Joseph Conrad Los Opowieść w dwóch częściach Chance Przełożyła Teresa Tatarkiewiczowa Those that hold that all things are governed by Fortune had not erred, had they not persisted there. Sir Thomas Browne Ci, którzy sądzą, iż wszystkim rządzi Los, nie myliliby się, gdyby się nie upierali przy tym mniemaniu. Od autora „Los” jest jedną z tych moich powieści, którą wkrótce po rozpoczęciu odłożyłem na parę miesięcy. Ruszyłem naprzód ochoczo jak zapalony wioślarz, który wypływa wczesnym rankiem, wkrótce jednak znalazłem się w widłach strumienia i uważałem za konieczne zatrzymać się, by zastanowić się poważnie nad kierunkiem, jaki mam obrać. Każdy z nich miał dla mnie swoisty urok, przynajmniej na pierwszy rzut oka, dlatego też wahanie moje trwało wiele dni. Unosiłem się na spokojnych wodach przyjemnych rozważań między rozbieżnymi prądami sprzecznych impulsów, przejęty miłym, lecz zupełnie irracjonalnym przekonaniem, że żaden z tych prądów nie prowadzi dó zguby. Sympatie moje podzieliły się na dwie równe części, tak jak równe były te dwie siły, jasną więc jest rzeczą, że ostatecznie los wpłynął na moją decyzję. Wielka jest potęga losu, nieodwołalna i nieodparta, choć często objawia się w subtelnej formie, na przykład pod postacią prawdziwego czy złudnego czaru ludzkiej istoty. Trudno jest uchwycić to, co nieuchwytne, lecz mógłbym zaryzykować twierdzenie, że właściwie odpowiedzialność za powstanie tej powieści spada na Florę de Barral, są to bowiem dzieje jej życia. W decydującym momencie mojej rozterki Flora de Barral ukazała mi się przelotnie, ale znikła tak szybko, że początkowo nie zdołałem jej pochwycić. Choć rozstawałem się z nią niechętnie, nie wiedziałem, jak mam dalej prowadzić pościg, i byłem już prawie zupełnie zniechęcony, gdy przyszła mi w pomoc moja szczera sympatia do kapitana Anthony. Powiedziałem sobie, że jeśli on tak był zdecydowany schwycić ten „strzępek mgły”, nie pozostaje mi nic innego, jak towarzyszyć mu w tej tak bardzo realnej i godnej zachodu przygodzie. Po prostu szedłem za nim, a każdy z nas pragnął pochwycić własne marzenie. Czytelnik będzie mógł ocenić, czy się to nam udało. Decyzja kapitana Anthony poprowadziła go daleką i okrężną drogą i dlatego książka ta jest tak długa. Nie przeczę, że drogę tę wybrałem sam. Pewien krytyk zauważył, że gdybym był wybrał inną metodę kompozycji i potrudził się nieco, byłbym zmieścił całe to opowiadanie na dwustu stronicach. Przyznam się, że nie całkiem rozumiem znaczenie tych zarzutów ani nawet potrzebę takich uwag. Wybrawszy pewną metodę i zadając sobie wiele trudu można by niewątpliwie pomieścić tę powieść na bibułce od papierosa. Jeśliby o to chodziło, można by w ten sposób napisać całe dzieje ludzkości, o ile by się je potraktowało z dostateczną obojętnością. Historia ludzi na tej ziemi od początku świata dałaby się streścić w jednym, niezmiernie przejmującym zdaniu: Urodzili się, cierpieli, umarli… A jednak jest to wielka historia! Lecz nie jestem w stanie zdobyć się na taki obiektywizm w tych niezmiernie małych utworach o kobietach i mężczyznach, których pisanie jest moim udziałem na tym świecie. Książka ta, poza zwykłym sentymentem autora dla własnego dzieła, jest dla mnie pamiętna reakcją, jaką wywołała. Znalazła ona wśród szerokiej publiczności silny oddźwięk, silniejszy może niż którakolwiek inna moja książka, a objawiający się w jedyny sposób dostępny szerokiej publiczności, to jest przez zakupienie pewnej ilości egzemplarzy. Sprawiało mi to wielką przyjemność, gdyż zawsze tego się najbardziej obawiałem, aby mimo woli nie znaleźć się w sytuacji pisarza pewnej ograniczonej koterii; sytuacja taka byłaby mi wstrętna, budząc powątpiewanie o słuszności mojej wiary w to, że proste idee i szczere uczucia wspólne są całej ludzkości. Z punktu widzenia krytyki (byłoby bowiem rzeczą ubliżającą odmawiać szerokiej publiczności zmysłu krytycznego) książka była przyjęta bardzo przychylnie. Spostrzegłem, że udało mi się zadowolić wielu ludzi gorliwie zajętych własnymi, bardzo realnymi interesami. Przyjemnie jest pomyśleć, że się można podobać. Ze strony tych, którzy zawodowo zajmują się krytykowaniem takich dążeń, książka ta spotkała się z wielostronnymi rozważaniami i głęboką analizą; przyniosło to nie tylko zadowolenie mojej osobistej zarozumiałości, którą dzielę wraz z całą ludzkością, lecz poruszyło moje głębsze uczucia i zbudziło pełne wdzięczności zainteresowanie. Różnorodność w ocenie tej książki wynikała z niewątpliwej sympatii, która, mam nadzieję, jest wyrazem uznania dla szczerych moich wysiłków w sztuce pisania powieści, w tej sztuce, o jakiej pewien wybitny francuski autor pod koniec swej udanej literackiej ‘kariery wyraził się z żalem, że jest trop difficile! Jest to istotnie zbyt trudna sztuka, w tym znaczeniu, że wysiłek musi zawsze o wiele przewyższać osiągalne wyniki. Przy takim wysiłku, z góry skazanym na niepowodzenie i który z natury rzeczy musi być wysiłkiem samotnym, sympatia jest rzeczą cenną. Może pogodzić z najsurowszą krytyką. Jeśli autor usłyszy, że spodziewano się po nim czegoś więcej, będzie to dla niego pociechą wobec świadomości, że on sam spodziewał się po sobie czegoś więcej w tej sztuce, która w teraźniejszych czasach nie ma nawet wymówki, że cele jej są w jakimś sensie dydaktyczne. Nie chcę przez to powiedzieć, że mnie ktoś znieważył (mam tu wyraźnie na myśli zniewagę, a nie obrazę) i zarzucił choć jednej z mych stronic jakiś cel dydaktyczny. Ale każdy temat z dziedziny intelektu i uczuć, jeśli jest potraktowany z zupełną szczerością, musi mieć własny sens moralny, a najzręczniejszy nawet autor nieomal w każdym zdaniu zdradza siebie (i swoją moralność). Bardzo wiele różnych odcieni moich poglądów moralnych wyszło na jaw w moich dziełach. Żadne z nich jednak nie wywołało wrogich sprzeciwów. Mogło się zdarzyć, że tu i ówdzie zgrzeszyłem przeciwko dobremu smakowi, ale nie zgrzeszyłem na pewno nigdy przeciw podstawowym uczuciom i elementarnym przekonaniom, które umożliwiają egzystencję masom ludzkim i ustalając kryterium sądu pozwalają ich idealizmowi szukać prostszych dróg, wznioślejszych uczuć i głębszych celów. Nie twierdzę, że postawiłem jakąś tezę moralną w tej powieści, ale nie wydaje mi się, aby można się było w niej dopatrzyć jakiejś szkodliwej intencji. A ludzie mogą odpowiadać tylko za swoje intencje, ostateczny rezultat ich działalności wymyka się spod ich władzy. Pisząc tę książkę miałem zamiar zainteresować publiczność moim sposobem widzenia rzeczy, nierozerwalnie związanym ze stylem, w którym został wyrażony. Innymi słowy, chciałem zapisać prozą pewną ilość kartek, co, ściśle mówiąc, jest moim właściwym zajęciem. Przykładałem się do tego pilnie, w nadziei że o ile nie zajmę moich czytelników, to’ przynajmniej nie znudzę ich rozpaczliwie. Pragnę jak najdobitniej podkreślić, że gdy zasiadam do pisania, moje zamiary są jak najlepsze, choćby rezultat ich okazał się bardzo żałosny. J. C. CZĘŚĆ PIERWSZA PANNA ROZDZIAŁ PIERWSZY MŁODY POWELL I UŚMIECH LOSU Zdaje mi się, że nas zobaczył przez okno, gdy płynęliśmy na obiad nadmiernie obciążoną szalupą z czternastotonowego jolu należącego do Marlowa, mojego gospodarza i kapitana. Pomogliśmy chłopcu, który z nami jechał, przyholować łódź do przystani, po czym udaliśmy się do gospody nad brzegiem rzeki, gdzie zastaliśmy naszego nowego znajomego. Z godnością spożywał obiad siedząc samotnie w końcu długiego stołu, białego i niegościnnego jak zaspa śnieżna. Czerwony odcień jego gładko wygolonej twarzy o krótko przystrzyżonych czarnych bokobrodach, nad którą wiły się gęste stalowosiwe włosy, był jedyną ciepłą plamą w tym mrocznym pokoju, w którym chłód bił od białego obrusa. Znaliśmy go już z widzenia jako właściciela małego pięciotonowego kutra, na którym, zdaje się, pływał samotnie; był to jeszcze jeden z owej gromady skromnych fanatyków żeglarstwa, którzy na swoich jachtach kręcą się u ujścia Tamizy. Natomiast gdy tylko pierwszy raz zawołał ostro na kelnera: „steward!”, domyśliliśmy się natychmiast, że mamy do czynienia nie tylko z amatorem jachtingu, ale także z zawodowym marynarzem. Wkrótce miał sposobność zganić tegoż kelnera za powolność, z jaką podawał obiad. Zrobił to bardzo energicznie, a potem zwrócił się do nas: — Gdybyśmy na morzu — oświadczył — pracowali tak, jak pracują ludzie z wyższej czy niższej sfery na lądzie, nigdy nie zarobilibyśmy na życie. Nikt nie dałby nam roboty. A przy tym żaden statek prowadzony i obsługiwany ot tak z łaski, jak na stałym lądzie ludzie prowadzą swe interesy, nie dopłynąłby do portu. On sam, gdy opuścił morze, przekonał się ze zdumieniem, że ludzie wykształceni nie są dużo lepsi od ludzi prostych. Nikt nie zdaje się szukać w swym fachu słusznej chluby, począwszy od robotników kanalizacyjnych, którzy są po prostu złodziejami, aż do, powiedzmy, dziennikarzy (zdaje się, że uważał ich za wybitnych intelektualistów), którzy nie są zdolni przedstawić prawdziwie nawet najprostszej sprawy. Tę ogólną nieudolność „bandy lądowców”, jak się wyrażał, przypisywał brakowi odpowiedzialności i nadmiernemu poczuciu bezpieczeństwa. — Wiedzą — ciągnął dalej — że cokolwiek będą robić, ta ciasna wysepka nie fiknie z nimi koziołka ani też nie zacznie przeciekać i nie pójdzie na dno z ich żonami i dziećmi. Od tej chwili rozmowa zeszła wyłącznie na tory życia morskiego. Na tym terenie szybko się porozumieli z Marlowem, który swego czasu służył na morzu. Słuchałem, jak z ożywieniem dzielili się wspomnieniami. Zgodzili się, że najszczęśliwszą epoką w ich życiu był czas, gdy służyli jako aspiranci na przyzwoitych statkach, kiedy to nie mieli innych zmartwień poza tym, aby nie minęła ich, gdy byli na morzu, dobra wachta, a gdy stali w porcie — by po pracy nie utracić ani chwili pobytu na lądzie. Zgodzili się też w ocenie najświetniejszej chwili przeżytej w tym zawodzie, którego nikt nie obiera z racjonalnych czy praktycznych względów, lecz jedynie dla blasku romantycznych skojarzeń. Był to moment, gdy zdali podstawowy egzamin i rozstawali się z profesorem egzaminującym z nawigacji, mając w ręku cenną kartkę błękitnego papieru. — Tego dnia nie byłbym się pomieniał z księciem krwi — stwierdził z zapałem nasz nowy znajomy. W owym czasie egzaminy w Urzędzie Morskim odbywały się w Domu Portowym Św. Katarzyny na Tower Hill. Poinformował nas, że ma specjalny sentyment do tych historycznych miejsc, gdzie po lewej stronie ciągną się ogrody, po prawej widać fronton Mennicy, w głębi zaś nędzne, zrujnowane domki, gdzie jest postój dorożek i gdzie czyścibuty przysiedli na chodniku oraz gdzie stoją dwaj wysocy policjanci spoglądający z wyższością na piwiarnię „Pod Czarnym Koniem” po drugiej stronie ulicy. Oto był fragment świata — mówił — który w najpiękniejszym dniu jego życia przyciągnął jego pierwsze spojrzenie. Jako dyplomowany drugi oficer wyłonił się z głównego wejścia Domu Portowego Św. Katarzyny przepędziwszy z kapitanem R. najkrytyczniejsze chwile swego życia. Spośród trzech egzaminatorów nawigacji, którzy wówczas oceniali w porcie londyńskim kwalifikacje oficerów marynarki handlowej, tego obawiano się najbardziej. — Nogi drżały pod wszystkimi, którzy mieli zdawać egzamin — opowiadał — na samą myśl, że mają przed nim stanąć. Przetrzymał mnie przez półtorej godziny w izbie tortur i zachowywał się, jakby mnie nienawidził. Jedną ręką zasłaniał sobie oczy. Nagle opuścił ją i powiedział: „Nadaje się pan!” Zanim zorientowałem się, co przez to rozumie, posunął przez stół ku mnie błękitną kartkę. Zerwałem się jak oparzony. „Dziękuję panu” — powiedziałem chwyciwszy papierek. „Do widzenia, życzę szczęścia” — mruknął. Stary portier wyskoczył z szatni z moim kapeluszem. Taki jest zwyczaj, ale przyjrzał mi się naprzód bacznie, zanim odważył się zapytać nieśmiałym szeptem: „Udało się panu?” — Zamiast odpowiedzi rzuciłem w jego szeroką, gładką dłoń pół korony. „Nie pamiętam — rzekł uśmiechnąwszy się nagle od ucha do ucha — aby profesor kiedy przetrzymał tak długo któregoś z panów. Dziś rano obciął dwóch na egzaminie, nim przyszła kolej na pana. Pytał każdego z nich zaledwie po dwadzieścia minut: tyle mniej więcej czasu zwykle egzaminuje.” Znalazłem się na dole schodów nie zauważywszy nawet stopni, tak jakbym z nich spłynął. Najpiękniejszy dzień w moim życiu. Dzień objęcia komendy na statku jest niczym w porównaniu z tym. Naprzód dlatego, że się już nie jest tak młodym, a po wtóre wielu spośród nas, jak pan wie, już niczego więcej nie może się spodziewać. Tak, bez wątpienia to najpiękniejszy dzień w życiu, ale taki jest tylko ten jeden dzień. Potem następują najprzykrzejsze czasy dla aspiranta, który pragnąc zdobyć stanowisko oficera może się tylko wykazać świeżym, prosto z igły świadectwem. Dziwna rzecz, jak bezwartościowym okazuje się ten kawałek oślej skóry, dla którego zdobycia człowiek doprowadza się do takiego stanu. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że świadectwo wystawione przez Ministerstwo Handlu nie robi jeszcze z nikogo oficera i że nieprędko, bardzo nieprędko to nastąpi. Lecz wiedzieli o tym szyprowie statków, których mordowałem prośbami o posadę. Teraz nie dziwię się im ani ich nie potępiam. Niemniej jednak to dla aspiranta niełatwa sprawa „znaleźć statek”… Mówił dalej, jak był zmęczony i zniechęcony tą lekcją rozczarowania, która tak szybko nastąpiła po najpiękniejszym dniu w jego życiu. Opowiedział nam, jak obszedł wszystkie biura okrętowe w City, gdzie od niższych urzędników otrzymywał formularze podań, które zabierał do domu i wypełniał wieczorem. Wybiegał z domu tuż przed północą i wrzucał je do najbliższej skrzynki pocztowej. Na tym się zawsze kończyło. Z równym powodzeniem, mówiąc własnymi jego słowami, mógł je, zaadresowawszy dokładnie, wrzucić do rynsztoka. Pewnego dnia, gdy odbywał swą nużącą wędrówkę do portu, spotkał przed dworcem kolejowym na Fenchurch Street swojego przyjaciela i dawnego kolegę, nieco starszego od siebie. Potrzebne mu było czyjeś współczucie, ale jego znajomy właśnie tego ranka „znalazł statek” i pędził do domu, pełen zewnętrznej radości i wewnętrznego niepokoju, zwykłych u marynarzy, którzy po długich dniach oczekiwania niespodziewanie dostaną zajęcie. Miał tyle tylko czasu, aby wyrazić w krótkich słowach ubolewanie. Musiał się przenosić na statek. Potem, biegnąc już, zawołał przez ramię: „A może byś poszedł porozmawiać z panem Powellem w Biurze Żeglugi?” Nasz nowy znajomy odparł, że nie zna żadnego pana Powella. A tamten, już prawie za rogiem ulicy, rzucił mu radę: „Wejdź prywatnym wejściem do Biura Żeglugi i idź prosto do niego. Jego biurko stoi pod oknem. Podejdź śmiało i powiedz, że ja cię przysyłam.” Nasz nowy znajomy przenosząc wzrok z jednego z nas na drugiego oznajmił: — Słowo daję, byłem już taki zrozpaczony, że byłbym poszedł śmiało do samego diabła, gdybym tylko przypuszczał, że ma dla mnie posadę drugiego oficera. W tym miejscu przerwał potok swej wymowy, aby zapalić fajkę, ale nie spuszczając z nas oczu zapytał, czy znaliśmy Powella. Marlow, uśmiechając się lekko do swoich wspomnień, szepnął, że „doskonale go sobie przypomina”. Tu nastąpiła pauza. Nasz nowy znajomy miał jakieś nieprzyjemne przejście ze swoją fajką, która nagle zawiodła pokładane w niej zaufanie i odebrała mu zadowolenie z siebie. Aby podtrzymać rozmowę, zapytałem Marlowa, czy ten Powell odznaczał się czymś szczególnym. — Nie mogę tego powiedzieć — ze zwykłą sobie nonszalancją odparł Marlow — trudno na ogół się czymś odznaczyć. Wiesz przecież, że mało zwraca się uwagi na człowieka. Ja po prostu dlatego tak dobrze pamiętam Powella, że jako jeden z kapitanów portu londyńskiego wyprawił mnie na kilka moich długich pielgrzymek morskich. Był podobny do Sokratesa. Chcę przez to powiedzieć, że przypominał go istotnie, to jest z twarzy. Umysł filozoficzny to rzecz przypadku. Był dokładną podobizną znanego biustu nieśmiertelnego mędrca, o ile można sobie wyobrazić ten biust w cylindrze zsuniętym daleko na tył głowy i w czarnym płaszczu zarzuconym na ramiona. A że widziałem go zawsze tylko spoza biurowego kontuaru, gdzie stało pięć biurek pięciu urzędników kapitanatu, pan Powell pozostał mi w pamięci w postaci biustu. Nasz nowy znajomy wrócił do nas od kominka z fajką już dobrze działającą. — Powell tym się przede wszystkim odznaczał — wygłosił dogmatycznie, z głową ukrytą w kłębach dymu — że nosił właśnie to nazwisko. Bo widzicie, panowie, ja też przypadkowo nazywam się Powell. Jasne było, że wiadomość tę zakomunikował nam nie ze względów towarzyskich. Nie należało zwracać na to uwagi. Nadal więc wpatrywaliśmy się w niego wyczekująco. Przez parę minut oddawał się w milczeniu rozkoszy palenia fajki. Następnie podjąwszy wątek opowiadania opisał nam, jak niezwłocznie ruszył do Tower Hill. Nie szedł tą drogą od dnia egzaminu — tego najpiękniejszego dnia w swym życiu, dnia zarozumiałej dumy. Teraz było zupełnie inaczej. I teraz nie zamieniłby się z księciem krwi, ale obecnie płynęło to z poczucia głębokiego poniżenia. Wydawało mu się, że z nikim teraz nie miałby prawa się zamienić. Zazdrościł starym czerwononosym dorożkarzom na postoju, czyścibutom na brzegu chodnika, dwom barczystym policjantom, którzy kroczyli z wolna wzdłuż kraty ogrodów Tower z poczuciem, iż władza ich jest niezawodna, jaskrawoczerwonym wartownikom dziarsko maszerującym tam i z powrotem przed Mennicą. Zazdrościł im miejsca, które zajmowali w planowej gospodarce świata. Zazdrościł też nędznym, mizernym, wychudłym włóczęgom mrużącym swe bezwstydne oczy i wycierającym zatłuszczonymi plecami odrzwia piwiarni „Pod Czarnym Koniem”; zazdrościł, bo zbyt już nisko upadli, by mogli odczuwać swe poniżenie. Muszę mu oddać sprawiedliwość: doskonale umiał przedstawić swe młodzieńcze uczucie beznadziejności i zdziwienia, że nie ma dla niego miejsca na świecie ani też zrozumienia dla jego praw do życia. Wszedł po zewnętrznych schodach Domu Portowego Św. Katarzyny, po tych samych schodach, z których przed jakimiś sześcioma tygodniami patrzył oczami zdobywcy na postój dorożek, na budynki, policjantów, czyścibutów, na kolor ścian, złocenia i szyby „Czarnego Konia”. W owym czasie dziwił się w głębi serca, że wszystko to nie wita go śpiewem i kadzidłem, ale teraz (nie robił z tego sekretu) wszedł starając się niepostrzeżenie prześliznąć koło oszklonej budki odźwiernego. — Nie miałem już pół korony na napiwek — zauważył ponuro. Niemniej odźwierny wybiegł za nim pytając: „Czego pan szuka?”, ale on, rzuciwszy wdzięczne spojrzenie w kierunku pierwszego piętra, na wspomnienie pokoju, w którym egzaminował go kapitan R. (jakie wtedy wszystko było łatwe i przyjemne!), zbiegł po schodach prowadzących do suteren i znalazł się w miejscu ciemnym i tajemniczym, wśród szeregu drzwi. Bał się, że go zatrzymają z powodu jakiegoś zakazu. Ale nikt go nie gonił. Sutereny Domu Portowego Św. Katarzyny są rozległe i trudno się zorientować w ich rozkładzie. Blade promienie słońca padały ukośnie z góry w mrok chłodnych korytarzy. Powell błąkał się tam jak jeden z pierwszych chrześcijan ukrywających się w katakumbach, ale ta odrobina wiary, jaką miał w powodzenie swego przedsięwzięcia, opuszczała go po trosze. Na jakimś ciemnym zakręcie pod lampą gazową, której płomień był na pół przykręcony, zaufanie do siebie opuściło go zupełnie. — Przystanąłem, aby się chwilę zastanowić — mówił. — Głupi to był pomysł, gdyż naturalnie ogarnął mnie strach. Nie dziwcie się temu, panowie. Trzeba mieć silne nerwy, aby się zwrócić z prośbą o pomoc do nieznajomego. Byłbym wolał, żeby mój imiennik był diabłem. Zdawało mi się, że wówczas sprawa byłaby łatwiejsza. Bo rozumiecie, panowie, nie wierzyłem nigdy na tyle w diabła, by się go bać, gdy tymczasem człowiek potrafi czasem być bardzo nieprzyjemny. Patrzyłem na szereg szczelnie zamkniętych drzwi z rosnącym przekonaniem, że nigdy nie zdobędę się na odwagę, aby jedne z nich otworzyć. Myślenie źle wpływa na stan nerwów. Ostatecznie zdecydowałem dać pokój temu wszystkiemu. Ale w końcu tego nie zrobiłem i powiem wam, co mnie wstrzymało. Przypomniałem sobie tego przeklętego odźwiernego, który wołał za mną. Byłem przekonany, że będzie mnie śledził ze szczytu schodów. Gdyby się mnie zapytał, a miał do tego prawo, czego szukałem, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć, i wyglądałbym na idiotę, jeśli nie na coś gorszego. Zrobiło mi się gorąco. Nie było nadziei na wyplątanie się z tego interesu. Tu na dole straciłem jakoś orientację. Spośród szeregu drzwi rozmaitej wielkości, na prawo i lewo, wiele było oświetlonych lampami w kloszach; niektóre jednak musiały prowadzić do składów lub czegoś podobnego, bo gdy zdecydowałem się spróbować, czy się nie dadzą otworzyć, stwierdziłem ze zdziwieniem, że są zamknięte. Stałem niezdecydowany i zakłopotany, jak zaskoczony złodziej. W tych przeklętych podziemiach było cicho jak w grobie i słyszałem bicie własnego serca. Bardzo niemiłe uczucie. Nigdy przedtem ani potem nie zdarzyło mi się nic podobnego. Drzwi na lewo, większe od innych, z dużą mosiężną klamką, wyglądały, jakby mogły prowadzić do Urzędu Morskiego. Zacisnąwszy zęby spróbowałem je otworzyć. Udało się! Otworzyły się zupełnie łatwo. I oto ujrzałem pomieszczenie niewiele większe od szafy. W każdym razie nie mierzyło ono więcej niż dziesięć stóp na dwanaście, a że spodziewałem się poniekąd ujrzeć wielkie, mroczne, piwniczne wnętrze Urzędu Morskiego, w którym byłem już parę razy, ogromnie mnie to zaskoczyło. Z samego środka sufitu, ponad ciemnym, obdrapanym biurkiem, pokrytym warstwą pożółkłych, zakurzonych dokumentów zwisała lampa gazowa. Pod płomieniem jedynego palnika, który napełniał to pomieszczenie jaskrawym światłem, pulchny, mały człowieczek pilnie coś pisał z nosem nad samym biurkiem. Głowę miał zupełnie łysą i w takim samym żółtawym odcieniu jak papiery. I on zdawał się być porządnie zakurzony. Nie zauważyłem, czy był pokryty pajęczyną, ale nie zdziwiłoby mnie to, ponieważ wyglądał tak, jak gdyby od lat był więziony w tej ciasnej dziurze. W ruchu, którym upuścił pióro patrząc wprost na mnie mrugającymi oczami, było coś, co wyprowadziło mnie z równowagi. Jego loch był gorący i zatęchły, czuć go było gazem i grzybami i robił wrażenie, jakby się znajdował sto dwadzieścia stóp pod powierzchnią ziemi. Ciężkie, mocno ubite stosy papierów zapychały wszystkie kąty do połowy wysokości ścian. A gdy mi nagle zaświtała myśl, że to jest jakby przedsionek Urzędu Morskiego i że ten człowieczek musi mieć pewien związek ze statkami, marynarzami i morzem, zdumienie dech we mnie zaparło. Trudno było sobie wyobrazić, po co Urząd Morski trzyma to tłuste, łyse stworzenie, aby harowało w tym podziemiu. Nie wiem dobrze dlaczego, ale przykro mi się zrobiło i wstyd, że go odkryłem w tej okropnej niewoli. Spytałem uprzejmie i melancholijnie: „Przepraszam pana, gdzie jest Biuro Żeglugi?” Wzdrygnąłem się, gdy piskliwym głosem zaskrzeczał pogardliwie: „To nie tutaj. Korytarzem po drugiej stronie. Od ulicy. Ta strona jest od portu. Pan zabłądził…” Wypowiedział to tak zirytowanym tonem, że spodziewałem się, iż zakończy słowami: „Ty głupcze…” i może to pomyślał, ale zakończył ostro: „Proszę cicho zamknąć drzwi za sobą.” Możecie sobie wyobrazić, panowie, jak cichutko je zamknąłem. Prędko i cicho. Ten niestrudzony człowieczek zaimponował mi. Zastanawiam się czasami, czy udało mu się wreszcie „wypisać” sobie wolność i emeryturę, czy też prosto z tego grobu oświetlonego gazem przeniósł się do innego, gdzie jest ciemno i gdzie mu już nikt nie będzie przeszkadzał. Odkrycie, że ma on jeszcze tyle wigoru, zadowoliło moje humanitarne uczucia, ale wcale mnie nie pocieszyło. Przyszło mi na myśl, że jeżeli pan Powell ma taki sam temperament… Jednak nie pozwoliłem sobie na zastanawianie się nad tym i przemknąwszy koło schodów znalazłem się w korytarzu, do którego mnie skierowano. Tu od razu, bez żadnego ociągania, spróbowałem otworzyć pierwsze drzwi, na jakie natrafiłem, gdyż z hallu w górze doszedł mnie oburzony i zdziwiony głos, pytający, co robię na dole. „Czy pan nie wie, że nie wolno tamtędy wchodzić?” — rozległ się wrzask. Jeśli dodał jeszcze coś więcej, nie doszło to do moich uszu, gdyż zniknąłem za drzwiami z napisem „Obcym wstęp wzbroniony”. Prowadziły one do szerokiego na sześć stóp przejścia między długim kontuarem a ścianą. Było ono wydzielone z obszernego, sklepionego pokoju, oświetlonego w drugim końcu przez zakratowane okno i oszklone drzwi. Pierwsza rzecz, jaką zobaczyłem przed sobą, była to grupka trzech mężczyzn w średnim wieku, którzy zabawiali się hałaśliwą rozmową, a obok czwarty, o długiej, chudej szyi i wąskich ramionach, stał przy kantorku i pisał na wielkim arkuszu papieru, nie zwracając na nic uwagi i spokojnie uśmiechając się do siebie. Ujrzawszy mnie natychmiast spochmurnieli i usłyszałem, jak jeden z nich mruknął: „Halo! A to co takiego?” „Chciałem się widzieć z panem Powellem” — rzekłem bardzo uprzejmie, ale stanowczo: nic by mnie teraz nie zdołało stąd wystraszyć. Nie miałem wątpliwości, że jest to Urząd Morski, ale było już po trzeciej i zdaje się, że urzędowanie tego dnia już się skończyło. Ten z długą szyją dalej pilnie pisał, zauważyłem tylko, że już się nie uśmiecha. Pozostali trzej zwrócili wszyscy na raz głowy w kierunku drugiego końca pokoju, gdzie piąty mężczyzna siedząc na wysokim stołku przyglądał się ich błazeństwom. Przystąpiłem do niego z taką śmiałością, jakby to był diabeł we własnej osobie. Jedną nogę miał podniesioną i opartą na poprzeczce stołka, drugą, która nie dostawała do kamiennej posadzki, huśtał bez przerwy. Kamizelka jego była od góry rozpięta, a cylinder zsunięty na tył głowy. Twarz miał pełną, nie pomarszczoną, a oczy tak błyszczące, że jego siwa broda wyglądała zupełnie jak sztuczna, przyprawiona dla niepoznaki. Pan, zdaje się, powiedział przed chwilą, że Powell był podobny do Sokratesa? Nic o tym nie wiem, ale chyba ten Sokrates był mądrym człowiekiem? — Tak — potwierdził Marlow — i prawdziwym przyjacielem młodych. Prawił nauki, które doprowadzały ich do rozpaczy. Taki miał zwyczaj. — Wobec tego wolę mojego Powella — zdecydował stanowczo nasz nowy znajomy. — Bo nie prawił mi nauk, ani mu to było w głowie. Na moje niewyraźne mruknięcie odpowiedział bardzo uprzejmie: „Dzień dobry.” Po czym przyjrzawszy mi się bacznie, dodał: „Nie zdaje mi się, abym znał pana.” „Nie, proszę pana” — rzekłem i poczułem, jak serce we mnie zamiera, gdy właśnie powinienem był zebrać całą odwagę. Nie ma na tym świecie nic gorszego od bezczelności w nieodpowiedniej chwili. Z obawy, by nie zrobić wrażenia onieśmielonego, zacząłem mówić z taką łatwością i swobodą, że aż się sam tego przeląkłem. On słuchał przez chwilę, patrząc mi w twarz ze zdziwieniem i ciekawością, po czym podniósł rękę. Mogę panów zapewnić, że z radością zamilkłem. „Ma pan tupet — rzekł — i ten przyjaciel pana także. Dręczył mnie tu co dzień przez dwa tygodnie, aż nareszcie jakiś kapitan, którego znałem, zechciał mu dać posadę. I zaledwie go zaspokoiłem, przysyła mi pana. Was, panów aspirantów, nic nie obchodzi, czy komuś sprawicie sobą kłopot.” Tym razem ja spoglądałem na niego ze zdziwieniem i ciekawością. Nie mówił głośno, ale teraz zniżył głos jeszcze bardziej: „Czy pan nie wie, że to jest niezgodne z prawem?” Zastanawiałem się, do czego prowadzi, póki nie przypomniałem sobie, że dostarczanie posad marynarzom jest przestępstwem karalnym w myśl uchwały Parlamentu. Paragraf ten był skierowany naturalnie przeciwko oszukańczym praktykom podejrzanych ajentów oblegających pensjonaty. Nie przyszło mi nigdy na myśl, że mógł być stosowany do każdego bez względu na to, jakimi kierował się motywami, gdyż wówczas wierzyłem, że ludzie na lądzie postępują w sposób przemyślany i przewidujący. Zmieszałem się na tę myśl, ale pan Powell wkrótce mi wyjaśnił, że uchwała Parlamentu nie ma sensu sama w sobie; ma ona tyle tylko sensu, ile się jej nadaje, a to czasem jest bardzo niewiele. Powiedział też, iż chętnie od czasu do czasu pomoże któremuś z młodych ludzi w uzyskaniu posady na statku, ale jak zaczniemy stale do niego przychodzić, to się wkrótce rozejdzie wiadomość, że robi to za pieniądze: „Ładna byłaby historia, gdyby funkcjonariusz kapitanatu portu londyńskiego został poddany dochodzeniu policyjnemu i skazany na pięćdziesiąt funtów kary — rzekł. — Brak mi jeszcze czterech lat do emerytury. A to mogłoby rzucić na mnie ciężkie podejrzenie, może być pan pewien” — dodał. I przez cały ten czas mając jedno kolano uniesione w górę, drugą nogą huśtał jak chłopak siedzący na furtce i wpatrywał się we mnie swymi błyszczącymi oczami. Powiem panom, że byłem bardzo zmieszany. Czułem niesmak słysząc, jak daje do zrozumienia, że ktoś mógłby napisać na niego skargę. „Och — zapytałem zgorszony — komu mógłby przyjść do głowy taki podły kawał?” — Zraziło mnie trochę do niego, że mógł o tym pomyśleć. „Komu? — powtórzył bardzo cicho — komukolwiek. Na przykład któremuś z gońców biurowych. Awansowałem na naczelnika tego biura i żyjemy tu wszyscy na przyjacielskiej stopie, ale czy pan nie myśli, że kolega, który siedzi obok, zasiadłby chętnie przy tym biurku pod oknem o cztery lata wcześniej, niżby mu się to należało wedle regulaminu? Lub nawet, jak w tym wypadku, tylko o rok wcześniej. Taka już jest ludzka natura.” Nie mogłem się powstrzymać, by nie odwrócić głowy. Trzech jegomościów, którzy żartowali w najlepsze, gdy wszedłem, rozmawiało teraz poważnie, a ten z długą szyją ciągle pisał; wydał mi się najbardziej niebezpieczny z całej tej paczki. Widziałem go z profilu; miał silnie zaciśnięte usta. Nigdy jeszcze nie patrzyłem na ludzkość z takiego punktu widzenia; gdy się jest młodym, ludzka natura taka, jaką jest naprawdę, razi. Ale najbardziej przestraszył mnie widok z wolna otwierających się drzwi, którymi niedawno wszedłem, i ukazującej się w nich mundurowej czapki z odznaką Urzędu Morskiego. Był to ten przeklęty stary odźwierny z hallu. Zmusił mnie do schowania się pod ziemię, a teraz znów chciał mnie spod niej wydostać. Wszedł do biura z czapką w ręku, uśmiechając się chytrze: „Czego chcesz, Szymonie?” — zapytał pan Powell. „Byłem tylko ciekaw, gdzie się ten pan podział. Na górze prześliznął się koło mnie.” Czułem się bardzo głupio. „W porządku, Szymonie. Ja znam tego pana” — powiedział pan Powell z sędziowską powagą. „To dobrze, proszę pana. Rozumiem. Ale widziałem, jak ten pan sam jeden pędził na dół, jakby go kto gonił, więc…” „Wszystko w porządku, powiadam ci, Szymonie” — przerwał mu pan Powell skinieniem ręki, a gdy stary lis wreszcie odszedł, podniósł wzrok na mnie. Nie wiedziałem, co mam zrobić: zostać czy wyjść, czy też przepraszać. „Niech pan pozwoli — powiedział — jak, mówił pan, brzmi pańskie nazwisko?” Zwracam uwagę panów, że nie podałem mu wcale swojego nazwiska i pytaniem tym byłem nieco zakłopotany. Z tej czy innej przyczyny wydawało mi się, że nie wypada, abym mu rzucił w odpowiedzi jego własne — jakby nie było — nazwisko. Po prostu więc wyciągnąłem z kieszeni moje świeże świadectwo i podałem je rozwinięte, aby mógł wyczytać Karol Powell wyraźnie napisane na pergaminie. Spuścił wzrok na świadectwo, a po chwili położył je spokojnie obok siebie na biurku. Nie wiedziałem, czy ma zamiar zrobić jakąś uwagę na temat tego zbiegu okoliczności, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, oszklone drzwi otworzyły się z hałasem i wielkimi krokami wszedł wysoki, energiczny mężczyzna. Od wysokiego cylindra odbijała jego bardzo czerwona twarz. Na pierwszy rzut oka można było poznać kapitana dużego statku. Pan Powell szepnąwszy mi przyciszonym głosem, abym chwilę poczekał, zwrócił się do niego przyjaźnie: „Spodziewałem się, panie kapitanie, że pan lada chwila przyjdzie po swoje umowy. Oto są przygotowane.” I odwróciwszy się w stronę stosu umów, które leżały koło jego łokcia, wziął leżącą na samym wierzchu. Z miejsca, gdzie stałem, mogłem przeczytać słowa: „Statek «Ferndale»„, napisane dużym rondowym pismem na pierwszej stronie. „Nie, panie Powell, niestety, to jeszcze nie koniec — rzekł kapitan. — Muszę pana poprosić o wykreślenie z listy mojego drugiego oficera.” — Robił wrażenie podnieconego i zakłopotanego. Opowiedział, że jego drugi oficer cały ranek pracował na pokładzie statku, o pierwszej poszedł zjeść obiad i nie wrócił, jak powinien był, o drugiej. Natomiast przyszedł posłaniec ze szpitala z zawiadomieniem podpisanym przez jakiegoś doktora. Złamany obojczyk i ręka. Wpadł pod parokonny wóz przechodząc przez ulicę za bramą portową, jakby był głuchy i ślepy. A statek miał opuścić port nazajutrz o szóstej rano! Pan Powell umaczał pióro i zaczął przewracać kartki umowy: „A więc musimy wykreślić jego nazwisko” — powiedział obojętnie monotonnym głosem. „I co ja mam robić? — wybuchnął kapitan. — Biuro zamyka się o czwartej, a przecież w pół godziny nikogo nie znajdę.” „Biuro zamyka się o czwartej” — powtórzył pan Powell wodząc oczami po kartkach papieru i z najzupełniejszą obojętnością poprawiając od czasu do czasu jakąś literę. „Nawet gdyby mi się udało złapać dzisiaj kogoś, kto by był gotów zebrać się tak prędko, nie mógłbym go już tutaj oficjalnie wciągnąć na listę załogi, prawda?” Pan Powell zajęty był prowadzeniem linii poprzez rubryki odnoszące się do nieszczęsnego drugiego oficera, po czym odnotował coś na marginesie. Mógłby go pan sam wpisać na statku — rzekł nie podnosząc wzroku. — Ale nie wydaje mi się, by pan mógł łatwo znaleźć kogoś, kto zdecydowałby się tak bez namysłu skoczyć do wody.” Na to przystojny kapitan wpadł w rozpacz. Statek musi odpłynąć podczas jutrzejszego rannego przypływu, bo zanim wyruszy na morze, ma zabrać czterdzieści ton dynamitu i sto dwadzieścia ton prochu strzelniczego z pewnej miejscowości w dole rzeki. Wszystko jest przygotowane na następny dzień i gdyby statek się spóźnił, spowodowałoby to niesłychane zamieszanie i komplikacje… Musiałem tego wszystkiego wysłuchać, marząc o tym, żeby sobie poszedł, gdyż chciałem się dowiedzieć, dlaczego pan Powell kazał mi czekać. Po tym, co powiedział, nie widziałem powodu, dla którego miałbym się tu jeszcze zatrzymywać. Gdybym miał w kieszeni swoje świadectwo, próbowałbym wymknąć się po cichu; ale pan Powell powrócił do pozycji, w jakiej go zastałem, i znów huśtał nogą. Moje świadectwo leżało na biurku pod jego lewym łokciem i nie mogłem go stamtąd wyciągnąć. „Nie wiem — rzekł niedbale, zwracając się do bezradnego kapitana, lecz patrząc uparcie na mnie z takim wyrazem, jakby mnie wcale nie było — nie wiem, czy powinienem panu o tym mówić, ale mam pod ręką pewnego niezatrudnionego drugiego oficera.” „Czy pan przez to rozumie, że on jest tutaj?” — zawołał tamten rozglądając się po pustej części biura przeznaczonej dla interesantów, jak gdyby gotów był rzucić się natychmiast na cokolwiek, co by choć trochę przypominało drugiego oficera. Tak był przejęty swoimi kłopotami, że jestem zupełnie pewny, iż mnie wcale nie zauważył. Może też widząc mnie w wewnętrznej części biura przypuszczał, że jestem jakimś niższym funkcjonariuszem tej instytucji. Lecz gdy pan Powell skinął w moim kierunku, kapitan nagle uspokoił się i rzucił na mnie przeciągłe spojrzenie. Po czym pochylił się do ucha pana Powella — myślę, że wyobrażał sobie, iż mówi szeptem, ale ja go doskonale słyszałem: „Wygląda bardzo przyzwoicie.” „Naturalnie — odparł z całym spokojem kapitan portu patrząc wciąż na mnie. — Nazywa się Powell.” „Ach! rozumiem! — zawołał kapitan, jakby uderzony tą wiadomością. — Ale czy byłby gotów udać się natychmiast na statek?” Nagle ujrzałem moje mieszkanie — w północnej dzielnicy Londynu, gdzieś koło Dalston, na końcu świata — widziałem wszystkie moje rzeczy porozrzucane, pustą skrzynkę żeglarską gdzieś w szopie, na skraju zadymionego skrawka ogródka tych poczciwych ludzi, u których mieszkałem, i usłyszałem, jak kapitan portu mówi z zimną krwią: „Będzie dziś nocował na statku.” „Dobrze by to było” — rzekł kapitan „Ferndale” bardzo rzeczowo, jakby już wszystko było zadecydowane. Nie mogę powiedzieć, żebym oniemiał ze szczęścia, jakby można przypuszczać. Niezupełnie; raczej zaparło mi oddech z pośpiechu, z jakim to wszystko się stało. Wydawało mi się niemożliwe, żeby się to mnie właśnie zdarzyło. Lecz kapitan po chwili rozmowy prowadzonej z panem Powellem zbyt cicho, bym mógł coś usłyszeć, zaczął najwyraźniej mieć wątpliwości. Przypuszczam, że dowiedział się, iż dopiero co zdałem egzamin i nie mam żadnej praktyki oficerskiej, gdyż odwrócił się i obejrzał mnie, jakbym był na sprzedaż. „Młody — mruczał. — Wygląda jednak na to, że da sobie radę… Da pan sobie radę? Ma pan dużo dobrej woli (powiedział to nagle głośno do mnie) i tak dalej, prawda?” Zaledwie zdążyłem otworzyć i zamknąć usta, nic zaś nie powiedziałem, tak mnie to zaskoczyło. Lecz jemu to wystarczyło. Zachował się tak, jakbym go zagłuszył zapewnieniami, że jestem zaradny i pełen dobrej woli: „Naturalnie, naturalnie. Doskonale.” — I zwracając się do kapitana portu, który siedział huśtając nogą, powiedział, że w żaden sposób nie może wyruszyć na morze bez drugiego oficera. Ja zaś byłem niby widzem; jak gdyby wszystko to zdarzyło się komuś innemu, a ja przez cały czas widziałem go na wskroś. Pan Powell spoglądał na mnie swoimi błyszczącymi oczami. Lecz zakłopotany kapitan znów zwrócił się do mnie, jakby mnie chciał połknąć. „Mam nadzieję, że pan nie jest zarozumiały i że można będzie panu zwrócić uwagę, jak co ma być zrobione. Musi się pan jeszcze wielu rzeczy nauczyć, choć pewnie nie jest pan tego zdania.” Miałem już prawie ochotę ratować swoją godność i wytłumaczyć mu, że jeśli jest to aluzja do moich umiejętności żeglarskich, to powinien wiedzieć, że ktoś, kogo kapitan R. maglował przez półtorej godziny, jest na pewno dość kompetentny, by sprostać wszelkim zadaniom, jakie może nasuwać jego stary gruchot. Jednak nie pozwolił mi się narazić na śmieszność, bo zanim zdołałem otworzyć usta, już zmienił kurs i zwrócił się uprzejmie do pana Powella, który huśtając nogą ani na chwilę nie spuszczał mnie z oczu: „Chętnie wezmę tego pana młodego przyjaciela. Jeśli mu pan da zaraz do podpisania umowę drugiego oficera, to zabiorę od razu ze sobą wszystkie papiery.” Nagle zaświtało mi, że ten naiwny kapitan statku „Ferndale” przyjął jako pewnik, iż jestem krewnym kapitana portu! Zdumiało mnie to odkrycie, choć właściwie w tych okolicznościach pomyłka była rzeczą zupełnie naturalną. Powinienem był raczej podziwiać, w jaki milczący sposób to nieporozumienie zostało przyjęte i wykorzystane. Ale byłem wówczas zbyt ogłupiały, by cokolwiek podziwiać. Niecierpliwiłem się tylko, kiedy to się wyjaśni, i byłem takim osłem, że dziwiłem się niezmiernie, widząc, że pan Powell nie dostrzega tego nieporozumienia. Zauważyłem lekkie drganie, które przebiegło po jego twarzy i znikło, lecz zamiast sprostować pomyłkę, kapitan portu obrócił się na krześle i przemówił do mnie nazywając „Karolem”. Naprawdę tak powiedział. Zauważyłem, że przedtem rzucił szybkie, przelotne spojrzenie na moje świadectwo, bo widocznie nie był do tej chwili pewny, jakie noszę imię: „A teraz, Karolu, podejdź z drugiej strony do mojego biurka” — powiedział głośno. „Karolu!” — Zapewniam panów, że w pierwszej chwili nie wierzyłem, że zwraca się do mnie. Rozejrzałem się nawet wokoło szukając tego Karola, ale za mną nie było nikogo, z wyjątkiem owego jegomościa z chudą szyją, który wciąż pilnie pisał, i trzech innych kapitanów, którzy zmieniali surduty i sięgali po kapelusze przygotowując się do wyjścia. Ten pracowity z chudą szyją, nie odłożywszy nawet pióra, podniósł lewą ręką klapę obok swego biurka i powiedział uprzejmie: „Niech pan tędy przejdzie.” Przeszedłem jak we śnie i stanąwszy w obliczu pana Powella dowiedziałem się od niego, że mieliśmy się naprzód udać do Port Elisabeth, po czym napisałem swoje nazwisko na umowie statku „Ferndale”, jako drugi oficer. Rejs nie powinien trwać dłużej niż dwa lata. „Nie zrobi pan zawodu, co? — zapytał kapitan z niepokojem. — Byłoby z tego powodu moc kłopotów i wydatków. Ma pan dobrych sześć godzin, aby zebrać swoje rzeczy, i zdąży pan jeszcze przespać się trochę na statku do rana, póki nie zejdzie się załoga.” Łatwo mu było mówić o wybraniu się w sześć godzin w podróż, która nie powinna trwać dłużej niż dwa lata! On nie musiał dokonać tej sztuki, mając w dodatku skrzynkę zamkniętą w szopie, od której — jak sobie przypomniałem — klucz zapodział się jeszcze przed tygodniem. Ale ja też nie bardzo się tym przejmowałem. Myśl, że następnego ranka o szóstej niewątpliwie wyruszę na morze, jeszcze nie weszła mi całkowicie do głowy. Stało się to zbyt niespodziewanie. Pan Powell, wsuwając umowy do podłużnej koperty, powiedział z chłodnym półuśmieszkiem nie patrząc na żadnego z nas: „Mam nadzieję, Karolu, że nie splamisz nazwiska.” A na to kapitan przytakując z wielką dobrocią: „Z pewnością będzie się doskonale sprawował. Będę trochę na niego zwracał uwagę.” To rzekłszy złapał umowy i wspomniawszy, że chciałby wpaść na chwilę do tego biedaka w szpitalu, odszedł swym ciężkim, kołyszącym się krokiem, zwróciwszy się szorstko do mnie: „Tylko niech pan się nie da przejechać jak ten nieszczęsny chłopak, który wpadł pod wóz, jakby był głuchy i ślepy.” „Proszę pana — odezwałem się nieśmiało (w biurze wówczas był już prócz nas tylko ów z chudą szyją, który stał przy drzwiach na jednej nodze zawijając mankiety spodni przed wyjściem). — Panie kapitanie — rzekłem — zdaje się, że kapitan statku «Ferndale» przez cały czas myślał, że jestem pana krewnym.” Rozumiecie, panowie, że niepokoiłem się bardzo, czy to jest w porządku, ale pan Powell nie zdawał się tym ani trochę przejmować. „Doprawdy? — powiedział. — To zabawne, bo i mnie się także zdawało, że w ostatnich czasach odegrałem rolę dobrego wujaszka wobec kilku spośród was, młodych ludzi. Czy pan tak nie myśli? Jednak, jeżeli się to panu nie podoba, może mu to pan wyjaśnić, ale gdy już będziecie na morzu.” Zrobiło mi się trochę głupio. Pan Powell oddał mi wielką przysługę, gdyż w marynarce handlowej pierwszy rejs na stanowisku oficera jest dopiero prawdziwym początkiem kariery. Jemu ten początek zawdzięczałem. Zapewniłem gorąco, że tego dnia zrobił dla mnie więcej, niż kiedykolwiek zrobili wszyscy moi krewni razem wzięci. „O nie, nie — powiedział. — Mnie się zdaje, że najwięcej zrobił dla pana ten ładunek środków wybuchowych, który czeka w dole rzeki. Czterdzieści ton dynamitu — to dziś najlepsi twoi przyjaciele, młodzieńcze!” Może istotnie tak było. W każdym razie jasne to dla mnie, że nic nie zawdzięczałem samemu sobie. Ale gdy usiłowałem mu podziękować, przerwał moje jąkanie. „Niech pan nie dziękuje zbyt pochopnie — rzekł. — Rejs jeszcze nie jest skończony.” Tu nasz nowy znajomy umilkł, po czym dodał w zamyśleniu: — Dziwny człowiek. Jakby to miało jakieś znaczenie. Dziwny człowiek. — Zapewne nie jest rzeczą rozsądną brać na siebie w jakikolwiek sposób odpowiedzialność za czyny, których konsekwencji nie jesteśmy w stanie przewidzieć — zauważył Marlow przytakując. — Konsekwencją jego czynu było to, że otrzymałem posadę na statku — rzekł Powell. — Z tego nie mogło wyniknąć nic złego — dodał ze śmiechem, który zdradzał jego przypuszczalnie nieświadomą pogardę dla uogólnień. Lecz Marlow nie dał się zbyć byle czym. Był cierpliwy i skłonny do refleksji. Długie lata spędził na morzu i jestem głęboko przekonany, iż lubił to życie, bo na ogół sprzyja ono rozmyślaniom. Mówię tu o prawie zupełnie dziś zanikłym życiu pod żaglami. Tym, których moje twierdzenie zdziwi, chcę zwrócić uwagę, że życie to zapewniało człowiekowi, który mu się poświęcił, nieocenioną dla umysłu samotność i ciszę. Marlow miał zwyczaj poruszać sprawy ogólne w osobliwy sposób, w którym żart graniczył z powagą. — Ach, nie chcę przez to powiedzieć — rzekł — że pański imiennik, pan Powell, kapitan portu, skrzywdził pana. To nie leżało bynajmniej w jego intencji, a nawet gdyby tak było, nie miał możności uczynić tego. Był tylko człowiekiem, a niezdolność do czynów, które byłyby wyraźnie złe lub dobre, jest nierozłączna z naszym ziemskim istnieniem. Znamieniem naszym jest mierność. I może tak jest dobrze, gdyż najczęściej nie możemy być pewni, jakie skutki wywołają nasze czyny. — Nic nie wiem o skutkach — opowiadający przeciwstawił się odważnie Marlowowi. — Jakich skutków spodziewał się pan? Mogę pana zapewnić, że to, co zrobił, było dowodem niezwykłej dobroci. — Zrobił, co mógł — odparł łagodnie Marlow — i sam uważał, że to niewiele. Nie mogę się powstrzymać od przypuszczenia, że trochę złośliwie skorzystał ze sposobności, by oddać panu tę przysługę. Postawił pana w trudnej sytuacji. Pan chciał się dostać na statek, a on skwapliwie skorzystał z okazji, aby zaspokoić pana pragnienie i swoją zemstę. Skłaniam się do przypuszczenia, że pana tupet go zaniepokoił, a to była doskonała sposobność, by pana niezawodnie pognębić — gdyby pan przyjął posadę, uwolniłby się od pana zachowując wszelkie pozory życzliwości, a gdyby pan podniósł jakieś sprzeciwy (prosząc przedtem o poparcie, zwracam uwagę), mógłby bez trudu pozbyć się pana jako pewnego rodzaju naciągacza. Mógł był pan odmówić przyjęcia tej posady dla wielu bardzo poważnych powodów, na przykład po prostu z konieczności — termin był niebywale krótki; ale w tych okolicznościach równałoby się to pańskiej kompromitacji. Nasz nowy znajomy wytrząsnął popiół z fajki. — Myli się pan — rzekł. — Nie należę do ludzi, którzy by odmówili w tym wypadku, choć przyznaję, że to było trochę tak, jak gdyby ktoś wspomniał, że chciałby się wykąpać, i w odpowiedzi został natychmiast wyrzucony za burtę z tym, że albo utonie, albo będzie musiał pływać w ubraniu. Niemniej w pierwszej chwili nie miałem wrażenia, że się dostałem na głębinę. Wyszedłem z wolna z Urzędu Morskiego i przez pewien czas wałęsałem się po ulicach tak beztrosko, jakbym miał cały tydzień przed sobą. Ale powoli zdałem sobie sprawę, że czasu jest nawet mniej, niżby się wydawało. Było już późne popołudnie: miałem jeszcze parę rzeczy do kupienia, musiałem zająć się mnóstwem drobnych spraw, parę osób zobaczyć. Jedną z nich była moja ciotka, jedyna krewna, która kłóciła się z moim biednym ojcem, póki żył, o jakieś głupstwa bez znaczenia. Zapisała mi swój majątek. Odwiedzałem ją zawsze z poczucia przyzwoitości. Tyle trzeba było załatwić do wieczora, że nie wiedziałem, od czego zacząć. Miałem ochotę usiąść na wysepce na środku jezdni i złapać się za głowę. Czułem się tak, jakby mi pod czaszką puszczono w ruch jakiś motor. Wreszcie wsiadłem do pierwszej nadjeżdżającej dorożki i powiem panom, że trudno mi było w niej usiedzieć, gdy jeździła po ulicach w różne strony, zatrzymując się to tu, to tam, podczas gdy paczki gromadziły się wokoło mnie, a motor w mojej głowie z każdą minutą nabierał większego rozpędu. Spokój ludzi idących chodnikami denerwował mnie do najwyższego stopnia, a obsługa w sklepach była jak rozespana: niemrawe bałwany. Zabawna rzecz, jak na człowieka wpływa pewien szczególny stan umysłu: każdy, kto nie działa zgodnie z rytmem naszego podniecenia, wydaje się nam diabelnie wrogi. A stan mego umysłu już przez sam pośpiech, niepokój i wzrastające uczucie triumfu był dość osobliwy. Motor w mej głowie szedł wciąż bez chwili przerwy, z największą szybkością, aż do jedenastej w nocy, kiedy nagle przy wejściu do portu, przed wielką żelazną bramą w murze— stanął. Brama ta była zamknięta i zaryglowana. Dorożkarz, zrzuciwszy bagaże z dachu swego wehikułu w ramiona młodego Powella, odjechał pozostawiając go samego ze skrzynką marynarską, z workiem z płótna żaglowego i paroma paczkami leżącymi u jego stóp na chodniku. Była to wąska, ciemna ulica, jak nam powiedział. Nędzne, stojące rzędem domy po drugiej stronie robiły wrażenie pustych: nie błyskało tam nawet najmniejsze światełko. Jaskrawy blask bijący z dość oddalonego szynku sprawiał, że ta część ulicy zdawała się ciemna jak grób. Parę ludzkich postaci, które zjawiwszy się tajemniczo, jakby wyłoniły się spod ziemi, unikało kręgów słabego światła rzucanego przez latarnie na bramie. Postacie te poruszały się ostrożnie, stąpając cichymi krokami, jak drapieżne zwierzątka skradające się w pobliżu obozowego ogniska. Powell zgromadził swoje rzeczy i krążył dokoła nich jak kura koło piskląt. Ochrypły głos odezwał się: „Pozwól, kapitanie, zanieść nam pańskie rzeczy! Jesteśmy tu z kolegą.” Był to wysoki, kościsty, siwowłosy opryszek ze szczęką buldoga, w podartej bawełnianej koszuli i welwetowych spodniach. Jego ogromne, podkute buty rysowały się niewyraźnie, podobne do dwu trumien. Kamrat, który dostawał mu ledwo do łokcia, wysunąwszy się naprzód, ukazał bladą twarz z długim, zwieszonym na kwintę nosem i brodą niemal w zupełnym zaniku. Wyglądał, jakby właśnie wylazł ze skrzyni od śmieci; w szkockiej czapce i za długim, postrzępionym płaszczu żołnierskim. Ze swą śmiertelnie bladą twarzą przypominał okropnie brudnego chorego w podartym szlafroku. Płaszcz jego był otwarty z przodu, a reszta stroju składała się z pary spodni oraz jednej szelki, która biegła na ukos przez jego nagą, kościstą pierś. Mrugał szybko powiekami, jak gdyby oślepiało go słabe światło, podczas gdy jego szef, stary bandyta, spoglądał na Powella spod swych obwisłych brwi. „Powiedz słówko, kapitanie. Pan władza nas wpuści. Zna nas obu.” — Nie odpowiedziałem mu — ciągnął dalej Powell. — Przysłuchiwałem się krokom po drugiej stronie bramy, których echo rozlegało się między ścianami składów, niczym w niezamieszkanym mieście wśród bardzo wysokich budynków, ciemnych od piwnic aż po dach. Nikt by się nigdy nie domyślił, że o rzut kamieniem leży otwarta przestrzeń wód, a na niej spoczywają wielkie statki. Nieliczne latarnie gazowe, oświetlające tu i ówdzie jakiś fragment muru, wydawały się w ciemności ogarkami świec w ciągnących się jedna za drugą piwnicach, a samotne kroki zbliżały się: tup, tup. Portowy policjant, barczysty i poważny, wkroczył w oświetloną przestrzeń po drugiej stronie bramy: „Halo! Co się tu dzieje?” Był naprawdę bardzo zdziwiony, ale po niedługich pertraktacjach wpuścił mnie do środka wraz z dwoma włóczęgami niosącymi moje bagaże. Nazrzędził jednak na nich i zamknął gwałtownie bramę z głośnym hukiem. Przeraziłem się odkrywszy, ilu nie zauważonych przeze mnie nocnych ptaszków zebrało się w ciemnościach ulicy w tak krótkim czasie. Zaledwie weszliśmy do środka, ukazali się za kratami, milczący jak tłum okropnych zjaw. Nagle gdzieś dalej, na ulicy, może w pobliżu szynku, rozległ się taki zgiełk, jakby wyłamano bramy Bedlamu*: wołania, wrzaski, jakiś okropny, przenikliwy krzyk — na te odgłosy wszystkie głowy za kratą znikły. „Patrzcie tylko — dziwił się policjant. — Nie mogę zrozumieć, że przez ten czas, gdy pan czekał, nie porwali panu rzeczy.” „Nie pozwoliłbym” — rzekłem zadzierzyście, lecz nie zrobiło to wrażenia na policjancie. „Dużo by pan zrobił! Worek znikłby za jednym ciemnym rogiem, skrzynka za drugim. Nie rozerwałby się pan. A zanimby pan zdołał ubiec trzy jardy, już podstawiliby nogę i rzuciliby się na pana. Powiadam, miał pan niezwykłe szczęście, że na High Street tej nocy nie podpatrzył pana obładowanej dorożki któryś z tych «równych» chłopaków. Ten tu Ted to porządny chłop… Wszedłeś na uczciwą drogę, Ted, co?” „Zawsze nią szedłem, panie władzo” — odparł z głębokim przekonaniem wysoki opryszek. Tamto mizerne stworzenie zdawało się nieme i tylko podskakiwało wlokąc po ziemi poły swego żołnierskiego płaszcza. „A pewnie, pewnie — rzekł policjant. — No, a teraz naprzód, marsz!… Jest uczciwy, bo nie ma śmiałości do tamtej roboty — zwierzył mi się. — Nie ma do tego drygu. Tak czy inaczej nie spuszczę tej dwójki z oka, póki nie wyjdą za bramę. Ten mały to istny diabeł. On to do wszystkiego ma dryg, tylko siły nie ma. Tak, tak. Miał pan szczęście, że pan dostał się tu cały i z wszystkimi rzeczami.” Trochę mu nie dowierzałem. Wydawało mi się niemożliwe, żebym zdążywszy zebrać się na czas z takim pośpiechem i trudem, mógł z takiego powodu stracić okazję rozpoczęcia mej kariery. Zapytałem: „Czy podobne wypadki często zdarzają się tak blisko bramy portowej?” „Często? Nie! Naturalnie, że nieczęsto, bo nie zdarza się też często, żeby ktoś tak późno w nocy przyjeżdżał na statek z pełną dorożką bagażu. Od trzynastu lat służę w policji portowej i nie pamiętam, aby się to zdarzyło.” Tymczasem szliśmy za moją skrzynką przez rodzaj wąskiego, głębokiego zaułka rozdzielającego dwa wysokie składy, między uczciwym Tedem i „małym diabłem”, jego kamratem, który musiał biec, aby mu dotrzymać kroku. Brzeg jego żołnierskiego płaszcza, powiewając za nim, nieomal wlókł się po ziemi, tak że miało się wrażenie, iż on sam posuwa się na kółkach. Na rogu mrocznego zaułka, obok żelaznego słupa latarni, z ciemności nocy, wychyliło się nagle wysunięte ramię bukszprytu z delfiniakiem zakończonym w kształcie grotu. Było to nabrzeże. Bagaż został złożony w miejscu oświetlonym, a uczciwy Ted spytał zachrypłym głosem: „Panie szefie, a gdzie jest pański statek?” Nie wiedziałem. Policjanta zainteresowała moja nieświadomość: „Pan nie wie, gdzie jest pański statek? — zapytał z ciekawością. — Pan, drugi oficer! Przecież pan pracował na tym statku?” Nie mogłem mu wyjaśnić, że tylko los pracował na moją posadę. Odpowiedziałem więc krótko, że nie znam jeszcze mojego statku. Na to zauważył: „Właśnie widzę to. Statek jest przed nami. Oto on.” Widniejący w świetle lamp gazowych osprzęt dziobu statku napełnił mnie zainteresowaniem i szacunkiem: maszty były wysokie, łańcuchy i liny grube, a całość wywierała wrażenie czegoś potężnego i budzącego zaufanie. Bak, zaledwie muśnięty światłem, majaczył niewyraźnie ponad wąską wstęgą nabrzeża; pozostała część statku była tylko czarną smugą w ciemnościach. Stanąłem oko w oko z moim startem życiowym. Postąpiliśmy wszyscy razem parę kroków naprzód brudnym chodnikiem między burtą statku a wznoszącą się obok ścianą składu, aż uderzyłem boleśnie nogą o krawędź pomostu. Policjant przytłumionym basem zawołał cicho: „Hej tam, na «Ferndale»!” Odpowiedział mu zza nadburcia słaby i ponury odgłos, coś jakby brzęczenie czy stękanie. Niejasno dostrzegałem spoczywający na poręczy nieregularny krągły kształt, może kulę z drzewa. Nie poruszała się wcale, lecz kiedy wydobyło się z niej przytłumione brzęczenie, jakby jeszcze słabsze echo poprzedniego ponurego dźwięku, doszedłem do przekonania, że musi to być głowa dozorcy okrętowego. Dzielny policjant rzucił szyderczo, przedrzeźniając oficjalny ton: „Tu drugi oficer. Ruszże się tam trochę.” Stwierdzenie tej prawdy ścisnęło mnie w dołku (wiadomo, że wzruszenia objawiają się u człowieka w tym właśnie miejscu), gdyż jasne mi się stało, że w rzeczywistości i naprawdę dla tego policjanta nie jestem niczym więcej, tylko drugim oficerem jakiegoś statku, takim samym jak wielu innych. Wzruszył mnie ten namacalny dowód mojej nowej godności; obraził tylko ton tej wypowiedzi. Niemniej dałem mu napiwek, którego się spodziewał. Po czym stracił wszelkie zainteresowanie moją osobą — czy to żartobliwe, czy inne — i odszedł z powagą prowadząc przed sobą uczciwego Teda, który szedł pomrukując do siebie jak zgłodniały olbrzym ludożerca, oraz jego odrażającego, niemego, małego kamrata w żołnierskim płaszczu; ten drugi przez cały czas nie wydał ani jednego dźwięku. Między wysokimi nadburciami statku, na szańcu, na który rzucała cień jego wyższa część rufowa oraz górujące nad nią budynki składów, było bardzo ciemno. Opadłem ciężko, jakby mi podcięło nogi, na moją skrzynkę stojącą w pobliżu tylnego luku. Poczułem się nagle bardzo zmęczony i bezsilny. Dozorca, którego zaledwie mogłem dojrzeć, oparł się o kabestan w ataku zduszonego, żałosnego kaszlu. Dyszał ciężko, powtarzając bardzo cicho: „O, Boże! O, Boże! — i chwytał tak długo powietrze, że wstałem, przestraszony i niezdecydowany, co robić. — Rok już będzie na Boże Narodzenie, jak chwycił mnie ten kaszel. Ale to nic.” Wyglądał, jakby miał przynajmniej ze sto lat. Nie przyjrzałem mu się nigdy dokładnie, gdyż zanim rano zjawiłem się na pokładzie, już zeszedł na ląd i znikł mi z oczu; ale pozostawił po sobie wrażenie najsłabszej istoty, jaka kiedykolwiek żyła na tym świecie. Głos miał tak cichy jak brzęk komara. Okrucieństwem byłoby żądać pomocy od tego cienia człowieka, zabrałem się więc sam do roboty i zacząłem ciągnąć moją skrzynkę czarnym jak smoła korytarzem pod tylnym pokładem, gdy tymczasem dozorca wzdychał i stękał obok mnie, jakby mój wysiłek przewyższał jego siły. Aż wreszcie, gdy dość głośno huknąłem w gródź, ostrzegł mnie swym słabym, zadyszanym i sapiącym głosem, abym był bardziej uważny. „O co chodzi?” — spytałem dość szorstko, niezadowolony, że takie nędzne, niedołężne widmo ośmiela się mnie strofować. „To nic, to nic, panie! — tłumaczył z takim pośpiechem, że się znów zadyszał, a mnie zrobiło się go żal. — Tylko że kapitan i jego żona nocują na statku. A to dama, której nie wolno przeszkadzać. Wrócili o pół do dziewiątej i pozwolono nam świecić w kabinie do dziesiątej.” Uderzyła mnie ta ważna wiadomość. Nie byłem jeszcze nigdy na statku, którego kapitan miałby ze sobą żonę. Słyszałem od kolegów, że na statku żona kapitana może zrobić dużo złego, jeżeli jej się przypadkiem ktoś nie podoba; szczególnie nowo poślubiona żona, jeśli jest młoda i ładna. Natomiast starym i doświadczonym żonom wydaje się, że znają się na sprawach statku lepiej niż sam kapitan i swym sokolim wzrokiem dojrzą wszystko, co się na nim dzieje. Jest to jakby nadetatowy oficer, z gatunku najbardziej przykrych i twardych, który co wieczór zdaje swój raport. Na statku nawet najlepsza żona jest zawadą. Wedle powszechnej opinii trudniej zadowolić kapitana, który ma na statku żonę; czy dlatego, że chciałby się pochwalić swą władzą przed podziwiającą go kobietą, czy dlatego, że kochając lęka się o jej bezpieczeństwo, czy też po prostu dlatego, że irytuje go jej obecność — tego nikt z ludzi, z którymi rozmawiałem na ten temat, nie umiał powiedzieć na pewno. Pozbierawszy swoje rzeczy zapaliłem zapałkę i rzuciłem olśnione spojrzenie na swoją kajutę, po czym złożyłem na koi zwiniętą pościel, nie zadając sobie trudu, aby ją rozpakować. Nie byłem już teraz ani śpiący, ani zmęczony. Myśl, że rozstałem się ze stałym lądem na wiele, wiele najbliższych miesięcy, napełniała mnie ogromnym spokojem i zadowoleniem. Marynarze rozumieją, co przez to chcę wyrazić. Marlow potakująco skinął głową: — Jest to uczucie właściwe wyłącznie temu zawodom — brzmiał jego komentarz. — Uczucie zupełnie obce innym zajęciom czy rzemiosłom. Jedynie zawód, który pociąga przede wszystkim wizją nieustannych przygód, obdarza takim głębokim uczuciem tych, którzy mu się poświęcają. Przyznaję, że trudno je określić. — Nazwałbym je spokojem morza — powiedział Karol Powell poważnym głosem, ale patrząc na nas tak, jakby się spodziewał, że go wyśmiejemy, i jakby był gotów śmiać się razem z nami, aby ratować swoją reputację człowieka rozsądnego. Żaden z nas jednak nie śmiał się z Karola Powella, który uczynił nas świadkami swego startu życiowego. Miał szczęście do słuchaczy. — Doskonałe określenie — rzekł Marlow patrząc na niego z uznaniem. — Marynarz znajduje w wypełnianiu obowiązków swojego zawodu głębokie poczucie pewności. Życie na morzu, które stawia człowiekowi tyle wymagań, ma tę wyższość nad życiem na lądzie, że żądania jego są proste i nie można się od nich uchylić. — Święte słowa — zgodził się Powell. — Nie można się od tych żądań uchylić! Było rzeczą raczej niespodziewaną, że mój dawny przyjaciel i nasz nowy znajomy tak się doskonale rozumieli, stanowili oni bowiem zupełne przeciwieństwo. U jednego indywidualność przejawiała się w długości, u drugiego zaś w szerokości, co już stanowi dostateczną podstawę do nie dających się pogodzić różnic. Marlow wysmukły, o niedbałej postawie, skomponowany w różnych odcieniach brunatnej barwy, pozbawiony najmniejszego nawet śladu blichtru, miał skupione, a zarazem mgliste spojrzenie; cechowała go pewna obojętność w obcowaniu z ludźmi i skryta drażliwość idąca w parze ze skłonnościami do schorzeń wątroby. Tamten znów był przysadzisty, szeroki w ramionach, o grubych kończynach; ciało jego zdawało się posiadać obfitość zdrowych organów doskonale funkcjonujących, co nadawało żywość kolorytu tej postaci o lekko falistych, czarnych jak węgiel włosach i połyskujących okrągłych oczach, osadzonych w otwartej, męskiej twarzy. Między ludźmi o tak różnych organizacjach fizycznych nie można się było spodziewać najmniejszego podobieństwa w usposobieniach. Zauważyłem jednak, że u ludzi świeckich spędzających swe życie na statkach, tak samo jak wśród świętych mężów zgromadzonych w klasztorze, rozwijają się cechy stanowiące o ich głębokim podobieństwie. Zapewne dlatego, że służba na morzu, podobnie jak służba w świątyni, odrywa od marności i błędów tego świata, który nie rządzi się surowymi regułami. Ludzie żyjący na morzu rozumieją się wzajemnie w swych poglądach na sprawy ziemskie, prostota bowiem jest dobrym doradcą, a samotność — niezłym wychowawcą. Wspólne im jest nastawienie umysłu będące połączeniem naiwności i sceptycyzmu, z którym łączy się nieoczekiwana przenikliwość dotycząca przyczyny zdarzeń, niczym u obojętnych widzów w czasie rozgrywek sportowych. Powell wziął mnie na bok, aby powiedzieć: — Podoba mi się to, co on mówi. — Doskonale się rozumiecie — zauważyłem. — Znam takie typy — rzekł Powell podchodząc do okna, aby spojrzeć na swój kuter, który unosiła jeszcze fala przypływu. — To jest ten typ, który lubi obracać jakąś myśl dla samej przyjemności jej roztrząsania. — Utrzymuje go to w dobrej formie — rzekłem. — Utrzymuje go na poziomie — przyznał. — Czy może wolałby pan takiego, który pozwala swym myślom leżeć spokojnie? — Nie, tego nie lubię — odparł nasz nowy znajomy. Najwyraźniej łatwo było z nim dojść do porozumienia. — Marlow bardzo mi się podoba — ciągnął dalej — choć niełatwo go rozgryźć. Pewnie potrafi niejedno. Czym się zajmuje? Poinformowałem go, że nasz przyjaciel Marlow przed paroma laty zdecydował się — bez wielkiego przekonania — porzucić morze. — Wyobraził sobie, że ma go dosyć — dodał w formie komentarza Powell. — Tak, „wyobraził sobie” jest w tym wypadku właściwym słowem — zauważyłem przypomniawszy sobie że jego pobyt wśród nas, choć trwał tak długo, miał charakter niejako tymczasowy. Rok za rokiem spędzał na lądzie niby odpoczywający na gałęzi ptak, tak pełen sił, tak gotów poderwać się nagle i wrócić do swego żywiołu, że niepodobna zrozumieć, dlaczego siedzi jeszcze bez ruchu, choć czas upływa. Morze to właściwy żywioł marynarza, Marlow przewlekający swój pobyt na lądzie był więc dla mnie kimś, kto wzbudza niezwykłe współczucie, jak ptak, który w głębi serca stracił wiarę w piękną sztukę latania. ROZDZIAŁ DRUGI PAŃSTWO FYNE I ICH MŁODA PRZYJACIÓŁKA Staliśmy wtedy wszyscy w pokoju. Do okna, gdzie usunęliśmy się z Powellem, zbliżył się ciemny, opanowany w ruchach Marlow. — Jak się nazywał ten szczęśliwy los pana? — zapytał. Powell patrzył przez chwilę na niego: — Aa! „Ferndale”. Z Liverpoolu. Statek towarowo–pasażerski. — „Ferndale” — powtórzył Marlow w zamyśleniu — „Ferndale”. — Zna go pan? — Nasz przyjaciel — rzekłem — wie coś niecoś o każdym statku. Zdaje się, że włócząc się po morzach, wszędzie wtykał swój ciekawy nos. Marlow uśmiechnął się: — Widziałem „Ferndale” co najmniej raz w życiu. — Najpiękniejszy statek, jaki kiedykolwiek został spuszczony na wodę — oznajmił z przekonaniem Powell. — Z całą pewnością. — Statek robił wrażenie solidnego i wygodnego — potwierdził Marlow. — Nadzwyczaj wygodnego, choć niezbyt szybkiego. — Dla każdego rozsądnego człowieka był on dość szybki, przynajmniej póki ja byłem na nim — warknął Powell, odwrócony do nas plecami. — O każdym statku można powiedzieć, że jest dość szybki dla rozsądnego człowieka — Marlow uogólnił pojednawczym tonem. — Marynarz to nie turysta. — Nie — mruknął Powell. — Czas nie ma dla niego znaczenia — podsunął Marlow. — I ja też nie przywiązuję do tego wagi — rzekł Powell. — Niemniej jednak szybkością statku chlubimy się jak pióropuszem. — To prawda. Ale ta ozdoba przynosi korzyść tylko właścicielowi statku. Ale, ale, jakże on się nazywał? — Właściciel „Ferndale”? Anthony. Kapitan Anthony. — Tak, właśnie tak. W porządku — przytaknął w zamyśleniu Marlow. Nasz nowy znajomy spojrzał nań przez ramię. — Jak pan to rozumie? A czy nie byłoby w porządku, gdyby kapitan nazywał się Brown? — Marlow pewnie go znał — objaśniłem. — Bo jak się okazuje, Marlow umie także coś powiedzieć o każdej duszy, jaka kiedykolwiek wędrowała po morzu w ciele marynarza. Powell chyba przedziwnie łatwo ulegał sugestii słów, gdyż wyglądając znów przez okno mruknął: — To była zacna dusza. Odnosiło się to najwyraźniej do kapitana „Ferndale”. Marlow zaprotestował zwracając się do mnie: — Nie znałem go. Doprawdy, nie znałem go wcale. To była zacna dusza. Nic w tym tak bardzo nadzwyczajnego, prawda? Ale nawet tego o nim nie wiedziałem. Wszystko, co o nim wiem, streszcza się w wydarzeniu, które można by zatytułować: Fyne! Na to Powell, który najwyraźniej potrafił być również wojowniczy, odwrócił się od okna. — Cóż pan, u licha, przez to rozumie? — zapytał. — Wydarzenie, którego tytuł: Fyne… — powtórzył rozdzielając z naciskiem słowa. Ale Marlow nie dał się zbić z tropu: — Mówiąc o wydarzeniu nie miałem na myśli żadnego nieszczęśliwego wypadku. Bynajmniej. Fyne był poczciwym człowieczyną, pracował jako urzędnik. Przez „wydarzenie” rozumiem coś, co jest spowodowane przez ślepy traf i nie z czyjegokolwiek rozumnego zamierzenia. W ten sposób zazwyczaj szwagier zjawia się w życiu człowieka. Marlow powiedział to tonem usprawiedliwienia, a wobec tego, że nasz nowy znajomy znów odwrócił się do okna, uważałem za swój obowiązek odpowiedzieć: — Jesteś wytłumaczony. W większości małżeństw rozumne zamierzenie małą odgrywa rolę, ale małżeństwa przez to nie stają się gorsze. Rozum prowadzi czasem równie daleko na bezdroża jak namiętność. Wiem, że nie jesteś cynikiem. Marlow uśmiechnął się do przeszłości swym dobrym uśmiechem, jak gdyby nie czuł niechęci do tych, których ongiś znał. — Małżeństwo małego pana Fyne było bardzo udane. Zawarte zostało bez najmniejszego wyrachowania. Trzeba wiedzieć, że Fyne był zapalonym piechurem. Spędzał swe urlopy wędrując po całym ojczystym kraju. Gusta jego były skromne. Wypełniał program swych wakacji z bezgraniczną wiarą i wytrwałością W odpowiedniej porze roku można było spotkać małego pana Fyne, barczystego i poważnego, dźwigającego zniszczony plecak i dążącego przez pola do jakiejś dzwonnicy przy kościele. Nienawidził dróg. Napisał nawet kiedyś małą książeczkę zatytułowaną Przewodnik włóczęgi i uważany był za autorytet w sprawach ścieżek Anglii. No i pewnego roku podczas swej ulubionej wędrówki po bezdrożach zaszedł od tyłu do ładnej wioski w hrabstwie Surrey i spotkał tam pannę Anthony. Jak widzicie był to czysty przypadek. Porozumienie miedzy nimi nastąpiło prawdopodobnie przy jakimś przełazie u płota. Mały pan Fyne miał bardzo wzniosłe poglądy na przeznaczenie kobiet na tym świecie, na naturę ziemskiej miłości, na obowiązki doczesnego żywota i na tym podobne sprawy. Zapewne wyjawił je swej przyszłej małżonce. Panna Anthony miała także jasno sprecyzowane poglądy na życie, różne od jego poglądów. Nie znam historii ich zalotów, wyobrażam sobie tylko, że kryli się z nimi gdzieś w zaroślach, pod żywopłotami, i na pewno odbywały się one ze wzniosłą powagą… — Dlaczego by mieli się kryć? — zapytałem. — Ze względu na ojca panny. Był to człowiek brutalny, a przy tym sentymentalny, który miał swoiste poglądy na prawa ojcowskie. Był postrachem otoczenia, ale mimo to duma z pochodzenia żony stanowiła jedyny przejaw wyobraźni twórczej małego pana Fyne. Pobudzało to też jego pomysłowość. Przyznacie, że niełatwą jest rzeczą wtrącić do ogólnej rozmowy nazwisko panieńskie żony. Ale mój prostaczek—Fyne posługiwał się w tym celu kapitanem Anthony, inaczej nie byłbym nigdy o nim słyszał. „Brat mojej żony, marynarz” — tak to brzmiało. Wyjeżdżał z tym „bratem—marynarzem” przy każdej okazji: sprawy Indii i kolonii, kwestie handlowe, rozmowy o podróżach, urlopach spędzonych nad morzem i tym podobne. Pamiętam raz „brat mojej żony, kapitan Anthony” był zacytowany w całkiem niejasnym związku z zachodem słońca. A mały pan Fyne nie omieszkał nigdy dodać: „Syn Carleona Anthony, wie pan, tego poety.” Zniżał głos wymawiając te słowa, robiło to wrażenie na ludziach albo też udawali, że robi to na nich wrażenie. Zmarły poeta Carleon Anthony opiewał ongiś w nadzwyczaj udanej formie wierszowanej przyjemności życia rodzinnego i towarzyskiego w naszych czasach, wziął sobie bowiem za temat, mówiąc jego własnymi słowami: „sławienie wyników postępu trwającego od sześciu tysięcy lat, a dążącego do wysublimowania myśli, obyczajów i uczuć”. Nie wiem, dlaczego postawił termin sześciu tysięcy lat. Poematy jego czytało się jak sentymentalne powieści napisane wierszem o istotnie wysokich wartościach. Człowiek miał uczucie, jak gdyby urocza dama zabrała go na wsi na rozkoszną przejażdżkę wózkiem zaprzężonym w kucyki. Lecz w domowym pożyciu tenże sam Carleon Anthony zdradzał ślady pierwotnego temperamentu jaskiniowca. Był to ciężko zbudowany, nieugięty człowiek o przystojnej twarzy, arbitralny i wymagający wobec podwładnych, a zdumiewająco słodki w stosunku do obcych, którzy go podziwiali. Ten kontrast w postępowaniu musiał szczególnie drażnić jego cierpliwą rodzinę. Po śmierci drugiej żony syn, którego tylko dla kaprysu upierał się kształcić w domu, uciekł w nader konwencjonalny sposób i jak gdyby mu zbrzydły powaby cywilizacji, mówiąc w przenośni, rzucił się w morze. Córka (starsza z nich dwojga) czy to z litości, czy dlatego że kobiety z natury są bardziej wytrzymałe, pozostała jeszcze parę lat w niewoli poety, aż wreszcie skorzystała także ze sposobności, by się uwolnić, i rzuciła się w ramiona, muskularne ramiona zamiłowanego piechura, pana Fyne. Był to albo bardzo szczęśliwy traf, albo dowód wielkiego sprytu. Urzędnik jest, jak sądzę, ostatnim wśród ludzkich stworzeń, które by zachowało te cechy jaskiniowca, od jakich starała się uciec. Po ślubie ojciec nie chciał się z nią już nigdy widzieć. Trudno zrozumieć taki nieprzejednany egoizm, chyba że będziemy go traktować jako perwersyjną odmianę subtelności. Podawano też w wątpliwość, czy Carleon Anthony na długo jeszcze przed śmiercią był zupełnie zdrów na umyśle. Większość powyższych szczegółów wydobyłem od Marlowa, gdyż sam znałem tylko wiersze Carleona Anthony — nie porywające, ale jednak urocze. Marlow zapewniał mnie, że małżeństwo państwa Fyne było najzupełniej udane i nawet szczęśliwe w sposób poważny, daleki od płochej wesołości; pobłogosławione zostało trojgiem zdrowych, pełnych energii i zaradnych dzieci, samymi dziewczynkami. Wszystkie trzy miały też zamiłowanie do pieszych wędrówek. Nawet najmłodsza, gdyby jej nie wstrzymywano, wędrowałaby milami. Pani Fyne miała rumianą cerę osoby, która przebywa dużo na świeżym powietrzu, nosiła podobne do męskich koszul bluzki z krochmalonym przodem, stojącym kołnierzykiem i długim krawatem. Marlow poznał się z nimi pewnego lata na wsi, gdzie zwykle wynajmowali domek na wakacje… W tym miejscu Powell przerwał nam, zapowiadając, że musi nas opuścić. Rozpoczął się przypływ, oznajmił odchodząc pośpiesznie od okna. Chciał być na pokładzie swego kutra, zanim zacznie się kołysać, i naturalnie przenocuje na nim. Zawsze nocował na kutrze podczas wycieczek morskich. Odszedł szybko, bez ceremonii i pozostawił wrażenie, jakbyśmy go znali od dawna. Prostota, z jaką opowiedział nam o swoim starcie życiowym, postawiła go z nami na przyjacielskiej stopie. Nie przypuszczałem, że go jeszcze kiedy zobaczę. Marlow wyraził nadzieję, że wkrótce się z nim spotka. — Przez całe lato żegluje u ujścia rzeki. Z łatwością odnajdę go podczas jakiegoś weekendu — zauważył dzwoniąc na kelnerkę, by uregulować rachunek. Zapytałem później Marlowa, dlaczego chciał podtrzymać tę przypadkową znajomość. Wyznał mi, usprawiedliwiając się jakby, że przyczyny należy szukać w najpospolitszej ciekawości. Pochlebiam sobie, że rozumiem wszelkie odmiany ciekawości: ciekawość zwykłych zdarzeń, zwykłych przedmiotów, zwykłych ludzi. Jest to najbardziej godna szacunku cecha ludzkiego umysłu — nie mogę w istocie zrozumieć, jaka jest korzyść z umysłu pozbawionego ciekawości. Przypomina on wiecznie zamknięty pokój. Ale w tym wypadku Powell pozwolił nam już wejrzeć w samą głąb osobowości, takiej, jaką była: osobowości, która miała zdolność dostrzegania i wyczucie kaprysów losu, lecz zasadniczo z natury była prosta. Marlow zgodził się ze mną. Wytłumaczył mi jednak, że to nie Powell wyłącznie pobudzał jego ciekawość. Początków jej należałoby szukać znacznie dawniej, w jego znajomości z państwem Fyne, zawartej przypadkowo na wsi. To niespodziewane spotkanie z człowiekiem, który żeglował z kapitanem Anthony, rozbudziło ją na nowo. Rozbudziło ją w pewnym celu, a tym celem było zapoznanie mnie także z początkiem i charakterem tej znajomości. Wiadomości tych udzielał mi stopniowo, z przerwami, które nie są tu zaznaczone. Za pierwszym razem powiedziałem Marlowowi z pewnym zdziwieniem. — O ile pamiętam, mówiłeś przecież, że nie znasz kapitana Anthony? — Nie. Nie widziałem go nigdy. Od tej pory minęły lata, ale wydaje mi się, że słyszę jeszcze, jak uroczysty mały pan Fyne oznajmia swym głębokim głosem, że Wkrótce odwiedzi ich brat jego żony: „Pan wie, syn poety.” Powrócił wówczas do Londynu po długiej podróży i miał przyjechać do swych krewnych na kilka tygodni, o ile tylko zajęcia mu pozwolą. „Bez wątpienia my dwaj znajdziemy wiele tematów do rozmowy w związku z naszym wspólnym zawodem” — dodał z godnością mały pan Fyne, poważnym, przyciszonym tonem, jak gdyby marynarka handlowa była tajną organizacją. Musisz wiedzieć, że z państwem Fyne utrzymywałem stosunki towarzyskie jedynie na wsi, w czasie ich wakacji. Ów rok był już trzecim rokiem naszej znajomości. O ich życiu w mieście wiedziałem tylko tyle, ile można wywnioskować przez analogię. Późnym popołudniem grywałem z Fyne’em w szachy, a czasem przychodziłem do ich domku tak wcześnie, że zasiadałem z całą rodziną do podwieczorku przy dużym okrągłym stole. Siedzieli wokół niego wszyscy, opaleni, nie uśmiechając się i mówiąc bardzo niewiele. Nawet dzieci były milczące i jakby pogardliwe względem siebie i rodziców. Fyne mruknął czasem głębokim, piersiowym głosem jakąś nic nie znaczącą uwagę. Pani Fyne uśmiechała się odruchowo (miała wspaniałe zęby) nalewając herbatę i rozdając chleb z masłem. Coś, co nie było ani chłodem, ani obojętnością, lecz jakimś szczególnym opanowaniem, nadawało jej wygląd godnej zaufania, bardzo zdolnej, wzorowej guwernantki; jak gdyby Fyne był wdowcem, a dzieci nie jej własne, ale powierzone jej spokojnej, energicznej i obcej wzruszeniom opiece. Można się było spodziewać, że zwróci się do męża per „panie”. Gdy mówiła do niego „John”, budziło to zdziwienie jak niewłaściwa poufałość. Atmosfera wakacji była — jeśli można tak się wyrazić — radośnie nudna. Cała gromadka miała zdrowy wygląd, dobrą cerę, bystre oczy, lecz nikt się tu szczerze nie uśmiechał, chyba któraś z ich młodych przyjaciółek. Łamałem sobie głowę nad problemem tych zaprzyjaźnionych dziewcząt. Nie umiem sobie wytłumaczyć, gdzie państwo Fyne wynajdywali te śliczne stworzenia i nakłaniali je do pobytu z nimi. W pierwszej chwili Wpadłem na dziki pomysł, że sprowadzano je, by zabawiały Fyne’a. Wkrótce jednak przekonałem się, że zaledwie je rozróżniał, choć obecność ich spotykała się z jego uroczystą aprobatą. W rzeczywistości dziewczęta te przyjeżdżały dla pani Fyne i odnosiły się do niej z pełnym podziwu szacunkiem. Widocznie odpowiadała pewnym potrzebom ich natury. Siadywały u jej stóp. Zachowywały się jak uczniowie wobec mistrza. Było to bardzo ciekawe. Na Fyne’a zaledwie zwracały uwagę, a mnie dano do zrozumienia, że właściwie nie istnieję. Po podwieczorku zasiadaliśmy do szachów i wtenczas niezmienna powaga Fyne’a zabarwiała się z lekka jakimś przytłumionym blaskiem wewnętrznym przypominającym ukryte zadowolenie. Na boską lekkomyślność uśmiechu zdobywał się jedynie przy szachach. Niektóre sytuacje w tej grze rozśmieszały go, a nic innego na świecie nie zdołałoby tego uczynić… — On z tobą wygrywał — stwierdziłem z przekonaniem. — Tak, on zazwyczaj wygrywał — przyznał skwapliwie Marlow. I tak po podwieczorku rozgrywali z Fyne’em dwie partie szachów. Na dworze dzieci psociły z powagą i bez wesołości, jak przystało na dzieci państwa Fyne; sama zaś pani zwykła udawać się w głąb ogrodu ze swą młodą znajomą, która spędzała u nich ten tydzień. Natychmiast po herbacie pani Fyne odchodziła objąwszy ją wpół. Marlow opowiadał, że w ogóle rozmawiał tylko z jedną z owych przyjaciółek. Zdarzyło się to niespodziewanie, gdy już od dawna stracił nadzieję, że mu się uda zbliżyć kiedykolwiek do tych małomównych dziewcząt. Pewnego dnia zobaczył kobietę idącą samym brzegiem wysokiego kamieniołomu, wznoszącego się przynajmniej sto stóp ponad drogą okrążającą wzgórze, w którym został wyrąbany. Marlow szedł właśnie tamtędy, zawołał więc na nią ostrzegawczo. Groziło jej istotnie wielkie niebezpieczeństwo. Na dźwięk jego głosu odskoczyła w tył i znikła mu z oczu wśród młodych sosen rosnących na samym skraju przepaści. — Usiadłem na darniowym wale — ciągnął dalej Marlow. — Zdenerwowała mnie. Kraj jej spódnicy zdawał się powiewać nad tym okropnym prostopadłym urwiskiem, tak blisko znajdowała się jego brzegu. Jak można zachowywać się tak głupio! Czyste szaleństwo — i to z niezrozumiałego powodu! Rozmyślałem nad lekkomyślnością tak częstą wśród dziewcząt i przypominałem sobie różne tego przykłady, gdy dziewczyna ukazała się na stromym zakręcie drogi. Miała laskę pani Fyne, a za nią szedł ich pies. Tak mnie zdumiała jej śmiertelnie blada twarz, że zapomniałem zdjąć kapelusz; siedziałem tylko i patrzyłem na nią. Pies, żywe i miłe stworzenie, które dla jakichś niezbadanych powodów obdarzało przyjaźnią moją niegodną osobę, wskoczył ostentacyjnie na wał i wsunął łeb pod moje ramię. Młoda przyjaciółka państwa Fyne (gdyż była to jedna z nich) poszła kawałek dalej, jakby mnie nie widziała, po czym zatrzymawszy się zawołała parokrotnie na psa; ale on bardziej jeszcze się do mnie przytulił, a gdy usiłowałem go odepchnąć, stawił tak silny opór, że chyba tylko kopnięciem można by go poruszyć z miejsca. Dziewczyna spojrzała przez ramię i na jej pobladłej twarzy ściągnęły się łuki brwi. Nachmurzyła się nieomal groźnie; lecz nagle wyraz jej twarzy się zmienił. Robiła teraz wrażenie nieszczęśliwej. „Pójdź tu!” — zawołała raz jeszcze gniewnym i żałosnym tonem. Zdjąłem wreszcie kapelusz, ale pies wywiesił język z tym wesoło głupkowatym wyrazem, jaki niektóre psy umieją przybrać, gdy to odpowiada ich zamysłom, i udawał, że jest głuchy. Z rozpaczą w głosie zawołała z daleka: „Niech go pan w takim razie zabierze do domu. Nie mogę czekać na niego.” „Nie chcę brać odpowiedzialności za tego psa — zaprotestowałem schodząc z wału i zbliżając się do niej. Wyglądała na bardzo urażoną, widocznie z powodu psa, który ją porzucił. — Ale jeżeli pani pozwoli mi sobie towarzyszyć, to pies pójdzie za nami na pewno” — zaproponowałem. Nie odpowiedziawszy mi ruszyła naprzód. Pies nagle puścił się całym pędem w dół drogi oddalając się od nas w małej chmurce kurzu; znikł błyskawicznie, a po chwili zastaliśmy go leżącego na trawie. Z błyszczącymi oczami ziajał w cieniu żywopłotu, lecz udawał, że nas nie widzi. Nie zamieniliśmy dotąd ani jednego słowa. Dziewczyna idąc obok mnie rzuciła mu gniewne spojrzenie. „Sam chciał pójść ze mną” — powiedziała z goryczą. „A potem porzucił panią! — rzekłem współczująco. — Robi to wrażenie bardzo nierycerskiego postępowania, a tymczasem to tylko brak taktu z jego strony. Myślę, że chciał w ten sposób zaprotestować przeciwko pani lekkomyślnemu zachowaniu. Co panią skłoniło, aby się tak zbliżyć do samego brzegu kamieniołomu? Ziemia mogła się osunąć. Czy zauważyła pani na dole strzaskaną sosnę? Właśnie wczorajszego ranka runęła po całonocnym deszczu.” „Nie wiem, dlaczego bym nie miała być lekkomyślna, jeśli mi się tak podoba.” Zirytowało mnie, że tak ostro broni swojej głupoty, i powiedziałem jej, że sam też tego nie wiem, tonem, który nieomal dawał do zrozumienia, że o ile o mnie chodzi, może sobie kark skręcić. W istocie wcale tak nie myślałem, ale nie lubię źle wychowanych panien. Zostałem jej przedstawiony dopiero poprzedniego dnia — przy okrągłym stole — i zaledwie raczyła zwrócić na mnie uwagę. Nie dosłyszałem jej nazwiska, ale zauważyłem piękne łuki brwi, które, jak powiadają fizjonomiści, mają być oznaką odwagi. Przyglądałem się jej spokojnie. Włosy miała prawie czarne, oczy niebieskie, w głębokim cieniu długich, ciemnych rzęs. Zarumieniła się teraz z lekka. Patrzyła prosto przed siebie, kącik ust z mojej strony był nieco opuszczony, zarys brody delikatny, trochę za ostry. Mówiłem dalej, że wzgląd na innych powinien był ją wstrzymać od igrania z niebezpieczeństwem; jeżeli nie z innych powodów, to przynajmniej ze względu na strapienie biednych państwa Fyne w razie jakiegoś wypadku — nalegałem żartobliwie. Powiedziałem jej, że nie zdaje sobie sprawy, jakie ludzie mają sentymentalne dusze. Gdyby dała powód do śledztwa, zawyrokowano by, że było to samobójstwo z powodu nieszczęśliwej miłości. Nikt nie byłby w stanie zrozumieć, że zadała sobie trud przelezienia przez dwie bariery, aby zabawić się w nieostrożność. W rzeczywistości, gdy tak plotłem, i mnie samego uderzył ten fakt. Odparła mi na to, że gdy się już nie żyje, człowieka nie obchodzi, co o nim pomyślą jacyś szkaradni ludzie. Było to powiedziane z niesłychaną pogardą, ale jakieś przytłumione drgnienie głosu sprawiało, że na nią znowu spojrzałem. Zauważyłem, że jej gęste rzęsy zwilgotniały. To zdumiewające odkrycie zmusiło mnie do milczenia, jak możesz się łatwo domyślić. Wyglądała na bardzo nieszczęśliwą. I — nie wiem, jak to wyrazić — ale — powiedzmy, że było jej z tym bardzo do twarzy. Chmurna brew, bolesny wyraz ust, zamglone, nieruchome spojrzenie! Ofiara losu. Ten charakterystyczny wygląd uczynił ją pociągającą. Indywidualne piętno — rozumiesz. Pies pobiegł naprzód, a teraz stojąc w bacznej postawie przy furtce ogrodu państwa Fyne spoglądał na nas i kiwał bardzo powoli swym krótkim ogonem, co nadawało mu wyraz skupionej uwagi. Młoda znajoma państwa Fyne przebiegła jak strzała przez wyżej wzmiankowaną furtkę i wpadła do domu, pozostawiając mnie na drodze — pogrążonego w zdumieniu. W parę godzin później powróciłem do domu państwa Fyne na zwykłą partię szachów. Nie widziałem wtedy ani dziewczyny, ani pani Fyne. Rozegraliśmy nasze dwie partie; na odchodnym oznajmiłem Fyne’owi, że zostałem wezwany do miasta dla interesów i że moja nieobecność może potrwać pewien czas. Żałował bardzo. Następnego dnia oczekiwali wprawdzie szwagra, ale Fyne nie wiedział, czy jest on szachistą. Kapitan Anthony („pan wie, syn poety”) lubił samotność, był nieśmiały wobec obcych, nieprzywykły do towarzystwa i bardzo rozmiłowany w swoim zawodzie, jak tłumaczył mi pan Fyne. Od czasu gdy się pobrali, do chwili obecnej zaledwie raz dał się namówić na spędzenie z nimi paru dni. Lata chłopięce miał raczej smutne i to go uczyniło małomównym, ale bez wątpienia — zakończył Fyne, jak gdyby w obliczu jakiejś straszliwej tajemnicy — wy, dwaj marynarze, mielibyście sobie wiele do powiedzenia. Nie dało się to nigdy stwierdzić. Z tygodnia na tydzień byłem przetrzymywany w mieście i nie warto już było właściwie wracać na wieś, ale wobec tego, że zatrzymałem pokoje na farmie, postanowiłem pojechać tam jeszcze na parę dni. Było już późno i zapadł gęsty mrok, gdy wysiadłem na naszej małej, wiejskiej stacyjce. Wzrok mój padł na szerokie plecy i muskularne nogi w sportowych pończochach — nie można było mieć wątpliwości, że należą one do małego pana Fyne. Przeszedł pośpiesznie wzdłuż wagonów na sam tył pociągu, który w tej samej chwili ruszył, pozostawiając go na końcu prymitywnego peronu. Gdy powrócił do miejsca, gdzie czekałem, zauważyłem, że był bardzo zmieszany, tak zmieszany, że zapomniał o zwykłym powitaniu. Zawołał tylko: „Och!”, poznając mnie i przystanął, niezdecydowany. Gdy go zapytałem, czy spodziewał się czyjegoś przyjazdu tym pociągiem, mogło się zdawać, że sam tego nie wie. Jąkał coś bez związku. Spojrzałem na niego uważnie. Pozornie był zupełnie trzeźwy; przy tym absurdem było podejrzewać Fyne’a o wykroczenie czy to w sprawach ważnych, czy błahych, wielkich czy małych. Zresztą był człowiekiem zbyt poważnym i opanowanym, aby nagle oszaleć. Ale skoro milczał dalej, jakby zapomniał języka w gębie, postanowiłem nie badać jego tajemnicy. Ku mojemu zdziwieniu wyszedł ze mną ze stacji i nie pożegnał się, choć nie zaproponowałem mu swojego towarzystwa. Jednak nie zniechęcałem go do rozmowy. Powiedział mi, że się mnie nie spodziewał i przestał mnie oczekiwać. Pogoda była ciągle piękna — i tak dalej. Dowiedziałem się również, że syn poety z jakiegoś powodu skrócił swój pobyt i poprzedniego dnia wrócił na statek. Wiadomość ta mało mnie wzruszyła. Umiarkowanie tylko wierząc w dziedziczność wiedziałem dobrze, iż życie na morzu modeluje zewnętrznie człowieka, a na duszy jego wyciska piętno pewnej prozaicznej zdolności przystosowania się — gdyż marynarz nie jest poszukiwaczem przygód. Nie wyraziłem żalu, że nie spotkałem się z kapitanem Anthony, i szliśmy dalej milcząc, aż wreszcie, gdy byliśmy już blisko jego willi, Fyne nagle i niespodziewanie przerwał milczenie oznajmiając szybko, że pójdzie ze mną nieco dalej: „Odprowadzę pana do drzwi” — mruknął przez zęby i pośpieszył ku furtce, gdzie krążył cień pani Fyne, najoczywiściej oczekującej na niego. Była sama, dzieci musiały już leżeć w łóżkach, a w pobliżu jej niewyraźnej, na wpół widocznej w mroku ogródka postaci, co do której nie można się było pomylić, nie dojrzałem cienia jej nieodłącznej młodej przyjaciółki. Usłyszałem, jak Fyne zawołał: „nic”, a potem zabrzmiał opanowany i pełen godności głos pani Fyne, która powiedziała z gryzącym spokojem: „Mówiłam, że tak będzie.” Przechodziłem wtedy koło nich uchyliwszy kapelusza. Zaraz potem Fyne mnie dogonił, po czym zwolnił dostosowując się do mojego powolnego kroku, co musiało być niesłychanie przykre przy jego wysokich kwalifikacjach piechura. Pewien jestem, że cała jego muskularna postać musiała odczuwać okropną fizyczną nudę, ale nie usiłowałem jej rozproszyć rozmową. Zachował złowieszcze i posępne milczenie. Mnie też ogarnęła nuda, gdy nagle dostrzegłem grożącą mi jeszcze gorszą nudę: Tak! Dlatego był tak milczący, że chciał mi coś powiedzieć. Wystraszyłem się na dobre. Lecz człowiek, stworzenie nierozsądne, taką ma naturę, że ciekawość, najpodlejsza ciekawość, przezwycięża wszelką trwogę, odrazę, rozpacz nawet. Na moje lakoniczne zaproszenie, aby wszedł napić się czegoś, rzekł akcentując uroczyście i dobitnie, jak gdyby odpowiadał w kościele: „Dziękuję, tak.” Twarz jego widziana w świetle lampy niczym nie zdradzała, jakiego rodzaju będą grożące mi zwierzenia, zresztą z natury rzeczy nie było to możliwe, gdyż twarz jego miała zawsze wyraz najgłębszej powagi, absolutnej i niezmiennej. Pewien jestem, że gdyby miał mi opowiedzieć coś niesłychanie komicznego — wyraz jego twarzy pozostałby taki sam. Popatrzył na mnie bacznie i wypowiedział parę ważkich uwag o pragnieniu pani Fyne, by wspierać przyjaźnią i radą młode dziewczęta oraz przewodzić im na drodze życia. Misji tej podjęła się dobrowolnie. Pan Fyne pochwalał tę działalność żony, jak w ogóle wszystkie jej poglądy i zasady. Było to powiedziane z uroczystą miną, głębokim, dobitnym tonem. Pomimo to miałem nieodparte przekonanie, że był czymś specjalnie zirytowany. Żywiąc niegodziwą nadzieję, iż zabawię się kosztem cudzego nieszczęścia, spytałem bez ogródek, co się stało. A stało się to, że zniknęła jedna z zaprzyjaźnionych dziewcząt. Zniknęła dokładnie o godzinie szóstej dzisiejszego ranka. Posługaczka, pracująca u nich, widziała, jak wówczas wychodziła na spacer. Fyne—piechur miał o spacerach bardzo szerokie pojęcie, ale dziewczyna nie wróciła ani na lunch, ani na podwieczorek, ani na obiad. Nie oddaliła się ścieżką ani drogą, nie odjechała koleją. Nie miał ochoty rozpytywać się o nią, gdyż wywołałoby to plotki w całej wsi. Państwo Fyne spodziewali się jej powrotu każdej chwili, dopóki cienie nocy i senna cisza nie ogarnęły z wolna spokojnego, rozległego krajobrazu wsi, nad którym górował ich domek. Opowiedziawszy mi to wszystko Fyne siedział bezradny, pogrążony w bezpłodnej udręce. Nie było mowy o tym, aby mógł położyć się do łóżka, tak samo jak nie mógł w danej chwili przedsięwziąć żadnych kroków. Nie wiedział, co ma ze sobą począć. Zapytałem go, czy to ta sama panna, którą widziałem na dzień czy dwa przed moim wyjazdem do miasta. Nie mógł absolutnie sobie tego przypomnieć. Czy miała ciemne włosy i niebieskie oczy — pytałem dalej. Absolutnie nie umiał powiedzieć, jakiego koloru miała oczy. Był raczej złym obserwatorem, z wyjątkiem właściwości ścieżek; pod tym względem uważano go za autorytet. Pomyślałem ze zdumieniem i z pewnym podziwem, że młodociane adeptki pani Fyne nie miały więcej znaczenia w obliczu powagi jej męża niż przelotne cienie. Jednak po krótkim wahaniu Fyne ośmielił się stwierdzić, że — chyba tak — włosy jej miały jakiś ciemny odcień. „W ogóle widywaliśmy się często, i teraz, i przedtem — objaśnił mnie uroczyście; po czym zerwał się jak wyrzucony sprężyną i porwał ze stołu swoją czapkę. — Może wróciła już do domu” — zawołał swym basowym głosem. Wyszedłem za nim na drogę. Była to jedna z owych nocy wilgotnych od rosy, jasnych i gwiaździstych, które przytłaczają nasz umysł i łamią naszą dumę olśniewającym dowodem straszliwego osamotnienia, beznadziejnej nędzy i znikomości naszej kuli ziemskiej, zagubionej w tym wspaniałym, pełnym blasku objawieniu bezdusznego wszechświata. Nienawidzę takiego nieba. Światło dzienne jest przyjazne dla człowieka trudzącego się w słońcu, które rozgrzewa jego serce, a pochmurne, ciche noce bliższe są ludzkiej małości. Omal nie zawróciłem do mojej oświetlonej bawialni; Fyne, ubrany w krótkie, sportowe spodnie, który na ciemnej ziemi, w obliczu gwiezdnych zastępów kłopotał się o ten przelotny cień, o tę dziewczynę, wydał mi się tak śmieszny, że nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Z drugiej zaś strony sama absurdalność sytuacji miała w sobie jakiś urok. Fyne ruszył naprzód swym najbardziej wyciągniętym krokiem typowego piechura, a ja o jedenastej w nocy pozwoliłem się zaciągnąć na tę ciężką wyprawę. Daleko poza polami i drzewami, jak plama na wielkiej mrocznej przestrzeni, jedyne niezasłonięte i oświetlone okno w domku przypominało jasną latarnię morską, która świeci, by kierować zbłąkanego wędrowca. Wewnątrz, przy stole ze stojącą na nim lampą, ujrzeliśmy panią Fyne, która założywszy ręce siedziała z niewzruszonym spokojem. Wyglądała jak guwernantka, która położyła dzieci spać. W stosunku do mnie zachowywała taką właśnie obojętność guwernantki. W tym wypadku — również i do męża. Fyne powiedział jej, że wiem już o wszystkim. Nie drgnął ani jeden muskuł jej rumianej, gładkiej, ładnej twarzy. Wyszkoliła się w tym. Była świadkiem, jak po kolei dwie żony subtelnego poety zostały zadręczone i wpędzone do grobu; przybrała więc ten chłodny i obojętny sposób bycia, aby się nim bronić przed wybuchami egoizmu swego utalentowanego ojca. Stało się to już teraz jej drugą naturą. Przypuszczam, że zawsze była taką, nawet w momencie, gdy ją Fyne wykradał. Sprawa ta nabrała w mej wyobraźni szczególnie dziwacznego posmaku, gdy przypomniała mi się w jej obecności. Ale opanowanie jej jakoś dobrze pasowało do niezmiennej powagi małego pana Fyne. Żal mi go było. Jakże był skłopotany! I ta udręczona powaga! Jednocześnie bawiło mnie to. Nie brałem tragicznie owej historii ze „zniknięciem panny”, jakoś nie mogłem się tym przejąć. Nic jednak nie powiedziałem; w ogóle nikt z nas nic nie mówił. Siedzieliśmy dokoła dużego, okrągłego stołu, jakbyśmy się zgromadzili na konferencję i patrzyliśmy na siebie, skonsternowani w jakiś niedorzeczny sposób. Byłbym w końcu po prostu wybuchnął śmiechem, gdyby mnie nie był powstrzymał od tego nietaktu biedny Fyne, który zaczął mówić od rzeczy. Opowiadał z poważnym zatroskaniem o tym, że trzeba z rana pójść na policję, wydrukować ogłoszenia, wynająć ludzi, którzy przeszukają stawy w obrębie wielu mil. Wszystko to robiło niesłychanie przykre wrażenie. Wspomniałem coś z cicha o porozumieniu się z rodziną panny. Wydawało mi się to zupełnie naturalne, ale Fyne z żoną wymienili tak znaczące spojrzenia, że miałem uczucie, iż zrobiłem nietaktowną uwagę. Chciałem naprawdę pomóc biednemu Fyne’owi i zauważywszy, że męczy go to męskie cierpienie: niemożność natychmiastowego działania, bezczynne oczekiwanie — powiedziałem: „Tego wszystkiego nie da się zrobić przed jutrem. Ale że dał mi pan poznać charakter swych domysłów, powiem, co można by zrobić natychmiast. Moglibyśmy pójść zbadać dno dawnego kamieniołomu, znajdujące się na równej wysokości z drogą o jaką mile stąd.” Państwo Fyne otworzyli szeroko oczy, a ja opowiedziałem im wtedy o moim spotkaniu z dziewczyną. Może cię to zdziwi, ale zapewniam cię, że do tej chwili nie patrzyłem na to pod tym kątem widzenia. Było to jakby zdumiewające odkrycie: przeszłość rzucająca ponure światło na przyszłość. Fyne otworzył poważnie usta i równie poważnie je zamknął. I to wszystko. Pani Fyne rzekła: „W takim razie idźcie” — z taką miną, jak gdyby jej opanowanie zostało nagle przekłute szpilką w jakimś niezbadanym miejscu. A ja — wiesz, jaki bywam czasem głupi — zacząłem dopiero wtedy z przerażeniem zdawać sobie sprawę, że podsycając chorobliwe urojenia Fyne’a, naraziłem się na jeszcze jedną ciężką wyprawę. Jakże byłem zły, że się wygadałem! Wiesz, jak nie lubię chodzić, przynajmniej po stałym lądzie, po wiejskim gruncie — mogę bowiem, gdy zajdzie potrzeba, przespacerować całą mglistą noc po pokładzie, nic sobie z tego nie robiąc. Można też znaleźć zadowolenie we włóczędze po ulicach wielkiego miasta aż do momentu, gdy niebo zacznie blednąc ponad szczytami dachów. Zdarzało mi się to nieraz i sprawiało zupełnie specjalną przyjemność. Ale łażenie po uśpionej wsi, w ciemnościach, jest dla mnie męczącą zmorą. Pani Fyne spoglądała na mnie z najzupełniejszą obojętnością, gdy wychodziłem w ślad za jej mężem. To był kamień, nie kobieta. Chłodna noc pachniała ziemią i wykopaną murawą, jak mogiła — skojarzenie szczególnie przykre dla marynarza, gdyż przywodzi mu ma myśl zamkniętą i ciasną przestrzeń, niemiłą nawet wtedy, gdy pożegnał się już z nadzieją, że będzie pochowany w morzu; jest to niemal ostatnia nadzieja, którą marynarz porzuca świadomie, gdy jak to się często zdarza, wpadnie przypadkiem w sidła, jakie zastawia ląd. Silny zapach grobu; naprzeciwko domu musiał być świeżo wykopany rów przydrożny. Gdy Fyne wydostał się poza ogród, nabrał szybkości niczym łódź żaglowa w czasie regat. Cóż dla niego znaczyła mila — czy dwadzieścia? Może myślisz, że się zawahał przed taką wyprawą? Gdzież tam! Przypuszczam, że sprawiały to jego talenty piechura. Gnałem obok niego szydząc z samego siebie, nieskończenie oburzony na tę „pannicę”. Czy żywą, czy umarłą, nazywałem ją zawsze w myślach „pannicą”… Uśmiechnąłem się z tej zawziętości Marlowa, lecz on po krótkiej pauzie, dziwnie pochłonięty tymi wspomnieniami przeszłości, upierał się: — Tak, tak. Nawet umarłą. A teraz się gorszysz. Bo widzisz, ty jesteś taki rycerski, męski typek. Ale ja mam w sobie zbyt wiele cech kobiecych, które sprawiają, że mój sąd o kobietach wolny jest od pełnych czaru niedomówień. A zresztą dlaczego miałbym się przejmować? Dla mnie kobieta niekoniecznie jest lalką lub aniołem. Jest ludzkim stworzeniem bardzo podobnym do mnie. Natknąłem się już na zbyt wiele dusz, które — jeśli można się tak wyrazić — leżały martwe u stóp niebosiężnych szczytów, aby trup leżący może u podnóża kamieniołomu zdolny był zmusić do milczenia moją szczerość. Ściana kamieniołomu, przypominająca urwisko skalne, robiła przerażające wrażenie. Przyznaję, że obaj z Fyne’em zawahaliśmy się chwilę, zanim zeszedłszy z drogi zagłębiliśmy się w krzaki, rosnące na dużej przestrzeni u stóp wznoszącej się nad nimi wapiennej ściany. Na krzakach tych leżały ciężkie krople rosy. Pod nimi kryły się kałuże błota. Pełzając i przewracając się (macaliśmy rękami po ziemi), przemokliśmy i podrapaliśmy się, a dolne części naszych ubrań oblepione były błotem. Fyne wpadł do dziwnego dołu — był to prawdopodobnie nie używany już piec do wypalania wapna. Głos jego wznoszący się z głębokości miał ton jeszcze bogatszy, uroczystszy i głębszy niż zwykle. Było to komiczne rozładowanie absurdalnie dramatycznej sytuacji. Wyciągnąwszy go pozwoliłem sobie nareszcie na głośny wybuch śmiechu. Fyne naturalnie nie poszedł za moim przykładem. Nie potrzebuję chyba dodawać, że nic nie znaleźliśmy po najdokładniejszych poszukiwaniach. Fyne dostał się nawet do jakiejś rozwalonej szopy, na wpół ukrytej w przesiąkniętych rosą zaroślach. Zapalił kilka zapałek, jak gdyby chciał nabrać zupełnej pewności, że zagubiona młoda przyjaciółka jego żony nie ukryła się w niej. Krótkotrwały błysk płomienia rozświetlił jego poważną, niewzruszoną twarz, gdy tymczasem ja zupełnie przestałem nad sobą panować i roześmiałem się w głos. Zapytałem go, czy rzeczywiście i naprawdę przypuszcza, aby zdrowa na umyśle dziewczyna ukryła się w tej szopie, a jeżeli tak, to w jakim celu. Odnosząc się pogardliwie do mojej wesołości wyraził swym głosem basso–profundo* zadowolenie, iż nie znaleźliśmy jej tutaj nigdzie. Stałem się (na skutek irytacji) nadzwyczaj wrażliwy na, że tak powiem, odcienie tej sprawy, odczułem więc, że było to zadowolenie niepełne, z zastrzeżeniami, mające na względzie liczne stawy znajdujące się w pobliżu. Pamiętam, że parsknąłem śmiechem, po prostu parsknąłem śmiechem patrząc na tego biednego Fyne’a. Ale co naprawdę działało mi na nerwy, to szybkość jego kroku. Różnice w poglądach politycznych, etycznych, a nawet estetycznych niekoniecznie budzą gniewny antagonizm. Człowiek może zmienić swoje poglądy, może odmienić gusta — i tak istotnie bywa. Nawet samo pojęcie cnoty wydane jest na łaskę wabiącej szczęściem pokusy, która każdego dnia może się pojawić. Wszystkie te rzeczy ulegają bezustannym wahaniom. Ale różnice temperamentu, który jest niezmienny, rodzą nienawiść. Dlatego spory religijne są najbardziej zawzięte. Mój temperament, gdy w grę wchodzi ląd stały, skłania się raczej do swobody w ruchach i umiarkowanego kroku. A tu ten mały Fyne walił drogą po prostu prowokacyjnie; nie rozstawał się on ze swymi sznurowanymi butami na grubych podeszwach, podczas gdy mój temperament wymaga cienkich i jak najlżejszych trzewików. Naturalnie nigdy nie mogło być mowy o przyjaźni między nami, ale gdy mnie sprowokował tym, że musiałem mu dotrzymywać kroku, antypatia moja przeszła w stan czynny. Poprosiłem go sarkastycznie o wyjaśnienie, czy jesteśmy wplątani w farsę, czy też w tragedię. Chciałem bowiem wprowadzić pewien ład w moje uczucia, będące w stanie niepożądanego zamętu. Lecz Fyne był równie mało wrażliwy na sarkazm jak żółw. Kroczył dalej i tylko dwa razy wymówił swym głębokim, głuchym głosem — niepewnie i z wahaniem: „Obawiam się… Obawiam się…” Było to tragiczne. Tupot jego butów był jedynym dźwiękiem, który rozlegał się na tej ciemnej ziemi. Szedłem obok niego i kroki moje przez kontrast zdawały się ciche jak kroki ducha. Dziwne złudzenie sprawiało, że droga zdawała się wznosić ku gęsto rozsianym, wiszącym nisko, niedalekim gwiazdom, ale w miarę jak posuwaliśmy się naprzód, coraz to nowe odcinki białawobrunatnej wstęgi zdawały się wysuwać spod czarnej ziemi. Zauważyłem przechodząc, że lampa w moim saloniku na farmie wciąż jeszcze się pali. Ale nie opuściłem Fyne’a, by wpaść do domu i zgasić ją. Rozpęd jego wspaniałego marszu pociągał mnie w jego ślady, zanim zdążyłem się na coś zdecydować. „Niech mi pan powie, Fyne — zawołałem — chyba nie sądzi pan, że dziewczyna zwariowała?” Nic na to nie odpowiedział. Wkrótce ukazało się nam okno domku świecące jak latarnia morska. Wówczas Fyne wymówił uroczyście i z głębokim przekonaniem: „Nie, tego nie przypuszczam. — Ale natychmiast potem dodał: — To młoda osoba o bardzo wrażliwych nerwach” — co nasunęło mi nowe wątpliwości. Czyżby to była tragedia? „Nikt nie wstaje o szóstej rano na to, aby popełnić samobójstwo — oświadczyłem jadowicie. — To rzecz niesłychana! To farsa!” A w rzeczywistości nie była to ani farsa, ani tragedia. Dochodząc do domku widzieliśmy wewnątrz panią Fyne w pełnym świetle wciąż jeszcze siedzącą z założonymi rękami przy