ALEKSANDER MINKOWSKI &ŁCIOTNI Z LATAJĄCEJ TALŁfcZA Siedmioróg Fotografia na okładce: Velvet Model © Copyright by Aleksander Minkowski ISBN 83-7162-256-2 Wydawnictwo Siedmioróg ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław Wrocław 1997 r. Akc. 19 Rozdział pierwszy Nie to, żebym się przestraszył. Po prostu osłupiałem... Talerz był srebrzysty, z bladoróżową kopułą, świecił jak gdyby własnym światłem, choć mógł to być również odblask słońca. Spinały" go z ziemią cztery kotwice. Polana Wrzosowa, brzozy wokół, stromy brzeg, seledynowe wody jeziora z kępą szuwarów — znam to jak własne imię. Sen?... Wykluczone. To była najprawdziwsza z prawdziwych rzeczywistość. Czułem ukąszenie komara w policzek, chropawość uchwytu wędziska. Siwe wronisko zatoczyło krąg nad talerzem i czmychnęło w popłochu. Wiatr przeleciał po trzcinach, zaszeleścił brzozowymi liśćmi. Byłbym może podszedł bliżej, bo ciągnęło mnie w tamtą stronę coś nieobjaśnionego, jak gdyby promieniowanie magnetyczne. W momencie gdy miałem już zrobić pierwszy krok, od talerza oddzieliły się trzy postacie. Były błękitnoskóre, łyse, pokryte lśniącą łuską, z okrągłymi szklanymi oczami. Zsunęły się po stromiźnie i zapadły w jezioro. Plusk. To mnie wyrwało z letargu. Uciekłem. Wilga siedziała na ławce pod akacją i udawała, że czyta „Alicję w krainie czarów". Czułem, że mnie obserwuje. Dłubałem śrubokrę- . tern w zardzewiałym gaźniku, bezpożytecznie, nadawał się do wyrzucenia. Cały motor był chyba taki, inaczej nie trafiłby na złom i nie odkupiłbym go od pana Bijaka za pięćdziesiąt złotych. Ta rdza chyba nie popchnie już łodzi. 5 — w'0SłQWanie wyrabia mu^ły - usłyszałem ironiczny głos Wilgi. — A myś^nie mózg — od^rukna.łem. Muskulaturę mam faktyczrfie w3tławą, ale zdarzyło mi się w życiu dokładać kulturystom: nie siła w 1?? decyduje, a sposoby i spryt. Jej Cześkowi te^ dołożyłbym ???^3. gdyby trzeba było. Ale nie trzeba. Cóż mnie or,' obchod2a-. letnicy z Warszawy? Z początku nawet się ucieszyłem P babka wVnaięła Pokói fajnej dziewczynie, ale szybko mi przeszło- nos w gorę ' sPortowiec u boku, elegant w białych spodniach pan rAiatUrZySta' Dwarazy widziałem, jak Sję całowali, wieczorem tu na po^worzu' p0d akacją-Czesiek iest dżentelmen, odprowadza panienkę poc^ same drZWL W budce PrzV RVnku kupuje Wildze podwójne lody zapras/3 na koktajl P°marańczowy do kawiarni „Zorza", a kajak wynajmuje n'e na 9odzinV' {?|?? na cały dzień. Ma forsę. No i niech sobie ma, oO mnie t0 obchodzi? Przetarłeś 9aznik szmatą umoczoną w benzynie, ot tak, żeby przynajmniej zat?łVszczał- — Wios0łka' stary ~~ P°w|edziała Wilga, patrząc na mnie sponad wielkich przeciwsłonecznych okularów. — A motor zakop w ogródku i podlewaj starann'e' może ^osną zdrowe silniczki. Zaśmiała sie' /fkby ?*??? siebie połaskotała pod pachą. — Uważaj' ? Clebie nie zakopali — rzuciłem. — Pokrzywa wy- rosłaby. Alb?? ? ? < clii CD ? N 03 "? . ? ?_ -, ^JWUll ?? ? ca ca ca ????§-2.-?>?? SfSSg §:* ?? -? ?? — 03 03 N ^5"???; ?? ? g ^ (D ?-? — N ? ?? =? N ? BUI N CD ?? ?? —? ?? ?" ? « X CD "-?- ?> ?? ? 3 ? o-S ?? , N 'G ? ? ? ?? N- — ? ? s § CD fsl -> ? ?? 'J- < ?? F § 3 ^ N ?? ?? -? *" 5 N ?. CL ? 3 CD 3 < 3 ?? ^ ^ -? ??."^? ?<- ^ g | ? u = N ?? ?- - ? ?? ??" ? ? \ % > ? ?: \ \ ??, -» 'Z ? 9? %. => ?? -Ł 5? ? ?? ?? ?? ? 2. N-i» ?? 'S ??, ^ ? ?? ?, ??' ?" °- 3 N.-< ?? ?? 3 N 3 - 3 S' ĆD =; m -? - ^ «"8, =5; «? ?? 7? ?? _. ?? = ?? ?? ? ?, ? w ^ "? ??_ g g o g cl cd ?? ?; ? ? -? N1 ??- 03 03 *< ?? 3 ^ 3 ^ S" "?? R & ? | CD N- ?? | ' — 0 °- Ź ? Ś N ?? ? ??' -?? ?? ?? ?> 03 ?? >j ??. ?? n- ? << CZ ?.^ N < ?? ?? „ ? — Nic — mruknąłem po pauzie. — Ona już chyba wyjechała. Tym warszawskim pociągiem. — Miała dzisiaj wyjechać? — zdziwił się Dyl. — Czemu nie powiedziałeś? Odprowadzilibyśmy całą paką, koleżanka przecie. Chrząknąłem. Uświadomiłem sobie nagle, że ten jej wyjazd dzisiejszy może okazać się czystą fantazją — w końcu nic mi takiego nie powiedziała. Dlaczego uważam, że odjechała właśnie tym pociągiem? Intuicja? Bo widziałem dym nad sosnami? Nonsens... — Nie wiem, czy dzisiaj — rzuciłem z irytacją. — W każdym razie wyjeżdża. Przenosi się ze starymi na kilka lat do Holandii. — Takiej to dobrze! — sapnął Dyl. — Ja marzę o Warszawie, a ona jak nic na parę latek za granicę... Gdyby mój stary miał dyplom i trochę szczęścia, też pojeździlibyśmy. Wynalazców zapraszają na różne kongresy, chyba wziąłby mnie ze sobą. — Jeszcze weźmie — zapewniłem. — Dojdzie w końcu swego, spokojna głowa. Niejeden wynalazca nie miał dyplomu, zajrzyj tylko do encyklopedii. — Ja jednak postaram się o dyplom — powiedział Dyl. — Przedtem skończę Politechnikę, a potem zobaczymy. Nie dam się robić w konia jak mój tata. Czy ty wiesz, że ja mu kreślić pomagam? Nauczył mnie rysunku technicznego, całkiem dobrze mi to już idzie. Mógłbym ci nawet wytłumaczyć, jak ten instrument działa. Mierzy temperaturę powierzchni przedmiotu na odległość do sześciuset metrów. Stary pracuje teraz nad zwiększeniem zasięgu, wpadł na całkiem nową koncepcję. Przez Rynek płynął dostojnie jaskrawożółty passat. Zahamował przy kiosku, na biało ubrany mężczyzna wysiadł nie gasząc silnika, kupił papierosy. — Dziki kolorek — zauważyłem, patrząc na samochód. — Będę kiedyś miał takie pudło — powiedział z przekonaniem Dyl. — Pojadę nim przez całą Europę, aż na samo południe Hiszpanii. Malaga, Sewilla, Kadyks... — Dlaczego właśnie tam? — zapytałem. — Malaga, Sewilla, Kadyks... — powtórzył Dyl z rozmarzoną miną. — Granada, Toledo... To brzmi, no nie? — Brzmi — zgodziłem się. — Za rok stary zabierze mnie w rejs do Ameryki Północnej. Właśnie dostał nominację na kapitana. Pożałowałem własnych słów. Twarz Dyla jakby wydłużyła się, zesztywniała. — Fajnie — mruknął. — A ten gość w passacie to główny inżynier 170 Zakładów. Od niego dużo zależy. Gdyby tata zaproponował mu spółkę, całkiem by to inaczej wyglądało... — Co ty pleciesz? — wybałuszyłem oczy. — Nie znasz życia — wykrzywił się ironicznie Dyl. — Tacie doradzili po cichu, żeby pogadał w cztery oczy z inżynierem Zacharskim. Materialne zainteresowanie, staruszku, siła napędowa. Zacharski ma chody. No i tytuł, magister inżynier, u góry całkiem inaczej wtedy patrzą. — Co na to twój ojciec? — spytałem. — Idealista — Dyl machnął ręką. — Nigdy by na coś takiego nie poszedł. — A ty? — Wpatrzyłem się w Dyla. — Poszedłbyś? Milczał kilka chwil. Potem spojrzał mi w oczy, wyszczerzył zębiska. — Nie ma mowy, staruszku. Widać po tacie charakter odziedziczyłem. My, Krzywonie, lubimy proste ścieżki. Chciałem coś powiedzieć, ale zamarłem z rozchylonymi ustami. Przez Rynek szła z koleżanką pod rękę Marzena. Babka trzepała przed domem niebieski dywan, ten z pokoju Wilgi. Teraz już nie wątpiłem. Stałem przy furtce i nieruchomo śledziłem miarowy ruch trzepaczki, smużki kurzu tryskające spod niej, tonące w fiolecie zmierzchu. Babka przerwała, zasapana, obejrzała się, jakby wyczuła mój wzrok, pogroziła trzepaczką. — Jesteś wreszcie, łajzo! Kto obiecał wytrzepać dywany? Od czterech dni doprosić się nie można, wszystko muszę sama w tym domu! Podszedłem, odebrałem jej trzepaczkę. Na ziemi leżały, już wyczyszczone, dwa inne dywany. — Przepraszam, babciu. — Uśmiechnąłem się pokornie. —Zapomniałem na śmierć. Dlaczego mi nie przypomniałaś? Wytrzepałbym jutro rano. — Jak mam przypominać, wolę zrobić sama — powiedziała babka. — Za to podłogi mi zapastujesz. Nie zapomnisz do jutra? — Nie zapomnę — przyrzekłem — możesz na mnie liczyć. Zapa-stuję i wyfroteruję na lustro, będziesz musiała uważać, żeby się nie pośliznąć. Wyjechała pociągiem o szóstej trzydzieści? — Kto? — Nasza letniczka — powiedziałem obojętnie, biorąc rozmach do pierwszego trzepnięcia. — Nawet miałem zamiar ją odprowadzić, ale byliśmy z kolegami po drugiej stronie jeziora. 171 — Chciałabym wiedzieć, po co tam byliście — mruknęła babka. — Jeśli buszować w sadzie Grzeszczaków, źle się to skończy. Niech tylko przyjdzie tu ze skargą na ciebie, zobaczysz, Jaremek, sam na ławie mi się położysz i spuścisz portki. — Co też babcia! — kułakiem walnąłem się w pierś. — My do sadu Grzeszczaka?! — Patrzcie, ludzie, jakie niewiniątko — zaśmiała się babka, kładąc dłonie na szerokich biodrach. — Pomyślałby kto, w życiu do cudzych sadów nie zaglądał. A komu pies Grzeszczaka dziurę na tyłku wygryzł? Pół dnia, pamiętam, spodnie cerowałam. — Kiedy to było... — wzruszyłem ramionami, jak gdyby zeszłe lato znaczyło czasy prehistoryczne. Natarłem na dywan, grzmocąc trzepaczką, jakbym tłukł po gębie znienawidzonego wroga. Babka stała z boku, obserwowała z uśmieszkiem. — Dosyć — powiedziała. — Zachowaj siły do pastowania. Kończyłam już, kiedy nadszedłeś. W piekarniku masz naleśniki z serem, jeszcze ciepłe, idź, weź sobie. Przerwałem trzepanie. Zdjąłem dywan z trzepaka, złożyłem we czworo, rzuciłem na dwa tamte. — Dziadek ją odprowadził? — spytałem. — Kogo miał odprowadzić? — babka spojrzała na mnie ze zdziwieniem. — O czym ty gadasz, dziecko? Coś ci się, musi, w głowie poprzewracało. — To ona nie wyjechała? — Nic nie wiem o żadnym wyjeżdżaniu — powiedziała babka. — Zapłacone jest do końca miesiąca i nie słyszałam, żeby się miało odmienić. Mówiła ci coś takiego? Zaśmiałem się głupawo, wybąkałem coś, ładując sobie na grzbiet wszystkie trzy dywany. Aż mnie przygięło do ziemi. — Wariat! — Babka doskoczyła, podtrzymała z boku. — Musisz od razu wszystkie? — Nic to dla nas... — sapnąłem, stawiając kroki szeroko, żeby utrzymać równowagę. Okno Wilgi było ciemne. „Siedzi w mroku — pomyślałem — może już śpi albo poszła na spacer. Nie wyjechała. Jest tutaj. Nie wyjechała... No to co — zreflektowałem się, zły na siebie — no i cóż z tego, u licha?" Wniosłem dywany do kuchni, rzuciłem na podłogę. Wyjąłem z piekarnika półmisek naleśników, babka podała mi cukier, śmietanę w dzbanku. 172 - Wszystko ma być zjedzone, skwaśnieje do jutra. Przymierzyłem się do złocistego pagóra, naleśników było chyba z dziesięć, pachniały cynamonem i goździkami. — Nie martw się — powiedziałem, oblewając naleśniki śmietaną i posypując cukrem wprost z cukiernicy — uprzątnę na czysto. Babka wlała sobie do kubka słomkowej herbaty, zaprawiła ją malinowym sokiem, usiadła obok przy stole. Z góry docierał do nas przytłumiony różnojęzyczny gwar, dziadek słuchał swego telefun-kena. — Odpisałeś już ojcu? Pytanie padło jakby od niechcenia, między jednym a drugim łykiem herbatki. — Nie pamiętam. — Lubiłem czasami podroczyć się z babką. — Czy jemu tak bardzo zależy na mojej bazgraninie? — Oj, ty głupolu nieszczęsny! — babka zakrztusiła się, pogroziła mi palcem. — Kogo on ma oprócz ciebie, nieborak? Obce gęby i wodę naokoło. — Ma jeszcze kogoś — mruknąłem. — Chyba do niego pisze. Babka szurnęła kubkiem, aż się herbata przelała za krawędź, legła na obrus różowawą plamą. — Głupolu! A dla kogo on wziął ją? Dla siebie, myślisz? Tylko dla siebie, uważasz, ożenił się z Krystyną? Kto jak kto, ale już ja znam mojego Stefka, jak nikt go rozumiem, nic mi wytłumaczyć nie musi. A przecież tłumaczył, radził się, pytał o zdanie. „Racja — powiedziałam — dzieciak musi mieć normalny dom, a dom normalny to kobieta. Jeśli ona ma serce i rozum, jeśli was obu będzie kochała, dobrze uczynisz, Stefek. Dom wymaga kobiecej ręki, a chłopak kobiecego ciepła. Jarema to pojmie w końcu — powiedziałam — najpierw boczyć się będzie, a potem pojmie, bo głupi on nie jest i sam ma serce". — Babka spojrzała na mnie z gniewnym uśmieszkiem. — Może na wyrost powiedziałam z tym twoim rozumem i sercem, bo jak tak patrzę, widzi mi się czasami, że głupol z ciebie, głupol i uparciuch. Inny na twoim miejscu byłby dumny z ojca. — Widzisz, że nie jestem? — spytałem wzruszając ramionami. — A poboczyć się moje prawo, sama powiedziałaś. — Ty mi nie pajacuj — burknęła babka, patrząc z zadowoleniem na pusty już prawie półmisek. — Widziałam, jak Stefek męczył się tu z tobą. Na jego miejscu zdjęłabym pas i wrzepiła, ile wlezie. Zaraz inaczej byś zaśpiewał. — Stękając podniosła się od stołu, w zlewie 173 czekała góra brudnych naczyń. — Krystyna przyjedzie za kilka dni -powiedziała. — Popatrzę, jaki dla niej będziesz. Resztką ostatniego naleśnika wygarnąłem z półmiska śmietanę. Dyskretnie oblizałem palce. — Nic się nie martw — rzuciłem od progu kuchni — nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było, najwyżej odgryzę jej nos. Nie czekając na reakcję babki pobiegłem na górę. Jeszcze będąc na schodach zauważyłem ze zdziwieniem smugę światła pod moimi drzwiami. Wilga siedziała na zydlu z atlasem geograficznym na kolanach. Zamknęła atlas, kiedy wszedłem. — Dobry wieczór — powiedziałem. — Zmieniłaś pokój? Nawet nie próbowała tłumaczyć się z wtargnięcia. Wstała. Bardzo powoli zbliżyła się do mnie, położyła mi ręce na ramionach. — Nie mogłam się doczekać, kiedy wrócisz. Wiedziałem, że powinienem zrobić krok do tyłu albo poruszyć ramionami, aby uwolnić się od jej rąk. Czułem przez koszulę ich pulsujące ciepło. Powinienem był, ale nie potrafiłem. — To nam schlebia. — Spróbowałem uśmiechnąć się ironicznie. — Czym możemy służyć? Patrzyła na mnie. Była w tym jej błękitnym spojrzeniu jakaś niecierpliwa radość, coś jeszcze, czego nie umiem nazwać — wilgotny blask. — Przyszedłeś nareszcie! Zdjąłem z ramion jej ręce. Przytrzymałem w swoich. Chronometr tykał sennie, zmierzch za oknem zeszklił się w ciepłoniebieską przejrzystość z wtopionymi w nią ognikami pierwszych gwiazd. — Wilga — powiedziałem cicho. — Dajmy spokój. Proszę cię. Nic ci złego nie zrobiłem. — Jestem szczęśliwa, że przyszedłeś. Czy to źle? Ja naprawdę tęskniłam za tobą. Dlaczego