzebna pomoc, wyjdę sobie zza krzaków, jak gdybym odbywał przechadzkę, i powiem im dobry wieczór. W ten sposób ta szara gęś zrozumie, że czuwam; co wlięcej, wyrównam z nią moje porachunki za tytoń. Ale nie uwierzyłbym, że jest taka przebiegła, gdyby mi wytłumaczyła z góry, o co jej idzie. Tyle miała w sobie chytrości, że siedziałem w tych krzakach jak sparaliżowany i zanim zdążyłem otworzyć usta, było już za późno. Zobaczyłem ją po kilku minutach, szła sobie świeża jak kwiatek. Księżyc nie wzeszedł jeszcze, ale noc, rozumiecie, była jasna. Na niebie błyszczały całe roje gwiazd i ziemia wyglądała nie tyle czarno, ile blado. Budy wozów zamajaczyły w górze jak żagle i nawet zieleń trawy była jakby jaśniejsza niż w rzeczywistości. Jennie przystanęła, rozejrzała się i naturalnie po sekundzie zobaczyłem tego durnowatego ?????'?. Był bez kapelusza, rękawy koszuli miał zawinięte powyżej łokci, ręce w kieszeniach, szedł mamrocząc coś pod nosem. Pomyślałem, że pewnie piłuje w tej chwili lód i że jeśli ktoś go nie zatrzyma, będzie szedł dopóty, dopóki nie wpadnie do-rzeki. — Dziękuję, że pan przyszedł— powiedziała Jennie robiąc krok naprzód. Mówiła głosem łagodnym, a ubrana była w suknię, o której moja matka powiedziałaby, że jest skandaliczna — taki miała duży dekolt z przodu. Jennie dosłownie z niej wyłaziła tam u góry, a jak na szczupłą dziewczynę miała obrzydliwie dużo tego, co wyłaziło. Ale myliła się grubo, jeżeli sobie wyobrażała, że zrobi na Brisie wrażenie, „bo zwrócił na nią mniej więcej tyle uwagi, ile by zwrócił na krowę rasy Jersey, chociaż każdy, kto by się chciał przyjrzeć dokładnie (ja nie chciałem), zobaczyłby między nimi bardzo wyraźne podobieństwo. — Panna Jennie? — wyszeptał Brice rzucając na boki idiotyczne spojrzenia. Przysunęła się do niego, pęczniejąc i wyłażąc z sukni jeszcze chyba obrzydli wiej. — Chciałem porozmawiać z panem... o pańskim wozie. — Dotąd jeszcze pannie Jennie nie podziękowałem... Teraz, kiedy moja żona nie żyje, pani pomoc i opieka jest darem zesłanym z niebios. — Bo też zależy mi na pańskim domu, jakby to był mój własny. — Ach, panno Jennie, niedługo czekać, a będzie pani miała własny dom. 18? — Nie... nie. Chyba że kiedyś, za ileś tam lat, wyjdę za mąż. Nie wypada, żeby młoda dziewczyna prowadziła dom samotnemu mężczyźnie'. Ludzie mogliby pomyśleć, że... że jest osobą rozwiązłą. W tym momencie powinienem był wyjść zza krzaka i powiedzieć, to, oo sobie umyśliłem. Ten biedak miał już głowę pod wodą i moim obowiązkiem było rzucić mu linę. Ale oniemiałem widząc, w jaki podły sposób ta dziewczyna zabiera się do rzeczy. — Przecież ja miałem na myśli małżeństwo, panno Jennie. Szczęśliwy będzie mężczyzna, który panią zdobędzie. — Panie Brice, od pańskich słów mąci mi się w głowie... Nie jestem pewna, czy pana dobrze zrozumiałam. — Chciałem powiedzieć — ciągnął nieszczęsny Brice usiłując zebrać do kupy swoje biedne, zmętniałe myśli — że naturalnie powinna pani wyjść za mąż, zanim... zanim... — Czy pan naprawdę tak to odczuwa? Jest pan pewien? — Nigdy w życiu nie byłem niczego pewniejszy. Ach, małżeństwo, ita uświęcona instytucja... — Panie Brice — wyrąbała Jennie i tak się do niego zbliżyła, że chcąc nie chcąc musiał jej patrzeć prosto w twarz — od pańskich słów serce Ibije mi jak młotem. Pan jest tak porywczy, że... że naprawdę się pana boję. — Och, kiedy ja za nic nie chciałbym pani przestraszyć — wymamrotał kładąc rękę na jej ramieniu, ale ciągle unikając tych wy-puczeń. — Boże, pani drży! Założę się, że ona pęka ze śmiechu, myślałem soibie, ale — dziwna rzecz — nie mogłem się ruszyć. Nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy z przebiegłości tej dziewczyny. Prawie ją podziwiałem, taka była podstępna. — Ach, panie Brice... Adam... czy w takiej sytuacji dziewczyna może odmówić? Ach, mój drogi, wziąłeś mnie szturmem. A mnie się cały czas zdawało, że mnie unikasz. Wy, silni, milczący mężczyźni — jakże wy umiecie maskować swoje uczucia! 182 — Ależ, panno Jennie! — wyjąkał Brice, usiłując niezdarnie wyswobodzić się z jej uścisku, ibo ona objęła go rękami w pasie (taka, rozumiecie, była bezradna i przestraszona) — nigdy bym tego nie przypuszczał... to jest aż do tej chwili nigdy nie przyszło mi na myśl... — Ani słowa więcej — powiedziała i niby to żartobliwie przytknęła nmdłoń do ust. — Nie namówisz mnie już dzisiaj na więcej szaleństw. Kolana dosłownie się pode mną uginają, więc chciałabym się położyć... ale raczej w moim namiocie. —I roześmiała się tak jakoś zuchwale. Zza mojego krzaka Brice wyglądał w tym niedźwiedzim uścisku naprawdę głupio. Dziwna rzecz, nie próbował wyswobodzić się siłą. Był od niej znacznie wyższy, więc mógł jej założyć nelsona i bez trudu się uwolnić. A poza tym mógł ją pchnąć ikolanem w podbrzusze. Gdyby to też nie poskutkowało, wystarczyło podciąć jej nogi od tyłu i już by leżała. Potem, jakby się zwrócił do Coultera i innych o pomoc, wystawdliby może straż przed jego namiotem i przez jakiś czas byłby względnie bezpieczny. Zamiast 183 tego stał i nie ruszał się z miejsca, a nawet miał teraz taką minę, jakby mu to zupełnie nie przeszkadzało, mimo tych jej wszystkich wypuczeń i tak dalej. Brrr, ohyda. Postanowiłem, że urny wam ręce. W końcu przerwałem ich spotkanie, ale wcale nie tak, jak planowałem, zresztą było już za późno na jakikolwiek ratunek. Miażdżyła go w tym uścisku tak ohydnie, że aż się zawstydziłem i spojrzałem w bok, na prerię. A tam, wyraźnie zarysowane na tle nieba, zobaczyłem dwa wilki skradające się w naszym kierunku, oddalone od nas najwyżej o trzydzieści jardów. Ale zaraz spostrzegłem, że posuwają się jakoś dziwnie i mają chód bardziej kanciasty niż zwykle zwierzęta. Otworzyłem usta i wrzasnąłem, ile sił w płucach: — Indianie! Obóz, taki cichy, zamienił się natychmiast w istne piekło. 'Nie minęła chwila, gdy przygalopował Coulter na koniu, ale do tego czasu było już przy nas kilku mężczyzn z latarniami. — Tam! Dwaj w wilczych sikorach! Biegną nad rzekę! Indianie zatrzymali się na sekundę, zrzucili skóry i pomknęli przez gęstwinę w kierunku Platte, która połyskiwała w dole, szeroka i iblada Coulter wyszarpnął pistolet z olstrów, spiął konia i pogalopował za uciekającymi, ale rosły tu tak gęste krzaki, że zeskoczył na ziemię i biegł dalej pieszo. Kilku mężczyzn biegło tuż za nim, a ja następowałem im na pięty. Byłoby nierozsądnie za bardzo wysuwać się naprzód, bo w powietrzu gęsto świstały kule. Jak to zwykle bywa, kilku zapaleńców strzelało na oślep. Gdyby ktoś miał ochotę, mógłby bez trudu zginąć. W tym momencie Indianie wypadli z zarośli i zaczęli biec przez błotnistą plażę ku rzece. Zobaczyliśmy ich natychmiast; nie wyobrażacie sobie, jaka wybuchła strzelanina. Jeden padł na kolana, ale czołgał się dalej, drugi skoczył do wody i zniknął. Byłem na miejscu tuż za dwoma mężczyznami, którzy nieśli latarnie. Przedziurawiła go na wylot kula ze strzelby na bawoły; weszła w plecy, a wyszła trochę powyżej, w okolicy obojczyka. Było już po nim. Mimo to wyciągnął nóż i kiedy dopadł go pierwszy z naszych mężczyzn, bezwładnym słabym ruchem usiłował zadawać ciosy. Leżąc tak na piasku, w żółtym kręgu światła, wydawał mi się dziwnie znajomy. Nogą, brutalnie, Coulter odwrócił go na plecy. Był to jeden z młodych Indian, którzy przyszli do wigwamu Chorego od Zjedzenia Jagód. Kiedyś, kiedy mnie bił d kopał, był strasznie ważny, ale teraz prezentował się dość marnie. Strzelba na bawoły ma kaliber 50 i wystrzelona z niej kula wierci nieliche dziury. Przez tego Indianina można było przesypać piasek bez lejka. Coulter pochylił się, żeby go obejrzeć rdokładniej, i powiedział: 184 — Przypatrzcie no się dobrze... może to skończy naszą kłótnię. Który z was wtedy mówił, że niewart jestem mojego wynagrodzenia? A więc to w naszym obozie byli tej nocy, kiedy poranieni wrócili do wigwamu. Coulter chwycił kosmyk włosów Indianina i podniósł jego głowę, żeby pokazać na pół zagojoną ranę; blizna była wciąż czerwona i niezupełnie zarośnięta. Widząc to kilku mężczyzn zapewniło go, że istotnie mówili pochopnie, a jeden, farmer ogromnego wzrostu, poczęstował Coultera tytoniem i oznajmił: — Nie ma co, trochę przesadziłem, kiedym powiedział, że nie umiałbyś pan trafić garścią soli w krowi zadek. Odszczekuję. Były to bardzo ładne przeprosiny, nikt nie mógł sobie życzyć lepszych i Coulter miał minę zadowoloną. Powiedział: — Zostawmy tego rzezimieszka w widocznym miejscu na szlaku. Może jego współplemieńcy zrozumieją, że z nami nie ma żartów. Ociosali pal, wrócili spory szmat drogi szlakiem i daleko od wozów przybili trupa w pozycji stojącej. Coulter sam wykonał większość roboty. Kilku bardziej nabożnych mężczyzn sarkało, że to jest pogański sposób i że postępujemy nie lepiej od samych Indian,, ale Coulter ich bez trudu przegadał. Możecie być pewni, że przy robocie nie było w nim ani śladu nieśmiałości. Zanim poszliśmy wszyscy spać, podjechał do ?????'? i Jennde, którzy wciąż stali obok siebie, i zatrzymał się na sekundę. Byłem ciekaw, ile widział. — To hańba wołająca o pomstę do nieba, żeby Indianie zakradali się do obozu i przerywali schadzkę zakochanych. Będę musiał pogadać z ich naczelnikiem. — Stanowczo za dużo tu dziś wieczorem ludzi — powiedziała Jennie do ?????'?. Poszedłem w zarośla i odnalazłem wilcze skóry. Miałem zamiar schować je sobie na pamiątkę albo może spać na nich, ale ojciec nadział jena długi kij i wyrzucił z namiotu. — Nie przypominam sobie, żebym w całej mojej praktyce lekarskiej widział coś równie brudnego i cuchnącego — oświadczył. — Prawdopodobnie roi się w nich od robactwa. Jeśli wziąć pod uwagę insekty znajdujące zwykle schronienie w wilczych kudłach, nie mówiąc już o tych, które aklimatyzują się na ciele Indianina (nie należy też zapominać o hybrydach powstałych ze skrzyżowania), łatwo sobie wyobrazić ich aktualny stan. Wątpię, żeby istniała na powierzchni ziemi choroba, której zarazków nie roznoszą te paskudztwa. W rzeczy samej... Mówiłby dalej, dopóki nie wyczerpałby tematu, ale powiedzia- łeś łem mu dobranoc. Byłem zły. Nie wierzyłem, żeby [W tych skórach były robaki, a ich zapach wydawał mi się jakiś kojący i odrywał myśli od kłopotów. A może ja za długo żyłem między Indianami? Byłby to naprawdę dobry podarek dla matki; mogłaby położyć jedną skórę w swoim pokoju, bo i tak trzymała okna cały czas otwarte, a poza tym Sam był przywiązany do kółka tuż pod jej sypialnią, więc zapachy by się mieszały i wzajemnie znosiły. Drugą skórę miałbym na prezent dla Daiey Coontz, dziewczynki z mojej klasy która podnosiła się na drążku na wysokość brody pięć razy. Zrobiłaby sobie z niej ładną czapkę futrzaną albo mufkę, a jej rodzice na pewno by nie protestowali, bo Daisy ciągle uciekała z domu i chowała się, a w ten sposób bez trudu trafialiby na jej ślad w ciemności. Przez cały następny dzień zbliżaliśmy się do rozwidlenia rzeki Platte. Wieczorem przy kolacji Jennie zawiadomiła nas o swoich zaręczynach z ?????'??. Wyglądało na to, że jest zadowolony, ale miał dość rozumu w głowie, żeby się zaczerwienić, kiedy wszyscy składali im gratulacje. Powiedziałem, że sobie wyobrażam, ile musiał się namęczyć, zanim ona wyraziła zgodę, i że naprawdę go za to podziwiam. Jennie o mało nie zabiła mnie wzrokiem. — Od rana mam zamiar z tobą porozmawiać, ty nieznośny łobuzie — powiedziała, ale ????????. Zastanawiałem się, jak wytłumaczyć fakt, że byłem tak blisko, kiedy wybuchła chryja z Indianami, ale jakoś nic mi nie przychodziło do głowy. Z dzienników McPheetersa 26 lipca ?9 Młoda para postanowiła, że uroczystości zaślubin odbędą się u podnóża Chimney Rock, groteskowej w kształcie skały wapiennej, która wznosi się na wysokość kilkuset stóp i od dwóch tygodni jest widoczna ze szlaku. Obozowaliśmy dzisiaj w miejscu połączenia północnej i południowej odnogi Platte. Wszyscy członkowie naszej wyprawy raczyli się obficie lodowatą, czystą wodą źródlaną. Można powiedzieć, że raczyli się nierozsądnie, czego rezultatem były gwałtowne torsje i biegunka. Wraz z doktorem Mertonem stosowaliśmy środki, które miały na celu zmniejszenie ruchu w kierunku zarośli, bo tworzyły się poważne zatory i nawet dochodziło do kłótni na temat pierwszeństwa w kolejce. Wielkie ilości bawołów. Niektóre podchodzą tak blisko, że mieszają się z naszym bydłem. Chociaż jesteśmy już dobrze obznajmie-ni z „bawolimi plackami", czyli bois de vache, po raz pierwszy mieliśmy okazję skosztować mięsa, które zwłaszcza z młodych tłustych jałówek — przewyższa znacznie najprzedniejszą wołowinę.' 186 Niejaki pan Bedloe, zamożny emerytowany przedsiębiorca pogrzebowy, zastrzelił dziś rano młodą zabłąkaną sztukę, którą poćwiartował nasz energiczny Coulter w obecności wszystkich członków wyprawy. W końcu odprawiono kobiety i .dzieci i zostali sami mężczyźni; patroszenie i ściąganie skóry okazało się zajęciem tak uciążliwym, że mowę Coultera coraz częściej ozdabiały wykrzykniki o zgoła nie spotykanej pikanterii. Niektórzy małżonkowie szybkim truchtem zaganiali swoje towarzyszki życia do miejsc ustronnych, poza zasięgiem słuchu. W końcu Coulter odrąbał wyborowe kawałki, w tym dwa pasy mięsa biegnące wzdłuż kręgosłupa, od łopatek do zadu, polędwicę, szynkę, wątrobę, serce, ozór, żeberka i organ wewnętrzny zwany przez myśliwych „kiszką szpikową"; wypełnia ją oleista maź nader podobna do szpiku i stanowiąca jeden z najwyszukańszych przysmaków, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek kosztować. Również genitalia bawołów są tutaj na pograniczu wykorzystywane z wielkim pożytkiem. Wszyscy zostali obdzieleni sprawiedliwie. A jakiż to był widok wieczorem, gdy zapłonęły ogniska! Świeże mięso podnosi na duchu. Ucztowaliśmy jak rajcowie miejscy na bankiecie. Wyruszymy jutro na szlak wzdłuż południowej Platte z zapasem nowej odwagi w sercach. > 27 lipca Jak okiem sięgnąć — bawoły. Stada sięgają dziesiątek tysięcy sztuk. Te włochate stworzenia, tak niezdarne w ruchach, będą zawsze żywić i odziewać Amerykę. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Najbardziej przysięgły optymista nie wyobraża sobie chyba, że przerzedzą się kiedykolwiek te czarne smugi znaczące gęsto krajobraz od horyzontu do horyzontu. Po wsze czasy bawół będzie nieodłączną cząstką naszego Zachodu. Znowu zwrócono się do mnie, abym ratował bydło. Pasza tutejsza działa na nie w sposób gwałtownie przeczyszczający, o czym przekonali się mormoni, którzy ciągnęli tędy przed nami. Należy im (bydłu, nie mormonom) podawać często sól, jeżeli zaś choroba rozwinie się, trzeba zwierzętom wpychać głęboko do gardła cienkie plastry boczku obtoczone w soli. Doza: funt tłustego boczku na sztukę. Gdyby i to zawiodło, należy dodać gorzałki i czarnego pieprzu. Jechaliśmy dziś wzdłuż południowej odnogi Platte; mamy nadzieję, że jutro dotrzemy do brodu. Szlak prowadził niemal cały czas nad rzeką, znacznie tutaj węższą. W czasie odpoczynku popołudniowego zauważyliśmy z Kisslem, że beczułki rozeschły się i proch się z nich wysypuje. Cząstka zawartości spożyta przez dzieci Kisslów: Deuteronomię, Micheasza, Leviticusa i Lamentację, ja- 187 koś nie zaszkodziła ich zdrowiu; przeciwnie, oczy całej czwórki aż j się skrzą od dobrego humoru, który objawia się jeszcze głośniej niż dotąd. Niemniej zgodziłem się obserwować dzieci przez kilka dni i ostrzegłem rodziców, żeby nie pozwalali im zbliżać się do ognia. Aczkolwiek ich żołądki (z przyczyn nie znanych dzisiejszej medy- ' cynie) zniosły spożytą dawkę czarnego prochu, istnieje jednak niebezpieczeństwo samozapłonu. Tak czy inaczej, nie należy przewozić tym szlakiem prochu w beczułkach! Jedynie szczelne cynowe puszki lub kanistry nadają się do transportu. Prócz niepokojącej ilości padłego bydła i wołów wzdłuż szlaku spotykamy teraz dość często żywe zwierzęta, porzucone przez emigrantów, gdyż tak były słabe i okaleczone, że nie nadawały się do dalszej drogi. Biedne bezrozumne stworzenia, niewesoły czeka je los — śmierć w alkalicznych kałużach albo rzeź z z rąk Indian. Według hodometru przebyliśmy w dniu dzisiejszym siedemna- j •ście mil. 30 lipca Przeprawiliśmy się w bród przez Platte, doznając tylko drobnych j ^niepowodzeń. Miejsce przejścia nazywa się Brodem Kalifornijskim, jest >to szeroki trawers w zazwyczaj płytkiej wodzie. Pech chciał, że rzeka właśnie przybrała i trudno było unikać licznych płatów j ruchomego dna. Zanim wozy zjechały do rzeki, kilku mężczyzn przeszło na drugi brzeg w poszukiwaniu najlepszej trasy. Jeden z wierzchowców ugrzązł w piaskach aż po łeb, wyciągnięto go jednak szybko za pomocą sznurów. Szerokość rzeki wynosi w tym miejscu około mili, jej głębokość zaś nie przekracza w zasadzie czterech stóp. Powodowany przezor-1 nością, która wywołała niezadowolenie, Coulter zarządził, aby każdy wóz był ciągniony przez podwójny zaprzęg — nie mniej niż osiemnaście zwierząt. Żmudna praca zaprzęgania i wyprzęgania sprawiła, że rozciągnęło się to na półtora dnia. Moim zdaniem Coulter miał słuszność. Przydarzyło nam się sporo drobnych incy-j dentów, uniknęliśmy jednak poważniejszych strat. W wilię przeprawy rozbiliśmy obóz w pobliżu pozostałości (i bru-: du) licznych dawnych obozowisk. Walające się po ziemi rozrzucone przedmioty nadawały temu zakątkowi wygląd targu starzyzną. Otóż chodzi o to, że owe ruchome piaski w większym lub mniejszym nagromadzeniu zalegają całe dno rzeki, wciągając i pochłaniając wóz, który zatrzyma się chociażby na sekundę. Z chwilą gdy wóz zjedzie do rzeki, musi bezustannie posuwać się naprzód! W rezultacie wszystkie tabory jadące przed nami zmniejszały z konieczności ładunek na wozach. Przechadzając się po obozowisku zauważyłem: lewar śrubowy, długie buty i kamasze, przybory do 188 smołowania, koszulę z pięknie plisowanym gorsem, pierzynkę puchową, potłuczony kryształ, imbryk do herbaty spłaszczony do wymiarów naleśnika, dziewiętnaście połci boczku, ogromne stosy fasoli, łańcuchy, rygle, uprząż — żelastwa dość na całe życie dla kogoś, kto chciałby tu sobie założyć kuźnię. Poza tym beczułki, pudła, góry soli, sporą kołyskę i — najdziwniejsze ze wszystkiego — wyplatany fotel na biegunach stojący obok drogi. Nie mogłem oprzeć się uczuciu, że siedzi na nim podróżnik niewidoczny dla oka i że lada chwilę fotel zacznie się bujać. Sprawa zmniejszenia ładunków doprowadziła do sporu, który rozstrzygnęliśmy głosowaniem. Urządzenie tartaku będącego wspólną własnością kilku rodzin stanowiło tak trudny problem, że dla dobra ogółu trzeba było zdjąć ten ładunek z wozu. Niestety, .decyzja ta zrodziła urazy, których ślad dotąd pozostał. Rozpoczęliśmy przeprawę wczesnym świtem. Drugi z wozów runął, a zawartość potoczyła się w dół stromego brzegu. Zaczęło się mozolne zbieranie, do czego zachęcał Coulter używając swoich szczególnych zwrotów. Jeśli idzie o nasze dwa wozy, przebyły one rzekę bez wypadku, chociaż woły w swojej walce o znalezienie o-parcia dla nóg wytężały wszystkie siły. Z przezorności uszczelniliśmy oba posłania paskami perkalu i knotem do lamp, jednakże woda i tak je zalała. Na szczęście była ciepła i wcale nie przykra w dotyku. Gdzieś około południa wybuchła wielka wrzawa, gdy ktoś wskazał na wyspę piaszczystą i leżące na niej ciało mężczyzny w średnim wieku. Policzyliśmy się spiesznie i doszliśmy do wniosku, że człowiek ów nie jest członkiem naszej grupy. Ale zaledwie w kilka minut później zobaczyliśmy Jaimiego, który płynął dzielnie w kierunku mielizny, a nawoływania, żeby zawrócił, nie dały żadnego rezultatu. Widzieliśmy, jak gramoli się na piach, przyklęka, a potem wraca wpław ku odległemu brzegowi. Przyniósł portfel i w nim dokumenty na nazwisko niejakiego Edwina Loreha z Prairie du Rocher w Illinois. Ubranie mężczyzny, wyjaśnił nam Jaimie, było mocno obciążone piachem, z czego wynika, że nieszczęśliwa ofiara zapadła się w grząskie dńo, z którego dopiero po jakimś czasie wymyła go woda. Miałem wielką ochotę pożyczyć od Jaimiego chochlę, którą mu ofiarowałem, i sprawić smarkaczowi solidne lanie, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że byłby to czyn nieetyczny. Może zrobię to jutro. Jego zachowanie się w ciągu całej przeprawy pozostawiało wiele do życzenia. W pewnej chwili przygalopował do mnie konno Coulter i spytał „czybym nie zechciał łaskawie przekazać temu nieznośnemu śmierdzielowi, żeby zostawił woły w spokoju". Okazało się, że Jaimie przebywa rzekę tam i z powrotem uczepiony wolich ogonów. Kiedy go wyłajałem, oświadczył mi, że działa prawie jak ster i utrzymuje woły w prostym kursie. Obawiam się, że 189 ten chłopiec ma za dużo wolnego czasu. Postanowiłem udzielać mu codziennych lekcji łaciny. W drugim dniu przeprawy, gdy nasze woły stały w rozsypce na obu brzegach rzeki, ujrzeliśmy pięćdziesięcioosobową grupę Siu-ksów, którzy przebywali rzekę jednocześnie z nami. Chociaż byli rozproszeni, przygotowaliśmy się natychmiast do obrony, ale postawa Indian była wyraźnie pokojowa, a nawet wyniosła. Był to szczep ludzi bardzo pięknych fizycznie, zauważyliśmy ogromną różnicę między tymi czerwonoskórnymi a plemionami dotąd spotykanymi w drodze. Mężczyźni dorodni, wysocy, siedzieli, rzecz szczególna, na bardzo małych konikach. Sąuaiws prowadziły konie juczne, na których siedziały zarówno psy, jak niemowlęta, podczas gdy Większe dzieci brnęły jak je Pan Bóg stworzył przez wodę. Prócz delegacji, dostojnej i lodowatej, która do nas przybyła, ci Siuksowie ani jednym błyskiem oka nie zdradzili, że zauważają naszą obecność. Gdy skończyli przeprawę, naczelnik i dwaj jego wojownicy przyszli do nas pertraktować w sprawie strzelb. Bynajmniej nie żebrali. Jak się okazuje, wszyscy Indianie przedkładają strzelbę skałkową nad strzelbę ze spłonką. Zaopatrzyć się w krzemień nie jest trudno, natomiast zdobycie spłonki często przekracza ich możliwości. Stąd wieczne próby zamiany. Skierowawszy ikonie łbami ku mam, naczelnik (jak mi się zdawało, z uśmieszkiem na u-stach, ponieważ ci Siuksowie mają sławę bitnych wojowników) wykonał gest oznaczający ich przynależność do plemienia Siuksów, to jest przytknął brzeg dłoni do szyi. Pełen pogardy i bynajmniej nie zastraszony nasz pan Coulter odpowiedział prowadząc swojego konia tam i z powrotem prostopadle do szlaku, co miało znaczyć: „Czekam na was". A gdy przybyli, poinformował ich w ostrych słowach, że nie prowadzimy handlu z Indianami, po czym dodał ze zbędnym grubiaństwem vamoose. W pewnym sensie było to niemiłe spotkanie, ale bynajmniej nie z winy naszych gości. Coulter jest niezwykle zdolnym człowiekiem, ale nawet jego własna matka nie mogłaby zaprzeczyć, że ma polor i maniery pumy. A jego wstręt do Indian jest wręcz maniakalny. Ten człowiek,stanowd dla mnie interesujący obiekt studiów. Krótka notatka medyczna: Zebrani już wszyscy na drugim brzegu i gotowi do drogi przekonaliśmy się, że wielu spośród członków naszej wyprawy zapadło na zdrowiu. Wpływ alkalicznej prerii wszystkim nam daje się we znaki. Jako starszy z obecnych lekarzy wygłosiłem pogadankę na temat zdrowia zalecając lekką dietę i chłodzące napoje. Jednocześnie oświadczyłem, że jestem przeciwny puszczaniu krwi. Zaproponowałem natomiast, żeby chorzy ssali lniane szmaty maczane w occie. Znalazło się też kilka par zielonych okularów przeciwsłonecznych dla tych, którzy cierpieli na zapalenie oczu spowodowane kurzem i słońcem,- natomiast baty- 190 stowe welony rozdzielono między kaszlących. Zakończyłem pogadankę garścią rad na temat kąpieli. Czystość i czyste obmywanie ciała są najlepszym środkiem zapobiegawczym przeciwko chorobom, przestrzegałem jednak przed kąpaniem się w stanie nadmiernego zmęczenia i jako najlepszą porę dla tych zabiegów zaproponowałem godziny dziewiątą lub dziesiątą rano, kiedy to człowiek jest silniejszy niż 'o jakiejkolwiek innej porze dnia. Moje dalsze wskazówki brzmiały: nie lękajcie się zimnej wody, jeżeli jest wodą miękką, natomiast po wyjściu z kąpieli rozcierajcie ciało szorstkim ręcznikiem, dopóki skóra nie zareaguje w odpowiedni sposób. Ubierzcie się szybko, wypijcie spory kubek czystej wody i przechadzajcie się żwawym krokiem, póki na ciele nie wystąpi pot, następnie chłodźcie się powoli i stopniowo, kierując myśl ku sprawom miłym i pogodnym. Wysłuchawszy tych uwag cierpiący rozpogodzili się trochę. Martwią mnie jednak perspektywy dysharmonii. Wydaje mi się, że naszej ekspedycji grozi rozłam. Grupa, która była zmuszona porzucić urządzenie tartaku (przewodzi jej Matlock, ów ogromny farmer), trzyma się uparcie na uboczu. Ale najważniejsze, że piaszczysta droga staje się coraz uciążliwsza, woły opadają z sił i coraz trudniej im iść w zaprzęgu. Nasze zapasy stopniały na skutek zmniejszenia ładunków, a trawa jest wydeptana i nędzna. Co poczniemy, gdy skończy się żywność? Mozolna i trudna jest droga do Kalifornii. ROZDZIAŁ XXIII W pobliżu Chimney Rock na szlaku do Kalifornii 12 sierpnia ?9 Najdroższa Melisso, wyprzedziłem tabory i list ten piszę siedząc na skalistym wzniesieniu. Dzień jest słoneczny i pogodny, a powietrze czyste i niemal wiosenne, pozwalające dojrzeć strzelisty dziw natury odległy blisko czterdzieści mil i zwany Chimney Rock. Tam się ma odbyć ceremonia zaślubin. Piszę do Ciebie z sercem przepełnionym nadmiarem radości, że wszystko tak się nam pomyślnie układa. Droga, aczkolwiek nie poprawiła się dotąd, a może nawet pod pewnymi względami uległa nieznacznemu pogorszeniu (koła zapadają się teraz w piachu na głębokość dziesięciu cali), umożliwia nam jednak przejazd. Woły, jakkolwiek nie odzyskały jeszcze sił w takiej mierze, aby można o nich powiedzieć, że tryskają zdrowiem (czasem ta lub inna sztuka padnie przy drodze), ciągną jednak wozy z godnym pochwały zapałem, zwłaszcza gdy się zważy stały (dotkliwy) brak wody i trawy. 191 Zapasy żywności, które muszą nam starczyć na wiele jeszcze dni, pozwoliły na wprowadzenie zdrowej, iście sportowej diety, która wyklucza przekarmianie prowadzące do opasłości, nadmiernej pracy serca i przemęczenia nerek, co sprawia tak wiele kłopotu nam, praktykującym lekarzom. Zawiadamiam Cię z prawdziwą radością, że w całym Obozie nie ma ani jednego przypadku podagry! Ucieszysz się zapewne, gdy Ci powiem, że okolice te praktycznie pozbawione są trawy. Indianie w wielkiej sile nie dotrą nigdy do tych obszarów, a to z powodu ich pustynnej jałowości. Tak więc pod jednym z najistotniejszych dla nas względów jesteśmy niemal zupełnie wolni od niepokoju. Poszukiwanie wody stało się niemal zabawą, w której uczestniczą zarówno dzieci, jak dorośli. Z każdego punktu widzenia, również z terapeutycznego, tego rodzaju rozrywka jest zbawienna dla ludzi tak blisko ze sobą współżyjących, poszukiwanie zaś źródlanego nektaru na tych sodowych obszarach pomiędzy północną a południową odnogą Platte świetnie służy temu celowi. Przykład: gdy wczoraj przedzieraliśmy się przez okolicę nieprawdopodobnie wprost jałową, gdzie silny wiatr wionął pyłem piaskowym i sodowym (była to istna zadymka), ktoś wypatrzył na lewo od nas rączy strumień. Możesz sobie wyobrazić radosne okrzyki, wśród których wszyscy członkowie naszej wyprawy biegli nad brzeg i rzucali się na ziemię. Niestety — jeden łyk powodował gwałtowne torsje. Przeto gra musi się toczyć dalej. Zastanawiam się, czyby nie ufundować nagrody dla tego, kto pierwszy do-kona szczęśliwego odkrycia. W przypadkach nagłej konieczności woda rzeki Platte nadaje się do picia, wydziela jednak z siebie szczególnie przykry, powiedziałbym, zgniły i" natrętny fetor, który unosi się zresztą nad całym tym obszarem. Jednakże członkowie ekspedycji uznali jednogłośnie, że jest to okoliczność nader szczęśliwa, wzmaga bowiem ogólny zapał do szybkiego odbycia podróży. Pragnęlibyśmy jak najspieszniej dostać się do Kalifornii — lub dokądkolwiek, byle pozostawić za sobą te ziemie. W szerszym sensie, jak wspomniałem wyżej, wiedzie nam się znakomicie. Przeprawiwszy się przez południową odnogę Platte zjechaliśmy w dół do doliny północnej odnogi przez przełęcz zwaną Jesionowym Jarem; jest to kamienista rozpadlina z rzadka porosła skarłowaciałymi jesionami, ze stojącym u jej wejścia szałasem, który posiada historyczną wartość. Wznieśli go traperzy unieruchomieni w śnieżnych zaspach, z czasem zaś zmienił się w coś w rodzaju poczty, której ściany tak na zewnątrz, jak wewnątrz pokryte są mnóstwem kartek — ogłoszeniami o zaginionych stadach, radami, sugestiami, wiadomościami dla późniejszych wypraw, najróżniejszymi wskazówkami. W środku znaleźliśmy wielką ilość listów z prośbą do podróżnych zdążających w obu kierunkach, aby dostarczyli je do najbliższego urzędu pocztowego. 192 Wybuchła tu sprzeczka, która w gruncie rzeczy podkreśla tylko panującą między nami harmonię. Zatrzymaliśmy się na krótki czas przy szałasie chcąc wykorzystać wskazówki naszych poprzedników i — rzecz jasna — zbyć wzruszeniem ramion liczne dość rady, abyśmy zawrócili, nim zginiemy; Coulter (który, jak zapewne pamiętasz, od samego początku budził mój najwyższy podziw) czytał właśnie jakieś ogłoszenie przy drzwiach frontowych, gdy podszedł do niego Bill Matlock, nasz wojowniczy farmer z Illinois. Otóż ten ogromny i ehudy mężczyzna o kościstej i niewiarygodnie długiej twarzy, zmierzwionych, płowych włosach i małych świdrujących oczkach ubzdurał sobie, że powinniśmy zwołać zebranie i rozważyć ewentualność „jazdy jucznej". Chdziło o to, żeby zostawić ciężkie wozy i załadować prowiant na grzbiety wołów albo lepiej mułów, o które powinniśmy się postarać przy pierwszej okazji (mnóstwo takich rad widniało na ścianach „poczty"). Muszę tu nadmienić, że Matlock żywił do Coultera urazę jeszcze od dnia przeprawy przez Platte, kiedy to Coulter zażądał, aby on i jego kuzyni (plemię liczne d niechlujne, nie podnoszące bynajmniej ogólnego wyglądu naszej ekspedycji) pozostawili urządzenie tartaku, które według powszechnego mniemania tak było ciężkie i nieporęczne, że transport przez rzekę stanowiłby poważne niebezpieczeństwo dla życia ludzi i zwierząt pociągowych, a także dla całości wozów. — Jakoś jeszcze jedziemy — .powiedział Coulter nie odrywając oczu od ogłoiszenia. — Wniosek odrzucony. Wielu z nas było świadkami tej sceny — ja, Brice, Jennie, ??? i kilka innych osób — toteż gdy Matlock schwycił Coultera brutalnie za ramię i obrócił go do siebie, z naszych ust wyrwał się zduszony okrzyk. — Hej, ty, dość mam tych twoich cholernych rządów! — wrzasnął farmer. — Ja i moi krewni zrobimy to, na co nam przyjdzie ochota. — Mówię o wyprawie jako o całości — odpowiedział spokojnie Coulter. — Będziemy jeszcze jakiś ozas jechali na wozach. Znając Coultera (pomyśleliśmy, że jest to odpowiedź powściągliwa i umiarkowana, ale farmer najwyraźniej szukał ujścia dla zapiekłej urazy {częściowo datującej się od dnia, w którym Coulter odbył swoje osławione łowy na jelenia), postanowił więc zejść na tory bardziej osobiste. — A skąd ty iniby taki mądrala! — wrzasnął przysuwając się tak blisko, że jego spękany od słońca nos dotykał niemal twarzy Coultera. — Przyłączyliśmy się do tych taborów późno, więc nie miałem kiedy popytać ludzi. Jakbym popytał, poszlibyśmy z inną grupą. Skądeś się wziął, pyskaczu? — Wynajęto mnie za ogólną zgodą. 13 — Podróże Jaimiego McPheetersa 193 Podczas tego niemiłego dyskursu Coulter stał swobodnie w swojej niedbałej pozie, z półuśmiechem na ustach. Ale gdy farmer wypowiedział następną uwagę, jego twarz pokryła się kredową bladością. — Słyszało się coś niecoś, a jakże... nie mamy chęci wlec się po szlaku za gościem, który zamordował własnego brata. Coulter wyglądał jak rażony piorunem. Cofnął się o krok, a potem wyrzucił z siebie prawie niedosłyszalne słowa: — Zgoda, chcesz walki, będziesz miał walkę. W tym momencie kilku rozważniej szych mężczyzn zainterweniowało, ale Coulter był stanowczy. — Nie tym razem -— powiedział zdejmując zamszową bluzę. — Doktorze, będę wdzięczny panu i Kisslowi, jeżeli omówicie warunki. Ten tam chyba wzgórek jest odpowiedni. Nie muszę Cię zapewniać, że usiłowałem go odwieść od tej decyzji, ale nawet nie chciał słuchać. Gdy Matlock wyznaczył na sekundantów dwóch swoich krewnych — brodatych, nieokrzesanych mężczyzn niemal równych mu wzrostem — udaliśmy się na krótką naradę. Wyznaję, że regulamin tego rodzaju walki nie, był mi znany, lecz ku mojemu zdumieniu Kissel złamał nagle swoje zasady małomówności i powiedział: — Żadnego kopania, żadnego wykluwania oczu, żadnego bodze-nia głową, walka, dopóki jeden nie zawoła, że ma dosyć. Wyższy z dwóch kuzynów Matlocka (równego mu grubianina nie spotkałem chyba w życiu), w brudnej drelichowej koszuli lepkiej na froncie od tłuszczu, splunął pogardliwie sokiem tytoniowym i powiedział: — Wolicie ciało pochować tutaj, czy odeślecie je w skrzynce do domu? Kissel spojrzał na niego badawczo swoimi błękitnymi oczami dziecka, a potem wypowiedział pierwsze szorstkie słowa, jakie słyszałem z jego ust. Z przyczyn, których nie potrafię wypowiedzieć, ten olbrzymi kuzyn Matlocka raził jego szlachetne wyobrażenie o rolnictwie jako życiowym powołaniu. — Panie, pan jesteś mocny w gębie — powiedział. — Ile masz wzrostu, grubasie? — Sześć stóp, sześć cali, ani mniej, ani więcej. — Nie wiedziałem, że bywają takie wysokie kupy gnoju — powiedział kuzyn, a ja skoczyłem między nich błyskawicznie. Przez. sekundę byłem pewien, że czeka nas jeszcze jedna walka. Matlock zdjął koszulę i udaliśmy się na wzgórek. Psy ujadałyr dzieci biegły za nami wrzeszcząc „Walka! Walka"! Kobiety zajęły stanowisko w pewnej odległości, aby widząc coś niecoś nie narazić się jednocześnie na zarzut niewczesnej ciekawości, nad wszystkim 194 zaś wisiała atmosfera złowieszczej, gorączkowej powagi, jaką rodzą zwykle tego rodzaju cielesne starcia. Atmosfera ta bywa zaraźliwa, rozgrzewa krew; nagle człowiek gotów jest wyzbyć się wszystkich przyjaznych uczuć, a nawet sam chętnie poszukałby zwady. Kiedy dwaj przeciwnicy, rozebrani do pasa, stanęli naprzeciw siebie, wszystkich nas uderzyła dysproporcja w ich budowie. Matlock jest ogromnym mężczyzną o skórze białej jak rybie podbrzusze i gruzłowatych, postronkowatych mięśniach człowieka, który wykonuje ciężką pracę fizyczną, w tym dźwiganie ciężarów. Coulter, śniady, opalony na brąz i gibki jak pantera, wydawał się przez kontrast wprost beznadziejnie drobny. i — Dałbyś pewnie dużo, żeby się wycofać, pyskaczu? ' — Nie. Proponuję wolną walkę —odparł Coulter. — Zgoda, niech będzie wolna. Odpowiedź farmera była dość niedbała, ale po jego twarzy przemknął cień niepokoju. Trudno mu się dziwić. Twarz Coultera w gniewie jest jednym z najmniej uspokajających widoków na świecie. Nie malowała się na niej wściekłość, rysy nie były wykrzywione, nie dostrzegłem napięcia czy nerwowości; jego oczy błyszczały matowym blaskiem ślepi grzechotnika, rozdęte nozdrza drgały, usta były prostą linią wykutą w granicie. Łagodnie mówiąc, wygląd miał bardzo niebezpieczny i chyba Matlockowi po iraz pierwszy błysnęła myśl, że działał pochopnie. Niemniej gdy Kissel zawołał: „Zaczynać!", ruszył kołysząc się do przodu i tyłu i wymachując rękami w powietrzu, jak pływak bijący wodę ramionami. Nagle wymierzył Coulterowi potężny, niesportowy cios butem we wrażliwe miejsce przy pachwinie. Gdyby się ten zamiar udał, Coulter byłby może inwalidą do końca życia. To, co nastąpiło później, pozostawiło mętny tylko ślad w mojej świadomości. Ruchy Coultera były tak szybkie, że nikt z nas nie mógł za nimi nadążyć. iStanęło mi nagle przed oczami klasyczne wyobrażenie wilka rzucającego się do gardła powolnemu w ruchach łosiowi. W rozmowach tego wieczoru nikt nie potrafił przypomnieć sobie dokładnie kolejności wypadków, wszyscy się jedinak zgodzili, że spotkania tego nie można było nazwać rwalką. Było to morderstwo i nagła śmierć, a raczej mogło być, gdyby nie ogólna interwencja. Uskoczywszy w bok Coulter (zdaje się) schwycił Matlocka za nogę i poderwał ją szybkim, gwałtownym szarpnięciem, które wyrzuciło tamtego w powietrze, a potem zwaliło na plecy z głośnym hulkiem. Nasz farmer minę miał ogłupiałą, ale nie zdążył ochłonąć, gdy Coulter runął na niego jak jastrząb rzucający się na zająca. W milczeniu młóciły teraz ręce i nogi, nagle zaś rozległ się suchy trzask jakby łamanej gałęzi. (Matlock wrzasnął przeraźliwie, oderwał się od przeciwnika i chwiejnie dźwignął na nogi. Lewa 195 ręka zwisała mu bezwładnie u boku. Ale Coulter też już był na nogach i prawą ręką wymierzył krótki cios — pięść przesunęła się zaledwie o kilka cali — który wylądował na samym środku twarzy Matlocka. Zobaczyliśmy z przerażeniem, że jego nos jest niemal dosłownie spłaszczony; tylko nozdrza i dziurki tryskające krwią wskazywały, że był to ludzki organ powonienia. Nie muszę Cię zapewniać, że Matlock zachwiał się i że oczy zaszły mu krwią. Ale zanim irunął na ziemię, Coulter skoczył mu na plecy i objąwszy go w pasie nogami (chwyt ten, bodajże, określany jest nazwą „nożyc") wbił palce prawej ręki w oczodoły Matlocka. W wolnej walce na tych równinach zwycięzca ma moralne prawo oślepić przeciwnika — jeżeli ma na to ochotę. Jednakże w tym momencie przyszła interwencja ze strony kuzynów Matlocka. Inni też zaczęli protestować. Ale wyższy z kuzynów wyszarpnął z kieszeni nóż, wzniósł go wysokim łukiem i zaczął już opuszczać ku plecom Coultera, gdy Matt Kissel schwycił go za przegub dłoni i zmusił do wypuszczenia zbrodniczego narzędzia. — Chcesz, żebym cię pokiereszował!? — wrzasnął kuzyn wymierzając cios w głowę Kissla. Mam wrażenie, że pięść wylądowała na czaszce, w każdym razie nie zrobiło to na Kisslu najmniejszego wrażenia. Ten spokojny, powolny człowiek zacisnął dłoń na brzuchu kuzyna, chwytając razem -ciasny pasek i luźne fałdy ciała, i podniósł go w górę. Trzymał go tak jedną ręką, wiszącego w powietrzu kilka stóp nad ziemią. — Troszkęś się pan rozgorączkował — powiedział Matt. — Tak ostygniesz. — Bez urazy — wymamrotał kuzyn i na tym skończyła się walka. Było to starcie o zgoła wyjątkowej gwałtowności i pewien jestem, że przejdzie do legendy tych równin. Mnie szczególnie zainteresowało jej pokłosie. Otrzepując ubranie Coulter, który wyglądał już normalnie i tylko dyszał ciężko, powiedział: — Dla porządku: nie miałem zamiaru go oślepić. Kissel mierzył go przez chwilę spokojnym wzrokiem. — Rad jestem, że pan to mówisz. Wtedy Coulter wypowiedział uwagę, która wzbudziła ogólny śmiech: — Panie Kissel, mam nadzieję, że nigdy nie będziemy się bili. Nie wyobrażam sobie cięższej pracy na całe popołudnie. — Nie będzie okazji. Zeszliśmy ze wzgórka. Matlockawie zajęli się swym rannym wojownikiem; trzeba mu było nastawić rękę i opatrzyć nos. Ogólnie rzecz biorąc, doszedłem do wniosku, że miał dużo szczęścia. Ta myśl wydała mi się trochę niepokojąca. Ale jak Ci już wspomniałem, droga Melisso, to drobne nieporo- 197 zumienie oczyściło w pewnym sensie atmosferę i uwydatniło zasadniczą solidarność naszej grupy. To prawda, że nazajutrz stronnictwo Matlocków i garstka ludzi o podobnym nastawieniu odłączyła się od obozu macierzystego postanawiając odbyć podróż na własną rękę. Ale my, cała reszta, jesteśmy niezachwiani w naszym postanowieniu. Przed nami leży złoto, złoto, w którym będziemy się mogli tarzać, które będziemy wyrzucali z powozu jadąc (z odzyskanym kredytem) po ulicach Louisville. Fort Laramie, znajdujący się stosunkowo niedaleko przed nami, znaczy połowę przebytej drogi! Potem czeka nas już tylko miła przechadzka poprzez kilka pustyń, kilka równin pokrytych salinami i przez Góry Skaliste. Czyż można sobie wyobrazić bardziej zachwycającą perspektywę? ROZDZIAŁ XXIV Ludzie nie przestawali mówić o walce i bardzo niedługo zwalili całą winę na Coultera. Wszyscy prócz naszej gromadki. Nikt nie występował jawnie ani go nie oskarżał, ani też nie szukał z nim zwad, ale wystarczyło, by ktoś powiedział, że Matlockowie stanowili wartościowy dodatek do ekspedycji. Przed tą chryją nie znalazłby się w obozie ani jeden człowiek, który by lubił tych drągali czy ich kobiety, ale teiraz można by pomyśleć, że byli misjonarzami. Aż obrzydliwość brała, kiedy się tego słuchało. Ojciec wiedział, że nie warto zaprzątać sobie tym głowy; ot jeszcze jeden przykład ludzkiej przewrotności. Powiedział, że jak tylko wydarzy się coś nowego, zaczną obszczekiwać inne drzewo. — Spotkałem się z tego rodzaju przewrotnością iw czasie wyborów. Na urzędzie, powiedzmy, jest człowiek uczciwy, rzetelny, pracowity, nawet szlachetny (o tyle, o ile cechę tę można znaleźć u polityków), a opozycja wystawi kandydaturę łajdaka, za którym nie przemawia absolutnie nic prócz wrzawy przez niego wznoszonej. Jeżeli jednak będzie szczekał dostatecznie długo i dostatecznie głośno, wedrze się na urząd. Ludzie są gotowi uwierzyć w każdą złą rzecz, jaką się mówi o ich bliźnich. Nawet Jennie zaczęła się boczyć. Mówiła, że Eloiza Matlock obiecała być druhną na jej ślubie i że teraz będzie miała o jedną druhnę za mało. Ale ponieważ rozmawiała z tą Eloizą najwyżej dwa albo trzy razy w życiu, pomyślałem, że Jennie mówi na złość Coul- terowi terowi. A tak naprawdę ludzi wyprowadzała z równowagi okolica, przez którąśmy teraz jechali, było im jednak poręczniej wywierać złość na Coulterze. Ziemia między dwiema odnogami Platte tak była pia- 198 szczysta i wysuszona, że powietrze aż się wydawało gęste od drobinek kurzu. Można się było udusić. Co gorsze, wiały silne wiatry. Ludzie przewiązywali sobie nosy chustkami, żeby nie wciągać w płuca piachu. Trwało to dwa dni, potem nagle spadł deszcz, który odświeżył trochę powietrze. W końcu wiatr też się uspokoił i wróciła piękna pogoda. Nawet ziemia nabrała delikatnie zielonej, jakby trawiastej barwy, a przed nami była skała Chimney Rock wznosząca się wysoko w górę jak jakaś starożytna świątynia. Wszystkich uradowała ta zmiana, a kilku mężczyzn oświadczyło stanowczo, że obiecują nie ubliżać więcej Coulterowi. Wiedzieliśmy, że dotrzemy do skały na czas, żeby w niedzielę mogły się tam odbyć uroczystości weselne. Na samą myśl o tym wszystkim zrobiło się radośniej. Zauważyłem, że zawsze jest tak ze ślubami. Ci, którzy są już żonaci, skaczą z radości, że ktoś inny dał się złapać, a kawalerowie naturalnie odczuwają ulgę, że to jeszcze nie oni. Biorąc jedno z drugim byłem w naprawdę dobrym humorze. Jennie powiedziała, że zrobi ze mnie „pazia od rzucania kwiatów", ponieważ w całym obozie znalazły się tylko trzy dziewczynki w odpowiednim wieku, a chociaż w tych okolicach nie rośnie nic prócz 'mlecza i kaktusów, miałem nadzieję, że dobrze się przy tym ubawię i zdołam zrobić jakiś mały szantażyk. Należało się to tej przemądrzałej osobie (płci żeńskiej. Ale gdy tego wieczoru rozbiliśmy obóz, ojciec wyjął z kieszeni szkaradnie wyglądającą małą zieloną książeczkę; pożyczył ją od jednego pana, którego żona była kiedyś nauczycielką, ale jej się potem poprawił charakter. Ojciec oznajmił, że będzie mnie uczył łaciny. — Otóż, chłopcze — powiedział odciągając mnie na bok i wkładając okulary — dość się już naleniuchowałeś. Mamy pewne obowiązki wobec twojej matki i od dzisiaj zaczniemy je wypełniać. — Tak, ojcze — powiedziałem. Poczułem się tak nieszczęśliwy jak tego dnia, kiedy w szkole zaczęli mi wbijać do głowy tabliczkę mnożenia. — Jest ci zapewne znany ogólny sens łaciny, to jest jej podstawowa definicja i cele? — Owszem, coś niecoś o tym słyszałem, ale nic specjalnie przychylnego. W mojej obecności nikt się o niej dobrze nie wyrażał. — Jeżeli masz zamiar dalej stroić żarty — rzekł spoglądając na mnie ponad okularami — będę zmuszony spuścić ci lanie. — Przecież tylko mówię, co słyszałem. :— Doskonale. A zatem, czym jest w twoim przekonaniu łacina? — Mogę być o milę od celu, ale mam wrażenie, że coś ma wspólnego z greką. — Trafić nie trafiłeś, ale wcale nie jesteś tak znowu daleki od 199 sedna. Łacina była językiem Rzymian. Jestem z ciebie dumny, synu. A teraz posuniemy się krok dalej: wiesz zapewne, ze łacina jest językiem martwym? ???-?., ? -r- Co ty powiesz, tatku! — zawołałem zdziwiony. — JN-igay o tym nie słyszałem. A na co umarła? . — Schodzimy trochę na manowce. Łacina, klasyczny języK wczesnych Rzymian, jest teraz językiem martwym. Możemy o-przeć się na tej przesłance i z tego punktu posunąć się dalej w naszym rozumowaniu. • ;.;? ??????, — Tatku, ja naprawdę nie chcę ci się naprzykrzać — ?°™.1?~ działem — ale czułbym się znacznie lepiej, gdybym wiedział, dlaczego umarła. Powiedz, kto ją zabił? , • • i, — Nikt jej nie zabił. Kilka ludów zmieszało się ze sobą i języK po prostu został wchłonięty przez inne. To wszystko. ( r — Chcesz powiedzieć, że Rzymianie w ogóle zaniemówili. — Rzymianie jako tacy przestali być Rzymianami i zaczęli używać języka ludów, z którymi się połączyli. Słuchaj, chłopcze, chcesz się uczyć łaciny czy nie chcesz? — Hm, raczej nie chcę — odparłem wstając.— Przykro nu, ze to tak wyszło, ale nie miałem pojęcia, że łacina umarła. Mozę któregoś dnia zajmiemy się czymś innym. *•'?*? — Powiem ci, czym się teraz zajmiemy — wybuchnął oj ciec. Jeżeli za trzy sekundy nie siądziesz obok mnie i nie zabierzesz się do nauki, nie będziesz mógł siedzieć przez tydzień. — Och, zgoda — powiedziałem. — Nie zrozumiałem cię, tatku. Myślałem, że dajesz mi prawo wyboru. Bardzo chętnie zabiorę się do łaciny (obojętne, czy jest żywa, czy martwa), ale naprawdę me wiem, jaki z tego pożytek. Ojciec potrząsnął głową. — Jaki jest pożytek z łaciny? Czy to miałeś na myśli? _ _ — Nie będę przecież prowadził z martwymi Rzymianami żadnych interesów, więc po co sobie zawracać głowę? — Łacina — rzekł ojciec z namysłem — jest podstawą naszego, jakże bogatego, języka. Wiele, wiele słów przeniesionych zostało niemal żywcem w ich dokładnym, prawie identycznym kształcie. Dla zapalonego studenta filologii dba te języki są niemal wymienialne. . . . — Och, w takim razie daj mi tę książkę. Nie.miałem pojęcia, ze istnieje możliwość zamiany. Teraz rozumiem, o co chodzi. Łj"l?ie bym wyglądał, jakby tak ktoś przeszedł na łacinę, a ja bym bąkał po angielsku. Nie zrozumiałbym ani słowa. Sięgnąłem po książkę, ale ojciec mi jej nie dał. . — Chłopcze, jeszcze raz cię ostrzegam, a potem będę ^usial odłamać gałąź. Każdy następny głupi figiel doprowadzi do bardzo żałosnych następstw. 200 — Och, przykro mi, że jestem taka ciemna masa — powiedziałem. — Zaczynamy lekcję. — Brawo, robimy postępy. Otóż, mój Jaimie, zanim zajmiemy się gramatyką, powinniśmy zdać sobie sprawę z rzeczy najważniejszej: znajomość łaciny pozwala nam czerpać z nieprzebranego skarbca wielkiej i wzniosłej literatury. Czy imię Cezara mówi ci cokolwiek? — No, nareszcie czuję się jak w domu — powiedziałem z zadowoleniem. — Tak się składa, że znam go całkiem dobrze. To ten stary Murzyn, który sprząta w sklepie spożywczym Briscoego. Ostrzył mi scyzoryk może na tydzień przed wyjazdem. Ma chyba ze dwieście lat, więc wcale się nie dziwię, że wszyscy jego przyjaciele dawno umarli. Ojciec zdjął okulary i przetarł je. — Nie wiem — wyszeptał po długim milczeniu. — Może najprościej będzie przejść do gramatyki. Otworzył książkę i rozpłaszczył ją, żeby było łatwiej czytać. — Zaczynamy, synu. Teraz nie będziemy mieli już żadnych trudności. — Bardzo chętnie wezmę się do roboty, bo nareszcie zrozumiałem, o co ci chodzi. — Wiem, synu. Otóż najpierw musimy się zastanowić nad porządkiem zdań. Podmiot, orzeczenie, dopełnienie i tak dalej. Rozumiesz, prawda? — Rozumiem, tatku, że porządek w zdaniu jest tak ważny, jak porządek we wszystkim innym na świecie. — To miał być dowcip, synu? Czy tak? — Chyba tak... — Ale nie będziesz już robił więcej dowcipów? Powiedz. — Nie będę, tatku. — W takim razie zaczynamy. Otóż w łacinie orzeczenie znajduje się na końcu zdania. Gdyby ktoś z ówczesnych Rzymian chciał powiedzieć„Indianm oddał strzał z rusznicy", jak według ciebie wyglądałby szyk tego zdania? — Ho-ho, prosta sprawa — zawołałem czując się odrobinę swobodniej. — To jest pytanie trikowe. Mieliśmy takie w szkole. Nikt w Rzymie by tak nie powiedział. Po pierwsze nie było wtedy rusznic, a po drugie nikt jeszcze nie odkrył Indian. Ojciec zdjął kapelusz i otarł chustką skórkę w środku. Wydało mi się to dziwne, bo słońce prawie już zaszło i wcale nie było tak gorąco, żeby się pocić. A potem powiedział bardzo interesującą rzecz, tylko że nie miała ona nic wspólnego z łaciną. — Doprawdy nie sądzę, żebym oceniał dotąd we właściwy sposób los śp. Hioba. Ale po sekundzie dodał żywo. — Otóż Rzymianin powiedziałby: „Indianin z rusznicy strzał 201 oddał". Możesz mi wierzyć na słowo. W razie potrzeby przedłożę ci odpowiednie zaświadczenie. A teraz zróbmy rozbiór zdania łacińskiego. Słuchaj uważnie: Agricola in horto est. Co o tym myślisz? —Bardzo ładne — odparłem. — Podoba mi się to zdanie. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego pozwolili tej łacinie umrzeć. — Agricola znaczy „rolnik", in horto znaczy „w ogrodzie", a est znaczy „jest". Teraz zestaw, synu, słowa i zobaczymy, jaki będzie rezultat. — Ogród jest w rolniku. Ojciec chyba nie był zadowolony z przebiegu lekcji, bo tym razem zerwał kapelusz z głowy i cisnął go na ziemię. — Niech to licho, chłopcze, istnieje chyba coś, czego mógłbyś się nauczyć. W życiu nie widziałem takiego ucznia. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jesteś stuprocentowym osłem. Dlaczego mówisz „Ogród jest w rolniku"? Może zechcesz mi wytłumaczyć. — Pomyślałem sobie, że to było późną jesienią i on zjadł cały o-gród. Wydaje mi się to całkiem rozsądne. Namęczył się przy sadzeniu, więc byłby głupcem, gdyby pozwolił, żeby wszystko zgniło w ziemi. • Wiedziałem, że lekcja zaraz się skończy, bo ojciec wstał — ostrożnie, jakby go coś bolało — i kręcąc się na wszystkie strony rozcierał sobie mocno kark. — Myślę, synu, że na dzisiaj dosyć. Zaznaczyłem tu miejsce, w którym jest mowa o czasowniku „kochać" po łacinie arnare... nie, wolałbym, żebyś nie robił na ten teniat żadnych uwag... naprawdę cię proszę. W ciągu najbliższych kilku dni nauczysz się koniugacji: ???, amas, amat. Szczerze mówiąc, nie wierzę, żeby dało to jakikolwiek rezultat. Trzeba będzie chyba zrobić coś innego. Postaram się o inną książkę i zaczniemy naukę od początku, po angielsku. Wiesz... „Ala ma kota" i talk dalej. Przyznaję, że to było bardzo pouczające doświadczenie. Jedyne, co mnie irytuje, to że w Louisville ściągano ze mnie podatki na szkoły. Jest to klasyczny przykład nadużyć w magistracie. Teraz możesz iść na kolację... kolację... ,,k" jak „kotek"... tylko najpierw umyj ręce. Obserwowałem go, kiedy odchodził. Nie wiem dlaczego, ale zdawało mi się, że idzie jakimś takim starszym krokiem. Swoją drogą ulżyło mi. Naprawdę cudem umknąłem niebezpieczeństwa. A jeżeli przypadkiem myślicie, że nie zachowałem się jak należy, powiem jeszcze raz to, w co wierzyłem od samego początku: naprawdę nie warto robić tyle szumu o język, który jest tak zupełnie martwy jak łacina. Dodam jeszcze, że obu nam zaoszczędziłem sporo zmartwień i kłopotów. Kiedy dotarliśmy do Chimney Rock, wszyscy się trochę odprężyli. I co tu się dziwić. Ci ludzie żyli od wielu tygodni w beznadziej- 202 nym napięciu nerwowym. Jak się weźmie jedno z drugim — Indianie, choroby, straszna droga, strata zapasów, które tak oszczędzali, których skąpili, o które walczyli, a poza tym wszystkim bezustannie nurtująca ich myśl, jak będzie w tym nowym, obcym kraju — łatwo zrozumieć, że byli u kresu sił. Około dziesięciu mil przed Chimney Rock natrafiliśmy na inne dziwaczne skały, które ludzie nazywali Kapitolem, bo podobno przypominały gmach sądowy w Waszyngtonie. Patrząc prosto w górę naprawdę miało się wrażenie, że stoi tam budynek ze skrzydłami po bokach i dużą kopułą na górze. Człowiek doznawał dziwnego uczucia. Wrażenie to wzmogło się, kiedy mój ojciec powiedział, że wszystkie formacje skalne — strome ściany na brzegach rzeki, ten Kapitol i Chimney Rock — są z miękkiego kamienia, który rozkruszy się i rozsypie w niedalekiej przyszłości, więc niedługo w ogóle ich nie będzie. W takich sprawach można było wierzyć mojemu ojcu na słowo; kiedy się trzymał faktów naukowych i nie ozdabiał niczego dodatkowymi słówkami, jego zasób wiedzy był naprawdę zdumiewający. Słyszałem, jak kilku bardzo mądrych ludzi zwracało na to uwagę. Na widok Kapitolu wzięła mnie straszna ochota, żeby go obejrzeć z bliska, więc wyprzedziłem tabory i wspiąłem się na jedną z zewnętrznych ścian. To było niesamowite: przeraźliwie biała skała, miejscami tak gładka i wypolerowana, jak mury najwspanialszych budynków, ale inne części zrujnowane i rozkruszone jak w starożytnym, zagubionym mieście. Czułem, że nie wytrzymam tu długo, ile razy wspinałem się na jakiś szczyt czy półkę, miałem wrażenie, że z tamtej strony ktoś na mnie wyskoczy. Było tu jakoś za cicho i za spokojnie. W pewnej chwili wydało imi się, że słyszę zegar cykający gdzieś w samym wnętrzu skał, a ciotka Kitty powiedziała kiedyś, że to jest zapowiedź czyjejś śmierci. ? Zaczynały mnie przechodzić ciarki, więc postanowiłem czym prędzej się stąd wynieść. Ale kiedy obchodziłem jeden z tych przeraźliwie białych narożników, serce o mało nie uciekło md w pięty; myślę, że niewiele brakowało, a bym zemdlał. Na płaskiej Skale stał nieruchomo jak drewno bardzo stary i pomarszczony Indianin. Stał z rękami założonymi, twarzą zupełnie martwą i czekał, a u jego stóp siedziała dziewczyna może jedenasto- albo dwunastoletnia; oczy miała spuszczone w taki jakiś smutny sposób. No cóż, dość już miałem widoku Indian; wiedziałem, czego można po nich oczekiwać, więc zacząłem się rozglądać za innymi. Ale wyglądało na to, że są sami. — How, cola! — powiedział starzec głosem przeraźliwie skrzeczącym, jak gdyby od dawna go nie używał. Podniósł jedno ramię. Wydusiłem z siebie wszystkie słowa, jakie znałem w języku Pawnee, i spytałem, czego chce — w nadziei, że jego zamiary 203 są pokojowe. A wtedy wytłumaczył mi szybkimi jak błyskawice gestami i mnóstwem słów, których większości nie rozumiałem, że dziewczyna jest na sprzedaż. Chciał ją sprzedać, nawet bardzo tanio, ale nie mogłem się połapać w szczegółach transakcji ani nie rozumiałem, jaka jest cena. Usiłowałem mu wyjaśnić najlepiej, jak umiałem, że u nas nie ma popytu na Indian, tak płci żeńskiej, jak męskiej, więc będę mu wdzięczny, jeżeli mnie przepuści, bo chcę wrócić do moich wozów. Ale on był uparty d szedł następując mi na pięty i ciągnąc za sobą dziewczynę na sznurze. To było po prostu śmieszne; robiłem kilka kroków, zatrzymywałem się, oglądałem i wrzeszczałem na niego, 204 żeby sobie poszedł, potem znowu maszerowałem i gdy wychodziliśmy na równiejszą drogę, zaczynałem wszystko od początku. Nie sposób było się go pozbyć. Nie pozostało mi więc nic innego, jaik iść w kierunku taborów, które pełzły niemal równo z nami. Wozy wyglądały ubogo i niechlujnie, zauważyłem, że nie były już takie białe i eleganckie, jak kiedy wyruszaliśmy w drogę. Nagle postanowiłem, że nie będę więcej pertraktował z tym starym, tylko przyłączę się do taborów, a jego zostawię na prerii. Ale ojciec i Buck Coulter szli kawałek drogi przed wozami, zajęci rozmową, a jak mnie zobaczyli, przystanęli i czekali, aż do nich podejdę. — Widzę, chłopcze, że masz towarzystwo — powiedział ojciec. Jak należało się spodziewać, Coulter wtrącił swoje trzy grosze, ale jego słowa były mniej wytworne niż mojego ojca. — Arapahoe — żachnął się. I dodał podnosząc głos: — Skeedad-dle! Stary przybliżył się, a potem rozpoczął tę samą tyradę, którą nieco wcześniej ja miałem szczęście usłyszeć, polkazując na dziewczynę, która stała obok i czekała, jak gdyby przywykła już do tej roli. W sumie wyrzucił z siebie najmniej dziesięć tysięcy słów. Ale najpierw wyciągnął zza pazuchy mały proporczyk, na którym zobaczyliśmy orła i napis E Pluribus Unum. Następnie zaś podał nam list napisany przez francuskiego kupca handlującego futrami, który zaświadczył, że Indianin jest człowiekiem przyjaźnie usposobionym. 205 Przeczytawszy list Coulter powiedział: — Piękne pismo, słowo daję. Może jednak lepiej, żebym go trze-pnął kolibą pistoletu po głowie. — Mam nadzieję, że pan tego nie zrobi, panie Coulter! — zawołał mój ojciec. — To naprawdę byłoby niegrzecznie. O co temu starcowi chodzi? — Chce isię pozbyć tej dziewczyny. — Coulter znał najwyraźniej mowę starego, bo zadał mu pytanie, a gdy usłyszał odpowiedź, wyjaśnił: — Mała należy do plemienia Worków i Lisów, z okolic Wisconsin. Znowu pogadał ze starym i znowu wyjaśnił: — Jako niemowlę była wzięta do niewoli przez Siuksów, a potem wędrowała z plemionami Cheyenne i Arapahoe. Trzeci raz poszwargotał i powiedział: — Jego rodzina została wymordowana, nie może już jej dłużej karmić. Chce ją sprzedać za czerwoną derkę. — Co za niezwykłe żądanie! — zawołał ojciec. — Tak. Nie ma takiej rzeczy, której by Indianie nie zrobili dla zdobycia czerwonej derki. To jakaś epidemia. Ojciec spytał, jak się mała nazywa. Pomyślałem, że to dziwne pytanie. A kiedy Coulter zwrócił się do starego, ojciec przerwał mu i powiedział: — Nie, niech pan spyta dziecko. Podniosła głowę, spojrzała Coulterowi prosto w oczy (nie było w niej nic uniżonego) i odparła bardzo cichym głosem: — Po-Povi... — Kwiat Wodny — przetłumaczył Coulter. — Mówi, że to plemię Cheyenne tak ją nazwało. — Nieszczęsne, opuszczone i zaniedbane dziecko — westchnął mój ojciec. — Co się z nią stanie, jeżeli my jej nie kupimy? Coulter wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Kilku młodych junaków z plemienia Siuksów albo Kruków, albo Shoshones kupi ją i będzie trzymało dla rozrywki. Dopóki się nie znudzi. A potem oddadzą ją tanio Kopaczom albo Utesoni. Ojciec wyprostował się z wyrazem niezwykłej stanowczości na twarzy. — To rozstrzyga sprawę. Panie Coulter, kupuję tę małą. Dotąd Jaimie i ja polegaliśmy na dobroci Jennie i poświęcającej się dla wszystkich pani Kissel. Od dziś to dziecko może im pomagać w pracy domowej. Wygląda na dziewczynkę silną i zaradną. — A jak skończy się podróż i wylądujemy w Kalifornii... co wtedy? — Jeżeli w istocie jest zacną, porządną dziewczyną, na jaką wygląda, postaram się dać jej możliwie najlepsze wychowanie. 206 O mało co nie pękłem ze złości. To był chyba naj idiotyczniej szy z pomysłów mojego ojca, a wiadomo, że jeśli idzie o idiotyczne pomysły, był po prostu geniuszem. Opowiedziałem mu przecież wszystko, albo prawie wszystko, o oszukaństwach tej Indianki Ładnie Chodzącej, a teraz on chce wziąć drugą taką samą! Obie były młode i ładne, obie dostały się do niewoli i z całą pewnością (mógłbym się o to założyć) obie miały jednakowo paskudne natury. Tego już było za wiele. — Synu — rzekł kładąc mi rękę na ramieniu. — Często sprzeciwiam się twoim życzeniom? Odparłem po chwili namysłu. — Nie, chyba nie. — Pamiętasz zapewne lanie, które ci dałem pod osłoną „Wiadomości z Toru Wyścigowego"? Skinąłem głową. Czułem się zawstydzony, bo on naprawdę był najlepszym ojcem, jakiego można sobie wyobrazić, i najsympatyczniejszym. — Jennie jutro wychodzi za mąż. A według mojej lekarskiej o-ceny pani Kissel nie wygląda ddbrze. W imię ludzkiej przyzwoitości dajmy tej nieszczęsnej dziewczynce dom i opiekę życzliwa i serdeczną. Co ty na to, synu? Nie mogłem wykrztusić ani słowa, więc tylko jeszcze raz kiwnąłem głową. — Kto wie, czy nie robi pan głupstwa, doktorze — powiedział Coulter. — Zwyczaje Indianina mogą się różnić od tego, do czego pan przywykł. Nawet takie dzieci nie są wyjątkiem. — Zaryzykuję — oświadczył stanowczo mój ojciec. Coulter zwrócił się do starego i zadał mu jeszcze jedno pytanie. — Przynajmniej pod tym względem wszystko wydaje się w porządku. Ten stary mówi, że ta mała jest dziewicą i że w razie potrzeby on może tego dowieść. Moja rada: niech pan zażąda, żeby to zrobił. Co pewność, to pewność. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, ale ojciec zrobił się purpurowy na twarzy. Potem wykrzyknął: — Ależ panie Coulter, nie proponuje pan chyba, żebym ja... żeby to dziecko... — Doktorze >— wypalił Coulter. — Nie cackałem się z niczym w życiu i nie mam zwyczaju owijać niczego w bawełnę. Nie wiem, jakie granice dżentelmen w pana rodzaju stawia sobie przy nabywaniu takiego towaru. Decyzja należy do pana — uśmiechnął się znowu — a czas pokaże. — Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie — wybuchnął mój ojciec, nie na żarty rozgniewany, po czym udaliśmy się do naszego wozu, żeby wręczyć staremu Indianinowi czerwony koc. 207 ROZDZIAŁ XXV W niedzielę odbył się ślub i wszystko wypadło bardzo pięknie, ale niezupełnie tak, jak Jennie planowała. Niemniej ślub był naprawdę udany, wszyscy tak uważali, a jeżeli pan młody nie bardzo wiedział, co się dookoła niego dzieje, miało to swoje wytłumaczenie medyczne i wcale nie świadczyło źle o pannie młodej. Jak już wspomniałem w ostatnim rozdziale, wśród ludzi zapanowało pewne odprężenie, kiedy rozbiliśmy obóz pod Chimney Rock, ale mój ojciec (po raz pierwszy, odkąd wyruszyliśmy z domu), odprężył się tak bardzo, że nie wiedzieliśmy, co z nim robić, ??? to strasznie przykre; on sam czuł się z tego powodu bardzo nieszczęśliwy, o czym opowiem za chwilę. Wpierw jednak zamieszczę ustęp o Chimney Rock z jego dziennika, który świadczy, ze przy całe] swojej słabości ojciec był piekielnie mocny, jeśli idzie o wiele najrozmaitszych tematów. Może zresztą dlatego tak mu brakowało pewności siebie. Tylko bardzo mądrzy dudzie rozumieją, jak wiele jest rzeczy na świecie, których nigdy nie będą wiedzieli. Napisał, że „ta półkulista w kształcie skała od dawna podlega procesowi zniszczenia, przy czym jej glinkowate składniki rozpuszczają się w rzece, piaszczyste zaś zalegają równiny" i wspomniał dalej o „warstwicowej ścianie piaskowca". Następnie wyjaśnił, ze odróżnia się tu „cztery wysokie frontony o zgoła architektonicznym układzie, z których jeden można by potraktować jako daleki widok ateńskiego Akropolu, drugi można by uznać za kruszejące ruiny egipskiej świątyni, trzeci przypomina piramidę meksykańską, czwarty — grobowiec jednego z Tytanów". Na zakończenie oświadczył, że „złudzenie jest tak doskonałe, iż widz wyobraża sobie, ze jest pośrodku ruin ogromnego miasta wzniesionego^ przez rasę gigantów, współczesnych megaterusom i(ichtiozaurom". Przyznaję, że słowa te napawają mnie dumą. Niektóry eh nie potrafiliby wymówić najwybitniejsi profesorowie, a jeśli idzie o pisownię, wątpię, żeby studenci jednego uniwersytetu na pięć dali sobie z nią radę. Człowiek tak oczytany ma prawo napić się od czasu do czasu, jeżeli przyjdzie mu na to ochota. Ale muszę zwiększyć trochę tempo zamiast się rozgadywać, ponieważ jeden mój sąsiad (bardzo wykształcony, na dowód czego ma kawałek skóry owczej zapisanej łaciną) czytał któregoś dnia te stronice i powiedział, że marnuję za dużo czasu na „rzeczy bez związku" i powinienem „przyspieszyć tempo akcji". Rozbiliśmy więc obóz u podnóża Chimney Rock w sobotę po południu i ludzie zaczęli się nawzajem odwiedzać. Wielmożny ??? przyszedł do naszych wozów, usiadł i zaczął rozmawiać z moim ojcem o Wyspach Brytyjskich; zgodzili się obaj, że pogoda w tym 208 dniu, trochę mglista, na wybrzeżach Szkocji nazywałaby się „mleczną zupką". Ten dziwaczny człowiek zaprzyjaźnił się z nami i przypominał już teraz topniejący lodowiec. Robił, co mógł, żeby się uwolnić od tych Majstrowanych, zaduszonych, zadartonosych angielskich obyczajów i być jednym z nas. Anglicy to dziwna rasa; nieraz słyszałem tę opinię z ust ojca. Powiedział, że na samym początku odskakują od człowieka, jakby się bali, że chce pożyczyć od nich pieniędzy, ale jak znajomość trwa dłużej, przeważnie sami proszą o pożyczkę. Tak czy inaczej, ??? siedział sobie na przewróconej do góry dnem beczce trzymając w ręku butelkę sherry, którą — powtarzam jego słowa — „oszczędzał na odpowiednią chwilę". Ale myślicie, że ją sam otworzył? O, nie! Mogłoby to doprowadzić do zwalenia barier stanowych, rozumiecie. Przyszedł Otello, ten Murzyn z głową w kształcie kuli, ubrany w idiotyczny kostium zmarłego Vilmera, i wyciągnął korek z takimi wy wij asami i zakrętasami, jakbyśmy się znajdowali w pałacu królewskim. ??? włożył na tę Okazję swoje eleganckie białe rękawiczki, tylko że teraz nie wyglądały już tak elegancko. Dwa palce sterczały mu z dziur, pod spodem było długie pęknięcie, a druga rękawiczka była cała umazana smarem do kół. Ale wymachiwał nimi jak dawniej, z fasonem, a przecież tylko to się liczyło. Widziałem, jak ojciec łypie oczami na butelkę i zastanawiałem się, co teraz nastąpi. Pewnie to głupie, ale było mi go żal. Możliwe, że pod pewnymi względami niewłaściwie przedstawiłem jego o-braz. Może człowiek obcy załatwiłby się z nim krótko jako z czarującym blagierem, ale ja uważam, że było w nim coś więcej. Teraz, kiedy jest już po wszystkim, rozumiem, że przygniotła go odpowiedzialność, którą wziął na siebie wyruszając w tę podróż, a zwłaszcza zabierając mnie ze sobą. Wpakował nas w tę kabałę, nie ma co ukrywać, ponieważ tak pokiełbasił swoje sprawy życiowe, a teraz, rozumiecie, wcale nie był pewien, czy zdoła nas z niej wydobyć. Łypnął więc oczami na butelkę Coego, a wkrótce zaczął ciężko wzdychać. W końcu powiedział: — Panie, jestem z urodzenia i przyzwyczajeń abstynentem. Nic nie budzi we mnie takiego obrzydzenia, jak widok butelki rumu. Nie weźmie mi pan chyba tego za złe, jeśli powiem, że uważam rum za wspólnika samego szatana. Ale irytujący jest też dla mnie widok programowych purytanów — wiem coś o tym, bo w Louisville ja sam jestem zaliczany do tej kategorii — więc chętnie wypiję z panem kieliszek lekkiego wina. Następnie dodał kilka zdań (nie mógł sobie odmówić przyj emno-ści przytoczenia paru cytat) z Biblii — z tego, co napisał jakiś tam Paweł; nie zapamiętałem jego nazwiska. Tyczyło się to picia wina zamiast wody, żeby się nie psuł żołądek. — Jak więc pan widzi, znajduje to potwierdzenie w autorytecie 14 — Podróże Jaimiego McPheetersa 209 Nowego Testamentu — dodał mój ojciec i prawie wyrwał Coemu z cręki przeznaczony dla siebie mały kryształowy kieliszek. Byli przy tym Matt Kassel i Brice, który strugał patyk z nieprzytomną miną; obaj wzięli podane im przez Coego kieliszki — Brice gorliwie, a Kissel po sekundzie wahania. W chwilę później wylał zawartość za siebie; widziałem, jak to robił, ale nikt nie zauważył. On był naprawdę abstynentem, tylko że nawet za wóz wyładowany złotem nie uraziłby bliźniego. Kiedy ojciec wygłaszał bzdurną tyradę na temat własnej abstynencji, widziałem, że ??? przygląda mu się ze zdziwioną miną. Według wzorów Dalekiego Zachodu ??? wyglądał na niewieściucha, do tego czasu ludzie zdołali się już przekonać, że w środku wcale nie jest zniewieściały. Co więcej, nie Ibył też głupcem. Cały kłopot, że usiłował zachować pozory i obstawał ciągle przy mułach. Z chwilą gdy mój ojciec zawładnął kieliszkiem, trzymał go w ręku niedbale, jakby chciał dowieść, że mu woale na nim nie zależy. Mógłby kto pomyśleć, że lada chwila wyleje niechcący zawartość, taki się wydawał obojętny. Ale gdy ??? wzniósł toast za pomyślność narzeczonych, ojciec połknął sherry jednym łykiem — nie zostawiając na dnie nic prócz małej brązowej banieczki. — Wspaniałe. Naprawdę znakomite. Odstałe wytrawne wino z okolic, mam wrażenie, Jerez de la Frontera. Miałem wujka, który spędzał tam zimy. — Zadziwia mnie pan, doktorze — powiedział ???. — Klimat hiszpański bywa bardzo przykry. — Nie jeździł tam ze względu na klimat — odparł mój ojciec; rozgrzał się już trochę i był znowu sobą. — Jeździł ze względu na sherry. — Podniecony tą bzdurą dodał: — Wątpię, żeby od trzydziestego któregoś tam roku życia orientował się w zmianach pór roku. — Tak też można żyć, jeśli ktoś lubi — powiedział sucho ???. Widziałem, że powziął jakieś postanowienie i że ma zamiar wysączyć tę butelkę powoli, ale mógł równie dobrze postawić butelkę na środku wigwamu pełnego Indian ze szczepu Apaczów. Kiedyś ktoś powiedział, że jak mój ojciec chce, jest niezwykle interesującym towarzyszem i rozmówcą, a dzisiaj tak się uwziął, że potrafiłby zaczarować węża. Rozprawiał (zdaje się) o czymś, co nazwał bizantyjską architekturą (nawiązując do Chimney Rock), o azteckich symbolach płodności (nie warto w tym miejscu powtarzać jego słów), o emigracji grupy Żydów z Egiptu, których prowadził pewnien starszawy przewodnik ze szlaku i jednocześnie ustawodawca imieniem Mojżesz, gość twardy i trochę chyba podobny do Coultera; potem zrobił mały wykład na temat dwóch chorych poetów nazwiskiem Sheats i Kelley; dowiódł zależności między historycznym rozwojem człowieka a winną latoroślą i, jak zwykle w 210 tym okresie, zakończył pogadanką o mormonach. Do tego czasu w butelce nie została już ani kropla i ??? pewnie się zastanawiał, co* też go rąbnęło po głowie. Ale nie myślcie, że ojciec zakończył na tym swoją działalność tego wieczoru. Gdy ??? uprzejmie .podziękował za zaproszenie na obiad przy naszym ognisku, ale odmówił tłumacząc, że Otello czeka z pieczenia i byłby zmartwiony, gdyby jego pan nie przyszedł, ojciec wziął srwoją lekarską torbę i powiedział, że idzie do chorego, który cierpi z powodu odmrożenia. Była to przypadłość dość niezwykła w środku lata, więc kiedy Kissel podniósł na niego swoje dziecinne łagodne oczy, ojciec zakaszlał, odchrząknął i zmienił sam nie wiem czemu —odmrożenie na pogryzienie, i to przez żabę. — Tak — dodał ze wzrastającą pewnością siebie; myślę, że w swoim ówczesnym stanie sam już w to wierzył. — Z przykrością panów zawiadamiam, że jeden z członków naszej wyprawy, niejaki pan Belkins... niski człeczyna z siwą bródką, utyka na nogę... miał bardzo przykre spotkanie z żabą. — Pogryziony... przez żabę? — wyjąkał Brice. Minę miał przy tym jeszcze bardziej tumanowatą niż zwykle. — Powiedziałem „pogryziony"? Nie przypominam sobie. — A może ona go kopnęła? — podsunąłem. — Posłuchaj, mój chłopcze — powiedział ojciec surowo. — Jednym z najnikczemniejszych objawów humoru jest śmiech cudzym kosztem. Może to wszystko wydaje ci się zabawne — jesteś przecież młody, zdrowy i lada moment zasiądziesz do kolacji. Ale zapewniam cię, że nie są to bynajmniej żarty dla nieszczęsnego, cierpiącego pana Beldinga... — Beldena. — ...pana Beldena, który być może znaijduje się teraz na progu śmierci. Nie jest to przypadek pospolity... — w tym miejscu wpadł widocznie na właściwe rozwiązanie, bo dodał z ulgą: — Otóż była to żaba rogata, jedno z najniebezpieczniejszych zwierząt drapieżnych Zachodu. Ten nieszczęśnik został dosłownie przebity rogiem. • Oddalił się, a ja siedziałem potrząsając głową. Byłem nie tylko zawstydzony; byłem strapiony. Ale zobaczyłem, że Brice i Kissel uśmiechają się; lubili obaj mojego ojca i z przyjemnością słuchali jego bzdur, więc zrobiło mi się jakoś lżej na sercu. Po tym niewypale z łaciną ojciec wygłosił do mnie dłuższe kazanie na temat mojego udziału w pracach domowych, więc teraz poszedłem do pani Kissel, która z Jennie i tą indiańską dziewczyną, Po-Povi, przygotowywała kolację, i dowiedziałem się, że mają mało drzewa. Jennie kazała dziewczynie pójść ze mną. Otóż byłem święcie przekonany, że ta Po-Povi (Kwiat Wodny, gdyby ktoś uwie- 211 rzył jej tłumaczeniu, ale ja nie wierzyłem) jest równie przewrotna i zła jak Ładnie Chodząca, ale w żaden sposób nie mogłem jej znienawidzić. Była tylko smutna. Talk czy inaczej, ojciec w jednym się nie pomylił. Lubiła pracować, niczego nie trzeba jej było powtarzać dwa razy, brała się do roboty i wykonywała, co do niej należało. Pani Kissel twierdziła, że tej dziewczynie „robota pali się w rękach szybciej niż pięciu białym kobietom", i tak się z nią cackała i robiła dokoła niej tyle zamieszania, jak gdyby ta mała była jej własnym dzieckiem. Ale czego bym się nigdy nie spodziewał, Jennie też miała ibzika na jej punkcie. Po namyśle doszedłem do wniosku, że było to częściowo wymierzone we mnie i w Coultera, bo pyskowaliśmy zawsze na Indian. Jej sympatia do Po-Povi, rozumiecie, była czymś w rodzaju skierowanej do nas wymówki. Poszliśmy nad rzekę, ale w tych jałowych, alkalicznych, wietrznych okolicach drzewo było rzadkością. Dziewczyna przewiązała się fartuchem, a kiedy spytałem, po oo jej fartuch, odparła, że nazbiera bois de vache. Jak już ojciec wspomniał w swoim dzienniku, francuscy handlarze futer nazywali w ten sposób bawole placki, więc słysząc tę nazwę zacząłem się zastanawiać, co też ta dziewczyna widziała w czasie swoich wędrówek od jednego plemienia do drugiego. Mówiła zupełnie nieźle po angielsku (znała sporo słów, chociaż czasem mocno przekręconych), ale prawdę mówiąc, odzywała się tylko wtedy, kiedy to było rzeczywiście konieczne. Zalezie nam jeszcze za skórę, dałbym za to głowę, ale życie miała dotąd niełatwe i była jeszcze prawie dzieckiem. Przyglądałem jej się po kryjomu; trzymała się bardzo prosto i linię pleców miała ładną, ,a chociaż chodziła z głową podniesioną wysoko, oczy prawie zawsze miała spuszczone. Włosy nosiła indiańskim zwyczajem splecione w dwa warkocze po bokach, a jej rzęsy były długie i jedwabiste. Cery wcale nie miała czerwonej, jak to ludzie zawsze sobie wyobrażają, tylko mniej więcej taką jak Coulter, chociaż dużo gładszą. Ubrana była po indiańsku w'bluzkę, spódnicę i kamasze z koźlej skóry, ale bez żadnych haftów i paciorków i nie miała ani jednej ozdoby: ani bransoletek czy pierścionków, ani strojnych pasków czy aksamitnej przepaski we włosach, ani drutu miedzianego, ani piór. Słowem, nie miała żadnej z tych błyskotek, za którymi przepadają Indianki. Zresztą wcale jej nie były potrzebne. Obojętne, w co była ubrana, jej piękna postawa i tak zwracała uwagę. Widząc podobieństwo poczułem nagle ból w sercu na wspomnienie Ładnie Chodzącej. Mogliśmy naprawdę być przyjaciółmi. Ale teraz bardzo chciałem się dowiedzieć, co też ta Po-Povi myśli o swoim nowym położeniu. — Gdzie mieszkałaś? —spytałem. 212 Obejrzała się przez ramię i odparła: — Tam, daleko. — Za Chimney Rock? — Czasem w dalekim kraju. — Ile słońc? — Dalej, niż orzeł zaleci bez odpoczynku. Trochę później przekonałem się, że mówiła (jeśli w ogóle otwierała usta) używając obrazów związanych z naturą, jak orły, chmury, zachody słońca i tym podobne, a .także posługiwała się terminami mitów i legend indiańskich, związanych z ich wielkim bogiem, Gluskapem. Dotąd myślałem, że tego rodzaju dyrdymałki ludzie zamieszczają tylko w książkach pisanych na temat Indian, przez co wszystko brzmi bardziej poetycznie. Na mnie zwracała tyle uwagi, co gdyby każde z nas żyło w innym tysiącleciu. Na piaskach nad rzeką leżało trochę naniesionego drewna, więc zebrałem naręcze patyków, które wydawały się mniej od innych nasiąknięte wodą, a dziewczyna uzbierała pełen fartuch bawolich placków. Dziwiłem się, że bawoły przychodzą na tę jałową pustynię, ale potem ktoś mi powiedział, że w swoich wędrówkach przeprawiają się tam i z powrotem przez odnogi Platte. Kiedy zbliżaliśmy się do obozu, zapadł już mrok. Wszyscy jedli dzisiaj spóźnioną kolację, pewnie dlatego, że po raz pierwszy ludzie postanowili trochę odsapnąć. Wzdłuż całej linii wozów widzieliśmy płonące ogniska, usłyszałem też urywek piosenki. Jutro miał się odbyć ślub, przeszliśmy już szmat drogi i zbliżaliśmy się do Kalifornii, na szlaku panował chwilowo spokój, więc ludzie byli w dobrych humorach. Odkąd pan Bledsoe zabił pierwszego bawołu, Coulter organizował polowanie niemal oo drugi dzień. Zajmował się tym zwykle sam, a pomagali mu poganiacze. Nie było to może ładne, za to interesujące; nisko pochyleni w siodłach podjeżdżali do stada i strzelali niemal przytykając strzelby do boków zwierząt. Często widać było na skórze niebieską otoczkę spalonego prochu. Mieliśmy teraz zawsze mięso bawole, a dzisiaj zabraliśmy się do jedzenia jakby ze świątecznym apetytem. Nawet Brice był głodny; może przypomniał sobie, że skazaniec je zwykle dużo przed egzekucją. Wiedziałem doskonale, gdzie jest w tej chwili mój ojciec; był u poganiaczy, z Coulterem i resztą tej nieokrzesanej bandy. Jeśli idzie o możliwość brykania, nie znalazłby w całym obozie nic bardziej zbliżonego do barek rzecznych w Louisville; muszę powiedzieć, że dla mnie podobieństwo to było aż za duże. Indiańska dziewczyna rzuciła się na jedzenie z żarłocznością swoich ziomków, ale pani Kissel osadziła ją na miejscu. 213 — Posłuchai dziecino, nie możesz szarpać tego kawałka zębami, kraj nożem i widelcem. Tak, doskonale. Bardzo P^omaiczysz sią obyczajów biaLch ludzi i będziesz za to błogosławiła Pana. ogniska, a potem przez sekundę zdawało mi się, ze widzę błysk uśmiechu na i ej twarzy. j„,TO7,,mn Postanowiłem, że po 'kolacji pójdę i odszukam ojca, ale zrez>gno-wałem z tego zamiaru. Pewnie^ a tak niczym nie J^^. mogłem wiec Po-Povi rozstawić namiot. Ojciec zdobył ten namiot Sa niej o? ednego mężczyzny, który go znalazł wkupię śmieci przy drodze Dotąd sypiała z Jeonie, ale teraz Jenme wychodź ła za mąż. Co za różnica, pomyślałem, i .powiedziałem o tym Jenme. — Twój namiot jest taki duży, że zmieścicie się w mm wszyscy troje. Ty z ?????'?? możecie się przesunąć pod ścianę, a tutaj starczy miejsca dla czterech albo pięciu dorosłych osób i rodźmy bawołów. To zwykłe sobkostwo. — Ach, dzieoiuchu! — zawołała Jenme okropnie czerwona na twarzy. — Czy ty zupełnie nic nie rozumiesz? _ Jak zwykle, wykręciła kota ogonem. To było naj ohydniej sze u tej intrygantki; zawsze zmieniała temat. Kiedy namiot już stał, powiedziałem: „Dobranoc';, a dziewczyna odpowiedziała mi coś w języku, którego me rozumiałem, więc pomyślałem, że ma bzika. Wszyscy Indianie mają mniejszego lub większego bzika. Ale już po chwili wysunęła głowę z klapy i spytała bardzo cicho: — Nie po ra^pie^wszy — odparłem. — Nachodzi go to regular- nie. Po-Povi poczeka i zrobi lekarstwo. ; ... — Nie ma sensu, kładź się spać. Jest doktorem, więc jeżeli me potrafi się sam wyleczyć, niech lepiej zmieni zawód. — Indiańskie lekarstwa dobre na wodę ognistą. ,.,-'•? Przypomniał mi się proszek, którym czarownicy posypali tych dwóch chłopców ze szczepu Pawnee, po czym błyskawicznie zgoiły im się rany na piersiach. Pomyślałem, że może będziamy mieli dobrą zabawę a jednocześnie zrobimy coś pożytecznego. — Pomogę ci Pracowałem kiedyś z jednym bardzo sławnym czarownikiem Pawnee, który praktycznie nie miał równego sobie w całym czarodziejskim zawodzie, a poza tym ojciec tez mnie spo-sporo nauczył. Dokąd idziemy? Podała mi rękę, a jak wychodziliśmy z namiotu, wziąłem z ziemi latarnię. Sprawdziwszy, czy Brice i Kisselowie lezą juz na posłaniach, pozwoliłem jej się zaprowadzić z powrotem nad rzekę Za pasek zatknąłem jeden z pistoletów ojca, na wszelki wypadek, gdy- 214 by się tej małej zachciało jakichś psich figlów. Ani myślałem dać się po raz drugi zaskoczyć. Ale jej chodziło tylko o zbieranie ziół. Normalnie o tej porze nocy spotkalibyśmy po drodze mniej niż cztery straże, ale w tej okolicy, gdzie nie było wrogo usposobionych Indian, a na dodatek w przededniu uroczystości weselnych, nikt nawet nie zauważył latarni. Mogliśmy sobie wędrować swobodnie. Szła z nosem tuż przy ziemi, jak pies myśliwski, a ja pętałem się obok niosąc latarnię. Muszę powiedzieć, że byłem jej wdzięczny za to zainteresowanie. Ostatecznie nie szło przecież o jej żołądek, a gdyby to zależało ode mnie, nie kiwnąłbym nawet palcem: im gorzej ojciec się czuł po piciu, itym lepiej to na niego wpływało. Po-Povi tu zerwała kilka listków, tam skubnęła dwie czy trzy jagody, tu wykopała jakiś korzonek nad samym brzegiem rzeki, to znów ściągnęła korę z jakiegoś pędu, który przypominał pęd topoli. Chciałem pomóc dziewczynie, więc zerwałem i podałem jej jakieś zielska, ale ona wyrzuciła wszystkie. Byłem na nią zły. Jeden był to trujący sumak, powiedziała, a drugie nazwała loco i powiedziała, że tego nie wolno dawać koniom. Hm, było bardzo ciemno, nawet przy latarni, więc mogłem strzelić byka, ale ona też mogła łatwo się omylić. Więc od czasu do czasu, po kryjomu, zrywałem to, co ona przepuściła, bo od tych Pawnee nauczyłem się jednego: że natura jest najlepszym lekarzem. Nie zrobi błędu ten, kto trzyma się dziko rosnących ziół. Czekają na człowieka, całkiem darmo. Wystarczy je zerwać. Kiedy dotarliśmy nad brzeg jednego z takich stawków sodowych, na których powierzchni gromadzi się hiały osad, zebrałem pełną kieszeń proszku; na Zachodzie nazywają to „saleratus", a jest właściwie czymś w rodzaju proszku do pieczenia i doskonale działa na żołądek. Po mniej więcej godzinie Po-Povi uzbierała dość ziół. Powiedziała, że możemy zrobić z tego zupełnie niezły wywar, który powinien poimóc ojcu. Ja też zebrałem już dość różności (kieszenie miałem prawie pełne), więc wróciliśmy do obozu. Bardzo byłem przejęty tym, co robiliśmy, i cieszyłem się za mojego ojca. Miał naprawdę szczęście; ludzie, którym powinie się noga, nieczęsto korzystają z pomocy dobroczynnej ekipy, poruszającej dla ich dobra ziemię i niebo. Dorzuciłem drew do ognia i postawiłem kociołek, a ona długi czas mieszała i gotowała. Kiedy obróciła się, żeby wyrzucić chrabąszcza, który wpadł przez pomyłkę do środka i — sądząc z jego wyglądu — zaraz tego pożałował, dodałem moje zielska. Tak więc przygotowaliśmy naprawdę bardzo silnie działający lek; byłem z niego dumny. Myślę, że był to pierwszy tego rodzaju wywar. A jeśli można sądzić po zapachu, w tym kotle było dość siły, żeby zdusić epidemię dżumy. Ani przedtem, ani potem nie spotkałem się z tak silnym zapachem. 215 — Odwaliliśmy kawał ładnej roboty — powiedziałem, kiedy napar był gotowy. — Powinno mu to dać dobrą nauczkę. Bardzo jestem zadowolony. Wątpię, czy w przyszłości odważy się pić cokolwiek, nawet wodę. Dziewczyna powiedziała, że zapach niezupełnie jej się podoba, bo jest silniejszy niż w lekach, które dotąd przygotowywała, ale ja nie miałem jakoś ochoty wspominać jej o moim dodatku. Nie było potrzeby. Doprowadziłoby to tylko do sprzeczki, a ja naprawdę nie mogę znieść kłótni z kobietami. Nawet ojciec sarkał ostatnio na to, jak kobiety zadzierają do góry nosa; sprowokowała go Jennie mówiąc coś o równouprawnieniu. Powiedział, że za kilka lat jedyną dziedziną, do której kobiety nie znajdą dostępu, będzie ojcostwo, ale dodał, że na pewno nie spoczną, dopóki jakoś nie pokonają i tej trudności. Jennie prychnęła tylko „Bzdura!" i „Fe! Jakie to ordynarne!", ale myślę, że ojciec miał słuszność; w sprawach naukowych nigdy się nie mylił. Czekaliśmy jeszcze godzinę czy może dłużej, a potem poszliśmy spać, bo wyglądało na to, że zasiadka będzie nużąco długa. Ale spałem chyba najwyżej minutę, kiedy usłyszałem głos śpiewający „Angus McGregor, bezradny na wrzosowisku", co wydawało mi się bardzo odpowiednim wyborem piosenki, a potem głośny stuk, jak gdyby coś upadło, a potem jakiś mężczyzna powiedział w namiocie: „Co się tam, u licha ciężkiego, dzieje?" Więc wstąpiłem po Po-Povi, która była już ubrana, i pobiegliśmy go podnieść. Potknął się o kołek od namiotu i rymnął do takiego rowu, jakie się kopie, żeby woda odpływała ze środka. Był w doskonałym humorze, chociaż kiedy postawiliśmy go na nogi sycząc „Szsz, szsz", żeby nie obudził całego obozu, okazało się, że ciągnie za sobą lewą nogę. Powiedział, że jest sparaliżowany. Ale już w chwilę później zapomniał o nodze i spytał, gdzie jest jego kapelusz, ktoś mu ukradł kapelusz. — Nie ma na świecie istoty nędzniejszej od złodzieja kapeluszy — powiedział, a potem znowu zaczął śpiewać o Angusie McGregor, więc zaciągnęliśmy go czym prędzej do namiotu. Ale rozchorował się, zanim ułożyliśmy go na posłaniu, więc musieliśmy go wyprowadzić na zewnątrz. Kiedy było po wszystkim i wróciliśmy do namiotu, powiedziałem: — Warunki są idealne do przyjęcia lekarstwa. Ładnie, żeś o tym pomyślała. Jestem ci naprawdę wdzięczny. Po-Povi nie traciła czasu na grzeczne słówka, tylko razem ze mną zabrała się do roboty. Położyliśmy go na bawolej derce; to jęczał, to znów usiłował odśpiewać drugą strofkę piosenki, która nie była odpowiednia dla uszu młodej dziewczyny, więc ilekroć zaczynały się z niego wydobywać słowa, korkowałem go na sekundę skarpetką, cały czas pilnując, żeby oddychał według rozkładu. 216 Ale teraz stanęliśmy wobec trudności, jak wlać w niego lekarstwo; muszę powiedzieć, że to była prawdziwa łamigłówka. Ile razy dziewczyna przytykała mu kubek ido warg, zaczynał się rzucać i wylewał wszystko. Znaleźliśmy się w kropce, Ikiedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. — Jest tylko jedno wyjście. Użyjemy lejka od nafty. Nadaje się idealnie. Dziewczyna spojrzała ma mnie z powątpiewaniem, nie było jednak czasu na sprzeczki. Otrząsnąłem lejek starannie, bo rzecz jasna nie chcieliśmy dodawać mu nafty do lekarstwa, a potem wetknąłem ojcu koniec w usta i wtedy wszystko poszło jak z płatka. Pierwszą dozą chlusnął prosto w górę, co przypominało gejzer, ale resztę wleliśmy mu do gardła bez trudu. Co do jednego nie mieliśmy wątpliwości: lekarstwo prędko odebrało mu chęć do walki. Nie bardzo mam ochotę opowiadać o tym, co było później, ale muszę wyznać szczerze całą prawdę. Około trzeciej nad ranem, kiedy Po-Povi dawno już poszła do swojego namiotu, a ja spałem na bawolej derce, ojciec zaczął wydawać z siebie jakieś dziwaczne dźwięki, jak wulkan, który ma za chwilę wybuchnąć. Potem podniósł się i powiedział, że umiera. Był tak przeraźliwie blady i wyglądał tak trzeźwo, że mu uwierzyłem. Pobiegłem więc po dziewczynę i czym prędzej omówiliśmy sytuację. Uklękła nad ojcem, minę miała strasznie speszoną. — Nie martw się — powiedziałem. — To nie twoja wina. Lekarstwo źle na niego podziałało, czasem tak się dzieje. Ale pójdę chyba po doktora Mer tona. Wróciłem po dziesięciu minutach, muszę jednak powiedzieć, że ten doktor Mer ton był w kiepskim humorze. Powiedział: — Mam nadzieję, że to nie jest głupi żart. Byłbym zmuszony złożyć protest u odpowiednich czynników. Ale to nie był żart. Doktor rzucił jedno spojrzenie na mojego ojca, zbadał puls, zmierzył temperaturę, wysłuchał serca przez tubę i kazał mi natychmiast obudzić pana Kissla. Siedzieliśmy z Po-Pow przed namiotem i czekali. Muszę przyznać, że byłem trochę przestraszony. Może to prawda, że nikt poza lekarzem nie powinien robić lekarstw, teraz to zrozumiałem. Ale powiem na dobro tej indiańskiej dziewczyny, że była na właściwym tropie. To ja gdzieś w jakimś momencie naruszyłem równowagę lekarstwa. Nie bardzo wiem, co zrobiłem złego, ale dostałem nauczkę. Świtało już prawie, gdy doktor Merton wyszedł z namiotu. — Już w porządku — powiedział spuszczając rękaw koszuli. — Będzie żył, ale nie mam zamiaru przed tobą ukrywać, że był o włos od śmierci. Obudziłeś mnie we właściwej chwili. Jeszcze pół godziny i byłoby za późno. Powiedział, że jego zdaniem ojciec połknął bardzo silną dawkę 217 alkaliów „z rodzaju wapiennych lub ługowatych" i że pewne objawy wskazywały na zatrucie innymi truciznami, z którymi nie zetknął się w całej swojej praktyce lekarskiej. — W sumie — dodał — jest to (bardzo szczególny przypadek,, chociaż pewne jego aspekty pozwalają mieć nadzieję, że z czasem zdołam go wyświetlić. Miałem nadzieję, że nie zdoła. Na wszelki wypadek powiedziałem, że ojciec pił whisky w namiocie poganiaczy i że pewnie zjadł przy okazji nieświeże mięso. — A poza tym pan ??? częstował go sherry —dodałem — które wydawało mi się mocno stare. Litery na etykiecie były zupełnie zamazane. Mogę się założyć, że to wino było nieświeże. — Interesujące wyjaśnienie — zawyrokował doktor Mer ton i odszedł. Wolałem nic więcej nie mówić. Nie czułem się-tak znowu pewnie. W południe odbył się ślub i cały czas uważałem, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Mieli trzy dziewczynki do rzucania kwiatów i mnie, ale powiedziałem, że nie ubiorę się w suknię nawet po to, żeby pójść na ślub królowej angielskiej z królem Salomonem, więc kazali mi się tylko umyć i to im wystarczyło. Jeden emigrant, którego nazwiska nie pamiętam (miał drewnianą nogę), grał na skrzypcach, bardzo pięknie, a kobiety upiekły weselny tort, który był prawdziwym tortem-rekordzistą. Częstowały wszystkich; każdy dostał po kawałku, nawet dzieci. Z jakichś przyczyn ten ślub podziałał na mnie zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. Był ładny. Jennie wyglądała ślicznie i taka była zaróżowiona i uśmiechnięta, że przypominała pączek, który się dopiero co rozwinął, a poza tym była jakaś ładniejsza niż .zwykle. Paliły się świece woskowe, jak na prawdziwym ślubie, a że wysoko nad nami majaczyła w górze groźna Chimney Rock, wszystko wydawało się dziwnie uroczyste. Nabożeństwo odprawił wielebny Campbell, wysoki, łysawy mężczyzna, któremu w uszach rosły włosy; jego głos przypominał syrenę okrętową, taki był donośny i bardzo kościelny, a poza tym pastor miał ciekawy zwyczaj zaznaczania ostatniej litery, dzięki czemu słowo stawało się jakieś ważniejsze (na przykład: drodzyyyy raoiii), przy czym jednocześnie podnosił się na palcach. Odczytał naprawdę bardzo piękne kazanie. Ślub wzrusza; nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Przykro mówić,. ale jeśli idzie o wybicie człowiekowi z głowy wesołości, śluby mają znaczną przewagę nad pogrzebami. Jedyne, co poszło źle z punktu widzenia Jennie, to że mój ojciec,. który miał ją prowadzić do ołtarza, leżał ciężko chory w namiocie i że pan Kissel, jej drużba, też zachorował, zaziębił się i miał bardzo: wysoką gorączkę. Był to naprawdę ohydny pech, ale mój ojciec 218 przywołał Jennie i zawiadomił ją, że pomyślał o wszystkim i ż^ ceremonia ani trochę nie ucierpi na tych zmianach. Powiedział, że wyznaczył pana Coultera na swoje miejsce i że pan ??? będzie jej drużbą. — Dwaj najwybitniejsi członkowie naszej ekspedycji. I niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko. Cały czas będę myślami z .tobą. Nie wyobrażacie sobie jej wściekłości. Jak na człowieka pod wieloma względami niezwykle inteligentnego, mój ojciec — jeżeli się o to postarał — bywał czasem rekordowym osłem. Gdyby odszukał Benedykta Arnolda i kazał mu prowadzić pannę młodą do "ołtarza, nie wybrałby gorzej. Jej oczy dosłownie ciskały błyskawice, a na twarzy była taka czerwona, jak gdyby miała lada chwila pękać. Ale było już za późno na zmiany (do ślubu zostało zaledwie kilka godzin), więc Jennie wypadła z namiotu i poszła mierzyć elegancką białą suknię, którą pani Kissel, ta zacna, dobra dusza, uszyła jej własnymi rękami, choć miała tyle innych zajęć. Kiedy wielmożny ??? usłyszał o tym zastępstwie w ostatniej chwili, bardzo się ucieszył. Był świetnie wychowanym człowiekiem, wszyscy to mówili, i od tego momentu praktycznie wziął na siebie odpowiedzialność za cały ślub. Powiedział, że wszystko musi się odbyć zgodnie z przepisami. Miał książkę o etykiecie (tak się to podobno nazywa), więc przeczytał cały rozdział dotyczący obowiązków drużby; powiedział, że był już drużbą dwukrotnie, ale jakoś mu się to zatarło w pamięci. Czytając uważniej natrafił na trudności, przez które trzeba było przebrnąć, jeżeli uroczystość miała się odbyć jak należy. Na przykład powinien był albo zamówić bilety kolejowe dla pana młodego, albo też, jeżeli ślub odbywał się w mieście, wynająć powóz. Niezręczna sytuacja. W promieniu wielu mil nie było ani śladu kolei, a co do powozów... Hm, jedynymi pojazdami na kołach były stare, ogromne, ciężkie wozy pionierskie, załadowane na dobitkę garnkami i patelniami, dziećmi i fotelami na biegunach, kołami i tym podobnym sprzętem. Więc musiał z przepisów zrezygnować. Potem przeczytał na głos, że obowiązki drużby każą mu być przede wszystkim: „kamerdynerem, posłańcem i ekspedytorem", ponieważ jednak Briee w żadną podróż poślubną się nie wybierał i nie było go dokąd ekspediować, ??? skoncentrował wszystkie swoje wysiłki na kamerdynerstwie. Udało mu się to wspaniale. Po ślubie mnóstwo osób składało mu gratulacje; imożna by poonyśleć, że nie jest drużbą, tylko panem młodym. Miał na sobie spodnie w paski, żakiet i jasnoperłowy krawat, a dla ?????'? wyszukał podobnie eleganckie ubranie we własnej garderobie. Nie chciałbym, żeby ??? wyszedł w tym wszystkim na głupca, bo harował naprawdę jak wół i dzięki niemu wesele się udało. Włożył w nie całe serce; nadał mu klasę. Jennie powiedziała mi tu które- 219 goś dnia — to znaczy w długi czas po wydarzeniach — że dzięki temu, co pan ??? zrobił wtedy w ten swój pompatyczny, przepisowy sposób, wspomina ślub z ?????'