okrągłym stole. Robiło to wrażenie, jakby nie poruszyła nawet o cal głową od chwili, kiedyśmy odeszli. Była zdumiewająca, ale w jakiś mało subtelny sposób; przyszło mi na myśl, że było w tym coś jaskrawego. Dlaczego jaskrawego? Nie wiem. Może dlatego, że widziałem ją w jaskrawym świetle. Rozumiem to dosłownie: widziałem ją bowiem w świetle nie osłoniętej lampy. Wszak prawda, że wyciągane przez nas wnioski zależą w znacznej mierze od chwilowego wrażenia fizycznego? Gdyby lampa była zasłonięta, byłbym może poszedł do domu, wyraziwszy przedtem uprzejmie moje zainteresowanie nieprzyjemną sytuacją państwa Fyne. Przykro w ten sposób stracić młodą przyjaciółkę. I to tak tajemniczo. Tak tajemniczo, że część tej tajemnicy spada i na tych, którym się taka rzecz wydarzyła. Przy tym ja nigdy nie mogłem w pełni zrozumieć państwa Fyne: ani jego, który był tak dalece uroczysty, że nawet chleb z masłem jadł uroczyście; ani jej, która obojętnie i stanowczo stawiała czoło powszednim wypadkom ich życia tak nieinteresującego, że krajanie chleba i masła wydawało mi się przez długi czas najbardziej niebezpiecznym jego epizodem. Czasem dla rozrywki snułem przypuszczenia, jak straszliwie przygnębiające wrażenie robi na nich nasz świat i że myśli bardzo poważne lub niesłychanie rozpaczliwe zaprzątają kolejno ich głowy; usiłowałem wyobrazić sobie, jaka to interesująca rzecz pielęgnować takie myśli w niezbadanych głębiach swej istoty. Moje bowiem wysiłki obdarzyły ich pewną głębią. Ale gdy weszliśmy z Fyne’em do pokoju, w przenikliwym świetle domowej lampy, tak niesprzyjającym dla gry wyobraźni, ujrzałem tych dwoje odartych z wszelkich osłonek, którymi przyozdobiłem ich dla zabawy. Dziwni to byli ludzie. Lecz czy jest istota ludzka, w której by się nie kryło coś mniej lub bardziej dziwnego? Bez względu zaś na to, co skrywali, jasne dla mnie było, że nie jest to ani nic subtelnego, ani głębokiego. Stanowili poczciwą, głupią, poważną parę małżeńską, bardzo skłopotaną. Tacy byli — ze zwykłym, nie osłoniętym niczym prostactwem przeciętnych ludzi. Nie było w nich nic, czego by światło lampy nie mogło oświetlić bez najmniejszego niebezpieczeństwa niedyskrecji. Zaledwie weszliśmy do pokoju, Fyne obwieścił rezultat poszukiwań słowem: „Nic”, tym samym tonem, co przy furtce po swoim powrocie ze stacji. I tak jak wówczas pani Fyne powtórzyła zgryźliwie: „Mówiłam, że tak będzie”, co mogło uchodzić za wierne echo słów wyrzeczonych przez nią w ogrodzie. Wszyscy troje spoglądaliśmy po sobie, jak gdybyśmy byli o krok od odkrycia tajemnicy. Nie wiem, czy irytowała ją moja obecność. Czy można było nazwać to natręctwem? Inicjatywa wyszła od małego pana Fyne, a dalej wszystko potoczyło się już samo. Staliśmy przed nią, oblepieni tym samym błotem (Fyne przedstawiał nieprawdopodobny widok!), podrapani tymi samymi gałęziami i mając poza sobą te same przeżycia. Tak staliśmy przed nią. A ona patrzyła na nas ze skrzyżowanymi ramionami, w pełni świadoma przyjętej na siebie odpowiedzialności. Zwróciłem się do niej: „Pani nie wierzy w wypadek?” Potrząsnęła głową zaprzeczając krótko, a Fyne, unurzany w błocie, z twarzą niewymownie poważną, zdawał się ją popierać całą swą uroczystą postacią. Niepodobna wyobrazić sobie nic bardziej absurdalnego. Było to wspaniałe. Ciągnąłem dalej tonem pełnym szacunku: „Czy mam przez to rozumieć, że pani podtrzymuje teorię samobójstwa?” Nie jest mi wiadome, abym podlegał atakom maligny, ale pod wpływem jakiejś nagłej i niepokojącej aberacji, czekając na jej odpowiedź ujrzałem w myśli trzy tresowane psy tańczące na tylnych łapach. Dlaczego? Nie rozumiem, może z powodu tego przejmującego, uroczystego nastroju. Nie ma bowiem na świecie nic bardziej uroczystego od tańca tresowanych psów. „Chciała zniknąć. Oto wszystko.” Tak odpowiedziała mi pani Fyne. Tego zaczepnego tonu było już za wiele dla mojej wytrzymałości. W jednej chwili znalazłem się poza tańczącymi i jeśli można się tak wyrazić, na czterech łapach, mogąc już spokojnie szczekać i gryźć. „Tam do diabła! — zawołałem. — Chciała zniknąć… Tak sobie, nagle, ot tak, nie oglądając się na nic… Miałem zaszczyt spotkać tę lekkomyślną i nieprzyjemną młodą osobę i przyznam, że z jej miną nadąsanej ofiary…” „Właśnie” — rzekła pani Fyne tak niespodziewanie, jakby się nagle otworzyła żelazna klapa. Popatrzyłem na nią. Jakże była irytująca! Ciągnąłem więc do końca swą tyradę: „Od pierwszego wejrzenia uderzyło mnie, że jest to najbardziej bezwzględna, przewrotna dziewczyna, jaką kiedykolwiek…” „Dlaczego młoda dziewczyna miałaby się cieszyć większymi względami niż inni ludzie? Większymi niż mężczyźni, na przykład?” — zapytała pani Fyne, całym swym zachowaniem podkreślając jeszcze bardziej swe poczucie odpowiedzialności. Naturalnie wyraziłem moje oburzenie, wprawdzie niezbyt głośno, lecz za to z naciskiem. Czyż wolno lekceważyć uczucia przyjaciół, krewnych, a nawet obcych? Zapytałem panią Fyne, czy nie sądzi, iż jest do pewnego stopnia obowiązkiem okazywać elementarne względy nie tylko dla zupełnie naturalnych uczuć, ale nawet dla przesądów bliźnich. Odpowiedź jej pognębiła mnie całkowicie. „To nie tyczy się kobiet.” I tyle. Przyznaję, że to mnie dobiło. I gdy znajdowałem się w stanie zupełnego pognębienia, dowiedziałem się, jaki naprawdę charakter miała feministyczna teoria pani Fyne. Nie była ona ani politycznej, ani społecznej natury. Była to teoria pognębiająca — teoria indywidualna i praktyczna. Wątpią, abyś mi był wdzięczny, gdybym ją w całej rozciągłości wyłuszczył. Zdaje mi się, że i mnie pani Fyne nie zapoznała z nią całą. Zapewne były w niej rzeczy nieodpowiednie dla mężczyzn. A więc w krótkości, i o ile moje oszołomienie pozwoliło mi uchwycić jej naiwną niegodziwość, brzmiało to mniej więcej tak: gdy kobieta (będąca przez sam fakt swej płci skazana z góry, jako ofiara warunków, stworzonych przez egoistyczne namiętności, nałogi i ohydną tyranię mężczyzn) chce dążyć najkrótszą drogą do zapewnienia sobie najwygodniejszych warunków życia, żadne względy, żadna delikatność, uczucie czy skrupuły nie powinny stanowić dla niej przeszkody. Ma nawet prawo pozbawić się życia nie zwracając uwagi na cudze uczucia czy wygodę, bowiem egzystencja niektórych kobiet z powodu krótkowzrocznej podłości mężczyzn staje się wręcz niemożliwa. Patrzyłem na panią Fyne, siedzącą pod lampą o pierwszej W nocy, na jej dojrzałą twarz o gładkich policzkach i męskich rysach, którą zmęczenie pozbawiło świeżości, na jej zamglone bezcelowym czuwaniem oczy. Patrzyłem też na Fyne’a: błoto obsychało na nim, był najwyraźniej zmęczony. Utrudzona powaga. Ale zachował niewzruszony, aprobująco—uroczysty wyraz twarzy, aprobujący wszystko, jak przystało na dobrego, zupełnie przekonanego męża. „Och! Rozumiem — rzekłem. — Bezwzględność… Myślę, że się to pani podoba.” Bawili mnie ponad wszelkie wyobrażenie. Gdy minął pierwszy wstrząs, rozumiesz, że szybko wróciłem do siebie. Ład tego świata pozostał nienaruszony. On był urzędnikiem, a ona jego dobrą, wierną żoną. Lecz gdy się ma do czynienia z ludzkimi istotami, można się po nich wszystkiego spodziewać. A więc i moje zdziwienie nie trwało zbyt długo. Nie umiałbym powiedzieć, w jakiej mierze pani Fyne objaśniała i rozwijała te surowe i pozbawione skrupułów teorie przed swymi młodymi przyjaciółkami, które dla jej męża były tylko przelotnymi cieniami. Przypuszczam, że robiła to długo i szeroko. A on patrzył na to, przyzwalał i pochwalał dla tej prostej przyczyny, że dla niego te ładne dziewczęta były tylko cieniami. O ty, najcnotliwszy z ludzi — Fyne! Spuścił oczy, nie w smak mu to było. Ale ja patrzyłem na niego ze skrytą niechęcią, gdyż zmusił mnie pod fałszywym poniekąd pretekstem, abym się z nim włóczył. Pani Fyne uśmiechała się do mnie bardzo znacząco i bardzo z siebie zadowolona. „Najzupełniej rozumiem, że pani przyjmuje na siebie pełną odpowiedzialność — rzekłem. — Ja jestem jedyną śmieszną figurą w tym… w tym… nie wiem, jak to nazwać — w tym przedstawieniu. W każdym razie nie jestem tu już potrzebny, więc powiem dobranoc, a raczej dzień dobry, gdyż musi być po pierwszej.” Ale zanim odszedłem, ofiarowałem się przez prostą przyzwoitość, że zabiorę telegramy, jakie zechcą napisać. Mieszkanie moje było położone bliżej urzędu pocztowego niż ich domek, więc mógłbym je wysłać z samego rana. Myślałem, że będą chcieli porozumieć się z krewnymi panny, chociażby dla załatwienia sprawy bagażu… Fyne, który wyglądał w owej chwili na bardzo zgnębionego, podziękował mi i odmówił: „Nie ma do kogo telegrafować” — rzekł bardzo poważnie. „Nie ma nikogo!” — zawołałem. „Właściwie nie ma nikogo” — dodała krótko pani Fyne. Pobudziło to od nowa moją ciekawość. „Ach! Rozumiem. Sierota.” Pani Fyne patrzyła przed siebie, znużona i posępna, a Fyne impulsywnie odparł: „Tak” — i po chwili twierdzenie to uzupełnił dziwnym wyrażeniem: „Do pewnego stopnia.” Zdałem sobie sprawę, że zapanowało przykre i męczące zakłopotanie, ukłoniłem się więc pani Fyne i wyszedłem z domu, by za drzwiami stanąć wobec wyiskrzonego, bezlitosnego objawienia ogromu Wszechświata. Noc nie była jeszcze tak późna, by gwiazdy miały już blednąc, a ziemia zdawała się głębiej jeszcze uśpiona — może dlatego, że byłem teraz sam. Nie mając obok siebie Fyne’a, do którego musiałem stosować swój krok, nie szedłem, lecz raczej jak łódź pozwoliłem unosić się prądowi w kierunku farmy. Dać się unosić przez prąd, to jedyny dający odpoczynek ruch (spytajcie o to statek), przeto sprzyja on rozmyślaniom. Zastanawiałem się więc, jak można być sierotą „do pewnego stopnia”. Nawet najbardziej uroczysty ton nie mógł pozbawić tego określenia dziwaczności. Co za niezwykła sytuacja! Zapewne jedno tylko z rodziców nie żyło? Lecz nie, to nie mogło być to, gdyż Fyne chwilę przedtem powiedział, że „nie ma nikogo”, z kim by się można porozumieć. Nikogo! Przypomniawszy sobie, jak pani Fyne burknęła „właściwie nikogo”, myśli moje skierowałem ku tej pani, jako do bardziej konkretnego przedmiotu rozważań. Zacząłem się zastanawiać — i zastanawiając się wątpiłem — czy ona sama istotnie rozumie teorię, którą mi wyłożyła. Można wszystko mówić — właściwie należy wszystko mówić — byleby się tylko umiało to zrobić. Pani Fyne zapewne tego nie umiała. Nie była na to dość inteligentna. Nie znała świata. Przyswoiła sobie słowa, jak dziecko, które schwyciło trujące pigułki, aby się bawić „tymi ślicznymi, maleńkimi kulkami”. Nie! Ta domowa niewolnica i córka Carleona Anthony oraz mały pan Fyne, urzędnik administracji państwowej (tego kwiatu cywilizacji), nie byli inteligentnymi ludźmi. Byli pospolici, poważni, nie wiedzieli, co to uśmiech ani podstęp. Natomiast on miał swą uroczystą powagę, ona swe marzenia, a były to marzenia ponure, gwałtowne i pierwotne. A ja pomyślałem sobie z pewnym smutkiem, że cały ten bunt i oburzenie, wszystkie te protesty i nagłe zmiany uczuć, te paroksyzmy bólu i wściekłości wyrażają tylko niepokój obdarzonych zmysłami istot, pragnących cieszyć się kształtami, barwami, wrażeniami, które stanowią jedyne bogactwo naszego świata zmysłów. Poeta może być istotą prostą, ale powinien być zmienny i zdradliwy, pomysłowy ł drażliwy. Rozmyślałem nad różnorodnymi sposobami, jakie pomysłowość zmarłego barda cywilizacji zdolna była wynaleźć dla udręczenia tych, którzy byli od niego zależni. Poeci zazwyczaj nie są przewidujący w życiu praktycznym, nie powstrzymałaby go więc obawa konsekwencji. Tak, państwo Fyne byli zacnymi ludźmi, lecz nie na próżno pani Fyne była córką domowego tyrana: bunt jej nie miał granic. Ale byli to zacni ludzie. Na pewno okazywali wiele dobroci tej dziewczynie, której pozycja w świecie zdawała się być raczej trudna, dziewczynie z twarzą ofiary, wyraźnie nieskorej do rezygnacji i znajdującej się w dziwacznej sytuacji sieroty „do pewnego stopnia”. Takie były moje myśli, ale prawdę powiedziawszy wkrótce przestali mnie obchodzić wszyscy ci ludzie. Przekonałem się, że moja lampa zgasła pozostawiwszy okropny swąd. Uciekłem na górę i położyłem się spać po ciemku. Spałem — zdaje mi się, że jedyną dobrą stroną tych przeklętych pieszych wędrówek jest to, że wzmagają naszą wrodzoną nieczułość — spałem snem głębokim, wolnym od marzeń i niosącym odpoczynek. Nieświadomość faktów, pobudek, wyników i wniosków nie popsuła mi apetytu przy śniadaniu. Myślę, że to źle wpływa na intelekt, gdy się wszystko rozumie. Duży ładunek myślowy osłabia chęć do czynu, a przeładowanie umysłu prowadzi z wolna do zidiocenia. Lecz tu przemknęła mi przez głowę indywidualistyczna, naiwna, pozbawiona skrupułów doktryna pani Fyne dotycząca kobiet. Jaką sałatę z niemoralnych poglądów podawała swym młodym przyjaciółkom! Zacna, naiwna istota, dobra żona, doskonała matka (z gatunku surowych guwernantek), była również nieświadoma konsekwencji owej doktryny, jak każdy filozof determinista. Co się tyczy honoru, tego — wiesz — nadzwyczaj szlachetnego spadku średniowiecza, kobiety nigdy go sobie nie przyswoiły. Nigdy nie był ich właściwością. A że można przyjąć jako ogólną zasadę, iż kobiety zawsze osiągną to, czego chcą, należy więc przypuszczać, że nie zależało im na honorze. W dodatku pozbawione są poczucia przyzwoitości. Myślę tu o przyzwoitości właściwej mężczyznom. Ostrożność też jest im obca — ta ważka, rozsądna ostrożność, która stanowi naszą chlubę. A gdyby ją posiadały, zrobiłyby z niej namiętność, tak że rodzona matka nie poznałaby jej — mam tu na myśli matkę ostrożności. Nawet rozwaga jest w nich czymś, co budzi dreszcz, jak zresztą wszelkie inne ziemskie wynalazki. „Wrażeń — za wszelką cenę”: oto ich tajna dewiza. Nie wystarczają im wszelkie cnoty, pragną jeszcze posiąść na własność i wszelkie zbrodnie. A po co? Bo taka pełnia to potęga — to ten dreszcz, który lubią ponad wszystko… — Czy ty myślisz, że ja się z tym wszystkim zgodzę? — przerwałem mu. — Nie, to niepotrzebne — odparł Marlow, dotknięty tym, że mu wpadłem w słowo, ale robiąc wielki wysiłek, aby być uprzejmym. — Nie potrzebujesz nawet tego rozumieć. Będę więc mówił dalej. Z takim usposobieniem, które właściwie kobietom przeszkadza — tu użyję zdania, jakie mój znajomy, stary bosman, zastosował obrazowo do swojego kapitana — które im przeszkadza „wyjść na pokład i puścić statek w piekielny taniec”? Na ogół przeszkadza im coś, co jest w nich bardzo określone, a zarazem tajemnicze, coś, co działa zarazem jako hamulec i jako podnieta, krótko mówiąc: ich kobiecość; myślą, że się jej pozbędą, jeżeli się do tego wezmą ostro, ale to się im nie udaje i nigdy nie uda. Możemy więc z tego wyciągnąć wniosek, że pomimo ich wysiłków świat jest i będzie dość bezpieczny. Zadowolony z tej konkluzji, jako prawdziwy miłośnik spokoju, miałem zamiar korzystać z pięknego dnia. A był to istotnie piękny dzień; rozkoszny dzień, w którym wspaniały namiot błękitu przysłaniał przerażającą Nieskończoność: dzień naiwnie radosny, jak dziecko z wymytą twarzyczką, świeży jak niewinna dzieweczka, odpowiadający z wdziękiem na pozdrowienia jak… jak katolicki prałat. Lubię takie dnie. Nadają się idealnie do tego, by je spędzać w domu. Rozkoszowałem się nim na swój indywidualny, właściwy memu temperamentowi sposób: z nogami opartymi o parapet okna, z książką w ręku, podczas gdy melodie wiatru i słońca dźwięczały mi w sercu, tworząc akompaniament dla rytmów czytanego przeze mnie autora. Wtem podniósłszy wzrok od książki, ujrzałem za oknem parę siwych oczu, kryjących się pod nastroszoną strzechą żółtawobiałych brwi i przyglądających mi się uroczyście sponad końców moich butów. Nad tym pełnym godności wejrzeniem wznosiło się poważne, zmarszczone czoło oraz brązowa sukienna czapka zsunięta na tył spoconej głowy. „Niech pan wejdzie!” — zawołałem serdecznie, o ile mi na to pozwalało moje omdlewające serce. Fyne wszedł do środka po krótkim, lecz ostrym zatargu ze swoim psem przy drzwiach wejściowych. Potraktowałem go bez ceremonii, uczyniwszy tylko ruch ręką w stronę krzesła. Zanim jeszcze usiadł, powiedział dysząc: „Mamy wiadomości… poczta południowa.” Dyszał! Ten poważny, niewzruszony Fyne, urzędnik administracyjny, dyszał! Przyznasz, że to było wystarczającym powodem, bym szybko opuścił nogi na podłogę. Ta figura zmuszała mnie zawsze do czynów, które były w subtelnej niezgodzie z moim kontemplacyjnym usposobieniem. Nic też dziwnego, że moja sympatia do niego była ograniczona licznymi zastrzeżeniami. „Naturalnie — powiedziałem z ledwo dostrzegalnym odcieniem drwiny. — Mówiłem panu wczoraj w nocy na drodze, że bierzemy udział w farsie.” Mała bawialnia zatrzęsła się aż do fundamentów nutą oburzenia, które zabrzmiało wręcz grobowo w głębokim głosie pana Fyne. „Do diabła tam farsa! Uciekła z bratem mojej żony, kapitanem Anthony. — Po tym wybuchu nastąpiło zupełne odprężenie, zaczął się jąkać, aż żal było słuchać, i dodał z przyzwyczajenia: — Synem poety, pan wie.” Zapadło milczenie. Każdy z kolejnych wyrazów twarzy Fyne’a był przykładem zmiennej, lecz wciąż wiernej sobie postawy. Teraz była to powaga pognębiona. Naturalnie moje zainteresowanie obudziło się na nowo. „Niech pan zaczeka — rzekłem. — Nie wyjechali przecież razem. Czy to podejrzenie, czy też sama napisała o tym?…” „Pojechała za nim — stwierdził Fyne groźnym tonem. — Rzecz była z góry ułożona. Wyznaje to sama.” Dodał, że jest to bardzo gorszące. Zapytałem, czy wolałby, żeby byli wyjechali razem, i z jakiego powodu byłby wybrał tę ewentualność. Było to dla mnie po prostu komiczne ze względu na fakt, że państwo Fyne też uciekli przed ślubem i nawet dostało się to do gazet, gdyż zmarły poeta, oburzony, postąpił bardzo niedelikatnie i w najgłupszy sposób poszukiwał zemsty za doznaną zniewagę przed władzą sędziowską. Przygnębiony gest ręki małego pana Fyne rozbroił mnie i odebrał chęć do drwin. Ale nie mogłem nie wyrazić zdziwienia, że pani Fyne nie wykryła wcześniej, co się święci. Powiadają przecież, że kobiety mają nieomylny wzrok. Odpowiedział, że jego żona była bardzo zajęta pewną pracą. Zawsze mnie zaciekawiało, czym się zajmowała. Pisała. Tak samo jak jej mąż wydała małą książeczkę, ale nie miała nic wspólnego z pieszymi wycieczkami. Był to rodzaj podręcznika dla pokrzywdzonych kobiet (a które z nich nimi nie są?), rodzaj teoretycznego i praktycznego kompendium niezależnej moralności kobiet. Można się było uśmiać z jej nader przejrzystej naiwności. Lecz autorstwo to zostało mi wyjawione znacznie później. Nie pytałem się naturalnie Fyne’a, jaką pracą zajęta jest jego żona, ale dziwiłem się w duchu jej zupełnej nieznajomości świata, przedstawicielek własnej płci i grzeszników odmiennej płci. Tak, ale gdzie miała zdobyć doświadczenie? Ojciec trzymał ją w ścisłym odosobnieniu jak w klasztorze. Małżeństwo z Fyne’em przyniosło bez wątpienia odmianę, ale była to tylko zamiana jednego klasztoru na inny. Może mi powiesz, że powinna jej była wystarczyć zwykła spostrzegawczość. Z pewnością! — Lecz wobec tego, że chciała być przewodniczką i nauczycielką, nie zaskoczyła mnie wcale jej ślepota. Wszystko się zgadzało. Była niesłychanie naiwna; tylko nie wypadało tego powiedzieć jej mężowi. ROZDZIAŁ TRZECI OSZCZĘDNOŚĆ I DZIECKO Nie było jednak nic niestosownego w mojej uwadze, skierowanej do Fyne’a, że poprzedniego wieczoru pani Fyne zdawała się mieć pewne podejrzenia co do tego, dokąd się udała ta przedsiębiorcza młoda osoba. Fyne potrząsnął głową. Nie, żona jego wcale nie była taka pewna tego, jak udawała. Miała tylko pewne powody, aby przypuszczać i mieć nadzieję, że może ta dziewczyna wynajęła gdzieś w Londynie pokój, ukryła się w mieście — w oczekiwaniu, a może w obawie przed zbliżającym się dniem… Przerwał i siedział pochłonięty myślami, w uroczystym przygnębieniu. „Przed jakim dniem?” — zapytałem wreszcie, ale najwidoczniej mnie nie usłyszał. Atmosferę nasycił tak złowieszczą posępnością, że wreszcie straciłem cierpliwość. „Czemu u licha pan się tak martwi? — zawołałem, szczerze zdziwiony i zaciekawiony. — Można by pomyśleć, że dziewczyna była więźniem stanu pod pana strażą.” I nagle zdumiałem się sam sobie, jak często przyjmuję jako rzecz naturalną, to, co po zastanowieniu okazuje się bardzo dziwne. „Ale dlaczego ta tajemnica? Czemu się wykradli — o ile było to w ogóle wykradzenie? Czy dziewczyna bała się pańskiej żony? A szwagier? Co u licha skłoniło go, aby robić tajemnicę ze swego małżeństwa? Czyżby się także bał pańskiej żony?” Fyne uczynił wysiłek, aby się wyprostować. „Naturalnie mój szwagier, kapitan Anthony, syn… — przerwał sobie, jak gdyby chciał przemóc złe przyzwyczajenie. — Musiała go do tego namówić. A myśmy się do niej odnosili tak przyjaźnie!” „Zrobiła na mnie wrażenie niemądrej i nierozsądnej młodej osóbki. Ale dlaczego państwo tak biorą do serca zwykłe szaleństwo czy też nawet po prostu brak rozwagi?” „To bardzo nieuczciwe postępowanie” — oświadczył z naciskiem Fyne i westchnął. „Zapewne jest niezamożna… — zauważyłem po chwili milczenia — ale ostatecznie…” „Pan nie wie, kim ona jest” — Fyne odzyskał swoją zwykłą godność. Wyznałem, że nie dosłyszałem jej nazwiska, gdy jego żona nas sobie przedstawiła. Zaczynało się zdaje się na S…? Wtedy Fyne zauważył bardzo zimno, że jest to bez znaczenia, gdyż nie było to jej prawdziwe nazwisko. „Czy pan chce przez to powiedzieć, że przedstawił mi pan tę pannę pod fałszywym nazwiskiem?” — zapytałem, rozbawiony stwierdzeniem, że czasy cudów i dziwów jeszcze nie minęły. Było rzeczą wręcz zdumiewającą, że tak poważni ludzie, jak małżeństwo Fyne, mogli postąpić w tak niezwykły sposób. Fyne pospieszył mnie zapewnić, że gdybym wiedział, jakie jest jej prawdziwe nazwisko, na pewno bym nie żądał, aby się tłumaczył z tego uchybienia. Do głębokiego tonu jego głosu wkradło się nieco ciepła. „Wszelkimi sposobami usiłowaliśmy zaprzyjaźnić się z tą dziewczyną. Ona jest jedyną córką de Barrala.” Najwyraźniej myślał, że wywoła sensacyjne wrażenie; tymczasem ja odpowiedziałem mu równie wytężonym, wyczekującym spojrzeniem, jakim on patrzył na mnie. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Zdając sobie sprawę z mojej ignorancji, godnej nagany, zacząłem szukać po omacku w mrokach mojej pamięci. De Barral, de Barral — i wtem równocześnie buchnął na mnie dźwięk i światło, jakby nagle w mojej pamięci otworzyło się na oścież okno na ulicę w City. De Barral! Czyżby ten sam? Z pewnością nie! „Ten finansista?” — podsunąłem powątpiewająco. „Tak — odparł Fyne; i w tym wypadku właściwy mu uroczysty ton zdawał się być dziwnie odpowiedni. — Ten skazany.” Marlow spojrzał na mnie znacząco i dodał objaśniającym tonem: — Nikomu nie przyszło na myśl, żeby de Barral mógł mieć dzieci czy też dom inny niż biura „Orbu” lub że miał jakieś inne życie, związki czy interesy poza finansowymi. Pewnie pamiętasz ten krach… — Byłem wtedy na Oceanie Indyjskim — rzekłem. — Ale naturalnie… — Naturalnie — przerwał Marlow. — Cały świat… Dziwisz się pewnie, że nie od razu przypomniałem sobie to nazwisko. Ale wiesz, że moja pamięć to istne mauzoleum nazwisk. W wypadku de Barrala odłożyłem je do mojego mauzoleum w tak licznym towarzystwie nazw jego własnego pomysłu, że musiało ono odrzucić potworny stos zmurszałych kości, zanim stanęło przede mną na wezwanie czarodzieja: Fyne’a. Był to jegomość nadzwyczaj pomysłowy w wynajdywaniu nazw: Bank Depozytowy „Orb”, Towarzystwo Wzajemnej Pomocy „Berło”, Stowarzyszenie „Oszczędność i Niezależność”. Tak, miał wiele gustu w dobieraniu nazw, a poza tym nie było w nim nic — absolutnie nie więcej — nie miał żadnych innych zasług. Jednak jeszcze coś. Miał też nazwisko, którego nie wymyślił, ale to był tylko szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie zdaje mi się, aby zwykłemu Jonesowi czy Brownowi udało się wyłowić z głębin Nieprawdopodobieństwa takie niesłychane dowody głupoty ludzkiej, jak się to jemu udało. Możliwe, że nie doceniam, jak łapczywie głupota ludzka rzuca się na przynętę. Niewątpliwie nie zdawałem sobie dobrze z tego sprawy. Chciwość tego idiotycznego potwora jest nieobliczalna, niezgłębiona, niepojęta. Kariera de Barrala wskazuje na to, że można go złapać na goły haczyk. De Barral nie przynęcił go czarodziejską bajką. Nie miał na to dość wyobraźni… — Czy był cudzoziemcem? — zapytałem. — To wyraźnie francuskie nazwisko. Chyba było to jego własne nazwisko? — Och, nie wymyślił go. Urodził się z tym nazwiskiem w Bethnal Green, jak wyszło na jaw w czasie postępowania sądowego. Miał zwyczaj wspominać o swoich szkockich krewnych, ale to zwyczaj wszystkich wielkich ludzi. Jego matka, jak mi się zdaje, była istotnie Szkotką. Ojciec de Barrala, jakiekolwiek było jego pochodzenie, gdy dostał dymisję z Urzędu Celnego (zdaje mi się, że był urzędnikiem celnym na statkach), zaczął na bardzo małą skalę pożyczać pieniądze w dzielnicy East End* ludziom związanym z portem: dokerom, drobnym właścicielom barek, handlarzom okrętowym, kancelistom, wszelkiego rodzaju „drobnicy”. Zarabiał w ten sposób na życie. Zdaje się, że był bardzo przyzwoitym człowiekiem. Miał dosyć stosunków, aby umieścić swojego jedynego syna jako niższego urzędnika w rachunkowym oddziale jednego z Towarzystw Warsztatów Okrętowych. „A więc, mój chłopcze — rzekł do niego — dałem ci dobry początek. Ale dla de Barrala nie był to początek. Utknął w miejscu. Byli z niego zupełnie zadowoleni. Po trzech latach dostał małą podwyżkę i wieczorami rozpoczął zaloty. Starał się o córkę starego kapitana, który był członkiem rady kościelnej w swojej parafii i mieszkał w starym, źle zachowanym osiemnastowiecznym domu z ogrodem — w jednym z tych domów stojących na okrojonych parcelach, na jakie można natrafić w labiryncie plugawych uliczek, zupełnie podobnych do siebie i zabudowanych sześciopokojowymi ruderami. W niektórych spośród tych ruder mieściły się domy parafialne ubogich dzielnic. Stary marynarz zdobył jedną taką niedrogą plebanię, a de Barral, zdobył jego córkę — był to dla niego niezły interes. Stary marynarz był bardzo dobry dla młodego małżeństwa i bardzo kochał ich małą córeczkę. Pani de Barral, spokojna i skromna kobieta, wówczas jeszcze była pełna szczerej wesołości i pozbawiona wszelkich ambicji; ale podobnie jak wszystkie kobiety marzyła o zmianie i interesujących wydarzeniach. Ona to zachęciła de Barrala, aby przyjął ofiarowaną mu posadę w westendzkiej* filii wielkiego banku. Jak się zdaje, długo wzdragał się przed tak awanturniczym przedsięwzięciem. Ale wreszcie argumenty żony przeważyły. Potem nieraz mówiła: „To jedyny raz, kiedy mnie posłuchał; zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdybym była umarła, zanim go namówiłam na przeniesienie się do banku.” Dziwisz się pewnie, skąd znam te wszystkie szczegóły. Otóż dostarczyła mi ich wreszcie pani Fyne. Pani Fyne, wówczas jeszcze panna Anthony, w czasach swej niewoli poznała panią de Barral na jej wygnaniu. Pani de Barral mieszkała wtedy w dużym murowanym domu z gotyckimi oknami, stojącym w rozległym, wilgotnym parku, zwanym „Kapelanią”; przylegał on do wioski, w której subtelny poeta wybudował sobie dom. Były to czasy powodzenia de Barrala. Kupił tę majętność nie obejrzawszy jej nawet i aby objąć ją w posiadanie, umieścił tam swoją żonę z dzieckiem. Nie wiedział, co z nimi począć w Londynie. Sam zajmował apartament w hotelu. Wydawał tam obiady, po których wieczorem grywano w karty. Rozwinęła się w nim namiętność do hazardu — czy też zwykła żyłka karciana — w każdym razie grał grubo, dla odpoczynku, otoczony mnóstwem mocno podejrzanych pieczeniarzy. Przez ten czas pani de Barral żyła w „Kapelanii” oczekując go codziennie; miała tam powóz i parę koni, guwernantkę do dziecka i liczną służbę. Mieszkańcy wsi widywali ją przez ogrodzenie, jak spacerowała ze swoją małą córeczką pod drzewami, czując się nieswojo w tym obcym środowisku. Nikt z nią nie nawiązał bliższych stosunków. Aż wreszcie umarła — jak giną wierne i delikatne zwierzęta — z zaniedbania, po prostu z zaniedbania, zupełnie niespodziewanie, nie sprawiając nikomu kłopotu. Wieś ją żałowała, gdyż mimo że wyraźnie ją coś trapiło, była dobra dla ubogich i gotowa zawsze pogawędzić z wszelką biedotą. Naturalnie zdawano sobie sprawę, że nie była to dama — nie to, co się zwykło nazywać prawdziwą damą. Nawet znajomość z panną Anthony była tylko jedną z tych znajomości, jakie zawiera się na progu domu czy na wiejskiej drodze. Carleon Anthony był zawziętym arystokratą (ojciec jego był architektem „restauratorem”) i córce jego wolno było zadawać się tylko z córkami okolicznych szlacheckich rodzin. Jednakże mimo drażliwej troski poety o to, by dystynkcja córki nie poniosła szwanku, wzdłuż długiej kasztanowej alei wiodącej do parkowej bramy odbywały się ciche i melancholijne spacery, w czasie których pani de Barral ośmielała się nazywać pannę Anthony „moja droga”, a nawet „moje drogie biedactwo”. Ta samotna dusza nie miała do kogo się odezwać, z wyjątkiem tej niezbyt szczęśliwej dziewczyny. Guwernantka patrzyła na nią z góry, gospodyni trzymała się od niej z daleka. Choć pani de Barral nie była głupią plotkarką, zwierzała się jednak trochę pannie Anthony. Utrzymywała, że jest rzeczą straszną, gdy takie wielkie bogactwa spadną na kogoś. Raz nawet posunęła się tak daleko, że wyznała, iż umiera z niepokoju. Pan de Barral (tak o nim mówiła) był dawniej najlepszym mężem i wzorowym ojcem, ale: „Widzisz, moja droga, ja znam go bardzo dobrze. Pewna jestem, że nie będzie wiedział, co zrobić z tymi wielkimi sumami pieniędzy, które mu ludzie powierzają. Gotów jest zrobić coś nieprzemyślanego. Muszę z nim porozmawiać długo i poważnie, gdy tu przyjedzie, jak to bywało często w dawnych dobrych czasach.” Aż wreszcie pewnego dnia wyrwał jej się okrzyk rozpaczy: „Moja droga! on tu już nigdy nie przyjedzie, nigdy, nigdy!” Omyliła się. Przyjechał na jej pogrzeb, był bardzo przybity i ściskając dziecko za rękę, gorzko płakał stojąc nad grobem. Panna Anthony, narażając się na trwające przez cały tydzień drwiny i obelgi ze strony poety, patrzyła na to własnymi oczami. De Barral czepiał się dziecka jak tonący brzytwy. Niemniej udało mu się złapać jeszcze pośpieszny pociąg odchodzący o wpół do szóstej i pojechał do miasta sam, w zarezerwowanym przedziale z opuszczonymi zasłonami… — Zostawił dziecko? — zapytałem. — Tak. Zostawił… W ten sposób wykręcił się od rozwiązania tego zagadnienia. Taki już był zawsze. Nie miał pojęcia, co zrobić z dzieckiem i w ogóle nie wiedział, jak dać sobie radę ze wszystkim i ze wszystkimi, nie wyłączając samego siebie. Uciekł do swojego apartamentu w hotelu. Był okropnie niezaradny. Córka jego byłaby pozostała w „Kapelanii” do końca świata, gdyby guwernantka, nadająca sobie wielkie tony, nie zagroziła, że opuści pracę. Nie chodziło jej ani trochę o dziecko, ale odludna i ponura „Kapelania” działała jej na nerwy. Nie miała zamiaru wieść dalej takiego życia, że zaś dostała się na tę posadę prosto z książęcego domu, potraktowała de Barrala bardzo ostro. Aby ją uspokoić, wynajął dla nich wspaniale umeblowany dom w najdroższej dzielnicy Brightonu i niekiedy dojeżdżał tani na weekend z walizką pełną znakomitych słodyczy i z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi. Guwernantka wydawała je za niego w iście książęcy sposób. Była już blisko czterdziestki i żywiła tajoną skłonność do opiekowania się młodymi ludźmi pewnej kategorii — pewnej specjalnej kategorii. Lecz naturalnie pani Fyne nic o tym wtedy nie wiedziała; mówiła mi jednak, że nawet w owych czasach „Kapelanii” podejrzewała ją, że jest przewrotną, bez serca i pospolitą kobietą o najbardziej poziomych ideałach. Lecz de Barral nie wiedział o tym. On w ogóle o niczym nie wiedział… — Powiedz mi, Marlow — przerwałem — na czym opierasz tę opinię? Musiała to być jednak pewna indywidualność — przynajmniej pod pewnym względem. Jeżeli się nie jest kimś, trudno zrobić w świecie handlowym największe materialne spustoszenia, jakie się w nim zdarzyły przynajmniej od dziesięciu lat. Marlow potrząsnął głową. — On był tylko znakiem swych czasów. Symbolem. Sam był niczym. Właśnie w owej chwili wysunęło się na czoło słowo „Oszczędność”. Znasz potęgę słów. Przeżywamy okresy, nad którymi dominuje takie lub inne słowo — może to być „rozwój” albo „konkurencja”, „wychowanie” lub „czystość”, „zaradność”, a nawet „świętość”. Jest to słowo na czasie. A więc wtedy właśnie opanowało ulicę słowo „Oszczędność”, a ręka w rękę z nim, zaglądając każdemu spotkanemu w oczy, maszerowała sprawiedliwość, nieodłączna towarzyszka i popleczniczka takich narodowych haseł. Nawet ulicznice, te biedaczki, dały się zasugerować… Mimo wszystko!… No cóż, przeważna część prasy wrzeszczała na wszystkie tony, jak stado papug, które wyuczył jakiś diabeł lubiący płatać figle, że finansista de Barral pracuje nad wielką ewolucją moralną naszego charakteru, dopomagając do rozwoju nowo odkrytej cnoty Oszczędności. Oddziaływa on w tym kierunku przez swe wielkie przedsiębiorstwa, które najbardziej zatwardziałym sercom objawiały moralną wartość Oszczędności przez prostą obietnicę dziesięciu procent od każdego depozytu. I niekoniecznie trzeba było należeć do grupy zamożnych ludzi, by mieć udział w korzyściach, jakie daje ta cnota. Jeśli masz jedne sześć pensów i oddasz je de Barralowi, będzie to już Oszczędnością! Prawdopodobnie on sam w to wierzył, musiał w to wierzyć. Trudno sobie wyobrazić, aby on jeden na całym świecie nie uległ tej sugestii. Nie był na to dość inteligentny. Ale patrząc na niego nikt by nie powiedział… — Widziałeś go więc? — zapytałem z pewną ciekawością. — Widziałem. Czy to nie dziwne? Widziałem go tylko raz jeden, w okresie jego sławy czy największej świetności. Nie! Żadne z tych słów nie odmalowuje jego powodzenia. Wokoło tej postaci nie było nigdy atmosfery sławy czy świetności. Powiedzmy więc, że widziałem go w czasach, gdy zgodnie z tym, co pisała większość dzienników, był finansową potęgą, pracującą nad udoskonaleniem narodowego charakteru. Opowiem ci, jak doszło do tego spotkania. W owym czasie znałem pewnego krępego, zamożnego i łysego człowieczka, który miał mieszkanie w Albany*; był to także w swoim rodzaju finansista, który przeprowadzał transakcje o poufnym i zgoła nieuczciwym charakterze, przeważnie z młodymi ludźmi z dobrych rodzin i z nadziejami na przyszłość — choć muszą przyznać, że gotów był również usłużyć starszym plebejuszom. Był to prawdziwy demokrata; nie przestraszyłby go interes (i to ryzykowny interes) nawet z samym diabłem. Kto wpadł w jego sidła, już się z nich nie wydostał. Przyjmował interesantów z jowialnym ożywieniem, co wywoływało zdziwienie. Sprawiało to ulgę, nie budząc jednak zbytniego zaufania — może to było i lepiej. Interesy swe załatwiał w pokoju umeblowanym jak salon, gdzie na ścianach wisiało kilka ciemnych, olejnych obrazów w ciężkich ramach. Nie wiem, czy były dobre, ale były duże i w swych ozdobnych, wytartych, pozłacanych ramach miały jakąś melancholijną godność. On sam siedział przy inkrustowanym biurku, które wyglądało na rzadką, muzealną sztukę, fotel jego miał wysokie, owalne, rzeźbione oparcie, pokryte wypłowiałym obiciem. W otoczeniu tych wszystkich przedmiotów, kosztowne, czarne, hawańskie cygaro, które przesuwał bezustannie od środka ust do lewego ich kąta i z powrotem, robiło wrażenie czegoś niewymownie ordynarnego i przykrego. Z człowiekiem tym musiałem się widzieć parokrotnie w sprawie pewnego biedaka, któremu się nie wiodło do tego stopnia, że nie miał nawet przyjaciela bardziej ode mnie kompetentnego w tych sprawach, który by się za nim ujął w ciężkich chwilach życia. Nie wiem, kiedy ten pokątny finansista zaczynał swój dzień pracy, ale miał zwyczaj wyznaczać spotkania w zupełnie nieprawdopodobnych godzinach; na przykład rano kwadrans przed ósmą. Gdy się przyszło, pracował już, wypoczęty i świeży, przy tym swoim przepięknym biurku, a wokoło niego unosiła się delikatna woń pachnącego mydła; w ustach już trzymał zapalone cygaro. Możesz sobie wyobrazić, z jakimi niedobrymi przeczuciami zabierałem się do mojej misji, ale w tym otyłym, dokładnie wymytym człowieczku była tak głęboka pogarda dla rodzaju ludzkiego, że aż stawała się rodzajem dobrotliwości, której — w odróżnieniu od prawdziwej dobroci — nigdy nie grozi, że zamieni się w gorycz. Otóż pewnego razu, gdy przerwawszy rozmowę o interesach, czekaliśmy na pewien dokument, po który gospodarz posłał (może do piwnicy?), zauważyłem rozejrzawszy się po pokoju, że nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się — poza muzeami — spotkać tyle pięknych rzeczy nagromadzonych w jednym miejscu. Czy nie była to z mojej strony nieświadoma dyplomacja, nie umiem powiedzieć — ale uwaga ta była słuszna i nadzwyczaj mu się spodobała. — „Bo to jest muzeum — rzekł z naciskiem. — Tylko że ja mieszkam wśród moich zbiorów, w przeciwieństwie do większości zbieraczy. Ale widzę, że pan umie patrzeć. Niewielu jest znawców wśród tych, co tu przychodzą w interesach. Dla nich wystarczyłoby urządzić ten pokój jak stajnię.” Nie wiem, czy pochwała ta posunęła naprzód sprawę mojego przyjaciela, ale w każdym razie ułatwiła nasze stosunki. Zaczął mnie traktować z pewnym odcieniem poufałości, jako jednego z wtajemniczonych. Gdy przyszedłem do niego po raz ostatni, by zakończyć transakcję, przerwał nam rozmowę pewien osobnik, coś pośredniego między bookmacherem a osobistym sekretarzem, który wszedł przez drzwi prowadzące z przedpokoju i pochylił się, aby szepnąć coś do ucha mojego finansisty. „Hę? Kto taki?” Bliżej nieokreślona osobistość pochyliła się i szepnęła zmów, dodając nieco głośniej: „Powiada, że zabierze panu tylko chwilę czasu.” Mój człowieczek spojrzał na mnie i rzekł niezdecydowany: „Ach, dobrze.” Wstałem z krzesła i zaproponowałem, że wrócę później. Robił wrażenie dziwnie zakłopotanego. „Nie, nie. Dość już jestem pokrzywdzony tracąc moją gotówkę, nie chcę więc jeszcze tracić i czasu na sprawę pańskiego przyjaciela. Musimy zakończyć to dzisiaj. Niech pan po prostu przejdzie tam i przyjrzy się tej garniture de cheminée*. Podobna znajduje się w zamku Laeken, ale moja ma piękniejszy rysunek.” Ruszyłem więc na drugi koniec wielkiego pokoju. Garniture de cheminée była bardzo piękna… Udając, że się jej przyglądam, patrzyłem na mojego człowieczka, jak pośpieszył naprzeciw gościa, mężczyzny wysokiego wzrostu, który powiedział: „Myślałem, że pan o tak wczesnej porze nie będzie zajęty. Tylko dwa słowa…” — i szeptał nie dłużej jak jedną minutę; mój człowieczek odprowadził go do drzwi i uścisnął mu ceremonialnie rękę: „Nic wielkiego, nic wielkiego. Bardzo mi było przyjemnie móc się panu przysłużyć. Może pan zupełnie polegać na mojej informacji.” „Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Wpadłem tylko na chwilę.” „Ależ naturalnie. Jestem do usług w każdej chwili… Do widzenia.” Miałem sposobność przyjrzeć się dokładnie gościowi w czasie wymiany tych uprzejmości. Ubrany był w czarne ubranie i pamiętam doskonale, że miał szeroki, gładki, czarny, atłasowy krawat, w który wetknięta była duża szpilka z kameą; kołnierzyk miał niski, wyłożony. Włosy jego, bezbarwne i jedwabiste, kręciły się z lekka za uszami. Policzki miał nie zarośnięte i okrągłe, wyraźnie gładkie. Postawę miał sztywną, chodził drobnymi krokami, mówił głosem łagodnym i ściszonym. Może przez kontrast ze wspaniałą elegancją pokoju i schludnością jego właściciela, wydał mi się ubogi i jeżeli nie dosłownie pokorny, to w każdym razie zgnębiony niepomyślnym losem. Zdziwiła mnie bardzo uprzejmość mojego tłuściutkiego finansisty wobec tego podejrzanego osobnika, kiedy on — skoro znaleźliśmy się z powrotem na naszych miejscach — zapytał mnie, czy znam tego człowieka, który wyszedł przed chwilą. Gdy potrząsnąłem przecząco głową, uśmiechnął się dziwnie i powiedziawszy: „To de Barral” — ucieszył się moim zdziwieniem. Po czym spoważniał i rzekł: „To tajemniczy typ. Wszyscy wiemy, od czego zaczął i do czego doszedł, ale nikt nie wie, jakie ma zamiary. — Zamyślił się przez chwilę i dodał jakby do siebie: — Ciekaw jestem, jaką on grę prowadzi.” A tymczasem, wyobraź sobie, nie była to żadna gra, jakiegokolwiek rodzaju, gatunku czy pokroju. Wyszło to na jaw zupełnie jasno podczas sprawy. Jak ci to już przedtem opowiedziałem, był on urzędnikiem bankowym, urzędnikiem jakich jest tyjące. Posada ta była początkiem drugiego etapu w jego życiu i znów utknął na niej, a wszyscy byli z niego najzupełniej zadowoleni. Pewnego dnia, jakby tajemny głos szepnął mu coś do ucha czy też jakby jakaś niewidzialna mucha go ugryzła, włożył kapelusz na głowę, wyszedł na ulicę i zabrał się do reklamy. I to było wszystko. Pochwycił na ulicy jakieś słowo na czasie i wprzągł je do swojego triumfalnego rydwanu głupoty. Każdy pamięta jego pierwsze skromne ogłoszenie zaczynające się od magicznego słowa: Oszczędność, Oszczędność, Oszczędność — trzykrotnie powtórzonego, a obiecujące dziesięć procent od każdego depozytu i podające adres Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy „Oszczędność i Niezależność” na Vauxhall Bridge Road. Widocznie więcej nie było potrzeba. Nie wyjaśniał nawet, co zamierza zrobić z pieniędzmi, które na to wezwanie publiczność miała składać u jego stóp. Naturalnie miał zamiar pożyczać je na wysoki procent. I robił to — ale bez żadnego systemu, planu, przewidywania czy znawstwa. A w miarę jak trwonił sumy, które wpływały, żądał przez ogłoszenia więcej — i dostawał więcej. Podczas okresu ogólnej prosperity założył bank „Orb” i trust „Berło”, zdaje się, że jedynie w celach reklamy. Były to bowiem tylko nazwy. Zupełnie nie umiał czegoś zorganizować ani założyć jakiegoś przedsiębiorstwa chociażby dla spekulacji akcjami. W owym czasie mógł mieć na zawołanie, ilu by chciał, książąt, emerytowanych generałów, czynnych członków Parlamentu, byłych ambasadorów i tym podobnych, którzy by zasiadali w zarządach najbardziej dziwnych przedsiębiorstw jego pomysłu. Ale on nawet tego nie próbował, brakło mu prawdziwej wyobraźni. Potrafił tylko drukować coraz więcej ogłoszeń i otwierać coraz nowe filie stowarzyszenia „Oszczędność i Niezależność”, banku „Orb” i trustu „Berło” dla przyjmowania depozytów; naprzód w jednym mieście, potem w innym, na północy kraju i na południu — wszędzie, gdzie mógł wynająć odpowiednie pomieszczenie za niezbyt wygórowaną cenę. Było to charakterystyczne dla gospodarki przedsiębiorstw prowadzonych przez de Barrala. Skromność, umiarkowanie, prostota. Ani bank „Orb”, ani trust „Berło”, ani ich macierzyste stowarzyszenie „Oszczędność i Niezależność” nie pobudowały na swoje siedziby pałaców, jak to się zwykle dzieje w podobnych wypadkach. Ten objaw powściągliwości zyskał pochwałę głupich pism, jako dowód, że zarząd tych instytucji kierował się zasadą oszczędności, dla której je powołano. Ale w istocie de Barral po prostu nie pomyślał o tym. Jednak miał na tyle rozumu, że się wkrótce wyprowadził z Vauxhall Bridge Road. Następnie wynajął stary, ogromny, rojący się od szczurów ceglany dom na małej przecznicy od Strandu. Przed ten najnędzniejszy, jaki sobie można wyobrazić, brudny, żółtawy, gładki mur, z dwoma równoległymi rzędami nieozdobnych otworów okiennych, przyprowadzono cudzoziemców, kazano im stawać i z bijącymi sercami podziwiać skromność głównej kwatery największej potęgi finansowej naszych czasów. Słowo OSZCZĘDNOŚĆ, wypisane olbrzymimi, złoconymi literami, sterczało nad dachem, a po obu stronach drzwi dwie ogromne mosiężne tablice o zaokrąglonych rogach, coś w rodzaju szyldów, stanowiły jedyne jaskrawsze plamy w zewnętrznym wyglądzie instytucji de Barrala. Nikt nie wiedział, jakie operacje finansowe przeprowadzano wewnątrz, wiedziano tylko, że gdy ktoś wszedł do środka i podał pieniądze ponad kontuarem, były one przyjmowane spokojnie przez kogoś, kto w zamian wydawał drukowany kwit. Tyle tylko i nic więcej. Widać nie można się było temu oprzeć. Ludzie wchodzili i ofiarowywali swoje pieniądze, a gdy je wzięto z ich rąk, rozstawali się z nimi tak bezpowrotnie, jak gdyby je wrzucili w morze. Oto, co się tam wewnątrz działo, i na tym koniec… — Ejże, Marlow — powiedziałem — pewno przesadzasz, przynajmniej sposobem, w jaki to przedstawiłeś. To byłoby zbyt dziwne. — Przesadzam! — bronił się. — Sposób, w jaki przedstawiłem tę sprawę. Mój drogi, ja tylko usunąłem z mojego sprawozdania czcze gadanie o interesach i żargon finansistów. A ty się dziwisz! Dałem ci nagą prawdę. Co prawda nic tak łatwo nie podlega zarzutom przesady, jak właśnie język nagiej prawdy. Trudno uwierzyć w coś, co jest wstrząsające. Ale co powiesz o końcu jego kariery? Zaczęło się od Banku Depozytowego „Orb”. Pod pokrywką tej instytucji de Barral z szaleńczym uporem człowieka pozbawionego wyobraźni finansował pewnego indyjskiego księcia, który rościł sobie prawa do ogromnych sum należnych mu od rządu. Były to jakieś zawrotne ilości lakh* — nędzne pozostałości po skarbach przodków — czy coś w tym rodzaju. Wszystko było autentyczne. Był to prawdziwy książę i pretensje były też prawdziwe, tylko niestety nie były słuszne. Tak więc książę przegrał sprawę w ostatniej instancji, a początek końca de Barrala objawił się publiczności pod postacią połowy arkusika papieru przylepionego do zamkniętych drzwi biur banku „Orb” i głoszącego, że wypłaty w tej instytucji zostały wstrzymane. Jego bratnia instytucja trust „Berło” załamała się w tydzień później. Nie powiem wedle amerykańskiego wyrażenia, że „dno wypadło” ze wszystkich koncernów de Barrala naraz, bo nie miały one nigdy żadnego dna. Były jak beczka Danaid*, do której publiczność z zadowoleniem zlewała depozyty. Jasne było, że wszystko przepadło, a postępowanie upadłościowe było jakąś ponurą farsą, pełną wybuchów śmiechu wśród niemej rozpaczy — rozpaczy depozytariuszy, których były setki tysięcy. Śmiech był niepowstrzymany i towarzyszył publicznemu przesłuchiwaniu bankruta. Nie wiem, czy to z powodu zupełnego braku wyobraźni, czy też z powodu nadmiaru, pewnego specjalnego jej rodzaju, czy może z obu tych powodów naraz — wszystkie te trzy przypadki są możliwe — okazało się, że człowiek ten, który osiągnął szczyt powodzenia dzięki łatwowierności ludzi, sam był jeszcze bardziej łatwowierny od każdego ze swych depozytariuszy. Stał się łupem wszelkiego rodzaju oszustów, awanturników, wizjonerów i nawet obłąkańców. Otaczając się głęboką i głupią tajemniczością, dawał się nabierać na najbardziej fantastyczne projekty: port i doki na wybrzeżu Patagonii, kamieniołomy na Labradorze — takie to były spekulacje. Jedną z nich miały być połowy ryb dla zaopatrzenia fabryki konserw na brzegach Amazonki. Inną znów — zakupienie księstewka na Madagaskarze. Gdy jedne po drugich wychodziły na jaw groteskowe szczegóły tych nieprawdopodobnych transakcji, fale śmiechu przepływały przez szczelnie zapchaną salę sądową, a każda z nich była głośniejsza od poprzedniej. Skończyło się na tym, że audytorium pękało wprost ze śmiechu pod skumulowanym wrażeniem absurdu. Śmiał się pisarz sądowy, śmieli się adwokaci i reporterzy; ściśnięci w rzędach nieszczęśni depozytariusze, którzy z niepokojem śledzili każde słowo, śmieli się jak jeden mąż. Śmieli się — biedni nędzarze — histerycznie, bliscy łez. Jeden tylko człowiek pozostał niewzruszony, a był nim de Barral. Mówiono mi (gdyż ja sam nie byłem świadkiem tych scen), że zachował pogodny, łagodny wyraz twarzy i spoglądał na ludzi ze spokojnym zadowoleniem z siebie; było to dla świata pierwszą oznaką jego dufnej, niezmierzonej zarozumiałości, ukrywanej dotychczas pod powściągliwym sposobem bycia. Można ją było też dojrzeć w jego upartym twierdzeniu, że gdyby mu dano dość czasu i znacznie więcej pieniędzy, to wszystko byłoby się dobrze skończyło. Znalazło się parę osób, i to nawet spośród jego ofiar, które mu więcej niż na wpół wierzyły, nawet po sprawie karnej, która wkrótce potem nastąpiła. Gdy znalazł się na ławie oskarżonych, stracił pewność siebie, jak gdyby jakieś złudzenia podtrzymujące go od wewnątrz rozwiały się nagle. Przestał być sobą i zamieniło się zupełnie jego zachowanie, a nawet usposobienie do tego stopnia, że okazało się, iż jego blade, obojętne oczy, które tak pasowały do bezbarwnych włosów, umieją wyrażać coś w rodzaju ukrytej nienawiści. Z początku był nieufny, później zuchwały, wreszcie załamał się i wybuchnął płaczem, ale mógł to być płacz wściekłości. Potem uspokoił się, znów mówił łagodnie i zachowywał skromnie i spokojnie, czym się odznaczał nawet w swych najświetniejszych dniach. Odnosiło się wrażenie, że dopiero w momencie odmiany losu zrozumiał wreszcie, jaką był potęgą; odpowiedział bowiem jednemu z sędziów prowadzących dochodzenie, który go pytał wyniosłym i moralizatorskim tonem, że owszem uprawiał hazard, bo lubił karty. I że rok temu jeszcze wiele osób z towarzystwa byłoby niesłychanie zadowolonych, mogąc z nim zagrać. „Tak — ciągnął dalej — nawet niektóre z osób siedzących tam, na ławie.” I zwracając się do sędziego zawołał: „I pan także!” Mógłby był mieć u siebie połowę miasta, która by mu nadskakiwała, gdyby dbał o to. „Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do przekonania, że najwięcej czasu zabierało mi odsuwanie od siebie takich ludzi jak wy” — zakończył z pogodną, dyskretną pogardą, jak gdyby myśl ta teraz dopiero mu zaświtała. Była to może jedyna chwila, gdy na sali sądowej, w ciszy posępnego milczenia, stanęło za nim całe audytorium. A potem ponure postępowanie sądowe potoczyło się dalej. Bo mimo wszelkich pozorów podniecenia była to może najbardziej ponura spośród wszystkich głośnych spraw. Postępowanie upadłościowe wyczerpało całkowicie to, co było w niej śmiesznego. Pozostał jedynie fakt ruiny, która objęła szerokie koła, i pozostała uraza mnóstwa ludzi, oszukanych środkami tak prostymi, że nie uratowały ich miłości własnej od głębokiej rany; spryt wytrawnego oszusta byłby im oszczędził tego upokorzenia. Sprawie tej, w której nie tylko de Barral był skompromitowany, towarzyszyło wstydliwe zdumienie. On sam bronił się tylko jednym słowem: czas! Czas byłby wszystko ułożył. Po pewnym czasie część jego spekulacji byłaby się na pewno udała. Chwilami, jak mi mówiono, zdawał się wpadać w ekstazę — jego nieruchome, blade oczy zdawały się oglądać dalekie perspektywy przyszłości. Więcej czasu — i naturalnie więcej pieniędzy. „Ach! Gdybyście mnie byli zostawili w spokoju jeszcze przez kilka lat! — zawołał raz z akcentem namiętnego przekonania. — Pieniądze przecież wciąż napływały.” Rozumiesz: depozyty i oszczędności. Och, tak, napływały do ostatniego momentu. A jemu było ich żal. Doszedł do tego, że poprzez jakieś mistyczne rozumowanie pieniądze te uważał za swoją własność. A jednak rzeczywiście było prawdą to, co z oburzeniem zawołał raz jeszcze, odpowiadając sędziemu, który zaczął jakieś pytanie od słów: „Pan miał te zawrotne sumy…” — „I co ja z nich miałem?” Była to szczera prawda. Z tych pieniędzy nie miał nic — nic z tych czarownych lub pożądanych dóbr ziemskich, których pragną zachłanne natury. Nie szukał zaspokojenia swych gustów, nie znał, co to zbytek, nie budował wspaniałych pałaców ani nie zebrał znakomitej galerii sztuki za te „zawrotne sumy”. Nie miał nawet własnego domu. Mieszkał w apartamencie hotelowym i pozostał w nim przez lata całe, bez wątpienia ku zupełnemu zadowoleniu zarządu. Dwukrotnie podniesiono mu czynsz, przypuszczam w tym celu, aby pokazać, jak wysoko cenią go sobie jako klienta. Nie kupił za te bogactwa, które przepływały przez jego palce, ani pochlebstw, ani miłości, ani też przepychu czy komfortu. Osiągnął pewną doskonałość w swej stałej mierności. Zdawało się nawet, że jego próżność nie potrzebuje do pełnej satysfakcji żadnych dowodów władzy. W okresie gdy oczy wszystkich były na niego zwrócone, jego niewątpliwie niskie pochodzenie przywarło do niego jak odzież, której nie mógł zrzucić. Obracał milionami, nie korzystając nigdy z tego, co przez ogół ludzi uważane jest za cenne, gdyż nie miał ani dość brutalnego temperamentu, ani dość subtelności umysłu, które obudziłyby w nim pożądanie tych rzeczy z całą siłą woli władczego awanturnika. — Zdaje się, żeś przeprowadzał studia nad tym człowiekiem — zauważyłem. — Studia — powtórzył Marlow w zamyśleniu. — Nie! Nie studia. Nie miałem sposobności. Wiesz, że widziałem go raz tylko, w okolicznościach, o których ci wspomniałem. Ale możliwe, że jedno spojrzenie, nie więcej, jest właściwą drogą, by rozpoznać wyraźną indywidualność; a de Barral był indywidualnością właśnie z powodu swych braków, gdyż one sprawiały, że był zupełnie niepodobny do z góry powziętego o nim wyobrażenia. Nie przeprowadzałem studiów nad de Barralem, ale w ten właśnie sposób rozumiałem go, o ile można go było zrozumieć, wśród łoskotu wielkiego krachu, wśród lamentów i zgrzytania zębów, pośród ogłuszającego wrzasku tytułów w gazetach: „Oszukańcza afera stowarzyszenia «Oszczędność». Oskarżony pod krzyżowym ogniem pytań. Nadzwyczajny dodatek!”, poprzez odwoływanie się do litości nad ofiarami; poprzez poważny i pełen współczucia ton codziennych gazet, jakby one były sercem narodu. Trwało tak przez cały tydzień pracowitych posiedzeń sądowych. Jeden ze znanych dziennikarzy powiedział: „To idiota.” Może było to prawdą. Przedtem słyszałem od kogoś, że de Barral miał twarz kryminalisty, ale wiedziałem, że to nieprawda. Wyrok został ogłoszony przy sztucznym świetle, w dusznej, zatrutej atmosferze. Sędzia w ważkich słowach powiedział coś budującego o karze spadającej na przestępcę, „który dopuścił się najbardziej bezwzględnego oszustwa na nie spotykaną jeszcze skalę”. Nie bardzo się znam na tych sprawach, ale okazało się, że oszukiwał w rachunkach, fałszował bilanse, przyjmował depozyty jeszcze przez kilka miesięcy po tym, gdy powinien się już był orientować, że jest beznadziejnie niewypłacalny, i popełnił dostateczną ilość innych czynów wielce nagannych wobec prawa, aby zasłużyć na siedem lat więzienia. Gdy wyrok stał się wiadomy na zewnątrz, został dobrze przyjęty. Na zimnym, przenikliwym deszczu — jednym z najbardziej przykrych, jakie pamiętam — mókł niewielki tłum, składający się głównie z osobników, którzy sami nie wyglądali ani zbyt inteligentnie, ani solidnie, podburzany przez rozproszonych wśród niego prawdziwych złodziei kieszonkowych, zabawiał się wydawaniem okrzyków radości. Przechodziłem tamtędy przypadkiem, wracając z East Endu, gdzie spędziłem cały dzień w pobliżu doków z dawnym moim kolegą, który doglądał ekwipowania nowego statku. Chętnie oglądam nowe statki, gdy jest to tylko możliwe. Interesują mnie one jak urocze młode panny. Dostałem się w ten tłum, który wrzał bezsensownym gniewem jak bezsensowne bywa wszystko, co się dzieje na ulicy, i gdy przepychałem się z trudem, aby się stamtąd wydostać, wpadł na mnie ów wspomniany poprzednio dziennikarz. Jego zdziwienie na mój widok było dla mnie pochlebne. „Co? Pan tutaj? Ostatnia osoba na świecie… Gdybym był przypuszczał, mógłbym był wprowadzić pana do środka. Było dużo miejsca. W ostatnich trzech dniach zainteresowanie wygasło. Skazany został na siedem lat. Cieszę się.” „Z czego się pan cieszy? Czy z tego, że go skazano na siedem lat?” — pytałem stojąc w niewygodnej pozycji, przygnieciony przez jakiegoś masywnego osobnika, który rzekł do swego przyjaciela, rozpychającego się również, że „tego łobuza powinni byli ściąć”. Nie wiem, czy powierzył kiedykolwiek swe oszczędności de Barralowi, ale jeżeli tak było, to — sądząc po jego wyglądzie — należy przypuszczać, że były one zdobyte w jakimś udanym napadzie rabunkowym. Dziennikarz odpowiedział na moje zapytanie: „Nie.” Cieszył się, że było już po wszystkim. Dokuczyło mu gorąco i zaduch na sali sądowej. Przejmujący i surowy chłód ulicy widocznie natychmiast podziałał na jego wątrobę, stał się bowiem pogardliwy i zirytowany i złośliwie rozpierał się łokciami, torując drogę dla siebie i dla mnie. „To była nudna sprawa. Wszystkie takie sprawy są nudne. Nie ma w nich prawdziwie dramatycznych momentów. Prowadzenie ksiąg w banku «Orb» i w innych jego instytucjach było rzeczywiście groteskową rewelacją, ale publiczności nie chodzi o tego rodzaju rewelacje. Nudny gość ten de Barral” — sarkał dziennikarz. Nie mógł czy też nie chciało mu się scharakteryzować wyglądu tego człowieka, obecnie — na mocy orzeczenia prawa — już przestępcy (przeszliśmy na drugą stronę ulicy i wstąpiliśmy się napić), ale opowiedział mi z cierpkim, szyderczym chichotem, że gdy wyrok został już odczytany, osobnik ten powstał jeszcze w ławie oskarżonych, aby wnieść protest: „Nie daliście mi dość czasu. Gdybym miał czas, zostałbym w końcu parem Anglii, jak tylu innych.” I tu pozwolił sobie na pierwszy i ostatni gest przez te wszystkie dni: wzniósł nad głowę zaciśniętą pięść. Dziennikarz potępiał tę demonstrację. Nie starał się tego zrozumieć. Ale czy w ogóle kiedy dziennikarzowi chodzi o zrozumienie czegokolwiek? Nie zdaje mi się. Odwiodłoby go to zbyt daleko od spraw aktualnych, które stanowią codzienną strawę publiczności. Uważał zapewne, że rozprawa przedstawiała małą wartość, bo niezbyt była atrakcyjna: słaby głos, bezbarwna postać oskarżonego, który stał jak kołek, nie umiejąc przybrać nawet żadnej pozy, niedorzeczność gestu zaciśniętej pięści, tak całkowicie bezskutecznego w takiej chwili i w takim miejscu. Nie, to wszystko niewiele dawało. Zresztą dla dziennikarza, mistrza w swoim zawodzie, myślenie było wyraźnie „marnym interesem”. Do niego należało napisanie sprawozdania, które by się dało z przyjemnością przeczytać. Ale ja, nie potrzebując pisać, pozwoliłem sobie ruszyć głową, gdy tak siedzieliśmy nad wciąż jeszcze nie tkniętymi naszymi kieliszkami. Nagłe odkrycie, które często wynagradza oderwanie się od czysto wzrokowych wrażeń, wywołało we mnie dreszcz — podobny do drgnienia trwogi. Wydało mi się, iż pojąłem, w jaki sposób wstrząs, wywołany przez cierpienia i wątpliwości zbudzone przez proces, wpłynął na wyobraźnię tego człowieka, którego usposobienie, pojęcia i motywy często robiły wrażenie groteskowo tajemniczych — i że wyobraźnia ta nareszcie zaczęła działać. Było to okropne: usiłowałem zrozumieć uczucia człowieka, którego wyobraźnia zbudziła się w chwili, gdy miał zstąpić do grobu… — Nie przypuszczaj — ciągnął dalej Marlow po chwili przerwy — żem tego ranka, który spędziłem z Fyne’em, przemyślał dokładnie wszystkie te — powiedzmy — wiadomości; nie — lepiej powiedzieć: ten zasób wiedzy, który posiadałem lub raczej który istniał w mym umyśle w związku z de Barralem. Wiadomość jest to coś, czego się szuka i znalazłszy odkłada na bok jak kawał ołowiu: jest ważna, pożyteczna, martwa i tępa. Tymczasem wiedza, tego rodzaju wiedza zdobyta przypadkiem, nawet gdy leży odłogiem, zachowuje swą szlachetną gotowość… Ale że takie rozróżnienie jest nieomal transcendentne, oszczędzę ci tej przykrości, abyś je miał wysłuchać. Okrucieństwo moje ma jednak granice. Nie! Tego wszystkiego, co ci tu opowiedziałem, nie rozważyłem wtedy dokładnie. Jakże mogłem to uczynić, gdy Fyne był w moim pokoju? Siedział bez najmniejszego ruchu, jak z gruba wyciosany posąg, rzuciwszy swe efektowne stwierdzenie: „Tak, ten skazany!” A ja, nie pozwalając sobie na wycieczkę w przeszłość, trzymałem się do tego stopnia teraźniejszości, że dumałem mgliście i z roztargnieniem nad budzącymi szacunek rozmiarami i — na ogół biorąc — przyjemnym kształtem jego wielkich łydek piechura, jedną bowiem nogę założył niedbale na kolano, by ukryć swe pomieszanie pod pozorami swobody. Niemniej jednak wiedza ta istniała we mnie, ten rozbudzony rezonans, o którym przed chwilą wspomniałem. I właściwie bez żadnego związku powiedziałem ze zdziwieniem: „A więc de Barral miał żonę i dziecko! I ta dziewczyna to jego córka. A jak…” Fyne przerwał mi, by stwierdzić z powagą, jakby to było coś trudnego do uwierzenia, że oboje z żoną starali się wszelkimi sposobami zaprzyjaźnić z tą dziewczyną — naprawdę się starali. Naturalnie ani przez chwilę w to nie wątpiłem, ale w tym wypadku moje zdziwienie miało słuszne podstawy. Musisz bowiem pamiętać, że tego ranka nie wiedziałem jeszcze nic o zetknięciu się pani Fyne (nie była to bowiem bliższa znajomość) z żoną de Barrala i jego dzieckiem w dniach największego jego rozgłosu, podczas ich wygnania w „Kapelanii”. Fyne, który, rzecz jasna, przyszedł jedynie po to, aby porozmawiać na ten temat, pierwszy wspomniał mi o początkach owej znajomości, ograniczającej się do spotkań poza domem. „Dziewczyna ta była wtedy jeszcze dzieckiem — ciągnął dalej. — Potem była poza sferą wpływu pani Fyne, pod opieką guwernantki, osoby dalekiej od doskonałości” — jak mnie objaśnił. Żona jego — hm — poznała go wówczas; po swoim ślubie straciła to dziecko całkiem z oczu. Ale po urodzeniu Polly (Polly była to trzecia z rzędu córka państwa Fyne) nie czuła się bardzo dobrze i pojechała na kilka miesięcy do Brighton dla odzyskania sił; tam pewnego dnia dziewczynka (która wówczas chodziła jeszcze z rozpuszczonymi włosami) będąc w sklepie ujrzała ją przechodzącą ulicą i rzuciła się, dosłownie rzuciła się, w ramiona pani Fyne. Było to wzruszające. I pomimo chłodnej impertynencji tej — hm — guwernantki, żona naturalnie odpowiedziała dziecku uściskiem. Opowiadał w sposób uroczysty i fragmentaryczny. Przerwałem mu uwagą, że musiało się to zdarzyć przed bankructwem. Fyne przytaknął z większą jeszcze powagą i potwierdził swym basowym głosem: „Na krótko przedtem” — i pozwolił sobie na dłuższą chwilę uroczystego milczenia. — De Barral — Fyne nagle zaczął dalej opowiadać — nie przyjeżdżał wówczas regularnie na weekendy do Brighton. Pewnie zdawał sobie już sprawę ze zbliżającej się katastrofy. Pani Fyne unikała okazji, w której musiałaby zawrzeć z nim znajomość, i to odpowiadało zamiarom guwernantki, bardzo zazdrosnej o wszelkie wpływy z zewnątrz. Zresztą i tak nie byłoby to łatwą sprawą. Niezwykle sztywna i chuda postać de Barrala, który ubrany całkiem na czarno spacerował trzymając za rękę dziewczynkę, obserwowana była przez wszystkich; pozornie był nieśmiały, i tu Fyne był bliski wykazania jakby pewnej intuicji — ale zapewne pod brakiem pewności siebie krył niezwykle rozwiniętą tajoną arogancję. Pani Fyne na długo przed katastrofą litowała się nad losem Flory de Barral. Na ulicach ludzie znali ją z widzenia, przyglądali się jej w miejscach publicznych, jakby była jakąś księżniczką — ale ze stanowczością, która nie wróżyła nic dobrego, pilnowano, aby nie zawierała żadnych znajomości, choć bez wątpienia znalazłoby się wiele osób, które z największą chęcią — hm — zdobyłyby łaski panny de Barral. Nie leżało to jednak w planach guwernantki, tej intrygantki, która pod surowymi pozorami wyniosłości i towarzyskiej ekskluzywności knuła ponury spisek. Oczy poczciwego małego pana Fyne wyłaziły na wierzch w uroczystym oburzeniu, gdy z podnieceniem wyjawił mi ówczesne podejrzenia — a właściwie więcej niż podejrzenia — jego żony co do perfidnego postępowania tej — jakże się ona nazywała? — pani. Zdaje się, że istotnie, jak twierdziła pani Fyne, knuła ona już wówczas spisek, by wydać wychowankę za swojego niezamożnego krewnego — młodego człowieka o rozbieganym spojrzeniu, z odcieniem bezczelności w sposobie bycia; kobieta ta nazywała go swoim siostrzeńcem i zapraszała ciągle do siebie. „A może nie był to jej siostrzeniec. W ogóle może żaden krewny” — Fyne wykrztusił z konwulsyjnym wysiłkiem tę najgorszą część podejrzeń, którymi pani Fyne dzieliła się z nim po trochu, gdy przyjeżdżał na weekend, by spędzić go statecznie z żoną i dziećmi. Poczciwi państwo Fyne, kłopocząc się o nieszczęsne dziecko człowieka pochłoniętego przypadkowym obracaniem wieloma milionami, podczas cotygodniowych spotkań zastanawiali się poważnie, co by można zrobić dla zapobieżenia temu podłemu spiskowi, i usiłowali wymyślić jakąś taktowną linię postępowania w tak niezwykłych okolicznościach. Wyobrażałem ich sobie, jak naiwni i pełni Skrupułów kłopotali się poczciwie o tę bezbronną, sporą już dziewczynkę, spoglądając na swoje własne córeczki bawiące się nad brzegiem morza. Fyne zapewniał mnie, że wypoczynek jego żony zatruty był trudnym problemem, jak by wkroczyć w tę sprawę. „To dowód wielkiej przenikliwości pani Fyne, że wytropiła tę ukrytą grę!” — rzekłem zastanawiając się w duchu, gdzie się teraz podziała jej przenikliwość, gdy pozwoliła się zaskoczyć grą o tyle prostszą i rozgrywającą się aż do końca pod samym jej nosem. Tak, ale wtedy, gdy obawa przed losem grożącym bezbronnemu dziecku de Barrala nie dawała jej spać po nocach, nie była jeszcze zajęta pisaniem podręcznika będącego bezlitosnym kompendium o teorii i praktyce życia do użytku (nieszczęśliwych kobiet. Wówczas jeszcze, zanim trud stworzenia filozofii buntu nie przytępił jej przenikliwej intuicji, mogła dojrzeć fakty, które, podejrzewam, były dość proste. Jestem bowiem skłonny wierzyć, że kobieta, której los pozwolił rządzić przeznaczeniem Flory de Barral, nie czyniła zbyt subtelnych wysiłków, by ukryć swą grę. Ustaliwszy raz na zawsze swoją przewagę nad de Barralem zdawała sobie sprawę, że jest całkowicie panią sytuacji. Przedsięwzięła wszystkie środki, by nikt z zewnątrz nie mógł zaobserwować jej postępowania; nie mogłem się powstrzymać, aby nie uśmiechnąć się na myśl, jak okropnie jej zawadzali poważni i naiwni państwo Fyne. Jak musiała być wściekła, gdy ta para spadła do Brighton najzupełniej niespodziewanie, jak piorun z jasnego nieba — choć może nie z taką gwałtownością. Jak ich musiała znienawidzić! Ale doszedłem do przekonania, że była zdolna przeprowadzić każdy plan obmyślony przez siebie. Wyobrażam sobie, że de Barral od lat przyzwyczaił się liczyć z jej zdaniem, a z arogancji, nieśmiałości czy też po prostu z głupoty i zupełnego braku wyobraźni, trzymał się z dala od osób z towarzystwa, nie znając nikogo poza kilku kompanami, którzy grywali z nim w karty. Widzę go, przerażonego na myśl, że spadnie mu na kark córka na wydaniu, co zmusi go do zupełnej zmiany zwyczajów i narzuci konieczność prowadzenia innej egzystencji, którą nie wiedziałby nawet, jak rozpocząć. Jasne jest dla mnie, że ta pani (jak ją tam zwą) byłaby przeprowadziła swoje podłe zamiary bez wielkiego wysiłku, nawet gdyby zacni państwo Fyne mogli byli coś zrobić. Po prostu byłaby potraktowała z góry de Barrala. Nie ma ludzi bardziej służalczych od arogantów, gdy arogancja ich zostanie w jakimś szczególnym wypadku poniżona. Nie było już jednak ani czasu, ani potrzeby, by ktokolwiek interweniował w tej sprawie. Sytuację tę zmiotła finansowa ruina, jak trzęsienie ziemi, które poprzedzając to tylko złowieszczym, przytłumionym hukiem zmiata stojący jeszcze przed chwilą budynek. Może byłoby przesadą powiedzieć, że stało się to „w jednej chwili”, ale z zupełną ścisłością można stwierdzić, że wszystko to trwało nie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Fyne opowiedział mi wszystko, co można było powiedzieć na ten temat, lecz najlepiej można scharakteryzować ten przewrót jednym zdaniem: błyskawiczna i zupełna ruina. Nie bardzo się znam na takich sprawach, ale z opowiadania Fyne’a wynikało, że wierzyciele czy depozytariusze, czy też odpowiednie władze w mgnieniu oka położyły areszt na wszystkim, co de Barral posiadał, nawet na jego zegarku z łańcuszkiem, na pieniądzach, jakie miał w kieszeni spodni, na zapasowych ubraniach i przypuszczam, że także i na szpilce z kameą w jego czarnym atłasowym krawacie. Na wszystkim! Zdaje mi się, że musiał oddać nawet obrączkę swej nieboszczki żony. Ponura „Kapelania” z wilgotnym parkiem i paroma fermami była zapisana na imię pani de Barral, ale przypuszczam, że gdy ona umarła (bez testamentu), „Kapelania” wróciła do niego i naturalnie też została zasekwestrowana; zresztą była to kruszyna na Saharze głodu, kropla w oceanie pragnienia. Ośmielam się twierdzić, że nikt na świecie nie znalazłby pociechy w odzyskaniu trzech pensów z całego majątku. Potem zagarnięto też, choć było to jeszcze mniej warte od tamtych okruchów czy kropli, apartament wynajęty w Brighton, meble, które się w nim znajdowały, powóz i parę koni, wierzchowca dziewczynki i jej kosztowne drobiazgi, nawet grubo w złoto oprawną obrożę jej rasowego psa, bernarda. Psa też zabrano: wśród tych żebraczych aktywów był on najszlachetniejszą pozycją. Ale tego, czego najprędzej zabrakło czy raczej co najprędzej znikło, nie można było zaliczyć do aktywów. Była to bowiem ta intrygująca guwernantka udająca „skończoną damę” (w ściśle konwencjonalnym stylu), a mająca duszę pozbawionego skrupułów bandyty. Gdy kobieta zajmie się jakimiś sprawami męskimi, będącymi w niezgodzie z prawem, nikt jej nie pobije na tym gruncie. Zawsze co prawda znajdą się tacy, którzy będą zapewniać, że to właśnie mężczyźni są winni temu, że z tak straszliwą gwałtownością depcze ona wszystko, co ustalone. Ci sami ludzie będą pytać z dowcipną miną, dlaczego bunty niewolników były bardziej dzikie, desperackie i okrutne od wszystkich wojen. Można na to odpowiedzieć, jak się komu podoba — nawet można, jeżeli chcesz, dać tę odpowiedź tak wybitnie kobiecą, tak typową dla ścisłego umysłu kobiecego: A cóż ma jedno do drugiego? Ile argumentów tych parę słów zwyciężyło! (Nie powiem jednak, aby je obaliło.) Bo podczas gdy my, mężczyźni, w naszym rozumowaniu usiłujemy wykorzystać bezmiar wszelkich doświadczeń i chętnie objęlibyśmy naszą miłością nawet Nieskończoność, to — jak zauważył pewien autor: „Kobiety tak nie postępują.” Och, nie! Nie dbają one o takie rzeczy. Nie mają takich aspiracji. I jak dziwny byłby świat urządzony przez nie, świat, do którego wkroczyłby z fantazją — brak logiki, zajmując miejsce trzeźwego i powszedniego marzenia… Podniosłem rękę, by przerwać memu przyjacielowi. — Czy wierzysz naprawdę w to, coś powiedział? — zapytałem. Nie chciałem go tym obrazić, bo przecież z Marlowem nigdy nic nie można było wiedzieć. — Tylko w niektóre dni w roku — odparł Marlow ze złośliwym uśmiechem. — Dzisiaj po prostu ośmieliłem się mówić o tym trochę obszerniej i widzę, że jednak zraniłem twoje pełne delikatności uczucia, jakie żywisz wobec kobiet. Siedząc w samotności i ciszy bronisz w myśli biedne kobiety przed atakami, którymi się one — być może — wcale nie przejmują. Zastanawiam się, czym one w ogóle się przejmują. Ale by uspokoić twoje obawy, muszę znów zwrócić ci uwagę, że taki nielogiczny świat mógłby być bardzo zabawny, gdyby kobiety zechciały uczynić go tak czarującym, jak one to potrafią, zachowując tylko na nasz użytek pewne znane, ustalone, powiedziałbym nawet spowszedniałe złudzenia, bez których przeciętny osobnik męskiego rodzaju nie może się obyć. Jest to niesłychanie ważnym warunkiem, gdyż nie ma nic bardziej irytującego, jak nielogiczność, która przestaje być zabawna i czarująca; może bowiem wówczas grozić niebezpieczeństwo ze strony ujarzmionych mężczyzn: doprowadzeni do rozpaczy, mogliby oni, uczyniwszy jakiś gwałtowny i nieopanowany ruch, wpakować łokieć w subtelną tkaninę, z której utkany byłby ów świat, o którym mówię. Byłoby to fatalne, gdyż nie ma nic bardziej żałosnego, jak bezpowrotnie uszkodzona wykwintna tkanina. Kobiety pierwsze zniechęciłyby się do swego własnego dzieła. Postępowanie tej niezwykłej guwernantki panny de Barral miało w sobie coś z wysoce praktycznego kobiecego zdrowego rozsądku, a zarazem coś z kobiecej nielogiczności. Z opowiadania Fyne’a wynikało, że w wilię dnia, w którym rozeszły się pierwsze wieści o katastrofie, ten podejrzany młody człowiek zjawił się niespodziewanie w Brighton, u swojej „ciotki”. Na zewnątrz wszystko zdawało się odbywać normalnie: po południu młody człowiek wyjechał konno z dziewczynką, jak się to często zdarzało — a co nie przestawało napełniać oburzeniem pani Fyne. Sam Fyne był tam wówczas także, gdyż spędzał cały tydzień z rodziną; został więc wezwany do okna, by zobaczył, jakie rozmiary osiąga ludzka niegodziwość, i by mógł podzielić uczucia swej żony. Nie towarzyszył im nawet chłopiec stajenny. Pani Fyne była tak zmartwiona na widok nieszczęśliwej dziewczyny, która przejeżdżała, uśmiechnięta i nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa, że Fyne zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie było właściwie ich obowiązkiem wziąć na siebie ryzyko wmieszania się w tę sprawę — i czy nie należało po prostu napisać do de Barrala. Powiedział swojej żonie z uroczystą powagą, którą sobie łatwo mogę wyobrazić: „Powinnaś to zrobić, moja droga. Znałaś przecież jego żonę, a to jednak coś znaczy.” Z drugiej zaś strony obawiał się ogromnie narazić żonę na jakąś nieprzyjemną odprawę. Pani Fyne ze swej strony miała pewne wątpliwości. Powodzenie w tej sprawie wydawało się niemożliwe. Była tu przecież ta kobieta, która od pięciu lat zajmowała się dziewczynką i która pozornie cieszyła się zupełnym zaufaniem ojca. Jakiż mogłoby to odnieść skutek, gdy się nie miało dowodów… Ten de Barral musi być albo bardzo głupi, albo do gruntu zły — zadecydowała pani Fyne — aby tak zaniedbywać swe dziecko. Zauważ, że być może na skutek poważnych poglądów Fyne’a na nasze doczesne życie i wrodzonego pani Fyne poczucia odpowiedzialności nie przyszło im nigdy na myśl, że najłatwiej mogli uniknąć tych wszystkich kłopotów niczego nie przedsiębiorąc i przestając zajmować się tą sprawą, która przecież ich nie dotyczyła. Istotnie było tak, biorąc rzecz ściśle z punktu widzenia światowego. Ale oni, jak mi powiedział Fyne, całe popołudnie mieli zatrute rozważaniem, jakimi środkami i w jaki sposób mogliby zapobiec niebezpieczeństwu, wiszącemu nad głową dziewczynki, a które mogło wyniknąć z jednej konnej przejażdżki ze wstrętnym łajdakiem (bez wątpienia sprawiała jej ona zresztą wielką przyjemność). ROZDZIAŁ CZWARTY GUWERNANTKA — A najlepsze w tym było, że niebezpieczeństwo już minęło. Nie istniało już. Bowiem przyjazd domniemanego siostrzeńca miał swój powód. Nowiny, które przywiózł, były tak ważne, że nieomal drżał, drżał przytłoczony ich doniosłością. Wiadomości o zachwianiu się koncernów de Barrala musiały się już rozejść, ale tylko wśród najbardziej wtajemniczonych. Żadna wieść ani nawet jej echo nie dobiegło do zwykłych śmiertelników z West Endu — nie mówiąc już o poczciwym nadmorskim przedmieściu Hove. Państwo Fyne nie mieli żadnych podejrzeń, tak samo jak guwernantka, grająca z chłodną i wykwintną wyniosłością rolę matki fantastycznie bogatej panny de Barral; jej nauczycielom muzyki, rysunku, tańca nie przychodziło to na myśl; nic nie naruszało spokoju ducha jej doktora, dentysty, służby domowej ani kupców, którzy byli dumni, że nazwisko de Barrala figuruje w ich książkach rachunkowych. I oto ów młodzian, który od kogoś z City niespodziewanie dostał bardzo alarmującą, lecz pewną informację, przyjechał do Brighton w porze obiadowej z wiadomością mającą charakter śmiercionośnej bomby. Lecz on nie rzucił jej na ulicę, bo coś ważniejszego miał na widoku. Zjadł lunch siedząc nieprzenikniony naprzeciw Flory de Barral i pod jakimś pretekstem zamknął się z tą kobietą, którą mały pan Fyne w swej poczciwości określał (jednak z pewnym wahaniem w glosie) jako jego ciotkę. Możemy sobie wyobrazić, jaka była ich rozmowa w czasie tego sam na sam. Guwernantka wyszła ze swego saloniku z wypiekami na twarzy; wywołały one zainteresowanie „ukochanej” wychowanki, którą zbyto krótką odpowiedzią: „Głowa zaczyna mnie boleć.” Można być jednak pewnym, że gdy rozmowa się kończyła, musiała powiedzieć do młodego hultaja: „Lepiej będzie, gdy wyjedziesz z nią konno, jak zwykle.” Mamy na to niewątpliwy dowód, bo państwo Fyne obserwowali ich, jak przed drzwiami dosiedli koni i jak rozmawiając ze sobą przejeżdżali pod oknami ich salonu; biedna dziewczynka promieniała uśmiechem, gdyż z całą naiwnością cieszyła się z towarzystwa Karolka. Zresztą przed panią Fyne nie robiła z tego sekretu i dawno już zwierzyła się jej, że bardzo go lubi; zwierzenie to zmartwiło panią Fyne, budząc bezsilną udrękę, jaką się czasem odczuwa w sennych widzeniach. Jakże mogła ostrzec tę dziewczynkę? Raz ośmieliła się powiedzieć jej, że nie lubi pana Karolka. Panna de Barral wysłuchała ją ze zdziwieniem. Jak można było go nie lubić? Potem z naiwną lojalnością powiedziała pani Fyne, że pomimo iż ją tak kocha, nie chce słyszeć ani jednego słowa zarzutu przeciw Karolkowi — przeciw temu nadzwyczajnemu Karolkowi. Córka de Barrala cieszyła się miłą przejażdżką z miłym Karolkiem (bez porównania milszą niż ze starym, głupim nauczycielem konnej jazdy) i cieszyła się nią długo, gdyż państwo Fyne widzieli, jak wracali później niż zwykle, zaczynało się już bowiem ściemniać. Zsiadłszy z konia, w czym pomógł jej przemiły Karolek, poklepała wierzchowca po szyi i weszła na schody. Była to jej ostatnia przejażdżka. Flora za kilka dni miała skończyć szesnaście lat; szczupła, drobna na swój wiek dziewczynka w stroju do konnej jazdy, w czarnym meloniku, spod którego nisko na plecy spływały jej piękne, falujące, ciemne włosy, przycięte równo na końcach. Przemiły Karolek wsiadł z powrotem na konia, aby odprowadzić wierzchowce do stajni. Pani Fyne wciąż stojąc w oknie widziała, jak drzwi domu zamknęły się za panną de Barral, która powróciła ze swej ostatniej przejażdżki. A przez ten czas guwernantka (szlacheckiego pochodzenia), jak sama mówiła, spokrewniona z najbardziej znanymi osobami w hrabstwie (prawdziwa dama), tak starannie wybrana dla kierowania nauką, czuwania nad zdrowiem, kształcenia umysłu, uczenia manier i w ogóle dla odgrywania roli doskonałej matki tego nieszczęsnego dziecka — czymże się zajmowała? No cóż, pozbywszy się swej wychowanki pod najbardziej naturalnym pozorem co było dowodem jej praktycznego zmysłu, zaczęła pakować swe rzeczy, co wskazywało na jej jasny pogląd na sytuację. Zabrała się do pracy metodycznie, szybko i sprawnie, opróżniając szuflady, sprzątając ze stołów w swym prywatnym apartamencie, z milczącą, zażartą dokładnością; zabrała wszystko, co do niej należało, i parę przedmiotów, do których jej prawo własności można by zakwestionować: obsadkę wysadzają drogimi kamieniami, nóż do papieru ze złota i kości słoniowej (dom pełen był pospolitych, a cennych przedmiotów), parę srebrem okutych pudełek, podarków de Barrala, i inne drobiazgi; lecz fotografii Florydę Barral, opatrzonej czułą dedykacją i stojącej w srebrnej pozłacanej ramce na jej biurku, bardzo nowoczesnym i cennym, nie raczyła zabrać. Gdy ją przypadkiem w czasie pakowania zrzuciła na ziemię, spojrzała tylko, lecz nie podniosła jej nawet. Przypuszczam, że w ten sposób fotografia lub przynajmniej jej ramka stała się częścią aktywów w bankructwie de Barrala. Wieczorem, przy obiedzie, guwernantka wydała się dziewczynce posępna i szorstka. Panowała, wyjątkowa nuda. Guwernantka odpowiadała Florze monosylabami, a miły Karolek odburkiwał po prostu swej wesoło zagadującej „małej towarzyszce”, jak zwykł ją czasem — ale już nie teraz — nazywać. Bez wątpienia para ta była czymś zdenerwowana i przejęta. Mamy na to wszystko dowody, i na to także, że Flora obraziwszy się na przemiłego siostrzeńca swej wielce szanownej guwernantki była przez resztę wieczoru w złym humorze i z przyjemnością wcześnie poszła do siebie. Pani, pani… naprawdę zapomniałem, jak się nazywała — guwernantka zaprosiła siostrzeńca do swego saloniku, mówiąc głośno, że muszą obgadać pewne rodzinne sprawy. Powiedziane to było z myślą o Florze i ona to usłyszała, ale bynajmniej jej to nie zainteresowało. Rzeczywiście nie było w tym zaproszeniu nic niezwykłego, co by mogło wzbudzić w jej umyśle nawet przelotne podejrzenie. Znudzona, położyła się do łóżka i zmęczona długą przejażdżką spała mocno przez całą noc. Jej ostatni sen, nie chcę powiedzieć: istoty niewinnej — gdyż słowo to mając specyficzne znaczenie nie oddałoby dokładnie mej myśli — powiem raczej: sen istoty, która jest nieświadoma, albo jeszcze lepiej, która nie zna świata, nie zna niebezpieczeństw, cierpienia, upokorzeń, goryczy i fałszu. Nieznajomość ta u innych istot podobnych do niej ustępuje stopniowo przed wzrastającym doświadczeniem i wiedzą, o życiu, nieraz zresztą tylko częściową, której towarzyszą zbawcze niedomówienia, łagodzące wątpliwości i przesłaniające prawdę teorie. W jej nieznajomość zła, istniejącego w skrytych myślach, a co za tym idzie i w jawnych czynach ludzkich, ilekroć zbrodnicza myśl połączy się ze zbrodniczą odwagą — w tę jej nieznajomość miała się wedrzeć bluźniercza przemoc i zbezcześcić ją jak świątynię, którą profanuje szaleńcza i mściwa bezbożność. Tak, oto co czekało to dziewczątko, nieomal dziecko. A jeśli się mnie zapytasz: dlaczego? czemu? z jakiego powodu? — odpowiem ci na to: cóż, zrządzenie losu! Proste zrządzenie losu — tak jak zdarzają się różne wypadki pomyślne i niepomyślne, straszne lub wzruszające, ważne lub nieważne, a nawet zdarzenia, które są obojętne, które mają tak neutralny charakter, że należałoby się dziwić, dlaczego w ogóle miały miejsce, gdyby nie było wiadomo, że i one, choć są bez znaczenia, noszą w sobie posiew późniejszych nieodgadnionych losów. Oczywiście najbardziej prawdopodobne było, że los zetknie de Barrala z zupełnie nieszkodliwym, naiwnym, zwykłym, niezaradnym typem zacnej nauczycielki lub też z pospolitą i głupią awanturnicą, która by na przykład usiłowała wydać się za niego za mąż albo też knuła jakieś inne drobne, pospolite intrygi. Mógł był też trafić na wzór wszelkich cnót czy na źródło wszelkiej wiedzy albo na jakąś inną istotę w równym stopniu nieszkodliwą, przeciętną i drobnomieszczańską. Wszystkie przewidywania zdawały się przemawiać na jego korzyść, ale nieobliczalny los sprawił, że spotkał się z indywidualnością, którą łatwiej jest nazwać obelżywymi słowami, niż ze spokojem określić naukowo. Bez wątpienia była to indywidualność, a także i temperament. Rzecz, która się rzadko zdarza? Nie. Jest w nas wszystkich pewna doza tego, co bym nazwał uprzejmie — brakiem skrupułów. Pomyśl na przykład o tej przezacnej pani Fyne, która na łonie swej rodziny robiła wrażenie typowej guwernantki. Pewna ekstrawagancja jej umysłu była czysto teoretyczna i ujęta w karby przez tyle ludzkich uczuć i konwencjonalnej powściągliwości, że ostatecznie nie wykraczała poza zwykłą swobodę wyzwolonych od przesądów myśli; tymczasem ta druga kobieta, guwernantka Flory de Barral, była, jak mogłeś zauważyć, bardzo praktyczna — przerażająco praktyczna. Nie! Nie był to wyjątkowy charakter, poza tym, że wszelki przymus budził w niej gwałtowne niezadowolenie; jest to uczucie, które jak geniusz czy obłęd zdolne jest nagle pchnąć człowieka do nieobliczalnych czynów. Jej nieobliczalność była czysto kobieca. Mężczyzna genialny, łotr czy nawet obłąkany nie postąpiłby nigdy tak, jak ona postąpiła. W męskiej naturze, nawet najbardziej brutalnej, jest pewna delikatność, która działa hamująco. Gdy dziewczynka spała, tych dwoje, to jest czterdziestoletnia kobieta — wiek sam przez się niebezpieczny — i bez przyszłości dwudziestotrzyletni czarny charakter (zapewne też z dobrej rodziny), w opróżnionych pokojach prowadziło ściszonymi głosami ostrą sprzeczkę. Szafy były otwarte, szuflady na wpół powyciągane i puste, walizy pozamykane i spięte rzemieniami, meble w niebywałym nieładzie, na stołach nie pozostał nawet skrawek papieru. Panna służąca, która usługiwała jednocześnie guwernantce i uczennicy, skończywszy swą służbę przy Florze udała się, jak zwykle, do pokoju guwernantki, ale jej nie wpuszczono. Zanim zastukała, usłyszała dwa sprzeczające się głosy, a gdy ją odprawiono, odeszła natychmiast — jedyna osoba w całym domu już wówczas przekonana, że się „coś dzieje”. W życiu napotyka się na przestrzenie ciemne i jeśli można się tak wyrazić, niezbadane, tak samo więc w każdym opowiadaniu z życia muszą się znaleźć takie ciemne punkty. W mojej opowieści — epizodzie z nudnych wakacji spędzanych w wiejskim zaciszu, które stanęły mi naturalnie w pamięci, gdy po tylu latach spotkaliśmy tego człowieka, ongiś marynarza słonych wód — owa wieczorna rozmowa jest takim ciemnym, niezbadanym punktem. Możemy robić różne przypuszczenia. Nietrudno mi sobie wyobrazić, że ta kobieta — czterdziestoletnia kobieta, kierująca tym przedsięwzięciem — wpadła we wściekłość. A może jej partnera za mało to rozzłościło. Wprawdzie młodość czuje głęboko, ale może nie ma tak żywego poczucia utraconych możliwości. Młodzi wierzą w absolutną rzeczywistość czasu. Poza tym ten wstrętny łotrzyk na pewno nie miał żadnych wyraźnych uczuć, nawet nie miał świadomości, na jakie ryzyko się naraża pędząc swoją brudną egzystencję. Uwaga w rodzaju: „Nie ma dwóch zdań, że wpadliśmy”, której towarzyszył drwiący półuśmiech, wystarczyłaby do wywołania kłótni. I potem nowe szyderstwo: „W dodatku i strata czasu”, co by może wywołało gorzką odpowiedź towarzyszki: „A jednak, zdaje się, że lubiłeś błaznować z tą smarkatą.” Coś w tym rodzaju. Wyobrażasz to sobie, prawda? Marlow patrzył na mnie swymi ciemnymi, przenikliwymi oczami. Uderzyło mnie wielkie prawdopodobieństwo tej sugestii. Mieliśmy jednak zwyczaj przekomarzać się. Odczułem to jako zaczepkę i wymierzyłem podstępny cios. — Masz ponurą wyobraźnię — rzekłem z pogodnie sceptycznym uśmiechem. — No więc cóż z tego? — odparł, niezmieszany. — Ale pozwól zwrócić sobie uwagę, że znalazłem się w tej sytuacji bynajmniej nie z własnej woli. Podobny jestem do pewnego dziwaka oficera, którego mieliśmy kiedyś na naszym kochanym, starym statku, na „Samarkandzie”, gdzie byłem jeszcze aspirantem. Człowiek ten miał zwyczaj (wedle swojego ulubionego wyrażenia) „roztrząsać” z powagą wiele spraw, którymi nikomu nie przyszłoby na myśl zawracać sobie głowę. To był stary idiota, ale zarazem wykwalifikowany żeglarz—praktyk. Byłem wówczas jeszcze młodym chłopcem i miał na mnie wielki wpływ. Musiałem więc od niego przejąć te skłonności. — A więc opowiadaj dalej — rzekłem z wyrazem rezygnacji. — A więc — Marlow wpadł od razu w tok opowiadania — a więc musiało być tak. Sama zawiedziona chciwość nie mogła być przyczyną wydarzeń, które nastąpiły nazajutrz rano, wydarzeń, których nie będę ci opisywał, ale o których opowiem ci zaraz: nie są to bowiem domysły, lecz rzeczywiste fakty. Wracając tymczasem do tej wieczornej sprzeczki odbywającej się przyciszonym głosem w prywatnym apartamencie guwernantki panny de Barral — co byś powiedział na to, gdybym twierdził, że rozczarowanie rozdrażniło ich oboje, lecz że przyczyny niedbałego, drwiącego zachowania się mężczyzny należy może szukać w myśli, która mu się nagle nasunęła z wyraźnym westchnieniem ulgi: „Nic mi już teraz nie stoi na przeszkodzie do zerwania z tą starą babą.” A tajemnica jej jadowitej wściekłości, skierowanej nie przeciwko temu podłemu, a pociągającemu hultajowi, lecz przeciwko przeznaczeniu, wypadkom i całemu biegowi życia ludzkiego, wściekłości, której jad skoncentrowany został na de Barralu łącznie z jego niewinną córką — tajemnica ta tkwiła w myśli i w obawie wołającej duszy: „Teraz nie mam go już czym zatrzymać przy sobie…” Nie mogłem odmówić Marlowowi uznania, które wyraziłem przeciągłym gwizdnięciem: „Phii! A więc przypuszczasz…” Machnął niecierpliwie ręką. — To wcale nie jest przypuszczenie. Tak było. A w ogóle dlaczego nie miałbyś się zgodzić na takie przypuszczenie? Czy uważasz guwernantki za istoty wyższe ponad podejrzenia lub na pewno moralnie doskonałe? Gdyby zajrzeć w ich serca, nie wyobrażam sobie, żeby widok ten był bardziej budujący niż u innych ludzi. Czemu guwernantka nie miałaby znać namiętności, wszystkich, nawet najbardziej nieposkromionych namiętności, nawet chęci rozpusty; tłumionej jednak takimi samymi środkami, przy pomocy których my wszyscy trzymamy się na wodzy: wychowanie otrzymane we wczesnej młodości, niedostatek, warunki życia, obawa przed następstwami; aż nadchodzi taki wiek, taki czas, kiedy od lat zadawany sobie przymus staje się nie do zniesienia — a pasja miłosna — niezwyciężona… — Lecz jeżeli to była miłość — co, przyznaję, jest możliwe — dowodziłem — jak wytłumaczysz ten spisek? — Spodziewasz się niezwykłej u kobiet konsekwencji w postępowaniu — rzekł Marlow. — Nie można przewidzieć, do jakich podstępów może się uciec zagrożona namiętność. Gdy wyobrażamy sobie, że będzie szła naprzód obraną drogą, gotowa jest — dla jakichś swoich celów — cofnąć się i runąć w przepaść. Jeżeli uznamy, że to nie była kobieta przeciętna, wtedy wszystko da się łatwo zrozumieć. Była wstrętna, ale nie była przeciętna. Cierpiała całe swoje życie nie z powodu poczucia niższości, lecz z powodu stale zadawanego sobie przymusu. Zwykła kobieta w sytuacji dającej jej tyle władzy starałaby się może zostać drugą panią de Barral, co było niewykonalne. De Barral nie wiedziałby, co począć z żoną, ale gdyby nawet zdarzył się ten nieprawdopodobny wypadek i zacząłby jej robić pewne awanse, to guwernantka byłaby go odepchnęła z oburzeniem. Traktowała go zawsze jako niższą istotę, z pewną siebie, chłodną uprzejmością. Przy całym swym spokoju i układności manier pogardzała nimi i nienawidziła z całej duszy tak ojca, jak i córki. Myślę, że czuła zawsze wielką niechęć do swoich wychowanek, nie wyłączając nawet tych dwóch małych księżniczek (o ile były one księżniczkami), którymi olśniła de Barrala. Jakaż to musiała być nienawistna, niewdzięczna egzystencja dla kobiety żądnej tak samo jak większość sprytniejszych od niej kobiet, wszystkich zmysłowych przeżyć, które może dać życie. Widziała, jak młodość jej mija, świeżość znika, nadzieje gasną, a teraz poczuła, jak uchodzi namiętny wiek średni. Nic więc dziwnego, że z jej pięknie uczesanymi, bujnymi włosami, w których gęsto przeświecały białe pasma, dodające jej eleganckiej sylwetce interesującej dystynkcji pudrowanej fryzury — nic dziwnego, powtarzam, że czepiała się rozpaczliwie ostatniej swej miłości do tego zepsutego łotra, i to w tym stopniu, że sama uknuła dla niego ten niezwykły plan. Nie upadł bowiem jeszcze tak nisko, by nie mógł z pewnymi szansami powodzenia popróbować szczęścia. Miała nadzieję tym wielkim przekupstwem utrzymać go na prostej drodze. Była istotnie niezwykłą kobietą, obywała się bowiem bez złudzeń — co naturalnie nie znaczy, aby miała być rozsądna. Powiedziała sobie, może w przystępie wściekłej pogardy do siebie samej: „Za parę lat będę dla każdego za stara. A tymczasem będę go miała — i zatrzymam go dla siebie rzuciwszy mu majątek tej pospolitej, głupiej dziewczyny, która w ogóle nie będzie się liczyć.” Był to istotnie krok desperacki, ale zdawało się jej, że warto go zaryzykować. A poza tym nie ma bodaj na świecie kobiety, bez względu na to, czy jest twarda, zepsuta czy szalona, w której by nie przetrwało coś z macierzyńskiego instynktu, jak salamandra ostającego się w ogniu nawet najbardziej rozwiązłej namiętności. Tak, mogła w stosunku do niego odczuwać i to również. Bez wątpienia. Powtarzam więc raz jeszcze: nic w tym dziwnego! Nic dziwnego, że wszystko wprawiało ją we wściekłość — może nawet i on sam; robiła mu najsprzeczniejsze wymówki: że żałuje tej dziewczyny, tej głupiej gąski, która nie warta jest, aby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę, to znów, że klęskę przyjął z cyniczną obojętnością, w czym odczuwała posmak buntu. I tak ciągnęła się w noc ta kłótnia o rzeczy już nieodwołalne. Spierał się z nią: „Po co ten pośpiech? Dlaczego mamy tak zmykać?” Może było mu trochę żal dziewczyny i będąc, jak zwykle, bez grosza w kieszeni, cenił wygodne mieszkanie i chciał jak najdłużej cieszyć się bezwstydnie tym zbytkiem, który mu się już wymykał. Jeszcze przez parę dni można by się nie spieszyć. Zawsze jest dość czasu, aby zniknąć. A prócz tego przetrwał w nim pomimo upodlenia cień męskiej delikatności, pewien szacunek dla pozorów. „Mogłabyś się, Elizo, pod koniec zachować przyzwoicie.” W poszarzałej twarzy, pod włosami jakby upudrowanymi na jakąś uroczystą okazję, nie było łagodności, znikł udany spokój, a ciemno podkrążone oczy wpatrywały się w niego chciwie. „Nie! Nie! Jeśli to prawda, co powiedziałeś, ani dnia dłużej, ani godziny, ani chwili!” Upierała się przy tym, najzupełniej zdecydowana, że musi nastąpić koniec tego flirtu chłopca i dziewczyny, skoro już nie było do niego powodu; ogarniała ją złość na siebie, że tyle przez to wycierpiała, i wściekłość, że wszystko to było na próżno. Ale miała tyle jeszcze rozsądku, by się z nim definitywnie nie pokłócić. Na co by się to zdało? Znalazła sposób ułagodzenia go, jedyny sposób. Póki można było wydostać jeszcze jakieś pieniądze, miała go w ręku. „A teraz odejdź. Takie gadanie do niczego nas nie doprowadzi. Chcę być sama.” Zgodził się, zasępiony, i odszedł. Pokój dla niego był zawsze przygotowany na tym samym piętrze, na drugim końcu krótkiego korytarza wysłanego grubym dywanem. Nie potrafiłbym powiedzieć, jak spędziła taką noc kobieta pozbawiona złudzeń, które pomogłyby jej znieść tyle bezsennych z pewnością godzin. Ale noc skończyła się nareszcie; i dziwna ofiara bankructwa de Barrala, której nazwisko nigdy nie będzie znane syndykowi upadłości, zeszła na śniadanie, nieprzenikniona i — jak zwykle — doskonale opanowana. Od pierwszej chwili uważała tę fatalną nowinę za prawdziwą. Całe życie nie wierzyła we własne szczęście z owym pesymizmem ludzi namiętnych, w głębi ducha uważających siebie za wyrzutków społeczeństwa o rygorystycznej moralności. Ale nie uczyniło to łatwiejszą chwili, gdy otworzywszy gorączkowo poranną gazetę, ujrzała potwierdzenie tej wiadomości. Tak, dziennik podawał ją. „Orb” zawiesił wypłaty — pierwsze pomruki burzy, jeszcze słabe, przytłumione, lecz dla wtajemniczonych będące zwiastunami potopu. Notatkę tę umieszczono pośród innych nie robiąc wokół niej niestosownego rozgłosu. W ogóle pozbawiono tę sprawę rozgłosu — w pewnym sensie. Poważny dziennik, jedyny spośród wielkich pism codziennych, który zawsze odnosił się z rezerwą do grupy banków de Barrala, miał własny „styl”. Tak! Tylko skromna wzmianka! Ale znalazł się także na innej stronicy specjalny artykuł finansowy, utrzymany we wrogim tonie i zaczynający się od słów: „Obawialiśmy się zawsze”, oraz ostrożny artykuł wstępny na pół kolumny, którego pierwsze zdanie brzmiało: „Jest to smutny objaw obecnych czasów”, a będący w istocie surową ogólną naganą niedorzecznego zamroczenia umysłów ludzi lokujących swoje pieniądze. Guwernantka przejrzała te artykuły, przeczytawszy to tu, to tam po jednym wierszu — wystarczyło to jej: nie miała już wątpliwości, że słyszy szum zbliżającej się powodzi. Parę pogardliwych wzmianek przy nazwisku de Barrala rozbudziło nagle jej niechęć do niego, dając jej jakby niespodziewane moralne poparcie. Ten podły łajdak!