myślałeś, że wyjechałam? — Skąd wiesz? — Pytałeś babkę. Tutaj wszystko słychać, jak się rozmawia na podwórzu. Bałeś się, że wyjechałam, prawda? Opuszki naszych palców stykały się ledwo. — Tak — odparłem szeptem. — Chciałem wmówić w siebie, że nic mnie to nie obchodzi, że cieszę się nawet. Nie mogłem. Kiedy zobaczyłem, że babka trzepie twój dywan... - Tęskniłam za tobą — powiedziała Wilga, jak gdyby ze zdziwie- 174 niem. — Po prostu brakowało mi ciebie, wiesz? To bardzo dziwne uczucie, chyba nie znałam go przedtem. Chciałam, żebyś trzymał mnie za ręce. Tak jak teraz. Umilkliśmy. Usta Wilgi były rozchylone, nozdrza poruszały się delikatnie, jakby i ona wdychała wraz ze mną aromat macierzanki. Liliowy kryształ za oknem. Zwiewne cienie, cofające się przed złotym kręgiem lampy. — Lubię twoje palce — szepnąłem. — Bardzo chcę ci wierzyć. Zaśmiała się nagle. Wyrwała ręce z moich rąk, z rozmachem usiadła na kozetce i podwinęła nogi. — Wyobraź sobie, starego zatwierdzili! — rzuciła z ożywieniem. — I nie Nowak, tylko centrala w Nowym Jorku. Kazali przysłać sobie wszystkie wnioski, przestudiowali kandydatury i komputer wybrał ojca. Za trzy tygodnie wyjeżdżamy! — Wyjeżdżacie? — spytałem. — Rodzice wyjeżdżają — poprawiła się. — Mnie chcą umieścić u wujka w Gdańsku, już pisali do niego, zgadza się, mieszka sam w dużej willi. — Mówiliśmy... — urwałem. — O czym? — zapytała Wilga. — No, przypomnij! — Był pomysł, żebyś zamieszkała tutaj — powiedziałem. — Nie wiem, czy sobie przypominasz. Wilga zmarszczyła brwi. Czubkiem wskazującego palca lekko zadarła nos. — Pamiętam — odezwała się po pauzie — ale to niemożliwe, chyba rozumiesz. Rodzice się nie zgodzą. Jak im wytłumaczę, że wolę mieszkać tutaj niż u wujka? Zresztą... — Co — zresztą? — Nic. Po prostu... — Co — po prostu? — Zrozum, człowieku. — Wilga oparła się plecami o ścianę. — Wakacje jedno, a mieszkać na stałe całkiem co innego. Jestem przyzwyczajona do dużego miasta. — Jasne. — Uśmiechnąłem się krzywo. — Zanudziłabyś się tutaj. — Starasz się być złośliwy. Dlaczego chcesz mi dokuczyć? — Przepraszam cię, Wilga — powiedziałem. — Ja tylko żartuję. Nigdy nie myślałem na serio, że u nas zamieszkasz. Zamilkłem, odwróciłem się do okna. Kątem oka widziałem, że Wil- 175 ga na mnie patrzy, porusza wargami, jakby coś chciała powiedzieć i hamowała się. Długa chwila ciszy. — A wiesz, Nowakowie przenoszą się do Gdańska. Jakbym dostał kijem przez łeb. Nie drgnąłem jednak. — Aha — powiedziałem obojętnie. — Będziesz miała blisko swojego chłopaka. Chyba jesteście oboje zadowoleni. — Przecież zerwałam z Cześkiem. — Ty zerwałaś? — zaśmiałem się drwiąco. — O ile pamiętam, to on wyjechał. Ale się pogodzicie, nie ma obawy. — Nie zależy mi na Czesku! Nic mnie nie obchodzi, Jarema, daję ci słowo... — Wyhamuj — przerwałem jej. — Potem możesz żałować słowa honoru. — Moja rzecz! — Oczy Wilgi rozbłysły gniewem. —Wyjechał? Koniec między nami! Uprzedziłam go. Nie chcę więcej widzieć, choćby na klęczkach błagał! Zrozumiałem: urażona ambicja. Uświadomiłem to sobie raptownie: jeżeli przedtem nie zależało jej na nim, teraz, gdy wyjechał, prześladuje Wilgę, odbiera jej spokój. Nie ma pasji bez uczuć. A Wilga aż kipi pasji, kiedy mówi o Czesku, nienawidzi go do wydrapania oczu — to nie jest obojętność... Poczułem zmęczenie. Zapragnąłem, aby już sobie poszła, zostawiła mnie samego. To nie była poza nawet przed samym sobą. Chciałem być sam. — Oczywiście — powiedziałem. — Wszystko rozumiem. Nie zależy ci na nim, nic cię on nie obchodzi. Oczywiście. Marzenka przyjechała, widziałem się z nią godzinę temu. — Kto? — Przypomniała sobie. — Aha, Marzenka... Dlatego nie pozwoliłeś mi pójść ze sobą? Byłeś z nią umówiony? Pragnąłem wyszukać w jej głosie wyrzut, choćby ślad niepokoju, pretensji. Nie odnalazłem. Powiedziała to jak gdyby z obowiązku, bo wypadało mi coś takiego powiedzieć. Nie wyczułem nawet oczekiwania na odpowiedź. Ziewnąłem od ucha do ucha, z pewnym opóźnieniem zasłaniając dłonią usta. — Wstałem dziś wcześnie — wyjaśniłem tonem usprawiedliwienia. — Powieki się kleją. — Wiedz w każdym razie, że nie chcę go znać — rzuciła Wilga, wstając z kozetki. — Sam namawiał, żebyśmy tu przyjechali, a potem 176 zostawił mnie jak idiotkę. Podły. Nigdy mu tego nie daruję, nigdy, nigdy! — Tak jest — skinąłem głową. — Ale pamiętaj, że i my zagraliśmy mu trochę na nerwach w myśl umowy. Niezły był ubaw. — Uśmiechnąłem się sennie, znowu ziewnąłem. — To co, do łóżeczek? Spojrzała na mnie, jakby się przebudziła. — Więc ty... Jarema... a niedawno mówiłeś... dlaczego? — Nie rozumiem. — Patrzyłem na Wilgę pełen autentycznego niemal zdziwienia. — Co mówiłem niedawno? Pochyliła głowę, fala włosów przewaliła się przez ramiona, błysnęła słonecznym refleksem. Przyjrzała mi się spod ciemnych, wywiniętych do góry rzęs. — Udawałeś, Jarema? — I sama sobie odpowiedziała z jakimś dziwnym, triumfującym wyrazem twarzy, podnosząc głowę i odrzucając włosy do tyłu: — Nie udawałeś. Ty mnie przecież kochasz. — Wyjdź! — syknąłem przez zaciśnięte zęby, mięśnie szczęk nabrzmiały mi w skurczu, czułem, że jeszcze chwila i grzmotnę zydlem o ścianę. — Idź stąd, natychmiast. Marzenka wróciła. Nie chcę cię więcej. Uśmiechnęła się do mnie. Był to bezradny, żałosny uśmiech, jakby mnie chciała przebłagać, coś wytłumaczyć, pokajać się za coś. Wyszła bez słowa. Spotkaliśmy się u wylotu alei parkowej, nadchodząc niemal jednocześnie — ja ze Szpikulcem i Dylem od bramy, a Gośka z Marzeną od muszli, w której już grała orkiestra. — Cześć! — uścisnąłem rękę Marzenki. — Fajnie, że wróciłaś! Jak było? — Chała. — Marzenka patrzyła na mnie z uśmiechem. — Sami starzy u ciotki w domu, ludzkiej twarzy ani na lekarstwo. Nudy na pudy, mówię wam. Nikt do rzeczy nie próbował mnie rwać, tylko jakieś tałałajstwo. — No, no! — pogroziłem jej palcem. — Musielibyśmy urządzić ekspedycję karną do Olsztyna. Naszych dziewczyn rwać nie pozwalamy. Marzena z Gośką zaśmiały się, Dyl wypiął pierś, żeby pokazać, jak groźna byłaby karna ekspedycja. — A wy tu, słyszałam, nie nudziliście się beze mnie — powiedziała Marzena, potrząsając kasztanową grzywą, niesfornie sypiącą się kę- 12 — Błękitni 177 dziorami na czoło i skronie. — Nawet widziałam w telewizji i darłam nosa przed ciotunią, że znam osobiście. Gośka zdążyła mi już donieść, że masz sympatię z Warszawy i że nawiązujecie kontakt z nie z tej ziemi gośćmi w kolorze niebieskim. Który ich wymyślił, ty czy Dyl? — Gośka jest plotkara — rzucił Dyl oskarżycielskim tonem. — Po pierwsze, Jarema nie ma żadnej sympatii z Warszawy i jest ci wierny jak Don Kichot z Casanovy... — Dziękuję, rycerzu — Marzena wykonała baletowy pokłon z przysiadem. — Bądź mi wierny nadal, a oddam ci mą rękę, gdy ukończę ileś tam wiosen i wydział prawa na dobrym uniwersytecie. — Gadki nie zatraciła przez obcowanie ze staruchami — wtrącił z uznaniem Szpikulec. — Będzie z niej niezły adwokat, jak ukończy te wiosny. — A po drugie — ciągnął Dyl — niebieskoskórych żaden z nas nie wymyślił. Sami się wymyślili. — Na latającym talerzu? — Marzena kpiąco przymrużyła oczy. — Na latającym — potwierdził. — Dziś o siódmej będziesz się mogła osobiście przekonać. — Wiem — powiedziała Marzena. — Małgosia była na tyle łaskawa, aby mnie zorientować, że posiadacie kosmiczną pigułkę i zamiary handlowe. Czy mogłabym dołączyć garstkę własnych życzeń? — Należy do paczki — powiedziałem. — Chyba jej pozwolimy. — Melduj — zachęcił Szpikulec. Usiedliśmy w ostatnim rzędzie amfiteatru wciąż jeszcze pustawego, bo występ pt. „Rewia gwiazd teatru, filmu i nie tylko" miał się zacząć dopiero za godzinę. Orkiestra zrobiła przerwę, zajęła się produkowaniem pisków i jazgotów, strojąc instrumenty. — Po pierwsze, pragnę zdrowia — zaczęła Marzena. — Po drugie... — Chorujesz? — zapytał Dyl. — Jak pragnę zdrowia, czemu miałabym chorować? — Marzena wzruszyła ramionami. — Profilaktycznie, jak mówi mój tata, sędzia okręgowy, skazując łobuza na dodatkowy tydzień. Dziś człowiek zdrowy, a za pięćdziesiąt lat może stękać, czyli troszczymy się o przyszłość. Po drugie, zamawiam szczęście. Dla siebie personalnie i dla pozostałej ludzkości, bo mam gest. — Co jeszcze? — zachichotała Gośka. — Koniec. — Marzena klepnęła się po udzie opiętym przez cegla-ste dżinsy. — Nie jestem zachłanna. 178 — Przeciwnie — powiedziałem. — Uosobienie skromności. Jeśli niebiescy są na prąd, mogą dostać zwarcia. — O siódmej, powiadacie? — Marzenka spojrzała na zegarek, pomarańczowy z żółtymi cyframi. — No to zdążymy jeszcze obejrzeć kawałek rewii, bo dopiero czwarta. Obiecali, że przyjdą? — Gdybyśmy z nimi gadali, twoje życzenia byłyby spóźnione — powiedział Dyl. — Zostawiliśmy im liściki, liczymy, że któryś znajdą. — Gorsza sprawa — westchnęła Marzenka, robiąc do mnie oko. — Mogli już odlecieć na Wenus. Ale do Białej Zatoki chętnie się przejadę sławną motorówką Jaremy. Gdzie ta pigułka? — Podałem jej pudełko, obejrzała je uważnie, zdjęła wieczko, powąchała. — A można liznąć? — Nie wygłupiaj się! — syknąłem. — Coś mi to podejrzanie pachnie miętą — powiedziała Marzena. — Zresztą, czemu niebiescy nie mieliby lubić miętusów? Jeśli zgubili ostatnią sztukę, nic dziwnego, że szukają. Wenusjanie, ponoć, to straszne łakomczuchy. — Zobaczymy, czy będziesz taka dowcipna, jeśli faktycznie się stawią — mruknął Szpikulec. — Chyba nie będę — przyznała Marzenka. — Jestem piekielny tchórz. Na widok niebieskich dostaję zawsze gęsiej skórki. Do amfiteatru zaczęli już ściągać ludzie, rzędy zapełniały się z wolna. Orkiestra odegrała wiązankę melodii ludowych i zaczęła zwijać ma-natki, robiąc miejsce dla gwiazd teatru, filmu i nie tylko. Zobaczyłem wąsacza w towarzystwie podmalowanej blondynki, listonosza Henia z małżonką, panią Ratajczyk bezradnie rozglądającą się za wolnym miejscem bliżej sceny. — Patrz! — Dyl trącił mnie w żebro. Na bocznych krzesłach rozsiadła się paczka Cyryla. Dostrzegłem, że Kwiczoł ukrywa pod pachą tekturowe pudło sporych rozmiarów, wepchnął je szybko między krzesła. Wyglądali porządnie, prawie dystyngowanie, potulne miny niewiniątek. Cyryl pomógł nawet jakiejś starszej wczasowiczce, wymienił złamane krzesło, skłonił się z szacunkiem. Spojrzałem w drugą stronę, skąd napływał strumień widzów. Spodziewałem się dostrzec Wilgę. Na murach od wczoraj wisiały plakaty, zapytała, czy nie poszedłbym z nią na rewię, bąknąłem coś wymijającego. Teraz bardzo chciałem, żeby się pojawiła, krzesło obok było jeszcze wolne, niby dla Wieśka, który się spóźniał, jeśli jednak nadejdzie przed nim... 179 Nie nadchodziła. — Oni na pewno coś knują — mruknął mi w ucho Dyl. — Dam głowę, że zrobią jakiś numer, że też ich tutaj wpuszczono... — Jak można nie wpuścić, jeśli mają bilety? — wzruszyłem ramionami. — Lepiej jednak, żeby tu był posterunkowy Malcharek, przy nim chyba się nie odważą. Ale go nie było. Młody policjant, stojący za muszlą, bezmyślnie wpatrywał się w napływający tłum. Nowa twarz, nigdy go przedtem nie widziałem, pewnie się nie spodziewa, że może tu być gorąco. A Wilga nie nadchodziła. I chyba już nie przyjdzie, samej nie będzie jej się chciało. Mogłem ją wziąć ze sobą, przedstawić Marzenkę, zachowywałbym się jak gdyby nigdy nic, może od czasu do czasu pochylałbym się do Marzeny, szeptał jej coś na ucho, dotykał łokcia. A z Wilgą po koleżeńsku i na dystans, jak z dobrą znajomą. Co robi teraz? Siedzi na ławce pod akacją czy poszła się przejść nad jezioro? Może pomaga babce przy prasowaniu, napraszała się, że pomoże, bardzo lubi. Albo leży w swoim pokoju na tapczaniku, czyta książkę. Pod pszenicznymi włosami nie widać poduszki, samo złoto, przelewające się, ruchome... — Wolne to krzesło? — Zajęte — odpowiedziałem kobiecie w słomkowym kapeluszu. — Kolega odszedł na chwilę. Na estradę wszedł konferansjer w czerwonym smokingu, skłonił się czekając na oklaski, część widzów uprzejmie poklaskała. Zapowiedział niezapomniane przeżycia w towarzystwie sław artystycznych tej miary co... Sypnął nazwiskami, których nie znałem, i dowcipem, który kilku widzom wydał się śmieszny: — Co to jest, proszę państwa: niebieskie, zielone, różowe, pomarańczowe, seledynowe, brązowe, fiołkowe, granatowe, purpurowe i żółte? — Tęcza! — krzyknął jakiś widz. — Nie — zaprzeczył konferansjer. — Kto wie? — Motyl! Kwiatek! Papuga! — Nie — powiedział konferansjer. — To jest zadek zbity rózgami. Albo gama barw, jaką zaprezentujemy państwu za chwilę! Orkiestra, tusz! Na scenę wbiegły papuzio poubierane gwiazdy, odśpiewano jakąś pieśń powitalną, potem gwiazdy zabrały się do tańczenia makareny. — Na razie mamy gwiazdy teatru i filmu — szepnęła mi do ucha Marzenka. — Ja czekam niecierpliwie na te „i nie tylko"... Ładna dziewczyna. Szelmowskie oczy, z iskierką, trochę skośne 180 tatarsko, jak u diabełka. Najostrzejszy jęzor w klasie, sam Trapez czuje respekt. Moja dziewczyna. Tak przynajmniej wszyscy uważają, a znam paru takich, co zazdroszczą nielicho, że się przyjaźnimy. — Tylko nie te — odszepnąłem wskazując na parę gwiazdek niezdarnie wiercących kuperkami. — Ciężko tyrają na chleb, ale nie w swoim fachu. Powinny pracować jako wiatraczki w dusznych miejscach Mrugnęliśmy do siebie. Publiczność oklaskiwała bez entuzjazmu kolejne numery, sensację jak dotąd wzbudził tylko czarodziej wydobywając z rękawa króliki i gołębie, łykając głownie i przebijając się na wylot sztyletami. — Jarema! — doszło mnie z boku syknięcie. Wiesiek dawał mi znaki, żebym podszedł do niego. — Idę — powiedziałem do Dyla. — Wy też się zbierajcie, pora wyruszyć do Białej. Za dziesięć minut przed wejściem do parku