?? jako coś naprawdę miłego. Te słowa otworzyły mi oczy na coś, co powinienem był wiedzieć przed laty, mianowicie, że biedny, zgubiony i oszołomiony Brice był naprawdę miły jej sercu. Miała dla niego dużo uczuć macierzyńskich, opiekuńczych, a jeśli wydawało jej się, że to miłość — cóż, jak powiedział mój ojciec, wiele kobiet przed nią zrobiło tę samą pomyłkę. Obojgu potrzebny był ktoś bliski, więc wszystko było w porządku. W ostatniej chwili Jennie powiedziała, że chce mieć główną druhnę, ubrała więc Po-Povi w sukienkę z prawdziwego płótna, w której ta śniada dziewczyna wyglądała bardzo ładnie. Minę miała w tej sukni strasznie dumną, oczy dla odmiany dosłownie jej się iskrzyły, a usta nie były smutne jak zawsze, tylko rozchylone w półuśmiechu. Kiedy ten jednonogi skrzypek, który nazywał się chyba Jim Hardesty (miał kiedyś do czynienia z piłą, ale się to źle skończyło), zaczął grać marsza weselnego, wszystkim zachciało się płakać. Poczułem, jak gęsia skóra występuje mi na rękach. ??? ze swoją starannie wyszczotkowaną długą wiechą jasnych włosów i jasnymi wąsami, a obok niego Brice krokiem dostojnym i uroczystym przeszli przez cały szpaler, a potem pokazała się Jennie, szła ledwie dotykając dłonią ramienia Coultera. Chyba po raz pierwszy nie było ani cienia humoru w tym zabijace. Minę miał nie tylko śmiertelnie ważną, ale prawie złą i jego twarz wydawała się dziwnie blada pod opalenizną. Zupełnie nie mogłem zrozumieć dlaczego. A Jennie była naprawdę piękna, tylko głupiec by tego nie zauważył; zrobiło mi się przykro, że tak jej ciągle dokuczałem. Przyszło mi nagle do głowy, że ta dziewczyna chciała naprawdę dobrze. Lubiła się rządzić i czepiać człowieka, ale przeszła w życiu straszne rzeczy i straciła całą rodzinę. Patrząc teraz na jej szczęśliwą twarz i myśląc o tym, jakim jest świetnym strzelcem, prawie ją kochałem. Pastor Campbell odczytał modlitwy i obwieścił, że od tej chwili są mężem i żoną. Coulter obrócił się na pięcie i już miał odejść, ale widząc, że Brice całuje pannę młodą, schwycił Jennie szorstko za ramiona i tak ją pocałował, że wszyscy oniemieli. Ależ tę dziewczynę WiZięło! Kiedy ją puścił, uderzyła go w twarz. Po sekundzie wszyscy obrócili to w żart, a Coulter zniknął. Potem była pyszna weselna uczta (przynajmniej pyszna o tyle, o ile pozwalały na to nasze zapasy), a Jim Hardesty przygrywał całe popołudnie do tańca. Ci ludzie bawili się po raz pierwszy od wielu tygodni. Nikt się nie upił, jeśli nie liczyć niedyspozycji mojego ojca leżącego w namiocie; nikt się z nikim nie pobił; wszystko szło gładko. Chyba jeszcze nigdy nie było na pograniczu tak spokojnego wesela; sły- 220 szałem, jak o tym wspominał jeden z poganiaczy, tylko że wcale nie wydawał się z tego zadowolony. Późno wieczorem wpełzłem zmęczony do namiotu i położyłem się. Było mi strasznie ciężko na sercu, chociaż sam nie wiem dlaczego. Czułem się jakiś nieszczęśliwy, teraz kiedy było już po weselu ----To ty, synu? — Tak, ojcze — odparłem. — Wszystko poszło jak w zegarku, prawda? — Tak. — Panna młoda dostała mnóstwo prezentów? — Tak, ojcze. On sam dał im w podarku bardzo ładny komplet srebrnych noży do krajania mięsa, które znalazł gdzieś na szlaku i przechowywał starannie na tego rodzaju okazję. — Wciąż tam jesteś, synu? Było to takie głupie pytanie, że — jak się to mówi — przepełniło miarę. Zacząłem pochlipywać, ani rusz nie mogłem się uspokoić. — Chodź no tu, chłopcze — powiedział. Przytuliłem się do niego. Pewnie pomyślicie, że to straszne ma-zgajstwo, ale nagle zatęskniłem do matki. — Jaimie, synku, wiem, że się mnie wstydzisz, i nie mam ci tego za złe, ale chcę, żebyś mi uwierzył... to się więcej nie powtórzy. Dorośniesz niedługo, już teraz ogromne z ciebie chłopisko, a wtedy zrozumiesz, ze dorośli na swój sposób mają więcej wad niż dzieci. Zajedziemy na miejsce, znajdziemy złoto i czym prędzej wrócimy do Luisville. Chciałbyś zobaczyć matkę, prawda? Odparłem, że tak, i wytarłem oczy rękawem. — Zobaczysz ją, chłopcze, i to zobaczysz niedługo. A teraz zanim zaśniemy, pomarzymy przez chwilę o tym, co nas czeka. Kiedy się znajdzie złoto, rozumiesz, trzeba zbudować podługowate koryto o spadzistym dnie długości dwunastu stóp (nazywa się ono popularnie Długim Tomem). W tym korycie woda przepłukuje złoto. A na jego końcu, na samym dole, należy umocować kawałek równej dziurkowanej blachy żelaznej, którą się umieszcza tuż nad zbiorni- ???1' "łZwanym w nomenklaturze kopaczy „rowkowane pudło". Mówił dalej, malując piękny obraz, pogodny i optymistyczny, jak to zwykle on, ale myślę, że w środku umierał. Najczęściej poznajemy ludzi wtedy, kiedy jest za późno. ROZDZIAŁ XXVI W ciągu najbliższych kilku dni spotkaliśmy sporo pionierów Którzy zawrócili z drogi z tych czy innych przyczyn. Było to przygnębiające, ponieważ my też mieliśmy już kłopoty. Byliśmy teraz 221 w zachodniej Nebrasce i posuwaliśmy sią wzdłuż północnej odnogi Platte w kierunku fortu Laramie i miejsca, w którym rzeka La-????? wpada do Platte. Prerie pozostały właściwie za nami i wjechaliśmy teraz w pagórkowate, usiane głazami okolice, które rozpościerały się u podnóża gór. Rosła tu trawa, ale była prawie doszczętnie wyskubana, bo podobno szła przed nami karawana mormonów, a mormoni nie tylko zjadają źdźbła, ale zabierają też ze sobą korzonki i są chorzy ze zmartwienia, że nie mogą zabrać ziemi. W każdym razie ta reszta trawy, która została, była pełna cierni i aż roiła się od koników polnych, tak tłustych, że stanowiły doskonały cel dla procy. Któregoś ranka naliczyłem ni mniej, ni więcej tylko dwadzieścia sześć trafionych strzałów; bawiłem się świetnie, dopóki mały kawałek granitu, nie większy od poduszeczki kciuka (naprawdę nie warto było robić o to tyle szumu), nie odbił się od skały i nie uderzył niejakiego pana Millsapa za uchem. Kiedy ludzie pomogli mu wstać, strasznie mnie skrzyczał, bo pewnie był w złym humorze z takiego ozy innego powodu, i ojciec kazał mi odłożyć procę z powrotem na wóz. Grunt tutaj był tak kamienisty i nierówny i przy chodzeniu tak się wszystkim dawał we znaki, że Coulter radził wzuć grube buty. Wobec tego ojciec kupił parę juchtowych trzewików od grupy -emigrantów wracających do Ohio, ale powiedział, że są sztywne i ocierają mu kostkę prawej nogi powyżej „malleolus internus". Na szlaku spotykaliśmy coraz częściej zdechłe woły. Im więcej sztuk padło, tym trudniej było pozostałym ciągnąć wozy, zwłaszcza że często jechaliśmy teraz pod górę. Jeden z wołów pana Kissla padł przy dyszlu, a drugi stracił apetyt. Ale kiedy zatrzymaliśmy ;się na południowy odpoczynek, w pobliżu trzęsawiska, pan Kissel dał mu kawałek tłustego boczku utarzanego w soli i zwierzę niedługo znów żuło. Jednakże ludzie mieli już teraz nosy spuszczone na kwintę, nie tylko w naszej gromadce, ale i również w całych taborach. Kiedy wieczorem trzeciego dnia od Chimney Rock rozbiliśmy •Obóz na wyżynie za pasmem pagórków zwanych Szkockie Skałki, skąd było widać szczyty Gór Skalistych, wybuchła elektryczna bu- :rza, która napędziła wszystkim porządnego stracha, ale właściwie nie wyrządziła żadnych szkód. Spaliło się lewe tylne koło jednego wozu stojącego w pobliżu krzaka, w który uderzył piorun, to wszystko. Ale błyskawice latały dokoła nas, jakby całe niebo było w -ogniu. Nikt w naszych taborach nie widział jeszcze czegoś podobnego. Przez blisko godzinę było jasno jak w dzień, a powietrze dosłownie dygotało; piorun walił za piorunem, nie było chwili przerwy. Prąd trzaskał i syczał i dosłownie pełzł po budach wozów, jakbs był niebieskawobiałym płynem, i zwijał się, i ściekał ze wszystkiego w zasięgu wzroku. Cud, żeśmy nie zginęli. 222 Gdy leżeliśmy płasko na naszych bawolich derkach (z klapą namiotu otwartą, żeby wszystko widzieć) ojciec powiedział mi o jednym gościu nazwiskiem Beniamin Franklin, który podczas takiej samej burzy wyszedł na dwór, bo chciał puścić latawca. Ojciec nie wyjaśnij, dlaczego on to zrobił. Pewnie był pijany. Nie dopytywałem się specjalnie. Między pacjentami ojca było sporo wprost nieprawdopodobnych nieuków, a połowa z nich w ogóle nie płaciła mu za leczenie. Po chwili przypomniałem sobie, że w Louisville była rodzina Franklinów, ot, biała biedota, ludzie brudni i ciemni, którzy sprzedawali ryby na wózku na ulicy. Tak, to oni; ten Beniamin to pewnie jeden z rodziny. Dziecko miałoby więcej rozumu w głowie i nie wyszłoby z latawcem na taką pogodę. Od tego miejsca aż do fortu Laramie z każdym dniem było gorzej; nawet Coulter wydawał się przygnębiony. Żona jednego emigranta, pani Gourney, umarła na galopujące suchoty i sporo innych osób leżało na wozach. Ojciec i doktor Merton mieli cały dzień pełne ręce roboty, a często budziłem się późno w nocy i niezupełnie rozbudzony słyszałem, jak ictoś szeptał ojcu do ucha, że ten czy inny chory potrzebuje pomocy. Ojciec minę miał zatroskaną, a tak był wychudzony i zmęczony, że zastanawiałem się, czy przypadkiem on sam nie zachoruje. Ale pocieszał ludzi, dodawał im otuchy, mówił, jak blisko jesteśmy Kalifornii (chociaż nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy drogi) i wreszcie, w wybuchu optymizmu, napisał do matki list, który był tak przeraźliwie blagierski, że przewyższał wszystko, czym się ojciec dotychczas produkował. Wiem, bo mi go przeczytał, żeby spytać, czy obrazowo przedstawił sytuację. Strasznie mnie kusiło, żeby mu powiedzieć, że to stek najzwyklejszych kłamstw, ale nie miałem serca. Kiedy pisał te listy do matki, tak zręcznie zmieniał fakty, że w końcu sam zaczynał w nie wierzyć, a wtedy poprawiał mu się nastrój. Swoją drogą był to bardzo interesujący list: ojciec donosił w nim matce, że wszyscy członkowie wyprawy „dosłownie tryskają zdrowiem", że są w wyśmienitych humorach i że błogosławią chwilę,, w której podjęli decyzję wyjazdu. Wręczył ten list trzem ludziom z Oregonu, którzy wracali do Missouri, żeby tam kupić stado owiec i pognać je z powrotem na Zachód. Przyrzekli, że przy pierwszej sposobności nadadzą go na poczcie, a w zamian ojciec zbadał jednego z nich. Powiedział, że ma anemię, i zalecił mu długą podróż morską i odpoczynek. Powiem wam coś: w tym okresie ojciec był tak przygnębiony i przemęczony, że chyba trochę rzuciło mu sią to na głowę. Mimo to prawie codziennie dorzucał coś do swoich dzienników,, a pisał w nich tylko najczystszą prawdę. Dzisiaj, po latach, tak sobie tłumaczę: w głębi duszy czuł, że znajdzie usprawiedliwienie' dla wszystkiego — długów, picia, wariackiej pogoni za złotem, ty- 223. siąca dręczących go wątpliwości — jeżeli zostawi po sobie rzetelny, wierny, oparty na faktach dokument pionierstwa, który ludzie będą czytać i z którego będą korzystać. W przekonaniu ojca ten dziennik był jego najdonioślejszym dziełem, znacznie ważniejszym niż leczenie ludzi, wkładał więc w to pisanie całą swoją uczciwość, która była fundamentem jego charakteru. 20 sierpnia pisał: „Droga coraz bardziej piaszczysta, woły ciągną resztkami sił, musimy im często dawać odpoczynek. Nogi zapadają się na głębokość cala lub dwóch. Minęliśmy Horse Creek, rzeczułkę płynącą pośród jałowych piasków. Jako opału używamy krzewów byłicy, chwilowo bowiem pozostawiliśmy bawoły za sobą... dają nam się mocno we znaki, gdyż przyczepiają się zarówno do derek, jak do ubrania..." A w kilka dni później wyprzedził na Białasie tabory mniej więcej o milę, wyjechał na stok i usiadłszy na kamieniu pisał: „Zauważyłem w chrapach wielu koni małe wrzody, spowodowane rozproszoną tu obficie solą. Bałem się początkowo, że .schorzenie to doprowadzi do nosacizny, we wszystkich jednak przypadkach chore konie zareagowały doskonale na przemywanie słabym roztworem ałunu. Piach w niektórych miejscach jest tu bardzo sypki i często 'straszliwie gryzący. Koła zapadają się teraz na głębokość osiemnastu cali, co zmusza biedne, wyczerpane, cierpliwe woły do tak przeraźliwego wysiłku, iż znowu zaczęliśmy się zastanawiać nad alternatywą jazdy jucanej. Przenieślibyśmy w takim wypadku ładunek na muły, sami zaś odbywalibyśmy drogę pieszo. Coulter wspomniał zaledwie wczoraj o tej możliwości, przewiduję więc, że będziemy musieli podjąć jakieś drastyczne decyzje w forcie Laramie, jako tako cywilizowanej placówce znajdującej się ileś tam mil przed nami na szlaku. Bezustanne zapadanie się w rozpalony piasek wpływa zgulbnie na koła. Dzwony i piasty rozsypują się, obręcze są obluzowane, a szprychy klekoczą niczym kości w worku. Przez jakiś czas radziliśmy sobie wbijając kliny i mocząc koła w wodzie, teraz jednak proces zniszczenia posunął się zbyt daleko". Dotarliśmy do fortu Laramie w kilka dni po tym ostatnim zapisku i ujrzeliśmy niezwykły widok. Na równinie dokoła fortu obozowało ponad trzy tysiące Siuksów; ich konie pasły się przywiązane do palików, słupy około sześciuset wigwamów sterczały jak powiązane razem snopki żyta. Było na co patrzeć, Ale zanim podeszliśmy do nich bliżej, zatrzymaliśmy się w forcie Bernard; był to koślawy budynek z nie ociosanych bali, z wywierconymi w ścianach dziurami, które służyły jako strzelnice. Obok tej budy (Coulter pojechał konno, tuż za nim pierwsze wozy) .zobaczyliśmy stado mułów pilnowanych przez meksykańskich Indian, którzy na przywitanie 224 puszczali nam zajączki z kawałków lustra w same oczy. Było to piekielnie irytujące; widziałem, że Coulter z największym trudem hamuje gniew. Przynajmniej raz jakoś mu się to udało. Staliśmy tylko chwilę, podczas gdy kilku naszych mężczyzn rozmawiało o mułach z panem Richardem, kierownikiem tej, jak ją nazywali, placówki. Był to tęgi mężczyzna o czerwonej twarzy i siwych włosach, nie bardzo czysty i nie bardzo, żeby tak powiedzieć, trzeźwy, chociaż słońce świeciło jeszcze wysoko na niebie. Zaprosił nas wszystkich na noc, przez co zrozumiał, myślę, żebyśmy jak zwykle spali w naszych namiotach. Gdyby ktoś chciał wcisnąć wszystkich tych ludzi do fortu, byliby stłoczeni jak śledzie w beczce, a jeden z naszych mężczyzn, ordynarny głupiec, który mówił najohydniejsze i najgłupsze kawały, jeżeli tylko znajdował się w pobliżu kogoś, kto go tticiał słuchać (co się zdarzało rzadko), powiedział: — Ja bym się tam nie narażał. Moja stara nie jest róża, ale innej nie mam, a jakbyśmy się wcisnęli do tej dziury, mogłaby w nocy zabłądzić. Nie mam chęci być szwagrem jakiegoś gościa z Nava-hoo. Dowcip był kiepski, kilka osób mu to powiedziało. Powiedzieli, że takie gadanie jest niedelikatne, ale nie myślcie, że się tym przejął. Odgryzł kawałek tytoniu i śmiał się, bardzo ubawiony, potem odszedł mówiąc, że powtórzy to swojej starej, niech się trochę rozweseli. Ruszyliśmy dalej do Laramie, gdzie członkowie naszej wyprawy chcieli uzupełnić zapasy (ci, których było na to stać) i zastanowić się nad dalszą drogą. Kiedyśmy podjeżdżali pod bramę, w środku kończyła się właśnie jakaś uroczystość; Siuksowie tańczyli taniec wojenny. Ktoś powiedział, że zebrało ich się tu tyle, ponieważ mają zamiar zaatakować plemiona Kruków i Węży, które są ich odwiecznymi wrogami. Wysypywali się teraz z ceglanej bramy w rozwrze-szczanych czeredach, potrząsając tomahawkami i bawiąc się naprawdę znakomicie, a my spostrzegliśmy bardzo prędko, że są przeważnie pijani. Kobiety też. Rzucały się i wygłupiały kołysząc biodrami i robiąc miny do naszych mężczyzn, a kilka osób powiedziało, że ich pozy są obrzydliwe i nieprzyzwoite. Trzeba powiedzieć, że nie były wcale brzydkie. Twarze miały koloru jasnej miedzi, niektóre uróżowane na policzkach, i większość była bardzo elegancko ubrana — w bluzy, pantalony i mokasyny z koźlej skóry talk jakoś wyprawionej, że była prawie biała i miękka jak jedwab, ozdobione różnokolorowymi paciorkami z porcelany. Nie macie pojęcia, jak te paciorki lśniły i skrzyły się w słońcu. Jennie powiedziała, że to wszystko są zuchwałe dziewki, a Po-Povi, która stała tuż obok mnie, wydawała się zdenerwowana bliskością tylu współziomków i ani razu na nich nie spojrzała. 15 — Podróże Jaimiego MePheetersa 995 W pewnej chwili jedna z tych kobiet, bardzo młoda, podeszła do ?????'? i objęła go za szyję. Biedaczysko nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby się nagle rozebrała do naga, ale Jennie natychmiast trzepnęła ją po głowie skórzaną torebką pełną świecidełek. Ach, co to był za cios! Dziewczyna dosłownie zrobiła zeza — widziałem, bo stałem tuż obok — a potem nogi się pod nią ugięły, zatoczyła śmieszne kółeczko i już leżała na ziemi. Zobaczyłem, że Coulter swobodnie sięga ręką do pistoletu, ale nie było potrzeby. Wojownicy uznali, że to świetny kawał, o mało co nie poumierali ze śmiechu, jak to zwykle pijani. Kilku z nich podeszło do dziewczyny z udanym zainteresowaniem i współczuciem, ale jak tylko dotknęli guza na jej głowie, zmógł ich nowy wybuch wesołości. Gdyby dziewczyna miała przetrącony kark, ogłosiliby pewnie święto narodowe i ucztowali przez tydzień. Swoją drogą ci Indianie wyglądali wspaniale: wysocy mężczyźni, groźni i dumni. Później w forcie ktoś nam powiedział, że łącznie plemię Siuksów liczy od ośmiu do dziesięciu tysięcy głów. Rościli oni sobie prawo własności do setek tysięcy mil kwadratowych ziemi, ale inne szczepy też uważały, że te ziemie do nich należą, więc ciągle wybuchały walki. Jednakże Siuksowie najczęściej zwyciężali, chyba że mieli przeciwko sobie równą liczbę Kruków. Krukowie byli naj zajadle jszymi wojownikami i naj okrutnie jszymi, z wyjątkiem chyba itylko Czarnych Stóp, iktórzy rodzili się z naturą lwów górskich, a z biegiem lat stawali się coraz gorsi. Między innymi Siuksowie uważali, że fort Laramie jest ich własnością, ale grupa białych, iktóra tu rządziła (nazywała się ta grupa Amerykańskie Towarzystwo Futrzane), nie miała nic przeciwko temu. Co komu szkodzi, że ktoś rości sobie do czegoś prawo, nic to nie kosztuje, a znowu Siuksowie zyskiwali dzięki temu powagę w oczach innych szczepów. Jedyne, co się tym Indianom nie podobało, to że mieszkańcy fortu od czasu do czasu siali zboże na przyległych łąkach. Z jakichś względów Siuksowie nie mogli ścierpieć rolnictwa. Byli łowcami bawołów i nie lubili grzebania się w ziemi. Więc co jakiś czas — żeby pokazać, że trzymają rękę na pulsie, i przypomnieć o swoim roszczeniu — zjawiali się całą gromadą i niszczyli zbiory. Mogli dzięki temu utrzymać z białymi przyjazne stosunki bez konieczności mordowania, pokazywali w ten sposób, kto tu jest panem. Co więcej, fort stał sobie dalej, więc Siuksowie mieli gdzie kupić whisky, a niekiedy nawet zaopatrzyć się w muszkiety i rusznice. Ale zauważyłem, że tylko niewielu wojowników ma broń palną, większość była uzbrojona w noże i tomahawki, w łuki i strzały, i tym podobne. Sam fort był wybudowany z najnędzniejszej, jaką można sobie wyobrazić, cegły wypalanej na słońcu, bez żadnych ozdób, w kształcie, jak się to nazywa, wojskowego prostokąta, z wieżą 226 w każdym z czterech rogów i dwiema mosiężnymi armatami przy bramie. Na podwórcu, przylegające do jednego boku murów, stały budynki biurowe, magazyny i warsztaty, jak kuźnia i tym podobne, a pod przeciwległą ścianą znajdował się budynek główny. Powierzchnia tego ogrodzonego miejsca miała około trzech czwartych akra. Kręciło się tu kilku obdartych żołnierzy, a poza tym było sporo Me-ksykanów i Indian, garstka kupców i traperów i niedobitki taborów pionierskich, które nie dotarły na miejsce; w sumie widok, który wcale nie podnosił na dtichu. Mój ojciec wraz z kilkoma mężczyznami poszedł złożyć swoje uszanowanie kapitanowi Cooperowi i kierownikowi Towarzystwa Futrzanego, który się nazywał monisje Burideau, a tymczasem myśmy się przechadzali po forcie i oglądali, co było ciekawego do obejrzenia. Kilka osób kupiło rozmaite prowianty, ale niewiele, bo ceny były przeraźliwie wysokie. Kawa, cukier i tytoń kosztowały po dolarze funt, mąka — pięćdziesiąt centów kwarta, a za whisky sprzedawcy żądali dolara za kwartę, tylko że nie ja pytałem o cenę. Coulter wjechał konno na podwórze, bo chciał podkuć prawe kopyto ikonia i strasznie przygadywał kowalowi, co mi się wydawało kiepskim pomysłem, bo kowal był rozmiarów pana Kissla, tylko trochę niższy, i miał ramiona jak młode dębczaki. Ubrany był w skórzane spodnie, podkoszulek i skórzany fartuch pełen śladów po [fruwających w powietrzu iskrach. Na ramionach i plecach miał gęste rude owłosienie, chociaż nie miał ani jednego włoska na głowie. Był zupełnie łysy, bez śladu chociażby takiego kółka, jakie łysi miewają nad uszami i ikarkiem. Zauważyłem, że często tak się dzieje. Zdejmijcie ubranie z zupełnie łysego człowieka, a zobaczycie, że jeśli idzie o porost włosów, jego [możliwości skierowały się gdzie indziej. Z drugiej strony nigdy nie widziałem łysego Indianina albo Indianina, który by miał włosy gdziekolwiek indziej niż na głowie; Indianie potrafią znaleźć w tej sprawie równowagę i stoją znacznie wyżej od białych. Dotarliśmy właśnie przed sklepik, zatłoczony i hałaśliwy, w którym sprzedawano whisky, gdy nagle ze środka wytłoczyło się kilku Indian i dwaj biali. Opadła mi szczęka, foo ci biali to byli John i Shep, ale Shep najbezczełriiej w świecie podszedł do Coultera i zawołał zjadliwie: — Niech mnie, jak to nie mój dawny sąsiad i przyjaciel, Buck Coulterl Nigdy w życiu nie widziałem takiej miny, jalką miał teraz Coulter. Można by pomyśleć, że jest chory. Ale stał twardo w miejscu, chociaż wyglądał tak, jakby wyciekło z niego całe życie, podczas gdy my wszyscy — Jennie, Po-Povi, ja i kilka innych osób — cofnęliśmy się, żeby im zostawić więcej miejsca. W porządeczku, panie Baggott, pomyślałem, nareszcie oberwiesz. Tego, co z ciebie 227 zostanie, nie będzie nawet warto zbierać na łopatę i wynosić kojotom. — Co cię tu przygnało, Buck? — spytał Baggott. — Przyjechałeś popróbować, jak się strzela z łuku? — Te ostatnie słowa wydały mu się widocznie bardzo zabawne, bo ryknął ordynarnym śmiechem. — Gadajże, człowieku, co itu kombinujesz? — Nic nie kombinuję — odparł Coulter bardzo cicho rzucając dokoła niespokojne spojrzenia, jak gdyby wolał prowadzić tę rozmowę na osobności. Nie wierzyliśmy własnym uszom. — No, odezwij się, Buck! Jakoś jesteś mało serdeczny dla swojego koleżki z lat dziecinnych. Zapomniałeś języka w gębie? Coulter zdjął kapelusz i otarł czoło rękawem. — Chodź, napijemy się. — Nie lubię pić, kiedy mam tych wszystkich ludzi pod opieką. Człowiek dość się z nimi naużera. Coulter odwrócił się, żeby odejść, ale Shep wrzasnął na całe gardło: — Coś ty, Buck, prowadzisz tabory? A pisałeś ostatnio do domu? Może byłoby lepiej, żebyś opowiedział tym ludziom o swoim bracie? Gdzie lecisz, człowieku? Słowo daję, dawniej to nie byłeś taki nerwowy! Ryczał i trząisł się ze śmiechu, kiedy Coulter czmychnął wymijając nas, a przedtem przepchnął się przez gromadę Indian i wypadł za bramę. Zauważyłem, że obecni przy tym nasi mężczyźni mieli miny ponure i potrząsali głowami. Wszyscy chyba przywykliśmy uważać, że Coulter, chociaż przykry we współżyciu, jest czymś w rodzaju ibohatera, a teraz wziął nogi za pas i zwiał przed pijanym awanturnikiem — jak najnędzniejszy tchórz i łajdak. Dostrzegłem łzy w oczach Jeninie, w sekundę później zauważył ją Shep. Po raz pierwszy objął nas wszystkich spojrzeniem. Trzeba przyznać, że mina trochę mu zrzedła, zawołał jednak: — A ty czego chcesz! Prawo nic ci tu nie pomoże. Jennie wybuchnęła: — Poczekaj, to się przekonasz, ty krwiożercza bestio. Unużamy was w smole, wsadzimy do pierza i przegnamy z fortu! Doktorze! Doktorze! — zaczęła wołać i chwyciwszy Po-Povi za rękę pobiegła w kierunku biur w głębi podwórza. — Chodźże, pyskaczu — odezwał się pierwszy raz John. Schwycił Shepa za ramię i pociągnął za sobą, ale zanim odeszli, zwrócił się do mnie: — Hej, mały, nie radzę ci robić chryi, słyszysz? Mogłaby ci to nie wyjść na zdrowie. ^^_ Skłamałbym, jakbym powiedział, że się ich nie bałem, widziałem przecież, jak mordowali, i widziałem leżącą na ziemi parę nieszczę- 228 snych zabitych ludzi. Ale miałem przy sobie procę, a dookoła stało pełno ludzi. Co więcej, nienawidziłem tych potworów jak nikogo w życiu. Na ich widok zrobiło się ze mną coś takiego, jakby mi się pomieszało w głowie. — Zamknij gębę! — wrzasnąłem. — Będę robił, co mi się żywnie podoba, ty morderco! Mój ojciec i Buck Coulter postarają się, żebyście obaj zawiśli na szubienicy. •*— A potem zrobiłem coś, co wydało mi się zupełnie naturalne. Podskoczyłem do Johna i plunąłem mu w twarz. Pokrzepiło mnie to jakoś. — Ty przeklęty szcze... — wybuchnął sięgając do pasa, ale ja odskoczyłem do tyłu, wyszarpnąłem z kieszeni procę, założyłem gładki, okrągły kamień, który od dawna nosiłem w kieszeni, i grzmotnąłem go w czoło, tuż nad prawym okiem. Kamień jakby się przylepił na sekundę do czoła, potem spadł. John runął na twarz, jak stara rozsypująca się szopa na tytoń. Nie czekałem dłużej. Prysnąłem najszybciej, jak mogłem, i po chwili odnalazłem ojca i resztę. Dygotałem na całym ciele, w kącikach ust miałem zaschniętą ślinę. Pierwszy raz w życiu usiłowałem kogoś zabić i nie myślcie, że się z tym dobrze czułem. Dwaj nasi mężczyźni, którzy stali tuż za miną, zaczęli opowiadać o tym, co się stało, a że ja im pomagałem, Jennie zaś robiła piekło, możecie sobie wyobrazić, jaki wrzask powstał w biurze. Wszyscy jednocześnie wrzeszczeli i płakali (niektóre kobiety), i zadawali pytania, ale w tym hamiiderze kapitan Cooper, wysoki, szczupły mężczyzna o szarych oczach i bladej twarzy, na której nie było ani odrobiny koloru, podniósł głos, bardzo spokojnie, ale stanowczo, i ludzie trochę się uciszyli. Niektórym osobom przychodzi to tak łatwo jak oddychanie; rodzą się z tym. Nawet krótkowzroczny idiota zauważyłby z odległości mili, że ten kapitan Cooper jest urodzonym przywódcą. W obejściu wcale nie był taki specjalnie surowy, ale człowiek pozwoliłby sobie wobec niego na tyle poufałości, co wobec naładowanej strzelby. — To delikatna sytuacja — powiedział, kiedy ojciec porwał muszkiet z wieszaka i wręczył go Kisslowi. — Nie działa tutaj żadne prawo, a ściśle mówiąc ten fort podlega jurysdykcji wojskowej. Co więcej, jesteśmy otoczeni przez tysiące Siuksów, którzy pozwalają wyrzutkom w rodzaju Baggotta i Murrela żyć spokojnie między sobą — praktycznie udzielając im opieki. Zapewniam pana, że pragnę wam pomóc, ale musimy postępować przezornie: Mój ojciec zapisał w dzienniku, co powiedział wtedy kapitan Cooper: „Na obszarze Gór Skalistych żyją zarówno biali, jak i czer-wonoskórzy. Obliczam, że białych znajduje się tu od pięciuset do tysiąca osób, rozproszonych między Indianami lub zamieszkujących częściowo tę czy inną placówkę handlową towarzystw skórzanych. Przyciąga ich w tę dzicz niekiedy żądza przygód, czasem roman- 229 tyzm, chciwość lub mizantropia lub wreszcie niekiedy fakt, że nie obowiązuje tu żadne prawo. Kiedy tu osiądą, rzadko wracają do cywilizowanego życia. Jeżeli odwiedzają niekiedy cywilizowane osiedla, więzy wiążące ich z Indianami skłaniają ich najczęściej do powrotu. Wielu z nich posiada indiańskie żony i liczne rodziny. Poligamia nie jest tu bynajmniej rzadkością. Podporządkowują się obyczajom dzikich i często wywierają silny wpływ na Indian kierując ich polityką tak w czasie wojny, jak pokoju". — Kapitanie' — wykrzyknął ojciec, kiedy Cooper skończył.— Musimy coś zrobić! Nie możemy pozwolić, żeby ci mordercy hasali na wolności! Niech pan posłucha... zamknęli całą rodzinę tego tu dziecka — położył rękę na ramieniu Jennie — w chałupie i spalili wszystkich żywcem. — Panie, zrobimy oo w naszej mocy. Jeżeli zdołamy namówić Siuksów, żeby nam wydali tych dwóch, nie oglądając się na prawo, odeślę ich pod strażą do St. Louis. To panu przyrzekam. Nazwisko pana Chouteau znaczy dużo w tych stronach, a jego korespondent, Bridger, jest moim przyjacielem. Cóż, uznaliśmy wszyscy, że kapitan Cooper postąpił bardzo przyzwoicie, wróciliśmy więc do wozów przyj ąwszy wpierw (niektórzy z nas, w tym mój ojciec, Kisslowie, pan ??? i Jennie z ?????'??) zaproszenie na kolację do fortu. W drodze powrotnej mówiliśmy o dziwnym zachowaniu się Goultera, ale nikt nie powiedział nic rozsądnego. Bardzo nas to wszystko przygnębiło. Kiedy dotarliśmy do taborów, zobaczyliśmy ludzi stojących w małych grupkach, naturalnie oni też rozmawiali o zajściu. Coul-tera nie było nigdzie widać. Kiedy ludzie zapoznali się ze sprawą, jednogłośnie orzekli, że Coulter zaniedbał swoich obowiązków opiekuna wyprawy. Słyszałem gniewne uwagi, że należy go czym prędzej przegnać, byli też tacy, którzy chcieli go postawić pod „sąd doraźny". Mój ojciec i pan ??? zdołali ich jakoś udobruchać, ale czuło się, że dojdzie wkrótce do zasadniczych rozstrzygnięć. Powiem szczerze, że wcale nie szalałem z radości na myśl o jutrzejszym dniu. Pod wieczór Kisslowie zapakowali dzieci do łóżka na wozie i poprosili sąsiadów, żeby do nich od czasu do czasu zaglądali. Potem wyprawiliśmy się do fortu na kolację. Czekał na nas kapitan Cooper, monsje Burdeau i inni panowie z Towarzystwa Futrzanego. Wszystko odbywało się bardzo po pańsku i elegancko, do stołu podano wino przewiezione tu szmat drogi przez równiny. Mnie też naleli szklaneczkę, tylko że Jennie mi ją zabrała. Pomyślcie, to nie było jej wino, nie była jej kolacja, a mimo to musiała wściubić nos w nie swoje sprawy. Małżeństwo ani trochę nie poprawiło jej charakteru. — To pani synek? — spytał jeden z gości, mężczyzna ubrany 230 w białą, obszytą falbankami koszulę, z bokobrodami, a Jennie odpowiedziała wściekła:,, — Nie, proszę pana, nie miałam dzieci w siódmym roku życia ale dziękuję za zainteresowanie. Jedzenie było bardziej urozmaicone niż nasz codzienny wikt, ale ugotowane dość niedbale; nie mogło się równać z tym, co nam podawała pani Kissel i co miało zapach i smak. Pani Kissel umiałaby zrobić duszonkę z kaktusa i kamieni i nikt nie miałby powodu do skargi. Mimo to nigdy nie była zadowolona, według niej nic iei się nigdy nie udawało. Chleb był zawsze „jakiś nie bardzo", to, co miało rasnąc, opadało, jeżeli sięgała po sól, brała do ręki cukier iwo-mówił1'0 J€tI ?1? Wychodziło dobrze — przynajmniej tak zawsze Mój ojciec twierdził, że jest to zwykłe niezadowolenie artysty ze stworzonego dzieła. — Do namalowania obrazu potrzeba dwóch ludzi — powiedział. — Jeden, który wykonuje rzeczywistą pracę, i drugi, który go powstrzyma, kiedy obraz jest skończony. Jeżeli zobaczysz kiedykolwiek wyraz zadowolenia na twarzy pani Kissel, radzę ci, biegnij, nie idz, po pigułki na niestrawność. W każdym razie dzisiaj podano nam gotowaną wołowinę, biskwity na zimno, pieczeń bawolą, dziczyznę, soloną wołowinę i mleko. Był a to prawdziwa uczta, bo po raz pierwszy od sześciu tygodni dostarczono do fortu trochę mąki. — Jemy to, co nam się uda zdobyć — wyjaśnił kapitan Cooper — Zresztą po jakimś czasie zaczyna nam być już wszy... Co to? Usłyszeliśmy jakieś głosy gdzieś na dworze — bardziej wrzask niz wołania. Mężczyźni porwali się od stołu (niektórzy nie zapomnieli przeprosić) i wybiegliśmy wszyscy z budynku. Noc była czarna ale w stronie, gdzie stały nasze wozy, na niebie jarzyła sie luna. Wyglądało to przerażająco; ogień zawsze przeraża. Nigdy nie przywyknę do widoku pożaru. Kiedy wypadliśmy za bramę, zobaczyliśmy na tle czerwieni kłęby tłustego, żółtawego dymu i usłyszeliśmy zmieszaną wrzawę głosów, tupot nog, chrzęst przesuwanych wozów, rżenie koni i nawoływania mężczyzn rzucających wskazówki. Kiedy dobiegliśmy na miejsce, było już po wszystkim. Z wozu Kisslow pozostał tylko szkielet złączony żelaznymi okuciami. Urządzenia i sprzęty domowe zamieniły się w zwęglone bryły czarne i bezkształtne. y' Nagle usłyszeliśmy głos pani Kissel. — Moje dzieci! Dzieci! — Miałem wrażenie, że rozstępuje się pode mną ziemia. Cała czwórka spała na wozie, kiedy jedliśmy w forcie kolację. Tylko sąsiadka miała do nich od czasu do czasu zaglądać. 231 Pani Kissel usiłowała rzucić się w sam środek tego dymu, ale KilSTchwyc? &??? chociaż wyrywała mu się rozpaczliwie, pod-SS ą z Si Wytrzymał. To był straszny widok. Potem usłyszałem głos jakiegoś mężczyzny. - Doktorze tutaj, doktoze . ^ Przedarłem ^??^?^ ? ? ^ ^^ ^, cos leżało ? ???^???m wę ^ Deu Jronomia, Leviticus W równiutkiml rządku ^ k pEZertóU,wie, że ich ryk Mieheasz \^enb*4*o*™es ą P ^ ^ ^ n& tpa_ KTeSJSLS? S^tolanaml Coulter, a dwie kobiety im^to^SlpS^-.^? jedna z kobiet do pa, ni"Ki2el.^wSS w ogień i wynosił po dwoje naraz, a teraz '^O^^S^ wyglądał strasznie. Spaliły mu sie prawie wszystkie włosy ^oło było całe spękane i sine, rzęsy miał mnie] w?cei takie Tak Sają węże, a skąpe resztki ubrań a wciąż się na S?Slvbfofenie powinienem o tym wspominać, ale jego spodnie Sdowały Z w tak beznadziejnym stanie, że właściwa można SwieS był lupełnie obnażony. A mężczyzna tak ogromny jak goultt jSt naJŁe bardziej obnażony «^^S tneao wzrostu Ale nikt się tym me przejmował i nie zwracał na rSalLPotem żołnierz z fortu zarzucił mu derkę na dolną częsc dpani Kissel uklękła między swoim drobiazgiem i przycisnęła do piSrca^czworkę narazi pan Kissel pochylił się nad Coulterem. — Słvszvsz mnie, Coulter? Coulter uniósł traszkę głowę i usiłował otworzyć oczy. ŹrobSoysif ciSo; każdy chciał usłyszeć, co oni mówią, ale niektóre i^^S?»U popisywały płaczem, a kilku mężczyzn, w tym ^^rS^Syć - wyszeptał Coulter. - Zdaje się, że W^mCoulIer '-^wiedział Matt - więcej masz wrobię mężczyzny niż dzŁsięciu mężczyzn razem wziętych W całej naszej grupie Następny, któremu się zechce podnieść na ciebie głos albo rąkę — odwrócił głowę i rozejrzał się bardzo powoli — będzie miał ze mną do czynienia. rorzeszedł Coulter roześmiał się suchym śmiechem, który zaraz przeszecu w kaszel, i powiedział: __ Nie zazdroszczę mu, słowo daję. , Podeszli teraz mój ojciec i doktor Merton i zajęli się rannym. Wraz z Stoma mężczyznami podźwignęli Coultera i mieli go za- 232 nieść na wóz Brice'ów, ale kapitan Cooper wyszedł z tłumu i oznajmił: — Będę szczęśliwy, jeżeli go panowie zaniesiecie do mojego mieszkania. Kiedy^ odchodzili, widziałem, jak Jennie — strasznie blada — odprowadzała ich wzrokiem. Pewnie myślała, że Coulter nareszcie dostał za swoje; skakali sobie zawsze do oczu i widać było, że ona go nienawidzi. Teraz dowiedzieliśmy się szczegółów zajścia. Kiedy ta sąsiadka, pani Hughes, wracała do siebie, zajrzawszy po raz drugi do wozu Kisslów, spotkała na drodze dwóch mężczyzn, jednego starego, chudego i siwowłosego, drugiego olbrzyma o czerwonej twarzy. Szli wśród taborów i idąc przyglądali się kolejno wozom. Zwróciła na nich uwagę, bo wyglądali podejrzanie i mówili szeptem. W dziesięć minut później usłyszała krzyk: „Pali się! Pali", ale kiedy wraz z mężem i kilku osobami przybiegła na miejsce, wóz Kisslów stał już w płomieniach. W kilka sekund później przygalopował Coulter na koniu, w biegu usłyszał straszną nowinę i zeskoczywszy z siodła rzucił się do środka wozu przez płonące płótno. Wszyscy stali i rozmawiali, a jeden mężczyzna, który przedtem bardzo ostro najeżdżał na Coultera, powiedział: — Takiej odwagi nie widziałem nigdy w życiu. Jeżeli o mnie idzie, wstyd mi, że tak na tego człowieka pyskowałem. Nie można sądzić nikogo, dopóki nie ma się pewności. Wszyscy mniej więcej tak to odczuwali. Ci ludzie nie byli źli, byli przeciętni. Ich nieżyczliwość wynikała przede wszystkim ze strachu, a prawdę mówiąc strach jest przyczyną większości nieszczęść na świecie. Bardzo prędko domyśliliśmy się, że to John i Shep podpalili wóz z zemsty, ponieważ kapitan Cooper dał znać Indianom, że życzy sobie porozmawiać z tymi panami. Nie wiadomo, czy wiedzieli, że dzieci są w wozie, moim zdaniem wiedzieli. Ale zaprzątały mnie ważniejsze myśli i musiałem ostro wziąć się do roboty. Mój woreczek ze złotymi monetami, znaleziony w resztkach ubrania tego człowieka, który spadł na koło łopatkowe wtedy na statku, sto lat temu, znajdował się w środku pogorzeliska, a ja chciałem go odzyskać. Kawałki drewna paliły się jeszcze, kiedy zacząłem rozgrzebywać je grabkami. Kilka osób pytało mnie, co robię, więc odparłem, że pani Kissel prosiła mnie, żebym odnalazł na wozie jej starą pamiątkową broszkę z kameą. Kiedy proponowali, że mi pomogą, powiedziałem, że pani Kissel dała mi za to szukanie pięćdziesiąt centów, więc muszę szukać sam, choćby miało to trwać do rana. Prawie trwało. Monety sczerniały, ale się nie stopiły. Leżały na kupce pod obręczami beczki. Wyłowiłem stamtąd 233 wszystkie, cały czas podrzucając je na dłoni, takie były gorące, i wsunąłem za koszulę. Kiedy zszedłem z wozu, zobaczyłem, że prawie nikt jeszcze nie śpi... Ludzie stali grupkami i rozmawiali, kobiety z kobietami, mężczyźni z mężczyznami, od czasu do czasu przerywając rozmowę, żeby pogrozić dzieciakom, które bezustannie wyskakiwały z łóżek. Wszyscy byli bardzo wzburzeni. Ci sami, co mieli przedtem tyle złości do Coultera, aż się teraz rwali, żeby rozpocząć pościg za nowymi nikczemnikami. Posłali nawet do kapitana Coopera delegację z żądaniem, żeby wysłał za nimi żołnierzy. Aile Cooper powiedział, że taka akcja byłaby bardzo nieopatrzna, ponieważ mogłaby rozsierdzić Indian, którzy nas otaczają ze wszystkich stron. — Poczekamy, aż się wszystko uspokoi — powiedział. — Wtedy spróbujemy wykraść jakoś tych łotrów. Delegacja wróciła i wszyscy zaczęli strasznie narzekać, mówili, że jest to .typowy przykład opieszałości w szeregach armii. Potem jeden mężczyzna oznajmił, że niech to wszyscy diabli, ale on naprawdę nie wie, po co płaci podatki. — Osadza się tutaj ten oddział wojska, panowie żołnierze żyją sobie jak książęta — co kilka dni świeże mięsko, mąka raz na miesiąc i na dodatek beczułki wina, wszystko z mojej kieszeni, ale niech mi kto powie, co robią w nagłej potrzebie? Nic nie robią. A czy zrobią coś w przyszłości? Nic nie zrobią. Słowo daję, że się przeniosę do Meksyku. Ojciec zawołał, że byłaby to wielka strata, ale że kraj jakoś ją chyba przeżyje. Powiedział mi potem: — Założę się, że ten człowiek nie płaci nigdy żadnych podatków. Ilekroć usłyszysz, synu, że ktoś rozmawia głośno o swoich „prawach", bądź pewien, że ma do tego bardzo mało podstaw. Co więcej, gdyby w chwili kryzysu armia werbowała ochotników, nasz wojowniczy przyjaciel zniknąłby jak kamfora. Ojciec spędził przy łóżku Coultera cały następny dzień, a także doglądał dzieci, których oparzelizny nie były groźne. Z Coulterem rzecz się miała inaczej. — Zostaną mu blizny — wyjaśnił ojciec. — Z czasem może znikną, ale obawiam się, że" będzie miał zeszpeconą twarz i ręce. W porównaniu z poprzednimi nie była to zła nowina. Początkowo ojciec i doktor Merton mieli wątpliwości, czy Coulter wyżyje. Był straszliwie poparzony. Ale pokryli go od stóp do głów oleistą maścią i dali mu morfiny, żeby uspokoić bóle, które są podobno najdotkliwsze po dwudziestu czterech godzinach. Po-Povi przyniosła jakąś korę i zalała ją wrzątkiem, ale ojciec i doktor Merton chcieli wylać napar. Coulter ocknął się i zaprotestował. — To działa, działa — powiedział. — Sam widziałem. 234 Potem zamienił z dziewczyną kilka słów po indiańsku a ona wzięła kawałek płótna i obmyła go całego wywarem z kory Ktoś inny byłby może speszony, ale ona tyle sobie robiła z jego nago- ?bvt,S 1??? k°^T Zanim sk°ńCZyła' Pr^szła Pani ??, zęby pomoc Przesiedziała już przy nim całą jedną no/nie chciel jednak wpuścić Jennie. Powiedzieli, że Coulter jest w stanie wciąż czXawTwitr???"' WlęC ??? był0by t0 JskaZane dla S mumi??ZdUra! ~~ Warkn^ła- - A » k°g° Ja wyszłam za mąż? Za Ale tym razem nie udało jej się postawić na swoim, już kapitan Cooper tego dopilnował, a ja naturalnie aż skakałem do góry??? — Mężczyźni to straszni durnie — powiedziała. — Niedorosłe t^^l^^i^0™1^- <** W» odzieli, ?????^?7 weź trochę tego naparu z *^> dz?wC^VneeJnSĆ Wyląd0Tła ?? ™JeJ ^CZęce, niech licho tę dziewczynę, nigdy me mogłem prysnąć na czas. Ale była zła iak osa, a to tez jest coś warte. * j ? ??? ???? zfa jaK stS^lieZ^a^^ŻarZe zobaf7łem "a Podwórzu fortu do- przykład rozmaite czynności zwierząt. Niektóre indSkTe imloSa są tak dosłowne, że nigdy nie drukuje się ich w książkach Ale z' ?? bSXcndre ?1 UŻyWaJą P- ^lenstwfw "ich jęlylu brak Łtte7b^t!7'Jak W ^Zym- T° jest «Pr«wdę wielki lizacjami ? * im kontakty z wyżej stojącymi cywi- ??^^?^???^ S 'wyszedł z oddSS ukaS? Sąś towrf ntń- ' Egmął' dftał P0Strzał w brzuch z rusznicy skał-wdowiec mfeiffi OJCieC' ???. miał trz^ieści osiem lat i jako Z ZwzyZ \ raZen\Z Tmi' Zakochał iSi^ w córce, bo była jak STT\+ alt?! Pł?Cha' ZUpełnie niepodobna do swej'matki i J ego syna, którzy bardzo lubili chodzić na zabawy Odczekawszy więc dla przyzwoitości wymagany okres, to jest 277 trzy tygodnie, pobrali się i teraz znowu sytuacja się zmieniła. ^Dziewczyna była teraz jakby matką swojej matki, a jak urodziło imTsię dziecko, syn, któremu dali na imię John, ten syn był bratem jJŁiatki. Było to wszystko strasznie pokiełbaszone; całe miasto tal|"mówiło* budziom bardzo było żal matki i mieli nadzieję, że ona z czasem przeboleje tamtą stratę, bo wtedy ojciec, który je- 1 dnocześnie był jej zięciem i teściem, będzie mógł pojąć ja za żonę, i sytuacja mniej więcej się unormuje. Ale gdyby nawet jej nie za- 1 proponował małżeństwa, według ustaw marmońskich miała prawo 1 „wystąpić z roszczeniem" i zażądać, żeby się z nią ożenił motywu- 1 jąc to żądanie „przywilejem zbawienia". Gdyby nie chciał, mu- | siałby wykazać „słuszną przyczynę i przeszkodę" swojej odmowy, | bo inaczej Rada uznałaby go za „krnąbrnego i niebezpiecznego", i Ale chwilowo żyli sobie wszyscy razem bardzo przyjemnie, mimo I że dla matki była to znowu degradacja, bo — jak wyjaśniłem i wyżej — spadła tym razem z rangi matki do rangi córki, chociaż zaczynała na samej górze jako matka. Ale tak czy siak którejś nocy dziecko zachorowało i zrobiło się zupełnie sine, więc córka przybiegła do mojego ojca, który matu- ] ralnie przebąkiwał coś niecoś o tym, że jest lekarzem posiadającym : dyplom uniwersytetu w Edynburgu. Powiedział, że to zwykłe niemowlęce wzdęcie, i wsadził malca do wanienki z zimną wodą, co go natychmiast uzdrowiło. No cóż, Brigham Young dowiedział się o tym i o mało co nie j pękł ze złości. Zniżył się do tego, że przyszedł do nas nazajutrz wieczorem, co na jego stanowisku proroka i pierwszego prezydenta było czymś niezwykłym i nigdy by się nie zdarzyło, gdyby nie wchodził w grę niewierny. Jedliśmy właśnie kolację, kiedy nagle rozległo się pukanie; Po--Povi otworzyła drzwi i wszedł Brigham Young we własnej osobie. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, że to on. Był niewysoki, krępy i sprawiał wrażenie człowieka, który przywykł, że się go wszyscy słuchają. Włosy miał jasne i takież oczy, a chociaż wyraz twarzy miał teraz surowy, pomyślałem, że ta twarz bywa chyba niekiedy sympatyczna. Zobaczyłem ze zdziwieniem, że chociaż tak najeżdżał na innych, że się modnie ubierają, sam miał na sobie jaskrawą kamizelkę w kwiatki i inne części garderoby nie mniej fircykowate. Ojciec zerwał się od stołu upuszczając serwetkę i zawołał: — Proszę wejść! Proszę wejść! Jest pan zapewne dacharzem. Llewellyn uprzedził nas, że pan wpadnie. Proszę tędy, zaraz panu pokażę, gdzie przecieka. Przyniósł pan drabinę! — Jestem... Brigham... Young — powiedział masz gość głosem przypominającym niskie tony 'organów, robiąc pauzę między słowami. 278 — Brigh... Och, bardzo to doprawdy z pana strony uprzejmie. Prawdziwy dla-nas zaszczyt. Proszę, niechże pan siada i przekąsi coś niecoś. Pragnę panu powiedzieć — ciągnął mój ojciec z coraz większą pompą, w miarę jak wsłuchiwał się we» własny głos 'f-że cenimy sobie wysoko tę szansę zapoznania się z pańskim wspaniałym miastem. Mimo dzielących nas różnic wyznaniowych na każdym kroku spotykamy się z życzliwością. OtQ pani Kissel, 'należąca do kościoła baptystów, wielmożny Henryk ???, przedstawiciel kościoła anglikańskiego, pani Adamowa Brice, kościół metodystów, panna Po-Powi, wyznawczyni bliżej nie określanego Mani tu, oraz my z synem, neoprezbiterianie czy też wolnomyśliciele. Człowiek o szerokich ho.... — Moja wizyta łączy się z herezją popełnioną pod pozorem leczenia w domu po przeciwnej stronie ulicy — przerwał mu Young. — Może zechce mi pan to wytłumaczyć. — Ależ oczywiście — zgodził się ojciec. — Z wielką chęcią, chociaż ten przypadek bynajmniej nie był interesujący. Jeżeli ekscelencja interesuje się medycyną, gotów jestem opowiedzieć mu przebieg znacznie ciekawszych chorób. Przypominam sobie na przykład bardzo otyłą Murzynkę z Louisville, niejaką panią Waszyngton, chociaż nie bardzo wierzę w istnienie legalnego małżonka tej damy, która miała wrzód na... — Dość — zawołał Brigham Young podnosząc rękę. — Ani słowa więcej! Ponieważ przybył pan niedawno do naszego miasta, uznamy tym razem, że nie jest panu znane Słowo. Na terytorium Dese-ret wszyscy wyznawcy prawdziwej wiary leczeni są przez Boga. Proszę to raz na zawsze przyjąć do wiadomości. Zauważyłem, jak mój ojciec się jeży, a przecież major Bridger ostrzegał nas, żebyśmy nigdy pod żadnym pozorem nie sprzeczali się z mormonami na tematy religijne. Mówił to z naciskiem, zwracając się specjalnie do mojego ojca. — Chyba pan rozumie, że nie chodziło mi o honorarium — powiedział tonem trochę aroganckim. — Córka pani Diddler, pani Cravat, przybiegła do minie prosząc o pomoc, której jej udzieliłem z największą gotowością. Zawsze będę tak reagował na podobne wezwania, zobowiązałem się do tego przysięgą Hipokratesa. — Posłuchaj teraz, człowieku żyjący w nieświadomości prawdziwej wiary — powiedział Young. — Rozmawiałem z moim wielkimi kapłanami o tobie i twoich. Szliśmy wam dotąd ma rękę, głównie dlatego, że wydajecie się ludźmi zamożnymi i że z czasem prawdopodobnie przyłączycie się do nas. Poznaj teraz Słowo. Tylko starszyzna kościoła świętych dnia ostatniego ma prawo, udzielone jej od samego Boga, leczyć chorych, kulawych i niedomagających. Choroba uzdrawia się w naszym państwie tylko przez boskie kładzenie rąk. Jeszcze jeden przykład tego szalbierstwa, a ty 279 i twoi towarzysze siłą zostaniecie usunięci z terytorium Deseret. I Tak rzecze Prorok. Mój ojciec był czerwony jak burak, ale skłonił się sztywno ? ? przepuścił Younga, który wyszedł nie powiedziawszy nam nawet 1 do widzenia. — Co za gbur, prostak! — wybuchnął ojciec, gdy zamknęły się I drzwi. — Prorok!! Wieszcz! Rzeczywiście! Wielcy kapłani i boskie i kładzenie rąk! Mam nadzieję, że złamie nogę i wezwie mnie, że- F bym mu ją nastawił. Niech sobie zawoła swoich głupkowatych ] kapłanów, tak mu wtedy powiem. Jak go coś 'zacznie boleć, zaraz zmieni śpiewkę. Zawsze tak jest z ludźmi jego pokroju. Naturalnie przekonaliśmy się później, że niektórzy mormoni leczyli się u prawdziwych lekarzy, którzy praktykowali w mieście przed wstąpieniem do sekty, ale kapłani mówili o tych ponownych grzesznikach, że „brak im .jeszcze prawdziwej wiary". To prawda, że Prorok grzmiał na Wszystkich, żeby się leczyli przez kładzenie r^k, ale mój ojciec w swoim wybuchu złości też się okazał pro-1 rokiem, o czym wspomnę we właściwym czasie. — Ich kraj — odezwał się niespodziewanie Kassel — ich religia. —7 Kissel słusznie mówi, doktorze — przyznał pogodnie ???. — Wykorzystajmy nasz pobyt tutaj na obserwacje i robienie notatek. Mamy wprost wspaniałą okazję zebrania dla świata bezcennych dokumentalnych materiałów dotyczących tego niezwykłego ruchu. — Na Boga, trafił pan w sedno! — zawołał ojciec siadając. Minę miał już prawie zadowoloną. — Jedyny sposób na zdemaskowanie tego szarlatana, to zawiadomić Kongres o tym, co się tutaj dzieje. Opiszę mormońskie 'brednie w taki sposób, że ten imitowany Mojżesz natychmiast wyleci z posady! — Niezupełnie to miałem na myśli — powiedział sucho ???. W ciągu kilku najbliższych dni urządziliśmy się jako tako i zaczęliśmy pracować. Pan Kissel nie od razu dostał się na prywatną farmę; podpisał tygodniowy kontrakt na pracę przy budowie uniwersytetu w Deseret, który wznoszono na niższych trasach gór po stronie północnej miasta. Środkiem płynął tu duży strumień zwany Potokiem Miejskim, .rozprowadzono' więc jego wody po terenie uniwersytetu, żeby nawodnić grunt i ozdobić całość najrozmaitszymi dekoracjami: fontanny, ogród botaniczny, gaje; niezwykłych drzew, a nawet kąpieliska i pływalnie. Mormoni chcieli, żeby ten uniwersytet był najwspanialszy i najpiękniejszy na świecie. Kissel dostał najpierw robotę przy budowie terenów sportowych i bieżni. Poszedłem :z nim pierwszego dnia i naprawdę przyjemnie było patrzeć — taki był uradowany, że zaczyna znów harować. Słońce prażyło, więc zdjął koszulę, i żebyście widzieli, jak mu się te mięśnie prężyły i ruszały pod. 280 głcórą! Wyrąbując jakiś szczególnie uparty korzeń podnosił siekierę wysoko i wtedy wyglądał zupełnie jak starodawny siłacz na takich, wiecie, rzymskich albo greckich ilustracjach. Kilku mormonów stanęło i przyglądało mu się z podziwem, a potem zachwycały się nim też dwie kobiety, które przyniosły mężom obiad, ale mężowie je odpędzili. Inny emigrant pracujący obok, Irlandczyk z rudą brodą, którego rodzina mieszkała w wozie na przedmieściu, powiedział, że jego zdaniem te kobiety należą do sporego haremu i są pewnie daleko na „liście obsługi", ale zupełnie nie wiedziałem, co ma na myśli. Zresztą to był nieokrzesany, ordynarny człowiek, iciągle pluł i nawet jeszcze gorzej; .a w pewnej chwili poszedł na stronę w ogóle nie ruszając się z miejsca, przy wszystkich •*- nawet nie chciało mu się odwrócić tyłem. Ludzie sarkali, bo te kobiety nie odeszły, a trzeba powiedzieć, że były bardzo ciekawe. Dziwna rzecz, ale przedsiębiorca budowlany prowadzący te roboty nie był wcale imormonem, tylko niewiernym, którego wynajęli mormoni rekrutujący ludzi ido pracy. Był to ich system: ściągali do miasta rzemieślników i innych wykwalifikowanych ispe-ejalistów obiecując im wysokie zarobki i możność kupienia tanio ziemi, po dwa albo trzy szylingi za ;akr. Kissel spodobał się kierownikowi, który powiedział, że jeśli Kissel chce, jak skończą budowę terenów sportowych, dostanie pracę przy budowie obserwatorium 'astronomicznego. Poza tym budowali też gamach politechniki, wydział 'rolnictwa i szkołę, w której mieli nauczać „wszystkich żyjących języków świata". Jak już wspomniałem, miał to być uniwersytet pokazowy. Postanowili nawet zbudować szkołę dla rodziców, do której uczęszczałyby same głowy rodziny, a Brigham Young oznajmił, że wstąpi do tej szkoły na warunkach zwykłego ucznia; ludzie mówili, że dowiódł tym własnej (wielkości, ponieważ żadne kroniki innych wyznań nie wspominają o proroku, który chodziłby z powrotem do szkoły, jak chłopiec w krótkich spodenkach. A kilka osób przysięgło, że trzeba by czekać dnia Sądu Ostatecznego, zanimby taki Mahomet czy Budda, czy ktoś podobny wziął się do roboty. Uważałem, że ta szkoła dla rodziców to naprawdę świetny pomysł. Bardzo była potrzebna, w każdym ,razie fatalnie odczuwało się jej brak w systemie nauczania w Louisville. Gdyby rodzice mieli przychodzić punktualnie do klasy, pocić się przez Bóg wie ile lekcji, cały czas zerkając na zegar, gdyby musieli słuchać, jak ten czy inny nudziarz mówi im o Wilhelmie Zdobywcy, gdyby straż szkolna tropiła ich i ścigała przy każdej próbie pójścia na wagary nad rzekę — bardzo prędko mieliby tego powyżej uszu i złagodziliby cały system. Najgorszy kłopot z rodzicami, że mają taką krótką pamięć. 