… — Rozumiesz pewnie — tu Marlow przerwał tok opowiadania — że dla ciągłości mojej relacji z tej afery powtarzam ci od razu szczegóły, które uzyskałem od pani Fyne nieco później tego samego dnia, i te, których ze zwykłą sobie powagą udzielił mi w czasie porannej wizyty mały pan Fyne. Jak łatwo możesz się domyślić, państwo Fyne przeczytali tę nowinę w swym mieszkaniu o tej samej porze i oczywiście w tym samym dostojnym i wysoce moralnym dzienniku co guwernantka znajdująca się w zbytkownym domu o parę kamienic od nich, po drugiej stronie ulicy. Lecz przeczytali ją z innym uczuciem. Był to dla nich grom z jasnego nieba. Fyne musiał wytłumaczyć całe jej znaczenie pani Fyne, która naprzód wydała okrzyk ulgi. Obroni to biedne dziecko przed tymi wyrachowanymi, okropnymi ludźmi! Pani Fyne nie miała pojęcia, czym jest nagły przeskok z bogactwa do zupełnej nędzy. Fyne ze swoją męską wyobraźnią mniej był skłonny cieszyć się nadmiernie z tego, że dziewczynka uniknęła moralnych niebezpieczeństw, które groziły jej bezbronnej egzystencji. Zbyt drogo będzie musiała za to zapłacić. Co za nieszczęsna istota! „Może będziemy mogli coś zrobić dla tego biednego dziecka, przynajmniej póki tu będzie” — rzekła pani Fyne. Nie mogła pozostać obojętna, czuła się moralnie zobowiązana do współczucia. Ale czyż można komu pomóc wybiegając na ulicę o tak wczesnej porze? Toteż zastosowała się do rady Fyne’a, aby nie działać ze zbytnim pośpiechem: usiedli oboje w oknie i z przejęciem patrzyli na wielki dom; wydawał im się okropny przez swoją niewzruszoną, zamożną i dostatnią solidność, gdy tymczasem u drzwi stała nieuchronna ruina. W tym czasie lub wkrótce potem całe Brighton wiedziało już o nowinie, w mniejszym lub większym stopniu zdając sobie sprawę z jej doniosłości. Kamerdyner wielkiego domu panny de Barral przeczytał tę wiadomość najwcześniej ze wszystkich mieszkających w promieniu mili od promenady; przeczytał ją podczas wykonywania swych porannych obowiązków, do których między innymi należało suszenie przed ogniem świeżo nadeszłych gazet — dawało to sposobność rzucenia na nie okiem, czego nie zaniedbałby żaden inteligentny człowiek. Podzielił się z resztą służby swym niejasnym, a silnym wrażeniem, że coś jest diablo źle z interesami „jej ojca w Londynie”. Wywołało to pewien nastrój skrępowania w całym domu, co nie uszło uwagi Flory de Barral, która zszedłszy na śniadanie trochę później niż zwykle, tłumaczyła to sobie po swojemu. Wszyscy zdawali się jej przyglądać w dziwnie głupi sposób; znów obawiała się całodziennej nudy. W jadalni guwernantka, siedząc na swoim miejscu, trzymała na kolanach dziennik na wpół ukryty pod obrusem i zamieniwszy parę słów ustami, które zaledwie zdawały się poruszać, trwała bez ruchu, w upartym milczeniu, z oczami utkwionymi gdzieś w przestrzeni. Gdy po chwili wszedł Karolek, nie spojrzała nawet na niego. Ledwie się przywitał, chociaż spróbował uśmiechnąć się blado do dziewczynki i siedząc naprzeciw niej, z oczyma wlepionymi w talerz, z lekkim drganiem, przechodzącym wzdłuż jego gładko wygolonych policzków, także nie zdobył się na to, aby coś powiedzieć. Jakaż to nuda, jaka okropna nuda rozpoczynać dzień w ten sposób; ale znała tego przyczynę. Te nigdy nie kończące się sprawy rodzinne! Nie po raz pierwszy odbił się na niej stan przygnębienia, w jaki wprawiały tę parę. To skandal, żeby ten przemiły Karolek stawał się taki nudny pod wpływem głupich rozmów, i głupio było z jego strony pozwolić się tak ciotce denerwować. Gdy guwernantka, która dłuższą chwilę siedziała w milczeniu i bez ruchu, jakby coś rozważając, wstała niespodzianie i wyszła z gazetą w ręku, a prawie natychmiast po niej wyszedł Karolek, pozostawiwszy na wpół zjedzone śniadanie, dziewczynka odczuła po prostu ulgę. Obgadają dziś rano tę jakąś sprawę i po południu będą znowu tacy jak zwykle — przynajmniej Karolek. Do humorów guwernantki mniejszą przywiązywała wagę. Państwo Fyne ujrzeli, jak po raz pierwszy tego ranka otworzyły się drzwi okropnego domu i jak wyszedł z nich ów podejrzany młodzieniec; wobec ich uprzedzenia nawet jego melonik i modnie skrojony krótki, piaskowy płaszcz zdawały się mówić o jego łotrostwie. Oddalił się szybko, jak ktoś śpieszący na pociąg, rozglądając się na obie strony, jakby unosił coś ze sobą. Czyżby odjeżdżał na dobre? Z pewnością! Ale żarliwie wypowiedziane przez panią Fyne „dzięki Bogu” okazało się, jak mówią Amerykanie — niektórzy Amerykanie — nieco przedwczesne. Po niedługim czasie to antypatyczne indywiduum ukazało się znów, dosłownie spacerowym krokiem, z kapeluszem przekrzywionym nieco na bakier, z miną swobodną i zadowoloną. Pani Fyne jęknęła na ten widok nie tylko w duchu, ale i głośno, i zapytała męża, co by to mogło znaczyć. Fyne naturalnie nie umiał na to odpowiedzieć. Pani Fyne wyraziła przypuszczenie, że przygotowuje się coś okropnego, a tymczasem przedmiot jej nienawiści wszedł po schodach i zastukał do drzwi, które otworzyły się przed nim natychmiast. Był tylko w banku. Przyczyną, dla której porzucił niedokończone śniadanie, by pobiec za guwernantką panny de Barral i porozumieć się z nią, była właśnie sprawa pójścia do banku, w jego oczach bowiem miało to pierwszorzędne znaczenie. Wzruszył ramionami, gdy zauważył widoczne w jej oczach i ruchach zdenerwowanie i gdy usłyszał jej zdławiony szept: „Musiałam wyjść. Ledwie mogłam zapanować nad sobą.” To była jej osobista sprawą. Jemu natomiast, wobec właściwej młodym ludziom wrażliwości, jej okrucieństwo było wprost wstrętne. Tego nie mógł zrozumieć. Mężczyźni w stosunkach między sobą nie gromadzą zazwyczaj nienawiści po trochu, zbierając skrzętnie każdą jej szczyptę, aż utworzą się z niej potworne zapasy materiału wybuchowego. Wybiegł za nią, by jej przypomnieć o rachunku bieżącym w banku. Trzeba nie tracąc ani chwili podjąć te pieniądze. Obiecywała mu przecież, że nie zostawi ani grosza. De Barral z pełną względów hojnością zasilał otwarte na nazwisko guwernantki konto na wydatki związane z mieszkaniem w Brighton. Przeszedłszy przez obszerny hali guwernantka weszła do małego pokoiku i usiadłszy wypełniła czek, który Karolek pośpiesznie zabrał dla zrealizowania, jak gdyby był kradziony czy fałszowany. Państwo Fyne obserwując go, gdy opuszczał dom, zauważyli jego zmieszanie pochodzące stąd, że jego kłopoty zaczęły się od czeku wątpliwej autentyczności; posiadanie takiego dokumentu napełniało go odtąd nierozsądnym niepokojem aż do chwili szczęśliwego podjęcia pieniędzy. Zresztą, rozumiesz, była to też kradzież, tyle że niebezpośrednia: pieniądze należały przecież do de Barrala, choć konto było na nazwisko tej „prawdziwej damy”. W każdym razie czek został zrealizowany. Wszedłszy w posiadanie banknotów i złota młodzieniec odzyskał całą swą beztroskę, gdyż, jak wiadomo, na niektóre natury posiadanie w kieszeni pieniędzy (nawet kradzionych) działa jak środek wzmacniający lub przynajmniej podniecający. Zsunął kapelusz trochę na bakier, jak gdyby był wypił parę kieliszków — co mógłby był rzeczywiście zrobić, by uczcić taką okazję. Guwernantka czekała na niego w hallu, nie zwracając uwagi na spojrzenia rzucane z ukosa przez służącego, który sprzątając po śniadaniu wchodził i wychodził z jadalni. To ona, własnoręcznie, z takim pośpiechem otworzyła Karolkowi drzwi wejściowe. „W porządku” — rzekł dotykając kieszeni na piersi; a ona, nieszczęsna istota pozbawiona wszelkich złudzeń, nie ośmieliła się powiedzieć, aby oddał jej pieniądze. Spoglądali na siebie w milczeniu. Zrobił znaczący ruch głową: „Gdzie ona jest teraz?” Odparła szeptem: „Poszła do salonu. Chcesz ją jeszcze zobaczyć?” — ze złym, ponurym spojrzeniem, na które on mruknął kwaśno: „Do licha, ani mi to w głowie! Jeżeli chcesz wiać po cichu, to wynośmy się zaraz.” Zacisnęła wargi z uporem okrucieństwa i potrząsnęła głową. Miała pewną myśl, ułożony cały plan. W tym samym momencie państwo Fyne, wciąż stojąc w oknie i śledząc wszystko, jakby byli prywatnymi detektywami, dostrzegli człowieka z długą siwą brodą i jowialną twarzą, który wszedł po schodach podpierając się grubą laską i zastukał do drzwi. Kto to mógł być? Był to jeden z nauczycieli panny de Barral. W ostatnich czasach zaczęła się uczyć malować akwarelą, przeczytawszy w pewnym tygodniku dla dam z wyższych sfer, że wiele księżniczek z europejskich panujących domów uprawia tę sztukę. Był to właśnie poranek poświęcony lekcji akwareli; nauczyciel, weteran wielu wystaw, o powierzchowności jowialnej i budzącej szacunek, stawił się ze zwykłą sobie punktualnością. Nie był gorliwym czytelnikiem rannych dzienników, gdyby był nawet przeczytał tę wiadomość, prawdopodobnie nie byłby zrozumiał jej istotnego znaczenia. W każdym razie zjawił się tak, jak się tego guwernantka po nim spodziewała, i państwo Fyne ujrzeli go wchodzącego przez owe złowieszcze drzwi. Przywitał się serdecznie z damą, której powierzono pieczę nad edukacją panny de Barral i która rozmawiała teraz w hallu z bardzo przystojnym młodzieńcem o nieco podejrzanym wyglądzie. Zwróciła się do niego uprzejmie: „Flora czeka już na pana w salonie.” Sztukę popieraną podobno przez księżniczki uprawiano w salonie ze względu na odpowiednie oświetlenie. Guwernantka zaprowadziła nauczyciela po schodach do pokoju, w którym znajdowała się panna de Barral, przystrojona w płócienny fartuch (również odpowiedni do uprawiania tej sztuki) i uśmiechająca się wyczekująco. Lekcja malowania akwarelą, urozmaicona żartobliwą rozmową dobrodusznego i krotochwilnego staruszka, była zawsze bardzo zabawna; Flora czuła, że powetuje jej to poranne nudy. Zazwyczaj guwernantka była obecna w czasie lekcji ale w tym dniu siedziała tylko do chwili, gdy nauczyciel i uczennica zabrali się na dobre do roboty; wówczas wstała spokojnie, jak gdyby sobie nagle przypomniała, że musi wydać jakieś polecenie, i wyszła z pokoju. Gdy tylko znalazła się za progiem, poleciła napotkanej służącej nie dzwoniąc wezwać służbę, po czym kazała prędko, jak najprędzej znieść do hallu wszystkie bagaże i posłać po dorożkę. Stojąc przed drzwiami salonu, na podeście schodów, przyglądała się ze zmarszczonymi brwiami każdej sztuce: kufrom, skórzanym walizom, torbom, które przenoszono przed nią; wyglądała na tak ponurą i zaabsorbowaną, że kamerdyner przez dłuższą chwilę zbierał odwagę, aby do niej przemówić. Zdecydował jednak, że będąc wolnym Brytyjczykiem ma do tego prawo. Przemówił więc nie bawiąc się w żadne omówienia, ale ze zwykłym szacunkiem: „Przepraszam panią, czy pani wyjeżdża na dobre?” Zdziwił go ton jej odpowiedzi. Niespodziewana i niepańska szorstkość przykrą, fałszywą nutą zadźwięczała w jego wprawnym uchu. „Tak. Wyjeżdżam. I dla was wszystkich też będzie najlepiej, jeżeli stąd odejdziecie i to jak najprędzej. Możecie odejść zaraz, dziś, natychmiast. Pensje mieliście wypłacone w zeszłym tygodniu, więc im dłużej tu zostaniecie, tym większa będzie wasza strata. Ale ja z tym nie mam już teraz nic wspólnego. Jesteście służbą pana de Barrala — wiecie to przecież.” Kamerdynera zdziwił sposób, w jaki udzielono tej rady, a gdy oczy jego zwróciły się na drzwi do salonu, guwernantka wyciągnęła ramię, jakby chcąc zagrodzić drogę: „Nikomu nie wolno tam wejść.” Było to powiedziane jeszcze innym tonem; takim, że ze sposobu bycia kamerdynera znikł wszelki ślad jego zawodowego szacunku. Patrzył na nią ze szczerym zdziwieniem. „Nie wolno, dopóki ja nie wyjadę” — dodała z takim wyrazem twarzy, że kamerdyner przestraszył się wypisanej na niej tajemnicy. Wzruszył z lekka ramionami i bez słowa zeszedł po schodach wiodących do suteren; po drodze otarł się w hallu o pana Karola, który w kapeluszu na głowie i z rękami wsadzonymi głęboko w kieszenie płaszcza spacerował tam i z powrotem, jak gdyby stał na warcie. Panna służąca, jedyna osoba ze służby znajdująca się wówczas na górze, krążyła po korytarzu pierwszego piętra, zaciekawiona i jakby urzeczona widokiem tej kobiety, która stała na straży koło drzwi salonu. Gdy guwernantka skinęła na nią rozkazująco i kazała jej przynieść z pustych już obecnie pokoi kapelusz i woalkę, jedyne rzeczy, jakie prócz mebli jeszcze się tam znajdowały, usłuchała w milczeniu, ale wewnętrznie poruszona. I gdy niepewna, trzymając woalkę w ręku, stała przed tą kobietą, która nie odstępując ani na krok od drzwi salonu przypinała kapelusz z niedbałym pośpiechem, usłyszała w salonie nagły wybuch śmiechu panny de Barral, rozbawionej lekcją akwareli, udzielanej jej po raz ostatni przez wesołego staruszka. Państwo Fyne zaczajeni w oknie — dziwne zajęcie dla ludzi ich pokroju — ujrzeli ze wzmożonym niepokojem dorożkę podjeżdżającą pod drzwi i zobaczyli, jak bagaż został wyniesiony i umieszczony na jej dachu. Kamerdyner wyszedł na chwilę i wszedł z powrotem do domu. Co to mogło znaczyć? Czyżby Flora miała być odwieziona do ojca, czy też tych dwoje, ta kobieta i jej okropny siostrzeniec, mieli ją gdzieś zabrać? Fyne nie umiał na to odpowiedzieć. Nie wierzył w to ostatnie przypuszczenie, gdyż Flora, jak sądził, nie przedstawiała dla nich żadnej obecnie wartości ani teraz, ani na przyszłość. Choć nie był wielkim znawcą charakterów, nie wierzył w ludzkie odruchy guwernantki. Wyznał mi z całą naiwnością, że był tak podniecony, jakby patrzył na akcję rozgrywającą się na scenie. Wtedy przyszło mu na myśl, że może dziewczyna miała zapisaną jakąś sumę na swoje imię, może posiadała jakieś środki i własny niewielki majątek i dlatego… Podzielił się tym przypuszczeniem z żoną, którą również ogarnęło przerażenie. „Nie wierzę, aby dziecko nie wpadło pożegnać się z nami — szepnęła. — Musimy się dowiedzieć! Spytam się jej.” Ale w tej samej chwili dorożka odjechała bez pasażerów, a drzwi domu, dotychczas z lekka uchylone, zostały zamknięte. Przyglądali się im w milczeniu, wreszcie pani Fyne szepnęła niepewnie: „Wydaje mi się, że powinnam jednak tam pójść.” Fyne przez chwilę nic nie odpowiadał (jak wiesz, jest to umysł refleksyjny), aż wreszcie, jak gdyby szept pani Fyne miał jakąś moc tajemną nad owymi drzwiami, otworzyły się one na oścież i ukazał się w nich staruszek z siwą brodą, dziwnie energiczny w ruchach; idąc w dół po schodach posługiwał się swą laską nieomal jak tyczką do skoków, po czym, potykając się na chodniku, odszedł żwawo. Naturalnie państwo Fyne byli zbyt daleko, aby odczytać wyraz jego twarzy. Ale niewiele byłoby im to pomogło do odgadnięcia sytuacji wewnątrz domu. Twarz ta bowiem wyrażała wesołe zaciekawienie — i nic więcej. Nauczyciel skończywszy lekcję schwycił nieodstępną laskę i wychodząc ze zwykłą sobie żywością, omal nie wpadł na stojącą za drzwiami salonu guwernantkę panny de Barral. Zatrzymał się jednak na czas, a ona odwróciła się szybko. Zapanowała chwila zakłopotania; nauczyciel przeprosił, lecz guwernantka nie zwracała na niego uwagi, twarz jej ani drgnęła i miała dziwny wyraz zdecydowania. Tak dziwny wyraz, że aż go na chwilę zatrzymał. Aby ukryć swe zmieszanie, zrobił jakąś bezsensowną uwagę o pogodzie, na którą wedle niepisanych prawideł powinna była odpowiedzieć równie bezsensowną uwagą, ale zamiast tego uśmiechnęła się do niego w sposób nieodgadniony. Trudno było sobie wyobrazić dziwniejsze zachowanie. W hallu przystojny młody człowiek o podejrzanym wyglądzie nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Nie było widać nikogo ze służby. Sam otworzył drzwi i zatrzasnął je z hałasem za sobą, co było nie do uniknięcia, gdy się je chciało zamknąć. Kiedy umilkło już echo, kobieta na schodach przechyliła się przez balustradę i zawołała z goryczą do mężczyzny na dole: „Czy nie chcesz wejść na górę pożegnać się?” Wzruszył niecierpliwie ramionami nie przestając chodzić tam i z powrotem, jakby nie usłyszał. Nagle zatrzymał się, stał chwilę spokojnie, po czym z posępną twarzą, nie wyjmując rąk z kieszeni wbiegł szybko po schodach. Zwrócona już ku drzwiom, szepnęła drwiąco: „A jednak! Przyznaj się, że marzyłeś, aby raz jeszcze spojrzeć na jej głupiutką buzię” — na co on nie raczył odpowiedzieć. Flora de Barral siedziała jeszcze przy stole, przy którym malowała swój szkic, i na odgłos otwierających się drzwi podniosła głowę. Sposób, w jaki wtargnęli do pokoju, zrobił na niej wrażenie czegoś dotąd jeszcze nie spotykanego. Znała ich dobrze, a kobietę tę znała lepiej niż ojca. Istniały między nimi stosunki tak bliskie, jak to jest tylko możliwe bez owej pełnej łączności, jaką daje uczucie. Przemiły Karolek wszedł z oczami utkwionymi w plecy guwernantki, której czoło zakrywała podniesiona woalka, niby brunatna wstęga ponad czarną linią brwi. Dziewczynka była zaskoczona i przerażona niezwykłym wyrazem twarzy tej kobiety. Silne namiętności często wydobywają na jaw pewien aspekt człowieka dotąd nie znany nawet najbliższym. Z oczu guwernantki i z twarzy mężczyzny, który ze złowieszczo opuszczonymi powiekami stał za nią, wyższy od niej o pół głowy, emanowało jak gdyby zło; dosięgło ono, poruszyło i wyzwoliło w tym biednym dziecku to niewyrozumowane, wybuchające nagle uczucie trwogi, co leży ukryte na samym dnie ludzkich podobnie jak i zwierzęcych serc. Z rozszerzonymi nagle źrenicami, ruchem nieomal tak instynktownym jak skok spłoszonej sarny, zerwała się z miejsca i znalazła się na środku wielkiego pokoju, wołając do tych dziwnie obcych, choć dobrze jej znanych ludzi: „Czego chcecie?” Zauważ, proszę, że zawołała: „Czego chcecie?” a nie: „Co się stało?” Flora opowiadała pani Fyne, że nagle doznała wrażenia, jakby to był osobisty atak na nią. Musiało to być straszne. Kobieta, którą miała przed sobą, była dla niej widomym i niekwestionowanym wcieleniem mądrości, powagi, opieki i bezpieczeństwa. Możesz więc sobie wyobrazić, jak silny był wstrząs, gdy intuicja ostrzegła ją nie tylko o niebezpieczeństwie — nie wiedziała bowiem, co ją przeraziło — lecz także o utracie poczucia bezpieczeństwa. I nie tylko bezpieczeństwa. Nie wiem, jak ci to jasno wytłumaczyć. Posłuchaj! Nawet małe dziecko żyje, bawi się i cierpi w ramach tego pojęcia, jakie ma o swym własnym istnieniu. Wyobraź więc sobie, jeżeli możesz, zdarzenie nieoczekiwane i tak wstrząsające, że zdolne jest zachwiać samym tym pojęciem. Tylko dzięki temu, że dziewczyna ta była jeszcze takim dzieckiem, jej równowaga umysłowa nie została zachwiana, innymi słowami, zdołała to przetrzymać. Gdyby ją sobie wyobrazić bardziej dojrzałą, ale równie nieświadomą, należałoby się spodziewać, że z miejsca dostałaby pomieszania zmysłów — jeszcze na długo przed końcem tych przejść. Na szczęście ludzie zarówno dojrzali, jak niedojrzali (a kto z nas jest naprawdę dojrzały?) na ogół nie są zdolni zrozumieć, co się z nimi dzieje; jest to litościwa zapobiegliwość natury, mająca na celu zachowanie przeciętnej ilości zdrowia psychicznego potrzebnego do utrzymania biegu tego świata. — Za to, mój drogi, mamy tę nieocenioną wyższość, że wiemy, co się dzieje z innymi — przerwałem mu — lub przynajmniej niektórym z nas wydaje się, że wiedzą. Czy to jest też zapobiegliwość natury? I jaki ma to cel? Czy ten, abyśmy mogli zabawiać się plotkując o cudzych sprawach? Wydaje mi się, że ty, na przykład… — Nie wiem, jaki ci się wydaję — przerwał Marlow zmuszając mnie do milczenia — ale w życiu z pewnością potrzebna jest rozrywka. Choćby to było jedynym celem zapobiegliwości natury, zasługiwałaby ona na szacunek. Ale ta sama zapobiegliwość umysłu rodzi w nas litość, miłosierdzie, oburzenie, poczucie solidarności, a dusze nasze — bez względu na ich głębię — skłania do tej wyrozumiałości, która graniczy z miłością. Nie chcę przez to powiedzieć, abym był wyrozumiały dla tej szacownej pary, która rzuciła się na nic nie podejrzewającą dziewczynę. Wkroczyli oboje (Flora tak się właśnie wyraziła opowiadając to potem pani Fyne), ale stanęli usłyszawszy jej krzyk. Musiało to ich zaskoczyć. Jak gdyby nam ktoś zdarł maskę, gdy się tego najmniej spodziewamy. Mężczyzna zatrzymał się i nie chciał zrobić ani kroku dalej. Ale guwernantka, choć weszła właśnie po to, aby po raz pierwszy w życiu zdjąć maskę, potraktowała ten okrzyk przerażenia jako nową prowokację. „Dlaczego wrzeszczysz, ty głupie stworzenie?” — rzekła zbliżając się do dziewczyny, na której zrobiło to takie wrażenie, jak gdyby ujrzała głowę Meduzy z wężowymi lokami, osadzoną w tajemniczy sposób na ramionach tej tak dobrze znajomej osoby w brązowej sukni i w dobrze znanym kapeluszu. Straciła zupełnie poczucie rzeczywistości. Opowiadała pani Fyne: „Nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Nie wiedziałam nawet, czy się boję. Gdyby mi była powiedziała, że to jest żart, byłabym się roześmiała. Gdyby mi była powiedziała, żebym włożyła kapelusz i wyszła z nią, byłabym włożyła kapelusz i poszła za nią bez słowa. Byłabym przekonana, że przez parę minut byłam nieprzytomna, i raczej zamartwiłabym się na śmierć, niżbym miała wspomnieć o tym czy jej, czy też komu innemu. Lecz ta niegodziwa kobieta przybliżyła swoją twarz do mojej tak, że nie mogłam się poruszyć. Gdy spojrzałam w jej oczy, zdawało mi się, że wrosłam w ziemię!” Dopiero po latach opowiedziała to w ten sposób pani Fyne — jej jednej tylko. Nikt inny nie usłyszał tej historii z ust Flory, ale nie zapomniała o niej nigdy. Nie przestawała sprawiać jej bólu; było to jakby piętno na duszy, jak mistyczna rana, którą się kontempluje i nad którą się rozmyśla. Dalej, wśród wielu innych zwierzeń wywołanych tą kontemplacją, opowiedziała pani Fyne, że póki ta kobieta wymyślała jej, nieomal ją to uspokajało i napełniało pewnego rodzaju otuchą. Wyobraźnia jej, podobnie jak ciało, uczyniła straszliwy skok w nieznane. Ale potem słowa te, które raczej przez swój ton niż swoje znaczenie były po prostu jadowitymi obelgami, uspokoiły wewnętrzny niepokój całej jej istoty. „Nazwała mnie głuptasem, nie wiem ile razy. Ja! Głupia! Proszę pani, zapewniam panią, że ja do owej chwili w ogóle jeszcze nie myślałam. Nigdy i o niczym na świecie. Po prostu żyłam. Przecież nie można być głupią, jeżeli się nawet w ogóle nie usiłowało myśleć. A o czymże miałam myśleć?” — Oczywiście — komentował Marlow — żyła samymi wrażeniami, na które reakcja nie może być ani mądra, ani głupia, a jest tylko kwestią temperamentu. Wydaje mi się, że miała na ogół szczęśliwe usposobienie, była zupełnie przeciętnym dzieckiem. Nawet gdy się jej nagle zapytano, czy myśli, że poza pieniędzmi jest w niej coś, co mogłoby w kimś inteligentnym zbudzić jakieś zainteresowanie, schwyciła tylko powietrze w krótkim szlochu, bez jednej łzy i nie powiedziała nic, nie wydała żadnego głosu, nie zrobiła żadnego ruchu. Gdy ją zapewniano ze złością, że jej uczucia, umysłowość, sposób bycia, powierzchowność są typowe dla istoty pospolitej i płytkiej, słuchała tego milcząc, bez oburzenia i bez gniewu. Była jakby kruchym i biernym naczyniem, do którego tamta kobieta wlewała całą nagromadzoną w sobie niechęć do swych wychowanek, urazę do chlebodawców (nie wyłączając książąt), pretensje i nieskończoną nienawiść, nagromadzone przez wszystkie te lata zapamiętałej… nie, nie mogę powiedzieć — hipokryzji. Gdyż doskonała hipokryzja jest sama przez się ulgą i tajnym triumfem, najpodlejszego bez wątpienia gatunku, dającym jednak pewne możliwości rozprawienia się z ogólnie przyjętą moralnością, która niejednemu z nas daje się bardzo we znaki. Nie! Powiem raczej, że były to namiętne, gorzkie lata panowania nad sobą, nieugiętego, doskonałego opanowania w każdym momencie, znajdującego wyraz w niezawodnie poprawnym sposobie wyrażania się, spojrzeniach, ruchach, uśmiechach i gestach, które zapewniły jej znakomitą reputację i imponujące wspomnienie o powodzeniu w jej sferze. Całymi latami żyła tak, dusząc się niemal. I męka ta w końcu na nic się nie zdała! To, co wydawało się, że będzie nareszcie dostateczną nagrodą (och! nie miała złudzeń! ale zawsze byłaby to nagroda), rozpadło się w jej rękach, obróciło w popiół, w gorzki popiół rozczarowania; rozkoszowała się więc nędzną zemstą — czując się zupełnie bezpieczna — żałując tylko, że tak niegodna postać dziewczęca musiała jej zastąpić to wszystko, co pragnęła przynajmniej raz, z całą swobodą opluć swym jadem. Obecność stojącego za nią młodego człowieka zwiększyła zarazem jej wściekłość i zadowolenie. Lecz sama gwałtowność ataku zdawała się niweczyć jego cel, pogrążając tę, można by powiedzieć reprezentatywną ofiarę w zupełne odrętwienie. Przyczyny tej napaści z natury rzeczy przekraczały wyobraźnię dziewczęcia, a wskutek tego jej zachowanie robiło wrażenie bezdennej i beznadziejnej głupoty. Faktem jest, że najcięższe ciosy w życiu nieraz nie wywołują ani krzyków, ani gestów, ani potoków łez i konwulsyjnego łkania. Nienasycona guwernantka odczuwała dotkliwie brak tych zewnętrznych objawów. Żałosna otępiałość ofiary stanowiła tylko nową prowokację. Biedna dziewczynka była jednak śmiertelnie blada. „Było mi zimno — nieraz potem mówiła do pani Fyne — trwało to tak długo, że zdążyłam się wystraszyć. Zbliżyła swoją twarz tuż do mojej i wyglądała, jakby mnie chciała rozszarpać. Oczy jej, otoczone gęsto okropnymi zmarszczkami, wydawały się zupełnie suche, twarde i małe. Byłam zbyt przerażona, aby drżeć, zbyt przerażona, aby zatkać uszy palcami. Nie wiem, jakich się jeszcze obelg po niej spodziewałam, ale kiedy mi powiedziała, że jestem po prostu żebraczką — że nie będę już miała ani nauczycieli, ani służby, ani koni — powiedziałam sobie: «Tylko tyle?» Roześmiałabym się, gdybym nie była zbyt przerażona, by wydać nawet najsłabszy głos.” Zdaje się, że biedna Flora musiała przejść przez wszystkie fazy tego rodzaju męczarni, począwszy od odruchowego panicznego lęku, poprzez kolejne stadia osłupienia, otępienia i bladej trwogi, aż do instynktownej ostrożności wywołanej krańcowym przerażeniem: stała się cicha jak mysz. Ale gdy usłyszała, że ją nazwano córką oszusta i szwindlarza, ta nieoczekiwana potworność wywołała w niej taką zmianę, że wybuchnęła gniewem i nagle krzyknęła: „Nie wolno pani tak mówić o moim tatusiu!” Wysiłek ten wyrwał ją z tego miejsca, gdzie małe jej nóżki zdawały się wrośnięte w gruby, zbytkowny dywan; cofnęła się do najbardziej oddalonej części pokoju, słysząc samą siebie powtarzającą: „Nie wolno pani, nie wolno!” — jak gdyby to ktoś inny krzyczał. Doszedłszy do jakiegoś krzesła opadła na nie. Po czym ten ktoś inny przestał krzyczeć, a ona siedziała, bezsilna i wyczerpana, nic nie widząc, w zupełnej ciszy panującej w pokoju, jakby obojętna na wszystko, z pustką w głowie. Kilka następnych sekund trwało chyba całą wieczność; czarna przepaść czasu oddzieliła to, co przeszło i minęło, od chwili gdy znów ukazała się guwernantka i znów zbudziła się trwoga. Kobieta ta cedziła słowa przez zaciśnięte zęby: „Powiadasz, że mi nie wolno tak mówić, nie wolno. Gały świat będzie jutro tak o nim mówił. Będą to powtarzać i będą to pisać. Będziesz to słyszała i będziesz to czytała — i wtedy dowiesz się, czyją jesteś córką.” Twarz guwernantki rozjaśniła się okrutnym zadowoleniem: „Ten twój ojciec jest po prostu złodziejem! — krzyczała. — A co się tyczy ciebie, nie miałam ani chwili złudzeń. Z biegiem czasu coraz bardziej mi brzydłaś. Jesteś pospolite, głupie zero i wrócisz tam, gdzie jest twoje miejsce, do tych nizin, Skąd pochodzisz. Będziesz musiała żebrać na chleb powszedni — o ile ktoś będzie chciał się nad tobą zlitować, o czym wątpię…” I byłaby dalej ciągnęła nie zwracając uwagi na ogromne oczy i otwarte usta dziewczynki, która nagle wyprostowała się w krześle z dzikim i błędnym wyrazem twarzy, jakby ją dusiły za szyję jakieś niewidzialne palce, i jeszcze przeraźliwiej pobladła. Wywarło to taki wpływ na jej ustrój, że jak mi mówiła pani Fyne, Flora, która jako dziecko odznaczała się ładnym, delikatnym kolorytem, odtąd przez kilka lat twarz miała bladą i bezkrwistą, a przy najlżejszym wzruszeniu pokrywała się zawsze trupią bladością. Koniec tej scenie położył wreszcie wybuch okropnej rozpaczy biednego dziecka, słaby krzyk o pomoc wydobyty z gardła chwytającego z trudem powietrze: „Karolku! Karolku!” Rozszerzone jej źrenice ujrzały go stojącego bez ruchu i bez słowa. Ocknął się jakby i wyciągnąwszy rękę z kieszeni płaszcza, zbliżył się do kobiety, schwycił ją od tyłu za ramię i rzekł ostrym, rozkazującym tonem: „Chodź stąd, Elizo.” Po chwili dziewczynka ujrzała ich idących blisko siebie, a dalekich, ujrzała, jak zbliżywszy się do drzwi wyszli przez nie, choć nie słyszała, jak się otworzyły i zamknęły. Ale zamknęły się. Och tak, zamknęły się! Jej niewidzące spojrzenie powoli przesunęło się po całym pokoju. Dłuższą chwilę siedziała pochylona, zbierając siły, nie wiedząc, czy zdoła wstać. Lecz wreszcie podniosła się. Wszystko dokoła niej wirowało w przytłaczającej ciszy. Pamiętała doskonale — jak opowiadała pani Fyne — że trzymając się poręczy fotela zawołała dwukrotnie: „Tatusiu! Tatusiu!” Na myśl, że jest on daleko, w Londynie, wszystko dokoła niej zastygło w bezruchu. Wówczas, przerażona nagle głuchą pustką tego pokoju, wybiegła na oślep. Z tym charakterystycznym dla obecnej ludzkości zgubnym brakiem zaufania we własne siły, gdy chodzi o czynienie dobra, państwo Fyne dalej patrzyli przez okno. „To tak trudno zadecydować, jak najlepiej postąpić” — zapewniał mnie pan Fyne. To prawda. Dobre zamiary często same dla siebie stanowią przeszkodę, tymczasem chcąc komuś zaszkodzić, nie potrzebujemy się wahać: wystarczy działać. Nikt nam nie będzie robił wymówek z powodu naszych błędów ani nie będzie nam wymyślał od niezdarnych partaczy. Państwo Fyne patrzyli wciąż na drzwi, na te zamknięte drzwi wejściowe, jakby wrogie ich życzliwym myślom, i w tak okrutnie nieprzeniknione oblicze domu. Niezmienny, codzienny wygląd martwych przedmiotów jest tak sugestywny, że Fyne odszedł od okna i wziąwszy znów gazetę przebiegł oczami zamieszczoną wśród drobnych wiadomości notatkę. Nie było wątpliwości. Sprawy wyglądały bardzo źle. Powrócił do okna i do pani Fyne. Pomimo zmęczenia siedziała zdecydowana i gotowa wziąć na siebie odpowiedzialność. Ale nie umiała podać żadnego projektu. Ludzie w przedziwny sposób obawiają się spotkać z ostrą odmową i cała odwaga pani Fyne kończyła się na myślach. Wzdrygała się przed niezwykle impertynenckim zachowaniem guwernantki. Fyne stał koło niej, jak na staroświeckich fotografiach par małżeńskich, gdzie się widzi męża z ręką na oparciu fotela, na którym siedzi żona. I byli równie jak te stare fotografie zdolni do czynu, równie nieruchomi, aż wreszcie pani Fyne lekko drgnęła. Drzwi wejściowe otworzyły się na oścież i ukazał się w nich nagle ów wstrętny młody człowiek, w kapeluszu zsuniętym na oczy (jak zauważyła pani Fyne). Za nim wysunęła się guwernantka i odwróciwszy się zamknęła za sobą starannie drzwi. Tymczasem mężczyzna zeszedł po białych stopniach i oddalił się, z rękami głęboko zanurzonymi w kieszeniach piaskowego płaszcza. A kobieta, ta kobieta o opanowanych ruchach, o stanowczym, pełnym wyższości zachowaniu, pobiegła parę kroków za nim i dogoniwszy go usiłowała wsunąć rękę pod jego ramię. Pani Fyne dostrzegła, jak zrobił gwałtowny półobrót, aby brutalnie udaremnić ten jej zamiar, ruchem człowieka, który chce uniknąć niepożądanego dotknięcia. Nie usiłowała już wziąć go pod rękę, lecz dotrzymywała mu kroku i pani Fyne widziała, jak szli, każde z osobna, aż za rogiem ulicy znikli na zawsze. Państwo Fyne spojrzeli na siebie wymownie, pełni wątpliwości: „Co o tym sądzisz?” Po czym oboje zgodnie zwrócili znów oczy na zamknięte masywne, ciemne drzwi wejściowe; jedynie wielka, jasna, mosiężna kołatka błyszczała w spokojnych, skośnych promieniach słońca, odciętych poprzeczną linią głębokiego cienia wypełniającego dalszy odcinek ulicy. Czyżby dziewczynka już wyjechała? Może odesłali ją do ojca? Czy ma jakich krewnych? Pani Fyne pamiętała, że prócz de Barrala nigdy nikt jej nie odwiedzał; przeniknęło ją natychmiast głębokie macierzyńskie współczucie dla osamotnienia tego dziecka — i to dziewczynki! Nie mogła się temu oprzeć. Nie pozostał również bez wpływu odjazd nauczycielki, zachęcając ją do działania. „Pójdę zaraz przekonać się, co się stało” —oznajmiła stanowczo, ale wciąż jeszcze patrzyła na drugą stronę ulicy. Lecz zamiarom jej przeszkodził fakt, że te przerażające, ciemno połyskujące drzwi nagle odemknęły się na ziejący mrokiem hali, z którego dosłownie frunęła na chodnik, nieledwie nie dotykając białych stopni, drobna postać, z rozpuszczonymi, spływającymi jej po plecach włosami, okryta aż po szyję płóciennym fartuchem. Przemknęła obok latarni, obok czerwonej skrzynki pocztowej… „Tu! — zawołała pani Fyne —ona tu idzie! John, biegnij! biegnij!” Fyne wyskoczył z pokoju. Sam użył tego słowa. Wyskoczył! Zapewnił mnie ze wzmożoną powagą, że wyskoczył. Ktoś żądny niezatartych wrażeń zapłaciłby zapewne każdą cenę, aby móc zobaczyć krępego i muskularnego Fyne’a pędzącego z powagą po wąskich korytarzach i schodach eleganckiego hoteliku. Lecz gdy z ustami składającymi się do uśmiechu spojrzałem na niego, zapytałem sam siebie: ilu ludzi naraziłoby swą wysoko cenioną powagę dla jakiegoś tam dziecka zrujnowanego finansisty, nad którego głową kłębiły się już groźne, czarne chmury. I nie roześmiałem się. Wyraziłem uznanie: „Doprawdy! To wspaniale… A co dalej?” Główną jego myślą było ustrzec dziecko przed jakimś przykrym zetknięciem z ludźmi. Na dole był portier i pikolaki, w korytarzu parę wyjeżdżających osób z walizkami, przy wejściu stał omnibus kolejowy, a przy drzwiach wartowali kelnerzy o białych gorsach koszul. Zdążył na czas. Znalazł się przy drzwiach, zanim dobiegła do nich uciekając na oślep. Nie poznała go, może go nawet nie widziała. Gdy przebiegała obok niego, schwycił ją delikatnie za ramię, nie usiłując zatrzymać; po prostu wpadł z nią do środka i biegł dalej w górę po schodach, wywołując konsternację wśród spotykanych ludzi. Rozstępowano się przed nimi. Nie wiem, co myślano na widok mężczyzny w średnim wieku, który porwał nagle i uprowadził na wyższe piętra przyzwoitego hotelu wystraszoną dziewczynę, bez wątpienia jeszcze małoletnią. Fyne (sam mi to powiedział) nic sobie nie robił z tego, co ludzie pomyślą. Pragnął tylko dobiec do żony, zanim dziewczynka zemdleje. Przez pewien czas biegła z nim, ale na ostatnim piętrze musiał ją podtrzymywać i na wpół dociągnął, a na wpół doniósł ją do żony. Pani Fyne czekała w drzwiach, ze spokojną twarzą, gotowa przyjąć na siebie wszelką odpowiedzialność, co już wówczas ją charakteryzowało, na długo przedtem zanim została bezkompromisowym teoretykiem. Zadowolony, że wypełnił swe zadanie, Fyne pośpiesznie zamknął drzwi do saloniku. Lecz wkrótce strach ogarnął oboje państwa Fyne. Dziewczynka, która nie powiedziawszy słowa, leżała bez ruchu w ramionach pani Fyne, po pewnym czasie wyrwała się z tego nieco sztywnego uścisku. Nie wiedzieli, dlaczego w milczeniu rzucała się, bez słowa i śmiertelnie blada, aż wreszcie upadła wyczerpana na sofę. Na szczęście dzieci wyszły z obiema niańkami. Pokojówka hotelowa pomogła pani Fyne położyć do łóżka Florę de Barral, która jakby straciła mowę i zmysły. Leżała na wznak, z twarzą bladą jak papier, z ciemnymi oczami wlepionymi w sufit, a ta przerażająca nieruchomość ustępowała chwilami nagłym napadom dreszczy, w czasie których w mrocznej ciszy pokoju z opuszczonymi roletami rozlegało się głośne szczękanie zębów. Pani Fyne siedziała koło niej cierpliwie, z założonymi rękami, ale wewnętrznie wzburzona tym zagadkowym nieszczęściem, którego przyczyny nie mogła odgadnąć, i powtarzała sobie: „To dziecko jest zbyt wrażliwe — zbyt wrażliwe, aby mogło być zupełnie normalne!” Jak gdyby ktoś, kto nie jest z kamienia, mógł być na tym świecie zupełnie normalny! A zresztą w jaki sposób normalny? W jakim znaczeniu — i aby opierać się czemu? Przemocy czy zepsuciu? Nawet w najlepszej stalowej zbroi są spojenia, które zdradziecki cios zawsze odnajdzie, jeśli los da mu po temu sposobność. Ogólne rozważania nigdy nie potrafiły poważnie zakłócić spokoju pani Fyne. Wobec tego, że dziewczynka nie była w stanie odpowiadać na pytania, czekała przy jej łóżku. Fyne poszedł do domu naprzeciwko, gdyż wszelkie jego skrupuły przezwyciężyła niecierpliwość, by się dowiedzieć, co tam naprawdę zaszło. Nie potrzebował użyć kołatki: drzwi stały otworem na mroczne wnętrze hallu; wszedł do środka, ale nie ujrzał nikogo, gdyż służba zebrała się w suterenie na bezcelową naradę. Wystraszył ich podniesiony bas Fyne’a; kamerdyner z wytrzeszczonymi oczami i bez kurtki wszedł na górę i z początku odnosił się do niego bardzo podejrzliwie, potem dopiero, gdy Fyne objaśnił go, że jest mężem pani, która parokrotnie tu była — przyjaciółki matki panny de Barral — okazał ludzkie zainteresowanie i stał się rozmowny, mówiąc jak człowiek z człowiekiem, lecz zachowując wyuczony ton służącego z wyższych sfer. „Och! niech pan będzie spokojny! Nie zamierza powrócić. Sama mi to powiedziała” — zapewniał Fyne’a i lekki odcień pogardy zabrzmiał w jego głosie. A co się tyczy młodej pani, to nikt na dole nie wiedział, że wybiegła z domu. Ośmiela się zapewnić, że cała służba gotowa była zrobić dla niej wszystko, co możliwe, ale wobec tego, że już jest pod opieką przyjaciół matki… Był zaniepokojony. Mruknął coś, że to wszystko było takie niespodziewane. Chciał się dowiedzieć, co ma począć z listami czy depeszami, które mogłyby nadejść w ciągu dnia. „Listy zaadresowane do panny de Barral proszę przynieść do mojego hotelu, naprzeciwko” — rzekł Fyne zaczynając się poważnie kłopotać przyszłością. Służący odparł: „Dobrze, proszę pana — i dodał — a jeżeliby nadeszły listy do pani…” Fyne powstrzymał go ruchem ręki: „Nie wiem… zróbcie z tym, co chcecie.” „Dobrze, proszę pana.” Kamerdyner nie zamknął drzwi wejściowych za panem Fyne, ale postał na progu przez chwilę, spoglądając w jedną i drugą stronę ulicy, w nastroju swobodnego oczekiwania, jak ktoś, kto znów stał się panem własnej woli. Pani Fyne usłyszawszy, że mąż jej wrócił, wyszła z pokoju, w którym leżała Flora. „Bez zmiany” — szepnęła. A Fyne mógł tylko odpowiedzieć jej beznadziejnym ruchem oznaczającym, że nie wie, co to wszystko znaczy ani jak się to skończy. Obawiał się komplikacji na przyszłość — rzecz naturalna: miał ograniczone środki, był na urzędowym stanowisku, nie rozporządzał swym czasem. Tak. Wyznał mi w bawialni mego domku, że bardzo się trapił mogącymi stąd wyniknąć konsekwencjami. Lecz gdy mi się tak z prostotą spowiadał, pomyślałem, że bez względu na to, co sobie wówczas wyobrażał, nigdy by mu nie przyszły na myśl te komplikacje i konsekwencje, które obecnie na niego spadły. Blisko od sześciu lat zbliżały się powoli, lecz nieodwołalnie (wierzę bowiem, że Księga Przeznaczenia jest już zapisana od pierwszej do ostatniej karty) — aż wreszcie nadeszły. I oto one! Patrzyłem na jego niezachwianą powagę z tym żartobliwym politowaniem, jakie mamy dla ofiary zabawnego, choć nieco złośliwego figla. „A! niech to diabli!” — zawołał bez logicznego związku z tym, co mi opowiadał. Niemniej okrzyk ten był dostatecznie zrozumiały. Przyznał, że z początku nie było jednak żadnych przykrych komplikacji ani kłopotliwych konsekwencji. Na ostrożny telegram wysłany do de Barrala nie było odpowiedzi przez przeszło dwadzieścia cztery godziny. Zrozumiałe, że państwo Fyne niepokoili się tym nieco, lecz następnego dnia późnym wieczorem zjawiła się odpowiedź pod postacią starszego mężczyzny. Był to typ dość niezwykły, który, jak mnie dokładnie objaśnił pan Fyne, najwidoczniej należał do najbardziej szacownych kół drobnego mieszczaństwa. Mówił powoli i spokojnie. Ubrany był w surdut i miał siwe bokobrody, łączące się ze sobą pod brodą. Wchodząc oznajmił, że jest kuzynem pana de Barral, dodając pośpiesznie, że nie widział go od wielu lat, przy czym patrzył na Fyne (który go sam przyjmował) tak podejrzliwie, że ten poczuł się dotknięty (osobnik ten istotnie zaczął od tego, że nie chciał usiąść) i odpowiedział cierpko, że on sam nigdy nie widział pana de Barral i jeżeli gość nie chce usiąść, to go prosi, aby wyłuszczył swą sprawę możliwie jak najzwięźlej. Wobec tego czarno ubrany osobnik usiadł z bladym, pełnym wyższości uśmiechem. Przyjechał po córkę de Barrala. Kuzyn jego w krótkim liście oddanym mu przez posłańca prosił, aby natychmiast udał się do Brighton, zabrał „jego córkę” od pewnego pana nazwiskiem Fyne i na jakiś czas dał jej schronienie w swoim domu. I oto jest. Interesy nie pozwoliły mu przyjechać wcześniej. Jest on wytwórcą — na wielką skalę — pudełek tekturowych. Ma dwie dorosłe córki. Naradził się z żoną i wszystko uzgodnili. Dziewczynka będzie w jego domu serdecznie przyjęta. Zapewne dom jego nie jest taki, do jakiego przywykła, ale… itd., itd. Przez cały ten czas Fyne czuł wyraźnie w jego zachowaniu się szyderczą dezaprobatę w stosunku do wszystkiego, co nie było małomieszczańskie, głęboki szacunek dla pieniądza, niską pogardę dla spekulantów, którym się nie powiodło i zarozumiałe zadowolenie z własnej szacownej pospolitości. Zachowanie się tego nieznanego kuzyna de Barrala wobec pani Fyne było tylko trochę mniej obraźliwe. Spoglądał na nią przebiegle, lecz jej chłodny i stanowczy sposób bycia zrobił na nim pewne wrażenie. Natomiast pani Fyne była po prostu przerażona tą figurą, ale nie pokazała tego po sobie. Nawet gdy zauważył z obłudną prostotą, że Florcia — nazywa się bowiem Florcia, prawda? — z pewnością odczuje z początku brak swych dobrych przyjaciół. A gdy mu powiedziano, że dziewczynka leży w łóżku, gdyż się bardzo źle czuje, okazał nieżyczliwe zaniepokojenie. Chyba nie jest chora? Nie. Co jej jest w takim razie? Na twarzy Fyne’a, gdy po tylu latach o nim opowiadał, można było jeszcze wyczytać niesłychany wstręt do tego szacownego członka społeczeństwa. Był to przedstawiciel klasy, z którą tacy ludzie jak państwo Fyne najmniej mają do czynienia, i wyobrażam sobie, że musiał im dotkliwie działać na nerwy. Posiadał wszelkie cnoty obywatelskie w najbardziej pospolitej postaci, a ukoronowaniem wszystkiego było okazywane przezeń z tego powodu tanie zadowolenie. Pracowitość jego była wzorowa. Chciał następnego ranka zdążyć na najwcześniejszy pociąg. Zdaje się, że od dwudziestu siedmiu lat nie zdarzyło się, by nie siedział na swym biurowym stołku w swojej fabryce punktualnie o godzinie dziesiątej rano. Z nieukrywaną niecierpliwością słuchał sprzeciwów pani Fyne. Dlaczego Florcia nie miałaby wstać i zjeść śniadanie o ósmej, tak jak wszyscy? U niego w domu śniadanie było punktualnie o ósmej. Uprzejma i cierpliwie obojętna postawa pani Fyne pokonała go wreszcie. Zapewnił ją z niezadowoleniem, że ustępstwo to jest dla niego osobiście bardzo nie na rękę, ale zrezygnował z wczesnego pociągu. Zacni państwo Fyne nie śmieli spojrzeć na siebie w obecności tego nieprzewidzianego, lecz formalnie w pełni uprawnionego opiekuna — i obojgu przemknęła przez głowę ta sama myśl: Biedna! Biedna mała! Jeśli i kobiety w tej rodzinie są takie… A z pewnością będą takie. Biedna mała! Ale co mogli na to poradzić, nawet gdyby byli przygotowani do wysuwania jakichś sprzeciwów. Osobnik w surducie miał list ojca, pokazał go panu Fyne. Była to tylko prośba, aby — jako najbliższy krewny — zaopiekował się jego córką, bez żadnego objaśnienia czy najprostszej aluzji do katastrofy majątkowej; ton listu był dziwnie obojętny, a przemilczenie tej sprawy dawało do myślenia, że piszący nie był niespokojny o przyszłość dziecka. Zapewne ta właśnie myśl popchnęła kuzyna de Barrala do tak szybkiego działania. Nieraz ci, którzy zbankrutowali na handlu, wychodzili z katastrofy z posiadłościami wiejskimi i dostatecznymi dochodami, jeśli nie dla siebie, to dla swych żon. Jeżeli zaś odrobina zręczności wystarczy, by zapewnić żonie wygodne życie, to dlaczego by nie można zrobić tego samego dla córki? Tak. Możliwość ta zapewne była przedyskutowana w rodzinnym kółku owego osobnika, przy czym osądzono, że warto oprzeć na niej dalsze postępowanie. Przybyły istotnie nadmienił prostacko, że jest to jego przekonaniem, i wobec ostrożnych odpowiedzi Fyne’a dał mu do zrozumienia, że nie da się nabrać na takie przemilczanie. Wyraźnie podejrzewał państwa Fyne, że są rozczarowani, iż dziewczynka będzie im odebrana. Oni tymczasem ze względów dyplomatycznych — godząc się na to poświęcenie dla dobra biednej Flory — zaprosili go na obiad. Przyjął zaproszenie jak z łaski, zaznaczając, że nie jest przyzwyczajony jadać późno, na ogół bowiem jada lekką kolację około wpół do dziewiątej czy dziewiątej. Jednakże… Rozglądał się z pogardą po ładnie udekorowanej jadalni, nieufnie kręcił nosem na potrawy, które podawał mu kelner, ale żadnej nie odmówił; pożerał wszystko z wielkim apetytem i pił („żłopał”, jak to określił Fyne) całymi garncami imbirowe piwo, które (na jego własne żądanie) podano mu w kamionkach. Trud podtrzymywania rozmowy z tym osobnikiem wyczerpał nawet panią Fyne, która zasiadła do stołu z niezłomnym męstwem. Z tego, co mówił, jedno tylko zasługuje na wzmiankę: oto przestawszy na chwilę opychać się „tymi francuskimi potrawami”, powiódł uważnym wzrokiem po małych stolikach, przy których siedzieli jedzący obiad goście, i powiedział, że cieszy się, iż żona jego, która przez chwilę miała zamiar wybrać się z nim, jednak tego nie zrobiła. „Widok tej ilości alkoholu nie podobałby się jej wcale. Z całą pewnością nie podobałby się jej” — oznajmił z naciskiem. „Musiał to być uroczy wieczór — rzekłem — sądząc po tym, jak żywo pozostał panu w pamięci.” „Rozkoszny!” — Fyne z błyskawicą gniewu w oczach dosłownie warknął na to wspomnienie, lecz natychmiast odzyskał swoją uroczystą powagę. Chwilę milczeliśmy, po czym zapytałem go, czy osobnik ten zabrał nazajutrz dziewczynkę. Fyne odparł, że istotnie, po południu zabrał ją bryczką, z niewielką ilością rzeczy, które służąca zebrała i przyniosła z wielkiego domu naprzeciwko. Fyne widział Florę już tylko przez dziesięć minut przed wyjazdem na stację w ich hotelowym saloniku. Były to bardzo przykre minuty dla państwa Fyne. Czcigodny obywatel mówił do panny de Barral „Florciu” i „moja droga”, poufale lekceważącym tonem; powiedział, że nie jest bardzo duża: „Niewiele zabierzesz miejsca, moja droga”. — Po czym zwracając się do pani Fyne zupełnie głośno zapytał: „Jest bardzo blada. Dlaczego?” Na to pani Fyne nic nie odpowiedziała. Tego ranka własnymi rękami upięła włosy dziewczynki. Bardzo ją to zmieniło, jak zauważył Fyne. On sam naturalnie odgrywał drugorzędną rolę i tylko potakiwał. Osobiście mógł dla panny de Barral tylko tyle zrobić, że ją sprowadził na dół i sam wsadził do bryczki, podczas gdy jej najbliższy krewny, odsunięty na bok, stał z parasolem i czarną torbą w ręku przyglądając się temu, jak się zdaje, z kwaśnym uśmieszkiem. Trudno było sobie wyobrazić, co dziewczynka myślała czy też czuła. Nie wyglądała już na dziecko. Z bryczki szepnęła jeszcze panu Fyne słabym głosem: „Dziękuję”, a on odpowiedział bardzo dobitnie, trzymając ją wciąż za rękę: „Proszę, niech pani za parę dni napisze obszernie do mojej żony”, po czym cofnął się. Wówczas kuzyn wdrapał się na bryczkę mrucząc zupełnie głośno: „Nie zdaje mi się, aby na przyszłość potrzebował pan się o nią kłopotać.” Powiedział to jednak nie patrząc na Fyne’a, którego nie obdarzył nawet skinieniem. Bryczka ruszyła z miejsca. ROZDZIAŁ PIĄTY PODWIECZOREK „Zachwycający osobnik — zauważyłem widząc, że Fyne pogrąża się w ponurym zamyśleniu. Lecz nie mogłem się powstrzymać, by nie dodać znacząco: — Nie miał jednak daru proroczego.” Fyne nagle wstał mruknąwszy: „Widocznie”. Był pochmurny i niezdecydowany. Myślałem, że nie będzie chciał grać w szachy tego popołudnia. Pozwoliłoby mi to nie opuszczać mojego pokoju w ten dzień nazbyt piękny, by go marnować na piesze spacery. Byłem więc rozczarowany, gdy biorąc czapkę wyraził nadzieję, że ujrzy mnie w swym domu jak zwykle koło czwartej. „Nie będzie to już jak zwykle” — położyłem specjalny nacisk na ostatnie słowa. Przyznał mi po krótkim namyśle, że istotnie nie będzie jak zwykle. Nie, nie będzie. W rzeczywistości oczekiwała mnie raczej jego żona. Powzięła bardzo wysokie mniemanie o moim rozsądku w sprawach praktycznych. Pierwszy raz o tym słyszałem. Nigdy nie przypuszczałem, że pani Fyne zada sobie trud dopatrzenia się we mnie śladów rozsądku czy głupoty. Te parę słów zamienionych poprzedniego wieczoru w podnieceniu — czy też w trosce — z powodu zniknięcia dziewczyny, były pierwszymi znaczącymi coś słowami, które padły między nami. Zawsze czułem, że dla pani Fyne jestem tylko szachowym partnerem jej męża i niczym więcej — czymś potrzebnym — prawie narzędziem. „Bardzo mi to pochlebia — rzekłem. — Słyszałem zawsze, że kobieca intuicja nie ma granic i teraz jestem niemal skłonny w to uwierzyć. Ale wciąż jeszcze nie zdaję sobie sprawy, na co się pani Fyne może przydać mój rozsądek w sprawach praktycznych czy innych. Rozsądek jednego człowieka jest zupełnie podobny do rozsądku każdego innego. A skoro pan jest na miejscu…” Fyne, wyraźnie nie słuchając, co mówię, zwrócił na mnie zafrasowane, poważne oczy i przerwał: „Tak, tak. Zapewne. Ale pan przyjdzie — prawda?” Postanowiłem, że nikt z rodziny państwa Fyne, bez względu na płeć, nie zmusi mnie w ten piękny dzień do przejścia trzech mil (tyle było do ich domu i z powrotem). Gdyby byli jednym z tych przeciętnych światowych małżeństw, z którymi utrzymujemy stosunki tylko dlatego, że wolny czas trzeba jakoś zapełnić, niewiele bym sobie robił z tego szczególnego zaproszenia. Ale oni byli inni: trzeba było się liczyć z ich niewątpliwą życzliwością dla ludzi. Jednocześnie chciałem jednak postawić na swoim. Zaproponowałem więc, aby mi zrobili tę przyjemność i przyszli do mnie na filiżankę herbaty. Krótka chwila namysłu i Fyne skwapliwie przyjął zaproszenie w imieniu własnym i żony. Wkrótce później usłyszałem zatrzaśnięcie furtki, po czym wśród nieprzytomnego szczekania jego impulsywnego psa przesunęła się w mym oknie widoczna po drugiej stronie żywopłotu, poważna twarz Fyne’a; spojrzenie miał skłopotane, wlepione prosto przed siebie, a myśl wyraźnie zajętą poważnymi i zawiłymi rozważaniami. Nareszcie choć jedna z młodych przyjaciółek jego żony przestała być dla niego tylko cieniem. Przypuszczałem jednak, że Fyne myśli nie o tej młodej istocie, lecz o swej żonie. Był idealnym mężem. Zacząłem przygotowania do popołudniowego przyjęcia wezwawszy żonę farmera i zrobiwszy z nią przegląd tego, co było osiągalne w domu i na wsi. Była to zaradna kobieta. Ale przeglądu moich zdolności praktycznych nie zrobiłem. Z wyjątkiem przyziemnej, materialnej strony podwieczorku nie dokonałem żadnych innych przygotowań na przyjęciu pani Fyne. Nie mogłem uczynić takich przygotowań, nie wiedziałem bowiem, jakiego rodzaju pomocy oczekiwała od mego zmysłu praktycznego. Zresztą jeśli idzie o przegląd własnych umysłowych możliwości, wydaje mi się, że nikt nie ma na to ochoty, o ile może tego uniknąć. Bliżej nie określone a wysokie wyobrażenie o własnej umysłowości jest zbyt przyjemne, aby je lekkomyślnie zachwiać dociekaniami tak delikatnej natury. Może gdybym miał u swego boku kobietę, która by mi pomogła, kochaną, przenikliwą a schlebiającą, oddaną kobietę… Są w życiu chwile, w których człowiek wyraźnie żałuje, że się nie ożenił. Nie! Nie przesadzam. Powiedziałem chwile — nie lata czy nawet dni. Chwile. Nie mogłem żądać pomocy od żony farmera. Nie można się było po niej spodziewać potrzebnej wnikliwości i wątpię, aby wiedziała, jak mi należy pochlebiać. Była mi pomocną na swój sposób: w tej chwili, ubrana w swój zwykły czarny czepiec, zrobiwszy dobrą milę drogi, usiłowała wynaleźć w sklepikach wiejskich jakieś jadalne ciasto. Też energii jest w kobietach! Ileż optymizmu w tych drogich istotach! I udało jej się znaleźć ciasto, które wyglądało na jadalne. Tyle tylko wiem o nim, gdyż nie miałem możności sprawdzić bardziej wewnętrznych przymiotów tego artykułu spożywczego. Ja sam nigdy ciasta nie jadam, a pani Fyne, która przybyła punktualnie, nie miała apetytu na ciasto ani w ogóle na nic. Natomiast miała pragnienie, co jest objawem głębokich i dręczących przeżyć. Tak, przyczyną jej pragnienia były przeżycia, a nie jaskrawe blaski słońca, które bardziej świeciło, niż grzało, jak to bywa zazwyczaj z dyskretnym, powściągliwym, dystyngowanym słońcem naszej wyspy, które by w żadnym razie nie wywołało rumieńca na twarzy prawdziwej damy. Widok pani Fyne sprawiał wrażenie chłodu. Ubrana była w białą spódnicę i żakiet, biały kapelusz o szerokim rondzie spoczywał na jej gładko uczesanych włosach. Żakiet jej przypominał krojem kurtkę wojskową: było to w jej stylu. Zaryzykowałbym twierdzenie, że wielu młodych oficerów niższych szarż, i to spośród przystojniejszych, przypomina panią Fyne typem twarzy i opaloną cerą, a nawet żywością ruchów. Ale niewielu by się znalazło takich, których wygląd tchnąłby podobną gotowością wzięcia na siebie każdej odpowiedzialności na tym ziemskim padole. Jest to rodzaj odwagi, do której człowiek dochodzi dopiero w późniejszym wieku, a pani Fyne pomimo braku zmarszczek była już z pewnością w wieku dojrzałym. Rozejrzała się po pokoju i powiedziała zdecydowanym tonem, że w istocie urządziłem się bardzo wygodnie, czemu przytaknąłem, skromnie przyznając, że jest to niezasłużone szczęście. „Dlaczego niezasłużone?” — dopytywała się. „Wynająłem te pokoje listownie, nie pytając o nic. Mogła to być okropna nora — wytłumaczyłem. — Ja zawsze tak robię, nie lubię kłopotów. Nie dowodzi to moich praktycznych zdolności, prawda? Wydaje mi się, że ludzie praktyczni lubią te swoje zdolności wprowadzać w czyn. Słyszałem, że nie potrafię się powstrzymać, by nie dawać tego dowodów nawet w drobiazgach. Musi to być niesłychanie miłe, ale mnie jest to zupełnie obce. Myślę, że nie mam tych zdolności — zdolności praktycznych.” Fyne zaprotestował jakimś nieartykułowanym basowym pomrukiem. Zapytałem o dzieci, których nie widziałem jeszcze po moim powrocie z miasta. Miewały się bardzo dobrze, zresztą zawsze były zdrowe. Oboje państwo Fyne mówili o niezrównanym zdrowiu swych dzieci tak, jakby było ono wynikiem wysokich wartości moralnych, jakimś specjalnym tonem, zawierającym w sobie pewien odcień pogardy dla ludzi, których dzieci czasem chorują. Miało się nieomal uczucie, że za to pytanie trzeba ich przeprosić. I to mnie irytowało, choć przyznaję, że nie było to rozsądne z mojej strony, gdyż wyobrażenie o własnej wyższości jest bardzo pospolitą słabością. Aby się za to odpłacić, chciałem im dokuczyć i zauważyłem tonem uprzejmego zainteresowania, że kochane dziewczynki zapewne zdziwiły się tym nagłym zniknięciem młodej przyjaciółki ich matki. Czy nie stawiały czasem kłopotliwych pytań co do panny Smith? Gdyż zdaje się, że panna de Barral była mi przedstawiona jako panna Smith? Pani Fyne z nieruchomym wzrokiem, lecz z żywszym rumieńcem przebijającym przez jej śniadą cerę, powiedziała mi, że jej dzieci nie bardzo lubiły Florę. Nie miała ona tej żywości usposobienia, która pociąga zdrowe dzieci do dorosłych, tłumaczyła mi pani Fyne z niezachwianym spokojem. Flora dawniej już kilkakrotnie bywała w ich domu. Pani Fyne zapewniała mnie, że obecność jej w domu była nieraz dla niej bardzo kłopotliwa. „Ale co mieliśmy robić?” — zawołała. Ten powściągliwy okrzyk rozpaczy, tak mało wyrazisty, a przez to tak zupełnie szczery, wpłynął na zmianę mych uczuć względem pani Fyne. Byłoby tak łatwo nie robić nic i nie myśleć o tym więcej. Moja sympatia do niej zaczęła się od chwili, gdy usiłowała mi opowiedzieć o nocy spędzonej przy łóżku dziewczynki, ostatniej nocy przed jej odjazdem z mało pociągającym krewniakiem. Wątpię, czy pani Fyne umiała pocieszyć dziecko. Nie miała zdolności, które by jej pozwoliły Odrobić to, co tamta rozwścieczona kobieta tak dobrze obmyśliła w swej nienawiści. Powiesz mi może, że wrażenia dziecinne nie są trwałe. Słusznie. Dziecko… tak się tylko mówi. Dziewczynka przecież za kilka dni miała już skończyć szesnaście lat, była więc dosyć duża, by dojrzeć pod wpływem tego ciosu. Już sam wysiłek, który musiała zrobić, by odmalować pani Fyne swoje wrażenia, by przypomnieć sobie szczegóły, dobrać odpowiednie słowa — czy w ogóle znaleźć słowa — wystarczył, by ją w okrutny sposób rozwinąć i dodać lat. Mówiła długo, a pani Fyne jej nie przerywała — była jeszcze bardzo dziecinna w swym zdumieniu i bólu — zatrzymywała się od czasu do czasu, by wtrącić żałosne pytanie. „To było okrutne z jej strony. Prawda, proszę pani?” Karolka starała się wytłumaczyć. On w każdym razie nic nie mówił, a przy tym wyglądał na bardzo posępnego i nieszczęśliwego. Przecież nie mógł wystąpić przeciw swej ciotce, prawda? I wreszcie, gdy się do niego odwołała, zabrał „tę okrutną kobietę”. Wyprowadził ją trzymając za ramię. Widziała to na własne oczy i zapamiętała. Tak! Ta kobieta była szalona. „Och!. Niech pani nie mówi, że ona nie była szalona. Gdyby pani widziała jej twarz…” Lecz pani Fyne nieugięcie trwała przy zdaniu, że dla dobra dziewczynki należy jej wyjawić jak najwięcej prawdy, obawiała się bowiem, że przypadnie jej w udziale ciężkie życie upośledzonych przez los istot. Tłumaczyła jej, że są na świecie ludzie źli i samolubni. Ludzie bez skrupułów… Tym dwojgu chodziło tylko o pieniądze jej ojca. Najlepiej będzie, gdy zupełnie o nich zapomni. „O pieniądze tatusia? Nie rozumiem” — szepnęła biedna Flora i leżała w milczeniu, jakby usiłując to zrozumieć, w ciszy mrocznego pokoju, gdzie paliła się tylko nocna lampka. Po czym miała długi atak dreszczy, w czasie których ściskała za rękę panią Fyne. Cierpliwość, z jaką ta ostatnia siedziała nieruchomo przy łożu tego brutalnie zamordowanego dzieciństwa, świadczyła bardzo chlubnie o jej ludzkich uczuciach. Czuwanie to musiało być nadzwyczaj przykre, gdyż doskonałe czułem, że pani Fyne ani przez chwilę nie uważała tej biednej ofiary za specjalnie uroczą czy sympatyczną. Był to jedynie dowód litości, litości samej w sobie, jeśli się można tak wyrazić, i mało kobiet umiałoby ją okazać z tak niewzruszoną wytrwałością. Gdy dreszcze minęły, pierwsze słowa, jakie dziewczynka wypowiedziała wybuchając łkaniem, były: „Och! proszę pani, czyż ja naprawdę jestem taka okropna, jak ona mnie przedstawiła?” „Nie, nie! — zaprotestowała pani Fyne. — To ta twoja była guwernantka jest okropna i wstrętna. To podła kobieta. Nie zgadzam się, aby była szalona, ale myślę, że nie posiadała się z wściekłości i miała bardzo złe zamiary. Moje drogie dziecko, powinnaś przestać myśleć o tych okropnościach.” W ogóle nie były to sprawy, o których należałoby za wiele myśleć — taki był komentarz pani Fyne, który wypowiedziała do mnie tonem stanowczego stwierdzenia. — Całe to przejście było bardzo przykre. Dziewczynka robiła wrażenie istoty trzepocącej się w sieci. „Jakże mogę zapomnieć? Nazwała przecież mego ojca oszustem i szwindlarzem! Niech pani mi powie, że to nieprawda. To nie może być prawda. Jakże mogłoby być prawdą?” Siadła nagle na łóżku tak gwałtownie, jakby chciała z niego wyskoczyć i uciec przed dźwiękiem tych słów, które przed chwilą wymówiły własne jej usta. Pani Fyne powstrzymała ją, uspokoiła i wreszcie namówiła, aby położyła z powrotem głowę na poduszce, zapewniając przez ten czas, że nic z tego, co tamta okrutna kobieta powiedziała, nie zasługuje, by brać sobie do serca. Dziewczynka, wyczerpana, przez pewien czas płakała po cichu. Może zauważyła coś wymijającego w zapewnieniach pani Fyne. Po chwili, nie poruszając się, szepnęła przerywanym głosem: „Ta okropna kobieta powiedziała mi, że cały świat będzie tak nazywać mojego ojca. Czyż to możliwe? Czy możliwe?” Pani Fyne milczała. „Niech pani coś powie” — córka de Barrala nalegała tym samym cichym szeptem. Pani Fyne powtórzyła mi znów, że to było bardzo przykre, okropnie przykre. — „Tak, proszę.” Gdy nalewałem jej drugą filiżankę herbaty, zagłębiła się w fotelu, skrzyżowawszy ramiona, a Fyne wyszedł na dwór, by uspokoić przywiązanego pod werandą psa, który nagle bardzo się oburzył, że ktoś miał czelność przejść ścieżką. Pani Fyne długo mieszała swoją herbatę, wypiła trochę, postawiła z powrotem filiżankę i powiedziała, jakby przyjmując na siebie wszelkie konsekwencje: „Milczenie byłoby nieuczciwe i nie myślę też, żeby było dobre. Powiedziałam jej, iż musi być przygotowana na to, że świat surowo będzie sądzić jej ojca…” — Czy to nie było wspaniałe? — zawołał Marlow przerywając swe opowiadanie. — Wspaniałe! — A gdy patrzyłem z powątpiewaniem na ten jego niespodziewany entuzjazm, zaczął go po swojemu objaśniać. — Powiedziałem, że to wspaniałe, bo to było tak charakterystyczne. To był szczyt. Tylko geniusz mógł coś podobnego wymyślić. A tymczasem tutaj było to naturalne! Tak jak się mówi o dziełach sztuki: „Oto znakomity Fyne.” Litość — zdrowy rozsądek — odpowiednio odmierzone. Nic z tych waszych rozwichrzonych uczuć. I słuszne! Musisz przyznać, że nie można było powiedzieć nic bardziej słusznego. Miałem ochotę zawołać: „Brawo! Brawo!”, ale nie zrobiłem tego. Wziąłem kawałek ciasta i wyszedłem przekupić psa państwa Fyne, by zechciał się jakoś opanować. Jego przeraźliwe, śmieszne ujadanie było nie do wytrzymania, zdawało się wbijać w mózg, a wymówki czynione przez Fyne’a głębokim, modulowanym głosem nie uśmierzały tego pełnego życia stworzenia, tak jak głęboki i łagodny pomruk morza nie uspokaja murzyńskiego śpiewaka na ludowej plaży. Gdy się zbliżyłem, Fyne właśnie zaczął wymyślać psu niskim, grobowym tonem. Pies natychmiast zaczął mi okazywać dziką wylewność, dusząc się prawie w swej obroży, z oczami i językiem na wierzchu, w napadzie niezrozumiałej sympatii. I to zanim zobaczył ciasto w moim ręku. Po czym nastąpił szereg wysokich skoków prosto w górę, a wreszcie, gdy już otrzymał ciasto, przestał się interesować wszystkim innym. Fyne był z lekka obrażony na mnie. Choć każdy pies pragnąłby mieć takiego dobrego pana, jednak Fyne nie pochwalał, gdy psom dawano ciasto. Pies państwa Fyne musiał prowadzić spartański żywot na diecie składającej się ze wstrętnych sucharów, od czasu do czasu z dodatkiem suchej, higienicznej kości. Fyne patrzył posępnie na uspokojone zwierzę i ja też patrzyłem na tego zwariowanego psa, i nagle z bolesną prawie wyrazistością (wiesz, jak niespodziewanie budzą się czasem wspomnienia) ujrzałem w pamięci bladą twarz dziewczyny, którą po raz ostatni widziałem w towarzystwie tego psa — opuszczoną przez niego. Niemal słyszałem, jak zrozpaczonym, pełnym żalu, bliskim płaczu głosem przyzywa psa, tego nieczułego psa. A może to ona nie umiała budzić sympatii, nie miała tego osobistego daru trafiania bezpośrednio do uczuć. Nie mając zaufania do przycichłego nagle psa, rzekłem do Fyne’a: „Czemu go pan nie weźmie do domu?” Za nic! Nie było o tym mowy! Mogłem był oszczędzić głosu, wiedziałem bowiem, że jedną z zasad życiowych państwa Fyne, częścią składową ich powagi i odpowiedzialności, jedną z rzeczy stanowiących o ich niestwierdzanej głośno, lecz stale podkreślanej wyższości, było przekonanie, że ich pies nie może wejść do domu. Było nieprzyzwoitością przychodząc z wizytą wprowadzać psa do domu, choćby to był dom dość niedbałego kawalera, który wynajmuje pokój w farmie i jest osobistym przyjacielem psa. Nie mogło być o tym mowy. Natomiast pozwalali mu szczekać pod cudzym oknem, choćby ktoś miał zwariować słuchając tego. Dziwnie byli konsekwentni w swym braku współczującej wyobraźni. Nie nalegałem, tylko poprowadziłem Fyne’a z powrotem do bawialni, w nadziei że przez najbliższą godzinę nikt nie przejdzie ścieżką i nie wyprowadzi psa z równowagi. Pani Fyne, która nieporuszona siedziała za stołem zastawionym talerzami, filiżankami i dzbankami, z wystygłym imbrykiem wśród okruchów i różnych resztek przyjęcia, zwróciła ku nam głowę. „Bo widzi pan — rzekła niespodziewanie poufnym tonem — oni tak nie pasują do siebie.” W owej chwili nie wiedziałem, do kogo odnosi się ta uwaga. Naprzód przyszedł mi na myśl Fyne i pies. Potem dopiero zorientowałem się, że chodzi o sprawę, o której niedawno była mowa, to jest — ni mniej, ni więcej tylko o wykradzenie. Tak, do licha! Przypominało to bardzo wykradzenie — z pewnymi niezwykłymi cechami szczególnymi, które mu nadawały dwuznaczny charakter. Zabawiło mnie to i zdziwiło, gdy przypomniałem sobie, że uciekano się do mego zmysłu praktycznego w związku z taką sprawą. Tego się nie spodziewałem! Nigdy nie można przewidzieć, na jaką próbę mogą być wystawione nasze zdolności. Praktyczność każe być przede wszystkim ostrożnym. Ostrożność uważam za pierwszy obowiązek człowieka praktycznego. Pomyślałem, że Fyne usadowił się tak, jak gdyby miał być świadkiem rycerskiego turnieju. „Pani tak uważa? — zacząłem przezornie. — Naturalnie sytuacja pani…” — ostrożnie ciągnąłem dalej, gdy wybuchnęła gwałtownie, żądając natychmiastowego potwierdzenia: „Oczywiście! To jasne! Musi pan przyznać…” „Ależ, pani — tłumaczyłem — pani zapomina, że nie znam jej brata.” Argument ten, który był nie tylko dowodem mej przezorności, ale także prawdą, niezbitą i przytłaczającą prawdą, zaskoczył ją. Zastanowiło mnie to zdziwienie, Wiedziałem za mało o jej bracie, abym mógł nawet w przybliżeniu wyobrazić sobie, jaki był. Nie widziałem tego człowieka na oczy. Tak zupełnie był mi nie znany, że drogą kontrastu zdawało mi się, iż znam pannę de Barral, którą widziałem dwukrotnie (wszystkiego około sześćdziesięciu minut) i z którą zamieniłem około sześćdziesięciu słów — że znam ją, jak to się mówi, od kolebki. A może, pomyślałem, spoglądając w dół na panią Fyne (bo wciąż jeszcze stałem), a może ona uważa, że to powinno wystarczyć, by móc jej przezornie przytaknąć. Milczała wciąż, a ja, spoglądając na nią z uprzejmym wyczekiwaniem, dalej mówiłem do niej w myśli z poufałym uznaniem, które, wyrażone głośno, byłoby ją na pewno zdziwiło: „Ty, moja droga, w każdym razie jesteś przynajmniej szczera…” — Nazywam kobietę szczerą — Marlow, poczęstowawszy mnie cygarem i zapaliwszy sam, zaczął znów mówić — nazywam kobietę szczerą, gdy zaryzykuje twierdzenie, przypominające z daleka swoją formą to, co chciałaby istotnie powiedzieć, to, co istotnie uważa, że powinna by powiedzieć, gdyby nie konieczność oszczędzania głupiej wrażliwości mężczyzn. Kobiecy sąd — bardziej surowy, prosty i uczciwszy — ogarnia całą prawdę, lecz ich takt i brak zaufania do idealizmu mężczyzn nie pozwala im nigdy wyjawić jej w całości. A takt ich jest nieomylny. Nie moglibyśmy wytrzymać z kobietami mówiącymi prawdę. Nie znieślibyśmy tego. Byłoby to przyczyną nieskończonych nieszczęść i spowodowałoby okropne zamieszanie w tej skromnej, lecz wciąż jeszcze idealizowanej krainie szczęścia, w której każdy z nas — jeden ze składników wielkiej sumy istnienia — pędzi swój nędzny żywot. I one wiedzą o tym. Są litościwe. Tu uogólnienie nie ma ścisłego związku z wybuchem szczerości pani Fyne w sprawie, w której ani moje uczucia, ani«moja próżność nie były zaangażowane. Może być, że dlatego się tak daleko posunęła. Jak na kobietę, była ze mną niezwykle otwarta. W tym, co powiedziała, była nie tylko zewnętrzna forma jej myśli, ale nieomal cała treść. Zdawało jej się, że może zaryzykować. Rozumowała mniej więcej tak: oto jest człowiek mający nieco zmysłu praktycznego… Marlow przerwał rzuciwszy na mnie dziwne spojrzenie. Ostatnie słowa powiedział z cygarem w zębach. Wyjął je teraz szerokim gestem ręki i wypuścił wąską chmurkę dymu. — Uśmiechasz się? Uprzejmiej byłoby oszczędzić mi rumieńca wstydu. Ale właściwie dlaczego bym miał się rumienić? To nie jest próżność, lecz analiza. Zostawmy w spokoju zmysł praktyczny. Musimy jednak zanotować, jakie znaczenie miał on w tym wypadku. Jeśli zrozumiesz to, zrozumiesz także, że nie było w tym nic, co by mogło zaniepokoić moją skromność. Nie wydaje mi się, by pani Fyne przypisywała mi mądrość miarkowaną przez zdrowy rozsądek. I gdybym nawet był tak mądry jak siedmiu mędrców greckich — nie skłoniłoby jej to do zwierzeń ani nie wzbudziło jej podziwu. Ukryta pogarda kobiet dla rozsądnych rozważań i głębokiego ujmowania wyciągniętych wniosków jest wręcz bezgraniczna. Nie odczuwają potrzeby tych podniosłych ćwiczeń umysłowych, które uważają za wyłącznie męską rozrywkę. Rozrywka znaczy tu godne uznania zajęcie, przeznaczone do zabicia czasu w tym po męsku ułożonym życiu, przez które trzeba jakoś przebrnąć. Spryt kobiecy docenia naprawdę jedynie niedorzeczne „idee” i porywy „owczego pędu”, które kierują naszym działaniem i poglądami w sprawach istotnej wagi. Bo jeśli kobiety nie są logiczne, to na pewno są sprytne. Nawet pani Fyne była sprytna. Ta poczciwa kobieta starała się pozyskać partnera szachowego swego męża po prostu dlatego, że odczuła w nim tę niewielką dozę „kobiecości”, tę kroplę esencji wyższego gatunku, z której posiadania sam zdaję sobie sprawę i która, stwierdzam to z wdzięcznością, obroniła mnie w życiu parokrotnie przed niemiłymi przygodami: śmiesznymi czy opłakanymi, sam nie wiem, jak je określić. Jest to zresztą bez znaczenia, w każdym razie były to przykre przygody. Podkreślam, że mówię tu o „kobiecości”, która jest przywilejem — nie o „feminizmie”, który jest postawą. Nie jestem feministą. Fyne natomiast z pewnych poważnych powodów przyjął tę umysłową postawę, ale wystarczyło spojrzeć na niego siedzącego bokiem, aby się przekonać, że był nieskalanie męski od stóp do głów, solidnie męski w sposób skoncentrowany, zabawny — beznadziejny. Spojrzałem na niego. Gdy czyjaś żona uzna twoje zdolności praktyczne, zaczynasz uważać za rzecz stosowną, a nawet uczuwasz potrzebę spoglądania od czasu do czasu na jej męża. Więc i ja patrzyłem na niego. Bardzo męski. Tak męski, że słowo „beznadziejny” nie wyrażało jeszcze wszystkiego. Był bezradnie męski. Skrępowany i wydany na łup. I jakby skłaniała mnie do tego skrycie moja złożona natura, przyglądałem mu się, złośliwie ubawiony; będąc jednak rzeczywiście mężczyzną, tak z definicji, jak — bardziej jeszcze — z głębokiego przekonania, nie mogłem się powstrzymać, by mu głęboko nie współczuć. Widząc go tak bezbronnym, naturalnym biegiem rzeczy tak oddanym w niewolę, skłonny byłem rozmawiać z nim uprzejmie. „Dobrze. A co pan o tym sądzi?” „Sam nie wiem. Jak by to powiedzieć? Ale według mnie już się stało, i koniec” — powiedziała owa istota rodzaju męskiego tak szorstko, jak jej na to pozwalała wrodzona uroczysta godność. Pani Fyne poruszyła się z lekka na fotelu. Obróciłem się ku niej i zauważyłem uprzejmie, że jest to często spotykany zarzut czy krytyczna uwaga. Niektórzy pytają zawsze: Co on mógł w niej zobaczyć? Inni znów dziwią się, co ona w nim widziała? Znaczy to, że są niedopasowani do siebie. „Wiem doskonale, co się Florze podobało w moim bracie” — powiedziała, a spokojnie skrzyżowane ramiona dodały jej słowom dobitności. Skłoniłem głowę przed tym wybuchem, ale dalej dążyłem do mojego celu. „A potem w wielu wypadkach małżeństwo to okazuje się co najmniej nie gorsze od przeciętnego.” Pani Fyne była rozczarowana optymistyczną skłonnością mego zmysłu praktycznego. Skierowała na mnie oczy, jak gdyby w powątpiewaniu, czy moja natura jest dość kobieca, by móc zrozumieć ten właśnie wypadek. Czekałem, aż przemówi. Zdawała się pytać siebie: Czy w ogóle warto rozmawiać z tym człowiekiem? Rozumiesz, jak to było irytujące. Zacząłem szukać w myśli czegoś rozpaczliwie głupiego, aby ją zmartwić i dokuczyć. To upokarzające przyznawać się do niepowodzenia. Należałoby przypuszczać, że człowiek przeciętnie inteligentny może do woli mówić głupstwa. Ale tak nie jest. Przypuszczam, że jest to specjalny dar, bo cała trudność polega na tym, żeby to miało jakiś związek. Przekonawszy się, że nie wymyślę nic głupiego, sięgnąłem do tego, co jest najbliższe głupoty: do pospolitości. Powiedziałem rozważnym tonem, że bez wątpienia, gdy chodzi o małżeństwo, człowiek powinien starać się zadowolić tylko siebie. Pani Fyne wysłuchała tego bez zmrużenia oka. Męska pierś Fyne’a, jak należało się spodziewać, drgnęła na dźwięk tej odwiecznej prawdy. Wydał pomruk uznania. Zwróciłem się ku niemu z udaną naiwnością: „Czyżby pan się ze mną nie zgadzał?” „Właśnie to samo mówiłem mojej żonie — zawołał swym supermęskim basem. — Właśnie dyskutowaliśmy nad tym…” Dyskusja w małżeńskim stadle Fyne! Jakież to okropne. Może to była ich pierwsza sprzeczka: pani Fyne nieugięta i gotowa przyjąć wszelką odpowiedzialność, Fyne uroczysty i zmarszczony, dzieci w łóżkach na górze, wokoło mroczne pola, ciemna linia horyzontu na tle gwiaździstego przestworza i jaskrawe światło w otwartym oknie, jakby sygnał dla wędrowca, który już nigdy nie powróci; nie wędrowiec to już, lecz prawdziwy zbieg. Zbieg, który uniósł ze sobą zdobycz. Była to ucieczka napastnika czy też — zdrajcy? Ta cała historia wykradzionego brata, jak ją w duszy nazywałem była bardzo zagadkowa. Dziewczyna musiała być doprowadzona do rozpaczy, myślałem, doskonale słysząc poważny głos Fyne’a, ale nie chwytając sensu słów, z wyjątkiem ostatnich, które brzmiały: „Wszystko to naturalnie jest niesłychanie przykre.” Spojrzałem na niego pytająco. Co było dla niego tak przykre? Czy wykradzenie syna poety—tyrana przez córkę finansisty–skazańca? Czy też, jeśli można się tak wyrazić, ten niespokojny powiew, którym ich ucieczka zakłóciła uroczysty spokój atmosfery domowej państwa Fyne? Niepewność moja nie trwała długo, gdyż Fyne dodał: „Żona nalega, żebym natychmiast jechał do Londynu.” Można się było domyślić, nieomal nawet widzieć, jak głęboką niechęć miał do tej podróży i jak mu przykra była niezgodność poglądów własnych i żony. Fyne poważnie traktując ziemską komedię, cierpiał nad tym, że nie może się uroczyście zgodzić z jej zdaniem, jak to czynił zawsze, chcąc tym wyrazić wdzięczność, że raz w najważniejszej sprawie mógł postąpić po swojemu. Było to wówczas, gdy z nim uciekła — najbardziej doniosły, jaki sobie można wyobrazić, krok w życiu młodej panny. On istotnie chciał dać wyraz owej wdzięczności traktując jej poglądy we wszystkich innych wypadkach jako słuszne. Stało się to wreszcie pewnego rodzaju przyzwyczajeniem, a nie jest rzeczą przyjemną zmieniać swe przyzwyczajenia. Fyne był poważnie zakłopotany. „Naprawdę! — rzekłem. — Pan musi jechać do Londynu?” Patrzył mi w oczy milcząc. Było to wzruszające i śmieszne. „A pan naturalnie czuje, że to się na nic nie zda” — ciągnąłem dalej. Wyraźnie zdawał sobie z tego sprawę, choć nic nie odpowiedział. Dalej tylko spoglądał na mnie z uroczystą i komiczną tępotą. „Chyba że pan chce zawieźć błogosławieństwo rodziny — ciągnąłem dalej, pozwalając sobie na dowcip, ale tylko ukradkiem, gdyż nie ośmieliłem się spojrzeć na panią Fyne siedzącą po mojej prawej ręce. Nie dosłyszałem z tej strony żadnego głosu, żadnego poruszenia. — Uważa pan naturalnie, że wysuwanie samych tylko słusznych i rozsądnych racji przeciw namiętnym wnioskom wyciągniętym z miłości jest niepotrzebnym marnowaniem inteligencji, graniczącym z głupotą.” Wydawał się zdumiony, jak gdybym wygłosił coś niezwykle mądrego. Zacny ten człowiek w ogóle nie myślał o niczym. Po prostu wiedział, że nie chce jechać w tej misji do Londynu. Zwykła delikatność męska. Po chwili wpadł w entuzjazm. „Tak. Tak. To, to właśnie. Zakochany człowiek… Słyszysz, moja droga? oto masz niezależną opinię…” „Czyż może być coś bardziej beznadziejnego — tłumaczyłem oczarowanemu małemu panu Fyne — od walki rozumu z miłością? Muszę wyznać jednak, że w tym wypadku, gdy pomyślę o ostrej brodzie tej biednej dziewczyny, zastanawiam się, czy…” Tej mojej płochości było za wiele dla pani Fyne. Siedząc nadal zagłębiona w fotelu, zawołała: „Ależ, proszę pana!” Zwariowany pies państwa Fyne zaczął szczekać na werandzie jak gdyby pod tajemniczym wpływem jej oburzenia; może zresztą szczekał po prostu na jakiegoś naprzykrzonego trzmiela, stworzenie to bowiem można było posądzić o wszelką ekscentryczność. Fyne szybko powstał i wyszedł do niego. Zdaje mi się, że był zadowolony, iż może zostawić nas samych, byśmy przedyskutowali sprawę jego podróży do Londynu. Podróży w pewnym sensie antysentymentalnej*. On widać też miał zaufanie do mojego zmysłu praktycznego. To zaufanie było po prostu rozczulające. A w każdym razie bardziej szczere niż zaufanie, jakie żona jego miała rzekomo w stosunku do kogoś, kto przez trzy lata z rzędu grywał w szachy podczas wakacji z jej mężem. Do diabła z zaufaniem. Zmysł praktyczny — o tak! Chciała po prostu zapewnić sobie moje niewątpliwe poparcie. Ale w ten sposób oddała się w moje ręce… Przerwawszy swoje opowiadanie Marlow zwrócił się do mnie tonem, który był czymś pośrednim między ponurą drwiną a ponurą powagą. — Może nie wiesz, że mam raczej mściwe usposobienie. — Nie, nie wiedziałem o tym — rzekłem z lekkim uśmiechem. — U marynarza to cecha dość niezwykła. Zawsze uważałem marynarzy za zbiorowisko ludzi najmniej mściwych na świecie. — Hm! Naiwne istoty — mruknął Marlow posępnie. — To z braku sposobności. Świat na ogół mało się nimi zajmuje. Co do mnie, to moja bardzo umiarkowana mściwość zwraca się przede wszystkim przeciw kobietom. Przyznaję, że jest to mściwość umiarkowana. Lecz i przyczyny jej nie są zbyt poważne. Głównie mam pretensje do kobiet o to, że chciałyby nas owinąć dokoła swych miłych paluszków, tak jakby miały do tego prawo. Nie mogę zresztą powiedzieć, aby osiągały znaczne rezultaty. Sprzyjające okoliczności trafiają się tak rzadko. Natomiast uważam za obraźliwe — nieco obraźliwe — traktowanie każdego z nas jako kombinacji idioty z dzieckiem. Nie patrz na mnie, jakby z moich nozdrzy buchał dym i ogień, nie jestem smokiem, który pożera niewiasty, nie jestem nawet tym, co się technicznie nazywa „brutalem”. Mam nadzieję, że jest jednak we mnie dość cech dziecka i idioty, aby ewentualnie móc pewnego dnia zadowolić wymagania jakiejś naprawdę dobrej kobietki… Tak, pewnego dnia… Czemu się dziwisz? Chyba nie przypuszczasz, że się boję ożenku? Przypuszczenie takie byłoby dla mnie obraźliwe… — Ani mi w głowie ciebie obrażać — rzekłem. — To dobrze. Proszę tymczasem, abyś pamiętał, że nie byłem małżonkiem pani Fyne. Paluszek tej damy nigdy do mnie legalnie nie należał. Nie ja go wykradałem. Zrobił to Fyne. Niechże go sobie ona owija dookoła palca, ile tylko jego kość pacierzowa wytrzyma, a nawet i bardziej jeszcze, mnie to nic nie obchodzi. Jego ucieczka od dyskusji, pod bardzo przejrzystym pretekstem uspokojenia psa, potwierdziła moje podejrzenia, że była to ciężka próba jego giętkości. Stanąłem więc twarzą w twarz z panią Fyne, zdecydowany nie dopomagać jej w czysto kobiecym zajęciu rzucania kamieni pod nogi innej kobiety. Usiłowała zachować swą spokojną wyższość. Była poufała, a olimpijska, zająwszy obronną pozycję za podwieczorkowym stołem, tym symbolem życia rodzinnego w jaśniejszych i bezpieczniejszych jego chwilach. W kilku surowych i prostych słowach dała mi do zrozumienia, że oczekuje ode mnie dobrej rady. Na to oświadczenie, brzmiące nieomal jak wyrzut, odpowiedziałem — moja mściwość bowiem nie posuwa się na ogół poza lekkie dokuczanie — że zrobię, co będę mógł. Ale będąc fizjonomistą… „Będąc czym?” — przerwała mi. „Fizjonomistą — powtórzyłem podniósłszy z lekka głos. — Fizjonomistą, proszę pani. Opierając się na zasadach tej nauki, ostra, mała broda dostatecznie upoważnia do wmieszania się w tę sprawę. Pani bowiem chce, jak mi się zdaje, w nią wmieszać?” Oczy jej wyraźnie rozszerzyły się. Jeszcze nigdy nikt z niej nie drwił. Metoda dokuczania nieżyjącego subtelnego poety była tylko okrutna i obelżywa. Fyne był zawsze uroczyście służalczy. Jakich innych mężczyzn znała, tego nie wiem, ale przypuszczam, że musieli to być dżentelmeni. Jej młode przyjaciółki zwykły siadywać u jej stóp. Jakże mogła się poznać na moich zamiarach? Nie rozumiała, co mój ton oznacza. „Czy pan mówi poważnie?” — zapytała powoli. Było to rozczulające; zupełnie jak gdyby to powiedziała bardzo młoda, ufna dziewczyna. Poczułem, że łagodnieję. „Nie, bynajmniej — rzekłem. — Nie przypuszczałem, że pani spodziewa się po mnie nie tylko zdolności praktycznych, ale i powagi. Nie. Nauka ta jest farsą, dlatego i ja nie jestem poważny. Prawdę powiedziawszy, nauka to najczęściej farsa, z wyjątkiem tej tylko, która nas uczy, jak łączyć ze sobą zjawiska.” „Chodzi o to, w jaki sposób można by tych dwoje rozdzielić” — wtrąciła. Już ochłonęła. Podziwiałem żywość kobiecego umysłu. Bystrość jest rzadką zaletą, a jakże bystre są kobiety. Jakie sprawiedliwe! I wytrwałe! Gdy kobieta schwyci za gałąź, można drzewo wyrwać, a nie uda się jej strącić z gałęzi. W istocie, im bardziej trzęsiesz tym drzewem… Ale patrz, jaki jest urok w sprzecznych zaletach. Nic dziwnego, że mężczyźni mu się poddają — na ogół. Nie chcę przez to powiedzieć, że byłem pod urokiem pani Fyne. Nie zachwycałem się nią. Przejęty byłem nie tym, co okazywała, lecz tym, czego nie mogła ukryć. A było to ni mniej, ni więcej, tylko wzruszenie. Forma jej wypowiedzi była sucha, nieomal rozkazująca, ale nie jej ton. Głos jej leciutko zadrżał, uśmiechnęła się blado i patrząc jej prosto w twarz, zauważyłem, że oczy jej mają pewien szczególny blask, Była strapiona. Już to, że pani Fyne zwróciła się do mnie, dowodziło, jak bardzo była strapiona. „Na Boga, ona też rozpacza” — pomyślałem. Odkrycie to wywołało we mnie instynktowny dreszcz trwogi wobec tej nierozsądnej, niemęskiej sprawy. Wszystkie kobiety są takie same; w każdej najżywsze zainteresowanie budzi walka z innymi kobietami o mężczyznę: o kochanka, o syna, o brata. „Czy pani sądzi, że można jeszcze zaradzić temu?” — zapytałem. Siedząc wciąż głęboko w fotelu, wzruszyła niecierpliwie ramionami. Czy jest na to czas? Naturalnie! Nie ma jeszcze czterdziestu ośmiu godzin, jak Flora pojechała za nim do Londynu… Nie jestem ekspertem w tych sprawach, napomknąłem jednak ogólnikowo o specjalnych pozwoleniach… Nie wiemy, co się już mogło stać. Ale ona uważała się za mądrzejszą i odparła pogardliwie, że nic się nie stało. „Nic się nie może stać przed następnym piątkiem, jeżeli w ogóle coś się stanie.” To było określenie niesłychanie ścisłe. Po chwili dodała, że nie wybaczyłaby sobie nigdy, gdyby nie uczyniła jakiegoś wysiłku, nie odezwała się. „Do brata?” — zapytałem. „Tak. John musi jutro pojechać pociągiem o dziewiątej rano.” „Tak wcześnie!” — rzekłem. Ale nie mogłem się zdobyć na prowadzenie dalej w żartobliwym tonie tej dyskusji. Wysunąłem parę niezbitych argumentów, które pozornie dyktował mi zdrowy rozsądek, a w rzeczywistości skryte współczucie. Pani Fyne odrzuciła je z owym na wpół świadomym egoizmem cechującym tych, którzy wiodą bezpieczną i pewną egzystencję. Tak mało się znali, zaledwie trzy tygodnie. A od tego okresu zbyt krótkiego, by mogło się w nim zrodzić jakieś poważniejsze uczucie, trzeba jeszcze odliczyć pierwszy tydzień. Z początku prawie nie patrzyli na siebie. Flora ledwo raczyła zauważyć obecność kapitana Anthony. Dzień dobry, dobranoc — oto wszystko, do czego ograniczały się ich rozmowy. Kapitan Anthony był człowiekiem milczącym, nienawykłym do towarzystwa młodych panien i tak nieśmiałym, że przy stole starał się nie patrzeć jej w twarz. Było to po prostu niedorzeczne. Dla niej — dla pani Fyne — było to nawet krępujące i kłopotliwe. Po pierwszym śniadaniu Flora wychodziła na samotny spacer, a kapitan Anthony (pani Fyne czasem mówiła o nim „Roderyk”) przyłączał się do dzieci. Ale w istocie był zanadto nieśmiały, by zżyć się ze swymi siostrzenicami. Byłoby to bardzo wzruszające, gdybym nie znał dzieci państwa Fyne, równocześnie poważnych i złośliwych, a zarazem skrycie pogardzających całym światem. Nikt nie mógłby się zżyć z tymi zdrowymi i ładnymi młodymi potworkami. Zaledwie tolerowały rodziców, zaś przeciw obcym zdawało się istnieć między nimi jakieś drwiące porozumienie; jednocześnie nie zdradzały żadnych wzajemnych uczuć. Miały poza tym zwyczaj wymieniać ironiczne spojrzenia, co dla kogoś nieśmiałego musiało być bardzo przykre. Zapewne uważały swego wuja za nudziarza, a może nawet za osła. Nie zdziwiłem się, gdy się dowiedziałem, iż wkrótce stało się zwyczajem kapitana dążyć na przełaj poprzez dwa sąsiednie pola w cień rzucany przez grupę wiązów rosnących w dość znacznej odległości od domu. Cały ranek leżał na trawie paląc fajkę. Panią Fyne dziwiła gnuśność brata. Wprawdzie poprosił o książkę, ale w domu było ich niewiele. Przeczytał je w trzy dni i dalej leżał na wznak, zadowolony, mając jako jedyne towarzystwo swoją fajkę. Zdumiewające lenistwo. Pani Fyne, która na piętrze domu całymi rankami pisała, widziała go z okna. Miała bardzo dobry wzrok, a wiązy rosły na wzniesieniu. Na tym łagodnym, zielonym zboczu lenistwo brata było wystawione na jej krytyczny osąd. Panią Fyne to dziwiło, odczuwała także niesmak. Ale, jak wiesz, była wtedy „początkującą autorką”, nie mogła się więc oderwać od tej fascynującej nowości. Pozwoliła mu tarzać się w grzechu. Wyobrażam sobie, że kapitanowi Anthony takie spokojne spędzanie czasu musiało sprawiać dużą przyjemność. Pamiętam, że lato było wówczas gorące i suche, sprzyjające kontemplacyjnemu życiu na świeżym powietrzu. Ale pani Fyne gorszyła się. Kobiety nie mogą pojąć siły, jaka tkwi w kontemplacyjnym usposobieniu, razi je ono po prostu. Czują instynktownie, że jest to usposobienie, które najłatwiej wymyka się spod ich wpływów. Wobec wyrozumiałości pani Fyne — najdroższe córeczki pozwalały sobie otwarcie na szydercze uwagi na temat „leniwego wuja Roderyka”. „To dziwne — mówiła mi — gdyż jako chłopiec bynajmniej nie był gnuśny; przeciwnie, był zawsze bardzo czynny.” Zwróciłem jej uwagę, że mężczyzna trzydziestopięcioletni nie jest już chłopcem. Była to słuszna uwaga, ale przyjęła ją z niechęcią. Powiedziała mi stanowczo że najlepsi, najmilsi mężczyźni pozostają przez całe życie chłopcami. Była rozczarowana, że w swoim bracie nie mogła dostrzec żadnych cech dziecinnych; przykre, bardzo przykre. W ciągu piętnastu mniej więcej lat widziała go zaledwie trzy czy cztery razy, po kilka godzin za każdym razem. Nie, nie pozostało w nim ani śladu z tego chłopca, jakim był kiedyś. Zamilkła na chwilę, a ja leniwie rozmyślałem nad dzieciństwem małego pana Fyne. Nie mogłem go sobie wyobrazić. Dominujący rys charakteru Fyne’a najwyraźniej był pozostałością jeszcze dawniejszych czasów, gdyż takiej zapatrzonej powagi jak u niego nie spotkałem u nikogo poza niemowlętami. Ale co on robił przez ten cały czas? Czy nie zaraził się lenistwem od kapitana Anthony? — zapytałem. Usłyszałem, że w owym czasie Fyne mało bywał w domu. Jeden z jego kolegów przebywał jako rekonwalescent po ciężkiej chorobie w leżącej opodal małej nadmorskiej wiosce i Fyne co rano wyjeżdżał pociągiem, aby spędzić cały dzień z tym chorym, niemłodym i pozbawionym wszelkiej opieki mężczyzną. Był to godny pochwały pretekst do zaniedbywania szwagra — „pan wie, syna poety” — z którym go nic nie łączyło. Wystarczyłoby mu, gdyby kapitan Anthony (Roderyk) lubił piesze wycieczki; ale on nie lubił chodzić, chociaż czasem po południu szedł z wolna na przechadzkę, sam naturalnie, dzieci bowiem ostatecznie odsunęły się od niego, a jego jedyna siostra zajęta była tą buntowniczą książką, która mniej więcej w rok potem miała zabłysnąć w świecie. Okazuje się jednak, że pani Fyne zdolna była czasem oderwać wzrok od swej roboty choćby na chwilę, gdyż pewnego popołudnia właśnie ze strychu przerobionego na pracownię dostrzegła swego brata i Florę de Barral, jak szli obok siebie drogą. Spotkali się gdzieś przypadkiem (nie wiem, które z nich przeszło przez ścieżkę drugiego, jak to się mówi) i wracali razem na podwieczorek. Odnosiło się wrażenie, zauważyła, że rozmawiają ze sobą swobodnie. „Byłam na tyle naiwna, że się ucieszyłam — objaśniła mnie pani Fyne zaśmiawszy się sucho i krótko. — Ucieszyłam się myśląc o nich obojgu.” Odtąd kapitan Anthony otrząsnął się ze swego lenistwa i często towarzyszył pannie Florze w jej rannych przechadzkach. Panią Fyne cieszyło to nadal. Mogła teraz zapomnieć o nich — tak było najwygodniej — i oddawać się rozkoszom śmiałych poglądów oraz literackiej twórczości. Na tydzień zaledwie przed tą katastrofą podniósłszy przypadkiem wzrok znad papieru, ujrzała dwie postacie siedzące na trawie w cieniu wiązów. Rozpoznała białą bluzkę; nie było wątpliwości. „Myśleli pewno, że są ukryci za żywopłotem. Zapomnieli widocznie, że pracuję na strychu — rzekła z goryczą — a może nie dbali o to. Mieli słuszność. Jestem raczej naiwna… — Zaśmiała się znów. — Nie byłam zdolna posądzić ich o taką dwulicowość…” „Czyż dwulicowość nie jest zbyt silnym wyrażeniem? — zaprotestowałem. — I zważywszy, że sam kapitan Anthony…” „Tak, być może” — przerwała mi. Oczy jej, których nie spuszczała z moich oczu, zacięta twarz, cała nieruchoma postać — jakże dobrze był mi znany ten wygląd osoby, która „powzięła decyzję”. Beznadziejny stan, szczególnie u kobiet. Nie dowierzałem temu ustępstwu, które zrobiła z taką łatwością i tak chłodno. Zastanowiła się przez chwilę: „Tak. Może powinnam była powiedzieć: niewdzięczność.” Oczyściwszy w ten sposób brata, a pogrążywszy bardziej jeszcze dziewczynę — czyż spryt kobiet nie jest istotnie diabelski, gdy im coś bardzo leży na sercu? — gdy już dokonała tego wszystkiego i gdy dała mi odczuć, że nie jestem odpowiednim dla niej partnerem, ciągnęła dalej z całą dokładnością: „Nie chciałabym też użyć i tego słowa. Nie można mieć wielkich wymagań. Tak niewiele dało się zrobić dla niej. A jednak…” „Istotnie — zawołałem odrzuciwszy wszelką dyplomację. — Ale niepodobna przecież tak zupełnie wyeliminować z tej sprawy brata pani…” „To ona rzuciła mu się na szyję” — pani Fyne powiedziała stanowczym tonem. „Nie powinien był nadstawiać swej szyi” — odparłem śmiejąc się złośliwie. Nie powstrzymałem się od tego, gdyż zdawało mi się, iż wlepione we mnie jej oczy chcą mnie zastraszyć. Nie bałem się, ale przyszło mi na myśl, że jestem o włos od prawdziwej kłótni z damą, która w dodatku jest moim gościem. Oto wystygły czajnik i puste filiżanki — symbole gościnności. Nie mogłem do tego dopuścić. Zdusiłem w sobie złośliwy śmiech, podczas gdy pani Fyne szepnęła z lekkim wzruszeniem ramion: „On! Biedak! Gdzież tam.” Wielkim wysiłkiem woli zdobyłem się na uprzejmy uśmiech i na odpowiednio łagodny ton: „Droga pani zapomina, że go nie znam — nawet z widzenia. Ale trudno sobie wyobrazić, aby ktoś mógł być taką bierną ofiarą; a gdybym się nawet zgodził na twierdzenie pani, że kapitan jest tak naiwny (o mało nie powiedziałem: tak głupi, ale powstrzymałem się na czas), to czy, szczerze mówiąc, nie myśli pani, że jest trochę pani winy w tym, co się stało? Poznała ich pani i pozostawiła brata samego!” Siedziała z łokciem na stole, opierając głowę na otwartej dłoni i spuściwszy oczy. Czyżby to była skrucha? Dziwnie bezceremonialnie traktowała brata, który po piętnastu latach po raz pierwszy przyjechał do niej. Wyobrażam sobie, że spostrzegła szybko, iż nic jej nie łączy z tym marynarzem, z tym obcym człowiekiem, którego długie podróże morskie urobiły i wycisnęły na nim swe piętno. Zachowując właściwą sobie siłę ducha wzgardziła pozorami i powróciła do pisania, które ją niesłychanie zajmowało. Chwalebna szczerość postępowania, gdyby chwilami nie przypominała tak bardzo brutalności. Nie zdaje mi się jednak, aby to była skrucha… Uczucie to rzadko spotyka się u kobiet… — Czyżby? — przerwałem z oburzeniem. — Znasz więcej kobiet ode mnie — odparł nie zrażony Marlow. — Postawiłeś sobie za zadanie poznać je, nieprawdaż? Przestajesz z różnymi ludźmi. Umiesz nieźle obserwować. A więc przypomnij sobie, ile znasz przykładów skruchy? Gotów jestem uwierzyć ci na słowo. Skrucha! Czyś widział kiedy bodaj cień skruchy? Widziałeś? Choćby cień skruchy — przelotny cień! Powiadam ci, że jest to rzecz tak wyjątkowa, że można ją uważać za nie istniejącą. Kobiety są zbyt namiętne i zbyt pedantyczne. Może też zbyt odważne wobec siebie… Nie, nie przypuszczam ani na chwilę, aby pani Fyne odczuwała skruchę z powodu swego postępowania wobec brata—żeglarza. Co on o tym sądził, trudno powiedzieć. Możliwe, że się dziwił, dlaczego nalegano, aby przyjechał. Zdziwienie jego było może zaprawione goryczą, wzgardą, a może pokorą. A może był tylko zaskoczony i znudzony. Gdyby równie szczerze postępował jak jego jedyna siostra, zapewne byłby się po dwóch dniach wyniósł, lecz może obawiał się, że zrobi wrażenie brutala. Nie jestem daleki od przypuszczenia, że wobec szczerości swej siostry i ukochanych siostrzenic, kapitan Anthony z „Ferndale” po raz pierwszy w swym życiu, mając około trzydziestu pięciu lat, gdy człowiek jest już dość dojrzały, by odczuć ból takiego odkrycia, zdał sobie sprawę ze swej samotności. Gniewny, a może tylko smutny, na pewno zaś rozczarowany, włóczy się po okolicy, spotyka pewnego popołudnia dziewczynę i pod wpływem silnego uczucia zapomina o swej nieśmiałości. To już nie przypuszczenie — to fakt. Było to spotkanie, podczas którego nieśmiałość jego musiała zniknąć, może pod wpływem kto wie jakiej zachęty z jej strony lub gdy jakieś przypadkowe słowo objawiło im podobieństwo ich usposobień. Przypominasz sobie, że pani Fyne widziała ich pewnego popołudnia wracających razem do domu. Uważasz, jak trafnie udało mi się określić psychologię tej sytuacji?… — Bez wątpienia… — zacząłem z zastanowieniem w głosie. — W owym czasie byłem zupełnie pewny, że moje wnioski są słuszne — z niecierpliwością ciągnął dalej Marlow. — Ale nie myśl, aby pani Fyne, która przybrała tymczasem inną pozę i bawiła się w zamyśleniu łyżeczką, chciała się poddać. Szepnęła: „Ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałam.” „Pani nie przypuszczała, że są aż tak romantyczni” — poddałem suchym tonem. Puściła to mimo uszu i dodała bardzo stanowczo, jakby mówiąc do siebie. „Roderyka trzeba jednak ostrzec.” Nie zdążyłem spytać, przed czym właściwie, gdy podniósłszy głowę zwróciła się do mnie. „Nie mogę panu powiedzieć, do jakiego stopnia jestem zdziwiona i zmartwiona oporem mojego męża. Byliśmy zawsze jednomyślni we wszystkich sprawach, jest to więc dla mnie bolesna niespodzianka, że różnimy się w kwestii, która tak blisko dotyczy mojego brata. — Mimowolnym ruchem ręki gwałtownie brzęknęła łyżeczką. — To okropne” — dodała porywczo, jak na panią Fyne, ma się rozumieć. Przypuszczam, że była nerwowa jak wszystkie kobiety. Na werandzie, gdzie schronił się Fyne z psem, panowało milczenie. Wziąłem to za oznakę wielkiej przezorności. Nie mówię tu b psie, gdyż uważałem go za zupełnie zwariowanego. Spytałem: „Pani koniecznie chce się w to wmieszać? — Ledwo dostrzegalnie skinęła głową… — A więc, co do mnie… Ale nie wiem właściwie, jak się ta sprawa przedstawia obecnie. Pani miała listy od panny de Barral. Co ona pisze?” „Prosi, aby jej odesłać do Londynu walizkę” — ociągając się odparła pani Fyne i zamilkła. Poczekałem chwilę i wybuchnąłem: „Dobrze! Więc o co chodzi? Gdzie są trudności? Czyżby mąż pani opierał się temu? Nie chce pani chyba powiedzieć, że on pragnie, by pani przywłaszczyła sobie rzeczy tej dziewczyny?” „Ależ, panie!” „Dobrze, ale pani mówiła o bolesnych różnicach poglądów pani i męża, a gdy się pytam o informacje w tej sprawie, zaczyna pani mówić o walizce. Przed chwilą pani mi wyrzucała, że nie jestem poważny. Ciekaw jestem, kto z nas dwojga jest teraz poważniejszy.” Uśmiechnęła się blado i przyjacielskim tonem, z którego wywnioskowałem od razu, iż nie ma zamiaru pokazać mi listu dziewczyny, powiedziała, że niewątpliwie list świadczy o pewnym porozumieniu między kapitanem a Florą de Barral. „Jakiego rodzaju porozumieniu? — przynaglałem ją. — Narzeczeństwo jest też porozumieniem.” „Nie są zaręczeni, jeszcze nie — rzekła zdecydowanym tonem. — List ten jest bardzo niejasny. Dlatego właśnie…” Przerwałem jej bez ceremonii. „Pani z jakiegoś powodu ma wciąż nadzieję, że uda się im przeszkodzić. Czy tak? Ale czy byłaby pani zadowolona, gdyby ktoś usiłował się wmieszać między panią a pana Fyne wówczas, gdy porozumienie między wami dałoby się określić tylko w niejasnych słowach?” — Instynktownie uczyniła gest oburzenia i zdziwienia. Po czym tonem niekłamanej szczerości zawołała: „Ależ to zupełnie co innego! Jak pan śmie!” Istotnie, jak mogłem! Nie można zestawiać zachowania się córki poety i córki skazańca, nawet gdyby konsekwencje tego zachowania wyglądały na pozór podobnie. Czułem, że do tych konsekwencji można zaliczyć niepożądanych kuzynów tych drogich, zdrowych dziewczątek i tym podobne przypuszczalne komplikacje na przyszłość. „Nie! Pan tego nie może mówić na serio — stłumiona uraza pani Fyne znów wybuchła. — Pan nie mógł myśleć…” „Ależ tak! Myślałem i wciąż myślę. Usiłuję nawet myśleć tak jak pani.” „Proszę pana — powiedziała poważnie. — Niech pan mi wierzy, że w całej tej sprawie istotnie ciągle myślę o moim bracie…” Zapewniłem ją, że w to nie wątpię. Nie ma bowiem prawa natury, które by nie pozwalało myśleć o dwóch osobach jednocześnie. Po czym rzekłem: „Naturalnie opowiedziała mu wszystko o sobie.” „O całym swoim życiu” — potwierdziła pani Fyne, z taką jednak miną, jakby miała tu pewne zastrzeżenia, ale nie zatrzymałem się, by to bliżej zbadać. „O całym swym życiu — powtórzyłem. — Musiało ono jej dać dobre cięgi!” „Okropne! — przyznała pani Fyne ze szczerością, w którą zważywszy na okoliczności można było uwierzyć, a ciepły jej ton skłonił mnie do spojrzenia na nią z sympatią. — Okropne życie! Nie! Nie może pan sobie wyobrazić, od jakich prostackich ludzi stała się zależna… Czy pan wie, że jej ojciec, póki był na wolności, nie zrobił nic, aby się z nią zobaczyć! Po zaaresztowaniu polecił swemu krewnemu — temu wstrętnemu indywiduum, które ją zabrało z Brighton — aby nie pozwolił jego córce być obecną w sądzie podczas procesu. Nie chciał z nią w ogóle nawiązywać kontaktu.” Przypomniałem sobie, co mi {opowiadała pani Fyne, jak przed laty widziała de Barrala tulącego się do dziecka nad grobem żony i jak potem, obserwowani przez wszystkich, chodzili trzymając się za ręce nad brzegiem morza. Dickensowskie, pełne patosu postacie. ROZDZIAŁ SZÓSTY FLORA „Dziwny zakaz — zauważyła pani Fyne po krótkim milczeniu. — Zdawało się, że kocha to dziecko.” Dziwiło ją to. Ja zaś wysunąłem domysł, że był to objaw rozgoryczenia człowieka, nie zdającego sobie sprawy ze swej winy, a walczącego rozpaczliwie ze swymi „prześladowcami”, jak ich nazywał — lub może obawa przed cieplejszym uczuciem mogącym osłabić jego obronną postawę; a może nawet odmówił sobie tego, aby oszczędzić dziewczynie widoku ojca na ławie oskarżonych, obwinionego o oszustwo i skazanego za szachrajstwa — dając tym dowód delikatności uczuć. Pani Fyne nie wiedziała, co o tym sądzić. Przypuszczała, że mogła to być po prostu oschłość. Ale ludzie, do których się wtedy dziewczynka dostała, nie mieli dosłownie ani źdźbła delikatności uczuć. Tego była pewna. Pani Fyne nie mogła mi nawet dać wyobrażenia o ich okropnym prostactwie. Flora opowiadała jej często szczegóły swego życia na ulicy Limehouse. Było to coś nieprawdopodobnego, przechodziło wyobraźnię pani Fyne. Nie myślała, aby takie zdziczenie moralne było możliwe. Ja, przeciwnie, uważałem je za zupełnie możliwe. Z łatwością mogłem sobie wyobrazić, jak biedna dziewczyna musiała być przerażona i dotknięta przyjęciem zgotowanym w tej rodzinie. Bezbronna, została wydana na łaskę tych ludzi, którzy zazdrościli jej przeszłości, a byli zupełnie pozbawieni zarówno subtelności uczuć, jak umysłu i nie mogli zrozumieć jej niedoli, ludzi nachalnie ciekawych, biorących jej dobre maniery za pogardę, a wylęknione milczenie za dumę. Żona „tego wstrętnego osobnika” była tępa i niedorzecznie zarozumiała. Jedna z córek domu była pobożna, druga rozpuszczona, obie zaś mało inteligentne, o ile w ogóle można tu mówić o inteligencji. Liczni mężczyźni z tej rodziny byli albo głupi i posępni, albo głupi i weseli, ale nikt z tych prostaków nie miał tyle uczuć ludzkich, aby zostawić Florę w spokoju. Z początku wiele się nią zajmowano traktując ją w obraźliwie protekcjonalny sposób. Pokrewieństwo z sławnym de Barralem pochlebiało ich próżności nawet w momencie bankructwa. Ciągali ją ze sobą do swojego kościoła, mniejsza z tym jakiego wyznania, gdzie cała kongregacja gapiła się na nią, oraz wydawali dla ludzi sobie podobnych przyjęcia, na których pokazywali ją z wstrętnym zadowoleniem. Nie wiedziała, jak się bronić przed ich natręctwem, bezczelnością i pretensjami. Żyła pośród nich, bierna ofiara, drżąc każdym, jakby obnażonym, nerwem. Po rozprawie sytuacja jej znacznie się pogorszyła. Z lada przyczyny, a nawet bez żadnej przyczyny wymyślano jej lub szydzono z jej zależności. Pobożna córka dawała jej nauki moralne z powodu jej wad, druga, ta rozpuszczona, dokuczała jej wyrażając się z pogardą o jej wykształceniu i wciąż usiłowała wszczynać bezsensowne kłótnie o tego lub owego „chłopca”. Matka niezmiennie popierała córki dorzucając głupie i raniące uwagi. Muszę przyznać, że prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z ohydy swego postępowania. Zwykle i do siebie odnosili się w sposób przykry, a powody i ton ich kłótni były wstrętne w swym niskim egoizmie. Kobiety zdawały się lubić wszelkiego rodzaju awantury i zawsze były gotowe porozumieć się między sobą, aby o jakieś nieprawdopodobne głupstwo urządzać nieszczęśliwej dziewczynie okropne sceny. Toteż pewnego razu Flora doprowadzona została do wściekłości i rozpaczy; zraniona w swych najtajniejszych uczuciach, zdała sobie sprawę z podłości, do jakiej może się zniżyć zwykła ludzka natura, nie powiem, jak to znakomicie wyrażają Francuzi, ? propos de bottes*, lecz dosłownie ? propos zagubionej taniutkiej koroneczki do nocnej koszuli, którą szyła sobie jedna z sióstr, ta rozpuszczona. Taka była przyczyna jednej z brutalnych scen, które powtarzając się musiały ujemnie wpłynąć na nie wyrobiony jeszcze charakter może najbardziej pożałowania godnej ofiary de Barrala. Opowiedziała mi to wszystko pani Fyne. Dziewczyna przybiegła do domu państwa Fyne o wpół do dziesiątej w zimny, dżdżysty wieczór. Zdaje się, że wyszła z domu, tak jak stała, z gołą głową, i biegła gdzieś spod Poplar aż w okolice Sloane Square — nie zatrzymawszy się, nie odetchnąwszy nawet, chyba tylko by załkać. „Mieliśmy kilka osób na obiedzie” — rzekła troskliwa siostra kapitana Anthony. Usłyszawszy dzwonek przy drzwiach frontowych, zastanawiała się, kto by to mógł być. Pokojówka zdołała ją objaśnić szeptem nie zwracając niczyjej uwagi. Służba wystraszyła się wtargnięciem tej wyglądającej na szaloną dziewczyny w zabłoconej spódniczce, z kosmykami mokrych włosów przylepionych do bladych policzków. Ale widywali ją już przedtem; był to nie pierwszy raz i nie ostatni. Gdy tylko pani Fyne mogła się wymknąć od gości, pobiegła na górę. „Zastałam ją w sypialni dzieci siedzącą na podłodze z głową opartą o posłanie mojej młodszej córki. Starsza siedziała na łóżku i patrzyła na Florą z drugiego końca pokoju.” Świeciła się tylko lampka nocna. Pani Fyne podniosła dziewczynkę i zaprowadziła do małej ubieralni po drugiej stronie schodów, gdzie ją pozostawiła, by się mogła osuszyć przed kominkiem. Sama wróciła do gości. Musiała to być przykra niespodzianka dla państwa Fyne. Później oboje poszli na górę, by wypytać dziewczynę. Zerwała się na ich widok. Potrząsała wilgotnymi rozpuszczonymi włosami, oczy miała suche — lecz płonące gniewem. Wyobrażam sobie małego pana Fyne uroczyście współczującego, uroczyście słuchającego i uroczyście wycofującego się do małżeńskiej sypialni. Pani Fyne uspokoiła Florę, a w ubieralni znajdowało się na szczęście łóżko, które można było dla niej zasłać. „Cóż można było zrobić?” — zakończyła pani Fyne. Ów stereotypowy okrzyk mówiący o tym, jak trudny był to problem i (w każdym razie) jak dobre były chęci, usposobiły mnie, jak zawsze, bardziej przychylnie do pani Fyne. Następnego ranka, bardzo wcześnie, na długo jeszcze przed wyjściem pana Fyne do biura, zjawił się „ten wstrętny osobnik”; widok jego aczkolwiek może niezupełnie niespodziewany, wywołał jednak trwogę, chociażby ze względu na szybkość, z jaką działał. Z tego, co Flora sama opowiedziała pani Fyne, zdaje się, że choć nie był wyraźnie mniej „wstrętny” od reszty rodziny, w tajemniczy sposób używał swego autorytetu, by osłaniać dziewczynę. „Nie żeby mu chodziło o mnie — tłumaczyła Flora. — Pewna jestem, że to nie było to. Nie zniosłabym, aby ktoś z nich mnie lubił. Gdybym przypuszczała, że mnie lubi, wolałabym się utopić, niż z nim wrócić.” Naturalnie przybył, aby zabrać „Florcię” do domu. Scena odegrała się w jadalni — śniadanie zostało przerwane, potrawy stygły, grzanki małego pana Fyne stwardniały jak podeszwa, on sam musiał opuścić krzesło stojące tyłem do ognia, gazety spadły na dywan, służące zostały wyprawione za drzwi, pani Fyne siedziała sztywno na swym miejscu, mając obok siebie dziewczynę — „wstrętny osobnik” wpadł zaledwie się witając i spoglądając kolejno na pana i panią Fyne z taką miną, jak gdyby bawiła go myśl o czymś, co o nich wiedział, po czym rozpoczął ironiczną przemowę. Nie przeprasza za przerwanie śniadania pana Fyne i jego „dobrodziejki”, gdyż wie (tu skinął głową w kierunku dziewczyny), że nie pragną jej mieć u siebie dłużej niż to konieczne. Przyszedł najszybciej, jak mógł, gdyż ma interesy, których musi pilnować. Nie dostaje najwyższych poborów (tu spojrzał na pana Fyne) siedząc w elegancko umeblowanym biurze. Nie. Doszedł do tego, że jest chlebodawcą i czuje się w obowiązku dawać dobry przykład. Wydaje mi się, że osobnik ten zdawał sobie sprawę z konsternacji, jaką jego obecność wywoływała w duszach państwa Fyne, i po cichu cieszył się z tego. Zwrócił się szorstko do dziewczyny. Pani Fyne wyznała mi, że wszyscy troje siedzieli w milczeniu i bez ruchu. A on mówił do Flory: „Co to za kawały, Florciu? Daj temu lepiej spokój. Jeżeli przypuszczasz, że będę biegał po ciebie na drugi koniec Londynu, ile razy będziesz się dąsać na twoją ciotkę i kuzynki, to się mylisz. Nie mam na to czasu.” Dąsy — było to wyrażenie tamujące dech w piersi w związku z faktem, że bezpośrednio przed ucieczką Flory, w czasie kłótni w sprawie koroneczki, użyte zostały słowa „skazaniec” i „żebrak”. Tak, właśnie te słowa. Tak przynajmniej poprzedniego wieczoru dziewczyna opowiadała pani Fyne. Słowo „dąsy” w zestawieniu z jej opowiadaniem miało specjalny posmak, działało paraliżująco. Nikt się nie odezwał. Nie przerwano krewniakowi de Barrala, gdy okazywał swoją wielkoduszność: „Ciocia kazała ci powiedzieć, że jej bardzo przykro — widzisz. I Amelia (ta rozpuszczona siostra) nie będzie ci więcej dokuczać. Już ja tego dopilnuję. Powinnaś być zadowolona. Pamiętaj o swojej sytuacji.” Rozzuchwalony zupełnym milczeniem, jakie panowało w pokoju, zwrócił się do pani Fyne z tępą bezczelnością. „Ja zawsze powiadam, że trzeba mieć pogodne usposobienie. A ona nie znosi, żeby z niej żartować. Od razu zadziera nosa. Nie umie się poznać na żartach ludzi, nie gorszych od niej. My jesteśmy prości ludzie. Nie lubimy tego. I stąd te przykrości,.” Niewrażliwy na surowe spojrzenia trzech par oczu, które — o ile opowiadania z czasów naszego dzieciństwa o potędze ludzkiego wzroku są prawdziwe — mogły były poskromić tygrysa, fabrykant z East Endu, zupełnie niezmieszany, schwycił, mówiąc w przenośni, w swe szpony biedną dziewczynę i gotów był ją unieść jako zdobycz dla swych małych obojga płci. „Ciocia pomyślała o tym, żeby ci przysłać kapelusz i płaszcz. Są na dworze w dorożce.” Pani Fyne machinalnie wyjrzała przez okno. Przed domem na ulewnym deszczu stał pojazd. Woźnica w stożkowatej pelerynie i nieprzemakalnym kapeluszu ociekał wodą. Zmęczony koń wyglądał, jakby go na wpół żywego wyłowiono ze stawu. Pani Fyne doznała pewnego odprężenia patrząc na ten godny pożałowania widok, zamiast na pokój, w którym rozlegał się wulgarny głos miłego gościa, wzywającego zbłąkaną owieczkę do powrotu do rozkosznej owczarni. „Dalej, Florciu, ruszże się. Nie mogę czekać tutaj na ciebie przez cały dzień.” Pani Fyne słyszała to wszystko nie odwracając głowy od okna. Fyne stojąc na dywaniku przed kominkiem musiał też tego wysłuchać i w dodatku patrzyć na to. Nie będę wysuwał przypuszczeń co do istotnego sensu tej chwili wahania. Zważywszy na ich dobroć musiał to być ciężki moment. Dziewczyna trzymała ręce złożone na kolanach, a głowę miała nisko zwieszoną, jakby pogrążona była w głębokim zamyśleniu, tamten zaś osobnik dalej wygłaszał coś w rodzaju kazania. Potępiał w nim niewdzięczność, wytykał grzeszną dumę, dodając przysłowiowe stwierdzenie, że to „prowadzi do zguby”. Znalazły się tam także rozsądne uwagi o niebezpieczeństwie bezsensownych poglądów i o szkodliwych skutkach porywczego charakteru, który zniechęca najlepszych przyjaciół: „A nikt bardziej od ciebie, moje dziecko, nie potrzebuje przyjaciół.” — Odwoływał się nawet do poszanowania władzy rodzicielskiej: „Nie zapominaj, że ojciec twój, gdy rozpoczęły się jego kłopoty, napisał do mnie i oddał mi cię pod opiekę. Właśnie pod opiekę takiego prostego człowieka jak ja, a nie żadnego z tych jego eleganckich przyjaciół z West Endu. Musisz się z tym liczyć. A ojciec jest ojcem bez względu na to, w jakie się wpakował tarapaty. Chyba się nie wyrzekniesz własnego ojca?” Trudno powiedzieć, czy był bardziej głupi niż okrutny, czy też bardziej okrutny niż głupi. Pani Fyne swym subtelnym kobiecym uchem w jego pospolitym, namaszczonym tonie wyczuwała jakby chęć szyderstwa, coś bardziej podłego niż zwykłe okrucieństwo. Szybko spojrzała przez ramię i zobaczyła, jak dziewczyna podniosła obie ręce do głowy, po czym opuściła je znowu na kolana. Siedzący przed kominkiem Fyne wyglądał na ofiarę złego uroku, pozbawiony władzy i mowy, najwidoczniej jednak cierpiał. Nastąpiła krótka chwila zupełnego milczenia, po czym ten „wstrętny osobnik” (musiała to być w swoim rodzaju wybitna indywidualność) wybuchnął sarkazmem: „A więc?