Przecisnąłem się między krzesłami, wśród niechętnych pomruków dotarłem do Wieśka. — Anna przyjechała — powiedział — ma do ciebie jakąś sprawę spieszy się, czeka w pontiaku przed „Świtezianką". Prosiła, żebym cię odnalazł. — Skąd wiedziała, że tu jestem? — zdziwiłem się. — Od babki — wyjaśnił Wiesiek. — Była u ciebie w domu. Nie wiesz, o co jej chodzi? — Nie mam pojęcia — skłamałem. — Za kilka minut spotkamy się przed wyjściem z parku. Zaczekaj tu na naszych. Na scenę wyszedł ksylofonista w bufiastej fioletowej koszuli konferansjer zapowiedział „Lot trzmiela". Zdążyłem oddalić się zaledwie o kilka kroków, gdy dźwięki ksylofonu zagłuszyło dziwne bzyczenie i chóralny wrzask publiczności. Ludzie zerwali się z miejsc, rozpaczliwie wymachując rękami. Ksylofonista również przerwał, zaczął się przed czymś opędzać, wykonując na estradzie taniec świętego Wita. Bzyczenie rosło, tuż przed nosem przeleciała mi para trzmieli. Niektórzy już uciekali z amfiteatru, buczenie owadów mieszało się z krzykami i trzaskiem krzeseł, ksylofonista zdarł z siebie fiolet, zapewne trzmiel dostał mu się pod koszulę... „Cyryl nie zawiódł — pomyślałem, biegnąc w stronę budynku «Świtezianki — ciekawe, skąd wiedział, że zagrają ten utwór. Jasne- był na plakatach". Piski kobiet goniły mnie jeszcze u podjazdu pensjonatu, gdzie oparta o wóz czekała Anna. 181 — Weil — powiedziała, po męsku ściskając mi rękę — on tam jest. Nie przed sklepem, a obok hotelu. — Rozmawiałaś z nim? — rzuciłem niecierpliwie. Z parku wybiegło kilka kobiet, wciąż odpędzając goniące je owady. Bełkotały coś, krztusiły się, pokrzykiwały. Siwobrody staruszek cwałował żwawo, wymachując laską. — Dowcipasy! — wrzeszczał. — Artyści zakichani! Efekty wymyślili! Wieszać takich, strzelać i ogniem przypiekać! — Jacy tam artyści? — odwrzasnął mu galopujący obok rówieśnik. — Artystów, panie, też pokąsało, to jakieś skiny zrobiły! — Co się stało? — zapytała Anna, obserwując ze zdziwieniem biegnących. — Mamy tu bandę cholernych figlarzy — powiedziałem. — Zilustrowali „Lot trzmiela" prawdziwymi trzmielami. Zerwali koncert. Nie zerwali jednak. Z daleka, wzmocniony głośnikiem, dobiegał głos konferansjera: — Proszę się uspokoić, drodzy państwo, osy są wystraszone jeszcze bardziej niż my, już ich prawie nie ma, odlatują. Ufamy, że policja zajmie się chuliganami, a my będziemy kontynuować koncert. Wystąpi teraz... „Ciekawe, czy ich przyskrzynią— pomyślałem — czy ktoś widział, jak wypuszczali trzmiele z pudła, gdyby tam był posterunkowy Mal-charek, nie uszliby cało". — Zobaczyłam go przed hotelem, akurat przejeżdżaliśmy tamtędy — powiedziała Anna. — Był ubrany inaczej, ale go poznałam. Dziwna historia... — Podeszłaś? — spytałem. — On też mnie poznał — odparła. — Był jakby przestraszony. Powiedziałam mu, że zależy nam na jeszcze jednym zegarku. Rozglądał się... Weil. Obiecał, że postara się na jutro, bo jego kolega dostał taki sam i też chce sprzedać, emerytury są niskie w Polsce, potrzeba pieniędzy na życie. O co tu chodzi, friend? — Powiem ci w kilku słowach. — Przysunąłem się do Anny. — Matkę kolegi posądzają o kradzież tych zegarków. Wiemy, że jest niewinna, i wpadliśmy na pewien ślad. Teraz trzeba sprawdzić najważniejszą rzecz. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, Anno. — Byle nie teraz! — zlękła się. — Rodzina czeka z biletami do teatru. Muszę już wrócić do Olsztyna. — Jutro — uspokoiłem ją. — Chcę, żebyś nam pokazała tego gościa. 182 — Weil — Anna skinęła głową — to można zrobić. Przyjadę po was przed szóstą, czekajcie na Rynku. Otworzyła drzwiczki, siadła za kierownicą. Motor zaskoczył natychmiast, rozbrzęczał się ledwo dosłyszalnym szmerem. Pontiac odpłynął, kołysząc się łagodnie na kocich łbach. Paczka zbliżała się właśnie, Szpikulec wściekle rozcierał czerwoną gulę na policzku. — Dziabnęła mnie! — warknął. — Oby ich zadziabało od pięt do czubka głowy! — A nie mówiłem? — rzucił triumfalnie Dyl. — Byłem pewien, że odwalą jakiś numer. Dali dyla w krzaki, zanim policjant się kapnął. — Czego chciała Anna? — spytał z zaciekawieniem Wiesiek. ( — Wyznać, że mnie kocha. Proponuje małżeństwo i wyjazd za ocean. Ślub weźmiemy w Kuwejcie, tam żenić się można w każdym wieku. — Podobno ma przystojnego brata — powiedziała Marzena. — Może by tak do Kuwejtu we czwórkę? — Dobra myśl — odparłem. Rozdział ósmy Wiosłowaliśmy we dwójkę. Łódź, mocno obciążona, opornie wrzynała się w ciemniejącą wodę. Równocześnie z Dylem wychylałem tułów do przodu, unosząc wiosło w wyprostowanych ramionach, zanurzaliśmy pióra bezgłośnie i ciągnęliśmy do siebie, czując w dłoniach twardy opór wody. Kępy trzcin ominęliśmy zakolem, żeby nie osiąść na mieliźnie, i łódź wpłynęła do Białej Zatoki. Szpikulec i Wiesiek prowadzili obserwację brzegów. Na razie nie było tam widać ani srebrnego talerza, ani niebieskich, ani w ogóle żywej duszy. Brzózki kłaniały nam się kpiąco, trącane lekkimi podmuchami zachodniego wiatru. — Jeszcze macie nadzieję? — zapytała z uśmiechem Marzenka. — Ja mam — odparł Wiesiek. — Obszedłem dzisiaj wszystkie miejsca, gdzie zostawiliśmy kartki, dlatego spóźniłem się na koncert. — I co? — spytała z ciekawością Gośka. Wiesiek usiadł na rufie, nie przestając obserwować prawego brzegu. Oparł się dłońmi o burty. — Kartki zniknęły — powiedział. — Bujasz! — nie wytrzymał Dyl. — Słowo honoru — rzucił Wiesiek. — Nie znalazłem ani jednej. Płynęliśmy w milczeniu. Nawet Marzena nie zdobyła się na komentarz. Czułem, że się pokrywam gęsią skórką: nie to, żebym się bał, ale zrobiło mi się tak jakoś dziwnie, nieswojo. Woda była czerwonawa od schodzącego słońca, jakby na dnie rozpalono ognisko. W ciszę wdzierało się krakanie wron. — Ciekawe... — wymamrotał Dyl — To by znaczyło, że jednak... 184 Nie dokończył. Odniosłem wrażenie, że obaj wiosłujemy wolniej. Gdyby ktoś zaproponował opuszczenie zatoki, nikt by nie zgłosił protestu. Zatoka zwężała się, drzewa nawisły nad wodą, rzucając długie falujące cienie. — Tam! — głos Szpikulca wstrząsnął nami jak uderzenie prądu. — Coś się ruszyło! Przestaliśmy wiosłować. W brzezinie mrok zgęstniał już do granatu, nasycony złowrogim pulsowaniem. Wpatrzyliśmy się w kłębowisko krzewów i wysokich traw. Nie dostrzegliśmy żadnego ruchu. — Zdawało ci się... — wymamrotałem. — Wykluczone — rzucił z desperacją Szpikulec, twarz miał przybladłą. — Tam ktoś stoi. O! Znów się poruszył! Wiadomo, że Szpikulec ma orli wzrok. I już wiedział, gdzie patrzeć. Łódź dryfowała wolno w stronę brzegu. — Co robimy? — zapytał cicho Wiesiek. — Teraz nie ma rady. — Głos Dyla brzmiał głucho, z determinacją. — Sami ściągnęliśmy ich tutaj. Trzeba do nich iść. — Nie wszyscy — zaproponowałem półgłosem. — Licho wie, co się może wydarzyć. Część wysiądzie, reszta zostanie w łodzi. Na wszelki wypadek. Kto idzie ze mną? Nie powiem, żebym się palił do zejścia na brzeg. Ale to ja w końcu byłem inicjatorem. Trzeba wypić, co się nawarzyło. — Pójdę z tobą — odezwała się Marzenka. Czy Wilga zdobyłaby się na to? Nie wiem. Złość, że w takiej właśnie chwili pomyślałem o Wildze, na moment zagłuszyła lęk. — Dziewczyny niech raczej zostaną w łódce — powiedziałem. — I dwóch do wioseł. — Idziemy — mruknął Dyl. — Mogę ja pójść — rzucił niepewnie Wiesiek. — Zostańcie tutaj, a my z Jaremą wyskoczymy — powiedział Szpikulec. — W razie czego sprowadzicie pomoc. — A oni będą już wtedy w połowie drogi na Wenus. — Marzenka uśmiechnęła się, trochę zmniejszyło to napięcie. — Ja jednak nie rezygnuję, idę tam z wami. — Dobra — skinąłem głową*po chwili namysłu. — Pójdą ze mną Marzena i Dyl, reszta ubezpiecza. Kilka ruchów wioseł. Łódź prawie bez szmeru dotknęła dziobem piaszczystej łachy. Dyl wyskoczył pierwszy, podał rękę Marzenie, potem skoczyłem ja. Otoczył nas chłodny półmrok, wionęło zapachem ba- 185 giennym, odorem zbutwiałego drewna. Dałem znak Wieśkowi i Szpikulcowi, żeby odbili od brzegu. Pewniejsze w razie czego. W razie czego? Najgorsza jest niewiadoma. Dlatego nienawidzę dentysty, dostaję dreszczy na sam dźwięk wibrującego świdra: boję się nie bólu, tylko czekania na ból. I teraz — jakbym słyszał jazgot bormaszyny. Kiedy? Żeby już prędzej... Wszedłem ostrożnie między krzewy tarniny, Marzena i Dyl wolniutko posuwali się za mną. Zamarłem. Coś się ruszyło w drzewach przed nami. Byłem pewien, że się nie pomyliłem... — Kto tam? — krzyknąłem. Cisza. Szelest liści. Nogi z ołowiu, ciężkie i lodowate, gałązki drapią po twarzy, nawet nie czuję ukłuć. Idę wolno w stronę samotnej pary brzóz, za którymi ktoś czeka. Wiem, że tam jest. Tuż za plecami szybki oddech Marzeny, posapywanie Dyla. — Kto tam? — powtarzam, zatrzymując się na otwartej przestrzeni, kilka metrów od dwóch grubych szarych pni. — Pokażcie się! Zza brzozy wynurza się ogromna postać... Marzenka wpija mi się paznokciami w łokieć, postać płynie wolno w naszym kierunku, jest mroczno, jeszcze nie mogę rozpoznać, sam tylko baryłowaty kształt... — Dobry wieczór. Zastygliśmy z rozwartymi ustami. Przed nami, w rozkroku, z czapką zsuniętą na tył głowy, stał posterunkowy Malcharek i szeroką dłonią rytmicznie poklepywał się po piersi. — D... dobry wieczór — wybąkałem. — Niespodzianka? — Pełna twarz policjanta rozciągnęła się w pytającym uśmiechu. — Coś mi się widzi, że chyba nie mnie spodziewaliście się tutaj zastać. Hę? — F...faktycznie — wymamrotał Dyl. — Ale to nie szkodzi, nawet lepiej... — Lepiej, hę? — Małe oczka Malcharka zrobiły się jeszcze mniejsze. — A dlaczego lepiej, jeśli wolno zapytać? Popatrzyłem w ziemię. — No, bo... tego... — Popatrzyłem w ziemię. — Zawsze ktoś znajomy. — Więc ci, co mieli tu być, to nieznajomi? — zapytał posterunko- 186 wy, głaszcząc się czule po kurtce mundurowej na piersiach — ?'?? że przeszkodziłem, przepraszam. ' ' ze' — Nie szkodzi, panie Malcharek — powiedziała Marzena z u' jącym uśmiechem. — Miło nam widzieć pana tutaj, aczkolwiek t/Th pan znacznie użyteczniejszy na koncercie gwiazd w parku zd wym. r°J°" — Co tam się stało? — z twarzy Malcharka zniknął uśmiech — Nic potwornego, drobne zakłócenie programu — odparła M rzena. — Ktoś zadał sobie trud nałapania trzmieli, potem zlitował ^' i wypuścił je na wolność. A ludzie, wie pan, od byle czeq0 ulen^ panice. ^ają — Kto to zrobił? — zapytał ponuro Malcharek. — Pan przecież wie — mruknąłem. — Nietrudno zgadnąć Posterunkowy przestał klepać się po kurtce. — Już ja się do nich dobiorę — wysapał gniewnie — 0j dob' się, suchej nitki nie zostanie! I0rę — Chyba czas najwyższy — zauważył Dyl. Malcharek zwrócił do niego twarz, znowu przyjaźnie uśmiechn' — A wy co? — zapytał. — Na spotkanko, hę? Pewno dyskretne spotkanko, jeśli w takim oddalonym miejscu... Wolno wiedzieć z ? moje dzieci? m' — Ot, bawimy się — powiedziałem. — Hej, heeej! — doleciało od wody. — Hej, heeej! — odkrzyknął Dyl. — Zaraz wracamy! — A ja sobie myślę, że jednak z kimś — odezwał się ponodn' posterunkowy Malcharek. — Contac, co? — Że... co? — wybąkał po pauzie Dyl. — Że tak — odparł Malcharek. — Dyskrecja zapewniona Wol wiedzieć, komu i w jakiej sprawie zapewniacie dyskrecję? ° — Bawimy się... — powtórzyłem tępo. Posterunkowy Malcharek spuścił pasek z daszka i wcisnął brodę. y pod — Do kogo były te listy? — zapytał surowo. — o jaką kapsułkę tu chodzi? Odpowiadać. — Wycelował we mnie wskazującym n i cem. p Nie było sensu opierać się dłużej. Jeśli Malcharek pozbierał wsz stkie nasze kartki i pofatygował się aż tutaj, nie spławimy go byle czv — Chcemy nawiązać kontakt z niebieskoskórymi — powiedziałem — Chyba pan słyszał o nich. Ci z latającego talerza. 187 Posterunkowy znowu zaczął klepać się po mundurze. — Widział ich któryś z was? — zapytał po chwili. — Trzy razy — odparłem — ale z daleka. Mają niebieską skórę i okrągłe oczy. — A rogów nie mają? — Malcharek patrzył na mnie z ironią. — Nie — powiedziałem. — Tylko trąby zamiast nosów. — Trąby, hę? — zainteresowanie sierżanta wyraźnie przygasło. — No i niech sobie mają. Gdyby rogi, to co innego, a trąby głupstwo. — Mrugnął do nas. — Contac, kapsułka... Cóż to ma znaczyć? — Na wabia — rzucił szybko Dyl. — Żeby się zaciekawili. Rozumie pan, czymś ich trzeba zainteresować, więc wymyśliliśmy sobie. Odetchnąłem z ulgą. Ostatniego pytania bałem się najbardziej. Dotąd Malcharek zdawał się nie traktować poważnie błękitnoskórych — ciekawe, dlaczego? — ale pudełko z tabletką mogło zmienić bieg wypadków. Pewnie odebrałby, a to jedyna szansa dogadania się z niebieskimi, jeżeli... Głos Malcharka przerwał tok moich myśli: — A nie bujasz przypadkiem? — Niech mnie myszy zjedzą! — rzucił z przejęciem Dyl. Malcharek uwolnił podbródek od paska, pewnie go cisnął. — Głupoty się was trzymają, a ja czas tracę — mruknął. — Gdybym wiedział, że to wy porozrzucaliście te durne karteczki, byłbym na koncercie i Cyryl płakałby jak bóbr. Ech... — machnął ręką. — Może zabrać pana? — spytałem. — W łodzi znajdzie się miejsce. — Myślisz, że na piechotę tutaj przylazłem? — Malcharek wskazał na koło motocyklowe wychylające się z krzaków. — A jak zobaczysz znowu tych trąbonosych, daj mi jednak znać. — Odchrząknął, zaczął wyciągać z krzaków motocykl. — Było, nie było, przynajmniej się nałykałem zdrowego powietrza... — Hej, heeej! — nadleciało wołanie Szpikulca. — Panie posterunkowy... — Zbliżyłem się do Malcharka, który już siedział na motocyklu. — Jak jest z panią Kruczkową? — A tobie co do tego? — burknął. — Matka kolegi — odparłem cicho. — My mamy pewność, że jest niewinna. Co z nią? — Tajemnica służbowa — rzucił sucho Malcharek. — Nie wtykać nosa w nie swoje. — A my coś wiemy, nawet sporo... — urwałem. Malcharek popatrzył na mnie z uwagą, o nic jednak nie zapytał, 188 kopnął starter. Maszyna odpowiedziała rykiem na wysokich obrotach potoczyła się po bezdrożu między drzewami. — O czym żeś z nim szeptał? — zapytał Dyl. — Ot, tak sobie — odparłem. — Przeprosiłem go za fatygę. |_|e: heeej! — krzyknąłem. — Wracamy! Obudził mnie jakiś brzęk. Pomyślałem, że mi się wydało, i chciałem odwrócić się na drugi bok, lecz coś brzęknęło znowu — jakby kamykiem o szybę. Gdzieś niżej, pode mną. A pode mną było okno Wilgi. Nie zapalając lampy wyskoczyłem z posłania, podszedłem do okna wyjrzałem. Podwórko nurzało się w księżycowym blasku, tak mocnym, że bez trudu rozpoznałem uniesioną ku górze twarz. To był Czesiek. Trzeci kamyk brzęknął o szybę Wilgi, potem usłyszałem jej przyciszony głos: — Kto to? — Ja... — odpowiedział szept z dołu. — Nie poznajesz? Zejdź na chwilę... Pauza. Wpiłem się palcami w parapet. — Śpię już. Prawie północ. — Błagam cię, Wiluniu. Dopiero przyjechałem. Nie mogę czekać do rana. Zejdź na parę minut. Znowu pauza. — Dobrze. Zaraz zejdę. Od podłogi jakieś szelesty, skrzypienia, szurnięcie krzesła. Potem szmer otwieranych drzwi, odgłos lekkich kroków. — Wiluniu... Wyciągnął do niej ręce, jakby chciał pochwycić w objęcia. Wilga zatrzymała się o krok od tych ramion, czułem jej niepewność, wahanie. Podbiegła do Cześka, wtuliła twarz w jasną koszulę. Słony smak w ustach. Językiem wypchnąłem spomiędzy zębów skaleczoną wargę. Odwróciłem głowę. Mój stryszek pływał w rtęciowym półmroku, busola jarzyła się fosforycznym poblaskiem, po mapach morskich przetaczały się grzywacze oceanicznych fal. Kiedy wyjrzałem znowu, stali naprzeciw siebie, rozdzieleni metrowym pasmem granatu. — Czego chcesz? — zapytała Wilga. 