281 Zapominają, a jak zapomną, zaraz się zmieniają. A w gruncie ] rzeczy rodzice to są też dzieci, tylko zgorzkniałe. Taka szkoła bar- 1 dzo by się przydała, bo cofnęliby się o te wszystkie lata i znowu ] widzieliby wszystko we właściwym świetle — jak dzieci, dopóki I się ich za bardzo nie wykształci. Tymczasem mój rodzic, ten który pracował w sklepie towarowe mieszanych Thomasa, bawił się naprawdę znakomicie. Był szczę-| śliwszy, niż kiedy wykonywał praktykę lekarską, bo teraz odpo- :: wiedzialność spoczywała na kim innym. A poza tym lubił pozna- i wać nowych ludzi. Wyelegantował się, kupił sobie od właściciela • sklepu wybrakowaną kamizelkę (z dziurą), za którą miał zapłacić z pierwszej pensji, i włożył niebieski kwiatek ido butonierki. Wy-- glądał wspaniale. A jak się nadymał, kiedy ktoś wszedł kupić jard * muślinu czy pół funta herbaty! Każdy obcy wziąłby go za właściciela. Pan Thomas usunął się, żeby tak powiedzieć, w cień; uczy-mi -io zresztą chętnie, bo ojciec był urodzonym sprzedawcą. Dzięki niemu naprawdę zrobił się ruch w sklepie. Wiedziałem z dawniej-szych doświadczeń, że bardzo prędko mu się to sprzykrzy, ale chwilowo wyglądało na to, że do Nowego Roku faktycznie wyprzeda cały sklep. Zanim minął tydzień, znał w mieście wszystkich — zarówno mormonów, jak niewiernych. Ale po prostu nie mógł sobie odmówić przyjemności ponabija-; nia się ze starego Thomasa na tematy ich religii. Wpadłem tam któregoś dnia rano, kiedy w sklepie nie było klientów. Ojciec pytał właśnie: — Bracie Thomas (mormoni nazywali wszystkich braćmi i siostrami, nawet ludzi spoza ich sekty), studiowałem bardzo pilnie teologię, ale nie mogę sobie 'dać rady z waszą definicją niewiernych. Może zechcesz mnie objaśnić. Ten Thomas był chudym staruchem z indyczą grdyką, która mu się ruszała przy mówieniu, ale odzywał się rzadko, chyba że była mowa o pieniądzach. — Co chcesz, żebym ci wyjaśnił, bracie McPheeters? Nie jestem kapłanem ani członkiem starszyzny kościoła. Jestem zwykłym świętym. — Chodzi mi o to: kto to są niewierni? — Ach, to prosta sprawa, chyba że się mylę. Każdy, kto nie'? jest świętym, jest niewiernym. Posłuchaj, bracie McPheeters, nie wiem, do czego dążysz, ale wiem, że nie jest to bezpieczna rozmowa. Zajmij się lepiej pracą... właśnie weszła klientka... i daj spokój tym nonsensom. — Dzień dobry pani, witamy, witamy — zaśpiewał ojciec wychodząc na środek sklepu i kłaniając się w^-swój .najbardziej eso-wato-floresowaty sposób. — Czym mogę służyć? Polecamy wielki wybór skarpetek męskich i getrów. Odajemy. je prawie darmo -— 282 trzy komplety dwadzieścia pięć centów. Z innych towarów możemy pani polecić używane pianino, cena okazyjna. Dwa guziki blaszane Nr 2? Ależ oczywiście, siostro. Trzy centy. Bardzo pani dziękuję. Ciepło, jak na tę porę roku. — Kłaniając się, -odprowadził ją do drzwi, a ja też wyszedłem, jak na jeden dzień usłyszałem dosyć. W dwa dni później poszliśmy na wieczorne nabożeństwo do Altany. Emigrantom wolno było asystować, ale nie wolno im było brać udziału w ceremonii. Jeśli idzie o branżę religijną, nigdy w życiu nie widziałem czegoś, co byłoby podobne do tego nabożeństwa. Mormoni uważali (była to jedna z ich głównych zasad), że ludzie powinni przystępować do obrzędów religijnych w pogodnym nastroju ducha, aby dać przystęp dobrym myślom. Opowiadali też często, jak Józef Smith, jeszcze w Missouri, zaczepił na środku ulicy nabożnie wyglądającego, ponurego konwertytę i zaproponował mu z uśmiechem, żeby się spróbowali na siłę. W ten sposób rozładował napięcie i utorował drogę do miłej zabawy. Moim zdaniem ci ludzie przeczyli samym sobie. Wychwalali wesołość i rozrywki, namawiali do urządzania tańców, przyjęć, pikników i tak dalej, ale dla tych, którzy łamali zasady, kryła się pod tym wszystkim groźba kary, od której człowiekowi dusza naprawdę ucieka w pięty. Ale bo też oni byli groźni, ci niormoń-scy przywódcy; i nie myślcie, że udawali. Kilka razy w ciągu tej zimy wysyłali patrole na odległość setek mil, z poleceniem dogonienia i sprowadzenia z powrotem do miasta odszczepieńców, którzy narazili im się w jakiś sposób, w tym nawet kobiety. W każdym razie, zanim się zaczęło to nabożeństwo w Altanie, dęta orkiestra z Nauvoo odegrała przed wejściem hymn, marsze i walce, przygotowując,w ten sposób umysły ludzi na przyjęcie kazania. * Kiedy już wszyscy zebrali się w środku, wkroczyli biskupi i starszyzna kościelna i rozpoczęto obrządki odśpiewaniem hymnu mor-mońskiego. Ludzie śpiewali tak głośno, że aż brzęczały szyby. Spojrzałem na ojca, który miał otwarty śpiewnik i ryczał jak osioł, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego mu tak zależało, żeby najeżdżać na nie-mormonów. To było po prostu denerwujące; jego głos wybijał się ponad całą wrzawę. W Louisviłle zawrze tak śpiewał, głosem natężonym i trochę fałszywym, co pewnie miało brzmieć bardzo pobożnie, chociaż, jak wszyscy wiedzieli, ojciec był mniej więcej tak pobożny jak puma. Po odśpiewaniu hymnu ludzie usiedli pośród szmeru i szumu — jak to zwykle na przerwie w kościele — wpychając książeczki do futerałów, poprawiając spódnice, przesuwając nogi, odchrząkując i tak dalej. Następnie starszy święty kościoła Ezra T. Benson prze- 283 dłożył raport komisji budowy dróg, tłumacząc, jak komisja rozporządziła pieniędzmi skarbowymi, a następnie wstał inny starszy | i rozpoczął długachną litanię zawiadomień. Muszę powiedzieć, że > niektóre były naprawdę interesujące. Oznajmił na początku, że I jeśli można wierzyć meldunkom, niedawno widziano, a nawet za- | bito lwa kalifornijskiego, ale cała sala aż się zatrzęsła od śmiechu, 1 kiedy powiedział: — Jest to tylko pogłoska. Byłbym wdzięczny, gdyby mi ktoś j pokazał taką wypchaną bestię. — Niektórzy mormoni w pobliżu I nas — mężczyźni wyszorowani do czysta, o karkach czerwonych i popękanych od pracy na słońcu, kobiety w czepkach, kręcące się i rozglądające, żeby zobaczyć, eo mają na sobie sąsiadki, jak Jtg zawsze w kościołach — zrywali boki. Ci ludzie lubili żarty jak * wszyscy ludzie na świecie. A zawiadomienia ciurkały dalej. We wtorek trzoda należąca do emigrantów zniszczyła dwa ogrody, co kosztowało jej właścicieli siedemdziesiąt cztery dolary w grzywnie. Gzy emigranci nie zechcieliby obozować trochę dalej od granic miasta, dzięki czemu „zaoszczędzą sobie zbędnych 'Wydatków i pozwolą jarzynom rosnąć w pokoju? Dziękuję, bracia". Starszy kościoła nazwiskiem Bullock udzielił w tym tygodniu sakramentu małżeństwa młodej parze nazwiskiem Throgmorton i następnie zjadł na wieczerzę zielony groszek. Rada Zdrowia Zbierze się w najbliższą środę i od trzeciej do czwartej po południu będzie udzielała porad za darmo. Indianie szczepu Utes znowu się rozzuchwalili, napadli na pobliską wioskę Wężów paląc i niszcząc wigwamy. Może warto by ich było znowu trochę ukarać. Jak donosi apostoł Parley B. Pratt, gmina na wyspach Sandwich doskonale proseperuje i wkrótce przyśle do Salt Lakę City nawróconych mieszkańców Hawai. Jeśli idzie o gminy europejskie, liczba nawróconych sięga — zwłaszcza w Anglii i Walii — setek tysięcy osób, które czekają na przyjazd do Ameryki. Podobno w samym tylko Liverpoolu zgromadziło się trzydzieści pięć tysięcy osób. Zapanowało ożywienie w handlu niewolnikami na wybrzeżach Afryki, przeciętna cena rynkowa skoczyła w chwili obecnej do trzydziestu dwóch dolarów. W czwartek wieczorem odbędzie się koncert w Gmachu Dziesięciu i Poczty, „na którym to koncercie postaramy się przedstawić słuchaczom rozmaite syntetyczne i komiczne kawałki całkiem nowe dla mieszkańców Deseret, a także utwory klasyczne. Ci, którzy lubią muzykę, będą mogli przez kilka godzin cieszyć nią uszy za bardzo umiarkowaną opłatą". I tak dalej, i dalej. A gdy wszystko to spłynęło z ambony, tłumacz walijski, krępy, mały człowieczek, całkiem łysy i z czarnymi obwódkami wokół oczu (może jeszcze były to resztki pyłu węglowego), stał w lewej 284 nawie i tłumaczył. W Salt Lakę City znajdowało się kilkuset walijskich mormonów (prócz tych, którzy nie przyjechali jeszcze z innych osiedli mormońskich w Ameryce) i większość tych ludzi nie mówiła w ogóle po angielsku: wydawali z siebie dźwięki, które brzmiały zupełnie jak dudnienie basetli. Dlatego potrzebny był tłumacz. Po odczytaniu komunikatów jeden ze starszych kościoła powiedział nam, że prócz regularnego kazania, które wygłosi niejaki starszy kościoła Griggs, czeka nas dziś 'wieczorem nie lada gratka. Sam Brigham Young powie kilka słów. Ludzie zawsze się na to cieszyli, bo naprawdę był dobrym mówcą — bardzo interesującym i według pana Goe „od czasu do czasu istotnie wymownym", a poza tym używał (więcej 'nieprzyzwoitych słów niż inni. Wszyscy mormoni posługiwali się słowami, które większość ludzi uznałaby za skandaliczne, ale Brigham Young miał najbogatszy słownik. Jak się odezwał, zapędzał w kozi róg ludzi o najbardziej niewyparzonych gębach. Inni zazdrościli mu, ale nie byli zawistni. Do tego nieodzowny jest talent, a trzeba przyznać tym mormonom, że nie byli małostkowi i uznawali wyższość swego Proroka. Tego wieczora Prorok rzucił garść uwag na temat „nowych spodni dla nierządników", które zapinały się z przodu. Wiele osób na sali (w tym ja) nie zrozumiało, o co mu chodzi, a niektóre kobiety strasznie się zaczerwieniły, ale tmówił tak zabawnie, że słuchaliśmy z przyjemnością. „Kościół wypowiada się przeciwko tym spodniom — powiedział, ale może lepiej nie powtórzę wszystkiego. — Są one wymysłem szatana. Nazbyt ułatwiają sprawę. Stanowią pokusę i odrywają myśli od pracy. Wiem o jednym mężczyźnie z San Francisco, który odkąd kupił sobie takie spodnie, prawie ich nie zapina. Jeżeli moja wola coś znaczy, święci dnia ostatniego kościoła Jezusa Chrystusa będą nosili spodnie zapinane z boku. Mam nadzieję, że kobiety opowiedzą się po mojej stronie". Trudno jest zamieścić w książce przeznaczonej do czytania w kółku rodzinnym cały religijny zapał tego przemówienia, ale — jak już wspomniałem — Brigham Young był niezwykle interesującym mówcą. Ojciec zapisał w swoim dzienniku kilka jego zdań w dosłownym brzmieniu, ale opatrzył tę część notatką „prywatne i osobiste". Później poznaliśmy pewnego porucznika nazwiskiem Gunnison z korpusu saperów, który zamierzał napisać wyczerpującą i szczerą książkę o mormonach, powiedział jednak, że wspomni o nieprzyzwoitościach ich mowy tylko ogólnikowo, to jest wypali ogólną salwę, a nie będzie próbował pojedynczych celnych strzałów. Swoją drogą zamieścił sporo jędrnego materiału o Józefie Smithie, ale opowiem o tym w innym miejscu. Teraz wyszedł na ambonę starszy kościoła Grigg i zanudził wszy- 285 stkich prawie na śmierć niemożliwie długim przemówieniem na temat „doktryny"; myślę, że nikt tego nie rozumiał, a już chyba najmniej sam Grigg. Chodziło^niu o tak zwane kapłaństwo Melchi-zedeka i o gościa, który się nazywał Michał i miał włosy nie z włosów, tylko z wełny, co mi się wydaje prawdopodobne, a także o potop nie Noego, tylko Noachiana, który się zdarzył w epoce ?; Peleg, i o kraj, który się nazywał Beulah; szukałem tego kraju s w podręczniku geografii, ale najpodobniejsze z nazwy, co znalazłem, to Boliwią, więc pewnie Grigg miał na myśli Boliwię. W sumie była to taka okropna mordęga, że gorszej nie pamiętam. Nie mogłem się nawet zdrzemnąć, bo siedzenia były za twarde. Potem przyszła najweselsza część nabożeństwa. jCi mormoni wierzyli, że człowiek, w którego „wejdzie duch", zaczyna mówić „nieznanym językiem". Pod koniec każdy więc mógł wstać i wydawać z siebie takie dźwięki, na jakie miał ochotę. Niektórzy mówi-li najczystszą angielszczyzną o rozmaitych występkach, pokusach i grzechach. Ale często powstawał piekielny, żeby tak'powiedzieć, hałas. Tego wieczoru zerwał się z ławki młody farmer, oznajmił zgromadzonym, że nazywa się Hiram Snów, i opowiedział (przy- j znaję, że doskonale), jak jechał na wozie z sianem i młodsza siostra przyjaciółki jego żony, która leżała tuż obok na snopkach, bez przerwy łechtała go źdźbłem w nos, a jemu przyszła straszna ochota wsunąć jej rękę za koszulę. Ale czy wsunął? „Nie wsunąłem — powiedział. — To jest, tylko raz, i to nie bardzo daleko. W ostatniej chwili słodki Jezus wyszeptał mi do ucha: »Zostaw tę dziewicę w pokoju. Gotów jesteś nawarzyć sobie przez nią piwa«". Z tego, jak ludzie kiwali głowami, widać .było, że pochwalają jego uczciwy postępek, usiadł więc z miną bardzo, zadowoloną i godną. To publiczne omawianie ludzkjch sekretów było widocznie czymś bardzo wskazanym; zgromadzeni aż dyszeli z przejęcia/. Potem zerwała się bardzo gruba kobieta w cudzoziemskim kapeluszu z piórami, przechyliła głowę do tyłu, jak kura, i zaczęła wrzeszczeć: — Wudledi, wudledi, wudledi, gizledi, gizledi, gizledi gam! — To też było jakieś cudzoziemskie. Aż gęsia skóra pokazała mi się na rękach. Zacząłem się rozglądać za wyjściem, bo zakrawało na to, że nabożeństwo skończy się ogólną bijatyką, ale po chwili kobieta zmęczyła się, umierającym głosem zagdakała jeszcze ze dwa razy, co brzmiało j^ak „gzu, gzu", i padła na ławkę. Najbliżsi są--siedzi zaczęli ją czym prędzej wachlować, bardzo przejęci i życzliwi. W tym miejscu przekonaliśmy się, że słysząc tego rodzaju wrzaski, każdy członek kongregacji ima prawo wstać i oznajmić, że 286 Bóg uczynił go „tłumaczem" tej osoby; ma się rozumieć tvm razem tez się taki znalazł. ? — Siostra Cranshaw usiłowała nam wyjaśnić, że dobry Bóg odwiedził ją wczorajszej nocy we śnie i kazał jej przebaczyć siostrze Wńiteside, która nazwała ją wyszczekanym czupiradłem __ powiedział. — Chwała niebiosom za to boskie objawienie. — Wszyscy zabeczeli „ameeen", po czym natychmiast wstała inna kobieta i Kołysząc się na boki powiedziała wyraźnie (zarówno ojciec jak porucznik Giirmison zapisali jej słowa):. 7~w°Ji?°' mojko, mojdo, mojdu. Jak tylko siadła, wstał młody mężczyzna o bardzo dowcipnym wyrazie twarzy, którego zauważyłem już wcześniej, bo miał coś takiego: psotnego w oczach, ? zawołał: oiQ o; ?' ??' n?! Nie zamierzam podawać pełnego tłumaczenia, aie siostra Burghardt powiedziała przed chwilą „Moja noga, moje kolano, moje udo, moja d..." . «??? fŻ ????'?^? ze zgorszenia — nie dlatego, że on powiedział na głos to słowo, bo tutaj każdy mógł je swobodnie wymówić, tylko ponieważ myśli siostry Burghardt skierowały się w kościele ku tak pospolitym rzeczom. Większość ludzi uważała, że mężczyzna wymyślił to całe tłumaczenie, zęby było weselej. Potem dowiedzieliśmy się, że Rada wezwała wesołka i postanowiła go ukarać. Ale on obstawał przy swoim twierdząc, że tłumaczenie „jest w duchu", wobec czego puścili go wolno i dali mu tylko naganę. ? bnJ?1?Iwiek 5złowiek na to spojrzał, było to pierwszorzędne na-Dozenstwo, pełne niespodzianek. Nie pamiętam, żebym się kiedy w ?Tł kosciele- Pomyślałem, że ten mormonizm wcale nie jesi ??? zły. Jeżeli nawet nie miał żadnych innych dobrych stron to przynajmniej odpędzał od ludzi nudę. KOZDZIAŁ XXXI fa2?Żpia Slę^ zima, ™?? pan Kissel zrezygnował z pójścia na mói S ?lacawai daleJ Przy budowie uniwersytetu, gdy tymczasem zabLł P°magał panu Thomasowi prowadzić sklep, a pan ??? ???^ ,0.sto0:do pisania książki. Późnym wieczorem któregoś ż7+™łf ? m Się zdaiWało, że śpię, usłyszałem, jak mówią o tym, na chwilę ????? Ć d0 SZk°ły' * SerCe naPrawde- Przestało mi oihZ RZeCZn^^ tym' Że on ?? za mało zaJCcia — powiedział J' T Chodzi z *a małą Indianką na ryby, pomaga Otellowi w gospodarstwie, ale poza tym zbija po całych dniach bąki. 287 Nazajutrz nie tracąc ani chwili poszedłem i dostałem pracę w hodowli jedwabników, gdzie wisiała kartka: „Potrzebny chłopiec". Ta hodowla była oczkiem w głowie Brighama Younga. Nie mogę powiedzieć, żebym miał specjalną harówkę. Było to duże pomieszczenie, w którym stało mnóstwo drucianych klatek z importowanymi gąsienicami jedwabnika, zajadającymi ze smakiem liście morwy. Mormoni uważali, że nie jest to zajęcie odpowiednie dla mężczyzny, więc postanowili wynająć chłopca. Moja praca polegała na karmieniu gąsienic. To znaczy, musiałem uważać i jak któraś kolonia spałaszowała wszystko, dorzucałem do klatki więcej liści. W ten sposób gąsienice miały po pewnym czasie wyprodukować jedwab. Ale jakoś w żaden sposób nie chciały. Co rusz wpadał Prorok i sprawdzał klatki; było to jego prawie najulubieńsze miejsce. Przyglądał mi się zawsze z kwaśną miną, jakbym to ja poknocił coś z tym jedzeniem. Byłem zły. Czy to moja wina? Nie mogłem ich przecież izmusić do tego, żeby robiły jedwab. Wygarnąłem mu wszystko. Powiedziałem: — Można zaprowadzić konia nad wodę, proszę pana, ale nie można go zmusić, żeby pił. — Zgrabna uwaga — odparł, zupełnie nie ubawiony. — Zaproponowałbym ooś — dodałem — jeżeli pan pozwoli. Zaproponowałbym modlitwę. Gdyby tak ze dwóch wybitniejszych starszych kościoła uklękło i zabrało się ostro do tych jedwabników, jak się zabierają do nowo nawróconego, może zaczęłyby produkować. — Ogranicz swoją uwagę do liści — powiedział Brigham Young i wyszedł. Ale mimo tej pracy, która zabierała mi sześć godzin dziennie, nie udało mi się wymigać od nauki. Pan ??? zgłosił się na ochotnika do mojego ojca, że co dzień przed kolacją będzie uczył Po--Povi i mnie „angielskiej literatury i klasyków". — Bardzo to ładnie z pana strony — powiedział ojciec. — Naprawdę jestem wdzięczny. Ale powinienem pana chyba ostrzec, na co się pan naraża. To w gruncie rzeczy świetny chłopak, ma dużo zdrowego rozsądku, dobry kościec, ale ani za grosz zdolności do nauki. Głowa jak wypchana sianem, bardziej przypomina głowę goryla niż człowieka. — Ależ doktorze! Chłopiec wydaje mi się zupełnie inteligentny. Co ?więcej — dodał ??? z wesołym błyskiem w oku — zauważyłem, że niekiedy potrafi nas 'wszystkich przechytrzyć. — Po godzinnej lekcji łaciny doszedł do przekonania, że Juliusz Cezar'był sprzątaczem w sklepie spożywczym w Louisville. Mówię to dla ilustracji. — Jeżeli pan nie ma nic przeciwiko temu, spróbujemy. Zajmę się nim i Po-Povi. Zrobię to z prawdziwą przyjemnością. 288 Byłem tak nieszczęśliwy, że najchętniej utopiłbym się w Salt Lakę, gdybym miał szansę, że pójdę na dno. Zacząłem mówić 0 tym z Po-Povi i z miejsca przekonałem się, jaka ona jest w głębi duszy. Zawsze podejrzewałem, że jest coś zdradzieckiego w tej Indiance, teraz byłem już pewien. — Tak — powiedziała. — Bardzo chcę. Mówię językiem białego człowieka jak ptak, ©o lata ze złamanym skrzydłem. — Chcesz się uczyć? Z własnej woli? Gdybym miał czas — wybuchnąłem — powiedziałbym ci, co oni tam ze mną próbowali zrobić w Louisville! Ale nic nie pomogło. Tego popołudnia odbyła się pierwsza lekcja i naprawdę okropnie się wstydzę, ale zrobiła mi frajdę. Ten ??? był urodzonym nauczycielem. Nie robił tego z obowiązku; nauczanie nas sprawiało mu przyjemność. Przeczytał nam z książki o jednym panu nazwiskiem Robinson Cruzoe, który zamieszkał na pierwszorzędnej wyspie, a potem robił, co mógł, żeby z niej wyjechać, zupełny wariat. Dalej opowiedział nam o zielonej wsi angielskiej i o wielkim domu, który się nazywał Blandford Hall, a na zakończenie przeczytał wiersz po tytułem „Wigilia świętej Agnieszki". Bardzo piękny wiersz. Nigdy nie przypuszczałem, że wiersze mogą być ładne. W Louisville zupełnie nie rozumieli wierszy. Kazali je «rozrywać na strzępy. Policz porównania, wydłub ze środka metafory, ile stóp ma ta linijka? To nie miało nic wspólnego z literaturą; bardziej przypominało krajanie pieczonego prosiaka. — Na dzisiaj dosyć, Jaimie. Doskonale sobie radziłeś. Byłem strasznie speszony. Nie wiedziałem, co powiedzieć. W końcu wypaliłem: — To wcale nie było takie złe, jak myślałem... ani trochę! — Jutro o tej samej porze. A teraz głowa do góry! Zatrzymał Po-Povi, żeby tak powiedzieć, po lekcjach, bo miał ją uczyć czytać. Spojrzałem na nią zamykając drzwi — jej twarz dosłownie promieniała. Ta dziewczyna chyba nigdy nie była taka szczęśliwa. Człowiek, który mógłby być jej ojcem! Minął miesiąc. Tego roku zima przyszła wcześnie do doliny Great Salt Lakę. W listopadzie spadł pierwszy śnieg, biały, sypki proszek pędzony podmuchami północnej wichury. Nasz 'dom z cegły wypalanej na słońcu był ciepły i przytulny, zarabialiśmy i oszczędzali pieniądze. Muły i Zucha wynajęliśmy do pracy jednemu farmerowi, wozy stały na kołkach w bezpiecznym miejscu. Nie wyczekiwaliśmy już tak niecierpliwie wiosny. Ogólnie rzecz biorąc, bylibyśmy zadowoleni z życia, gdyby nie pani Kissel. Jakoś nie mogła wrócić do zdrowia. Ale ojciec tylko siłą mógł ją utrzymać w łóżku. 19 — Podróże Jaimiego McPheetersa 289 Piętnastego listopada dostaliśmy krótki list od Bridgera, przyniósł go mały Indianin, który przed odejściem ukradł srebrny lich-tafcz, „Mam nadzieję, że jesteście wszyscy zdrowi i w zgodzie ze świętymi. Ze świecą by szukać zdolniejszych czy bardziej przyj a- | cielskich ludzi, ale mają swoje humory. W żadnym 'wypadku nie ] radzę im się narażać. Wybieram się zimą do Salt Lakę Citty. Termin nie ustalony. Handel idzie dobrze, zwłaszcza jeśli idzie o iskóry szarych wilków. Mam takich dwadzieścia pięć sztuk, wiszą przed domem. Możeście słyszeli, że w październiku linieliśmy tu oberwą-nie chtnury. Obeszło się bez większych szkód, ale wyspa ispłynęła trzydzieści jardów w dół rzeki. W czasie jazdy obie żony dostały morskiej choroby". I potem ten tajemniczy dopisek: „Do itego czasu złożono wam już może wizytę i próbowano nawracać. Bądźcie stanowczy, ale grzeczni. W imiarę 'możności udawajcie ciągle nie zdecydowanych. Jeżeli się zdarzy, że będzie wam potrzebna rada, dajcie 'mi znać przez -brata Hugha Marlowe'a. Brat Hugh Marlowe. W razie potrzeby nie zwlekajcie ani chwili. Po przeczytaniu zniszcie itę kar- kę". ?Na zakończenie krótkie P.S. „Posłaniec, który przyniesie list, jest bratem mojej 'młodszej żony. Zyskał tu w naszych stronach pewną reputację złodzieja kieszonkowego i domowego. Ludzie uważają, że czeka go świetna przyszłość. Powinien zajść daleko, jeżeli go naturalnie nie przedziurawią ołowiem. Niżej podpisany zapłaci za (wszystko, co zostanie ukradzione. Łaskawie zróbcie inwentarz. J.B." Zgndnie z przepowiednią majora Bridgera bardzo niedługo dwie mormońskie osobistości złożyły nam wieczorem wizytę, niejaki brat Muller, gruby, krostowaty, ohydny jegomość z zepsutymi i czarnymi zębami w wilgotnych, na pół otwartych ustach, i niejaki starszy kościoła Beasely, bardzo ważny w imormońskiej organizacji. Weszli, usiedli sztywno 'trzymając czarne kapelusze na kolanach i przez pół godziny rozmawiali okropnie nudno o zbiorach, nowych budynkach i starciach z Indianami. Słyszeliśmy już sporo o tym Beaselym, który był śniady i czarnowłosy, miał ponurą minę, jakby go bolał brzuch, i w ogóle był odstręczający, ale nie mieliśmy pojęcia, kim jest Muller. Beasely był tym, który na początku lata próbował zniszczyć dostawy żywności Utesów. , W czasie suszy Utesowie podpalają nie uprawione pola doliny oraz zarośnięte stoki gór piekąc w ten sposób miliony koników polnych. Następnie zbierają upieczone owady, robią z nich gęstą, gumowatą, sinawą pastę i jedzą ją w czasie zimy. Jeśli idzie o smak, powiedział nam major Bridger, ta pasta znacznie przewyższa żółte i soczyste pędraki, za którymi przepadają Indianie ze szczepu Zjadaczy Robaków. Beasely wpadł na pomysł, żeby ukarać nieliczne 290 wrogie plemię Utesów podpalając wcześniej łąki i skazując wszystkich na śmierć głodową. Ale Brigham Young uznał, że to jest plan „nieludzki, sprzeczny z doktryną i grzeszny". Beasely był przywódcą bardzo brzydkiego stronnictwa wśród tych mormonów, które 'domagało się surowości, a nawet stosowania metod gwałtu. Niektórzy uważali ponadto, że jest przywódcą tajnego i przerażającego odłamu, który zorganizowali mormoni, nazwanego Wielkim Wachlarzem. Celem itej krwiożerczej bandy, która miała własne znaki i hasła, zwane słowami kluczowymi, było doścignąć i zabić każdego, kto odstąpił od wiary, bo zbrzydł mu już całkiem imormonizm. Chłopiec, który nii o tym powiedział, uprzedził mnie, że jeśli pisnę słówko, mściciele na pewno go zabiją. Powiedział, że ten odłam nazywa się teraz organizacją dani-tów i że o ludziach przez nich zamordowanych mówi się, że „stracili oddech". Ojciec i matka tego chłopca byli przeciwni takim okropnościom, ale niówili o tym tylko w czterech ścianach domu. A 'teraz Beasely siedział w naszym domu z aniną niewiniątka. Strasznie idjugo trwało, zanim przystąpił do rzeczy, za to brat Muller, który był szwajcarskim Nieimcem, prawie wcale się nie odzywał. (Nie licząc Johna i Shepa nie pamiętam, żebym poczuł do kogoś serdeczniejszą nienawiść. — Bracie McPheeters, bracie ???, bracie Kissel — powiedział Beasely — przyjęliśmy was w naszym mieście życzliwie, otworzyliśmy przed wami nasze bramy i nasze serca. Prosiliście o pracę i Prorok dał wam pracę. Czy nie powinniście teraz wy otworzyć przed nami waszych serc? Powiadacie, że chcecie szukać złota. Gdzież znajdziecie większe bogactwo niż na tych żyznych, dobrze nawodnionych polach? Setki, tysiące akrów, gotowych do uprawy, cała dolina o powierzchni pięciuset mil — czeka praktycznie za darmo na tych, którzy nawrócą się na prawdziwą wiarę. Brat Muller pochylił się i szarpnął Beasely'ego za rękaw. — Powiedz o dziewczynie. — Brat Muller wyraził gotowość wzięcia aa żonę po ceremonii chrztu tę oto wdowę — wskazał ręką na Jennie, której oczy aż się zaiskrzyły ze złości. — Z uwagi na różnicę ich stanu majątkowego — z jednej strony brat Muller, współwłaściciel wielkiego browaru, ź drugiej samotna żebraczka, gest ten jest naprawdę wspaniałomyślny. Więcej... jest to gest świątobliwy i godny prawdziwego mormona. — Lubię, jak są fest przy kości — zarechotał brat Muller pokazując nam swoje zepsute zęby. Nie zwracał się bezpośrednio do Jennie, ale było to typowe dla stosunku mormonów do kobiet. Ich kościół uważał, że kobiety są istotami niższego rzędu. Jeżeli •gdzieś było tyłkojedno miejsce do siedzenia, nikomu nie przyszło-by do głowy ustąpić je kobiecie. Przeciwnie, kobieta musiała wstać i ustąpić miejsca mężczyźnie. I nie wolno było kobiecie przechodzić przez drzwi przed mężczyzną, bo każda próba kończyła się klapsem w tę część ciała, która ostatnia mieściła się w drzwiach. Kobiety były tylko „hodowczyniami dzieci", którym nie należy okazywać „niemormońskiej galanterii". Widziałem, że Jennie już się zaczyna podnosić i że lada sekunda wybuchnie, ale ojciec powstrzymał ją uspokajającym gestem i powiedział: — To dla nas zaszczyt, prawdziwy zaszczyt, bracie Beasely, że kościół mormoński życzy sobie, abyśmy wstąpili w jego szeregi. Ale pan, jako jeden z intelektualnych heroldów waszej wiary, zrozumie zapewne, że kroku takiego nie wolno podejmować lekkomyślnie. Nie szanowałby nas pan, gdybyśmy zmieniali wiarę, jak się zmienia rękawiczki. Spoglądamy na Salt Lakę City z zachwytem i podziwem, potrzeba nam jednak trochę czasu na bardziej szczegółowe studia. Zmienić wiarę, to znaczy ponownie się narodzić. Niektórzy z nas... ehm... nie zrzucili jeszcze starej skóry. Hm, to przemówienie naprawdę się ojcu udało; wszyscy go później chwalili, zwłaszcza pan ???, który powiedział: — Było to wystąpienie godne Burkę'a. Słowa, które objęły wszystko i nie zawierały żadnej obietnicy. Ale widać było, że na starszym kościoła Beaselym nie zrobiły najmniejszego wrażenia. Wstał i powiedział z przekąsem; — Będzie to prawdziwy zawód dla Rady. Czy mogę oznajmić w waszym imieniu, że niezadługo podejmiecie decyzję? Ojciec i pan Kissel też wstali, ale ??? siedział sobie wygodnie rozparty na krześle. — Zechciej, bracie Beasely, zawiadomić starszyznę kościoła, że 292 rozpatrzymy ponownie nasz stosunek do wyznania, w którym przeżyliśmy całe życie — wypalił mój ojciec. W jego głosie słychać było, nawet chyba za wyraźnie, drwinę. — Tylko, rozumie pan, to może trochę potrwać. Wydawało nam się dotąd, że dawne formy w zupełności nam odpowiadają. Beasely spojrzał na niego badawczo. Gdy się w końcu odezwał, w jego tonie zadźwięczała bardzo delikatna nuta pogróżki: — Rada nie wątpi, że dokonacie słusznego wyboru. Będziemy się o to modlić. Modlitwa jest prawdziwą potęgą Salt Lakę City. Zanim wyszli, brat Muller oznajmił nie zwracając się do nikogo w szczególności: •— Jak się chcę ożenić, nie lubię, żeby mnie zbywali. A przyszła mi teraz taka chętka. Niektórzy wolą, żeby były surowe, ja tam uważam, że nie ma to jak wdówka. Z taką to się dopiero figluje! Znałem na pamięć objawy; ojciec siłą się trzymał, ale zasłonił sobą Jennie, żeby nie wybuchła, i powiedział, trochę 'może za głośno: * — Wielka to przyj eniność spotkać tak wybitnego znawcę spraw sercowych jak brat Muller. Staroświecka kurtuazja zawsze wzrusza, zwłaszcza w kraju tak oddalonym od cywilizacji. Sądzę jednak, że niełatwo będzie zdobyć względy pani Brice w najbliższym czasie. Beasely'owi twarz pociemniała, zrobiła się błotnistoczerwona. — Rozumiem. Powtórzę pańską uwagę Radzie, słowo w słowo. Ojciec odprowadził ich do drzwi. ?— Zechce pan łaskawie... dobranoc panom. ??? wybuchnął śmiechem, ale Jennie zdjęła but i grzmotnęła nim w drzwi. Po gruntownym omówieniu całej sprawy mężczyźni mieli poważne miny. Kiedy pan Kissel powiedział: — Radzę naprawić płot. Ci ludzie nie żartują — wyraził tymi słowy nasz ogólny nastrój. Salt Lakę City 21 grudnia 1849 Droga Melisso, jak już wspomniałem w poprzednim liście, coraz trudniej jest nam utrzymać dobre stosunki ze świętymi dnia ostatniego. Ale bo też ci ludzie są irytujący. Cztery razy w ciągu ubiegłego tygodnia składał nam wizyty pewien nieokrzesany łajdak, gbur, obleśny i chamski, nazwiskiem Muller, który spogląda łakomym okiem na naszą Jennie. Przesiaduje u nas godzinami, rzucając uwagi niebezpiecznie zbliżone do sprośnych i cały czas świdruje Jennie oczami ze źle ukrywaną pożądliwością. Wytworzyła się dość delikatna sytuacja, ponieważ Muller posiada pewne wpływy i dążąc do swoich niegodnych celów wywiera na Radę duży nacisk. Ale ożenić się 293 z Jennie imógłby tylko w tym (przypadku, gdyby dziewczyna porzuciła obecną wiarę i przyjęła religię imormonów. ^T Oczywiście Jennie nigdy tego nie zrobi z własnej i nie przymuszonej woli, przeto Muller i jego protektorzy postanowili namówić nas wszystkich, ?? też (zmusić (subtelnymi groźbami, ido zmiany • wiary. Mówiąc z ręką na sercu sytuacja ta zaczyna nam już ciążyć, co nie ostudziło bynajmniej naszego zapału do poszukiwania złota. Gdyby przełęcze nie były zasypane grubą warstwą śniegu i gdyby pani Kissel była zdrowa, uleglibyśmy zapewne pokusie wyniesienia się stąd cichaczem. W charakterze pomocnika kupieckiego (pewien jestem, że gdybym zdecydował się tu zostać, otrzymałbym stanowisko (zastępcy szefa) spotykam mnóstwo ludzi; (między innymi zawarłem bliższą znajomość z (dwoma panami o dużej 'kulturze, porucznikiem Gun-nisonem i kapitanem Stansburym, którzy jako członkowie misji rządowej dokonują pomiarów doliny Salt Lakę i przeprowadzają ogólne badania okolicy. Kapitan Stansbury przygotowuje naturalnie raport dla Kongresu w formie księgi omawiającej wyniki badań. Porucznik Guninison, człowiek o rzadkim u oficera zawodowego zamiłowaniu do filozoficznych rozważań, już 'teraz pisze „Historię mormonów" ze szczególnym uwzględnieniem teologii, praktyk religijnych i aktualnej sytuacji społecznej. Panowie ci zaprosili mnie (do swojej kwatery, gdzie odbyliśmy długą dyskusję. Obaj są ludźmi sprawiedliwymi i widzą dodatnie strony w podstawowych ideach i celach mormonów. Obaj też dostrzegają pewną posępną (nieustępliwość w samym kulcie, chociaż ich zdaniem czas złagodzi zarówno ogólne poglądy, jak i surowość kar, iktóre święci wymierzają za wszelkie przekroczenia mormoń-skich praw i przykazań. Porucznik Gunniscm pozwolił mii uprzejmie przepisać ze swoich notatek kilka ustępów traktujących o tej stronie zagadnienia. Powiada na przykład: „Wszystkie niemal grupy wyruszające ze Stanów we (wspólnym celu przebycia równiny rozpadały się prędzej czy później na mniej -sze gromadki, podział zaś własności nastręczał niemało kłopotów. Bardzo często strony zwracały się do sądów Deseret o rozstrzygnięcie sporu i należy stwierdzić, że istnieją wszelkie dowody bezstronnego i sprawiedliwego ferowania wyroków. Jeżeli jednak przyznawano prawo jednej ze stron, wybuchało naturalnie niezadowolenie i wtedy strona przegrywająca puszczała w obieg listy pełne opisów ucisku mormonów. Sami mormoni buntowali się niekiedy przeciwko sprawiedliwym wyrokom, ale w takich przypadkach dawano im odczuć całą surową potęgę władzy cywilnej. Karani za obrazę sądu bardzo wysokimi grzywnami przekonywali się w koń- 294 cu, że lekceważenie wyroków* i uwłaczające uwagi pod adresem wysokich urzędników są zabawą zbyt kosztowną. Dalej, pola uprawne w dolinie są .niedostatecznie zabezpieczone płotami i trzody należące (do emigrantów często niszczą zbiory. Za straty w (ten sposób powstałe żąda się (wysokich odszkodowań, a że wartość produktów rolnych jest tu wielokrotnie wyższa niż w Stanach, obcemu przybyszowi żądanie tak wysokich sum wydawało się zdzierstwem i niesprawiedliwością. Emigranci zakładali zwykle protest, sprawa wędrowała przed biskupa, po czym do początkowej sumy doliczano koszta sądowe. W rezultacie skrzętnie rozpowszechniane przykłady straszliwego ucisku odnosiły się do takich właśnie aktów niesprawiedliwości popełnianych przez okrutnych mormonów na szkodę emigranckiej braci. Jednakże żywność sprzedawana jest w Salt Lakę City po cenach bardzo umiarkowanych, liczne zaś akty miłosierdzia wobec chorych lub znajdujących się w potrzebie poszukiwaczy złota przemawiają potężnym głosem na korzyść mormonów i w końcu utrwalają ich dobrą sławę. Taka dobrotliwość, a ponadto wzajemna braterska życzliwość w ich własnych szeregach przekonała niejednego do ich wiary, a nowo nawróceni zrezygnowali z poszukiwania złota uważając, że (znaleźli tu perły znacznie większej wartości". Zapewne zgodzisz się ze mną, (droga Melisso, że wszystko to brzmi zachęcająco, (dalej jednak Gunnison pisze: „Przyznaję-więc, że niektóre jednostki 'mylnie interpretują mor-mońską doktrynę; wielu na przykład uważało, że nadszedł czas przejęcia własności niewiernych i że nie jest kradzieżą zaopatrywanie się w bydło i ziarno na sąsiedzkich polach. Dowiadujemy się też z imormońskich źródeł, że tego (rodzaju (postępków zabroniono z^ambony. Te przykłady niesłusznego interpretowania dogmatu, że mormoni są pełnomocnikami Pana, a dziedzictwo ziemi do. nich należy, (dowodzą, iż część stawianych im zarzutów nie jest bezpodstawna, zwłaszcza co do naruszenia prawa własności w Illinois i Missouri, a ponadto, że tam gdzie mormoni mieszkają w sąsiedztwie ludzi innego 'wyznania, ich doktryny religijne dają pole do nadużyć". Tak Gunnison, jak Stansbury zalecają nam politykę dyplomatycznego przewlekania aż do 'wiosny, kiedy to po wiosennych (odwilżach będziemy mogli oddalić się w pokoju. Ja osobiście nie sądzę, żeby nam się to udało. Kto odtrąca z pogardą mormona, ten bluźni świętemu, a to musi doprowadzić do konfliktu. Szczerze mówiąc, droga Melisso, jestem głęboko przekonany, że ich system wieloosobowych czy też „duchowych" małżeństw zrodził pogardę dla całej instytucji. Jeżeli Mullerowi bardzo zależy na Jennie, powinien ją mieć — oto w przybliżeniu ich oficjalne stanowisko w tych sprawach. Nikogo nie obchodzi fakt, że ona może roś- „ 295 cić sobie prawo wyboru. Ta poligamiczna struktura jest niebezpieczna w świetle obecnej praktyki. Stwierdzam to, chociaż jako lekarz nie jestem wolny od podejrzeń, że mogłaby ona mieć kolosalną leczniczą wartość przy zmniejszaniu czy też zupełnej likwidacji nudnej monotonii w małżeństwie, która jak czerw toczy naszą cywilizacją. Pamiętasz słowa wypowiedziane przez tego młodego buntownika o dzikim spojrzeniu, Thoreau, w Concord w stanie Masachusetts? „Większość ludzi żyje w niemej rozpaczy". Jest to jednak temat zbyt śmiały do dyskusji w naszej epoce. Mam nadzieję, że Cię nie zgorszyłem. Nie traktuj powyższych uwag jako miernika mojego przywiązania do domu i rodziny. Miną może setki lat, zanim ludzkość zmądrzeje na tyle i zorganizuje się w taki sposób, jaki pozwoli osiągnąć pełną radość życia. Jakże wielu ludzi od kolebki ido śmierci ani razu nie ma okazji zakosztować tego nektaru! W chwili obecnej nie mówi się otwarcie o instytucji wieloosobowych małżeństw w Desert. A jeżeli spytać o nie mormona poza jego krajem, z reguły odpowiada, że małżeństwa duchowe nie są cząstką ich doktryny. Jednakże nawet ślepy głupiec zauważy bez trudu, że wielu świętych utrzymuje po kilka żon. Pierwsze małżeństwo odbywa się bardzo podobnie do naszego; gdy (mężczyzna powiększa swój małżeński stan posiadania, nazywa się to „przyłączeniem". Mogę jeszcze dodać, że według mormonów ich kapłani są jedynymi ludźmi na świecie uprawnionymi do udzielania sakramentu małżeństwa, z czego wynika, że wszelkie inne związki są nieważne. Jak więc widzisz, żyjemy od lat w grzechu! Mam nadzieję, że nie spędzi Ci to snu z powiek; ja będę spał spokojnie. Zdarza się niekiedy, że kilka żon zamieszkuje jeden idom, a nawet jeden pokój, jako że sporo jest tu domów jednoizbowych, częściej jednak dodatkowe żony mieszkają na mieście i ponoszą w znacznej mierze koszt własnego utrzymania piorąc, szyjąc i wykonując podobne prace. Zasady rządzące tą dziedziną życia są niezwykle surowe. Na przykład mężczyzna, którego żona, córka lub siostra zbłądziła, stawia sobie za punkt honoru zabić uwodziciela, przy czym bez trudu znajduje-zwykle pomocnika pośród swoich współwyznawców o podobnych poglądach. Nazywa się to w Salt Lakę City „górskim prawem zwyczajowym" i opierając się na nim żaden sąd nie wyda wyroku skazującego na mordercę, który winny jest takiej zbrodni. Uzupełnieniem tego prawa jest zasada, którą wygłoszono niedawno w jednym z tutejszych sądów: „Mężczyzna, który uwiedzie żonę swojego sąsiada, musi ponieść śmierć z ręki jej najbliższych krewnych". Zdarzenie ilustrujące surowość tutejszego prawa 'małżeńskiego tyczy się osoby emigranta, który z wiosną podjął dalszą drogę do 296 Kalifornii. Pewna kobieta mormońska z nieletnim dzieckiem zdała się na jego łaskę wyjaśniając, że wysoki dygnitarz, do którego zastała „przyłączana", od trzech lat nie odwiedza jej i nie uczestniczy w kosztach utrzymania. Emigrant okazał jej współczucie, umieścił ją i dziecko na wozie obok swoich pasażerów i odjechał ku „Polom Elizejskim" Kalifornii. Aż tu nagle, zanim zdołali ujechać sto mil, dogania ich oddział świętych o ponurych twarzach, ściąga szlochającą kobietę i przerażone dziecko z wozu i wraca z nimi do Salt Lakę City. Nie wiemy, jaki los spotkał ją później. Jeśli ideie o wysuwany przez mormonów argument (podnoszą go zresztą nader rzadko), że wieloosobowe małżeństwa zapobiegają „straszliwemu zepsuciu i zarówno fizycznej, jak moralnej degradacji panoszącej się na świecie", muszę powiedzieć, że ja osobiście dopatruję się w tej filozofii pewnych zalet. Nikt mnie jednak nie przekona, że taki był pierwotny motyw świętych. Na przykład porucznik Gunnison natrafił w swoich poszukiwaniach na bardzo, powiedziałbym, dwuznaczne materiały dotyczące moralnej postawy samego Józefa Smitha. W czasie pobytu w Nau-voo wielu ^utalentowanych i wpływowych" konwertytów, jak również liczni niewierni z tych okolic zaatakowali go z pasją zarzu-cjąc mu: rozwiązłość, pijaństwo i despotyzm. Kobiety należące do sekty oskarżyły go o próby uwiedzenia, na co odpowiadał ze świętym oburzeniem, że „chciał tylko sprawdzić, czy są cnotliwe". Ta odpowiedź nie zadowoliła nikogo. Jeżeli niedoszłe ofiary mówiły prawdę, ich cnota istotnie poniosłaby szwank, gdyby przebywały w obecności ,/świętego" chociażby pięć minut dłużej. Pismo redagowane przez Smitha, „Osa", zaatakowało ostro dysydentów, ale dziennik wydawany od niedawna przez opozycję odparował atak niepokojąco dokładnym opisem „ohydnego wszeteczeń-stwa, którym splugawił się Prorok i jego przyjaciele". Przyczynkiem do tego, jak funkcjonują wieloosobowe małżeństwa, jest poniższy komentarz Gunnisona, oparty na wnikliwych i bezstronnych studiach: „Stwierdzamy z całą stanowczością, że spośród wszystkich obserwowanych przez nas dzieci mali mormoni są najbardziej krnąbrni i trudni do prowadzenia". No i proszę. Obaj mamy prawo do własnych poglądów, nawet na tematy takie jak religia, z moich zaś obserwacji mogę wyciągnąć wniosek, że fanatyzm religijny i wybujały seksualizm są bliskimi krewniakami.'Ale muszę wyznać, że jestem pełen uprzedzeń. Nie uznaję rygorystycznych religii. Bóg, jak ja go sobie wyobrażam, nie dał pierwszeństwa żadnemu ze zorganizowanych Kościołów. Nie przeciągną go na swoją stronę żadni skłóceni sekciarze. A jednak powyższe nie jest bynajmniej oskarżeniem mormonów czy mormonizmu. Chorobliwa, gorączka żądza wymierzania surowych kar, którą można zilustrować przykładem Beasely'ego, nie 297 jest moim zdaniem charakterystyczna dla tego kościoła. Chwilowo Beasely'owie posiadają wielką władzę; z czasem nadużycia znikną, dobro zaś zostanie. Zawsze - tak bywa. I .dlatego tylko sfamatyzowa-ny głupiec mógłby zaprzeczyć, że jeśli idzie o przedsiębiorczość, pracowitość, zdolności organizacyjne i wolę przezwyciężania piętrzących się trudności mormoni stanowią klasę samą dla siebie. Już choćby 'to, czego dokonali na tym jałowym, (przerażającym pustkowiu, jest cudem. Ale pełno w nich sprzeczności, na zakończenie więc przytoczę jedną z nich, maj jaskra wszą z dotąd przez nas zaobserwowanych. Późnym wieczorem w sobotę, kiedy wszyscy spali i tylko my z Coem/iprowadziliśmy rozmowę, a pogoda była tak przykra (wiał lodowaty wiatr sypiący od czasu do czasu śniegiem), że ulice do ona opustoszały, ponownie usłyszeliśmy pukanie do drzwi, ale jakby inne tym razem. Chociaż wszyscy jesteśmy z natury ludźmi towarzyskimi i lubiącymi żyć gromadnie, nie wytrzymywaliśmy nerwowo tych niespodziewanych wizyt. Unikamy wszelkiej styczności z Radą, Muller robi się coraz matarczywszy, Beasely — coraz ozięblejszy. Otworzyliśmy więc tylko szparę w drzwiach i ostrożnie wyjrzeliśmy na próg. Usłyszałem iznajoimy głos. — Doktor McPheeters? „Doktor"! Czy to rozumiesz? — Dobry wieczór, panie Young — powiedziałem. — Proszę, niech pan wejdzie. Nie jest to pogoda odpowiednia do prowadzenia irozmów ma progu. Zorientowałem, się, że w jego zachowaniu nie ma ani cienia owej olimpijskiej wyższości pierwszych odwiedzin. Mimo to przewidywałem przykre niespodzianki, może nawet coś w rodzaju ultimatum. — Proszę, niech pan siądzie, panie prezydencie — powiedziałem, ale on obejrzał się niepewnie na Coego, jak gdyby pragnął zamienić ze mną kilka słów na osobności. — Może wyda się to panu dziwme — zaczął — ale przyszedłem porozmawiać z panem o pewnej sprawie osobistej. — Jestem naturalnie do usług. — Jeżeli się nie mylę, zna pan oficjalne stanowisko Kościoła w sprawach leczenia ludzi chorych. — Pamiętam, że pan sam... ehm.. wspominał o tym w czasie poprzedniej wizyty. — Oficjalnie uważam choroby za opętanie diabelskie. Jeżeli wygna się diabła, chory odzyskuje zdrowie. Taki, jak powiadam, jest nasz oficjalny pogląd. 298 — A pogląd nieoficjalny? — spytałem orientując się już, co w trawie piszczy. — Spoczywa ina mnie ogromny ciężar odpowiedzialności — .zaczął Young z miną nabożnie obronną. — Złożono w moje ręce duchowy i 'ziemski los itysięcy wybrańców Parna. Kościół nasz gotów jest uznać, że kwestia zdrowia proroka nie podlega żadnym zakazom obowiązującym ludzi śmiertelnych.- Czekałem «hwilę, przez co słowa 'te zyskały na wymowie. Po czym zwróciłem się do mi ego oschle: — Może mi pan opisać symptomy choroby? — Od wielu lat 'dręczą mnie ataki febry. — Proszę się rozebrać — powiedziałem idąc po to>rbę. Czy możesz sobie wyobrazić bardziej farsową sytuację? Co za niesłychany przykład kazuistyki! Oto człowiek, który ,rzuca gromy z kazalnicy na tradycyjną medycynę, ale co się dzieje, kiedy sam jest zagrożomy? Późną mocą przekrada się do lekarza, którego usiłował zastraszyć i któremu ubliżył. Przyrzekłem, że zachowam tę wysoce niesmaczną schadzkę w sekrecie, ale z lekkim sercem złamałem już tę obietnicę. Porucznik Gunmisom zgodził się ze >mną, że paradiofcsakie zdarzenie ż Birighamem Youmgiem stanowi istotną i ważną część historii imormonów. Zamieści je w swojej książce, ale na moją prośbę pod warunkiem, że zostanie oma opublikowana nie wcześniej raź za trzy lata od 'daty dzisiejszej. Wiele jest dobrego w tym ruchu. Jest w nim też wiele złego. Niech to mie rozstrzygające stwierdzenie zakończy chwilowo moje wywody. Wydaje mi się, że w ciągu kilku najbliższych tygodni nastąpi punkt zwrotny w naszym życiu tutaj. Twój szczerze Ci oddany brat SARDIUSZ MCPHEETERS bezbożny medyk i monogamlsta, lekarz przyboczny i sekretarz Pierwszego Adiutanta Boga, ROZDZIAŁ XXXII Ojciec zapisał Brighamowi Youmgowi kurację i przez kilka tygodni mieliśmy spokój z Jemnie i bratem Mullerem. Wszystkim mam ulżyło, że ta zaślinioma małpa przestała do nas przychodzić; robiliśmy się przy nim dziwnie nerwowi. Minął styczeń i część lutego, pani Kissel wracała nareszcie do zdrowia — potem nagle wszystko zaczęło się od początku. Podjudzany przez Mullera Beasely ponowił swój nacisk na Radę i stał się naprawdę groźny. A szkoda, bo polubiliśmy wielu spośród tych świętych. Chodzi- 299 liśmy nawet na ich zabawy, które były weselsze od wszystkich zabaw, na jakich dotąd bywałem. Kiedyś na takim jublu połączonym z uroczystością religijną wstał pewien starszy Kościoła (podobno jeden z najbardziej wygadanych mówców) i najpierw zbeształ wszystkie inne formy religii, a potem wystąpił z obroną mormonów. „Nieprawdą jest to, co się o nas mówi, mianowicie, że wycieramy nos wielkim palcem u nogi i że robimy herbatę z iwody święconej. Są wśród nas kobiety, które grają na fortepianie i wtrącają do rozmowy,francuskie słowa, a także mężczyźni, którzy lubią ciasne buty i bardziej zważają na gramatykę niż na sens tego, co mówią, i którzy chcieliby jeść darmo chleb za 'to, że dzielą koła na kwadraty i zapisują księgi w imartwych językach — chociaż my chętnie wymienilibyśmy całą tę zgraję na jednego dobrego czeladnika ru-sznikarskiego. A niimo że jesteśmy z gruntu demokratyczni, w duchu i w czynach, nie brak wśród nas owych zakutych pał, które słusznie o sobie mówią, że -znali, lepsze ozasy«, więc nie pozostaje nam nic innego, jak zsumować ich blagę i śmieszną pretensjonalność i spisać tych osobników na straty". Mówca był w świetnym nastroju i przemówienie udało mu się jak rzadko. Ojciec słuchał i robił dużo notatek w swoim dzienniku. Dopiero teraz zrozumiałem, że Salt Lakę City bije na głowę większość innych miast. Powiedział: ,,W naszym kraju nie widzimy tego, na co niewierni patrzą co dzień. Nie widzimy na drogach starców wygrzebujących gołymi palcami gnój z ziemi ani dzieci, które w tkalniach zginają grzbiet, chociaż nie straciły jeszcze wszystkich mlecznych zębów. Nie nosimy spodni, za których uszycie płaci się dziesięć centów, ani nie używamy francuskich chustek do nosa po sto dolarów sztuka. Nie ma u nas kościołów, które w niedzielne poranki wyglądają jak loże w operach zakupywane przez możnych tego świata. U nas ludzie nie wynajmują ludzi, żeby usługiwali im przy stołach, i nie przebierają ich w liberie czy inne stroiki, którymi podkreśla się nędzne poddaństwo itych nieszczęśników. My nie widzimy naszych braci 'wyciągających na ulicy rękę po jałmużnę i nie widzimy tego, oo jest znacznie okropniejsze — zdrowych 'młodych kobiet proszących dla pieniędzy o to, o co Bóg kazał mężczyźnie prosić kobietę, o co nawet pies prosi sukę... Chwała Panu na wysokościach — nie ma u nas jeszcze dotąd zamtuza ani żebraków, ani szynku, ani złodzieja, ani pałacu, ani prostytutki — nie, Bogu dzięki nie ma ani jednego z tych przekleństw w całej naszej osadzie". Ludziom obcym na 'tej uroczystości, a musiało ich być dobrych kilka setek, podobały się te uwagi, kiwali więc głowami z zadowoleniem i mówili mniej więcej tak: „Święta słowa, bracie, Przysól im ; mocniej, w imię chwały Pana". 