… — Znów milczenie. — Jeżeli się ułożyłaś z obecną tu damą i dżentelmenem, że dadzą ci utrzymanie i mieszkanie, to powiedz od razu. Nie chcę się mieszać do układu, o którym nic nie wiem. Ale ciekaw jestem, co twój ojciec na to powie, gdy wyjdzie… a może myślisz, że już nigdy nie wyjdzie?” W tym momencie, jak mi powiedziała pani Fyne, wzrok jej napotkał oczy dziewczyny. Było w nich coś takiego, że sama musiała oczy zamknąć. Miała też uczucie, jakby chciała palcami zatkać uszy, powstrzymała się jednak, a tymczasem „prosty człowiek” ze zdumiewającą łatwością przeszedł od sarkazmu do ukrytych pogróżek: „Ułożyłaś się?… Dobrze, świetnie. Ale zanim wrócę do domu, pozwól, że ci powiem, moje dziecko, abyś się zastanowiła, czy rzucając nas w ten sposób nie zaszkodzisz tym później twojemu ojcu? Zastanów się.” Spojrzał na swoją ofiarę z wyrazem tajemniczej przebiegłości. Zerwała się gwałtownie, że aż odskoczył w tył. Pani Fyne również wstała i mąż jej też otrząsnął się ze złego uroku. Lecz dziewczyna na nowo opadła na krzesło i odwróciła głowę, by spojrzeć na panią Fyne. Tym razem nie było to przypadkowe spotkanie przelotnych spojrzeń. Było to świadome nawiązanie kontaktu. Na moje pytanie, co mogło znaczyć to spojrzenie, pani Fyne odparła, że nie wie. — „Czy było to wołanie o pomoc?” — poddawałem jej. — „Nie” — odparła. — „Czy może strach, gniew, przygnębienie, rezygnacja?” — „Nie, nie. Nic podobnego.” — Ale wystraszyło ją. Do dziś dnia je pamięta. Od tej pory zdawało jej się, że we wszystkich spojrzeniach Flory dostrzega utrwalony odblask tego spojrzenia: w skupionych, w przypadkowych — a nawet w tych, które wyrażały wdzięczność i najłagodniejsze uczucia. „Bywała więc czasem łagodna?” — zapytałem, zainteresowany. Pani Fyne, bardzo wzruszona owymi wspomnieniami, nie zwróciła uwagi na moje pytanie. Skoncentrowała cały swój wysiłek umysłowy na określenie tego pamiętnego spojrzenia. Tradycje ludzkości uczą nas, że spojrzenia odgrywają bardzo ważną rolę w wyrażaniu duszy kobiecej. Pani Fyne czyniła rzetelny wysiłek, by dać mi pewne pojęcie o tym spojrzeniu, być może w równej mierze dlatego, by zadowolić moją ciekawość, jak własny niepokój. Marszczyła się z wysiłku, jak to się nieraz widzi u dziecka (jest to urokiem kobiet — sądzę, że da się to czasem powiedzieć nawet o najbardziej zrzędnych, zgorzkniałych i kłótliwych — że tak często przypominają inteligentne dzieci). Marszczyła się, jak już powiedziałem, a ja zaczynałem się do niej uśmiechać, gdy nagle wystąpiła z czymś zupełnie niespodziewanym: „Było to spojrzenie straszne — było wesołe.” Spoważniałem nagle i wydaje mi się, że sprawiło jej to przyjemność, spojrzała bowiem na mnie przychylnie. „Tak — rzekłem nie uśmiechając się już bynajmniej. — Rozumiem. Byłoby to straszne nawet na scenie.” „Ach! — przerwała mi i zdaje się, że naprawdę dlatego zmieniła pozę i znów skrzyżowała ramiona, by ukryć drżenie. — Ale to nie było na scenie i ona nie śmiała się ustami.” „Tak, to musiało być straszne — przytaknąłem. — I wtedy, przypuszczam, musiała się ostatecznie zdecydować — odejść. A pani nic nie powiedziała?” „Nie — odparła pani Fyne. — Zadzwoniłam i kazałam jednej ze służących przynieść płaszcz i kapelusz z dorożki. Po czym czekaliśmy.” Zdaje mi się, że nie zdarzyło się jeszcze nikomu w ten sposób oczekiwać na coś, może tylko bywają takie chwile w więzieniu, rankiem przed wykonaniem wyroku. Służąca wróciła z płaszczem i kapeluszem i Wtedy — znów tak jak w dzień egzekucji, gdy, jak mi się zdaje, skazanemu proponują zjedzenie śniadania — pani Fyne, chcąc, aby blada dziewczynka zjadła (jeśli będzie mogła) coś ciepłego, zanim opuści dom i w wilgotnym pojeździe, wśród przenikliwego chłodu, wyruszy w tę nieskończenie długą podróż, przerywała okropne milczenie: „Musisz spróbować coś zjeść” — powiedziała z całą stanowczością. I zwracając się do „wstrętnego osobnika” w równie zdecydowany sposób rzekła: „Może pan usiądzie i wypije także filiżankę kawy.” Czcigodny „chlebodawca” usiadł. Może był sterroryzowany rozkazującym tonem pani Fyne, nie myślała bowiem wówczas, aby go sobie zjednać. Siadł jakby na chwilę, jak człowiek, który się znalazł wbrew woli w podejrzanym towarzystwie. Niby z łaski wziął filiżankę podaną mu przez panią Fyne, wypił z niechęcią parę łyków i postawił z powrotem, jak gdyby pijąc kawę tych nadętych figur można się było moralnie pokalać. W międzyczasie rzucał tajemnicze i nieokreślone spojrzenia na małego pana Fyne, który, jak mi się zdaje, w ogóle tego dnia nie jadł śniadania. Nie jadła i dziewczyna. Nie podniosła rąk z kolan aż do chwili, gdy człowiek mianowany jej opiekunem wstał pozostawiwszy nie dopitą filiżankę. „A więc, jeśli nie zamierzasz skorzystać z uprzejmego zaproszenia pani, zabiorą cię natychmiast do domu. Chcę się wreszcie zabrać dziś do roboty.” Po kilku jeszcze długich, z wolna mijających minutach głuchego milczenia, w czasie których Flora ubrała się w żakiet i kapelusz — państwo Fyne patrzyli na to nic nie mówiąc i nie ruszając się z miejsca — tych dwoje opuściło pokój. „Nie obejrzała się nawet na nas — rzekła pani Fyne. — Po prostu poszła za nim. Nigdy jeszcze nie miałam takiego przygnębiającego poczucia przeklętej zależności dziewcząt czy kobiet. To był krańcowy przypadek. Przecież młody człowiek — w ogóle mężczyzna — mógłby tłuc kamienie na szosie lub coś w tym rodzaju, albo pójść na ochotnika do wojska, albo…” To była prawda. Kobieta nie może wyjść na drogę i szukać przypadkowego zarobku, choćby w grę wchodziła jej godność, niezależność czy też samo życie. Przerwałem jednak tyradę pani Fyne, zdziwiony tym, że ów godny szacunku obywatel tak wielką miał ochotę zatrzymać w swym domu biedną dziewczynę, dla której bodajże nie było miejsca na całym świecie. Nie tylko miał na to ochotę, ale wręcz zależało mu na tym. Nie przypisywałem mu szlachetnych pobudek, gdyż z tego, co o nim wiedziałem, jasne było dla mnie, że wyrażając się łagodnie, nie należał do osób uczuciowych. „Wyznaję, że nie mogę zrozumieć jego pobudek” — zawołałem. „John z początku również nie mógł tego zrozumieć” powiedziała pani Fyne. Z czasem powstała między nami pewna zażyłość — nie można by tego jeszcze nazwać zaufaniem — która pozwalała jej w tej naszej dyskusji nazywać męża Johnem. „Czy pan wie, że przez cały ten czas nie otworzył ani razu ust — ciągnęła dalej. — Nie mam mu za złe tej powściągliwości. Przeciwnie. Cóż mógłby powiedzieć? Widziałam tylko, że zamyślony obserwuje tego człowieka.” „A więc pan Fyne słuchał, obserwował i zastanawiał się — rzekłem. — Świetny sposób, aby dojść do pewnych wniosków. Czy mogę zapytać, do jakich wniosków doszedł? Na jakiej zasadzie przestał się dziwić tej niepojętej sprawie? Nie mogę bowiem przypuścić, by wytłumaczeniem mogła tu być życzliwość. Byłoby to zbyt potworne.” „Nic podobnego” — zapewniła mnie pani Fyne z pewną urazą, jakbym podejrzewał, że jej mąż nie jest przy zdrowych zmysłach. Otóż bardzo rozsądnie postanowił on zbadać, jaką korzyść miał na widoku kuzyn de Barrala. Nie myślałem, aby Fyne był zdolny do takiego cynizmu. Powiedział sobie, że dla ludzi tego pokroju pieniądze (pominąwszy skrupuły religijne czy też dumę z własnej uczciwości) — nawet nie bogactwo, ale po prostu pieniądze, niewielkie sumy pieniędzy — są miarą cnoty, zaradności, mądrości, nieomal wszystkiego. Ale dziewczynka była bez grosza. Ojciec — po tym kompletnym, najokropniejszym i najbardziej hańbiącym krachu naszych czasów — w więzieniu. I nagle zaświtało panu Fyne, że w tym leży przyczyna. Wielki krach w kurzawie niknących milionów! Czyż możliwe, aby znikły do ostatniego grosza? Czyż nie pozostało gdzieś jeszcze coś realnego, jakieś resztki tego gmachu? „W tym rzecz!” — zawołał Fyne; żonę przestraszył ten okrzyk, który otworzył mu usta dopiero w pół godziny po odjeździe kuzyna de Barrala z jego córką. Działo się to wciąż jeszcze w jadalni, na krótko przed chwilą, gdy stawiając czoło żywiołom musiał wyruszyć z domu, by jeszcze jeden dzień pracy poświęcić dla dobra ojczyzny. Na razie jako wyjaśnienie, czemu tak nagle porzucił swą zwykłą spokojną dostojność, mógł tylko powiedzieć: „Ten osobnik wyobraża sobie, że de Barral ukrył gdzieś część swego łupu.” Doszedłszy do takiego wniosku Fyne dodał w formie komentarza, że wielu bankrutów, jak wiadomo, zabezpieczyło się w ten sposób. I w tym wypadku było to możliwe. Fyne tak daleko się posunął w swym cynicznym pesymizmie, że uważał to za nadzwyczaj prawdopodobne. Wyjaśnił obszernie pani Fyne, że de Barral z pewnością nikomu się z tego nie zwierzył, ale jego wstrętny krewniak żywił co do tego pewność w swej podłej duszy. Był samolubny i bezlitosny w swej głupocie, lecz powziął myśl, że gdy de Barral wyjdzie z więzienia, wystąpi do niego o wynagrodzenie za „opiekowanie się” (jakby się sam wyraził) jego córką. Nadzieję tę hodował w tajemnicy i prawdopodobnie nie zdradzał jej nawet przed żoną. Było to dla mnie całkiem jasne: tym się tłumaczyła jego tajemnicza mina, gdy wstawiał się za dziewczyną. Był jej jedynym obrońcą. Zdawać by się mogło, że los skazał Florę, by zawsze była otoczona zdradą i kłamstwem, które tłumiły wszystkie jej dobre impulsy, wszystkie instynktowne porywy jej duszy ku wierze i miłości. Starczyłoby tego, by nawet piękny charakter doprowadzić do szaleńczej, obejmującej wszystkich i wszystko podejrzliwości, i w ogóle do szaleństwa. Nie wiem, jak daleko towarzyszy człowiekowi poczucie humoru. Może aż do stóp szubienicy. Ale opierając się na moich wspomnieniach o Florze de Barral obawiam się, że niewiele miała poczucia humoru. Płakała przecież, gdy ją opuścił ten głupi pies państwa Fyne. Nie był on z pewnością fałszywy. Był szczery, prosty i zabawny. Oburzenie dziewczyny na jego pozbawione hipokryzji zachowanie było zabawne, ale nie było w tym poczucia humoru. Łatwo możesz sobie wyobrazić, że nie chodziło mi o to, aby podjąć na nowo dyskusję, czy podróż Fyne’a do Londynu byłaby rzeczą słuszną, pożyteczną i skuteczną. Nie było to z mojej strony zdradą małego pana Fyne, który wciąż siedział z psem na werandzie. (Dziwnie się tam cicho zachowywali. Czyżby posnęli?) Natomiast przeczuwałem, że albo mój zmysł praktyczny, albo moje sumienie wyjdą z tej rozprawy poszkodowane. A nikt dobrowolnie nie naraża się na moralną stratę. Nie pragnąłem wojny z panią Fyne. Wolałbym usłyszeć coś jeszcze o dziewczynie, toteż zapytałem: „Poszła więc z tym czcigodnym łotrem?” Pani Fyne z lekka wzruszyła ramionami: „Cóż mogła innego zrobić?” — Potwierdziłem jej zdanie równie zrezygnowanym gestem. Nie tak łatwo dziewczynie w rodzaju Flory de Barral zostać robotnicą w fabryce, wzruszającą szwaczuszką czy nawet barmanką. Nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Stała się niewolnicą najnędzniejszej pod słońcem doli, a na dolę taką nie była sama dość nędzną. Trzeba tu nadmienić, że wiele jest ludzi dziwnie od urodzenia niedostosowanych do losu, jaki ich oczekuje na tym świecie. Nie chcąc, abyś mnie posądził o niesłuszną stronniczość, powiem tu, że dziewczyna stanowczo nie umiała sobie zaskarbić serca tej prostej, cnotliwej i, jak sądzę, całkowicie abstynenckiej rodziny. Ale jestem przekonany, że nie udałoby się to nawet aniołowi. Nie warto wdawać się w szczegóły; wystarczy, gdy powiemy, że nim rok minął, znów znalazła się przed drzwiami państwa Fyne. Tym razem towarzyszył jej jakiś tęgi młodzieniec. Na jego szerokiej, bladej twarzy widniał bezmyślny i przebiegły uśmiech, zaprawiony zakłopotaniem. Ubranie jego było nowe, a nieokreślony szyk jego kroju, genre*, zupełnie do tej pory nie znany pani Fyne, zdziwił ją, gdy w kapeluszu weszła do hallu; miała właśnie wyjść, aby w znajomym domu usłyszeć pewną nową pianistkę (młodą dziewczynę). Młodzieniec z całą swobodą zwrócił się do pani Fyne, by „nie pozwoliła temu głupiemu stworzeniu wrócić kiedykolwiek do nas”. Od trzech tygodni, jak mówił, w domu nie ustawały z jej powodu „chryje”. Cała rodzina miała już powyżej uszu tych kłótni. „Stary” polecił mu ją odprowadzić pod ten adres i powiedzieć, że państwo mogą ją sobie zatrzymać, wraz z dobrodziejstwem inwentarza. Nie była na tyle rozsądna, by umieć ocenić skromny i uczciwy dom angielski, więc lepiej, by go opuściła. Krostowaty młodzieniec był dotknięty tym obowiązkiem narzuconym mu przez ojca. Przeszkodziło mu to bowiem stawić się po południu na umówione spotkanie z pewną młodą osobą, z którą był zaręczony. Ale chciałby natychmiast zwiać i zobaczyć się z nią jeszcze tego wieczoru, „choćby miał pęknąć”. „Do widzenia, Florciu. Życzę ci powodzenia i mam nadzieję, że cię już nigdy więcej nie zobaczę.” Powiedziawszy to wybiegł z pośpiechem kochanka, zostawiając drzwi od hallu szeroko otwarte. Pani Fyne nie zdobyła się nawet na jedno słowo. Była zbyt zaskoczona, by móc swobodnie odetchnąć. Ale miała jeszcze na tyle przytomności umysłu, by chwycić dziewczynę za ramię w chwili, gdy chciała wybiec także na ulicę, gdzie, jak przypuszczam, rozpacz gnała ją na jakieś tragiczne spotkanie. „Zatrzymała ją pani własnymi rękami! — powiedziałem. — Przypuszczam więc, że chciała odejść. Ta dziewczyna, o ile mogę sądzić, nie jest komediantką.” „Tak! Musiałam użyć siły, aby ją wciągnąć do środka.” Pani Fyne nie było trudno być prawdomówną. „Właśnie miałam wyjść, gdy oni się pojawili, znalazłam się więc sama z Florą, gdy ten niesympatyczny młody człowiek wybiegł. Musiałam ją przytrzymać w hallu, wołając na służące, aby zamknęły drzwi.” Nie umiem powiedzieć, czy to jest moim zwyczajem, moją słabością czy też zdolnością, ale odtworzyłem sobie tę scenę. Nie mogłem się od tego powstrzymać. Wizja pani Fyne, wystrojonej na takie nieco wyjątkowe popołudniowe przyjęcie, walczącej z bladą dziewczyną o dzikim wejrzeniu, miała swój dramatyczny urok. „Doprawdy!” — szepnąłem. „Och, że się broniła, nie ma co do tego wątpliwości — rzekła pani Fyne. Na chwilę zacisnęła wargi i dodała: — A czy jest komediantką, czy nie, to inna sprawa.” Pani Fyne znów skrzyżowała ramiona. Miałem przed sobą córkę subtelnego poety, przyjmującą życie wraz z wszystkimi jego nieuniknionymi wymogami, spośród których jednym z pierwszych jest instynkt samozachowawczy i egoizm każdego żyjącego stworzenia. „Niemniej fakt pozostaje faktem, że pani — pani sama — wedle własnych jej słów wciągnęła ją do domu” — nalegałem żartobliwym tonem, choć intencja była poważna. „Cóż miałam począć! — zawołała pani Fyne niemal z komicznym rozdrażnieniem. — Czy pan mi wyrzuca moją zbytnią impulsywność?” I zaczęła mi tłumaczyć, że bynajmniej nie była impulsywna. Jedno z zaleceń, na które kładła główny nacisk (przypuszczam, że wobec swych młodych przyjaciółek), było, iż należy się wystrzegać impulsów. Zawsze. Ale nie widziałem, jaki wyraz miała w tej chwili twarz Flory. Gdybym to zobaczył, widok ten prześladowałby mnie do tej pory. Chyba tylko ktoś o kamiennym sercu mógłby pozwolić istocie ludzkiej o takiej twarzy wybiec samej na ulicę. „A czy ten widok nie prześladuje już pani?” — zapytałem. „Nie, teraz już mnie nie prześladuje — rzekła bezlitośnie. — Może, gdybym była pozwoliła jej wybiec… Niech pan jednak nie wyciąga stąd wniosku, jakobym myślała, że ona wtedy grała komedię, dlatego że broniąc się z początku, wreszcie pozostała u nas. Przestała się bronić zupełnie niespodziewanie. Upadła w ramiona moje i służącej, która nadbiegła na moje wołanie, a…” „A potem drzwi były zamknięte” — dokończyłem zdania na swój sposób. „Tak, drzwi były zamknięte” — pani Fyne opuściła, a potem podniosła z wolna głowę. Nie pytałem o szczegóły. Jednej tylko rzeczy jestem pewien, że pani Fyne tego popołudnia nie poszła na ową muzyczną imprezę. Bez wątpienia musiało jej być przykro, że nie mogła skorzystać z okazji usłyszenia na prywatnym zebraniu interesującej pianistki (młodej panny), która później stała się jedną z najbardziej znanych wirtuozek. Pani Fyne bała się wyjść z domu. Co do uczuć małego pana Fyne, który na pół godziny przed obiadem wrócił z biura wstąpiwszy po drodze do swojego klubu — nic mi nie jest wiadome. Ośmielam się jednak twierdzić, że były one przyjazne, choć możliwe, że w pierwszym momencie zaskoczenia musiał się powstrzymać, aby nie zakląć. Krótko mówiąc, następnego dnia państwo Fyne zdecydowali, że się zwierzą pewnej bogatej starszej damie. Niektórym starszym paniom z wiekiem powraca pewna łagodna młodzieńczość uczuć, optymistyczne spojrzenie na rzeczy, zamiłowanie do nowości i skłonność do eksperymentów. Starsza dama zainteresowała się bardzo tą sprawą: „Pokażcie mi to biedne dziecko!” — Spotkała się więc z Florą de Barral w bawialni pani Fyne pewnego dnia, gdy nie było tam nikogo więcej, i z pełną wdzięku, współczującą powagą wygłosiła jej naukę: „Moje drogie dziecko, jedyną słuszną rzeczą, gdy się ma troski, jest zapomnieć o nich. Musisz zapomnieć o swoich troskach. To nic trudnego. Spójrz na mnie, ja o swoich nigdy nie pamiętam. W twoim wieku trzeba być wesołą.” Potem, gdy została sama z panią Fyne, powiedziała do niej: „Mam nadzieję, że dziewczyna postara się być wesoła. Nie znoszę koło siebie smutnych twarzy. W moim wieku trzeba mieć wesołe otoczenie.” W tej nadziei zabrała ze sobą Florę de Barral na zimowe miesiące do Bournemouth jako lektorkę i towarzyszkę. Powiedziała jej z dobrotliwą żartobliwością: „Będzie nam dobrze razem. Nie jestem zgorzkniałą starą babą.” Ale po powrocie do Londynu natychmiast odszukała panią Fyne. Przekonała się, że Flora nie była z natury wesoła, a gdy wysilała się na wesołość, było jeszcze gorzej. Starsza pani nie mogła znieść tych usiłowań. A wreszcie, by rzecz wyjaśnić do końca, nie chciała mieć za towarzyszkę osoby, która jej nie kocha, a była pewna, że Flora jej nie kocha. Dlaczego? Nie umiała powiedzieć. Co więcej, spostrzegła, że dziewczyna patrzy na nią czasami w dziwny sposób. Och, nie, to nie było złośliwe spojrzenie — ale było w nim coś niezwykłego, coś, czego nie można było zrozumieć. A gdy sobie przypomniała, że ojciec jej jest w więzieniu, zamknięty z całym mnóstwem przestępców i tak dalej — robiło jej się nieswojo. Gdyby to dziecko starało się zapomnieć o swych troskach! Ale Flora najwidoczniej albo tego nie potrafiła, albo nie chciała. A może to była jakaś przekora. Biorąc wszystko pod uwagę zdawało jej się, że może będzie lepiej… Pani Fyne pośpiesznie przytaknęła niewypowiedzianemu wnioskowi: „Och! Z pewnością, z pewnością!” — i zastanawiała się w duszy, co dalej zrobi z Florą; nie bardzo się jednak dziwiła tą zmianą poglądów starej damy na Florę de Barral. Nieomal to rozumiała. Potem przyszła kolej na pewną niemiecką rodzinę, którą żona kolegi Fyne’a z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych poznała na kontynencie. Flora o zagadkowym spojrzeniu została tam wysłana bez dłuższych namysłów. A że nie uważano za bezwzględnie konieczne wtajemniczać tych ludzi we wszystko, nie spodziewali się oni u dziewczyny wyjątkowej wesołości ani nie byli szczególnie zaniepokojeni nieokreślonym wyrazem jej oczu. Niemka była zupełnie zwykłą, a dwaj chłopcy, którymi trzeba było się zająć, byli też, jak sobie wyobrażam, zupełnie zwykli. Flora, o ile zrozumiałem, bardzo była dla nich troskliwa. Jeżeli ich czegoś nauczyła to chyba w jakimś natchnieniu, bo z pewnością nie umiała uczyć. Głównie jednak wymagano od niej „konwersacji”. Flora de Barral rozmawiająca regularnie, pracowicie i sumiennie z dwoma małymi Niemcami, aby się utrzymać przy życiu na tym świecie, który zgotował jej wiadomą nam przeszłość i jeszcze bardziej wątpliwej jakości przyszłość — to mi się wydawało fantastycznym pomysłem. Ale zdaje się, że było jej nie najgorzej. Pisała, że praca na szczęście ją oszałamia. Nauczyła się „prowadzić konwersację” cały dzień, machinalnie, jak nieobecna, jak we śnie. Musiał to być przykry sen! Najgorsze dla niej chwile następowały po skończeniu pracy, gdy wieczorem zamykała się sama w swym małym pokoiku; wtedy powoli budziły się w niej posępne myśli, aż wreszcie zdawała sobie w pełni sprawę ze swej sytuacji, jak ktoś, kto zbudzony dotknięciem jakiegoś jadowitego gada — na przykład węża — odczuwa szaleńcze, odruchowe pragnienie, by odrzuciwszy go precz, uciekać z krzykiem i skryć się gdziekolwiek. W tej epoce swego życia Flora de Barral miała zwyczaj pisywać do pani Fyne niezbyt regularnie, ale dość często. Nie wiadomo, jak długo byłaby tak uczyła „konwersacji”, czasem pomagając przeglądać bieliznę we wspaniale zaopatrzonych szafach tego zamożnego niemieckiego domu, gdyby jego pan w chwilach wolnych od swych zajęć zawodowych (był to kupiec o wyraźnych skłonnościach domatorskich) nie zaczął nabierać psychologicznego podobieństwa do starszej damy z Bournemouth. Okazało się, że i on także chciał być kochany. Nie miał jednak temperamentu zdobywcy, nie był typem rozpustnika, który kradnie pocałunki i wyważa drzwi. Nawet gdy zbaczał ze ścieżki cnoty, pozostawał wciąż poważanym kupcem. Może dla Flory byłoby lepiej, gdyby był po prostu brutalem. On jednak zaczął wprowadzać w czyn swe zgubne zamiary w sposób sentymentalny, ostrożny, prawie ojcowski i myślał, że może działać bezpiecznie mając do czynienia z ładną sierotą. Dziewczyna mimo wszystkich swych doświadczeń była jeszcze zbyt naiwna i w niedostatecznym stopniu świadoma swej kobiecości, aby strzec się tych zamaskowanych awansów. Rzeczywiście nie dostrzegała ich. Uważała go za sympatycznego — była to pierwsza wyraźnie sympatyczna osoba, którą spotkała. Tak była naiwna, że nie mogła zrozumieć wściekłości Niemki. Gdyż, jak możesz sobie łatwo wyobrazić, przenikliwość żony nie dała się oszukać na dłuższą metę, tym bardziej że żona była starsza od męża. Ten, z charakterystycznym tchórzostwem ludzi szanowanych, nie powiedział ani słowa w obronie Flory. Będąc przy tym i słysząc, jak była lżona najgorszymi słowami, kiwał tylko głową i krzywił się niewyraźnie od czasu do czasu. Da ci to pewne wyobrażenie, do jakiego stopnia dziewczyna była naiwna, gdy ci powiem, że początkowo istotnie myślała, iż tę burzę spowodowało odkrycie jej prawdziwego nazwiska i pokrewieństwa ze skazańcem. Wysłano ją pod przybranym nazwiskiem, jako bardzo polecaną sierotę z dobrej rodziny. Jej rozpacz, płonące policzki i to, że chciała wyrazić swój żal za to oszustwo, zostały wzięte za przyznanie się do winy. „Chciałaś zhańbić mój dom!” — krzyczała na nią Niemka. Oto czego nie będziesz mógł zapewne zrozumieć! Flora de Barral, która wstydząc się za swego ojca, nie wierzyła jednak w jego winę, odparła gwałtownie: „Pomimo wszystko nie jestem mniej godna szacunku od pani.” — Wówczas Niemka o mało nie dostała ataku ze złości: „Każę cię wyrzucić na ulicę!” Ściśle mówiąc, Flora nie została jednak wyrzucona na ulicę, natomiast wsadzono ją z wszystkimi tobołkami na statek odchodzący do Londynu. Czy mówiłem, że ludzie ci mieszkali w Hamburgu? A więc w zimowy dżdżysty wieczór wyprawiono ją pod opieką jakiegoś drwiącego lokaja czy kogoś innego, kto odnosił się do niej bezczelnie i zostawił ją na pokładzie płonącą z oburzenia, z na wpół rozpuszczonymi włosami, drżącą z podniecenia i, prawdę powiedziawszy, ze strachu bliską ataku histerycznego. Gdyby nie stewardessa, która poczciwie, o nic nie pytając, zaopiekowała się nią w damskim salonie (na szczęście był on pusty), na pewno nie dopłynęłaby do Anglii. Nie umiem powiedzieć, czy źdźbło słomy ocaliło kiedyś tonącego, ale wiem, że wystarczy jednego spojrzenia, by uciszyć rozpacz. My bowiem, prawdę mówiąc, istoty impulsywne, nie jesteśmy stworzeni do rozpaczy. Samobójstwo, jak mniemam, jest często po prostu wynikiem psychicznego znużenia; nie jest ono aktem niezwykłej energii, lecz krańcowym objawem załamania się. Spokojna, rzeczowa troskliwość służącej na statku, która zdawała się nie zwracać uwagi na inne ludzkie cierpienia prócz choroby morskiej i która rozmawiała o przewidywanej pogodzie w czasie podróży — przypuszczała, że zapewne noc ta będzie przykra — i która z zawodowym ożywieniem namawiała: „Niech mi pani pozwoli od razu ułożyć się wygodnie” — jak gdyby nie chodziło jej o nic więcej, tylko o napiwek — wszystko to wystarczyło, by rozproszyć mroki śmierci zbierające się dokoła Flory, ostatecznie wyczerpanej obłąkańczym rozmyślaniem. Rozmyślania takie nieraz sprawiają, że myśl o końcu życia staje się dla młodych upragnioną. Flora de Barral położyła się od razu i zdaje się, że spała. W każdym razie przeżyła tę podróż po Morzu Północnym i opowiedziała o niej wszystko pani Fyne, nic nie ukrywając; nie usłyszała słowa nagany, gdyż poglądy pani Fyne, pomimo całej ich pedanterii, były bardzo liberalne. Uważała, przypuszczam, że kobieta ma całkowite prawo — czy też doskonałą wymówkę — opuścić, jeśli chce, ten świat, tak źle rządzony przez mężczyzn. Trzeba jednak zauważyć, że w Londynie, mając dość czasu, aby się zastanowić nad przeszłością, biedna Flora straciła zupełnie pewność, co naprawdę spowodowało, że ją tak gwałtownie odprawiono. Odczuwała z tego powodu upokorzenie, które napawało ją nieomal szaleńczym gniewem. „Czy pani jej to wyjaśniła?” — odważyłem się zapytać. Pani Fyne wzruszyła ramionami z wyrazem filozoficznego poddania się tym koniecznościom, które jednak nie powinny się zdarzać. „Trzeba było coś powiedzieć” — mruknęła. Powiedziała dziewczynie tyle, aby sama mogła wyciągnąć prawdziwe wnioski. „I wyciągnęła je?” „Tak. Oczywiście. To nie gęś” — odparła cierpko pani Fyne. „A więc jej edukacja została dokończona — rzekłem z pewną goryczą. — Czy nie myśli pani, że los powinien się do niej trochę uśmiechnąć?” Pani Fyne zrozumiała, co miałem na myśli. „Ale nie w ten sposób — odcięła się po kobiecemu. — Dobrze panu wstawiać się za nią, lecz ja…” „Ja się nie wstawiam za nią, tylko pytam. Przecież to zupełnie naturalne, że pytam, co pani myśli.” „Ważne jest to, co czuję. Nie panuję nad mymi uczuciami. Może się pan domyślić — dodała łagodniejszym tonem — że moje uczucia mają przede wszystkim na względzie mego brata. Kochaliśmy się bardzo. Między nami była niewielka różnica wieku. Pan wie zapewne, że jest on nieco młodszy ode mnie. Był wrażliwym chłopcem i lubił marzyć. Nie potrzebuję ukrywać przed panem, że żadne z nas nie było szczęśliwe w domu. Słyszał pan zapewne… Tak? A ja byłam bardziej jeszcze nieszczęśliwa i upokarzana. Mogę się panu do tego przyznać. Mój brat udał się do dalekich krewnych naszej matki, których, jak mi się zdaje, mój ojciec wcale nie znał. Nie moja rzecz ich sądzić.” Tu przerwałem pani Fyne. Słyszałem o tym. Fyne na ogół nie miał zwyczaju się zwierzać, ale był dumny ze swojego teścia: „Carleon Anthony — ten poeta — pan wie.” Dumny był z jego sławy, choć nie cenił jego charakteru. Mocno podejrzewam, iż z tego powodu tak gorąco przejął się teorią, że talent poetycki jest pokrewny szaleństwu, którą to teorię zaczerpnął z jakiejś idiotycznej książki, czytanej przez wszystkich przed kilkoma laty. Uważał ją za niewątpliwą prawdę, jasną jak słońce. Z gorliwością przyjął ją za swoją. Czasami już mnie tym nudził. Raz, aby go zmusić do milczenia, spytałem go spokojnie, czy teoria, którą uważa za niezbitą, nie niepokoi go trochę ze względu na jego żonę i ukochane córeczki? Przeszył mnie spojrzeniem pełnym politowania i wezwał swym głębokim, uroczystym głosem, abym pamiętał o tym „ustalonym fakcie”, że geniusz nie jest dziedziczny. Zapytałem tylko: „Czyż naprawdę?” — a on myślał, że mnie zmusił do milczenia nieodpartym argumentem. I dalej mówił o swoim znakomitym teściu. W toku tej rozmowy opowiedział mi, jak liverpoolscy krewni nieżyjącej żony poety, naturalnie bardzo zakłopotani, zwrócili się do ojca proponując mu wspólną przyjacielską naradę nad przyszłością chłopca; rozgniewany (lecz zawsze subtelny) poeta odpowiedział listem, w którym nie było nic poza wytwornym badinage*, co ich śmiertelnie obraziło. To dowcipne wystąpienie było w istocie wyrazem jego zmartwienia i wściekłości, lecz krewnym z Liverpoolu wydało się dowodem takiego braku serca, że chłopca po prostu zatrzymali u siebie. Pozwolili mu zaciągnąć się do marynarki nie dlatego, żeby im zawadzał, lecz że ich o to błagał. „Och, żeby pan wiedział — rzekła po krótkiej przerwie pani Fyne — jak bardzo czułam się opuszczona. Poza tym brat mój wybrał życie… bardzo niezwykłe, ale nie powiedziałabym, żeby szczęśliwe. Bardzo to mnie martwiło. Tak bym chciała, żeby się wybił — lub przynajmniej został w swojej sferze, abyśmy mogli mieć wspólne zainteresowania, wspólnych znajomych, wspólne myśli. Niech pan nie sądzi, że stał się mi obcy. Ale, ściśle mówiąc, ja go nie znam. Sprawiało mi to wielką przykrość w czasie jego bytności tutaj, że niełatwo mi było znaleźć choć jeden temat, który moglibyśmy wspólnie przedyskutować.” Gdy pani Fyne mówiła o swym bracie, pozwoliłem moim myślom wywędrować z pokoju do pana Fyne, który pozostawiwszy mnie sam na sam ze swoją żoną, powierzył, że się tak wyrażę, mojemu honorowi spokój swego ogniska domowego. „A czy pani nie sądzi, że w tych okolicznościach byłoby rozsądniej pozwolić bratu, by dbał sam o siebie?” „Ale jeżeli, przypuśćmy, mam podstawy, by sądzić, że w tym wypadku nie potrafi zadbać o siebie? — zawahała się z dziwną wstydliwością, która wzbudziła moje zainteresowanie, po czym: — Zdaje mi się, że marynarze są bardzo wrażliwi” — dodała z wymuszoną pewnością siebie. Wybuchnąłem na to śmiechem, co sprawiło, że jej spojrzenie, utkwione we mnie, stało się jeszcze chłodniejsze. „Ależ tak! Niesłychanie wrażliwi! Beznadziejnie! Droga pani, niech pani lepiej porzuci ten zamiar. To tylko udręka dla męża pani.” „I ja się tym dręczę. To naprawdę pierwsze nasze nieporozumienie…” „W sprawie panny de Barral?” — zapytałem. „We wszystkich sprawach. To doprawdy niesłychane, aby ta dziewczyna była tego powodem. Uważam, że powinien mi ustąpić.” Przesunęła się nieco z krzesłem i wziąwszy książkę, którą z rana czytałem, z roztargnieniem zaczęła odwracać jej kartki. Wobec tego, że wzrok jej nie spoczywał na mnie, uważałem, że mogę wyjść z pokoju. Atmosfera jego stała się groźna dla spokoju ogniska domowego małego pana Fyne. Możesz się uśmiechać, ale dla ludzi poważnych wszystko jest poważne. Miałem dość rozsądku, aby to zrozumieć. Wymknąłem się na werandę. Pies drzemał u stóp Fyne’a. Muskularny ten człowieczek, oparty na łokciu, patrzył na pola; wyglądał na zupełnie zgnębionego. Szybkim ruchem odwrócił ku mnie głowę, ale widząc, że jestem sam, powrócił do swojej mrocznej zadumy nad zielonym pejzażem. Powiedziałem głośno i wyraźnie: „Wyszedłem, by zapalić papierosa — i siadłem obok niego na ławeczce. Zniżając głos dodałem: — Pobłażliwość jest bardzo trudną cnotą. Dla niektórych jest trudniejsza od bohaterstwa. Trudniejsza od współczucia.” Starałem się nie patrzeć na niego. Wiedziałem dobrze, że oświadczenie to nie spodobało mu się. Uogólnienia nie były w jego guście. Nie miał do nich zaufania. Zapaliłem papierosa nie dlatego, abym chciał palić, ale by zyskać jeszcze chwilę dla zastanowienia się nad radą — nad dyplomatyczną radą, którą postanowiłem dobić go ostatecznie. Ciągnąłem dalej przyciszonym tonem: „Do tej uwagi skłoniło mnie odkrycie, które zrobiłem od czasu, jak pan nas opuścił. Od początku to podejrzewałem, a teraz jestem tego pewien. Żona pana w całej tej sprawie nie może się pogodzić z jednym: że panna de Barral jest tym, czym jest.” Poruszył się; ale ja nie patrząc na niego ciągnąłem uparcie dalej: „To znaczy z tym, że jest kobietą. Wyrobiłem sobie pewien pogląd na stanowisko pani Fyne względem społeczeństwa, z całą jego niesprawiedliwością, z jego okrutnymi czy śmiesznymi zwyczajami. I nie ma tak śmiałego wystąpienia przeciw niemu, któremu by żona pana nie udzieliła w myśli swej sankcji. Doktryna, którą — jak sądzę — wbija w śliczne główki młodych przyjaciółek państwa, jest niemal mściwa. Jest to coś w rodzaju zasady «ogniem i mieczem» w dziedzinie moralnej. Nie moją rzeczą jest wyrokować, do jakiego stopnia taka nauka jest rozsądna. Nie ośmieliłbym się wypowiedzieć mojego sądu. Wydaje mi się, że widzę, jak urocze zwolenniczki tej nauki parzą się płomieniami pochodni i kaleczą sobie palce mieczami dostarczonymi im przez panią Fyne.” „Moja żona traktuje swoje poglądy bardzo poważnie” — wyszeptał nagle Fyne. „Tak jest, bez wątpienia — potwierdziłem, wciąż przytłumionym głosem. — Ale to jest czysto umysłowa działalność. Widzą natomiast, że mając do czynienia z rzeczywistością pani Fyne przestaje być tolerancyjna. Innymi słowy: nie może przebaczyć pannie de Barral, że jest kobietą i że postępuje po kobiecemu. A przecież jest to nie tylko rozsądne i naturalne postępowanie, ale jedyna jej szansa. Kobieta, która staje do walki ze światem, znajduje oparcie tylko w samej sobie. Jedynym właściwym dla niej postępowaniem jest być tym, czym jest. Czy pan rozumie, co mam na myśli?” Fyne mruknął pod nosem, że owszem, zrozumiał. Ale nie zdawał się tym interesować. Oczekiwał ode mnie tylko, bym go wyplątał z trudnej sytuacji. Nie wiem, do jakiego stopnia wyda się to prawdopodobne mniej uroczystym parom małżeńskim, ale dla Fyne’a nieporozumienie z żoną było wielkim wydarzeniem, nieomal nieszczęściem. Wygląda na to, jakbym nie dbał o losy jej brata — rzekł — a w końcu gdyby coś…” Zniecierpliwiło mnie to trochę, ale nie podnosząc głosu zapytałem: „Co takiego? Odpowiedzialność karna ma to podobieństwo z geniuszem, że nie jest dziedziczna. A cóż więcej można zarzucić dziewczynie? Całą potęgę swych głębokich uczuć, które poszłyby na marne w niebezpiecznej i wyczerpującej walce ze społeczeństwem, obrócić może na pełne poświęcenia przywiązanie do mężczyzny dającego jej możność wydobycia się z egzystencji, która może być tylko moralną udręką. Nie wspominam tu o trudnościach materialnych.” Spojrzawszy na Fyne’a kącikiem oka, zobaczyłem, że słucha uważnie. Zaznaczył, że powinienem był to wszystko powiedzieć jego żonie. Była to dość słuszna uwaga. Ale ja już zrezygnowałem z pani Fyne. Zapytałem go, czy sądzi, że żona wręczy mu list do brata. Nie, chyba nie… Były pewne powody, dla których pani Fyne nie chciała utrwalić na papierze swych argumentów, wolała je wbić w głowę panu Fyne. Ale nie wątpił, że jeżeli będzie się upierał przy swej odmowie, żona zdecyduje się napisać. „Nie chce, abym jechał nie będąc zupełnie przekonany, że ona ma rację” — oznajmił uroczyście Fyne. „Jest bardzo wymagająca — zauważyłem. Po czym pomyślałem, że był to jej zwyczaj. — Czy i tym razem nie dałoby się czegoś zrobić?” „Pan chyba nie chce powiedzieć, że mam ustąpić?” — zapytał Fyne podejrzliwym szeptem. A że właśnie o to mi chodziło, poczekałem, aż się uspokoi. Kręcił się i jeśli można użyć takiego słowa w odniesieniu do tak poważnej osoby — wił się. A gdy okropne podejrzenie przeszyło go — że tak powiem — na wskroś, uspokoił się zupełnie. Siedział wpatrzony kamiennym wzrokiem w przestrzeń, którą zamykały żółte, spalone zbocza wzgórz wznoszących się w odległości paru mil. Biała skała kamieniołomu odbijała od piaszczystej wydmy: tam właśnie niespełna szesnaście godzin temu Fyne i ja po omacku wśród ciemności robiliśmy poszukiwania, w okropnej trwodze, że natrafimy na zmasakrowane ciało dziewczyny. Ja prócz tego miałem jeszcze w pamięci wspomnienie mojego z nią spotkania. Szła samym brzegiem urwiska — niewątpliwie marząc o tragicznym końcu. Teraz jednak, niespodziewanym zrządzeniem losu napotkawszy mężczyznę, znalazła inną drogę ucieczki od świata. Tego świata, jaki był dla niej jedynie dostępny — bez dachu nad głową, bez chleba i dobrego imienia. W najlepszym razie znalazłaby na nim niepewną jałmużnę litości, coraz mniejszą w miarę upływających lat. Państwo Fyne nie mogli się oprzeć Florze, gdy będąc opuszczonym dzieckiem odwołała się do ich uczuć. Ale teraz była kobietą, a pani Fyne stawiała nieubłagany opór tej czysto kobiecej, powiedziałbym nawet triumfalnie kobiecej sprawie. Co prawda pani Fyne nie pragnęła, by kobiety były kobietami. Wedle jej teorii powinny by się stać bezpłciowymi i pozbawionymi skrupułów wiedźmami. Gdzieś w jej duszy ukrywał się obrażony teoretyk. W jaki sposób spodziewała się, że Flora de Barral wydobędzie się z tej nędznej egzystencji, nie umiem sobie wyobrazić; ale najgłębiej wierzę, że łatwiej wybaczyłaby dziewczynie jakieś prawdziwe przestępstwo, na przykład okradzenie biurka starszej pani w Bournemouth. A przy tym — gdyż pani Fyne sama była typową kobietą — posiadała bardzo silne poczucie własności i choć niewiele miała korzyści ze swojego brata, nie była zadowolona widząc, że inna kobieta przywłaszcza go sobie. I to smarkata. I właśnie taka dziewczyna. Nie ma większej prawdy na tym świecie niż ta, że nieszczęśliwi nie mają prawa korzystać z nadarzających się im sposobności — jak gdyby nieszczęście pozbawiało ich wszelkich praw. Uczucia Fyne’a odznaczały się większą (jak to oczywiście przystoi mężczyźnie) stałością. Miał jeszcze wiele współczucia dla Flory. W istocie usłyszałem, jak mruczał: „Diabelnie przykre” — ale wiedziałem, że myślał o naruszonej harmonii swego domowego ogniska. Z oczami spuszczonymi na psa, który zwinięty w kłębek leżał pośrodku werandy, podsunąłem mu przyciszonym, bezosobistym tonem: „Tak. Dlaczego nie pozwoli się pan przekonać?” Nie widziałem jeszcze nigdy małego pana Fyne tak mało dostojnego. Zasyczał przez zęby niespodziewanie obrazowym stylem, że niełatwo będzie go przekonać, by „podstawił nogę tej biednej, nie w ciemię bitej dziewczynie” — i tu parsknął. Wciąż jeszcze patrzył na odległy kamieniołom i wydaje mi się, że był pod wrażeniem tego widoku. Zapewniłem go, że daleki byłem od tego, aby mu doradzać takie okrucieństwo. Jestem pewien, że zawsze wątpił w nieskazitelność mych zasad moralnych, gdyż wpadł na mnie tak, jakby tylko czekał, że zejdę z prostej drogi. „Więc co pan chce przez to powiedzieć? Że mam udawać?” „Ależ nie! Cóż za nonsens! To byłoby nieetycznie. Niemniej muszę panu powiedzieć, że gdybym miał wybierać, to raczej popełniłbym jakiś czyn nieetyczny niż okrutny. Chciałem panu powiedzieć, że jeśli pan nie wierzy w skuteczność interwencji w tej sprawie, cała kwestia ogranicza się do tego, czy się pan zgodzi spełnić życzenie żony. Postąpiłby pan w tym wypadku bez wątpienia jak dżentelmen. W dodatku byłoby to postępowanie pozbawione egoizmu, gdyż doskonale rozumiem, jakie to dla pana przykre. Ogólnie biorąc, czyn nieegoistyczny jest czynem etycznym. Ale powiem panu coś jeszcze: pojadę z panem.” Odwrócił się i spojrzał na mnie ze zdziwieniem i podejrzliwością: „Pan pojechałby ze mną?” — powtórzył. „Pan mnie nie zrozumiał — rzekłem, rozbawiony jego tonem wyrażającym niedowierzanie i niesmak. — Muszę skoczyć do miasta jutro z rana. Pojedźmy razem. Pan ma przecież podróżne szachy?” Twarz jego, wyrażająca różnorodne uczucia, rozpogodziła się nieco na myśl o szachach. Powiedziałem mu, że mając interes w porcie będę mu towarzyszyć aż na statek. „Będziemy sobie skracać drogę do dżungli East Endu zabawiając się rozmową” — zachęcałem go. „Mój szwagier mieszka w hotelu — we Wschodnim Hotelu — rzekł znów markotniejąc. — Nie mam pojęcia, gdzie to jest.” „Znam ten hotel. Dostawię pana do jego drzwi i będzie pan miał to przyjemne uczucie, że postępowanie pana jest słuszne wobec tego, że życzy go sobie dama i że nikomu nie może zaszkodzić.” „Tak pan sądzi? Nikomu nie może zaszkodzić?” — powtórzył z powątpiewaniem. „Zapewniam pana, że podróż nie odniesie żadnego skutku” — rzekłem z całym naciskiem, na jaki mogłem się zdobyć, ale który zdawał się pogłębiać tylko wyraz uroczystego niezadowolenia na jego twarzy. „Ale aby postąpić zupełnie uczciwie, muszę wpierw przekonać moją żonę, że ta podróż nie odniesie żadnego skutku” — zauważył z godnością. „Och! cóż za kazuista z pana!” — odparłem, ale nic więcej nie dodałem, gdyż w tej samej chwili na werandę weszła pani Fyne. Wstaliśmy obaj na jej widok. Objęła nas obu krytycznym spojrzeniem swoich jasnych, bezbarwnych i niewzruszonych oczu. Chłód tego spojrzenia przyjąłem z uśmiechem, natomiast Fyne pochylił się nagle, aby odwiązać psa. Trwało to dość długo; potem pies, stanąwszy na nogi, od razu jednym susem przeszedł z głębokiego snu do głośnego ożywienia. Otoczony wirem jego bezsensownych skoków i szczekania, ująłem wyciągniętą ku mnie sztywno dłoń pani Fyne i schyliłem się nad nią z szacunkiem. Bez słowa oddaliła się ścieżką. Fyne, który ją wyprzedził, czekał przy otwartej furtce. Wyszedłszy przez nią ruszyli drogą, otoczeni niską chmurą kurzu, którą wzbijał pies kręcąc się jak szalony wokół ich godnych i przyzwoitych postaci kroczących obok siebie; robili na mnie wrażenie (nie wiem dlaczego), jakby panowali nad całą tą krainą. Może dlatego, że zaimponowali mi w pewnym stopniu swoim poczuciem wyższości. Jakiej wyższości? Może polegała ona na tym, że byli ograniczeni. Jasne było, że żadne z nich nie uniosło ze sobą wysokiego o mnie wyobrażenia. Ale najbardziej dotknęła mnie obojętność ich psa; przynajmniej raz za każdym naszym spotkaniem rzucał się ku mnie całym pędem i wykonywał szaleńczy skok na moją kamizelkę. Tym razem zaniechał tej ceremonii, mimo że zachowywałem się poprawnie i nawet wedle utartych zwyczajów ofiarowałem mu ciastko. Wydało mi się to jakby symbolem ostatecznego rozstania z domem państwa Fyne. Przypomniałem też sobie, jak pewnego dnia porzucił biedną, chorobliwie wrażliwą Florę de Barral. Siadłem na werandzie i może pod wpływem jakiegoś skrytego antagonizmu względem państwa Fyne zdecydowałem po namyśle, że kapitan Anthony musi być wspaniałym typem. Co prawda, opierając się na faktach, które mi były wiadome, można by sądzić, że jest niebezpiecznym bałamutem lub zwykłym łotrem. Namówił beznadziejnie nieszczęśliwą dziewczynę, aby po kryjomu uciekła za nim do Londynu. Wprawdzie dziewczyna napisała potem, ale pani Fyne dziwnie niejasno mówiła o zawartych w liście wiadomościach. O ile mogłem wywnioskować z jej brzmiących tajemniczo wzmianek, były one skąpe i nie mówiły o bliskim ślubie. Zresztą i niedoświadczenie mogło wprowadzać w błąd panią Fyne. Nie sposób sobie wyobrazić, jak naiwną jest kobieta w jej rodzaju, która w teorii posuwając się odważnie do ostateczności, nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistego stanu rzeczy. Byłoby śmieszne, gdyby całe to zamieszanie zrobiła bez powodu. Lecz odrzuciłem to podejrzenie jako sprzeczne z godnością ludzką. Wyobraziłem sobie kapitana Anthony jako człowieka prostego i romantycznego. Tak byłoby znacznie przyjemniej. Geniusz nie jest dziedziczny, natomiast można dziedziczyć pewne dyspozycje. A on był synem poety, który miał przedziwny talent nadawania piętna indywidualności i uduchowienia rzeczom najbanalniejszym i tworzenia czegoś wzruszającego, subtelnego i czarującego z najbardziej beznadziejnych konwenansów tak zwanego życia wykwintnego. Nie mogłem wszakże zrozumieć postawy pani Fyne, postawy „psa na stogu siana”. Od strony uczuć ten brat był jej tak mało potrzebny! Co ją to wszystko mogło obchodzić — nie mówiąc już o zwykłych ludzkich uczuciach, które nakazywałyby raczej neutralność. Chyba że działało tu ślepe prawo, wedle którego na tym świecie rządzonym przez los nieszczęśliwi nigdy nie mają słuszności. I gdy tak dumałem nad naszą ogólną instynktowną skłonnością do niesprawiedliwości, natknąłem się w tych rozmyślaniach, jak gdyby na zakręcie drogi, na pewną dwulicowość. Mogła ona być ze strony pani Fyne nieświadoma, ale wydało mi się, że jej chodziło nie tyle, by obronić brata i zachować go dla siebie, co raczej pozbyć się go ostatecznie. Nie miała nadziei, że uda się jej przeszkodzić temu małżeństwu, zbyt wiele miała na to rozsądku. Każdy chyba poza jakimiś idiotami z zakładu dla umysłowo chorych miałby na to dość rozumu. Chciała zaprotestować demonstracyjnie, ze współudziałem pana Fyne, aby wszelkie stosunki na przyszłość uczynić niemożliwymi. Takie wystąpienie zraziłoby na zawsze tę parę do państwa Fyne. Doskonale znała brata i dziewczynę. Jeśli będą szczęśliwi ze sobą, nigdy nie przebaczą tej jawnej wrogości — a gdyby małżeństwo się nie powiodło… Wtedy byłoby tak samo: żadne z nich nie pragnęłoby się zwierzać ze swych kłopotów komuś, kto tak dobrze wyprorokował im nieszczęście. Tak, takie były prawdopodobnie jej motywy. Natchnął je zapewne nieświadomy makiawelizm! Może obawiała się, że będzie musiała opiekować się swoją szwagierką w czasie długich podróży jej męża, może bała się, że w bliższej lub dalszej przyszłości brat da się namówić na opuszczenie morza, które dało życzliwe schronienie nieszczęsnej jego młodości, i osiedli się na lądzie, umieszczając pod ich bokiem tę niepożądaną i kłopotliwą krewną. Chciała wreszcie z tym skończyć — może po prostu była już zmęczona nieustannym wysiłkiem czynienia dobra lub zła, co u zwykłych śmiertelników tak często tłumaczy dziwnie niekonsekwentne postępowanie. Nie zdawałem sobie sprawy, że w myśli zaliczyłem panią Fyne do zwykłych śmiertelników. Miała ona na to za wiele spokojnej pewności siebie. Natomiast mały pan Fyne, gdy go nazajutrz rano podpatrzyłem (z okna wagonu), jak pędził wzdłuż peronu, wyglądał najzupełniej na zwykłego śmiertelnika, który o mało nie spóźnił się na pociąg: dziko patrzące oczy, twarz pełna napięcia i zdenerwowania, szalony pośpiech — wszystkie te pospolite objawy robiły większe wrażenie dzięki wrodzonej powadze, która powiewała wokół niego jak Odzież w nieładzie. Z ciekawością zapytywałem sam siebie, czy do ostatniej chwili opierał się żonie i wreszcie wypadł na drogę, zwyciężony, ostatnim decydującym argumentem niby nabitą bronią nagle wydobytą. Otworzyłem drzwi wagonu, a silny tragarz wepchnął go od tyłu w chwili, gdy koniec prowincjonalnego peronu zaczął mu szybko uciekać spod nóg. Brak mu było tchu, czekałem więc z zaciekawieniem na chwilę, gdy odzyska mową. Chwila ta nadeszła; chwytając powietrze powiedział: „Dzień dobry” — i siedział bez ruchu jeszcze chwilę; po czym wyciągnął z kieszeni podróżne szachy i trzymając je w ręku, skierował ku mnie pytające spojrzenie. „Tak. Chętnie zagram” — rzekłem, bardzo rozczarowany. ROZDZIAŁ SIÓDMY NA CHODNIKU Fyne nie miał ochoty rozmawiać, ale że byłem już dopuszczony do sekretu, ten rzetelny człowieczek przyznawał mi pewne prawa do wyjaśnień, o ile bym ich zażądał. Jakoż po rozegraniu trzeciej partii szachów zażądałem wyjaśnień. Do końca podróży było jeszcze daleko. „Och! Jeżeli pan koniecznie chce wiedzieć” — zaczął z pewną niecierpliwością. Potem mówił już gładko. Przede wszystkim żona nie dała mu do przeczytania listu Flory (podejrzewałem, że ma go w kieszeni), ale opowiedziała mu całą jego treść. Powinien był on brzmieć zupełnie inaczej, nawet gdyby dziewczyna chciała w nim stwierdzić swe prawo do lekceważenia uczuć wszystkich poza sobą. Jej własne uczucia zostały zdeptane i zmieszane z błotem. Muszą przyznać, że to rzecz niezwykła, by dziewczyna w jej wieku napisała coś takiego. Cały ton jej listu był nieprzyjemny, bardzo nieprzyjemny. Z pewnością nie był to wytwór — powiedzmy — zrównoważonego umysłu. „Gdyby miała na tym świecie jakieś oparcie — rzekłem — choćby tak małe jak moja dłoń, potrafiłaby zapewne zachować więcej równowagi.” Fyne zignorował tę skromną uwagę. Żona jego, powiedział, nie należy do osób, do których można mówić drwiąco o sprawach poważnych. W tym liście był pewien nieprzyjemny, lekkomyślny ton, nawet gdy była mowa o kapitanie Anthony. Już samo takie nastawienie, jak mu na to żona zwróciła uwagę, budziłoby obawy na przyszłość, nawet gdyby wszystkie szczegóły tego niedorzecznego projektu nie nasuwały tylu zastrzeżeń. Inne części listu miały ton wyzywający, jak gdyby Flora ośmielała się skłaniać ich (to znaczy państwa Fyne), by uznali jej postępowanie. Równocześnie jednak dawała do zrozumienia, że nie dba o to i spodziewa się, że oni tylko ze względu na siebie samych „przeciwstawią się światu — temu okropnemu światu, który doprowadził do zguby biednego tatusia”. Fyne chciał, abym mu przyznał, że było to napisane z zimnym wyrachowaniem. A prócz tego była jeszcze inna sprawa. Okazuje się, że przez ostatnie pół roku (pomagała w tym czasie dwóm paniom, które w Bayswater prowadziły przedszkole — była to bardzo skromna posada) Flora uważała za swój obowiązek poświęcać wszystkie wolne chwile na studiowanie procesu. Przeglądała pliki starych dzienników, co doprowadziło ją w końcu do okropnego oburzenia na niesprawiedliwość i hipokryzję oskarżenia, jak się wyrażała. Ojciec, jak mi to Fyne przypomniał, odpowiadając przed sądem uczynił parę słusznych i trafnych uwag i Flora uczepiła się ich triumfalnie. Doszła do przekonania, że ojciec jest niewinny, i wciąż o tym rozmyślała. Pani Fyne wskazała na kryjące się za tym niebezpieczeństwo. Pociąg wjechał na stację, a gdy tylko stanął, Fyne wyskoczył z niego, jakby zadowolony, że może przerwać rozmowę. Przeszliśmy kawałek drogi w milczeniu, wsiedliśmy do autobusu, potem znów poszliśmy pieszo. Nie przypuszczam, aby Fyne od czasów dzieciństwa, kiedy z pewnością zaprowadzono go, by zwiedził Tower,* był choć raz na wschód od Tempie Bar. Rozglądał się posępnie dokoła, a gdy w oddali pokazałem mu na skrzyżowaniu dwóch bardzo szerokich, nędznych i obskurnych arterii zaokrąglony fronton Wschodniego Hotelu, który wznosił się jak szaro otynkowana wieża ponad niskimi dachami brudnożółtych dwupiętrowych domów — Fyne mruknął coś tylko niechętnie. „Nie kładłbym zbytniego nacisku na to, co mi pan powiedział — zauważyłem spokojnie, gdy zbliżyliśmy się do tego mało pociągającego budynku. — Pan rozumie, że żaden mężczyzna, którego dziewczyna właśnie przyjęła, nie uwierzy, by ona była niezrównoważona.” „Och! Przyjęła go! — mruknął Fyne, którego widać istotnie do gruntu przekonano. — Można by to inaczej określić. — Potem zaś dodał: — Lecz przejdę nad tym do porządku dziennego.” Powiedziałem, że jest to godne pochwały, lecz że pewna powściągliwość w twierdzeniu… Machnął ręką i przyśpieszył kroku. Domyśliłem się, że pragnie jak najprędzej wypełnić swą misję. Zaledwie zdążył uścisnąć mi rękę i wpadł w wąskie oszklone drzwi z napisem: „Wejście do hotelu.” Zamknęły się za nim tak cicho, jakby ktoś klapnął bezzębną szczęką. Bezsensowna pokusa, by poczekać i zobaczyć, co będzie dalej, wzięła górę nad rozsądkiem. Stałem niezdecydowany, zastanawiając się, ile czasu może zająć takie poselstwo i czy po wyjściu Fyne będzie skłonny do zwierzeń. Obawiałem się, że gdy mnie zobaczy, oburzy się i uważając moje postępowanie za niewłaściwe, traktować mnie będzie — co łatwo zrozumieć — pogardliwie. Odszedłem parę kroków. Może gdy wyjdzie, będę mógł coś wyczytać z jego twarzy; a jeśli zajdzie potrzeba, będę mógł przecież skryć się dyskretnie za drzwiami jednego z barów. Parter Wschodniego Hotelu był zajęty przez jakąś podejrzaną piwiarnię o oszklonym froncie i imponujących mosiężnych barierach; piwiarnia podzielona była na szereg lokali, mających każdy osobne wejście. Ale właściwie wszystko to głupstwo. Nie moją rzeczą było małżeństwo, miłość i wszystkie sprawy kapitana Anthony. Miałem właśnie pójść dalej ulicą, gdy uwagę moją zwróciła młoda dziewczyna, która zbliżała się do wejścia hotelu od strony zachodniej. Ubrana była czarno, bardzo skromnie; spojrzenie moje przyciągnął jej biały słomkowy kapelusz o ładnym fasonie, ubrany pękiem bladych róż. Postać ta wydała mi się znajoma. Naturalnie! Flora de Barral. Zbliżała się do hotelu, już wchodziła. A Fyne był u kapitana Anthony! Spotkanie to nie byłoby dla niej przyjemne. Pragnąłem jej oszczędzić tej przykrości i gdy wahałem się, co zrobić, podniosła wzrok i oczy nasze spotkały się w chwili, gdy wchodziła w drzwi. Instynktownie wyciągnąłem rękę. Wystarczyło to, by ją zatrzymać. Przypuszczam, że miała niejasne wrażenie, iż gdzieś mnie już widziała. Podeszła powoli, ostrożna i uważna, wpatrując się w moją lekko uśmiechniętą twarz. „Przepraszam panią — rzekłem, gdy tylko zbliżyła się do mnie dostatecznie. — Może to panią zainteresuje, że pan Fyne jest właśnie w tej chwili na górze u kapitana Anthony.” „Ach! pan Fyne!” — powiedziała cicho. Wyczytałem w jej oczach, że mnie teraz poznała. Poważny wyraz jej twarzy zgasił mój idiotyczny uśmiech, z którego zdawałem sobie sprawę. Uniosłem kapelusza. Odpowiedziała powolnym skinieniem głowy, podczas gdy jej promienne, nieufne dziewczęce spojrzenie zdawało się szeptać: „Co ten tutaj robi?” „Przyjechałem dziś rano do Londynu z panem Fyne — rzekłem rzeczowym tonem. — Muszę się zobaczyć z jednym z moich przyjaciół we Wschodnio—Indyjskim Doku. Pan Fyne rozstał się ze mną przed chwilą przed tymi drzwiami… — Dziewczyna patrzyła na mnie ciemniejącymi oczami. — …Pani Fyne nie przyjechała z mężem — ciągnąłem dalej, lecz potem zawahałem się wobec tej bladej twarzy, tak spokojnej w perłowym cieniu rzucanym przez rondo kapelusza. — Ale wysłała męża.” — Szepnąłem jako ostrzeżenie. Powieki jej zatrzepotały z wolna przysłaniając zapatrzone źrenice. Myślę, że nie bardzo ją zmartwił taki obrót sprawy. „Mieszkam daleko stąd” — szepnęła. „Naprawdę?” — odparłem machinalnie. I dalej patrzyliśmy na siebie. Jednolita bladość jej cery nie była bladością anemicznej dziewczynki. Miała żywotną przezroczystość i gdy mówiła mi, że kapitan Anthony postanowił pokazać jej dziś rano statek, zaróżowiła się w jednej chwili najbledszym odcieniem rumieńca, najlżejszym cieniem barwy; myślę, że inna dziewczyna w takiej chwili zaczerwieniłaby się jak piwonia. Łatwo się domyślić, że nie miała ochoty spotkać się z Fyne’em. I gdy wspomniałem dyskretnym szeptem, że przyjechał z powodu jej listu, spojrzała szybko na drzwi hotelu i odeszła parę kroków dalej, tak że mogła obserwować wejście sama nie będąc widziana. Poszedłem za nią. Zatrzymała się u zbiegu dwóch arterii, na szerokim chodniku, gdzie był mały ruch, i zwracając się do mnie rzekła wyzywającym tonem: „A więc pan wie?” Powiedziałem jej, że nie widziałem listu, słyszałem o nim tylko. Była trochę zniecierpliwiona. „Chciałam powiedzieć, że pan wie wszystko o mnie.” „Tak. Wiem wszystko. Zmartwienie państwa Fyne — szczególnie pani Fyne — było tak wielkie, że podzieliliby się nim z każdym nie należącym nawet do kółka ich przyjaciół. Ja byłem właśnie pod ręką — i właśnie dlatego… Pani wie, że nie należę do ich przyjaciół. Jestem tylko ich sezonowym znajomym.” „Czy była bardzo zdenerwowana?” — spytała Flora de Barral myśląc naturalnie o pani Fyne. Odrzekłem, że była spokojniejsza od męża — a nawet ode mnie. Pani Fyne była bardzo opanowana i nic nie mogło wytrącić jej z krańcowo teoretycznej postawy. Nie wyprowadziła jej z równowagi nawet moja i Fyne’a propozycja, by pójść do kamieniołomu. „To pan im podsunął tę myśl” — powiedziała dziewczyna. Odparłem, że myśl ta już powstała w ich głowach. Ale w moim umyśle zarysowała się znacznie żywiej, gdyż widziałem na własne oczy, jak tam, w górze kusiła Opatrzność. Popatrzyła na mnie z największą uwagą i szepnęła: „Czy pan tak im to powiedział? Że kusiłam?…” „Nie. Powiedziałem, że nie mogła się pani zdecydować i ja właśnie wtedy nadszedłem. Powiedziałem im, że ocaliłem panią. Wołanie moje panią powstrzymało… — Przeczącym ruchem z lekka potrząsnęła głową. — Nie tak było? No cóż, pani na to patrzy po swojemu.” Pomyślałem sobie: znalazła inne wyjście i chce teraz zapomnieć. Nic dziwnego. Chciałaby wytłumaczyć sobie, że nigdy nie przeżyła tego strasznego i przejmującego momentu. „Zresztą — przyznałem głośno — nie zawsze jest tak, jak się nam wydaje.” Jej mała twarz o ciemnoniebieskich oczach, oczach czułych i gniewnych pod łukami czarnych, cienkich brwi, była bardzo spokojna. Usta jej robiły wrażenie bardzo czerwonych na tle bladej twarzy wychylającej się spod woalki, a mała, ostra bródka miała w sobie coś agresywnego. Drobna, a nawet chuda w swojej skromnej czarnej sukni, była bardzo pociągająca — tak, była to ponętna osóbka. Wargi jej szybko się poruszały, gdy zapytała mnie: „I od razu uwierzyli panu?” „Tak, od razu uwierzyli. Pani Fyne powiedziała nam: «Idźcie.»„ Biały błysk wśród czerwonych warg trwał tak krótko, że nie byłem pewny, czy się uśmiechnęła, czy też błysnęła okrutnie drobnymi, równymi ząbkami. Reszta twarzy zachowała swój niewinny, natężony i tajemniczy wyraz. Mówiła szybko: „Nie, to nie pana wołanie mnie powstrzymało. Byłam tam już od pewnego czasu, zanim mnie pan zobaczył. I nie byłam tam, aby kusić Opatrzność, jak to pan określił. Weszłam tam, aby… aby zrobić to, co pan myślał. Tak. Przelazłam przez dwa płoty. Nie miałam zamiaru spuszczać się w czymkolwiek na Opatrzność. Istnieją, zdaje się, ludzie, dla których Opatrzność nic nie może. Gorszy się pan pewnie, słysząc, co mówię?” Potrząsnąłem głową. Nie byłem zgorszony. Do chwili mego ukazania się na dole — ciągnęła dalej — powstrzymywał ją nie strach ani wahanie. „Dochodzi się do takiego punktu — mówiła z przerażającą młodzieńczą prostotą — kiedy człowieka już nic nie obchodzi.” Ale coś ją powstrzymało. Nigdy bym się nie domyślił, co to było. Powiedziała, że głupio jej przyznać się do tego. Powstrzymał ją pies państwa Fyne. Flora de Barral zamilkła patrząc na mnie z dziwnym wyrazem, a potem ciągnęła dalej. Widzisz, wyobraziła sobie, że pies jest do niej niesłychanie przywiązany. Wyobraziła sobie, że może spaść lub zeskoczyć za nią. Usiłowała go odpędzić, przemawiała do niego surowo. Ale to pobudzało go tylko do jeszcze większej swawoli. Szczekał i skakał dokoła jej spódnicy, jak zwykle wesoły i głupi. Uciekał kołując wśród sosen i znów rzucał się ku niej skacząc aż do piersi. Wołała na niego: „A pójdziesz! Do domu!” Podniosła nawet z ziemi kawałek ułamanej gałęzi i cisnęła w jego stronę. Doprowadziło go to do szału radości: zaczął jeszcze gwałtowniej skakać i jeszcze głośniej ujadać; zdawało się, że doszedł do szczytu zadowolenia. Była przekonana, że w chwili, gdy sama rzuci się w dół, pies skoczy za nią biorąc to za dalszy ciąg zabawy. Zdenerwowało ją to doprowadzając nieomal do łez, a jednocześnie rozczuliło. A kiedy stanął spokojnie w pewnej odległości, jakby nagle wrósł w ziemię, z wolna machając ogonem i patrząc na nią z natężeniem swymi błyszczącymi oczami, zdjęła ją nowa obawa. Wyobraziła sobie, jak po jej śmierci stworzenie to siedząc na brzegu przepaści, z głową podniesioną ku niebu, będzie wyło godzinami. Nie mogła znieść tej myśli. I w tej chwili doszło ją moje wołanie. Opowiedziała mi to wszystko z całą prostotą. Dźwięk mego głosu rozwiał samobójcze nastawienie jej myśli. Każdy nasz czyn, nawet najbardziej zbrodniczy, nawet najbardziej szaleńczy, wymaga pewnej równowagi myśli, uczuć i woli, tak jak potrzebna jest odpowiednia pozycja, aby wykonać udany ruch w jakiejś grze. A ja to zniweczyłem. Już nie była w odpowiedniej formie dla dokonania tego czynu. Nie bardzo ją to zmartwiło. Zrobi to następnego dnia. Będzie musiała tylko wymknąć się nie zwróciwszy uwagi psa. Myślała o tym nieomal z czułością. Zeszła ścieżką dźwigając swą rozpacz z trzeźwym spokojem. Ale gdy ujrzała, że pies ją opuścił, miała ochotę zawrócić, wejść z powrotem na górę i skończyć z tym wreszcie. Okazało się w końcu, że nawet pies o nią nie dbał. „Ja myślałam, że jest do mnie naprawdę przywiązany. Dlaczego tak udawał wobec mnie? Nie wyobrażałam sobie, aby mnie coś mogło więcej zranić. Och, tak! Byłabym zawróciła na górę, ale poczułam się nagle taka zmęczona, tak bardzo zmęczona. A i pan tam był. Nie wiedziałam, jak pan postąpi. Byłby pan może chciał pójść za mną, a ja nie mogłam biec — szczególnie pod górę — i szczególnie wtedy.” Podniosła nieco swą bladą twarz i wydało się dziwne słyszeć w jej ustach takie słowa. O rannej porze w tej dzielnicy miasta jest stosunkowo mało przechodniów. Szeroka, nie kończąca się perspektywa ulicy Wschodnio—Indyjskich Doków, długa perspektywa brunatnych murów z cegły, szarych chodników, błotnistej jezdni dudniącej posępnie pod ładownymi wozami i platformami ginęła w oddali, nędzna i przygnębiająca swą rozległą pospolitością, tym niesłychanym ubóstwem kształtów i barw życia, pod surowym, obojętnym niebem wymiecionym przez wiatr do jasnego błękitu. Poprzedniej nocy padało. Nawet blask słoneczny wydawał się ubogi. Na szerokim, płaskim wzniesieniu chodnika przed zaokrąglonym frontonem hotelu od czasu do czasu zawirowało wokoło nas parę strzępów papieru, trochę kurzu i słomy. Flora de Barral milczała chwilę. A ja powiedziałem: „A na drugi dzień miała pani inny pogląd na tę sprawę.” Znów podniosła na mnie oczy z tym szczególnym wyrazem — uświadomionej niewinności. I znów jej blade policzki przybrały najjaśniejszy odcień różowej barwy — słaby odblask rumieńca. „Następnego dnia — rzekła wyraźnie — już nie myślałam. Pamiętałam. To wystarczyło. Pamiętałam o tym, o czym nie powinnam była nigdy zapomnieć. Nigdy. A tego samego dnia wieczorem przyjechał kapitan Anthony.” „Ach, tak. Kapitan Anthony” — szepnąłem. A ona powtórzyła także szeptem: „Tak! Kapitan Anthony!” — Słaby rumieniec żywego ciepła znikł z jej twarzy. Jeszcze ciszej i nie patrząc na nią odważyłem się zapytać: „Wydał się pani sympatyczny?” Spuściła swe długie czarne rzęsy, jak gdyby z wyrachowaną dyskrecją. Przynajmniej tak mi się wydało. A przecież nikt nie mógł mi zarzucić, żebym się do dziewczyny odnosił nieżyczliwie. Ale w tym właśnie rzecz! Niech mi kto wytłumaczy, dlaczego na tym świecie ci, którzy nie mają przyjaciół, tak samo jak biedni, są zawsze trochę podejrzewani, jak gdyby prawość i delikatność były przywilejem nielicznych wybranych. „Czemu się pan o to pyta?” — powiedziała po chwili podnosząc na mnie z nagła oczy z wyrazem szczerości, która na tej samej zasadzie (że nie należy ufać wydziedziczonym) mogła być uważana za dwuznaczną. „Chce się pani zapytać, jakie mam prawo…” — Zrobiła lekki ruch ręką w podniszczonej brązowej rękawiczce, jak gdyby chciała zaznaczyć, że nie może kwestionować niczyich praw względem takiego wyrzutka społeczeństwa, jakim była. Może powinno mnie to było wzruszyć, gdy ja tylko stwierdziłem zupełny brak pokory… „Nie mam żadnego prawa — ciągnąłem dalej — po prostu zainteresowało mnie to. Pani Fyne — za dużo by mówić o tym, jak do tego doszło — opowiadała mi o pani, opowiadała… wiele.” „Na pewno opowiedziała prawdę” — przerwała nagle Flora nieoczekiwanie ochrypłym głosem. Suknię, którą miała na sobie, dała jej pani Fyne. Naturalnie spojrzałem na nią. Nie mógł to być dar otrzymany w ostatnich czasach. Suknia była obcisła, czarna, z fiołkowymi jedwabnymi wyłogami pokrytymi deseniowym tiulem i bynajmniej nie wyglądała świeżo, prawie że była wytarta; podkreślała szczupłość Flory, a jej półżałobny charakter dobrze pasował do bladej twarzy, wśród której tylko czerwone, nieskore do uśmiechu usta zdawały się płonąć gorącą, żywą krwią i namiętnością. Mały pan Fyne jakoś bardzo długo nie wychodził z hotelu. Czyżby przekonywał, pouczał, napominał? Czyżby odkrył w sobie zdolności i zamiłowanie w tym kierunku? Albo też może głęboka niechęć do całej tej historii kazała mu zbliżać się do sedna sprawy klucząc i intrygując tylko kapitana Anthony, tego opatrznościowego człowieka, który jeśli lada chwila spodziewał się dziewczyny, musiał być jak na torturach i zapewne wyskakiwał ze skóry z niecierpliwości, aby jak najprędzej ujrzeć za drzwiami swego szwagra. Jak się to stało, że nie mógł prędzej pozbyć się Fyne’a? Niekoniecznie od razu musiałby go wyrzucić przez okno, ale mógłby się posłużyć innym śmiałym sposobem. Z pewnością Fyne’owi nie udało się wpłynąć na niego. Nie miałem wszakże wątpliwości, że Anthony był człowiekiem, który ulega wpływom. Dziewczyna stojąca przede mną na chodniku była tego najwymowniejszym dowodem — i to nawet dość wzruszającym. W pewnej chwili nasze błądzące tu i ówdzie spojrzenia spotkały się. Było coś komicznego w całej sytuacji, w tej biednej dziewczynie i we mnie samym, gdy tak razem czekaliśmy na szerokim chodniku koło narożnej piwiarni na wynik śmiesznej misji pana Fyne. Ale gdy komiczne sprawy są sprawami ludzkimi — szybko stają się przykre. Tak, Flora była bardzo niespokojna. Zastanawiałem się, czy to bolesne napięcie jej oczekiwania płynęło — powiedzmy to otwarcie — z uczucia głodu czy miłości. Odpowiedź wzbudziłaby zapewne zainteresowanie kapitana Anthony. Co do mnie, w obecności młodej dziewczyny mam zawsze wrażenie, że marzenia o miłości — tak samo jak kojące tajemnice wiary — są nie do przezwyciężenia i że nigdy, przenigdy ani mężczyźni, ani kobiety nie rządzą się rozumem. Jakież mogłoby to być uczucie z jej strony? Przypomniałem sobie ton, jakim przed chwilą powiedziała: „Tego wieczoru przyjechał kapitan Anthony.” I zważywszy, jakie znaczenie miał w tym zestawieniu przyjazd kapitana, zdziwił mnie spokój, z którym mogła mówić o tym fakcie. Przyjechał do domu państwa Fyne. Wieczorem. Znałem ten późny pociąg. Zapewne kapitan przyszedł piechotą ze stacji. Była już bardzo późna pora. Nieomal widziałem ciemną, niewyraźną postać otwierającą furtkę od ogrodu. A gdzie ona była? Czy widziała, jak wszedł? Czy była gdzieś w pobliżu i czy, nic nie przeczuwając, słyszała na wyłożonej kamiennymi płytami ścieżce wiodącej do drzwi domu jego kroki niosące jej przeznaczenie, jej los? W mroku nocy, której grozę i ciemności zwiększał dla niej jeszcze cień śmierci, przybysz musiał jej się wydać zbyt obcy, zbyt daleki, zbyt nieznany, by wywrzeć na niej wrażenie siły żywotnej — tej siły, z jaką mężczyzna może zaważyć na losach kobiety. Spojrzała ku drzwiom wejściowym hotelu; wzrok mój podążył za jej spojrzeniem i oczy nasze raz jeszcze się spotkały, tym razem umyślnie. Powstawało między nami niepewne, jakby próbne zbliżenie. Spytała z prostotą: „Pan czeka, aż pan Fyne wyjdzie, prawda?” Musiałem przyznać się, że czekałem na wyjście pana Fyne. To wszystko. Nie miałem mu nic do powiedzenia. „Wczoraj dowiedział się ode mnie wszystkiego, co miałem mu do powiedzenia — dodałem znacząco. — Właściwie im obojgu. Wysłuchałem również wszystkiego, co oni mieli do powiedzenia.” „O mnie?” — szepnęła. „Tak. Rozmowa toczyła się o pani.” „Ciekawa jestem, czy opowiedzieli panu wszystko.” Jeżeli ona zastanawiała się nad tym, nie mogłem i ja o tym nie pomyśleć. Ale nie powiedziałem jej tego, tylko uśmiechnąłem się. Zasadniczą sprawą było powiedzenie wszystkiego kapitanowi Anthony. Ale byłem spokojny, że dobra siostra zadba o to. Czy można było jeszcze coś wyjawić — jeszcze jakieś nieszczęście, jeszcze jakieś rozczarowanie, którego ofiarą była ta dziewczyna? Wydawało się to niemal nieprawdopodobne, trudno to było sobie nawet wyobrazić. Co mnie w niej najbardziej uderzyło, to jej opanowanie — chyba tak to należy nazwać. Nie mógłbym powiedzieć, czy rozumiała, co zrobiła; zastanawiałem się nad tym. Była nie tyle nieodgadniona, co obojętna; i nie wiedziałem, czy ją za to podziwiać, czy wykreślić z mych myśli jako bierną ofiarę okrutnego niepowodzenia. Spoglądając wstecz ku tej chwili, gdy po raz pierwszy na drodze koło kamieniołomu mieliśmy sposobność rozmawiać ze sobą, musiałem przyznać, że były w niej pewne cechy, które wydawały się problematyczne. Nie wiem dlaczego, wyobraziłem sobie kapitana Anthony jako człowieka niezdolnego do inicjatywy; nie dlatego, żeby był obojętny, ale z powodu tej szczególnej nieśmiałość wobec kobiet, która często chodzi w parze z instynktami rycerskimi, z głęboką potrzebą przywiązania i wielką stałością uczuć. Tacy ludzie łatwo się wzruszają. Spotkawszy się z najmniejszą zachętą, korzystają z niej skwapliwie, z lekkomyślnością człowieka wygłodzonego. To tłumaczyło nagłość tej miłosnej intrygi. Tak! Wziąwszy nawet pod uwagę niedoświadczenie dziewczyny, nie mogła ona napotkać na większe trudności w swych zdobywczych zamiarach. Ona to musiała zacząć. A pomimo to stała tu cierpliwa, niemal obojętna, niemal godna politowania, czekając jak żebrak przed domem na obiecaną jałmużnę, nie mając prawa do niczego prócz litości. Obok nas przechodzili co chwila ludzie — to pojedynczo, to po dwoje, po troje; mieszkańcy tego krańca miasta, gdzie życie toczy się pozbawione wdzięku i blasku; przechodzili obok nas w swej zniszczonej odzieży ludzie o twarzach mizernych, wychudzonych, niespokojnych, znużonych lub po prostu pozbawionych wyrazu, płynęli ciemnym, posępnym strumieniem — nie były to życia, lecz zwykłe, nieważkie egzystencje, których radości, walki, myśli, troski i nawet nadzieje, nędzne i bez złudzeń, nie miały znaczenia dla świata. A gdy pomyślałem, że dla nich są one czymś istotnym, serce przytłoczył mi ciężar. Ale żadna spośród wszystkich tych istot, które przechodziły obok nas, nie wydała mi się w owej chwili tak wzruszająca w swej nieświadomej cierpliwości jak stojąca przede mną dziewczyna; żadnej też nie było tak trudno zrozumieć. Może dlatego że myślałem o rzeczach, o które nie mogłem jej zapytać. Istotnie nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia; lecz choć my dwoje byliśmy sobie w rzeczywistości obcy, łączyła nas sprawa najbardziej osobista i ostateczna — sprawa śmierci. Stworzyło to rodzaj więzi między nami, a nasze milczenie stało się ciężkie i kłopotliwe. Powinienem był ją tam opuścić, lecz jak ci to już powiedziałem poprzednio, fakt, że ją odwołałem znad brzegu urwiska, zdawał się w pewien sposób obciążać mnie odpowiedzialnością i za obecny jej skok w przepaść. A prócz tego była między nami jeszcze jedna osobista sprawa, która nasze milczenie czyniła bardziej ciężkim i kłopotliwym. Sprawa małżeństwa. Użyłem tu tego słowa nie tyle w znaczeniu samej ceremonii (co do tego nie miałem wątpliwości uważając kapitana Anthony za porządnego człowieka) czy też instytucji społecznej w ogólności, na którą nie mam żadnego poglądu, lecz użyłem go w odniesieniu do pewnej formy stosunku między ludźmi. Pierwsze dwa punkty widzenia nie są specjalnie interesujące. Co do ceremonii, myślę, że jest odpowiednia, instytucja zaś — ośmielę się twierdzić — pożyteczna, gdyż inaczej by nie przetrwała. Lecz uznany w ten sposób stosunek między dwojgiem ludzi ma tajemnicze pochodzenie, charakter i konsekwencje. Niestety, niepodobna młodej dziewczyny wypytać szczegółowo, z poufałością, jak młodego chłopca. Nie zdaje mi się, aby się to mogło udać nawet kobiecie; nie spotkałaby się z zaufaniem. Wśród kobiet nie ma tej choćby względnej lojalności, na którą mężczyźni mogą liczyć w stosunkach między sobą. Zdaje mi się, że każda kobieta zaufa raczej mężczyźnie. Cała trudność w tak delikatnej sprawie polegała na tym, jak dojść do porozumienia. Staliśmy więc tak w milczeniu wśród okropnego hałasu tej szerokiej ulicy zapchanej ciężkimi wozami. Wielkie, wysoko naładowane platformy posuwały się niby chwiejące się góry. Jak gdyby cały świat istniał tylko po to, by kupować i sprzedawać, i jak gdyby ci, którzy nie mieli nic wspólnego z wymianą towarów, byli ‘bez znaczenia. „Pani musi być zmęczona” — rzekłem. Trzeba było coś powiedzieć choćby dlatego, aby się przeciwstawić nużącemu, beznamiętnemu i przygnębiającemu hałasowi. Podniosła na chwilę oczy. Nie, nie była zmęczona. Nie bardzo. Nie przyszła piechotą. Dojechała pociągiem do stacji w Whitechapel i tylko stamtąd przyszła na piechotę. Ciężka to była pielgrzymka, ale kto wie, czy przywiodła ją tu miłość, czy konieczność? Tego właśnie chciałem się dowiedzieć. Nie jest to jednak pytanie, które można postawić bez ogródek, a nie wpadłem jakoś na żadne odpowiednie omówienie. Przyszło mi na myśl, że może ona sama tego nie wie — to znaczy, że nie zastanawiała się nad tym. Młoda kobieta najoczywiściej rozważała sprawę śmierci. Posunęła się nawet do utworzenia sobie pewnej jej koncepcji. Ale nad drugim przeznaczeniem człowieka: miłością — pewien jestem, że się nigdy nie zastanawiała. Czułem, że to, co łączy tego znajdującego się w hotelu nie znanego mi mężczynę i tę dziewczynę stojącą przede mną na ulicy, jest czymś zupełnie wyjątkowym. On zerwał ze swoją sferą, ona była poza nawiasem społeczeństwa. Ludzie, którzy powstają przeciw konwencjonalnym zwyczajom, zapominają o tym, że one to łatwiej pozwalają znieść zarówno radość, jak cierpienie. Lecz tych dwoje było poza wszelkimi przyjętymi zwyczajami. W pewnym sensie byli oni wolni od wszelkich więzów, jak nasi pierwsi rodzice. Trudność leżała w tym, że nie wiedziałem, co mam myśleć o Florze de Barral i o bracie pani Fyne. Lub, jeżeli wolisz, mogłem sobie wszystko myśleć, co na jedno wychodzi. Nieświadomość i chaos są blisko spokrewnione. Miałem ochotę poprosić dziewczynę choć o jedno słówko, które by posłużyło za wskazówkę dla mojej wyobraźni. Ale jakże się na to odważyć? Bywam czasem szorstki, ale z natury nie jestem niegrzeczny. Na przykład miałem ochotę zapytać: „Czy pani wie, co pani zrobiła?” — Takie ot pytanie. W każdym razie czas już był, aby jedno z nas coś powiedziało. Powinno to być pytanie, więc zapytałem: „Kapitan Anthony miał pani pokazać statek?” Wydało mi się, że była zadowolona, iż przemówiłem wreszcie, a również, że sama miała sposobność przemówić. „Tak, powiedział, że dziś rano to zrobi. Pan, zdaje się, wspomniał, że nie zna kapitana Anthony?” „Nie, nie znam go. Czy jest podobny do swojej siostry?” Miałem wrażenie, że ją to pytanie zaskoczyło; szepnęła z zakłopotaniem, które mnie zdziwiło: „Do siostry! Och! do pani Fyne!” — zawołała połapawszy się. Starała się uniknąć mego wzroku, gdy patrzyłem na nią zaciekawiony. Co za niezwykłe roztargnienie! Przez cały ten czas strumień szarych ludzi przepływał w pośpiechu koło nas z nieprzerwanym, posępnym szuraniem znużonych stóp po płytach chodnika. Światło słoneczne padając na brudne powierzchnie, na ubóstwo tonów i kształtów zdawało się być niższej jakości, radość jego była przyćmiona, blask przygasły i zamglony. Otoczony tym głucho wibrującym ulicznym hałasem musiałem podnieść głos. „Ależ chyba pani nie zapomniała o tym pokrewieństwie?” „Nie myślałam o tym — zawołała pośpiesznie. Po czym, gdy ja zastanawiałem się, co mogło w owej chwili zajmować jej myśli, zapytała: — Czy pan widział mój list do pani Fyne?” „Nie, nie widziałem — odkrzyknąłem, gdyż w tej chwili ogłuszył nas hałas dwukonnej platformy luźno załadowanej żelaznymi prętami, która wolno przejeżdżała obok nas. — Nie mieli do mnie na tyle zaufania.” — A przypomniawszy sobie, jak pani Fyne dała mi do zrozumienia, że dziewczyna jest niezrównoważona, dodałem: „Czy pani w tym liście wyznała wszystko bez zastrzeżeń?” Nie odpowiadała mi przez chwilę, a ja czekając myślałem sobie, że nic tak nie robi z człowieka wariata jak szczere wyznanie, a najbardziej niekorzystne jest wyznanie zrobione na piśmie. Nie spowiadaj się nigdy! Nigdy! nigdy! Niewczesny żart jest zawsze źródłem gorzkiego żalu. Może się przyczynić niekiedy do zguby człowieka, nie dlatego że jest żartem, lecz że jest niewczesny, a każde wyznanie jest zawsze niewczesne. Tylko ciekawość przez chwilę czyni je znośnym. Uśmiechasz się? Ależ tak jest naprawdę, bo gdyby było inaczej, człowiekowi, który się zwierza, przerwano by już po drugim zdaniu. Ile na tym świecie znasz dusz współczujących, na które możesz rachować? Jedną na dziesięć, na sto, na tysiąc, na dziesięć tysięcy? Ach! Jakiż zawód niosą te wyznania, jaki okropny zawód! Pragniesz współczucia, a tymczasem doznasz zaledwie przelotnej ulgi — jeżeli w ogóle jej doznasz. Gdyż każde bez wyjątku wyznanie porusza tajemne głębie charakteru słuchacza, głębie, z których on sam niejasno zdaje sobie sprawę. I tak sprawiedliwi triumfują w skrytości, szczęśliwych — wyznanie bawi, w silnych — budzi wstręt, słabych wytrąca z równowagi lub irytuje, zależnie od stopnia ich szczerości wobec siebie. A wszyscy w głębi serca piętnują cię mianem wariata lub bezwstydnika… Rzadko widziałem Marlowa w takim podnieceniu, w tak pesymistycznym i tak głęboko cynicznym nastroju. Przerwałem jego przemowę pytaniem, jaką odpowiedź dała mu Flora de Barral. Czy biedna dziewczyna przyznała się do swych zwierzeń wobec pani Fyne, wylanych na ośmiu stronach bitego pisma? Marlow potrząsnął głową. — Nie odpowiedziała mi. Przyjąłem jej milczenie za odpowiedź, zwróciłem tylko jej uwagę, że byłoby może lepiej, gdyby po prostu w domu zawiadomiła panią Fyne o tym, co zaszło. „Dlaczego pani tego nie zrobiła?” — zapytałem bez ogródek. Odparła na to: „Nie jestem zbyt odważna. — Podniosła wzrok na mnie i dodała znacząco. — Pan wie o tym. I pan wie także dlaczego.” Muszę zaznaczyć, że zdawała się znacznie łagodniejsza niż przy naszym pierwszym spotkaniu obok kamieniołomu. Była teraz zupełnie inna, niepodobna do tej zuchwałej, złej i zrozpaczonej dziewczyny o drżących wargach i obrażonym spojrzeniu. „Myślę, że pani rozsądnie postąpiła odchodząc od tego urwiska” — rzekłem. Podniosła oczy, w których było coś z dawnego wyrazu. „Nie to chciałam powiedzieć. Widzę, że pan chce koniecznie, abym przyznała, że pan mi uratował życie. Nic podobnego. Chodziło mi o tego podłego psiaka. To właśnie myśl, aby… aby wreszcie skończyć ze sobą, była tchórzostwem. To chciałam wyrazić, gdy powiedziałem, że nie jestem zbyt odważna.” „Och, ten psiak — odparłem od niechcenia. — Właściwie ten psiak wcale nie jest taki zły.” — Ale ona spuściła wzrok i ciągnęła dalej: „Taka byłam nieszczęśliwa, że mogłam myśleć tylko o sobie. To było małostkowe. I także okrutne. A poza tym nie zrezygnowałam z mojego zamiaru — w każdym razie nie wtedy.” Marlow zmienił ton. — Nie bardzo się znam na psychologii samobójstwa. Jest to problem, któremu rzadko ma się sposobność przyjrzeć z bliska. Znałem ongiś człowieka, który pewnego wieczoru przyszedł do mojego mieszkania i paląc cygaro, posępnie mi wyznał, że usiłuje wynaleźć jakiś przyjemny sposób opuszczenia tego świata. Nie zgłębiałem owej sprawy, ale następnego dnia ujrzałem go na meczu krykietowym bawiącego się dobrze w towarzystwie kilku kobiet. Jest to bodaj całkiem rozsądne stanowisko. Jeśli traktować samobójstwo jako grzech, to należy zań żałować przed tronem miłosiernego Boga. Lecz wydaje mi się, że wiara Flory de Barral pod opieką dystyngowanej nauczycielki musiała ograniczać się jedynie do zewnętrznych form. Wyrzuty sumienia objawiające się jako dojmujący wstyd i bezsilny żal są dla mnie zrozumiałe tylko wówczas, gdy w grę wchodzi krzywda bliźniego. Ale dlaczego ta dziewczyna, która — można by powiedzieć — żyła cierpieniem, dlaczego ona miałaby się gryźć w duszy wyrzutami sumienia jedynie dlatego, że pragnęła pewnego razu skończyć z życiem będącym dla niej pod każdym względem przekleństwem — tego nie mogłem zrozumieć. Pomyślałem, że zapewne był to jakiś niejasny wpływ utartych zwrotów językowych, jakieś tradycyjne czy odziedziczone poczucie — nieokreślony pogląd, że z punktu widzenia prawa samobójstwo jest zbrodnią; dalej — wpływ słów dawnych moralistów i kaznodziejów, które nasycają atmosferę przyczyniając się do powstawania wszelkich uprawomocnionych konwencyj moralnych. Tak, dziwiły mnie jej wyrzuty sumienia. Lecz gdy niespodzianie opuściła oczy tak nisko, że ciemne jej rzęsy zdawały się spoczywać na bladych policzkach, wyglądała skromnie i poważnie. Był to widok tak pociągający, że nie mogłem się powstrzymać od bladego uśmiechu. Ostatnią rzeczą, jaką mogłem przypuścić, było, że Flora de Barral zdolna będzie kiedyś i z jakiejś przyczyny wywołać na mych ustach uśmiech. Po krótkim wahaniu ciągnęła dalej: „Pewnego dnia poszłam tam, w to samo miejsce.” Zauważ, jakie ma znaczenie zwykła gra fizjonomii! Jeśli pamiętasz, o czym mówiliśmy, trudno ci będzie uwierzyć, że przyłapałem się na tym, iż uśmiecham się do tej poważnej dziewczynki. Muszę się też przyznać, że nigdy jeszcze nie byłem do niej tak przyjaźnie usposobiony. „Poszła tam pani? Aby skoczyć z tej skały? Jest pani stanowczą młodą osobą. No i cóż tym razem się stało?” Zaledwie widoczna zmiana w jej zachowaniu — może lekkie opuszczenie głowy — zaledwie widoczny ruch — uczyniły ją bardziej jeszcze poważną. „Wyszłam z willi — zaczęła trochę szybciej opowiadać — szłam drogą, pan wie, którą. Postanowiłam, że tym razem już nie wrócę.” Nie zaprzeczę, że słowa te, wypowiedziane spod ronda kapelusza (tak, z pewnością, głowę miała zwieszoną — spuściła ją w dół), przejęły mnie dreszczem, gdyż nigdy nie wątpiłem w jej szczerość. Z całą pewnością nie mogła to być udana rozpacz. „Tak — szepnąłem — pani poszła drogą.” „Gdy… — znów się zawahała z niewinną wstydliwością o całe światy odległą od tych tragicznych wypadków, po czym mówiła dalej: — …gdy nagle z jakiegoś pola wyszedł przez furtkę kapitan Anthony.” Zakaszlałem tłumiąc w ten sposób niewczesny wybuch śmiechu i wstyd mi się zrobiło siebie samego. Oczy, które na chwilę podniosła, głębina rozszerzonych źrenic, otoczonych kręgami ciemnego błękitu, zdawały się wyrażać niewinne cierpienie i niewypowiedzianą pogróżkę. Jak by to wyrazić? — było to wrażenie, jakie miewamy nocą, gdy widzimy przed sobą jakieś niewyraźne kształty i nie wiemy, na jaki kształt rzeczywisty natkniemy się za chwilę. Po czym spuściła znów powieki i oto znikła cała tajemniczość tego momentu poza trzeźwym wspomnieniem jej wzroku, mrocznego w blasku słońca i tak przejmująco spokojnego w brutalnym zgiełku ulicy. „A więc kapitan Anthony przyłączył się do pani?” „Otworzył polną furtkę, wyszedł na drogę i zaczął iść obok mnie. W ręku miał fajkę. «Czy pani wybiera się dziś daleko?» — zapytał.” Słowa te (gdy mówiła, przyglądałem się jej bladej twarzy) wstrząsnęły mnie lekkim dreszczem. Ona wciąż była poważna, niemal przesadnie poważna. „Naturalnie rozmawialiście już ze sobą przedtem?” — zagadnąłem. „Od czasu jak przyjechał, nie zamieniliśmy nawet dwudziestu słów — oświadczyła bez szczególnego nacisku. — Tego dnia powiedział mi dzień dobry, gdy spotkaliśmy się przed dwiema godzinami przy śniadaniu i ja mu powiedziałam dzień dobry. Nie widziałam go od tej pory aż do chwili, gdy wyszedł na drogę.” Pomyślałem sobie, że nie był to przypadek. Musiał ją obserwować. Byłem też pewien, że nie pytał o nią pani Fyne. „Nie spojrzałam na niego — mówiła Flora de Barral. — Nie chciałam już patrzeć na ludzi. Powiedział do mnie: «Moja siostra nie bardzo o nas dba. Trzymajmy się więc razem. Przeczytałem już wszystkie książki, jakie są w domu.» — Szłam dalej, ale on szedł za mną. Wydawało mi się, że powinien zostawić mnie samą, ale on ani myślał. Jakby nie zauważył, że nie chcę z nim rozmawiać.” Była teraz zupełnie spokojna. Zniszczona parasolka zwisała z jej splecionych dłoni na suknię. W napięciu skupiłem uwagę. Nie co dzień z ust dziewczęcych można usłyszeć taką z własnej woli opowiedzianą historię. Okropny hałas uliczny wzrósł na chwilę i przygłuszył parę jej słów. Było to irytujące. Następne słowo, jakie usłyszałem, było: „Dokuczyło.” „Dokuczyło to pani, że on szedł obok?” „Tak. Właśnie” — ciągnęła dalej, wciąż ze spuszczonymi oczami. Było coś zabawnego w jej postawie i tonie, gdy jednocześnie wyobrażałem sobie tę biedną bladą dziewczynę idącą na śmierć w towarzystwie kroczącego obok niej nieświadomego sytuacji mężczyzny. Czy istotnie nieświadomego? Nie wiem. Przede wszystkim byłem pewien, że to spotkanie nie było przypadkowe. Coś je poprzedziło. Czy to był człowiek, któremu mógł się przytrafić coup de foudre*, uderzenie gromu miłości? Nie zdaje mi się. Taka wrażliwość rzadko się na szczęście zdarza. Świat płomiennych kochanków w typie Romea i Julii wkrótce znalazłby koniec w barbarzyństwie i nędzy. Lecz faktem jest, że w każdym mężczyźnie (ale nie w każdej kobiecie) żyje kochanek, i z potencjalnego istnienia nieraz wywołać go może najmniej znaczący drobiazg — byleby się to wydarzyło w momencie psychologicznym: widok twarzy pod niezwykłym kątem, przelotna poza, owal policzka, który się nieraz może widziało, ale który ma w danej chwili zdumiewające znaczenie. To są naturalne rzeczy bardzo zagadkowe. Magiczne znaki. W tym wypadku nie wiem, jaki to był znak. Mogła to być jej bladość (nie była to martwa bladość ani bladość papieru); ta blada twarz z oczami jak błękitne płomienie i wargami jak czerwone węgle. W pewnym oświetleniu, przy niektórych pochyleniach głowy nasuwała myśl o tragicznych cierpieniach. Mogły to być też jej faliste włosy; a może właśnie ta ostra broda wysunięta nieco naprzód, broda mówiąca o niechęci i braku dystynkcji, a będąca zaprzeczeniem tajemniczej nierealności jej wątłej postaci. W każdym razie Anthony w pewnej chwili nagle „spostrzegł” dziewczynę i wtedy to „coś” się z nim stało. Może tylko przyszła mu do głowy myśl, że jest to jedna z kobiet, które dla niego „wchodzą w grę”. Potem nastąpiła ta zasadzka na drodze! Zdecydowany jej charakter nasuwa mi myśl, że była to sprawa owej brody nadającej Florze cechy „zwykłej śmiertelniczki”, a cecha taka nieraz jest dla kobiet korzystna. Gdyż mężczyźni, mam na myśli prawdziwych mężczyzn, którzy przez całe pokolenia tworzyli ideał kobiety, odznaczają się często nieśmiałością. Lecz kogóż nie onieśmielałby ideał? Przedsiębiorczy jest tylko sentymentalny błazen, nieomal zero; bo łatwo być przedsiębiorczym, gdy ktoś nie ma zamiaru wystawiać na próbę własnych ideałów. Cokolwiek to było, co ośmieliło kapitana Anthony, przylgnął on do Flory de Barral w sposób, który u tak nieśmiałego człowieka można by nazwać bohaterskim, gdyby nie był czymś zupełnie prostym. Kierując się polityką czy dyplomacją, naiwnością czy natchnieniem, mówił dalej, powoli, z rzadka przerywając. Wtem, jakby się nagle zorientował: „To zabawne. Wydaje mi się, że pani nie ma nic przeciwko memu nieproszonemu towarzystwu, ale czemu pani nic nie mówi?” Zapytałem ją, jaką mu dała odpowiedź. „Nic mu nie odpowiedziałam — rzekła swym równym obojętnym głosem, którym, jak się zdaje, zwykła była czynić intymne zwierzenia. — Szłam dalej. Zdawał się tym nie przejmować. Doszliśmy do podnóża kamieniołomu, gdzie ścieżka zaczyna iść ku górze, obok tego miejsca, gdzie pan tamtego dnia siedział przy drodze. Zaczęłam się zastanawiać, co mam zrobić. Gdy doszliśmy do szczytu, kapitan Anthony powiedział mi, że od lat, nieomal od czasów chłopięcych nie był na spacerze w damskim towarzystwie. Doszliśmy wówczas do miejsca, skąd powinnam była zawrócić i pójść przez pole. Miałam zamiar uciec. Ale byłby mnie dogonił. Wiedziałam, że tak zrobi i naturalnie nie pozwoliłby mi na to. Ale nie chciałam przed nim uciekać.” „Czemu pani nie poprosiła, aby panią zostawił samą?” — dopytywałem się z ciekawością. „Nic by sobie z tego nie robił — ciągnęła dalej z namysłem. — A ja co bym wtedy poczęła? Przecież nie mogłam się z nim kłócić. Nie miałam już dosyć energii, aby się gniewać. Nagle poczułam wielkie zmęczenie. Z trudem, potykając się szłam drogą prosto przed siebie. Kapitan Anthony opowiedział mi, że rodzina, którą odwiedzał w Liverpoolu — byli to jacyś krewni jego matki — rozproszyła się i odtąd z nikim się już nie przyjaźnił. Drogi ich się rozeszły; wszystkie dziewczęta powychodziły za mąż. Były to miłe dziewczyny i odnosiły się do niego przyjaźnie, w okresie gdy wyszedł zaledwie z lat chłopięcych. Powtórzył: «Miłe, wesołe, inteligentne dziewczęta. Usiadłam na wale pod żywopłotem i zaczęłam płakać.” „Musiała go pani niemało tym zdziwić” — zauważyłem. Anthony stanął wówczas podobno na drodze i patrzył na nią. Nie próbował się zbliżyć ani nie uczynił żadnego ruchu czy gestu. Tak mi to wszystko opowiedziała Flora de Barral. Widziała go przez łzy, zrazu jako zamglony cień na białej drodze, potem wystąpił wyraźniej, ale wciąż stał bez ruchu, jak gdyby pogrążony w myślach wobec dziwnego zjawiska, które wymaga jak najdokładniejszego rozpatrzenia. Flora dowiedziała się później, że nie widział on jeszcze nigdy płaczącej kobiety, a przynajmniej płaczącej w ten sposób. Był przejęty i zainteresowany zagadkowym jej zachowaniem. Flora zdawała sobie sprawę, że się jej przygląda, ale nie mogła się powstrzymać od płaczu. W istocie nie była zdolna do żadnego wysiłku. Nagle postąpił dwa kroki naprzód, pochylił się i ująwszy ją za ręce, które trzymała na kolanach, podniósł na nogi; znalazła się tuż koło niego, zanim zdołała zdać sobie sprawę, co się stało. Parę osób zbliżało się szybko drogą, kapitan Anthony mruknął: „Chyba pani nie chce, żeby się ludzie przyglądali. Co to za przełaz tam w płocie? Czy możemy wrócić przez pola?” Wyrwała ręce z jego uścisku (widocznie zapomniał je wypuścić ze swych dłoni), odsunęła się od niego i przeszła przez płot. Było tam duże, pełne białych owiec pole. Przecinała je na ukos wydeptana ścieżka. Po raz pierwszy obejrzała się, gdy przeszła już więcej niż połowę drogi. Mniej więcej w odległości pięciu stóp szedł za nią kapitan Anthony z wyrazem twarzy zdradzającym niezwykłe zainteresowanie. Czy to było zainteresowanie, czy żądza? W każdym razie pochwyciła na jego twarzy wyraz, który ją przestraszył, ale nie do tego stopnia, by chciała uciekać. W istocie tylko coś niesłychanie przerażającego mogło zmusić do ucieczki dziewczynę, której zabrakło już odwagi do życia. Jak gdyby go ośmieliło to spojrzenie rzucone przez ramię, kapitan Anthony zbliżył się do niej odważnie. Gdy był już koło niej, Flora odczuła jego bliskość tak bezpośrednio jak dotknięcie. Starała się tym nie przejmować, ale już się nie gniewała na niego; nie warto było. Wdzięczna mu była, że miał tyle rozsądku, by nie pytać o powód płaczu. Nie pytał naturalnie dlatego, że nie dbał o nią. Nikt na świecie nie dbał o nią, ani ci, co udawali troskliwość, ani ci, co nic nie udawali. Wolała tych ostatnich. Kapitan Anthony otworzył przed nią furtkę prowadzącą na następne pole, a gdy przeszli przez nią, zaczął iść obok Flory, nieomal ramię w ramię. Głos jego przyjemnie brzmiał tuż koło jej ucha. Pobyt w tej nudnej miejscowości może doprowadzić do melancholii. Siostra jego gryzmoli całymi dniami, bardzo to nieuprzejmie z jej strony. Napomknął o swych siostrzenicach jako o niegrzecznych, samolubnych małpkach, złych i źle wychowanych. Mówił dalej o swym statku, który miał stać w porcie przez miesiąc, rozmontowany dla naprawy. Najgorsze było to, że przyjechawszy do Londynu przekonał się, że nie może zająć pokoju, do którego się przyzwyczaił i gdzie mieszkał tak wygodnie, jak tylko było możliwie na stałym lądzie dla takiego zakamieniałego wilka morskiego. Próbując przy pomocy słów zagłuszyć i utrzymać w szachu tajemniczy i głęboki pociąg, jaki już odczuwał do tego delikatnego stworzenia z krwi i kości, o bladych policzkach, pociemniałych powiekach i oczach pełnych piekących łez, opowiadał dalej o sobie, że jest przysięgłym przeciwnikiem życia na lądzie — to okropność nawet dla prostego człowieka, nie mówiąc już o wszystkich tych dziwactwach i konwenansach, ceremoniach i afektacji. Nie cierpi tego wszystkiego, nie jest stworzony to tego. Wytchnienie, spokój i bezpieczeństwo znaleźć można tylko na morzu. Malowało to kapitana Anthony jako pustelnika, który porzucił nasz zepsuty świat. Dla mnie było to interesujące i niespodziewane, nic więcej. Lecz tę zbolałą i złamaną młodą duszę poruszyło do głębi. Wciąż jeszcze wzdrygała się czując jego bliskość, ale zaczęła go chciwie słuchać. Jego głęboki, przytłumiony głos działał na nią uspokajająco. Pomyślała nagle, że w grobie też jest spokój i wytchnienie. Słyszała, jak mówił: „Niech pani weźmie na przykład moją siostrę. Z pewnością nie jest ona złą kobietą. Zdaje mi się, że zaprosiła mnie tutaj, gdyż tak wypada i należy, ale nie wie, co ze mną począć. Tacy są wasi ludzie na lądzie; doskonale rozumiem, że ktoś może płakać. Byłbym już stąd wyjechał, tylko prawdę powiedziawszy nie mam przyjaciół, do których mógłbym się udać. — I dodał nagle: — A pani?” Zaprzeczyła ledwie widocznym ruchem głowy. Musiał ją obserwować i wyciągać wnioski. Po chwili milczenia powiedział z prostotą: „Gdy tu przyjechałem, myślałem, że pani jest nauczycielką dziewczynek. Moja siostra nie powiedziała mi ani słowa o pani.” Wówczas Flora odezwała się po raz pierwszy: „Pani Fyne jest moją najbliższą przyjaciółką.” „Tak samo i moją — powiedział bez odrobiny ironii czy goryczy, lecz dodał z przekonaniem: — Dowodzi to, jakie jest życie na lądzie. Lepiej je porzucić.” Gdy się zbliżyli do willi, odezwał się znów, jak gdyby nie mieli za sobą długiej, odbytej w milczeniu drogi. „W każdym razie nie będę jej pytał o panią.” Zatrzymał się, a ona poszła dalej sama. Te ostatnie słowa zrobiły na niej wrażenie. Wszystko, co mówił, zdawało się mieć jakby jakiś specjalny sens, ukryty pod zrozumiałym potocznym znaczeniem. Dopóki nie weszła we drzwi willi, czuła na sobie jego oczy. Oto co się stało. Narzucił dziewczynie swoją obecność. Kiedy omdlewającą ze zmęczenia niosła ją jak gdyby niesprzyjająca fala życia i gdy straciła nadzieję, że się sama z niej wydostanie, nagle poczuła, iż jest ktoś obok niej w tej groźnej toni. Było to dla niej, choćby nie zdawała sobie z tego sprawy, niesłychanie ważnym wewnętrznym wydarzeniem. Spotkali się znów o pierwszej na obiedzie. Skłonny jestem przypuszczać, że Flora będąc zdrową, choć pozornie wątłą dziewczyną, po odbyciu szybkiej przechadzki i spłakawszy się (nazwałbym płacz taki zbawczym płaczem, bywają bowiem różne gatunki płaczu) była głodna i zjadła obfity posiłek. Za to kapitan Anthony nie miał apetytu. Siostra jego zwróciła na to uwagę w sposób krótki i rzeczowy, a najstarsza z jego czarujących siostrzenic rzekła drwiąco: „Za dużo dziś rano chodziłeś, wuju Roderyku.” Łagodny wuj Roderyk zwrócił się na to do niej ze słowami: „Co taka młoda osoba może o tym wiedzieć?” — pełnymi takiej zduszonej wściekłości, że wszyscy przy stole otworzyli usta ze zdumienia i zamilkli do końca posiłku. Nie zwracał najmniejszej uwagi na Florę de Barral. Nie zdaje mi się, by to było spowodowane ostrożnością lub jakimś wyrachowaniem. Przypuszczam, że tak się nasycił jej widokiem, iż nie chciał patrzeć w jej stronę w obecności ludzi, którzy by krępowali jego wyobraźnię. Rozumiesz, że zlepiam tu tylko jej urywkowe, niepowiązane zdania. Następnego dnia Flora zobaczyła go w polu opartego o furtkę. Gdy mi to powiedziała, nie spytałem naturalnie, skąd ona się tam wzięła. Zapewne nie umiałaby tego wytłumaczyć. W tym wypadku trudność polega na tym, aby mieć wciąż na uwadze jej ówczesne warunki życia, na które się składały opuszczenie i obawa. Ów zakrawający na pustelnika marynarz, nie będący jednak ściśle mówiąc mizantropem, stał posępnie, opierając się o furtkę. Gdy zobaczył bladą i niespokojną Florę, która wędrowała drogą jak zbłąkane dziecko, włożył fajkę do kieszeni i zawołał: „Dzień dobry, panno Smith!” — niezwykle radosnym głosem. Ona, żyjąc na wpół życiem realnym, a na wpół wśród nocnych zmor, była jednocześnie bierna i niestała, i bardzo podległa nagłym impulsom. Zbaczając podeszła wpółprzytomna do furtki i patrząc mu prosto w oczy rzekła: „Nie jestem panną Smith. To nie jest moje nazwisko. Niech mnie pan tak nie nazywa.” Trzęsła się jak w pasji. Oczy jej były bez wyrazu. Kapitan w milczeniu otworzył furtkę, ujął Florę za ramię i wciągnął do środka. Po czym zamknął furtkę kopnięciem: „To nie jest pani nazwisko? Dla mnie to obojętne. Chodzi mi o panią, nie o jej nazwisko. — Z całą stanowczością odprowadził ją od furtki, mimo że opierała się z lekka. W jego oczach była jakaś radość, która ją przeraziła. — Pani nie jest przebraną księżniczką — rzekł z nieoczekiwanym wybuchem śmiechu, który wydał jej się mrożącym krew w żyłach. — I o to mi tylko chodzi. Niech pani zrozumie, że nie jestem ani ślepcem, ani głupcem. A nawet dla głupca byłoby rzeczą jasną, że pani miała ciężkie życie. Wiatr wieje pani w oczy i męczy się pani okropnie.” Najgorszy wydał jej się radosny błysk w jego oczach i drapieżny uśmiech ukazujący się przelotnie na jego wargach, jakby cieszył się z jej niedoli. Gdyż jej niedola sprzyjała mu i cieszył się, przepojony — zda się — zarazem najtkliwszą litością. Zwrócił jej uwagę, że przecież ona wie, kto on jest. Jest bratem pani Fyne. A jeśli jego siostra jest najlepszą jej przyjaciółką, w takim razie, do licha, czas, aby się znalazł ktoś, kto by się nią zajął. Flora kilkakrotnie usiłowała się uwolnić, ale on za każdym razem ściskał bardziej jej ramię i nawet potrząsał nią trochę, nie przestając mówić. Bliskość jego twarzy onieśmielała ją. Zdawało jej się, że usiłuje ją przejrzeć na wylot. Jasną było rzeczą, że świat źle się z nią obszedł. I gdy o tym mówił z oburzeniem, wszelkie ślady i znaki tych niewątpliwych dla niego krzywd zdawały się pogłębiać ów niewytłumaczony pociąg, jaki odczuwał do niej. Nie była to tylko litość, jak sądzę. Było to coś bardziej spontanicznego, perwersyjnego i podniecającego; coś, co budziło w nim poczucie, że gdyby tylko zdołał ją zdobyć, należałaby do niego tak całkowicie jak żadna inna kobieta. „Nie ma kłopotów — rzekł — od których bym pani nie uwolnił; naturalnie, o ile pani się mnie nie boi. Pani powiedziała, że nie ma przyjaciół. I ja też ich nie mam. Odkąd pamiętam, nigdy nikt o mnie nie dbał. Może pani zechce zadbać o mnie? Tak, żyję wprawdzie na morzu, ale kogóż pani tu zostawi? Nikogo. Nie ma pani nikogo bliskiego.” W tym momencie odwróciła się od niego i uciekła. Nie gonił za nią. Wysokie żywopłoty miotane wiatrem, rozległe pola, chmury pędzące po niebie i niebo samo, wszystko kręciło się wokoło niej wielkimi masami zieleni, bieli i błękitu, jak gdyby świat rozpadł się w ciszy i wirował i jak gdyby lada krok miała natrafić na próżnię pod stopami. Dobiegłszy do furtki wyszła przez nią i znalazłszy się na drodze zdała sobie sprawę, że nie ma odwagi się obejrzeć. Resztę dnia spędziła z córkami państwa Fyne, które dały jej do zrozumienia, że jest nudna i do niczego. Dobrze po podwieczorku, nieomal o zmierzchu, w małym ogródku przed willą nagle stanął przed nią kapitan Anthony (syn poety). Byli sami w owej chwili. Wiatr się uciszył. W ciszy wieczoru słychać było głosy pani Fyne i dziewczynek przechadzających się bez celu po drodze. Powiedział do niej surowo: „Czy pani zrozumiała?” Spojrzała na niego w milczeniu. „Że ja panią kocham” — dokończył. Potrząsnęła zaledwie widocznie głową. „Czy pani mi nie wierzy?” — zapytał przyciszonym, gniewnym głosem. „Nikt mnie nie pokocha — odpowiedziała bardzo spokojnie. — Nikt nie może mnie pokochać.” Milczał przez chwilę, niepomiernie zdumiony, zupełnie zresztą słusznie. Nie wierzył swym uszom. Był dotknięty. „Co? Jak? Nie mogę pani pokochać? Co pani o tym wie? To moja rzecz chyba! Jak pani śmie coś podobnego powiedzieć człowiekowi, który właśnie to pani oświadczył? Chyba pani zwariowała!” „Bliska jestem tego” — rzekła tonem powściągliwej szczerości i sprawiło jej to nawet ulgę, że mogła powiedzieć coś, co czuła, że jest prawdą. W ostatnich dniach kilkakrotnie czuła, że jest bliska tego rodzaju obłędu, który jest po prostu niesłychanie trzeźwą obawą. Czyste głosy pani Fyne i dziewczynek zbliżały się do nich, brzmiąc nienaturalnie w ciszy tego brzemiennego namiętnościami świata. Zaatakował ją pośpiesznie: „Co za głupstwo! Nikt nie może pokochać… Rzeczywiście! Ba! trzeba panią przekonać, że są tacy, co mogą… Ja, przede wszystkim. Nikt nie może… — syknął pogardliwie. — Raczej to pani nie może pokochać. Musiano coś pani zrobić. Coś złamało pani odwagę. Pani nie może śmiało spojrzeć w oczy mężczyźnie — ot, co jest. Dlaczego pani jest taka? Skąd pani się taka wzięła? To zrobiono panią taką. Te łotry — mężczyźni czy kobiety, ograbili