189 — Wróciłem. — Widzę. Nie wiem po co. — Wróciłem do ciebie, najszybciej, jak tylko mogłem. Chyba dostałaś już list. — Ty nie pisałeś, a ja nie dostałam. — Od rodziców, głuptasie. Że ojca zatwierdzono. — Masz z tym coś wspólnego? To podłość! Podłość... Pauza. Bardzo długa pauza. Nie wyglądam, mam zamknięte oczy. Powinienem rzucić się na posłanie, przykryć głowę kołdrą, zatkać palcami uszy. Nie robię tego. Chcę wysłuchać do końca. — To nie jest podłość, Wiluniu. Znowu pauza. — Dlaczego to zrobiłeś? — Żeby nie rozdzielił nas cień. Cokolwiek mój stary by postanowił, między nami nie byłoby już dobrze. Dlatego wyjechałem, żeby ratować to, co nas łączy. — Uważasz, że łączy nas coś jeszcze? I znowu cisza. Poszmer akacji. Jakieś dalekie szczekanie psa. — W każdym razie nie dzieli. O to chodziło mi przede wszystkim. Nie możemy być karani za rodziców. Tłumaczyłem to staremu, aż wreszcie zrozumiał. Sam wpadł na myśl, że odda sprawę do centrali, ja nawet nie wiedziałem, o co proszę. Powtarzałem w kółko, że ani ja, ani ty nie jesteśmy winni, a na to w końcu wyjdzie. — I myślisz, że teraz już to na nas nie ciąży? — zapytała Wilga. — Przecież się wtrąciłeś. Więc uważałeś, że mnie to obchodzi, że zależy mi na tym. — Ależ... — Miałeś rację, Czesiek. — Wilga! — Chciałam pomóc rodzicom. Oni nie wiedzą, ale ja zaangażowałam się w tę sprawę. Psychicznie. I tego już się nie da cofnąć... — Przestań! — Tego, co było kiedyś między nami, nie ma już. Milczenie. Wydaje mi się, że słyszę ich nierówne, gorączkowe oddechy. To chyba akacja szumi. — Nie mów tak. Przyjechałem. Byłem u twoich rodziców, powiedzieli, że umieszczą cię w Gdańsku. My też przenosimy się do Gdańska, będę tam studiował na Politechnice... — Nie. Ja zostanę tutaj. 190 — Gdzie?! — W tym domu — powiedziała Wilga. — Oni zgodzą się żebym z nimi mieszkała. Będę chodzić do tutejszej szkoły. — Zwariowałaś! A może... A może ci idzie o tego szczeniaka? — Nie masz prawa nazywać Jaremy szczeniakiem. Pauza. — Więc to tak... Od tego powinnaś była zacząć. A ja, frajer Szkoda gadać. Dobranoc. — Czesiek! Zaczekaj... — Chcesz mi wytłumaczyć, dlaczego się w nim zadurzyłaś? — spytał drwiąco. — Zaoszczędź sobie. Trzasnęła furtka. Powoli wróciłem na posłanie, owinąłem się kołdrą Było mi zimno i gorąco zarazem, dobrze i źle. Słyszałem kroki Wilgi na schodach, łudziłem się, że nie zgasną na pierwszym piętrze, że tutaj dopiero, pod moimi drzwiami, a ja zerwę się, drzwi otworzę szeroko, chwycę ją za ręce... Nie. Weszła do siebie. Dużo czasu minęło, nim usłyszałem, że skrzypnął jej tapczan. Niebo za oknem stawało się już liliowe. Staliśmy przy balustradce, za którą siedział przy biurku posterunkowy Malcharek. Był bez czapki; między jasnymi pasemkami włosów prześwitywała łysina. Pod ścianą, w asyście młodego policjanta o nie znanej mi twarzy, siedzieli na ławie Cyryl i Kwiczoł. — No to co? — zapytał ponownie Malcharek, zwracając się do Dyla. — Widziałeś czy nie widziałeś? — Jak wypuszczali, nie widziałem — odparł po pauzie Dyl, zerkając niespokojnie na Cyryla. — A coś widziałeś? — Malcharek zwrócił do Dyla tłustą, nieco piegowatą twarz. — Ty się ich nie bój, Krzywoń. — Panu łatwo mówić... — bąknął Szpikulec. Malcharek zapatrzył się w Dyla, pewnie dostrzegł pod okiem żółto--zieloną plamę po sińcu, w zadumie possał końcówkę wiecznego pióra. — To ich robota? — zapytał. Dyl nie odpowiedział. Malcharek odwrócił się więc do ławy, ciągle cmoktając końcówkę, jakby to był karmelek. — Wasza, Kuśmider? Hę? Głośniej, bo nie słyszę. — Ja nic nie mówię — mruknął Cyryl. — No to mów. Biliście Krzywonia? — Jego pan zapyta — Cyryl zdziwiony wzruszył ramionami. 191 — Ciebie pytam! — rzucił ostro Malcharek, wyjmując końcówkę z ust. — Odpowiadać! — Nie pamiętam... — stęknął płaczliwie Cyryl. Malcharek znowu zwrócił twarz ku Dylowi. — Jeśli masz świadków i złożysz skargę — powiedział — moja w tym głowa, że im sąd dołoży, na co zasługują. Ty się ich nie bój, Krzywoń. Oni dlatego tacy są, że się ich boicie. No więc? Wiedziałem, że Dyl ma co najmniej jednego świadka: gdyby nie interwencja przechodzącego akurat Bijaka, miałby kilka siniaków więcej. — My się nie boimy — rzuciłem półgłosem. Zauważyłem grymas na twarzy Cyryla. Dyl milczał, przestępując z nogi na nogę. — Czy mieli coś ze sobą? — Pytanie Malcharka było skierowane do mnie. — Jakieś pudło — odparłem. Kwiczoł nerwowo poruszył się na ławie, Cyryl trącił go łokciem. — Kto niósł to pudło? — zapytał Malcharek. — On. — Wskazałem na Kwiczoła. — Położył je między krzesłami. — Między krzesłami, hę? — Malcharek uśmiechnął się z satysfakcją. — Może to pudło? Pokazał mi jakiś okrągły biały kartonik. — Nie — pokręciłem głową. — Tamto było większe. Kwadratowe. — A może takie? Ten karton pasował mi. Skinąłem głową twierdząco. — Mniej więcej takie — powiedziałem. ' — To by się zgadzało — szepnął z zadowoleniem Malcharek. — Znaleziono je obok krzesła, na którym siedzieli nasi gieroje. Wy też poznajecie? — zwrócił się do Szpikulca i Dyla. — Ja poznaję — odpowiedział Szpikulec. — Ty lepiej milcz, złodziejski synu! — pisnął Cyryl. — Twoje zeznanie warte tyle co... Szpikulec skoczył. Nigdy bym nie przypuszczał, że się odważy rzucić z pięściami na Cyryla, i to w komisariacie. Gdyby nie interwencja młodego policjanta, trafiłby wodza Wspaniałych prosto w oko. Policjant chwycił go z tyłu, flegmatycznie odstawił pod balustradę. Szpikulec był żółty jak wosk. Dygotał. — Spokojnie — powiedział Malcharek. — A „złodziejskiego syna" odnotujemy w protokole. Na znieważenie publiczne jest odpowiedni paragraf. — Pokazał pudło Kwiczołowi: — Twoje? 192 — Może pan se wziąć — burknął Kwiczoł. — Twoje pudło?! — ryknął nagle Malcharek, a bas miał potężny jak grzmot. — Odpowiadać! — Moje... — Kwiczoł przestraszył się, wybałuszył oczy. — Buty kupowałem... — Przyniosłeś to pudło na koncert? — zapytał ostro posterunkowy. — A jak nawet przyniósł? — wtrącił się Cyryl. — Udowodni pan, że w środku miał trzmiele? Każdy mógł je przytargać, w byle czym. Zawsze nas podejrzewacie... — Cisza! — Malcharek uderzył dłonią w stół, potem skinął na Kwiczoła: — Podejdź, obejrzyj i powiedz, czy to twoje. — Nic się nie bój — syknął do niego Cyryl — karton mogłeś mieć... Kwiczoł podszedł do balustrady, przypatrzył się od niechcenia. — Moje — mruknął. — Po butach. No i co? — A to, że w środku były trzmiele — powiedział spokojnie Malcharek. — Musiała ich być ze setka, bo zdrowo napaskudziły. W razie potrzeby ekspertyza potwierdzi. Zabezpieczyliśmy również odciski palców, gdyby ci przyszło do głowy zmienić zeznanie. A sprawa nie jest wcale taka drobna, jak wam się zdaje. — Spojrzał ponuro na dwójkę Wspaniałych. — Jednego z widzów trzmiel ugryzł w oko. Leży w szpitalu i może mu grozić kalectwo. Cyryl przybladł, zwiesił głowę. Kwiczoł rozglądał się, ogłupiały, po dyżurce komisariatu. — Możecie iść — powiedział do nas Malcharek. — Dziękuję wam, chłopcy. Wyszliśmy na Rynek. Obok budki z lodami czekał na nas Wiesiek w towarzystwie Marzeny i Gośki. — Jak było? — zapytał niespokojnie. — Zeznawaliście przy nich? — Zdaje się, że tym razem wleźli w paskudną historię — powiedziałem. — Jakiś letnik leży w szpitalu. Gośka podeszła do Szpikulca, położyła mu rękę na ramieniu. — Co tobie? — spytała. — Dziwnie jakoś wyglądasz. — Nic — odburknął Szpikulec. — Ja go jeszcze dopadnę... — Daj mu spokój — półgłosem odezwał się Dyl. — Szczęście Cyryla, że policjant się wtrącił, bo w szpitalu byłby jeszcze jeden z okiem. — Ja go dopadnę — powtórzył tępo Szpikulec. — Gdyby tu był mój brat, zabiłby łajdaka. Ale i ja... 13 — Błękitni... 193 Marzenka wyjęła z torby dwadzieścia złotych. — Jestem przy forsie — powiedziała. — Trzeba uczcić wpadkę Wspaniałych, stawiam wszystkim lody. Liżąc kremową słodkość skręciliśmy z Rynku w aleję, potem przez lasek w stronę wzgórza z ruinami, gdzie od wczoraj trwały już prace poszukiwawcze: przyrzekliśmy pokazać Marzenie Salę Tortur. Ścieżka zaczęła się piąć pod górę i Marzena zwolniła, jak gdyby z rozmysłem. Czułem, że obserwuje mnie z ukosa. — Co ci jest? — zapytała, kiedy zostaliśmy sami, oddzieleni od reszty zaroślami głogu. — Mój szlachetny Don Kichot wygląda ostatnio raczej markotnie. Nowy konflikt ze starym? — Nie to — mruknąłem. — Głupia sprawa. Marzena nie nalegała. Wiedziała, że sam jej w końcu powiem, tak było, odkąd zostaliśmy kumplami na całonocnym prawie spacerze po zabawie szkolnej. — Głupia sprawa — powtórzyłem. — Sam nie wiem, dlaczego mi na niej tak zależy. — Sprawa, zdaje się, ma na imię Wilga — usłyszałem. — Gośka plotkuje nie pomijając szczegółów. Wpadłeś? — Hm — mruknąłem ponuro. — Zaczęło się od zgrywy, a teraz sam już nie wiem. Warszawianka. Kopnięta w móżdżek. I jest tutaj ze swoim chłopakiem. — Jeżeli ma chłopca... — Ma i nie ma! — przerwałem Marzenie. — To z nim zrywa i zaczyna ze mną, to na odwrót. — Normalka. — Marzena uśmiechnęła się lekko. — Tak już z nami jest, z dziewczynami. Same nie wiemy, czego byśmy chciały. A ty wiesz zawsze? — Teraz wiem — powiedziałem cicho. — I męczy mnie to cholernie... Zacząłem wyrzucać z siebie — scena po scenie, zdarzenie po zdarzeniu. Czesiek, rodzice, umowa, Holandia, nawet te palce. Wiedziałem, że Marzence mogę zaufać. Słuchała uważnie, smagając się witką po ceglastych dżinsach. Skończyłem na ostatniej nocy, spojrzałem na Marzenę pytająco. — Biedna dziewczyna — odezwała się półgłosem. — Nie zazdroszczę jej. — Ale rozumiesz? — spytałem niecierpliwie. — Rozumiesz coś z tej gmatwaniny? 194 — Nigdy nie byłam zakochana— powiedziała Marzenka. — Mogę to sobie jednak wyobrazić. — Więc jest zakochana — rzuciłem. — Oczywiście w Czesku. Czego chce w takim razie ode mnie?! — Zakochana raczej jest — zgodziła się Marzena. — Ale niekoniecznie w Czesku. — We mnie? — spytałem, wstrzymując oddech. — Myślisz, że we mnie? Marzena upuściła witkę. Zerwała z krzaka dziką różyczkę i wpięła ją we włosy. — Wyglądam na Cygankę? — Niezupełnie — odparłem. — Szkoda. Cyganki umieją wróżyć. Myślę, że Wilga jest zakochana, ale nie wie jeszcze w kim. Może w swoim wyobrażeniu. Do kogo to wyobrażenie będzie pasowało, tego pokocha naprawdę. Masz jeszcze szansę, Jarema. — Co powinienem zrobić? — spytałem, siląc się na żartobliwy uśmiech. — Nic — powiedziała Marzenka. — Po prostu być sobą, nie zgrywać się. Z tego, co usłyszałam, odstawiałeś nieliche numery. Nawet ja zostałam w to wciągnięta. — Daj spokój — mruknąłem. — Przepraszam cię. — Czy ten list, który w moim imieniu napisałeś do siebie, był przynajmniej stylistycznie wykwintny? — Wrażenie zrobił — odpowiedziałem. — Ale na bardzo krótko. Marzenka położyła mi ręce na ramionach, zajrzała w oczy. — Weź się w garść — doradziła — i nie rozrabiaj. Dziewczyna przeszła duży wstrząs w tej hecy z rodzicami. Daj się jej pozbierać. Bądź dobry dla Wilgi, to wszystko. Zdaje się, że to bardzo fajna dziewczyna. I na tym skończyliśmy, a do podziemi nas nie wpuszczono: strażnik nie chciał słuchać, że jesteśmy odkrywcami i należą nam się szczególne prawa. — Zabronione — powtarzał, patrząc w niebo. — Pan profesor nakazał nikogo nie puszczać, a jak nakazał, to nakazał, głowy proszę mi nie zawracać, na służbie jestem. Już od piątej kręciliśmy się ze Szpikulcem po Rynku, spacerując wzdłuż rzędu sklepów, których wystawy prezentowały kusząco kolo- 195 rowe ciuchy, elektronikę, gry komputerowe. W kawiarni „Zorza" za wielką szklaną szybą siedziały nad filiżankami grupki ludzi, głównie turystów. — Co zrobimy? — zapytał już po raz nie wiadomo który Szpikulec. — Mówiłem ci, że się zobaczy — odparłem. — Najpierw trzeba się będzie przyjrzeć facetowi. Może zamienimy z nim parę słów. — Przecież go nie zapytasz, czy sprzedaje zegarki ukradzione w Jelnikach — mruknął Szpikulec. — Raczej nie — zgodziłem się. — Ale rozmowę warto z nim nawiązać. — Myślisz, że będzie z tobą gadał? — Szpikulec wzruszył ramionami. — Albo przepędzi, albo sam da nogę. — Zobaczymy — mruknąłem. Rozmawiałem z nim niby, a myślałem o Wildze. Najpierw podsłuchałem, jak prosiła babkę, aby powiedziała, że nie ma jej w domu, jeśli przyjdzie Czesiek. Faktycznie przyszedł. Stał pod oknem i wołał, ona nawet nie wyjrzała. Ze mną także nie rozmawiała, gdy minąłem ją później na podwórzu. Cześć — cześć. Przy obiedzie była milcząca, ledwo tknęła kapuśniak, zrazy wmusiła w nią babka przemocą. „Może chora jesteś, dziecko? Zaraz gorączkę ci zmierzę, blado jakoś wyglądasz". „Ależ nie, proszę pani, doskonale się czuję, tyle że nie wyspałam się, czytałam do późna, dziś położę się wcześniej, gdyby ktoś o mnie pytał — nie ma mnie, bardzo panią proszę..." Byłem uprzejmy, dwa razy przysunąłem cukiernicę, podniosłem widelec, gdy upuściła, a to wszystko z grzecznym uśmiechem, prawdziwy Wersal. I zaraz po obiedzie wyszedłem. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć, kiedy mijaliśmy się na schodach, ale spojrzała tylko, na schodach półmrok, nie zrozumiałem jej wzroku, zbiegłem na dół. Spotkałem Cześka niedaleko za furtką. Spacerował po alei. „Serwus — powiedział — co tu u was słychać", a ja, że wszystko po staremu, żyjemy jakoś. Zapytał, co robi Wilga, odparłem znacząco, że zajęta. Powiedziałem to oschle i z naciskiem, Czesiek uśmiechnął się, wzruszył ramionami. „Musimy chyba pogadać — rzucił za mną, gdy odchodziłem — może jutro, jeśli będziesz miał czas". „Ja też jestem zajęty" — odpowiedziałem nie zatrzymując się, tym samym tonem co przedtem, kiedy mówiłem o Wildze. Zostawiłem go w alei. Chciałbym wiedzieć, czy doczekał się Wilgi, bo przecież czekał tam na nią. Ale i ona chyba wiedziała, że czeka gdzieś w pobliżu, dlatego pewnie nie ruszyła się dziś z domu na krok. A jeżeli aż tak bardzo nie chce się z nim spotkać, to znaczy, że boi 196 się i nie jego przecież, a samej siebie. Może Marzena ma rację. Chyba ma. Wilga szuka jakiejś odpowiedzi. Szuka w sobie. „Daj się jej pozbierać — powiedziała Marzena— bądź dobry dla Wilgi, zdaje się, że to bardzo fajna dziewczyna..." — Jadą — trącił mnie w ramię Szpikulec. Na Rynek wpłynął miękko srebrnobłękitny pontiac. Szpikulec zamachał ręką, samochód podtoczył się do krawężnika i zamarł. Anna była sama, jak zwykle w bawełnianej koszulce i dżinsach. . — Dzień dobry — powiedziała. — Wsiadajcie. Ulokowaliśmy się przy niej, Szpikulec zatrzasnął drzwiczki. Miałem przed sobą chromowaną tablicę rozdzielczą z dziesiątkiem świecących zegarów, jakichś guziczków, przełączników. Anna nie dotknęła żadnego z nich, po prostu zdjęła nogę z hamulca i wóz miękko ruszył. Ani dźwigni biegów, ani pedału sprzęgła, tylko gaz i hamulec. — Jak zmieniasz biegi? — zapytałem. — Same zmieniają się — odparła. — Automat. Inaczej byłoby trudno u nas jeździć. Wielki ruch w miastach, samochód przy samochodzie, skoki od świateł do świateł. Zmiana biegu — strata czasu, każdy się spieszy. I tak na drogach korki. — Wy macie dobrze! — sapnął z przejęciem Szpikulec. Anna uśmiechnęła się; łagodnym ruchem kierownicy położyła auto w skręt i wjechała na olsztyńską szosę. — Ameryka produkuje mnóstwo samochodów — powiedziała. — Ważne, żeby człowiek dobrze się czuł, a to nie zależy od auta. Pontiac zżerał zachłannie przydrożne lipy, nawijał asfalt jak makaron. Kołysał się leciuteńko na nierównościach. — Ja bym jednak chciał mieć samochód — westchnął Szpikulec. — A ja awionetkę — uśmiechnęła się Anna. — Żeby latać w powietrzu. Każdy chce czegoś więcej i dlatego jest rozwój. Ale nie od tego człowiek szczęśliwy. — Fakt — zgodziłem się obserwując skaczącą wskazówkę zegarów. — Fakt, mówisz? — Szpikulec przechylił głowę. — A od czego jest? — Jeśli ma satysfakcję — odparłem po namyśle. — Zadowolenie z siebie. Jeżeli mu wychodzi z drugim człowiekiem... Urwałem. W opuszkach palców poczułem drażniące, pulsujące ciepło. Gorzkawy aromat macierzanki. Nie do zniesienia głęboki błękit oczu. 197 — Ale samochód też jest ważny — powiedział Szpikulec. — Oczywiście — przytaknąłem. — Tylko że to się da załatwić, a z tamtymi sprawami nie wiadomo. Trzeba mieć szczęście, żeby być szczęśliwym — uśmiechnąłem się, zabawnie to zabrzmiało. Szybkościomierz wciąż piął się do góry, stanął na siedemdziesięciu milach. Wyprzedzaliśmy furmanki, traktory, wozy ciężarowe: Anna prowadziła jedną ręką, drugą wystawiła łokciem przez okno. Wjechaliśmy w przedmieścia Olsztyna, pontiac zwolnił, włączył się w gęstniejący strumień samochodów. — Dużo trzeba wam czasu? — zapytała Anna. — Nie wiem — odparłem. — Zatelefonujcie, kiedy będziecie gotowi. — Anna wymieniła numer telefonu. — Odwieziemy was. — Dziękuję — powiedziałem. — Jeśli nie zadzwonimy do północy, zawiadom policję. — What did you say? — Anna z zaskoczenia przemówiła po angielsku. — Wam coś się może stać? No to lepiej... — Tylko na wszelki wypadek — uspokoiłem ją. — Będziemy ostrożni. Nie opodal hotelu Anna przyhamowała, skręciła w boczną uliczkę. Wysiedliśmy wszyscy. — On już powinien być — powiedziała, zerknąwszy na zegarek. — Za pięć szósta. — Nie może zobaczyć nas razem — ostrzegłem. — Pokażesz go nam z daleka. Posuwając się pod murami domów, szliśmy wolniutko w stronę hotelu. Gęsiego, w kilkumetrowych odstępach. Skręciłem do bramy: był stąd dobry widok na hotel. Po chwili Szpikulec i Anna znaleźli się przy mnie. — Teraz rozejrzyj się — powiedziałem szeptem do Anny. Wychyliła głowę z bramy. Minęła minuta, może dwie. A jeśli nie przyjdzie? Mógł coś zwęszyć, przestraszyć się, wtedy wszystko na nic. — Jest! — syknęła Anna. Pokazała go nam: przygarbiona rosła sylwetka przechadzająca się obok kiosku z gazetami naprzeciw drzwi hotelowych. — W porządku — rzuciłem. — Wracaj do auta. I pamiętaj o naszej prośbie, jeśli nie zadzwonimy przed północą. Opiszesz policji wygląd tego gościa, oni go muszą znać. Spojrzała na mnie z niepokojem, ale nie powiedziała nic, skinęła głową. 198 — Co teraz? — zapytał Szpikulec, kiedy zostaliśmy sami. Pomysły przychodzą nagle, tak już z nimi jest. Chciałem odpowiedzieć, że najpierw obejrzymy faceta z bliska, pójdziemy za nim, spróbujemy ustalić, gdzie zamieszkuje. I wtedy właśnie wystrzelił mi pomysł. — Dowiemy się, czy zna Ratajczyka — powiedziałem. — Jeśli się znają, nie trzeba nam niczego więcej. — Ale jak się tego dowiesz? — Szpikulec patrzył na mnie z bezradnym zdziwieniem. — Moja rzecz — uśmiechnąłem się. — Idę do niego. Ty ubezpieczaj. — Uważaj, Jarema! — Szpikulec chwycił mnie za ramię. — Żebyś się nie wpakował. — Spokojna głowa — odparłem. — Pełno ludzi wokół. W najgorszym razie wrócę z niczym. Wyszedłem z bramy. Jegomość wciąż spacerował przed kioskiem, czytając gazetę. Zbliżyłem się, obejrzałem go dokładnie: świecąca łysina, kartoflany, przypłaszczony nos, wywinięte wargi. Ubrany w wypłowiałą wiatrówkę khaki i szare spodnie z wybrzuszeniami na kolanach. Zerknąłem za siebie: Szpikulec stał nie opodal, pozornie zagapiony w witrynę „Orbisu". Wsadziłem ręce w kieszenie i podszedłem do łysego. — Która godzina? — spytałem. Spojrzał na mnie zza gazety. — Nie wiem — odburknął. — Tam masz zegar. — Wskazał na wielką tarczę zegara w witrynie jubilera. Chciał się zasłonić gazetą, ale nie dałem mu czasu. Nabrałem powietrza w płuca. — Ja od Arka — rzuciłem półgłosem. Łysy opuścił gazetę, przyjrzał mi się uważnie. — Od kogo? — zapytał. — Od Arka — powtórzyłem. — Ma pilną sprawę. Łysy bochnowatą łapą ujął mnie za podbródek i łagodnie uniósł mi głowę do góry. — Od jakiego Arka, dziecino? — zapytał, powoli wymawiając słowa. — Czego pan? — Nie musiałem udawać przestrachu. — Arek Ratajczyk mnie przysłał, dał dychę, żeby galopem... — Krogulec... — mruknął łysy. — Co za jołop... A ty skąd mnie znasz? — zapytał podejrzliwie. 199 — Z opisu — powiedziałem. — Prosi, żeby pan zaraz przyszedł. — Ja do niego? — Łysy nie wypuszczał z łapy mojego podbródka, przyglądał mi się badawczo. — A gdzie on mieszka? — zapytał nagle. — Karowa cztery — odpowiedziałem natychmiast. — To coś ważnego, tak mi kazał powtórzyć. Łysy puścił mój podbródek, ale nie przestał się przyglądać. — Ty kto jesteś? — zapytał. —- Przybyła — odparłem. — Marek Przybyła. Może pan zna mojego starego, on koleguje z Arkiem, Antoni Przybyła, krawiec, ale od roku... — Zamknij dziób — łagodnie przerwał mi łysy. — Nie znam żadnego Arka, zrozumiałeś? Pewnie coś ci się poplątało, dziecino. Zbaraniałem na moment: coś przecież mamrotał o jakimś Krogul-cu, brzmiało to jak pseudonim, byłem pewien, że zna. A tu... — Przepraszam — powiedziałem, rozglądając się, jakbym szukał wokoło kogoś o podobnym wyglądzie. — Chyba się pomyliłem, bardzo przepraszam. Chciałem odejść, ale łapa łysego spadła mi nagle na ramię. — Nie tak szybko — wyszczerzył parę srebrnych zębów. — A czego ten twój Arek sobie życzy? — Nie pana interes! — chciałem się wyrwać, łapa jednak trzymała mocno. — Puszczaj pan! — Stul dziób — syknął łysy. — Jołop zatracony, nie mógł kogo znajomego podesłać... Dobra. Powiedział, żeby natychmiast? — W milczeniu skinąłem głową. — No to chodźmy, dziecino. Zimny dreszczyk przeleciał mi po plecach. Łapa łysego leżała przyjaźnie na moim ramieniu, ale czułem, że grube paluchy w każdej sekundzie gotowe są zmiażdżyć mi obojczyk, gdybym próbował się wyrwać. Zerknąłem w bok ukradkiem, Szpikulec tkwił przed wystawą „Orbisu". — Chyba sam pan trafi — powiedziałem. — Ja muszę do pralni, stara kazała. — Pralnia nie zając. — Łysy uśmiechnął się do mnie czule. — Pójdziemy razem, dziecino. Jak będziesz wart, dorzucę ci drugą dychę. Rozejrzał się pewnie za błękitnym pontiakiem, którego pasażerom miał dostarczyć złotą omegę. Było dwadzieścia po szóstej, nawalili. Machnął lewą ręką, prawa ściskała mi ramię. Ruszyliśmy. Mogłem krzyk- 200 nąć, zaalarmować policjanta, który kierował ruchem na skrzyżowaniu. Coś mnie przed tym powstrzymało. Szedłem obok łysego najpierw szeroką ulicą, potem węższą, potem skręciliśmy w jakieś zaułki obudowane ruderami. „A jeśli mnie rozgryzł? — pomyślałem z nagłym przerażeniem. — Przecież nie wiem, gdzie jest ta Karowa, może prowadzić mnie w całkiem innym kierunku..." Uliczki były wyludnione, martwe. Co może mi zrobić? Przecież nie zabije. Nie? Licho wie, na co stać takiego typa... Krzyczeć? Uciszy mnie w ułamku sekundy. Taka pięść potrafi zmiażdżyć czaszkę. Żeby tylko Szpikulec nas nie zgubił. Czy idzie za nami? Nie wolno mi się obejrzeć. Cholera, dokąd on prowadzi... Brudne parterowe domki, obdrapane kamienice, stęchłe kałuże na dziurawym chodniku. — Jak twemu ojcu? — Antoni — odparłem, jak mogłem najspokojniej. — Antoni Przybyła, ale on nie robi już w krawiectwie. — A w czym? — Nie wiem — mruknąłem — myślałem, że pan go zna. Skręciliśmy w brukowaną kocimi łbami ulicę, zauważyłem tabliczkę „Karowa". Rząd kilkupiętrowych brudnoczerwonych kamienic, a między nimi, jak plomby, niskie rudery o załatanych papą dachach. Łysy nie odzywał się do mnie. Zbliżyliśmy się do numeru czwartego, była to taka właśnie parterowa chałupa, łysy pchnął furtkę. — Teraz już mnie pan chyba nie potrzebuje — spróbowałem. — Pralnię zamkną... — Nie chcesz drugiej dychy? — zapytał łysy, przypatrując mi się z zagadkowym uśmieszkiem. — Może pan dać mi teraz. — A jak jesteś numerant? — Paluchy przygniotły mi bark. — Jeśli za frajer zrobiłem ten kawał drogi, rodzona matka cię nie pozna. Zastukał do koślawych liszajowatych drzwi. — Kto tam? — doleciał opryskliwy kobiecy głos. — Do Krogulca — mruknął łysy. — Otwieraj, Melka. „Już mu nie ucieknę — pomyślałem z rozpaczą — trzeba było wrzasnąć, kiedyśmy szli przez skrzyżowanie, policjant stał tam, co teraz, co teraz..." Drzwi otworzyły się, łysy wepchnął mnie do ciemnego korytarzyka i stamtąd, przez sionkę, do mrocznego pokoju oświetlonego spod sufitu żarówką bez klosza. Nie było tu prawie mebli oprócz stołu z parą krzeseł 201 i materaca wprost na podłodze. Na materacu leżał w ubraniu młody mężczyzna o ptasim nosie, bardzo podobny do pani Ratajczyk. Chrapał. — Wstawaj! — warknął łysy. — Rusz się! Krogulec usiadł postękując i zaczął pięściami rozcierać oczy. Dostrzegłem na stole butelkę po wódce, słoik z ogórkami i kilka brudnych kieliszków. — Czego tam? — wymamrotał. — To ja chcę wiedzieć, czego! — rzucił ostro łysy. — Na łeb upadłeś, żeby mnie tu wołać?! Mnie tutaj, kretynie?! Krogulec rozkleił wreszcie zaropiałe powieki. Spojrzał ze zdziwieniem na łysego. — Po co pan tu przyszedł? — zapytał chrapliwym głosem. — Jejku, jak mi we łbie trzeszczy... — Zaraz ci mocniej zatrzeszczy — syknął łysy. — Po coś mnie wezwał? Sam się nie mogłeś pofatygować? Krogulec wybałuszył ślepia, wodząc nimi ode mnie do łysego. — Ja pana? — wybąkał. — Brednie jakieś, niech skisnę... Przecie bym nigdy... — A ten pętak? — Łysy wskazał na mnie, skurczyłem się jak przed ciosem. — Czemuś go przysłał? No?! Krogulec wlepił we mnie bezmyślny wzrok, który z wolna nabierał wyrazu, skupiał się, zaczął świdrować. — Pierwszy raz widzę — rzucił, jakby dopiero się ocknął. — Co to za jeden? Łysy puścił moje ramię. Cofnął się o krok. Jego małe wodniste oczy z wolna pociemniały, zwęziły się w kocie szparki. — Ja cię słucham, dziecino — powiedział do mnie cicho, niemal szeptem. Musiałem powziąć natychmiastową decyzję. Potem przełamać paraliż krtani. — Mam dla pana wiadomość od siostry — powiedziałem do Kro-gulca. — Gliny już są na tropie. Wiedzą, że pan w Jelnikach był czwartego kwietnia i wziął odciski kluczy. Krogulec jak na sprężynie zerwał się z materaca. Jego ptasia twarz wyrażała zdumienie i popłoch. — Bredzisz! — wyjąkał. — Pani Zosia Ratajczyk kazała mi powtórzyć, żeby