300 Ale dopiero jak zaczął wynosić pod niebiosa Brighama Younga, ludzie okazali prawdziwy zapał. Powiedział, że Prorok ma bardzo miłą powierzchowność i że wprost nie można sobie życzyć milszej, bo jest bardzo czysty i schludny, ale że „nie ma w tym .człowieku zacięcia na wymuskanego lalusia i mędrka. Nigdy nie starał się robić z siebie baranka, więc ja też nie będę próbował przestawić go w takim świetle". Na zakończenie pochwalił sposób wyrażania się Proroka i objechał tych, którzy narzekali, że jego mowa jest za żywa i za obrazowa. „A jeśli idzie o jego język, »napastliwy«, »ordynarny« i «sprośny* i jeśli idzie w ogóle o język mormonów, jesteśmy dumni, że obok naszych obyczajów, które różnią się od stylu życia ludzi na utartych szlakach, mamy też własny obyczaj mowy!" Powodem tego całego przemówienia na temat Brighama Younga była niezwykła atencja, jaką Prorok okazał w ostatnią niedzielę pewnemu wysokiemu dygnitarzowi Stanów Zjednoczonych. Otóż wyraził z ambony życzenie, aby ten człowiek „stał się włóczęgą pokrytym parchami, budzącymi wstręt nawet w swoich dawnych przyjaciołach, nędzarzem, który długo i daremnie pragnie śmierci". Mormoni, rozumiecie, traktowali swoich nieprzyjaciół prosto i zwyczajnie i nie owijali rzeczy w bawełnę. Na zakończenie starszy kościoła powiedział kilka słów o niedowiarkach: „Niechaj ślepi do nich mrugają, niechaj kulawi kopią ich po nogach, niechaj młode kaczki zadziorną ich na śmierć, niechaj trzmiele [zaniosą ich na swoich żądłach do piekieł przepchnąwszy ich wpierw przez dziurkę od klucza". Nie, proszę państwa, jakbym chciał nawarzyć sobie piwa, nie prosiłbym mormonów o pomoc. Może są lodzie, którym sprawia przyjemność, jak ich dziobią kaczki albo trzmiele przepychają przez dziurkę od klucza, ale ja do nich nie należę. W każdym razie uczta i zabawa po tym przemówieniu wynagrodziły wszystko. Ci ludzie umieli się bawić, i to bawić naprawdę wesoło. Najpierw podano jedzenie. Nigdy nie widziałem takiej rozmaitości potraw, nawet na piknikach kościelnych w Louisville. Z głównych dań mogę wymierne rostbef, pieczoną baraninę, kurczęta, pieczoną i gotowaną cielęcinę, pieczone prosiaki, 'dzikie ptactwo, mięso niedźwiedzie, pasztety z dziczyzny, a poza tym jarzyny, sosy, ciasta, konfitury i jeszcze ostrygi, i sardynki w puszkach sprowadzone ze wschodu. Jeśli idzie o picie, na wszystkich stolikach stały wiaderka z porterem i piwem, a na niektórych były butelki szampana zakupione oddzielnie w sklepie. 301 Kiedy wszyscy najedli się do syta, ci którzy mogli.jeszcze wstać, rozpoczęli tańce figurowe. Tańczyli kadryla, walce, menuety, szkockie narodowe i tak dalej, a zauważyłem, że mężczyźni wcale się nie patyczkowali, jeśli idzie o ściskanie i przytulanie kobiet w tańcu. Przygrywały im skrzypce i harmonia, ale około dziewiątej przyszła orkiestra dęta z Nauvoo i dopiero wtedy zabawa zaczęła się na dobre. Nie miałem pojęcia, że iw ogóle ludzie mogą tak tańczyć, ale pan ??? mi wytłumaczył, że to dzięki sile, której im przydało jedzenie. W czasie dwóch przerw chór szwajcarski i chór walijski odśpiewały Mika kawałków, bardzo pięknie; znali się na muzyce. Nikt nie wylewał piwa i porteru za kołnierz, ale nie było zupełnie .awantur; chryja wybuchła tylko jedna, kiedy gromadka dzieci bawiących się w berka przewróciła stół i rozbiła głowę okropnie staremu człowiekowi z bokobrodami. Stary wstał, bardzo nieznacznie ©głupiały i prawie zupełnie nie potłuczony {tylko prawa noga jakoś mu się dziwnie wykręciła) i trzepnął jedno z dzieci, chłopca o takim paskudnym wyrazie twarzy, że wszyscy mu przepowiadali karierę biskupa, gnatem indyczym w kark. Było to naprawdę zgrabne uderzenie; przyniosłoby zaszczyt nawet człowiekowi © połowę od niego młodszemu. Kilka osób wstało, żeby mu pogratulować i podać jeszcze jeden kufel piwa, ipo czym odnieśli go na izbę chorych. O dwunastej podano lody, ciasta, słodycze, ©rzęchy i rozmaite napoje. A potem znowu rozpoczęły się tańce. Miały trwać do drugiej, ale ojciec powiedział, że Po-Povi i ja od dawna powinniśmy być w łóżku i że trzeba wracać. Noc była piękna, bardzo mroźna, gwiazdy rozsypały się po całym niebie, wisiały jakoś bardzo nisko, mrugając do nas i pobłyskując. Śnieg pod naszymi stopami był taki suchy, że skrzypiał przy każdym kroku, i słyszeliśmy, jak pęka i trzeszczy lód na rzece — w miejscach, gdzie na powierzchni pokazywały się rysy, jakby ktoś rozłupywał lodowe bryły żelazem. A kiedyśmy tak szli — pan ???, mój ojciec, mała Indianka i ja — wdychając głęboko w płuca lodowate powietrze, co po jedzeniu sprawiało przyjemność, chociaż nos bolał przy każdym oddechu, powiedzieliśmy sobie, że teraz jakoś wszystko nieźle nam się układa. Niedługo skończy się luty, potem jeszcze tylko marzec, a zaraz po wiosennych odwilżach spakujemy się i ruszymy w dalszą drogę do Kalifornii. No i w końcu, naturalnie, będzie złoto. Była to bardzo przyjemna myśl. Ale kiedy stanęliśmy przed domem, zobaczyliśmy przybitą do drzwi kartkę z dziwacznymi znakami dookoła. W środku było wypisane niezdarnymi drukowanymi literami jedno zdanie: DAJEMY WAM I DZIEWCZYNIE DOKŁADNIE DWA TYGODNIE — DANICI. 302 * ROZDZIAŁ XXXIII Nazajutrz zaraz po śniadaniu zeszliśmy się wszyscy i naradzali, co robić. Wiedząc już coś niecoś o tych danitach domyślaliśmy się, że nie cofną się przed niczym. Nawet ??? miał minę trochę zaniepokojoną. Ale najbardziej nieszczęśliwy był pan Kissel; uważał, że to oni z żoną napytali nam tej biedy, ponieważ ze względu na panią Kissel zarządziliśmy odpoczynek. Wszyscy się jakoś uparli, żeby brać winę na siebie. Jeanie powiedziała: — Jemu chodzi przecież o mnie. To wszystko moja wina... a wyście imnie przygarnęli i uznali za członka rodziny. — Zaczęła coś tam wyrabiać z chusteczką koło oczu, bardziej zła niż smutna, jak ?? zwykle ona. Nagle wybuchnęła: — Dlaczego ten obrzydliwy Coulter nie przyjeżdża? Przecież obiecał! - A potem, niech mnie gęś kopnie, jeżeli Po-Povi nie zaproponowała, że ucieknie i sprowadzi przyjaciół ze szczepu Cheyenne, tylko że nazwała ich Paikanavos, którzy mieszkają gdzieś na południowym wschodzie. — Jestem własnością doktora — powiedziała nieśmiało, ale tak jakoś bardzo poważnie. — Teraz mogę przyprowadzić liczne wojo-wniki. — Lepiej będzie „wielu wojowników" — wtrącił ???, który nadal udzielał jej lekcji. W żaden żywy sposób nie mogłem wykombinować nic, co by wskazywało na moją winę, więc się nie odezwałem. Ale mój ojciec wybuchnął: —? Och, wszystko to bzdury! Nikt nie jest winien. Co więcej, te uparte osły nie zmuszą nas do zrobienia czegoś, co nie jest po naszej myśli. Ostatecznie znajdujemy się na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki i żyjemy w oświeconym dziewiętnastym wieku, a nie pośród średniowiecznych mroków. Ani myślę trząść się ze strachu przed potęgą bigoterii. Ci ludzie są takimi apostołami bożymi, jak ja jestem Nabuchodonozor. To, co powiedział, było bardzo interesujące, ale nie rozwiązywało niczego; cóż, u ojca była to rzecz normalna. Każdy przecież wiedział, że on nie jest Nabuchodonozor, więc po co było wyciągać tego starodawnego nieboszczyka? Ale wieczorem spuścił trochę z tonu. Siedzieliśmy przy kolacji, kiedy nagle rozległ się brzęk tłuczonej szyby, a jak zerwaliśmy się od stołu, zobaczyliśmy tkwiącą w podłodze zapaloną strzałę. Ojciec (wyrwał ją, zgasił płomień i odwinął kartkę papieru przyczepioną blisko grota. — „Zostało wam trzynaście dni" — przeczytał z twarzą białą jak ściana. 303 — Mogli kogoś zabić — powiedział pan Kissel, jak gdyby się dopiero teraz połapał, co to wszystko znaczy. Siedliśmy z powrotem do stołu, ale jakoś odszedł nam apetyt, nie mieliśmy też ochoty na rozmowę. Potem zauważyłem, że Jennie i pan Kissel szepczą coś do siebie w kącie. Po kilku minutach przeprosili nas i poszli do pokoju pani Kissel, gdzie spędzili około pół godziny. Po powrocie mężczyźni zaczęli się zastanawiać, czy nie należałoby odszukać mormona zaprzyjaźnionego z 'majorem Bridgerem — tego, o którym wspominał w swoim liście, Hugha Marlowe'a. Ale pan Kissel miał łąką minę, jakby go już nic nie interesowało. Biorąc jedno z drugim, nie był to bardzo udany wieczór. Nazajutrz po południu, po zamknięciu sklepu, mój ojciec, pan ??? i ja zobaczyliśmy przez okno idących razem drogą w kierunku naszego domu Jennie i pana Kissla. Wydało nam się to dziwne. Ale ojciec widocznie coś (podejrzewał, bo wyszedł na podwórze i zagrodził im drogę. — Kissel, co wyście zrobili? Olbrzym miał minę tak nieszczęśliwą, że nieszczęśliwszej' nie mógłby chyba mieć żaden człowiek, a Jennie była blada, chociaż wyraźnie zdeterminowana. — Zrobiliśmy, co było do zrobienia — powiedział. — O czym ty mówisz, człowieku? — zawołał ojciec chwytając go za ramię. — Na miłość boską, coście zrobili? — Byliśmy u Proroka. Jeżeli oboje przyjmiemy mormoński chrzest, zgodzi się na „przyłączenie" dziewczyny do mnie. — Tylko nominalnie — wtrąciła Jennie patrząc na czubki swoich butów. — Zona prosiła, żebyśmy tak zrobili. — Czy chcesz powiedzieć, że wstępujesz w szeregi tej obmierzłej zgrai i żenisz się z Jennie? Bo może się przesłyszałem. — Tylko dopóki stąd nie uciekniemy. O prawdziwym małżeństwie nie ma mowy — wyjaśnił Kissel, tak zakłopotany, że twarz wykrzywiła mu się w najstraszliwszym grymasie. — Drogi przyjacielu — zaczął mój ojciec, ogromnie poruszony — jest to iście królewski, ofiarny gest. Ale zastanów się, co on za sobą pociąga. W rezultacie odwracasz się od własnej wiary, a jeśli idzie o małżeństwo, będziesz albo Eigamistą, albo człowiekiem posiadającym legalnie dwie żony. Żądam, żebyś jeszcze raz wszystko przemyślał. — Klamka zapadła — powiedział Kissel. — Przemyślałem wszystko.' — A ty, Jennie? — spytał ojciec zwracając się ostro do dziewczyny. — Chcesz być żoną mormona? 304 — Wszystko stało się przez nas, więc musieliśmy to jakoś odrobić. Zresztą to tylko do wiosny, dopóki nie uciekniemy. — Powinnaś chyba powiedzieć: „jeżeli uciekniemy" — wybuchnął ojciec. — Popamiętacie moje słowa: oni tej rzeczy nie puszczą płazem. O nie! Na to lepiej nie liczmy. Pomyślałem, że jest dla nich niesprawiedliwie surowy, zwłaszcza że oni zrobili to tylko ze względu na nas. I zobaczyłem, że pan ???, 'zawsze' uważający i grzeczny, zbliża się do pana Kissla i powiada: — Bardztf to z twojej strony przyzwoicie, Kissel, piekielnie przyzwoicie — czy coś w tym rodzaju. A jak podszedł do Jennie, bardzo po ojcowslku klepnął ją po plecach, zupełnie tak samo, jak klepał Po-Povi, tylko że sam nie wiem dlaczego, ale w tym przypadku zupełnie mnie to nie rozzłościło. W dwie niedziele później nasi nowo nawróceni przyjęli chrzest wraz z kilku innymi; odbyło się to w ten sposób, że dwaj kapłani trzymali delikwentów za głowę i w pasie i zanurzali ich w chrzcielnicy stojącej przed Altaną. Wszyscy byliśmy przy tym obecni, nawet pani Kissel, bo mormoni powiedzieli, że jak tylko wydobrze-je, też będzie się musiała dać zanurzyć i przyjąć mormońską wiarę męża. W całej tej ceremonii było mnóstwo hokusów-pokusów — komunia za pomocą wina, chór, orkiestry, kazanie i różne inne niemożliwie męczące dyrdymałki. Kiedy przyszła kolej na Kissla, kapłani namordowali się zdrowo przy wyciąganiu go z wody, ale Jennie raz dwa zanurzyli i zaraz ją wyciągnęli. Mówiła takim drżącym głosem, że prawie nie było słychać jej odpowiedzi. No więc w kilka dni później Rada zawiadomiła Kissla, że musi „podporządkować się przepisom o dziesięcinach" i wpłacić do „skarbca pana naszego", przez co rozumieli Brighama Younga, jedną dziesiątą całego swojego ziemskiego dobytku. A jak jego majątek powiększy się, będzie musiał płacić dalsze dziesięciny, co więcej musi ofiarować jedną dziesiątą swojego czasu na pracę przy robotach publicznych, to jest przy budowie dróg, mostów, kanałów nawadniających i tak dalej, a w odpowiedniej porze roku na pracę przy uprawie wspólnej roli. Przyszedł do nas i uradziliśmy, że nie powie nic o pieniądzach, które dostał ode mnie. Wobec tego zwrócił mi, co zostało, a ja wszyłem całą resztę w kieszeń kurtki. Potem przy pomocy ojca wybrał jedną dziesiątą swoich ruchomości. — Trudny podział — narzekał ojciec widząc całą sprawę w ośmieszającym świetle i odkąd przeszła mu pierwsza złość -bawiąc się iznakomicie. — Przecież nikt nie posiada dziesięciu sztuk każdej rzeczy. Będziemy musieli wybierać, jak popadnie. 20 — Podróże Jalmlego McPheetersa 305 W końcu wybrał dziurawy kubek, kawę i mąkę, w których zalęgły się robaki, dwa słupy od namiotu, które łatwo można było zastąpić zwykłymi drągami, jeden bucik dziecinny z dziurą w podeszwie, damski gorset, dwie butelki syropu od kaszlu, kopię rewersu na sumę czterdziestu dolarów, które pan Kissel był winien swojemu teściowi, i książkę z hymnami baptystów. Kiedy ojciec zażądał, żeby pan Kissel odpiłował jedną dziesiątą rękojeści siekiery, olbrzym stanowczo odmówił; powiedział, że nie chce posuwać się za daleko i obrażać mormonów. — Szczerze mówiąc nie wygląda to imponująco — powiedział ojciec przyglądając się kupie rupieci. — Może trzeba będzie coś dorzucić. Miał świętą rację. Przyszli poborcy i powiedzieli, że tak nędznej dziesięciny jeszcze im nikt nie ofiarował, więc pan Kissel dodał im muła, jednego z tych, które kupiliśmy w forcie Bernard. Zanim odeszli, wyznaczyli mu „dziesięcinną" pracę na tydzień. Ale jeśli nam się zdawało, że ustaną nasze kłopoty z mormonami, popełniliśmy grubą omyłkę. Zrobiliśmy sobie groźnego wroga w starszym kościoła Beasely'u, a Muller, podobny do małpy piwowar z polipami w nosie, prawie dostał bzika, że mu tak sprzątnięto upatrzoną kobietę. W towarzystwie kilku przyjaciół poszedł do apostołów i -biskupów i żądał unieważnienia małżeństwa. Naprawdę wierzę, że gdyby nie Brigham Young i kilku innych sprawiedliwych ludzi w Radzie, znalazłby się jakiś sposób na odrobienie wszystkiego. Tak jak się rzeczy miały, Muller dwa razy obrzucił nas obelgami na ulicy, a raz dogonił Jennie, kiedy wyszła po sprawunki, i szedł za nią robiąc jej, jak to określił mój ojciec, „lubieżne propozycje". Kiedy Kissel o tym usłyszał, zirytował się w swój łagodny sposób. — Żle zrobił, że to zrobił — powiedział, a ja pomyślałem, że znaczy to u niego tyle co u innego człowieka obietnica przetrącenia karku. .Do wybuchu doszło podczas zabawy tanecznej w Altanie, poświęconej rozmaitym grom i konkursom. Mormoni bezustannie organizowali rozrywki, prawie co wieczór. Albo była to kolacja i zabawa, jak ta, którą opisałem, albo kulig saniami, albo tańce, albo piknik, albo bankiet, albo zawody sportowe. W lecie wyścigi w workach, wspinanie się na słupy i tym podobne; zwykle też zawieszali huśtawki pod topolami nad rzeką i chodzili na ryby albo pływali w rzece. Albo też jeździli konno nad brzeg Great Salt Lakę, odległego o dziesięć mil od granic 'miasta. To jednak było dość niebezpieczne z powodu Utesów czy też Pah-Utesów, jak nazywali samych siebie ci Indianie. Dzisiaj w Altanie urządzili rozmaite idiotyczne konkursy, ale chyba najgłupszy ze wszystkich był wyścig między jednym męż- 306 czyzną i kotem — o to, kto pierwszy wychłepce spodek mleka. Cała sala tak ryczała, że w końcu mężczyzna też nie wytrzymał i chichotał z nosem w mleku, przez co naturalnie zachłysnął się i zaczął kasłać, a wtedy kot zwyciężył. Ale przyszli do imety prawie łeb w łeb. Ludzie mówili, że spisał się bardzo dobrze i że naprawdę wyglądał naturalnie, kiedy tak chłeptał, więc niech się trochę poćwiczy, to wcale nie będzie gorszy od kota. Ale on miał opinię człowieka, który wcale nie umie przegrywać, więc obrażony poszedł do domu. Potem rozłożyli na ziemi matę dla zawodników i jak myślicie — kto się u nich cieszył sławą najlepszego siłacza? Nasz przyjaciel Muller. Wyszedł na salę w bardzo obcisłych spodenkach sięgających kolan, boso, i zaczął robić skłony i naprężać mięśnie. Zbudowany był zupełnie jak goryl, o czym już wspominałem: nie bardzo wysoki, nawet nie bardzo szeroki, ale za to ręce miał szalenie długie, szyję w zaniku, spadziste ramiona z bulwiastymi mięśniami i krzywe nogi, zręczne i bardzo silne. Ktoś siedzący za nami powiedział, że Muller wygrywa wszystkie walki i że zeszłego lata zrobił kalekę z syna jednego emigranta, który chciał dochodzić odszkodowań, ale go przyjaciele Mullera przegnali z doliny. Starszy kościoła Ezra T. Benson, który był zapowiadaczem, o-znajmił, że brat Muller, „nasz popularny młody piwowar", zamierza bronić tytułu mistrza przed ewentualnymi kandydatami. Wszystko to odbywało się w dobrotliwym nastroju, hałas był straszny, a z ławek padały rozmaite drwiące zapytania, jak: „Gdzieś wytrzasnął te majtki?" albo „Może by mu tak dać trapez?". Bo Muller naprawdę wyglądał jak małpa i był częściowo obrośnięty jedwabistym czarnym futrem — z wyjątkiem głowy, na której za dwa lata nie będzie miał ani jednego włoska. Po długich namowach jakaś grupa wypchnęła naprzód kandydata do walki, młodego płowowłosego farmera, który tak się speszył, że miał twarz czerwoną jak burak. Na to właśnie Muller czekał. Niewiele brakowało, a byłby zabił tego farmera; robił, co mógł, żeby chłopak wypadł w walce jak najgorzej, bo podobno na sali była jego dziewczyna. W czasie tej walki znikł cały dobrotliwy nastrój; nagle zabawa przestała być zabawna. Biorąc jedne z drugim, ci mormońscy święci byli zakute łby i osły, ale mieli też w sobie sporo ludzkich uczuć i nie lubili patrzeć, jak ktoś tak haniebnie traktuje drugiego człowieka. Kiedy farmer włożył koszulę i zaczął kuśtykać z powrotem na miejsce, 'miał rozkwaszony nos i niby to uśmiechał się, było jednak widać, że jest wściekły. Jak pomyślałem, że jego dziewczyna mu się przyglądała, zrobiło mi się przykro, że na niego patrzę. Cała zabawa trwała zaledwie kilka 'minut, ale Muller popisywał się, jak mógł, swoją wygraną. Paradował dumny jak paw, szczerzył 307 zęby do ludzi, .podnosił ręce i potem nagle — psie szczęście! ?— wypatrzył pana Kiissla. Twarz natychmiast przestała mu się uśmiechać, ale bez namysłu zszedł ze sceny na widownię. — O, siedzi tu ta góra mięsa! — zawołał spoglądając na Matta. — Brawo dla wielkoluda, wszyscy. Może pójdzie walczyć, jeżeli mu jeszcze dusza nie uciekła w pięty. Ojciec i pan ??? pochylili się do pana Kissla i powiedzieli szeptem, że lepiej byłoby się jak najprędzej wynieść, ale pan Kissel siedział i patrzył na Mullera łagodnie, jakby się zastanawiał nad tą propozycją. W itym miejscu Muller popełnił błąd. — Jest tu z nim na sali jego żoneczka — zarechotał mając na myśli Jennie. — Ładna z niej sztuka, więc co się tu dziwić, że nie ma ochoty dostać przy niej w skórę. Nikt się nie roześmiał, nawt słyszałem, jak jeden mężczyzna powiedział do drugiego, że Muller nie potrafi przegrywać i że trzeba mu raz wreszcie zamknąć gębę. — Będę się bił — powiedział pan Kissel wstając i kierując się na scenę. Jak zdjął koszulę, na sali aż zaszemrało ze zdumienia i nawet kumple Mullera, którzy pewnie bardziej się go bali, niż lubili, przestrzegli go, żeby uważał. Starszy kościoła Benson zawołał „zaczynać!" — i Muller skoczył naprzód, zrobił fintę w lewo, potem w prawo i wreszcie wgramolił się biednemu panu Kisslowi na plecy. — To niesmaczna farsa — powiedział mój ojciec. — Matt nie ma pojęcia o zapaśniotwie. — Skłonny jestem raczej obawiać się czegoś innego — odparł pan ???. Cokolwiek chciałoby się o nim powiedzieć, Muller był dobrym zapaśnikiem — szybkim jak kot i bardzo silnym, ale w itej walce ani myślał krępować się zasadami uczciwej gry. Bardziej wyglądało na to, że chce zamordować pana Kissla. Twarz miał wykrzywioną i całą w plamach i dosłownie dyszał z wściekłości. Siedząc okrakiem na plecach pana Kissla zaczął go dusić i Miku mężczyzn blisko sceny zawołało „Faul! Faul!", więc starszy kościoła Benson podbiegł i rozerwał ten morderczy chwyt. Ale kiedy postawił ich twarzą do widowni, zobaczyliśmy, że pan Kissel nie jest ani trochę zbity z trapu. Wtedy nagle wszyscy zrozumieli, że Muller nie potrafi zwalić go z nóg. Było to okropnie śmieszne, wiele osób na sali zaczęło się śmiać. Ale nam wcale nie było do śmiechu. Po raz pierwszy, odkąd go poznaliśmy (nie wyłączając walki Coultera z Matlookiam), pan Kissel wydawał się zły. Zmilknął z jego .twarzy wyraz łagodności. Ojciec powiedział później, że Kissel wyglądał tak, jakby mu do cna zbrzydły pogróżki, obelgi, insynuacje na temat Jennie, mor- 308 mońskie chrzty przez (zanurzenie w wodzie, dziesięciny, tajne organizacje, wieloosobowe małżeństwa, palące się strzały d mnóstwo '? innych rzeczy, których większość w jakiś sposób łączyła się z Mul- ' lerem. Strasznie było na to patrzeć. Spokojnie i powoli sięgnął jedną ręką przez ramię i schwycił Mullera za głowę. A potem natężywszy siły strząsnął nieszczęsnego piwowara z pleców, wywinął nim koziołka w powietrzu i cisnął na matę. Od 'tego grzmotnięcia zaszczekały naczynia na półkach. Muller dźwignął się niepewnie na nogi, a wtedy pan Kissel chwycił go za pasek i jednym szarpnięciem zdarł z niego te spodnie do kolan, po czym Muller stał na scenie nagi jak w dniu narodzin. Ale nie myślcie, że stał tak długo. Pan Kissel wziął go za kark i nogi i rzucił na odległość chyba trzydziestu jardów między puste krzesła stojące za sceną. Rozległ się trzask łamanego drzewa i tym^razeni Muller nie wstał. — Tyle o danitach — powiedział głośno pan Kissel i nagle było na sali cicho jak makiem zasiał. Poteni ludzie wstali i zaczęli wychodzić. Zanosiło się na chryję, a nikt nie miał ochoty w niej uczestniczyć. Pomogliśmy się Ubrać nowemu anistrzowi i czym prędzej wróciliśmy do domu, ale w godzinę później rozległo się pukanie do drzwi, na progu stał Brighaim Young z dwoma ponurymi kapłanami, których nie znaliśmy z nazwisk. — Kiepska sprawa, doktorze — powiedział Young wchodząc. — Przyznaję — odparł ojciec z wyzywającym błyskiem w o-czach. — Najpierw Muller prześladował panią Brice, potem zapalone strzały wpadały przez 'Okno do naszego 'mieszkania, a teraz potraktowano nas obraźliwie w publicznym miejscu. — Brat Muller ma złamaną szczękę. Widziałem, że mojego ojca aż świerzbi, żeby spytać Proroka o febrę, ale dzielnie trzymał język za zębami. Pana Kissla nie było w pokoju, rozmawiał z żoną. Teraz wrócił. — Poniosła mnie złość — powiedział spokojnie patrząc na Brig-hama Younga i właściwie wcale się nie tłumacząc. — Rzadko mnie ponosi. — Jutro o dziesiątej rano, bracie Kissel, stawisz się przed Radą — oznajmił Young. Jeden z kapłanów odciągnął go na bok, po czym wszyscy trzej naradzali się szeptem. — Przyprowadzisz ze sobą nowo poślubioną — dodał Young. — Jest to rozkaz Proroka i apostołów. Niewypełnienie go pociągnie za sobą surowe kary. Odeszli bez słowa. Zaledwie zamknęły się za nimi drzwi, ojciec zawołał: — Najwyższy czas odszukać brata Marlowe'a. Nie mamy ani chwili do stracenia. Nasza sytuacja stała się wręcz niemożliwa. 310 __Tak mi przykro — powiedział Matt i dodał usprawiedliwiająco: — Poniosła mnie złość. Kiedy odezwał się pan Ooe, wyraził chyba to, cośmy wszyscy czuli: — Powiem pinu, panie Kissel, że dawno nic nie sprawiło mi takiej przyjemności. Byłeś po prostu wspaniały. ROZDZIAŁ XXXIV \ Wypadki potoczyły się teraz szybko. Jennie i Kissel nie mieli wyboru, imusieli rano iść i stanąć przed Radą, że jednak była to niedziela, zanim wyszli, mój ojciec włożył kapelusz i ruszył na poszukiwanie brata Marlowe'a. Poszedłem z nim. Byłem ciekaw, jak sobie z tym poradzi. Kiedy znaleźliśmy się już blisko Altany, ojciec zaczął kłaniać się rozmaitym znajomym, bardzo przyjaźnie życząc im wszystkiego dobrego, a potem nagle wypatrzył jedną z najgadatliwszych starych kwok w całym mieście. — Siostro Morgenthaler, jakże się cieszę, że panią widzę! —? zawołał. — W pierwszej chwili wziąłem panią za jej córkę. Czy nie zechciałaby mi pani udzielić pewnej informacji? — Z największą przyjemnością, bracie McPheeters, naturalnie, jeśli potrafię. ?—? Szukam brata Hugha Marlowe'a. Zamówił u nas w sklepie pończochę, a właśnie wczoraj dostaliśmy nowy towar. Obiecałem, że mu dam znać. -— Pończochę elastyczną? W jego wieku? Nigdy bym nie przypuszczała, że taki chudy człowiek może mieć żylaki. — To dla teścia. Ale sza — tajemnica! Muszę powiedzieć, że to bardzo ładny gest z jego strony. I doprawdy trudno o praktyczniej-szy podarek. — Dla jego teścia, bracie McPheeters? Co też pan opowiada! Przecież brat Marlowe nie jest żonaty. Przynajmniej nie był wczoraj wieczorem. — Kto mówi, że jest? — zawołał ojciec chichocząc z cicha. — Miałem na myśli jego przyszłego teścia... ojca dziewczyny, do której się zaleca. Pani, siostro, to wszystko zauważy, prawda? — Nie lubię się chwalić, ale przyznaję, że mam bystre oko, chociaż nie wiedziałam, że brat Marlowe uderza w konkury. I kto to jest ta dziewczyna? — Przysiągłem, że nie powiem, ale wiadomo, że pani można powtórzyć każdy sekret — odparł ojciec. — Ani słowa, dobrze? — Nie powiem nikomu, a już specjalnie siostrze Larkin. Kiedy 311 ostatnio powiedziałam jej jeden ważny sekret, w godzinę rozgadała po całym mieście. — Doskonale, jak się nazywa farmer mieszkający niedaleko u- 1 niwersytetu... ten, co to ma taką bardzo bladą jasnowłosą córkę? i — Pewnie ma pan na myśli Amosa Tillingbasta. — O, właśnie. — Niech mnie! Przecież ta jego dziewczynina nie ma więcej! niż jedenaście albo dwanaście lat. Oburzające. — Powiedziałem słowo w słowo to samo. Ale następna kwestia: 1 gdzie znaleźć brata Marlowe'a? — Dokładnie tam, bracie McPheeters, gdzie należałoby się tego | spodziewać. "W pokoju, który brat Thomas wynajmuje mu nad waszym sklepem. — Tam do licha, zapomniałem! Przecież sam mi to mówił! Pięknie dziękuję, siostro Morgenthaler. Mam nadzieję, że niedługo zobaczymy panią w sklepie. — A ja mam nadzieję, bracie McPheeters, że zobaczę pana wraz z synem na dzisiejszym nabożeństwie. — Ależ tak, naturalnie — zawołał ojciec, a kiedy nie mogła nas już usłyszeć, dodał: — Śmieszna stara gaduła. Uważam, że kobiety na tym poziomie inteligencji powinno się przetapiać na klej. Hamują postęp. Chodź, chłopcze, i miej oczy szeroko otwarte. To zaraz za rogiem. Znalazłszy się przed domem Thomasa poczekaliśmy, aż nie było nikogo w pobliżu, a potem poszliśmy na tyły i szybko wspięliśmy się na piętro zewnętrznymi schodami. Ojciec zastukał i po niemożliwie długiej chwili z wolna otworzyły się drzwi. Naprawdę nie wiem, czegośmy się spodziewali, ale niech mnie gęś kopnie, jeżeli to nie był ten sam blady młody mężczyzna z psotnym wyrazem w oczach, który „tłumaczył" słowa kobiety w kościele, pamiętacie, „mojga, mo]*ho, mojdo..." — Czy pan Mar... — zaczął ojciec, ale tamten mu przerwał: — Proszę do środka, doktorze. Czekałem na pana. Weszliśmy do skromnie umeblowanego, schludnego pokoju, pełnego książek i obrazów, a młody mężczyzna dodał bez dalszych wstępów: — Kłopoty z danitami? — Jakże! Skąd pan wie? | — Moja sprawa wiedzieć — odparł Marlowe, który najwyraźniej nie lubił tracić czasu i słów na próżno. W rzeczy samej wszy- j stkie wypowiadane przez niego zdania były jakby odrąbane, bar- I dzo zwięzłe, co wydawało się może trochę komiczne, ale dziwnie ] uspokajało. — Nie o to chodzi. Pytanie: ile zostało czasu? Ojciec wręczył mu kartkę z pogróżkami, a potem opisał szcze- j 312 gółowo naszą sytuację aż do chwili obecnej, kiedy to Kassel i Jen-??? udali się przed oblicze Rady. Podczas gdy mówił rozparty na niewygodnym krześle, Marlowe milczał i przechadzał się po pokoju marszcząc brwi. —- Starczy. Zrozumiałem — powiedział przerywając ojcu w połowie strasznie rozgadanego zdania. — Wszędzie za dużo słów. Za mało działania. — Słusznie — wycedził mój ojciec, zirytowany. — Sam często zwracałem na to to przygnębia. Pandę się denerwują. Zrozumiałe, oczywiście. Danici — straszna, krwiożercza, mordercza zgraja. Dobrzy mormoni kiedyś ich zlikwidują. Jeszcze me pora. Tymczasem — walka. 77 Bodziemy walczyć — powiedział mój ojciec. — Mamy już dość religijnego fanatyzmu. — Potem zamilkł na chwilę i dodał z dawnym błyskiem w oczach: — Powyżej dziurek. Roześmieliśmy się obaj. Podeszliśmy do drzwi, Marlowe wyminął nas zręcznie i wyjrzał wpierw przez szparę. — Prędko, schować się — zawołał i jednocześnie usłyszeliśmy kroki na pierwszych stopniach na dole. — Na miłość boską, gdzie? — spytał ojciec. — Pod łóżko. Wsuńcie się obaj. Prędko! 313 Zaledwie wleźliśmy pod łóżko, rozległo się głośne walenie w drzwi. Usłyszeliśmy szmer odsuwanej zasuwy i zaraz potem głos naszego gospodarza: — No, no, no. Brat Muller. Z przyjaciółmi. Jak miło. Wizyta niedzielna? — Dość tych głupich gierek, Marlowe — warknął Muller. — Rada ma cię na oku. I nie tylko Rada. "Wiesz, o czym mówię. — Bynajmniej. Muszę się spytać wujaszka Brighama. — Niech ci się nie izdaje, że pokrewieństwo z. Brighamem Youn-giem będzie cię zawsze chroniło. Stąpasz po cienkim lodzie, Marlowe. Gdzie jest doktor i smarkacz? Byli tacy, co widzieli, jiak szli w tę stronę. Spod łóżka dostrzegłem cztery pary ciężkich buciorów z juchtu, ciągle zmieniających pozycję, i stopy Marlowe'a w rannych pantoflach. Tylko on stał przez chwilę zupełnie nieruchomo. — Do mnie? Pewnie weszli, 'kiedy nie patrzyłem. Zaraz... zastanówmy się. Siedziałem tu, czytając, twarzą zwrócony ido wschodu. — Są jeszcze jedne drzwi. Sprawdź, Ben — zwrócił się Muller do któregoś ze swoich kumpli. — Wydaje ci się, Marlowe, żeś taki dowcipny, co? A w ogóle uważasz, że jesteś za dobry dla nas, świętych, hę? — Nie dość dobry dla jednych, za dobry dla drugich — odparł miody mężczyzna spokojnie, ale zupełnie innym tonem. — Coś powiedział? — Jedna para butów zrobiła dwa kroki naprzód i prawie dotykała teraz rannych pantofli. — Nikogo tu nie ma. Pusta sionka — zawołał Ben. — Daj mu raz 'w zęby i chodźmy dalej. — Rada uchwaliła, że dziewczyna i ta gruba kupa mięsa przestali być 'małżeństwem. Teraz ja dostaję dziewczynę. Powiedz to swojemu doktorowi, ty namolny pętaku! — Chwileczkę — powiedział Marlowe. — O kim ty, bracie Muller, mówisz? — Naiwniaczek, -co? Wiesz dobrze, o Mim .mówię. Pomógłbyś im chętnie, jakbyś mógł. Byczy kark i ta dziwka z dużymi cyckami, którą mi sprzątnął sprzed nosa. — Ach, masz na myśli tego siłacza, który ci rozwalił szczękę? Rozległo się bardzo głośne plaśnięcie, a potem cisza, w której słychać było tylko chamski chichot jednego z przyjaciół Mullera. — Może się okazać, przyjacielu piwowarze, że jest to największy błąd, jaki popełniłeś w swoim tchórzliwym życiu — powiedział Marlowe tonem naprawdę wesołym i pogodnym. Muller uznał widocznie, że posunął się za daleko, bo nagle warknął: — Chodźmy. Mamy co innego do roboty. 314 Kiedy trzasnęły za nimi drzwi, Marlowe zasunął rygiel i wrócił do nas. .— Wychodźcie. Przez te drzwi do sieni, na dół do sklepu i dalej na ulicę. Uważajcie, trzeba teraz unikać awantur. Wszystko od tego zależy. Czekajże pan, drzwi na dole są zamknięte na klucz. — Ach! — zawołał ojciec wsuwając rękę ido kieszeni. — Mam klucz. — Wspaniale. Ostrożnie na dół wewnętrznymi schodami. Dom pusty, Thomas w kościele. Wyjdziecie, jak nie będzie nikogo koło domu. — Dziś wieczór? — spytał ojciec. — Zapakujcie się i ozekaj>oie po ciemku. — Moja wdzięczność... — zaczął ojciec, ale Marlowe obciął go krótko. — Starczy. Nie mam czasu na mówienie. Działamy, pamięta pan? Zeszliśmy na palcach do ciemnego, ponurego sklepu, w którym za każdą skrzynką czy beczułką mógł czyhać nieprzyjaciel, i stanąwszy przy oknie wyglądaliśmy na ulicę przez szparę w spuszczonych żaluzjach. — Byłbym zapomniał, że tytułem wynagrodzenia należą mi się trzy dolary — powiedział ojciec. — Zaraz wyrównam rachunek. — Przeszedł na drugą stronę sklepu i zdjął z półki wspaniały bębenkowy rewolwer, który nadszedł w ostatniej partii towarów. Pistolet był w skórzanych olstrach przymocowanych do ładownicy; Ojciec napełnił pas nabojami i schował do kieszeni dwa zapasowe pudełka. 'Kiedy przypiął pas, broń była prawie niewidoczna pod kurtką. Bardzo nam się przydał ten sprawunek, bo stare pistolety przepadły w pożarze wozu Kisslów. Ale swoją drogą nie mogłem się powstrzymać i spytałem: — Tatku, czy to wszystko razem nie kosztuje więcej niż trzy dolary? — Nie, sumy zgadzają się wprost nadzwyczajnie — odparł ojciec. Trzy dolary plus gratyfikacja na gwiazdkę, którą mi ten stary skąpiec przyrzekł, a potem zaczął udawać, że zapomniał. Zostaje jeszcze kilka centów na moim saldzie dodatnim, ale możemy temu łatwo zaradzić. Weź sobie cukierka, synu. — Zdjął z półki i podał mi ogromny szklany słój. — Ja tam nie mam nic przeciwko temu — powiedziałem uśmiechając się do niego. Wypchałem sobie cukierkami kieszeń bluzy. — W porządku. Bardzo nie lubię długów, a to> samo można powiedzieć o bracie Thomasie. Myśl o tym dręczyłaby go po nocach. W dziesięć minut później ulica opustoszała, więc wymknęliśmy się przez idrzwi i szybkim krokiem wróciliśmy do domu. Wszyscy tu na nas czekali: Jennie i pan Kissel siedzieli z ponurymi minami; 315 cała reszta, w .tym pani Kassel, zebrała się w jednym pokoju, po naszej stronie domu. — Do diabła — powiedział ojciec zamykając za sobą drzwi. — Nie mamy ani chwili do stracenia. Wyjeżdżamy dziś w nocy. Nikt się nie odezwał, ale widać było po sposobie, w jaki wszyscy wzięli się do pakowania, że ta nagła decyzja przyniosła im ulgę. Nareszcie sprawa się rozstrzygnie. Byliśmy gotowi na długo przed zmrokiem. Kiedy zrobiło się ciemno, paliliśmy światło tylko do ósmej, potem zgasiliśmy lampy i czekaliśmy w ciemności. Wieczór był cichy, bez wiatru i zupełnie pogodny, chociaż na niebie błyszczało niewiele gwiazd, chłodny, ale mroźny, ze śladem pierwszej wiosennej łagodności w powietrzu, która zapowiada koniec zimy. Wyszedłem na palcach przez drzwi kuchenne i stałem wąchając powietrze i nasłuchując. Lód na kanale pękał już w kilku miejscach, gdzie dzieci rzucały kamienie, i słychać było w dole bulgotanie. Niedługo stopnieją śniegi w wysokich górach i rzeka i wszystkie strumienie doliny nabrzmieją lodowatą wodą. Podobno już teraz były na stokach gór nagie placki, w miejscach, gdzie słońce, jak na marzec niezwykle gorące, paliło przez kilka dni. Obróciłem się i spojrzałem w mrok ulicy. Nagle zobaczyłem, że coś się tam przesuwa, kształt ciemniejszy od cieni. A jeżeli Muller kazał śledzić nasz dom? Nic z ucieczki. Wróciłem i zawiadomiłem tamtych, a pan Kissel powiedział: — Rzucę okiem. — Wymknął się przez drzwi kuchenne; patrzyliśmy za nim przez okno, ale nie widzieliśmy nic w czarnym jak smoła mroku ulicy. Nagle usłyszeliśmy odgłos walki — szuranie nóg po twardej ziemi, uderzenie, zduszony okrzyk. W pięć minut później rozległy się dwa ciche stuknięcia do drzwi; na progu stał pan Kissel z jednym z przyjaciół Mullera przerzuconym przez ramię, całkiem nieprzytomnym. — Nie było rady, musiałem go zaprosić do kompanii — wyjaśnił pan Kissel. Ojciec i pan Ooe wzięli bandaże i związali obcemu ręce i nogi, a potem zakneblowali mu usta kłębkiem gazy. Miał spory guz na czole i oddychał ciężko, jiak koń, który ciągnął zaprzęg kilka mil pod górę. — Czym go pan uderzył? — spytał ojciec swoim medyczno-za-wodowym głosem. — Knykciami —odparł nasz olbrzym. Rozmawialiśmy szeptem, a wiązanie i kneblowanie odbywało się przy świetle zapałek. Teraz znowu siedzieliśmy w ciemności. 316 Dokładnie o dziesiątej otworzyły się drzwi; skoczyliśmy na nogi ale był to tylko Marlowe. ' — Przepraszam — powiedział. — Musiałem się upewnić. Gotowi wszyscy? No, no. To co? Ojciec opowiedział mu, jak schwytaliśmy przyjaciela Mullera który drzemał teraz półprzytomny. — Jesteśmy zapakowani, dzieci owinięte w derki. Jedyne marzenie, to jak najprędzej wyruszyć w drogę. — W takim razie idziemy. Zostawimy go tu. Będzie spał do rana. Gęsiego za mną. Wozy i zwierzęta na przedmieściu. — Jakim cudem... — Mniejsza o to. Nie ma czasu na Słowa. O ile mogłem się zorientować, prowadził nas — Kissel, pan ??? i mój ojciec nieśli po jednym dziecku, pani Kissel prowadzała najstarszego malca za rękę — boczną ulicą przez śpiące miasto w kierunku doliny. W kamienistym zagłębieniu niedaleko jeziora czekał na nas indiański chłopiec z wozami ?????'? i Coego, wyładowanymi żywnością i innymi bagażami, obok stały woły, muły i mój Zuch. Księżyc wzeszedł, chociaż był przysłonięty mgłą, i wszystko wydawało się upiornie blade, kiedy ładowaliśmy kobiety i dzieci na wóz, zakładali juki mułom, które przynajmniej raz wydawały się w dobrych humorach, i poprawialiśmy popręgi i inną uprząż. — Prędzej prędzej, nie grzebcie się. Jeszcze przed świtem zaczną nam deptać po piętach — wołał Marlowe siedząc teraz na grzbiecie własnego wierzchowca. Szarpnęliśmy lejcami i (ruszyliśmy w kierunku jeziora po drugiej stronie Salt Valley, na pół zamarzniętego, pokrytego płatami śniegu, srebrzystego w tym przymglonym blasku księżyca. Dotarłszy do jeziora jechaliśmy długie godziny tuż przy brzegu — poprzez wzgórza, które w jednym miejscu schodziły aż do wody, pokryte śniegiem, co bardzo utrudniało jazdę; przed samym świtem zostawiliśmy jezioro za sobą i wjechaliśmy na drogę, którą Marlowe nazwał Południowym Szlakiem. Wszyscy byli na pół żywi ze zmęczenia, a zwierzętom „grały boki", o czym kiedyś wspominał ojciec w swoim dzienniku. Ale odpoczywaliśmy krótko. Napoiliśmy i dali obrok zwierzętom, sami leżeliśmy może godzinę, dopóki niebo nie zbladło trochę nad górami Wasatch, i zaraz Marlowe zagnał nas z powrotem na szlak. Nikt nie protestował. Wiedzieliśmy, że mówi prawdę; danici rozpoczną pościg wczesnym rankiem. Wiedzieliśmy też, że jeśli nas pochwycą, będzie to śmierć dla niektórych z nas i prawie niewolnictwo dla reszty. Ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu był tak zmordowany. Od wielu dni żyliśmy w bezustannym napięciu i nerwo- 317 wym podnieceniu, a teraz mieliśmy za sobą całą nie przespaną I noc. Od czasu do czasu dosiadałem na chwilę Zucha, ale przeważ- | nie szedłem, żeby go nie męczyć. Kiedy zbliżał się świt, wciągnąłem i Po-Povi na siodło i wlekliśmy się stępa we dwoje, kiwając się 1 i jadąc, kiwając się i jadąc. Gdy było już jasno, zaczęliśmy się wszyscy 'Oglądać za siebie. | Człowiek robi to instynktownie, kiedy myśli, że go ścigają. Żywego ducha w promieniu wzroku, ale kiedy przebyliśmy następny skalisty łańcuch wzgórz, Marlowe wjechał na wzniesienie i obserwował badawczo płaskie, równinne pustkowie rozpościerające się za nami w 'migotliwym blasku. — Jest coś? — spytał ojciec, kiedy Marlowe wrócił. — Tuman kurzu, spirala powietrzna. Nic poza >tym. Ale przez cały >ten dzień aż do następnego coraz częściej obserwował drogę. W końcu, wjechawszy anowu na pagórek, stał itam chwilę rozglądając się, patrząc pod słońce i robiąc obliczenia. Po chwili zawołał: — Stój. Mamy towarzystwo! Zatrzymaliśmy się i w pośpiechu zeskoczyliśmy na ziemię. Chyba po raz setny .tego dnia obróciliśmy się i spojrzeli na przebytą drogę- — Z innej strony — powiedział Marlowe wskazując na wzgórza. Wszyscy wykonaliśmy błyskawicznie obrót, ale iw pierwszej chwili nie zobaczyliśmy nic prócz szeregu skalistych szczytów, nad którymi samotne i ciche płynęły chmury. Nagle dostrzegłem błysk metalu w równo odmierzonych odstępach czasu. — Może powinniśmy uformować iinię obronną? — zawołał ojciec. Chyba nigdy w czasie całej podróży nie był tak przejęty. — Jesteśmy narażeni na ataki ze wszystkich stron. — Niegroźny, dopóki się go nie podrażni — odparł Marlowe wskazując na stok, po którym bez pośpiechu schodziła ku nam niedbała, niechlujna postać mężczyzny niosącego w ręku mosiężną lunetę. — Nie, doprawdy — powiedział ojciec. Chociaż starał się opanować, usłyszałem drżenie w jego głosie. — Major Bridger we własnej osobie. — Aile gdy spojrzał ponownie, zawołał: — W to chyba naprawdę nie uwierzę... Drugi mężczyzna schodzący w dół po głazach, miał na twarzy swój dawny, 'dobrze nam znany drwiący wyraz; włosy i brwi odrosły mu i tylko kilka brzydkich, białych plam na wierzchu spalonych dłoni przypominało o niedawnym poparzeniu. — No, no, no — powiedziała Jennie odzyskawszy w końcu głos. — Na Boże Narodzenie wszyscyśmy się skręcali z tęsknoty-A może już zapomniał, że była imoiwa o tym terminie? 318 — Jakże się miewa moje śliczne dziewczę? — spytał Coulter, szczerząc zęby Słowa Jennie ani trochę go nie speszyły. — Przyszedł do mojego fortu — wyjaśnił major Bridger, gdy Jennie odwróciła się do Coultera plecami, żeby zrobić coś, co widocznie było okropnie pilne - i wybierał się dalej do Salt Lakę City tego dnia, w którym przygalopował wasz indiański posłaniec. Postanowiliśmy pojsc razem, żeby nam się w drodze nie nudziło. — Damy sobie radę bez pana Coultera — warknęła Jennie. — On ma pewno ważniejsze sprawy do załatwienia w Kalifornii. — i ego me jestem taki bardzo pewien, szanowna pani — powiedział Bridger wskazując na dolinę Tym razem zobaczyliśmy jakąś plamkę, kłębek poruszającego się kurzu —daleko, hen, niemal na horyzoncie — A jakże, jadą — przyznał Coulter. — Powiedziałbym, że będą tu za godzinę — dorzucił Bridger spoglądając na słońce. — Ilu? — Wygląda mi na jedenastu albo dwunastu — odparł. — Jakoś bardzo im się spieszy. Ja to się tam nigdy nie śpieszę. Człowiek tylko przyjeżdża na miejsce przed samym sobą i potem nie wie, jak zabić czas, zamam siebie dogoni. ?-.??, ^Wie ~ -wołał mój ojciec zdejmując kapelusz i wydęto1 n^fę Wfradku T «***«* *4 pod wasze rozkazy! Wielka ? ' ?!?? C SP0tkaC ,WaB Zno,wu- ??1??? 'nie wy i gdyby nie brat Marlowe ze swoim... — Skróć pan... — powiedział Marlowe. — Moje nieświęte ucho w mormońskiej stolicy, brat Marlowe przedstawił go Bridger Coulterowi. - Buckingham Coulter, czeladnik w trudnym rzemiośle przewodnika szlaku Coulter uścisnął rękę Marlowe'a, wymienił uścisk dłoni z panem S ?? ami l f małą Indiank3; a potem, uśmiechając się, kpiąco z ożył głębOKi ukłon przed Jennie, która zaczerwieniła się gwałtownie i wprawiła wszystkich w zdumienie mówiąc: ???^? JfŻeli ?-tak '0zeka nas ^?^???? śmierć, nie mam nic przeciwko temu, zęby mnie niektórzy pocałowali na przywitanie. ?^?^?0 ? Się ,pi0|dl0,ba> dziewczyno! — zawołał Coulter dając jej Sgera W '????? ,CZęŚĆ Ciala' P° 'cz^m :Zaraz !0bróci!ł Bię do zaSS* jfLchwil* Podjechaliśmy wozami kawałek dalej, za SoS g B"d§er ukrył je, zwierzęta zaś przywiązał w małym ^głębieniu między głazami. Następnie zaprowadziliśmy kobiety i uzieci wyżej na stok, po czym mężczyźni zajęli stanowiska, jakie bridger im wyznaczył. Powiedział: 319 — Zaczekamy na nich za skałami. Jak przyjadą, odprawimy małe nabożeństwo. Było ich dwunastu. Wyglądając ostrożnie zza głazów obserwowaliśmy ich, jak się zbliżali szybkim truchtem; taki krok najmniej męczy obciążonego ikomia podczas długiej jazdy. Wszyscy byliśmy zdenerwowani, nawet Coulter, który uważał, że nadal jest odpowiedzialny za naszą bezpieczną .przeprawę do Kalifornii. A teraz dodatkowo zależało mu na wyprowadzeniu Jen- nie z trudności. — Najpierw utniemy sobie małą pogawędkę — powiedział Brid-ger. —? Jeśli łaska, wstrzymajcie swoje salwy i pozwólcie mi mówić. W piętnaście minut później usłyszeliśmy dudnienie kopyt ich wierzchowców. Potem na chwilę podrygujące na siodłach postacie zniknęły za skałami zakrętu. Kiedy jeźdźcy pokazali się znowu, byli nieprzyjemnie blisko naszej kryjówki. — Ten z zabandażowaną szczęką to Muller — wyszeptał cicho ojciec. — Może by mu tak wpakować kulkę? Bridger poślinił palec, potrzymał go chwilę w powietrzu, a potem przyłożył kolbę strzelby ido policzka. Nie zuważyłem, jak się poruszył spust, ale jednocześnie z hukiem a dymem Mullerowi spadł kapelusz z głowy. Pościg zatrzymał się tak raptownie, że jeden koń stanął dęba i zrzucił jeźdźca. — Na tymczasem starczy — zawołał Bridger. — Nie radzę ani kroku dalej. A teraz pogadamy. — Przyjechaliśmy po dysydentów. Przyślijcie na dół dziewczynę i resztę tej bezbożnej bandy — zawołał Muller. — Inni mogą odejść w spokoju. — Nie jestem pewien, czy oni mają chęć wracać — odparł Bridger. — Czekajcie, zaraz ich spytam. — Obrócił się do mojego ojca i pana Kissla i wykonał cały szereg najzupełniej idiotycznych gestów. Potem zawołał do tamtych: — Nie mają chęci, ale serdecznie dziękują za życzliwe zainteresowanie. — Odmawiasz wydania ich? Sprzeciwiasz się Prorokowi i świętym dnia ostatniego naszego kościoła? — Nie bardzo słyszę. Powiedziałeś pan, że sam Brigham Young cię tu przysłał? Mężczyzna ma. dole wyprostował się, wyciągnął pistolet i strzelił; kula odłupała kawałek skały może o stopę od twarzy Goultera. Usłyszałem, jak Coulter szepnął: — Niewiele brakowało — i poderwawszy strzelbę strzelił mężczyźnie prawie w sam- środek — powiedzmy cal na prawo — czoła. — Wieje leciutki wschodni wietrzyk — zauważył łagodnie Bridger. — Tak mnie rozeźlił, że nie zwróciłem uwagi. 320 __Bluźniercy! Nieprzyjaciele Boga! Zapłacicie nam za to, choćbyśmy was mieli ścigać do końca życia! — zawołał Muller takim jakimś piskliwym głosem. Potem cała zgraja rzuciła się do ucieczki i wśród ogłuszającego stuku podków zniknęła za skałami. — Osły, prawda? — powiedział Bridger. — Oo teraz? — zwrócił się do niego ojciec. Mężczyźni odbyli naradę; Coulter i Bridger uważali, że najlepiej będzie zostać tu, gdzie jesteśmy, aż do zmroku. Nie bardzo rozumiałem, o oo im chodzi. Ale major Bridger powiedział: — Jeżeli nie wystawią pikiet, liczba wdów na świecie może wzrosnąć tej nocy. — Mnie się io nie podoba —oznajmił Coulter. — Człowiek ukatrupi jednego z*tych pobożnych łapserdaików i zaraz ma ma sumieniu dziesięć wdów. Z grubsza licząc ta tu zgraja reprezentuje jakąś setkę. Moim zdaniem to nie jest w porządku. Uważam, że takie świętokradztwo... O, patrzcie! A to co znowu! Któryś z napastników wysunął zza skały długi kij, na którego końcu powiewało cos, co wyglądało na parę białych kalesonów. Potem bardzo ostrożnie wysunęło się ramię i zagrzmiał głos: — Biała flaga! — Jeżeli chcecie się poddać, rzućcie broń i miech jeden po drugim wychodzi na drogę — odpowiedział Bridger. — Żądamy zawieszenia broni, żeby pochować zabitego. Zgodnie z regułami cywilizowanej wojny. — A to co takiego? Nigdy o nich nie słyszałem — zdziwił się Bridger. — Tak czy siak, inie prowadzimy z nikim wojny. Znajdowaliśmy się w drodze do Kalifornii, kiedy nas napadli bandyci. — Odmawiacie zawieszenia broni? — Zrozumcie, kocham, chcemy zabić jak nawięcej bandytów. — Temu człowiekowi leżącemu ma drodze należy się przyzwoity pochówek na poświęconej ziemi... maszą religia tego wymaga. — Nie przesadzajmy. Przecież on popełnił samobójstwo. Coulter ryknął śmiechem, >a z dołu buchnęła ku mam wiązanka przekleństw, od której najbardziej zahartowanemu człowiekowi zwiędłyby uszy. - — Im bardziej będą się wściekać, tym więcej narobią głupstw — zauważył Bridger. . Czekaliśmy dalej. Wkrótce znowu pokazały się kalesony i zaraz potem odezwał się głos. Nie sądziliśmy, żeby to był Muller, bo prawdę powiedziawszy Muller był za głupi i inni musieli odwalać za niego myślenie. — Żądamy zawieszenia broni dla przeprowadzenia pertraktacji. — W jakiej sprawie? — Chcemy przedstawić nasze żądania. — Jakie żądania? 