panią nawet z nazwiska, jak się okazuje. Pani powiada, że się nie nazywa Smith. Więc kim pani jest?” Nie odpowiedziała. Mruknął: „Nie dbam o to.” — Zamilkł, gdyż już przy furtce rozległa się niedorzecznie zarozumiała paplanina córek państwa Fyne. Ale jeszcze nie wybierały się spać; poszły dalej. Czekał przez chwilę w milczeniu i bez ruchu, po czym tupnął nogą i stracił panowanie nad sobą. Warknął coś w dzikiej pasji. Pewna była, że grozi jej i wymyśla. Obelgi, jak wiemy, nie były jej obce, lecz tu wydawały się specjalnym okrucieństwem będącym dla niej czymś nowym. Zaczęła drżeć. Przerażało ją szczególnie to, że nie mogła odgadnąć, jakiego rodzaju były te okropne pogróżki i przezwiska. Nie rozumiała ani słowa. A jednak nie był to ten przejmujący strach, jakiego doznawała podczas innych, przeżytych dawniej, przykrych scen. Uczyniła niesłychany wysiłek, choć kolana uginały się pod nią, i zamierającym głosem poprosiła, aby ją wpuścił do domu. „Niech mnie pan nie zatrzymuje. To się na nic nie zda, na nic się nie zda” — powtarzała słabym głosem. Miała świadomość, że powstaje w niej nieprzezwyciężony upór, choć nie czuła gniewu do tego szalejącego człowieka. Nagle zaczął mówić wyraźnie i choć nie podniósł głosu, słyszała go zupełnie dobrze: „Na nic się nie zda! Na nic się nie zda! Jak śmiesz stojąc tutaj mówić mi takie rzeczy, mój ty blady błędny ogniku, mój strzępku mgły, mój smutny elfie! Jak śmiesz! Czyż nie przyjrzałem się tobie? Zostały z ciebie same oczy. Dlaczego jesteś zawsze taka blada, jakbyś widziała coś… Nie mów nic. Mnie się to bardzo podoba… I na nic się to nie zda! Myślisz naprawdę, że ja mógłbym teraz odpłynąć na rok czy więcej na koniec świata i zostawić cię samą! Jakże to! Zniknęłabyś jeszcze… i tak jest ciebie niewiele. Silniejszy wiatr gotów cię porwać. Nic cię nie trzyma na ziemi. Zaufaj mnie i morzu — ono jest głębokie jak twoje oczy.” Odparła: „To niemożliwe.” Milczał przez chwilę, po czym zapytał zupełnie innym tonem, tonem posępnej ciekawości: „Nie możesz mnie znieść? Czy to jest przyczyna?” „Nie — odparła odzyskawszy częściowo równowagę. — Zupełnie nie myślałam o panu.” Bezmyślne głosy córek państwa Fyne, które wołały’ na siebie, rozlegały się wśród ciemnych pól wysokimi i jasnymi tonami, Anthony mruknął: „Mogłabyś spróbować. Chyba że myślisz o kimś innym.” „Tak. Myślę o kimś innym; on nie ma nikogo prócz mnie, kto by o nim pomyślał.” Cień jego postaci ustąpił jej z drogi i nagle oparł się bokiem o drewniany słup werandy. Stała milcząc, zaskoczona tym niepewnym ruchem, kiedy głos jego powiedział tonem zupełnie dla niej obcym: „Odejdź w takim razie. Zniknij sprzed moich oczu — zdawało mi się, żeś powiedziała, że nikt cię nie może pokochać.” Gdy przechodziła obok niego, wydał jej się tak nieszczęśliwy, że w nagłym natchnieniu powiedziała: „Nikt mnie dotąd nie kochał — w ten sposób — jeśli panu o to chodzi. I nikt mnie tak nie pokocha.” Oderwał się gwałtownie od słupa; nie cofnęła się. Ale pani Fyne z dziewczynkami była już u furtki. Zrozumiał jedynie, że nie wszystko jeszcze przepadło. Nie było czasu do stracenia, pani Fyne z córkami wchodziła już przez furtkę. „Poczekaj” — szepnął jej tak rozkazująco (nie darmo był synem Carleona Anthony, domowego tyrana), że zatrzymała się na chwilę, dość długą, by usłyszeć, że ona nie może go tak zostawić, aby przez całą noc łamał sobie głowę nad głupstwami, których mu nagadała. Musi później, jak tylko będzie mogła, zejść na dół do ogrodu, tak aby nikt nie usłyszał. Będzie tam czekał na nią aż… aż do świtu. Nie wyobraża sobie przecież, że mógłby zasnąć? Musi przyjść, bo inaczej… Przerwał na tej nie dokończonej pogróżce. Zniknęła w nieoświetlonej willi, w chwili gdy pani Fyne wchodziła na werandę. Zdenerwowana, wstrzymując oddech w ciemnej bawialni, słyszała, jak jej najserdeczniejsza przyjaciółka powiedziała: „Powinieneś był, Roderyku, przyłączyć się do nas. — A potem dodała: — Czy nie widziałeś gdzie panny Smith?” Flora zadrżała spodziewając się, że kapitan wybuchnie i zleje na głowę panny Smith złorzeczenia, które ją zdradzą i wywołają przykre i poniżające wyjaśnienia. Wyobrażała sobie, że kipi w nim tajemnicze okrucieństwo. Ku jej wielkiemu zdziwieniu głos kapitana brzmiał jak zwykle, może miał tylko trochę posępny odcień: — „Panny Smith! Nie, nie widziałem panny Smith!” Pani Fyne zadowoliła się tym — w istocie niewiele ją to obchodziło. Flora odetchnęła z ulgą i poszła do swego pokoju na górę. Zamknąwszy cicho drzwi, upadła na krzesło. Przywykła do wymówek, wymysłów, do wszelkiego złego traktowania — z wyjątkiem tylko bicia. Niewytłumaczalne skądinąd wybuchy gniewu raniły, biczowały, deptały bezlitośnie jej młodość — głównie, jak się okazuje, dlatego że była córką finansisty de Barrala, skazaną na upokarzającą biedę na skutek zdrady ludzi, którzy w chwili krytycznej zwrócili się przeciw jej ojcu. I pomyślała z najczulszym uczuciem o tej wyprostowanej postaci w zapiętym długim surducie, o łagodnym głosie, który miał niewiele do powiedzenia swej córeczce. Zdawało jej się, że czuje jego dłoń obejmującą jej rękę. Podczas swych dorywczych wizyt w Brighton chodził zawsze trzymając ją za rękę. Ludzie przyglądali im się ukradkiem, orkiestra grała i było morze — błękitne, wesołe morze. Gdy byli razem, czuli się spokojni i szczęśliwi… Wszystko to minęło! Niesłychana obawa przed chwilą obecną tak ścisnęła jej serce, że omal nie krzyknęła głośno. Trwoga przed tym, co ją czeka, powoli przez te wstrętne lata niwecząca jej odwagę, wybuchła nagłym płomieniem panicznego lęku, który już dwukrotnie pchnął ją na szczyt urwistego kamieniołomu. Zerwała się mówiąc do siebie: „Dlaczego by nie teraz? Natychmiast? Tak! Zrobię to teraz, po ciemku!” — Sama okropność tej myśli zdawała się dodawać jej odwagi. Zeszła cicho po schodach i dopiero gdy otwierając drzwi przekonała się, że nie są zamknięte, przypomniała sobie pogróżkę kapitana Anthony: miał na nią czekać w ogrodzie przez całą noc. Zawahała się. Charakter tego człowieka niezupełnie był dla niej zrozumiały. Był gwałtowny. Lecz ona już przeszła tę granicę, gdzie pewne rzeczy mają znaczenie. Co on pomyśli o niej, gdy zejdzie do niego? Bo naturalnie tak to zrozumie. Ale nawet i to nie miało znaczenia. Nie mógł pogardzać nią bardziej, niż ona sama pogardzała sobą. Musiała być niezupełnie przytomna, przyszło jej bowiem na myśl, że może gdyby Anthony, zawiedziony, wpadł w nieopanowaną wściekłość i zadusił ją, nie byłby to najgorszy sposób, aby skończyć z życiem. „Przyszło to pani na myśl?” — zawołałem zdumiony. Spuściwszy oczy i wymawiając słowa z największym wysiłkiem i dokładnością (czerwone jej wargi zdawały się ledwo poruszać, tyle tylko, by mogła zostać usłyszana) potwierdziła, że istotnie myśl ta przyszła jej do głowy. Dreszcz przejmuje człowieka, gdy uświadomi sobie tajemne drogi, jakimi dziewczęta zdobywają doświadczenie. Była to bowiem myśl, przyznaję, istotnie szaleńcza, mogła jednak powstać jedynie z głębin tego rodzaju przeżyć, których Flora nie miała, i przekraczała znacznie to wszystko, co młoda dziewczyna mogła wiedzieć o najsilniejszym i najbardziej skrytym uczuciu ludzkim. „Naturalnie był w ogrodzie?” — rzekłem. „Tak, był.” — Ujrzała go na ścieżce, jak tylko zeszła z werandy. Stał zupełnie bez ruchu. Robiło to wrażenie, jakby od wielu godzin stał tu, z twarzą zwróconą ku drzwiom. Miotany zmiennymi nastrojami namiętności, czułości, gotów był na każdy szaleńczy krok. Znam tę głęboką ciszę, jaka zapada nocą w tym wiejskim zakątku, toteż wyobrażam sobie, że mieli uczucie, jakby na całym świecie było tylko ich dwoje. Sześć czy siedem wyniosłych wiązów rosnących szeregiem naprzeciw willi, po drugiej stronie drogi, powiększało jeszcze w ogródku ciemność nocy. Tych dwoje zaledwie mogło się w mroku rozpoznać. „A pani była bardzo przerażona?” — zapytałem. Chwilę zwlekała z odpowiedzią i rzekła podnosząc oczy: „Był uosobieniem delikatności.” Zauważyłem trzech wstrętnych, pijanych włóczęgów, żółtobladych i brudnych, którzy podeszli i stanęli szeregiem o dziesięć stóp od nas pod piwiarnią. Wpatrywali się w plecy Flory de Barral oczami niewidzącymi i ponurymi. „Może odejdziemy trochę dalej w tamtą stronę” — zaproponowałem. Odwróciła się natychmiast i odeszliśmy parę kroków, tyle tylko, by nie stracić całkowicie z oczu wejścia do hotelu i bym mógł je obserwować. Zresztą nie tak długo staliśmy tu z dziewczyną. Gdybyś od moich komentarzy oddzielił zamienione przez nas słowa, przekonałbyś się, jak niewiele ich było, licząc nawet wszystko, co ona mi tak nieoczekiwanie opowiedziała o swoich dziejach. Nie, słów tych było niewiele. A zdawało się, że w ogóle na tym się skończy. Nie mogłem się już niczego więcej spodziewać. Zwierzenia te — zważywszy, jak daleko zaszły — były same w sobie dość niezwykłe i trudno przypuszczać, by jakakolwiek inna dziewczyna pod słońcem zrobiła takie wyznanie. Odczuwałem także trochę wstydu. Początki naszej znajomości były aż nadto okropne. Zdawało mi się, że wykorzystałem jej zwierzenia, by ujrzeć jej biedną, zbłąkaną, przerażoną duszę bez żadnych obsłonek. Lecz byłem także ciekawy lub raczej — oddając sobie sprawiedliwość bez fałszywej skromności — byłem niespokojny; chciałem dowiedzieć się więcej. Niemniej miałem uczucie, że jestem szantażystą, gdy popróbowałem szczęścia rzuciwszy żartobliwą uwagę: „A więc zrezygnowała pani z projektowanej przechadzki?” „Tak, zrezygnowałam z przechadzki” — powiedziała powoli, nie podnosząc opuszczonych oczu. Po chwili podniosła je — było to niezwykłe wrażenie: jak gdyby otworzył się widok na błękit nieba, na otwarte zwierciadło wody. I w owej chwili zrozumiałem pragnienie tego człowieka, dla którego morze i niebo w jego samotnym życiu zdało się nagle niepełne bez tego spojrzenia, stanowiącego z nimi jak gdyby jedno. Nie na próżno był synem poety. Zajrzałem w te nieposkromione oczy, gdy ona mówiła dalej, przechodząc od sztywnej rzeczowości do najgłębszej powagi. Zaiste kobieta jest zmienna. „Chciałabym, aby pan wiedział, panie… — musiała przypomnieć sobie moje nazwisko — …panie Marlow, że musiałam napisać do pani Fyne, że nie byłam… że nie zrobiłam nic, aby zachęcić kapitana Anthony do takiego zachowania się wobec mnie. Nic nie zrobiłam, zupełnie nic. Nie przyczyniłam się do tego. To nie była moja wina — jeśli ona to ujmuje z tego punktu widzenia. Ale ona z jej poglądami powinna była zrozumieć, że ja nie mogłam, nie mogłam… Wiem, że mnie teraz nienawidzi. Myślę, że nigdy mnie nie lubiła. Myślę, że nikogo nigdy nie obchodziłam. Powiedziano mi kiedyś, że nikogo nigdy nie będę obchodzić, i przypuszczam, że to jest prawda. W każdym razie nie mogę o tym zapomnieć.” Okropne przejście z guwernantką zasiało w jej nieszczęsnej duszy trwałe zwątpienie i nie dającą się wykorzenić nieufność względem siebie i względem innych. Powiedziałem: „Niech pani pamięta, że uczciwość nakazuje albo zupełnie zaufać człowiekowi, albo wcale.” Spuściła nagle oczy. Zdawało mi się, że usłyszałem ciche westchnienie. Usiłowałem powrócić znów do lekkiego tonu, ale okazało się, że niepodobna opuścić terenu, który mi zapewnił moje stanowisko względem niej. „Pani Fyne jest niemądra. To bardzo zacna kobieta, ale przecież nikt nie może się spodziewać, aby pani odrzuciła nadarzającą się jej szansę po to tylko, aby pani Fyne mogła żywić o pani dobrą opinię. To byłoby już przesadą.” „Nie o moim życiu myślałam, gdy kapitan Anthony… rozmawiał ze mną” — rzekła z wysiłkiem Flora de Barral. Powiedziałem jej, że w takim razie źle zrobiła. Powinna była myśleć o swoim życiu i nie tylko o swoim, ale też o życiu człowieka, który do niej przemawiał. Pozwoliła mi dokończyć, po czym potrząsnęła niecierpliwie głową. „Myślałam o śmierci.” „A więc — rzekłem — gdy stał tam z panią przed domem, w istocie stał między panią a śmiercią. Usłyszałem to z własnych ust pani. Nie może pani zaprzeczyć.” „Jeśli pan uważa, że istotnie ocalił mi życie, to zdobył je dla siebie, ale nie dla mnie, och, nie! Ja przecież nie dla siebie… nie ze strachu! Tak! — I dokończyła porywczo: —Lepiej, żeby pan to wiedział.” Opuściła głowę, lekko kołysząc parasolką. Zastanawiałem się przez chwilę. „Czy pani zna język francuski?” — zapytałem. Zrobiła ruch głową oznaczający, że tak, ale nie okazała zdziwienia pytaniem ani nie przestała kołysać parasolką. „Odniosłem z różnych rzeczy wrażenie, że kapitan Anthony jest tym, co Francuzi nazywają un galant homme*. Cieszyłbym się, gdybym się dowiedział, że został potraktowany, jak na to zasługuje.” Zarys jej warg (mogłem je dojrzeć spod kapelusza) przybrał nagle wyraz powagi. Parasolka przestała się kołysać. „Dałam mu to, czego żądał — samą siebie” — rzekła bez najmniejszego drżenia i z uderzającą godnością w tonie. Pod wrażeniem bezpośredniości tych słów i sposobu, w jaki zostały wymówione, zawahałem się przez chwilę, co mam odpowiedzieć. Potem zdecydowałem się wyjaśnić kwestię do końca. „A pani uzyskała to, co chciała? Czy tak?” Córka znakomitego finansisty de Barrala nie odpowiedziała od razu na to pytanie mierzące w sedno rzeczy. Po czym podniósłszy głowę i patrząc w zamyśleniu na hałaśliwą ulicę, po której przepływały bez końca niezliczone towary, rzekła z głęboką powagą: „Okazał się niesłychanie wspaniałomyślny.” Ucieszyłem się słysząc te słowa. Nie dlatego, abym wątpił w miłość kapitana, ale ucieszyłem się usłyszawszy coś, co dowodziło, że Flora była wrażliwa i zdolna do wdzięczności; w tym wypadku miało to swoją wymowę. Można zrozumieć dziewczynę, która wobec pożądania męskiego uważa się za bezcenną. Mam tu na myśli dziewczynę z kręgu naszej kultury, która wprowadziła dytyrambiczną frazeologię do wyznań miłosnych. Zakochany godzi się na każdą banalność, wychwalającą przedmiot jego miłości, a w ten sposób pośrednio — także jego uczucie. W jaki sposób kapitan statku „Ferndale” dał dowód, że jest wspaniałomyślnym kochankiem, nie było dla mnie jasne. Lecz cieszyłem się, że ona to oceniła. Co za szczęście, że kobietom podobają się drobiazgi! I to nie jest wcale głupio z ich strony. Bowiem właśnie w drobiazgach przejawia się najlepiej prawdziwa uczciwość, ta, której one najbardziej potrzebują. Uczciwy stosunek do mijającej chwili. Stała, zadumana, utkwiwszy swój głęboki, nieruchomy wzrok w strumień ruchu ulicznego. Nagle powiedziała: „Chciałam pana zapytać… Naprawdę ucieszyłam się ujrzawszy pana tutaj1. Kto by się pana spodziewał tu, w tym właśnie miejscu, pod tym hotelem! Ja z pewnością nigdy… Widzi pan, to dla mnie bardzo ważne. Pan jest jedynym człowiekiem, który wie…” „Co ja wiem? — spytałem nie rozumiejąc zrazu, o co jej chodzi. Lecz po chwili zrozumiałem. — Dlaczego pani do tego wciąż powraca? — napomniałem ją, dosyć niezadowolony z przykrej roli, do jakiej mnie do pewnego stopnia zmuszała. — Istotnie, byłem jedyną osobą, która o tym wiedziała — dodałem. — Ale przecież po pani tajemniczym zniknięciu opowiedziałem państwu Fyne historię naszego spotkania.” Oczy, które podniosła na mnie, miały wyraz — powiedziałbym — marzącej, niezgłębionej niewinności. Jeśli zastanawiasz się, co przez to rozumiem, powiem ci tylko tyle, że widziałem raz czy dwa morze, które tak wyglądało przed wschodem słońca w spokojny, chłodny dzień. Jak gdyby rozmyślając głośno, powiedziała, że państwo Fyne zapewne nie będą o tym rozpowiadać. Nie wyobraża sobie… Dlaczego mieliby o tym opowiadać? Przytaknąłem, ponieważ ton jej był pytający. „Z pewnością. Nie ma powodu, dla którego…” — i pomyślałem sobie, że raczej będą woleli zatrzymać to dla siebie. Mieli inne tematy. Przypomniałem sobie wówczas, że mały pan Fyne siedząc w tym hotelu od niepamiętnych czasów miał możność wypaplać wszystko, o czym kiedykolwiek w życiu słyszał; przyszło mi jednak do głowy, że będzie on naturalnie przypuszczał, iż kapitan Anthony nie może się nic nowego dowiedzieć od niego o Florze de Barral. Dotychczas i ja tak przypuszczałem, ale przekonałem się, że się mylę. Najbardziej szczera kobieta nie będzie zwierzać się mężczyźnie bez konieczności. I tak być powinno. „Nie, nie! — powiedziałem uspokajająco. — To byłoby najzupełniej nieprawdopodobne. Czy to bardzo panią niepokoi?” „Widzi pan, gdy zeszłam na dół — powiedziała znów tym samym rzeczowym i sztywnym tonem — gdy zeszłam na dół do ogrodu, kapitan Anthony źle to zrozumiał…” „Naturalnie, mężczyźni są tak zarozumiali” — rzekłem. Wyobraził sobie, że przyszła do niego — to było dla mnie jasne. Cóż mógł innego pomyśleć? A potem okazał się „uosobieniem delikatności”. Było to coś zupełnie nowego dla tego biednego, wrażliwego, a mimo to tak odpornego stworzenia. Delikatność i namiętność! Czyż mogło być coś bardziej kuszącego dla strwożonego i wygłodzonego serca tej dziewczyny? Może gdyby był gwałtowny, byłaby mu wyznała, że zeszła na spotkanie ze śmiercią — nie z miłością. Przyszło mi na myśl, gdy patrzyłem na nią, taką młodą, pozornie wątłą, przy całym swym spokoju tak intensywnie żywotną, że może sama nie wiedziała schodząc do ogrodu, na jakie dąży spotkanie. Uśmiechnęła się z mojego taniego dowcipu lekko i nieudolnie, jak gdyby zupełnie nie przywykła się uśmiechać. Po czym rzekła ze zwykłą sobie wymuszoną rzeczowością, jak gdyby ze świadomą przesadą: „Nie chciałam, żeby wiedział.” Pochwaliłem to z całego serca. Zupełnie słusznie. Tak jest dużo lepiej. Lepiej go pozostawić na zawsze w tym błędzie, który był dla niego tak pochlebny. Usiłowałem trzymać się tonu komediowego, ale ona — zdaje się — była zbyt naiwna, by to zrozumieć. Ciągnęła dalej, patrząc w ziemię: „Och! pan tak sądzi? Gdy ujrzałam pana, nie wiedziałam, po co się pan tu zjawił. Ucieszyłam się, gdy pan do mnie przemówił, bo właśnie chciałam się do pana zwrócić. Chciałam prosić, że gdyby pan kiedyś — przypadkiem — spotkał kapitana Anthony — gdziekolwiek — pan przecież jest też marynarzem? — żeby pan nigdy nie wspominał mu — nigdy — że… że pan mnie tam widział.” „Moja droga pani — zawołałem, przerażony takim przypuszczeniem. — Dlaczego miałbym o tym mówić? Co panią skłania do przypuszczeń, że mógłbym mieć zamiar…” Podniosła głowę usłyszawszy mój podniecony głos. Nie rozumiała. Świat tak haniebnie ją traktował, że nawet zwykła przyzwoitość uczuć nie była jej znana. Nie było to jej winą. Rzeczywiście nie wiem, dlaczego by miała wierzyć czyimś obietnicom, ale wydawało mi się, że lepiej będzie, gdy jej przyrzeknę. Zapewniłem ją więc, że może liczyć na moją zupełną dyskrecję. „Prawdopodobnie nie zobaczę nigdy kapitana Anthony” — dodałem z przekonaniem, jako jeszcze jedną gwarancję. Przyjęła moje zapewnienie w milczeniu, bez żadnego gestu. Powaga jej miała w sobie pewną ostrość, może przyczyną tego była jej broda. Gdy wciąż patrzyliśmy na siebie, oświadczyła: „Ale naprawdę nie ma w tym żadnego podstępu. Chciałabym, aby pan mi uwierzył, że jeśli jestem tu dzisiaj, to nie ze strachu. Na pewno!” „Doskonale to rozumiem — rzekłem. Lecz jej spojrzenie, stanowcze i świadome, nabrało wyrazu powątpiewania. — Wiem — nalegałem. — Doskonale rozumiem, że to nie śmierci pani się bała.” Spuściła z wolna oczy, a ja ciągnąłem dalej: „Lecz jeśli chodzi o życie, to sprawa inaczej wygląda. Nie wiem, czy kto miałby prawo winić panią — choć może to był krok zbyt radykalny. Myślę teraz, że może raczej brzydota życia niż obawa przed walką…” Zadrżała wyraźnie: „Ale ja sama winie siebie! — zawołała z przejęciem. — Wstydzę się.” — I spuściwszy głowę zamieniła się w posąg żalu i wstydu. „Ale teraz będzie pani z dala od tych wszystkich okropności — rzekłem. — I z pewnością nie boi się pani morza. O ile wiem, pani jest wnuczką marynarza.” Westchnęła głęboko. Niewiele pamiętała dziadka. Był gładko wygolony, o czerwonej cerze i długich, śnieżnobiałych włosach. Miał zwyczaj brać ją na kolana i przytuliwszy jej twarz do swojej, przemawiać do niej czułym szeptem. Gdyby on teraz żył… Chwilę milczała. „Czy pragnie pani zobaczyć ten statek?” — zapytałem. Spuściła głowę jeszcze niżej, tak że nie widziałem wcale jej twarzy. „Nie wiem” — szepnęła. Poprzednio już podejrzewałem, że nie zdaje sobie sprawy z własnych uczuć. Cały ten zbieg okoliczności był tak niespodziewany i tak nagły. A ona nie miała żadnego oparcia ani doświadczenia: to, co przeszła, mogło tylko podkopać zaufanie do ludzi. Samotność jej była okropna i budząca litość. Po części, aby zmniejszyć własne przygnębienie, zauważyłem wesoło: „Wiem o kimś, kto pewnie z wielką niecierpliwością oczekuje pani.” „Przyszłam za wcześnie — wyznała z prostotą, otrząsnąwszy się. — Nic nie miałam do roboty, więc wyszłam.” Ujrzałem nagle nędzny, pusty pokoik na drugim końcu miasta. Dręczona niepokojem, nie mogła w nim wytrzymać; na samą myśl o nim ogarniało ją przygnębienie. Flora de Barral patrzyła z całą otwartością na swego przygodnego powiernika. „I przyszłam tutaj — ciągnęła. — Sama naznaczyłam wczoraj tę godzinę, ale kapitan Anthony nie miałby pretensji, gdybym się spóźniła. Powiedział, że czekając na mnie będzie przeglądał jakieś rachunki.” Zabawiła mnie myśl o synu poety, zbawcy najbardziej opuszczonej dziewicy czasów nowożytnych, tym mężu gwałtownym, delikatnym i wspaniałomyślnym, który siedział pogrążony aż po uszy w rachunkach okrętowych. „Nie wątpię, że nie miałby pretensji o to” — rzekłem z uśmiechem. Lecz dziewczyna miała spojrzenie posępne, a jej szczupła, blada twarz była wzruszająco zatroskana. „Jeszcze nie mogę w to uwierzyć” — szepnęła z niepokojem. „A jednak to prawda. Niech się pani niczego nie boi — powiedziałem dodając jej otuchy, ale musiałem natychmiast zmienić ton. — Lepiej, żeby pani odeszła trochę na bok” — i odciągnąłem ją gwałtownie. Ujrzałem Fyne’a wychodzącego z drzwi hotelu. Sprytna dziewczyna nie stawiając mi żadnych pytań odeszła z wolna w jedną stronę ulicy, gdy ja sam pośpieszyłem na spotkanie Fyne’a, który swym sprawnym krokiem piechura zbliżał się z drugiej strony. Chodziło mi o to, by go zatrzymać przed rogiem. Widocznie był zbyt pogrążony w myślach, by zwracać uwagę na to, co go otacza. Gdy zaszedłem mu drogę, o mało nie wpadł na mnie. „Halo!” — zawołałem. Był niesłychanie zdziwiony: „Pan tutaj! Chyba pan nie czekał na mnie?” Odpowiedziałem od niechcenia, że niespodziewany interes zatrzymał mnie w sąsiedztwie i ujrzałam go, jak wychodził. Patrzył na mnie uroczyście i z roztargnieniem, najwyraźniej myśląc o czymś innym. Zaproponowałem, aby wsiadł do najbliższego tramwaju jadącego w kierunku City. Słuchał nieuważnie, spostrzegłem, że był bardzo wzburzony. Wobec tego, że panna de Barral (która znikła nam z oczu) nie mogła w żaden sposób zbliżyć się do drzwi hotelu, póki tu staliśmy, zaproponowałem, żebyśmy poczekali na tramwaj po drugiej stronie ulicy. Posłuchał raczej lekkiego dotknięcia mej ręki niż moich słów, a gdy przechodziliśmy przez szeroką jezdnię pośród wolno posuwających się wozów, zawołał swym niskim głosem: „Nie wiem, które z nich dwojga jest bardziej szalone!” „Czyż to możliwe!” — odrzekłem wyciągając go spod samych pysków dwóch ogromnych, ospałych koni zaprzężonych do wielkiej platformy. Czysto instynktownie uskoczył w popłochu z jezdni na krawężnik chodnika; umysł jego nie brał najmniejszego udziału w tych ruchach. Podczas skoku, gdy pruł z powagą powietrze, nie przestawał wyładowywać swych obrażonych uczuć: „Nie uwierzyłby pan nigdy! Poszaleli oboje!” Postarałem się stanąć w ten sposób, aby Fyne był obrócony twarzą do mnie, a plecami do hotelu po drugiej stronie ulicy. Pierwsze zdanie, jakie bezzwłocznie wyrzucił z siebie, wydało mi się nieporozumieniem, twierdził bowiem, że kapitan Anthony był zadowolony, gdy go zobaczył. Trudno istotnie uwierzyć, by natychmiast po otworzeniu przez niego drzwi brat jego żony mógł zawołać: „Ach, to ty! Właśnie pragnąłem cię zobaczyć!” „Zastałem go piszącego testament” — z przejęciem ciągnął dalej Fyne swym głębokim piersiowym głosem. Było to dla mnie niespodzianką, lecz zachowałem nadal neutralne stanowisko, doskonale wiedząc, że czyny nasze same przez się nie są ani normalne, ani szalone. Nie rozumiałem wszakże, czym się tu było przejmować, a Fyne był wyraźnie podniecony. Zrozumiałem to lepiej, gdy się dowiedziałem, że kapitan Anthony chciał, aby Fyne był jednym z wykonawców jego testamentu. Zapisywał wszystko swej żonie. Żądanie to pociągało oczywiście za sobą pewne jakby usankcjonowanie ze strony Fyne’a wydarzeń, dla przeciwdziałania którym wysłała go żona, wydało więc mu się zupełnie szalone. „Wybrał mnie! — Właśnie mnie spośród wszystkich ludzi!” — powtarzał złowrogim tonem. Ale spostrzegłem, że był wystraszony. Taki brak taktu! „Wiedział, że przysłała mnie jego siostra. Jak można postawić człowieka w takiej fałszywej sytuacji — użalał się Fyne. — Zmusiło mnie to do tak ostrego wystąpienia w tej nadzwyczaj przykrej sprawie, na jakie nigdy bym się kiedy indziej nie zdobył.” Nie spuszczając oczu z wejścia do hotelu zwróciłem mu zwięźle uwagę, że on i jego żona są jedynymi łącznikami kapitana z krajem. Kogóż innego mógłby o taką rzecz poprosić? „Tłumaczyłem mu, że swym postępowaniem zrywa te więzy — oznajmił uroczyście Fyne. — Że zrywa je raz na zawsze. I dlaczego, dlaczego?” Wlepił we mnie oczy. Mógłbym może dać mu co do tego informacje, ale milczałem. Zaczął znów mówić: „Moja żona zapewniła mnie, że dziewczyna nie kocha go wcale. Opiera się pod tym względem na liście, który od niej dostała. Był w nim ustęp, gdzie właściwie przyznaje się, iż bez skrupułów przyjęła jego oświadczyny, i pisze mojej żonie, że przypuszczalnie nie potępi jej za to, gdyż uczyniła to we własnej obronie. Moja żona ma na te sprawy swoje poglądy, ale ten list paczy je w sposób krzywdzący. Tak, krzywdzący.” Poczciwina zrobił tu pauzę, po czym dodał z naciskiem: „Nie powiedziałem o tym szwagrowi, to jest o poglądach mojej żony.” „Naturalnie — odparłem. — Jaka byłaby stąd korzyść?” „Po prostu zakochał się — przyznał Fyne takim tonem, jakby to było jakieś okropne odkrycie. — W życiu swoim nie spotkałem czegoś równie beznadziejnego i niezrozumiałego. Przeraziło mnie to i… i zasmuciło — dodał, a ja patrzyłem na niego z ciekawością, zastanawiając się, czy znakomity urzędnik i wybitny piechur odczuł w tym hotelowym pokoju East Endu podmuch urzekającej, wielkiej a złowrogiej miłości, która przepłynęła obok niego. Przez chwilę wyglądał jak ktoś, kto widział ducha czy jakąś nadprzyrodzoną zjawę. Lecz wrażenie to znikło natychmiast i skinął głową, zirytowany jakimiś sprawami czysto ziemskimi: — To fatalna historia. Mój szwagier zupełnie nie zna kobiet!” — zawołał tonem głębokiej i doświadczonej mądrości. Nie umiem powiedzieć, do jakiego stopnia wyobrażał sobie, że sam zna kobiety. Nie wiem też nic o możliwościach, jakie miał, by móc je poznać. Lecz jest to sprawa, która — o ile się do niej podchodzi z niewłaściwą powagą — pozostaje całkowicie nieuchwytna. Niewątpliwie Fyne poznał nieco jedną kobietę, a była nią siostra kapitana Anthony. Należy jednak przypuszczać, że w tym wypadku były to bardzo poważne studia. Uśmiechnąłem się do niego uprzejmie, on zaś, jak gdyby go to ośmieliło czy sprowokowało, wybuchnął kończąc swoją myśl: „A ta dziewczyna nic nie rozumie… Istne wariactwo!” „Nie wiem, czy ich odosobnienie na morzu zmniejszy niebezpieczeństwo — rzekłem — ale w każdym razie będą mieli sposobność poznać się nawzajem bardzo dokładnie w tym samotnym t?te–?–t?te*.” „Do diabła z tym wszystkim! — zawołał głębokim głosem, który jednocześnie zabrzmiał tonem gorzkiej ironii — nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć tak dziwnie przejmującego głosu. — Pan zapomniał o panu Smith?” „Co za pan Smith?” — zapytałem z całą naiwnością. Fyne zrobił jakiś zupełnie małpi grymas. Zdaje mi się, że mimo woli, bo — jak wiadomo — fizjonomia poważna, wyrazista i wygolona, gdy się ją w niezwykły sposób wykrzywi, staje się podobna do małpiej. Widok ten był zdumiewający i nie tylko odebrał mi mowę, ale powstrzymał też bieg moich myśli. Musiałem mieć bardzo głupią minę. „Mojego szwagra bawiło, iż może mi dokuczyć twierdząc, żeśmy mu przedstawili tę dziewczynę jako pannę Smith — rzekł Fyne wpadając od razu w zgryźliwy ton. — Powiedział, że gdyby od początku znał jej prawdziwe nazwisko, może byłoby go to powstrzymało. Ale zrobił to odkrycie za późno. Prosił, abym powtórzył to Zoi, a także wiele innych głupstw.” Odniosłem wrażenie, że Fyne uciekł od człowieka, który w bezlitosnych żartach pragnął dać ujście swemu podnieceniu. Musiało to być dla niego bardzo przykre, zauważyłem też, że jego dostojna powaga została poszarpana. Poprzez te strzępy powagi ujrzałem teraz nowego, nie znanego mi Fyne’a. „Trudno w to uwierzyć — ciągnął dalej — ale ta dziewczyna uważa swego ojca jedynie za ofiarę. Nie wiem — wybuchnął nagle wyzbywszy się swej dostojnej powagi — czy uważa go za świętego, ale na pewno wyobraża sobie, że jest męczennikiem.” Jest to jedna z dobrych stron tego wspaniałego wynalazku, jaki stanowi więzienie, że można zapomnieć o tych, których tam wpakowano, jakby już byli nieboszczykami. Nie trzeba się o nich martwić, nie sposób im w niczym pomóc ani oni nie mogą zrobić nic, co by mogło dla kogoś mieć znaczenie. Wprawdzie kiedyś opuszczą więzienie, ale mała z tego korzyść i dla nich, i dla innych. Zapomniałem zupełnie o finansiście de Barral. Dziewczynę uważałem za sierotę, lecz w tej chwili oceniłem nagle wagę określenia Fyne’a: że jest sierotą ,,do pewnego stopnia”. Byłoby pod wszelkimi względami znacznie lepiej, gdyby ten głupi de Barral został w imię prawa rozstrzelany, ścięty, uduszony czy w jakikolwiek inny sposób stracony, był on bowiem niebezpieczny dla tego moralnego świata zamieszkanego przez tylu łatwowiernych, którzy nie umieją się sami bronić. Zwróciłem jednak Fyne’owi uwagę, że mimo tych wariackich poglądów dziewczyny nie można jej z tego powodu uważać za szaloną. „Myśli więc wciąż o swoim ojcu? Zapewne wydawałaby się nam normalniejsza, gdyby myślała tylko o sobie.” „Pewien jestem, że z rozpaczy «strzelała oczami» do kapitana Anthony” — rzekł poważnie Fyne. „Niech pan da spokój! — przerwałem. — Nie widział jej pan «strzelającej oczami». Pan nawet nie wie, jakiego koloru są jej oczy.” „Niech i tak będzie! Nie o to chodzi! Ale nie doszłoby do tego, gdyby ona… Wszystko jedno zresztą. Powiadam panu, że ona doprowadziła go do tego czy też, jeżeli pan woli, przyjęła go tylko dlatego, że myślała o swym ojcu. Przekonany jestem, że ani trochę nie chodzi jej o kapitana. Nie dba o nikogo i nigdy o nikogo nie dbała. Niech pan zapyta Zoi. Co do mnie, nie ganię jej za to — dodał Fyne pozwalając mi znów dostrzec w sobie poprzez strzępy i łachmany swej zniszczonej powagi coś nowego, czego istnienia nawet nie podejrzewałem. — Nie, na Boga, nie ganię za to biedaczki.” Milcząc zgodziłem się z nim. Przypuszczam, że w pewnym sensie możliwą jest rzeczą nauczyć się kochać. Jeśli w każdym z nas istnieje wrodzona iskra miłości, należy ją za młodu rozdmuchać. Iskra ta, jeśli ją kiedykolwiek Flora posiadała, została zgaszona w obfitości najwstrętniejszego żrącego płynu, jaki można sobie wyobrazić. Lecz dziwiło mnie, że Fyne to niejasno wyczuwał. „Nie kocha nikogo prócz tego głupiego oszusta–reklamiarza — ciągnął dalej zjadliwie, lecz już bardziej rozważnym tonem. — I Anthony to wie.” „Czyżby?” — rzekłem powątpiewająco. „Ona jest gotowa mu to sama powiedzieć — stwierdził Fyne ze zdumiewającą przenikliwością. — Ale j a w każdym razie sam mu to powiedziałem.” „Pan to zrobił? Naturalnie z polecenia pani Fyne.” Wobec mojej przenikliwości Fyne przymrużył tylko oczy jak sowa. „A jak kapitan Anthony przyjął tę interesującą informację?” — pytałem dalej. „Jak najgorzej — rzekł Fyne, który był istotnie w takim usposobieniu, że nie zważał już zupełnie na to, co gada. — Zmienił się zupełnie. Prosił, abym powiedział siostrze, że się powstrzyma od wyrażenia opinii o jej postępowaniu. To z jego strony nieprzyzwoite i niekonsekwentne. Powiedział jeszcze… Zmęczyła mnie ta dyskusja. Powiedziałem mu, że tłumaczy go jego stan podniecenia.” „Czy pan wie — rzekłem — człowiek więziony wydaje mi się czymś tak niewiarogodnym, okrutnym, taką zmorą, że trudno mi uwierzyć w jego istnienie, a w każdym razie nie w związku z jakimiś innymi istotami.” „Ale, do licha ciężkiego! — zawołał Fyne. — Przecież on nie jest skazany na dożywotnie więzienie. Wypuszczą go! Wkrótce wydostanie się na wolność. W tym cały kłopot. Po co go wypuszczają, chciałbym wiedzieć. Wydaje mi się to większym jeszcze okrucieństwem niż uwięzienie go. Kłopoczemy się tym od tygodni. Rozumie pan teraz?” Zrozumiałem wiele rzeczy! W pierwszym rzędzie — zastanawiające zdenerwowanie małego pana Fyne. Dalej — jak gdyby w posępnym mroku, poza światłem dziennym i ulicznym ruchem — ujrzałem postać męską, sztywną jak kij, posuwającą się drobnymi krokami, a obok niej szczupłą postać dziewczęcą. Posępny ten mrok był mrokiem nędznych zaułków, biedy, niedoli, głodu i zmarnowanego ludzkiego życia. Ulgą było dla mnie, że mogłem widzieć tylko ich beznadziejnie wyszarzałe plecy. De Barral był okropną zjawą. Lecz słowo „zjawa” było tu tylko wyszukanym zwrotem uprzejmej rozmowy, pomagało ukryć lęk, jaki budzą te sprawy. Więzienia są doskonałym urządzeniem. Otwiera się je i zamyka. Bardzo sprawnie. Zamyka — i otwiera. Wychodzi z nich wówczas coś na kształt trupa, aby błądzić po świecie, z którym nie ma już nic wspólnego, niosąc ze sobą przeraźliwie zgniłą atmosferę owej cichej siedziby. Wspaniałe urządzenie. Działa automatycznie, a gdy mu się lepiej przyjrzysz, doskonałość jego doprowadza cię do mdłości, co jest niemałym triumfem dla zwykłego mechanizmu. Niedobrze ci i boisz się. Ów strach omal nie wpędził tej biednej dziewczyny do grobu. Pomyśl, co to za uczucie ująć za rękę taką zjawę! Zrozumiałem teraz, jakie to wyrzuty sumienia przebijały w jej słowach. „Do diabła! — zawołałem. — Mają go teraz wypuścić! Nie przyszło mi to na myśl.” Fyne był pełen pogardy — nie wiem, czy dla mnie, czy w ogóle dla wszystkiego. „Chyba pan nie przypuszczał, że będą go trzymać w więzieniu do końca życia?” W tym właśnie momencie zobaczyłem Florę de Barral na zbiegu dwóch ulic. Potem jadące szybko jeden za drugim pojazdy zasłoniły mi czarną, smukłą postać z jedyną barwną plamą na kapeluszu. Szła wolno, mogła to być ostrożność lub też ociąganie się. Słuchając tego, co mówił Fyne, patrzyłem uważnie poprzez jego ramię, usiłując ją znów dojrzeć. A on coraz bardziej się zapalał, gdy równocześnie jego uroczysta powaga rozpadała się coraz bardziej w strzępy przy każdym następnym zdaniu. O to właśnie chodziło. Oboje z żoną doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Naturalnie Flora nigdy nie mówiła z panią Fyne o swoim ojcu. Wyobrażam sobie, że przyszłoby to jej z trudnością wobec przekonania o jego niewinności. Ale musiała o tym myśleć dniem i nocą. Co z nim zrobić? Gdzie się podziać? Jak związać koniec z końcem? De Barral nie miał nigdy przyjaciół. Jedynymi jego krewnymi byli okropni kuzyni z East Endu. Wiemy, jacy byli. Gdziekolwiek by się obróciła na tym niesprawiedliwym i uprzedzonym świecie, wszędzie czeka ją nędza. Czuła, że patrzeć na niego bezradnie byłoby ponad jej siły. Nie chcę twierdzić, że tak właśnie myślałem. Nie było to potrzebne. Po prostu wiedziałem to wszystko wówczas, gdy stałem tam i spoglądałem poprzez szeroką jezdnię tak uporczywie, że nawet nie słyszałem, co mówił mały pan Fyne, aż do chwili gdy, pełen oburzenia, podniósł swój głęboki głos: „Nie potępiam tej dziewczyny. On jest w niej zakochany — mówił — każdy to zauważy. Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób zdobyła taki wpływ na niego. Przyjęła jego oświadczyny tylko ze względu na swego ojca, tego zarozumiałego oszusta. Jeśli się przez chwilę nad tym zastanowić, staje się to zupełnie jasne, a właściwie nawet nie potrzeba się zastanawiać. Własnoręcznie to napisała. W owym liście do mojej żony wyznaje, że postąpiła bez skrupułów. Przyznaje się więc do tego, bo, chciałbym wiedzieć, co by to mogło innego znaczyć. Mają się więc pobrać, zanim ten stary głupiec wyjdzie z więzienia… Dopiero się zdziwi — z dziwną złośliwością zauważył Fyne. — U drzwi więzienia przywita go pani Anthony, pani kapitanowa Anthony. Nadzwyczaj to miłe dla Zoi. I o ile wiem, to mój szwagier chce również wziąć w tym udział. Mała uroczystość familijna. Nadzwyczaj to miłe, kiedy się nad tym zastanowić. Rozkoszne. Urocze rodzinne zebranie. We troje przeciw całemu światu — i tak dalej. I dla kogo to? Dla dziewczyny, która za grosz nie dba o niego.” Demon goryczy wstąpił w małego pana Fyne. Wprawił mnie w takie zdumienie, jak gdyby zmienił skórę z białej na czarną. Było to równie dziwne. Nastrój ten nie opuszczał go i nadal: „Na szczęście zawód marynarza ma też dobre strony. Dopóki będą wyzywać świat na morzu, z odległości osiemnastu tysięcy mil stąd, nic mi to nie szkodzi. Ciekaw jestem tylko, co na to powie ten interesujący starszy pan. Będzie to dla niego jeszcze jedna niespodzianka, mają bowiem zamiar natychmiast powlec go ze sobą na statek. Ma to być wybawienie. Niech pan tylko pomyśli, Roderyk Anthony to przecież syn dżentelmena…” Zrobiło to na mnie wrażenie. Sądziłem, że Fyne ma zamiar powiedzieć „syn poety”, jak zwykle, lecz obecnie daleki był od takiej próżnej pychy. Nie dokończone przez niego zdanie miało pewnie brzmieć: „i wuj moich córek”. Podejrzewałem, że tam na górze kapitan Anthony musiał go ostro potraktować i uraza dodała bodźca powolnemu zazwyczaj działaniu jego umysłu. Gdy coś pobudzi wyobraźnię takich mało pomysłowych ludzi, wpadają w ostateczność. „Niech pan tylko pomyśli! — zawołał. — Stłoczeni w dorożce we troje i kapitan Anthony, siedzący z szacunkiem naprzeciw tego zaskoczonego więziennego ptaszka.” Poczciwina roześmiał się, lecz śmiech ten zabrzmiał fałszywie w jego męskiej piersi, a myśl, że o mało co, o włos, a byłby podszedł do całej tej sprawy ze strony sentymentalnej, pogarszała jeszcze sytuację. Ale najwyraźniej Anthony nie był dobrym dyplomatą. Szwagier widać zrobił na nim wrażenie typowego burżuja o kamiennym sercu, że użyję tu wyrażenia lądowego. Co Fyne rozumiał przez „dyskusję”, nie wiem, ale nie miałem wątpliwości, że ta „dyskusja” doprowadziła obu do wielkiego wzburzenia. Nie mogę sobie wyobrazić, do jakiego stopnia tamten czuł się dotknięty, ale ten, który stał przede mną, był niezwykle zdenerwowany. „Zawiozą go dorożką na statek!” — mruknąłem pod wrażeniem zmiany, jaka nastąpiła w małym panu Fyne. „Taki mają zamiar. I jeśli wierzyć temu, co mi powiedział, w tej drodze od bramy więziennej do pokładu statku stopa jego zaledwie dotknie ziemi.” Ten odmieniony Fyne przemawiał umyślnie przytłumionym głosem, ale słyszałem go bez wysiłku. Głuchy hałas, na który składały się różne odgłosy ulicy, uciszył się na chwilę; nastąpiła jedna z takich przerw w ruchu, gdy zda się, że płynąca rzeka towarów wyschła u źródła. Mając teraz ponad ramionami Fyne’a otwarty widok, zdziwiłem się ujrzawszy, że dziewczyna wciąż stoi w miejscu. Myślałem, że już dawno poszła na górę, ale poznałem jej czarną, wiotką postać i bladą twarz pod różami kapelusza. Stała na brzegu chodnika, jak się stoi na brzegu strumienia, stała bez ruchu, jakby oczekiwała — lub nie wiedziała, gdzie się znajduje. Wydawało mi się, że obserwują ją ci trzej posępni, pijani włóczędzy (widziałem ich także, nie ruszyli się z miejsca nawet o cal). To było okropne. Tymczasem Fyne mówił mi niezwykłe rzeczy — naturalnie niezwykłe jak na niego. Naprzód oznajmił mi, że — w pewnym sensie — to istne błogosławieństwo. Potem zapytał, czy to nie szaleństwo obarczać się na całe życie takim wiecznym przypomnieniem. Codzienne życie. Samotne życie związane z morzem. Obarczyć takim dodatkowym ciężarem samotność, która sama przez się nie jest łatwa dla dwojga ludzi, jest czystą wariacją. Już na lądzie człowiek ma dość przykrości z niepożądanymi krewnymi, ale można z nimi zerwać lub przynajmniej czasami zapomnieć o ich istnieniu. On sam ma zamiar, o ile się da, zapomnieć o istnieniu swego szwagra. Oto ogólny sens jego uwag, nie zaś dokładnie powtórzone słowa. Pomyślałem, że istnienie szwagra nie sprawiało mu nigdy wiele kłopotu, ale że teraz będzie się musiał powstrzymywać od napomknień o „synu poety — pan wie”. Powtarzałem w przerwach „tak, tak”, bo nie chciałem, aby się odwrócił, i przez cały ten czas patrzyłem uważnie na dziewczynę. Myślałem sobie, że wiem teraz, co rozumiała pod słowami „był niesłychanie wspaniałomyślny”. Tak, wspaniałomyślność może przezwyciężyć wszystkie trudności. Ale w takim razie dlaczego ona nie idzie do swojego wspaniałomyślnego człowieka? Dlaczego stoi, jakby czepiała się tego stałego lądu, którego z pewnością nienawidzi, jak się nienawidzi miejsca, gdzie człowiek męczył się beznadziejnie i był nieszczęśliwy. Nagle poruszyła się. Czyżby chciała przejść na drugą stronę ulicy? Nie. Odwróciła się i zaczęła iść z wolna samą krawędzią chodnika; przypomniała mi się owa chwila, gdy zobaczyłem ją idącą brzegiem wysokiego na dziewięćdziesiąt stóp urwiska. Miałem to samo wrażenie; szła tak samo wyprostowana, smukła, trzymając sztywno głowę, z opuszczonymi lekko, splecionymi rękami — tylko dziś kołysała się w nich mała parasolka. Zdawało mi się, że jest jakieś zrządzenie losu w tej ostrożności, z jaką kroczyła ku niepozornym drzwiom z napisem na szybie: „Wejście do hotelu”. Stała teraz przed nimi; myślałem, że się znów zatrzyma, lecz nie! Zwróciła się sztywno ku drzwiom; w tej chwili nie było obok niej nikogo, miała wyłącznie dla siebie ten kawałek chodnika — zwróciła się więc ku nim z martwą powolnością, jak gdyby ją coś pchało z zewnątrz. „Przeklęty więzień!” — wybuchnął Fyne. W chwili gdy te słowa zabrzmiały przykro w moich uszach, ujrzałem dziewczynę, jak wyciągnąwszy ramię i pchnąwszy drzwi, uchyliła je i wsunęła się do środka. Widziałem wyraźnie ten ruch i rękę wysuniętą naprzód gestem lunatyczki. Znikła i czarna jej postać rozpłynęła się w mroku otwartych drzwi. Przez pewien czas Fyne milczał, a ja myślałem o dziewczynie, która wszedłszy po schodach stanęła przed mężczyzną. Czy patrzyli na siebie w milczeniu i czuli się sami na świecie, jak powinni się czuć kochankowie w chwili spotkania? Lecz dla marynarza ta szczęśliwa niepamięć była z pewnością nieosiągalna natychmiast po burzliwej rozmowie z Fyne’em, przedstawicielem tego porządku rzeczy, którego władza nie sięga poza brzeg morza. Do jakiego stopnia wzburzyła go ta dyskusja, nie umiałbym powiedzieć, gdyż nie wiem, czego ten gwałtowny kochanek musiał wysłuchać. „Zabierają więc starego ze sobą na morze — rzekłem. — Nie wiem rzeczywiście, co innego mogliby zrobić. Czy pan powiedział swemu szwagrowi, co pan o tym myśli? I ciekaw jestem, jak na to zareagował.” „Jak najgorzej — powtórzył Fyne. — Od pierwszej chwili zachowanie jego było obraźliwe i szydercze, choć nie mogę powiedzieć, żeby używał jakichś grubiańskich słów. Do wszystkich diabłów, nie jestem przecież głupim osłem! Ale on nie posiadał się z radości, że zdobył tę biedną dziewczynę.” „Nie ma wątpliwości, że teraz będzie znacznie mniej biedna i pożałowania godna” — mruknąłem. Miałem wrażenie, że radość kapitana Anthony działała na nerwy panu Fyne. „Powiedziałem mu po prostu, że jest wstrętnym egoistą” —oznajmił niespodziewanie. „Pan to powiedział? Że jest egoistą! — spytałem dość zdziwiony. — Ale jeżeli ona; przeciwnie, uważa go za wspaniałomyślnego?” „Co pan może o tym wiedzieć — warknął Fyne. Rysy i pęknięcia w jego dostojności zanikały, lecz dostojność ta zapowiadała się na zgryźliwą. — Wspaniałomyślność! Skłonny byłbym inaczej to nazwać. Nie, nie szaleństwem — wybuchnął, jak gdybym miał zamiar mu przerwać. — Jeszcze inaczej. Znacznie gorzej. Nie potrzebuję panu mówić, co mam na myśli” — dodał ponuro i znacząco. „Z pewnością — jeśli pan nie chce” — odparłem zimno. Od początku sprawy de Barral — Anthony, kiedy po raz pierwszy ujrzałem, jakie możliwości tkwią w małym panu Fyne, nigdy jeszcze nie wydał mi się tak interesujący. Możliwości, jakie odkrywamy w ludziach tępych, budzą w nas wielkie zaciekawienie, gdyż nasuwają myśl o legendarnych wypadkach „opętania”, niekoniecznie przez diabła, ale w każdym razie przez jakiegoś obcego ducha. „Powiedziałem mu, że powinien się wstydzić — rzekł Fyne. — Nawet, gdyby dziewczyna robiła do niego słodkie oczy, ale tak samo jak pan nie podejrzewam jej o to. Tak! Powinien się wstydzić wykorzystywać niedolę tej dziewczyny, która go nie kocha wcale.” „Czy pan przypuszcza, że jest aż tak źle? — spytałem. — Bo ja nie myślę.” „Co pan może o tym wiedzieć? — odparł z pełnym godności wejrzeniem. — Ja natomiast opieram się na liście do mojej żony.” „Ach tak, na tym sławnym liście. Ale przecież pan go nie czytał” — rzekłem. „Nie, ale mówiła mi żona. Zważywszy na okoliczności, napisanie przez dziewczynę takiego listu było rzeczą jak najbardziej niewłaściwą. Moja żona przekonawszy się, jak źle została zrozumiana, była ogromnie zmartwiona. Ale mało jeszcze tego. Wyczytała między wierszami gorsze rzeczy. Powiada, że dziewczyna w głębi serca jest przerażona.” „Życie mało jej dało powodów do odwagi czy też ufności wobec ludzi. To prawda. Jednak wydaje mi się to przesadą.” „Chciałbym wiedzieć, na czym pan opiera swoje zdanie? — zapytał Fyne tonem obrażonej powagi. — Nie widzę tu żadnej przesady. Czułem się upoważniony do tego, aby powiedzieć szwagrowi, że się myli, jeśli przypuszcza, iż postępowanie jego jest rycerskie i szlachetne. Widzę, że jest gotów zrobić wszystko, o co go ona poprosi, niemniej jest to nielitościwy układ.” Przez chwilę wydawało mi się, że istotnie może tak być. Fyne ujrzawszy zbliżający się tramwaj zszedł na jezdnię. „Czy pan ma jakiś projekt, bardziej litościwy dla niej?” — zawołałem za nim. Nie odpowiedział i dopiero wdrapawszy się na tylną platformę obejrzał się. Odruchowo kiwnęliśmy do siebie rękami i zamieniliśmy spojrzenia; jego zdawało się gniewne, moje — zdziwione. Muszę tu zaznaczyć, że spojrzenia te zamieniliśmy po raz ostatni: odtąd nie widziałem już nigdy państwa Fyne. Jak zwykle przytrafiła mi się rzecz zupełnie niespodziewana. Nie miało to nic wspólnego z Florą de Barral. Był to mój wyjazd. Wezwano mnie inaczej niż Florę. Nikt nie wymusił mojej zgody namiętną gwałtownością ani czułą łagodnością, którym jeszcze subtelniejszego czaru dodaje urok szlachetnej duszy. Szlachetność bowiem jest cnotą równie tajemniczą, jak wszystkie inne, ale o swoistym powabie. Jak najbardziej prozaicznie zaproponowano mi zajęcie na dobrych warunkach, które bez wzdragania przyjąłem, zdając sobie nagle sprawę, że już dość czasu zmarnowałem na lądzie. A gdy już raz otrząsnąłem się z lenistwa, wyruszyłem, jak zwykle, bardzo, bardzo daleko i na bardzo długo, co też jest dowodem mojego lenistwa. Jak daleko zaszła Flora, nie umiem tego powiedzieć. Ale powiem ci, co mi się wydaje: myślę, że doszła tak daleko, jak mogła — dokąd sięgała jej wytrzymałość — tak daleko, jak to było jej przeznaczeniem… CZĘŚĆ DRUGA RYCERZ ROZDZIAŁ PIERWSZY „FERNDALE” Wspominałem już, że z dziejami Flory de Barral zapoznawałem się stopniowo. Od chwili gdy doszedłem do tego punktu opowiadania, minął dłuższy przeciąg czasu, zanim znów spotkałem Marlowa. Wreszcie pewnego dnia, wczesnym wieczorem, wkrótce po obiedzie wszedł do mojego mieszkania. Oczekiwałem jego odwiedzin mając przygotowaną uwagę, która mi się nasunęła dopiero po jego odejściu. — Jestem ciekaw — wpadłem na niego natychmiast — skąd masz tę pewność, że Flora de Barral bywała na morzu. Bo ostatecznie żona kapitana statku „Ferndale” — ta „dama, której nie wolno przeszkadzać”, jak się wyraził stary dozorca okrętowy — niekoniecznie musiała być Florą. — Wiem chociażby stąd — odparł — że jestem w kontakcie z Powellem. — Doprawdy! — zawołałem. — Po raz pierwszy o tym słyszę. I od kiedy? — Od pierwszego dnia. Poszedłeś do miasta zostawiwszy mnie w tej gospodzie. Przenocowałem na lądzie. Rano Powell przyszedł na śniadanie. Gdy minęła pierwsza chwila zakłopotania, zwykła przy spotkaniu z człowiekiem, z którym przegawędziło się całą noc, przekonaliśmy się, że darzymy się sympatią. Nie zdziwiło mnie to odkrycie, gdyż wcześniej od nich zauważyłem, że lubią się nawzajem. — I nie przestaliście się widywać — powiedziałem. — Nie było to trudne. Powell włóczył się wciąż po rzece, więc żeby mu dotrzymać kroku, wynająłem od Dingle’a trzytonowy słup. Powell odnosił się do mnie życzliwie, ale był nieuchwytny. Nie myślę, by mnie unikał, lecz faktem jest, że miał zwyczaj znikać czasem z rzeki w tajemniczy sposób. Człowiek może wylądować byle gdzie i zaszyć się na lądzie, ale co zrobi ze swoim pięciotonowym kutrem? Nie może przecież zabrać go ze sobą jak walizkę. Potem, gdy się już o nim zapomniało, znów nagle ukazywał się na rzece. Nie lubię, aby ktoś brał nade mną górę, i dlatego wynająłem od Dingle’a krytą szalupę. Było na niej tyle miejsca, ile potrzeba na nocleg dla jednego człowieka i jednego psa. Ale nie miałem żadnego psiego przyjaciela, którego bym mógł zaprosić. Pies państwa Fyne, który ocalił życie Florze de Barral, był ostatnim moim psim przyjacielem. Żeglowałem więc samotnie, co na rzece czasami ma też swój urok. Leniwie rozmyślałem nad tajemnicą znikania Powella, rozglądałem się za statkami, myślałem o Florze, o losach ludzkich, a tymczasem — wiesz — to było całkiem proste. — Co było proste? — zapytałem naiwnie. — Tajemnica. — Tak bywa zazwyczaj — odparłem. Marlow patrzył na mnie przez chwilę w szczególny sposób. — A więc odkryłem tajemnicę znikania Powella. Wpływał zazwyczaj do jednej z zatoczek, które tworzą się podczas przypływu na wybrzeżu Essexu. Te zatoczki są tak niedostrzegalne, że póki dokładnie nie przestudiowałem mapy, nie wiedziałem o ich istnieniu. Pewnego popołudnia dostrzegłem łódź Powella kierującą się ku brzegowi. Zanim dopłynąłem do błotnistej mielizny, jego stateczek zniknął już przy brzegu, ale wtedy ujrzałem wjazd do zatoczki. Zaczynał się odpływ, zaryzykowawszy więc, że nagle utknę w błocie, skierowałem się w stronę lądu. Jedynym punktem, którym mogłem się kierować, był szczyt dachu jakiegoś małego budynku. Zawdzięczam raczej szczęściu niźli umiejętnemu sterowaniu, że udało mi się tam dopłynąć. Słońce zaszło już dość dawno, moja łódź sunęła jakimś krętym kanałem między dwiema niskimi, odarniowanymi groblami; po obu stronach ciągnęły się nizinne moczary Essexu, gdzie panował idealny spokój. Niski lot czapli, która po chwili zniknęła w mroku, był jedynym ruchem, jaki spostrzegłem. Przepłynąwszy około pół mili znalazłem się na wprost budynku, którego dach dojrzałem z rzeki. Wyglądał na małą szopę. Rząd pali wbitych w miękki brzeg podtrzymywał kilka desek stanowiących rodzaj pomostu. Wszystko to czerniało w zapadającym zmierzchu; zaledwie rozróżniałem bielejące koleiny na drodze biegnącej poprzez moczary daleko ku wyżynie. Cisza była zupełna. Na tle jasnego świetlistego pasma, ciągnącego się nisko na niebie, widziałem maszt na kutrze Powella, przycumowanym do brzegu nie dalej niż o jakieś dwadzieścia jardów za ową ciemniejącą szopą czy budynkiem. Zawołałem głośno. Nie było odpowiedzi. Przycumowawszy od tyłu moją łódź poszedłem brzegiem, by rzucić okiem na kuter Powella. Będąc o wiele większym od mojej szalupy osiadł już na mieliźnie. Żagle miał zwinięte, klapa małego luku była zasunięta i zamknięta na kłódkę. Powella nie było. Poszedł gdzieś przez te ciemne, ciche bagna. Nie dojrzałem w pobliżu ani jednego domostwa: zdawać się mogło, że w promieniu wielu mil nie ma tu żadnej siedziby ludzkiej; w coraz głębszym, spadającym na ziemię mroku nie mogłem dojrzeć ani jednego migocącego światła. Przypuszczałem jednak, że niezbyt daleko musi tu być jakaś wieś czy zagroda lub może tylko jedna z tych tajemniczych, małych gospód, które się czasem napotyka w najbardziej niespodziewanych i odludnych miejscach. Cisza była przygnębiająca. Wróciłem na moją łódź, ugotowałem sobie kawy na spirytusowej maszynce, zjadłem parę sucharów i wyciągnąłem się w tyle łodzi, aby paląc patrzeć na gwiazdy. Ląd był tylko cieniem, bezkształtny, cichy i pusty, aż nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się jakiś byk, podobny też do cienia. Podszedłszy odważnie do samego brzegu, jakby chciał wejść na pokład, wyciągnął pysk nad moją łodzią, raz jeden dmuchnął głęboko i odszedł z pogardą w ciemność, z której przyszedł. Nie spodziewałem się takich odwiedzin, choć zastanowiwszy się przez chwilę byłbym sobie uprzytomnił, że na tych bagnach musi być dużo bydła i owiec. Potem znów zaległa cisza. Mogłem sobie wyobrażać, że znalazłem się na bezludnej wyspie. I rzeczywiście, gdy tak leżąc paliłem, ogarnęło mnie uczucie zupełnego osamotnienia. Gdy jednak doszło ono do najwyższego napięcia, nagle i niespodziewanie usłyszałem na małym pomoście szybkie, stanowcze kroki. Ktoś przyszedłszy drogą stąpał teraz po deskach kołyszącym się krokiem. Mógł to być tylko Powell. Nagle przystanął zauważywszy, że przy brzegu są dwa maszty zamiast jednego, który pozostawił odchodząc. Zbliżył się cicho po trawie. Zdziwił się, gdy przemówiłem do niego. „Kto by pomyślał, że ujrzę tu pana!” — zawołał odpowiedziawszy na moje powitanie. Powiedziałem, że dobiłem tu w poszukiwaniu towarzystwa. Było to szczerą prawdą. „Pan wiedział, że ja tu jestem?” — zawołał. „Naturalnie — rzekłem. — Powiadam panu, że szukałem towarzystwa.” — To naprawdę poczciwe chłopisko — ciągnął dalej Marlow. I ma, jak się zdaje, tę właściwość, że zdziwienie jego szybko mija. Toteż jak najbardziej rzeczowym tonem powiedział: „W takim razie niech pan przejdzie na moją łódź. Wystarczy tego na kolację dla nas obu.” Trzymał pod pachą sporą paczkę. Jak łatwo się domyślić, nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Na jego kutrze była bardzo wygodna kabina, w której dwóch ludzi mogło nie tylko się przespać, ale i posiedzieć paląc fajkę. Luk naturalnie pozostawiliśmy szeroko otwarty. A co do jego zapasów, to nie były one najwykwintniejsze. Narzekał, że sklepiki we wsi są bardzo nędzne. W odległości półtorej mili znajdowała się duża wioska. Uderzyło mnie, że tak długo robił zakupy, ale naturalnie nic o tym nie wspomniałem. W ogóle nie chciałem mówić, pragnąłem tylko zacząć rozmowę, która by go pobudziła do zwierzeń. — I udało ci się to? — zapytałem. — Tak — odparł Marlow przybierając nieprzenikniony wyraz twarzy, który mnie lepiej upewnił o jego powodzeniu od najbardziej triumfującej miny. — A więc skłoniłeś go do zwierzeń? — zagadnąłem po chwili milczenia. — Tak… do zwierzeń osobistych. — Dotyczących tej sprawy? — Jeśli rozumiesz przez to — powiedział Marlow — że miały one dotyczyć rejsu „Ferndale”, to tak. Doprowadziłem do tego, że opowiedział o owym rejsie, który, nawiasem mówiąc, nie był pierwszą morską podróżą Flory de Barral. On sam, jak ci to mówiłem, jest człowiekiem prostodusznym, którego mało co dziwi. Należy do tych, którzy z faktów nie wyciągają teoretycznych wniosków. Zwykle tak bywa z ludźmi prawymi, zazwyczaj niezbyt przenikliwymi. Ale w tym wypadku nie miało to znaczenia. Znam — to jest — znamy już te dzieje od wewnątrz. Znamy historię Flory de Barral. Wiemy coś niecoś o kapitanie Anthony. Wiemy, jaka pod tą sytuacją kryła się tajemnica. Kapitan był upojony własną litością i czułością. Tak! Upojenie nie jest zbyt silnym wyrażeniem, gdyż, jak wiesz, miłość i pożądanie przybierają różne postaci. Sądzę, że dziewczyna była z nim szczera, szczerością kobiet, dla których całkowita szczerość jest niemożliwa, gdyż bezpieczeństwo ich zależy w dużej mierze od rozsądnego przemilczania. Nie bawię się w tanie dowcipy. W tych sprawach jest to koniecznością. Ponadto Flora wobec porywczości kapitana nie mogła się zdobyć na pewny ton głosu, nie miała bowiem czasu ani zrozumieć swych uczuć, ani zdać sobie sprawy z tego, co robi. Gdyby nawet mówiła zupełnie jasno, on zbyt był uniesiony radością, aby jej dokładnie wysłuchać. Nie chcę przez to powiedzieć, że był głupcem. Gdzież tam! Nie był tylko obznajomiony z konwencjonalnymi zwyczajami i musimy pamiętać, że jeśli chodzi o kobiety, nie miał żadnego doświadczenia. Mógł tylko idealizować swoją sytuację, a ideał bywa często płomienną wizją rzeczywistości. Wtedy zjawił się u niego Fyne, do najwyższego stopnia podbechtany, jeśli wolno mi się tak bez szacunku wyrazić, sposobem, w jaki żona zinterpretowała list dziewczyny. Przyszedł do niego, aby mu mówić rzeczy małostkowe i okrutne: jak gdyby ktoś wylał wiadro wody na ogień. Jasne, że był to wstrząs. Ale skutek wylanego wiadra wody bywa rozmaity. Zależy to od rodzaju ognia. Gdy płonie zwykła, sucha słoma, wtedy naturalnie… Ale tu nie mogło być mowy o słomie. Anthony ze statku „Ferndale” nie był i nie mógł być manekinem wypchanym słomą. Są płomienie, które pod wpływem wiadra wody wybuchają pod same niebiosa. Możemy sobie wyobrazić, co się stało, gdy po wyjściu Fyne’a pełna wahania dziewczyna weszła nareszcie na górą i otworzyła drzwi, podczas gdy nasz bohater (pewien tego jestem) nie zdążył jeszcze ostygnąć. Och, nie był on zimny, wprost przeciwnie. Nietrudno pojąć, że w pierwszej chwili upokorzenia i oburzenia mógł krzyknąć na nią: „To ty? Po coś tu przyszła? Jeśli jestem dla ciebie tak wstrętny, że musiałaś o tym napisać do mojej siostry, zwrócę ci słowo.” Ale, widzisz, tak się nie stało. Mam bowiem zupełną pewność, że wkrótce potem — jak to było ustalone — pojechali razem dorożką, aby zwiedzić statek. Na tej zasadzie utrzymywałem, że Flora de Barral była na morzu… — Tak. To się wydaje przekonujące — zgodziłem się z nim. — Ale nawet gdyby tak nie było, to jeśli, jak zdajesz się sądzić, rozpacz tej dziewczęcej twarzy miała jakiś perwersyjnie uwodzicielski urok, który poprzez współczucie działał na jego zmysły (a wszystko jest możliwe) — w takim razie nie mogły paść tego rodzaju słowa. — Mogły mu się wymknąć mimo woli — zauważył Marlow. — Jednak rozstrzygają tu fakty. Pojechali razem na statek. — Czy wnioskujesz z tego, że w ogóle nigdy jej nic nie powiedział? — dopytywałem się. — Żałuję, że nie byłem świadkiem chwili, gdy tam w hotelu spotkały się po raz pierwszy ich spojrzenia — rozmyślał głośno Marlow. — A może on nic nie powiedział. Ale taka „dyskusja” (jak to określił Fyne) musi na każdym pozostawić ślad. I możesz być pewien, że ta do głębi zbolała dziewczyna odczułaby najlżejszy nawet odcień chłodu. Była nieufna i nie mogło być inaczej, gdyż działanie zła jest o tyle silniejsze od działania dobra, że wciąż jeszcze nie mogła przestać uważać swojej ohydnej guwernantki za autorytet. Jakże można było się po niej spodziewać, że otrząśnie się ze złowrogiego wpływu tej długotrwałej władzy! Nie mogła przestać wierzyć w to, co jej powiedziano: że była w jakiś tajemniczy sposób wstrętna i niepociągająca. Dla niej było to okrutną prawdą. Ta, która przez tyle lat była dla niej wyrocznią, powiedziała ostatnie słowo w tej sprawie. Tylko inni nie umieli od razu dojrzeć prawdy… Nie posunę się tak daleko, by twierdzić, że wierzyła temu bezwzględnie. Byłoby to rzeczą prawie niemożliwą. Ale czyż nawet ci spośród nas, którzy słyszą najwięcej pochlebstw, ci najbardziej zarozumiali, nie miewają chwil zwątpienia? Nie wiem. Może są takie szczęśliwe istoty na tym świecie, które nie wierzą, aby w nich było cokolwiek złego. Co do mnie, powiem ci, że przed wielu laty doszło do moich uszu, że osobnik, z którym miałem do czynienia przy pewnej transakcji — sprytny jegomość, którym rzeczywiście pogardzałem — opowiadał na wszystkie strony, że jestem skończonym hipokrytą. Nie mógł nic o tym wiedzieć, ot coś mu przyszło do głowy i zaczął to rozpowiadać. Nie dałem mu żadnego powodu do takiej właśnie obmowy. A jednak do dzisiejszego dnia są chwile, gdy przychodzi mi to na myśl i mimo woli pytam sam siebie: „A jeśli to jest prawdą?” Głupstwo, ale parę razy nieomal wpłynęło to na moje postępowanie. A nie byłem przecież wrażliwą, naiwną młodą dziewczyną. Od dawna wiedziałem, co ten jegomość jest wart. Nigdy nie miał dla mnie takiego autorytetu ani władzy nade mną jak ta okropna guwernantka nad Florą de Barral. Widzisz, jaka jest potęga sugestii? Jesteśmy zdani na łaskę jakiegoś nieżyczliwego słowa. Dźwięk, zwykły ruch powietrza zapada czasem głęboko w naszą duszę. Gwałtowność Roderyka Anthony z początku bardziej zdumiała Florą, niż ją przekonała. Dała się pociągnąć tej tajemniczej sile, którą sama zbudziła, tak jak jej ojciec wydobyty został z nizin przez niespodziewaną potęgę udanej reklamy. Pojechali tego ranka na statek. „Ferndale” wpłynął właśnie do basenu ładunkowego. Jedyną żywą istotą na statku był dozorca — czy to był ten sam, którego nam opisał Powell, czy inny, tego nie wiem. Pewnie ktoś inny. Ten, spojrzawszy przez burtę, ujrzał, wedle własnych jego słów, „kapitana, który wypłynął zza rogu najbliższego składu w towarzystwie jakiejś dziewczyny”. Spuścił trap na nabrzeże… — Skąd wiesz o tym wszystkim? — przerwałem. Marlow rzucił niecierpliwie: — Dowiesz się z czasem… Flora weszła pierwsza na pokład i stała bez ruchu aż do chwili, gdy kapitan ujął ją pod ramię i zaprowadził na rufę. Dozorca wpuścił ich do sali jadalnej. Miał klucze od kabin, więc łaził utykając za nimi. Kapitan kazał mu otworzyć wszystkie drzwi, każdziutkie bez wyjątku drzwi: messę oficerską, korytarze, spiżarnię, przednią kabinę — a potem go odprawił. Statek miał wspaniałe urządzenia. Na końcu korytarza prowadzącego z górnego pokładu była długa sala jadalna; ozdoby jej były już trochę zniszczone, ale imponowała swymi rozmiarami i komfortem. Dywany były rozłożone, u sufitu wisiały lampy i wszystko było na miejscu, nawet srebra stały na bufecie. Stąd wchodziło się do dwóch dużych kabin na rufie, umieszczonych po obu stronach kabiny sterowej. Jedna z tych dwu kabin połączonych małą łazienką była urządzona jako kapitańska kabina. Druga była nie zajęta, a umeblowanie jej, składające się z foteli i okrągłego stołu, robiłoby wrażenie umeblowania pokoju na stałym lądzie, gdyby nie długa, wygięta kanapa, dostosowana kształtem do rufy okrętu. W zamglonym, pochyło wiszącym lustrze Flora ujrzała odbitą sylwetkę dziewczyny o bladej twarzy, w białym słomkowym kapeluszu przybranym różami, odległą i mglistą, jakby zanurzoną pod wodą — ze zdziwieniem poznała w tym otoczeniu siebie. Widok ten wydał jej się nieoczekiwany, dziwny, obcy. Kapitan Anthony ruszył dalej, a ona szła za nim. Pokazał jej inne kabiny. Mówił przez cały czas donośnie, głosem, który wydawał jej się dobrze znany od dawna, a jednak — pomyślała — nieczęsto go dotąd słyszała. Nie uważała na to, co mówi. Mówił o rzeczach obojętnych, tonem dość posępnym, ale ona odczuwała to jak pieszczotę. A gdy umilkł, usłyszała niepokojące w tej nagłej ciszy przyspieszone bicie swego serca. Dozorca okrętowy kręcił się po górnym pokładzie na rufie, skąd ich nie słyszał i starał się pozostać niezauważony. Jednocześnie, korzystając ostrożnie i zręcznie z otwartych drzwi, mógł widzieć kapitana i „tę dziewczynę”, którą kapitan przywiózł na statek. Kapitan pokazywał jej wszystko bardzo dokładnie. Oddalony o całą długość korytarza i daleką perspektywę sali jadalnej, dozorca spoglądał z zajęciem, jak wchodzili i wychodzili z różnych kabin, przechodząc z jednej strony statku na drugą, znikając na pewien czas w kapitańskich kabinach i ukazując się znów w oddali. Dziewczyna wciąż idąc za kapitanem trzymała w ręku parasolkę. Głowę miała przeważnie spuszczoną, ale od czasu do czasu podnosiła wzrok. Mieli sobie dużo do powiedzenia i zdawało się, że zapomnieli, iż nie są sami na statku. Dozorca widział, jak kapitan położył rękę na jej ramieniu, i podniecony oczekiwał, co nastąpi dalej, ale „stary” jakby się pomiarkował i odszedł szybko na drugi koniec sali jadalnej. Łatwo pojąć, że skłoniło to dozorcę do szybkiego usunięcia się na bok; usłyszał, że kapitan zatrzasnął wewnętrzne drzwi od korytarza. Rozczarowany i urażony dozorca czekał teraz tylko, kiedy opuszczą statek. Nastąpiło to znacznie prędzej, niż się spodziewał. Dziewczyna pierwsza wyszła na pokład, tak jak przedtem nie rozglądając się dokoła. Nie patrzyła na nic i zdawała się tak śpieszyć na ląd, że podszedłszy do pomostu zeszła po trapie nie czekając na kapitana. Dozorcę najbardziej uderzył wyraz twarzy kapitana, który postępował za dziewczyną, jakby nieobecny i niewidzący. Minął jego, dozorcę okrętu, nie zwróciwszy na niego uwagi, nie wydawszy mu żadnego rozkazu, polecenia, nie rzuciwszy nawet spojrzenia. Kapitan nigdy się jeszcze tak nie zachował, każdemu z załogi zawsze skinął głową i powiedział jakieś miłe słówko. Dozorca z tego zapomnienia wyciągnął niepochlebne wnioski co do dziwnej dziewczyny. Odczekał, aż ta para zeszła na nabrzeże, i wtedy przeszedłszy przez pokład spojrzał na nich ukradkiem jeszcze raz przez burtę. Kapitan ujął dziewczynę pod ramię, a niemal w tej samej chwili nadjechał koń ciągnący po szynach dwie platformy, które skryły ich na dobre przed oczami dozorcy. Następnego dnia, gdy pierwszy oficer wrócił na statek, dozorca opowiedział mu o wizycie wyrażając się niepochlebnie o dziewczynie, „która złapała kapitana”. „Nie wygląda na zdrową — mówił. — I marnie ubrana” — dodał pogardliwie. Zainteresowało to bardzo oficera. Służył pod kapitanem Anthony od kilku lat i podczas wielu długich rejsów doszedł z nim do takiej poufałości, jaka była w ogóle możliwa w stosunku do człowieka tego rodzaju co kapitan. Lecz w czasie tej powoli wzrastającej zażyłości, jaką stwarza życie na morzu, gdzie pod wpływem długotrwałego osamotnienia ludzie przestają się wzajemnie wystrzegać, nie padło ani jedno słowo, nawet przypadkowe, które by go przygotowało do widoku kapitana Anthony w towarzystwie jakiejś dziewczyny. Miał wrażenie, że kobiety nie istnieją dla niego. Pokazywał się z dziewczyną! Z dziewczyną! Po co mu dziewczyna? Przywieźć ją na statek i oprowadzać ją po kabinach to trochę za wiele! Nie1 spodziewał się tego po kapitanie. Franklin (bo tak się nazywał pierwszy oficer) poczuł zawód, nieomal rozczarowanie. Jak można robić takie głupstwa! A przeklęty dozorca nie przestawał gadać. Zburczał go i usiłował nie myśleć o tym nic nie znaczącym głupstwie, gdyż w jego oczach, oczach zazdrośnie przywiązanego podwładnego, pomniejszało to kapitana. Franklin miał przeszło czterdzieści lat; matka jego jeszcze żyła, a on uważał ją za pierwszą wśród kobiet, jak kapitana Anthony za pierwszego wśród mężczyzn. Należy przypuszczać, że mężczyźni i kobiety, których znał, nie byli zbyt liczni. W bardzo młodym wieku zaczął służyć na morzu. Uczucia, które spowodowały, że tych dwoje ludzi przyćmiło mu resztę ludzkości, nie były oczywiście jednakowe, choć z czasem doszedł do przekonania, że musi „troszczyć się” o oboje. Swoją „staruszką” musi się naturalnie opiekować do końca jej życia. A o kapitanie Anthony miał zwyczaj tak się wyrażać: dlaczego miałby go opuścić? Nie można sobie wyobrazić, by mógł trafić na lepszego marynarza, na zacniejszego człowieka czy na porządniejszy statek. Co się tyczy awansu, to komendy statku nie znajduje się na drodze, a jak przyjdzie co do czego, to kapitan Anthony poprze go tak samo jak każdy inny. Wedle opisu Powella Franklin był niski, otyły, czarnowłosy, łysiejący na czubku głowy. Głowę miał wciśniętą w ramiona, a wytrzeszczone i wypukłe oczy oraz kwitnąca cera nadawały mu wygląd apoplektyczny. W chwilach spokoju jego przekrwiona twarz miała komicznie melancholijny wyraz. Franklin odebrawszy od dozorcy wszystkie klucze odprawił go na dziób okrętu z nauczką, aby pilnował swego nosa, a nie plotkował o tym, co do niego nie należy, po czym sam zeszedł pod tylny pokład. Otwierał drzwi jedne po drugich, zajrzał niespokojnie wszędzie, do jadalni, do kapitańskiej kabiny, jak gdyby obawiał się, że na grodziach, na pokładzie, w powietrzu ujrzy coś niezwykłego — znak, piętno, emanację, cień — sam nie wiedział co — jakąś subtelną zmianę powstałą na skutek bytności dziewczyny. Ale nic nie dojrzał. Wszedł do nie zajętej kabiny na lewej burcie i przez chwilę odśrubowywał dwa boczne luki. Wobec braku materialnych dowodów niepokój jego mijał. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie wyszedł i znalazł się naprzeciw kapitana, który zbliżał się z drugiego końca sali jadalnej. Franklin rozejrzał się zaraz za dziewczyną, ale nie było jej widać. Kapitan zbliżył się szybko. „Och! Pan tu jest?” A oficer odparł na to: „Wywietrzyłem tu trochę, panie kapitanie.” Kapitan, którego kapelusz zsunięty był na oczy, położył laskę na stole i jak zwykle, zapytał dobrotliwie: „W jakim zdrowiu zastał pan matkę?” „Dziękuję panu, staruszka miewa się pierwszorzędnie.” Po czym nie mieli już sobie nic więcej do powiedzenia. Było to dla Franklina dziwne i niepokojące uczucie. On sam wrócił dopiero z urlopu, statek właśnie stanął w basenie ładunkowym, kapitan przed chwilą zjawił się na statku i wyraźnie nie ma mu nic do powiedzenia! Chciał postawić wiele pytań tyczących się różnych rzeczy, które miały być zrobione, lecz wszystko wypadło mu z pamięci. On też miał uczucie, że nie ma nic do powiedzenia. Kapitan wziąwszy laskę ze stołu wszedł do swej kabiny i zamknął drzwi. Franklin stał przez chwilę bez ruchu, potem ruszył powoli na pokład. Lecz zanim doszedł do drugiego końca jadalni, usłyszał, że go zawołano. Odwrócił się. Kapitan wyglądał ze swoich drzwi. Franklin rzekł: „Tak, panie kapitanie.” Ale kapitan milczał i pochylony nieco naprzód, trzymał rękę na klamce, wobec czego Franklin ruszył ku rufie nie spuszczając z niego oczu, a gdy już podszedł zupełnie blisko, powiedział pytającym tonem: „Tak, panie kapitanie?” Wciąż milczenie. Oficer nie lubił, aby wpatrywano się tak w niego; było to coś nowego u kapitana, było to spojrzenie wyzywające i pewne siebie, jak spojrzenie człowieka, który czując się chory nie chce, aby ktoś się ośmielił zwrócić na to uwagę. Franklin popatrzył na swego kapitana i myśląc, że dzieje się coś złego, prostodusznie wypowiedział swe uczucia pytając bez ogródek: „Czy się stało coś złego, panie kapitanie?” Anthony drgnął lekko i wyraz jego oczu zmienił się: było w nich teraz ponure zdziwienie. Franklinowi zrobiło się bardzo nieswojo, lecz kapitan zapytał go niedbale: „Dlaczego pan tak przypuszcza?” „Nie umiem tego powiedzieć. Pan kapitan wydaje mi się nieswój” — wyznał Franklin. „Zdaje się, że pan ma cholernie przenikliwy wzrok” — kapitan powiedział to tak napastliwym tonem, że Franklin spróbował się bronić. „Spędziliśmy razem przeszło sześć lat, wydaje mi się więc, że poznałem już nieco pana kapitana. Jak tylko pan wszedł na statek, od razu poznałem, że coś jest nie w porządku.” „Spędziliśmy ze sobą przeszło sześć lat, to prawda — rzekł kapitan — ale nie wiedziałem, że pan umie czytać z twarzy. Lecz nie czyta pan dobrze. Bynajmniej nie stało się nic złego, rozumie pan? Wprost przeciwnie. Powinno to pana powstrzymać od wyciągania zbyt pośpiesznych wniosków. Niech pan to zostawi ludziom z lądu. Oni umieją po mistrzowsku wyszpiegować, gdzie się stało coś złego. Dlatego — sądzę — wiedzą, co zrobili ze światem. Paskudny interes, to jasne. Świat jest wstrętną dziurą. Nic pan o tym nie wie? Tak, my, marynarze, nic o tym nie wiemy. Tylko czasem ktoś z nas zetknie się z takim okrucieństwem i nikczemnością, że włosy stają dęba z przerażenia. A gdy się człowiek natknie na jakąś niegodziwość, okazuje się, że nie tak łatwo jej zaradzić, jakby się zdawało… Ach! Zawezwałem pana jeszcze raz, żeby panu powiedzieć, że jutro z samego rana przybędzie na statek dużo robotników, stolarzy i innych, którzy wykonują w kabinie różne przeróbki. Będzie pan musiał ich dopilnować, żeby nie próżnowali. Mamy niewiele czasu.” Franklin był pod wrażeniem tej niespodziewanej przemowy o podłości panującej na lądzie stałym, otoczonym przez słone i nieskazitelne wody, na których on z kapitanem pędzą życie szczęśliwe i niewinne. Nie mógł tylko zrozumieć przyczyny tej przemowy ani jej związku ze zmianami, które miały być przeprowadzone w kabinie. Wydawało mu się, że roboty te nie muszą być wykonane z takim pośpiechem. I po co w ogóle zmieniać cokolwiek? Pomieszczenia były doskonałe, obszerne, rozkład dobry, choć już trochę przestarzały, a ozdoby nieco podniszczone; wystarczyłoby jednak trochę politury i gdzieniegdzie pozłoty. Co do wygody, to żadne zmiany na to nie pomogą. Nienawidził samej myśli o zmianach, ale poczucie obowiązku kazało mu powiedzieć, że nie spuści z oczu robotników, o ile mu kapitan powie, jakiego rodzaju roboty kazał przeprowadzić. „Znajdzie pan notatkę na stole. Pozostawiam ją panu, bo sam schodzę na brzeg — odparł pośpiesznie kapitan Anthony. Franklin myślał, że to już wszystko, co miał usłyszeć, i zabierał się do wyjścia z jadalni. Ale kapitan po krótkiej pauzie ciągnął dalej: „Spojrzawszy na notatkę pewnie się pan zdziwi, bo zmian będzie dużo. Ale to dlatego, że popłynie z nami pewna pani. Bo ja, panie, żenię się!” ROZDZIAŁ DRUGI MŁODY POWELL PATRZY I SŁUCHA — Pamiętasz zapewne — ciągnął dalej Marlow — jak się obawiałem, że brak doświadczenia młodego Powella nie pozwoli mu ocenić niezwykłej sytuacji. Niezwykłość, którą mam na myśli, była bardzo subtelnej natury: były to bowiem niezwykłe stosunki małżeńskie. Mogłem więc mieć wątpliwości, czy młody człowiek, przejęty dokładnym wypełnianiem swych obowiązków, będzie zdolny zaobserwować to, co z natury rzeczy niełatwo daje się zaobserwować, a tym bardziej w takich specjalnych okolicznościach. Na statku drugi oficer ma przeważnie mało styczności z żoną kapitana. Na ogół jada przy tym samym stole, ona od czasu do czasu mniej lub więcej uprzejmie zwraca się do niego w mało znaczących sprawach, on zaś ma nieraz sposobność okazać jej pewną uprzejmość na pokładzie. To wszystko. W tych warunkach tylko bardzo bystre i przenikliwe oczy mogą coś zauważyć. Mam tu na myśli cierpienie, które bywa czasem tak nieuchwytne, że nawet serca, które pustoszy czy też uszlachetnia, nie mogą go zrozumieć. Tak, Powell, który dzięki swemu nazwisku rzucony został przez los na pływającą scenę tej tragikomedii, nie dopomógłby mi w moich zamiarach, gdyby od pierwszej chwili nie zwróciła jego uwagi pewna wyraźnie niezwykła sytuacja. Wiemy, jak dostał się na statek, na którym tak niespodziewanie spełniło się jego gorące pragnienie: rozpoczął wreszcie pracę w swoim zawodzie. Przybył tu zadyszany jeszcze od pośpiechu, z jakim likwidował swoje interesy na lądzie, w towarzystwie dwóch okropnych nocnych ptaszków, eskortowany przez policjanta portowego, dbałego o swoją kieszeń, i został przyjęty przez astmatyczny cień dozorcy, który go ostrzegł, by nie hałasował w korytarzu, bo kapitan z żoną jest na statku. Już to samo było niezwykłe, nie jest bowiem w zwyczaju, aby kapitan i jego żona przybywali na statek choćby na moment wcześniej, niż to jest koniecznie potrzebne. Wolą ostatnie chwile spędzić wśród przyjaciół i rodziny. Statek stojący w jednym z najstarszych doków Londynu z jego przepisami o ograniczaniu światła i innymi. — nie nadaje się na spędzenie wesołego wieczoru. Ale że przypływ miał być o szóstej rano, można było pojąć, że kapitan z żoną przybyli na statek wieczorem. Młody Powell w owej chwili miał uczucie, że każdy powinien być zadowolony, opuszczając stały ląd. Wiemy, że wcześnie został sierotą i nie miał ani rodzeństwa, ani żadnych bliższych krewnych z wyjątkiem tej ciotki, która się pokłóciła z jego ojcem. Żadne więzy uczuć nie stały na drodze do spokojnego zadowolenia, którym napełniała go myśl, że skończyły się jego kłopoty, że czekają go tylko obowiązki, że wie, co będzie robił od samego świtu przez długie szeregi dni. Ta pewność była bardzo kojąca. Rozkoszował się nią w ciemnościach leżąc wyciągnięty na swej koi pod nowymi kocami. Jakiś zegar za bramą portową wybił drugą. Potem nie słyszał już nic więcej, zapadł bowiem w lekki sen, z którego się nagle zbudził. Nie zdjął był z siebie ubrania, uważał, że nie warto. Zerwał się więc i wyszedł na pokład. Ranek był jasny, bezbarwny, w górze szary; dok wyglądał jak tafla ciemnego szkła, pełna odwróconych obrazów magazynów oraz kadłubów i masztów pogrążonych w ciszy statków. Nieliczne postacie poruszały się gdzieniegdzie na dalekich bulwarach nadbrzeżnych. Obok statku stała garść ludzi, u ich stóp leżały płócienne worki i drewniane skrzynki. Inni zbliżali się uliczką biegnącą między wysokimi, ślepymi murami, otaczając ręczny wózek naładowany również workami i skrzynkami. Była to załoga „Ferndale”. Zaczęli wchodzić na statek. Powell przypatrywał się bacznie ich twarzom, gdy przechodzili obok niego na przód statku, zapełniając obszerny pokład szuraniem kroków i szmerem głosów; było to, jak gdyby budził się do życia jakiś świat, który miał rozpocząć swą wędrówkę w przestrzeni. Daleko na jasnej, szklistej tafli wody, pośrodku długiego basenu Powell ujrzał holowniki, które nadpływały powoli przez otwarte wrota portu. Kontemplację jego przerwał przyciszony i stanowczy głos, który odezwał się za nim. Był to Franklin, otyły pierwszy oficer, który powiedział przyglądając mu się uważnie i badawczo swymi wypukłymi czarnymi oczami: „Niech pan weźmie paru chłopaków i dopilnuje rufy. Będziemy odcumowywać.” „Tak jest” — odparł Powell z należytą gorliwością, lecz jeszcze przez chwilę przyglądali się sobie uważnie. Zanim starszy oficer szybkim krokiem odszedł ku przodowi statku, coś na kształt słabego uśmiechu odmieniło zarys jego warg. Powell wszedłszy na rufę dotknął czapki witając kapitana Anthony, który stał tutaj sam. Powiedział mi, że właściwie pierwszy raz go wtedy zobaczył; nie można było przecież liczyć spotkania poprzedniego dnia w Biurze Żeglugi, przy złym świetle i w podnieceniu, jakim go napełniało otrzymanie posady; spadła ona na niego jakby niespodziewanym i niezupełnie uczciwym cudem. Kapitan wydał mu się wówczas starszy i cięższy. Teraz zdziwiła Powella jego gibka postać, szeroka w barach, wąska w biodrach, ogień głęboko osadzonych oczu i sprężystość kroku. Kapitan rzucił mu uważne spojrzenie, z lekka kiwnął głową i dalej chodził szybko po rufie, z głową sztywno wzniesioną, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokoło dzieje. Powell parę razy spojrzał na niego z ciekawością łatwo zrozumiałą w tych okolicznościach. Kapitan miał na sobie krótką szarą kurtkę i szarą czapkę. W świetle poranku, które stawało się nie tyle jaśniejsze co czystsze, Powell zauważył nieco zapadłe policzki pod przystrzyżoną brodą, prostopadłą zmarszczkę na czole i zarys ust stanowczy i twardy. Było jeszcze za wcześnie na pracę w dokach. Woda lśniła spokojnie, na długich, prostych liniach nabrzeży nie widać było żadnego ruchu, nikogo, prócz robotników portowych zajętych przy „Ferndale”, którzy wiedząc, co mają robić, pracowali w milczeniu lub zamieniali parę słów przyciszonym głosem, jakby i oni dbali o tę damę, „której nie należało przeszkadzać”. „Ferndale” był jedynym statkiem, który miał wypłynąć w czasie tego odpływu. Inne zdawały się być pogrążone we śnie, nie rozlegał się na nich żaden odgłos i tylko gdzieniegdzie jakaś postać na barce, wsparta o burtę, leniwie przyglądała się temu, co się dzieje. Bez zamętu i zamieszania, niemal w zupełnym milczeniu, jakby skradając się „Ferndale” opuszczał wybrzeże. Nawet holowniki wyłączywszy motory zbliżały się bez szmeru: pękaty kołyszący się kołowiec posuwał się ku przodowi, gdy tymczasem drugi, śrubowiec, mniejszy i smuklejszy, kierował się ku rufie „Ferndale” tak lekko, że nawet nie przecinał gładkiej wody, lecz zdawał się sunąć po jej powierzchni jak po tafli szklanej; marynarz na jego dziobie i sternik przy kole sterowym, zakryci białą płaszczyzną mostku kapitańskiego i widoczni tylko do pasa, tak byli spokojni, że widok ich zafascynował Powella i pogrążył go jakby w dziwne zapomnienie i nieruchomość. Zapadł się, zagłębił w ogólnej ciszy pamiętając jedynie o zdaniu, że „jest dama, której nie wolno przeszkadzać”, i powtarzał sobie leniwie: „Nikt, nikt jej nie przeszkodzi, nikt jej nie będzie przeszkadzał.” Nagle wzdrygnął się na pierwsze wypowiedziane głośno tego ranka słowa, które przerwały ostrym dźwiękiem tę dziwną ciszę odjazdu. „Uwaga, lina!” Lina ze świstem przeleciała mu nad głową, schwycił ją jeden z marynarzy na rufie i tak prysnął czar i spokój ducha, który go ogarnął w momencie odjazdu. Od tej chwili minęły dwie godziny, nim statek dotarł do pozornie niezamieszkanego wybrzeża jednego z płytszych kanałów Tamizy, w pobliże pewnego jakby przesmyku, gdzie widać było tylko dwie zakotwiczone barki z powiewającą czerwoną flagą; przez cały ten czas Powell był zbyt zajęty, by myśleć o damie, „której nie wolno przeszkadzać”, czy też o kapitanie, czy o czymkolwiek, co nie miało związku z jego nie cierpiącymi zwłoki obowiązkami. Nie miał rzeczywiście okazji, aby pójść na rufę czy nawet częściej tam spoglądać, ale gdy statek miał stanąć na kotwicy, Powell rzuciwszy spojrzenie w tamtym kierunku miał głupie uczucie, że kapitan (który naturalnie znajdował się na rufie) siedzi jednocześnie po obu stronach tylnego luku. Zbyt był zajęty, by zastanawiać się nad tym dziwnym złudzeniem, nad tym fenomenem podwójnego widzenia; czuł się tak, jak gdyby wypił o łyk za dużo. Uśmiechnął się tylko sam do siebie. Po szarym świcie, jak się to często zdarza, upalne słońce wzeszło w całym swym wspaniałym blasku ponad gładką jasność rozszerzającej się ku ujściu rzeki. Strzępy mgły płynęły jak smugi świetlistego pyłu, a w oślepiających refleksach wody i oparów brzegi zdawały się być mrocznym i wpółprzezroczystym cieniem, w tajemniczy sposób rzuconym od dołu. Powell, który całą swą młodość spędził na morzu, z dala od Londynu, powiedział mi, że właśnie wtedy, mniej więcej w godzinę po wschodzie słońca w pewnym momencie rzeka objawiła mu się niespodziewanie w zachwycającej wizji, jak ładna twarz widziana już nieraz, na której odmaluje się nagle wyraz wewnętrznego i niespodziewanego piękna, czegoś o niepowtarzalnym i jedynym uroku, co budzi żarliwy zachwyt i wierność, pozostawiając niezatarte wspomnienie. „Ferndale” zwróciwszy się ku wschodowi dostał się w blask słoneczny, a jego wyniosłe maszty i reje skąpane zostały w złocie i czerwieni od połyskującej linii wodnej aż po drewniane jabłka na masztach, drobne i błyszczące na tle delikatnego błękitu przestworza. „Czas coś przekąsić — odezwał się przy nim jakiś głos. Był to Franklin, starszy oficer o melancholijnych oczach i głowie wsuniętej między ramiona. — Bosmanie, trzeba puścić ludzi na śniadanie — ciągnął — a najdalej za pół godziny wygaście ogień w kambuzie, abyśmy mogli pozwolić podjechać tym barkom z materiałami wybuchowymi. Chodź ze mną, młodzieńcze, nie wiem bowiem, jak się pan nazywa. Nie rozmawiałem właściwie z kapitanem od wczorajszego popołudnia, gdy pobiegł gdzieś na poszukiwanie drugiego oficera. Jakim sposobem zdobył pana?” Młody Powell, trochę onieśmielony pomimo życzliwości starszego oficera, odpowiedział z uśmiechem, czując jednak, że w tych pytaniach kryje się zupełnie zresztą naturalne zaniepokojenie. Nazywa się Powell i na tę posadę wysunął go kapitan Powell z Biura Żeglugi. Zaczerwienił się. „Aha, rozumiem. Ale dobrze się pan uwinął, aby być gotowym na czas. Dozorca, zanim opuścił statek, powiedział mi, że się pan stawił o pierwszej. Bo ja nie spędziłem tej nocy na statku. O, nie. Był czas, kiedy nie lubiłem go opuszczać na dłużej niż kilka godzin wieczorem, nawet w Londynie, ale teraz, odkąd…” Urwał skierowawszy swe wypukłe oczy w stronę tego młodzika, tego obcego. Tymczasem prowadził go przez śródokręcie do długiego korytarza pod rufą, na którego końcu były drzwi do sali jadalnej. Były one zamknięte. Ale Franklin nie doszedł tam. Minąwszy spiżarnię, ku wielkiemu zdziwieniu Powella, otworzył nagle drzwi z korytarza na lewo. „Nasza messa — rzekł wchodząc do małej kabiny pomalowanej na biało, pustej, oświetlonej częścią przedniego bulaja, której całe umeblowanie składało się ze stołu i dwóch kanap z ruchomymi oparciami. — Zapewne dziwi to pana? Tak, to nie jest normalne; i dawniej na tym statku tak nie było. To dopiero od… — Znów urwał. — Tak. Tu będziemy się posilać, pan i ja, patrząc na siebie, przez dwanaście najbliższych miesięcy, a może i dłużej — Bóg jeden to wie. Bosman w piękną pogodę zostaje na czas posiłków na pokładzie.” Nie można powiedzieć, aby mówiąc wyraźnie sapał ale mówił jak ktoś, kto ma krótki oddech, a duszę rozgoryczoną jakimś tajnym zmartwieniem (młody Powell nie mógł się powstrzymać od tej myśli). Były to rzeczy zbyt niezwykłe, aby mogły ujść uwagi nawet niedoświadczonego Powella. Oficerów, wbrew zwyczajom służbowym, nie dopuszczano do jadalni. A ton, jakim się ten oficer wyrażał! Franklin nie spodziewał się widocznie, by nowy oficer był rozmowny. Zrobił parę uwag na temat dawnego oficera, ubolewając nad jego wypadkiem. Dziwny wypadek. Bardzo dziwne, że się to zdarzyło właśnie w ten wieczór, kiedy mieli wypłynąć na morze. „Złamał obojczyk i ramię — westchnął. — Smutna historia, bardzo smutna. Zauważył pan, czy kapitan był zmartwiony? Co? Musiał chyba być tym przejęty?” Patrząc na tę przekrwioną twarz i okrągłe, wypukłe oczy pytająco zwrócone na niego, młody Powell (a trzeba pamiętać, że był wtedy młodzikiem) nie mógł sobie przypomnieć u kapitana żadnych widocznych oznak zmartwienia i wyznał śmiejąc się z zakłopotaniem, że nieoczekiwany uśmiech losu nie pozwolił mu zauważyć, w jakim usposobieniu byli inni ludzie. „Tak się ucieszyłem, że dostałem wreszcie posadę na statku” — szepnął, coraz bardziej zmieszany skupioną powagą Franklina. „Dla jednego radość, dla drugiego smutek — zauważył starszy oficer. — To niezbita prawda. Przypuszczam, że nie przyszło panu na myśl, w jak fatalny sposób ten poczciwy człowiek został pozbawiony posady.” Powell wyznał szczerze, że nie pomyślał o tym, i gotów był przyznać, że zasłużył na naganę. Ale Franklin widocznie nie miał zamiaru moralizować. Nie zamilkł także. Dalsze jego uwagi odnosiły się do czasu, kiedy kapitan Anthony okazywał najżywsze zainteresowanie najdrobniejszymi zdarzeniami w życiu swych oficerów. Tak, były takie czasy. „I niech pan sobie wyobrazi — ciągnął dalej, odłożywszy nagle nie dojedzony kawałek chleba z masłem i podnosząc głos — że biedny Mathews był po mnie tym, który służył najdłużej na statku. Ja byłem tu najdawniej, a on przyszedł w miesiąc po mnie — mniej więcej w tym samym czasie co steward, jakieś parę dni różnicy. Bosman i cieśla przybyli przed następną podróżą. To pewni ludzie, są tu dotychczas. Żadnemu porządnemu człowiekowi, chyba żeby był głupcem, nie przyszło nigdy na myśl, aby opuścić «Ferndale». Ale nawet najporządniejsi ludzie bywają głupi. Sami nie wiedzą, kiedy jest im dobrze. Mam na myśli najlepszych spośród porządnych ludzi, takich, dla których człowiek by wszystko zrobił. Latami całymi wydaje się, że jest dobrze, aż tu nagle…” Nasz młody przyjaciel słuchał tego, co mówił pierwszy oficer, z dziwnym uczuciem wzrastającego zakłopotania. Miał bowiem wrażenie, że Franklin myśli głośno, stawiając go w przykrym położeniu człowieka mimo woli podsłuchującego. Lecz w messie był jeszcze ktoś drugi, kto się temu wszystkiemu przysłuchiwał. Był to steward, który wszedł niosąc kawę w cynowym imbryku z długą rączką i stał spokojnie na boku: człowiek w średnim wieku, o smagłej twarzy, pociągłych rysach i ciężkich powiekach, z siwymi, żołnierskimi wąsami. Opięty był w czarną kurtkę o wąskich rękawach, na nogach miał bardzo wąskie spodnie, co nadawało jego postaci wygląd zwinny, młodzieńczy i smukły. Nagle wysunął się naprzód, przerywając monolog głównego oficera: „Czy pan pozwoli jeszcze kawy? Świeżo zaparzona. Gorąca jak ukrop. Zaraz będę podawał śniadanie do jadalni, a kok już wygarnia ogień. Niech pan się jeszcze napije.” Oficer, który z powodu swej szczególnej budowy nie mógł swobodnie obracać głową, z lekka wykręcił swój otyły korpus i kącikami czarnych oczu spojrzał na stewarda. „A czy szacowna para już się pokazała?” — warknął. Steward nalewając kawę do filiżanki pierwszego oficera mruknął posępnie, lecz wyraźnie: „Jak nakrywałem, nie było jeszcze pani.” Powell miał na tyle subtelny słuch, że odczuł coś wrogiego w tej wzmiance o żonie kapitana. Bo o kimże innym mogli mówić? A steward dodał z niechętną bezstronnością: „Ale zjawi się, zanim przyniosę półmiski. Tego kłopotu nigdy nie robi. Nie można tego powiedzieć.” „Nie, takiego kłopotu z nią nie ma” — przytaknął Franklin i obaj ze stewardem spojrzawszy na Powella — tego obcego na statku — nie powiedzieli już nic więcej. Ale to wystarczyło, by obudzić jego ciekawość. Ciekawość jest u człowieka rzeczą naturalną. Nie była to, rzecz oczywista, ciekawość nieżyczliwa, którą, biorąc ściśle, jeśli nawet nie jest rzeczą naturalną, spotyka się jednak dość często u mężczyzn, a jeszcze częściej u kobiet — szczególnie jeśli w grę wchodzi inna kobieta; a tu chodziło o kobietę, na którą, jeśli można się tak wyrazić, padł cień. Gdyż taki był już los Flory de Barral, że nawet na morzu padał na nią cień. Taki cień, co pada na kobietę, dla której jak świat szeroki nie ma miejsca pod słońcem. Tak. Nawet na morzu. I, w tym jest cały dramat kobiety. Mężczyzna może wywalczyć sobie miejsce na świecie lub zginąć. Lecz — mów, co chcesz — udziałem kobiety jest bierność, chociażbyś nie wiem jak przekręcał fakty wskazując na jej brak energii, mądrości, odwagi. W istocie, na ogół kobietom nie brak tych zalet — posiadają je na swój sposób. Ale kobiety nie są stworzone do atakowania. Muszą czekać. Mam tu na myśli kobiety naprawdę kobiece. I nie ma tu co mówić o sprzyjających warunkach. Wiem, że są takie, które o tym mówią, ale nie są to prawdziwe kobiety. Te lepiej się znają na rzeczy. Nikt nie patrzy tak trzeźwo na rzeczywistość jak prawdziwa kobieta; powiedziałbym nawet, że ma ona na rzeczywistość pogląd cyniczny, gdybym nie obawiał się zranić twych uczuć rycerskich — za które, nawiasem mówiąc, kobieta, takim jak ty, nie odpłaca wdzięcznością, jakiej się może spodziewasz… — Daję słowo, Marlow — zawołałem — dlaczego się tak na mnie zawziąłeś? Nie powiedziałbym złego słowa na kobiety, ale jakie masz prawo rzucać na mnie posądzenie, że liczę na ich wdzięczność? Marlow podniósł pojednawczo rękę. — Uspokój się. Odwołuję to przykro brzmiące słowo, dodając uwagę, że słowo cynizm wydaje mi się wymyślone przez hipokrytów. Ale nie mówmy już o tym. A co do kobiet, to wiedzą one dobrze, że ich wołanie o warunki, w których mogłyby się stać tym, czym nie mogą być, ma równie mało sensu, jak gdyby cała ludzkość zaczęła dążyć do zdobycia nieśmiertelności na tym świecie, gdzie śmierć jest warunkiem życia. Musisz zrozumieć, że nie mówię tu o środkach materialnych. To się samo przez się rozumie. Ale nie będziesz chyba twierdził, że kobieta, która się na przykład zaciągnęła do wojska (bywały takie fakty), zdobyła sobie pozycję na świecie. Ona tylko zdobyła środki utrzymania, co jest bardzo chwalebne, ale nie jest bynajmniej tym samym. Jestem pewien, że wszystkie te uwagi, które mi się nasunęły, gdy śledziłem bieg życia Flory de Barral, nie przyszły na myśl Powellowi — nie temu panu Powell, naszemu znajomemu, który wyjeżdża na samotne weekendy do ujścia Tamizy (urozmaicone tajemniczymi wypadami do odludnych zatoczek), lecz młodemu Powellowi, będącemu przypadkiem drugim oficerem na statku „Ferndale”, którego komendantem (i w znacznej części właścicielem) był Roderyk Anthony, „wie pan — syn poety”. Był to Powell znacznie szczuplejszy, niż jest teraz nasz barczysty znajomy, młodzieniec, z którego gładkich policzków niezupełnie jeszcze starł się puszek niewinności, zdolny nie tylko się interesować, ale nawet zdumiewać niespodziankami, jakie życie gotowało dla niego. To tłumaczy, dlaczego tyle rzeczy pamięta tak żywo. Na przykład jego wrażenia, zarazem wzrokowe, jak i pamięciowe, z pierwszego śniadania na „Ferndale” tak są dla niego świeże, jakby je przeżywał dopiero wczoraj. Łatwo zrozumieć, że dziwi nas, dlaczego nie potrafimy odpowiednio interpretować znaków, które doświadczenie (rzecz sama przez się tajemnicza) daje naszemu rozumowi i naszym uczuciom. Bo są to tylko znaki. Doświadczenie nigdy nie wchodzi nam w krew, pozostaje zawsze poza nami. Dlatego właśnie spoglądamy ze zdumieniem na przeszłość. I to pozostaje nawet wtedy, gdy przez nabytą wprawę i utraconą wrażliwość reakcji dochodzimy do momentu, w którym nie dziwi nas już nic, co napotykamy w tej krótkiej jak mgnienie oka wędrówce przez błysk promienia słonecznego — bo tym jest nasze życie. To znaczy, nie dziwi na razie. Jeżeli później odzyskamy tę zdolność i zawołamy: „No! no! Niech mnie powieszą, jeślibym przypuszczał, że…” — zapewne jest to wywołane tym, że fakt istnienia przeszłości innych ludzi jest sam przez się zdumiewający, o ile się ma czas, tę chwilę przemijającą, a nieskończoną, aby się zastanowić… Chciałem właśnie przerwać Marlowowi, gdy on sam zamilkł utkwiwszy wzrok w próżnię lub może (nie chciałbym być względem niego złośliwy) — w jakąś wizję. Miał on zwyczaj albo powiedzmy defekt, jaki miewają czasem zepsute zegary, które tykając niby to normalnie, nagle się zatrzymują. Jeśli ktoś miał kiedyś do czynienia z takim przewrotnym zegarem, ten wie, jak to zatrzymywanie się jest drażniące. Marlow rozdrażnił mnie. Uśmiechał się blado, a ja czekałem. Zaśmiał się nawet lekko. Wówczas cierpko powiedziałem: — Czy mam z tego wywnioskować, żeś wyszperał coś zabawnego w dziejach Flory de Barral? — Coś zabawnego! — zawołał. — Nie! Co ci podsunęło tę myśl? Zaśmiałem się, powiadasz? Czyż nie wiesz, że można się śmiać z głupstw, które bynajmniej nie są zabawne? Czyś nie czytał najnowszych książek filozofów i psychologów o śmiechu? Wyszło ich mnóstwo… — Wiem, że napisano mnóstwo bezsensownych rzeczy o śmiechu — i o łzach także, jeśli o to chodzi — odparłem zniecierpliwiony. — W książkach tych piszą — mówił dalej Marlow, zupełnie niezmieszany — że śmiejemy się w poczuciu własnej wyższości. Dlatego, zauważ, wyśmiewane są: prostota, uczciwość, żar uczuć, delikatność serca i postępowania, wiara w siebie, wielkoduszność — gdyż cechy te występując w charakterze człowieka stawiają go nieraz w trudnym, okrutnym czy głupim położeniu i budzą w nas, którzy przeważnie jesteśmy pozbawieni tych szczególnych cech, przyjemne uczucie wyższości. — Mów tylko o sobie — rzekłem. — Ale czyś wszystkie te wzniosłości sam odkrył, czy też Powell ci je wyjawił w swym prostym opowiadaniu? Czyście się razem do syta uśmieli? Powiedz, czy cię bolą jeszcze boki? Marlowa nie obraziły moje drwiny. Był zupełnie poważny. — Wolałbym nie mówić bez zastanowienia, jak to tam wtedy było — ciągnął dalej z zabawną ostrożnością. — Sytuacja natomiast była tak naprężona, że niejedno budziło zdumienie Powella. Nic nie było uderzające samo w sobie, ale całość sprawiała, że rozwój wypadków w najdrobniejszych szczegółach pozostawał niezapomniany. Pierwsza okazja do zdumienia nastręczyła mu się wkrótce, gdy załadowano materiały wybuchowe (którym zawdzięczał to niespodziewane szczęście, że został zaangażowany na statek) — a mianowicie dynamit w skrzynkach i proch w baryłkach; główny luk zakryto przed rejsem brezentem, kok znalazł się na swym posterunku w kambuzie, kotwicę podniesiono, a holownik na przodzie okrążał South Foreland; na czystym niebie słońce zachodziło czerwono zapadając w purpurową perspektywę kanału. Powell udał się na rufę; wprawdzie był to jego obowiązek, ale zarazem pierwsza chwila, gdy mógł swobodniej odetchnąć w tym pracowitym dniu odjazdu. Pilot był jeszcze na statku; naprzód bez słowa popatrzył na Powella, potem rzucił jakąś nic nie znaczącą uwagę, wreszcie wyruszył znów w swoją wędrówkę między kołem sterowym a szafką kompasu. Powell natomiast stanął skromnie obok tylnego luku; przez; szybę skajlajtu zobaczył jakąś głowę w szarej czapce. Gdy jednak po pewnym czasie przeszedł na drugą stronę pokładu, przekonał się, że nie była to głowa kapitana. Zobaczył siwe włosy wijące się na karku. Jak mógł się tak pomylić? Co prawda na statku, z dala od lądu, nikt nie spodziewa się spotkać z kimś obcym. Powell przeszedł obok tego człowieka. Szczupła twarz o nieco zapadłych policzkach i zaciśniętych ustach wpatrzona była w dalekie brzegi Francji, niewyraźne jak myśl o nieprzebitych ciemnościach leżących na drodze statku poza wieczornym światłem odbijającym się od gładkich wód, które ciemniały szybciej niż niebo. Powell musiał przejść przed tymi wpatrzonymi oczami, a przechodząc rzucił z ukosa szybkie spojrzenie i zauważył ich niewzruszony spokój. Nie zakłócił on spokoju tych oczu, jak gdyby był niematerialnym duchem. To, że jego osoba nie wzbudziła zainteresowania, dziwnie go dotknęło. Kim był ten starzec? Tak był zaciekawiony, że odważył się zapytać o to po cichu pilota. Pilot okazał się poczciwym egzemplarzem swojego gatunku, był łaskawy i sentencjonalny. Jadał posiłki na dole, w sali jadalnej, i miał niejedno do powiedzenia. „Ten stary? Co? Ta dziwna figura? To ojciec pani Anthony. Przedstawiono nas sobie w jadalni podczas śniadania. Nazywa się Smith. Zdaje mi się, że nie ma wszystkich klepek w porządku. Podobno zabierają go ze sobą. Niezbyt to przyjemne, co?” Potem, nagle zmieniając ton, poprosił Powella, by zwołał całą załogę na pokład dla stawiania żagli. „Za pół godziny was opuszczę. Będzie pan miał dosyć czasu, żeby dowiedzieć się wszystkiego o tym starszym panu” — dodał z głośnym śmiechem. Młody Powell, wzruszony w głębi serca pierwszym rozkazem, który wydał jako w pełni odpowiedzialny zań Oficer, w jednej chwili zapomniał całkowicie o tym starcu. Podczas następnych dni pochłonięty był zapoznawaniem się ze statkiem i z jego załogą, ze swymi obowiązkami, i w tym niespokojnym okresie zżywania się z nimi ciekawość jego przygasła, choć naturalnie słowa pilota bynajmniej jej nie zaspokoiły. Zżycie się ze statkiem ułatwił mu przyjacielski charakter jego bezpośredniego przełożonego — pierwszego oficera. Powell nie mógł powstrzymać się od pewnej sympatii dla tego łysego grubasa o komicznej budowie ciała i jaskrawo czerwonej cerze, z głową na pozór zupełnie nieruchomą, co przy ruchliwych, czarnych oczach nadawało jej wyraz nieco patetyczny; człowiek ten z taktowną gotowością uznał za pewnik kompetencje Powella. Nic bardziej nie może dodać pewności siebie młodemu człowiekowi, który po raz pierwszy puszcza się na wody swego zawodu. Powell będąc zupełnie pewny siebie miał czas z życzliwym zainteresowaniem obserwować otaczających go ludzi. Już na samym początku podróży dokonał odkrycia, które go zabawiło, a mianowicie, że małżeństwo kapitana Anthony budzi niezadowolenie wśród tych, których Powell nazywał w myśli „dawną partią” (zdając sobie sprawę, że jest przez nich uważany za kogoś obcego). Rzucali oni zabawne, pełne żalu spojrzenia, mówili, kiwali głowami tonem ludzi, którzy widzieli inne, lepsze czasy. Powell nie mógł zrozumieć, co to mogło obchodzić bosmana czy cieślę. A jednak obaj zżymali się i nawet spoglądali z niechęcią na rufę. Koka i stewarda dotykało to bardziej bezpośrednio, steward zresztą przy różnych okazjach mawiał: „Och, nie ma z nią żadnych kłopotów”, z uczciwą, lecz ponurą bezstronnością. Był to człowiek milczący, obdarzony głębokim poczuciem własnej wartości, co go skłaniało do ostrożności w słowach. Kok, schludny człowiek z jasnymi bokobrodami, który dopiero od trzech lat był na statku, najmniej się tym przejmował. Wiadomo nawet było, że parę razy pytał, jak żonie kapitana smakowały pewne jego potrawy. Było to uważane za nielojalne odstępstwo od ogólnych poglądów. Najłatwiej było zrozumieć niezadowolenie pierwszego oficera. Zanim minął pierwszy tydzień rejsu, objaśnił to Powellowi w następujący sposób: „Nie można się dziwić, że nie jestem zadowolony; usunięto mnie z jadalni, jak gdybym nie był godny siadać do stołu z tą kobietą. — Lecz dorzucił pospiesznie: — Niech pan nie myśli, że obwiniam o to kapitana. Jest bez zarzutu. Ale pan jest jeszcze za młody, aby takie rzeczy zrozumieć.” Po dłuższym czasie, pod koniec rozmowy prowadzonej w równie rozgoryczonym tonie, wyjaśnił to nieco obszerniej, powtórzywszy znów: „Tak! pan jest jeszcze za młody, żeby zrozumieć te sprawy. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie jest pan człowiekiem rozumnym. Radzi tu pan sobie doskonale. Znacznie lepiej niż się tego po panu spodziewałem, choć pan mi się od razu podobał.” Działo się to w nocy; wiatr ustalił się, a z aksamitnego wyiskrzonego nieba mnóstwo gwiazd spoglądało na ciemne morze jaśniejące tajemniczo na szlaku pozostawionym przez statek; leniwy syk wody po stronie nawietrznej sennie mu towarzyszył. Powell nieśmiałym śmiechem okazał swe zadowolenie. Starszy oficer rozpamiętywał dalej: „Pan naturalnie nie znał tego statku dawniej. Był on dla marynarza więcej niż domem. Nie był podobny do żadnego innego statku i z żadnym szyprem nie żeglowało się tak jak z kapitanem Anthony. I teraz to statek niepodobny do innych. Ale dawniej człowiek dbał tylko o niego — i o kapitana. Wtedy naprawdę nie było się czym martwić.” Młody Powell nie rozumiał, dlaczego by się nawet teraz trzeba martwić. Zdawało się, że niezamącona pogoda spokojnej nocy ogarnęła całe przestworza i że trwać będzie tak długo jak wieczność sama. To prawda, że morze jest niepewnym żywiołem, ale żaden żeglarz nie pamięta o tym w obliczu jego urzekającej potęgi, jak kochanek nie myśli o przysłowiowej niestałości kobiet. A Powell będąc tak młodym wyobrażał sobie z całą naiwnością, że skoro kapitan jest żonaty, to nie trzeba się już o niego martwić. Myślę, że życie, nie tyle może jego własne, co innych, wciąż jeszcze miało dla niego dużo z bajki, z jej zakończeniem: „i odtąd żyli zawsze szczęśliwie.” Nasza lekka literatura ma na nas znacznie większy wpływ, niż się to na ogół przypuszcza na tym świecie, który szczyci się, że jest naukowy i praktyczny i że posiada niewzruszone teorie. Powell tym bardziej żywił to przekonanie, ponieważ kapitan na morzu jest istotą daleką i niedostępną, jakby księciem z bajki, który jest jeden i niezależny od nikogo, odpowiedzialny tylko przed potęgami właściwie niewidzialnymi i tak odległymi, że uwzględniając to, co na ogół wie o nich załoga, można je uważać za moce nadprzyrodzone. Nie rozumiał więc przygnębienia pierwszego oficera — lub raczej miał niejasny pogląd, że płynie ono z prostych i jak mu się zdawało, niedostatecznych przyczyn. Byłby to wyrzucił z pamięci, powiedziawszy sobie z pogardą: „Co mnie, do diabła, wszystko to obchodzi?” — gdyby żona kapitana nie była taka młoda. Pierwsze z nią spotkanie wywarło na nim wstrząsające wrażenie. Miał z góry powzięte wyobrażenie o żonach kapitanów, nie mógł więc uwierzyć własnym oczom i otworzył je szeroko. Wpatrywał się w nią tak długo, aż to zauważyła i odwróciła głowę. Żona kapitana! Ta dziewczyna na leżaku, przykryta kocami. Żona kapitana!… Osłupiał ze zdumienia. Nie mieściło mu się w głowie, żeby żona kapitana mogła nie być niewiastą, którą się określa jako tęgą czy chudą, wesołą czy zrzędną, ale zawsze w wieku dojrzałym i nawet w porównaniu do niego samego po prostu starą. Ale coś podobnego! Wyprowadziło go to z równowagi duchowej, jak gdyby odkrył wypadek porwania lub coś równie zdumiewającego. Rozumiesz, że nic nie może wywołać większego niepokoju, jak obalenie z góry powziętego wyobrażenia. Każdy z nas urządza świat wedle własnego pojęcia o tym, co stosowne. Zobaczyć młodą dziewczynę tam, gdzie nasza w miarę przeciętna wyobraźnia spodziewa się ujrzeć względnie starą kobietę, może to być jeden z najsilniejszych wstrząsów w życiu… Marlow zamilkł uśmiechając się do siebie. — Powell po tylu latach wspominał to jeszcze z przejęciem — ciągnął dalej głosem rozbawionym, ale nie drwiącym. — Powiedział do mnie nie dalej jak przed paroma dniami tonem, w którym jeszcze brzmiało zdumienie z powodu tego odkrycia: „Wydała mi się taka młoda, taka dziewczęca, że rozejrzałem się dokoła za kobietą, która by mogła być żoną kapitana, choć naturalnie wiedziałem, że w czasie tego rejsu nie ma żadnej innej kobiety na statku.” Podczas poprzedniej podróży podobno była jeszcze żona stewarda w roli służącej pani Anthony, ale tym razem — nie wiedział dlaczego — nie została zabrana. Pani Anthony!… Gdyby nie była żoną kapitana, byłby ją nazwał w myśli smarkatą, jak się wyraził. Przypuszczam (choć pozornie trudno w to uwierzyć), że w pojęciu kapitańskiej żony muszą się kryć jakieś boskie pierwiastki, które powstrzymały go od zastosowania tej pogardliwej definicji nawet w tajnikach swych myśli. Na pytanie, kiedy to nastąpiło, odpowiedział mi, że było to w trzy dni po odczepieniu się od holownika i — ściśle mówiąc — zaraz po wypłynięciu z Kanału. Wiatr od dzioba przyniósł przykrą wilgotną pogodę. O szóstej wieczorem Powell wyszedł na nawietrzną stronę rufy, aby objąć swoją wachtę, czując się wciąż jeszcze obcy i niedoświadczony. Gdy ją zobaczył, był tak zaskoczony, jakby była zjawą, lecz kiedy odwróciła głowę, opanował się i spuścił oczy. Wówczas dopiero, tuż koło leżaka, na którym spoczywała, zauważył parę długich, chudych nóg zakończonych stopami w czarnych, sukiennych trzewikach i wsuniętych pod ławkę na skajlajcie. Wywnioskował, że to ten „starszy pan”, w szarej czapce podobnej do kapitańskiej, siedzi koło swej córki. W pierwszym momencie zdziwienia skamieniał i teraz czuł się bardzo zmieszany, że zdradził swe zdumienie. W żaden sposób nie mógł wycofać się chyłkiem, przyszedł tu bowiem na służbę. Więc wciąż ze spuszczonym wzrokiem przeszedł obok nich i dopiero gdy doszedł do kratownicy przy kole sterowym, podniósł oczy. Florę zasłaniało mu oparcie leżaka, ale widział właściciela chudych, starczych nóg siedzącego na skajlajcie, widział jego gładko ogolony policzek, jego zaciśnięte wąskie usta, zapadnięte w kącikach, oraz rzadkie siwe loki wymykające się spod sukiennej czapki i wijące się z lekka na kołnierzu płaszcza. Siedział pochylony nieco nad panią Anthony, ale nie rozmawiali ze sobą. Kapitan Anthony, który chodził szybkim, sprężystym krokiem od końca do końca rufy po przeciwnej stronie, patrzył prosto przed siebie. Młody Powell mógł przypuszczać, że kapitan nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. Niemniej widział, że tak nie jest, i niemiła mu była godzina spędzona bez ruchu przy kompasie aż do chwili, kiedy kapitan przerwał swoją szybką wędrówkę i przyciszonym głosem, z widocznym prawie wysiłkiem, zwrócił się do niego robiąc jakąś uwagę o pogodzie. Zanim zaskoczony Powell znalazł odpowiedź, kapitan — z wciąż nieruchomym wejrzeniem — puścił się znów w swoją nie kończącą się wędrówkę. I aż do chwili, gdy rozległ się dzwon na kolację, na rufie panowało milczenie, jak gdyby na wszystkich ktoś rzucił czar. Kapitan chodził tam i z powrotem patrząc prosto przed siebie, sternik sterował patrząc w górę na żagle, starszy pan na luku patrzył w dół na córkę — a Powell wyznał mi, że nie wiedział, gdzie ma patrzeć, doznając uczucia, że znalazł się tu przez pomyłkę i że nic tu po nim, co było oczywiście nonsensem. Wreszcie utkwił wzrok w róży wiatrów i schronił się myślami w szafce kompasu. Czuł się bardziej zziębnięty, niżby to tłumaczył chłodny zmierzch, opadający na posępne zielone morze z głębin chmurnego nieba. Porywisty wiatr zamiatał smutną pustynię wodną, a statek zwrócony tak ostro na wiatr, że tracił szybkość, posuwał się z wolna, nieregularnymi susami poprzez krótkie fale, które warcząc obmywały jego boki. Młody Powell pomyślał, że nigdy jeszcze nie widział wieczorem tak ponurego morza. Zadowolony był, gdy wszyscy na dźwięk dzwonu opuścili rufę. Kapitan pierwszy zrobił nagły zwrot w kierunku zejściówki nie rzuciwszy nawet jednego spojrzenia na żonę i jego ojca. Oni oboje też wstali i ruszyli ku schodom. „Starszy pan” szedł wyprostowany, niosąc na ręku koce; rzadkie loki wiły się z lekka na jego karku. Dziewczyna, która była panią Anthony, zeszła pierwsza. Pochmurny zmierzch powlekał głębokim cieniem jej twarz. Przechodząc spojrzała na Powella. Pomyślał, że jest bardzo blada, może było jej zimno. „Starszy pan”, chudy i sztywny, zatrzymał się na chwilę przed młodym człowiekiem i głosem cichym, lecz wyraźnym, pozbawionym wszelkiej intonacji, nawet tonu pytającego, powiedział: „Zdaje się, że to pan jest tym nowym drugim oficerem.” Powell potwierdził zastanawiając się, czy to ma być przyjacielski wstęp. Zauważył, że oczy pana Smitha mają jakiś ukryty wyraz niechęci czy pogardy dla swego otoczenia. Żona kapitana znikła na schodach do kajuty. Smith rzekł: „Aha!”, i dłuższą chwilę milczał, zanim postawił następne pytanie tym samym obojętnym głosem: „A czy pan znał swego poprzednika?” „Nie — odparł Powell. — Nie znałem nikogo z tego statku, póki się na nim nie znalazłem.” „Był znacznie starszy od pana. Dwa razy starszy, a może nawet więcej. Miał włosy szpakowate. Tak. Z pewnością więcej niż dwa razy starszy.” Niski, przytłumiony głos zamilkł, lecz starzec nie ruszył się z miejsca. Dodał: „To niezwykły wypadek.” Powell nie tylko był zdumiony faktem, że wszczęto z nim rozmowę, ale także jej tematem. Może był zasugerowany słowami starca, ale w tej chwili wyraźnie zdał sobie sprawę, że jest coś niezwykłego nie tylko w tym spotkaniu, lecz w ogóle we wszystkim i we wszystkich dokoła, w samej atmosferze. Nawet morze, na którym gdzieniegdzie w mrocznej dali wyskakiwały bryzgi piany, to niezmienne, bezpieczne morze, chroniące człowieka przed wszystkimi namiętnościami, z wyjątkiem własnego gniewu, wydało mu się także niesamowite, gdy rzucił szybkie spojrzenie na nawietrzną, gdzie zacierający się już horyzont nie dawał pewnego oparcia oczom. W tym rozproszonym świetle zapadającego zmierzchu, zanim pochmurna noc nie rzuciła swej tajemniczej zasłony, nieskończona przestrzeń stała się widoczna, nieomal dotykalna. Młody Powell odczuł to. Odczuł to w nagłym poczuciu odosobnienia. W obecności tego starca, odzywającego się tak nieoczekiwanie w ciemniejącym wszechświecie, statek, który wydał mu się w pierwszej chwili potężny i budzący zaufanie, skurczył się do rozmiarów plamki, stał się prawie niewidoczny, zaledwie wystarczający na oparcie dla jego stóp. Minęła chwila, zanim zrozumiał sens pytania. Powtórzył z wolna: „Niezwykłe… Ach, tak! Pan uważa za niezwykłe, by starszy człowiek był drugim oficerem. Nie wiem, czy to jest coś niezwykłego. Wielu z nas nie awansuje. Widocznie mu się nie powiodło.” Stary, z głową nieco przechyloną, zdawał się słuchać z naprężoną uwagą. „A teraz dostał się do szpitala” — rzekł. „Zdaje się. Tak. Przypominam sobie, że powiedział to w Biurze Żeglugi kapitan Anthony.” „Może umrzeć — ciągnął dalej starzec ostrożnym i rozważnym tonem. — Może będzie zadowolony, że umiera.” Powell był jeszcze tak młody, że wystraszyło go to przypuszczenie, które w mroku zabrzmiało niby mrożące krew w żyłach poufne zwierzenie. Odpowiedział ostro, że jest to niezbyt prawdopodobne, jak gdyby bronił przed złośliwą obmową nieobecną ofiarę wypadku. I rzeczywiście był oburzony. Stary zaśmiał się pojednawczo krótkim, przytłumionym śmiechem. W rufówce rozległ się drugi dzwonek. Poruszył się na ten dźwięk, ale jeszcze się ociągał. „Nie mówiłem tego na serio — szepnął dziwnym tonem, jakby się obawiał, że ktoś go usłyszy. — Przynajmniej w tym wypadku. Znam tego człowieka.” Ta rozmowa, a raczej brak przyczyn, które by tłumaczyły tę rozmowę, zaostrzyła spostrzegawczość prostodusznego drugiego oficera statku „Ferndale”. Miał on słuch wrażliwy na najlżejsze odcienie tonu i zdawało mu się, że po: „Znam tego człowieka”, powinno było nastąpić: „nie był moim przyjacielem”. Ale po bardzo krótkiej pauzie starszy pan zaczął dalej szeptać wyraźnie i monotonnie: „Ale pan go nigdy nie widział. Niemniej gdyby pan przeżył tyle lat co ja, wiedziałby pan, że wypadek, który kładzie kres życiu, nie zawsze jest niepożądany. Naturalnie zdarzają się głupie wypadki. Ale nawet wtedy nie należy się martwić. Cóż to znaczy być pozbawionym życia? To taka krótka chwila. Ale co by pan powiedział o uczuciach człowieka, któremu ukradziono życie? Którego okpiono!” Przerwał nagle i milczał tak długo, aż zdumiony Powell wyjąkał w końcu niewyraźnie: „Co pan chciał przez to powiedzieć? Nie rozumiem.” Po czym starszy pan z cichym „dobranoc” posunął się parę kroków naprzód i poprzez ciemną zejściówkę znikł w klatce schodowej oświetlonej lampą tylko poniżej pierwszego zakrętu. Te dziwne słowa, ostrożny ton i w ogóle cała ta postać wywołały silny niepokój w duszy Powella. Zaczął chodzić po rufie, w głowie miał zamęt. Czuł się jak statek na łasce fal i wichru. Były to bez wątpienia dziwne słowa. A ostrożny, przyciszony ton, jakby w obawie, że ktoś podsłuchuje, był więcej niż dziwny. Młody oficer zawahał się, czy może złamać dyscyplinę przyjętą na wszystkich statkach, ale nie mógł się oprzeć pokusie wejścia w kontakt z jakąś żywą istotą i przemówił do sternika: „Czy słyszeliście, co ten pan mówił do mnie?” „Nie, panie — odparł spokojnie marynarz. Po czym, ośmielony tym widocznym brakiem dyscypliny oficera, odważył się dodać: — To dziwna figura. — Była to próba, a gdy Powell, zajęty własnymi myślami, nie odpowiedział, ośmielił się ciągnąć dalej: — Zachowują się oboje, jakby byli pasażerami. A pasażerowie bywają dziwni.” „Niby kto?” — burknął Powell. „No, tych dwoje.” ROZDZIAŁ TRZECI ODDANI SŁUDZY I ŚWIATŁO SYGNAŁU Młody Powell pomyślał sobie: „Załoga zauważyła to także.” Gdyż istotnie zachowanie się kapitana względem żony i jej ojca zwracało uwagę. Wyglądało to, jakby byli nie bardzo zgranymi pasażerami. Ale może nie zawsze tak było, może kapitan był czymś zirytowany. Gdy zatroskany Franklin zjawił się na pokładzie, Powell wspomniał mu coś o tym, podnieciło to bowiem jego ciekawość. Pierwszy oficer mruknął: „Tak pan przypuszcza?… Że kapitana coś zirytowało?… — Zapiął swą grubą kurtkę pod samą szyję i wtedy dopiero dodał posępnie: — Możliwe” — tonem zniechęcającym do dalszej konwersacji. Ale i żadna zachęta nie byłaby skłoniła nowego oficera do zwierzeń. Był instynktownie ostrożny. Powell nie wiedział sam, dlaczego postanowił zachować dla siebie swoją rozmowę z panem Smith. Ale ciekawość jego nie wygasła. W jakiś czas potem, znów przy zmianie wachty, w krótkiej rozmowie wspomniał o ojcu pani Anthony i usiłował wydobyć od pierwszego oficera, kto to jest. „Trzeba by kogoś bardzo sprytnego, by się tego dowiedział wobec sytuacji panującej obecnie na statku — odparł Franklin, nadspodziewanie skłonny do rozmowy.— Zobaczyłem go po raz pierwszy, gdy żona kapitana pewnego ranka około wpół do dwunastej przywiozła go w dorożce na nabrzeże. Kapitan przyjechał na statek wcześniej i był na dole w urządzonej dla siebie kabinie. Czy mówiłem panu, że chcąc wezwać kapitana na pokład, trzeba zatupać w pokład z lewej strony? Tak jest. Ten statek nie tylko nie jest podobny do tego, czym był, ale także i do żadnego innego. Czy pan kiedy słyszał, żeby kapitańska kajuta była na lewej burcie? Obie kabiny na prawej odnowiono i urządzono niczym pałac z bajki. Cała banda rzemieślników z najbardziej eleganckich magazynów West Endu przez dwa tygodnie uwijała się po statku z firankami i meblami, jakby królowa miała się u nas zjawić. Naturalnie kajuta po prawej jest sypialnią, ale biedny kapitan ma swoje legowisko w kabinie po lewej, żeby nie budzić pani Anthony, gdybyśmy go potrzebowali w nocy. Taka nerwowa! Phi! Kobieta, która poślubiła marynarza i zdecydowała się żyć na morzu, nie powinna być według mnie taka wrażliwa. Ale mniejsza z tym. Gdy tylko stara dorożka ukazała się zza narożnika składu, krzyknąłem do kapitana, że jedzie jego małżonka. Odpowiedział, ale widząc, że nie nadchodzi, zeszedłem po trapie, aby jej pomóc wejść. Podniecona wyskoczyła z dorożki, ale nie dotknęła mojego ramienia ani nie powiedziała nawet «dziękuję» czy «dzień dobry», tylko odwróciła się do dorożki i wtedy powoli wyszedł z niej ten stary błazen. Nie zauważyłem go wewnątrz, nie spodziewałem się zobaczyć jeszcze kogoś prócz niej. Zdziwiło mnie to, a ona nas przedstawiła: «Mój ojciec — pan Franklin.» Wybałuszył na mnie oczy jak sowa. «Dzień dobry panu» — rzekłem Oboje dziwnie wyglądali — jakby im się w drodze coś przytrafiło. Nie ruszyli się z miejsca i ja też stałem czekając. Kapitan pokazał się na rufie i zobaczyłem go, jak wyjrzał w dół przez burtę, po czym znikł; spodziewałem się, że wyjdzie ich spotkać na brzegu. Tymczasem on po prostu zszedł znów pod pokład. Nie widząc go rzekłem do pana Smith: «Pomogę panu wejść na statek.» «Na statek! — odparł dziwnym tonem. — Na statek!» «Nie jest to bardzo wygodna drabina, ale jest zupełnie pewna» — powiedziałem, bo wydawało mi się, że się boi. Nie robił wcale wrażenia złamanego starca. Sam pan zresztą widział, jak wygląda: prosty jak kij i rześki. Tymczasem on nie ruszał się się z miejsca, a mnie zrobiło się głupio. Wówczas ona wysunęła się naprzód: «Och! Dziękuję panu. Sama pomogę wejść ojcu.» Zdębiałem — zatkało mnie. Wepchnęła się między nas dwóch nie spojrzawszy nawet na mnie. Dałem więc spokój, jak oczywiście może sobie pan wyobrazić. Cofnąłem się. Byłbym od razu wszedł z powrotem na statek i zostawił ich na nabrzeżu, niechby się namyślali choćby przez tydzień, czy mają wejść, czy zostać, ale stali na drodze. Nie mogłem w żaden sposób odsunąć ich na bok. Diabli wiedzą, co zaszło między nimi. Ona, śmiertelnie blada, coś mu prędko mówiła, on zaczerwienił się jak indyk — słowo daję. Powiadam panu, że ten stary to złośnik, i w dodatku łotr. Mniejsza z tym. Nie słyszałem, co mówiła, ale widać było, że wkładała w to wielki wysiłek. Robiło to wrażenie — niech pan pomyśli! — jakby nie chciał wejść na statek, ale wiem przecie dobrze, że nie mogło o to chodzić. Wzięła go za ramię powyżej łokcia, jakby go chciała prowadzić czy raczej popychać. Stałem o jakieś dziesięć stóp od nich. Dlaczego miałem odchodzić? Czekałem tylko na moment, kiedy mnie przepuszczą, aby wrócić na statek. Nie chciałem podsłuchiwać ich podejrzanych szeptów, ale nie mogłem także stać bez końca, posunąłem się więc naprzód chcąc przejść koło nich. I wtedy usłyszałem parę słów. To stary coś gadał przykrego o tym, że nie chce być zależny od cudzej łaski, i dodał: «Nie chcę tej ofiary.» Co przez to rozumiał, nie umiem panu powiedzieć. Jestem tylko pewien, że się sprzeczali. Spojrzała przez ramię i zobaczyła mnie blisko siebie. Nie wiem, co mu tam powiedziała do ucha, ale ruszył natychmiast. Obejrzał się także na mnie i oboje weszli na statek tak szybko, że gdy wszedłem na szaniec, ujrzałem już tylko zamykające się za nimi wewnętrzne drzwi korytarza. Dziwna sprawa, co? Ale gdyby tylko ta sprawa była dziwna! Po południu dostarczono na statek bagaż: parę zupełnie nowych kufrów. Odcumowaliśmy o północy. Niech mnie powieszą, jeżeli się domyślam, kim on był czy też kim jest. Nie udało mi się tego odkryć, nic nie wiem. Mógł być czymkolwiek bądź. Wiem tylko, że przed laty, gdy z moim przyjacielem pojechałem na Derby, widziałem tam kanciarza, który wyglądał właśnie tak jak ten tajemniczy ojciec przywieziony dorożką.” Wszystko to pierwszy oficer — jak zwykle przewracając oczyma — wypowiedział rozdrażnionym, melancholijnym i przerywanym głosem, do wtóru łagodnemu szumowi morza. Było to dla niego gorzką radością mieć za słuchacza tego nowego przybysza, któremu mógł powtórzyć wszystkie swoje żale i podejrzenia omawiane bez końca przez gromadę wiernych podwładnych kapitana Anthony. Było to widocznie tak wielką ulgą dla jego udręczonego umysłu, że zapomniał o wskazanej wobec obcego ostrożności. Ale obawy te były płonne, gdy się miało do czynienia z Powellem. Zrazu bawiły go te skargi i wywoływał je dla zabawy. Ale potem, gdy rozważał je w myśli, wywarły na nim silne wrażenie, a z czasem, gdy wrażenie to stawało się coraz silniejsze, wzmacniało się też jego postanowienie, że zachowa je dla siebie. Przychodziło mu to tym łatwiej — mam tu na myśli tę decyzję — że do rozbawionego zdumienia, z jakim przyjmował owe zwierzenia, wydające mu się zrazu wprost absurdalnymi, dołączyło się oburzenie. Jednak zbyt był młody, zbyt krótko był na swym stanowisku i zbyt mało miał zaufania do własnego zdania, by umiał je wypowiedzieć tak, aby odniosło skutek. A zresztą na co by się to zdało i czy było potrzebne? Jednak cała ta sprawa, zwykła, a zarazem tajemnicza, zaprzątała jego wyobraźnię. Samotność na morzu wyolbrzymia myśli i fakty, których się było świadkiem i które zdają się stanowić centrum świata; tak jak statek, na którym się płynie, jest zawsze centralnym punktem horyzontu. Powell uważał, że apoplektyczny starszy oficer przewracający oczami i posępny steward o melancholijnym spojrzeniu ulegają jakiejś specyficznej i tajemniczej formie obłędu, który zatruwa im życie. Ale nie miał dla nich współczucia. Bynajmniej. To dziwne nieszczęście budziło w nim tylko podejrzliwe zdumienie. Pewnego razu — znowu w nocy, gdyż oficerowie „Ferndale” odbywając wachtę na zmianę, jak to było zwyczajem w owych czasach, mało mieli sposobności przestawać ze sobą — pewnego więc razu, powtarzam, pod gwiaździstym niebem, które zazwyczaj było świadkiem jego zwierzeń, otyły Franklin o dziwacznej, przysadzistej postaci zapytał Powella bezceremonialnie, nie przez niedelikatność, ale z właściwą sobie prostotą: „Zdaje się, że pan już nie ma rodziców.” Powell odparł, że stracił rodziców jako małe dziecko. „Moja matka żyje jeszcze — oświadczył Franklin takim tonem, jak gdyby fakt ten był dla niego pochlebny. — Staruszka dobrze się miewa. Naturalnie musi mieć wygody. O kobietę trzeba dbać, ale jeżeli o to chodzi, to najlepiej dbać o matkę. Gdyby nie żyła tak długo, to byłbym się zawinął i ożenił. Chociaż nie jestem tego zupełnie pewien. My, marynarze, nie mamy czasu, aby się rozejrzeć za żoną. W każdym razie, ponieważ mam matkę, mogę powiedzieć, że nie spojrzałem na żadną dziewczynę przez całe moje życie. Nie chcę przez to powiedzieć, żebym w swoim czasie nie gustował w towarzystwie damskim — dodał z emfazą łyskając czule białkami swych wypukłych oczu w świetle gwiaździstego nieba. — Muszę się przyznać, że nawet bardzo w nim gustowałem.” Zabawiło to Powella, a że zwierzenia te nastąpiły dopiero wtedy, gdy starszy oficer skończył swą służbę, nie miał więc nic przeciw nim. W towarzystwie Franklina pierwsze pół godziny wachty na pokładzie mijało szybko. Jeżeli jego przełożony miał ochotę w ten sposób tracić czas przeznaczony na spoczynek, nic to nie obchodziło Powella. Franklin był skromny i nie było w jego zamiarze chwalić się swoim synowskim przywiązaniem. „Naturalnie mam na myśli przyzwoite damskie towarzystwo — objaśniał. — Inne kobiety się nie liczą. Nie ganię niczyjego postępowania, ale tak dobrze wychowany młody człowiek, jak pan, wie, że mało się ma z tego przyjemności — westchnął głęboko. — Szkoda, że matka kapitana Anthony nie żyła tak długo jak moja. Musiałby dbać o nią, a robiłby to dobrze; to porządny człowiek. I byłoby go to obroniło przed takim głupstwem…” Nie dokończył zdania, które wyraźnie w jego ustach nabrało goryczy. Powell pomyślał: „Do tego pijesz!”, i zaśmiał się z lekka. „Nie rozumiem, dlaczego się pan tak znęca nad kapitanem. Myślałem, że pan jest jego przyjacielem.” Franklin oburzył się. Bynajmniej nie znęcał się nad nim, daleki był od tego. Czy był przyjacielem? Naturalnie, był przyjacielem, a także wiernym sługą kapitana. Niech Powell sobie zapamięta, że gdyby kapitan Anthony zaprzedał swą duszę diabłu, a diabeł był dla niego dobry, to on (Franklin) gotów byłby za to pokochać diabła. Tak się sprawa przedstawia. Z drugiej zaś strony, gdyby jakiś święty czy anioł białoskrzydły zjawił się i… Nagle znów przerwał, jak gdyby przerażony własnym zapałem. Po czym swym zmęczonym, patetycznym głosem (którego nigdy nie podnosił) powiedział, że nie warto o tym mówić. Każdy mógł zauważyć, że kapitan się zmienił. „O tym ja nie mogę sądzić” — powiedział Powell. „Boże! — szepnął pierwszy oficer. — Pan, taki wykształcony, inteligentny młody człowiek, który ma oczy do patrzenia, a także trochę rozsądku! Czy tak wygląda człowiek szczęśliwy? Pan jest młody, ale nie jest pan już dzieckiem, nie może pan więc chyba utrzymywać, że to jest człowiek szczęśliwy?” Powell nie podniósł rękawicy. Nie wiedział, co ma sądzić o poglądach oficera. Jednak otworzyło mu to nieco oczy. Zgodził się więc, że kapitan nie bardzo dobrze wygląda. „Nie bardzo dobrze wygląda — powtórzył ponuro pierwszy oficer. — Czy ktoś, kto tak wygląda, może długo pociągnąć? Wprawdzie od niewielu lat tłucze się pan po tym świecie, ale jest pan marynarzem i powiada pan, że służył już na paru statkach. Czy widział pan kiedykolwiek, aby dowódca statku chodził po pokładzie, jakby nie wiedział, co ma pod nogami? Widział pan coś takiego? Niech mnie cholera, jeśli on chwilami nie zapomina, gdzie jest. Wiadomo, że to jest pierwszorzędny żeglarz, ale całe szczęście, że jestem na statku — bo — choć mi nic nie powie — sam wiem, co ma być zrobione. Czy pan wie, że od chwili opuszczenia portu nie wydał mi żadnego rozkazu? Czy pan wie, że ani razu nie otworzył do mnie ust, póki sam do niego się nie zwróciłem? Do mnie! Do swojego najstarszego oficera, do swojego towarzysza od sześciu lat, z którym nie przemówiliśmy się ani razu przez cały ten czas, Ani nawet nie spojrzeliśmy na siebie krzywo. To prawda, że kiedy go zmuszę do tego, aby się do mnie odezwał, to znów jest taki kochany jak dawniej, to samo żywe spojrzenie, ten sam dobry glos. Bo i nie mógłby być inny dla swojego starego Franklina. Ale co z tego? I Wzrok, i głos jakby o całe mile stąd. A w dodatku muszę dobrze uważać, kiedy chcę zagadać do niego, żeby nikogo nie było na rufie. Tak, nas dwóch, a prócz nas tylko morze. Człowiek spodziewa się, że wszystko będzie dobrze: jestem jedynym pierwszym oficerem, jakiego miał kiedykolwiek — Franklin tu, Franklin tam — a jeśli coś złego się stało, «Franklin!» było pierwszym słowem, jakieś usłyszał na pokładzie. Jestem starszy od niego o trzynaście lat — człowiek myślałby, że wszystko dobrze pójdzie. Sami we dwóch na tej rufie, na której spotkaliśmy się po raz pierwszy — on, młody kapitan — powiedział mi, że jak mu się zdaje, będę mu odpowiadać — my we dwóch — i proszę: trzydzieści jeden dni na morzu — i nic! Jakbym mówił do kogoś stojącego na lądzie. Nie mogę go przywołać. Nie mogę do niego dotrzeć. Mam chwilami uczucie, że powinienem go potrząsnąć za ramię: «Zbudź się, kapitanie! Zbudź się! Jest pan potrzebny!…»„ Młody Powell poznał wymowę prawdziwego uczucia, rzeczy tak rzadkiej na tym świecie, gdzie tylu jest niemych i gdzie tyle jest przyczyn, które nie pozwalają, by obdarzony mową człowiek wypowiadał się w pełni nawet na morzu. Odczuł coś na kształt szacunku dla tego wybuchu. Nie był on głośny. Śmieszna, przysadzista postać zakończona kulą głowy, wtłoczonej jakby uderzeniem maczugi w kanciaste ramiona, z rękami w kieszeniach, z łokciami przyciśniętymi do boków, poruszała się bez gestów, niepewnie, w przestrzeni ograniczonej przez dwie beczułki z solonym mięsem, przywiązane do przedniej bariery na rufie. Przytłumiony głos szybko przechodził od akcentów gniewnych do trwożnych, bez jednego głośniejszego słowa, z krótkimi przerwami dla złapania tchu, jak gdyby mówiącego dusił tłumiony namiętny żal. Powell, choć nieco wzruszony, nie był jednak bynajmniej porwany. Myślał już, że to koniec, gdy Franklin kręcący się niespokojnie w ciemnościach, wśród ciszy okrętu i wielkiej pustki spokojnego morza, wybuchnął znów cichą rozpaczą: „Skrzywdzili go! Ale jak? Co to mogło być? Czy się pan nie domyśla? Czy pan nie wie?” „Mój Boże! — Powell był zdumiony przekonawszy się, że Franklin zwraca się z tym pytaniem do niego. — A skądże ja mam to wiedzieć?” „Przecież rozmawia pan z tą bladolicą i czarnooką… Widziałem pana rozmawiającego z nią kilkanaście razy.” Ochłodziło to sympatię młodego Powella i zauważył pogardliwym tonem, że oczy pani Anthony nie są czarne. „Na Boga, pragnąłbym, aby bez względu na ich kolor nie spojrzała nimi nigdy na kapitana — odparł Franklin. — Niech ich diabli wezmą! I ją, i tego starego wygolonego dziadygę, który siedzi wpatrując się w jej śmiertelnie bladą twarz swoimi żółtymi oczami. A może pan powie, że jego oczy nie są żółte?” Powell, który nie interesował się kolorem oczu pana Smitha, zrobił nieokreślony ruch ręką. Żółte czy nie, było mu to obojętne. Pierwszy oficer mruknął do siebie: „Nie, on nie może wiedzieć. Tyle się zna na tym, co dziecko. Tu potrzebny dojrzalszy rozum.” „Nie rozumiem nawet, o co panu chodzi” — zauważył zimno Powell. „Nawet najtęższa głowa nie dałaby sobie rady z takimi diabelskimi machinacjami — mruczał dalej starszy oficer. — Opowiadają, słyszałem, że na lądzie kobiety mają różne sposoby na mężczyzn. Ale żeby takie diabelstwa zastosować na morzu i usidlić takiego człowieka!… Tego nie mogę zrozumieć. Ale będę uważał. A oni niech się mają na baczności — ja to mówię!” Jego przysadzista postać nie była wiotka, nie mógł się więc melancholijnie pochylić. Poczuł nagle wielkie zmęczenie i schodząc z rufy powłóczył nogami. Zanim odszedł, straciwszy całą godzinę spoczynku, jeszcze raz zwrócił się do stojącego koło want tylnego masztu młodzieńca, który milczeniem i spokojem zaznaczył swą niechęć do słuchania dalszych zwierzeń. Franklin zapewnił go, że nie żałuje, iż się wypowiedział otwarcie w tak poważnej sprawie. „Nie wiem, czy to jest poważna sprawa — brzmiała szczera odpowiedź Powella. — Lecz jeśli pan myśli, że mi powiedział coś nowego, to się pan myli. Nie może się pan powstrzymać, żeby nie wspominać wciąż o tej sprawie; od czasu jak jestem na tym statku, nie słyszę o niczym innym.” Powell, mówiąc prawdę, nie chciał wyrażać się obraźliwie. Miał instynktowny rozum, czuł — gdyż nie miało to nic wspólnego z rozsądkiem — że sprawa jest poważna. Nie chciał z pierwszego oficera zrobić sobie wroga. I Franklin się nie obraził. Na to szczere stwierdzenie Powella odparł również szczerze i prosto, że to możliwe, bardzo możliwe. Gdy myśl czyjaś pochłonięta jest taką sprawą (graniczącą z czarami), nie może zająć się niczym innym. Biedak łudził się pewnie, że niepokój jego myśli jest objawem czynnego zaangażowania się w walkę z jakąś potęgą zła, gdyż ostatnie słowa, które wypowiedział schodząc powoli po schodach z tylnego pomostu, wyrażały osobliwą nadzieję, że przeciągnie jeszcze Powella „na naszą stronę”. Wyobraź sobie tylko prostodusznego młodzika zaatakowanego w ten sposób na pełnym morzu — Powell w odpowiedzi zaśmiał się tylko z zakłopotaniem i niepokojem, co dokładnie malowało stan jego niewinnej duszy. Apoplektyczny oficer, który zeszedł już do połowy schodów, wszedł z powrotem trzy stopnie w górę. Tak — miał on nadzieję, że taki porządny młody człowiek nie będzie przyglądał się biernie, jak doskonały żeglarz, a jego własny kapitan ma jakieś przykrości z parą lądowych szczurów, ludzi, którzy… Powell przerwał mu ze zniecierpliwieniem, pytając, co to były za przykrości. „Nie rozumiem, do czego pan robi aluzje?” — zawołał z niezbyt zrozumiałą irytacją. „Niepokoi mnie myśl, że jest na dole sam na sam z tą parą — szepnął Franklin z naciskiem. — Słowo daję. Bóg raczy wiedzieć, co się tam dzieje… Niech się pan nie śmieje… Podczas poprzedniej podróży, kiedy pani Brown mieszkała w kabinie na rufie, było już niedobrze, ale teraz jest jeszcze gorzej. Boję się. Nie daje mi to spać w nocy, kiedy myślę, że on jest tam zupełnie sam, odcięty od nas wszystkich.” Pani Brown była to żona stewarda. Musisz wiedzieć, że wkrótce po wizycie kapitana Anthony w domku państwa Fyne (ze wszystkimi jej konsekwencjami) zaproponowano mu, by popłynął na Azory i przywiózł stamtąd ładunek pewnego statku, który został uszkodzony w jakimś zderzeniu czy też osiadł na mieliźnie i schroniwszy się do St. Michael został tam zatrzymany. Roderyk Anthony miał stosunki, dzięki którym zdobywał takie zyskowne zajęcia. W ten sposób pierwszym zetknięciem się Flory de Barral z morzem była krótka pięciomiesięczna podróż, niemal wycieczka. A kapitan Anthony z wielkiej troskliwości nakłonił panią Brown, żonę biednego stewarda, by udała się z nimi w tę podróż jako pokojówka jego młodej żony. Z tej lub innej przyczyny umowa ta nie została przedłużona, czego żałował oficer, trapiony nieokreślonymi obawami i złymi przeczuciami. Żałował, że nie było już Jane Brown na statku — jako przedstawicielki wiernych sług kapitana, spokojnie czuwającej nad wszystkim, co się dzieje w tej części statku, która od czasu owego fatalnego małżeństwa stała się niedostępna dla ich czujności. Było to doskonałe urządzenie, gdyż na tej kobiecie można było polegać. Powellowi urządzenie to nie wydało się wcale doskonałe, uważał to bowiem za szpiegostwo. Ale w prostocie swojej powiedział, że należałoby raczej przypuszczać, iż pani Anthony chętnie widziałaby jakąś inną kobietę na statku. Myślał o niej — bladolicej, dziewczęcej postaci, o którą powinien ktoś dbać. Naiwny młodzieniec uważał ją zawsze za niedorosłą dziewczynkę, dziecko prawie. „Ona! Chętnie by widziała! Przecież to ona odprawiła panią Brown. Nie chciała, żeby ktoś się kręcił koło kabin mieszkalnych. Pani Brown nie miała co do tego wątpliwości i zwierzyła się z tego swojemu mężowi. Niech się pan spyta stewarda, co on o tym mówi. I dlatego mnie to niepokoi. Taka zdolna kobieta, która znała służbę. Tymczasem nie chciano jej. Musiała odejść. Bez żadnego powodu, zapewniam pana. Kapitan był zawstydzony, że musiał ją odprawić. Ale ta jego żonka… i w ogóle ta szanowna para wzięła go za łeb. Nie mogę z nim porozmawiać na rufie ani chwili, bo zaraz wślizguje się ten kanciarz. Powiem panu coś jeszcze. Podsłuchałem raz — Bóg wie, że nie zrobiłem tego umyślnie, tylko on zapomniał, że siedzę z sekstansem po drugiej stronie skajlajtu — podsłuchałem więc — pan wie, jak on siaduje nad jej fotelem i gada nie otwierając prawie ust — jednak usłyszałem dobrze te słowa. Wyrażał się o kapitanie «ten dozorca więzienny». Więzienie!…” Franklin przerwał z bluźnierczym przekleństwem. Dłuższą chwilę panowała cisza, a lekkie, przyjemne kołysanie statku pędzonego północno—wschodnim pasatem zdawało się być najlepszym środkiem usypiającym podejrzliwość ludzi powierzających swoje losy morzu. Wreszcie dało się słyszeć głębokie westchnienie, a potem głos starszego oficera, który pytał ponurym tonem, czy człowiek wyraża się tak o kimś, komu dobrze życzy? Czyż potrzeba lepszego dowodu, że knuje się coś złego? Dlatego, zanim wreszcie znikł, wyraził nadzieję, że Powell będzie po ich stronie. Tym razem Powell nie odpowiedział na to przypuszczenie zakłopotanym śmiechem. Młody oficer był coraz bardziej zdziwiony tymi niedorzecznymi rewelacjami, które docierały do niego tu, na pełnym morzu. Trudno nam zrozumieć, jak daleko sięgało jego niedoświadczenie, jak było głębokie i zupełne, nam, którzy nie znaleźliśmy się na morzu mając lat czternaście i dziewięć miesięcy, prosto z małej prywatnej szkółki. Powell, który oparty łokciem o osprzęt tylnego masztu stał tak spokojnie, że sternik na drugim końcu rufy mógł go posądzać (i zapewne posądzał), że w karygodny sposób śpi na służbie, usiłował „dobrać się do tej sprawy” z takiej strony, która by odpowiadała jego skromnej znajomości psychologii. „Czym się oni martwią, u diabła?” — pytał sam siebie, zdumiony, z pełnym pogardy zniecierpliwieniem. Nazywać kogoś „dozorcą więziennym” to nie tylko dziwne, ale złośliwe, nieżyczliwe, podłe nawet. Martwiło go, że zrobił to pan Smith, gdyż prawdę powiedziawszy było mu do pewnego stopnia przyjemnie, że został delikatnie wyróżniony przez ojca pani Anthony. Młodzi cenią tego rodzaju wyróżnienie, które jest najsubtelniejszym pochlebstwem ze strony starszych ludzi. Pan Smith korzystał z każdej sposobności, by na pokładzie zbliżyć się do Powella. Uwagi jego bywały czasem dziwne i zagadkowe. Bez wątpienia — był to ekscentryczny starzec. Ale od tego daleko jeszcze do rzucenia za plecami wyzwisk na zięcia (do którego na pokładzie nigdy się nie zbliżał). I Powell dziwił się… — Kiedy mi to wszystko opowiadał — Marlow ciągnął innym tonem — ja jeszcze bardziej się dziwiłem. Było to przecież tak, jak gdyby niedola znaczyła piętnem czoła swych ofiar, by wzbudzić niechęć tłumu. Nie chodzi mi tu o ilość: dwóch ludzi może się zachować jak tłum, a trzech z pewnością będzie tak postępować, jeśli w grę będą wchodzić ich uczucia. Czoło Flory de Barral było jak gdyby napiętnowane. Czyż przeznaczona była na ofiarę? Czyż zawsze miała budzić niechęć, czyż wszyscy mieli po niej deptać, jak gdyby była zbyt delikatna, by żyć w tym świecie? lub może nie miała szczęścia, co też często uważane jest za grzech? Tak, dziwiłem się bardziej od Powella, gdyż wiedziałem więcej o niej — chociażby to, że znałem jej prawdziwe nazwisko, wiedziałem także więcej od niego o kapitanie Anthony — chociażby to, że był synem poety, autora subtelnych erotyków, odznaczającego się wyrafinowanym i despotycznym charakterem. Tak, znałem historię ich obojga, której Powell nie znał. Jeśli ten opowiedziany mi przez niego rozdział z ich dziejów, rozdział morski, z nowymi postaciami sentymentalnego i apoplektycznego starszego oficera i ponurego stewarda, zdumiewał Powella, znającego tylko ten jeden, w oderwaniu od pozostałych — to tym bardziej zdumiewający był dla mnie jako jeden z całej serii. Następował on przecież po rozdziale rozgrywającym się przed Wschodnim Hotelem, to jest tym, w którym i ja odegrałem pewną rolę. Wobec tego, co ona wtedy oświadczyła, i wobec moich rozsądnych uwag wszystko to było niespodziewane. Miała najlepsze chęci i ja z pewnością także. Kapitan Anthony — o ile mogłem się dowiedzieć od małego pana Fyne — miał też jak najlepsze chęci. Byliśmy wszyscy przepełnieni najszlachetniejszymi uczuciami i intencjami, o ile takie wzniosłe słowa można zastosować do skromnych postaci bohaterów tej opowieści. A morze dawało im samotne schronienie, wolne od wszelkich ziemskich, małostkowych podszeptów. Miałem się więc czemu dziwić. Mam nadzieję, że Powell wybaczył mi uśmiech, na jaki sobie wówczas pozwoliłem, o ile go w ogóle dostrzegł. Światło w kabinie jego małego kutra było niepewne i niepewny był też mój uśmiech. Niepewny i przelotny. Życie tej dziewczyny przedstawiało mi się jako tragikomedia, najsmutniejsza rzecz na tym świecie, przechodząca od szczerego śmiechu do niepowstrzymanych łez. Tak, były to najsmutniejsze i najpospolitsze zdarzenia i może dlatego, że pospolite, tym bardziej zasługujące na całą naszą litość. Czysto ludzka natura zdolna jest do liryzmu, lecz nie do abstrakcji. Nic tak nie ułatwia jej zrozumienia, jak wniknięcie w rozumne powiązanie charakterów i faktów. Zaczynając od postaci Flory de Barral i opierając się na moich wspomnieniach, pewien jestem, że musiała być bierna, gdyż z konieczności rolą kobiety jest oczekiwać na los, jaki ma jej przypaść; tylko niektóre i to nie najinteligentniejsze ukrywają tę bierność pod pozorami aktywności. Flora de Barral nie była wyjątkowo inteligentna, ale była na wskroś kobieca. Byłaby bierna (co nie znaczy, by miała w sobie mało życia) w okolicznościach, w których sam fakt jej kobiecości nadawałby jej tajemne i wielkie znaczenie. I byłaby wytrwała, a to stanowi istotę widomej i dotykalnej potęgi kobiecej. Tego byłem pewien. Czyż Flora nie okazała się już wytrwałą? Istotnie, prawdą jest, że zarodki zguby czyhają na nas, zwykłych śmiertelników, nawet u samego źródła naszej siły i że możemy zginąć zarówno z nadmiaru wytrwałości, jak i z jej braku. Taki był bieg moich myśli. Zadumałem się także nad pierwszym mym spotkaniem z nią — gdy bawiła się myślą o rzuceniu się w przepaść czy też może poważnie się nad nią zastanawiała. Lecz nie zapytałem z niepokojem Powella, co się w końcu stało z panią Anthony. Pozwoliłem mu to opowiedzieć po swojemu, czując, że bez względu na to, jak dziwne fakty mi wyjawi, zawsze będę wiedział więcej, niż on kiedykolwiek wiedział czy się domyślał… Marlow zamilkł na dłuższy czas, jak gdyby niepewny, czy nie powiedział czegoś przekraczającego moją zdolność rozumienia. Rozmyślnie nie zrobiłem żadnego gestu. — Zrozumiałeś? — zapytał. — Doskonale — odparłem. — Jesteś specjalistą od zagmatwanych kwestii psychologicznych. Ta historia przypomina mi powieści o czerwonoskórych, w których dzielni dzicy porywają dziewczynę, a szlachetny traper dzięki swemu niezwykłemu doświadczeniu idzie za śladami i odczytuje jej dzieje z odcisku stopy, ze złamanej gałązki, ze zgubionej po drodze ozdoby. Lubiłem zawsze takie powieści. Mów dalej. Marlow uśmiechnął się pobłażliwie z moich żartów. — Nie jest to właściwie powieść dla młodzieży — rzekł. — Ale będę opowiadał dalej. Siadów, jak je nazywasz, nie było dużo, miały natomiast duże znaczenie, i gdy Powell dowiedział się (bo w pewnej chwili poczułem, że powinienem mu to powiedzieć), że znałem panią Anthony przed jej zamążpójściem i że byłem do pewnego stopnia jej powiernikiem… Gdyż nie możesz zaprzeczyć, że do pewnego stopnia… Powiedzmy, że miałem wgląd… Młoda dziewczyna, jak wiesz, jest czymś w rodzaju świątyni. Przechodząc koło niej zastanawiasz się, jakie tajemnicze obrzędy odprawiają tam wierni, jakie odmawiają modlitwy, jakie miewają wizje. Uprzywilejowany mężczyzna, kochanek czy mąż, któremu wręczono klucz do tego sanktuarium, nie zawsze umie go użyć. Ja sam, choć się o to nie upominałem ani na to nie zasłużyłem, na skutek zwykłego przypadku miałem sposobność zajrzeć przez na wpół uchylone drzwi: ujrzałem tam najsmutniejszą profanację, zgaszony blask młodości; duch jej, nie spodlony wprawdzie ani nie otępiały, ale jakby oszołomiony nieuzasadnionym okrucieństwem, drżał w poczuciu swej bezradności. Utraciwszy zaufanie do siebie dziewczyna — wobec trudności materialnych i moralnych — zdobyła się na pełną rezygnacji beztroskę i posępną nieczułość (a to wszystko było proste, nieomal naiwne). Bierne cierpienie istoty, której się nie powodzi! Zastanawiałem się, czy nie nadszedł jeszcze kres jej nieszczęść? Nieszczęść, które są jakby wyrazem nienawiści niewidzialnych potęg, dotkliwej i krzywdzącej, a ujawniającej się poprzez czyny ludzkie. Powell, jak łatwo możesz sobie wyobrazić, szeroko otworzył oczy usłyszawszy moje oświadczenie. Ale był jeszcze przejęty wspomnieniami swoich przeżyć na „Ferndale” i zdumiony tym, że w tak niezwykły sposób zamieszany został w te sprawy tylko dlatego, iż nosił to samo nazwisko co pewien kapitan w Biurze Żeglugi. Toteż każdy inny zbieg okoliczności, choćby jak najbardziej nieprawdopodobny, nie wydawał mu się dziwny. To zdumiewające wydarzenie nie schodziło mu z myśli i wciąż mu się zdawało, że dostał się na statek podstępem. Było to dla niego tak nieprzyjemne uczucie, że miał ochotę przełamać onieśmielającą obojętność kapitana. Chciał zrzucić ten ciężar ze swych piersi. Myślę, że w tym wypadku młodość jego bardzo mu dopomogła. Och, tak! Młodość jest potęgą. Nawet kapitan Anthony zwrócił na nią uwagę, jak gdyby sam widok czegoś niesplamionego, nieustraszonego, niezatwardziałego w cierpieniach działał na niego pokrzepiająco. A może pociągnął go widok tej nowej twarzy na pokładzie statku, gdzie od lat patrzył na tych samych ludzi? Nie wiem, czy pewnego dnia rzucił jakieś słowo swojemu nowemu oficerowi, czy też po prostu spojrzał tylko na niego, dość że Powell skorzystał z pierwszej okazji. Kapitan zdziwił się i przerwawszy swoją nie kończącą się, szybką wędrówkę, wysłuchał go, rozjaśnił czoło i zaśmiał się krótko. „Ach! Tak się ta sprawa przedstawia! I pan uważał, że musi mi to wyjaśnić.” „Tak, panie kapitanie.” „To nie ma znaczenia, w jaki sposób pan się dostał na statek — rzekł Anthony. Po czym dając dowód, że nie był tak obojętny na to, co się dzieje na statku, jak przypuszczał Franklin, powiedział swym urywanym, szybkim głosem, jak gdyby mówienie dużo go kosztowało: — W porządku. Wydaje mi się, że pan dobrze sobie radzi z ludźmi” — a oczy jego błądziły już, jak zwykle, po morzu. „Tak, panie kapitanie.” Powell wyznał mi, że patrząc na tę dzielną twarz, która znów sposępniała, dodał impulsywnie pod wpływem jakichś skomplikowanych życzliwych uczuć: „Jestem tu bardzo szczęśliwy, panie kapitanie.” Szybkie spojrzenie, jakim mu odpowiedział kapitan, nieruchomość jego wzroku tak zmieszały Powella, że aż się cofnął nieco. Kapitan robił wrażenie, jakby nie pamiętał znaczenia tego słowa. „Pan — co? Ach, tak!… Pan… naturalnie… jest szczęśliwy. Pewno.” Mruknął to tylko i zaraz potem ruszył w swą szybką wędrówkę ze wzrokiem zwróconym gdzieś poza statek, na morze. Żeglarz na ogół spogląda w dal, lecz u kapitana Anthony — jak się wyraził Powell — było to coś szczególnego, coś zamierzonego, jakby chciał uniknąć cierpienia czy pokusy. Dla kogoś, kto to już zauważył, było to bardzo znamienne. Przedtem czuło się w tym wyraźnie tylko coś bardzo dziwnego. Nie dlatego — Powell starał się to wytłumaczyć — żeby kapitan nie zważał na wszystko, jak przystoi dowódcy statku. Dowodem tego było, że przy tej właśnie sposobności, pospacerowawszy dłuższy czas w milczeniu, kazał nagle Powellowi zluzować wszystkie płótna sztaksli i zaczął na ten temat robić jakieś uwagi, gdy w zejściówce ukazała się pani Anthony, a za nią jej ojciec. Usadowiła się jak zwykle w fotelu na zawietrznej stronie luku świetlnego. Kapitan nie dokończył tego, co chciał powiedzieć, i po krótkiej chwili zeszedł na dół. Zapytałem Powella, czy kapitan nigdy nie rozmawiał z żoną na pokładzie. Odpowiedział mi, że nigdy — co najwyżej zamieniał z nią parę słów. Panowało między nimi jakieś skrępowanie. Na przykład wtedy właśnie, gdy pani Anthony ukazała się na pokładzie, spojrzeli na siebie i kapitan wiódł za nią wzrokiem, póki nie siadła, ale ani do niej nie przemówił, ani się do niej nie zbliżył i po tej milczącej wymianie spojrzeń opuścił pokład nie obróciwszy ku niej głowy. Zapytałem Powella, co zrobił, gdy kapitan odszedł. „Zbliżyłem się do pani Anthony i zacząłem z nią rozmawiać. Myślałem, że bardzo się nudzi. Wydawała się taka obca na tym statku.” „Naturalnie jej ojciec był przy tym?” „Zawsze — odparł. — Zawsze siedział na skajlajcie, jakby jej pilnował. I wydaje mi się — dodał — że ją denerwował. Choć nie okazywała tego. Była zawsze bardzo spokojna i gotowa patrzeć wprost w oczy.” „Dużo pan z nią rozmawiał?” — ciągnąłem dalej moje badanie. „Najczęściej pozwalała, abym sam mówił — przyznał się Powell. — Nie wiem, czy ją to bardzo interesowało, ale pozwalała mi mówić. Nigdy mi nie przerywała.” Wszystkie sympatie Powella były po stronie Flory Anthony née* de Barral. Była na „Ferndale” jedyną istotą młodszą od niego, gdyż na statku nie było chłopców, a załoga składała się z samych doświadczonych marynarzy. Tak, młodość tworzyła między nimi pewną więź. Otwarte spojrzenie Powella musiało jej się bardzo podobać wśród tych dojrzałych, surowych, zasępionych lub nawet niechętnych twarzy, jakie widziała dokoła siebie. Z gorącą szlachetnością charakterystyczną dla jego wieku młody Powell stanął po jej stronie, zanim jeszcze się dowiedział, że na statku musi wziąć czyjąś stronę i co oznacza ten wybór. Miał przed sobą dziewczynę, miłą dziewczynę. Nie stawiał sobie dalszych pytań. Flora de Barral nie była wiekiem dużo młodsza od niego, ale z pewnych powodów, może z powodu kontrastu z ogólnie przyjętym poglądem na wiek żony kapitana, nie umiał patrzeć na nią inaczej, jak na wyjątkowo młode stworzenie. Jednocześnie, poza swym stanowiskiem, miała nad nim przewagę, jaką nad młodym człowiekiem w tym samym co ona wieku daje kobiecie jej wcześniejsza dojrzałość. Faktem jest, że pomimo iż nie rozmawiali ze sobą nigdy dłużej niż pół godziny i zachowując odpowiedni dystans, wkrótce — przypuszczam, że pod okiem starszego pana — zawarli ze sobą przyjaźń. Oto jak Powell opowiedział mi o zawarciu znajomości z żoną kapitana. Działo się to na długo przed jego pamiętną rozmową z pierwszym oficerem, a wkrótce po opuszczeniu Kanału. Pogoda była posępna; od dzioba dął silny, przycichający chwilami, niemal sztormowy wiatr; „Ferndale” pod zrefowanymi żaglami szedł na wiatr możliwie najostrożniej, przecinając drogę statków płynących do kraju; zaledwie posuwał się naprzód, nie było bowiem powodu do pośpiechu, a pogoda zapowiadała się groźnie. Około dziesiątej wieczorem Powell, który był na służbie, stojąc samotnie na rufie, w samym jej tyle, trzymał się nadburcia od zawietrznej strony i patrzył przed siebie. Wtem wśród białych, rozpryskujących się fal, pod czarnym niebem dojrzał światła jakiegoś statku. Przyglądał im się przez pewien czas. Statek pędził na oślep, gnany przez wichurę. „Minie nas tuż, tuż” — powiedział sobie; i nagle poczuł wielką nieufność do tego zbliżającego się statku. „Płynie wprost na nas” — pomyślał. Nie jego rzeczą było ustępować z drogi*. Przeciwnie. Niepokój jego zwiększył się, gdy przypomniał sobie o czterdziestu tonach dynamitu w kadłubie „Ferndale”; z takim ładunkiem nie można spokojnie myśleć o grożącym zderzeniu. Patrzył na dwa światełka w niezmierzonych ciemnościach wypełnionych gniewnym szumem morza. Wpatrywał się w nie jak urzeczony, póki nie stały się tak wyraźne, że uwierzył w niebezpieczeństwo. Wiedział, co należy uczynić w takim wypadku, ale całkiem słusznie uważał, że powinien wezwać natychmiast kapitana. Jednym susem przesadził pokład. Od niepamiętnych czasów na każdym statku kabina kapitana znajduje się na prawej burcie. Tak jak nikt nie może przypuszczać, że kapitan mógłby mieć nos z tyłu głowy, tak samo nie może się spodziewać, by kapitańska kabina była na lewej burcie. Powellowi wypadło zupełnie z pamięci, co mu o tym mówił pierwszy oficer. Przeskoczył przez pokład, jak to już powiedziałem, tupnął nogą i przyłożywszy twarz do wylotu wielkiego wentylatora zawołał w dół: „Panie kapitanie, proszę wyjść na pokład!” — głosem, który nie był ani drżący, ani przerażony, ale który moglibyśmy słusznie nazwać wymownym. Nie było wątpliwości, że wezwanie jest naglące. Ale zamiast rześkiego „dobrze!” i ruchu na dole, usłyszał tylko słaby okrzyk — potem nastąpiła cisza. Pomyśl, jak go to zdziwiło. Pozostał z uchem u wylotu wentylatora, z oczami przykutymi do owych świateł pozycyjnych podrzucanych porywami wiatru, który chłostał rozszalałe ciemności morza. Wydało mu się, że czekał godzinę, ale nie minęła jeszcze minuta, gdy po prostu ryknął w szeroki otwór rury: „Kapitanie!” Zaniepokojony głos pani Anthony odpowiedział z dołu: „Co się stało?”, i rozległy się lekkie kroki… Czemu go nie budzi? „Potrzebuję kapitana!” — zawołał i dając spokój dalszym wyjaśnieniom postanowił działać na własną rękę — rzucił się ku zejściówce, gdzie zawsze świeciło niebieskie światełko. Po drodze spojrzał na sternika, którego spokojna twarz była oświetlona blaskiem padającym od świateł w szafce kompasu. Rzucił mu szybko: „Na pierwszy rozkaz ster przełożyć!” „Tak jest!” — odpowiedział sternik pewnym głosem. Wówczas Powell zawoławszy do wachty pokładowej: „Na rufę!”, skoczył do burty, aby zapalić niebieską latarnię na barierze. Udało mu się skrzesać tylko kilka słabych iskier. Knot w latarni (może na skutek wilgoci) nie chciał się zająć. Wszystkie te czynności trwały sekundy. Powell wyznał mi, że niepowodzenie sparaliżowało mu myśli, głos, członki. Ta niespodziewana przeszkoda przekraczała jego władze umysłowe, na tę jedną ewentualność wyobraźnia jego nie była przygotowana. To go dobiło. Ochłonąwszy, pomyślał, że musi natychmiast coś zrobić, gdyż inaczej statki zderzą się burtami i nastąpi wybuch dynamitu, a załogi znikną z tego świata wśród ogromnej pożogi i huku. Widział już prawie katastrofę i w tej samej chwili, zanim zdołał otworzyć usta czy poruszyć ręką lub nogą, by odegnać wizję, usłyszał tuż przy swoim uchu opanowany głos kapitana Anthony, który mówił: „Nie chce się zapalić — co? Niech pan to rzuci i skoczy po pochodnię!” Nagle, jakby pchnięty jakąś wewnętrzną sprężyną, poczuł napływ energii. Skoczył. Pochodnia sygnałowa i pudełko zapałek były zawsze przygotowane w schodni. Zanim zdał sobie sprawę, że biegnie, już zniknął w zejściówce. Po ciemku znalazł kaganek i usiłował potrzeć zapałkę. Ale musiał kaganek jedną ręką przyciskać do piersi, palce miał wilgotne i sztywne, ręce drżały mu lekko. Jedna zapałka złamała się, druga zgasła. W jej świetle ujrzał bladą twarz pani Anthony, która stała trochę niżej na schodach prowadzących do kabiny. Oczy jej, które były blisko jego oczu (przykucnął bowiem na najwyższym stopniu schodów), zdawały się płonąć przyćmionym blaskiem w przygasającym świetle zapałki. Z pokładu nagle zabrzmiał niespodziewanie sardoniczny głos kapitana: „Jeśli chce pan zdążyć na czas, niech się pan śpieszy.” „Niech pan mi da zapałki” — szepnęła w pośpiechu pani Anthony poufałym i rozbawionym tonem, jakby byli dwojgiem dzieci, które, ukryte za murem, knują jakiś figiel. Ta propozycja ucieszyła go i wydała mu się tak naturalna, że odparł bez ceremonii: „Proszę, niech pani weźmie.” Ręce ich spotkały się po ciemku, wzięła od niego zapałki, gdy on trzymał nasyconą parafiną pochodnię z żelaznym uchwytem. Chciał ją ostrzec: „Niech pani uważa!” Lecz zanim wymówił te słowa, pochodnia zapłonęła raptownie między nimi i zobaczył, jak odskoczyła zasłaniając twarz ramieniem. „Halo!” — zawołał, ale nie mógł się zatrzymać ani chwili, by zapytać, czy jej się coś nie stało. Wypadł z zejściówki wprost na kapitana, który wziąwszy od niego pochodnię podniósł ją wysoko nad głową. Gwałtowny płomień zatrzepotał jak jedwabna flaga, rzucając na rufę — na przemian z ruchomymi cieniami — jaskrawy, migotliwy blask, oświetlając wklęsłe powierzchnie żagli i błyszcząc na wilgotnych, pomalowanych na biało poręczach. Młody Powell obrócił wzrok ku zawietrznej chwytając łapczywie oddech. Zdawało się, że obcy statek, cień ciemniejszy od mroków nocy, nie posuwa się naprzód, lecz występuje coraz wyraźniej na wprost dzioba „Ferndale”, spoglądając jednym okiem zielonym, a drugim czerwonym; oczy te kołysały się i miotały, jakby były osadzone w ruchliwej głowie jakiegoś niewidzialnego potwora czającego się w ciemności wpośród fal. Minęła chwila długa jak wieczność i nagle potwór, który, zdawało się, przyjął kształt góry, nie mrugnąwszy nawet ostrzegawczo, przymknął swe zielone oko. Powell odetchnął z ulgą. „Już teraz wszystko w porządku” — rzekł kapitan Anthony przytłumionym, spokojnym głosem. Oddał płonącą pochodnię Powellowi i poszedł na rufę patrzyć, jak na oślep mija ich ta groźba zniszczenia, która świecąc dwubarwnymi oczyma przygnała tu z ciemnej nocy na skrzydłach porywistego wiatru. Teraz można już było dostrzec jej prawdziwy kształt, czarny i wydłużony, wśród syczących płatów piany rozpryskującej się wzdłuż jej drogi. Jak to bywa zazwyczaj, gdy wicher i fale gnają przed sobą statek, patrzącym zdawało się, że posuwa się on niezbyt szybko, jakby od niechcenia na przemian to długimi, to krótkimi leniwymi skokami, zatrzymując się chwilami wśród dopędzających go fal. Dopiero gdy statek na odległość głosu mijał dziób „Ferndale” można było dostrzec, z jaką szybkością sunie. Czerwone światło znikło, a on bujając się na grzywie bałwana na kształt ogromnego cienia pochylił się naprzód i znikł z oczu rozpływając się w mrocznej przestrzeni. „O mały włos — rzekł kapitan Anthony obojętnym tonem, podniósłszy głos tylko tyle, by go usłyszano poprzez wichurę. — Widać na tamtym statku jest banda ślepców. Niech pan już zgasi pochodnię.” Powell w milczeniu, odwróciwszy pochodnię, zgasił płomień w kaganku, tym jednym ruchem dłoni pogrążając rufę w ciemnościach. W tej samej chwili znikł z jego wyobraźni obraz innego ogromnego płomienia, gwałtownie wystrzelającego z białych, spienionych płatów fal i rzucającego blask aż na chmury. Niby wybuch wulkanu unosił on ze sobą w górę maszty i trupy ludzkie, kawałki dwóch zniszczonych statków. Obraz ten znikł i sprawiło to Powellowi wielką ulgę. Przyznał się, że aż do chwili, gdy wszystko minęło, nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest wystraszony — nie rzeczywistością, lecz tym, co mu podsunęła wyobraźnia. Miarą tego było uczucie osłabiającego znużenia, które nim niespodzianie owładnęło (strach bowiem przynosi wielkie napięcie). Poszedł do schodni i schyliwszy się nisko, aby położyć pochodnię na zwykłym miejscu, ujrzał nagle w ciemnościach nieruchomy i blady owal twarzy pani Anthony. Szepnęła cicho: „Czy coś nam grozi? I co takiego?” „Już minęło” — szepnął jej w odpowiedzi. Pozostał pochylony, z głową pod daszkiem schodów, i patrzył na ten śmiertelnie blady owal. Dziwił się, że nie wybiegła na pokład, lecz pozostała spokojnie na miejscu. Była to odwaga i niesłychane opanowanie, ale nie głupota. Wiedziała, że grozi natychmiastowe niebezpieczeństwo, i zapewne zdawała sobie sprawę, jakiego było ono rodzaju. „Pani tu czekała na to, co się stanie?” — wyszeptał z podziwem. „Czyż tak nie było lepiej?” — zapytała. Nie wiedział. Może. Wyznał, że sam nie byłby do tego zdolny. Nie. Cały jego organizm, krew i muskuły nie zniosłyby tego. Czuł, że musiałby zobaczyć, co się stanie. Przypomniał sobie, że pochodnia mogła sparzyć jej twarz, zapytał więc o to z niepokojem. „Trochę. Ale nie bolało. Czy czuć spalonymi włosami?” W jej głosie był odcień wesołości. Może się trochę wystraszyła, ale z pewnością nie doznała żadnego wstrząsu i nie odczuwała teraz przykrej reakcji. To potwierdziło dobrą opinię o niej, a nawet, o ile to było możliwe, podniosło w oczach Powella tę „fajną dziewczynę”, choć zdawało mu się, iż wyrażanie się w ten sposób o żonie swego kapitana jest potwornością. „Ale nie wygląda na to” — myślał wyczerpany i chciał jeszcze coś jej powiedzieć o zapalaniu pochodni, gdy w zejściówce jakiś głos wypowiedział parę niewyraźnych słów. Ton tego głosu był pogardliwy; dochodził z dołu, z głębi schodów. Był to głos z kabiny. A o tej porze z kabiny kapitańskiej mógł się odezwać jedynie głos ojca pani Anthony. Niewyraźny, blady owal twarzy zniknął tak nagle, że Powell poczuł się zaskoczony. Przez chwilę stał jeszcze pochylony u wylotu schodni i teraz, gdy jej smukła postać już nie zagradzała wąskiej i krętej klatki schodowej, głosy z dołu dochodziły wyraźniej, choć słowa wciąż były niezrozumiałe. Starszy pan był czymś podniecony, a pani Anthony „starała się go ugłaskać”, jak się wyrażał Powell. Odeszli od schodów, a Powell opuścił zejściówkę. Zanim wycofał głowę, zdawało mu się, że usłyszał słowa: „Stracona dla mnie”; wymówił je pan Smith. Kapitan Anthony nie ruszył się od bariery na rufie. Stał w tym samym miejscu, z którego obserwował, jak tamten statek przepływa obok kołyszącym się i rozhuśtanym cieniem wśród zgiełku ścigających go fal. Nie poruszył się; Powell, który stał blisko, nie śmiał przemówić do niego, tak tajemniczą zdawała się jego młodym oczom ta niewyraźna postać, bez ruchu wpatrująca się w noc, jakby oddana na pastwę niezrozumiałego cierpienia, tęsknoty czy żalu. Dlaczego widok nieruchomej istoty ludzkiej robi często na nas tak silne wrażenie i sugeruje nam coś złego — jak gdyby przeznaczeniem naszym był bezustanny ruch? Spokój kapitana Anthony był nie do zniesienia dla drugiego oficera. Powell wałęsający się koło luku pragnął teraz, by kapitan zszedł z pokładu. „Czemu nie idzie na dół?” — zniecierpliwiony pytał sam siebie. Odważył się zakasłać. Nie wiadomo, czy to na skutek owego kaszlnięcia, lecz kapitan Anthony przemówił. Nie ruszył się z miejsca; odwrócony tyłem, zapytał dość ostro Powella, czy pierwszy oficer zapomniał mu powiedzieć, że kapitan mieszka po lewej stronie. „Owszem, panie kapitanie — rzekł Powell zbliżywszy się do jego pleców. — Oficer powiedział mi, że w razie gdybym potrzebował pana kapitana, mam zatupać nogą w lewą stronę pokładu, ale nie pamiętałem o tym wtedy.” „Powinien pan był pamiętać — kapitan wymówił to z wysiłkiem. I dodał przez zęby: — Nie chciałbym niepokoić mojej żony. Rozumie pan?” „Nie przestraszyła się — odparł z całą naiwnością Powell. — Sama zapaliła mi pochodnię.” „Nie przestraszyła się! — zawołał kapitan Anthony odwróciwszy się. — Moja żona zapaliła pochodnię? Moja żona…” Powell objaśnił, że przez cały czas nie opuściła zejściówki. „Przez cały czas” — powtórzył kapitan. Powellowi wydawało się dziwne, że zamiast się o tym samemu przekonać, kapitan zapytał: „Czy jest tam jeszcze?” Powell odparł, że zeszła na dół, gdy ów obcy statek minął „Ferndale”. Kapitan Anthony ruszył już ku zejściówce, gdy Powell dodał: „Pan Smith wezwał panią Anthony do salonu. Zdaje mi się, że jeszcze tam rozmawiają.” Ku jego zdumieniu kapitan porzucił zamiar zejścia na dół. Zaczął natomiast chodzić po rufie pomimo zimna, wilgotnego wiatru i bryzgów wody, a miał na sobie tylko nocną odzież i pantofle. Powell stojąc obok załamania pokładu wpatrywał się w przestrzeń. Gdy po pewnym czasie odwrócił głowę, by spojrzeć na swego ekscentrycznego kapitana, nie dojrzał już jego ruchliwej i ciemnej postaci krążącej tam i z powrotem. Drugi oficer „Ferndale” poszedł rozglądając się na tylny pokład i zwrócił się do marynarza, który sterował: „Kapitan zeszedł na dół?” „Tak, panie — odparł marynarz; policzek miał wypchany tytoniem do żucia, oczy wpatrzone w różę wiatrów. — Zeszedł przed chwilą. Śmiał się.” „Śmiał się? — powtórzył z niedowierzaniem Powell. — Powiadacie, że kapitan się śmiał? Musiało wam się zdawać. Dlaczego się śmiał?” „Nie wiem, panie poruczniku.” Stary marynarz przyjmował z głęboką obojętnością objawy ludzkich uczuć. Jednak po dłuższym milczeniu zrobił ustępstwo na rzecz słabości drugiego oficera i dodał parę słów: „Tak. Chodził jak zwykle po pokładzie, gdy nagle zaśmiał się i poszedł do kajut. Musiało mu coś zabawnego przyjść nagle na myśl.” Coś zabawnego. Powell nie mógł uwierzyć, lecz na razie nie zastanawiał się nad tym. W różnych sytuacjach dziwne myśli jednak przychodzą ludziom, a przychodzą one różnego rodzaju ludziom. Niemniej Powell był zgorszony dowiedziawszy się, że kapitan Anthony zaśmiał się pewnej nocy bez żadnej widocznej przyczyny; zrobiło to na nim nie wiadomo dlaczego przykre wrażenie. Wtedy to, pod koniec wachty, gdy chłodne podmuchy wiatru uderzały na niego z ciemności, sponad krótkich fal, które tu, na płyciznach, warczały gniewnie dokoła statku — wtedy to świtało w jego prostym umyśle, że nie wszystko tak się przedstawia, jak to on sobie ufnie wyobrażał, że może kapitan Anthony nie jest szczęśliwy… Jak widzisz więc, przygotowało go to w pewnym stopniu do zrozumienia żalów, jakie rozwodził nad swoim kapitanem apoplektyczny i sentymentalny Franklin. I choć odnosił się do tego z pogardą, która w dużej mierze była szczera, przyznał mi się jednak, że w głębi duszy powziął niejasne i przykre podejrzenie, że w tych kabinach, tak niezwykle odseparowanych od reszty statku, nie wszystko jest tak, jak powinno być. Podejrzenie to powstało i rosło w nim wbrew jego woli. ROZDZIAŁ CZWARTY ANTHONY I FLORA Marlow wysunął się z cienia biblioteki, by wziąć cygaro z pudełka stojącego obok mnie na małym stoliku. W pełnym świetle zobaczyłem w jego oczach lekko szyderczy wyraz, którym zazwyczaj pokrywał pogodne i pełne politowania współczucie wobec bezsensownych komplikacji, jakie idealizm wprowadza do prostego a przejmującego problemu postępowania ludzkiego na tym świecie. Z przesadną starannością wybrał i zapalił cygaro, po czym zwrócił się do mnie. Patrzyłem na niego w milczeniu. — Myślisz, jak sądzę — rzekł, a szyderczy wyraz oczu nadawał jasne znaczenie jego tonowi — że już najwyższy czas, bym ci wyjawił coś określonego. To znaczy coś z tej przykrej psychologicznej zagadki rozgrywającej się w kabinie (gdyż oczywiście musi to być psychologiczna zagadka), która tak głęboko trapiła Franklina, starszego oficera statku „Ferndale” i nawet zakłóciła niewinny spokój duszy Powella, drugiego oficera tegoż statku dowodzonego przez Roderyka Anthony— „wie pan, syna poety”. — Pewnie wyznasz mi teraz, że nie udało ci się odkryć tej tajemnicy — rzekłem z udanym oburzeniem. — Takie wyznanie byłoby ci pewnie na rękę. Ale nie zrobię ci tej przyjemności, bo zagadkę tę rozwiązałem. Muszę się jednak przyznać, że przez pewien czas bardzo byłem zaintrygowany, ale widziałem teraz parokrotnie naszego Powella w jak najbardziej sprzyjających okolicznościach, a prócz tego wpadłem na zupełnie niespodziewane źródło informacji… Zresztą mniejsza z tym. Jak doszedłem do nich, obchodzi cię tylko o tyle, o ile należy to do samej powieści. Przyznaję, że to staropanieńskie zajęcie wyciągania wniosków z drobiazgów przez pewien czas nie doprowadzało do żadnego logicznego rezultatu. Teraz jednak występuję już jako badacz rozumujący dedukcyjnie. Z tego, co wiemy o Roderyku Anthony i Florze de Barral, nie mogłem przypuszczać, aby to była zwykła małżeńska kłótnia, która dojrzała w przeciągu roku. Jeślibyś mnie zapytał, czym jest zwykła kłótnia małżeńska, odpowiedziałbym ci, że jest to sprzeczka o nic. Mam tu na myśli to, co mówił Powell, gdyśmy go po raz pierwszy spotkali: że lądowe szczury skłonne są do waśni o każdą błahostkę, do waśni, z której pod wpływem bezpodstawnego poczucia krzywdy, wynaturzonej ambicji a także dla samego efektu rodzi się nienawiść. Nie ma na świecie aktorów, nawet najskromniejszych i najbardziej podrzędnych, którzy by nie mieli publiczności, a publiczność cichaczem zatruwa przedstawienie jadem swych drwin, złośliwymi radami, kpiącymi komentarzami lub perfidnym współczuciem. Lecz Roderykowie Anthony wolni byli od wszelkich demoralizujących wpływów. Jak wiesz, na morzu nie ma publiczności. Przykre echa własnej małości nie dochodzą tam, gdzie pod sklepieniem nieba rozlega się potężny, wyzywający ryk żywiołu lub panuje niezmącone pierwotne milczenie, które zdaje się być cząstką nieskończonej ciszy wszechświata. Pamiętając Florę de Barral, gdy znajdowała się na dnie nędzy moralnej, i Roderyka Anthony porwanego wichrem burzliwego uczucia, zastanawiałem się, czy to wszystko zostało już zapomniane. Co sprawiło, że tak szybko i całkowicie stali się sobie obcy, z dala od wszelkich pokus, wśród ciszy morza i w takim odosobnieniu, że gdyby nie zazdrosne przywiązanie sentymentalnego Franklina, który zwrócił na to uwagę Powella, nie pozostałoby o tym żadne wspomnienie ani żaden dowód. Muszę od razu wyznać, że przede wszystkim zacząłem podejrzewać Florę de Barral. Na tym świecie, urządzonym tak jak obecnie, kobiety są tą częścią ludzkości, która budzi podejrzliwość. Są ku temu słuszne powody. Powody te tak łatwo wykryć zastanowiwszy się nieco, że nie warto, bym ci je wyliczał. Chcę tylko zaznaczyć, że rola kobiety, polegająca całkowicie na wywieranym przez nią „wpływie”, ma w sobie coś okultystycznego L tajemniczego, coś, co nie budzi pełnego zaufania, podobnie jak nie budzą go wszelkie pierwotne siły przyrody, których działanie nie jest dla nas jasne, bo nie rozumiemy ich w pełni. Gdyby kobiety nie były siłą natury, której potęga jest ślepa, a moc kapryśna, nikt nie rzucałby na nie podejrzeń. Ale tak jak jest, trudno się temu oprzeć. Odpowiesz mi, że siła ta w osobie Flory de Barral została ujarzmiona przez Roderyka. Tak, istotnie, postąpił sobie z nią władczo, lecz człowiek ujarzmił też elektryczność. Oświetla mu ona drogę, ogrzewa dom, nawet ugotuje mu obiad — podobnie jak kobieta. Ale jak byś nazwał takie zwycięstwo? Człowiek o nim nie wie. Musi wobec swej niewolnicy zachować niesłychaną ostrożność. I im więcej żąda od niej w swej wzrastającej dumie, tym łatwiej może się ona zwrócić przeciwko niemu i obrócić go w popiół… — Dalekie porównanie — zauważyłem chłodno. Marlow powrócił na swój fotel w cieniu biblioteki. — Ale przyjąwszy je w tym znaczeniu, jakie masz na myśli, wszystko ogranicza się do umiejętnego postępowania. I jeżeli chcesz powiedzieć, że ten żarłoczny Anthony… — Żarłoczny Anthony, to mi się podoba — przerwał Marlow. — Był tak dalece głodny i spragniony kobiecości, jak sobie tego żaden feminista nie może wyobrazić. Temu głównie przypisuję odrazę, jaką odczuwał do niego Fyne. Poczciwy mały pan Fyne! Nie wyobrażasz sobie, jakiego im piekielnego figla wypłatał w czasie swej wizyty w hotelu. Ale któż mógł kapitana Anthony posądzać o skłonność do bohaterstwa? Są różnego rodzaju bohaterstwa, ale jedno z nich przynajmniej jest idiotyczne: to, które ma pozory wzniosłej delikatności. I właśnie do takiego bohaterstwa był zdolny syn subtelnego poety. Był on z pewnością podobny do ojca, który — nawiasem mówiąc — zadręczył na śmierć, bez żadnej dla siebie przyjemności, dwie kobiety, nie odpowiadały one bowiem ideałowi jego super—wyrafinowanej subtelności, przejawiającej się w jego poezji. Oto jaki był twój poeta. Za dużo wymagał od innych. Syn jego, nie wypowiadając się piórem, stworzył sobie własny ideał pragnąc wcielić w czyn marzenia, namiętności, impulsy, które poeta wykorzystywał tworząc swe poezje, droższe dla niego od własnej osobowości — i czyniące go wzniosłym w oczach innych ludzi, a nawet we własnych. Czy Anthony pragnął uchodzić we własnych oczach za wzniosłego? Nie chciałbym mu robić tego zarzutu, choć bywają na pewno mniej szlachetne ambicje, z których świat nie odważa się drwić. Ale nie sądzę, by tak było; nie zdaje mi się nawet, by w tym, co zrobił, była świadoma i szczytna wiara w siebie, specjalnie wyraźne poczucie swej siły, które tak często stawia ludzi w trudnych czy dwuznacznych sytuacjach. Jeśli patrzyć na jego życie w oderwaniu (a tak widzi się częstokroć prawdę w jej rzeczywistej postaci), widać, że było to życie samotne, pełne ciszy i namiętnych pragnień. Los postawił tę dziewczynę na jego drodze i jeśli uśmiech wybiega na nasze usta na widok gwałtowności, z jaką zdobył Florę de Barral, musimy jednak przyznać, że to skwapliwe przywłaszczenie jej sobie było przecież postępkiem człowieka żyjącego w samotności, wśród namiętnych pragnień; jednocześnie zaś człowieka, który jeśli nie był skończonym głupcem, musiał snuć długie i żarliwe marzenia, podczas których w niezbadanych tajnikach serca powoli dojrzewa zdolność do szczerej namiętności. Wiem także, że wszechmocna tyrania namiętności, wziąwszy człowieka całkowicie w swoje władanie, kierując wszystkie jego zdolności do swego własnego jedynego celu, podniecając i popychając do różnych przygód, może doprowadzić go do samej granicy niezbadanych niebezpieczeństw, do wrót szaleństwa, obłędu i śmierci. U tego człowieka wyrwanego z ciszy, którą potęgował jeszcze niewyrażalny ryk i szum ogromnych mórz, człowieka nieprzyzwyczajonego do próżnej gadaniny, zjawił się nagle muskularny mały pan Fyne, jeden z najbardziej typowych przedstawicieli tej ludzkości, której głos był tak obcy kapitanowi, mąż jego siostry, postać wyodrębniająca się spośród mglistego i dalekiego tłumu. Zjawił się i zalał kapitana takim potokiem wymowy, jakiego ten nie słyszał jeszcze nigdy. W ciągu jednej godziny poruszył wszystkie najgłębsze uczucia, jakie kapitan kiedykolwiek odkrył w sobie i rzucił mu słowa takie, jak „nieuczciwość”, których sam dźwięk był mu wstrętny. Nieuczciwość! Wykorzystywanie sytuacji! Przez niego! On nieuczciwie postępujący z tą dziewczyną? On okrutny względem niej! Nie mógł odpowiedzieć wzgardą na zarzuty postawione z takim żarem i przekonaniem. Zrobiły na nim wstrząsające wrażenie. Drgały jeszcze w dusznej atmosferze tego hotelowego pokoju, budząc przerażenie i niepokój, nie dając o sobie zapomnieć, gdy otworzyły się drzwi i weszła Flora de Barral. Nie zauważył nawet, że się spóźniła. Siedział na sofie pogrążony w posępnej zadumie. Czyż tak było naprawdę? Sam mówił zawsze tylko to, co myślał, wyobrażał więc sobie, że ludzie nigdy nie mówią tego, czego nie myślą (chyba tylko z wyjątkiem kłamców, a tym z pewnością jego szwagier nie był). Głęboki, piersiowy głos małego pana Fyne brzmiał mu jeszcze w uszach. „On wie dobrze” — rzekł sobie Anthony. Pomyślał, że najlepiej zrobi, jeśli odejdzie i nigdy już więcej Flory nie zobaczy. Ale oto ona! Stoi przed nim zdając się oskarżać i błagać o pomoc. Jakże mógł ją opuścić? To niemożliwe. Nie miała nikogo — a raczej miała: tego ojca. Anthony skłonny był oceniać go tak jak ona. Mógł być ofiarą potwornej niesprawiedliwości. Ale co ma począć człowiek po wyjściu z więzienia? I to w dodatku człowiek stary. A poza tym tego typu człowiek. Co się z nimi obojgiem stanie? Anthony wzdrygnął się lekko, a blady uśmiech, z jakim Flora weszła do pokoju, zniknął z jej warg. Przyzwyczaiła się do jego gwałtownej czułości i już się jej nie bała. Ale nigdy jeszcze nie widziała go takim i nagle zaczęła podejrzewać w tym jakieś nowe okrucieństwo losu. On zerwał się ze zwykłą sobie porywczością, ale jak gdyby go otrzeźwiło jakieś ważne postanowienie, rzekł: „Nie. Nie mogę cię już opuścić. Poznałem cię, a tyś opowiedziała mi swoje dzieje. Jesteś uczciwa. Nigdy nie mówiłaś, że mnie kochasz.” Czekała mówiąc sobie, że nigdy nie dał jej do tego sposobności, że nigdy się o to nie zapytał! I że, prawdę powiedziawszy, ona sama tego nie wie! Skłonny jestem uwierzyć, że istotnie nie wiedziała tego. A ponieważ bogactwo doświadczeń rzadko jest udziałem kobiety, wyjątkowo tylko zna się ona na sprawach uczuć. Raczej mężczyzna zna siebie dokładnie wewnętrznie i zewnętrznie. Kobiety są opanowane tylko powierzchownie, wewnętrznie są niespokojne, może dlatego, że są czy też czują się jak uwięzione w klatce. Ale to uogólnienia. Co się tyczy Flory de Barral, to odkąd Anthony wdarł się przemocą w jej beznadziejne i okrutne życie, czuła się tak, jakby ją z celi skazańca uwolnił jakiś kataklizm przyrody, nawałnica czy trzęsienie ziemi; nie była wystraszona, gdyż nie może być nic gorszego od ostatniej nocy skazańca, lecz — poddając się biernie — była oszołomiona i zdumiona. Nie miała ochoty ani się odezwać, ani poruszyć. Nie miała na to siły. I po co? A w głębi ducha, nieomal podświadomie pociągało ją, że ma oparcie w tej przemocy. Było to uczucie, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. Czuła teraz, jakby ten huragan się uspokajał, jak gdyby ta świadomość oparcia, która kusiła ją, by przymknąwszy rozkosznie oczy dać się unosić w nieznaną, nieskalaną żadną podłością dal, była mniej pewna i chwiała się groźnie. Usiłowała wyczytać coś z jego twarzy, z tej twarzy energicznej i dobrej, do której tak szybko się przyzwyczaiła. Ale nie umiała jeszcze zrozumieć jej wyrazu. Zastraszona i zniechęcona już na progu młodości, pogrążona w gorzkiej nędzy moralnej, nie nauczyła się czytać tego rodzaju mowy. Gdyby miłość Roderyka była tak egoistyczna, jak miłość bywa zazwyczaj, wzięłaby górę nad jego egoistyczną próżnością lub — jeśli wolisz — nad jego egoistyczną szlachetnością i wtedy nie byłoby się to wszystko zdarzyło. To wyrzeczenie, na myśl o którym nie wiadomo, czy się roześmiać złośliwie, czy się wzdrygnąć, nie byłoby mu przyszło do głowy. Ale wtedy jego uczucie nie byłoby się także zwróciło ku nieszczęśliwej córce de Barrala. A było to uczucie zrodzone z tej niezwykłej litości, która nie ma nic wspólnego z pogardą, gdyż rodzi się z przemożnej skłonności do tkliwości, tej zapalczywej, zachłannej tkliwości milczących i samotnych ludzi — dobrowolnych a namiętnych wygnańców z własnego środowiska. Jednocześnie zmuszony jestem przypuszczać, że próżność jego była niezmierna. „Jakie ona ma wielkie oczy” — pomyślał ze zdumieniem. Nic dziwnego! Wpatrywała się w niego całą potęgą swej duszy, z wolna budzącej się z odurzającego snu, w którym mogła tylko drżeć z bólu, lecz nie mogła ani się zerwać do lotu, ani poruszyć. Pogrążał się w tych oczach coraz głębiej i głębiej, zesztywniały i bez tchu, jak szalony żeglarz, który rozpaczliwym skokiem ze szczytu masztu rzuca się w błękitne, niezgłębione morze, przez tylu ludzi jednocześnie nienawidzone i kochane. A próżność jego była niezmierna. Mały, muskularny feminista, pan Fyne, dotknął go do żywego. „Ja! ja miałbym wykorzystać jej bezradność! Ja miałbym nieuczciwie postępować z tą mgiełką, z tym bladym cieniem, bezdomnym na tym wstrętnym, brudnym świecie. Znikłaby, gdybym tylko silniej dmuchnął na nią! — powtarzał ze zgrozą. — Nigdy!” Wszystkie te wyrafinowane subtelności uczuć, które w tylu pięknych wierszach wypowiedział Carleon Anthony, urosły do rozmiarów namiętności napełniającej wewnętrznym łkaniem potężną postać tego człowieka, który w swym życiu nie przeczytał ani jednego z tych sławnych sonetów opiewających najbardziej kulturalną, rycerską miłość, tych sonetów, które… Wiesz, że jest ich cały tom. W moim wydaniu znajduje się portret autora, kiedy miał lat trzydzieści. Gdy przed kilkoma dniami pokazałem go Powellowi, zawołał: „Nadzwyczajne! Można by go wziąć za podobiznę kapitana Anthony, gdyby…” Chciałem się dowiedzieć, co miało znaczyć to „gdyby”. Ale Powell nie umiał tego powiedzieć. Była jakaś różnica. Bez wątpienia była — może w subtelności. Ojciec — wyrafinowany intelektualista, chorobliwie unikający wszelkich kontaktów, mógł tylko opiewać w harmonijnych strofach to, co syn odczuwał z milczącą i lekkomyślną szczerością. Roderykowi, przejętemu rozczulającym, wspólnym wielu silnym mężczyznom złudzeniem o słabości i duchowej delikatności kobiet, wydawało się, że zniweczyłby i złamał coś bardzo cennego w tej istocie. Byłoby to nie mniejszą zbrodnią niż zamordować ją. Wydaje się to bardzo krańcowym wnioskiem ze słów Fyne’a, lecz Anthony nie był przyzwyczajony do tego, co się gada na stałym lądzie, i ani na chwilę nie zastanawiał się nad wartością, jaką te słowa miały w ustach jego szwagra. W istocie już sam ponury ich dźwięk był w najwyższym stopniu wstrętny tej prawej naturze, zahartowanej w słonych podmuchach morskich sztormów wiejących z dalekich horyzontów, a jasnej jak światło dzienne. Chciał rzucić jej w twarz całe swoje oburzenie, ale ona patrzyła na niego z wyczekiwaniem, które go powstrzymało. Jego wyraźne zmieszanie zaniepokoiło ją. Powtarzał tylko: „Och, tak. Postąpiłaś zupełnie uczciwie. Mogłaś tak postąpić, muszę przyznać, że jesteś w zupełnym porządku. W każdym razie nie powiedziałaś mi nigdy nic, czego byś nie myślała.” „Nigdy” — wyszeptała po chwili. Robił wrażenie podnieconego, dusiło go wzruszenie niepojęte dla niej, podobne było bowiem do zakłopotania, stanu nie do pomyślenia u tego człowieka. Zastanawiała się, co mogła takiego powiedzieć, przypominając sobie, że — szczerze mówiąc — mało z nim rozmawiała; opowiedziała mu tylko pobieżnie swoje dzieje, których nie miał chyba cierpliwości wysłuchać do końca, gdyż zdawał się wciąż odtrącać Je od siebie wydając okrzyki przerażenia i gniewu, bełkocąc dzikie i ponure „dosyć! dosyć!” — i wśród narzuconego sobie spokoju zrywając się nagle z zatrważającą gwałtownością, jak gdyby chciał natychmiast wybiec, by wywrzeć na kimś swą zemstę. Myślała sobie, że w lot podchwytywał jej słowa, nie pozwalając nigdy dokończyć myśli. Uczciwa. Uczciwa. Tak, z pewnością była uczciwa. List jej do pani Fyne był podyktowany przez uczciwość. Ale pomyślała ze smutkiem, że nigdy nie wiedziała, co mu powiedzieć — może dlatego, że nie miała mu nic do powiedzenia? „Ale przekonasz się, że ja też mogę być uczciwy” — wybuchnął groźnym tonem, który umiała już oceniać, a który ją bawił i przejmował radosnym drżeniem. Czekała, co nastąpi. Lecz nim targała niepewność. Z obrzydzeniem rozejrzał się po pokoju, jak gdyby na ścianach mógł dojrzeć ślady wszystkich przypadkowych mieszkańców, którzy go kiedyś zajmowali. Ludzie w tym pokoju kłócili się, chorowali, waliły się tu na nich nieszczęścia, zło, może trafiały się tu zbrodnie — a pewnie i śmierć. Nie było to miejsce odpowiednie. Chwycił kapelusz. Zdecydował się. Statek, który znał, odkąd wyszedł ze stoczni, jego dom, jego schronienie — nieskalany, uczciwy statek — to było miejsce odpowiednie. „Chodźmy na statek. Tam porozmawiamy — rzekł. — Będziesz musiała mnie wysłuchać. Bo cokolwiek by się stało i cokolwiek by oni powiedzieli, nie mogę pozwolić ci odejść!” Trzeba powiedzieć, że (wbrew swym przeczuciom czy zgodnie z nimi) nie mogła nic innego zrobić, tylko pójść na statek. Było to z góry uplanowane na ten ranek. Milczał, gdy tam jechali. Anthony był ostatnim z ludzi, który by zgodnie z ogólną opinią potępił jakąś ludzką istotę lub okazał lekceważenie i wzgardę wobec ludzkiej niedoli, nawet jeśli była ona zasłużona. Gotów był tak oceniać starego, skazanego przez prawo de Barrala, jak jego córka, bez najmniejszych zastrzeżeń. Lecz miłość taka, choć może popchnąć człowieka do ryzykownych szaleństw na skutek dumnego przekonania o swej potędze, posiada jednak swoistą przenikliwość. I teraz, jak gdyby wyrzeczenie uniosło go w wyższe i pogodniejsze sfery, mógł zastanowić się po raz pierwszy od kilku dni. Pomyślał: „Nie znam tego człowieka. Ani ona go nie zna. Miała zaledwie szesnaście lat, gdy go zamknięto. Była dzieckiem. Co on będzie mówił? Co będzie robił? Nie — zadecydował —nie mogę jej zostawić z tym człowiekiem, który wyjdzie ona świat jak z grobu.” Udali się w milczeniu na statek; dopiero gdy ją skończył oprowadzać i gdy powrócili do salonu, natarł na nią ze zwykłą sobie władczą gwałtownością. W pierwszej chwili nie zrozumiała; potem, gdy pojęła, że zwraca jej wolność, zamarła z ręką opartą o brzeg stołu, z twarzą jak wyrzeźbioną z białego marmuru. Skończyło się. Sprawdziły się słowa tej wstrętnej guwernantki. Nikt się z nią nie liczy, wszyscy nią pogardzają. Nikt nie może jej pokochać. Upokorzenie przylgnęło do niej jak zimny całun — nie zdoła go nigdy odrzucić, nie rozgrzeje go nawet ta obłędna szlachetność. „Tak. Tu jest twój dom. Nie mogę ci go oddać i sam odejść, ale jest dość duży dla nas obojga. Nie bój się. Jeśli zechcesz, nie spojrzę nawet na ciebie. Wspomnij na tę siwą głowę, o której dniem i nocą myślałaś. Gdzie spocznie? Tylko tu, gdzie nie dosięgnie jej żadne zło. Czy nie rozumiesz, że nie chcę, byś kupowała to schronienie za cenę własnej duszy? Nie chcę. Zbyt silnie wrosłaś już we mnie. Odnalazłem siebie, odkąd cię spotkałem i raczej sprzedałbym własną duszę diabłu, niżbym wypuścił cię spod mojej opieki. Ale muszę mieć do tego prawo.” Nagle odszedł, by zamknąć drzwi prowadzące na pokład, po czym wrócił, przez całą długość kabiny powtarzając: „Muszę być do tego upoważniony przez prawo. Czy będziesz się wstydzić, że ludzie będą cię uważali za moją żonę?” Otworzył ramiona, jakby ją chciał przycisnąć do piersi, ale opanował ten poryw i tylko potrząsnął w jej kierunku zaciśniętymi dłońmi, powtarzając: „Muszę mieć prawo, chociażby przez wzgląd na twego ojca. Muszę mieć prawo. Gdzie byś go zabrała? Do tego diabelskiego fabrykanta pudełek? Nie rozumiem, co mnie dotychczas wstrzymywało, że nie wpadłem do jego cnotliwego domu i nie rozbiłem mu łba. Nie mogę o tym myśleć. Posłuchaj mnie, Floro! Czy słyszysz? Nie jesteś tak dumna, byś nie mogła zrozumieć, że ja jako mężczyzna mam też swoją dumę?” Ujrzał, jak spod spuszczonych powiek łza spłynęła po jej bladych policzkach. Potem raptownie wyszła z kabiny. Stał przez chwilę w skupieniu, ważąc swe siły, pytając swego serca, zanim pospieszył za nią. Zdążyła już stanąć na nabrzeżu. Odgłos goniących za nią kroków odebrał jej siły. Dokąd się wymknie przed tym nowym, zdradliwym podstępem losu ukrywającym się pod pozorami wielkoduszności? Nawet głos jego był zmieniony. Unoszona dotąd owym wichrem, opadała znów w dół, potykała się osłabiona tym nowym ciosem, pozbawiona moralnego oparcia, którego w życiu bardziej potrzeba niż najlitościwszej pomocy materialnej. Nie miała go nigdy. Nigdy. Nie dali jej go państwo Fyne. Więc gdzie iść? Och tak, jest basen portowy — ta spokojna tafla wody tuż pod ręką. Ale jest przecież ten stary człowiek, z którym spacerowała po nadmorskiej promenadzie, trzymając go za rękę. Zdawało jej się, że widzi, jak się zbliża na jej spotkanie, budząc litość, bardziej niż dawniej posiwiały, z błagalnym spojrzeniem i z wyciągniętą drżącą ręką. Ona teraz musi ująć dłoń tego skrzywdzonego człowieka, bardziej bezradnego niż dziecko. Ale dokąd go zaprowadzi? Dokąd? I co mu powie? Jakimi słowami obudzi w nim otuchę, odwagę i nadzieję? Nie znała takich słów. Niebiosa i ziemia milczały, obojętne na ich spotkanie. Lecz tamten idzie za nią. Jest już blisko. Jego przepojona namiętnością postać zdawała się buchać żarem, wywoływać w atmosferze wibrujący oddźwięk. Była wyczerpana, obojętna, bała się potknąć, lada chwila mogła upaść. Wyobraziła sobie, że słyszy jego oddech. Ogarnęła ją fala osłabiającego ciepła, zdawało jej się, że grunt ucieka jej spod stóp, a gdy poczuła, że wsunął rękę pod jej ramię, nie usiłowała się uwolnić od tej dłoni, która ujęła ją pieszczotliwie, a mocno. Prowadził ją poprzez niebezpieczeństwa grożące na nadbrzeżnym bulwarze. Wzrok miała zamglony. Wagon towarowy, który ich mijał, był niby przesuwająca się góra. Ludzie poruszali się jak we mgle, a budynki, składy, otwierające się nagle przestrzenie, okręty przybierały dziwaczne, pokrętne, niepokojące kształty. Jak to dobrze, mówiła sobie, że nie potrzebuję się zastanawiać nad tym, co to wszystko oznacza w istniejącym układzie rzeczy (o ile w ogóle cokolwiek coś oznacza), czy też jest to tylko pozbawione sensu nagromadzenie materii. Poczuła, jak zawsze mało miała wspólnego z tym światem. Związana z nim była teraz tylko ramieniem, które ją mocno ujęło powyżej łokcia. Była to niewola, ale niech i tak będzie. Zanim wyszli na ulicę i ujrzeli dorożkę czekającą przy bramie portowej, Anthony tylko raz jeden przemówił; odezwał się niespodziewanie, ale tonem znacznie łagodniejszym, niż Flora kiedykolwiek słyszała z jego ust: „Powinienem był naturalnie wiedzieć, że nie może ci zależeć na takim obcym człowieku jak ja. Milczenie jest przyzwoleniem. Czy tak? Ale ja nie chcę takiego przyzwolenia. I o ile pewnego dnia nie dojdziesz do przekonania, że możesz mi powiedzieć… Nie! Nie! Nigdy cię sam nie zapytam. Cokolwiek bym ci okazywał, możesz milczeć do grobu. Ale musisz zrobić to, co ci powiedziałem!” Schylił ku niej głowę z tkliwą troską. Jednocześnie czuła, że przyciska jej ramię i nieznacznie, lecz wyraźnie nim potrząsa. „Musisz to zrobić! — i tak lekko potrząsnął jej ramieniem, że żaden przechodzień nie mógł tego zauważyć; działo się to zresztą w bezludnej części portu. — Musi tak być. Słyszysz mnie? Prawda? Czy też może powrócisz do mojej siostry?” Jego ironiczny ton — pewnie dlatego, że rzadko go używał — brzmiał chrapliwie i okrutnie. „Wróciłabyś do niej? — ciągnął tym samym dziwnym głosem. — Do tej twojej najserdeczniejszej przyjaciółki! I powiedziałabyś może uprzejmie: «Bardzo mi przykro.» Zrobiłabyś tak? Nie! Nie mogłabyś. Są rzeczy, których nawet ty, kochane biedactwo, nie byłabyś w stanie znieść. Prawda? Raczej umrzeć. Tak jest. Bez wątpienia. Albo czy mogłabyś zabrać twego ojca do tego piekła, do domu twojego kuzyna? Nie! Nie mów o tym! Nie mogę znieść tej myśli. Poszedłbym tam za tobą i wywaliłbym drzwi!” Załamanie jego głosu, przypominające jakby łkanie, zdziwiło ją. I przeraziło. Przyszło jej na myśl: „Nie powinien tego robić.” Wsadził ją do dorożki. Och! „Niech tego nie robi, niech tego nie robi!” Przestraszyła się jeszcze bardziej, gdy odkryła, że drży cały. Zmieszana, wsunęła się w najdalszy kąt dorożki, unikając jego wzroku, ale widząc, że usta jego wciąż drżą, zrobiła niebywały wysiłek, by zdobyć się na uśmiech, który rozchylił jej zesztywniałe wargi; zęby jej zaczęły szczękać. „Nie pojadę z tobą — mówił. — Powiem dorożkarzowi… Nie mogę. Zresztą tak lepiej. Co to? Czy ci zimno? Posłuchaj! Cóż to wielkiego? Trzeba tylko pójść do jakiegoś wstrętnego, dusznego pokoju, do jakiegoś podłego biura. Nie zajmie to nawet kwadransa. Przyjdę po ciebie za dziesięć dni. Nie myśl o tym. Nie myśl to żadnym mężczyźnie, kobiecie czy dziecku, o nikim spośród tej głupiej tłuszczy, która chodzi po tej ziemi. Nie myśl też i o mnie. Myśl tylko o sobie. Ach! Wtedy nareszcie nic cię nie będzie mogło dotknąć. Nie mów nic. Nie zajmuj się niczym. Wszystko załatwię i dopóki nie znienawidzisz mojego widoku — a to chyba nie nastąpi — nie potrzebujesz obawiać się niczego. Ot, zwykłe głupie biuro i kilku podrzędnych gryzipiórków, takich biednych gryzmolących człowieczków.” Dorożka odjechała unosząc Florę de Barral, która siedziała w niej nieruchoma, nie myśląc o niczym, aż nazbyt zadowolona, że może odpocząć, być samą i usunąć się bez wysiłku w samotność i ciszę. Anthony godzinami włóczył się po ulicach, a wieczorem nie mógł sobie przypomnieć) gdzie był — tak jak przystało na szczęśliwego i triumfującego kochanka. Lecz nikt nie odgadłby tego z jego twarzy, na której nie było ani śladu błogiego oczekiwania. Triumfował on istotnie, lecz był to specjalny rodzaj triumfu, który zdawał się chwytać go za gardło, jak wróg. Ostatnie słowa, jakie Anthony powiedział do Flory, odnosiły się do Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie pobrali się w dziesięć dni później. Przez ten czas Anthony nie widział nic i nikogo, choć kręcił się niespokojnie wśród ludzi i rzeczy. Ten szczególny stan jest właściwy pospolitym zakochanym, o których wiadomo, że nie widzą nic, a tylko kontemplują — w rzeczywistości lub oczyma ducha — ludzką postać, która jest dla nich duszą świata, z całym jego pięknem, doskonałością, urozmaiceniem i ogromem. Musi to być wielka przyjemność. Lecz Roderyk Anthony nie zaznał szczęścia w tej kontemplacji. Nie był to pospolity kochanek i został za to ukarany, jak gdyby Natura (która — jak powiadają — nie znosi próżni) była aż tak konwencjonalna, że nie mogła znieść niezwykłego postępowania. Roderyk Anthony zaczął już cierpieć. Może dlatego tak gorliwie szukał towarzystwa bliźnich, którzy byliby zdziwieni i upokorzeni, gdyby wiedzieli, jak mało są dla niego realni, jak nie dostrzega niemal ich istnienia. Ale nie mogli nawet podejrzewać takiego dziwactwa. W ciągu tych dwóch tygodni nie zauważyli w nim nic nadzwyczajnego, czego dowodem było, że chcieli zawierać z nim transakcje handlowe. Najwyraźniej chcieli, gdyż wtedy właśnie pewna firma maklerska, która widać nie miała wątpliwości co do jego stanu umysłowego, zaproponowała mu, że wynajmie jego statek na specjalną podróż na Azory. Widocznie wyglądał tak, jakby jego stan umysłowy pozwalał mu się zajmować praktyczną stroną spraw handlowych, chociaż nie jestem zupełnie pewien, czy istotnie był wtedy całkiem zdrów na umyśle. Rzucił się jednak skwapliwie na tę ofertę. Chyba sama Opatrzność nastręczała taką sposobność do przyzwyczajenia Flory do życia na morzu w czasie względnie krótkiej podróży. W owym czasie bowiem cokolwiek się zdarzyło, cokolwiek usłyszał, przypadkowe słowa czy oderwane zdania, wszystko zdawało się go zachęcać, ośmielać czy utwierdzać w jego postanowieniu. W istocie, zajęcie się sprawami materialnymi najlepiej zabezpiecza od rozważań, obaw i wątpliwości — od tego wszystkiego, co staje na drodze do osiągnięcia pewnego celu. Myślę, że człowiek, który postanowił poderżnąć sobie gardło, odczuwa pewną ulgę, gdy zaczyna starannie ostrzyć brzytwę. Anthony zaś z niesłychaną starannością zabrał się do przygotowania dla siebie i nieszczęsnej Flory zupełnie niemożliwej egzystencji. Wziął się do tego bez dreszczu trwogi, jakby był wypchany gałganami czy zbudowany z żelaza, a nie z krwi i kości. Pomyśl, szło mu o egzystencję, którą zaledwie można sobie wyobrazić na lądzie, w tłumie ludzi, wśród różnorodnych spraw, rozrywek, wśród mnóstwa okoliczności, które sprzyjają utrzymaniu dystansu, a która na statku i morzu w t?te–?–t?te trwającym nieprzerwanie dni, tygodnie, miesiące nie może być niczym innym, tylko duchową torturą, do absurdu doprowadzoną męką. Anthony był prostoduszny. Jego beznadziejna męska naiwność objawiła się w sposób rozczulający w zabiegach o kobietę, która by mogła usługiwać Florze. Chwilami niepokoił go warunek, by znaleźć osobę o gwarantowanej uczciwości. Przypomniawszy sobie nagle żonę stewarda zawołał zapewne eureka* w poczuciu szczególnego triumfu. Nie chciałbym go nazwać osłem, ale jak można było przypuszczać, że jakaś kobieta, znalazłszy się w pobliżu takiej tajemnicy, nie wpadnie na jej trop! Żadna, najprostsza nawet kobieta nie byłaby tak naiwna. Nie wiem, jak Flora de Barral określiła w myślach kapitana Anthony, gdy wspomniał jej o tym wymieniając wszystko, co miało uczynić jej życie wygodnym. Przypuszczam, że pomimo całej swej naiwności musiała się przerazić. W umówiony dzień stanął przed nią, pozornie spokojniejszy, niż go kiedykolwiek widziała. I ten spokój, ta skrupulatnie sumienna postawa, do której zobowiązywał go honor teraz i na wieki (chyba że kiedyś w przyszłości raczyłaby mu dać jakiś znak) — ciążyły jej sercu, którego nie można było obwiniać nawet o najzupełniej wybaczalną przebiegłość. Spała tej nocy lepiej niż przez ostatnich dziesięć. Młodość i zmęczenie wzięły w końcu górę nad gnębiącą udręką moralną. Spała, lecz zbudziła się z oczami pełnymi łez. Nie było po nich śladu, gdy się spotkała z Roderykiem w skromnym saloniku na dole; stłumiła je, nie chciała, aby je zobaczył. Uważała za sprawę swego honoru zgodzić się na zawsze na tę sytuację, chyba że… Ach, chyba… Ukrywała swe uczucia, lecz nie był to fałsz z jej strony. Chciała tylko dojść prawdy, chciała się tylko dowiedzieć, co z tego wyniknie. Zwyciężyła go w tym wyścigu wspaniałomyślności, a niewzruszona jej pogoda wyprowadziła nieco kapitana z równowagi. W czasie ich rozmowy to on się jąkał. Tłumiona gwałtowność jego charakteru wzięła górę po paru słowach. Ale było to, jak gdyby oboje pokosztowali tego samego gorzkiego owocu. Roderyk pomyślał z głębokim żalem i nie bez zdumienia: „A jednak ten mój szwagier Fyne powiedział prawdę: ona nie dba o mnie ani trochę.” Upokarzało go to, ale także wzmagało jego współczucie dla dziewczyny, która w tych mrokach życia, poszturchiwana i zrozpaczona, dostała się pod władzę jego silniejszej woli i rzuciła się w jego ramiona jak rozbitek w noc katastrofy. Flora ze swej strony, po części wiedziona intuicją (gdyż kobiety nigdy nie są tak całkowicie zaślepione jak mężczyźni), patrzyła na niego z pewną litością i litowała się też nad sobą samą. Odepchnięto ją i odrzucono — nie było to dla niej nic nowego. Ale ona, która wyobrażała sobie, że wygasła w niej wszelka wrażliwość, przekonała się, że ją ta ostatnia zdrada dotknęła. Nie mogła się z nią pogodzić. Z pewnego rodzaju wewnętrznym nadąsaniem powiedziała sobie: „A więc do tego doszłam; patrząc trzeźwo, oto do czego doszłam! Nie moja wina, że zasługuję tylko na litość.” I to, co z czystym sumieniem mogła sama sobie powiedzieć, dało jej więcej, niż Roderykowi namiętny jego upór w dążeniu do celu. Była bardziej pewna siebie od niego. Taka jest przewaga zwykłej rzetelności nad rozegzaltowaną szlachetnością. Wyszli więc razem, aby się pobrać; ludzie, u których mieszkała, nic nie podejrzewali. Bardzo byli tylko poruszeni, że jakiś „znajomy pan” (w dodatku bardzo przystojny) odwiedził pannę Smith po raz pierwszy, odkąd zamieszkała u nich. Po jej powrocie, gdyż powróciła do domu sama, czyniono do tego pewne aluzje. Musiała jadać z tymi dość pospolitymi ludźmi. Gospodyni, chuda i uprzejma osoba, usiłowała nawet nakłonić ją do zwierzeń. Blada twarz Flory o błękitnych głębokich oczach nie była dla ich serc, tak jak dla serca kapitana Anthony, obrazem cierpiącego świata. Jej bolesna powściągliwość nie zdołała ich nakłonić do odpowiedniego zachowania. Powróciła więc sama — jak należało się istotnie spodziewać. Opuściwszy Urząd Stanu Cywilnego Flora de Barral i Roderyk Anthony udali się na spacer do parku. Zapewne musiał to być jakiś park East Endu, ale nie jestem tego pewien. W każdym razie udali się do parku. Dzień był słoneczny. Rzekł do niej: „Wszystko, co posiadam na świecie, należy do ciebie. Zrobiłem to sam nie fatygując w tej sprawie mojego szwagra. Nikt już temu nie przeszkodzi.” Przechadzała się z ręką lekko opartą na ramieniu, które jej podał wychodząc z Urzędu Stanu Cywilnego, a ona przyjęła w milczeniu. Głowę miała spuszczoną i zdawała się coś roztrząsać. Powiedziała myśląc o państwu Fyne: „Byli dla mnie bardzo dobrzy.” Na to on zawołał: „Nigdy cię nie rozumieli. A przynajmniej niezupełnie. Moja siostra nie jest zła, ale…” Flora nie protestowała, tylko zapytywała się w duchu, czy on sobie wyobraża, że ją zna o tyle lepiej. Anthony, odrzuciwszy myśl o swej rodzinie, ciągnął dalej: „Tak, wszystko należy do ciebie. Nic nie zachowałem. A co do papierka, któryśmy przed chwilą otrzymali od tego skryby, gdyby nie chodziło o skutki prawne, nie miałbym żadnej pretensji, jeślibyś go podarła tu, w tej chwili. Ale nie rób tego. Bo może pewnego dnia poczujesz, że…” Zamilkł niespodziewanie. Ona zastanowiła się i po chwilowym wahaniu zebrawszy się na odwagę rzekła: „I ja też nie zachowuję niczego dla siebie…” Powiedziała to! Lecz on, zaślepiony swą wspaniałomyślnością, sądził, że czyni aluzję do swych smutnych dziejów, i pośpiesznie mruknął: „Naturalnie! Naturalnie! Nie mów już nic więcej! Leżałem nieraz bezsennie myśląc o tym bez końca.” Drugą ręką zrobił ruch, jak gdyby się powstrzymywał, by nie pogrozić z oburzeniem pięścią całemu światu, a ona nawet nie spróbowała spojrzeć na niego. Głos jego brzmiał obco, nieprawdopodobnie martwo w porównaniu z tymi gwałtownymi akcentami, które na otwartym polu i w ciemnym ogrodzie zdawały się wstrząsać ziemią pod jej znużonymi i zniechęconymi stopami. Żal jej było tego tonu. Usłyszawszy westchnienie, które jej się wydarło, Anthony zamiast pogrozić pięścią światu, pogłaskał jej rękę spoczywającą na jego ramieniu, lecz nagle jak oparzony cofnął swą dłoń. Po chwili milczenia rzekł: „Będziesz musiała pójść sama jutro. Ja… Nie, zdaje mi się, że lepiej, abym tam nie szedł. Tak będzie lepiej. To, co będziecie musieli sobie powiedzieć…” Przerwała mu szybko: „Ojciec jest niewinny. Okrutnie go skrzywdzono.” „Tak. Właśnie dlatego — Anthony nalegał z powagą. — Jesteś jedyną istotą ludzką, która może mu to wynagrodzić. Ty jedna możesz go pogodzić ze światem, jeśli cokolwiek jest w stanie to uczynić. Ale oczywiście to ci się uda. Będziesz musiała znaleźć odpowiednie słowa. Ty to potrafisz. Sam twój widok wystarczy, aby ukoić…” „On jest najłagodniejszym człowiekiem spośród ludzi” — znów mu przerwała. Anthony potrząsnął głową. „Trzeba by nieskończonej szlachetności i łagodności, aby przebaczyć taką napaść. Ja bym wolał, żeby mnie zabili i od razu z tym skończyć. Nie byłoby to gorzej dla ciebie, a wyobrażam sobie, że o tobie przede wszystkim myślał wtedy, gdy ci przeklęci prawnicy męczyli go w sądzie. Myślał o tobie. Przypuszczam, że twój widok może mu to wszystko przypomnieć. Tyle lat, tyle lat — i ty, jego dziecko, pozostawione samo na tym świecie. Ja bym oszalał. Bo gdyby nawet był winien…” „Ale on nie był winien — Flora de Barral nastawała z niespodziewaną gwałtownością. — Nie powinieneś go nawet podejrzewać o to. Czyś nie czytał sprawozdań z procesu?” „Ja nic nie podejrzewani” — bronił się Anthony. Przypominał sobie, że słyszał o procesie. Zapewniał ją, że nie był wtedy w Anglii, było to podczas drugiej podróży „Ferndale”. Wtedy właśnie płynął z Australii przez Ocean Spokojny i tygodniami nie widywał gazet. Przerwał sobie, by jej podsunąć: „Powiedz mu od razu, że jesteś szczęśliwa.” Mówiąc to zająknął się nieco, a Flora de Barral odpowiedziała z rozwagą i krótko: „Tak.” Nastąpiła chwila milczenia. Wysunęła rękę spod jego ramienia. Stanęli. Anthony wyglądał, jakby zdarzyła mu się jakaś niespodziewana katastrofa. „Ach — powiedział — myślisz, że…” „Nie! Wydaje mi się, że tak trzeba” — odrzekła szeptem. „I mnie się też tak zdaje. Przyprowadź go jutro wprost na statek. Nie zatrzymuj się nigdzie.” Przez chwilę ogarnęła ją fala niejasnej wdzięczności, krótkotrwałe poczucie spokoju, który dla niej łączył się z człowiekiem stojącym przed nią. Podniosła wzrok na Anthony’ego. Twarz jego była posępna. Zdawał się nieobecny i mruczał niby do siebie: „Gdzieżby zresztą chciał się zatrzymać?” „Nie ma na świecie nikogo, komu bym pozwoliła spojrzeć na jego drogą twarz, do kogo bym go chciała zaprowadzić — rzekła (z lekkim drżeniem w głosie) szczerze wyciągając do niego rękę — jedynie do ciebie, Roderyku.” Ujął ją za rękę swą szeroką dłonią i poczuł, jaka jest drobna i delikatna. „Słusznie, słusznie” — odparł skwapliwie z zamierzoną serdecznością i jak gdyby zawstydziło go brzmienie własnego głosu, zrobił pół obrotu i odszedł zdecydowanym krokiem od stojącej bez ruchu dziewczyny. Oparł się nawet pokusie, by się obejrzeć, aż było już za późno. Wyżwirowana ścieżka była pusta aż do bramy parku. Odeszła — znikła. Miał wrażenie, że nie wykorzystał sprzyjającego losu, i posmutniał. Podtrzymujące go od dziesięciu dni podniecenie, jakie budziło w nim własne postępowanie, przestało mu dodawać otuchy. Osiągnął to, do czego dążył. Włóczył się bez celu, oddany na pastwę łagodnej melancholii. Szedł, szedł coraz dalej. Pusto było w tym miejscu wytchnienia ubogiej dzielnicy. W pewnych warunkach życia mało czasu pozostaje na odpoczynek. Gdzieniegdzie jednak parę osób korzystało z tej rozkoszy, a choć było ich tak niewiele, obecność tych ludzi przeszkadzała kapitanowi Anthony, mimo, że nie był bynajmniej wybredny, jeśli chodzi o towarzystwo. Samotność była mu najbliższym przyjacielem. Pragnął znaleźć miejsce, gdzie mógłby siedzieć sam. Pragnienie to zwróciło jego myśl ku morzu, które tak wiele dawało tej miłej mu samotności. Tam, choć nie rozstawał się ze swym statkiem (była to przecież cząstka jego osoby), mógł być sam, ilekroć tego zapragnął. Tak, trzeba wypłynąć na morze! Otoczyła go miejska noc: sznury świateł, proste i krzyżujące się jak płomienista siatka rzucona na nieskończoność ciemnych, otaczających go wokoło murów, cały jej sztuczny blask, nad którym zawisła przejmująca czerń, całe to nienaturalne ożywienie niespokojnych i spieszących się ludzi. Myśli jego, które jakoś skłonne były litować się nad każdym przechodniem, nad każdym ujrzanym w świetle ulicznej latarni człowiekiem zatrzymały się wreszcie nad postacią, której z pewnością tej właśnie nocy nie można było zobaczyć pod latarniami. Nie znał jej. Był to ktoś zamknięty do następnego ranka za nieprzebytymi murami z kamienia czy cegły… Ojciec Flory de Barral. — Finansista de Barral — skazaniec. W tym słowie sugerującym winę i karę jest coś, co zaprząta myśl. Czujemy, że stoimy wobec potęgi zorganizowanego społeczeństwa — która sama przez się jest zagadkowa, a bardziej jeszcze zagadkowa w skutkach. Bez względu na to, czy stary de Barral był winien czy nie, powracał jak gdyby z tamtego świata. Niepodobna sobie wyobrazić, co stamtąd przyniesie na świat ludzi, którzy nie byli tak jak on skazani. Jakie będą jego myśli? Co będzie miał do powiedzenia? I co wypadnie mu rzec? Anthony, nieco przerażony, jak ktoś wydany przeżyciom przekraczającym jego pojmowanie, pocieszał się myślą, że stary pewnie niewiele będzie miał do powiedzenia. Nie będzie chciał o tym mówić. Któż by chciał zresztą? Musiało to być dla niego prawdziwe piekło. Potem zaś, pod koniec dnia, w którym odbyła się ceremonia jego ślubu z Florą de Barral, Anthony przestał myśleć o jej ojcu, chyba tylko jakby o jeńcu uświetniającym jego własny triumf. Oddał się w myśli kontemplacji bladej, delikatnej, pełnej błagania twarzy o wielkich błękitnych oczach; widział, jak oczy te płakały, dziwiły się i wpatrywały w niego głęboko, czasem z niedowierzaniem, czasem ze zwątpieniem i bólem, ale zawsze z nieodpartą siłą torując sobie drogę wprost do jego serca, budząc tam głęboki oddźwięk, który — jak sobie mówił — był czymś więcej niż miłością w zwykłym ludzkim rozumieniu. Więcej? A może było to tylko coś innego? Tak. To było coś innego. Było czymś więcej lub mniej. Było to coś tak nieprawdopodobnego, jak gdyby spełnił się zdumiewający i niepokojący sen, w którym brał w ramiona cały świat — cały cierpiący świat — nie dlatego, by posiąść wzruszającą jego piękność, lecz by pocieszyć i pokochać jego smutki. Anthony z wolna udał się na statek i tej nocy spał bez żadnych snów. ROZDZIAŁ PIĄTY WIELKI DE BARRAL — Nie ulega wątpliwości, że salon na „Ferndale” został odnowiony na przyjęcie tej „dziwnej kobiety”. Znikł wyblakły ton staroświeckich, wypłowiałych ornamentów. Anthony rozejrzawszy się wokoło ujrzał blask, połysk i barwę nowych przedmiotów, nie używanych jeszcze, nie zniszczonych, bardzo kolorowych — aż za kolorowych. Robotnicy odeszli dopiero poprzedniego wieczoru; ostatnią ich robotą było zawieszenie ciężkiej zasłony, która wisząc w połowie salonu, zasunięta, dzieliła go na dwoje i odcinała jego tylną część, ze schodami prowadzącymi wprost na rufę, od przedniej części z wyjściem na pokład. W ten sposób utworzyła się część bardziej prywatna w prywatnym apartamencie, jak gdyby kapitan Anthony chciał nagromadzić jak najwięcej przeszkód między swym młodym szczęściem a ludźmi, którzy żyli z nim na morzu. Obejrzał to urządzenie z uznaniem, po czym zwiedził szczegółowo całość i na koniec otworzył drzwi prowadzące do dużej kajuty utworzonej z dwóch połączonych ze sobą kabin. Była bardzo wygodnie umeblowana i zamiast zwykłego w takich kabinach łóżka znajdował się w niej wymyślny bujający tapczan najnowszego typu. Anthony pchnął go lekko na próbę. „Starszemu panu będzie tu wygodnie” — pomyślał i wrócił do salonu, zamknąwszy ostrożnie drzwi za sobą. I wtedy nasunęła mu się inna myśl, która była zrozumiała w tych okolicznościach, dziwne tylko, że przyszła mu po raz pierwszy do głowy: „Do diabła! Jakiż to będzie dla niego wstrząs!” Wyszedł pośpiesznie na pokład. „Panie Franklin! panie Franklin! — Oficer był w pobliżu. — Ach! Pan tu jest. Panna… moja żona będzie tu za chwilę. Niech pan mi da znać, jak pan zobaczy dorożkę.” Potem, nie zauważywszy, że oficer spochmurniał, wszedł z powrotem do środka. Ani jednego serdecznego słowa, ani fachowej uwagi czy żarciku, nawet takiego prostego zdania jak: „Ładna pogoda.” Nic. Odwrócił się tylko i wszedł do środka. Wiemy, że w ostatniej chwili zdecydował, że lepiej będzie, gdy spotka ojca Flory w zaciszu przygotowanej z taką starannością kajuty. Trudno sobie wytłumaczyć, dlaczego Anthony wzdrygał się przed tym spotkaniem, on, tak pewien siebie, że nie tylko był gotów śmiało spojrzeć w oczy sytuacji, która w swej odważnej szlachetności graniczyła nieomal z szaleństwem, ale nawet sam ją stworzył. Może, gdy wszedł na rufę i zobaczył tego człowieka, który wydał mu się z powierzchowności tak zupełnie inny od tego, czego się spodziewał, zdecydował spotkać się z nim po raz pierwszy z dala od ludzkich oczu. Może wpłynęła na to tajemnica otaczająca jego stosunki z dziewczyną. Prawdę powiedziawszy, mógł być przerażony. Zjawienie się tego człowieka postawiło go wobec konieczności kłamania w słowach i czynach, zmusiło go do udawania, że jest tym, kim nie był i nie mógłby być nigdy, chyba że… chyba… Krótko mówiąc, jeżeli chcesz, możemy powiedzieć, że z różnych przyczyn, które wszystkie wynikały z subtelnej prawości jego natury, Roderyk Anthony (o którym jego pierwszy oficer miał zwyczaj się wyrażać, że „nie zna, co to trwoga”) był przerażony. Istnieje bowiem Nemezis*, która panuje nad wspaniałomyślnością, podobnie jak nad każdym innym objawem nierozwagi ludzi dumnych i nie liczących się z prawem… — Dlaczego to mówisz? — zapytałem, gdy Marlow przerwał nagle i siedział milcząc w cieniu biblioteki. — Powiedziałem to, gdyż człowiek, którego los postawił na drodze Flory, był właśnie dumny i nie liczył się z prawem. To nieważne, czy orientował się w tym. Zapewne nic o tym nie wiedział. Można rzucić rękawicę naturze i własnej moralnej sile z całą naiwnością i prostotą, które mają pozory iście szatańskiej pychy. Jednak, jak już powiedziałem, nie ma to znaczenia. Niemniej jest to wykroczenie, za które trzeba jak zwykle płacić. Ale mniejsza z tym. Przerwałem, bo podobnie jak Anthony, napotkałem na pewne trudności i zabrakło mi odwagi, gdy miałem się zabrać do starego de Barrala. Pamiętasz pewnie, że widziałem go raz przelotnie. Nie miał imponującej powierzchowności: wysoki, szczupły, wyprostowany, sztywny i zwiędły, poruszający się drobnymi posuwistymi krokami, mówił równym i cichym głosem. Gdy morze było burzliwe, mało się pokazywał na pokładzie — a przynajmniej mało chodził. Chwytał się wtedy wszystkiego po drodze i wlókł aż do tylnego skajlajtu, gdzie przesiadywał godzinami. Nasz młody podówczas przyjaciel ofiarował mu pewnego razu swą pomoc i ta przysługa zapoczątkowała między nimi rodzaj przyjaźni. Czepiał się człowieka gorączkowo, jak mówił Powell, nie nadając temu zdaniu znaczenia przenośni. Powell był zawsze gotowy do pomocy, zwłaszcza pani Anthony, bo bał się, żeby ojciec, uczepiwszy się jej silnie, nie przewrócił jej, mimo że szybko nauczyła się dobrze trzymać na nogach przy każdej pogodzie. Jedynie Powell był zawsze pod ręką, gdyż zdawało się, że Anthony w owym czasie obawiał się zbliżyć do nich, Franklin, wciąż nieprzejednany, gniewnie patrzył w inną stronę, bosman, jeśli był na pokładzie, postępował podobnie, lecz bardziej bojaźliwie, a członkowie załogi, jeśli się przypadkiem znaleźli na rufie, unikali de Barrala jak gdyby był diabłem (tak każde uczucie ogarnia tajemniczo cały statek). Wiemy już, jak przybył na pokład „Ferndale”. Co do mnie, tak skąpe mam wiadomości o więzieniach, że nie mam najlżejszego pojęcia, jak się z nich wychodzi. Pewnie jest to równie przykre przejście, jak tamto, jak chwila zamknięcia w więzieniu — z tym wszystkim, co podsuwa wyobraźnia: zatrzaśnięte z hałasem drzwi, huk i łoskot, a na zewnątrz, tam gdzie przed chwilą jeszcze byłeś — byłeś, ale już teraz nie jesteś — pustka i cisza. Piekielny pomysł. A chwila zwolnienia z więzienia! Nie wiem, co gorsze. Jak to się odbywa? Pociągną za sznurek, drzwi się otwierają, człowiek wypada przez nie: Wychodzić! Adios*. I tam, gdzie cię przed sekundą nie było, przez ową cichą pustkę odchodzi ktoś kulejąc. Dlaczego kulejąc? Nie wiem. Ale tak to sobie wyobrażam. Ma się uczucie, że nastąpiło jakieś okaleczenie, wynaturzenie, że człowiek powraca z jakimś niemal niewidocznym brakiem. Przyznaję, że to urojenia fantazji, ale nie mogę się im oprzeć. Wiem naturalnie, że w dbałości o sprawiedliwość stosuje się najlepsze metody zmechanizowanego humanitaryzmu, i tak dalej… Wiem, że jestem niedorzeczny, ale jednak… No, tak, to idiotyzm. Lecz gdy przechodzę koło więzienia… Czy zauważyłeś, że jest coś piekielnego w wyglądzie każdej poszczególnej cegły czy kamienia, jest w nich pewna złośliwość, jak gdyby materia cieszyła się ze swej zemsty nad pogardzającym nią duchem ludzkim. Czy zauważyłeś to? Nie? Może być, że mam trochę bzika na tym punkcie. Gdy przechodzę koło takiego budynku, muszę odwrócić oczy. Nie byłbym w stanie wyjść na spotkanie de Barrala. Byłbym się cofnął przed taką próbą. Zauważ, że wyglądało, jakby Anthony (który, bez wątpienia, był odważnym człowiekiem) też się od tego wykręcił. Wyobraźnia małego pana Fyne odwiodła go daleko od prawdy, gdy — jak pewnie pamiętasz — opisywał, że trzy osoby jechały w owej fatalnej dorożce. Były w niej bowiem tylko dwie. Flora nie zawahała się, kobiety bowiem wszystko wytrzymują. Gdy chodzi o ścisłe fakty życiowe, te drogie istoty pozbawione są wyobraźni. Nie twierdzę tego o sferze uczuć: to zupełnie inna sprawa. Tam kobiety lękają się zjaw stworzonych przez siebie lub rzucają się w ich objęcia, podobnie jak wszyscy szaleńcy. Nie. Wydaje mi się, że Flora rozsądnie zabrała się do wypełnienia tej misji. I dlaczegóż by nie? Żyła myślą o tej chwili. Był to jedyny jej kontakt z rzeczywistością. Tak, bez wątpienia, państwo Fyne pomogli jej bardzo życzliwie. Bez wątpienia: życzliwie i poczciwie. Ale to nie dosyć. Jest pewien sposób pomagania bliźnim, który łamie im serca, choć ratuje ciała. Jakiż chłód, jaki piekielny chłód musiał ją mrozić w chwilach, gdy nie płonęła oburzeniem lub wstydem. Człowiek — jak wiemy — nie może żyć samym chlebem, ale głowę daję, że niektóre kobiety żyją tylko miłością. Jeżeli w istotach ludzkich płonie ogień podsycany rozmaitymi składnikami ziemskiej i duchowej natury, które zabarwiają go na rozmaite kolory, to myślę, że wiem, jakiej barwy jest płomień gorejący w tych kobietach: błękitnej… Do diabła, czemu się śmiejesz?