się pan miał na baczności — ciągnąłem głosem prawie naturalnym. — Podobno pod- 202 stawili jakichś Amerykanów i mają już jeden zegarek. Pan im go sprzedał — spojrzałem na łysego. — Dziś miał pan dostarczyć drugą omegę, zgadza się? Policzki łysego nagle obwisły. Gapił się na mnie pełen oszołomienia. Krogulec ocknął się pierwszy, doskoczył, chwycił w pięść koszulę na moich piersiach. — I moja siostrzyczka o tym wszystkim wie? — zapytał półgłosem, zupełnie już trzeźwy. — Skąd?! — potrząsnął mną. — Może zaczęła pracować w policji? Albo miała proroczy sen?! Gadaj, pętaku! — Nie mam pojęcia — wymamrotałem, czując, że nogi miękną mi w kolanach. — Prosiła, więc powtórzyłem... — A kto ci kazał mnie tutaj przyprowadzić? — odezwał się cicho łysy i zobaczyłem, że oczy nabiegają mu krwią. —Też jego siostrzyczka? — Chciałem po prostu... tego... —zaplątałem się, ledwo mogłem ustać na nogach, czułem, jak mi po czole spływają kropelki potu — rozumiecie... — Jeszcze nie rozumiemy — mruknął łysy. — Chciałem was obu ostrzec — rzuciłem z desperacją. Krogulec pchnął mnie, upadłem na materac. — Ktoś go nasłał — mruknął posępnie do łysego. — Na pewno nie moja siostra. Gliny ze szczeniakami nie pracują. Kto? — Zaraz się dowiemy — powiedział łysy i podszedł do materaca, stanął nade mną. — Chcesz żyć, dziecinko? No to śpiewaj. Grzecznie, po kolei, jak trzeba. Ja cię słucham. — Jego siostra mnie przysłała — powtórzyłem z tępym uporem. — Zofia Ratajczyk. Nic więcej... — Prawdę, dziecino — upomniał łysy i uniósł nogę, jakby zamierzał mnie kopnąć. — Nie gadasz do frajera. Milczałem. Łysy pochylił się, jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi. — Ja go zamaluję — ofiarował się Krogulec. — Pan da, strzelę go razik i chłopak z mety zacznie śpiewać. — Za chwilkę — powiedział łysy. — Może dziecinka zechce po dobremu. Skąd wiesz, że sprzedałem Amerykanom zegarek? — Niebieski pontiac — rzuciłem. — Dziewczyna i dwóch chłopców. Płacone dolarami. — Skąd wiesz?! — ryknął łysy. — Gadaj, bo uduszę! Olbrzymią łapą chwycił mnie za gardło. Nie ścisnął, złapał tylko, a już zabrakło mi oddechu. 203 — Powiem! — pisnąłem cienko. Puścił. Patrzył wyczekująco. — Nazywam się Jarema Gańko — powiedziałem. — Ojciec jest w policji... i prowadzi waszą sprawę. Zajrzałem mu do papierów, miał je w domu wczoraj, wyczytałem wszystko... — Gorączkowo szukałem dalszego ciągu. — No i strzeliło mi do głowy, żeby na własną rękę, jak prawdziwy detektyw, mam czasami takie dzikie pomysły, ojciec zobaczył, że czytałem... — Zobaczył? — przerwał mi łysy. — Chyba mnie już szukają. — Spojrzałem w oczy łysemu. — Miałem być w domu o wpół do siódmej. — Dlaczego mnie tutaj sprowadziłeś? — zapytał. — Wcale nie chciałem sprowadzić — odparłem. — Tylko sprawdzić, czy nie znacie się z Ratajczykiem. Tego ojciec nie jest pewien. Podejrzewają was obu, ale nie mogą połączyć. — A niech to! — łysy bluznął przekleństwem, spojrzał z nienawiścią na Krogulca. — Przez ciebie, łachudro! Nie chciałem brać tego szmelcu, miałem przeczucie, no i teraz wpadka! Krogulec pochylił się, oparł ręce na stole. — Jeszcze nie wpadka, panie Zęziak — odezwał się półgłosem — o tym, że się znamy, wie tylko on — wskazał na mnie. — Nikt więcej, panie Zęziak... — Więc co? — zapytał cicho łysy. — Na zegarki ma pan pokrycie — powiedział Krogulec. — Ja jestem czysty bez pana, a pan beze mnie. Osobno nic nam nie udowodnią. Idzie tylko o tego szczyla. — Myślisz? — Głos łysego zabrzmiał niepewnie. — Ja się nie mieszam do takich rzeczy, Krogulec. Nie lubię tego... — A gnić w kryminale pan lubi? — zapytał Krogulec. — Nikt go tutaj nie widział. Ciach i po krzyku — wykonał ręką nieokreślony gest. Zamarłem. Miałem wrażenie, że z pokoju wypompowano powietrze, cała twarz była mokra od potu. Spojrzałem w stronę okna — odgradzała mnie od niego sylwetka Krogulca. Przy drzwiach stał łysy. — Ja się nie mieszam do takich rzeczy. — Łysy odchrząknął. — Nic o tym nie wiem, chcę mieć tylko spokój. Pójdę sobie, a ty kombinuj. — Aaaa! — wrzasnąłem. — Ratuu... Ręka Krogulca zatkała mi usta, druga zgniotła gardło. Czułem, że oczy wyłażą mi na wierzch, tracę przytomność. 204 - Nie przy mnie — warknął łysy. Przewrócili mnie na materac, Krogulec wepchnął mi w usta jakąś szmatę, skrępował ręce z tyłu moim własnym paskiem. Leżałem oparty o ścianę, zamroczony, nie czując nawet przerażenia ani bólu, tylko tępą rozpacz bezsilności. — No to ja idę — powiedział łysy i ruszył do drzwi. Ale nie wyszedł. Brzęknęło tłuczone szkło, firanka zleciała wraz z gzymsem i w parterowym oknie stanął policjant z rewolwerem. — Ręce do góry — rzucił krótko. Łysy skoczył do drzwi. Nie musiał ich jednak otwierać, bo otworzyły się same i w progu pojawił się drugi policjant. Za nim stało jeszcze trzech w kominiarkach, z bronią gotową do strzału. I Szpikulec. Nie spodziewałem się, że mój stryszek pomieści ich wszystkich: Wilga, Marzena i Gośka siedziały na kozetce, Dyl, Wiesiek, Paweł z Wojtkiem i ja na podłodze, z podwiniętymi nogami. Szpikulec stał. Nie umiał przemawiać na siedząco. — Wpadamy — ciągnął — a Jarema na materacu, związany, z kneblem w ustach. Łysy już się zamierza nożem... — Nie bujaj — przerwałem mu. — Nie było żadnego noża. Krogulec miał mnie załatwić po odejściu łysego, bo łysy nie lubi takich rzeczy. — A może by tak od początku, szanowni bohaterowie? — zaproponowała Marzena. — Dobra. — Szpikulec skinął głową. — Póki Jarema gadał z łysym, ja studiowałem rozkład jazdy w witrynie „Orbisu". Znam na pamięć odejścia pociągów z Olsztyna prawie do wszystkich wojewódzkich miast, bo gadali strasznie długo. Potem gdzieś poszli, a ja za nimi. Skradałem się pod murami, żeby łysy nie spostrzegł. Widziałem, że ciągnie Jaremę, za ramię go ściska. Kiedy weszli w Karową, zrozumiałem, dokąd go ciągnie. Na ulicy żywego ducha. Pognałem jak wariat, o mało nie wpadłem pod radiowóz za rogiem. Powiedziałem, że mam ważny meldunek i że koledze grozi niebezpieczeństwo. Policjant zawiózł mnie na komendę do dyżurnego. Gadałem, aż mi ślina z ust ciekła, błagałem, żeby się spieszyli. Zadzwonił gdzieś: „Jelniki, to włamanie do »Jubilera«, tak, inspektor Czeremszyn..." No i przyszedł inspektor, młody gość, sympatyczny. Kazał po kolei. Kiedy doszedłem do miejsca, w którym łysy pociągnął Jaremę na Karową, przerwał mi. „Lecimy tam — 205 powiedział — bardzo ważne, żeby ich ująć razem". Zabrał do gazika czterech policjantów i pojechaliśmy. Dalej wiecie. — A jeszcze dalej? — zapytała Wilga. Teraz ja wstałem. Też wolę opowiadać na stojąco, człowiek ma większą swobodę gestykulacji. — Ten Czeremszyn jest rzeczywiście fajny gość — powiedziałem. — Chociaż objechał mnie jak Michał diabła. Oni prawie od początku podejrzewali brata pani Ratajczyk, tylko nie mogli dojść, skąd wziął klucze. Pomogliśmy im z tą datą czwartego kwietnia. Sama Kruczko-wa nie pamiętała, że była wtedy w szkole na rozmowie z Trapezem. — To dlaczego tak męczyli matkę Szpikulca? — zapytał Wojtek. — Śledztwo musi iść we wszystkich kierunkach — zacytowałem Czeremszyna. — Ratajczyka podejrzewano, ale nie było dowodów. Czeremszynowi bardzo przydała się informacja o wizycie Krogulca u siostry wtedy właśnie, gdy ta miała klucze od sklepu i sejfu. Ratajczyk z miejsca wykorzystał okazję, wziął odciski kluczy i zaczął czekać na dogodny moment. Takim momentem okazał się pobyt siostry w olsztyńskim szpitalu. Dostaliśmy podziękowanie za czwarty kwietnia i ochrzan za działanie na własną rękę. — Gdyby policja się spóźniła... — zaczęła Wilga i nie dokończyła, spojrzała na mnie: wilgotny, ciepły błękit, głęboka czerń źrenic. — Byłoby kiepsko z naszym bohaterem — dokończyła za nią Marzena. — Ale odważnym sprzyja szczęście, jak mawiał pewien tygrys zjadając zajączka. — Przyznaj, że miałeś pietra — powiedział Dyl. — A co ty myślisz? — odparłem. — Ten cholerny Krogulec nie wyglądał na żartownisia. — I to, że złapano ich razem, a łysy miał przy sobie złotą omegę, też było ważne dla policji — powiedział Szpikulec. — Obaj mają na koncie dużo więcej, zwłaszcza Zęziak. Czeremszyn dał nam do zrozumienia, że od dawna usiłował złapać go na gorącym uczynku. Pod tym względem akcja Jaremy bardzo się przydała. — Ty się zastanów — powiedział do mnie Wiesiek z żartobliwym uśmiechem. — Może jednak nie chirurg, a detektyw. Czeremszyn cię nie namawiał na szkołę policyjną? — Namawiał — odparłem. — Mają akurat wolny etat oficera śledczego, z moimi talentami gotowi zatrudnić natychmiast i bez szkoły. Sherlock Holmes też nie kończył szkół policyjnych. — Zgodziłeś się? — spytał z powagą Wiesiek. 206 - Niestety — odpowiedziałem. — Nie przeżyłbym rozstania z Trapezem. Wcisnąłem klawisz, stryszek napełnił się przebojami z Radia Zet. Szpilkulec natychmiast wyciągnął Gośkę na środek pokoju, jakby się bał, że go ktoś ubiegnie. Dyl poprosił Marzenę. — Zatańczymy? — zapytała Wilga, wpatrując się w busolę. Objąłem ją. Wiesiek, Wojtek i Paweł okupowali zwolnioną kozetkę, zrobiło się trochę więcej miejsca, nie na tyle jednak dużo, abym mógł wypuścić Wilgę z ramion. — Gdzieś ty znikł dzisiaj przed południem? — usłyszałem tuż przy uchu. — Byłem na ważnym spotkaniu — odparłem szeptem. — Widziałem się z niebieskimi. — Jako oficer śledczy Sherlock Holmes? — w pytaniu Wilgi pulsowała ironia. — Jako Jarema Gańko — powiedziałem. — Daję ci słowo honoru, że nawiązałem kontakt z niebieskimi. Odsunęła się ode mnie. — Wiem, że masz fantazję — mruknęła. — Ale nie lubię, kiedy kłamiesz. Ten list od Marzeny sam napisałeś do siebie. — Powiedziała ci? I wyrzuciłeś przez okno, żebym przeczytała. — Udowodnij! — zaśmiałem się cicho. — Ona nie powiedziała, ale wiem — syknęła mi Wilga do ucha. — Daj słowo honoru, że się mylę. — Słowo honoru, że się nie mylisz — odsyknąłem. — A niebiescy? — Widziałem się z nimi dziś przed południem. — Objąłem Wilgę mocniej, żeby się znowu nie odsunęła. — Słowo honoru. Wilga spojrzała mi w oczy z jakimś oszołomieniem. Nie zadawała więcej pytań, kilka minut tańczyliśmy w milczeniu. Nie wytrzymała jednak: — Kto to? — Dowiesz się jutro — odpowiedziałem. — Punktualnie o czwartej po południu. — Zobaczę ich? — Zobaczysz. — I ten srebrny talerz? — Daję ci na to słowo honoru, Wilejko. Rozdział dziewiąty Stół był nakryty jak do bankietu: śnieżny obrus, bateria puszek coca--coli, półmiski z pieczoną cielęciną, ozorem wołowym, rybą w galarecie, faszerowanymi jajkami; pudełka sardynek i szprot, marynowane grzybki, sery pokrajane w kostkę, a jeszcze babka piaskowa w czekoladzie i pagór ogromny rurek z kremem. Pani Kruczkowa krążyła między nami, bacząc, aby talerze ani na chwilę nie świeciły pustką. Pani Kruczkowa uniosła w górę szklaneczkę z coca-colą. — Mama zamierza przemawiać — zasygnalizował szeptem Szpikulec. — Jak żyję, nie było czegoś takiego... — I nie będzie — powiedziała pani Kruczkowa, uśmiechając się do nas. — Żadna ze mnie mówczyni. Chcę wam tylko podziękować za pomoc mnie i mojemu synowi. Za to, że wierzyliście w moją niewinność i że pomogliście jej dowieść. Czasem na człowieka uczciwego pada cień. To najstraszniejsze, co może mu się przydarzyć. Wtedy wiara i pomoc innych uczciwych ludzi jest czym... czymś... Nie dokończyła, szybko odwróciła głowę. — Mama faktycznie mówczynią nie jest — rzucił Szpikulec z przesadną wesołością. — Ale jej ryba w galarecie! Jej faszerowane jajka! — Zdrowie pani Kruczkowej! — krzyknął Dyl i wypiliśmy do dna coca-colę, aż zafurczało nam w brzuchach. Matka Szpikulca uśmiechnęła się do nas, oczy miała zaczerwienione. — Na stole nic nie może zostać — powiedziała. — Kiedy tu wrócę za godzinę, półmiski muszą być puste. Wyszła z pokoju. Za stołem natychmiast rozpoczął się ruch, Dyl 208 naładował Annie na talerz porcję śledziowej sałatki i uwolniony od obowiązku rycerzowania zaatakował wściekle faszerowane jajka. — W Polsce piękne jedzenie — powiedział do Marzeny Martin, podając jej ozór, marynowane grzybki. — Ludzie narzekają. Robią party i na stołach jak u króla. — A u was nie narzekają? — zapytała z uśmieszkiem Marzena. — Jeszcze jak! — Anna mrugnęła do Marzenki. — Człowiek musi, taka jego natura. Na rząd, na podatki, na mafię, że ceny rosną szybciej od zarobków. Mnóstwo narzekań. — U nas niby jest wszystko — odezwał się Martin. — A na party... — Na przyjęciach... — poprawiła go Anna. — A na przyjęciach podaje się orzeszki, słone ciasteczka i ser. Taki zwyczaj. — Niegłupi zwyczaj. — Dyl wykańczał ostatnie faszerowane jajko. — Dla gości stół jak u króla, a potem, do końca miesiąca, placki kartoflane. Staropolski obyczaj, zastaw się, a postaw się. Ja osobiście bardzo lubię solone orzeszki, nie macie przypadkiem? — zwrócił się do Anny. Zaśmialiśmy się. Półmiski pustoszały w tempie olimpijskim, Szpikulec zabrał się do krojenia babki piaskowej, Wiesiek manipulował przy radiu, szukając muzyki. Dyl wstał, trzymając w ręku szklankę coca--coli. — Chcę wznieść toast — powiedział uroczyście. — Proponuję wypić za zdrowie profesora doktora Apoloniusza Czyżewskiego. — Z rozkoszą — odezwała się Marzenka. — Chcielibyśmy jednak wiedzieć, co to za osobnik, którego zaszczycimy. — Nie wiem. — Dyl z zakłopotaniem podrapał się w głowę. — Pewnie nosi okulary i ma szpiczastą bródkę, tak sobie wyobrażam profesorów. Poza tym pisze cudowne listy. — Profesor listologii? — zapytał Szpikulec. — Sztukę pisania listów nazywamy epistolografią — sprostowała Marzena. — Napisał do ciebie? — Do starego — odparł Dyl. — List gratulacyjny. Podpisany: Dyrektor Instytutu Badań Aparatury Pomiarowej, profesor doktor Apoloniusz Czyżewski. Pan Apoloniusz przystąpi wkrótce do konstruowania prototypu i chce mieć niewątpliwą przyjemność oglądania mojego staruszka w Warszawie. Wypiliśmy. Moja dłoń spotkała się na krawędzi krzesła z dłonią Wilgi. Lekkie dotknięcie palców, niby przypadkowe, ulotne. Dłonie umknęły. 