21 — Podróże Jaimiego McPheetersa 321 — Wydajcie nam dysydentów. Nasza strona odbyła szeptem naradę, po czym Bridger zawołał: — Dwaj niech wystąpią naprzód. Bez broni. Macie się poruszać cicho i powoli, bo inaczej hałas uruchomi moją strzelbę. Trwało to jakoś dziwnie długo, ale w końcu Muller i mężczyzna, którego widzieliśmy po raz pierwszy, podeszli aż do pierwszej skały pod nami. Byli teraz w odległości może pięćdziesięciu jardów, więc ^widzieliśmy wyraźnie .zabandażowaną twarz Mullera i jego małe świdrujące oczka. Ależ on był wredny. — Starczy. Będzie wam tam całkiem wygodnie. — Nie pozwolisz nam wejść na górę? Chyba nie żądasz, żebyśmy stali na tym piekielnym słońcu. — Ależ skąd! — powiedział Bridger. — Nie ma żadnej potrzeby. Śmiało możesz zwołać swoich świętych i wrócić do miasta: Sam nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że oni starają się zyskać na czasie. Nie mówili jak ludzie, tylko kręcili i kluczyli. Ale w końcu towarzysz Mullera wydukał: — Chodzi nam o to: chcemy zabrać do miasta dziewczynę. Jak ją do nas przyślecie, inni będą sobie mogli odejść w spokoju. Przyznasz chyba, że to sprawiedliwe żądanie. — Ze świecą by szukać sprawiedliwszego — zgodził się Bridger. — Tylko zobaczę, czy jest gotowa. — Zawołał na Jennie i nie czekając na jej odpowiedź wyjaśnił tamtym: — Słowo daję, przykra sytuacja. Dziewczyna nie chce. — Ach, jakie to zabawne! — zachłysnął się Muller. — Przyślij na dół tę dziwkę, ty stary wysuszony koźle, bo jak nie... — Jego towarzysz chwycił go szorstko za ramię i odciągnął na bok. Rozmawiali odwróceni do nas plecami. W tej samej chwili kamyk potoczył się ze szczytu, odbił się dwa razy od ściany i spadł prawie u moich stóp. — Panie ???! — wrzasnął Otello z drugiego końca półki skalnej. Kiedyśmy się obrócili i spojrzeli w jego kierunku, wstawał właśnie i chwyciwszy pistolet Jennie strzelił do trzech mężczyzn, któ-' rzy skradali się do nas od strony szczytu. Huknęła strzelba i Otello z głośnym krzykiem padł; w tym samym momencie Goulter i Bridger rzucili się naprzód strzelając jeden przez drugiego i krzycząc do nas, żebyśmy pilnowali napastników stojących na drodze. Ta zgraja wypadła teraz zza zakrętu wrzeszcząc tryumfalnie i biegła przez piach w rozciągniętym szyku, strzelając raz po raz. Wszędzie dokoła słyszałem zgrzyt kulek odbijających się od skał. Złapałem jedną ze strzelb przyniesionych tu z wozu pana ??? i strzeliłem do Mullera mierząc mu w sam środek brzucha, ale w momencie, 'kiedy pociągnąłem za cyngiel, piekący pot zalał mi oczy i chybiłem. Niewiele brakowało, a byłbym się rozbeczał. To 322 •wszystko dlatego, że tak mi na 'tym zależało. Normalnie poczekałbym, aż mi pot spłynie, i dopiero wtedy bym strzelił. W mgnieniu oka sytuacja się odwróciła. Dopiero przed chwilą siedzieliśmy ©obie spokojnie i bezpiecznie, a teraz nagle znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu. Było ich stanowczo za dużo. Z tych dwunastu czy trzynastu, którzy na nas napadli (później dowiedziałem się, że było ich trzynastu), jeden nie żył, trzej zaatakowali nas od strony szczytu, a dziewięciu usiłowało przygwoździć nas od dołu; muszę powiedzieć, że niektórzy czepiali się skały pazurami jak obłąkańcy. Aż tu nagle Jennie nacisnęła spust dwururki na wozie ?????'? ? mężczyzna, który stał tuż obok Mullera, podniósł ręce 'do twarzy, której właściwie już nie miał. Równocześnie huknął strzał z pistoletu i jeden ze świętych rozpostarł ręce i znieruchomiał na skale tuż nad panią Kissel. Głowa zwisała mu na dół, oczy miał szeroko oitwarte i nieruchome. — jak człowiek, który chce powiedzieć coś bardzo ważnego. Chwilowo zabawa się skończyła. Dwaj pozostali ???????? na skale nad nami zeszli bokiem na drogę, a ci w dole rozproszyli się i zniknęli za zakrętem. Jeden śpieszył się bardzo powoli, kuśtykał ciągnąc za sobą lewą nogę, a drugiemu Goulter wpakował kulkę w plecy, zanim zniknęli za zakrętem. Runął ciężko na ziemię jak worek z pszenicą, nie drgnął imu ani jeden mięsień; nie myślcie, że to był ładny widok. Ale u nas też nie było najweselej. Otello oddychał głośno i chrapliwie, a mój ojciec pochylał się nad jednym z małych Kisslaków, płowowłosym, dwuipółletnim brzdącem (nie pamiętam, którą z biblijnych ksiąg ten malec miał na imię). Nie żył, dostał rykoszetem w szyję i skonał nie wydawszy dźwięku. Żadne z itych dzieci nie 'płakało ani nawet nie zakwiliło w czasie całej chryi. To były naprawdę dobre dzieci; jakoś nigdy dotąd nie zwracałem na nie uwagi. — Tak mi przykro, proszę pani — powiedział ojciec i zbliżył się do Otella. ???, bez kapelusza, klęczał obok niego i przytrzymywał mu głowę. — Przyrzekł 'mi pan, paniczu Ooe... — Jesteś wolnym człowiekiem. Uznaję cię w obecności tych świadków, Otello Watkins, człowiekiem po wsze czasy wolnym. Miałem nadzieję, że wypowiem te słowa w Kalifornii — rzekł ???. Łzy płynęły (mu ciurkiem po twarzy. — Lepiej by było, gdybym cię zostawił na placu targowym w Nowym Orleanie. — Paniczu Ooe... to wielka... radość... być... wolnym... Jeszcze chwilę dyszał ciężko, prężąc się i wyginając, a potem znieruchomiał. Pan Kissel siedział na głazie żując jakieś zielsko, a pani Kissel trzymała wciąż chłopczyka w ramionach, kołysała go i gładziła 323 po włosach. Jannie siedziała ? pozostałą trójką dzieci na końcu półki skalnej, w odległości kilku jardów. Bridger, przygarbiony i z głową spuszczoną, wyglądał na człowieka złamanego, ale w pewnym momencie wyprostował się i powiedział: — Moja wina. Ci mormoni to nie Indianie ze szczepu Kruków... będę o tym pamiętał. Może zrobiłem się za bardzo podobny do Indian... nie umiem już myśleć jak biały człowiek. —: Zmienne losy wojny — wtrącił Marlowe. — Smutne, ale prawdziwe. Coulter zapiął imocniej pas z pistoletem i schylił się, żeby podnieść strzelbę. — Być może, ale imamy jeszcze kilka spraw do załatwienia. Postaram się dogonić was na szlaku. Jak nie, kłaniajcie się ode mnie Kalifornii. — Co robisz? —-zawołała Jennie. — Ano naliczyłem ośmiu świętych, którzy czekają niecierpliwie na nagrodę w niebie. — Tylko żebyś wrócił, ty głupcze! — Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. — Wolałabym nie słyszeć nigdy słowa Kalifornia! — Na mnie też czas — powiedział Bridger. Teraz słuchajcie: jak się zrobi ciemno, zejdźcie cicho na dół i w drogę. Dajcie obrok zwierzętom, zaprzęgnijcie woły i odjedźcie możliwie najciszej. Oni nie będą was ścigać. To obietnica, której dotrzymam. Ani jeden z tych świętych pogan nie wyjdzie za wami na szlak. — To mi się nie podoba — wybuchnął mój ojciec. ?— Stosunek sił jest niewłaściwy. Idę z panami. — Innym razem, doktorze. Idziemy z Coulterem na robotę, która jest odpowiedniejsza dla Indian — trudną nocną robotę. Brat Marlowe wyprowadzi was na szlak. Ścieżka jest zupełnie wyraźna stąd do Humboldt, a śniegu mniej, niż się zdawało. Do-*j gonimy was pewnie za dzień albo dwa. Uścisnął ojcu rękę i zaczął schodzić po głazach w dół, do Coultera, który na niego czekał. Ściemniło się, błyskawice przelatywały po niebie, a za godzinę miał zapaść mrok. Nim minęło dziesięć minut, lunął deszcz. Jak powiedział Marlowe, prawdopodobnie ostatni deszcz zimowy. Wszystko tutaj było do góry nogami. Wiosną i latem, kiedy roślinność się rozwijała, deszcz prawie nie padał, za to zimy były śnieżne i deszczowe, z czego nikt nie miał pożytku. Dygocąc z zimna siedzieliśmy na naszej półce skalnej przemoczeni do suchej nitki, gdy nagle wybuchła straszliwa burza. — Teraz — powiedział Marlowe. — Świetny moment. Doskonała osłona. Gęsiego, jak przedtem. 324 Pan Kissel, ??? i mój ojciec nanieśli kamieni i przykryli nimi zarówno Otella, jak synka państwa Kisslów, więc teraz odciągnęliśmy panią Kissel od małego grobku i zaczęliśmy schodzić w dół. Pozostało nam bolesne wspomnienie o danitach. ROZDZIAŁ XXXV 27 kwietnia 1850 Droga Melisso, zbliżamy się do Sierra Nevada. Po drugiej stronie łańcucha gór — Kalifornia! Wydaje się, że minęło dziesięć lat od tego wiosennego poranka w Kentucky, kiedy wstaliśmy z Jaimiem i rozpoczęli nasz strategiczny odwrót i ucieczkę przed finansowymi prześladowaniami. Jak już wspominałem, mieliśmy nadzieję, że w stolicy mormońskiej otrzymamy jakąś wiadomość od naszych najbliższych, ale zima była ciężka i poczta widocznie nie kursowała. Zakładamy więc, że w Louisville wszystko jest w porządku. Jeżeli szczęście nam dopisze, odkryjemy złoto i jesienią będziemy już w drodze powrotnej do was. W ostatnim liście opisałem Ci tragiczne starcie z danitami, naszą ucieczkę ze skał pod osłoną burzy i dalszą drogę, pod przewodnictwem Marlowe'a, wzdłuż Szlaku Południowego, który biegnąc przez Wielką Kotlinę łączy się nad rzeką Humboldt (inaczej zwaną Rzeką Mary) z głównym traktem do Kalifornii. Zdążając tą okrężną drogą pozostawiliśmy daleko z boku tak zwaną „odskocznię", punkt, w którym rozwidlają się drogi: szlak do Oregonu i szlak kalifornijski. Tam to, w pobliżu miejsca zwianego Soda Springs, emigranci zdążający do Oregonu kierując się ku działowi wodnemu Rzeki Węża, emigranci kalifomijscy zaś skręcają na południe, ku rzekom Niedźwiedzia i Humboldt. Co dzień wypatrujemy Coultera i 'majora Bridgera, ale oni dotąd nie połączyli się z nami. Dręczą nas złe przeczucia. Ani jednej wiadomości od nich w ciągu nużących dni mozolnej pielgrzymki ku temu z dawna wytęsknionemu celowi. Zaczynamy się zastanawiać, cży aby ci dwaj dzielni ludzie, którzy tak sobie lekceważyli niebezpieczeństwo i cudem wyszli z niezliczonych krwawych starć z tubylcami, nie zginęli w końcu z rąk zgrai religijnych po-myleńców. Jeżeli tak jest w istocie, czy nie zechciałabyś porozmawiać o tym z wielebnym pastorem Carmodym? Może on potrafi wysnuć z tego jakiś morał. Z chwilą gdy dotarliśmy do głównej drogi, nad rzekę Humboldt, Marlowe przemówił do nas w swój zwykły oszczędny sposób: — Hm, tak. Muszę się pożegnać. Droga stąd prosta. Bardzo wygodna. 325 Byłem jak rażony piorunem. — Przecież to niemożliwe, żeby pan wracał! — Och, tak, wracam. Żadnego zainteresowania złotem. Nie po mojej linii. — Niech pan posłucha, przyjacielu — powiedziałem. — Niczego nie pragniemy goręcej, niż żebyś został członkiem naszej dużej rodziny. Jeżeli z nami pojedziesz, może zdołamy ci się jakoś odwdzięczyć w Kalifornii. Miał minę bardzo speszoną, a odpowiadając wysławiał się prawie normalnie. — Jestem państwu bardzo wdzięczny, naprawdę. Ale muszę wrócić. — Wrócić? Dokąd? — Jak to dokąd? Naturalnie do Salt Lakę City. — Zabiją pana. Wymyślą najokrutniejsze tortury. — Och, nie. Może mieliby ochotę. Będzie mnóstwo gadania — Rada i tak dalej. Ale skończy się na niczym. Widywałem już takie sytuacje. Widzi pan, Brigham Young jest moim wujem. Też nie lubi danitów. Potrząsnąłem głową. — Nie podoba mi się to. Podejmuje pan straszliwie ryzyko. I to przez nas. Jego odpowiedź zdumiała nas wszystkich. — Jestem mormonem. Mam zamiar zostać mormonem. Ale chcę skończyć ze złymi rzeczami. Ważne, żeby oczyścić religię z zabobonów. Moja robota. Chcę przekonać o tym Proroka. Pożegnaliśmy go ze smutkiem, a kobiety napchały mu do juków ile się dało żywności. Siedząc na koniu w blasku popołudniowego słońca wydawał się zbyt kruchy i drobny, żeby rozpoczynać samotnie tak trudną podróż. A ponadto odnieśliśmy wrażenie, że wstydzi się tej chwili rozstania. Nagle powiedział: — No więc... — i odjechał nie skończywszy zdania. Wołaliśmy do niego i machali rękami, ale ani razu się nie obejrzał. Nie sądzę, żeby chciał wracać. Po prostu zrobił to, co mu nakazywało poczucie obowiązku, które jest prawdopodobnie istotą jego religii. Nie wiem, jak historia mormonów oceni w przyszłości postać brata Hugha Marlowe'a, apostoła rozsądku i umiarkowania, ale mam nadzieję, że będzie to ocena życzliwa. Gdy w przyszłości a ?— postęp ten jest nieunikniony — bigoteria i ciasnota, zamiłowanie do gwałtu i okrucieństwa wyparują z umysłów tych silnych i upartych ludzi, działalność brata Marlowe'a z pewnością zostanie uznana za kamień milowy na drodze do prawdziwego oświecenia. Nie będę Ci opisywał szczegółów naszej dalszej drogi z Humboldt 326 do miejsca, w którym przebywamy obecnie. Obawiam się, że po rozstaniu z Marlowe'eim popełniliśmy wielki błąd, a mianowicie skręciliśmy na szlak północny skrótem Lassen, który oddala się od rzeki Humboldt w Lassen Meadow i prowadzi w kierunku zachodnim ku źródłu Króliczej Jamy, dalej przez Pustynię Czarnych Skał i aż do podnóża Sierra Nevada. Wystarczy powiedzieć, że cierpieliśmy nieopisane tortury; co więcej, miast skrócić, przedłużyliśmy naszą podróż. Z pewnością nie osiągnęliśmy głównego celu, mianowicie chodziło nam o to, żeby uniknąć prywacji jałowego Ścieku Humboldt, to jest nisko położonych obszarów odpływowych tego jeziora. Udręki pustyni, którą pokonaliśmy na naszej drodze, były — o czym już teraz wiemy — stokroć gorsze od wszystkiego, co na mas czyhało na głównym szlaku. Gdy skończyły się nam zapasy, zaczęliśmy się żywić tym, co nam wpadło w ręce. Przez wiele dni usta nasze były wysuszone i bez kropli śliny, nasze wargi spieczone z pragnienia; żebraliśmy o mąkę i cukier u innych emigrantów, też w trudnym położeniu; Indianie rozkradali nam resztki dobytku, strzelaliśmy więc nocą do zaczajonych obok naszego obozowiska; byliśmy chorzy, wyczerpani, marzliśmy, słońce nas paliło, przymieraliśmy głodem, padaliśmy ze zmęczenia — ale oto dotarliśmy tutaj i pełni zapału wyruszamy w drogę, aby pokonać Przełęcz, i wziąć się za bary z Wielką Przygodą, która oczekuje nas po tamtej stronie... * 0 Jak (to zwykle w listach do domu, ojciec wybiela najgorsze momenty; wielka szkoda, bo zamierzam przecież napisać całą prawdę o naszej wyprawie po złoto do Kalifornii. Lepiej więc będzie, jeżeli opisując drogę skrótem Lassen posłużę się fragmentami z jego dziennika, podam je w tej samej szkicowej formie, w jakiej ojciec wszystko pisał na gorąco, dzień po dniu, w czasie tego najtrudniejszego okresu naszej podróży. Zapiski iz dni od 25 marca do 29 kwietnia. W Lassen, punkcie rozwidlenia się dróg, zostawiliśmy list dla Coultera w beczce służącej za skrzynkę pocztową. Beczka pełna po brzegi listów, w których emigranci zawiadamiają swoich krewnych i przyjaciół o zmianie trasj^. Przerzuciłem wszystko, nie znalazłem nic dla nas. Kurz, kurz, pokłady ohydnego kurzu. Brak opadów czyni z tej okolicy pustynię, którą też jest w istocie. Piżmoszczury (kompania emigrantka) pożyczyły nam lekki wóz. Duży, niebieski wóz Coego, odpowiedni na szlak Santa Fe, tak 327 jest ciężki, że padające ze zmięczenia woły nie uciągnęłyby go już daleko. Mijamy grób: „E. A. Brown, Louiswlle". Nie znałem tego człowieka. Dwunastu mężczyzn odłączyło się wczoraj od kompanii Piżmo-szczurów z zamiarem odbycia reszty drogi pieszo. Porzucili dwa wozy, każdy wziął po trzydzieści funtów żywności i po jednej derce. Nadal brniemy przez pustynną dolinę, trawa nędzna i wysuszona. Niedziela. Kosiliśmy trawę robiąc zapasy na siedeimdziesięcio-milowy odcinek pustyni. Bawię się w krawca — łatam moją starą kurtkę. Poniedziałek. Po załadowaniu siana ruszyliśmy w drogę, natrafiliśmy na ogłoszenie przybite do drąga. „Zaopatrzcie się tu w siano na etap długości siedemdziesięciu mil. Czterdzieści mil od tego miejsca skręcić w prawo do źródła, pół mili z drogi. Dwanaście mil do Gorących Źródeł, dziewiętnaście mil do Źródeł Czarnej Skały. Prosto do Błotnistego Potoku, siedem mil. Do Sacramento Yalley (trzydzieści dwa. Do fortu Sutter dziewięćdziesiąt mil. Razem odległość stąd ido fortu Sutter, jak wynika z powyższego, dwieście siedemdziesiąt mil". Brniemy przez dobrze nam znajomy „pył ipekakuany" — silny środek na wymioty w koncentracie. Dzikie krzewy bylicy, cała dolina pocięta wijącymi się łożyskami wyschniętych rzek. Ogromnych rozmiarów rowy, w których często grzęzną zaprzęgi. Karmiliśmy woły przywiązawszy je wpierw do kół lub nie wyprzęgając z wozów; inni karmią je luzem. Woły rzucały się na siano jak zgłodniałe psy. Ludzie, których spotykamy po drodze, pędzą swoje umęczone bydło za wozami, to znów przed wozami. Gdy wyczerpane zwierzęta kładą się na ziemi, ludzie niekiedy czekają pozwalając im odpocząć. Kiedy indziej biciem zmuszają je do wstania albo szezu-ją psami, albo kolejno stosują wszystkie te sposoby. Trzydzieści dwa padłe woły, padły koń, minęliśmy po drodze cztery porzucone wozy i dwa lekkie wózki w doskonałym stanie. Wciąż idziemy szlakiem na Oregon, nazywanym w tych stronach skrótem Lassen. Dokonaliśmy złego wyboru. Wyrzuciłem starą połataną kurtkę i nowe spodnie kupione w Independence, ponadto parę trzewików. Kobiety bardzo zmęczone, ale się nie skarżą. Jaimie prowadzi konia za uzdę, odzywa się rzadko. Ta męka pustyni imusi isię niedługo skończyć! 328 Zawiadomienie przymocowane do porzuconego wozu- Woda stąd o dziesięć i pół mili. Trawa — dwanaście i pół niili."jakoś idziemy — i to chyba wszystko, co się da powiedzieć. ?. ?. Carr F. Carmer . Przy drodze najróżniejszy porzucony dobytek. Siedzę teraz na znakomitym kufrze skórzanym. Wczoraj wieczorem o dziewiątej dotarliśmy do Gorących Źródeł. W ciągu .wczorajszego dnia naliczyłem dwieście dwadzieścia dwa padłe woły. Przeprawiliśmy się przez gorący potok i wyszliśmy na pustynię pozbawioną wody na odcinku dwudziestu mil. Ścinaliśmy kiścią! stą trawę na obrok 'dla bydła. Przyjemność, jaką sprawia mi podróżowanie przez te okolice wynika z taktu, ze tak nieliczni przede mną tędy jeździli, a zwłaszcza ze żaden turysta uch nie opisał; że tego wszystkiego, co widzę i na co spoglądam, nie spospoliciły dotąd spojirzenia czy opisy innych podróżników. Nie narażam się na poniżający zarzut, że kopiuję cudze wrażenia. ^ Przebyliśmy Pustynię Czarnych Skał, ale przed nami inna dwu-dziestoimilowa pustynia. Zrównała się z nami kompania z St. Louis. aiSd„k?kU ,dni J^teśmy 'bez boczku, teraz żywimy się chlebem albo gotowaną fasolą i kawą bez cukru. Mamy pod dostatkiem suszonych jabłek i moreli, ale rzadko je gotujemy J™a]Sze] ?°c7 nia§łe «ziębienie. Lód w kubkach z kawą. PSw Z^łebie,mu :którzy Porzucili wozy i idą pieszo. K,? Z mną Srupą, w lepszym stanie, że za dopłatą do-wiozą nm bagaż wozami. .Spotkaliśmy mężczyznę z St. Louis, który przewędrował z jucznymi mułami przez Góry Wietrznej Rzeki. W drodze zjadł muła. 329 Olbrzymie wyschnięte jezioro — „jezioro błotne". Niedziela. Minęliśmy niejakiego Smitha, z wozami i towarem 1 wartości 1500 dolarów. Zostały mu w zaprzęgu tylko trzy pary wołów, chowa w kryjówkach swoje towary — sukno, perkal itd. Po- " dróżował przedtem po szlaku Santa Fe, przeniósł się na północ, bardzo żałuje. Na stoku wzgórza, nad źródłami, sterczy rząd dziwacznie spiczastych, białawych piramid, każda w 'kształcie mitry biskupiej. Stoją oddzielnie, jak minarety jakiegoś olbrzymiego klasztoru. Porzucamy kilka strzelb z wozu Coego. Palimy kolby i łamiemy lufy, żeby Indianie nie mieli z nich pożytku. Indianie ukradli kawał boczku, który otrzymaliśmy wczoraj wieczorem od jednej grupy. Strzelaliśmy w kierunku ludzi biegnących w ciemności, około drugiej nad ranem. Indianie w (tych okolicach bardzo dokuczliwi. Piękny ranek. Stado gęsi na niebie. Zbliżamy się do łańcucha gór, otucha wstępuje w serce. Piżmosiziczury przed nami na szlaku, sprzedali wóz kompanii z St. Louis za sto piętnaście funtów mąki. Droga tu pełna ostrych kamieni, bardzo męczące dla wołów. Kurz, krzewy bylicy. Przebyliśmy dzisiaj czternaście mil. Siedemnaście mil ido podnóża Sierra Nevada, potem dziesięć mil na północ i w końcu trzy mile na sam szczyt. Groby: „John Kean z St. Louis, lat 70" „M. Booker, Virginia, lat 31" „John A. Davidson z St. Louis. Umarł po spożyciu trującego korzenia nad potokiem". Jesteśmy w odległości półtorej mili od wzgórz u podnóża Sierra Nevada. Pagórki przed nami białe od śniegu. Ich wschodnie stoki poznaczone są niewielkimi, zielonymi łatami, aż po wierzchołki, rozległą zaś dolinę u ich stóp porastają wszelkie odmiany traw. Jaka rozkosz patrzeć na to — po tej nie kończącej się podróży przez niegościnne, jałowe pustkowie. Zabiliśmy antylopę, świeże mięso w znacznej mierze pozwoliło nam uzupełnić zapasy energii. W niedzielę wymieniliśmy suszone owoce na pół beczki boczku. Cukru brak. 29 kwietnia, gotowi do drogi na szczyt! Dowiedzieliśmy się, że gubernator Kalifornii, Smith, wysyła dla tych, którzy są w potrzebie, ludzi i zapasy na wszystkie przełęcze w górach. Członek jednej z takich najdalej wysuniętych grup przyniósł poniższą odezwę kapitana Todda skierowaną do emigrantów: „Zawiadamia się niniejszym, że rządowe tabory wysłane przez P. F. Smitha, gubernatora Kalifornii, obozują w odległości ośmiu mil od tego miejsca. Wobec powyższego prosi się wszystkie grupy 330 emigrantów, którym potrzebna jest pomoc, aby nie rozbijały obozu tutaj, tylko bezzwłocznie puściły się w dalszą drogę, gdyż w ten sposób unikną niepotrzebnej zwłoki. Pytać o obóz kapitana Todda. ELISCHA TODD Komendant Oddziału". Rozpoczynamy drogę na szczyt! Dziennik, rozumiecie, w sposób prawdziwszy opisywał nasze położenie niż listy ojca do domu. Ale nawet na kartkach dziennika ojciec nie wytrzymywał długo w ponurym nastroju. Pamiętam doskonale, jak zapisywał to zdanie: „Rozpoczynamy drogę na szczyt!" Chociaż zagłodzony prawie na śmierć, był tak szczęśliwy jak chyba nigdy w życiu. W każdym razie wstaliśmy przed świtem drżąc z zimna —w kubkach z kawą znowu pokazał się lód — i nieprzytomnie podnieceni zaczęliśmy się przygotowywać do drogi. Piżmo-szczury obozowały obok, wyczerpani do ostatka. Połowa z nich postanowiła porzucić wozy i zapakować dobytek na grzbiety wołów. Poprzedniego wieczoru ojciec, pan Kissel i pan ??? odbyli naradę (wypiwszy wpierw po kubku gorzałki, która, jak twierdził mój ojciec, dodawała mu sił). Postanowili, że podwoimy zaprzęg obu naszych wozów w drodze na szczyt, przy czym wszystkie muły miały ciągnąć jeden wóz, a (wszystkie woły drugi; mieszać tych zwierząt nie warto, bo wtedy tylko ze sobą walczą. O świcie rozpoczęliśmy drogę ubrani we wszystkie ciepłe rzeczy, jakie mieliśmy w majątku; opatulone derkami dzieci leżały na wozie ?????'?. Droga była bardzo kamienista i 'kręta, kilka razy przecinała lodowaty strumień wypływający z pól śnieżnych w górach. Wozy podskakiwały i trzęsły się, na jednym kole pękła żelazna obręcz; klekotała przy każdym obrocie, ale nie mieliśmy na to rady. Żadnej roślinności prócz karłowatych sosen w szczelinach, a w cieniu płaty śniegu. Im wyżej wspinaliśmy się (odpoczywając co piętnaście minut), tym było ciemniej i chmurniej, ale ani nie padał deszcz, ani nie zanosiło się na burzę. Przywiązałem Zucha do wozu pana ??? i wyprzedziłem naszą kolumnę. Cisza, tylko szmer wody spływającej z tych oblodzonych skał; mogło się zda- -wać, że góry żyją i oddychają, akurat tyle było w nich ruchu. Byliśmy teraz na wysokości dziewięciu tysięcy stóp. Sama przełęcz znajdowała się podobno na wysokości dziewięciu i pół tysiąca stóp, a mój ojciec i pan ??? rzucili uwagę, że coś, co nazywa się Przełęczą Sw. Gottarda w Alpach, w Europie, nie ma więcej niż siedem tysięcy stóp. Koło południa (wyszliśmy na szczyt. Rozczarował nas, nie ma co 331 ukrywać. Spodziewaliśmy się, myślę, że spojrzymy w dół na raj — zieloną dolinę poprzecinaną strumieniami, zboże rosnące na polach i tu ? ??? rozrzucane bryłki złota wielkości orzechów włoskich. Prawdę powiedziawszy, nie było tam nic prócz tych samych skał, a jak zeszliśmy niżej, przywiązawszy zwierzęta z przodu i tyłu wozów, żeby się koła nie obsuwały, zobaczyliśmy znowu tę samą pustynię. Osada Davis znajdowała się o sto imil przed nami; było to pierwsze cywilizowane osiedle, do jakiego mieliśmy dotrzeć w dolinie Sacramento, przy czym droga prowadziła niemal cały czas przez pustynię, a szczepy indiańskie w tych stronach były znane z przebiegłości. Z jedzeniem nadal było rozpaczliwie, ale nad Jeziorem Gęsim, w odległości kilku mil, otrzymaliśmy połeć boczku, cukier i mąkę od wozu rządowego, który stał (tu i czekał na emigrantów. Załoga tego pierwszego wozu była naprawdę wspaniała: współczuli nam i okazali zainteresowanie, kiedy im ojciec powiedział, że kompania Piżmoszczurów na drodze za nami jest w jeszcze trudniejszej sytuacji. Ale dziesięć 'mil dalej spotkaliśmy inny wóz rządowy, który sprzedawał towary po bardzo wygórowanych cenach. Ojciec i woźnica tego wozu (miał na głowie czapkę z szopów i śmiesznie odęte wargi w kształcie półksiężyca) nagadali sobie wzajemnie do słuchu, po czym ojciec powiedział, że jest to „typowy sługus rządowy — nierzetelny sobek i szachraj". Naturalnie zapomniał o tym pierwszym wozie. Ale miał przynajmniej zajęcie, kiedy szliśmy dalej w drogę, zrobił nawet panu Kisslowi i panu ??? mały wykład na temat „lepkiej ręki polityki", tłumacząc, że każdy, kto żyje z pieniędzy rządowych, prędzej czy później traci siłę moralną i charakter i staje się świnią. W ten sposób czas jakoś szybciej mijał. Ta pierwsza noc na pustyni po zejściu z gór była przeraźliwie zimna. Pan ??? spał w naszym namiocie, a Jennie i Po-Povi w namiocie Kisslów. Marzliśmy okropnie, częściowo dlatego, że byliśmy głodni. Wszyscy uważali, że trzeba nadal wydzielać mąkę i boczek, więc przed spaniem zjedliśmy bardzo niewiele. Budziliśmy się w nocy często, a raz, kiedy ucięliśmy sobie rozmówkę, ojciec powiedział, że ma schowany w plecaku kawałek solonego i suszonego na słońcu mięsa bawolego — i niech to licho, jeżeli dla rozgrzewki nie spróbuje go pożuć. Wstał, uderzył się bosą nogą o słup namiotowy, zaczął grzebać i w końcu zawołał, że znalazł. Poczęstował nas, ale odmówiliśmy. —? Nie liczyłem, że będzie to 'miało jakiś smak — powiedział pracując ciężko żuchwami — ale nie przypuszczałem, że okaże się aż tak twarde. Nigdy w życiu nie miałem do czynienia z tak twardym i łykowatym mięsem. 332 Zapalił wobec tego światło i wtedy przekonaliśmy się, że zajada mokasyna. Ponieważ jednak zjadł tylko palec, powiedział, że go ito chyba nie zabije, chociaż trzeba przyznać, że dostał później w nocy silnych bólów żołądka. Słyszeliśmy, jak się kręci i pojękuje. Nic dziwnego; były to mokasyny w bardzo kiepskim gatunku. Wiem, bo zdarłem już dwie takie pary. Nazajutrz trafiliśmy na trzeci z kolei wóz rządowy, ale tym razem był to wóz z towarami dla ludzi idących w kierunku przełęczy. Nie chcieli nam nic sprzedać — ani żywności, ani derek. Ojciec powiedział (tak, żeby go tamci słyszeli), że „nie poniży się do żebrania", powlekliśmy się więc dalej; słońce wychodziło coraz wyżej na niebo i było coraz gorętsze, a ten upał męczył nas bardziej niż ziąb w nocy. Obojętne, jak na to spojrzeć, ten kraj był naprawdę ohydny; od stóp do głów oblepiał nas kurz; mieliśmy kurz we włosach, w ustach, w oczach i uszach — we wszystkich częściach ciała; kobiety to samo. Nasze ubrania były „polakierowane" kurzem, jak twierdził ojciec. Minęliśmy groimadkę osób 'chorych na szkorbut; nogi imieli spuchnięte i całe w plamach, a stawy tak sztywne, że prawie wcale nie mogli się ruszać. Dwa wozy rządowe odmówiły im żywności, daliśmy im więc trochę suszonych jabłek, a ojciec poradził, żeby jedli wszystkie jagody i zielone rośliny — nawet trawę — jakie znajdą w pobliżu wody. Obok jednego bagna natrafiliśmy na grób — kupa kamieni i deska, na której było napisane: „Olyton Reevers z Tennessee. Zabili go Indianie. Odłączył się samotnie od swojej grupy". I dziwaczny dopisek na dole: „Miał w ciele ponad tuzin strzał". Ale my ani razu nie spotkaliśmy w tych stronach Indian. Pod tym względem (mieliśmy szczęście. Tego samego dnia udało nam się kupić na jednym wozie trochę mąki kukurydzianej, bez cukru, więc upiekliśmy z niej placki, które nam nawet smakowały, ale zupełnie nie były pożywne; po godzinie znowu (męczył mnie głód. A wieczorem pewna rodzina emigrantów, znajdująca się w niewiele lepszej od nas sytuacji, sprzedała nam dwa bochny chleba „sucharowego", który był gruboziarnisty i twardy. Kiedy 'dotarliśmy nad Rzekę Piór, niedaleko obozu poszukiwaczy złota, wóz rządowy dał nam zupełnie za darmo sześć funtów wołowiny, której połowę wymieniliśmy później na boczek — funt za funt. 9 maja ojciec zanotował w dzienniku: „Nareszcie jesteśmy w dolinie Sacramento. Bogu niech będą dzięki". Nagle wszystko się zmieniło. Powietrze zrobiło się łagodne, wszędzie dokoła rosła tbujna trawa, wody imieliśmy tyle, że mogliśmy pić i nawet się kąpać. Przystanęliśmy, żeby odpocząć i uczcić tę okazję. Mężczyźni wznieśli toasty kubkami pełnymi wody, z do- 333 datkiem kilku kropel gorzałki, a kobiety najpierw trochę pochlipywały, a potem doprowadziły swój wygląd do porządku. Dotarliśmy w końcu do Kalifornii (tak nam się przynajmniej zdawało), trzeba było jednak przerwać te wiwaty i ruszyć w dalszą drogę, bo żywności nie mieliśmy ani na lekarstwo. Jakaż cudowna była ta jazda przez zieloną, miłą dolinę, w powiewach łagodnego wietrzyka! A jeśli idzie o muły i woły, musieliśmy z nimi prawie toczyć walki, żeby nie zatrzymywały się co chwila i nie skubały soczystej, zielonej trawy. W Dawid Rancho (kilka byle jak skleconych chałup z bali drzewnych) prawie nie mieli co jeść. Spodziewano się lada dzień wozów z Sacramento, ale jakoś jeszcze nie nadeszły. Gromady Indian sprzedawały suszone jagody zbierane zeszłego lata i żołędzie, z których kucharka Davisa wypiekała chleb. Ten Davis miał kucharkę, żółtowłosą kobietę, która klęła jak marynarz; płacił jej pięćdziesiąt centów za każdą wydaną porcję; chwaliła się nam, że zarabia do trzydziestu dolarów dziennie. Pan ??? uparł się, żebyśmy zjedli z nim kolację w jadalni, jako jego goście, ale jedzenie nie było wiele lepsze od tego, co moglibyśmy sami upichcić, chociaż, jak wiadomo, wcale nam się nie przelewało. Wobec tego nazajutrz po śniadaniu, składającym się z żołędzi na skórkach z boczku, ruszyliśmy dalej w kierunku Potoku Wielkiej Skały i tak zwanych „niższych kopalni", odległych o dwadzieścia mil. Po drodze natknęliśmy się na kilku mężczyzn, którzy „płukali" przez półtora dnia i wydobyli wszyscy razem złoto wartości 123 dolarów. — Mało go tu — powiedzieli. — Człowiek musi drapać ziemię jak kura szukająca robaków. — Ale kiedy nam dali dwa funty mąki, natychmiast zrobiliśmy postój i upiekliśmy chleb dzieląc go na cztery bochenki. Trochę dalej minęliśmy rodzinę Indian, którzy usiłowali nam sprzedać czterech chłopców w wieku od pięciu do dziesięciu lat. Zależało im specjalnie na czarnej flanelowej koszuli. Zrobło mi się przykro przez wzgląd na Bo-Povi, ale ona itylko patrzyła na nich w milczeniur z twarzą ściągniętą i poważną. Pan ??? poklepał ją po plecach, a Jennie i pani Kissel przez cały dzień stawały na głowie, żeby jej okazać specjalną serdeczność. Wieczorem, przed kolacją, ojciec zawołał Indiankę i mnie do swojego . namiotu. — Dziecino — zaczął, mając ją na myśli — nie chcę, żeby cię w przyszłości denerwowały tego rodzaju sceny. Powiedzmy to sobie raz na zawsze: należysz do mnie tak, jak należą do mnie inne moje dzieci. — Pan mnie ikupił, doktorze — powiedziała dziewczynka. — Według zwyczajów indiańskich jestem pana własnością, jak ten koc, którym pan za mnie zapłacił. 334 Pan ??? prowadził z nami lekcje przez całą zimę, więc Po-Povi mówiła teraz nie gorzej od nas wszystkich, chociaż iz takim jakimś angielskim akcentem. Pan ??? pochwalił mnie, że ja też już lepiej mówię, ale chyba żartował, bo przecież nigdy nie porozumiewałem się po indiańsku, więc niby o jakie postępy chodziło? — Nonsens. Kupiłem cię, jak to z uporem powtarzasz, bo wydawałaś się nieszczęśliwa i cheliśmy cię przyjąć do rodziny. Rozumiesz teraz? — Gdyby mnie pan porzucił, musiałabym pójść za panem. Takie jest prawo — powiedziała dziewczyna. Była kubek w ikubek jak Jennie, miała w sobie ten ~sam muli upór. Widziałem to iteraz, i aż mnie zatkało, że tego dotąd nie zauważyłem. — Nikt nie ma cię zamiaru porzucać. Kochamy cię jak córkę i chcemy, żebyś była z nami. Słuchaj uważnie: przestajesz być moją własnością. Rozumieć, co biały człowiek mówić? Wspominałem już, że jak na tak inteligentnego ezłowieka mój ojciec bywał niekiedy strasznie niemądry. Zachowywał się ciągle tak, jak gdyby Po-Povi najlepiej rozumiała mowę indiańską, i ilekroć nie mógł jej wytłumaczyć jakiegoś swojego narwanego pomysłu, wpadał w idiotyczny bełkot w rodzaju tego „rozumieć, co biały człowiek mówić". — Tylko jeżeli mnie pan sprzeda komu innemu. — Na miłość boską, dziecko! Nie mam zamiaru cię sprzedawać! I nie mam zamiaru być twoim właścicielem! Zresztą zgoda. Sprzedam cię Jaimiemu. Synu, ile zapłacisz? Rozumieć, co mówić? — Tatku, doskonale znam angielski — zirytowałem się. — Mówię po angielsku od dziecka. Zresztą jeśli już o to idzie, ona mówi nie gorzej ode mnie. — Ależ tak, naturalnie. Tylko żartowałem. Ale rozpłaczemy tę kwestię własności. Daj mi swój nóż składany, zgoda? Pomysł był idiotyczny, ale żeby zrobić ojcu przyjemność, podałem mu nóż, a on ze strasznymi komediami wsadził go do kieszeni. Potem zwrócił się do Po-Povi: — Widziałaś? Biały człowiek cię sprzedać. Nie jestem już twoim właścicielem. Nie jestem już twoim właścicielem! — JaŁmie jest teraz moim właścicielem. — Dość już tej zabawy — powiedziałem. — Nie jestem niczyim właścicielem. Ani myślę brać na siebie taką odpowiedzialność. Ojciec roześmiał się i wstał, żeby odejść. — Załatwcie to, dzieci, między sobą. Od dzisiaj jesteście bratem i siostrą. — Tatku, czekaj! — zawołałem. — Chciałbym pożyczyć od ciebie mój nóż. Jest mi potrzebny. — Co mi dasz w zastaw? Wszystko to była taka bzdura, że powiedziałem: 335 — Dam ci w zastaw dziewczynę. — Uczciwa propozycja — przyznał ojciec i podał mi nóż. Potem wyszedł, śmiejąc się ciągle z cicha, jak gdyby mu się udał jakiś doskonały kawał. — Jest niemądry — powiedziałem. — Ale intencje ima dobre. Jest po prostu stary. Starzy ludzie robią mnóstwo niemądrych rzeczy. — Czego ode mnie żądasz? Pierwszy raz zauważyłem, .że urosła. A była ode mnie tylko o dwa lata młodsza. Nagle przyszło mi do głowy, że iskończyłem niedawno czternaście lat i nikt nie pamiętał o moich urodzinach, nawet ja sam zapomniałem. Co robić, przyznaję, że było mi trochę przykro. — Jak to czego? — spytałem — Przecież jesteś teraz moim właścicielem. — Sama jesteś swoją właścicielką, oślico. Dość imam kłopotów na głowie z koniem i kozą. — Ludzie zawrze kupują indiańskie dziewczyny w jakimś celu. Jeżeli imam powiedzieć prawdę, nie mogłem się zorientować, czy oma sobie kpi ze mnie, czy nie. Taka była skryta. — Przy pierwszej okazji poproszę adwokata, żeby «ii spisał dokument zrzeczenia — powiedziałem. — Czy chcesz może, żebym ci 336 ?/??? umyła plecy w potoku?: Sąuaw z plemienia Cheyenne zawsze myją plecy wojownikom, — Słuchaj! — warknąłem. Mam już dosyć tych dowcipów. Lubię się iz tobą bawić i naprawdę było przyjemnie, kiedy robiliśmy lekarstwo dla mojego ojca czy chodziliśmy razem po lesie, ale to zaczyna mi już działać na nerwy. Czy chcesz mnie naprawdę rozzłościć? Uśmiechnęła się i zaraz miała inny wyraz twarzy. Zresztą jej uśmiech był ładny; skóra koło oczu marszczyła się do góry, a te części oczu, które były niebieskie, robiły się prawie fioletowe. — Nie, nie chcę — powiedziała. — Przepraszam. Dość się już inażartowała ze imnie, więc powiedziałem: — Wydaje ci się, że jesteś taka chytra, bo jesteś Indianką? — Nie jestem Indianką. Jestem twoją siostrą. No więc właśnie. Nie cierpię kobiet, kobiety mają na wszystko gotową odpowiedź. ROZDZIAŁ XXXVI W -dwa dni później dotarliśmy ido okręgów górniczych czy, jak. się to mówi, terenów złotonośnych nad Rzeką Piór, kupując albo wyszukując, gdzie się dało, jedzenie, a muszę powiedzieć, że świadkami takiej wrzawy i hałasu żadne z nas nie było, nawet w najgorszych chwilach na szlaku. Jennie powiedziała, że widocznie zbiegły się do Kalifornii szumowiny z całego świata. W większości byli to Amerykanie, najgorsze typy, jakie sobie można wyobrazić, ale poza tym dużo było Meksykanów, Chilijczyków, trochę Australijczyków, Anglików, Francuzów i rozmaitych takich. Wielu z nich przyj echało tu statkami, przy czym w Panamie schodzili ma ląd i 'dalej znów płynęli morzem, a niektórzy opłynęli nawet Przylądek Dobrej Nadziei, ?chociaż mie imam pojęcia, gdzie się ta imiejscowość znajduje. 22 — Podróże Jaimiego McPheetersa 337 Mimo że słanialiśmy się na nogach z głodu, byliśmy w doskonałych humorach, bo skończyła się wreszcie ta długa, piekielnie długa podróż. Mieliśmy się już wkrótce przekonać, co nas czeka w tej Kalifornii. Zrozumieliśmy, że nam się naprawdę udało, kiedy dowiedzieliśmy się od innych, o ile mieli gorszą przeprawę, a zwłaszcza kiedy usłyszeliśmy o grupie prowadzonej przez Donnera, którą przed trzema laty zawieje śnieżne złapały na szczytach Sierra Nevada. Niejaki pan Montague, który brał udział w ekspedycji Fremonta, ale został tu potem i założył farmę, a później zaczął szukać złota, pokazał mi wycinek z „Gwiazdy Kalifornijskiej" z 10 kwietnia 1848 roku. „Trudno o widok bardziej wstrząsający niż to, co ujrzeli członkowie ekspedycji wysłanej na pomoc nieszczęsnym emigrantom, którzy utknęli w Sierra Nevada. W namiotach i szałasach walały się kości tych, którzy pomarli i zostali zjedzeni przez nieszczęśników utrzymujących się wciąż przy życiu. Wszędzie leżały nad- jedzone ciała mężczyzn, kobiet i dzieci. Wyniszczony, obłąkany, upiorny wygląd pozostałych przy życiu zwiększał jeszcze grozę tej sceny... Po pierwszych kilku wypadkach śmierci doszedł w tych ludziach do głosu tłumiący wszystko inne instynkt samozachowawczy. Wyschły nagle wszelkie źródła człowieczych uczuć. Pękły więzy miłości małżeńskiej, rodzicielskiej, synowskiej i szło tylko o to, żeby nie oglądając się na losy innych utrzymać siebie przy życiu. Okazali im współczucie nawet Indianie z dzikich i wrogich szczepów górskich, którzy odwiedziwszy kiedyś ich obóz, oddali im część własnych skromnych zapasów żywności. Tak 'Straszna zmiana dokonała się w tych ludziach, że gdy przybyła na miejsce ekspedycja ratunkowa z żywnością, niektórzy odrzucili jedzenie ze wstrętem, przedkładając nad nie resztki nad-psutego ludzkiego mięsa" .? Przeczytawszy tę notatkę pomyśleliśmy, że naprawdę nam się udało, chociaż i u nas nie obeszło się bez strat. Ojciec powiedział, że to jest murowana zapowiedź szczęścia oczekującego nas przy kopaniu złota, co ja uważałem za twierdzenie itrochę naciągane, chociaż nie gorsze od większości jego uwag. Rozbiliśmy obóz nad dopływem Rzeki Piór, w pobliżu innych emigrantów i niedaleko grupy chałup nazwanej Marysville, gdzie rzeka Yuba wpada do Rzeki Piór. Sześćdziesiąt mil dalej Rzeka Piór wpadała da Sacra-mento. Żeby już uzupełnić obraz, San Francisco znajdowało się jeszcze o siedemdziesiąt mil dalej, tam gdzie rzeka Sacramento wpada do morza, po drugiej stronie ogromnej zatoki San Pablo. Tam byliśmy — w górze tych rzek, w północnej Kalifornii — w samym środku terenów górniczych, gdzie kopano złoto. Dowiedzieliśmy się od ludzi, jak się ta cała heca zaczęła. Złoto 338 zostało odkryte przypadkiem w młynie niejakiego Johanna Augusta Suttera, Szwajcara, który przyjechał do Kalifornii morzem w roku ?839, zbudował fort i zaczął uprawiać ziemię. Założył ogromne gospodarstwo, walczył sam z Indianami, potem zaczął ich wynajmować do pracy na polach, a w roku 1847 miał już pięciuset pracowników — rolników, kowali, cieśli, garbarzy, rusznikarzy, ogrodników, tkaczy (do robienia derek), myśliwych, traczy, owczarzy, traperów, młynarza i gorzelnika. Prowadził swoje interesy z rozmachem i sam obmyślał metody pracy. Na przykład jak przychodziły żniwa, gnał na pola czterystu Indian, a jak trzeba było młócić, wpuszczał dzikie konie do zagrody, w której leżały sterty 7t_ Podróże Jaimiego McPheetersa 257 nie zauważyliśmy, że jesteśmy na szczycie, chociaż jak ktoś zaczął biec albo wykonywał szybkie ruchy, zaraz o tym wiedział, bo znajdowaliśmy się tu podobno na wysokości siedmiu tysięcy stóp nad poziomem morza. Ze szczytu jechaliśmy dwie czy trzy mile po równym, a potem zaczęliśmy zjeżdżać w dół po łagodnej pochyłości do tryskającego jak fontanna źródła, które nazywało się Pacific Spring. Woda w źródle była bardzo zimna i smaczna, tym smaczniejsza, że bardzo długo nie mieliśmy oglądać następnej. Potem jechaliśmy przez brązową, wysuszoną dolinę, na której sterczały jak grzyby z ziemi pagóry z czerwonego piaskowca. Ojciec powiedział, że były to kiedyś wyspy na ogromnym śródlądowym morzu; nawet posprzeczał się na ten temat z kilkoma mężczyznami i miał zajęcie na całe popołudnie. Obozowaliśmy obok wzgórza Big Sandy i nazajutrz rozpoczęliśmy dwiudziestomilowy marsz, bez kropli wody czy źdźbła trawy. Kiedy wozy dotarły w końcu nad brzeg Green River, wszyscy byli w okropnych humorach i przeprawa przez rzekę (szeroką tutaj na blisko trzysta stóp) odbywała się przy takim akompaniamencie przekleństw, jakiego nie słyszeliśmy jeszcze w naszych taborach. Ludzie padali już na nosy ze zmęczenia, byłenn więc prawie rad, że nasza gromadka wycofa się na jakiś czas z tego przedsięwzięcia. Dwunastego października zobaczyliśmy fort Bridger, gdzie miało nastąpić rozstanie, więc nie obeszło się naturalnie bez pociągania nosami i innych tego rodzaju sztuczek. Ludzie chodzili jedni do drugich i żegnali się, ściskali sobie ręce, życzyli szczęścia. Myślę że niewiele brakowało, a zmienilibyśmy w ostatniej chwili postanowienie. Ale pani Kissel spędzała już teraz część dnia w łóżku i mój ojciec, trzeba mu to przyznać, uparł się, że ją wyleczy. Coulter jechał dalej z taborami. — Wynajęli mnie po to, żebym ich przeprowadził do Kalifornii, więc ich przeprowadzę — wyjaśnił nam. Kiedy powiedzieliśmy wszystko, co mieliśmy na ten temat do powiedzienia, poczekał jeszcze chwilę, a potem odprowadził Jen-nie do wozu ?????'?. Miałem trochę wolnego czasu, więc się wczołgałem pod wóz, żeby chwilę odpocząć. Zabawna rzecz; Coulter z nami wszystkimi nie był już taki sarkastyczny jak dawniej, ale do Jennie nadal odnosił się z żartobliwą drwiną. — Wrócę, jak tylko wprowadzę moje owieczki do zagrody —| powiedział. — Nie, naprawdę? I zostawi pan całe to złoto? I — Ja tam nie bardzo nadaję się do grzebania w ziemi jak iwie- wiórka. Jennie prychnęła pogardliwie. Odkąd zaczęła wracać trochę d<$ 258 - Hm, przykro powiedzieć, ale właściwie nic nie robi. Ot, obija boki. Można chyba przyjąć, że z zawodu jest rolnikiem. Ojciecpotrząsnął współczująco głową. — Nicpoń, co? Znam ten typ ludzi, jeżeli wolno mi tak powiedzieć. Obaj moi wujowie są tacy i wszyscy kuzyni. — Potrząsnął znów głową, ale zaraz dodał energicznie: — Jakkolwiek zepsia-ła jest twoja rodzina, drogi ???, nikt nie może o tobie powiedzieć, że jesteś darmozjadem. Włożyłeś w tę naszą wyprawę więcej, niż na ciebie przypadało, energii i wytrwałości. Pozwolę więc sobie wznieść jeszcze jeden toast — do Św. Jerzego, który tak wspaniale zatryumfował nad kalifornijskim smokiem. — Amen! — dorzucił pan Kissel, który złamał swoje abstynenckie zasady i wypił całą szklankę wina. — Co to był za widok. Po kolacja mieliśmy niemiłą niespodziankę, kiedy pan ??? oświadczył, że musi pojechać do San Francisco po pocztę. Mój ojciec westchnął i powiedział, że to słuszna decyzja, on sam miał zamiar zaproponować, żeby ktoś z nas udał się niedługo w tę podróż. — Rok — dodał w zamyśleniu — cały rok bez jednego słowa od najbliższych. Zapadła decyzja, że pan ??? wyjedzie do Sacramento nazajutrz, a stamtąd uda się szlakiem do San Francisco. Podróż tam i z powro-ten miała trwać około dwóch tygodni. Smutno było się z nim rozstawać, ale przejęła mnie bardzo myśl, że nam przywiezie wiadomości od matki. Ojciec i pan Kissel przygotowali dla pana ??? upoważnienia do podjęcia naszej poczty i potem sami pisali różne listy, a ja położyłem się spać z uczuciem strasznej tęsknoty za domem. Dzień był bardzo męczący. I dziwna rzecz — śnił mi się prawie ten sam sen co w noc przed wyjazdem: preria, Indianie i ojciec leczący jakiegoś chorego, tylko że jak się tym razem obudziłem, nie mieliśmy właśnie wyruszyć w drogę do Kalifornii. Znajdowaliśmy się już na miejscu, a złoto było tuż obok, na tych zalesionych, zielonych wzgórzach. ROZDZIAŁ XXXVIII Wywiesiliśmy z powrotem nasze zawiadomienia o wytyczeniu działki i uruchomiliśmy płuczkę kołyskową. Pan Kissel i ojciec wsypywali ziemię i wlewali wodę, a ja utrzymywałem pudło w ruchu. Do wieczora wydobyliśmy ponad trzy uncje — przeszło pięćdziesiąt dolarów — i prawie tyle samo następnego dnia. Ale potem złota było coraz mniej. Kopaliśmy wyżej w rozmaitych miejscach, skąd — jak mówił ojciec — pochodziło złoto, ale tuż pod powierzchnią nie znaleźliśmy nic naprawdę dobrego. 357 Martwiliśmy się, bo w żlebie było więcej złota, tylko płuczka pracowała tak powoli, że wydobycie niewarte było czasu, jaki spędzaliśmy przy pracy. — Nie ma rady, musimy zdobyć Długiego Toma — powiedział ojciec. — Za pomocą tego aparatu przepłuczemy w tym samym czasie dziesięć razy tyle ziemi, co za pomocą kołyski. Ojciec i pan Kissel omówili całą rzecz podczas kolacji, a na drugi dzień rano poszliśmy dc .miasta i wzięliśmy ze sobą piasek, który zdołaliśmy zaoszczędzić; udało nam się znaleźć używanego Toma w przyzwoitym stanie. Należał do pewnego Chilijezyka, który natrafił na dobrą żyłę w kanionie ? bardzo stromym zboczu i wydobywał złoto za pomocą płuczki śluzowej. Umieściliśmy Toma w najniższej części naszego żlebu i połączyliśmy go brezentowym wężem z wodą strumienia spływającą ze stoku. Rozmiary tych aparatów są rozmaite, ale nasz miał około dwunastu stóp długości i był podłużnym drewnianym korytem otwartym na obu końcach, wysokości ośmiu cali, węższym w części górnej niż w środku i na końcu. Arkusz żelaznej dziurkowanej blachy, jak w płuczce kołyskowej, tylko znacznie grubszej, zajmował mniej więcej cztery stopy, w niżej położonej części koryta i w środku miał zagłębienie tworzące jakby misę, pod którą, naturalnie, było „pudło rowkowe" do łapania cząsteczek złota. Ojciec i pan Kissel wrzucali ziemię łopatami do wyżej położonej części koryta, a ja stałem przy drugim końcu i zdejmowałem szpadlem z blachy większe kamienie i żwir. iPiasek, drobny żwir i złoto wpadały przez dziurki do pudła rowkowego, po czym cząstki bezwartościowe, nazywane odpadkami rudy, wypływały dołem przez przegrodę de-szczułkową, a ciężkie złoto zostawało w korycie. Przesypywaliśmy w ten sposób znacznie więcej ziemi, a co ważniejsze, nie trzeba było kołysać płuczki, bo woda z węża płóciennego przepływała przez koryto nieprzerwanym strumieniem. Po dwóch godzinach wyciągnęliśmy pudło, żeby sprawdzić, i znaleźliśmy około dwóch uncji złota, co wcale nie było źle. Przesunąwszy koryto w inne miejsce, żeby ułatwić kopanie, znowu wzięliśmy się ostro do roboty. W sumie za tym pierwszym razem wydobyliśmy równowartość sześćdziesięciu pięciu dolarów, ale jak przerwaliśmy kopanie, mieliśmy za sobą naprawdę ciężki dzień pracy. Byliśmy solidnie zmęczeni. Do końca tego tygodnia zarobiliśmy dwieście pięćdziesiąt dolarów, ale żleb był oczyszczony ze złota, chyba żeby ktoś chciał zainstalować płuczkę śluzową. Z tych dwustu pięćdziesięciu dolarów wydaliśmy jedną trzecią na żywność, została nam więc całkiem spora sumka. Teraz nie pozostawało nam nic innego, jak zmienić miejsce, co też zrobiliśmy, ale w dwóch pierwszych żlebach nie znaleźliśmy nic prócz „zabarwienia". W trzecim żlebie poszczęściło nam się i w ciągu trzech dni wydo- 358 byliśmy ponad dwieście dolarów. Jak określił to mój ojciec, zarabialiśmy na życie, >ale zarabialiśmy nie dość szybko. Bo ceny były przeraźliwie wysokie. W każdym razie mordowaliśmy się dalej i cały czas mieliśmy uczucie, które utrzymywało mas w ruchu, że już w następnym żlebie, za tym tam pagórkiem, czeka nas fortuna. Taka rzecz dodaje człowiekowi energii — szukanie czegoś i pewność, że się to otrzyma za darmo. Zupełnie to samo odczuwałem na oko podczas wiosennych wylewów, kiedy wyławialiśmy spływające kłody drzew z tartaków w górze, a także skrzynki pełne różności, a od czasu do czasu lekką łódź albo kajak. To jest tysiąc razy lepsze od zarabiania na życie regularną pracą. W niedzielę odpoczywaliśmy, nie pracowaliśmy ani przez chwilę. Zostawiliśmy naszego Długiego Toma w żlebie, obstawiliśmy go zawiadomieniami o własności i wróciliśmy do domu. Pan Kissel wiedział już, że w ten sposób nigdy nie zdobędzie farmy, ale powiedział, że nie narzeka, bo widocznie taki jest wyrok Opatrzności. Zjedliśmy dobre śniadanie, ale bardzo nam było brak pana ???; wszyscy to mówili, jakiś czas rozmawialiśmy o nim. Powinien był wrócić za cztery dni. Ponieważ była to niedziela, o czym wyżej, postanowiłem, że poproszę o pozwolenie pójścia na przechadzkę, ale nagle przypomniało mi się, że już raz starsi przegłosowali takie żądanie na moją niekorzyść. Powiedzieli, że taka samotna przechadzka nie jest bezpieczna, bo w tych stronach kręci się dużo cudzoziemców, a zwłaszcza Chińczyków. — Z samego ich wyglądu trudno poznać, czy są nawróceni, czy nie — oznajmiła pani Kissel. — Słyszałam, że pogański element w tym narodzie pali w fajkach szczury. — Palą opium, proszę pani — sprostował ojciec — natomiast jedzą szczury. — Boże miłosierny! —- zawołała pani Kissel. — Na pana miejscu nie pozwoliłabym malcowi wyjść na krok z obozu! Widziałem już naturalnie Chińczyków. W Louisville jeden Chińczyk, niejaki Goerge Yat, miał pralnię i przechodząc uliczką zatrzymywaliśmy się przy drzwiach kuchennych tego domu i wołaliśmy: „Żółty Chińczyk szczury jada, aż mu żona z tego blada", dopóki matka nie dowiedziała się o tym i nie spuściła mi lania. Tak czy siak, stałem teraz obok beczki na wodę, pod kępą drzew, i nagle pomyślałem, że poproszę o pozwolenie później, jak wrócę. W ten sposób nie będę nikomu zawracał głowy, a ojciec zawsze twierdził, że najgorszą plagą na świecie są ludzie, którzy przysparzają innym kłopotu. Wylałem więc wodę z czerpaka, mruknąłem pod nosem, że muszę poszukać noża, który mi się gdzieś zapodział, i odpłynąłem, starając się nie potknąć o korzeń. Sam nie wiem dlaczego, ale czułem, że muszę odejść. Powiem prawdę: miałem ostatnio dość złota. Szu- 359 kanie było doskonałą zabawą, ale myślę, że wpadliśmy już w pewną przesadę. W górach pachniało cudownie. Rosły tu sosny, które miały dwanaście i więcej stóp w obwodzie, a w powietrzu aż szumiało od ptaków. Był teraz maj i pogoda bardzo piękna; pomyślałem, że o tej porze roku dobrze jest w Kalifornii. Prawie wszyscy kopacze poszli do Marysville, ale mniej więcej w odległości dwóch mil od naszego obozu, gdy wspiąłem się łożyskiem krętego strumienia, trafiłem na śliczny mały parów i tam zobaczyłem długiego, chudego mężczyznę i płowowłosego chłopca, którzy pracowali przy płuczce. Nie spostrzegli mnie, więc już miałem iść dalej, gdy nagle kamień wyskoczył mi spod buta, potoczył się w dół stoku i wylądował u ich nóg. — Sie masz — powiedział mężczyzna mrużąc oczy i przyglądając mi się tak jakoś z humorem. — Wędrujesz w świat, nieznajomy przyjacielu? — Nnnnie, proszę pana — wyjąkałem speszony, bo, rozumiecie, wtargnąłem tutaj na cudzy teren. — Dzisiaj jest niedziela, więc wyszedłem z obozu na przechadzkę. — Podejdź bliżej, synu. Odpocznij sobie. Może napiłbyś się kawy. Zobaczyłem kociołek zawieszony na rozwidlonej gałęzi nad przygasającym ogniskiem. — Ojciec nie pozwala mi pić kawy, proszę pana. Mówi, że od dużej ilości kawy pękają naczynia krwionośne. — To nie ma zastosowania w tym konkretnym przypadku — zaśmiał się mężczyzna. — Od płynu, który się tam gotuje, nie pękłby nawet konik polny. Mówiąc szczerze i uczciwie, nasza kawa jest zrobiona z kory dębowej i sazaf ranu. Schodziłem w dół zbocza czepiając się krzaków i dopiero teraz zobaczyłem z bliska twarz chłopca. Ale on mnie wyprzedził i wrzasnął tak przeraźliwie, że aż się zachybotały gałęzie drzew. — On był z tymi, co zabili tatka i mamę! Zastrzel go, wujaszku Nedzie! Krzycząc i wrzeszcząc zaczął biec jak obłąkany do drzewa, na którym wisiała strzelba i pistolet, a ja pomyślałem, że wybiła już moja ostatnia godzina. Byłem tak okropnie przestraszony, że minęła chyba minuta, zanim dobyłem głosu. Widziałem, jak ten chłopiec strzelał w biegu do Shepa Baggotta; piękny strzał, oddany ręką spokojną i wprawną. — Stój! Niech go pan zatrzyma! Nie miałem nic wspólnego z tymi bandytami! Chłopiec w ogóle nie zwrócił uwagi na moje słowa; chwycił strzelbę i przyłożył ją do policzka. Wtedy mężczyzna stanął między nami przytrzymując mnie ręką. — Rzuć strzelbę, Todd. Zobaczymy, co ma do powiedzenia. 