… Marlow zerwał się i wyszedł z cienia, jakby uniesiony oburzeniem, lecz po ustach jego przemknął uśmiech. — Powiadasz, że nie znam kobiet. Możliwe. Ale może lepiej nie zbliżać się zbytnio do świętości. Mam jednak jasny pogląd na kobietę. W każdej kobiecie — czy to będzie jędza, kokietka, kapryśnica, praczka, intelektualistka, kobieta upadła czy nawet zwykła gęś prowadząca najzwyklejsze życie — pozostaje coś z tego ognia, chociażby iskierka. A tam, gdzie jest iskierka, może zawsze wybuchnąć płomień… Powrócił w cień i usiadł z powrotem. — Nie chcę przez to powiedzieć, że Flora de Barral należała do tych kobiet, które żyją samą miłością. W istocie, w życiu obywała się bez niej. Ale przy całym braku zaufania do siebie i innych szukała — jak to kobiety — miłości, jakiejkolwiek bądź miłości. A to przeklęte więzienie było jedynym miejscem, gdzie się ją spodziewała znaleźć — boć nie miała powodu, by nie ufać ojcu. Przyszła tam wcześnie. Widzę ją, jak spogląda poprzez jezdnię na te mury, które — prawdę powiedziawszy — są okropne. Patrzącemu wydaje się, że po powierzchni tej złowrogiej bryły, jej krawędziach i płaszczyznach czas spływa kropla po kropli, godzina po godzinie, listek po listku powoli i z łagodną bezwzględnością. I ogarnia człowieka głucha melancholia, obezwładniająca jak sen, przejmująca i mordercza jak trucizna. Doznała niemal wstrząsu, gdy ujrzała wychodzącego de Barrala — zupełnie takiego samego, jaki jej został w pamięci. Może był tylko trochę mniejszy, innej zmiany w nim nie dostrzegła. Z więzienia wychodzi się, jak wiesz, w swej dawnej odzieży. Nie wiem, czy rozglądał się szukając córki. Bez wątpienia tak. Czy ją poznał? Prawdopodobnie. Przeszła przez jezdnię i od razu po przerwie wielu lat, jak gdyby mocą jakichś złośliwych czarów, powtórzył się widok tak dobrze znany z promenady w Brighton, gdy finansista de Barral spacerował ze swą jedynaczką. Z więzienia wychodzi się w tym samym ubraniu, jakie się miało na sobie w dniu wyroku, bez względu na to, ile się czasu spędziło w więzieniu. Och! odzież jest wytrzymała, bardzo wytrzymała! Lecz jest coś, co życie więzienne zachowuje lepiej od zniszczonej odzieży: siłę i żywość uczuć człowieka… To samo dzieje się w klasztorze; lecz w świeckim więzieniu jesteś zdany całkowicie na siebie samego — gdyż tu nie ma ani Boga, ani wiary. Ludzie żyjący na wolności rozpraszają swe uczucia, gdy tam gromadzisz je i potęgujesz. To, czemu oni pozwalają się wymknąć, o czym zapominają wśród ruchu i ciągłych przemian wolnego życia, ty zachowujesz w pamięci, uzupełniasz, wyolbrzymiasz, aż we wspomnieniach wzrośnie do przerażających rozmiarów. Oni mogą z uśmiechem spoglądać na cierpienia i troski przebyte w przeszłości, lecz ty — nie możesz. Dawne cierpienia gryzą ci serce, dawne pragnienia, rozczarowania, marzenia osaczają cię w śmiertelnej ciszy teraźniejszości, gdzie nie ma żadnego ruchu prócz bezpowrotnie przemijającego życia. De Barral wyszedłszy z więzienia przez pewien czas milczał, gdyż córka uprowadziła go, zanim zdołał zdać sobie sprawę, że znów posiadł wolność. Flora była doskonale opanowana. Część drogi szli szybko. Dorożka czekała za rogiem ulicy — nawet, o ile wiem, za paroma zakrętami ulicy. Był podniecony i zadyszany, gdy mu córka pomogła wejść do dorożki i sama za nim wsiadła. W toczącym się pudle pojazdu Flora zwróciła się do tego odzyskanego ojca, z sercem zbyt przepełnionym, by móc to wyrazić w słowach: lecz gdy przyjrzała się jego twarzy, poczuła, jak z trudem powstrzymywane łzy nagle wyschły, jak jej na wpół żałosna i na wpół triumfalna radość ustępuje, a wszystkie włókna jej ciała, które zalewała miękka fala czułości, nagle zesztywniały. Zmienił się. Było coś… Tak, było coś między nimi, coś surowego i nierealnego, widmo tych wysokich murów. Jak się postarzał, jak zmienił! Otrząsnęła się z tego wrażenia, które ją naturalnie przeraziło i zdziwiło. Poczuła też wyrzuty sumienia. Rzecz jasna. Zarzuciła mu ramiona na szyję. Odpowiedział jej dziwnym uściskiem, jakby nie panował całkowicie nad ruchami swych ramion, uczynił to niezgrabnie i niepewnie. Ukryła twarz na jego piersi, lecz wydało się jej, że ją przytuliła do kamienia. Uwolnili się ze swych objęć, a dorożka toczyła się dalej kłusem w stronę portu, wioząc tych dwoje ludzi siedzących tak daleko od siebie, jak to było możliwe, w dwu przeciwnych kątach pojazdu. Po chwili milczenia, podczas którego przyglądali się sobie, de Barral wypowiedział pierwsze sensowne zdanie od wyjścia z więzienia: „Zgubiła mnie zawiść. Zawiść. Mnóstwo ludzi patrząc na mnie wprost kipiało z zawiści. Za dobrze mi się powodziło. Udali się więc do prokuratora…” Powiedziała szybko: „Tak. Tak. Wiem” — a on spojrzał na nią, jakby urażony tym, że z dziecka stała się kobietą nie poczekawszy, aż on wyjdzie z więzienia. „Co ty możesz o tym wiedzieć? — zapytał. — Byłaś jeszcze za młoda.” — Głos jego był łagodny. To był ten sam głos, dawny jego głos! Zadrżała poznając monotonną jego uprzejmość, zawsze taką samą, bez względu na to, co mówił. Pamiętała też, że gdy przyjeżdżał, niewiele miał jej do powiedzenia. Na spacerach to ona szczebiotała, gdy on, sztywno wyprostowany i nie poruszając głową, od czasu do czasu rzucał uprzejme słówko. Przerażona tymi budzącymi się w niej wspomnieniami, wyjaśniła mu, że przez ostatni rok przeczytała i przestudiowała sprawozdania z procesu. „Papo, ja przejrzałam roczniki kilku pism.” Spojrzał na nią podejrzliwie. Sprawozdania były pewnie niedokładne. Reporterzy z pewnością przekręcili jego zeznania. Z góry było zdecydowane, że mu nie dadzą żadnej możności obrony ani przed sądem, ani przed opinią publiczną. Była to zmowa… „Mój obrońca był też głupi — dodał. — Zauważyłaś? Zupełny idiota.” Chcąc go uspokoić położyła mu dłoń na ramieniu. „Czy warto wspominać te okropne czasy? Takie już są odległe.” Wstrząsnęła się lekko na myśl o wszystkich tych strasznych latach, które przeszły nad jej młodością, nie domyślając się, że dla niego przeszłość była dniem wczorajszym. Skrzyżował ramiona na piersi, oparł się w swym kącie i spuścił głowę. Lecz już po chwili spytał tak nagle, że aż się wzdrygnęła: „Kto objął kolej w Lone Valley? O nią im najwięcej chodziło. Ktoś musiał ją dostać. Może zagrabił ją Parfitt i Spółka — co? A może ten Warner…” „Nie… nie wiem” — odparła, wystraszona skurczem jego warg. „Nie wiesz!” — zawołał przyciszonym głosem. Czyżby jej kuzyn nie powiedział? Ach, prawda, opuściła ich przecież. Dlaczego? Było to pierwsze jego pytanie odnoszące się do niej, ale nie odpowiedziała. Nie chciała mówić o tych okropnościach. Niepodobna je było opisać. Spostrzegła, że nie spodziewał się odpowiedzi, usłyszała bowiem, jak mruczał do siebie: „Wartość włożonej tam pracy i nagromadzonych materiałów wynosiła już pół miliona.” „Nie powinieneś, papo, myśleć o tych rzeczach” — powiedziała stanowczo. A on zapytał z niezmienną uprzejmością, w której zdawało się jej, że odkryła pewien przykry odcień, o czymże innym miałby myśleć. Gdyby mu byli dali spokój jeszcze przez rok czy dwa, i on, i wszyscy inni wyszliby na swoim i opływaliby w bogactwa; a ona, jego córka, byłaby mogła wyjść Za mąż, za kogo by chciała, choćby za lorda. Wszystko to wydawało mu się jakby dniem wczorajszym, długim dniem wczorajszym, który przeżywał bez końca i latami analizował i rozpamiętywał. Córka, która nie była odcięta od świata, nie mogła sobie nawet wyobrazić, ile życia i siły miało dla starca to „wczoraj”. Dla ojca była ona jedyną żyjącą postacią z tej przeszłości i może być, że w najlepszej wierze dodał chłodno, z zaciśniętymi martwo ustami: „Mogę powiedzieć, że żyłem tylko dla ciebie. Myślę, że to rozumiesz. Dla mnie istniałaś tylko ty — i ja.” Poruszona tym oświadczeniem i dziwiąc się, że nie budzi ono w jej sercu gorętszych uczuć, szepnęła, parę czułych słów, gdy w głowie jej górowała nad innymi myśl o tym, że musi mu teraz wyjaśnić sytuację. Spodziewała się, że ojciec będzie z niepokojem wypytywał o jej losy — i pragnąc tego drżała na myśl o tym, co będzie musiała powiedzieć. Lecz ojciec jej dziwnie, wprost nienaturalnie nie okazywał zaciekawienia. Robiło to wrażenie, jakby w ogóle nie miał zamiaru o nic pytać. Trzeba było jednak zacząć: zdawało się jej, że czas, aby sama zaczęła mówić; tak więc zrobiła. Rozpoczęła od zapewnienia, że i ona zawsze miała to samo uczucie, że jest ich dwoje, i że będą żyć tylko dla siebie. Gdyby wiedział, co ona przeszła! Wciśnięty w kąt karetki, ze skrzyżowanymi ramionami, wyglądał przez okno na ulicę. Mimo wszystko jakże się mało zmienił. Był to ten sam wyraz niewzruszonego spokoju, to samo wyblakłe spojrzenie, które widywała, ile razy podniosła wzrok ku ojcu, gdy przechadzała się z nim po esplanadzie trzymając go za rękę i szczebiocąc bez końca. Był to ten sam sztywny i milczący ojciec, który na jedno jej słowo skręcał natychmiast do sklepu i kupował, co jej się tylko zamarzyło. Głos Flory de Barral zadrżał. Zwrócił na nią swój wzrok — tak dobrze zapamiętany wzrok, w którym jako dziecko nie umiała nic więcej wyczytać prócz świadomości swego istnienia. Wystarczało to dziecku, które nigdy nie zaznało wylewnych uczuć. Ale życie jej było tak pozbawione wszelkiej miłości, że teraz już to jej nie wystarczało. Na co się zda opowiadać mu dzieje tej niedoli, która już przeszła i minęła, wszystkich tych niesamowitych przykrości i upokorzeń? I tak niełatwo było powiedzieć to, co musiała mu wyznać. Prowadząc do tego zauważyła wesoło: „Nie zapytałeś nawet, dokąd cię wiozę?” Wzdrygnął się jak lunatyk nagle zbudzony, a jego spojrzenie nabrało teraz wyrazu jakby przestrachu i zastanowienia. Otworzył z wolna usta, lecz Flora przerwała z wymuszoną wesołością: „Nigdy byś się nie domyślił.” Czekał, coraz bardziej zdziwiony i podejrzliwy: „Po cóż się mam domyślać? Dlaczego mi sama nie powiesz?” Rozłożył skrzyżowane ramiona i pochylił się ku niej. Ujęła go za rękę. „Musisz przede wszystkim wiedzieć… —zatrzymała się i dodała z wysiłkiem: — Papo, ja wyszłam za mąż.” Przez chwilę siedzieli w zupełnym milczeniu w tej dorożce, wytrwale równym kłusem posuwającej się przez pełną zgiełku, wąską, ruchliwą ulicę śródmieścia. Spodziewała się wszystkiego raczej niż tego, że wyrwie rękę z jej dłoni, jakby się bał, że się sparzy czy zarazi. De Barral, świeżo wydostawszy się z bezczynnej udręki więzienia (gdzie nic się nie dzieje), nie spodziewał się takiej nowiny. Jakby mu utknęła w gardle. Zduszonym, cichym głosem zawołał: „Ty! Wyszłaś za mąż! Ty! Floro! Kiedy? Ty wyszłaś za mąż! Po co? Za kogo? Ty wyszłaś za mąż!” Oczy jego, które były tak samo niebieskie jak jej, tylko wyblakłe i bez głębi, zdawały się wychodzić z orbit. Wyglądał zupełnie, jakby się dławił, podniósł nawet rękę do kołnierza… — Wiesz — ciągnął dalej Marlow, siedzący w cieniu półki bibliotecznej, nieomal ukryty w głębinach fotela — że jedyny raz, kiedy go widziałem, zrobił na mnie wrażenie tak sztywnego, jakby kij połknął. Ale okazuje się, że mimo to mógł się załamać. Trudno mi to sobie wyobrazić. O ile zrozumiałem, załamał się wtedy, siedząc w kącie dorożki. Niespodziewana wiadomość przybiła go. Flora spoglądała na niego zmieszana, z żalem, lecz i z pewnym rozczarowaniem, i skinęła z powagą: Tak. Wyszła za mąż. Nie podobał się jej uśmiech ojca, nie było w nim nic krzepiącego dla jej dziecięcych uczuć. Było w tym uśmiechu mimowolne okrucieństwo. Stary de Barral nie mógł jeszcze zapanować nad swymi muskularni, lecz odzyskał już władzę nad swym uprzejmym głosem. „Powiedziałaś mi właśnie przed chwilą, że na całym szerokim świecie jesteśmy sami, tylko ty i ja, związani ze sobą.” Niejasno zdawała sobie sprawę, że w tym łagodnym, przyciszonym tonie, w tych słowach, które ją dotykały do żywego, ukryta była chęć zranienia jej. Broniła się. Nigdy, nigdy, nawet jednej chwili nie przestała myśleć o nim. On też — powiedział to z tak ponurym naciskiem, na jaki tylko mógł się zdobyć — nie przestawał o niej myśleć. „Ależ, papo — zawołała — ja nie byłam zamknięta jak ty.” — Nie obawiała się o tym wspominać, bo przecież był niewinny. Nie zrozumiano go. Było to jedno z najbardziej okrutnych nieszczęść, lecz nie bardziej wstydliwe od choroby, od kalectwa spowodowanego wypadkiem czy jakiegoś innego ciosu ślepego przeznaczenia. — „Wolałabym być też uwięziona, gdy tymczasem byłam sama na świecie, na tym strasznym świecie, który się tak okrutnie obszedł z tobą.” „No i na tym świecie musiałaś znaleźć sobie kogoś, by się w nim zakochać!” — rzekł. Zazdrość i wściekłość, które wypłynęły z tajnych głębin jego istoty, od tak dawna pozbawionej wszelkich wzruszeń, przyćmiły jego umysł jak opary wina. Zapadłe kąciki ust zarysowały się głębiej w okrągłych, pulchnych policzkach. Obrazy i wizje ze szczególną siłą prześladują ludzi odciętych od widoku i zgiełku czynnego życia. „A ja wciąż myślałem o tobie! — wykrzyknął pogardliwym szeptem. — Myślałem? To mało! Powiadam ci, żeś mnie wprost prześladowała.” Flora pomyślała sobie, że oto jest istota, która ją kocha. „W takim razie prześladowaliśmy się wzajemnie — oznajmiła i poczuła wyrzuty sumienia. Przecież tak ją prześladował, że o mało nie przyczynił się do ostatecznej i nieodwołalnej jej ucieczki z tego świata. — Kiedyś ci to opowiem… Nie. Zdaje mi się, że nigdy nie będę w stanie opowiedzieć ci tego. Był czas, kiedy ogarniało mnie szaleństwo. Ale cóż z tego? Wszystko to już teraz minęło. Zapomnimy o tym, nic nie będzie nam tego przypominać.” De Barral wzruszył ramionami. „Myślę, że to było szaleństwo z twojej strony wiązać się… Jak dawno wyszłaś za mąż?” Odparła: „Niedawno.” — Była to jedyna odpowiedź, jaką się ośmieliła dać. Jakże wszystko odbywało się inaczej, niż sobie wyobrażała. Ojciec chciał się dowiedzieć, dlaczego nie wspominała o tym w żadnym ze swoich listów, nawet w ostatnim. Odpowiedziała: „To było później.” „Tak niedawno! — zdziwił się. — Czy nie mogłaś poczekać, aż wyjdę z więzienia? Mogłaś mi powiedzieć, zapytać, poradzić się. Niechbym zobaczył…” Potrząsnęła przecząco głową. Był przerażony. Pomyślał: „Kto to może być? Jakiś nędzarz, głupi młokos bez grosza, a może łotr?” Nie zrobiwszy żadnego wyraźnego gestu tak zacisnął swe złożone dłonie, że aż stawy trzasnęły. Spojrzał na nią. Była ładna. Jakiś podły łotr, który ją później rzuci. Jakiś na pozór budzący zaufanie łobuz… „Nie mogliście poczekać — co?” Znów zrobiła lekki ruch przeczący. „Dlaczego? Skąd ten pośpiech?” Spuściła oczy: „Musiało tak być. Tak. Stało się to nagle, ale musiało tak być.” Pochylił się ku niej z otwartymi ustami, z oczami pełnymi cnotliwego gniewu, lecz napotkawszy jej do głębi niewinne, wzniesione ku niebu spojrzenie, cofnął się znów gwałtownie do swojego kąta. „Tak byliście w sobie zakochani? Czy tak? Czyż ojciec nie powinien był mieć córki tylko dla siebie choć przez jeden dzień po… po takiej rozłące. Wiesz przecież, że ja nigdy nie miałem nikogo bliskiego, nie miałem przyjaciół. Co miałem wspólnego z tymi ludźmi, których spotyka się w City? Najlepszy spośród nich gotów jest ci poderżnąć gardło. Tak! Ludzie interesu, dżentelmeni — każdy — mężczyzna czy kobieta — z zawiści lub dla zysku. Och, umieją oni gadać słodkie słówka, jeśli myślą, że w ten sposób coś od ciebie wyciągną… — Głos jego był cichy jak westchnienie, lecz pomimo to do uszu Flory każde słowo dochodziło tak wyraźnie, jakby było przepojone wzruszającą potęgą namiętności. — Przyglądałem się im, moje dziecko, jak odgrywali przede mną komedię, i mówiłem sobie: «Co mnie to obchodzi! Jestem człowiekiem interesu. Jestem wielkim de Barralem (tak, niektórzy krzywili się na to, a jednak pomimo to byłem wielkim de Barralem) i mam moją córeczkę.» Nie potrzebowałem nikogo i nigdy nie przyjaźniłem się z nikim.” Prawdziwe wzruszenie otworzyło mu usta, ale słowa, które się z nich wydobywały, nie były głośniejsze od najcichszego powiewu wiatru. Wreszcie zamarły. „Tak, to prawda” — szepnęła cicho Flora. Nie spuszczając z niej wzroku zdjął kapelusz. Był to cylinder, ten sam, który miał na sprawie. Ten sam, który uwieczniono w migawkowych rysunkach do ilustrowanych czasopism. Człowiek wychodzi z więzienia w tej samej odzieży, ale zamknięcie pozostawia swój ślad. Ogólnie wiadomo, że ludzi żyjących w odosobnieniu, mnichów czy pustelników, prześladują ponure wizje — czemu więc nie miałyby prześladować więźniów? Więzień de Barral zdjął z głowy cylinder finansisty de Barrala i położył go na przednim siedzeniu dorożki. Po czym wydął policzki; twarz miał czerwoną. „I co potem? — zaczął znów swym opanowanym głosem. — Jestem zniszczony, zrujnowany przez zawiść i bezlitosną złość. Wychodzę z więzienia — i co zastaję? Moja córka Flora zawinęła się i wyszła za mąż za jakiegoś człowieka, bo ja wiem, może błazna, może… w każdym razie nieodpowiedniego dla niej.” „Przestań, papo.” „Pewnie jakiś głupi romans — ciągnął dalej monotonnym głosem; wąskie jego wargi były wykrzywione, a kąciki ust opuszczone złowieszczo. — W każdym razie to bardzo podejrzane ze strony kochającej córki.” Usiłowała mu przerwać, lecz mówił dalej, aż wreszcie po prostu zakryła mu ręką usta. Przez chwilę toczył gniewnie oczami, lecz gdy odjęła dłoń od jego ust, zachował milczenie. „Poczekaj, muszę ci wytłumaczyć… A przede wszystkim musisz zrozumieć, bo to najważniejsze: on jest najszlachetniejszym człowiekiem na świecie. On jest…” De Barral, nieruchomy w swym kącie, powiedział z wysiłkiem: „Kochasz się w nim.” „Papo! To on przyszedł do mnie. Myślałam o tobie, na nikogo nie zwracałam uwagi. Już nie mogłam znieść tych myśli o tobie. I wtedy on przyszedł. Dopiero wtedy. W chwili gdy… gdy już chciałam wszystko rzucić.” Spojrzała w jego wyblakłe niebieskie oczy, jak gdyby pragnęła zrozumienia, zachęty, uspokojenia — jednego słowa współczucia. A on rzekł martwo: „Chciałbym mu kark skręcić.” W myśli wyrwało jej się: „O Boże!” — okrzyk ludzi obciążonych nad miarę; spojrzała na niego wystraszonymi oczami. Lecz nie robił wrażenia obłąkanego czy też w ogóle niebezpiecznego. To ją pocieszyło. Przez krótką chwilę panowało milczenie. Potem spytał nagle: „Więc jak się nazywasz?” Była tak przejęta stojącym przed nią zadaniem, że przez pewien czas nie mogła zrozumieć sensu tego pytania. Potem, zaczerwieniwszy się z lekka, wyszeptała: „Anthony.” Ojciec, z czerwonymi plamami na obu policzkach, znużony oparł głowę na oparciu dorożki. „Anthony. Kto to jest? Skąd się wziął?” „Było to na wsi, papo, na drodze…” Jęknął: „Na drodze” — i przymknął oczy. „Za długo byłoby to teraz opowiadać. Będzie na to dosyć czasu. Są rzeczy, których nie mogłabym ci teraz, papo, powiedzieć, ale kiedyś… któregoś dnia. Bo teraz nic już nas nie rozdzieli. Nic. Jesteśmy bezpieczni już do końca życia — nic już nie stanie między nami.” „Zadurzyłaś się w tym osobniku — zauważył nie otwierając oczu. A ona cichym głosem odpowiedziała: „Zaufałam mu. Oboje musimy mu ufać.” „Kto to jest, u diabła?” „Jest to brat tej pani — wiesz, pani Fyne, która znała mamę i która była taka dobra dla mnie. Byłam na wsi w domu państwa Fyne. Tam poznaliśmy się, przyjechał do nich z wizytą, zauważył mnie. Ja… no i pobraliśmy się teraz.” Zadowolona była, że ojciec ma oczy zamknięte, gdyż tak łatwiej jej było mówić o przyszłości, jaką mu przygotowała i której nie dałoby się już teraz zmienić. Nie próbowała zwierzeń, była to droga niemożliwa dla niej, czuła bowiem, że on jej nie zrozumie. Czuła też, że on cierpi. Od czasu do czasu ściskał ją za serce ogromny niepokój wraz z tajnym poczuciem winy — jak gdyby była go wydała w ręce wroga. Siedząc z zamkniętymi oczami robił wrażenie pogrążonego w wyczerpującej i pobożnej medytacji. Trochę ją to przeraziło, lecz zaraz potem serce jej napełniła wielka litość; na jej dnie tkwił wyrzut sumienia. Przez twarz jego chwilami przebiegał ledwie dostrzegalny skurcz. Miał powieki opuszczone aż do chwili, gdy usłyszał, że „mąż” jest marynarzem i że on, ojciec, jedzie wprost na pokład statku, który stoi pod żaglami, by opuścić ten wstrętny świat, pełen zdrady, pogardy, zawiści i kłamstwa, i popłynąć na błękitne morze, to bezpieczne, niedostępne, nie tknięte żadnym brudem, bezkresne schronienie dla zranionych dusz. Mniej więcej tak mówiła; może nie tymi słowami, lecz taki był ogólny sens jej najsilniejszego argumentu — argumentu bezpiecznego schronienia. Nie przypuszczam, by poświęciła choć jedną myśl kwestiom materialnym. Ale nie zatrzymując się dla zaczerpnięcia tchu, jak gdyby się bała, że gdy przerwie, nie będzie mogła znów zacząć mówić, wspomniała tu o tej wspaniałomyślności, która na kształt burzy nadleciała znad morza i porwawszy ją sponad przepaści, stojącą o krok od niewypowiedzianej klęski, uniosła pierwszym gorącym podmuchem. A teraz mogą mu zaufać, bezwzględnie zaufać, że doprowadzi ich oboje do bezpiecznej przystani. Wierzyła temu i twierdziła to z całym przekonaniem. Wreszcie zrozumiał wszystko i nagle we wnętrzu dorożki, wyglądającej tak spokojnie w oczach przechodniów, powstało niesłychane poruszenie. Wspaniałomyślność Roderyka Anthony — syna poety — doprowadziła byłego finansistę de Barrala do stanu, który musiał uprzytomnić Florze de Barral, jak ciężkim zadaniem jest być kobietą. Jest to rzecz niesłychanie trudna, gdyż przeważnie ma się do czynienia z mężczyznami. Mężczyzna ów — ten, który znajdował się w dorożce — porzucił swój sztywny spokój i zachowywał się jak zwierzę. Nie mówię tego w znaczeniu ubliżającym — poddał się tylko instynktownemu przerażeniu. Jak dzikie stworzenie, wystraszone pierwszym dotknięciem spadającej na jego grzbiet sieci, stary de Barral, długi i kanciasty, zaczął walczyć na oślep — z powietrzem, z tą odrobiną powietrza, jaka mieściła się w dorożce; wzrok miał tępy i otwartymi ustami z trudem chwytał powietrze. Na ten widok córka cofnęła się, jak mogła najdalej w tej ograniczonej przestrzeni. „Zatrzymaj dorożkę! Powiadam ci, zatrzymaj! Pozwól mi wysiąść!” — oto jakie ją doszły zduszone okrzyki. Dlaczego? Po co? Co chciał zrobić? Nie chciał o niczym słyszeć. Zawołała: „Papo! Papo! Co chcesz zrobić?” — I w odpowiedzi usłyszała tylko: „Zatrzymaj go. Muszę wysiąść. Chciałbym się zastanowić. Muszę wysiąść, żeby się zastanowić.” Całe szczęście, że nie usiłował od razu otworzyć drzwiczek. Wysunął tylko przez okienko głowę i ramiona wołając na dorożkarza. Zorientowała się, jakie będą tego konsekwencje: dorożka się zatrzyma i wokoło szalejącego z gniewu starszego pana zbierze się tłum… Któż w tej okropnej sytuacji — sytuacji kobiety — pełnej delikatnych odcieni i subtelnych trosk (tak rzadko wynagradzanych) może wiedzieć, jak przykry obowiązek przyniesie najbliższa chwila. Flora bez wahania objęła ojca i wciągnęła go z powrotem, dziwiąc się tylko, z jaką łatwością zmusiła go, by usiadł na swoim miejscu. Stanowczo przytrzymała go przyciskając mu pierś ręką i przechyliwszy się poprzez niego, sama wysunęła przez okienko głowę i ramiona. Tymczasem dorożka zboczyła już do krawężnika i zatrzymała się. „Nie! Namyśliłam się. Proszę jechać dalej, tam gdzie powiedziałam. Do portu.” Zdziwiło ją, że głos jej jest tak pewny. Usłyszała mruknięcie woźnicy i dorożka znów się potoczyła. Wtedy dopiero opadła na swoje miejsce, nie spuszczając czujnego wzroku ze swego towarzysza. Nie był już teraz niczym więcej dla niej. Poza wspomnieniami z lat dziecinnych był to zwykły człowiek — człowiek nieomal obcy. Jak miała z nim postępować? A przecież był i tamten, także nieomal obcy. Trudno jest być kobietą. Zbyt trudno czasem. Flora przymknęła oczy mówiąc sobie: „Jeśli będę wiele o tym myśleć, to zwariuję.” Po czym otworzywszy znów oczy zapytała ojca, czy tak okropna jest dla niego myśl, że odtąd będzie zawsze żył z córką, osłaniającą go swoją miłością przed światem, który nie potrafiłby uszanować jego siwych włosów. „Powiedz, czy to jest takie straszne?” Postawiła mu to pytanie ze smutkiem, ale bez goryczy. Sławny — czy raczej osławiony — de Barral stracił teraz swą sztywność. Pochylił się. Nie ma nic bardziej żałosnego i niepotrzebnego od złamanego kija. De Barral nie mówił nic. Dodała łagodnie, tłumiąc westchnienie, dręczona wyrzutami sumienia: „A mogłoby być gorzej. Mogłeś nie zastać nikogo w całym mieście, na całym świecie, nawet mnie mogłeś nie zastać. Biedny papo!” Dręczona wyrzutami sumienia, zwróciła się ku niemu myśląc: „Och! jaka ja jestem okropna, jaka okropna!” A stary de Barral, przerażony, zmęczony, oszołomiony niezwykłymi przejściami związanymi z odzyskaniem wolności, zachwiał się i nagle złożył głowę na jej ramieniu, jak gdyby żałował, że wyszedł z więzienia. Sam ten gest był wzruszający. Flora podtrzymując go z lekka, wyobraziła sobie, że płacze, i dała też upust łzom na myśl, że gdyby to ramię i resztę swoich kości rzuciła do kamieniołomu, ta siwa, żałosna głowa nie miałaby żadnego oparcia. Łzy płynęły spokojnie sprawiając ulgę jej przemęczonym nerwom. Nagle odepchnął ją z taką siłą, że aż głowa jej uderzyła o ścianę dorożki, a sam odsunął się od niej, jakby go coś ukłuło. Znikło całe ciepło jej wzruszenia, a ostatnie łzy ochłodły na policzkach, lecz pomimo to odniosły skutek. Płacząc odnalazła odwagę i stanowczość, jak to bywa zazwyczaj u kobiet. De Barral zakrywszy ręką górę twarzy, czy po to, by ukryć oczy, czy też by nie patrzeć na przykry widok, zesztywniał w kącie i odzyskał swoje podobieństwo do kija. Przyglądała mu się w milczeniu. Jego wąskie, uparte wargi poruszyły się. Wymówił nazwisko kuzyna — tego, pamiętasz, który nie zdobył uznania państwa Fyne i którego, słusznie czy nie, mały pan Fyne podejrzewał o interesowne pobudki związane z nadzieją, że de Barral mógł gdzieś ukryć przed katastrofą część swego łupu. Mogę ci od razu powiedzieć, że nic więcej nie wiem o nim. Lecz de Barral był zdania — a mówił to swym cichym głosem, nie odejmując ręki od twarzy — że krewny ów byłby niesłychanie zadowolony, gdyby on zechciał nim pokierować. „Naturalnie nie mógłbym występować we własnym imieniu czy też osobiście, ale rady człowieka, który ma takie jak ja doświadczenie, są cenione na wagę złota przez kogoś, kto chce się ważyć na spekulacje finansowe. Można by znowu coś takiego zrobić.” Rozsunął trochę stopy i opuścił rękę, a zwróciwszy w stronę córki swe pucołowate okrągłe policzki oraz zaokrąglony podbródek oparty o kołnierzyk, rzucił na nią zamglone i obrażone spojrzenie swych bladych, wilgotnych oczu. „Początek to tylko kwestia rozumnej reklamy. — To nic trudnego. Trzeba tylko… — Odwrócił głowę. — Przecież wciąż jestem de Barralem, sławnym de Barralem. Czyś zapomniała o tym?” „Posłuchaj, papo — rzekła Flora. — To ty powinieneś pamiętać, że nie ma już de Barrala… — Spojrzał na nią niespokojnie z ukosa. — Jest tylko pan Smith, którego nigdy już nie skrzywdzi złość, przykrości i złośliwe kłamstwa podłych ludzi.” „Pan Smith — wyszeptał z wolna. — Skąd on się wziął? Nie ma nawet panny Smith.” „Ale jest twoja Flora.” „Moja Flora!… Poszłaś za… Nie mogę o tym myśleć. To straszne.” „Tak. Chwilami to było okropne — powiedziała z przejęciem, gdyż to, co ten człowiek mówił, budziło w niej jakiś niejasny odzew, jak gdyby to jej własne myśli przyoblekały się w tajemne wzruszenie. — Myślę czasem ze wstydem o tym, jak ja… Ale nie, jeszcze nie. Nie powiem ci tego. Przynajmniej nie teraz.” Dorożka skręciła w bramę portową. Flora podała ojcu cylinder. „Papo, oto jesteśmy. I proszę, bądź dobry. Myślę, że mnie kochasz. Bo jeśli ty mnie nie kochasz, to kto…” Włożył kapelusz na głowę i zesztywniał w swym kącie, ukosem spoglądając na córkę. „Postaraj się być miły, zrób to dla mnie. Pomyśl o tych latach, kiedy czekałam na ciebie. Naprawdę potrzebuję oparcia i — spokoju. Choć trochę spokoju.” Nagle z całej siły obiema rękami ścisnęła jego ramię, jak gdyby chciała skruszyć opór, który w nim odczuwała. „Nie mogłabym być spokojna, gdybyś nie był ze mną. Nie pozwolę ci odejść, szczególnie po tym wszystkim, co przeszłam. — Nerwowa siła jej uścisku przestraszyła go nieco. Nagle roześmiała się: — Co za głupstwo! Tak jakbym cię prosiła, żebyś się dla mnie poświęcił. Czegóż się boję? Gdzieżbyś mógł pójść? Gdzie spędziłbyś ten dzień, ten wieczór? Nie potrafisz mi odpowiedzieć. Czyś o tym pomyślał? A ja cały zeszły rok o tym myślałam. Dawniej jeszcze. Nieomal wariowałam, żeby coś wymyślić. Myślę nawet, że przez pewien czas byłam szalona, bo inaczej nigdy by mi nie przyszło na myśl…” Tyle tylko wyznała — zauważył Marlow zmienionym głosem. — Mam tu na myśli, że tyle tylko mu wyznała o swej przechadzce na szczyt kamieniołomu, którą tak gorzko sobie wyrzucała. A on z tego tyle zrozumiał, ile mu fantazja podsunęła. Nie mógł więc mieć o tym trafnego pojęcia. Dorożka zatrzymała się koło statku, a de Barral z córką wysiedli, jak to opisał sentymentalny Franklin. Nie wiem, czy pod koniec jazdy nie podejrzewali się wzajem, że są niezupełnie zdrowi na umyśle; to całkiem możliwe. Każdy z nas wydaje się drugiemu trochę nienormalny, co dla większości ludzi jest idealnym układem rzeczy, bo znajdują w nim najlepszy pretekst do wyrozumiałości. Flora przeszła szybko przez pokład popychana wzrastającą obawą. Chciała, żeby już było po wszystkim. Obejrzawszy się stwierdziła z zadowoleniem, że ojciec idzie za nią. „Jeśli mi ucieknie — pomyślała — to będę wiedziała, że naprawdę nikt o mnie nie dba! Że nikt mnie nie kocha, że słowa, czyny, zapewnienia, że w ogóle wszystko na świecie jest fałszem — i skoczę do wody. To jedno przynajmniej nie zawiedzie.” A jednak nie jestem pewny. Gdyby doszło do tego, byliby ją zapewne wyłowili wobec jej stałego braku szczęścia; na nabrzeżu i statku znajdowało się przecież mnóstwo ludzi. I właśnie w tym miejscu, gdzie był zacumowany „Ferndale” (znam tę przystań), wisiała na murze zwinięta lina, drąg i pas ratunkowy, na wypadek gdyby trzeba było ratować kogoś, kto wpadł do basenu. Nie tak łatwo, jak jej się zdawało, wydostać się z tego zdradzieckiego życia. Nie doszło jednak do tego. Ojciec szedł za nią swym szybkim, posuwistym krokiem. Pan Smith! Zwolniony więzień de Barral po raz ostatni opuszczał stały ląd znikając na zawsze, natomiast Smith powierzał się morzu, które jest przystanią tylu dziwnych figur. Starszy dżentelmen w cylindrze, ostrożnie rozglądający się dokoła. Poszedł za nią, bo życie ma swoje wymogi, którym człowiek ulega machinalnie. Nie mam wątpliwości, że wyglądał on czcigodnie. Teść — cóż może być bardziej zasługującego na szacunek? Lecz w sercu unosił zmieszane uczucia bolesnego przestrachu i przywiązania, mimowolnej odrazy i litości; podobnie czuła jego córka. Tylko jego w dodatku przejmowała wściekła zazdrość o tego człowieka, którego miał za chwilę zobaczyć. Jakiś osad egoizmu znajduje się w każdym uczuciu — nawet ojcowskim. A ten człowiek w samotności więzienia tak się przejął swym prawem własności w stosunku do jednej istoty ludzkiej, o którą powinien się troszczyć, że my, którzy nie byliśmy skazani na odsiadywanie tak długiej (i tak okrutnie niesprawiedliwej) kary więzienia, nie możemy tego zrozumieć. Flora była w całym tego słowa znaczeniu jedyną rzeczą, jedynym punktem, na którym przez lata całe mógł oprzeć myśl. Ona jedna pobudzała jego wyobraźnię; wprawdzie nie posiadał jej wiele, lecz była w niej potęga, jaką daje skoncentrowanie jej w jednym punkcie. Czuł się znieważony i może było to niedorzecznością z jego strony, ale odważę się tu zasugerować, że tkwiła ona w natężeniu, a nie w charakterze jego uczuć. Mam bowiem wrażenie, że żaden zwykły, normalny ojciec nie jest zadowolony, gdy musi się rozstać z córką. Nigdy. Nawet, gdy z rozsądku ocenia, że „pozbył się kłopotu”, nawet, gdy jest zdolny radować się z dobrej partii. Na dnie, na samym dnie, w ciemnej głębi da się odnaleźć (czasem trzeba się tego dopiero dokopać) pewną odrazę… U matek naturalnie sprawa ta przedstawia się inaczej. Kobiety są bardziej lojalne, nie jedna względem drugiej, lecz wobec wspólnej kobiecości, której triumf oglądają z tajoną dumą i zadowoleniem. Okoliczności tego małżeństwa podsycały jeszcze oburzenie pana Smitha. Szedł za swoją córką do kabiny z uczuciem, że wchodzi do zhańbionego domu, i czynił to tylko dlatego, że był oszołomiony nagłością wydarzeń; Nad jego wolą, tak długo leżącą ugorem, wzięła górę jej stanowczość i jego niejasna obawa przed odzyskaną wolnością. Pewnie dowiesz się z zadowoleniem, że Anthony, choć starał się uniknąć powitania na nabrzeżu, zachował się wspaniale, z prostotą człowieka, który ani nie jest małostkowy, ani nie stawia żadnych małostkowych zastrzeżeń. Ani nie drgnął, ani się nie zająknął. Wiem z najlepszego źródła, że był niezrównanie prosty, szczery i powściągliwy. Był szczytem doskonałości. Niemniej żywotna siła nie znanej panu Smithowi indywidualności tego człowieka, który się w stosunku do niego tak swobodnie zachowywał, wystarczyła, by go zdenerwować. Flora spostrzegła, że szczupła postać ojca drży, choć — o ile to było możliwe — był jeszcze sztywniejszy niż zwykle. Mruczał coś, wreszcie zdołał wymówić, naturalnie nie głośno, lecz bardzo wyraźnie: „Jestem tu z musu. — Kąciki ust miał opuszczone z wyrazem pogardy, a oczy kamienne. — Jestem tu z musu. Na skutek zmowy zostałem uwięziony. Ja… — Podniósł ręce do czoła; cylinder jego stał na stole do góry dnem, wchodząc postawił go tam rozpaczliwym gestem; podniósł więc obie ręce do czoła. — Nie wydaje mi się to w porządku. Ja…” — znów urwał. Anthony spojrzał na Florę, która stała obok ojca. „Na pewno przyzwyczai się pan do mnie niedługo. Wyobrażam sobie, że oboje do końca życia macie powyżej uszu tych szczurów lądowych z ich przeklętym krętactwem. A jak miłosierni są ci ludzie, niech pan zapyta Flory. Mam tu na myśli moją własną siostrę, jej najlepszą przyjaciółkę, zresztą nie najgorszą kobietę. — Kapitan statku «Ferndale» pohamował się. — Na szczęście ja się w to wmieszałem. Chciałbym, żeby pan się czuł tu jak w domu, a niedługo…” Pozbawione wyrazu i nieruchome spojrzenie wyblakłych oczu „wielkiego de Barrala” zamknęło kapitanowi, usta. Wskazał Florze wzrokiem drzwi do kajuty przygotowanej na przyjęcie zwolnionego pana Smitha. Ona chwyciła ze stołu cylinder tego wolnego człowieka i ujęła pieszczotliwie jego ramię. „Tak! To nasz dom, chodź, papo, obejrzeć swój pokój!” Anthony sam na roścież otworzył drzwi, a Flora starannie je zamknęła za sobą i ojcem. „Spójrz…” — zaczęła, lecz przerwała, gdyż było jasne, że ojciec nie spojrzy nawet na przygotowane dla niego wygody. Ona sama przedtem też zaledwie to wszystko dojrzała. Patrzył tylko na nowy dywan, a ona czekała, aż podniesie wzrok. On wprawdzie nie podniósł oczu, natomiast powiedział swym zwykłym głosem: „A więc to jest twój mąż, który… A ja byłem w więzieniu!” „Papo, po co ciągle powracasz do tego? — wymawiała mu nie podnosząc także głosu. — To dobry człowiek.” „A ty się zawinęłaś i… wyszłaś za niego za mąż, żeby musiał być dla mnie dobry. Czy tak? Skąd wiedziałaś, że ja pragnę czyjejś dobroci?” „Jaki ty jesteś dziwny” — rzekła w zamyśleniu. „Trudno, aby człowiek, który przeszedł takie rzeczy jak ja, czuł to samo co inni. Czy ci to nie przyszło na myśl? — Wreszcie podniósł oczy… — Jesteś panią Anthony, a ja nie mogę znieść widoku tego osobnika. — Wytrzymała jego spojrzenie nie zmrużywszy oczu, a on dodał: — Pewnie chcesz teraz pójść do niego.” — Jego łagodne i automatyczne ruchy zdawały się być wynikiem niebywałego opanowania, tymczasem Flora pamiętała, że zawsze zachowywał się w taki sposób. Przebiegł ją zimny dreszcz. „Tak, naturalnie, muszę pójść do niego” — rzekła wzdrygnąwszy się z lekka. Usłyszawszy jej słowa zgrzytnął zębami, a ona wyszła. Anthony nie ruszył się z miejsca. Jedną ręką oparty był o stół. Podeszła do niego, stanęła i po namyśle przysunęła się bliżej: „Dziękuję ci, Roderyku.” „Nie powinnaś mi dziękować — szepnął. — To właśnie ja…” „Może istotnie nie powinnam ci dziękować, bo robisz, co chcesz; ale robisz to tak dobrze!” Ledwie dosłyszalnie, bo znajdowali się blisko drzwi do jego kajuty, westchnął: „Bardzo zdenerwowany, co?” Nie uczyniła żadnego gestu ani się nie odezwała. Obojgu ciążyła do głębi fałszywa sytuacja. Lecz on był odważniejszy: „Wyobrażam to sobie! Szczególnie z początku. Czy pamiętałaś o tym, aby mu powiedzieć, że jesteś szczęśliwa?” „Nie zapytał mnie o to — uśmiechnęła się blado do Roderyka. Była rozczarowana, że jest tak spokojny. — Nie opowiedziałam ojcu o… o sobie więcej, niż było koniecznie potrzeba. — Zaczynał ją nieco irytować. — Powiedziałam mu, że miałam szczęście — dodała, nagle zrozpaczona, bo brak jej było w zachowaniu Anthony’ego tej władczości, tego czegoś arbitralnego, a czułego, co z początku ją przerażało, lecz do czego z czasem przywykła i oczekiwała z przyjemnym uczuciem obawy. Wpatrywał się w nią bez wyrazu. Nie zdjęła z siebie okrycia, kapelusza, rękawiczek. Była jakby gościem. I uczyniła ruch, który nasuwał myśl o zakończeniu niezbyt udanej wizyty w interesie. — Może lepiej, żebyśmy wrócili na brzeg. Jeszcze jest czas.” Znów przez chwilę krótką jak mgnienie oka ukazał swą niepohamowaną naturę w cichym, żarliwym okrzyku: „Jak śmiesz!” — który wybiegł na jego wargi i zabrzmiał ja groźba. „Jak śmiesz;!… Co tam takiego?” Ostatnie słowa nie były skierowane do niej, lecz gdzieś poza jej plecy. Spojrzawszy przez ramię Flora ujrzała nabiegłą krwią twarz i łysą głowę z czarnymi pęczkami włosów, głowę oddanego kapitanowi Franklina, który trzymając czapkę w ręku spoglądał na nich z progu salonu swymi sentymentalnymi oczami homara. Oznajmiał z daleka tonem skrzywdzonej niewinności, że dokmistrz jest u burty i chce wprowadzić statek do basenu, zanim załoga powróci. Kapitan warknął: „Niechże go wprowadza!” — i gestem odprawił tę zbolałą i czułą duszę kryjącą się za wypukłymi oczami, które nie przestawały wpatrywać się w znienawidzoną kobietę. Oficer wyszedł powoli. Anthony zwrócił się ku Florze. „Nie mogłaś tak pomyśleć. Bo jesteś tak uczciwa, jak tylko być można.” „Usiłuję.” „W takim razie nie żartuj w ten sposób. Pomyśl, co by się stało… ze mną.” „Och, tak. Zapomniałam. Nie, nie pomyślałam o tym. To nie był żart. To było zapomnienie. Nie skrzywdziłabym ciebie. Nie mogłabym odejść. Jestem… jestem zanadto zmęczona.” Zobaczył, że zachwiała się, i drżąc całym ciałem, jak gdyby kusiła go chęć popełnienia bezprzykładnej zdrady, całym wysiłkiem powstrzymał się, by nie schwycić jej w ramiona. Odsunął się na bok i spuściwszy oczy wskazał jej drzwi do kabiny na rufie. Dopiero gdy go już minęła, podniósł wzrok i dlatego nie dojrzał gniewnego spojrzenia, jakie mu rzuciła, zanim odeszła. Patrzył za nią. Zachwiała się z lekka przed samymi drzwiami i zatrzasnęła je nerwowo za sobą. Anthony, który odczuł to tak, jak gdyby drzwi te zatrzasnęły się we własnej jego piersi, stał przez chwilę bez ruchu, a potem zawołał panią Brown. Była to żona stewarda — ów doskonały pomysł, który miał służyć wygodzie Flory. „Pani Brown! Pani Brown! — Przyszła wreszcie. — Żona przyjechała i przed chwilą poszła do kabiny. Może by pani zajrzała i zapytała się, czy nie jest jej pani potrzebna?” „Dobrze, panie kapitanie.” I znów znalazł się sam w obliczu sytuacji, którą stworzyła śmiałość i niedoświadczenie jego serca. Pomyślał, że lepiej będzie, gdy wyjdzie na pokład. Rzeczywiście powinien już tam być od dawna. W każdym razie byłoby to zupełnie naturalne. Jakieś pomruki i słabe stukanie gdzieś w pobliżu zwróciło jednak jego uwagę. Zdał sobie sprawę, że dochodzą one z pokoju pana Smitha. Było to coś bardzo dziwnego. „Mówi do siebie — pomyślał. — I jak gdyby uderzał pięściami czy głową o grodź.” Anthony otwierał coraz szerzej oczy ze zdumienia, słysząc te hałasy. Tak był zasłuchany, że panią Brown zauważył dopiero, gdy zatrzymała się przed nim, by powiedzieć: „Pani Anthony nie życzy sobie mojej pomocy, panie kapitanie.” Działo się to, jak wiesz, podczas tej podróży, która poprzedziła przybycie na statek Powella — zwanego wówczas młodym Powellem; los bowiem postanowił, że na tym właśnie statku spośród wszystkich, jakie stały w porcie londyńskim, rozpocznie on swoją karierę życiową. Był to najbardziej niespokojny statek, jaki kiedykolwiek pływał po morzach tego świata. Nie robię tu aluzji do jego żeglarskiej sprawności. Powell zapewnił mnie, że był to statek solidny jak kościół. Mam na myśli niepokój w tym znaczeniu, w jakim na przykład niespokojna jest nasza planeta — chodzi tu mianowicie o niespokojną atmosferę zamąconą namiętnościami: zazdrością, miłością, nienawiścią oraz zamieszaniem spowodowanym przez pewne transcendentne dobre intencje, które choć etycznie wartościowe, bywają z pewnością przyczyną większych nieszczęść aniżeli najgorsze knowania. Dla tych, którzy nie chcą wierzyć w wyroki losu, dodam, że najwyraźniej było jego przeznaczeniem (mam tu na myśli Powella), by dorzucił swą wrodzoną prostotę do prostoty tych wszystkich, których wiózł poczciwy „Ferndale”. Powell był aż nadto prostoduszny. Wszyscy na pokładzie statku byli prostoduszni z wyjątkiem pana Smitha, a i on też na swój sposób był również prosty, tą okropną prostotą człowieka ogarniętego pewną idée fixe*: jest też na to inna nazwa, wymawiana przez ludzi z obawą i wstrętem. Jego idée fixe było obronić swą córką przed człowiekiem, który ją posiadł (umyślnie używam tych słów ze względu na obrazy, jakie najwyraźniej wywoływały one w umyśle pana Smitha), który ją posiadł nieuczciwie, gdy jej ojciec siedział zamknięty w więzieniu. „Nie spocznę, póki cię nie odbiorę temu człowiekowi” — szeptał do niej nieraz po długotrwałym rozmyślaniu. Wiem od Powella, że miał zwyczaj siadywać na skajlajcie koło leżaka, na którym spoczywała Flora, i z góry spoglądał opiekuńczo, a równocześnie badawczo na jej twarz. Trudno powiedzieć, czy choć raz pomyślał o tym zdarzeniu rozsądnie. Trzeba przyznać, że wcielenie się de Barrala w pana Smitha nie mogło się odbyć bez wstrząsu. Możliwe, że to właśnie odebrało realność jego myśleniu, otwierając drogę okropnym, a konkretnym wizjom, których nic już nie mogło wyrugować. Może był to upór, nieinteligentny upór człowieka wytrwale topiącego zaoszczędzone przez innych miliony w „Linie Kolejowe Lone Valley”, w „Doki Labradoru”, „Kopalnie Miedzi Cętkowanego Lamparta” i tym podobne groteskowe spekulacje, które wśród szmeru zdumienia pomieszanego Z wybuchami śmiechu wyszły na jaw podczas sławnego procesu de Barrala. Bowiem Komedia w naszym śmiertelnie poważnym świecie znalazła ostatni przytułek w Sądzie. Natomiast nie słyszało się w tej wzniosłej siedzibie Komedii łez i lamentów, rozlegały się one bowiem w tysiącach domów, gdzie dając wspaniały efekt sceniczny Głód zajął miejsce Oszczędności. Ale przynajmniej jeden człowiek nie śmiał się podczas rozprawy. Tym człowiekiem był oskarżony. Osławiony de Barral nie śmiał się, bo był oburzony. Ani słowa, ani fakty, ani wnioski nie robiły na nim wrażenia. Jeśliby się nawet znalazł ktoś, kto próbowałby go przekonać, nie mógłby mu wytłumaczyć, że jest winny czy lekkomyślny, nawet przytaczając na to dowody i argumenty. Tak samo i córka nie usiłowała go przekonywać. Jej sytuacja była tak okropna i boleśnie skomplikowana, jeśli się można tak wyrazić, że podobnie jak dla tylu innych przed nią kobiet bierność była stosunkowo najlepszą ucieczką. Ta forma inercji jest bowiem w kobiecie zawsze zagadkowa i dlatego bywa groźna. Budzi zastanowienie. Kobieta może być niemądra, może być też niemądra i ospała, może być niemądra a podniecona. Może być nie tylko niemądra, ale nawet i bardzo szkodliwa i wreszcie może być po prostu głupia. Ale nigdy nie bywa tępa, nigdy nie jest jak z drewna, co się zdarza wśród mężczyzn. W kobiecie jest zawsze jakieś źródło aktywności. Chociaż mężczyźni nie wiedzą wielu rzeczy o kobietach (czasem mniej, czasem więcej), to o tym wiedzą dobrze, nawet ojcowie. I dlatego tak wielu mężczyzn boi się kobiet. Wydaje mi się, że pan Smith był przerażony spokojem swej córki, chociaż naturalnie tłumaczył to sobie na swój sposób. Siadywał więc na skajlajcie, jak to odmalował Powell, nachylony nad wyciągniętą na leżaku dziewczyną, zastanawiając się, co kryje zadumane spojrzenie jej spokojnych oczu o pociemniałych powiekach. Patrzył i patrzył, iby wreszcie — przenosząc swe wyblakłe oczy na horyzont — powiedzieć, wyszeptać raczej, gdyż głos jego był niemal tchnieniem, że nie spocznie, póki „nie odbierze jej temu człowiekowi”. „Sam nie wiesz, co mówisz, papo.” Usiłowała nie zdradzić swego wyczerpania i nerwowego napięcia, zrodzonego z antagonizmu tych dwóch ludzi, którego ona była przyczyną. Powodowało to jej apatię, mimo że na morzu czuła się dobrze. Można było być pewnym, że Anthony spaceruje po drugiej stronie pokładu. Napięcie wywoływało w nim niepokój. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Próbował zamykać się w kabinie, ale i to nie dawało mu ulgi. Zrywał się, wybiegał na pokład i chodził, chodził tam i z powrotem po rufie aż do ostatecznego zmęczenia, nie zdoławszy uspokoić swej wzburzonej duszy — szlachetnej, lecz obciążonej powłoką ciała, krwi i kości, a na dobitek umysłem, który rysował mu wyraźne obrazy — i snując wciąż, bez końca, dociekania, wyglądając jakichś oznak, oczekując na jakieś symptomy. Tymczasem pan Smith, który na odgłos kroków rozlegających się po drugiej stronie skajlajtu, cofnął lekko swą małą głowę, dowodził okropnym, beznadziejnie łagodnym głosem, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Czyż nie oddała się temu człowiekowi, gdy on siedział zamknięty? „Bezradny, uwięziony, myślałem jedynie o córce i cała moja przyszłość zamykała się w niej. A gdy zostałem wreszcie zwolniony, okazało się, że uciekła — bo czyż to nie to samo? Sprzedała się. Sprzedałaś się, wiesz o tym dobrze.” Ze swą okrągłą, nieruchomą twarzą, z mnóstwem cienkich siwych kosmyków włosów rozrzucanych porywami wiatru od bezanu, z oczami skierowanymi na morze, zdawał się ponad leżącą postacią Flory przemawiać do całego świata. Niekiedy protestowała: „Wolałabym, papo, żebyś takich rzeczy nie mówił. Dręczysz tym tylko mnie i siebie.” „Tak, dręczy mnie to” — potakiwał znacząco. Ale nie dręczyły go rozmowy o tej sprawie, lecz rozmyślania o niej. A siedzieć i patrzeć na to, co się działo, było dla niego czymś gorszym niż dla niej oddać się Roderykowi, mimo że musiało to dla niej być rzeczą straszną. „Na pewno cierpiałaś. Nie przecz. Musiało tak być.” Szybko zrezygnowała z wszelkich protestów. Było to bezcelowe, pogorszyłoby tylko sytuację, a ona nie chciała się pokłócić z ojcem, jedyną istotą, która troszczyła się o nią bezwzględnie, wyraźnie, bez zastrzeżeń — bez reszty. Nie było w nim ani litości, ani szlachetności, nic z tych pięknych uczuć — ta istota ludzka dbała tylko o nią, o nią samą, taką, jaka była. Pewność ta pozwoliłaby Florze znieść gorsze jeszcze udręki, gdyż naturalnie ona też się dręczyła. Czuła się bezradna, jak gdyby to było już za wiele dla niej. Przekonanie takie skłania do kwietyzmu. Stawała się fatalistką. Współżycie codzienne i rozmowy o bieżących drobiazgach były dla niej, zapewne rzeczą okropną. Lecz naturalnie życie musiało się dalej toczyć. Witali się z rana, siadali razem do wspólnych posiłków i zdaje się, że nawet od czasu do czasu wieczorami grywali w karty, szczególnie z początku. Florę najbardziej przerażała dwulicowość ojca lub to, co wyglądało na dwulicowość, gdy przypominała sobie jego bezustanny, natarczywy szept na pokładzie. Jak daleko jej pamięć sięgała, ojciec był zawsze milczący — najlepiej pamiętała go na promenadzie. Ona wtedy szczebiotała nie troszcząc się, czy jest z tego zadowolony. I teraz nie mogła też zgłębić jego myśli, ale już nie szczebiotała. Anthony przymuszając się do uprzejmego uśmiechu, który zdawał się przymarzły do jego warg, był zadowolony, gdy go nie zmuszano do rozmowy. Pan Smith wpatrując się w swe karty tak się czasami zapominał, że aż Flora musiała go wzywać do opamiętania szepcząc: „Papo, teraz kolej na ciebie.” — Wówczas tłumaczył się cichym, jakby zduszonym okrzykiem: „Przepraszam, kapitanie!” Naturalnie ona mówiła do Anthony’ego: „Roderyku”, a on do niej: „Floro”. To, co się tu rozgrywało, można było ocenić widząc kurczowy grymas ust starego, ile razy kapitan wymówił imię Flory. Słysząc z rzadka wypowiadane imię Roderyka czasem skrzywił się pogardliwie, ale tak niewyraźnie, blado i bezbarwnie, jak niewyraźna, blada i bezbarwna była cała jego sztywna postać. Pierwszy udawał się na spoczynek. Nie był bynajmniej chory, a życie na statku jemu też zdawało się dobrze robić, lecz córka — czy to z poczucia obowiązku, czy z czułości, czy też by ugłaskać jego ukryty gniew — zawsze go odprowadzała do kabiny, by „zadbać o jego wygodę”. Zapalała mu lampę, pomagała włożyć szlafrok lub wyjmowała książkę z biblioteki, wbudowanej w ścianę, ale to zdarzało się rzadko, gdyż pan Smith miał zwyczaj mówić: „Nie zaliczam się do czytających książki” — z ukrytym odcieniem dumy w swym cichym glosie. Często ucałowawszy ją w czoło na dobranoc uszczęśliwiał ją złośliwą uwagą w rodzaju: „Słowo daję! Zupełnie jakbym był w więzieniu. Pewnie on tam czeka na ciebie za drzwiami. Główny dozorca! Psiakrew!” Słysząc to uśmiechała się niepewnie i szeptała pojednawczo: „Co za głupstwo!” Lecz raz, wyprowadzona z cierpliwości, odpowiedziała ostro: „Przestań, papo. To mi sprawia przykrość. Można by pomyśleć, że mnie nienawidzisz.” „Nie ciebie nienawidzę — ciągnął monotonnym szeptem. — Nie, nie ciebie. Ale gdybym się przekonał, że kochasz tego człowieka, myślę, że bym cię też znienawidził.” Był to cios prosto w jej serce. „Nie byłbyś pierwszym” — mruknęła z goryczą. Ale on, zajęty swoją myślą, powiedział z przeraźliwym spokojem: „Ale ty go nie kochasz, nieszczęsna!” Przez chwilę wpatrywała się w niego uparcie, po czym rzekła: „Dobranoc, papo.” W rzeczywistości Anthony rzadko czekał na nią przy stole, na którym były rozrzucone karty, stały szklanki, dzbanek z wodą, butelki i tym podobne. Rzadko szukał okazji przebywania z nią sam na sam; o tyle tylko, o ile to było konieczne, aby zbudować panią Brown, tę zacną i wierną niewiastę, żonę jeszcze zacniejszego i wierniejszego stewarda. A Flora pragnęła, aby wszyscy ci zacni i oddani kapitanowi ludzie znaleźli się jak najdalej, a szczególnie ta uprzejma i przymilna pani Brown ze swymi czarnymi jak paciorki, ruchliwymi oczami i ze swym: „Tak, proszę pani”, które w uszach Flory zdawało się brzmieć szyderczo. Aż wreszcie ta krótka podróż — tylko do Azorów — dobiegła końca. A była tak krótka, że w chwili gdy młody Powell na skutek pamiętnego zbiegu okoliczności dostał się na „Ferndale”, upłynęło zaledwie siedem miesięcy od — powiedzmy — zwolnienia skazańca de Barrala i jego przemiany w pana Smitha. Na ten przeciąg czasu, kiedy ładowano statek w Londynie, Anthony wynajął domek w pobliżu małej wiejskiej stacyjki w Essex, aby w nim pomieścić pana Smitha i jego córkę. Był to jego własny pomysł. Nie wiem, czy dla pana Smitha ukrywanie się w ustroniu wiejskim było konieczne, ale może takie urządzenie było w pewnym stopniu rozsądne. Na de Barralu po wypuszczeniu go na wolność ciążyły jakieś obowiązki (przypuszczam, że w związku z meldowaniem się na policji), których pan Smith nie miał ochoty wypełniać. De Barral miał zniknąć, twierdzono, że teoretycznie już zniknął, i trzeba było tę wersję podtrzymywać. Biedna Flora lubiła wieś, nawet gdy jedyną jej zaletą było odosobnienie. Od czasu do czasu kapitan Anthony robił tam wypad, ale że stacyjka leżała na bocznej linii, na której nie chodziły wczesne pociągi, mógł więc na wsi spędzać tylko popołudnia. Okazało się, że musi nocować w mieście, żeby od wczesnego ranka być na statku. Pogoda była wspaniała i ilekroć w słoneczne popołudnie ukazywał się na drodze kapitan „Ferndale”, pan Smith chwytał za laskę i wędrował na samotny spacer. Lecz czy to z powodu zmęczenia, czy też dla przyjemności, jaką mu sprawiał moment odjazdu „tego człowieka”, czy też z jakiegoś innego chytrze wymyślonego, a jemu tylko wiadomego powodu, wracał zawsze przed terminem odjazdu Roderyka. Zbliżywszy się do domu widział zazwyczaj „tego człowieka” leżącego w sadzie na trawie, w pewnej odległości od jego córki, która siedziała na krześle wyniesionym z salonu. Pan Smith kierował się niezmiennie wprost do nich i równie niezmiennie miał uczucie, że jego przyjście nie przerywało poufałej rozmowy. W milczeniu spędzał z nimi około godziny, po czym następowała chwila odjazdu kapitana. Pan Smith ulatniał się — może przez dyskrecję — parę minut przedtem i przez romboidalne szyby w pokoju na górze obserwował „tego człowieka”, jak za furtką rzucał tęskne spojrzenie niewidzialnej Florze i uniósłszy kapelusza, jak gdyby był gościem, ruszał drogą na stację. Wówczas dopiero pan Smith powracał do swej córki. Wtedy następowały dla niej przykre chwile; naturalnie nie zawsze, ale dość często. Nie było rzeczą wyjątkową, że pan Smith zaczynał tego rodzaju miłą uwagą: „Ten człowiek ma już ciebie dosyć.” Nigdy nie wymawiał nazwiska Anthony’ego. Zawsze wyrażał się o nim „ten człowiek”. Na ogół Flora milczała, siedząc z szeroko otwartymi oczami, którymi wpatrywała się w próżnię między sękatymi konarami drzew owocowych. Raz jednak wstała i weszła do domu. Pan Smith poszedł za nią niosąc krzesło. Postawił je z hałasem i powiedział swym równym, pozbawionym wyrazu głosem, którego dźwięki — niegdyś, gdy płynęły z ust, „wielkiego de Barrala” — łowiło chciwie tyle uszu: „Uciekajmy.” Miała tyle siły woli, by się nie odwrócić. Przeciwnie, podeszła do marnego lusterka wiszącego na ścianie. W zielonkawej tafli własna jej twarz zdawała się tak daleka, jak blada twarz topielca na dnie jeziora. Uśmiechnęła się słabo. „Powiadam ci, że ten człowiek…” „Papo — przerwała mu — nie mam złudzeń co do siebie. Już mi się to zdarzało, ale…” Głos jej załamał się nagle, a ojciec wpadł jej w słowo z mimowolnym ożywieniem: „W takim razie rzućmy to wszystko.” Opanowawszy i strach, i rozgoryczenie odwróciła się i usiadła okazując zdziwienie. Pan Smith także usiadł; złączone jego kolana zgięte były pod kątem prostym, chude nogi stanowiły dwie równoległe, ręce zaś spoczywały na poręczach drewnianego fotela. Włosy miał długie, głowę trzymał sztywno, a w całej jego powierzchowności była jakaś głupio zarozumiała czcigodność. „Nie może ci chodzić o niego. Nie próbuj mi tego wmawiać. Rozumiem twoje powody i dlatego nazwałem cię nieszczęśliwą dziewczyną. To tak jakbyś poszła na ulicę. Tak. Nie przerywaj mi, Floro. Ciągle mi przerywano w czasie procesu i nie mogę już tego znieść. Nie chcę, żeby mi moje rodzone dziecko przerywało. I kiedy pomyślę, że w wilię tego dnia, kiedy mnie wypuszczono, ty właśnie…” Zdołał wydostać z niej ten fakt, Florę bowiem zmęczyło już wykręcanie się od pytań. Zaskoczyło go to przykro. Takie miała zaufanie do niego? Czy to był dowód przywiązania i wiary? W samą wilię! Nie dała mu żadnych szans. Tak samo jak podczas procesu, nigdy mu nie dali szans. Ani czasu. I oto własna córka postępuje względem niego zupełnie tak, jak jego najgorsi wrogowie. Nie dała mu czasu! Monotonia jego przytłumionego głosu nieomal uśpiła jej trwogę. Słuchała tego, co on mówił o tych nieodwracalnych sprawach: „Co skłoniło tego człowieka do małżeństwa z tobą? Nie ma wątpliwości, że to dżentelmen. To od razu widać. Ale tym gorzej. Dżentelmeni zupełnie się nie znają na interesach — na finansach. Właśnie! Ci, którzy pierwsi napadli na mnie, to była firma, do której należeli sami dżentelmeni. Radca prawny, sędzia — wszystko dżentelmeni — i zupełnie się na tym nie znali! — Nie mieli pojęcia o… W dodatku to marynarz. Zwykły kapitan…” „Mój dziadek nie był niczym lepszym” — przerwała mu. Zrobił gwałtowny gest zniecierpliwienia. „Tak. Ale co taki głupi marynarz wie o interesach? Nic. Nie ma żadnego pojęcia. On sobie nawet nie zdaje sprawy, co to znaczy być córką pana de Barrala — nawet wówczas, gdy go zgubili nieprzyjaciele. Co u diabła mogło go skłonić…” Poruszyła się, bo ten jednostajny głos działał jej na nerwy. Umilkł, ale tylko po to, aby znów tym samym tonem zauważyć: „Wiadomo, że jesteś ładna. I to cię zgubiło — jak tyle innych biednych dziewcząt. Nieszczęsna — oto jak cię trzeba nazwać.” Odparła: „Być może. Możliwe, że to jest słuszna nazwa, lecz słuchaj, papo: ja chcę być uczciwa.” Ciągnął dalej swą przemowę: „Jest to ten gatunek człowieka, który znudziwszy się gotów cię porzucić i odjechać na swym cholernym statku. W każdym razie nie będziesz z nim nigdy szczęśliwa. Spójrz na jego fizjonomię. Chcę cię wyratować. Widzisz, może nie byłem bardzo dobrym mężem dla twej biednej matki. Byłaby lepiej zrobiła, gdyby mnie opuściła na długo przed swoją śmiercią. Rozważyłem to wszystko. Nie chcę, abyś była nieszczęśliwa.” Obrzucił ją spojrzeniem tak uważnym, że aż dziwnie zastanawiającym, po czym rzekł: „Hm! tak. Zwiejemy, 2anim będzie za późno. Po cichu — razem: ty i ja.” Odpowiedziała, jakby pod wpływem nagłego natchnienia, ze spokojem, który często daje rozpacz: „Papo, nie mamy pieniędzy, żeby uciec.” Wstał sztywno, jak gdyby poruszał się na zawiasach. Flora dodała stanowczo: „Przecież nie masz zamiaru mnie opuścić, papo?” „Naturalnie że nie” — zabrzmiał jego przytłumiony głos. I odszedł posuwając się krokiem, który według określenia Powella był tak równy i wymierzony jak jego głos. Szedł, jakby niósł na głowie szklankę pełną wody. Flora naturalnie słowem nie wspomniała Roderykowi o tej budującej rozmowie. Mogłoby go to zaniepokoić, poruszyć w jego szlachetnych uczuciach, a ona nie miała ochoty, by ją pozostawił samą z ojcem, którym musiałaby się opiekować. A poza tym była na to zbyt uczciwa i chciała nią pozostać za wszelką cenę. Nie chciała pierwsza zacząć mówić. Za nic. Błysnęła jej myśl: „Jestem naprawdę okropnie nieszczęśliwa.” Był to czysty przypadek, że w dwa dni później Anthony przyjechawszy na popołudnie rozmawiał w sadzie z panem Smith. Flora z jakiegoś powodu opuściła ich na chwilę; Anthony skorzystał z tego, by szczerze porozmawiać z ojcem. „Wydaje mi się — powiedział — że pan uważa, iż Flora nie bardzo się dobrze urządziła. Na ten temat nie mogę nic powiedzieć. Chciałbym tylko, aby pan wiedział, że pragnąłem zrobić jak najlepiej. — Potem wyjaśnił, że zapisał jej wszystko, co posiada. — Tego panu nie powiedziała?” Pan Smith potrząsnął z lekka głową. Anthony chcąc być dla niego uprzejmy właśnie zaczął mówić, że według jego planu statek ma nie wracać do kraju przynajmniej przez dwa lata: „Wydaje mi się, że ze wszelkich względów tak będzie najlepiej” — gdy w tym momencie Flora wróciła i rozmowa zmieniwszy nagle temat zaczęła kuleć i wreszcie się urwała. Później, wieczorem, po wyjeździe Anthony’ego, w chwili gdy mieli się rozejść na spoczynek, pan Smith po dłuższym namyśle rzekł nagle do córki: „Testament nic nie znaczy. Można go podrzeć. Można napisać inny. — I zastanowiwszy się chwilę dodał obojętnie: — Można też łgać na ten temat.” Flora, która była cierpliwa i tak zahartowana na wszelkie przykrości i złośliwości, aż się sama sobie dziwiła, powiedziała: „Papo, posuwasz zbyt daleko swoją niechęć do… do Roderyka. Nie liczysz się ze mną. Sprawiasz mi tym przykrość.” De Barral ze zwykłą obojętnością, która ją chwilami przerażała, tak dziwnie kontrastował ów spokój z wymawianymi słowami — odwrócił od niej swe wyblakłe oczy: „A ja się zastanawiam, jak daleko ty posuwasz swoją niechęć — zaczął. — Nawet jego imię nie chce ci przejść przez gardło. Zauważyłem to. I sprawia mi to przykrość. Co powiesz na to? Powinnaś pamiętać, że nie tylko ty masz przykrości z powodu swej głupoty, pośpiechu i lekkomyślności. — Znów skierował wzrok na jej twarz. — I to w dodatku w wilię tego dnia, kiedy miano mnie zwolnić. — Słaby jego głos odmówił mu posłuszeństwa, wąskie, zaciśnięte wargi drżały przez chwilę, zanim dodał tym swoim niesłychanie obojętnym tonem: — Uważam to za karygodne.” Flora nic nie odpowiedziała. Sądziła, że będzie łatwiej i dla niego lepiej, a na pewno bezpieczniej, pozwolić mu się wygadać. Zresztą pan Smith, będąc z natury małomówny, nigdy długo nie gadał. I nie należy przypuszczać, że takie sceny powtarzały się ciągle. Flora spędziła kilka przyjemnych dni w tym domku. Nieobecność męża była dla niej ulgą, a jego wizyty sprawiały jej przyjemność. Była spokojniejsza — i on także. Niemal była zmartwiona, gdy nadeszła pora powrotu na statek. Były to chwile niepokoju i podniecenia. Przybyli do portu wieczorem i Flora, „zadbawszy o wygody ojca” wedle ustalonego zwyczaju, tak długo bawiła w kabinie, że zauważyła jego zdziwienie i poczuła na sobie blade, obserwujące ją bezlitośnie oczy. Wówczas wyszła powiedziawszy wesoło dobranoc. Wbrew swej nadziei zastała jeszcze kapitana w salonie. Siedząc w swym fotelu na końcu stołu zbierał jakieś urzędowe papiery, które szybko włożył do kieszeni na piersiach i wstał. Spytał, czy nie zmęczyła jej podróż do miasta i załatwianie sprawunków. Potrząsnęła głową. Potem wypytywał ją na wpół żartem, czy ma ochotę wyjechać i tym razem w taką długą podróż. „Czy to, co ja czuję, ma jakiekolwiek znaczenie?” — spytała tonem, który wywołał cień na jego twarzy. Odpowiedział z tłumioną gwałtownością, której się nie spodziewała: „Nie, to nie ma znaczenia, bo ja nie mógłbym się obejść bez ciebie. Powiedziałem ci… Wiesz o tym, że nie mógłbym już żyć bez ciebie.” „Zapewniam cię, że nie mam najmniejszego zamiaru łamać mojego zobowiązania — rzekła spokojnie. — Nawet gdybym mogła. Nawet gdybym się ośmieliła, nawet gdybym miała to przypłacić życiem!” Wstrząsnęło to nim. Stali naprzeciw siebie na końcu salonu. Anthony wyjąkał: „Och, nie! Ty nie umrzesz! Tego nie chciałaś powiedzieć! Polubiłaś przecież morze.” Zaśmiała się, ale była zła. „Nie, nie mówiłam tego poważnie. Powtarzam ci, że nie mam zamiaru łamać moich zobowiązań. Będę dalej żyła… Będę się jednak czuła trochę przytłoczona…” „Przytłoczona! — powtórzył. — Co cię przytłacza?” „Twoja wielkoduszność — odparła ostro. Po chwili jednak głos jej złagodniał: — Zresztą sama nie wiem. Jest w tym jakaś taka wzniosłość — czy mnie rozumiesz, Roderyku? — że można to prawie znieść.” Westchnął, odwrócił wzrok i zauważył, że czas już zgasić lampę w salonie. Wolno była świecić tylko do dziesiątej. „Ale w twojej kabinie nie potrzebujesz się tak ściśle tego trzymać. Uważaj tylko, aby zasłony bulajów były dobrze zaciągnięte. Steward mógł o tym zapomnieć. Zapalił twoją stojącą lampę, zanim zeszedł na ląd, żeby spędzić ostatni wieczór z żoną. Nie wiem, czy to dobrze, żeśmy odprawili panią Brown. Będziesz musiała sama siebie obsługiwać.” Był z tego powodu zakłopotany, natomiast Flora zdecydowanie cieszyła się z nieobecności pani Brown. Zaledwie zamknęła drzwi od swojej kabiny, szepnęła gorąco: „Tak! Co za szczęście, że jej nie ma!” Nie zastuka już cicho ani się nie ukaże ze swoim fałszywym spojrzeniem i z nieznośnym pytaniem: „Czy pani mnie nie potrzebuje?” Biedna Flora bała się i nienawidziła tego bardziej od wszelkich odgłosów czy słów, jakie słyszała na statku — tym jedynym jej schronieniu przed światem, tak obojętnym wobec niej, wobec jej trosk i potrzeb. Panią Brown bardzo dotknęło to zwolnienie. Państwo Brown byli bezdzietni i taka kombinacja bardzo im dogadzała. Byli głęboko oburzeni. Pani Brown musiała pozostać ze swoją wściekłością na lądzie, ale steward przeżuwał swą złość na statku. Biedna Flora nie miała większego wroga od niego, zaś zbolały pierwszy oficer nie mógł się spotkać z większym zrozumieniem. Pani Brown z kobiecą zdolnością do szybkiej orientacji i dedukcji (to jest wyciągania wniosków z faktów) doszła do pewnej konkluzji, z której zwierzyła się mężowi, zanim opuściła statek. Posępny steward pozwolił sobie zrobić pewną aluzję do tego w obecności Powella. Było to w oficerskiej messie pod koniec posiłku, gdy postawiwszy owocową leguminę na stole, steward ociągał się chwilę z odejściem. We dwóch z pierwszym oficerem wszczęli dialog o niepokojącej zmianie kapitana; blady steward, zmarszczywszy się posępnie, spoglądał w dół, a czerwony na twarzy Franklin toczył wzniesionymi sentymentalnie oczami. Młody Powell nasłuchał się już nieraz o tych sprawach. Stawało się to monotonne, a zawsze wydawało mu się trochę absurdalne. Zniecierpliwiony, wtrącił uwagę, że takie ubolewanie nad człowiekiem wyłącznie dlatego, że się ożenił, wydaje mu się nonsensem. Franklin mruknął: „To zależy, czy żona jest odpowiednia.” Steward, oparty o gródź w pobliżu drzwi, wpatrywał się z niechęcią w Powella, w tego świeżo przybyłego, nie orientującego się, obcego przybysza, który nie miał tu żadnych praw czy przywilejów. Parsknął: „Żona! I pan ją nazywa żoną?” „Co u diabła macie na myśli?” — zawołał młody Powell. „Co wiem, to wiem. Moja stara nie na darmo była przez pół roku na statku. Po powrocie pan się jej sam zapyta.” Chmurny steward, spiorunowany wzrokiem Powella, wycofał się z kabiny. Nasz młody przyjaciel zwrócił się natychmiast ku oficerowi: „Jak pan może pozwolić temu przeklętemu pomywaczowi wyrażać się wobec pana w ten sposób. Dziwi mnie to!” „To nie to, co pan myśli, to nie to. — Franklin wyglądał bardziej apoplektycznie niż zwykle. — Jeśli o to chodzi, to mógłbym pana niesłychanie zadziwić. Ale nie widzę potrzeby. Ja sam zaledwie mogę… Nie mógłby pan zrozumieć. Mam nadzieję, że pan nie narobi plotek. Był czas, młodzieńcze, kiedy nie obawiałem się, aby ktokolwiek — słyszy pan? — ktokolwiek mógł mnie poróżnić z kapitanem Anthony. Ale teraz nie jestem taki pewien, o nie! Wiele się zmieniło! Ale nie we mnie!” Młodego Powella oburzyła myśl, że mógłby narobić plotek. „Za kogo mnie pan bierze? — zawołał. — Niech pan tylko zapowie stewardowi, żeby się liczył przy mnie ze słowami, bo mu tak zamaluję cyferblat, że przez miesiąc popamięta i sam będzie się musiał tłumaczyć przed kapitanem.” Wystąpienie to ustaliło opinię Powella jako obrońcy pani Anthony. Nigdy już kwestia ta nie była poruszana w jego obecności. Nic sobie nie robił z nienawistnych spojrzeń stewarda; Franklin, który nawet w najlepszym usposobieniu był małomówny, teraz, unikając tematu, który go jedynie interesował, odzywał się do Powella tylko w sprawach służbowych. I tym także Powell mało się przejmował. Narzekania apoplektycznego oficera od dawna go już nudziły. Jednak chwilami czuł się osamotniony. Z przyjemnością więc myślał o krótkich rozmowach z panią Anthony w czasie rannej lub wieczornej wachty. Kapitan nic nie miał przeciwko temu, wyczuwało się to z jego sposobu bycia. Pewnej nocy zapytał (byli wtedy sami na rufie), o czym rozmawiali wieczorem. Powell przyznał się, że o statku. Pani Anthony wypytywała go o różne rzeczy. „Interesuje się tak?” — burknął kapitan chodząc szybko tam i z powrotem po nawietrznej stronie rufy. „Tak, panie kapitanie. Pani Anthony w lot chwyta wszystko, co się jej powie.” „Wnuczka marynarza. I to z dawnej szkoły. Stary wilk morski, sądzę, że jeden z najlepszych!” — zawołał kapitan, przebiegając koło drugiego oficera stojącego bez ruchu i wyrzucając za siebie słowa jak snopy iskier, po których zapadł zupełny mrok milczenia, gdyż przez następne dwie godziny, do chwili opuszczenia pokładu, nie otworzył już ust. Kiedy indziej — musimy pamiętać, że statek minął równik i co dzień posuwał się dalej na południe — kiedy indziej, około siódmej wieczór, Powell, będący na służbie, usłyszał swoje nazwisko wymówione cicho w zejściówce. Kapitan stał na schodach, wychudły i z zapadniętymi oczami, trzymając na ręku szkocki szal. „Panie Powell — proszę tutaj.” „Tak, panie kapitanie.” „Niech pan to zaniesie żonie. Wieczory są chłodne.” I wynędzniała twarz znikła. Pani Anthony zdziwiła się na widok szala. „Pan kapitan prosi, aby pani to narzuciła na siebie” — tłumaczył jej Powell i gdy podniosła się na leżaku okrył jej ramiona. Otuliła się szczelnie. „Gdzie był kapitan?” — zapytała. „W zejściówce. Zawołał mnie umyślnie” — odparł Powell i cofnął się dyskretnie, gdyż odniósł wrażenie że tego wieczora pani Anthony nie ma już ochoty rozmawiać. Starszy pan — pan Smith — jak zwykle siedział na luku świetlnym, zadumany, tuż u jej wezgłowia, nad leżakiem, ale o ile można to było wyczytać z jego nieprzeniknionej twarzy, bynajmniej nie był wrogo usposobiony do rozmów tych dwojga najmłodszych na statku. Zdawały się sprawiać mu prawdziwą przyjemność. Od czasu do czasu podnosił w zamyśleniu swe wyblakłe, porcelanowe oczy na ożywioną twarz Powella. W obecności młodego marynarza starzec był mniej sztywny, a gdy córka, co prawda bardzo rzadko, śmiała się z jakiegoś zwykłego opowiadania Powella, niewyrazista twarz pana Smitha odbijała blado ten przelotny błysk wesołości. Powell bowiem doszedł już do tego, że zabawiał żonę swego kapitana anegdotami z niedalekiej przeszłości, gdy był chłopcem okrętowym na różnych szkolnych statkach — bo na statkach tych dzieją się różne zabawne rzeczy. Flora czasami sama dziwiła się, że mogło ją coś zabawić. Słyszano nawet, jak dwa razy w przeciągu miesiąca roześmiała się. Nie był to głośny śmiech, ale zdumiewał na rufie „Ferndale”, gdzie z zasady rozmawiano półgłosem lub milczano. Gdy się to zdarzyło po raz drugi, nawet kapitana, przebywającego gdzieś w dole, musiało to zdziwić, zjawił się bowiem z głębin swej nienarzucającej się egzystencji i rozpoczął zwykły spacer po przeciwnej stronie rufy. Nieomal natychmiast wezwał do siebie młodszego oficera. Nie dlatego, żeby był niezadowolony: spojrzenie, jakie rzucił Powellowi, zdradzało coś w rodzaju uznania i podziwu. Wciągnął go w urywkową rozmowę, jak gdyby chciał zatrzymać przy sobie człowieka, który w pobliżu niego potrafił wzbudzić śmiech. Powell czuł, że jest lubiany, czuł to wyraźnie. Lubił go ten posępny, niespokojny człowiek, rzucający mu oderwane zdania, na które Powell odpowiadał: ,,Tak, panie kapitanie”, „Nie, panie kapitanie”, „Z pewnością”, „Przypuszczam, że tak, panie kapitanie”. Mógł mu zresztą odpowiadać, co chciał, bo kapitan nie zwracał na to uwagi. Powell mówił mi, że wtedy to odkrył w sobie od dawna już zakorzenioną w nim sympatię do kapitana Anthony. A także żal mu go było, choć nie był w stanie znaleźć powodów tego współczucia, które tak nagle sobie uświadomił. Przez ten czas pan Smith pochylając się sztywne ku przodowi, jak gdyby plecy miał na zawiasach, mówił do córki. Nie jest już dzieckiem. Chciałby więc się dowiedzieć, czy wierzy w… w piekło? W wieczne potępienie? Jego szczególny głos, jakby filtrowany przez watę, nie dochodził na drugą stronę pokładu. Biedna Flora, zaskoczona, mruknęła coś niejasno, potrząsała niepewnie głową i spoglądała w stronę spacerującego kapitana, który na nią nie patrzył. Na nic się nie zdały jej spojrzenia rzucane w tę stronę. Mogła tylko dojrzeć ramię i część okrytych granatowym szewiotem pleców należących do młodego Powella, opartego naprzeciw kapitana o bezanmaszt. A niewzruszony, jednostajny głos ojca dręczył ją dalej. „Widzisz, ty musisz to zrozumieć. Wychodziłem z więzienia z radością. Tak, wprawdzie duszę miałem rozdartą — ale widząc cię szczęśliwą, byłbym się z tym pogodził. Gdybym był pewien, że jesteś szczęśliwa, to naturalnie nie miałbym powodu dbać o życie — co ściśle biorąc jest zupełnie naturalne u człowieka starego; choć ma się rozumieć… Nie ma też powodu pragnąć śmierci. Ale takie życie! Jaki ma ono sens, znaczenie, wartość zarówno dla ciebie, jak dla mnie? To tylko oczekiwanie na śmierć, coraz bliższą i bliższą. Czy nie mam racji? Nie rozumiem, jak możesz się z tym pogodzić. Nie myślę, abyś mogła długo to wytrzymać. Przyjdzie dzień, kiedy się rzucisz za burtę.” Gdy kapitan Anthony zatrzymał się przez chwilę na krawędzi tylnego pokładu patrząc w stronę dziobu, biedna Flora rzuciła na jego plecy spojrzenie pełne rozpaczliwego błagania, które wzruszyłoby kamienne nawet serce. Ale on się nie poruszył, jak gdyby nic się nie stało. Wstała z leżaka i skierowała się do zejściówki. Ojciec poszedł za nią, niosąc parę drobiazgów, jej torebkę, chusteczkę, książkę. Zeszli na dół razem. Dopiero wtedy kapitan Anthony odwrócił się i spojrzał na miejsce, które opuścili, po czym znów wrócił do swojej wędrówki, ale nie wznowił urywanej rozmowy z drugim oficerem. Jego zdenerwowanie doszło do tego, że często teraz tracił panowanie nad swym głosem. Jeśli się nie pilnował, głos zamierał mu chwilami w gardle. Musiał się upewnić, zanim ośmielił się powiedzieć coś najprostszego, jakiś rozkaz czy uwagę na temat wiatru, czy też zwykłe „dzień dobry”. Dlatego mówił urywanymi słowami, odpowiadał niespodziewanie szorstko, a często w ogóle nie odpowiadał. Nawet najodważniejszym ludziom może się zdarzyć, że wejdą w konflikt nie tylko z nieznanymi siłami, ale też i z dobrze sobie znaną siłą, z której potęgi nie zdawali sobie sprawy. Anthony odkrył, że nie jest dumnym władcą swej szlachetności, lecz rozdrażnionym jej niewolnikiem. Wznosiła się przed nim na kształt muru, przez który własna godność wzbraniała mu się przedostać. Powtarzał sobie: „Tak, byłem szalony — ale ona mi zaufała.” Zaufanie! Okropne słowo dla każdego niezupełnie przeciętnego człowieka, gdyż na tym świecie powodzenia nie zdobywa się wyrzeczeniem i uczciwością. Trzeba też zaznaczyć, by kapitana nie odmalować bardziej głupio wzniosłym, niż był w istocie, że Flora swym zachowaniem trzymała go z daleka. Dziewczyna bała się powiększyć irytację ojca. Taki już był jej ciężki los, że unieszczęśliwiało ją jedyne uczucie, wobec którego nie mogła mieć podejrzeń. Nie mogła jednak gniewać się i ze względu na to przesadne przywiązanie ośmielała się tylko ukradkiem spoglądać na człowieka, którego władcze współczucie ją porwało. A nie będąc w stanie zrozumieć, do jakiego stopnia Anthony posuwał swą delikatność, tłumaczyła sobie, że „nie dba o nią”. Zapewne w głębi serca zaczyna ją nienawidzić — tak jak jej nienawidziła guwernantka, starsza dama, Niemka, jak państwo Fyne — tylko że on był niezwykły i szlachetny. Jednocześnie miewała chwile irytacji. Był bowiem gwałtowny i uparty — może głupi. Cóż, postawił na swoim. Człowiek, który postawił na swoim, rzadko bywa szczęśliwy, gdyż zwykle dochodzi do przekonania, że to, co osiągnął, niewiele mu da na tym świecie, na którym pragnienia nie mogą być nigdy całkowicie zaspokojone. Anthony z niezwykłym pośpiechem wdarł się do zaczarowanych ogrodów Armidy* mówiąc sobie „Nareszcie!” Samej Armidzie nie chciał zadawać żadnego gwałtu. Lecz przekonał się teraz, że czar leżał w Armidzie samej i w jej uśmiechu. Tymczasem Armida nie uśmiechała się. Żyła — niedostępna, poza ślepym murem jego wyrzeczenia. Pełen gotowej do działania energii niecierpliwił się, oburzał, nieomal rozpaczał, że żywotność jego jest zahamowana, skrępowana, zmuszona do spokoju, że stopniowo wyczerpuje się i rozprasza pod wpływem Czasu, tej ślepej i nieczułej potęgi, która wydaje się bezwładna, a pomimo to niszczy życie człowieka przez swe niedostrzegalne działanie, gdy minuta za minutą spada na żywe serce, jak kropla drążąca skałę. Czynił sobie wymówki. Czegóż innego mógł się spodziewać? Zachował się jak brutal, to biedne, bezbronne stworzenie wciągnął jak za włosy na pokład swego statku. Było to naprawdę okropne. Nic nie przemawiało za tym, aby jego osoba mogła pociągnąć tę kobietę czy jakąkolwiek inną, a postępowanie jego samo przez się mogło go zohydzić. Musiał chyba stracić zmysły. Flora niewątpliwie obawia się go i nienawidzi. Nic nie może wynagrodzić takiej brutalności. Niemniej jednak czuł się dotknięty jej stanowiskiem, choć je zupełnie usprawiedliwiał. Z pewnością nie był takim potworem (moralnym), by nie mogła czasem spojrzeć swobodnie na niego. Lecz nie! Nie chciała spojrzeć. Może jednak, kiedyś… Tylko, że on nigdy nie poprosi jej o przebaczenie. Wobec wstrętu, jaki odczuwała do jego osoby, z pewnością zrozumiałaby źle najpowściągliwsze nawet słowa, najostrożniejsze awanse. Nigdy! Nigdy! Pod koniec takich rozmyślań zdawało się kapitanowi, że ostatecznie śmierć nie byłaby niepożądanym gościem. Nic więc dziwnego, że nawet młodemu Powellowi, którego spostrzegawczość została pobudzona, przyszło na myśl, że coś dziwnego dzieje się z człowiekiem, który dał mu możność rozpoczęcia kariery. Tak, stanowczo, kapitan jego był „dziwny”. Coś tu jest nie w porządku, mówił sobie, nie domyślając się nawet, że jego młode i niewinne oczy patrzą na głęboką, okrutną, śmiertelną namiętność, która uświadomiwszy sobie swe istnienie, zdumiała się i przeraziła widząc, jak jest bezradna i nieuleczalna. Powell nigdy dotąd nie poczuł tak silnie owego tajemniczego niepokoju, jak tego wieczora, gdy udało mu się swym prostym gadaniem trochę rozśmieszyć panią Anthony. Stojąc na boku przyglądał się kapitanowi spacerującemu po nawietrznej stronie rufy i nagle zdał sobie jasno sprawę, że lubi tego niezrozumiale dziwnego człowieka. Pełnymi współczucia, lecz nie pojmującymi oczami patrzył na kapitana, który skręciwszy ku zejściówce zeszedł na dół. Wkrótce potem pan Smith wyszedł sam na pokład zdradzając chęć do rozmowy. On także, choć nie był tak tajemniczy jak kapitan, niezupełnie był zrozumiały dla nieuświadomionej naiwności Powella. Nieraz już wyróżniał w ten sposób drugiego oficera. Rozmawiając z nim napomykał zagadkowo i często bez wyraźnego związku z tematem o życzliwości Powella względem niego i jego córki. „Doskonale bowiem zdaję sobie sprawę, mój drogi młodzieńcze, że nie mamy przyjaciół na tym statku, oprócz pana — dodał — Flora także to czuje.” A Powell, pochlebiony i zakłopotany, mógł tylko w formie protestu mruknąć coś niewyraźnie. W pewnym sensie twierdzenie to było słuszne, choć sam fakt był błahy. Uczucia załogi statku nie mogły mieć żadnego znaczenia dla żony kapitana oraz dla jej ojca, pana Smitha. Dziwiło więc naszego Powella, dlaczego ten ostatni tak często o tym wspominał. Nie pierwszy raz o tym mówił, raczej może po raz dwudziesty. Pan Smith, opierając się o barierę i patrząc w wodę, słabym i monotonnym głosem ciągnął dalej tę rozmowę, a raczej swe uwagi, tak potworne, że Powellowi nie pozostawało nic innego, jak traktować je jako ponure żarty. „Na przykład — mówił pan Smith — wyobrażam sobie, że ten pierwszy oficer, Franklin, z przyjemnością zobaczyłby nas oboje za burtą.” „Nie jest aż tak źle — zaśmiał się Powell, było mu jednak nieprzyjemnie, gdyż umysł jego buntował się przeciw przesadnym twierdzeniom. — To niezły chłop — dodał, doskonale zdając sobie sprawę z obraźliwego sposobu bycia Franklina, którego intencje łatwo było odgadnąć. — Zgłupiał z zazdrości. Od lat służy pod kapitanem. Może nie powinienem tego mówić, ale wydaje misie, że kapitan sam popsuł tę bandę swoich dawnych podwładnych. Są jak gromada rozpieszczonych starych psów. Gdyby mogli, nie daliby nikomu zbliżyć się do niego. Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. I zdaje mi się, że poprzedni drugi oficer był taki sam.” „Na całe szczęście nie ma go już. O jednego wroga mniej — rzekł pan Smith. — I bez niego mamy ich dość. Przyjemnie nam jest z córką, że pan objął jego miejsce. Człowiek czuje, że w potrzebie miałby przyjaciela. Gdyż dla kobiety samej na statku wśród gromady nieżyczliwych mężczyzn…” „Ale pani Anthony nie jest przecież sama! — zawołał Powell. — Jest pan i jest…” Pan Smith przerwał mu: „Nikt nie jest nieśmiertelny. Chwilami człowiek wstydzi się, że żyje. Na przykład w taki wieczór jak dzisiejszy.” Był to piękny wieczór; barwy wspaniałego zachodu już zagasły, a powiew ciepłego wiatru zdawał się wygładzać powierzchnię morza. Daleko na południu zapalające się błyskawice przypominały miganie ogromnej latarni ukrytej za horyzontem. Chcąc zmienić temat rozmowy Powell rzekł: „W każdym razie nikt nie może uważać pana za Jonasza*. Dotychczas podróżujemy szybko i wspaniale. Kapitan powinien być zadowolony. Myślę, że i pana to cieszy.” Ten manewr nie udał się. Pan Smith parsknął jakimś gorzkim śmiechem i rzekł: „Jonasz! To ten osobnik, którego jacyś marynarze wyrzucili za burtę. Wydaje mi się, że na morzu łatwo pozbyć się kogoś nielubianego. Morze nie wyda zmarłych jak ziemia.” „Pan zapomniał o wielorybie” — odparł młody Powell. Pan Smith wzdrygnął się: „Hę? O jakim wielorybie? Ach! Jonasz! Nie myślałem o Jonaszu! Myślałem o tej podróży, która się panu wydaje tak szybka. Ale niech pan pomyśli, czym jest dla mnie! To nie jest życie, tak się włóczyć po morzu. Na przykład gdyby ktoś nagle zachorował, nie ma doktora, który by stwierdził, co mu jest. To denerwujące. Czasem mnie to niepokoi.” „Czy może pani Anthony jest niezdrowa?” — zapytał Powell. Ale uwaga pana Smitha nie dotyczyła pani Anthony. Miewała się dobrze, i on także. Raczej stan zdrowia kapitana nie był zadowalający. Czy Powell zauważył, jak wygląda? Powell za mało znał kapitana, by móc o tym sądzić. Nie umiałby powiedzieć. Ale po namyśle przyznał, że pan Franklin mówił mu to samo. A pan Franklin znał kapitana od lat. I martwił się tym poważnie. Ta wiadomość wstrząsnęła głęboko panem Smithem. „Czy pan Franklin przypuszcza, że kapitan mógłby umrzeć?” — zawołał z niezwykłym u niego ożywieniem, które przeraziło Powella. „O Boże! Czy mógłby umrzeć? Nie! Niech się pan nie obawia. Nie słyszałem, aby pan Franklin wspomniał o niebezpieczeństwie życia.” „Ach tak” — westchnął pan Smith i niespodziewanie opuściwszy rufę udał się do salonu. Ściśle mówiąc Franklin był na pokładzie już od dość dawna. Przyszedł, aby zastąpić młodego Powella, ale widząc go rozmawiającego z „wrogiem” — przynajmniej jednym z „wrogów” — trzymał się z dala, co nie było rzeczą trudną na rufie „Ferndale”, która miała długości siedemdziesiąt stóp. Powell zobaczył go u szczytu schodów, melancholijnie i w milczeniu opartego na łokciu. „Ach! To pan tu jest?” „Tak. Jestem tu od szóstej. Ale nie chciałem przerywać przyjemnej rozmowy. Jeżeli pan z najdroższym przyjacielem ma ochotę przegadać połowę wolnego czasu, nie moja to sprawa. Dziwi mnie tylko taki gust.” „To niezły chłop” — rzekł bezstronny Powell. Oficer parsknął gniewnie, tupiąc nogą w pokład i powiedział: „Naprawdę? Niech mu się pan serdecznie kłania ode mnie, gdy znów się zejdziecie na długą i przyjemną pogawędkę.” „Powiem panu, że dziwię się kapitanowi, iż nie ma do pana pretensji o takie zachowanie.” „Kapitan? Chciałbym, żeby mi zrobił awanturę. Przynajmniej wiedziałbym, że znaczę coś na statku. Sprawiłoby mi to przyjemność, cieszyłbym się tym, panie Powell. Niech mnie diabli porwą, gotów jestem jeszcze go do tego sam podjudzić. Pozostał z niego cień. Łazi po tym swoim statku jak widmo. Niknie w oczach. Ale naturalnie pan tego nie widzi. Pan o to nie dba. Bo i dlaczego miałoby to pana obchodzić?” Powell nie czekał na dalszy ciąg. Poszedł na śródokręcie. Nie biorąc na serio tych lamentów oficera, zestawił je jednak ze słowami pana Smitha. Przywiązał się już do kapitana Anthony. Było w tym człowieku nie tylko coś pociągającego, ale i zniewalającego. Lecz młodemu trudno jest uwierzyć w niebezpieczeństwo śmierci. Nie w sam fakt śmierci, lecz w to, że grozi z bliska zupełnie wyjątkowej istocie ludzkiej, która jeszcze oddycha, porusza się, rozmawia i nie zdradza żadnych objawów choroby. Powell pomyślał więc, że cała ta rozmowa jest głupstwem, ale jednocześnie zbudziła się w nim ciekawość. W tym jednak było coś i w każdej chwili mogą nastąpić pewne okoliczności… Nie, nigdy nie dowie się… Zresztą, pewnie nic w tym nie ma. Powell poszedł do swojego pokoju, gdzie usiłował czytać książkę wiele już razy czytaną. Wkrótce potem rozległ się dzwonek wzywający oficerów na kolację. ROZDZIAŁ SZÓSTY …..BEZKSIĘŻYCOWA NOC, W GÓRZE JARZĄCA SIĘ OD GWIAZD, A NA MORZU CIEMNA…” Powell zastał w jadalni Franklina rąbiącego nożem stołowym kawałek solonej, zimnej wołowiny. Zaczerwieniony i toczący oczami oficer objaśnił go, że nie można znaleźć noża do krajania mięsa, który był zawsze w jadalni. Obecny przy tym steward z oburzeniem oskarżał kucharza. Osobnik ten zabierał różne rzeczy do kambuza i gubił je potem. Franklin z ponurą stanowczością usiłował go uspokoić: „Dość, dość. Dosyć już tego. My, którzyśmy spędzili razem tyle lat na statku, mamy przecież na głowie sprawy ważniejsze od kłótni.” Powell pomyślał z rozpaczą: „Znów się zacznie”, zdanie to bowiem nie miało już dla niego nic tajemniczego. Gdy steward z posępną miną wycofał się z jadalni, Powell nie zdziwił się wcale słysząc, że oficer dosiada znów swego konika. Tego ranka puścił pierścień topsla bezana (prawdopodobnie przyczyną było uszkodzone ogniwo) i około czterdziestu stóp łańcucha i liny stalowej wraz z paroma ciężkimi żelaznymi blokami runęło z góry na rufę z przeraźliwym hałasem. „Czy pan zauważył wtedy kapitana? Zauważył pan?” Powell wyznał szczerze, że zbyt był przerażony tą spadającą na pokład masą olinowania, by zwrócić uwagę na cokolwiek innego. „Krążek bloku spadł o cal od jego głowy — z naciskiem ciągnął dalej oficer. — Stałem o trzy stopy od kapitana. A cóż on na to? Czy krzyknął, wzdrygnął się, czy chociaż spojrzał w górę, żeby zobaczyć, czy i reja nie spadnie czasem i nie roztrzaska się koło nas w drzazgi? Cud, że się to nie stało. Tymczasem on po prostu tylko przystanął — nic dziwnego, musiał bowiem poczuć na twarzy podmuch spadającego żelaznego krążka, spojrzał w dół, gdzie upadł tuż koło jego nóg — i poszedł dalej. Myślę, że nawet okiem nie mrugnął. To coś nienaturalnego. On jest otępiały.” Westchnął tak zabawnie, że Powell z trudem powstrzymał uśmiech; oficer dodał wówczas, jakby nie mógł zapanować nad sobą: „Niedługo zacznie pić. Zapamięta pan moje słowa. Teraz na to kolej.” Powell był oburzony. „Niby pan jest taki przywiązany do kapitana, a nie liczy się pan ze słowami. Nie służyłem pod nim od siedmiu lat, ale wiem, że tego rodzaju ludzie nie rozpijają się. A zresztą, dlaczego u diabła miałby zacząć pić?” „Pan się pyta «dlaczego u diabła?» «U diabła?» Bo nikt nie jest przed diabłem bezpieczny — i to powinno panu wystarczyć za odpowiedź — wysapał Franklin bez gniewu. — Była taka chwila, dawno już temu, gdy ja sam o mało co nie zacząłem pić. Co pan na to?” Powell wyraził uprzejme niedowierzanie. Otyły, apoplektyczny oficer zdradzał beznadziejne przygnębienie. „Do tego jednakże przyczynił się zły przykład. Byłem młody i dostałem się w nieodpowiednie towarzystwo, narobiłem głupstw — naprawdę, tak jak mnie tu pan widzi. Zacząłem pić, żeby zapomnieć. I uważałem to za doskonałe wyjście z sytuacji.” Powell patrzył na groteskowego Franklina z zainteresowaniem i tym na wpół ironicznym współczuciem, z jakim przyjmujemy od ludzi nie związanych z nami niczym zwierzenia, do których ich nie zachęcaliśmy. Jednocześnie zaczął go traktować poważniej. Doświadczenie jednak imponuje. A oficer ciągnął dalej: „Gdyby nie wzgląd na moją staruszkę, byliby mnie też diabli wzięli. Ale w czas przypomniałem sobie o niej. Najskuteczniejszym środkiem do opamiętania się jest myśl o starszej osobie, którą trzeba się opiekować. Zmusza to człowieka do spojrzenia w oczy faktom. Ale w tym całe nieszczęście, że kapitan Anthony nie ma już matki i, o ile wiem, żadnej bliskiej duszy. Ach, prawda, zdaje się, że mi kiedyś wspomniał o siostrze. Ale to mężatka. Nie potrzebuje go. Tak. Dawniej rozmawiał ze mną jak z bratem — z sentymentalną przesadą powiedział oficer — «Franklin — mówił do mnie — ten statek jest mi najbliższą rodziną i on przynajmniej nie stanie przeciwko mnie. Zdaje mi się też, że pan jest moim najdawniejszym znajomym.» Tak mówił do mnie. Jakże więc odsunąć się od niego? Natomiast doszło do tego, że on odsunął się od swojego statku. Pozostał mu tylko stary Franklin. Ale co zrobić, aby wszystko znów było po dawnemu, tak jak być powinno? Powtarzam: jak być powinno.” W jego wypukłych oczach był niewzruszony upór. Powell nie mógł powstrzymać się od myśli, że Franklin „wygląda jak ugotowany homar pogrążony w rozpaczy”, ale zaraz potem zrobiło mu się przykro. „O mój Boże — rzekł — chyba pan nie chce przez’ to powiedzieć, że kapitan dostał się w złe towarzystwo. Przed czym pan chce go bronić?” „To właśnie miałem na myśli” — stwierdził oficer, a sama absurdalność tego stwierdzenia, jego zuchwałość robiła silne wrażenie. „No to pan ma tupet! — rzekł młody Powell czując swą wewnętrzną bezradność. — Mam wrażenie, że gdyby kapitan wiedział, jakie są pana zapatrywania, to chyba zabiłby pana.” „A niechby! — zawołał z ogniem poświęcenia Franklin. — Zgodziłbym się na to, gdyby tylko kapitan zrobił potem porządek na statku… Pan jest tylko aspirantem, więc może mu pan naopowiadać, co pan zechce. Niech wytrzęsie duszę ze starego Franklina, a potem dopiero niech się zastanawia. Na wszystko się zgodzę, byleby się otrząsnął. Ale naturalnie pan tego nie zrobi. I słusznie. Nie wie pan jednak, że nie zawsze wszystko jest naprawdę takie, jakie się wydaje. Bywają przyjaźnie, które nimi nie są, i małżeństwa, które nie są małżeństwami… Phi! A zdawałoby się, że wszystko jest w porządku, prawda? Nigdy się przede mną nie zdradził. Pojechałem na urlop, a gdy powróciłem, już się stało — wszystko skończone, postanowione! Ani słówka przedtem. Żadnego ostrzeżenia. Gdyby choć powiedział: «Co pan o tym myślisz?» — czy coś w tym rodzaju. I to człowiek, który rzadko kiedy zrobił coś nie zasięgnąwszy mojej rady. Mało tego. Nie odebrał nawet nowego płaszcza od krawca bez… Jak tylko krawiec przyszedł na statek z jakimś nowym ubraniem, czy to było w Londynie, czy w Chinach, pierwsza rzecz wołał: «Dajcie znać panu Franklinowi, żeby przyszedł do kabiny.» Wchodzę: «Niech pan spojrzy na moje plecy. Czy dobrze leży?» A ja na to: «Pierwszorzędnie» czy jak było, zawsze powiedziałem prawdę. Tylko prawdę. Zawsze. I on to wiedział, i dlatego nie ośmielił mi się przyznać. Opowiadał o robotnikach, o zmianach, o kabinach… Phi!