14 — Błękitni 209 — Kto wie, czy to nie sprawka niebieskich — zauważył Wiesiek. Palce Wilgi znów spotkały się z moimi i uścisnęły je porozumiewawczo. Był pretekst do tego uścisku. Niebiescy. Nikt oprócz Jaremy nie znał jeszcze tajemnicy srebrnego talerza... Nikt na całej Ziemi! ...Poszum sosen w przedrannym wietrzyku, ceglasty rumieniec wschodzącego słońca. Różowe zmarszczki na tafli jeziora, spławik podskakuje rytmicznie, wtem znika, wynurza się, znika znowu. Już! Podcinam, wędzisko w łuk, na trawie iskrzy się podskakując uklejka. Maluch. Odczepiam z haczyka, wrzucam z powrotem do wody. Plusk ogona, rybka pewno nie wierzy własnemu szczęściu. Niech się cieszy, smarkula. Pachnie igliwiem, korą sosnową, wodorostami. Szkoda, że nie ma ze mną Wilgi. Pomilczelibyśmy. Słońce jest jeszcze czerwone, ale już zaczyna maleć, jaśnieje, przygrzewa coraz mocniej. Śpioch z niej, lubi wyleżeć się do dziewiątej. Potem godzinę siedzi w łazience, rozczesuje przed lustrem swoje gęste pszeniczne włosy, które nie wiadomo dlaczego pachną macierzanką. Chyba od szamponu. Czesiek wyjechał, tym razem na dobre. Widzieli się wczoraj pod wieczór, dopadł ją w końcu, nie mam sobie za złe, że ich wyśledziłem i podsłuchałem, ukryty w głogach nie opodal pnia, na którym usiedli. „Nie chcesz się ze mną spotykać? Miej odwagę i powiedz wprost!" „To nie sprawa odwagi, Czesiek." „A czego?" „Musiałam przetrawić. Wybacz mi." „I cóż? Czy wszystko w porządku, Wiluniu?" „W porządku. Jeśli się zgodzisz, możemy być przyjaciółmi." „Co to znaczy, Wilga?" „Lubię cię, jesteś fajny chłopak. Naprawdę bardzo cię lubię. Ale coś się zepsuło, nic na to nie mogę poradzić, wybacz mi, Czesiu..." „Zepsuto nam, chcesz powiedzieć." „Tak." „Spróbujmy, Wilga, może jeszcze być dobrze, przekonasz się, zapomnijmy o tamtej historii, okaż tylko dobrą wolę, błagam cię..." „Ja nie chcę, czy ty tego nie rozumiesz? Po prostu nic do ciebie już nie czuję. Wybacz mi, Czesiek, to przecież nie moja wina." Cisza zapadła. Taka cisza, że słyszałem ich oddechy i pulsowanie mojej własnej krwi. Głogowe kolce przebijały skórę, nie przeszkadzało mi to, a nawet sprawiało jakąś dziwną przyjemność. „Trudno, Wilga. Nie zobaczysz mnie więcej. Jeśli odkryjesz, że się pomyliłaś, napisz." 210 „Dobrze, Czesiu. Przyrzekam." Znowu spławik znika pod wodą i znowu maleństwo. Siedem razy brało mi już dzisiaj, a w wiaderku puchy, niech to piorun, zapowiedziałem babce ryby na obiad. Zarzucam wędkę po raz ośmy, wbijam bambus w muł, rozglądam się leniwie. Słońce już białozłote, mewy trzepocą skrzydłami, na seledynowe pastwisko wychodzi żaglówka. I raptem uderzenie prądu. Tam, po lewej, gdzie zobaczyłem ich po raz pierwszy, na wprost łąki z wrzosami. Kręgi rozchodzą się po wodzie, choć nic do niej nie wpadło. Potem coś się wynurza, wschodzi powoli nad powierzchnię. Dwa nagie błękitne łby. Szkliste tarcze oczu, segmentowe trąby spadające na pierś. Para niebieskich idzie do brzegu i znika za drzewami. Paraliż mija. Mogę zaczerpnąć powietrza, poruszyć rękami. Macam kieszeń: jest tam pudełko z napisem CONTAC i kolorową kapsułką. Zdążę, zanim znikną? Przedzieram się przez krzaki, forsuję rów z wodą, gnam slalomem między sosnami. Zwalniam: za parkanem tarniny zaczyna się Wrzosowa. Jeszcze nie widać jej, ale starczy rozgarnąć zielone gałązki... Czy są tam jeszcze? Serce tłucze, podchodzi do gardła. Mam tremę, żeby nie powiedzieć: zwyczajnego stracha. Chyba każdy by miał. Ostrożnie, wstrzymując oddech, przeciskam się przez krzewy. Jeszcze troszeczkę. Jeszcze... I jestem na Wrzosowej. Pośrodku srebrzy się latający talerz z różową kopułą. Jaśnieje w słońcu, jak gdyby świecił własnym światłem. Ściskam w ręku pudełeczko. Nogi z ołowiu, ale robię krok, drugi. — Hej... — wołam jakimś nieswoim, słabym głosem. Zza talerza wychodzi niebieski. Podnosi górną kończynę i daje mi znak, abym się zbliżył... — A teraz na zabawę! — proponuje Dyl. — Nasi dzielni strażacy opracowali podobno świeży repertuar! Wróciła pani Kruczkowa, z zadowoleniem popatrzyła na spustoszone półmiski. — Jeszcze raz wam dziękuję — powiedziała. — Jestem dumna, że mój syn ma dobrych przyjaciół. Bawcie się dobrze! 211 Orkiestra strażacka sięgnęła szczytów wirtuozerii. Dopóki nie było konkurencyjnej muszli w parku wczasowym, grali na luzie, nie wysilając się, zmuszając publiczność do tańczenia tang w tempie dziarskiego marsza. Odkąd „Świtezianka" zafundowała sobie własnych muzyków, ryzyko pustki na dechach zmusiło strażackie trąby do nadludzkiego wysiłku. Wchodziła również w grę pożarnicza ambicja: co, my gorsi? Ano, zobaczymy! I oto tango stało się tangiem, rzewnie wypłakiwanym na trąbce przez chorążego Jemiołkę. Nawet posterunkowy Malcharek miał oczy zaczerwienione ze wzruszenia, dansując — w cywilu, zresztą — ze swoją korpulentną małżonką. — Jak para wielorybów... — szepnęła mi w ucho Wilga. Publiczność umiała docenić wysiłek artystów ogniowych — na deskach i wokół tłoczyli się nie tylko jelniczanie, lecz również goście „Świtezianki". Bileter raz po raz odprowadzał do kasy w remizie świeży sagan dwuzłotówek. Jemiołka skończył i orkiestra bez pauzy, efektowną woltą przeszła na makarenę. Część tańczących, tych starszych, opuściła podium i zrobiło się więcej miejsca. Włosy Wilgi wzleciały ku górze, rozwiały się puszystym złotem, to samo stało się z kasztanowymi włosami Marzeny, którą Martin uczył nie znanych u nas figur. Dyl brał podobne lekcje u Anny, a Wiesiek, czerwony na twarzy z przejęcia, partnerował Mar-cie-Wiewiórce, którą Gośka przyprowadziła do naszego towarzystwa pod pretekstem późniejszej przejażdżki pontiakiem. Pretekst, zresztą, nie był potrzebny: Wiewiórka wyraźnie nudziła się w towarzystwie młodszego brata, któremu matka, pod groźbą lania, nakazała zabawiać siostrę; z rozkosznym jękiem ulgi pomknął do kolegów, bawiących się nie opodal w przewracankę. — Są! — usłyszałem pomruk Dyla. Ja też ich zauważyłem. Cyryl i jego paczka stali oparci o balustradę wokół desek i przyglądali się tańczącym. — Ależ kręci zadkiem! — dobiegł mnie komentarz Cyryla na temat tańczącej nie opodal balustrady tęgawej blondyny opiętej w minispódniczkę. Rechot Wspaniałych zagłuszył na moment orkiestrę. Kwiczoł brał już na muszkę inną tańczącą: — Patrzta, chłopaki, rzęs jej się odkleił. Pewnie robiła oko do swego łyska! 212 Znowu żabie rechotanie. „Dziwne — pomyślałem — że nas nie zaczepiają". I zaraz uświadomiłem sobie z niepokojem, że nie jest to chyba przypadek. Cyryl szeptał coś do swoich, zerkając w naszym kierunku. Kiwali głowami. Orkiestra zrobiła przerwę, zeszliśmy z estrady. Anna zaczęła rozmawiać o czymś z Wilgą, Dyl przybliżył wargi do mojego ucha. — Zdaje się, że oni coś knują — szepnął. — Mnie też się tak zdaje — odparłem. — Spływajmy... — Nie. — Zacisnąłem szczęki. — Terroryzować nas nie będą. Przysunął się Wiesiek, usłyszał widocznie. — Jeśli raz nawiejemy, będzie z nami koniec. Nigdy potem nie dadzą spokoju. — Wyście nie oberwali... — mruknął Dyl. — Całkiem możliwe, że oberwiemy dzisiaj — powiedziałem. — Ale i oni oberwą. „Niech to licho — pomyślałem, odruchowo macając tylną kieszeń dżinsów — właśnie dziś nie wziąłem ze sobą pistoletu. Przydałby się. W każdym razie czułbym się pewniej". — Co z dziewczynami? — zapytał Dyl. — Lepiej, żeby ich przy tym nie było. — Wstyd przed Martinem i Anną — dorzucił Wiesiek. — U nich, myślisz, nie ma takich typów? — Uśmiechnąłem się ponuro. — Ale masz rację. W razie czego spróbuję namówić Cyryla, żeby sprawę załatwili na osobności. — Jeśli już się nie uda tego uniknąć — dorzucił bez entuzjazmu Dyl. — Znowu będę miał drakę w domu o sińce. Stary uważa, że sam lezę do bójki. Spojrzałem przez ramię. Paczka Cyryla obserwowała nas bez przerwy. Stali, jeden przy drugim, oparci plecami o balustradę, przyglądali nam się w milczeniu. I te uśmieszki: tajemnicze, drwiące, z jakimś niezrozumiałym odcieniem triumfu. — Mało nas — westchnął Dyl. — Może pogadać z Martinem? Jakby mi coś błysnęło pod czaszką... — Poproś do tańca Wilgę — szepnąłem. — Ja zatańczę z Anną. Popatrzył na mnie zdziwiony, ale skinął głową. Orkiestra sięgnęła już po instrumenty, chorąży Jemiołka zaintonował z uczuciem sopocki szlagier. Anna była mojego wzrostu albo i wyższa odrobinę, tańczyła 213 świetnie. Wyłuszczyłem jej sprawę prosto do ucha, trwało to niemal przez cały taniec. Słuchała z uwagą, a jednak ani na jeden takt nie zgubiła rytmu, ja zgubiłem go kilka razy. — Myślisz, że się uda? — zapytała. — Jestem pewien — odparłem. — To głupcy. Pyskaci i prymitywni. Zobaczysz. Skinęła głową. Dotańczyliśmy do kolejnej przerwy. Wspaniali zniknęli gdzieś, dostrzegłem ich przy budce, raczących się piwem. „Może się mylę — pomyślałem schodząc z podium — może niczego nie knują, wolą nie zaczynać z nami przed rozprawą na kolegium..." — Nie wiecie, gdzie Szpikulec? — twarz Gośki wyrażała niepokój. — Czekam od godziny, a on nie przychodzi. — Jak to? — spytał Dyl. — Przecież przyszliśmy razem. — Miał zaraz wrócić — powiedziała Gośka. — Chyba nie gadałby z Malcharkiem przez całą godzinę. — Mów po kolei — poprosiłem, czując, jak chłodek rozchodzi mi się po piersiach. — Widziałaś, że rozmawiał z posterunkowym? — Nie — odparła. — Jakiś maluch podszedł do nas, jak tylko tu przyszliśmy, i powiedział, że Malcharek czeka za remizą. Że chce zamienić parę słów. Szpikulec pobiegł... i dotąd go nie ma. Milczeliśmy. Kilka metrów od nas banda Cyryla jak gdyby nigdy nic popijała piwo. Nie patrzyli w naszą stronę. — Może kogoś spotkał — mruknął Dyl. — Wiesz, że nie on spotkał, tylko jego spotkali — rzucił Wiesiek. — Trzeba coś zrobić. Natychmiast. Walimy na policję! — Zaczekaj — powiedziałem. — Nie mamy żadnych dowodów. Gdzie jest ten malec? Spojrzałem na Gośkę. — Szukałam go wszędzie — odparła. — Zniknął. Wilga, Marzena i Anna śmiały się z jakiegoś przejęzyczenia Martina. Nie wiedzieli jeszcze, stali od nas w pewnym oddaleniu. — A jak się to mówi? — pytał Martin z bezradną miną. — Chyba uchwyty — śmiała się Marzena — torba nie może raczej mieć zaręczyn... — Trudno — powiedziałem. — Trzeba z nimi pogadać. Ty zaczekaj — zwróciłem się do Gośki — i nic im na razie nie mów — wskazałem na roześmiane dziewczyny. Ruszyliśmy we trójkę do budki z piwem. Wspaniali zwrócili już opróżnione butelki, Kwiczoł odbierał zastaw, kłócąc się o coś ze sprzedawcą. 214 Cyryl patrzył na nas, szczerzył zęby. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę z mnóstwem bajerów. — Dobry wieczór, koledzy — powiedział z jadowitą uprzejmością. — Czym możemy służyć? — Chcemy wiedzieć, gdzie jest Szpikulec — rzucił Wiesiek. Cyryl zwrócił zdziwioną twarz do swoich kumpli. — Czy panowie mają o tym jakieś pojęcie? — zapytał. Zarechotali. — Powiedzcie, gdzie jest Szpikulec — powtórzył Wiesiek. — Bo będzie draka. Cyryl wykonał pajacowaty gest, jakby się zasłaniał przed ciosem. — Panowie, straszą nas! Zaczepiają i straszą, na pomoc! Podszedłem do Cyryla, stanąłem z nim twarzą w twarz. — Nie zgrywaj się — powiedziałem. — Wiemy, że to wasza robota. Co zrobiliście ze Szpikulcem? — Zginął wam koleś? — Cyryl westchnął współczująco. — Bolesna sprawa. Wielka szkoda, że nie możemy pomóc. — Dlaczego nie możecie? — zapytałem półgłosem. — Bo i wy nie chcecie nam pomoc — odparł. — Szkodzicie brzydkimi zeznaniami. — No więc? — rzuciłem. — Stawiaj warunki. — Postaralibyśmy się pomóc w poszukiwaniach nieszczęsnego kolegi. — Cyryl znowu westchnął. — Gdyby się raptem okazało, że pudełko, które Kwiczoł miał na koncercie, było okrągłe i białe. Da się zrobić? — Bez sensu — mruknąłem. — Wystarczą im odciski palców. — Wystarczyłyby — powiedział Cyryl — ale poczciwy glina Malcharek co nieco blefuje. Żadnych odcisków nie ma i być nie może, bo my nie jesteśmy frajerzy i Kwiczoł był w eleganckich rękawiczkach. No to jak, przysługa za przysługę? Milczałem. Z jednej strony: odwołać zeznania, uchronić bandę przed zasłużoną karą. Z drugiej: Szpikulec... — Pakujecie się w brudną sprawę — powiedziałem. — Szpikulec znajdzie się tak czy owak. Cyryl zerknął na swoich, potem spojrzał na mnie z cynicznym uśmieszkiem. — Na pewno się znajdzie — przytaknął. — Pytanie tylko, kiedy i w jakim stanie. A nam za co niby mają dołożyć? Że odmawiamy pomocy w szukaniu? Od szukania, koleś, jest policja państwowa. 