360 Ale chłopiec był, można powiedzieć, obłąkany — tak wrzeszczał i krzyczał: — Odsuń się, wujaszku Nedzie! Jeśli nie chcesz dostać kulki w brzuch, bo muszę zatłuc tego śmierdziela! — Rzuć strzelbę! Tak się trząsłem, że chyba w Marysville słyszeli, jak mi grze-choczą kolana. Chłopiec zawahał się, a wtedy mężczyzna odwrócił się do mnie i powiedział spokojnie: — A teraz, synu, usiądź na tej tu kłodzie i opowiedz nam wszystko. Mów prawdę, bo ja poznam, jak będziesz kłamał. Nie musiał mnie prosić dwa razy. — Porwali mnie! — wybuchnąłem.— Wzięli mnie siłą ze szlaku i próbowali wycyganić za mnie okup od pana ??????'? Chouteua w St. Louis. Sam bym ich zabił, gdybym miał okazję. Potem opowiedziałem im wszystko po kolei: jak powieszono w St. Louis Joego Slatera, jak natrafiliśmy przypadkiem na Johna i Shepa w Independence, a także wszystko o moich strasznych przygodach w wiosce Pawnee. Dopóki nie opowiedziałem wszystkiego do końca, mężczyzna ani razu mi nie przerwał, nawet nie zmienił wyrazu twarzy, a nie myślcie, że to trwało krótko. — Joe Slater dał mi zegarek twojego ojca — zwróciłem się do Todda — i powiedział, żebym ci go zwrócił, jeżeli się kiedyś spotkamy. — Podałem mu zegarek. Najpierw trzymałem go w swoim schowku pod budą wozu,' a potem, aż do tego dnia, nosiłem w kieszeni spodni. Był zgięty w kilku miejscach i nie chodził, ale pan ??? uważał, że każdy dobry zegarmistrz naprawi go bez trudu. Chłopiec otarł oczy rękawem, a potem wziął ode mnie zegarek i otworzył kopertę. Pokazały się młode twarze jego rodziców w dniu ślubu. Patrzył na nich przez chwilę mrugając oczami, żeby powstrzymać łzy, a potem powiedział: — Omyliłem się. Teraz cię przepraszam^ — Tak strasznie chciałem jakoś pomóc — wybuchnąłem szczerze. — Ale nie mogłem nic zrobić, nic. Sam byłem w nie lepszym położeniu. — Pewnie, że nie mogłeś nic zrobić, chłopcze — przyznał mężczyzna. — W każdym razie bardzo ci dziękujemy za zegarek. Jak ci na imię? — Jaimie, proszę pana. — A więc będziesz dla nas Jaimiem. A teraz proponuję, żebyśmy się przespacerowali do twoich. Złożymy im nasze uszanowanie. I może twój tatko wie coś więcej o tych zbirach. Nie będę ukrywał, że mam ochotę ich znaleźć. Posuwając się krok dalej można by nawet powiedzieć, że ich tropimy. Słyszeliśmy, że podobno wyru- 361 szyli gdzieś w te strony. Ale dopiero od ciebie dowiedzieliśmy się szczegółów — dodał grzecznie. — Wujaszku Nedzie — odezwał się nagle chłopiec — obiecałeś, że jak ich złapiemy, ustąpisz mi jednego. — Nie bój się, chłopcze, będziesz miał okazję strzelić. Ja tam nie należę do takich, co to obiecują dziecku przyjemność, a potem mu ją zabierają sprzed nosa. To psuje charakter. Nie, chłopcze, ty weźmiesz na cel tego grubego, jako że jestem trochę lepszy strzelec od ciebie, a ja będę strzelał do tego chudzielca. Jak się słowo rzekło, trzeba dotrzymać. Od tej ich rozmowy aż mi dreszcze przeleciały po plecach. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił takim tonem o zabijaniu. Myślę, że każdy człowiek mógłby zabić w złości, i mój ojciec uważał tak samo, ale ci dwaj rozmawiali w taki sposób, jak gdyby chodziło o świnio-bicie. Nie chciałbym być w skórze Johna i Shepa, nawet za milion dolarów; wiedziałem, że jeśli ta stara chuda tyka ich nie utłucze, zrobi to chłopiec; ślepy by to widział. Zaczęliśmy schodzić w dół zalesionymi parowami, mężczyzna z tyłu, my z chłopcem kilka kroków przed nim. — Pewnie nie lubisz polować i łowić ryb, i tak dalej? — spytał po chwili chłopiec. — Nie robię prawie nic innego tam, gdzie mieszkam, w Louis- ville, stan Kentucky, nad rzeką Ohio. — Nie znam tej nazwy. Jakiś mały strumyk? — Mały strumyk, rzeczywiście! Czyś ty nigdy, człowieku, nie chodził do szkoły? — Co ty! — zaperzył się chłopiec. — Trzy lata temu chodziłem prawie osiem tygodni, tylko że potem ojciec zabrał mnie do domu, żebym pomagał przy żniwach. Miałem wrócić na jesieni, ale nauczyciel nadepnął na jadowitą żmiję i dostał od tego bzika. Nikt się nie zdziwił, bo i tak był cudzoziemcem. — W jakich stronach? — Ludzie nazywali te strony Pensylwania. Był miłym chłopcem, ale nawet jak na mieszkańca Missouri wydawał mi się wyjątkowym nieukiem. Po raz pierwszy byłem naprawdę rad, że zanim wyruszyłem w podróż, postarałem się zdobyć wykształcenie. Kiedy dotarliśmy do naszego obozu, zbliżał się południowy posiłek. Ojciec i pan Kissel rozdmuchiwali ognisko, jak zwykle krztusząc się przy tym okropnie, a kobiety krzątały się żwawo przy gotowaniu. Podszedłem i powiedziałem: — To moi znajomi ze szlaku z Missouri... chłopiec ma na imię Todd i to o nim ci, tatku, mówiłem, a to jego wujaszek Ned. Ojciec wstał i z wielką pompą uścisnął obu ręce. — Bardzo jesteśmy radzi pana poznać — powiedział do stare- 362 go. — Jeśli dobrze pamiętam okoliczności, to spotkanie jest jakimś niezwykłym przypadkiem. — Pański syn oddał nam zegarek — odparł mężczyzna. — Będziemy wdzięczni za wszelkie dalsze informacje. Razem z moim siostrzeńcem, który całkiem nieźle strzela z dwururki, mieliśmy nadzieję przyłapać gdzieś tych jegomościów i uciąć sobie z nimi małą pogawędkę. To, co zrobili, nazywamy u nas w Missouri wrogim uczynkiem. — Niestety nie znamy żadnych bliższych szczegółów. Ale będziemy mieli oczy i uszy otwarte... współczujemy panu i chłopcu całym sercem... a chwilowo mamy nadzieję, że siądziecie z nami do naszego skromnego posiłku. — Po czym przedstawił staremu i chłopcu całą naszą gromadkę; zrobił to z fasonem i używał najwspanialej brzmiących tytułów, jakie mu przyszły do głowy.. Ten wuj Ned spojrzał na przygotowania kobiet i westchnął przeciągle. — Mówiąc szczerze prawdę, miałem nadzieję, że nas zaprosicie. Bardzo kiepski ze mnie żywiciel. Chętnie coś niecoś przekąsimy i — z powrotem do siebie. — Nic podobnego! — zawołał ojciec. — Przychodźcie na posiłki tak często, jak tylko macie ochotę. Zresztą pełno tu obok nas dobrych miejsc na obozowisko. Obiad był smaczny, zawsze w niedzielę w południe jedliśmy nasz boczek, gotowaną wołowinę, peklowaną wieprzowinę i sałatę, którą Jennie i Po-Povi zebrały w lesie. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby kto tak jadł jak ten wuj Ned. A chłopiec niewiele mu ustępował. Rzecz w tym, że oni byli po prostu zagłodzeni i właściwie gonili ostatkiem sił. Co kilka minut mężczyzna przepraszał, że jest taki nieumiarkowany, i zabierał się do następnego kopiastego talerza. Myślę, że biorąc wszystko do kupy, spałaszował ze dwanaście funtów żywności; coś koło tego. A potem — pewnie mi nie uwierzycie — uparł się, że pozmywa, razem z chłopcem. Nie pozwolili kobietom tknąć jednego naczynia, zapędzili wszystkich na krzesła, które zrobił pan Kissel, a jak skończyli ze zmywaniem, zawinęli się i niech mnie licho, jeżeli nie porąbali z pół sążnia drzewa na podpałkę. Jak skończyli, gdzieś około trzeciej po południu, wuj Ned podszedł do pani Kissel, z kapeluszem w ręku, i powiedział: — Żebym się nie wiem jak starał, nie potrafię pani powiedzieć, co ten obiad dla nas znaczył. Od trzech miesięcy nie mieliśmy w ustach nic, co by chociaż z daleka przypominało te pyszności. Mam nadzieję, że kiedyś będę miał okazję wyrównać nasze rachunki. — Wyrównać nasze rachunki! — zawołała pani Kissel. — Człowieku, przecież przepracowaliście już tu u nas całą dniówkę. To 363 my jesteśmy wam winni. Wróćcie na kolację, bo jak nie, ja się z wami porachuję! Może jestem stuknięty, ale w kącikach jego oczu naprawdę coś się zaszkliło. — Nie uwierzę, proszę pani — powiedział głosem trochę drżącym — żebyście mieli zamiar jeszcze się dzisiaj pożywiać! — Pewnie, że mamy zamiar. Jadamy trzy razy dziennie. Boże miłosierny, przecież chyba wszyscy tak jadają? Wy nie? Był wyraźnie zmieszany. — Ostatnio w tych stronach — odpowiedział — piliśmy korę dębową zamiast kawy na śniadanie, w południe jedliśmy boczek z rozmaitą zieleniną, a w ciągu dnia dopychaliśmy żołędziami. Może to i wystarczy, ale pracować na takim wikcie trudno. — Kolacja w niedzielę jest o siódmej — oznajmiła pani Kis-sel. — Jeżeli nie przyjdziecie punktualnie, sprowadzi się was obu siłą. Mężczyzna dał znak siostrzeńcowi i obaj znowu zdjęli kurtki. Narąbali drugie pół sążnia drzewa. Potem wuj Ned usiadł i rozmawiali z ojcem i panem Kisslem o kopaniu złota; powiedział, że ostatnio nie mieli szczęścia, ale że znają jedno bardzo strome miejsce, w którym można by stosować płuczki śluzowe. Omawiali tę sprawę z góry na dół i kilka razy w poprzek, a w końcu postanowili, że spróbują, ponieważ nasz żleb też się już skończył. Nazajutrz rano poszliśmy w miejsce odległe o trzy mile od obozu, wysoko na wzgórzach, gdzie płynął strumień wijąc się między sosnami, a potem jakby zeskakiwał z jednego na drugi naturalny taras. Po drodze wstąpiliśmy po Todda i wujaszka Neda; okazało się, że mają siedemdziesiąt stóp bieżących płuczki śluzowej, które kupili jesienią, kiedy udało im się wydobyć trochę złota za pomocą zwykłej płuczki. Ale nie używali tego, bo we dwóch nie daliby rady. Zanieśliśmy te skrzynki na nasze nowe miejsce i prawie cały dzień montowaliśmy je w żlebie, to znaczy przymocowywaliśmy węższy koniec skrzynki (czy też koryta) do górnego końca skrzynki, która była umieszczona poniżej, i wsuwaliśmy po cztery pudła de-szczułkowe pod każde miejsce złączenia. Urządzenie to przypominało Długiego Toma, ale pozwalało przepłukiwać znacznie większą ilość ziemi, a co najważniejsze, nie trzeba było tak często przerywać pracy i opróżniać skrzynek, ponieważ było ich znacznie więcej. Gdzieś w połowie popołudnia mogliśmy już rozpocząć pracę. Strumień został skierowany do pierwszego koryta i mężczyźni zaczęli wrzucać ziemię łopatami, a my z Toddem biegaliśmy w górę i w dół na odcinku całych siedemdziesięciu stóp i łopatami wybieraliśmy kamienie i inne śmieci, które od czasu do czasu zbierały się 364 w skrzynkach. Po godzinie sprawdziliśmy i okazało się, że mamy około dwóch uncji złota — trzydzieści dwa dolary. Było to zupełnie nieźle. Zanim rozstaliśmy się wieczorem, wujaszek Ned i Todd przynieśli swoje bambetle wyżej w górę, żeby nocować obok skrzynek, i podzieliliśmy złoto na pół, jak było postanowione. — Chyba nic na całej bożej ziemi nie psuje tak przyjaznych stosunków jak podejrzliwość, którą rodzi złoto — powiedział wujaszek Ned. — Dzielmy się każdego dnia. Ojciec przyznał mu słuszność w jakichś kilku tysiącach słów, zawadzając po drodze o rozmaite słynne przyjaźnie w historii, między innymi o przyjaźń dwóch gości nazwiskiem Damon i Fintiasz, a także innych, i zaproponował podział pół na pół, bo chociaż my dostarczyliśmy więcej rąk do pracy, miejsce kopania i skrzynki były ich własnością. Na tym stanęło. Pan ??? wciąż się nie pokazywał, więc przez najbliższe kilka dni harowaliśmy w naszym nowym żlebie. Wydobyliśmy złota wartości mniej więcej trzystu dolarów, a potem, pieskie szczęście, ten żleb też się zaczął kończyć. Byliśmy tym razem naprawdę zniechęceni. Wyglądało na to, że w żaden sposób nie możemy natrafić na miejsce, w którym warto byłoby kopać, a wujaszek Ned, który miał na nazwisko Reeves, powiedział, że z nimi za każdym razem było dokładnie tak samo, tylko znacznie gorzej. Ojcu wydłużyła się mina, bo ceny żywności były tak wysokie, że ledwie mogliśmy związać koniec z końcem, a po wyrazie twarzy pana Kissla bez trudu można się było domyślić, że uważa farmę za zwykłą mrzonkę. Ale pracowaliśmy dalej, a wszystko było teraz tak dobrze zorganizowane, że my z Toddem nie byliśmy im cały czas potrzebni i mogliśmy się trochę powłóczyć po okolicy. Wszyscy mówili, że należy nam się trochę przyjemności. Tego ranka włóczyliśmy się po bardzo gęstym lesie strzelając z procy i wypatrując zwierząt, aż w końcu zaszliśmy w okolice skalistych wzgórz i kanionów i zaczęliśmy się piąć w górę korytem wyschłego strumienia o stromych, łupkowych brzegach. Bardzo to było interesujące. Wlekliśmy się rzucając kamieniami i strzelając z procy, a obchodząc jeden zakręt o mało co nie potknęliśmy się o ogromną kupę grzechotników. Leżały poowijane dokoła samych siebie i grzały się na słońcu — ohydne i oślizłe. Było ich chyba ze dwanaście albo więcej, poskręcanych jak węgorze w beczce. Ale jak tylko zaczęliśmy do nich strzelać z procy, rozkręciły się bardzo prędko, smyrgnęły za głaz i zniknęły gdzieś w gęstwinie. Szliśmy dalej, ale ostrożnie, bo jak natrafi się na wyschnięte koryto strumienia, w którym węże lubią leżeć na słońcu, można ich tam spotkać znacznie więcej. 365 Słońce było już wysoko na niebie, więc pomyśleliśmy, że trzeba wracać. Ale usiedliśmy na chwilę, żeby odpocząć i naprawić moją procę, która się obluzowała przy widełkach. Przyjemnie tu było — nikt nie kazał wkuwać lekcji ani pomagać w pracach domowych, ani nawet wybierać kamieni łopatą. Postanowiliśmy, że nigdy nie wrócimy do szkoły, ale to nigdy. Jeżeli starsi zaczną coś o tym przebąkiwać, uciekniemy na morze, bo mieszkając nad rzekami obaj znamy się dość dobrze na wodzie. Nagle powiedziałem, że chciałbym kiedyś zobaczyć swoją matkę. Todd umilkł, a mnie się zrobiło strasznie przykro, że to powiedziałem, bo wiem, że on myślał wciąż o swoich rodzicach. Wpatrywałem się w przeciwległy brzeg koryta, który był cały w słońcu, i mruknąłem: — To dziwne. — Co? — Te błyski w tamtej ścianie. Wygląda zupełnie jak... — Wstałem i poszedłem zobaczyć z bliska. — Do wielkiej Anielki! — Z przejęcia tak mi się zakręciło w głowie, że małę nie zemdlałem. W ścianie były szczeliny, a w tych szczelinach bryłki złota wielkości kamyków do gry. Były wszędzie, jak okiem sięgnąć, biegły jak gdyby w pasmach ukośnych od samej góry aż do dna. — Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego — powiedział chłopiec. — Jak myślisz, co zrobimy? — Trzeba będzie jak najprędzej sprowadzić tamtych, zanim ktoś się tu napatoczy i zajmie działkę. Ty biegnij, a ja zostanę na straży. Czekaj, weź te kawałki... powiedz im, żeby rzucili wszystko i przyszli jak najprędzej. Byłem tak przejęty, że słowa nie chciały mi się przecisnąć przez gardło. Todd oddalił się biegnąc co sił w nogach, a wtedy ja obejrzałem łożysko i sprawdziłem, jak daleko ciągnie się żyła. Aż do następnego zakrętu w obu ścianach tkwiło złoto widoczne gołym okiem na odcinku powiedzmy trzydziestu jardów; trudno było powiedzieć, ile jardów za zakrętem. Okolica była dzika i surowa, mało interesująca dla przeciętnego kopacza. To znaczy nie widziało się tu obiecujących żlebów czy parowów, a zupełny brak wody i tak odstraszał. Po prostu była tu pustynia, i to pustynia położona daleko w górach. Ale nic nigdy nie wiadomo. Serce znowu zaczęło mi walić, dosłownie grzmociło o wątrobę i płuca — tak się gorączkowałem, żeby jak najprędzej wziąć działkę w posiadanie. Nie miałem ołówka ani kredy, nic. Nie było tu nawet ostrego kamienia, którym mógłbym wyryć napis na kawał-* ku kory. Żeby więc nie czekać bezczynnie, zacząłem wydłubywać bryłki 366 procą. Wydobyłem w ten sposób kilka bryłek, ale trwało to niemożliwie długo. Potrzebne mi było metalowe narzędzie, jak łyżka albo nóż, a nóż znowu gdzieś zapodziałem, niech to licho! Todd mógł wrócić najwcześniej za godzinę. Byłem okropnie zmęczony, więc po chwili usiadłem, żeby spokojnie o wszystkim pomyśleć, i wtedy usłyszałem coś — klapu-klapu-klap — gdzieś po lewej w stronie wysokich gór. A jak wspiąłem się ostrożnie na brzeg i spojrzałem przez krzaki rosnące na krawędzi żlebu, zobaczyłem gromadę jeźdźców — pięciu ohydnych drągali o zbójeckim wyglądzie. Chwyciła mnie taka rozpacz, że o mało się nie popłakałem. — Stać! — zawołał pierwszy jeździec ściągając konia wędzidłem. — Phelps, zajrzyj no do tego żlebu, może jest woda. Konie są zgrzane do niemożliwości. Dłonie miałem tak wilgotne, że prawie ześlizgiwały mi się z kamieni. Myślę, że gdybym miał strzelbę, zastrzeliłbym tego pierwszego. Tamci zatrzymali konie wzbijając chmurę gęstego kurzu, a ten, co się nazywał Phelps, powiedział: — W całej tej okolicy nie ma kropli wody. Mógłbyś wiercić ziemię i dowiercić się do Chin, ale nie wycisnąłbyś z tych kamieni nic prócz własnego potu. — Jedźmy — odezwał się inny. — Przecież to najwyżej trzy albo cztery mile. — Mnie się to nie podoba — warknął ten pierwszy. — Konie nie rosną na drzewach, a ten kosztował pięćdziesiąt dolarów. — Kosztował, ale nie ciebie — przyciął mu któryś z mężczyzn i wszyscy roześmieli się wrzaskliwie z wyjątkiem tego pierwszego. Przez chwilę .myślałem, że wybuchnie, ale potem szarpnął konia, zaklął i cała zgraja odjechała. Wisiałem jeszcze jakiś czas na ścianie, uczepiony kamieni, i czułem straszne zawroty głowy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był tak o włos od nieszczęścia; z drugiej strony trzeba powiedzieć, że dawno nic nam się tak nie udało. W pół godziny później usłyszałem ruch gdzieś w dole i tym razem był to mój ojciec z tamtymi. Na pół szli, na pół biegli, zmordowani, ale nieprzytomnie podnieceni. Poszarpane poły żakietu ojca powiewały za nim w powietrzu, jedną ręką przytrzymywał kapelusz, w drugiej niósł lekki oskard. Pan Kissel i wujaszek Ned dźwigali każdy całą kupę rozmaitych narzędzi. — Chłopcze! — zawołał ojciec na mój widok. — Czy to prawda? Czy odnaleźliśmy Golcondę? Czy ustami niewinnych dziatek... Prawie bredził z tego nieprzytomnego podniecenia, nawet jego głos brzmiał jakoś dziwnie, cienko i piskliwie. — Na miłość boską — powiedziałem (coś, za co matka wytarga- 367 łaby mnie za uszy) — przestań tyle mówić i wypisz zawiadomienie o zajęciu tej działki! — Słusznie! Święte słowa. Ale trzymaj nerwy na wodzy, synu, bądź spokojny i opanowany. W momentach krytycznych tracisz pogodę ducha. Pamiętaj zawsze o... Nie zwracałem na niego uwagi. Nigdy w życiu nie widziałem tak rozstrojonego człowieka. Ale jak pan Kissel i wujaszek Ned zażądali, żeby napisał zawiadomienie, uspokoił się i oprzytomniał. Naprawdę trudno mu się było dziwić. Przecież dla takiej chwili rzucił praktykę lekarską, rozbił nasze życie rodzinne, czmychnął przed wierzycielami i w największej mordędze pokonał trzy tysiące mil pustyni, na której co krok czyhały nowe niebezpieczeństwa i nowe udręki. To, łudziliśmy się, jest koniec łuku naszej tęczy; za kilka minut mieliśmy zamiar rozbić wrota skarbca. ROZDZIAŁ XXXIX Wzięliśmy się do roboty używając takich narzędzi, jakie kto chwycił do ręki, i po chwili mieliśmy już małą kupkę odłamków i bryłek. Złoto w nich było prawie czyste; ani trochę czarniawe, tylko ciemnożółte, bardzo przyjemne do patrzenia. Ale chcieliśmy się u-pewnić, nie mieliśmy ochoty marnować czasu i wysiłku na wydobywanie tak zwanego „złota głupców", czyli pirytu czy czegoś w tym rodzaju, więc wujaszek Ned sięgnął po swoje przyrządy probiercze i zbadał bryłki. Stłoczyliśmy się koło niego wszyscy i nikt nie mówił słowa. Było cicho, jak makiem zasiał, tylko czasem brzęk narzędzi, jak coś upadło na ziemię, rozumiecie, i z rzadka szmer kamyka toczącego się po zboczu. Wujaszek Ned miał przenośny komplet przyrządów probierczych — skrzyneczkę cynową z palnikiem, dmuchawką i buteleczkami rozmaitych kwasów — którą nosił zawsze zawieszoną na rzemieniu; twierdził, że ta skrzyneczka jest warta więcej niż wszystkie książki o złocie napisane od stworzenia świata. Poddał bryłki trzem próbom; pierwszej dokonywał za pomocą dmuchawki. Powiedział, że kupił dmuchawkę od jednego prawdziwego profesora, który przyjechał szukać złota i w zeszłym roku w lecie natrafił na bogatą żyłę, ale zaczął pić i skończył na żebractwie i włóczęgostwie, po czym go przepędzili z tych okolic. Złoto i tlen mają chemiczne powinowactwo, jak to według wu-jaszka Neda określił profesor, natomiast miedź, żelazo i ołów bardzo szybko robią coś, co się nazywa „utlenieniem", i podgrzane zapadają się w popiele kostnym. Z drugiej strony podgrzane do wysokiej temperatury złoto i srebro utrzymują się na powierzchni. Wujaszek Ned wziął teraz węgiel drzewny z osadzoną w zagłę- 368 bieniu odrobiną popiołu kostnego i rozpoczął próbę za pomocą dmuchawki; nasz metal wyszedł z tej próby zwycięsko. — Teraz zrobimy próbę rtęciową i na zakończenie wsadzimy cały interes do kwasu, więc radzę wam wstrzymać oddechy — powiedział. Następnie podgrzał jedną bryłkę, rozkruszył i roztarł ją (powtarzam jego słowa) z rtęcią, która przylgnęła do metalu dosłownie w mgnieniu oka. — Jak. dotąd w porządku — powiedział, a my wszyscy zmieniliśmy pozycję. Trochę nam ulżyło. Potem wziął słaby roztwór kwasu azotowego i solnego i metal z punktu się rozpuścił. W stężonym roztworze — ani drgnął. — Chłopcy — powiedział wujaszek Ned wstając i uderzając się kapeluszem po dżinsach — trafiliśmy na żyłę. Próba wypadła pięknie i albo złoto jest w czystej postaci, albo ja jestem kiep. Srebro rozpuściłoby się w czystym roztworze, a wszystkie inne możliwości wykluczyliśmy przy użyciu dmuchawki. ???, hip, hurrraaa! Wszyscy ściskali się za ręce i wszyscy gratulowali mi mojego sokolego wzroku — pamiętacie, że na dzień przed wyjazdem napomknąłem mojej matce, jak bardzo może mi się przydać mój sokoli wzrok przy poszukiwaniu złota. A potem wzięliśmy się do roboty. My z Toddem pracowaliśmy zwykłymi łyżkami, które wcale nie były gorsze od kilofów, a nawet lepsze do tej pracy, którą kopacze nazywali łyżkowaniem. Mężczyźni obliczyli na oko, że tego pierwszego dnia wydobyliśmy złota wartości ośmiuset pięćdziesięciu dolarów, a przecież nawet jeszcześmy nie zaczęli. Chyba nigdy w życiu nie miałem tak pysznej zabawy; powiedziałem Toddowi, że wolę to nawet od wstawania wcześnie rano i podskubywania staremu Burghardtowi zarzuconych na noc wędek, bo tu przynajmniej nie trzeba czyścić.ryb, a poza tym nie grozi człowiekowi niebezpieczeństwo, że go przy-łapią. Cóż, zeszliśmy na dół po kobiety i przenieśliśmy obóz najbliżej jak się dało, to jest do najbliższego punktu, w którym była woda, i nie pisnęliśmy nikomu ani słówka. Zostawiliśmy u sąsiadów wiadomość dla pana ???, wywiesiliśmy też kartkę na miejscu dawnego obozowiska, a poza tym co dzień któreś z nas schodziło na dół i sprawdzało, czy przypadkiem nie przyjechał. Po tygodniu wydobyliśmy większość złota widocznego na powierzchni i zarobiliśmy, znowu licząc na oko, blisko cztery tysiące osiemset dolarów. Trudno to nazwać wielką fortuną, ale sumka była spora i wszyscy byli uszczęśliwieni. Dzieliliśmy się teraz w ten sposób, że wujaszek Ned otrzymywał jedną trzecią, a my z panem Kisslem dwie trzecie; tak wielkich sum pieniędzy nie wi- — Podróże Jałmiego McPheetersa 369 dzieliśmy od bardzo dawna, a może nawet nigdy. Ale to nie był jeszcze koniec. W połowie następnego tygodnia mieliśmy już dobrze ponad siedem tysięcy dolarów, więc wymieniliśmy złoto na gotówkę u naj-uczciwszego urzędnika probierczego w Marysville, który wykanto-wał nas, jak twierdził wujaszek Ned, najwyżej na kilkaset dolarów. Nazajutrz wieczorem usłyszeliśmy wołanie gdzieś w żlebie poniżej naszego obozu, a jak wybiegliśmy sprawdzić, co się dzieje, zobaczyliśmy pana ???. Siedział na koniu, okropnie chudej szkapie, pewnie ze trzydziestoletniej, którą sprzedali mu ci oszuści z Sacra-mento za skandalicznie wysoką sumę. Zanim zsiadł z konia, powiedział nam, że strasznie się namęczył, żeby nas odnaleźć. Powinniśmy się byli tego domyślić. Chociaż pan ??? miał tyle zalet, nie umiałby trafić bez kompasu z jednego brzegu rzeki na drugi. Był w tych sprawach najokropniejszym łamagą, jakiego można sobie wyobrazić, ale zupełnie się tym nie przejmował. — Tak — powiedział, kiedyśmy go już przedstawili wujaszkowi Nedowi i chłopcu i opowiedzieli o złocie — musiałem wjechać na złą ścieżkę. Przyznaję, że wskazówki w notatce były bardzo dokładne. Ale najwięcej czasu zajęło mi odnalezienie pierwszego obozu. Tego na drodze do Marysville... — Ależ drogi panie ??? — przerwał mu ojciec łagodnie — to niemożliwe, ten obóz jest przy samej drodze. Odnalazłoby go bez trudu dziecko z zawiązanymi oczami. — Dziwne, prawda? Ale widzi pan, przejechałem obok i nie zauważyłem. Pewnie myślałem o czymś innym. Miał dla nas ponad tuzin listów; na wszystkich był stempel „Adresat zgłosi .się osobiście", więc czekały na odbiór w San Francisco. Państwo Kisslowie też mieli sporo listów od rodziny i przyjaciół, a pan ??? na zapytanie mojego ojca odparł z kwaśną miną, że owszem, dostał wiadomość z domu. Myślę, że czytaliśmy każdy list najmniej dziesięć razy. Oj- ciec przeczytał mi swoje listy od matki i obaj od czasu do czasu ocieraliśmy oczy, ale ojciec powiedział, że jest to. bardzo radosna okazja, ponieważ mamy już teraz pieniądze i wiemy, jak zdobyć więcej, więc niedługo, bardzo chyba niedługo, zaczniemy myśleć o powrocie do domu. Czytał: „Mary wyrżnął się trzeci ząb. Hanna pojechała na trzy tygodnie do Natchez, w odwiedziny do kuzynów w Cherokee, prosiła, żeby was mocno ucałować. Starał się tu o jej rękę najstarszy syn Gregsonów, pu-stogłowy ciamajda bez perspektyw zdobycia czegokolwiek w życiu i z mniejszymi jeszcze perspektywami otrzymania czegokolwiek w spadku, więc wyekspediowałam ją z Louisville. Niestety obawiam się, że ona sama, mimo urody i młodości, nie jest uważana za dobrą partię..." Ojciec przerwał czytanie i zaniósł się kaszlem, ale po chwili, opuszczając to i owo, doczytał list do końca. Moja matka radziła sobie jako tako żyjąc ze swego skromnego dochodu. Bankier Parsons dał się w końcu udobruchać, chociaż wiadomość o naszym wyjeździe bardzo wzburzyła (początkowo miał nawet zamiar wysłać za nami list gończy, ale przyjaciele go od tego odmówili) i matka spłacała nawet co miesiąc drobne sumy na poczet naszych długów. Jedyna zła wiadomość, która na ojcu zrobiła chyba mniejsze wrażenie niż na mnie, to że Sam zdechł. Jak na kozła był naprawdę młody, ale zrozumiałem wszystko, kiedy przeczytałem, że umarł na niestrawność. Przestałem się wtedy dziwić, bo właściwie biorąc pod uwagę to, co on zjadał, śmiało można powiedzieć, że dożył sędziwego wieku. W tym ostatnim przypadku farmer był taki głupi, że zostawił nową bronę w zasięgu jego sznura i naturalnie Sam zjadł kilka zębów. Ale nie mogłem zrozumieć, że farmer był przejęty tylko broną i wcale nie czuł się odpowiedzialny za kozła. Ojciec powiedział, żebym się nie martwił, bo mi jakoś wynagrodzi tę stratę. Obiecał, że kupi mi ulubieńca, który będzie mógł jeść absolutnie wszystko. — Podobno pytonowi czy też anakondzie nie szkodzi żaden kąsek, który mechanicznie mieści im się w paszczy. Kwasy żołądkowe rozpuszczają wszelki rodzaj strawy. Czytałem w którejś z gazet, że pyton połknął przez pomyłkę wypchanego łosia i wszystko skończyło się dobrze. Kto wie, może to jest najwłaściwsze rozwiązanie? — Nie chcę pytona — odparłem trochę pochlipując. — Chcę Sama. — Cóż, chłopcze, Sam wyzionął ducha, a my musimy się z tym pogodzić i znieść dzielnie bolesny cios. Spójrz na to w taki sposób: Sam odszedł od nas, żeby baraszkować i meczeć w kozim niebie, tym cudownym, najwspanialszym miejscu dla zwierzęcia o jego skłonnościach. Powiem ci, jak je sobie wyobrażam: jest to stare, zaśmiecone podwórze za domem, pełne puszek, potłuczonych butelek, połamanych grabi i parasoli, kawałków cegły i czysto upranej bielizny na sznurze. A Sam przechadza się po tym niebie i skubie, i żuje, wybiera to, odrzuca tamto. Ach, synu, jakże on tam jest szczęśliwy! Nawet do nas nie zatęskni. Ojciec mógł sobie teraz mówić, co chciał, ale ja i tak wiedziałem, że nie lubił Sama, odkąd kozioł wdarł się do domu i zjadł jego walizkę. Przestałem więc słuchać, wziąłem kilka listów i poszedłem je czytać w samotności. Pan ??? powtórzył nam treść swoich listów dopiero tego wieczoru, kiedy wujaszek Ned i Todd poszli do Marysville odwiedzić znajomych. — Z ciężkim sercem muszę państwa zawiadomić, że wyjeżdżam — powiedział, gdy siedzieliśmy wszyscy dokoła ogniska. Zrobił się straszny szum i ojciec zawołał: — Jeżeli to sprawa pieniędzy, jest samo przez się zrozumiałe, że część dochodów z tej ostatniej żyły należy do pana. Był pan towarzyszem naszej niedoli i jako taki musi pan też uczestniczyć w naszych tryumfach. Pan ??? uśmiechnął się. — Dziękuję panu, doktorze. Ale tu nie chodzi o pieniądze. Cały 372 kłopot, to ze mieliśmy w naszej rodzinie coś w rodzaju familiinego kryzysu. Dokładnie mówiąc, zdarzyły się aż dwa przykre wynadki a ich konsekwencje bynajmniej nie są dla mnie miłe. F — Możesz liczyć na naszą pomoc, drogi ???. Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Zrozumiałem z tego, co pan napomykał że ro' dzinka me bardzo się panu udała. Pan wzniósł się ponad nich i na prawdę szczerze się cieszę, że zyskał pan nowych przyjaciół ustosunkowanych i nawet dość zamożnych. — Oceniam i najserdeczniej dziękuję — powiedział pan ??? — Ale niestety me ma dla mnie wyjścia z tej sytuacji. Nie, po prostu muszę pomesc konsekwencje. W tej sprawie nie istnieją żadne al ternatywy. Spadł na mnie, rozumie pan, tytuł książęcy — księcia Blandfordu — a jest to chyba ostatnia rzecz na świecie jakiej sobie życzę. Zresztą nigdy nie brałem poważnie pod uwagę' takiei moż liwosci. Ale rozumie pan, staruszek przeniósł się na tamten świat Posprzeczał się z jakimiś sędziami na dorocznej wystawie petunii i dostał ataku serca, a mój starszy brat — nawiasem mówiąc nie znosiłem tego człowieka — skręcił kark polując na te ohydne lisv Fatalny pech. Ach, dostanę j a teraz za swoj e, ale co robić' — Czy me zechciałbyś, ???, powtórzyć tego jeszcze raz, tylko trochę wolniej? — wyjąkał mój ojciec. ' ? — Muszę wrócić do kraju i zająć się wszystkim: zarządzać majątkami wydawać przyjęcia na trawie, bale dobroczynne patro nowac działalności charytatywnej w moim hrabstwie zasiadać w izbie lordów Jako przedstawiciel mojego okręgu... naprawdę nie wyobrażam sobie straszliwszej mordęgi. Co więcej, podoba mi s e tu. Zycie w tym kraju mi odpowiada. ? * ?? C?e~ P°wiedział mój ojciec. — To niemożliwe. Nie dostałeś tytułu książęcego. Z całą pewnością masz na myśli tytuł barona albo wicehrabiego, może nawet earla czy markiza. Ale — leślt łaska —nie księcia! • Jesl1 ? ~??????? mi i najserdeczniej pana przepraszam. Mói stars7v brat był lordem Hurley, a ja, młodszy syn, nosiłem, jak panu wfa domo, tytuł „wielmożnego". Mnie osobiście ten system nie ????" wiada Tytuły powinno się nadawać tym, którzy na to zasługują -J«U? tytuł sędziów pokoju czy też sierżantów pułkowych ProVP mi Wierzyc że mój ojciec był człowiekiem bezwartościowym a to sT mo dałoby się powiedzieć o moim bracie. skąT AleŻ t0 ZnaCZy' 2? jeSt Pan sP°krewniony z rodziną królewno fUZJni7 tylk° ??? Pam^tam- którego stopnia. Zdaje się, że 1UdJą to gdzieś zapisane w zamku... cie77Mest w ruinie, tak? - powiedział oj-iec z nadzieją w głosie. Robił, co mógł, żeby znaleźć w tym wszy- 373 stkim jakąś skazę. — Bieda taka, że nie starcza nawet pieniędzy na zachowanie pozorów? Znam takie sytuacje. Dość są pospolite. — Nie, mój ojciec był zdaje się uważany za człowieka stosunkowo zamożnego. Naturalnie majątek, to jest dom, ziemia i tak dalej stanowią majorat. Ale jeśli się nie mylę, ojciec miał dość dużo gotówki, ktoś mi chyba kiedyś mówił, że trzy czy cztery miliony funtów. Naturalnie nie on dorobił się tych milionów, tylko jego ojciec. Strasznie głupie, żeby jeden człowiek dziedziczył taką sumę pieniędzy, zwłaszcza człowiek, który — co tu ukrywać — był ostatnim durniem. Cóż, ta nowina zupełnie nas zatkała. Zwłaszcza mojego ojca, który Bóg wie ile razy nazywał rodzinę Coego bandą nicponiów. Dziwne, ale nagle wszystko się zmieniło. Kisslowie w ogóle nie mogli tego pojąć, a Jennie była zupełnie jak pensjonarka; od tej chwili przestała się zwracać bezpośrednio do tego nieszczęśliwca. Naprawdę płakać się chciało. Jednego dnia był naszym bliskim i zażyłym przyjacielem, a już nazajutrz stał się jakąś prawie obcą osobą. I przecież to nie była jego wina! — Wykręciłbym się od tego, gdybym mógł — oznajmił nam ponurym głosem. — Ale cóż, w Anglii takich rzeczy po prostu się nie robi, co pan najlepiej wie — dodał zwracając się do mojego ojca. Kolacja minęła w milczeniu, a że krępowaliśmy się wszyscy spytać pana ???, jak należy go teraz tytułować (przy czym wiedzieliśmy naturalnie, że on nie pozwoli na żadną zmianę), nie używaliśmy w ogóle żadnego zwrotu, tylko po prostu omijaliśmy go w rozmowie. Co więcej, w pewnej chwili przyłapałem się na tym, że unikam jego wzroku, jak gdyby któryś z nas popełnił w tajemnicy jakiś haniebny czyn. To było zupełnie idiotyczne. Po kolacji wziął Po-Povi za rękę i powiedział zwracając się do nas wszystkich: — Otóż, dziecko, przeprowadziłem pewne rozmowy z bankiem w San Francisco i jeżeli doktor McPheeters wyrazi zgodę, z największą radością wezmę cię do Anglii i postaram się dać ci odpowiednią edukację. Masz bystry, chłonny umysł — o tym przekonałem się na lekcjach — i warto byłoby nakarmić go wiedzą. Co pan o tym myśli, doktorze? Przez chwilę ojciec spoglądał na niego w osłupieniu. Potem wykrztusił: — Zgadzam się na wszystko, co będzie z korzyścią dla dziecka... naturalnie pod warunkiem, że ona sama ma na to ochotę. Dziewczyna podniosła błyszczące oczy i spojrzała kolejno po naszych twarzach, na mnie na ostatku. Ale niepotrzebnie się do mnie zwracała! Nie miałem najmniejszej ochoty za nią decydować; ani mnie to ziębiło, ani grzało, mogła sobie jechać na Biegun Północny 374 i tam sprzedawać lody. Ojciec powiedział, że jest wolna, i była wolna — chociaż dużo dałoby się powiedzieć na temat jej niewdzięczności. Później, kiedy omówili już całą rzecz z góry na dół i z dołu na górę, przyszła do mnie nad brzeg strumienia, gdzie siedziałem i ciskałem kamienie do wody. — Doktor uważa, że powinnam jechać — powiedziała. — Mogłabym zostać damą. — Nie krępuj się — powiedziałem. — Jedź i koniecznie zostań damą. Tak, wasza wysokość... nie, mój lordzie... czy mogę jeszcze dolać ponczu, wasza eminencjo? Czytałem o tym w książkach. Banda wygłupiających się półgłówków! — Jak pan ???? — spytała łagodnie. — On się zmieni. Poczekaj, to zobaczysz. Jak tu przyjechał, nosił białe rękawiczki. Na pewno do nich wróci po tamtej stronie Atlantyku. — To uważasz, że nie powinnam jechać? — Kto? Ja? A co mnie to obchodzi? Nie moja rzecz. Nie namyślaj się i wal na łeb na szyję. W ogóle rób, co ci się żywnie podoba. — Myślałam, że może będzie ci brak naszych wycieczek do lasu... Łowienia ryb, szukania różnych roślin, naszych rozmów. — Ryby będą brały przynętę niezależnie od tego, czy ktoś pojechał do Anglii, czy nie. Im to jest bez różnicy. Jedź sobie, jak masz ochotę. Mnie tam nie jest potrzebny przewodnik po lesie. Nie odzywała się przez chwilę, potem powiedziała: — Ja będę bardzo za tobą tęskniła. Zresztą wrócę i wszystko będzie po dawnemu. — O nie. Jak się raz przyłączysz do tej zgrai żłopaczy herbaty, nie będziesz miała czasu na zabawy na świeżym powietrzu. Po co wracać? Szkoda fatygi. — To znaczy, że nie chcesz, żebym wróciła? — Och, będę bardzo zajęty. A kopanie złota i picie herbaty jakoś do siebie nie pasują. Kto ma czas na to, żeby rzucać narzędzia i parzyć herbatę? Nie, radzę, żebyś się nastawiła na siedzenie do końca życia tam, gdzie jedziesz. Jej oczy nagle zabłysły i zrobiły się prawie fioletowe, nieraz to już u niej widziałem. Potem odwróciła się na pięcie, z głową podniesioną wysoko, i odeszła w kierunku polany. Rzucałem dalej kamienie pogwizdując cicho, ale byłem wściekły. Jakim prawem ona sobie wyobraża, że mnie to cokolwiek obchodzi? Z tej wściekłości aż mnie dławiło w gardle i obie dłonie miałem wilgotne. No więc Poszła sobie. O jedną Indiankę mniej. Ale na brzegu polanki odwróciła się i zawołała: — Jaimie, będę za tobą tęskniła! Jesteś moim bratem! — I skrzy- 375 żowała ręce na piersi w jakiś taki dziwaczny sposób, ale nie mia-4 łem pojęcia, co to znaczy. Zaśmiałem się krótko i stałem nic nie mówiąc, dopóki nie odeszła. Indianie, rzeczywiście! Kopnąłem dwa razy w kłodę drzewa, co było głupie, bo nie miałem na sobie butów, a potem usiadłem na brzegu i sam nie wiem dlaczego, ale było mi strasznie ciężko na duszy. A tej nocy w ogóle nie mogłem zasnąć. Pewnie z tęsknoty za domem. Nad ranem zdrzemnąłem się trochę. Jak odjeżdżali i cała nasza gromadka żegnała ich, strasznie łzawo i ze smutkiem, trzymałem się na boku. Trochę później poszedłem do lasu, położyłem się i zasnąłem. Zanim przejdę do dalszych wypadków, chciałbym opowiedzieć przebieg rozmowy, jaką poprzedniego wieczoru ojciec przeprowadził z panem ??? na osobności. Nie wiedzieli, że ja słyszę, ale tak się złożyło, że stałem akurat za drzewem i chociaż naprawdę robiłem co mogłem, nie udało mi się tak zupełnie uniknąć słuchania. — ??? — wybąkał mój ojciec bardzo zmieszany. — Sam nie] wiem, jak zacząć, i najmocniej z góry przepraszam, ale czy pańskie zainteresowanie małą Po-Povi ogranicza się... ehm... do edukacji? Oczywiście mam na myśli tylko najuczciwsze zamiary... — Drogi przyjacielu — odparł pan ??? — ma pan wszelkie prawo pytać. Ale niechże się pan zastanowi: dziewczyna ma trzynaście lat, ja — prawie czterdzieści. Co więcej, jestem w zasadzie zaręczony z panną Barbarą Willing. Rozumie pan więc, że ta rzecz nie wchodzi w ogóle w grę. Jeśli zaś idzie o jakieś niehonorowe zamierzenia, zapewniam pana... — Ani słowa więcej — zawołał mój ojciec krztusząc się w gwałtownym ataku kaszlu. — Proszę, niech pan to wymaże z pamięci. Chociaż warunki mojego życia nie są teraz najszczęśliwsze, nadal potrafię dojrzeć w człowieku dżentelmena. — Ja też, doktorze -— uśmiechnął się ???. — I niech pan pozwoli, że powiem teraz to, czego nie potrafię właściwie wyrazić... że dzięki znajomości z wami wszystkimi czuję się wewnętrznie bogatszy. — Drogi chłopcze — zaczął ojciec, ale głos mu się załamał, więc na tym skończyli rozmowę. Ubyły więc dwie osoby z naszej gromadki. Po ich wyjeździe było nam wszystkim ciężko na duszy. A jeśli idzie o mnie, przyznam się chyba i zrzucę wreszcie ten ciężar z piersi: w mój dziecinny, okrutny, głupi sposób pozwoliłem dziewczynie odjechać nie powiedziawszy jej ani jednego życzliwego słowa. Ale nie miała prawa mówić że będę za nią tęsknił... a przede wszystkim nie miała prawa odjeżdżać! 376 ROZDZIAŁ XL Wróciliśmy na łyżkowanie naszego żlebu, ale robota tu już się kończyła. Wujaszek Ned uważał, że w głębi skały jest złoto, ale prawdopodobnie żyła dość cienka i niewarta zachodu. Niełatwo było rozkruszyć tę skałę, nawet pan Kissel musiałby się nad nią solidnie namęczyć. Wobec tego oczyściliśmy obydwa brzegi z wszystkiego, co było na wierzchu, i skończyliśmy z tym żlebem. W sumie łożysko strumienia dało nam ponad osiem tysięcy dolarów; był to połów bardzo dobry i ustępował tylko — jak to kopacze nazywali — „szczęśliwemu trafieniu". Podzieliliśmy dochód i szukaliśmy w okolicy nowych pokładów. Widać było, że Kisslowie chcieliby jak najprędzej kupić za swój udział farmę, ale ojciec namówił ich do dalszych poszukiwań, tłumacząc, że jeśli odkryją nową żyłę, będą mogli „nabyć majątek iście królewskich rozmiarów". Zgodzili się więc, wcale nie dlatego, że im zależało na czymkolwiek królewskim, ale ponieważ chcieli nam pomóc i bali się, że bez nich będziemy mieli za mało rąk do pracy. Minęło kilka dni, a my pracując w wyschłych łożyskach strumieni wydobyliśmy zaledwie tyle złota, że nam nawet nie starczało na zakup żywności. Próbowaliśmy też, w pobliżu osady zwanej Weber Town, kopać „na sucho", co było wtedy dość rozpowszech-^ nione, a także chodziliśmy po rozmaitych żlebach z płuczką kołyskową i korytami. Ale wydobywaliśmy bardzo mało. Strasznie gnębiła nas myśl, że przejadamy te osiem tysięcy dolarów, więc byliśmy wszyscy w posępnych humorach. Któregoś dnia wieczorem zatrzymał się obok nas bardzo szczupły mężczyzna, może czterdziestopięcioletni, szpakowaty, o chorowitym wyglądzie, z kobietą w tym samym mniej więcej co on stanie, a może nawet trochę mizerniej-szą. Poprosili o wodę. Pani Kissel z miejsca się nad nimi ulitowała, powiedziała biednej, wychudzonej kobiecie, że nie powinna chodzić po górach, tylko rozbić gdzieś namiot i wypocząć. Widać było, że odpoczynek jest im potrzebny; ledwie trzymali się na nogach. Ale chociaż tacy byli obdarci i zagłodzeni, przypominali mi kogoś. Dziwna rzecz. Wysilałem mózgownicę, ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć. — Ciężko jest — powiedziała kobieta. — Spieniężyliśmy z Morrisem wszystko, cośmy mieli na tym bożym świecie, żeby tutaj Przywędrować. Co więcej, ufamy całym sercem drogiemu Jehowie 1 nie przystoi zatrzymywać się teraz, kiedy Kanaan tak już jest blisko. Mężczyzna przemówił skrzekliwym głosem, który na pewno wy- 377 dałby się interesujący przedsiębiorcy pogrzebowemu — takiemu, j co to chciałby mieć trochę ruchu w interesie. Powtórzył za żoną: I — Ciężko jest, ciężko. Żeby to Bóg dał jeszcze miesiąc, trzydzie-i ści dni, w jakim takim zdrowiu, dobilibyśmy gładko do tamtego brzegu, ale raptem wszystko zwaliło się nam na głowę. ?????? dostała fluksji, a ja niech trupem padnę, jeżeli nie potknąłem się o kamień machając łopatą i nie wyhodowałem sobie podwójnej przepukliny po obu stronach brzucha, co mnie na dobre unieruchomiło. Dowiedzieliśmy się od mężczyzny, że pracował jako kucharz na małym statku przybrzeżnym, ale naturalnie jak tylko odkryto w Kalifornii złoto, to znaczy przed rokiem, zszedł na ląd i sprowadził żonę, która miała małą jadłodajnię w San Francisco. Rozejrzał się niespokojnie, zakaszlał cicho. — Nie ma rady, trzeba będzie sprzedać, zanim tutejsi zbóje obiorą nas ze wszystkiego. A przecież tak, jakbyśmy mieli te skarby w rękach! — Moje wy biedaczyska! — wykrzyknęła pani Kissel. — Powiadacie, że jesteście dobrymi chrześcijanami i w rodzinnym mieście uczęszczacie do kościoła? — Ach, paniusiu, tylko wiara nas trzyma. Wiara, omnium-zbie- rakum i dobre żołądki. Omnium-zbierakum było potrawą, którą wymyśliło kilku przymierających głodem Francuzów, a nazwa przyjęła się we wszystkich okolicznych obozach: był to po prostu gar, do którego Francuzi wrzucali wszystko, co żyło i ruszało się w tych stronach, ale przede wszystkim udka żabie, dzięcioły, żółwie i wiewiórki. — A więc czasem jednak się państwu szczęściło? — spytał uprzejmie mój ojciec. Mężczyzna znowu rzucił na boki niespokojne spojrzenie, a potem powiedział: — Mieliśmy okrutnego pecha. I dopiero pięć tygodni temu... — Morris, znowu trzepiesz ozorem! — ??????, przecież to są zacni, bogobojni ludzie — obruszył się; mężczyzna. — Nawet w jaskini rzezimieszków i bandytów człowiek trafia czasem na ludzi godnych zaufania, za co chwała niech będzie dzieciątku Jezus. — Opisał, jak ich wyrzucono z jednej zajętej już działki, a potem powiedział, że w innej miejscowości, w której szukali złota, wypalono złodziejowi działek znamię na policzku, a drugiemu, zaledwie chłopcu, obcięto uszy, bo podkradał kopaczom złoty piasek z woreczków. Ojciec uśmiechnął się. — Jeżeli macie jakiekolwiek sekrety, przy nas możecie mówifi o nich bezpiecznie. Nie upadliśmy jeszcze tak nisko, żeby żerować na bliźnich. Mężczyzna rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nie ma w pobliżu 378 kogoś obcego, a potem wyciągnął z kieszeni coś, było owinięte w bibułkę. — Morris! Wahał się chwilę, potem rozwinął bibułkę. A my wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Na jego dłoni leżała gruba, żółta bryłka wielkości orzecha włoskiego. Było to czyste, pełnoprocentowe złoto, bez kwarcu, bez żadnych domieszek — dziecko by się na tym poznało! — Niebywałe! — zawołał ojciec, a wujaszek Ned wyciągnął rękę i powiedział: — Za pańskim przeproszeniem — i podniósł bryłkę do światła. Pokazując swój skarb mężczyzna miał twarz taką bladą i zapadniętą, że wyglądał naprawdę żałośnie, a kobiecie łzy szkliły się w oczach. — Człowiek haruje, przymiera głodem, śpi na zimnie i deszczu, urabia sobie ręce po łokcie, opędza się od zbójów i Indian, a potem, kiedy ukochany Zbawiciel obsypuje go szczodrobliwymi darami, jest tak chory, że nie ma siły wstać i sięgnąć ręką po te dobrodziejstwa. — O czym pan właściwie mówi? — spytał mój ojciec. — Morris! Mężczyzna znowu się rozejrzał i powiedział: — Jesteśmy bogaci! Natrafiliśmy na bogatą żyłę. Jar, który mógłby nam dać miliony... w ciągu tego roku nauczyłem się dużo o złocie... i niech pan na nas spojrzy! Nie mamy siły kopać! Gdybym trzymał moją drogą żonę w górach jeszcze przez miesiąc, leżałaby teraz w ziemi obok złota. — Morris — przerwała mu żona. — Jestem silniejsza, niż ci się zdaje. Już ci to mówiłam i jeszcze raz powtórzę: ani myślę oddawać tego, cośmy zdobyli w takim krwawym pocie, wolę pójść tam zaraz i kopać, dopóki nie padnę trupem. — Nie zrobisz tego, ??????, dopóki ja uważam się za mężczyznę. Nie... pozostała nam jedna tylko nadzieja: iść do miastal sprzedać, zanim złodzieje wyzują nas z naszej własności. Bogiem a prawdą nie dostaniemy nawet tysiącznej części tego, co wart jest nasz jar. Ciężko żyć, ciężko. Myślałem, że się rozpłacze. Było nam bardzo żal tych ludzi, więc nakarmiliśmy ich i zatrzymali na noc, zwłaszcza że podróżowali bez bagaży i mieli tylko jeden wspólny koc. Trochę później, kiedy się już wszyscy pokładli, zobaczyłem, że °jciec i wujaszek Ned rozmawiają po cichu, a nazajutrz wcześnie rano ojciec zagadnął mężczyznę tymi mniej więcej słowy: ]— Proszę posłuchać, jeżeli ma pan działkę do sprzedania, będziemy wdzięczni za prawo pierwokupu. Od przeszło tygodnia nie 379 natrafiliśmy na nic wartościowego, a bardzo chcielibyśmy podjąć na nowo pracę. — Wspomogliście nas, za co jesteśmy wdzięczni — odparł mężczyzna — ale zrozumcie nasze położenie. Dałbym sobie głowę uciąć, że natrafiliśmy na bogatą żyłę — kto wie, może jest warta miliony — więc chcielibyśmy z ?????? dostać możliwie najwyższą cenę. Jak mam być całkiem szczery, jeden syndykat w Sacramento... — Powinienem był może powiedzieć — przerwał mu prędko ojciec — że mamy trochę gotówki. Poszczęściło nam się kilka razy, nawet całkiem nieźle. — Jesteśmy wam bardzo zobowiązani i chętnie dalibyśmy wam prawo pierwokupu, tylko ja nie lubię prowadzić handlowych rozmów z przyjaciółmi. — Takie stanowisko przynosi panu tylko zaszczyt, ale proponuję następujące rozwiązanie: obejrzymy działkę, zapoznamy pana z naszymi finansowymi możliwościami, a jeśli się nie dogadamy, nikomu nie stanie się krzywda. Widać było, że mężczyzna wcale się do tego nie pali, ale ojciec tak nalegał, że tamten nie bardzo mógł odmówić. Zrobiło mi się przykro, kiedy na nich patrzałem. Po śniadaniu więc nasi mężczyźni i ten Morris — na nazwisko miał Simpkins — wyruszyli w drogę; my z Toddem wlekliśmy się z tyłu za nimi. Dzień był dobry do chodzenia, ciepły, ale nie upalny. Szliśmy przez małe wzgórza i doliny, podobne* do tych, w których kopaliśmy złoto, zarośnięte z rzadka karłowatą sosną i innym takim zielskiem; po drodze natknęliśmy się na stado przepiórek, królików, jednego jelenia i spotkaliśmy dwóch Indian ze szczepu Kopaczy, którzy poderwali się jak zające i uciekli, aż się za nimi kurzyło. Trwało to trzy godziny — średnio długa droga, przy czym pan Simpkins prawie nam umarł z wyczerpania — zanim zaszliśmy na miejsce. W dole bardzo ładny żleb z łupkowatym łożyskiem wyschniętego strumienia na dnie, a w górze długi, kręty potok widoczny na przestrzeni dwustu czy trzystu jardów i jeszcze wyżej skaliste występy. Na krawędzi, przed samym zejściem w dół, zobaczyliśmy zawiadomienia o wytyczeniu działki, ustawione tak gęsto, że tworzyły prawie płot. „Działka Morrisa Simpkinsa" — głosiły napisy i u dołu była jeszcze data. Przystanęliśmy na wzgórzu nad żlebem i pan Simpkins powiedział: — Uczciwość i rzetelność nakazują mi powiedzieć, panowie, że wydłubaliśmy z ?????? trochę tych tu bryłek, może za jakie tysiąc dolarów. Na wydatki. Nie chciałbym, żebyście myśleli, że ta działka nie była tykana. — Niech się pan tym nie frasuje — uspokoił go ojciec. — Dos- 380 konale rozumiemy. Jest to rzecz najbardziej naturalna na świecie, że po wytyczeniu działki właściciel usuwa z powierzchni wszelkie widoczne bryłki złota. Robiliśmy to sami. — Łyżkowaliśmy najwyżej godzinę ?