… Zamiast wprost powiedzieć: «Niech mi pan złoży życzenia.» Tak, w ten sposób powinien mnie zawiadomić. Bóg jeden raczy wiedzieć, kto oni są — może ona jest taką samą jego córką, jak jest… Nie jest podobna do starego. Ani trochę, ani odrobinę. To jest naprawdę straszne. Może pan usta otwierać ze zdziwienia, ale na miłość boską, młodzieńcze, wobec tego, że pan się z nimi zadaje, niechże pan otwiera oczy i uszy i w razie gdyby… Nie umiem powiedzieć, w razie czego. Na wszelki wypadek. Człowiek myśli, że na morzu nic takiego nie może się zdarzyć. Nic. Jednak, gdy kogoś za plecami nazywają dozorcą więziennym…” Franklin ukrył na chwilę twarz w dłoniach, a Powell zamknął usta, które miał rzeczywiście otwarte. Wymknął się po cichu z jadalni. „Zbzikował” — pomyślał. Było to jego głębokie przekonanie. Niemniej tego wieczora czuł, że jego wewnętrzny spokój został zakłócony przez te silne i uparte objawy obłąkania. Nie mógł się do nich odnosić z lekceważeniem, na jakie zasługiwały. Czy naprawdę użyte zostało wyrażenie „dozorca więzienny”? Było zbyt dziwne, aby oficer mógł wyobrazić sobie, że je usłyszał. Bezsensowne, nieprawdopodobne słowa. Lecz słowa te, będące jedynym jasnym i określonym stwierdzeniem w tym groteskowym i ponurym bredzeniu, do pewnego stopnia wpłynęły uspokajająco na umysł Powella. Gdy o ósmej obejmował wachtę na pokładzie, miał je wciąż jeszcze w pamięci. Była to bezksiężycowa noc, w górze jarząca się od gwiazd, a na morzu ciemna. Żagle drzemały, uśpione spokojnym zachodnim powiewem. Franklin musztrował przez chwilę obie wachty, przyciszonym jak na pogrzebie tonem, po czym zbliżywszy się do Powella powiedział wyraźnie: „Kurs wschód–południo–wschód.” „Tak jest, wschód–południo–wschód.” „Wszystko w porządku.” „Tak jest.” Oficer ociągał się z odejściem, a jego sentymentalne oczy połyskiwały srebrem na pogrążonej w mroku twarzy. „Mamy przed sobą spokojną noc. Zdaje się, że nie ma żadnych specjalnych rozkazów. Wszystko ustalone, noc jest spokojna. Myślę, że pan nie zobaczy już kapitana. Ongiś miał zwyczaj w czasie tej wachty wychodzić na pokład i rozmawiać z każdym z nas. A teraz siedzi w tej przeklętej przedniej kabinie i gryzie się. Dozorca więzienny — co?” Powell oddalił się od niego i gdy był już w pewnej odległości, zaklął z serca: „Cholera!” Było to piekielnie kłopotliwe. Przestało go to już bawić; wrogie słowo „dozorca więzienny” nadało sytuacji pewien odcień realny. Groteskowa powłoka cielesna Franklina zniknęła z rufy, by udać się na upragniony spoczynek, jeśli na chwilę wytchnienia pozwoli mu udręczona dusza. Powell użalając się trochę nad małym grubasem zastanawiał się, czy znajdzie ten spoczynek. A co do siebie, stwierdził, że czar spokojnej wachty na pokładzie, podczas której można pozwolić myślom bujać w czasie i przestrzeni, został bezpowrotnie zniweczony. Najbardziej oburzały go rzucone na panią Anthony podejrzenia o współudział w jakichś knowaniach. Złościło go to. Mówiąc jego własnymi słowami odnosił się z wielkim „entuzjazmem” do pani Anthony. Dobry jest ten „entuzjazm”, szczególnie, że nie umiał mi dokładnie wyjaśnić, co przez to rozumiał. Lecz, jak mówił, czuł się rozentuzjazmowany. Musiało się to wszystko przyśnić temu głupiemu Franklinowi. Tak, z pewnością. Wszystko to przyśniło mu się. Osioł. A jednak tamte obraźliwe słowa utkwiły w umyśle Powella kojarząc się z pojęciami więźnia i ucieczki. Było mu bardzo nieprzyjemnie. I właśnie wtedy (było to może w pół godziny czy trochę później po zluzowaniu Franklina), właśnie wtedy pan Smith pojawił się na rufie sam, sunąc jak cień, i oparł się o barierę obok niego. Młody Powell przykro odczuwał jego obecność. Poruszył się, jakby chcąc odejść, lecz tamten zaczął mówić — i Powell został jakby powstrzymany jakimś tajemniczym przymusem. Rozmowa wszczęta przez pana Smitha nie odznaczała się niczym szczególnym. Zaczął mówić o pocztowych statkach w ogóle, a na koniec, jakby chciał się dowiedzieć o linie statków kursujących między Port Elizabeth a Londynem. Powell nie był tego pewny, ale przypuszczał, że przynajmniej dwa razy na miesiąc musi być połączenie z Anglią. „Czy pan ma zamiar nas opuścić i powrócić do kraju parowcem? Może z panią Anthony?” — pytał zaniepokojony. „Ależ nie, nie. W jaki sposób?” — pan Smith był, jak na siebie, niezwykle podniecony; to znaczy nie tak bardzo. Pytał tylko, byle coś powiedzieć. Ani mu w głowie powrót do kraju. Nie zawsze można robić to, co by się chciało, i dlatego chwilami człowiek wstydzi się, że istnieje. Co nie znaczy, by nie chciał żyć. Bynajmniej. Mówił z niedbałą powolnością, przerywając często i głosem tak cichym, że Powell musiał wysilać słuch, by łowić zdania, rzucane jak gdyby za burtę. Istotnie zdawały się nie zasługiwać na ten wysiłek. Była to jakby bezcelowa gadanina człowieka, którego skryty bieg myśli daleki jest od błahych słów tak często używanych przez nas jedynie dla utrzymania kontaktu z bliźnimi. Minęła godzina. Zdawało się, że pan Smith nie może się zdecydować odejść. Powtarzał się. Znów zaczął opowiadać o egzystencji, której człowiek się wstydzi. Trzeba znosić takie życie, gdy nie ma innego wyjścia, gdy nie ma innych możliwości. Wspomniał nawet znów o statkach pocztowych obsługujących wschodnie wybrzeże Afryki i młody Powell jeszcze raz musiał mu powtórzyć, że nic o nich nie wie. „Mówił pan,, zdaje mi się, że odchodzą co dwa tygodnie” — nalegał pan Smith. Poruszył się i jakby z trudem oderwał się od bariery. Jego długa, chuda postać, wyprostowana i sztywna, zdawała się wroga wobec otaczającej ją słodyczy i spokoju powietrza, morza i nieba; w ciemnościach nocy rozległ się cichy szept, a Powellowi przywidziało się, że dosłyszał powtórzone trzykrotnie słowo: „Okropność”, potem dobiegło go nieco głośniej wypowiedziane oświadczenie: „Czas już… iść spać”, i ledwie dosłyszalne westchnienie. „Sypiam bardzo dobrze — dodał pan Smith swym przyciszonym głosem. — Ale na morzu okropna jest chwila, gdy człowiek otworzy oczy. Te dni! Och, te dni! Podziwiam, że są tacy…” „Lubię to życie” — zauważył Powell. „Ach! Pan! Pan o nikogo nie potrzebuje się troszczyć, tylko o siebie. Pan dobrowolnie wlazł w tę kabałę. Ale miło nam, że pan jest dla nas życzliwie usposobiony. Moja córka bardzo pana lubi.” Mruknął: „Dobranoc”, i odszedł sunąc sztywno. Młody Powell zastanowił się z pewnym niesmakiem nad znaczeniem tych słów. Ten śmieszny Franklin doprowadził go wreszcie do takiej podejrzliwej postawy. Powell z natury nie był nieufny. W myślach starał się usilnie rozdzielić panią Anthony od jej ojca — od tego człowieka wyrażającego się tak zagadkowo. Wkrótce zauważył, że w dwóch pokładowych bulajach kabiny pana Smitha zgasło światło. Starszy pan położył się do łóżka z niezwykłym pośpiechem. Wkrótce potem zgaszono lampę widoczną przez przedni świetlik salonu: był to znak, że steward wniósł tacę i poszedł do siebie. Młody Powell rozpoczął przepisową wędrówkę oficera wachtowego w głębokich mrokach okrywających świat, który wysoko ponad jego głową zdobiły gwiazdy, a w dole tylko kilka promieni światła padającego ze statku. Lampa w tylnym skajlajcie paliła się zawsze przez całą noc. Przyćmionym blaskiem świeciły też bulaje na rufie, przyciągając wzrok Powella, gdy zwracał się w tamtym kierunku. Błyszczał też mosiądz na kole sterowym, a nad nim na wpół oświetlona postać marynarza zdawała się fosforyzować na czarnym i wyiskrzonym tle horyzontu. W tej zalegającej statek ciszy, którą potęgował jeszcze ogromny, milczący spokój całego świata, młody Powell myślał sobie, że jest jednak coś zagadkowego w takich postaciach, jak ten niedorzeczny Franklin czy nawet on sam. Była to dziwna, rzec można, niestosowna myśl dla oficera wachtowego statku, który idzie na pełnym morzu, chociażby noc była najspokojniejsza. Czemu zawracał sobie głowę takimi sprawami? Dlaczego nie mógł przestać myśleć o tych ludziach? Wyglądało zupełnie tak, jakby go pierwszy oficer zaraził swoim chorobliwym przywiązaniem. Nie wyobrażał sobie, aby mógł być aż tak nierozsądny. Ale jednak był — najwyraźniej w świecie. Nie spodziewał się po sobie takiego braku rozsądku. W dalszym ciągu tej autoanalizy doszedł do przekonania, że sprężyny jego czynów są mu wciąż nie znane. „Każdej chwili mogę przyłapać się na tym, że robię coś zupełnie zaskakującego dla mnie samego — myślał. Przechodząc koło bezanmasztu zauważył zwój lin pozostawionych przez nieuwagę sprzątaczy. Działając pod wpływem impulsu, który nie miał w sobie nic tajemniczego, schylił się chcąc tę linę podnieść i zawiesić na odpowiednim haku. Głowa jego znalazła się przy tym na poziomie oszklonej części skajlajtu rufowego — był to ów oświetlony luk najbardziej prywatnej części salonu, poświęconej wyłącznie życiu rodzinnemu kapitana Anthony. Pozwolę sobie przypomnieć ci, że część ta była oddzielona od reszty owej odseparowanej przestrzeni parą ciężkich kotar. Wspominam o tych kotarach, gdyż Powell w tym właśnie miejscu sam przypomniał mi to niezwykłe urządzenie. Wspomniał o nich jeszcze po tylu latach z naiwnym zawstydzeniem. „Rozumie pan — powiedział — że zaledwie się schyliłem, by podnieść ten luźny zwój lin — był to bras bezantopsla — zauważyłem, że mogę dojrzeć tę część salonu, która dzięki kotarom miała charakter jak najbardziej prywatny. Czy pan mnie rozumie?” — nalegał. Odparłem, że zrozumiałem, a on dalej zwracał mi uwagę na niezwykłe powiązanie drobnych faktów; po tylu latach pozostało w nim jeszcze pewne zdumienie wobec precyzji, z jaką działa los, przeznaczenie czy Opatrzność — możemy to zresztą nazwać, jak chcesz. „Zauważ, Marlow — mówił otwierając szeroko oczy, co stanowiło zabawny kontrast z poważną siwizną na jego skroniach — zauważ, mój drogi, że wszystko właściwie zależało od marynarzy, którzy sprzątając wieczorem rufę pozostawili ten zwój lin na pokładzie, i od tego ogniwa topsla, które w niezrozumiały i niespodziewany sposób pękło tego dnia rano, a także od tego zakończenia łańcucha, który waląc w obramienie luku potłukł na drobne kawałki kolorowy witraż na brzegu skajlajtu. Przedstawiał on herb miasta Liverpoolu, nie umiem powiedzieć dlaczego, chyba dlatego, że «Ferndale» był zarejestrowany w Liverpoolu. Szkło było bardzo grube. W każdym razie górna część witraża została wytłuczona i zaledwie skończyliśmy z naprawianiem tego, co się stało wysoko na maszcie, Franklin kazał cieśli zreperować wybite okno kawałkami zwykłego szkła. Nie wiem, skąd je mieli, myślę, że ludzie, którzy wstawiali nowe szafy biblioteczne w pokoju kapitana, pozostawili zbędne szyby. Nasz majster całe popołudnie klęczał mieszając kit z minią. Nie było to porządnie zrobione, ale zabezpieczało przynajmniej od niepogody i dawało światło. Zwykłe szkło. Naturalnie nie myślałem o tym, po prostu schyliłem się, aby podnieść liny, głowa moja znalazła się o trzy cale od tej zwykłej szyby i niechże cię! — przekonałem się, kim jestem. Nie minęło jeszcze pół godziny od tej chwili, gdy mówiłem sobie, że nikt nie wie, co ludzie myślą i co się kryje pod ich słowami, ani do czego są zdolni. I oto przyłapałem się na jednym z najpodlejszych postępków, jakie sobie można wyobrazić. Gdyż pochyliwszy się pozostałem już tak, podglądając, szpiegując, a w każdym razie zaglądając tam, gdzie nie powinienem zaglądać. Może być, że w pierwszej chwili czyniłem to nieświadomie. Jak pan wie, nic nie może przeszkodzić temu, kto ma oczy, aby widział rzeczy znajdujące się przed nim. Zobaczyłem naprzód koniec stołu z przymocowaną do niego tacą; była to specjalna taca do użytku na morzu, zaopatrzona w uchwyty na parę karafek, dzbanek do wody i kieliszki. Najpierw przyciągnęły mój wzrok te połyskujące przedmioty, potem zobaczyłem w dole kapitana — o ile mogłem dojrzeć, był sam, a widziałem doskonale tę część kabiny aż po niewielkie pianino rysujące się ciemno na tle pokrywającej gródż boazerii z satynowanego drzewa. Patrzyłem dalej. Tak, patrzyłem. I nawet nie wiem, czy się wtedy wstydziłem. Była to wina Franklina, który wciąż mówił o tym człowieku i pozwalał sobie wobec niego na taką bezceremonialność, że zdawał się on naprawdę jak gdyby naszą, moją i jego, własnością. Zabawna rzecz, ale miałem takie właśnie uczucie względem kapitana Anthony. Podglądać go nie było rzeczą wiele gorszą niż słuchać Franklina mówiącego o nim. No, ale na nic nie zdadzą się wymówki, gdyż sam ten czyn jest niewybaczalny. Patrzyłem, ale w tym moim niskim postępku nie było nic wrogiego, przeciwnie — myślę, że pan to rozumie. Opowiem panu teraz, co on robił: nalewał sobie wódkę z karafki. Widziałem każdy jego ruch i mówiłem sobie, jakby przedrzeźniając w myśli Franklina: «Proszę! Oto kapitlan zaczął nareszcie pić.» Nalał sobie do wysokiego kieliszka trochę wódki, czy co tam było w karafce, dodał do pełna wody, wypił może jedną czwartą i postawił kieliszek z powrotem. «Oto wszelkie oznaki nałogowego pijaństwa» — pomyślałem, rozbawiony pomysłem Franklina. Ze swoją zazdrością i obawami wydał mi się nieprzeciętnym głupcem. W tym tempie przez cały miesiąc człowiek nie zdołałby się upić. Kapitan siedział na jednym z foteli na śrubach, które były przymocowane dokoła stołu, i znajdował się dokładnie pode mną, a gdy z lekka obrócił fotel, mogę powiedzieć, że patrzyłem wprost na jego plecy. Wypił znów mały łyk, a potem sięgnął po leżącą na stole książkę. Nie zauważyłem jej przedtem. Czyż nie typowe postępowanie nałogowego pijaka? Otworzył książkę, trzymając ją przed sobą. Jeżeli się w ten sposób rozpija, to nie mam się czym martwić. Nie groziło mu niebezpieczeństwo ze strony pijaństwa, a co do innych grożących mu niebezpieczeństw, mogę zapewnić, że nikt nie zdawał się bardziej bezpieczny niż kapitan w tej chwili. Poczułem wielką pogardę dla Franklina patrząc na kapitana Anthony siedzącego nad kieliszkiem słabej mieszaniny wódki z wodą i czytającego książkę w swej kabinie w tę spokojną noc — najspokojniejszą i może najpiękniejszą z całej owej udanej podróży. A jeśli się pan dziwi, dlaczego nie przerwałem tego wstrętnego szpiegowania, powiem panu, jak się sprawa przedstawiała: w owym czasie kapitan Anthony dużo czytał, a i ja także bardzo lubiłem książki. Do dzisiejszego dnia, gdy zobaczę książkę, muszę się koniecznie dowiedzieć, o czym ona jest. Kapitan miał przed sobą gruby tom, drobno zadrukowany, o podwójnej kolumnie — widzę go dotychczas. Chciałem dojrzeć tytuł u góry stronicy. Miałem bardzo dobry wzrok, ale kapitan trzymał książkę w nieodpowiedni sposób — to znaczy dla mnie, będącego w górze. Dość, że było to coś historycznego, tyle zdołałem przeczytać, gdy nagle rzucił książkę na stół okładką do góry, zerwał się, jakby go coś ugryzło, i wyszedł na rufę. Wstyd jest dziwną rzeczą. Postępowanie moje było niewłaściwe, z czego do pewnego stopnia zdawałem sobie sprawę, ale naprawdę nie odczuwałem wstydu, dopóki nie przestraszyłem się, że moje wielce szlachetne zajęcie może zostać wykryte. Ukradkiem skierowałem się ku przodowi rufy i wałęsałem się tam z płonącą twarzą i uszami, zadowolony, że noc jest ciemna, i spodziewając się lada chwila usłyszeć za sobą kroki kapitana. Byłem pewien, że wyjdzie na pokład. Nagle pomyślałem, że wolę go spotkać twarzą w twarz, i poszedłem na tył rufy, przygotowany na to, że ukaże się w zejściówce, zanim ja tam dojdę. Obawiałem się nawet, że mnie wyśledził, ale nie było to możliwe, chyba gdyby miał oczy na czubku głowy. Twarzy jego nie dojrzałem ani razu. Było to więc niemożliwe, nic mi nie groziło, miałem jednak uczucie, że jestem podły, i niech pan to sobie tłumaczy, jak chce, ale nic sobie z tego nie robiłem. A wobec tego, że kapitan nie ukazał się na pokładzie, miałem ochotę dalej brnąć w swej podłości. Chciałem jeszcze raz tam zajrzeć. Naprawdę nie wiem, co na mnie wywarło taki fatalny wpływ; mogę to sobie tylko wytłumaczyć gadaniem Franklina, które mogło zdemoralizować każdego budząc w nim niezdrową ciekawość. W moim wypadku wzięła ona górę nad wszystkimi hamulcami zwykłej przyzwoitości. Nie chciałem się narazić na to, aby kapitan mnie przyłapał nachylonego w podejrzany sposób. Należało się też liczyć ze sternikiem. A więc — dziwi mnie, do jak podłej przebiegłości byłem zdolny — usiadłem w zupełnie naturalnej pozie na ławce luku świetlnego, gdzie, jak się tego spodziewałem, okazało się, że pochyliwszy się naprzód, mogę zajrzeć w dół przez górną część okna. Jeślibym zbyt długo trwał w tej pozycji, to w najgorszym wypadku marynarz stojący w tyle przy sterze byłby mnie podejrzewał, że zasnąłem. A o każdym ruchu w zejściówce ostrzeże mnie słuch. W ten sposób zmienił się mój kąt widzenia. Pole widoczności było węższe. Miałem przed oczami koniec stołu, tacę i fotel na śrubie. Kapitan jeszcze nie powrócił. Nie mogłem dojrzeć teraz pianina, natomiast z drugiej strony widziałem bardzo skośnie z góry kotarę przeciągniętą w poprzek kabiny i oddzielającą jej przednią część równo z krawędzią skajlajtu i mniej więcej o cal od końca stołu. Kotara była zrobiona z ciężkiej materii i wisiała na grubym pręcie mosiężnym; aby w czasie kołysania statku zabezpieczyć kółka od przesuwania się w obie strony, zastosowano specjalne urządzenie. Ale w owej chwili statek zdawał się tak spokojny jak model w szklanej gablotce, kotara zaś, szczelnie zasunięta i może umyślnie nieco za długa, była tak nieruchoma jak solidny mur.” Marlow wstał po drugie cygaro. Noc, jeśli się można tak wyrazić, czyniła się coraz głębsza; zbliżała się godzina najbardziej sprzyjająca złym ludzkim zamysłom: nienawiści, rozpaczy czy chciwości — w ogóle wszystkiemu, co podsuwa buntownicze rady jako protest przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy — godzina złowieszczej ciszy, zimnego dreszczu trwogi i martwoty, godzina, w której złoczyńca zabiera się do swego dzieła, a ofiara bezsenności osiąga dno okropnego zniechęcenia — godzina przed samym świtem. Wiedziałem o tym, bo spojrzałem na zegar stojący na kominku, wówczas gdy Marlow przechodził przez pokój. Możliwe, że choć nie rzucił okiem w tamtą stronę ani razu, zdawał sobie także sprawę z mijającego czasu. Siadł ciężko. — Naszemu przyjacielowi, Powellowi — Marlow znów zaczął mówić — chodziło bardzo o to, abym dobrze zrozumiał topografię kabiny. A mnie interesowała bardziej jej moralna atmosfera, natężenie fałszu i desperackiej działalności, która zatruła czystą atmosferę morza, dokąd wspaniałomyślny Anthony uniósł swoją zdobycz wraz, powiedzmy, ze zwycięstwem nad sobą, usiłując postępować jednocześnie jak drapieżne zwierzę, jak czysty duch i jak „najszlachetniejszy z ludzi”. Stawiał sobie zbyt wielkie wymagania, nie było w nim nic z potwora; był to zwykły śmiertelnik, może tylko nieco bardziej uparty i pewny siebie od większości ludzi, zarówno w swej brutalności, jak i w delikatności. O delikatności postępowania Powella nie powiem nic. Szpiegowanie człowieka, który o tym nie wie, było dla niego perwersyjnie podniecające — w dodatku szpiegowanie człowieka tak pociągającego i zagadkowego jak kapitan Anthony. Pragnął raz jeszcze spojrzeć na niego. Sądząc po nie dopitej w dwóch trzecich szklance i odłożonej nagle książce przypuszczał, iż kapitan wkrótce powróci. Bóg jeden wie, jaki paroksyzm bólu kazał Anthony’emu zerwać się tak gwałtownie. Jestem przekonany, że czytanie było dla niego narkotykiem uśmierzającym cierpienia wywołane przez własną wielkoduszność, która podobnie jak wszystkie anormalne przerosty, z okrutną zawziętością podgryzała jego zdrowy organizm. Może wpadł do swej kabiny, po prostu aby móc tam swobodnie oddać się swemu bólowi w zupełnym i dyskretnym odosobnieniu. W każdym razie pozostał tam dłużej. Młody Powell byłby się wreszcie znudził i zawstydził, gdyby się nie przekonał, że nie tylko on oddawał się temu w najwyższym stopniu niewłaściwemu zajęciu podglądania kapitana Anthony. Powell wyjaśnił mi, że z salonu nie dochodził czy może nie mógł dojść żaden głos. Pierwszym znakiem — a musimy pamiętać, że wysilał wzrok, jak tylko mógł, było tajemnicze poruszenie się kotary. Zafalowała tak lekko, że tylko wyostrzone zmysły ukrytego obserwatora mogły ruch ten zauważyć. Nie można bowiem zaprzeczyć, że nasze zmysły są znacznie czujniejsze, gdy człowiek czyni coś złego (i nie chce być wykrytym), niż gdy postępowanie jego jest właściwe. Zbudziło to jego podejrzenia, choć nikt ani nic określonego nie nasuwało mu się na myśl. Sama kotara wydała mu się podejrzana i zaczep ją obserwować. Wyglądała bardzo niewinnie. W chwili gdy był już gotów złożyć wszystko na karb swej wyobraźni, spostrzegł jej drganie w miejscu, gdzie schodziły się obie części. Tak. Ktoś jeszcze prócz niego podglądał kapitana Anthony. Przyznał się z prostotą, że to go oburzyło. Tego było już nadto. Uczucie wrogości ogarnęło go z całą siłą, gdy ze zdumieniem zauważył końce czyichś palców macające ciemną materię. Wreszcie chwyciły brzeg dalszej połowy kotary i zacisnęły się na nim; widać było tylko same place i ich stawy, nic więcej. Był to okropny widok. Patrzył na nie z niepojętym wstrętem, gdy nagle wysunęła się dłoń: krótka, pulchna, pomarszczona, starcza ręka ukazała się w świetle lampy, za nią biała kiść dłoni, potem ramię w szarym rękawie marynarki wysunęło się poza łokieć i drżące sunęło ku tacy. Widok tej ręki był niesamowity, wstrętny, fantastyczny i absurdalny. Lecz zamiast schwycić za karafkę, jak się tego Powell spodziewał, ręka ta, drżąca starczą pożądliwością, sięgnęła do kieliszka, zatrzymała się na jego krawędzi przez chwilę (przynajmniej tak to wyglądało z góry) i cofnęła się nagle. Równocześnie znikły zaciśnięte palce drugiej ręki, a młody Powell wpatrzony w nieruchomą kotarę, przez chwalę mógł sobie wyobrażać, że mu się to śniło. Ale to przekonanie nie trwało długo. Zapanowawszy nad pierwszym swoim odruchem, by skoczyć do zejściówki i dobijać się do drzwi kapitana, Powell zdecydował się prosić, by go zastąpił bosman. Uczucia jego tyły pomieszane, lecz umysł miał jasny. Pozostał przy skajlajcie, by nie spuścić z oka tacy. Kapitan wciąż nie wracał do salonu. „Gdyby był wszedł — rzekł Powell — wiedziałem, co mam robić. Natychmiast wybiłbym łokciem szybę.” Zapytałem go, dlaczego by tak postąpił? „W ten sposób udałoby mi się go najłatwiej zatrzymać z dala od tacy — wyjaśnił. — Tak mi zaschło w gardle, że nie wiedziałem, czy zdołam głośno zawołać. A zresztą lepiej było w tym wypadku nie krzyczeć.” Gdy zaspany i niezadowolony bosman wyszedł na rufę, zastał drugiego oficera schylonego nad skajlajtem w pozie, która mogła być spowodowana gwałtownymi boleściami. Głos jego był tak zmieniony, że bosman, choć naturalnie zły, że go wywołano, nie zrobił żadnej uwagi na temat nagłej niedyspozycji, którą się młody Powell tłumaczył. Pośpiech, z jakim chory zszedł z rufy, musiał zdziwić bosmana. Powell jednak, w chwili gdy otworzył drzwi prowadzące z pokładu do salonu, zdlołał opanować swoje zdenerwowanie. Wszedł szybko, lecz bez hałasu i znalazł się w ciemnej części salonu, gdzie ostry blask lampy z drugiej strony kotary widoczny był tylko ponad prętem, na którym była zawieszona. Drzwi do kabiny pana Smitha znajdowały się w tej ciemnej części salonu. Przechodząc obok nich Powell upewnił się, rzuciwszy szybkie spojrzenie w bok, że nie są całkowicie domknięte. „Tak — powiedział do mnie — stary musiał czatować przy tej szparze. Tego byłem pewien, ale on nie na mnie był zaczajony i nie mnie podsłuchiwał. Okropność. Musiał się z pewnością przerazić, gdy usłyszał i zobaczył osobę, której się nie spodziewał. Nie mógł się w żaden sposób domyślić, po co przychodzę — ale wyobrażam sobie, że musiał być zaniepokojony. Mało tego — musiał być jak spiorunowany, zdruzgotany. Powell miał jeden wyraźny cel: usunąć podejrzany kieliszek. Nie miał innych planów, innych zamiarów, innych myśli. Usunąć go w jakikolwiek sposób. Porwać go i wybiec z nim. Znasz ten stan całkowitego opanowania przez jakąś upartą myśl, opanowania nie rozumowego, a uczuciowego, czegoś w rodzaju skupionej egzaltacji. Owładnięci taką myślą ludzie rzucają się na oślep w ogień czy wodę, pomiędzy najstraszliwsze przeciwności, i nic ich nie może powstrzymać — chyba niekiedy ziarnko piasku. Na takie ślepe działanie (a ukrytą sprężyną była tu wyraźnie myśl o panu Anthony) Powell miał dość czasu. W krytycznym momencie powstrzymał go jednak znajomy, niewinny wygląd zwykłych sprzętów, spokojne światło, otwarta książka na stole, samotność, spokój, domowa zaciszność tego miejsca. Trzymał kieliszek w ręku i pozostawało mu tylko zniknąć za kotarą, wybiec cicho na ciemny pokład i wyrzucić go niewidocznie za burtę. Trwałoby to minutę lub nawet krócej. I wtedy wszystko, co się stało, zredukowałoby się ostatecznie do zniknięcia pewnego kieliszka, do śmiesznej kredensowej zagadki, której nikt na statku nie byłby w stanie rozwiązać. Tym ziarnkiem piasku, o które potknął się Powell w swym porywie, był moment, kiedy utracił wiarę w prawdziwość swego odkrycia, a to dlatego, że w niczym nie zmieniło ono wyglądu znajomych mu rzeczy. Nie dowierzał także własnym oczom. Musiało mu się to wszystko śnić! „I śnię teraz dalej” — mówił sobie. Przez kilka sekund musiał zapewne wyglądać, jakby był w transie czy też jakby stojąc spał głęboko z kieliszkiem wódki w ręku. Zbudziło go przykuwając równocześnie do miejsca pytanie, co tu robi, wypowiedziane głosem, który rozległ się niby grzmot. Tak przynajmniej zabrzmiał w uszach Powella. Kapitan Anthony krzyknął odruchowo otworzywszy drzwi od kabiny. Cóż bardziej zrozumiałego? Okrzyk ten musiał być bardzo głośny, jeśli zważyć, jaki widok uderzył jego oczy. Oto stał przed nim drugi oficer — zdawałoby się przyzwoity i dobrze wychowany młody człowiek, który będąc na służbie zszedł z pokładu i zakradł się do salonu — najwidoczniej w niewypowiedzianie brzydkim celu wypicia pozostawionej przez kapitana wódki. Przyłapany został na gorącym uczynku, z kieliszkiem w ręku. Lecz po tym pierwszym okrzyku sama potworność posądzenia zamknęła kapitanowi usta, a młody Powell poczuł, że go przeszywa na wskroś jego pochmurne spojrzenie. Anthony zbliżał się spokojnie. Pierwszym odruchem Powella, gdy został zaskoczony przez kapitana, było rzucić kieliszek o ziemię. Owładnął nim jakiś paniczny lęk. Lecz gdzieś w głębi jego istoty pracowała myśl; wiedział, że jeśli to zrobi, nie będzie już mógł niczego dowieść, a jego opowiadanie wyda się zupełnie niewiarygodne; to go powstrzymało. Kapitan podchodził do niego z wolna. Oczy jego były tuż przed oczami Powella, który jakby zaczarowany, cały zdrętwiały, zdołał jednak podnieść jeden palec wskazując w górę na pokład i wybełkotał wyjaśnienie: „Na rufie jest bosman.” Kapitan zrobił lekki ruch głową, który znaczył tyle co „w porządku” — i na tym koniec. Powell stał bez słowa, bez sił. Powietrze było duszne, ciężkie, lepkie, wstrętne, jak gorąca galareta, w której wszystkie ruchy stają się utrudnione. Z niesłychanym wysiłkiem Powell podniósł kieliszek i zdołał poruszyć swe bezwładne wargi na tyle, by wymówić słowo: „Zatrute!” Anthony popatrzył przez chwilę na kieliszek i znów utkwił oczy w twarzy swego drugiego oficera. Powell’ dodał z przejęciem: „Tak mi się zdaje” — i postawił kieliszek na tacy. Wzrok kapitana podążył za ruchem jego ręki i surowy, zwrócił się znów ku jego twarzy. Młody człowiek raz jeszcze wskazał palcem w górę i wykrztusił ze zduszonego gardła sześć słów dalszych wyjaśnień: „Widziałem przez skajlajt. Przez zwykłą szybę.” Kapitan usłyszawszy to podniósł brwi, gdy młody Powell, zawstydzony, lecz zdecydowany na wszystko, z uporem raz po raz potakiwał głową. Chciał przez to powiedzieć: „Tak. Tak. To prawda. Podglądał…” Wzrok kapitana stawał się coraz bardziej zadumany. I teraz, gdy Powell wyznał już wszystko, przestał odczuwać ów ucisk żelaznej pętli na gardle, natomiast owładnął nim niepokój, który z piersi zdawał się rozchodzić do wszystkich członków i organów jego ciała. Nogi im lekko drżały, wzrok był zamglony, umysł pogrążony w bezmyślnym oczekiwaniu. Ale miał się na baczności. Gdy Anthony poruszył się, zawołał zduszonym szeptem: „Niech pan tego nie rusza! Niech pan tego nie dotyka!” Kapitan odepchnął wyciągnięte ramię Powella, wziął kieliszek i z wolna podniósł go do lampy. Jasny bursztynowy płyn był zupełnie przezroczysty i kapitan wzrokiem zdawał się zwracać uwagę Powella na ten fakt. Powell usiłował wymówić słowo: „rozpuściła się”, ale pomyślał to tylko z wielką energią — która nie zdołała jednak poruszyć jego warg. Dopiero gdy Anthony postawiwszy kieliszek zwrócił się do niego, odzyskał do tego stopnia panowanie nad głosem, iż mógł się zmusić do wypowiedzenia prędko i dobitnie, szeptem, który nim samym wstrząsnął: „Zatrute. Przysięgam! Widziałem. Zatrute! Widziałem.” Ani jeden rys twarzy kapitana nie drgnął. Jego spokój zapierał dech w piersi. Oddziałał też w ten sposób na młodego Powella. Wówczas Anthony odezwał się po raz pierwszy: „Widział pan!… Kto to był?” Powell wreszcie odetchnął swobodnie. „Ręka — wyszeptał ze zgrozą. — Ręka i ramię — nic więcej — w ten sposób.” I wiernie odtwarzając tamten ruch, wyciągnął powoli i ukradkiem drżącą swoją rękę, ścisnął końce dwóch palców i kciuka, zatrzymał je chwilę nad kieliszkiem, po czym cofnął raptownie w tył. „W ten sposób — powtórzył podniecając się coraz bardziej. — Zza tego.” — Schwycił za kotarę i wpatrując się w milczącego kapitana rozsunął ją odsłaniając przednią część salonu. Nie było tu nikogo. Powell nie spodziewał się, że zobaczy tam kogoś. „Ale — rzekł mi — wiedziałem dobrze, że czyjeś ucho nas podsłuchuje i czyjeś oko śledzi przez szparę w drzwiach kabiny. Była to okropna myśl. Drzwi te znajdowały się w ciemnej, osłoniętej przez drugą połowę kotary części salonu. Wskazałem na nie i myślę, że starzec wewnątrz kabiny widział mój ruch. Kapitan niebywale panował nad sobą. Nic nie można było wyczytać z jego twarzy. Może była tylko trochę bardziej zamyślona niż zwykle. A było tu o czym myśleć. Nie mogłem jednak zachować ciągłości myśli: mój umysł zaczynał nagle pracować, to znów zamierał. Straciłem poczucie czasu i mógłbym mimo wszystko tak patrzeć na kapitana całymi dniami i miesiącami, aż usłyszałem jego gwałtowny szept: «Ani słowa nikomu!» To mnie wyrwało z transu i odparłem: «Nie! Nie! Nie miałem zamiaru mówić nawet panu.» Chciałem mu wyjaśnić moje postępowanie i zamiary, ale wyczytałem w jego wzroku, że mnie rozumie, a sam byłem zadowolony, iż mogę o tym zamilczeć. I patrzyliśmy tak na siebie niemi, stojąc wobec pytania: I co dalej? Myślałem, że kapitan Anthony jest nieugiętym człowiekiem; myślałem tak do chwili, gdy ujrzałem, jak zwraca nagle głowę to w prawo, to w lewo, niby osaczone dzikie zwierzę, które nie wie, jak wyrwać się z matni…” — Czyż to „osaczone zwierzę” — komentował Marlow — nie było dobrym porównaniem? Może lepszym, niż Powell przypuszczał. Ukazanie się w tym momencie Flory musiało doprowadzić sytuację do krytycznego punktu. Zjawiła się całkowicie nieświadoma tego, co się dzieje, ale z niejasną obawą. Szczotkowała, zdaje się, włosy w swej kabinie, gdy dobiegł ją okrzyk kapitana na widok Powella. Usłyszała tylko słowa: „Co pan tu robi?”, ale wyjątkowo podniesiony głos — jego głos — który przerwał zwykłą o tej porze ciszę, przeraziłby nawet kogoś, kto nie miał tylu powodów do ciągłych obaw, co niewolnica władczej szlachetności kapitana. Nie usiłowała odgadnąć, do kogo zwrócone było to pytanie, lecz dźwięk jego głosu obudził, jak zwykle, echo w jej sercu. Potem nastąpiło głuche milczenie. Czekała, zaniepokojona, czujna, aż wreszcie nie mogąc znieść tego naprężenia, westchnęła w głębi swej znużonej duszy: „O Boże! Cóż tam znowu?”, i otworzywszy drzwi od swojego pokoju zajrzała do salonu. Pierwsze jej spojrzenie padło na Powella. Ujrzawszy go samego z kapitanem uspokoiła się i chciała się cofnąć, lecz jej wyostrzona spostrzegawczość dopatrzyła się w ich wyglądzie czegoś podejrzanego, więc zbliżyła się z wolna. „Ja pierwszy zobaczyłem panią Anthony — opowiadał Powell — bo zwrócony byłem twarzą ku rufie. Kapitan, zauważywszy moje spojrzenie, szybko obejrzał się przez ramię i natychmiast przyłożył palec do ust, by mnie przestrzec. Tak jakbym się mógł przed nią wygadać! Pani Anthony miała na sobie szlafrok z jakiegoś szarego materiału z czerwonymi wyłogami, przewiązany w pasie grubym czerwonym sznurem. Włosy miała rozpuszczone. Wyglądała jak dziecko, blade dziecko, z wielkimi, niebieskimi oczyma i czerwonymi, z lekka rozchylonymi ustami, w których połyskiwały białe zęby. Blask oświetlił ją jaskrawo, gdy podeszła do stołu. Było to jednak niezwykłe dziecko, pomimo że — jak pamiętam — nie robiła wrażenia dziecka. Czy pan wie — zawołał. Powell, który widocznie tak jak wielu marynarzy był zapalonym czytelnikiem — czy pan wie, kogo mi przypominała tymi wielkimi oczyma i błagalnym wyrazem twarzy? Wyglądała na zabłąkanego elfa Kapitan Anthony podszedł ku niej chcąc jej zagrodzić drogę do mojego końca stołu, gdzie stała taca. Nie widziałem ich jeszcze nigdy stojących tak blisko siebie: stanowili wielki kontrast. Był to piękny widok — kapitan ze swoją ostro przyciętą brodą, śniadą, opaloną cerą, cienkim nosem i szczupłą twarzą miał w sobie coś afrykańskiego czy maurytańskiego. Szyję miał odkrytą, bo gdy opuścił na chwilę salon, zdjął kołnierzyk i marynarkę, a zamiast tego włożył piżamę. Wydaje mi się, jakbym widział ich teraz jeszcze: i jego, i panią Anthony. Spoglądała to na niego, to na mnie — przypuszczam, że musiałam wyglądać na winnego czy wystraszonego — i znów na niego, starając się odgadnąć, co zaszło między nami. Po czym, jakby zwracając się do mnie, wybuchnęła: «Co się stało?» Mruknąłem przez zęby: «Nic! Nic się nie stało!» — czego zapewne nie dosłyszała. Niech pan nie myśli, że to trwało długo. Nasze zachowanie przestraszyło ją i żałośnie zwróciła się do kapitana: «Co ukrywacie przede mną?» Prosto z mostu, prawda? Nie wiem, co kapitan byłby na to odpowiedział, bo zanim zdołał podnieść wzrok na nią, wykrzyknęła przejmującym tonem, w którym brzmiała ulga: «Ach! Papa tu jest!», lecz zaraz potem spojrzała na mnie tak, jakby przestrach wstrzymał jej oddech w piersiach. Tak byłem zajęty jej osobą, że — jakby to wyrazić — okrzyk jej w pierwszej chwili nie wywołał w mym umyśle żadnego skojarzenia. Zauważyłem też, zanim jeszcze przyszło mi na myśl, by odwrócić głowę, że przysunęła się nieco bliżej do kapitana. Mogę panu tylko powiedzieć, że na widok starego zamarłem w tej pozycji. Ośmielił się przyjść! Uważa pan zapewne, że powinienem go był traktować jako szaleńca. Ale nie mogłem; byłoby tak z pewnością znacznie łatwiej, ale nie mogłem. Gdyby pan go widział! Przede wszystkim był całkowicie ubrany, w tej samej czapce, którą miał na głowie w chwili, gdy przed dwiema godzinami pożegnał mnie na pokładzie mówiąc swym cichym głosem: «Czas położyć się do łóżka»; a miał wtedy właśnie zamiar pójść t o zrobić i ukrywszy się w ciemnej kabinie, śledzić działanie trucizny. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Ręce miał w kieszeniach kurtki, ramiona przyciskał do chudego, wyprostowanego ciała i sunął przez kabinę swymi drobnymi krokami. Na jego starczych pulchnych policzkach wystąpiły czerwone plamy, jakby ktoś go uszczypnął. Spuściwszy nieco głowę spoglądał spode łba, jak gdyby z oczekiwaniem, na kapitana i panią Anthony, którzy stali razem na drugim końcu salonu. Ta okropna, wyrachowana bezczelność! Była tu jego córka i pewien jestem, że widział, jak ostrzegając mnie kapitan przycisnął palec do ust. Wtedy z zimną krwią wyszedł ze swej kabiny! Zapewniam pana, że przechodziło to moją wyobraźnię. Dreszcz wstrząsnął mną raz tylko, a potem obecność jego zabiła we mnie wszelkie uczucia: zdumienie, przerażenie, oburzenie. Nie czułem nic szczególnego, jakby on wciąż jeszcze był tym starszym panem, który co dzień rozmawiał ze mną poufale na pokładzie. Czy może pan w to uwierzyć?” — Powell domagał się ode mnie zainteresowania tym zjawiskiem psychicznym — ciągnął dalej Marlow po krótkiej pauzie. — Ale gdyby nawet nie było ono, wraz z całą moją uwagą, pochłonięte faktami, jego wyznania nie zdziwiłyby mnie wcale. Jeśli wziąć pod uwagę jego młodość, nie było w tym nic nieprawdopodobnego; a w każdym razie było to najmniej nieprawdopodobne w całej tej historii. Ale też i najmniej interesujące. Zainteresowanie budziło co innego, a on oczywiście mógł to widzieć jedynie z zewnątrz. Wewnętrzny sens tego, co się rozgrywało przed jego oczami, był bardziej ukryty przed nim, patrzącym na to, niż przede mną, który po tylu latach przysłuchiwałem się jego słowom. To, co zaszło w owej chwili przełomowej dla losów Flory de Barral, przekraczało jego zdolność rozumienia, a było w pewnym sensie naturalne. Jego własna obecność na scenie była tak dziwnie umotywowana, że myśląc o nim — zupełnie przypadkowo znajdującym się tu młodym człowieku, który był przyczyną wydarzeń tej nocy — mogłem się tylko zdumiewać. Każda sytuacja, stworzona czy to przez mądrość, czy szaleństwo, ma swój moment psychologiczny. Zachowanie się młodego Powella, będące połączeniem chłopięcej impulsywności z instynktowną rozwagą, nie stworzyło tej sytuacji — tego nie twierdzę — ale uświadomiło ją tym, którzy byli w nią sami wplątani. Co byłoby się stało, gdyby był podniósł alarm dokonawszy swego odkrycia? Nie zrobił tego jednak. Myśli jego były zajęte panią Anthony, a zachowanie — pełne dyskrecji niezwykłej w jego wieku. Postępują tak czasem grzeczne dzieci, ale z pewnością nie jest to u nich wyrozumowane — kierują się jakimś swoistym natchnieniem. Natchnienie młodego Powella polegało na tym, że był „pełen entuzjazmu” dla pani Anthony. „Pełen entuzjazmu” jest rzeczywiście doskonałym określeniem. Wśród tych ludzi był on jak dziecko — czułe, wrażliwe, podatne, ale niezdolne znaleźć samodzielnie jakiegoś wyjaśnienia tego, co się stało. Nie wiem, czy moje objaśnienia mają jakąś wartość, lecz myślę, że napięcie tej fałszywej sytuacji wtedy właśnie doszło do szczytu. Ze wszystkich form życia najbardziej imperatywnie występuje ta, dla której pełnego zrealizowania potrzeba dwojga ludzi. Kojarzenie się w pary jest przeznaczeniem ludzkości. I jeśli dwie istoty, które los zbliżył do siebie, czują wzajemny pociąg, lecz opierają się tej konieczności i nie rozumiejąc jej uchylają się od… od… uścisku — w najwznioślejszym tego słowa znaczeniu, popełniają grzech przeciw samemu życiu, którego nakazy są jasne. A może nawet święte. Karą za to będzie dla nich groźne skomplikowanie życia, dręczące powikłania uczuć, najgłębsza postać cierpienia, z której może powstać w końcu coś nieprzeciętnego, coś, co może być zbrodnią lub bohaterstwem, szaleństwem lub mądrością — albo nawet stanowczą, choć rozpaczliwą decyzją. Powell odwróciwszy oczy od starszego pana zauważył, że kapitan Anthony, śniady jak mieszkaniec Afryki obok Flory bielszej od lilii, wyjął chustkę i jak człowiek śmiertelnie znużony otarł z potu swe udręczone czoło. „I trudno się temu dziwić” — dodał od siebie Powell. Po czym kapitan powiedział: „Może byś lepiej poszła do swojej kajuty? — Odnosiło się to do pani Anthony. Usiłował się do niej uśmiechnąć. — Czego się boisz? Noc jak każda inna.” „Było to kłamstwo… — objaśnił z powagą Powell. — Nie można się dziwić, że kapitan był spocony.” — Z tych słów możesz ocenić wartość objaśnień Powella. Wówczas pani Anthony odparła: „Dlaczego mnie stąd odprawiasz?” „Dlaczego! bo chcę, żebyś poszła spać, żebyś wypoczęła. — Kapitan zmarszczył czoło. Potem dodał ostro: — A pan, panie Powell, zostanie tutaj. Za chwilę . będę pana potrzebował.” — W istocie Powell nie miał zamiaru odejść. Jego obecność nie przeszkadzała Florze. On sam miał uczucie, że dla tych trojga wcale się nie liczy. Spoglądał na Florę tak śmiało jak kot z angielskiego przysłowia, któremu wolno patrzeć na króla, i ona spojrzała też na niego. Stała bez ruchu jakby obezwładniona jakimś niejasnym przeczuciem. Nie mogła już dłużej znosić tej wspaniałomyślności kapitana, której była przedmiotem; wydana na łup instynktownej obawy przed jakąś nie znaną sobie tajemniczą siłą, czuła się ponownie odepchnięta w tę samotność, w to duchowe odosobnienie, które z całego jej życia uczyniło udrękę nie do zniesienia. I wtedy odżywająca nagle łączność między nią a Roderykiem pozwoliła jej odczuć jak w ową noc w ogrodzie — potęgę jego osobistego uroku. Bierny spokój, z jakim wpatrywała się w niego, nadawał jej wygląd istoty, na którą został rzucony czar lub która, powiedzmy, została pogrążona w hipnotycznym śnię — istoty nie zdającej sobie sprawy z tego, co się wokoło niej dzieje. Wydawszy Powellowi rozkaz, aby pozostał w kabinie, kapitan milczał. Nagle pani Anthony zdecydowanym ruchem ramion odrzuciła w tył rozpuszczone włosy i podeszła jeszcze bliżej do niego: „Ojciec jeszcze się nie położył — powiedziała nie patrząc na pana Smitha. — Dlaczego? A ty? Nie mogę, Roderyku, tak dłużej żyć między wami dwoma. Nie mogę.” Anthony przerwał jej, jakby mu coś rozwiązało język: „Tak. Jest tu twój ojciec. I… Dlaczego nie? Może i lepiej, żeś wyszła ze swej kabiny. Między nami dwoma? Czy tak? Nie będę udawał, że nie rozumiem. Nie jestem ślepy. Ale nie mogę już dłużej walczyć o to, czego nie osiągnąłem. Nie wiem, co sobie wyobrażasz, że się stało. Ale coś się istotnie stało. Nie potrzebujesz się jednak obawiać. Żaden cień nie padnie na ciebie, bo ja — rezygnuję. Trudno powiedzieć, abyśmy — twój ojciec i ja — dużo o tym mówili, ale wynikło z tego, że muszę się nauczyć żyć bez ciebie, co, jak ci mówiłem, jest rzeczą niemożliwą. I powiedziałem prawdę. Ale przestałem już walczyć, czekać czy mieć nadzieję. Tak. Będziesz mogła odejść.” W tym momencie Powell, który słuchał (jak mi to wyznał) przerażony i nic nie rozumiejący, usłyszał za sobą triumfalny chichot. Teraz jeszcze na to wspomnienie, jak powiada, wstrząsa nim dreszcz; ale wtedy ów dreszcz, przebiegający po plecach, nie przeszkodził mu pochłaniać wzrokiem scenę, jaka się rozgrywała przed jego oczami, a także uszami, gdyż właśnie w tej chwili dał się słyszeć ponury głos kapitana. Może i on usłyszał chichot starca. „Ojciec twój sięgnął do argumentu, który kazał mi dać za wygraną, choć mnie nie przekonał. Nie! Nie mogę na to nic odpowiedzieć. I nie chcę. Po prostu poddaję się. Postąpi, jak będzie chciał, z tobą… i ze mną. Tylko — dodał posępnie przyciszonym tonem, który uderzył Powella, bo brzmiał, jakby ktoś nacisnął pedał fortepianu — tylko potrzeba na to jeszcze trochę czasu. Ja ci nigdy nie kłamałem, nigdy. Rezygnuję nie tylko z mojego szczęścia, ale i z mojego życia. Za parę dni, gdy tylko wpłyniemy do portu, ja, który utrzymywałem, że nigdy cię nie puszczę od siebie, pozwolę ci natychmiast odejść.” W owej chwili kapitan Anthony wydał się oczom naszego naiwnego widza całkowicie wyczerpany fizycznie. Wyobrażam sobie, że owładnęło nim z przemożną siłą poczucie, że jego, jak bym to określił, aspiracje zdradziły go na całej linii i że na próżno stara się pochwycić pustkę; czuł się bezbronny wobec szaleńczej i ponurej szczerości tamtego. Tak, jak sam powiedział, nie mógł walczyć o to, czego nigdy nie posiadał, nie mógł się przeciwstawić takim, jak to, zdarzeniom w imię własnej wspaniałomyślności. Jedynie sprawy normalne mogą wziąć górę nad nienormalnymi. Nie mógł nawet robić wymówek temu człowiekowi. „Przyznaję się, że zostałem zwyciężony — powiedział pewniejszym już głosem. — Jesteś wolna. Pozwalam ci odejść — zostałem do tego zmuszony.” Powell, który był tego świadkiem, twierdził, że pani Anthony usłyszawszy te niezrozumiałe słowa zamieniła się w posąg zdumienia, zastygła z wyrazem przestrachu w oczach i zesztywniałymi wargami. Ale zaraz potem wyrwał się z jej serca krzyk, niezbyt głośny, ale taki, że aż dech zaparł nie tylko kapitanowi Anthony (który nie patrzył na nią), lecz także stojącemu dalej (lecz nie mniej zaskoczonemu) młodzieńcowi: „Ale ja nie chcę odejść!” Była tak spokojna, że wydawało się dziwne, aby to ona wydała ten okrzyk. Niespokojne szuranie nogami za plecami Powella ucichło nagle, ustał też przerywany, niewyraźny chichot. Młody Powell obejrzawszy się zobaczył, że pan Smith podniósł głowę, a wyblakłe i bardzo spokojne jego oczy były przymrużone, jak oczy człowieka, który patrzy na coś, co się ku niemu zbliża z wielkiej odległości. Wtedy doszedł Powella błagalny i oburzony głos pani Anthony: „Nie możesz mnie tak wypędzić, Roderyku. Nie chcę odejść od ciebie. Nie chcę…” Powell odwróciwszy się zobaczył, że pan Smith przyglądał się przymrużonymi oczami swojej córce, która tuliła się do kapitana obejmując go za szyję; nie był to widok gorszący, potrafił jednak wzbudzić w młodym Powellu wstydliwe i głębokie wzruszenie. Było ono odmienne od tego, które odczuwał, gdy podglądając przez skajlajt dokonał swego odkrycia, ale i teraz czuł się jeśli nie winny, to zażenowany, jakby był niewidzialnym tego świadkiem. Doświadczenia waliły się jedno po drugim na jego młode ramiona. Włosy pani Anthony zwisały ciemną masą jak włosy topielicy. Wyglądała tak, jakby miała zemdleć, i gdyby kapitan cofnął ramię, którym ją podtrzymywał, upadłaby na ziemię. Ale kapitan wyraźnie nie miał takiego zamiaru. Stał niezachwiany, spoglądając posępnym wzrokiem na pana Smitha. Przez pewien czas ciche, konwulsyjne łkania córki pana Smitha były jedynym dźwiękiem, który przerywał ciszę. Nawet z daleka widać było, z jaką siłą Anthony obejmuje i przyciska do swej piersi Florę; nagle zdając sobie sprawę z nadarzającej się sposobności zaczął, na poły podtrzymując, a na poły niosąc, prowadzić ją do jej kabiny. Pochylił się nad nią troskliwie, a opamiętawszy się rzucił spojrzenie pełne mimowolnego żaru i głosem, w którym zabrzmiała nie znana Powellowi nuta, zawołał: „Niech pan jeszcze nie wraca na pokład i zostanie tutaj, aż wrócę. Chcę panu wydać kilka rozkazów.” I zanim młodzieniec mógł odpowiedzieć, Anthony znikł, triumfalnie unosząc swój ciężar do kabiny na rufie. „Rozkazy — tłumaczył mi Powell — to było jasne. I naturalne. Ale pomyślałem sobie, że pewnie będą to rozkazy, jakich nie słyszał jeszcze żaden oficer marynarki. Było mi trochę niedobrze na myśl, czego będą przypuszczalnie dotyczyć. Ale trudno! Na pełnym morzu wszystko, co się zdarzy na pokładzie statku, musi być w jakiś sposób załatwione. Nie ma specjalistów, którzy by spieszyli z pomocą. Czekałem więc, a pod moją strażą ten stary. Gdy zauważył, że patrzę na niego, zaczął znów sunąć w poprzek salonu szurając nogami. Ręce wpakował w kieszenie i szedł sztywny jak zwykle, zwiesił tylko głowę. Po chwili rzekł swym łagodnym, cichym głosem: «Czy pan widział?»„ Powell nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić swe uczucia zgrozy. Powiedział więc — bo musiał coś powiedzieć: „Na miłość boską! Jak panu podobna myśl mogła przyjść do głowy, jakże mógł pan próbować…” — i przerwał. Nie ośmielił się wymówić okropnego słowa „otruć”. Pan Smith przerwał swoją wędrówkę. „Myśl! Co pan wie o myśleniu? Ja nie myślę. To coś myśli w mojej głowie. Myślenie dla człowieka to tak jak pijaństwo — albo… Nie można się już zatrzymać. Człowiek, który myśli, może wszystko pomyśleć. Nie! Ale czy pan widział? Czy pan widział?” „Powiadam panu, że widziałem! Jestem tego pewien! — rzekł z naciskiem Powell. — Przez cały czas widziałem pana. Pan wsypał coś do kieliszka.” Powellowi zabrakło tchu. Pan Smith spoglądał na niego z ciekawością i niedowierzaniem. „Mój drogi młodzieńcze, nie wiem, o czym pan mówi. Ja pana pytam — czyś pan to widział? Kto by uwierzył? Objęła go za szyję. Teraz, przed chwilą! Och! Ha! Ha! Czy pan to widział? To nie było przywidzenie — nieprawdaż? Objęła go… Ale ja też nigdy jej całkowicie nie ufałem.” „Wtedy wygarnąłem mu wszystko — mówił Powell. — Miał szczęście, powiedziałem mu, że trafił na kapitana Anthony. Taki człowiek zdarza się jeden na milion. Pan Smith zaczął znów łazić tam i z powrotem. «I pan także! — rzekł ze smutnie spuszczonymi oczami. — Co? Niezwykły człowiek? Ale czy pan wie, kto ja jestem? Niech pan posłucha! Byłem wielkim de Barralem. Tak pisali w gazetach knując przeciwko mnie spisek. Siedziałem w więzieniu. A teraz upadłem tak nisko. — Głos jego stał się cichy jak westchnienie. — Tak nisko.» Wyjął ręce z kieszeni i nacisnąwszy czapkę na głowę wsadził je do kieszeni z powrotem, zupełnie jakby się przygotowywał do wyjścia na wichurę. «Ale nie upadłem jeszcze tak nisko, bym miał się pogodzić z taką hańbą i nie przeciwdziałając patrzyć na to, jak ten osobnik trzyma ją w swych szponach. Nie chciała mnie posłuchać. Ze strachu? Czy z głupoty? Musiałem coś wymyślić, aby ją uwolnić od niego. Czy pan mógł przypuszczać, że jej chodzi o niego? Nie! Czy ktokolwiek mógłby to przypuszczać? Nie! Dowodziła, że zrobiła to dla mnie. Nie mogła zrozumieć, że gdybym nie był taki stary, dawno już byłbym mu skoczył do gardła. Niemniej miałem tę pokusę, ile razy spojrzał na nią. Na moją dziewczynę! Och! Każdy, byle nie ten. I przez cały ten czas ta głupia, ta zła smarkata okłamywała mnie. We dwoje spiskowali i knuli! Do diabła z tymi spiskami. Tak mnie wykierowała, że znalazłem się pod butem tego dozorcy więziennego, tego łotra, tego jej męża… Zdradziła mnie! Doprowadziła mnie do tego, że upadłem tak nisko. Niżej od niej. W błoto. Bo tak to jest. Prawda? Pod jego butem!»„ Przerwał swoje niespokojne dreptanie i schwyciwszy czapkę obiema rękami, wciągnął ją z wściekłością na uszy. Powell, zajęty całkowicie słuchaniem tego urywkowego bredzenia, wpatrywał się w tę rozgorączkowaną, starczą twarz, gdy nagle pan Smith z błyskawiczną szybkością odwrócił się, chwycił kieliszek kapitana i ze stłumionym gorączkowym okrzykiem: „Oto gdzie jest szczęście!” — wlał sobie płyn do gardła. „Wiem teraz, co znaczy słowo «konsternacja» — ciągnął dalej Powell. — Tak właśnie można było określić stan mojego ducha. Pomyślałem sobie wtedy: nic nie ma w tym kieliszku. Śniło mi się. Popełniłem fatalną pomyłkę!…” Pan Smith postawił kieliszek. Stał przed Powellem zupełnie zdrów, uspokojony, z głową przechyloną na bok, jakby się czemuś przysłuchiwał, przygryzając swe wąskie wargi. Wtem dziwnie mrugnął oczami, schwycił za ramię Powella, całe jego ciało stało się nagle jakby wiotkie i opadł na ziemię tak, jak opada jedwabna materia. Powell instynktownie schwycił go za ramię starając się powstrzymać od upadku, gdy jednak pan Smith znalazł się już na podłodze, oswobodził się nagłym szarpnięciem i cofnął w tył. Potem prawie równie szybko rzucił się znów naprzód i usiłował podnieść leżącego. Gdy tylko jednak uniósł go za ramiona, wiedział, że już nie żyje! Nie żyje! Ostrożnie złożył ciało. Stał nad nim nie doznając ani strachu, ani żadnych innych uczuć, nieomal obojętny i jak gdyby ogromnie daleki. Potem znów wzdrygnął się nagle i gdyby nie myśl o pani Anthony, nie opuszczająca go ani na chwilę, byłby wzywał głośno pomocy. Chwiejnym krokiem dowlókł się do drzwi jej kabiny i zawołał: „Panie kapitanie!”, głosem, który zabrzmiał za głośno; uczynił jednak wielki wysiłek, by zapanować nad sobą i dodał pode drzwiami wyraźnie i zupełnie już pewnym tonem: „Czekam na pańskie rozkazy.” W kabinie panowała cisza, śmiertelna cisza. Po chwili usłyszał kroki i głos kapitana: „Dobrze! Zaraz idę!” Stał oparty plecami o gródź, tak jak się widzi czasem ludzi pijanych, na wpół pochylonych i podpierających mur. W takiej pozycji zastał go kapitan, gdy wyszedł z kabiny zamykając szybko drzwi za sobą. Anthony natychmiast potoczył wzrokiem po kabinie. Powell bez słowa ujął go za ramię i prowadząc dokoła stołu zaczął się tłumaczyć. „Nie mogłem mu przeszkodzić — szeptał drżącym głosem. — Uprzedził mnie. Wypił i upadł.” Ale kapitan go nie słuchał. Patrzył w dół na pana Smitha myśląc może o tym, że tylko zrządzeniem losu nie jego własne ciało leży na podłodze. Nie chcieli mówić. Tylko oczami dawali sobie znaki. Kapitan ujął ramię Powella jak w kleszcze, spoglądając na drzwi od kabiny pani Anthony — i to wystarczyło. Wiedział, że młodzieniec go zrozumiał. Zamilczeć! Zamilczeć o tym na zawsze! Nawet spojrzenia ich nabrały wyrazu tajemniczości. Powell przeniósł swój wzrok z trupa na drzwi kabiny zmarłego. Kapitan skinął głową i puścił go; wówczas Powell podszedł skradając się do drzwi, otworzył je i założył haczyk, po czym wrócił, znów się skradając i rzucając wystraszone spojrzenia ku kabinie pani Anthony. Nachylili się nad zwłokami. Kapitan Anthony uniósł je trzymając za ramiona. Powell wzdrygnął się. „Nie zapomnę nigdy, jak krok za krokiem, bez końca, szliśmy przez salon powstrzymując oddech. Zasunięta połowa kotary nie dozwalała nam dojrzeć na początku tej drogi, czy pani Anthony nie otwiera drzwi; odetchnąłem spokojnie wówczas dopiero, gdy złożyliśmy ciało na bujającej koi. Odblask światła z salonu pozostawiał część kabiny w mroku. Ciało pana Smitha sztywno wyciągnięte majaczyło jak cień, jak żywy cień. Pan wie, że on zawsze był sztywny niczym kij. Staliśmy przy koi jak gdyby czekając, że da nam znak, abyśmy go zostawili samego. Kapitan objął mnie za ramiona i szepnął w samo ucho: Steward znajdzie go z rana.» Nie odpowiedziałem. To on powinien był coś powiedzieć. Tak może było najlepiej. Nie warto wspominać, o czym wtedy myślałem. Ani o sobie, ani o tym starcu, który mnie teraz przerażał bardziej jeszcze niż za życia. Żal mi było jedynie kapitana. Szepnął do mnie: «Pana, panie Powell, jestem pewien. Niech pan teraz lepiej wróci na pokład. A co do mnie…» — i ujrzałem, jak podniósł ręce do głowy jak oszalały. Ale ostatnie jego słowa, nim wymknęliśmy się z kabiny, i ton, jakim je wymówił półgłosem do siebie samego, nie do mnie, utkwiły mi w pamięci: «Nie! Nie! Nie potknę się już teraz o tego trupa.»„ — Oto co mi opowiedział nasz Powell — dodał innym tonem Marlow. — Zadowolony byłem dowiedziawszy się, że Flora de Barral uratowana została od tego przynajmniej ponurego cienia, który wreszcie padł na jej drodze. Siedzieliśmy potem w milczeniu, a ja zastanawiałem się w myślach nad końcem de Barrala, nad nieznośnym ciężarem urojonych krzywd, które swą ciągle rosnącą masą unicestwiły sumienie, skrupuły, ostrożność, nad posępną i jadowitą ironią obsesji, która opanowała tego starca. „A więc to tak!” — powiedziałem. „Znalazł go steward — rzekł ocknąwszy się Powell. — Wszedł do niego o piątej z filiżanką herbaty i naturalnie upuścił ją na ziemię. Byłem wtedy znów na służbie. Przyszedł do mnie na pokład chwiejnym krokiem, śmiertelnie blady. Spodziewałem się tego, jednak ledwie mogłem przemówić: «Proszę pójść do kapitana i powiedzieć mu to po cichu» — zdołałem zaledwie wykrztusić. Pobiegł bełkocząc: «O Boże! O Boże!» Diabli mnie brali, gdy opowiadając o tym kapitanowi zaczął histeryzować i krzyczeć w salonie: «Całkiem ubrany! Nie żyje! Całkiem ubrany!» Naturalnie pani Anthony wybiegła, ale ona nie histeryzowała. Franklin, który znalazł się tam także, opowiedział mi, że ukryła twarz na piersiach kapitana i wtedy on wyszedł pozostawiwszy ich samych. Wiele dni przeszło, zanim pani Anthony pokazała się na pokładzie. Gdy ją po raz pierwszy zobaczyłem, podała mi rękę i rzekła: «Mój biedny ojciec bardzo pana lubił.» Zaczęła ocierać oczy, a ja uciekłem na drugą stronę pokładu. Chciałoby się zapomnieć o tym wszystkim, co się rozegrało koło niej.” Ale widać nie mógł zapomnieć, bo zapaliwszy fajkę zaczął głośno rozpamiętywać: „Musiał to być bardzo silny środek. Ciekaw jestem, skąd go wziął. Nie mógł go kupić w zwykłej aptece. Jednak skądsiś go zdobył — było tego nie więcej jak szczypta.” — Ja co do tego mam własną teorię — zauważył Marlow — która do pewnego stopnia zmniejsza dodatkową ohydę na zimno obmyślonej zbrodni. Los tu, też odegrał swoją rolę. To nie pan Smith zdobył tę truciznę, lecz” „wielki de Barral”. Nie była ona też przeznaczona dla nieznanego, a wspaniałomyślnego zdobywcy Flory de Barral, lecz dla znakomitego finansisty, którego przedsiębiorstwa nie miały nic wspólnego ze wspaniałomyślnością. W czasach swego powodzenia de Barral miał własnego lekarza. Zdaje mi się, iż wzywano go nawet na sprawę dla wyjaśnienia jakiegoś drobiazgu. Przypuszczam, że de Barral udał się do niego, gdy spostrzegł, a nie mógł nie spostrzec, że mogą zatriumfować zazdrośni rywale” — że czeka go surowy wyrok. Wątpię, aby człowiek ten zrobił to z przywiązania do de Barrala czy nawet dla pieniędzy, myślę, że raczej z litości dostarczył mu tego, co Powell nazywał, „silnym środkiem”. Z tego, co Powell widział, jestem prawie pewien, że trucizna umieszczona była w kapsułce i że ją miał ostatniego dnia procesu, może przymocowaną jednym ściegiem do kieszonki w kamizelce. Nie użył jej. Dlaczego? Może w ostatniej chwili pomyślał o swoim dziecku? Czy też zabrakło mu odwagi? Nie wiemy tego. Ale znalazł ją w ubraniu po wyjściu z więzienia. Uszła uwagi podczas rewizji, jeśli ją w ogóle robiono. To los go uzbroił. I los tylko, los, który kierował życiem Powella, kazał de Barralowi zwrócić tę wstrętną broń przeciwko sobie samemu. Podzieliłem się moją teorią z Powellem, który zgodził się z nią natychmiast, jako przemawiającą w pewnym sensie na korzyść ojca pani Anthony. Po czym machnął ręką: „Nie myślmy już o tym.” Przystałem na to, a on wkrótce zauważył z rozmarzeniem: „Blisko przez sześć lat pływałem po całym świecie z państwem Anthony. Prawie tak długo jak Franklin.” „Ach tak! A co się stało z Franklinem?” — zapytałem. Powell uśmiechnął się: „Mniej więcej w rok potem opuścił «Ferndale» i ja zająłem jego miejsce. Kapitan Anthony polecił go na stanowisko komendanta statku. Niech pan nie myśli, aby kapitan Anthony mógł odrzucić człowieka jak starą rękawiczkę. Lecz naturalnie pani Anthony niezbyt go lubiła. Nie myślę, żeby kapitanowi szepnęła kiedy nawet słówko przeciw niemu, ale on zgadywał jej myśli.” I znów Powell pogrążył się w przeszłości. Mnie zaś wyobraźnia nasunęła na chwilę obraz małżonków Fyne, więc spytałem: „Mieli dzieci?” Powell drgnął: „Nie! Nie! Nigdy nie mieli dzieci” — i dalej trwał w milczeniu, puszczając dym ze swej krótkiej fajeczki z wrzosowego korzenia*. „Gdzie są obecnie?” — pytałem dalej, jak gdybym chciał się upewnić, że wszystkie obawy Fyne’a były, jak to się często zdarza, niesłuszne i płonne, że jego drogie córeczki nie miały niepożądanych kuzynów i że żadne najście nie groziło ich nieskazitelnemu domostwu. Powell z wolna obejrzał się na mnie, z dymiącą fajką w ręku. „Więc pan nie wie?” — spytał głucho. „O czym?” „Że «Ferndale» przepadł mniej więcej przed czterema laty. Zatonął. Na skutek zderzenia. I kapitan Anthony poszedł ze statkiem na dno.” „Co pan mówi! — zawołałem z takim przejęciem, jakbym znał kapitana Anthony osobiście. — Czy… czy i pani Anthony zginęła także?” „W takim razie powinien pan zapytać, czy i ja zginąłem — odrzekł Powell tak gniewnie, że aż mnie to zdziwiło. — Pan mnie przecież tu widzi.” Zasępił się i nastroszył, ale widząc moje zdziwione spojrzenie wygładził czoło. „Tak — dodał w zamyśleniu. — Porządni ludzie odchodzą, jak gdyby na tym świecie brakło dla nich miejsca. Wydaje się, że jak twierdzą Turcy, są rzeczy zapisane w księdze przeznaczenia. Inaczej bowiem należałoby przypuszczać, że los robi próby i te nie zawsze mu się udają. Pamięta pan, jak opowiadałem, że podczas pierwszej mojej podróży z państwem Anthony pewnej nocy o mały włos nie zostaliśmy zatopieni. Tym razem było to o świcie. Zupełna cisza i mgła tak gęsta, że można by ją krajać nożem. Tylko «Ferndale» tym razem nie wiózł materiałów wybuchowych. Byłem na pokładzie i przypominam sobie, jak ten przeklęty, zbrodniczy statek wynurzył się nagle obok burty. Kapitan Anthony (byliśmy obaj na pokładzie) krzyknął: «Boże! Cóż to takiego! Powell, wołaj załogę, niech się ratują! Tym razem nie ma dynamitu na statku. Pędzę po żonę!…» Zacząłem wrzeszczeć i cała wachta na pokładzie też wrzeszczała. Nagły trzask.” Na to wspomnienie Powell zaczął ciężko dyszeć: „Był to statek belgijskiej linii Green Star, nazywał się «Westland» — ciągnął dalej — pod komendą jakiegoś łobuza nazwiskiem Flaherty; mam nadzieję, że umrze bez rozgrzeszenia. Okręt przepołowił poczciwego «Ferndale». Po zderzeniu zapanowała śmiertelna cisza. Potem usłyszałem kapitana wołającego z tylnego pokładu: «Z wolna maszyny naprzód!» — na co z dzioba tamtego statku odpowiedział mu wrzask: «Tak jest!», po czym zobaczyłem we mgle tłum ludzi, który zaczął się miotać na tamtym statku. Muszę przyznać, że rzucili nam mnóstwo lin. Obaj z kapitanem obwiązaliśmy jedną z nich pod ramiona panią Anthony; pamiętam, że na jej twarzy malował się jakby niewyraźny uśmiech. «Ostrożnie ciągnąć w górę — zawołałem do ludzi na pokładzie parowca. — Na tej linie jest kobieta.» Kapitan patrzył, dopóki nie wylądowała tam szczęśliwie; wtedy oblecieliśmy pokłady, aby sprawdzić, czy nikt nie pozostał na statku. Powróciwszy kapitan powiedział: «Powell, oto koniec. Kochany nasz ,Ferndale’. Pójdzie na dno.» «Rzeczywiście to koniec — rzekłem. — Ale mogło być gorzej. Na miłość boską, kapitanie, właźcie po tej linie, a ja będę ją trzymał.» «Co pan sobie wyobraża? — powiedział z gniewem. — To nie moja kolej. Niech pan włazi.» Myślę, że były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział na tym świecie. Zrozumiałem, że ostatni chce opuścić swój statek, zacząłem więc wspinać się po linie, jak mogłem najprędzej, a ci przeklęci szaleńcy schwycili mnie z góry, wciągnęli na statek i poprowadzili wśród zamieszania, zgiełku i takiego głupiego gwałtu, jakiego jeszcze nie widziałem. Ktoś krzyknął z mostku: «Czy już wszyscy są na statku?» — a na to kilkunastu głupich osłów zaczęło na raz wrzeszczeć: «Wszyscy już wyratowani . Wtedy ten przeklęty Irlandczyk na mostku kapitańskim, pomimo że ryczałem: «Nie! Nie!» — tak głośno, aż zdawało mi się, że głowa mi pęknie, dał sygnał: «Maszyny w tył!» On daje sygnał: «Maszyny w tył!» — a ja drę się jak wariat, żeby mnie usłyszano. I naturalnie…” Ujrzałem wtedy łzy płynące strumieniem po twarzy Powella. Głos mu się załamał: „«Ferndale» poszedł na dno jak kamień, a z nim kapitan Anthony. Najpiękniejsza dusza ludzka opuściła ciało żeglarza. Rzucałem się jak szaleniec, jak diabeł, a wokoło mnie tłoczyła się gromada głupców, którzy pytali: «To pan nie jest kapitanem?» «Nie byłem godny rozwiązać rzemyka u trzewika tego człowieka, któregoście zatopili» — wołałem do nich… Trudno. Sam widziałem, że na nic by się teraz zdało spuścić łódź. Statku nie było już widać. Na nic by się nie zdało. I niech pan pomyśli, panie Marlow, ja sam musiałem pójść oznajmić o tym pani Anthony. Zaprowadzili ją gdzieś na dół, do salonu pierwszej klasy. Musiałem pójść jej to oznajmić. Ten Flaherty, niech Bóg mu przebaczy, przyszedł do mnie blady jak płótno: «Myślę, że najlepiej, aby pan to zrobił.» Niech mu Bóg przebaczy. Wolałbym dziesięć razy umrzeć. Mnóstwo uprzejmych dam, pasażerek, wokoło pani Anthony gadało w podnieceniu. Istna klatka z papugami. Okrętowy doktor szedł przede mną. Poszeptał coś na prawo i na lewo i zapadło nagle milczenie. Tak, wolałbym raczej umrzeć. Ale pani Anthony była wspaniała.” Tu Powell po prostu wybuchnął płaczem: „Nie można było nie kochać kapitana. Może więc pan sobie wyobrazić, czym był dla niej. Ale nim tydzień minął, to ona pomagała mi się otrząsnąć.” „Czy pani Anthony jest obecnie w Anglii?” — zapytałem po chwili. Obtarł oczy bez fałszywego wstydu. „Och, tak. — Zaczął szukać zapałek i schyliwszy się po nie pod stół dodał: — W dodatku niedaleko stąd. W tej małej wiosce — pan wie.” „Doprawdy? Ach, tak, rozumiem!” Powell palił fajkę poważnie i obojętnie. Ale postanowiłem, że nie dam mu się tak wywinąć. Co za chytry lis! Oto zagadka jego pasji do żeglowania po rzece, powód jego przywiązania do tej zatoczki. „Przypuszczam, że pan jest nadal «pełen entuzjazmu», co? Gdybym był na miejscu pana, wspomniałbym o tym «entuzjazmie» pani Anthony. Dlaczego by nie?” Zgrabnie schwycił wymykającą mu się fajkę. Ale nigdy może na ludzkiej twarzy nie malowało się tak wyraźnie to, co Francuzi nazywają effarement*, świadcząc, jak skromny, wrażliwy i niewinny był Powell. Zdawał się obawiać, że ktoś może podsłuchać moją śmiałą, nieomal świętokradczą aluzję — jak gdyby od najbliższej ludzkiej siedziby nie oddzielało nas półtora kilometra bezludnych bagien i grobli. Ale może potem uspokoił go ten fakt, gdyż oczy jego rozświetlił błysk będący jakby odbiciem wewnętrznego ognia, który w sanktuarium jego serca podsycało uczucie tak czyste jak uczucie westalki. Zabłysnął i zgasł. Powell uśmiechnął się nieśmiało, po czym westchnął: „Phi! Głupstwo. Powinien pan to rozumieć — rzekł ze smutkiem raczej niż ze zniecierpliwieniem. — Zapomniałem, że pan nie znał kapitana Anthony” — dodał pobłażliwie. Przypomniałem mu, że znam panią Anthony i znałem ją już wtedy, gdy on, który obecnie jest jej starym przyjacielem, nie widział jej jeszcze na oczy. Gdy mi powiedział, że pani Anthony wie o naszych spotkaniach, zacząłem się zastanawiać, czy chciałaby mnie zobaczyć. Powell nie wypowiedział wtedy swojego zdania, ale następnym razem, gdy byliśmy zakotwiczeni w zatoczce, powiedział: „Bardzo się ucieszy. Najlepiej niech pan tam pójdzie dzisiaj.” Było już późne popołudnie, gdy wybrałem się do willi. Otaczał mnie pogodny, chylący się ku zachodowi, dzień, wywierając na mnie błogosławiony, kojący wpływ. Wyczuwałem go w ciszy mrocznych pól, w czystym powietrzu, w błękicie nieba. Trudno pamiętać o zatargach, niedolach, pokusach i zbrodniach samolubnego ludzkiego życia, gdy człowiek stoi sam wobec pogodnego czaru nieświadomej natury. Kiedy zbliżałem się do malowniczej willi wdychając spokój śpiącej bez snów ziemi, wydawało mi się, że ten sam spokój panować musi na całej kuli ziemskiej, na jej wodach i lądach, i w sercach wszystkich jej mieszkańców. Flora wyszła naprzeciw mnie do bramy ogrodowej; nie był to już ten perwersyjnie kuszący, żałosny strzępek białej mgły unoszący się pośród zawikłanego, złowrogiego snu, jakim jest istnienie. Nie wyglądała także na zbłąkanego elfa. Wyjąkałem bezsensownie: „Znów pani jest na wsi, panno… Pani…” Była bardzo dobra, odpowiedziała na mój uścisk dłoni, lecz byliśmy oboje zakłopotani. Potem było trochę śmiechu. Wreszcie spoważnieliśmy. Nie jestem miłośnikiem świtu. Wiesz, jak blade i niewyraźne jest światło poranka. Teraz była już sobą, była jak pogodne, spokojne popołudnie — nawet niezbyt późne. Była kobietą liczącą niewiele ponad trzydziestkę, o olśniewającej cerze i delikatnych rumieńcach, bujnych włosach, gładkim czole i ładnie zarysowanej brodzie; tylko oczy dawnej Flory pozostały zupełnie nie zmienione. W pokoju, do którego mnie zaprowadziła, zastaliśmy jakąś panią — nie dosłyszałem jej nazwiska; była to ubrana na czarno, nieszkodliwa i nieokreślona osoba w średnim wieku. Towarzyszka. Bardzo przyzwoicie. Wchodziła i wychodziła i nawet chwilami siadała w pokoju z jakąś robotą, ale na uboczu. Zanim wniosła zapaloną lampę, dowiedziałem się wszystkich szczegółów, które są istotne dla tego opowiadania. Nie było obawy, aby rozmowa między mną a tą, która ongiś była Florą de Barral, toczyła się tylko wokół pogody. Lampa miała różowawy abażur; jej ciepły blask odbijał się na twarzy Flory ciągłym rumieńcem i gdy tak siedziała naprzeciw mnie w głębokim fotelu o wysokim oparciu, wydawała mi się niezwykle młoda. „Niech mi pani powie — spytałem — co pani napisała w tym słynnym liście, który tak zirytował panią Fyne i skłonił pana Fyne do wmieszania się w tę sprawę w tak nieprzyjemny sposób.” „To nie miało sensu — odparła z powagą. — Było mi wszystko jedno i napisałam byle co. Wiedziałam, że pani Fyne nie będzie zadowolona, i napisałam różne niedorzeczności. Było to echo jej własnego niemądrego gadania. Pisałam, że nie kocham jej brata, lecz bez żadnych skrupułów wychodzę za niego za mąż.” Przerwała zawahawszy się, a potem ze wstydliwym półuśmiechem dodała: „Ja naprawdę wierzyłam, że się sprzedaję. I byłam dumna z tego. Nie umiem panu powiedzieć, co się potem nacierpiałam, bo dopiero poprzez udręki namiętności i upokorzenia odkryłam w sobie miłość do mojego biednego Roderyka. Zaczęłam go w końcu podejrzewać, że mną pogardza, ale nie mogłam wystawiać go na próbę ze względu na mojego ojca. Och! Nie powinnam była okazywać tyle dumy, ale musiałam oszczędzać uczucia biednego papy. Roderyk był nadzwyczajny, lecz ja się czułam jak na torturach, w czasie których nie wolno nawet krzyczeć. Uprzedzenie ojca do Roderyka było moim największym zmartwieniem. Doprowadzało mnie do szaleństwa. Przerażało mnie. Och! Jaka byłam nieszczęśliwa! Pewna jestem, że tej nocy, kiedy mój biedny ojciec umarł tak nagle, była między nimi jakaś dyskusja na mój temat. Ale nie chciałam już dłużej walczyć z uczuciem! Nie mogłam!” Urwała, po czym dodała impulsywnie: „Prawdy nie da się ukryć, proszę pana.” „Tak” — odparłem. Zadumana, ciągnęła dalej: „Z początku smutek i szczęście zmieszane były ze sobą jak ciemność ze światłem. Miesiące całe żyłam w zmierzchu uczuć. Ale był spokój, było ciepło…” Znów umilkła na chwilę, po czym cofnęła się myślami wstecz: „Nie! Nie było nic złego w tym liście. Był tylko niedorzeczny. Co ja wtedy wiedziałam o życiu? Nic. Ale pani Fyne powinna była wiedzieć. Niedługo potem napisała list do brata. Po latach Roderyk pozwolił mi go przejrzeć. Znalazłam w nim następujące zdanie: «Przez wiele lat usiłowałam zdobyć przyjaźń tej dziewczyny i ostrzegam cię raz jeszcze, że ma naturą awanturnicy bez serca…» «Awanturnica» — powtórzyła z wolna Flora. — Niech tak będzie. Przeżyłam więc piękną awanturę.” „Była więc piękna” — rzekłem z zainteresowaniem. „Nie mogło być piękniejszej. Niech pan pomyśli! Kochałam i byłam kochana, w niezmąconym spokoju, bez wyrzutów sumienia, bez obaw. Cały świat i całe życie odmieniło się dla mnie. Ile widziałam! Jacy dobrzy byli dla mnie ludzie. Roderyk był wszędzie taki lubiany. Tak, poznałam, co to dobroć i spokój. Nawet najpospolitsze rzeczy ukazały mi się w nowym świetle, pełne uroku, którego nigdy nie podejrzewałam. A samo morze!… Pan jest marynarzem. Spędził pan na nim swe życie. Ale czy pan wie, jakie jest piękne, silne, jaki ma urok, jakie jest przyjacielskie i potężne?…” Słuchałem, zdumiony i wzruszony. Milczała tylko przez chwilę. „To było zbyt piękne, aby mogło trwać. Ale nikt mi już tego nie może odebrać… Niech pan nie myśli, że ja się skarżę. Nawet nie jestem teraz smutna… Tak, byłam szczęśliwa. Lecz pamiętam także czasy, gdy byłam nieszczęśliwa poza granice wytrzymałości, poza granice rozpaczy. Tak, pan to pamięta. I potem także. Był czas, kiedy jedyne chwile zapomnienia przynosiły mi moje gawędy z panem Powellem na rufie «Ferndale». Pan go lubi, prawda?” „To dobry chłop — rzekłem gorąco. — Czy pani go często widuje?” „Naturalnie. Nie znam poza nim prawie nikogo. Jestem samotna. A on ma dużo wolnego czasu. Przed paroma laty umarła jego ciotka. Zdaje mi się, że nic nie robi.” „Lubi morze — zauważyłem. — Pokochał je.” „Zdaje się, że je porzucił” — szepnęła. „Ciekaw jestem, dlaczego?” Milczała. „Może dlatego, że pokochał coś bardziej od morza — ciągnąłem dalej. — Niech pani nie da mi odejść z przekonaniem, że jest pani egoistką, która pieści się tylko wspomnieniem o przeszłym szczęściu, jak bogacz swymi skarbami, nie pamiętając o stojącym u drzwi biedaku.” Powstałem, aby odejść, bo zrobiło się już późno. Ona też wstała, nieco wzburzona, i wyszła za mną w pachnący mrok ogrodu. Przytrzymała przez chwilę moją rękę, wzruszająca i śmieszna, i wyszeptała dokładnie tym samym głosem, jakim przemawiała Flora z dawnych lat, tą samą intonacją, zdradzającą dawne niedowierzanie, dawną niewiarę w siebie i dawną bliznę po ranie zadanej w dzieciństwie: „Czy pan przypuszcza, że mogę go cośkolwiek obchodzić?” „Niech pani go sama zapyta. Pani jest odważna.” „Och, tak, na tyle jestem odważna” — rzekła z westchnieniem. „W takim razie niech pani to zrobi. Bo inaczej pani skrzywdzi okrutnie tego cierpliwego człowieka.” Odszedłem, a ona pozostała oniemiała. Następnego dnia, widząc, że Powell przygotowuje się, by zejść na ląd, poprosiłem go, aby złożył ode mnie wyrazy szacunku pani Anthony. Obiecał. „Słuchaj, Powell — rzekłem. — Poznaliśmy się przypadkiem, na skutek zrządzenia losu, prawda?” „Tak, rzeczywiście” — przyznał mi kładąc kapelusz. „A cała sztuka życia zasadza się na tym, aby umieć skorzystać z każdej okazji, jaką los nasuwa — ciągnąłem dalej. — Czy wierzysz w to?” „Święta prawda” — przyświadczył naiwnie. „Nie zapominaj o tym.” „Ja! Nie spodziewam się już, aby mogło mi się jeszcze coś nadarzyć” — odparł wyskakując na brzeg. Nie wrócił do chwili przypływu. Podniosłem żagiel i właśnie odbijałem od brzegu, gdy w mroku, zza ciemnej szopy ukazały się dwie postacie i stanęły, niewyraźne i milczące. „Czy to ty, Powell?” — zawołałem. „I pani Anthony. — Głos jego zabrzmiał dziwnie przejmująco w ciszy ogromnych bagien. — Dziś wieczór nie odpłynę. Muszę odprowadzić panią Anthony do domu.” „Odpłynę więc sam” — krzyknąłem. Głos Flory życzył mi bon voyage* tonem życzliwym, lecz drżącym. „Niedługo dowiesz się czegoś o mnie” — zawołał nagle Powell, w chwili gdy moja łódź wypływała z zatoczki. — Było to wczoraj — dodał Marlow, leniwie wyciągnąwszy się w fotelu. — Jeszcze nie dostałem tej wiadomości, ale spodziewam się jej lada chwila… Czemu, u diabła, uśmiechasz się tak sarkastycznie? Nie będę się obawiał towarzyszyć przyjacielowi do kościoła. Cóż, do licha, pomimo całej mej wiary w Los nie jestem jednak poganinem… POSŁOWIE Powszechnie uznany jako jeden z najwybitniejszych pisarzy Anglii XX wieku, Joseph Conrad (Teodor Józef Konrad Korzeniowski) urodził się w Berdyczowie 3 grudnia 1857 roku. Ojcowskie dziedzictwo: bujna wyobraźnia i ryzykanctwo Nałęczów, na które utyskiwał ukochany wuj i opiekun, Tadeusz Bobrowski, kazały osieroconemu, niespełna lat siedemnaście liczącemu chłopcu wyruszyć w świat w celu zdobycia nowoczesnego zawodu. Molestując o to przez dwa lata swoich opiekunów, udał się wreszcie w 1874 roku w pogoń za szansą. A szansa to traf, okazja, przypadek, zbieg okoliczności, dobry lub zły los. Ona to wabi młodość urokiem niebezpieczeństwa i nieznanej przygody, obietnicą panowania nad własnym losem, napawa wiarą w swe siły i urzeka perspektywą układania życia według własnej woli, układania go z kolorowych, przypadkowo nawijających się pod rękę skrawków rzeczywistości. Szansa pozwala człowiekowi wypełnić księgę swego istnienia mozaiką dowolnie napływających wydarzeń, a w spotkaniu z coraz to nowymi okolicznościami czy ludźmi daje możność wykazania własnych wartości. Życie przez to nabiera specjalnego sensu, podobne jest do rwącej naprzód rzeki, która unosi nas dalej i dalej i pozwala oglądać coraz to nowe brzegi. Życie wypełnione szansą (słusznie Józef Ujejski proponował, by nazwać powieść Trafem) pulsuje i tętni energią i rozmachem, na kształt kalejdoskopu przyciąga oczy kontrastami stale zmieniających się scen, przeżyć, ludzi, myśli i uczuć. Kapryśne igraszki losu, liczenie na nieoczekiwany uśmiech fortuny to pamiątka burzliwej, pełnej przygód marynarskiej młodości autora Losu. Po wyjeździe z kraju, w okresie marsylskim (1874–78), ileż w życiu młodego adepta zawodu marynarskiego zaistnieje niezwykłych przygód, ile wówczas zbierzemy dowodów ryzykanctwa i lekkomyślnej ufności w pomyślną gwiazdę, która jak magnes winna przyciągać same dobre szansę. Zdawało się młodemu Korzeniowskiemu, że wystarczy wyzwać los do walki, a natychmiast ukorzy się przed nim i spełni wszystkie jego życzenia. Duże sumy łożone przez wuja na edukację żeglarską siostrzeńca, którego raz dobrotliwie, innym razem surowo monituje i wymawia mu nierozwagę, z jaką trwoni posyłaną pensję na różnego rodzaju spekulacje i transakcje handlowe, na czym młody niedoświadczony Polak z reguły tracił, czy to największa wówczas Przygoda, opisana częściowo w Zwierciadle morza, a po przeszło 40 latach w Złotej strzale, przygoda związana z pierwszym dowództwem zwinnego stateczku „Tremolino” i pierwszą nigdy nie zapomnianą miłością do równie samotnej i równie przygodą i wyobraźnią żyjącej Doni Rity — wszystkie te sprawy świadczą, jak żarliwym wyznawcą wiary w nieoczekiwane, a pożądane dary fortuny i przypadku był przyszły autor Losu. „W dobrą lub złą szansę, Panie Bracie, nie wierz. Praca i wytrwałość — pouczał wuj Bobrowski w liście z 30 maja 1880 r. — są to jedyne podstawy, które nie zawodzą. W życiu każdego człowieka wydarzają się chwile pomyślności, których człowiek rozważny i umiarkowany nie nadużyje, lekkomyślny lub głupi opuści lub nadużyje. Ale mieć pretensję, aby one chwile zaraz u wstępu życia i na zawołanie, bez żadnej pracy i zasługi pojawiły się, jest dzieciństwem, mrzonką i wynalazkiem epoki, której tylko używanie jest hasłem.” Blisko dwadzieścia lat spędzonych na morzu potwierdziło słuszność opinii Bobrowskiego. Własnym wysiłkiem, w oparciu o własną pracę i zdolności, w służbie okrętom i morzu Conrad uzyskał w 1886 r. stopień kapitana Brytyjskiej Marynarki Handlowej. Rejsy do dalekich zakątków świata ostudziły młodzieńczy optymizm, przygasała z wolna wiara w szansę, zastąpiła ją głęboka, rozumna i życzliwa znajomość ludzi i pasja badania mechanizmu ich skomplikowanych, własnowolnie tragicznie namotanych spraw. Gdy w 1894 r., nie bez żalu, eks–kapitan osiada na stałe na cichej prowincji angielskiej, bacząc, by mieszkać w pobliżu morza, kusi ponownie los, tym razem sięgając po laury autorskie. Podobnie jak w młodości, i w nowym zawodzie Conrad powoli, w niezwykłym trudzie, który skrócił mu życie, przeżywając na przemian momenty tryumfu i zwątpienia, zdobywa po latach rozgłos i sławę. Tak więc szansa to nie tylko nieprzemyślane niekiedy uchwycenie nadarzającej się okazji, rzucenie wszystkiego na jedną kartę, szansa to także sprawdzian własnych możliwości i swego człowieczeństwa. „Proste zrządzenie losu — czytamy w powieści — tak jak zdarzają się różne wypadki, pomyślne i niepomyślne, straszne lub wzruszające, ważne lub nieważne, a nawet zdarzenia, które są obojętne, które mają tak neutralny charakter, że należałoby się dziwić, dlaczego w ogóle miały miejsce, gdyby nie było wiadomo, że i one, choć są bez znaczenia, noszą w sobie posiew późniejszych nieodgadnionych losów.” Pierwsze powieści, Szaleństwo Almayera (1894) i późniejszy, lecz tematycznie stanowiący jej początek Wykolejeniec (1896), oparte są na obserwacjach, zebranych w czasie rejsów do wysp Archipelagu Malajskiego, a tak są przepojone głęboko przeżytą prawdą o tych krajach i ich mieszkańcach, że jak słusznie pisze Stefan Żeromski, „ubliżylibyśmy temu pisarzowi, twierdząc, iż jego dzieła są tylko wspomnieniami podróżnika i obrazami malarza osobliwych na kuli ziemskiej typów i wydarzeń.” W powieściach tych Conrad zawarł ostrą krytykę stosunków panujących w koloniach holenderskich, uzupełnioną następnie w 1899 r. bezwzględnym potępieniem kolonializmu we wspaniałej noweli Jądro ciemności, w której opisuje swe tragiczne doświadczenia w Kongo Belgijskim. Te same zagadnienia, a więc sytuacja w krajach kolonialnych, stosunek białego człowieka do ludów kolorowych, rabunkowa polityka państw europejskich, uprawiana pod hasłem niesienia białej cywilizacji, występują w wielu późniejszych utworach (Lord Jim, 1900, Spadkobiercy, 1901, Zwycięstwo, 1915, Ocalenie, 1920, pisane przez przeszło 20 lat, Karain, Laguna, Cichy wspólnik, Uśmiech fortuny i inne). Rejsy do portów Kuby, Jamajki i Ameryki Południowej dostarczyły materiału do największej powieści politycznej, Nostromo (1904), mającej za tło głównej akcji „rewolucje” i junty wojskowe, inspirowane najczęściej w tych krajach przez obcy kapitalizm. Trwałą pozycję dorobku pisarskiego Conrada stanowią jego powieści morskie, wnoszące do literatury marynistycznej nowe i wielkie wartości. Mistrzowską ręką kreśli w nich pisarz wspaniałe opisy morza, jego piękna i grozy, piórem poety uwiecznia osobiste wspomnienia z rejsów, odbywanych na statkach żaglowych, odchodzących wówczas już w przeszłość. Odmiennie niż u Fenimore Coopera, Fryderyka Marryata czy Roberta Louisa Stevensona, morze w dziełach Conrada jest nie tylko tłem akcji czy scenerią kolorowej młodzieńczej przygody, a zmagania jego bohaterów z żywiołem morskim nie symbolizują bynajmniej pesymistycznego przekonania autora o przemocy bezlitosnych sił przyrody. Odmiennie niż u jego poprzedników, wątki morskich utworów Conrada nie są tylko powiązaniem pewnej sumy przygód w jednolitą a interesującą fabułę; kolorowych piratów i awanturniczych poszukiwaczy przygód zastępują u niego dzielni i uczciwie spełniający swój zawód ludzie, o których egzotyce stanowi nie strój lub warunki życia, lecz rozmiary bohaterstwa, nasilenie uczuć. Odrębność swą zawdzięczają patosowi pracy na morzu, która tak doskonale izoluje ich od fałszu i egoizmu, cechujących, według autora, życie na lądzie. Z widoczną miłością kreśli sylwetki marynarzy „Narcyza”, czy postać rzeczowego i nie dającego się niczym wytrącić z równowagi kapitana MacWhirra w noweli Tajfun, pełną młodzieńczego entuzjazmu załogę „Judei” lub wreszcie młodego Charlesa Powella i kapitana Anthony w Losie. W specyficznych warunkach życia morskiego w całej załodze wyrabiają się te cechy, które są fundamentem współżycia każdej zbiorowości ludzkiej: poczucie odpowiedzialności i obowiązku, solidarność i umiłowanie wykonywanego zawodu. Żywo interesując się bieżącym życiem sięgał niejeden raz po aktualne tematy, nie stroniąc od drażliwych zagadnień politycznych. Rozwiązywał je na kartach czy to Tajnego agenta czy W oczach Zachodu nie jak wytrawny polityk, ale środkami prostymi, jak marynarz w służbie swemu okrętowi, piętnując tych wszystkich, którzy na tej drodze dbali jedynie o własne kariery i na wzniosłych hasłach budowali dla siebie wygodne życie. Dla rodzinnego kraju Conrad zachował zawsze wielkie przywiązanie. Sprawami Polski interesował się bardzo żywo przez całe życie, co odbiło się na tematyce jego twórczości i zainteresowaniach (np. epoką napoleońską). W swoistej interpretacji spraw ludzkich, nazywanej obecnie conradyzmem, w artyzmie i języku można z łatwością wyróżnić te elementy, które świadczą wymownie o polskim dziedzictwie pisarza. O oryginalnym charakterze twórczości Conrada i pięknie jego literackiej prozy tak pisze Stefan Żeromski w przedmowie do Szaleństwa Almayera w roku 1923: „Ten znakomity autor angielski myśli po polsku w chwilach trudnych albo podniosłych, a więc w dobie tworzenia. Nawet utwory literatury angielskiej czytał w tłumaczeniu ojca jedynie po polsku. Została tedy w jego uchu ta podświadoma, niejasna nuta, polski sposób łączenia wyrazów, polski entuzjazm dziwienia się na widok rzeczy nieznanych, tajemniczych, straszliwych i wzniosłych. Goniąc światami i z mórz przepływając w morza, nieraz zapewne, wśród niebezpieczeństwa czy w chwili zachwytu, zaklął z cicha po polsku lub ujął obraz w najprostsze, najpierwsze z brzegu wyrazy swej dawnej mowy. Później, gdy przyszło stwarzać na nowo te obrazy widziane i przeżyte, wynurzyły się one w pamięci wraz z pierwotnymi ich polskimi nazwami. Nazwy, zepchnięte w inny język, szukały dla siebie odpowiednich form i znajdowały może nie najlepsze, a jednak niezwykłe, nie takie, jakich zazwyczaj Anglik używa. I oto w przebogatej literaturze angielskiej zabrzmiał ton zgoła nowy i tak niezwykły, iż ten przychodzień z Polski zajął miejsce jednego z najpierwszych, a jak mówią niektórzy, najpierwszego angielskiego stylisty.” * * * Pisany w latach 1907–1913 Los zajmuje pozycję szczególną w twórczości Conrada. Jest to przede wszystkim pierwsza powieść, która zyskała mu olbrzymią popularność wśród szerokich rzesz czytelników angielskich i amerykańskich. Książka podbiła najpierw serca Amerykanek, a rozgłos, jaki uzyskała za oceanem, zmusił i angielskie czytelniczki do zainteresowania się powieścią. Jakkolwiek od samego początku swej działalności pisarskiej autor Losu cieszył się uznaniem poważnej krytyki, unikała go starannie szeroka publiczność, nazywając go „trudnym” pisarzem. „Przez lat dwadzieścia — komentuje Hugh Walpole — najwyżsi kapłani smaku literackiego mówili publiczności, że musi ona czytać Conrada, i przez lat dwadzieścia publiczność nie chciała ich słuchać. Teraz, dla przyczyn, z których sama nie zdawała sobie sprawy, zmieniła swe zdanie i oto Conrad stał się popularnym pisarzem.” Była to prawdziwa szansa dla książki. Dziwny bowiem i niezrozumiały wydaje się ów nieoczekiwany sukces powieści, której nie można zaliczyć do największych osiągnięć artystycznych Conrada. W charakterystyce postaci, konstrukcji i rozwinięciu głównego wątku widoczne są rysy, i to tak poważne, że nie rekompensują ich niektóre mistrzowsko kreślone sceny i piękny język utworu. Na popularność powieści wpłynął bez wątpienia fakt, że była to pierwsza książka Conrada poświęcona kobiecie, podobnie jak później powstałe Zwycięstwo i Złota strzała. Świadczą one pospołu o ambicji pisarza, by stworzyć przekonywające sylwetki kobiece, i są dowodem zabiegów, jakich nie szczędził, by zdobyć popularność wśród czytelniczek. Wtedy to mógłby powiedzieć, że został pisarzem dla wszystkich. Tak się też stało. Począwszy od ukazania się Losu wzrastała popularność Conrada w Anglii i Ameryce. Jakby dla przydania powieści atrakcyjności i wzmocnienia jej szansy, by stała się dziełem powszechnie czytanym, Conrad pokusił się o przystrojenie wątku romantycznej miłości w liczne — niezwykłe to u niego zjawisko — maksymy o kobiecie i miłości; nietrudno przeto zrozumieć, dlaczego Los od razu zdobył powodzenie wśród pięknych czytelniczek. Na akcję powieści składają się dwa obok siebie biegnące lub zazębiające się wątki: morski i lądowy. Pierwszy wątek — morski, to dzieje Charlesa Powella i jego młodzieńcze doświadczenia, których opis otwiera i zamyka powieść; oparte są w dużej mierze na wspomnieniach samego autora. Gratulując siostrzeńcowi zdania egzaminu oficerskiego, tak oto pisał do niego w 1880 roku wuj Tadeusz Bobrowski: „Kochany Chłopcze i Oficerze, dwa dni temu otrzymałem wiadomość (oba listy razem) o szczęśliwym skutku złożonego Examenu. Serdeczną sprawiasz mi przyjemność i pierwszą mi dajesz nagrodę — otrzymaniem onego kawałka Oślej Skóry, na którym tyle strasznych gróźb napisali pp. Board Office, na wypadek sprzeniewierzenia się obowiązkom wybranego zawodu, w którym na pierwszy szczebel hierarchiczny się dostałeś. Podzielam zupełnie zadowolenie Twoje, które możesz zażywać z podwójnego źródła. Najpierw, Mosanie, dowiodłeś Krajowi i ludziom, żeś darmo chleba lat cztery nie jadł na świecie. Następnie, żeś potrafił przełamać trudności, jakie z samego języka obcego, a trudnego, z pozycji cudzoziemca, pozbawionego protekcji, płynęły… No, Panie Oficerze, pierwszy krok postawiony, teraz nam potrzeba pracy i wytrwałości, wytrwałości i pracy, by dalsze postawić i byt sobie stworzyć, bo lat 24 za pasem…” Ze światem morskim, przedstawionym z widoczną sympatią i ciepłem, kontrastują wyraźnie postacie świata lądowego. Akcja powieści rozgrywa się na początku XX wieku i należy podkreślić trafność doboru osób i realiów, poprzez które klimat tych lat mógł być ukazany z taką wyrazistością. Centralną figurą jest tu przedstawiciel zarazem mieszczaństwa i wielkiej burżuazji — spekulant de Barral; sfery urzędnicze reprezentują antypatyczni tzw. „porządni ludzie” — wysportowany pan John Fyne (wzorowany na sylwetce H. G. Wellsa) i jego żona Zoe, wierząca w higienę i feminizm. Spotkamy w tym nieciekawym światku guwernantkę Elizę, godną następczynię Becky Sharp z Targowiska próżności, która na stanowisku domowej nauczycielki, dzięki sprytowi i bezwzględności, zrobiła zawrotną karierę, zdobywając majątek i wysoką pozycję towarzyską. Jeśli dla epizodycznej postaci wyszukaliśmy rodowód literacki u Thackeraya — realisty pierwszej połowy XIX wieku, to centralna figura lądowej intrygi — „wielki de Barral” — cała jej koncepcja wraz z rysami i załamaniami jest na wskroś współczesna, chociaż i ona nasuwa nieodparcie analogię do groteskowych czarnych charakterów Dickensa. Wrażenie to potęgują doskonałe opisy mniej świetnych dzielnic Londynu, gdzie podobnie jak w Tajnym agencie (1907) z autentyzmem odtworzone zostały blaski i nędze wielkomiejskiego życia. Ojciec finansisty de Barrala był pokątnym lichwiarzem, udzielającym pożyczek drobnym handlarzom w porcie londyńskim. Syn zaczął karierę od stanowiska małego urzędnika w filii banku. Wkrótce już brał udział w pokątnych machinacjach finansowych, a dzięki łatwowierności ludzkiej i ogłupiającej propagandzie żonglującej hasłem „Oszczędność” stał się oszustem na wielką skalę i potęgą wśród londyńskich spekulantów. Spekulacje de Barrala są jednak zgoła fantastyczne, a on sam poza chciwością, ambicją i żyłką do pokątnych interesów nie posiada żadnych danych umysłu czy charakteru, które by mu pozwoliły wytrzymać konkurencję z prawdziwymi rekinami kapitalistycznego świata. Dorównuje im jedynie w bezwzględności, cynizmie i braku skrupułów; toteż gdy jego machinacje kończą się zupełnym krachem, przynoszącym ruinę tysiącom drobnych akcjonariuszy, nie bez pewnej racji broni się de Barral w sądzie: „Gdyby mi dano dość czasu, osiągnąłbym w końcu to, co wielu z nich — zostałbym parem.” Siedmioletni pobyt w więzieniu umacnia w nim poczucie niezasłużonej w jego mniemaniu krzywdy i maniakalne pragnienie dalszych spekulacji. Córka, wobec której okazywał dawniej zupełną obojętność, jest dla niego po odzyskaniu wolności czymś jedynym na świecie, co może nazwać swoim. Stąd rodzi się nienawiść byłego finansisty do zięcia, który zabrał mu tę ostatnią własność — Florę. Z niezawodnym instynktem wielkiego pisarza odczuł Conrad i przelał na karty Losu atmosferę tych lat pomyślną dla prowadzenia nieuczciwych interesów, przez oszustów wykorzystujących niewielkie fundusze drobnych ciułaczy, plastycznie odtworzył tę duszną aurę, w której wzrastają fantastyczne fortuny, inne walą się nieoczekiwanie, w której panuje kłamstwo i oszukańcza propaganda, a koszty zbrodniczej chciwości spekulantów płacą rzesze naiwnych biedaków, w ich bowiem domach „z efektownym dramatycznym gestem Głód zajął miejsce Oszczędności”. Niepochlebnej oceny doczekał się w powieści świat urzędników, reprezentowanych przez państwo Fyne. Pan Fyne — to zawołany sportsmen, potulny mąż i namaszczony urzędnik bliżej nie określonej instytucji państwowej, pani Fyne jest wojującą feministką, lecz w gruncie rzeczy nie w głowie jej walka o rzeczywiste równouprawnienie kobiet w pracy i w życiu. Oboje snobistycznie dumni z pokrewieństwa z Carleonem Anthony, „poetą, jak panu wiadomo”, autorem wierszy, w których frazesy o czystej i wzniosłej miłości, ubrane w złudnie piękną formę — stały w jaskrawej sprzeczności z tyranią i egoizmem życia prywatnego, skrywanymi starannie przed okiem admirującej go publiczności. Postać Flory de Barral, nazwanej w powieści kilkakrotnie „pasemkiem mgły”, łączy oba wątki i oba światy. Conrad uczynił z niej bohaterkę romantycznych przygód, samotną i obcą światu de Barralów i Fyne’ów. Brak jej tych cech, które tak mocno odmalował Galsworthy w charakterystyce kobiet w Sadze rodu Forsyte’ów; nie ma nic z ich instynktu posiadania, zaborczości, postępowania bez skrupułów i dążenia do wygodnickiego układania własnego życia. Pisarz zilustrował dzieje Flory de Barral paroma celowo i szczęśliwie wybranymi momentami z jej życia. Młodziutka, niedoświadczona i naiwna, dowiaduje się od guwernantki o bankructwie ojca. Wiara w dobroć ludzką i piękno życia doznaje wstrząsu, który pozostawia ślady na długie lata. Flora staje się nie z własnej winy jedną z biednych i pogardzanych istot, dla których świat bogatych jest bezwzględny i okrutny. Ta „wnuczka marynarza” posiada jednak wielki zapas odwagi. Porzuciwszy myśl o samobójstwie, zdobywa się na energiczny krok, zrywa z drobnomieszczańskimi teoryjkami pani Fyne na temat wolności kobiety, w rzeczywistości dostępnej jedynie kobietom zamożnym. Najmniej może przekonywająca jest w ostatnich rozdziałach, które opowiadają nam dzieje jej małżeństwa z kapitanem Anthony. Na ogół milcząca w poprzednich częściach powieści, tu już zamilkła zupełnie. W krytycznym jednak momencie Flora odzywa się, a wówczas głos jej brzmi czysto i mocno, kiedy odłożywszy fałszywą dumę na bok, przyznaje wobec świadków, że kocha męża. Chance (angielski tytuł powieści) to tworzywo, na którym wspiera się nie tylko wątek intrygi czy charakterystyka występujących osób, lecz zarazem i struktura powieści. Przyjęty od Henry Jamesa „punkt widzenia”, czyli technika rysowania wszechstronnego portretu głównej bohaterki, wymagała narratora. Podobnie jak w innych dziełach Conrada jest nim kapitan Charles Marlow. Śledzimy dzieje Flory i Roderyka Anthonych poprzez jego narrację, drobiazgowo i z pasją uzupełnianą w zaskakujący nieraz sposób zdobytymi informacjami i szczegółami. Bardziej troskliwie niż w Lordzie Jimie, lecz nieco w mniej naturalny sposób, Marlow wykorzystuje wszelkie przypadkowe okazje, by tym pełniejszą uczynić swoją relację. W budowie więc powieści pisarz w mistrzowski sposób wykorzystał rolę szansy. Przez zastosowanie prawa podobieństw i kontrastów, poprzez nie trzymającą się chronologii kronikę wydarzeń udało mu się tym plastyczniej przedstawić niecodzienną historię romantycznej miłości, dojrzewającej wśród groteskowo–dickensowskiego, mało ciekawego, a niekiedy wręcz odpychającego otoczenia spekulantów i drobnomieszczańskich urzędników. Jak w kukiełkowym przedstawieniu toczy się ten pozornie nowoczesny, lecz w gruncie rzeczy bardzo staroświecki romans rycerski, z naturalnym dla siebie happy endem. Kontrastujące postacie i ich kontrastujące relacje o skutkach szansy, pojawiającej się w życiu każdego z głównych bohaterów, oraz nastrój odpowiednio dobrany do każdego epizodu doskonale synchronizują z sytuacjami wiodącymi do nieoczekiwanych rozwiązań. Konstrukcja Losu jest udoskonaleniem wcześniej stosowanej techniki budowania dzieła w oparciu o przeplatające się w czasie warstwy powieści. Wydarzenia, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, przewijają się przed naszymi oczami w skomplikowanym i pozornie chaotycznym (jak w życiu) porządku, który wydaje się niekonsekwentnym dla czytelnika przyzwyczajonego do starych struktur powieściowych, budujących dzieje głównej postaci od narodzenia aż do małżeństwa czy śmierci. Motyw szansy wymagał tej właśnie dowolności czasu powieściowego, który w ten sposób stawał się równorzędnym partnerem, odgrywającym równie aktywną rolę co i fikcyjne postacie. Celowo przeznaczona dla szerokich mas czytelniczych powieść zawiera te same walory co i dzieła znacznie od niej bogatsze w elementy wielkiej sztuki. Wiara w człowieka i niezafałszowany obraz świata, harmonia przedziwnie pięknej formy z humanistyczną treścią i artyzm, który sprawia, że zwykli ludzie, ich kłopoty, smutki i radości ukazują się w nowych, niecodziennych kształtach, ukazanie nicości wielkich pozorów, przeciwstawionych ukrytej za skromnością wielkości prostych ludzi morza, ostrzeżenie, byśmy nie stali się igraszką w rękach losu i przypadku, apel do hartowania własnego człowieczeństwa w pracy powszedniego dnia — to są wartości, które dostrzeże i może zechce przemyśleć zarówno początkujący, jak i „wtajemniczony” czytelnik Conrada. Nic z tych wartości, pomimo upływu 36 lat od śmierci pisarza, czas nie naruszył, przeciwnie spotęgował je i uwypuklił na tle przemijającej już sławy i nikłej wymowy dzieł wielu współczesnych mu wielkości. Los ukazał się w formie książkowej po raz pierwszy w Polsce w pierwszym nakładzie niniejszego wydania, w r. 1955. Piotr Grzegorczyk w swej pracy Joseph Conrad w Polsce. Materiały bibliograficzne (Warszawa, 1935) podaje, że pierwsze tłumaczenie powieści ukazało się w 1921 r. w odcinkach „Czasu”. Róża Jabłkomska SŁOWNICZEK TERMINOLOGII MORSKIEJ. (Opracowała Aleksandra Frybesowa) Aspirant — oficer, który zdał oficerski egzamin, ale nie ma jeszcze praktyki. Bak — część pokładu między dziobem a przednim masztem. Bezan — żagiel na bezanmaszcie. Bezanmaszt — najbliżej rufy ustawiony maszt na statkach nierej owych. Bezantopsel — patrz topsel. Bom — ruchome drzewce poprzeczne do masztu, służące do rozpinania żagli trójkątnych. Bosman — podoficer na statku mający pod swoją pieczą olinowanie, żagle i inne części osprzętu. Bras — lina służąca do obracania rei w płaszczyźnie poziomej. Bukszpryt (dziobnik) — wystające z dziobu ku przodowi drzewce poziome służące do rozpinania niektórych przednich żagli. Bu1aj (iluminator) — okrągłe okienko w ścianie kajuty lub nadbudówki statku. Delfiniak — rozporka podtrzymująca stalowe liny bukszprytu. Dokmistrz — urzędnik, który wyznacza statkom miejsce w porcie. Dryf — boczne posuwanie się statku pod wpływem wiatru i fali. Fał — lina służąca do podnoszenia żagla. Grodź 1. m. grodzie — wodoszczelne przegrody dzielące statek na części. Jabłko — mały drewniany krążek ochronny na szczycie masztu. Jol — statek dwumasztowy, na którym mały bezanmaszt ustawiony jest na rufie poza sterem. Jolka — łódź żaglowa lub wiosłowo—żaglowa. Kabina sterowa — nadbudówka na pokładzie dla pomieszczenia koła sterowego oraz innych urządzeń sterowych. Kabestan (kołowrót, kołowrót kotwiczny) — przytwierdzony do pokładu pionowy bęben obracany przy pomocy korby lub drążków w jego głowicy, a służący do wyciągania łańcucha kotwicznego lub naciągania lin. Kambuz — kuchnia na statku. Kliwer — najbardziej do przodu wysunięty trójkątny żagiel przedni, umocowany zwykle do bukszprytu. Koja — przytwierdzone do ściany statku łóżko lub prycza. Kok — kucharz na statku. Kołowiec — statek parowy poruszany przy pomocy kół. Kratownica (greting) — drewniana krata wpuszczona w deski pokładu. Kuter — typ jednomasztowego statku żaglowego. Linia wodna — linia wyznaczająca miejsce zetknięcia się kadłuba z powierzchnią wody przy normalnym obciążeniu statku i przy spokojnej wodzie. Luk — otwór w pokładzie służący do ładowania, schodzenia (luk wejściowy) bądź dopuszczenia światła (luk świetlny, świetlik, skajlajt). Makler — agent linii okrętowych lub spedytora. Messa — jadalnia oficerska na statku. Na oku — stanowisko majtka pełniącego służbę na dziobie statku. Funkcje jego polegają na obserwowaniu przestrzeni przed statkiem i głośnym podawaniu meldunków. Nabrzeże — omurowana względnie opalowana część brzegu. Nadburcie — część burty wystająca ponad pokład, niekiedy opatrzona barierą. Nawietrzna (burta, strona itp.) — burta lub część pokładu leżąca w kierunku, z którego wieje wiatr. Odcumować (statek) — zwolnić cumy (grube liny), którymi statek przywiązany jest do nabrzeża lub boi. Osprzęt — system żagli, masztów, lin; inaczej takielunek. Ostro (iść ostro na wiatr) — żaglować w kierunku możliwie bliskim tego, z którego nadchodzi wiatr. Przycumować — przymocować cumą statek do brzegu, boi lub innego statku. Reja — drzewce poziome, poprzeczne do masztu, służące do rozpinania żagli prostokątnych. Rufa — tylna część statku. Rufówka — nadbudówka mieszkalna na rufie statku. Róża wiatrów — podziałka na kompasie. Schodnia — zejście pod pokład statku. Sekstans — przyrząd astronomiczny, używany na statku do określania położenia geograficznego. Skajlajt (świetlik, luk świetlny) — okno na statku umieszczone w suficie kajuty. Slup — jednomasztowa żaglówka najczęściej o dwu tylko żaglach. Stawiać żagle — rozpinać żagle. Steward — służący na statku. Szaniec — wzniesiona część pokładu w rufowej części statku. Szkwał — silny podmuch, uderzenie wiatru. Sztaksel — przedni żagiel trójkątny, podnoszony na przednim sztagu, tj. linie stalowej utrzymującej maszt od przodu. Szyper — kapitan statku handlowego. Śródokręcie — środkowa część statku między bakiem a rufą. Śrubowiec — statek parowy poruszany śrubą. Światła pozycyjne — światła na burtach statku: zielone z prawej strony, czerwone z lewej, oraz białe — na masztach. Takielunek — patrz osprzęt. Topsel bezana — górny żagiel tylnego masztu. Trap — schody na statku lub drabinka przenośna służąca do wchodzenia z łodzi lub nabrzeża na pokład. Wachta — czterogodzinny okres służby; stąd — część załogi pełniąca razem służbę w określonych godzinach wachty. Wanty — liny stalowe podtrzymujące maszt z obu boków. Zawietrzna (burta, strona) — znajdująca się w kierunku przeciwnym do tego, z którego wieje wiatr. Zejściówka — podbudówka na pokładzie osłaniająca schody prowadzące do wnętrza statku. Zrefować żagle — częściowo zwinąć żagle dla zmniejszenia ich powierzchni. * Bedlam — popularna nazwa londyńskiego szpitala Betleem dla chorych umysłowo; stąd w ogóle szpital dla obłąkanych * Basso–profundo właściwie: basso–profondo (wł.) — głęboki bas * East End — wschodnia dzielnica Londynu, zamieszkana głównie przez najuboższą ludność. * West End — dzielnica zamożnej burżuazji w zachodniej części Londynu. * Albany — elegancka dzielnica mieszkaniowa w Londynie * Garniture de cheminée (fr.) — przedmioty ozdabiające kominek, często artystyczne brązy * Lakh — określenie używane w Indiach Angielskich oznaczające sto tysięcy; stąd często w znaczeniu: sto tysięcy rupii * Beczka Danaid — wg. mitu greckiego Danaidy, córki króla Danaosa, ukarane za zamordowanie swych mężów, musiały w podziemnym państwie napełniać beczkę bez dna * Aluzja do słynnej powieści W.Sterne’a Podróż sentymentalna (1787), w której autor walczy o prawa ludzkich uczuć * ? propos de bottes (fr.) — dosłownie: z powodu butów; wyrażenie idiomatyczne oznaczające: bez żadnego powodu * Genre (fr.) — tu w znaczeniu: styl, sposób ubierania się * Badinage (fr.) — żartobliwa i pełna wdzięku gawęda * Tower — historyczny zamek w Londynie; niegdyś więzienie polityczne * Coup de foudre (fr.) — wyrażenie idiomatyczne oznaczające: miłość od pierwszego wejrzenia * Un galant homme (fr.) — człowiek szlachetny i subtelny * T?te–?–t?te (fr.) — sam na sam * Née (fr.) — urodzona, z domu * Wg. międzynarodowych przepisów, tzw. prawa drogi, statek żaglowy, który płynie pełnym wiatrem, obowiązany jest ustąpić z drogi statkowi płynącemu pod wiatr * Eureka (gr.) — Znalazłem, Okrzyk Archimedesa, który kąpiąc się odkrył nagle prawo dotyczące wagi ciał zanurzonych w wodzie; dziś zwrot przysłowiowy * Nemezis — grecka bogini zemsty i sprawiedliwości; tu w znaczeniu: mściwy a nieuchronny los * Adios (hiszp.) — żegnaj * Idée fixe (fr.) — myśl z wielką siła sprzątającą czyjś umysł, stanowiącą niemal obsesję * Aluzja do ogrodów, w których przebywał jeden z bohaterów Jerozolimy wyzwolonej T.Tassa (1575), zniewolony urokami pięknej czarodziejki Armidy * W Anglii nazywają Jonaszem kogoś, kto przynosi nieszczęście na statku, nawiązując do opowieści St. Testamentu, wg. której prorok Jonasz, ściągnąwszy przez swe nieposłuszeństwo rozkazom boskim gniew boży na statek, został w czasie burzy wrzucony w morze. Połknięty przez wieloryba wyszedł jednak po trzech dniach w cudowny sposób żywy z jego brzucha * Mowa o wrzosie drzewiastym, którego korzeń służy do wyrobu fajek * Effarement (fr.) — zmieszanie * Bon voyage (fr.) — szczęśliwej podróży