215 — Mamy iść na policję? — spytał Dyl. — Wasza sprawa, kochasie — odparł Cyryl z tym samym cynicznym uśmieszkiem. — Zabronić nie możemy. „Musi być pewien bezkarności — pomyślałem ponuro — inaczej tak by się nie stawiał. Co zrobić? Zgodzić się na warunek?" Spojrzałem na Dyla i Wieśka, twarze mieli posępne. — Nie chcemy iść na policję — powiedziałem. — Spróbujmy załatwić to inaczej. — Słucham w napięciu. — Cyryl sięgnął po papierosa, zapalił, dmuchnął mi dymem w twarz. — Jaka będzie oferta? — Wy nam powiecie, gdzie jest Szpikulec — zacząłem. — A jutro spotkamy się w komplecie i jeśli wygracie z nami, wycofamy zeznania. Kątem oka zobaczyłem przestraszone twarze swoich kolegów. Ryżawe brwi Cyryla poszły do góry. — W co mamy grać? — zapytał. — W szachy? — W szachach nie mielibyście szans — rzuciłem. — Załatwimy sprawę po męsku. Kto się złamie, ten przegrywa. Jeśli my się złamiemy, nie widzieliśmy żadnego pudła. — Wy z nami chcecie po męsku? — zapytał niedowierzająco Cyryl. — Nie mamy innej rady — odparłem. — Zamiast lać nas pojedynczo — wskazałem na Dyla — spróbujcie zrobić to hurtem. Cyryl odwrócił się do swoich, poszeptał z nimi. — A nie łżesz? — spytał. — Stawicie się? I nie polecicie później do Malcharka? — Mamy swój honor — powiedziałem. — Wy chyba też macie go trochę. — Gdzie? — wycedził przez zęby. — Możemy się spotkać jutro o czwartej nad jeziorem. Na Kaczeńcowej. — Stoi. — Cyryl wykrzywił się w drwiącym uśmieszku. — Tylko pamiętajcie, że to była wasza propozycja. A Szpikulec... — udał namysł — mówi mi przeczucie, że możecie go znaleźć w starym bunkrze za szosą. Znaliśmy ten bunkier: jeszcze z czasów wojny betonowa konstrukcja, w środku cuchnąca i duszna, z zewnątrz przysypana ziemią i zarośnięta chwastami. Niełatwo byłoby wpaść na myśl, aby tam właśnie szukać Szpikulca. Dobiegliśmy zdyszani, Wiesiek świecił latarką szukając drzwiczek. Były zamknięte, przywalone głazem. We trójkę z trudem odsunęliśmy 216 kamień i otworzyliśmy drzwi. W świetle latarki ukazał nam się Szpikulec leżący na podłodze i związany jak bela. — Dranie! — wrzasnął. — Zapłacicie za to! W tej chwili macie rozwiązać! — Już się robi, szefie — powiedział Dyl i scyzorykiem szybko poprzecinał sznury. Szpikulec z wysiłkiem dźwignął się na zdrętwiałe nogi, rozprostował ramiona, aż zachrzęściło w stawach. — Dziękuję wam — stęknął. — Myślałem, że wykorkuję na brak krwiobiegu. Kto mnie tutaj wpakował? — Nie wiesz? — zapytał Wiesiek. — Z tyłu skoczyli, nawet nie mogłem się bronić — wymamrotał Szpikulec. — Zatkali usta, worek na głowę i hajda. Tylko tyle czułem, że jadę motorem. — Czyli? — ponuro uśmiechnął się Dyl. Szpikulec zacisnął pięści. — Chciałbym tu kiedyś zobaczyć Cyryla — warknął wściekle. — Związanego i na podłodze. Ten bunkier chyba przez wiele lat służył za wychodek zbłąkanym turystom. Jak wyście mnie znaleźli? Wiesiek zrelacjonował mu pertraktacje ze Wspaniałymi. Szliśmy szosą, w dali migały kolorowe światełka wokół remizy, dobiegał głuchy odgłos trąb. — Mamy bić się z nimi? — Szpilkulec popatrzył na mnie z niepokojem. — Przecież oni nas... — To się jeszcze zobaczy — przerwałem mu. — Może nie będzie tak źle, jak przypuszczacie. Tak czy owak nie mieliśmy wyboru. Stałem w ciasnej kabinie i przyciskałem słuchawkę do ucha. — Halo, tu Gdynia-Radio, zaraz łączę... Niezwykłe: małe miasteczko, kabina telefoniczna w budynku poczty, słuchawka z czarnym kablem. Ten kabel, zaczynający się w słuchawce, biegnie przez szmat Polski aż do Gdyni, a stamtąd inna nić pomknie niebem ponad oceanami, do maleńkiego punkciku, którym jest statek, i połączy mnie z drugą słuchawką. Dwie słuchawki związane bezpośrednio ze sobą na przestrzeni wielu tysięcy mil, dwa zwykłe ludzkie głosy, które za moment pokonają ten gigantyczny dystans... Czy nie cud? — Tu Gdynia-Radio, proszę mówić. 217 Już... Głos pędzi ku mnie, zbliża się, słyszę: — Jarema! Serwus, synkowski! Nawet się nie odkształcił przez te tysiące mil biegu, nie osłabł, brzmi mocno, wyraziście. Czy to nie cud; u licha! — Jak tam na lądzie? — Za morzem tęskno! — krzyczę do słuchawki, choć wcale nie muszę krzyczeć, ale mam w pamięci te tysiące mil. — Jak ci się płynie, tato? — Trochę kiwa. Można wytrzymać. Właśnie dostałem wiadomość, że po tym rejsie schodzę na miesięczny urlop. Pasuje? — Pasuje! — wołam. — Tylko szkoda, że mój urlop się kończy, za dwa tygodnie do szkoły. — Po lekcjach też można sobie użyć. Użyjemy, synkowski? — Użyjemy! — .. .babcia, dziadek? ...drowi? — głos jednak trochę ucieka chwilami, może zalewa go falą. — Wszyscy zdrowi! — odkrzykuję. — Wilga też! Pozdrawiamy cię, tato! — I ja was! Są zamówienia? — Tylko ten urlop miesięczny! — wołam. — Żeby cię znowu nie odwołali! — Nie od... mowy nie ma! ...ałuję moc... — Gdynia Radio, Gdynia-Radio, rozmowa skończona. I już dwa odległe punkciki na ziemi są rozłączone, daleko od siebie, przedzielone bezmiarem niebios, lądów i mórz. Słuchawka milczy. Kabel łączy ją tylko z pudłem aparatu. Gaśnie warkot motorów, zostają przy drodze. Wspaniali ukrywają je w krzakach i tyralierą, marynarskim krokiem, idą w kierunku jeziora. Od Kaczeńcowej dzieli ich świeżo skoszone pole, szkółka jednorocznych świerków i brzozy przeplecione krzewami tarniny. Nie czują, że są obserwowani. Posuwają się niespiesznie, z rękoma w kieszeniach, ubrani w lekkie sportowe koszulki, które nie krępują ruchów. — Przyjdą, myślisz? — pyta Cyryla Kwiczoł. — Przecież zrobimy z nich marmoladę. — Zrobimy — potwierdza Cyryl i uśmiecha się chełpliwie. — A oni przyjdą, znam się na takich frajerach, będą ryć nosami i jeszcze wierzgać. 218 — Długo nie powierzgają —wtrąca długowłosy rudzielec. — Tylko czy zechcą odszczekać potem? — Nie rozumiesz, gało? — Cyryl językiem przerzuca papieros z lewego kącika ust do prawego. — Im pretekst potrzebny. Już są gotowi odszczekać w komisariacie, boją się nas, ale muszą mieć pretekst. Że przegrali, kapujesz? — Taki niby pojedynek — rechocze rudy. — Honorowa kapitulacja. Zostawcie mi Dyla, mam oko na niego. Kopnął mnie wtedy, aż mi kostka spuchła, skubaniec! — Razem go załatwimy — rzuca sąsiad rudzielca z lewej, pryszczaty. — Mnie ugryzł w palec, do dzisiaj mam ślad, o, popatrz... Już są w brzezinie, przedzierają się przez krzaki. — Gazu! — rozkazuje Cyryl. — I z mety lać! Jak stado dzików wpadają na łąkę. Ogłuszająca eksplozja. Zastygają w niedokończonych ruchach, kamienieją, jak rażeni piorunem. W rzednącym oparze wybuchu widzą srebrzysty talerz z różową kopułą. Bije od niego ślepiący blask, słychać rytmiczne terkotanie. I raptem — głos podobny do grzmotu, atakujący ze wszystkich stron: — Wybiła wasza godzina! Nadeszła chwila wyboru! Głos jest nieludzki, metaliczny, jakby spadał z nieba. Cyryl blednie, oczy latają mu. — Co... to?... — wymawia szeptem. Od srebrnego pojazdu oddzielają się trzy błękitnoskóre postacie. Idą wolno w stronę Wspaniałych — okrągłookie, z trąbami zamiast nosów. Idą kołysząc się jak kaczki, niebieska skóra pokryta jest łuską. Środkowy trzyma w górnej kończynie krótką czarną rurę. Zatrzymują się przed Wspaniałymi. — Mnie nie... — szepce Kwiczoł, zasłaniając łokciem twarz — to nie ja, to oni... — Wiemy, po co tu przyszliście. Wiemy o was wszystko. — Pomyłka chyba... — bełkoce Cyryl zbielałymi wargami. — Milczeć! — przerywa nieziemski głos. — Jesteście chuliganami. Wspaniali? Cha, cha, cha! — przewala się grzmiący śmiech. — Zwykli dranie, i do tego tchórzliwi! — Ale teraz macie do czynienia z nami! — Cz-czego chcecie? — pyta, jąkając się Cyryl. 219 — Skruchy! — odpowiada grzmot. — Obietnicy, że już nigdy więcej! Cyryl mobilizuje resztki przytomności. — Pryskamy! — wrzeszczy nagle. — Chłopa... Nie kończy. Z czarnej rury wydziera się błysk i w twarz uderza mu fala szczypiącego gazu. Z oczu Cyryla płyną łzy, płacze rzewnie cała paczka Wspaniałych. Głośno pociągają nosami. — Przyrzekacie poprawę? — rozbrzmiewa potężny głos z góry. — Odpowiadać! — D-dobra — mruczy Cyryl. — My przecież... — Pełnym zdaniem! — przerywa mu głos. — Przyrzekamy — mówi Cyryl, rozcierając pięściami oczy. — A wy? — Przyrzekamy — wtóruje reszta. — Przyrzekamy poprawę... Kichają, kaszlą, łzy strumykami płyną im po policzkach. Srebrzyste pojazdy nieustannie mnożą im się w oczach, cała polana pełna jest falujących błękitnoskórych istot. — Będziemy was mieć na oku — komunikuje głos. — Jeśli nie dotrzymacie obietnicy, spotkamy się znowu. Nie życzymy wam tego!... A teraz — jazda! Wspaniałym nie trzeba tego powtarzać. Zrywają się jak podcięci batem i pędzą na łeb, na szyję przez krzaki, rozpaczliwym sprintem, prychając i sapiąc, nie oglądając się za siebie. Odłożyłem mikrofon i wyłączyłem wzmacniacz, żeby nie rozładować całego akumulatora. Wyszedłem z namiotu. Dyl, Martin i Anna zdejmowali właśnie skafandry, a Szpikulec i Wiesiek złazili z drzew, troskliwie tuląc kolumny głośników stereofonicznych. Dyl wydobył z czarnej rury mój gazowy pistolet i podał mi: — Widziałeś? Beczeli jak bobry! — Nie wiem, czy uwierzą w latający talerz — powiedział Szpikulec, zwijając ukryty w trawie kabel — ale za chińskiego boga nie rozgryzą tego numeru. — Myśmy też nie mogli rozgryźć — Wiesiek uśmiechnął się do Anny. — Te wasze skafandry i namiot są cholernie kosmiczne. — Specjalnie tak zrobione — Anna odpowiedziała uśmiechem. — Producent reklamuje jako flying soucer with special equipment, czyli latający talerz ze specjalnym wyposażeniem. Bardzo modne ostatnio. Zwyczajna metalizowana folia, no i ten kształt. 220 — Łuska na skafandrach do nurkowania też dla hecy — dodał Martin. Wyjąłem z kieszeni przezroczysty, opalizujący pojemniczek z kolorową kapsułką. — A to? — zapytałem powoli, patrząc w oczy Annie. Zobaczyłem w nich rozbłysk zdumienia połączonego z radością: — Skąd masz Contac?! Ile myśmy się naszukali! Osłupiałem. Potem przyszła refleksja: a jeśli ten namiot, te skafandry do nurkowania to bajeczka dla ziemian? Superpontiac, amerykańskie życiorysy... Kosmici podobno umieją dostrajać się do naszego wyglądu, zachowania. Badając nas, nie mogą rzucać się w oczy. Mówią więC prawie tak jak my, zachowują się podobnie. Przyłapani na czymś obracają to w żart albo znikają. Zbliżyłem się do Anny, stanąłem z nią twarzą w twarz. Tylko on$ mogła mnie słyszeć. Szybkim ruchem odkręciłem wieczko i wyjąłem kapsułkę. — A jeśli to połknę? Co się stanie? — spytałem szeptem. — Nie połykaj — usłyszałem. — Contac to kontakt, co? Tylko z kim? Z waszą cywilizacją? Przez chwilę Anna wyglądała na oszołomioną. Potem zaczęła grzebać w swojej torbie. W końcu znalazła. Wyjęła zadrukowany świstek przypominający ulotkę. Przybliżyłem kapsułkę do ust. — Połknąć? — szepnąłem. — Nie rób tego, przecież nie masz kataru. Ja miałam okropny i nie mogłam znaleźć contacu, a w waszych aptekach go nie ma. Pokazała mi karteiuszek, przetłumaczyła treść: „Contac —środek na katar, kichanie, szczypanie w oczach i inne objawy przeziębienia. Przynosi szybką ulgę. Skład: belladonna, atropina, skopolamina..." I w ten sposób rozwiały się moje ostatnie podejrzenia. Chyba byłem rozczarowany. Może się bałem, ale górowało pragnienie odkrycia innych światów, rozszyfrowania tajemnic. Na razie nic z tego. „Latający talerz" jaśniał w słońcu, odarty z tajemniczości, rozpięty na zwykłych namiotowych kołkach. „Gdybym był wówczas dokładniej się przyjrzał — pomyślałem z rozbawieniem — na pewno odkryłbym, żęto po prostu namiot". Może nie chciałem się przyjrzeć? Wyobraźnia to fajna rzecz: każdy pretekst dobry, żeby sobie pofantazjować. 221 Prowadziłem Wilgę przez zielone wertepy, kłujące przesmyki między krzewami głogu, leszczynowe zarośla, łopiany, pokrzywy, fioletowe wrzosowiska. Milczeliśmy. Słońce stało w zenicie i nasze cienie były króciutkie, zabawnie złączone ze sobą. Trzymaliśmy się za ręce. — To już tutaj — szepnąłem. — Na pewno je zobaczysz. Położyliśmy się w wysokiej, cierpko pachnącej trawie. Widać stąd było strumień płynący wartko po białych obtoczonych kamieniach i półkolistą zatokę, w której woda jak gdyby stała, promieniując rtęciowym rozdzwonionym blaskiem. Czekaliśmy długo. Gdy zaczynałem już wątpić, zarośla rozkołysały się nagle i wyszły z nich dwie mlecznokawowe sarny o smukłych długich nogach i ciemnych mordkach. Zeszły dostojnie do zatoki. Wilga oparła się na łokciach i patrzyliśmy, wstrzymując oddech, jak sarny piją srebrną wodę, mlaskając dziecinnie i ocierając się o siebie bokami. Skończyły równocześnie, otrząsnęły mordki z lśniących kropel. Rozejrzały się i w kilku skokach osiągnęły gęstwinę, znikając z naszych oczu. Przykryłem dłonią palce Wilgi. ISIS1 WOKÓŁ NAS biblioteka powieści młodzieżowej \j 1. A. Minkuwski 2. K. Siesicka ? y^Pf^ybylska -ł. A. Minkowski 5. K. Siesicka ^ Ó.M.Kruger V 7. E. Nowacka ~"8. K. Boglar A 9. Z. Chądzyńska v 10. K. Siesicka 11. K.Siesicka \|12. E.Nowacka 13. M. Kruger Jil4. K. Siesicka 45. M. Borowa V 16. M. Kriiger \) 17: A. Bahdaj \J18. K. Berwińska •n|9. E. Przybylska V20. S. Kowalewski 421. A. Lewańska ?22. S. Kowalewski "J 23. A. Minkowski j24. K. Siesicka -jłS. S. Kowalewski ^26. K. Berwińska 4J 27. E.Nowacka J28. A. Wetter i*>29. K. Boglar >J 30. K. Siesicka '\l 31. E. Nowacka Nfe2. A. Minkowski J ??4?. Fox ?*??4??. Boglar vj35.'E. Nowacka ???.'?. Minkowski ? 37! Z. Chądzyńska ? 38 .JVf. Fox . Nowacka . Minkowski 41, K. Siesicka \<42. M/Borowa 17 ...?^ J39.E. 4a. a. SzTfleństwo Majki Skowron Ludzie jak wiatr ????? motyla Ząb Napoleona Beetlwven i dżinsy Po prostu Lucy ??? ?. Dzień, noc i pora niczyja Supergigant z motylem Przez ciebie, Drabie! Moja droga A leksandro -Qbok mnie Rmilia z kwiatem lilii leśnej Odpowiednia dziewczyna Chwileczkę, Walerio... Dominika znaczy niedziela Szkoła narzeczonych Telemach w dżinsach ??? Amore Ptasi instynkt i Czarne okna ^Sonata dla Natalii A jeśli powiem nie "X Zakładnik szaleńca Przez dziurkę od klucza Nie ma ceny na miód akacjowy Ach, ta fatalna trzynastka! hl Może nie, może tak ? 7??pełnie jak w filmie... ^^ Stonoga ? Fotoplastykon W Dwaj mężczyźni i ona ^ Księżniczka i Mag Magda.doc Zobaczysz, że pewnego dnia... w'As w rękawie Podróż na wyspę Borneo Statki, które mijają się nocą ^Kapelusz zawsze zdejmuję ostatni Małgosia contra Małgosia Dowód tożsamości 1 Dziewczyna Mistrza Gry Ogrody tj. ??.??? Paulina.doc e-AĄ. K. Boglar -1^mZatrzymajcie świat, chcę wysiąść! Drogi Czytelniku! Zapraszamy Cię do korespondencyjnego zamawiania książek. Napisz do nas, a bezpłatnie otrzymasz aktualny katalog i cennik naszych publikacji. Klub Siedmioróg jest największą w Polsce księgarnią wysyłkową książek dziecięcych i młodzieżowych. Nasz adres: Klub Siedmioróg, ul. Swiątnicka 7, 52-018 Wrocław