— wyjaśnił pan Simpkins. — Natknęliśmy się na tę żyłę w drodze do Sacramento, po tym jak ?????? zachorowała na tę wredną fluksję, a ja dostałem podwójnej przepukliny. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że w ciągu godziny wydobyliście złota za tysiąc dolarów! — wybuchnął mój ojciec. Pan Simpkins skinął apatycznie głową i powiedział: — Ja tam uważam, że tą żyłą powinien się zająć syndykat z Sacramento, o czym już wspomniałem. Głowę dam, że znaleźliśmy tu najbogatszą żyłę w całej okolicy, ale jakby się okazało, że skała jest jałowa, wolałbym skonać na miejscu, niż pokrzywdzić miłosiernych przyjaciół. Pan Simpkins był człowiekiem naprawdę uczciwym i wszyscy nasi mężczyźni podziękowali mu, że tak otwarcie wspomniał o wyjęciu kilku*bryłek. Potem wszyscy z wyjątkiem pana Simpkinsa, któremu odezwała się podwójna przepuklina, zaczęli schodzić w dół stokiem, a Todd i ja pognaliśmy za nimi. Już po paru sekundach wujaszek Ned wydłubał ze skały bryłkę wielkości kamyka do gry, a potem wszyscy poszliśmy jego śladem, bo gdzie człowiek spojrzał, tam coś błyszczało w skale. Ojciec był blady jak upiór. Wypchał kieszenie złotem wartości ze trzystu dolarów i zwrócił się do nas, żebyśmy zaprzestali poszukiwań. — Dość! — powiedział. — Dajmy spokój. Im więcej weźmiemy, tym więcej będziemy musieli zapłacić za działkę. Naturalnie nie mamy zamiaru krzywdzić naszego przyjaciela, człowieka o tak zrujnowanym zdrowiu, ale zasady uczciwego handlu wymagają, żeby kupować możliwie najtaniej. — Jeżeli w ogóle będziemy mogli kupić! — westchnął wujaszek Ned Reeves. — To mi wygląda na bogatą żyłę. Pokażcie, co macie... Jak wam się zdaje, ile zebraliśmy w ciągu tych dziesięciu minut? Po obejrzeniu wszystkiego wykalkulowaliśmy, że bryłki są warte od pięciuset do sześciuset dolarów. — W tej skale jest fortuna, ale lepiej, żeby się dostała nam niż zgrai oszustów z Sacramento — powiedział mój ojciec. I dodał, jak gdyby chcąc się usprawiedliwić: — Co więcej, z chwilą gdy mu zapłacą, znajdą sposób, żeby z powrotem wszystko od niego wycyganić. Chodźmy, rozmówimy się z nim. Pan Simpkins leżał oparty o kłodę drzewa, wyglądał bardzo cho-rowicie. Było mi go żal. Gdyby miał siłę pracować na tej działce, dorobiłby się dużego bogactwa. Wszyscy tak uważali. A poza tym ciągle miałem wrażenie, że go skądś znam; byłem pewien, o czym 381 wyżej, że go już gdzieś kiedyś widziałem, ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. Kiedy teraz rozmawiali, znowu wysilałem mózgownicą. — Panie Simpkins, nie będziemy owijać rzeczy w bawełnę — powiedział ojciec. — Pańska działka bardzo nam się podobała. W skale jest złoto. Ile — trudno zgadnąć. Chętnie ją kupimy, jeżeli cena nie przekroczy naszych możliwości. — Doktorze, w naszych kalkulacjach nie doszliśmy jeszcze z ?????? do konkretnej oceny. Ja tam uważam, że trzeba by pójść do Sacramento i sprowadzić takich, co ocenią żyłę. — Na pana miejscu nigdy bym tego nie robił — rzucił prędko ojciec. — Narazicie się nie tylko na ryzyko, że ktoś ukradnie wam własność tutaj, ale również na szachrajstwa rozmaitych oszustów z Sacramento. Chcemy wiedzieć jedno: czy jest pan gotów rozmawiać z nami teraz i doprowadzić sprawę do ewentualnego końca? Pan Simpkins oparł się o kłodę i zasłonił oczy; widać było, że naprawdę jest chory, wystarczyło raz na niego spojrzeć! Potem usiadł i powiedział bardzo spokojnie, głosem zrezygnowanym i zmęczonym: — Wróćmy i pogadajmy z ??????. Ojciec nie nalegał więcej. Ale możecie być pewni, żeśmy Simp-kinsa zdrowo popędzali w drodze. Myślę, że kiedy dotarł na miejsce, miał przepuklinę nie tylko podwójną, ale co namniej potrójną albo i gorzej. Prawdę mówiąc, jak posadziliśmy go wreszcie na^ krześle, podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, czy oddycha. Naturalnie można to było sprawdzić przytykając mu do ust lusterko, tego jednak nie bardzo chciałem robić, a innego sposobu nie znałem. Ale po chwili, jak przyszła jego żona i nasze kobiety, ocknął się jakoś, a wtedy ?????? powiedziała, co miała do powiedzenia: — Słuchaj, Morris, sprzedajmy tę działkę i odpocznijmy w ja-^ kimś pensjonacie. Powiem ci szczerze i otwarcie, że ledwie się trzymam na nogach. Jeszcze kilka dni tej fluksji, a nie będę wiedziała, czy się rozpuknąć, czy oślepnąć. Coś drgnęło gdzieś na samym dnie mojej pamięci, ale chociaż się starałem, nie mogłem wyciągnąć tego na wierzch. Ojciec spytał nerwowo: — Czy rozważaliście już jakąś sumę, zacni ludzie? — Nie pamiętam, żebyśmy mówili kiedyś o pieniądzach — odparł pan Simpkins słabym głosem. — ??????, wymienialiśmy kie-ft dyś jakąś sumę? — Nie zrzucaj tego na mnie — odparła pani Simpkins. — Za du-rj że na mnie zrzucasz. Jeszcze raz powiadam: sprzedaj i już. — Wyjaśnię panu, jak się przedstawia nasza sytuacja — zaczął ojciec siedząc koło Simpkinsa; tak się zapalił do tej transakcji, że aż 382 0iu czoło błyszczało od potu. — Wspólnie mamy prawie osiem tysięcy dolarów, ale to jest wszystko, co posiadamy na tym świecie. Nie uważałby pan, że siedem tysięcy to uczciwa cena? Zwłaszcza że istnieje przecież pewne ryzyko. Pan Simpkins zrobił się jeszcze bledszy. — Trochę mnie to, żeby tak powiedzić, zaskoczyło. Liczyliśmy na korzystniejszą sprzedaż. —? Proponuję kompromis. Siedem tysięcy pięćset. — Morris, oni podali nam rękę w potrzebie. —? Zgoda — powiedział pan Simpkins i opadł na krzesło, jakby już był najwyższy czas sprowadzić karawan. Wszyscy ściskali sobie ręce, żeby przypieczętować ugodę, i winszowali sobie nawzajem, i mieli miny bardzo uszczęśliwione; wszyscy z wyjątkiem Simpkinsów. Transakcja jakby wysączyła z nich ostatek sił, więc pomyślałem, że te pieniądze przydadzą im się pewnie na przyzwoity pochówek. Ale nazajutrz, po podpisaniu dokumentu, odprowadziliśmy tych schorowanych biedaków do Marys-ville. Pożegnawszy się stałem na drodze i patrzałem za nimi, jak odjeżdżali w kierunku Vernon wozem kursującym na szlaku Santa Fe. Znowu usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie ich widziałem. Miałem to na końcu języka, ale ciągle nie mogłem utrafić. To tak zawsze. Zupełnie jak z wodą w imbryku, która nie chce się zagotować, dopóki człowiek stoi obok i patrzy. Wiedziałem, że może sobie przypomnę, jak nie będę się za bardzo wysilał. Nazajutrz krzątaliśmy się żywo od wczesnego ranka. Kupiliśmy bogatą działkę i nie mogliśmy się doczekać chwili, w której zaczniemy wydobywać złoto. Żałowałem, że moja matka nie może zobaczyć teraz ojca. Nie był dzisiaj ani trochę rozlazły czy nieodpowiedzialny. Był duszą naszej gromadki, sam wszystko organizował. Kiedy w końcu wujaszek Ned Reeves, pan Kissel i ojciec załadowali narzędzia na plecy (planowaliśmy łyżkować i płukać zwykłą płuczką na początek), Jennie i pani Kissel życzyły nam szczęścia, grupa biblijna wtrąciła swoje trzy grosze, po czym odmasze-rowaliśmy w góry. My dwaj biegliśmy przodem. Nietrudno było znaleźć drogę; Simpkinsowie oznaczyli ją nawet strzałkami. Postanowiliśmy za kilka dni przesunąć obóz bliżej, ale dzisiaj mieliśmy zamiar przenocować na miejscu i wrócić do domu dopiero jutro na kolację. Czekaliśmy z Toddem na wysokim brzegu nad działką. Wszystko wyglądało tak samo jak wczoraj; zawiadomienia o zajęciu własności stały, gdzie stać powinny, żleb czekał na nasze przyjście. Ojciec napisał wczoraj wieczorem długi list do domu i przeczytał na głos fragmenty, jak: „Golconda jest w zasięgu naszej ręki", „istna chluba Louisville", „zgodnie ze wskazówkami przystąp do budowy Kalifornijskiej Kliniki Publicznej im. McPheetersa". Chyba nigdy 383 nie byłem z niego tak dumny. On miał rację, a tamci się mylili, nie wyłączając matki. Wznieśliśmy głośny okrzyk „Na szczęście!", a potem zeszliśmy w dół żlebu. My z Toddem zaopatrzyliśmy się w łyżki, które są doskonałymi narzędziami do wydłubywania bryłek, i z miejsca zaczęliśmy się znęcać nad tą skałą. Przez pięć czy sześć minut nie wydobyliśmy ani okruszyny, więc przesunęliśmy się dalej i zaczęliśmy dłubać ze zdwojoną siłą. Potem nagle usłyszałem głos wuja Neda: — Doktorze, czy może pan przyjść tu do mnie na chwilę? — I dokładnie w tym samym momencie przypomniałem sobie, skąd znam tych Simpkinsów. Nie nazywali się wcale Simpkins, tylko byli tą obrzydliwą parą, co chciała mnie podstępnie wziąć do terminu, wtedy nad rzeką w Missouri. Zmienili się i naprawdę wyglądali na chorych, byli też jakby dużo starsi. Ale po prostu nie mogłem zrozumieć, dlaczego ich od razu nie poznałem. Na chwilę serce zamarło mi w piersi; sam poczułem się tak, jakbym był ciężko chory. Rzuciłem łyżkę i pobiegłem do ojca i tamtych, którzy stali z minami poważnymi i zatroskanymi. — Tatku! — wrzasnąłem. — Ci ludzie... ci państwo Simpkins. Znam ich... to oszuści! — Spóźniłeś się, synu — jęknął ojciec osuwając się na kamień. — Obrabowali nas ze wszystkiego. Ta „kopalnia" została spreparowana. Oszuści podłożyli piryt. W całym żlebie nie było ani jednej uncji złota, można sobie było wypatrzeć oczy i też nie znaleźć najmniejszego choćby okrucha. W skale nie błyszczały dzisiaj bryłki, tak strannie rozmieszczone za naszym poprzednim pobytem, a te, któreśmy tu zostawili, wyjął widocznie ktoś, kogo mój ojciec nazwał wspólnikiem przestępstwa. Co tu dużo mówić, byliśmy zdruzgotani. Byliśmy tak ponurzy, że nikt się nie zdobył na powiedzenie chociażby jednej wesołej rzeczy. — Nawet nie warto ich ścigać — powiedział ojciec. — Czmychnęli i dawno nie ma po nich śladu. j — Swoją drogą — zauważył wujaszek Ned — chętnie porozmawiałbym z nimi o interesach. Może nawet rozszerzyłbym zakres mojej specjalności i zainteresowałbym się ich skórą. Minęło kilka godzin, zanim zebraliśmy dość odwagi, żeby wrócić ? do obozu. Ale trzeba było zawiadomić kobiety, więc też zawiado-J miliśmy. Był to nasz naj żałośniej szy wieczór od początku podróży. Po ko- -, lacji nie mieliśmy po co siedzieć, więc wszyscy położyli się wcześ-| nie spać. Patrzyłem na ojca, który leżał po drugiej stronie namiotu z.oczami szeroko otwartymi, z rękami pod głową, i tak mi było żal, 384 że nie mogłem mu jakoś pomóc. Ale nie mogłem; słowa grzęzły mi w gardle. Po jakimś czasie obaj zasnęliśmy. Czasem w bardzo trudnych tarapatach tylko to jedno zostaje człowiekowi. ROZDZIAŁ XLI Był teraz środek lata w dolinie Sacramento — gorącego, parnego, dusznego — a nasze szczęście na dobre od nas odeszło. Mieliśmy jeszcze trochę pieniędzy na życie, ale chociaż od rana do wieczora przeszukiwaliśmy żleby, ani razu nie udało nam się wydobyć okruchów większych niż powiedzmy komary. Strach brał patrzeć, jak maleje nasza kupka pieniędzy. W lipcu przenieśliśmy obóz do innego okręgu; pojechaliśmy za Yuba, minęliśmy rancho Rock i kilka innych większych gospodarstw, minęliśmy miejsce/w którym Rzeka Piór wpada do Sacramento i przez jaki czas poszukiwaliśmy złota w okolicy górniczej osady Vernon. Zatrzymaliśmy się na kilka dni na rancho Johnsona, około mili w górę dopływu Rzeki Piór zwanego Rzeką Niedźwiedzia. Ten Johnson przyjął nas po ludzku, jak to określiła pani Kissel. Był on marynarzem z Nowej Anglii, którego nic a nic nie obchodziło złoto, nawet jeżeli'odkrywano bogatą żyłę tuż pod jego nosem. Porzucił morze, żeby wziąć się do uprawy roli, a jego ogromne pola pszenicy, jęczmienia i kukurydzy, rosnących wspaniale na nadrzecznych obszarach Rzeki Niedźwiedzia, ciągnęły się daleko, jak okiem sięgnąć. Było mi żal państwa Kisslów, bo widziałem, jak przyglądają się tym łanom oczami pociemniałymi od tęsknoty. Johnson mieszkał z indiańską służbą i robotnikami w dwuizbowym domu z bali drewnianych i cegły suszonej na słońcu, do którego prowadziły drzwi z niewyprawnej skóry rozpiętej na drewnianym szkielecie. Na.pagórkach jego posiadłości wypasały się setki sztuk bydła; z jednaj strony rancho widać było łańcuch Sierra Nevada, odległych o pięćdziesiąt mil; w przeciwnym kierunku znajdowało się Sacramento. Był to zakątek jak wymarzony. Okolica bujna i falista, dobrze nawodniona i zalesiona, nie zdziwiłem się więc, kiedy pan Kissel powiedział: — Więc tu. Jak przyjdzie odpowiednia pora, osiądziemy w tej dolinie. Obojętne, jak wielu emigrantów zatrzymywało się w drodze, Johnson zaopatrywał ich w całą potrzebną żywność. Słyszałem, że niekiedy kazał bić jednego dnia dziesięć wołów, żeby nakarmić głodnych. Dał nam na kolację wołowinę, ser i mleko aż gęste od śmietanki, biskwity z mąki mielonej przez Indian na żarnach i łój wolowy zamiast słoniny. Myślicie może, że kazał sobie płacić? On i kapitan Sutter to dwaj najzacniejsi ludzie w Kalifornii. Podróże Jaimiego McPheetersa 385 Vernon było osadą jeszcze nędzniejszą od Marysville, jeżeli to 1 możliwe. Prawie w każdym domu mieścił się szynk czy bar, a po- 1 nadto, jak ktoś powiedział, „świątynią boga hazardu, gdzie stado,1 bystrookich jastrzębi o wyostrzonych dziobach czyha na naiwne 1 gołębie". Tuż przed naszym przybyciem jakaś duża organizacja usiłowała | przegnać z osady Chilijeżyków i Meksykanów, co wydawało mi siej ohydnym chamstwem, i na ulicach ciągle jeszcze wybuchały bój-? ki. Nie tracąc tu ani chwili poszliśmy zaraz w góry. Harowaliśmy w letnim upale przekopując jedną dolinę po dru- | giej i znajdując jeszcze nawet mniej złota. Skończyło się na tym, że gdy nie mieliśmy już gotówki, ojciec, pan Kissel i wujaszek Ned ' Reeves najmowali się do pracy jako robotnicy w towarzystwach J górniczych. To było strasznie smutne, ale musieliśmy jeść. Jakiś czas, gdy my z Toddem przebiegaliśmy wzgórza polując na I małą zwierzynę, bo to też była żywność, oni pracowali przy kanale j wybudowanym przez syndykat; tym kanałem, a raczej drewnianym ? korytem, sprowadzano wodę z odległego o dziesięć mil bardzo stromego kanionu, którego dnem płynął wartki potok, do suchego żlebu poniżej, gdzie znajdowało się złoto. Żyła była bardzo bogata, warta zachodu. Nie mam pojęcia, jak długo trwało budowanie tego dziesięciomilowego koryta; w jednym miejscu biegło ono po rusztowaniu wysokim prawie na sto stóp. Na dole w żlebie rozprowadzano wodę z koryta do iluś tam rowów i kanałów i wydobywano cenny kruszec przy użyciu płuczek i tak dalej. Ale potrzeba im było bardzo dużo wody. Kiedy indziej zgodziliśmy się do pracy przy tarasowaniu i zmianie biegu rzeki. Było tam dwudziestu mężczyzn, właścicieli działki, oprócz nas, którzy nie byliśmy właścicielami niczego; chodziło im o to, żeby wykopać kanał i odprowadzić wodę z łożyska sposobem, można powiedzieć, naturalnym, ale to się nie udało. Brzegi kanionu były zbyt strome, woda wracała w stare łożysko i porywała cenne narzędzia i sprzęt. W końcu wybudowaliśmy ogromne koryto drewniane, którym cała rzeka popłynęła w inną stronę. Następnie wypompowawszy szlam i odrzuciwszy duże głazy właściciele umieścili w łożysku płuczki śluzowe i przystąpili do pracy. Widziałem, jak spod jednego tylko głazu wydobyli przy jednym płukaniu złota wartości 5 227 dolarów. Od samego widoku człowiek robił się głodny. Po zbudowaniu koryta nie byliśmy już potrzebni, więc poszukaliśmy sobie innej pracy za zwykłą stawkę sześciu dolarów dziennie. Nasza sytuacja była teraz tak ponura, że nie gawędziliśmy jak dawniej po kolacji, tylko szliśmy zaraz spać. Zauważyłem, że ojciec bardzo rzadko pisuje do domu. Uważał pewnie, że ten stek bzdur i nonsensów, którymi ich uraczył, kiedy znaleźliśmy bryłki złota, 386 wystarczy na dłużej. Pracowaliśmy teraz z grupą mężczyzn, którzy znaleźli złoto w skale łożyskowej, prawie sto stóp pod powierzchnią; potrzebna im była pomoc przy budowie szybu szerokości sześciu stóp, który kopali dokładnie tak, jak się kopie studnie, to jest za pomocą kołowrotu i wiaderka. Ziemia ze środka wykopu jechała na górę w wiadrze podnoszona kołowrotem Była to niebezpieczna praca. Zdarzało się często, że ludzie ginęli, tracili życie w tych tunelach, zakopywani żywcem albo miażdżeni 'głazami- Kopanie tunelu skończyłoby się prędko, gdyby nie to, że wkopując się w głąb ziemi dwa razy natrafiliśmy na pokłady czy żyły biegnące poziomo, w; których było sporo rudy. Kopaliśmy wtedy boczne tunele, w obu kierunkach, i szalowaliśmy sufity drewnem Po dotarciu do skały łożyskowej wdzieraliśmy się dalej w skałę cały czas odsyłając na powierzchnię kubły pełne ziemi. Była to praca żmudna, ale opłacalna, jeżeli natrafiono na bogate pokłady jak choćby te. Ta sama grupa ludzi kopała tunele bezpośrednio w skale na pobliskich wzgórzach, co przedłużyło naszą pracę o kilka dalszych tygodni. Musieliśmy się wedrzeć w litą skałę ha głębokość prawie siedemdziesięciu pięciu stóp, pracując tylko kilofami chociaż nasi pracodawcy ciągle obiecywali, że zaraz sprowadzą dynamit Kiedy skończyliśmy ten tunel, byliśmy na pół żywi. Todd i ja pracowaliśmy razem z tamtymi, przewoziliśmy na taczkach nieduże ładunki ziemi do płukania. Za dziesięć godzin tej harówki dostawaliśmy połowę wynagrodzenia. Pod koniec lata — jedliśmy, żyli, ale nadziei nie została ??? już ani krztyna — stoczyliśmy się tak nisko, że wynajęliśmy się do pracy przy kopaniu kwarcu najpierw Meksykanom, potem Chdlijczy-kom. A co wydawało mi się najzabawniejsze, ci cudzoziemcy byli naprawdę mili, milsi niż wszystkie inne grupy, dla których pracowaliśmy dotąd; i nie targowali się tak jak tamci o wynagrodzenie. Ui ? kłopot to że nie rozumieliśmy ani słowa w ich iezyku (tylko kilku mówiło po angielsku), a oni też nie rozumieli co do nich mówimy. Pod pewnymi względami zarówno Meksykanie, jak Chiliiczycy stali wyżej niż wszyscy inni ludzie w Kalifornii. Specjalizowali się w kopaniu kwarcu, to znaczy takiej rudy, w której złoto łączy się cowymi"m' r°ZUmiecie' tworza-c mieszankę zwaną „kwiatami Icwar- ??^??^????? utÓrz^ zal'mowali sie. kopaniem kwarcu, robili to ???/? oz?obna-> f moim zdaniem tracili mnóstwo czasu. Więc SótiT^ftk™.zyła,kwarc?wa przecina górę pod kątem najczęściej od dwudziestu do pięćdziesięciu stopni od punktu W któ-f1 wyłania się na powierzchnię. Zamiast rozpoczynać pracę wła-sme od powierzchni, Amerykanie zadawali sobie strasznie dużo tru-?? i wykopywali komin pionowo w głąb skały, spory kawał od miej- 387 sca, w którym wyłaniała się ruda, usiłując natrafić na żyłę tam w głębi. A potem przekopywali się do góry, wywożąc kamienie z szybu kubłami przyczepionymi do kołowrotu — tylko nie pytajcie mnie, dlaczego to robili! Na dole w tunelach było przeważnie tak mokro, że musieli nosić ubrania z gumy i inny odpowiedni ekwipunek. Co więcej, młyn, w którym kruszyli skałę, był stanowczo za wymyślny. Zarówno ojciec, jak wujaszek Ned tak twierdzili. Głównym urządzeniem w takim młynie były bloki do kruszenia rudy, odlane z żelaza i ważące do tysiąca funtów, które poruszały się jak młoty mechaniczne i proszkowały bryły 'kwarcu. Poza tym było tam kilka wypukłych ramion i płyta podkładowa, i kadź amalga-macyjna, i tak dalej, i dalej — słowem, za dużo rozmaitych urządzeń, żeby można się było w nich połapać. Za to Meksykanie byli sprytni. Mieli urządzenia zwane rastrami. Było to coś w rodzaju kamiennego toru ze słupem pośrodku d przymocowanym ido słupa drewnianym (ramieniem, które wprawiał w ruch chodzący w kieracie osiołek. To ramię poruszało kilka ciężkich bloków kamiennych kruszących rudę. W rowkach wyżłobionych w kamiennym torze umieszczano rtęć, łączącą się ze złoitem, które jako najcięższe opadało na dno. Pomyślcie — takie proste urządzenie! Następnie wyjmowano z rowków amalgamat złota i rtęci i strącano rtęć w retorcie; grupa, dla której pracowaliśmy, przetapiała następnie złoto i odlewała w kształcie cegiełek. Chilijczycy stosowali mniej więcej tę samą metodę, tyle tylko, że zamiast kruszących rudę kamiennych bloków mieli ciężkie obręcze żelazne toczące się po kamiennym torze. Biorąc wszystko razem, ei Meksykanie i Chilijczycy wydobywali dużo złota, a koszt wydobycia był bardzo mały. Wzbogaciliby się, gdyby ich Amerykanie nie przepędzali z miejsca na miejsce. Pracując całe lato to tu, to tam, żyliśmy jakoś, ale gdzie się podziały nadzieje, które wzbudził w nas tamten żleb utkany bryłkami złota! A najgorsze w tym wszystkim to, że choćbyśmy nie wiem jak ciężko teraz pracowali, ceny były tak wysokie, że nie rnogliś-śmy nic odłożyć. Któregoś dnia w końcu września, w sobotę, po tygodniu pracy z grupą Chilijczyków, wróciliśmy do domu i zobaczyliśmy, że pani Kissel jest tak nastroszona, jak podwórzowy zadziorny kogut. Nagle i niespodziewanie okazało się, że ma tego wszystkiego dosyć. Od Bóg wie jak dawna nie wtrącała się do niczego, pozwalała mężczyznom o wszystkim decydować i robić, :co im się żywnie podobało; w rezultacie przepadły dch plany osiedlenia się na roli, stracili jedno dziecko i żyli w niedoli takiej, o jakiej nikomu w ich rodzinie dotąd się nie śniło. Teraz pani Kissel postanowiła przejąć 388 rządy. Mimo, że pan Kissel był silny jak wół, na nic by się nie zdały jego sprzeciwy. — Takie są kobiety — powiedział nieco później ojciec i westchnął. W gruncie rzeczy płeć niewieścia jest silniejsza. Dowody tego znajdujemy w medycynie na każdym kroku. Żyją dłużej, pracują ciężej, są odważniejsze — wojowniczość połowy mężczyzn wynika z lęku, że ktoś może ich oskarżyć o tchórzostwo — łatwiej znoszą cierpienie i ból, są wy trwalsze i mają lepiej ukształtowane instynkty. Słowem, są bliższe naturze. Ich animalizm sprawia, że posiadając mniej inteligencji powodują się bardziej emocjami, ale trzeba sobie powiedzieć bez ogródek, że przewyższają znacznie mężczyzn. No więc gdy tego wieczoru wróciliśmy do domu, czekała tu na nas pani Kissel z ogniem w oczach, z gromadką tulącą się do jej nóg — bledziutki, chudy, wymęczony drobiazg — a za panią Kissel stała ta nudziara Jennie, gotowa podeprzeć ją słowem i taka pulchna i ładna, że to naprawdę było aż nieprzyzwoite. —? Co się stało, matko? —spytał po swojemu łagodnie pan Kissel. — Wydłubywanie złota skończyło się raz na zawsze, Mateuszu. Głodowałam i starałam się być dobrej myśli, i robiłam, co mogłam, chociaż mój ojciec na pewno by tego nie pochwalał, ale nie chcę, żeby moje dzieciątka cierpiały taką samą mękę. Spójrz na Deute-ronomię. Kości sterczą jej przez skórę. A Leviticus? Wygląda jak rodzony brat stracha na wróble. Na Micheasza nie patrz. Nie nadaje się do oglądania. Lepiej, żebyśmy go pamiętali takim, jakim był kiedyś. Zaledwie w zeszłym tygodniu tak było u nas krucho.z żywnością, że ojciec wymienił parę nożyc chirurgicznych na garstkę złotego piasku; kupiliśmy za to połówkę wieprzaka. Nożyce wziął jeden zgorzkniały kopacz, który postanowił otworzyć fryzjernię gdzieś nad Rzeką Piór. Pan Kissel zmarszczył niezdecydowanie brwi. Trwał w postawie wyczekuj ącej. — Hm — odezwał się w końcu, odstawiając kilof i drapiąc się po głowie. — Naprawdę nie wiem, co my możemy... — Mateuszu — powiedziała pani Kissel. — Zarżnij woły ?????'?. — I tylko niech pan nie próbuje się wykręcać — dodała Jennie. — Coś ty powiedziała, 'matko? — Zarżnij te woły. Rozmawiałem z sąsiadami. Można zarobić coś niecoś na rzeźnictwie. Zarżnij woły. Na drogę do miasta zaprzęgniemy muły. Zwijamy obóz. — Ależ drogie panie! — wybuchnął mój ojciec, aż podskakując z przejęcia. Widać było, że palnie jedną ze swoich mówek. — Porozmawiajmy rozsądnie. Powiem paniom, co zrobimy... — Doktorze — wyrąbała pani Kissel —ja tam uważam, że jest 389 pan jednym z najlepszych ludzi, jakich spotkaliśmy iw życiu, i jednym z najmądrzejszych. Ale bywa, że pański jązyk bierze rozbrat z rozumem i trzepie byle trzepać. Obie z Jennie prosimy uprzejmie, żeby się pan, jeśli łaska, przesiadł na dzisiaj do dalszych rzędów. — Ależ naturalnie, naturalnie. Jak najchętniej. — Miał minę dokładnie taką, jaką miewał, kiedy beształa go matka. Niby przyznawał' słuszność, ale chętnie wyniósłby się na drugi koniec świata. — Co pani sobie życzyła, żebyśmy zrobili? — spytał wujaszek Ned. Lubił panią Kissel i najchętniej chodziłby za nią krok w krok jak wierny pies. Dlatego, tłumaczył mój ojciec, że tak go wtedy nakarmiła, -kiedy pierwszy raz przyszli do naszego obozu. — Jeżeli dobrze pamiętam, zna się pan na stolarce? — Ano zajmowałem się trochę stolarką, żeby nie wymieniać żołnierki, górnictwa, rolnictwa i innych takich. — Jak zajedziemy do 'miasta, poproszę pana, żeby pan rozebrał te wozy i wybudował z nich stragan. Nie możemy sprzedawać mięsa w namiocie. Ludzie chcą widzieć, 100 kupują. Pan ??? zostawił nami swój wóz i muły, a także większość bagażu prócz rzeczy osobistych. — Dzieci mogą spać w namiocie. Tyle, że będzie nam trochę ciaśniej. Panie Reeves, ponieważ panu jednemu tutaj moje słowa nie odebrały rozumu, zechciej pan zwinąć obóz i zaprząc wozy. — Z największą chęcią, proszę pani, za pozwoleniem szanownego małżonka. W godzinę później byliśmy w drodze do Vernon położonego niedaleko w górze rzeki. Kiedy zajechaliśmy na miejsice, było jeszcze jasno, ale pani Kissel powiedziała, że możemy rozpocząć ubój nazajutrz rano. Jennie miała jeszcze cztery woły, które sprzedawane po kawałku mogły przy obecnych cenach przynieść nam całkiem niezłą sumikę. Bez większego trudu znaleźliśmy dobre miejsce na postój, w środku osady, ale nie za blisko szynków, a zanim zrobiło się ciemno, wujaszek Ned do połowy rozebrał wozy. W końcu pan Kissel zaczął mu pomagać, chociaż minę miał przy tym strasznie ponurą. Był z urodzenia i wychowania rolnikiem i serce mu się krajało na widok sprzętu rolniczego, który niszczono na użytek innego rze-| miosła. Nazajutrz krzątaliśmy się od samego świtu. Pan Kissel wziął sie- 1 kierę i noże, odprowadził woły kawałek za obóz i zabrał się do roboty. My z Toddem nie chcieliśmy na to patrzeć. Te zwierzęta były naszymi wiernymi towarzyszami i uważam, że to hańba tak je traktować. Ale myślę, że nie mieliśmy innego wyjścia. Biedaki. Te, które czekały na swoją kolej, rzucały się jak furie rycząc i bijąc ko-. pytami o ziemię, a jak w końcu pan Kissel wrócił i zaczął układać 390 mięso, zobaczyłem, że łzy płyną mu po twarzy. Myślę, że płakał też za nas. Późnym rankiem otworzyliśmy schludny sklep rzeźnicki, w którym sprzedawaliśmy mięso po rynkowych cenach. Pan Kissel i wujaszek Ned byli rzeźnikami, pani Kissel obsługiwała klientów, a Jennie zajmowała się dziećmi. Ojciec kręcił się tu i tam, wyraźnie nie w sosie; było mu. przykro, że jest pomijany i nie na pierwszym planie. Po jakimś czasie, kiedy w sklepie nie było klientów, pani Kissel wyszła do niego i powiedziała: — Doktorze, mamy siedem mułów i konie pod wierzch. Moglibyśmy nieźle zarobić na dowozie żywności kopaczom. Dowiedziałam się od sąsiadów, że to obok rzeźnictwa drugi dobry interes. A poza tym potrzebny nam będzie ktoś do skupywania bydła, kiedy obecny zapas mięsa zacznie się kończyć. Widziałem, jak ojciec walczy ze sobą. Uważał, że obowiązek nakazuje mu zostać, ale od miesięcy marzył o San Francisco. Ubrdał sobie w jakiś tajemniczy i niezrozumiały dla mnie sposób, że właśnie tam czeka nas wielka przyszłość. Zbył więc teraz panią Kissel kilku słodko uspokajającymi słowami. Powiedział, że się nad tym zastanowi i że to doprawdy bardzo interesująca propozycja; a gdyby jego działalność miała być z korzyścią dla naszej gromadki, niewątpliwie uczyni to, czego od niego zażądają. Ale. jak się okazało, szansa wyjazdu przyszła znacznie wcześniej, niż się tego spodziewał. Używając jego określenia, zło zrodziło dobro, podobnie jak dzieci rodzą się z bólu. Któregoś dnia, niedługo po tym, jak ojciec rzeczywiście wyprawił się ze mną i Toddem w górę Rzeki Niedźwiedzia na jedno rancho, gdzie kupiliśmy sześć młodych byczków, które przypędziliśmy z powrotem do miasta, Jennie dostrzegła z daleka mężczyznę jadącego stępa ulicą w naszym kierunku. — Zaraz będziemy mieli klienta — powiedziała. Było bardzo wcześnie i przypuszczaliśmy, że ruch w 'sklepie zacznie się dopiero po śniadaniu, ale naturalnie, co to można wiedzieć. Niektórzy kopacze, zwłaszcza nowo przybyli, którzy dopiero co zeszli ze statku, chcieli jak najprędzej iść w góry. Zdarzało się, że budzili nas w środku nocy. — .Śmiesznie 'siedzi na koniu,, bokiem i niedbale — zauważyła Jennie. — Wygląda prawie jak... . — Boże miłosierny! — zawołał ojciec. — Wrócił Coulter— powiedział pan Kissel. Wybiegliśmy na drogę, ale prawie zaraz stanęliśmy jak wryci. To było silniejsze od nas. Ten człowiek mało przypominał dawnego Coultera; był blady i wynędzniały, a pusty lewy rękaw miał przypięty do ramienia. 391 Jennie zaniosła się płaczem. — Och, mój Boże! — szlochała, a wtedy Coulter zawołał, po staremu szybko i sarkastycznie: — To tak się -wita starych przyjaciół? Chyba zawrócę i odjadę w inną stronę. Hej, koniku — dodał szarpiąc uzdę — nic tu po nas. — Zejdź z tego konia! — zażądała Jennie. — Och, twoja biedna ręka! Kiedy zeskoczył z konia, uwiesiła mu się na szyi i płakała, i płakała. Ojciec powiedział później, że to uwięzione wody powoli przerwały w końcu tamę — cały niepokój i troski tak długo w niej zamknięte. A my czuliśmy się strasznie. Widziałem, że ojciec znowu wyciera skórę w środku kapelusza, a nawet wujaszek Ned, który przecież w ogóle nie znał Coultera, poruszał gwałtownie grdyką. — No, to już trochę lepiej —powiedział Coulter gładząc jej czarne, lśniące włosy. — Ale nie róbcie takich ponurych min. Przyznam wam się teraz, że ta ręka zdrowo mi przeszkadzała. Robię wszystko lepiej prawą, rozumiecie, więc ta druga była zazdrosna. Rad jestem, że się jej pozbyłem. — Och, twoja biedna ręka — powtarzała Jennie. Ostrożnie dotknęła pustego rękawa. Wróciliśmy do sklepu i zamknęliśmy drzwi na klucz, a potem pani Kissel wystąpiła ze śniadaniem, które pobiło wszystkie dotychczasowe rekordy. Nawet wujaszek Ned oświadczył, że czegoś podobnego jeszcze nie widział, chociaż był u nas na wikcie od pięciu miesięcy. Podała nam placki kukurydziane i jajka, befsztyki i biskwity, wątróbkę, kawę, mleko, marynowaną brukiew, a także flaczki wołowe i mlecz cielęcy i inne takie różności. Nie wspominając już naturalnie o boczku z fasolą. Pani Kissel powiedziała, że Coulter waży o czterdzieści funtów za mało; najwyraźniej miała nadzieję, że jprzy jego współpracy uda jej się to nadrobić na jednym posiedzeniu. Ale prawdę powiedziawszy Coulter jadł bardzo mało. Chorował, był śmiertelnie chory; opowiedział nam o tym, kiedy piliśmy kawę. Po naszym odjeździe zaszli brata Mullera i jego danitów od tyłu, stąpając cicho w gwałtownej ulewie zaskoczyli ich znienacka i zabili pięciu od ręki. Brat Muller padł jako jeden z pierwszych. Ale reszta mormonów stawiła opór, więc wywiązała się wśród skał zaciekła walka, a zanim ją skończyli — doprowadzili itę walkę naprawdę do końca, ani jeden dani ta nie został przy życiu — Brid-gera musnęła kulka po czaszce, a Coulter dostał postrzał w lewe przedramię. Kula strzaskała kość i wszystko dookoła. Bridger o-winął mu rękę kawałkiem koszuli, przywiązał go ido konia i zawióizł do fortu. — Bridger i jego żona odrąbali mi ją tuż przy 'barku — wyjaśnił Coulter, jakoś chyba nie bardzo tym przejęty — ale wdała mi 392 się gangrena i długi czas leżałem jak kłoda w łóżku. Muszę powiedzieć, że pielęgnowali mnie jak rodzonego brata. Ojciec potrząsnął głową. — Coulter, odąłeś rękę, żeby nas ratować. Nigdy ci się nie odpłacimy za taką ofiarę. — Och, znalazłby się może jakiś sposób — powiedział Coulter spoglądając z uśmiechem na Jennie, ale ona zaczerwieniła się okropnie, wstała i wyszła jakby zagniewana. Opowiadaliśmy sobie o naszych przygodach, a chociaż co chwila jakiś klient dobijał się do sklepu, tym razem nie otwieraliśmy drzwi. ex Po tygodniu Coulter odzyskał zdrowy wygląd, przytył na dobrym jedzeniu i nabrał kolorów. Zauważyliśmy, że zmienił isię też pod innymi względami. To, co go kiedyś gnębiło, zginęło też bez śladu; jak powiedział mój ojciec, Coulter wydawał się nareszcie pogodzony z samym sobą. Kisslowie prowadzili teraz sklep, a ojciec i wujaszek Ned zawozili na mułach żywność do obozów górniczych, co dawało bardzo przyzwoity dochód. W miarę jak Coulter odzyskiwał siły, pomagał, jak mógł, przy tym czy przy tamtym, a my z Toddem wykonywaliśmy rozmaite prace koło domu. Działo nam się teraz dobrze, znacznie lepiej, niż kiedy szukaliśmy złota. Któregoś dnia po południu poszedłem z Coulterem do Vernon po dzbanek świeżej źródlanej wody do jednego właściciela szynku, który kupował u nas mięso. Kiedy weszliśmy do środka (była czwarta po południu, ładny dzień październikowy z taką jakby niebieskawą mgiełką w powietrzu), zobaczyłem przy stoliku nie tylko tę parszywą parę z Missouri, która nas oszukała, ale obok nich Johna i Shepa. Wyglądali dostatnio i chyba jeszcze ohydniej niż kiedykolwiek przedtem, ale po oczach Johna widać było wyraźnie, że jeśli nie jest jeszcze całkiem zwariowany, bardzo niedługo będzie. Pili grog. Kobieta wcale nie wyglądała teraz na chorą, była wyelegantowana i robiła słodkie oczy do Shepa, co ani trochę nie poprawiało humoru jej mężowi. Oprócz dwóch starszawych amatorów whisky przy barze byli jedynymi gośćmi na sali. Warknąłem: t Patrz! Tam! — a oni zerwali się z miejsc przewracając z trzaskiem jedno krzesło. Coulter stał spokojnie i przyglądał się Shepo-wi; usłyszałem, jak wzdycha głęboko i jakby z zadowoleniem. To ci dwoje nas... — wrzeszczałem dalej, ale Coulter przerwał mi głosem bardzo opanowanym: — Tak, synu, ale mniejsza o to. Shep ochłonął z pierwszego wrażenia, a widząc pusty rękaw Coultera, powiedział z bezczelną miną: 393 — Ho, ho, to Buck Coulter stracił grabę. Chyba nie powiesz, że ktoś cię zmusił do otwartej walki? — Wyjdź na ulicę, Shep — zażądał Coulter. Dwaj kopacze przy barze odwrócili się bardzo powoli; można by pomyśleć, że nie słyszeli kłótni, tylko całkiem przypadkiem zmienili pozycję. Rozmawiali dalej ściszonymi głosami, jak gdyby w o-góle nic się nie zdarzyło. Znałem ich trochę; były to straszne zabijaki, chociaż tacy starzy, ludzie twardzi, ale w gruncie rzeczy bardzo porządni. — Cóż to, Buck — powiedział Shep z uśmieszkiem, ale w jego głosie było teraz mniej pewności siebie — masz może chętkę zabić niedźwiedzia jedną pięścią? Jakoś dotąd nie byłeś za odważny przy spotkaniach ze starymi koleżkami. A co tam słychać u Płowego? — Już mi niestraszne to gadanie — odparł Coulter. — Chodź się bić. Wyjdziesz na własnych nogach, czy mam cię wyciągnąć za kołnierz? Nagle zobaczyłem, że John nieznacznie wyciąga pistolet zza pasa — pewnie ten sam, którym wtedy, dawno, pod St. Genevieve, zabił rodziców Todda. Kiedy pistolet był już prawie na wierzchu, co jak mi się zdawało, zauważyłem tylko ja jeden na sali, rozległ się ogłuszający huk i kula rozłupała deskę w podłodze tuż obok nóg Johna, może w odległości pół cala od palców jego lewej stopy. Strzelił jeden z górników, nawet nie wyjmując rewolweru; kula wyszła otwartym końcem olstrów. Co więcej, mężczyźni nie przerwali rozmowy, tyle tylko, że ten, który strzelił, powiedział, dość nawet przyjaźnie: — Zawsze to lepiej, jak się walczy uczciwie, zwłaszcza kiedy ten drugi wiosłuje jednym wiosłem. Myślałem, że Johnowi pękną żyły na czole, ale opuścił rękę tak powoli, jak ją podniósł, a jednocześnie Shep wysunął się o krok naprzód i powiedział: — Słuchaj, Buck, mam cię tak trzasnąć w mordę, żebyś się udławił własnymi zębami? W tej samej chwili jakiś klient wsadził głowę do środka, ale zaraz się wyniósł. Nie stracił ani sekundy. Słyszałem, jak wrzeszczy biegnąc ulicą: — Biją się! Biją! — Powiedz, Shep, zawsze się mnie bałeś, co? Ani ci na myśl przyszło, że ja się będę bił... dokąd miałeś na mnie tego haka... Jeden z kopaczy zwrócił się do drugiego: — A jakże, widziałem już w życiu niejednego dryblasa, który.: pietrał się o własną skórę, jak go kto zaprosił do tańca. Tacy to są mocniejsi w gębie niż w pięściach. Jeszcze przed chwilą Shep miał niepewną minę, ale w tego rodzaju sytuacji poradził sobie bez trudu. Podszedł do kopacza, który 394 ważył nie więcej niż sto dwadzieścia funtów w ubraniu, i powiedział: — Przyszła ci chętka na małą drakę, bracie? — Gdzie ja bym tam śmiał domagać się pierwszeństwa — odparł górnik, zupełnie nieporuszony. — Ten tam pan z pustym rękawem jest przede mną w kolejce. Ale przyznam, że jak zostaną jakie odpadki, chętnie się nimi zainteresuję. — On ma mnie na myśli — powiedział Coulter obracając Shepa do siebie. Wierzchem otwartej dłoni trzepnął go w nalany policzek. Właściciel szynku, rudowłosy Irlandczyk nazwiskiem Costello, stał dotąd spokojnie za barem, ale teraz wyszedł na środek z pałką w ręku i w izbie aż się zakotłowało. Ten szynkarz, rozumiecie, miał swoje przesądy; nie pozwalał na bójki w karczmie, mówił, że to „nieelegancko". Nagle znalazłem się na ulicy, gdzie stało już pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu mężczyzn; w środku tej grupy zobaczyłem Coultera i Shepa, byli twarzami zwróceni do siebie — bladzi i gotowi do walki. Nie wiedziałem, co robić. Po pierwsze, aż mnie w dołku ściskało ze strachu, że Shep zabije Coultera, który miał przecież tylko jedną rękę, a z drugiej strony chciałem pobiec do domu i izawiadomić tamtych, żeby ucapili tę parę oszustów. Zdecydowałem się za późno; już walczyli. Shep krążył dookoła Coultera i wymachiwał rękami jak kiedyś Matlock; a jego żółtoczarne oczy spoglądały koso i przypominały ślepia osaczonego na prerii kojota. Bał się Coultera, to pewne, ale widać było, że wprawę w tego rodzaju bójkach ma dużą, a najgorsze, że cała przewaga była po jego stronie. Był ogromny, niewiele chyba niższy od pana Kissla, a chociaż w pasie wisiało mu za dużo tłuszczu, mięśnie miał twarde i wyrobione. Co więcej, był silny jak muł, ale powolny i to mu w walce z, Coulterem bardzo przeszkadzało. Coulter rzucił się naprzód, zadał mu cios prawą ręką i uskoczył, zanim dosięgły go te młócące ramiona. Ale coś tu nie klapowało; podział się gdzieś dawny rozmach jego ciosów. Brak mu było równowagi. Jego uderzenie nie miało już tej morderczej siły, od której ugięły się pod Matlockiem kolana. Shep potrząsnął głową, ale jak się przekonał, że owszem, jest uszkodzony, ale nie całkiem rozregulowany, wróciła mu ipewność siebie. — Dostaniesz ty jeszcze za dwoje, braciszku, dostaniesz — wykrztusił przez zakrwawione wargi. — Lepiej zmów pacierz, ty wściekły psie z Kentucky. Coulter grzmotnął go jeszcze raz pięścią w twarz, potem w kark i uskoczył zręcznie przed zamaszystym ciosem. A kiedy Shep rzu- 395 cił się naprzód, tak rozjuszony, że zapomniał o ostrożności, Coulter odbił się od ziemi i kopnął go w brzuch obiema nogami, padając na- "> tusralnie na plecy. Ale gdy wstawał, Shep już był przy nim wymachując łapskami jak wiatrak. Uderzył go najpierw w twarz z jednej strony, potem z drugiej i niewiele brakowało, a byłby go zadusił w niedźwiedzim uścisku. Usłyszałem, jak kilku mężczyzn woła: „Hańba!", „To świństwo, ten człowiek ma tylko jedną rękę!!", ale Shep, szczerząc teraz zęby, rzucił się naprzód jak rozjuszony byk, który chce zabić ryzykując przy okazji ityle, ile trzeba. Każdy, kto stawiał w tej walce ma przegraną Coultera, narażał ? się na piekielne ryzyko, więc wcale mnie nie zdziwiło, kiedy Coulter oderwał się od Shepa, a potem spadł na niego jak jastrząb i zwalił na ^ziemią jednym ciosem od bioder. A zanim Shep wstał, kop- | nął go jeszcze w twarz obcasem buta. Ale nie mógł zwyciężyć, wszyscy rozumieli. Była to tylko sprawa czasu. Chociaż Shep miał nos zmiażdżony, oczy podbite i roz-cięte wargi, zaczął go teraz młócić okrągłymi, zamaszystymi ciosami,' najpierw lewą pięścią, potem prawą; pod gradem tych uderzeń Coulter osunął się na kolana, padał na ziemię, podnosił się, a Shep tylko'czekał, żeby go znowu zwalić na kolana, znowu na ziemię; w końcu sam go podnosił, bo mu jeszcze było mało tego bicia. W su- 1 mie zrobił to siedemnaście czy osiemnaście razy. Po prostu trudno uwierzyć, że człowiek mógł wytrzymać taką straszną próbę. Nie potrafię powiedzieć, czy Coulter pobiłby go jedną ręką, gdyby nie był chory. Ale teraz nie miał sił ido walki, w każdym razie nie do tego 'rodzaju walki. Tak czy siak, wszyscy widzowie byli po I jego stronie. Tłum coraz głośniej szemrał i protestował. W końcu Shep raz jeszcze grzmotnął prawie już nieprzytomnego Coultera, zwalił go z nóg, a potem siadł na nim okrakiem i złączywszy obie 'dłonie na jego czole zaczął mu odginać głowę do tyłu. — Czekaj, ty ?wypadku, coś zabił własnego brata — charczał — postaramy się wyrwać ci tę makówkę z korzeniami. Nie mogłem znieść tego dłużej. Leżeli posiniaczeni i skrwawieni prawie u moich stóp, więc skoczyłem Shepowi na plecy i jak dziki kot wyciągnąłem paznokcie do jego oczu. Może tłum czekał tylko na taki sygnał, bo chyba kilkunastu mężczyzn przyskoczyło do nas, oderwało mnie od Shepa i odciągnąło Shepa od Coultera. Zrzuciłem trzewiki i pognałem drogą w kierunku naszego sklepu. Było kilka minut po piątej i musiałem wymijać zataczających się na ulicy kopaczy, ale przebyłem tę odległość w dobrym czasie. Już z daleka zobaczyłem, że wszyscy nasi stoją w środku i wybałuszają na mnie oczy, a jak dopadłem drzwi tak zdyszany, że w pier- 396 wszej chwili nie mogłem wykrztusić słowa, Jennie wybiegła do mnie. — Co z tobą? Gdzie jest Buck? Co się stało? Wujaszek Ned i Todd akurat weszli do środka, a zanim zdołałem dopowiedzieć zdanie do końca, Jennie biegła już drogą podnosząc wysoko spódnice obiema rękami. Wujaszek Ned żuł tytoń, a kiedy opowiedziałem im, co się stało, nie przestał poruszać żuchwami, tylko najspokojniej w świecie zdjął z ikołka strzelbę i sprawdził ją bardzo uważnie, a potem włożył na głowę czapkę z wilczej skóry. Todd wybuchnął: — Przecież obiecałeś, wujaszfcu! — Słowo się rzekło, jak już przedtem wspominałem. Nie należę do takich, co najpierw obiecują 'dzieciom przyjemność, a potem odmawiają. — Czekajcie! — zawołał mój ojciec. — Na miłość boską, ludzie, co wy chcecie zrobić? Chyba w ogóle nie usłyszeli, bo w pół minuty później wstali, wzięli strzelby i wyszli na ulicę, nie okazując specjalnego pośpiechu; my wszyscy dreptaliśmy za nimi wołając, żeby się zatrzymali, bo na pewno zginą. Nie obejrzeli się ani razu. Szedłem tuż za nimi, więc słyszałem dokładnie, co mówią. Wujaszek Ned powiedział: — To dziwne, że szczęście przychodzi zawsze wtedy, kiedy człowiek najmniej się go spodziewa. — Tylko pamiętaj, wujaszku. Obiecałeś, że zajmiesz się tym chudym i że mnie przypadnie ten dryblas... ten, co to do niego spudłowałem z wozu. — Nie powinieneś się tym zbytnio frasować, chłopcze — powiedział dobrotliwie wujaszek Ned. — Strzał z pędzącego wozu to jeden z najtrudniejszych, jakie znam. Żeby człowiek nie wiem jak składał się i mierzył, cel zawsze mu uskoczy. Ta ich rozmowa brzmiała zupełnie tak, j akby szli na odstrzał indyków do sąsiada. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś mówił o zabijaniu z taką zimną krwią. A przecież trudno o łagodniejszych ludzi niż ten wujaszek Ned i jego siostrzeniec. Bo Todd też był bardzo łagodnym chłopcem. Zresztą Bogiem a prawdą nie było żadnej pewności, że za dziesięć minut nie będą obaj leżeli na ziemi podziurawieni kulami. Wszystkie prośby i groźby, które kierowaliśmy z tylnych rzędów, nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Szli śrgdkiem ulicy nie zatrzymując się ani nie oglądając. Na ich widok ludzie Tozstępowali się i .zaczynali szeptać do siebie osłaniając usta dłonią. I coraz więcej głów wysuwało się z drzwi sklepów i okien. Każdy wiedział, co znaczy ta śmiertelna procesja, 397 ale wszystko odbywało się tak jakoś naturalnie i swobodnie, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli. Szmer rozmów biegł przed nami ulicą, która była teraz bardzo zatłoczona, bo pod wieczór kopacze schodzili z gór. Ale zostawili nam szeroki szpaler — nikt nie mówił głośno, co najwyżej trzask zamykanego okna albo ujadanie psa przerywało ciszę — aż pod sanie drzwi szynku Irlandczyka Costello. Zobaczyłem po drugiej stronie ulicy kilku mężczyzn obmywających Coultera przy wodopoju, a na stopniach karczmy stał Costello, z miną wyraźnie zafrasowaną. Kiedy podeszliśmy bliżej, buchnął do nas ze środka głośny śmiech i brzęk szkła — hieny oblewały zwycięstwo — i górujący nad wszystkim dudniący głos Shepa. Ale jak Costello obrócił się i wszedł do środka, wrzawa raptownie umilkła. W szynku i na ulicy zapadła śmiertelna cisza. To było przerażające. Wujaszek Ned zawołał donośnym, dźwięcznym głosem: — Tam