Katarzyna Byzia Tryb boga KONIEC 35. Dwunasty lipca, dwa tysiące dwa. To, co powinnam teraz robić, to leżeć na plaży w jednym z tych krajów, gdzie pogoda zawsze jest jak drut. Już to widzę: zabytki pozaliczane, pamiątki poowijane w te sreberka... Ja, minus sześć kilo dzięki melonowi i sałacie, uzbrojona w filtry zapobiegające fotostarzeniu i kostium Triumpha z ostatniej kolekcji, łykam sobie słoneczko w bezpiecznych dawkach... totalna plaża! Ktoś coś do mnie mówi, ja na szczęście nie rozumiem... Odpowiadam więc byle co, nawet nie otwierając oczu. Albo też nic nie odpowiadam. Taaak. Przez chwilę mogłabym nawet nic nie robić. Mogłabym. Ale leżę teraz zupełnie gdzie indziej. Bo tak się składa, że nie żyję. Dziś mija miesiąc od mojej śmierci. Tak mi powiedzieli, a ja muszę im wierzyć na słowo. Nie, nie, to nie jest żaden dziennik. Nic podobnego, a nawet broń boże! Żadne tam strukturalno-antykoncepcyjne gadki-szmatki z przewagą życzeniowego myślenia, spisywane z dnia na dzień przez żyjące, podkreślam, żyjące working girls. Żadne takie. No ale co to jest w takim razie? Jeżeli już miałabym się jakoś określić, może nazwałabym to próbą... skanalizowania chaotycznego przepływu myśli? Albo złożenia w całość czegoś, co dla każdego żyjącego i zdrowo myślącego człowieka jest nielogiczne z samego założenia. Mówiąc wprost - nie trzyma się kupy. I nigdy nie będzie się trzymało. Zresztą ktoś, kto nie żyje i ma na to dowody (akt zgonu, własny grób z lastryko i złoconymi napisami, wystarczy?) raczej nie może pisać dziennika. Nie ma, że tak powiem, za dużej możliwości manewru. I, powiedzmy sobie szczerze - nie ma takiej potrzeby. Już i tak jest po ptakach, jak się mówi u nas w Agencji. U nas? W Agencji? Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do myśli, że już tam nie pracuję. Sama się wypisałam, przedterminowo. I bezterminowo, ponieważ to i owo wskazuje na to, że już tam nie wrócę. Kiedy to sobie uświadamiam - że nie żyję, że koniec, finito - jestem za każdym razem tak samo zdziwiona. Czym? A na przykład tym, że to spotkało właśnie mnie. Że nie jestem nie do zdarcia, na co po cichu liczyłam. Prawdę mówiąc byłam święcie przekonana, że kogo jak kogo, ale mnie nigdy nie trafi szlag... A jeżeli nawet, to na pewno nie w tym stuleciu! Ale przede wszystkim jestem zaskoczona... zwrotem akcji. Niespodziewanym. Cięciem nie w tym miejscu, a potem sceną inną, niż miała być. Zupełnie od czapy, jak nie z tej bajki. Jednym słowem - tym, że wszystko odbyło się tak niespodziewanie. Bez ostrzeżenia. Bez żadnego timingu! To nie fair. Mam dopiero trzydzieści lat. Tyle pracy. Przetargów do wygrania. Filmów do zrobienia. To, do cholery, nie może być prawda! Okej, okej. Spokojnie. Spokojnie, bo zaraz przyjdzie jeden z tych aniołów stróżów i da mi coś na uspokojenie. A po tym główka już nie pracuje tak, jakby człowiek tego sobie życzył... Zresztą, co tu wymagać. W tych warunkach! Kiedy święty spokój zakłócają człowiekowi stada wygłodzonych form organicznych, o których istnieniu nikt mnie nie uprzedzał na lekcjach biologii. Niektóre z tych zwierząt mogę nawet zobaczyć gołym okiem. Białe albo różowawe, podługowate, z podejrzanym entuzjazmem skaczą na główkę do świeżego sosu z enzymów. Tak, że wszystko razem wygląda jak koktajl z krewetek. A najgorsze, że nie ma jak się bronić i jedyne, co można zrobić, to leżeć nieruchomo i udawać, że się nic nie widzi. Szkoda, że nie udało mi się przemycić tu chociaż jednej puszki napoju izotonicznego, tego, co go rozdają w mojej Agencji. No, tego... zapomniałam nazwy... co daje takiego kopa... boszszsze! No ten, co był ostatnio na billboardach w całym kraju! Packhshot plus żelazna ręka, zastygnięta w geście „fuck off” i headline „Wszyscy mogą ci naskoczyć”. Tutaj byłby jak znalazł... Tak czy siak, muszę korzystać z tego, co mam do dyspozycji i to szybko, zanim do reszty stracę formę. Ponieważ zamierzam w końcu ustalić, jak to było naprawdę. Ponieważ zewsząd dobiegają mnie różne głosy, które mogłabym potraktować jak głosy z zaświatów, z góry i niezobowiązująco, czyli po prostu - olać, gdyby tylko nie były one wyssane z palca, a także nadzwyczaj toksyczne i niebezpieczne. Gdyby przez to wszystko nie wpływały negatywnie na image mojej Agencji. Tak więc fakty. Daty i konkrety. Zaznaczam, że zależy mi na prawdzie i na bezstronności w tym, można by powiedzieć, ostatecznym rozrachunku. Więc od razu na samym wstępie, z trzech nieżyciowych, wyświechtanych i mocno przereklamowanych prawd, które mam do dyspozycji jako punkt odniesienia, wybieram - świętą. Dlaczego? Ponieważ ta właśnie najbardziej pasuje do miejsca, w którym jestem. No i ma sporą wartość dodaną. Jednak mimo nienajlepszego położenia (nomen omen) w którym się znalazłam oraz poważnie nadszarpniętej kondycji psychicznej (obsesja, że zeżrą mnie robaki) jasno zdaję sobie sprawę z tego, że mogę powołać się jedynie na moją prawdę. Bo nikt już nie dorzuci swoich trzech groszy, ani nawet jednego. Zostałam z tym sama. No i dobrze. W końcu zrobię coś dla siebie. Tylko dla siebie, i zostanie to ze mną na wieki wieków w tym maleńkim, drewnianym pokoiku (dąb), wyściełanym jakimś... zaraz... atłasem chyba... białym? Taak... I nikt się nie dowie. A jeżeli nawet - to i tak nie uwierzy. Ja na pewno bym nie uwierzyła. A poza tym, pomijając cały efekt uboczny tej sytuacji, no bo w końcu nie żyję, doświadczam prawie metafizycznego uczucia, można by powiedzieć... niedowierzania. Uczucie to zlokalizowane jest w okolicach mostka, i odbieram je jako nieprzerwane przytłumione mrowienie, czyli świąd. Powoduje to we mnie nieustający niepokój, jakby... coś ważnego mnie ominęło. Albo jakby ktoś mnie zrobił w konia. W każdym razie jakoś tak. Cokolwiek by to nie było, uczucie to na pewno nie jest miłe. Ale cały czas jest, przeszkadza, dopomina się o swoje. Co, moim zdaniem, nie jest ani trochę uczciwe. Nie napada się bezbronnego, isn’t it? A ja chwilowo na nic nie mam wpływu i nie go wytłumić lub zastąpić dużo fajniejszym i nie tak swędzącym uczuciem szczęścia, poprzez, dajmy na to, przeczytanie kilku briefów lub ostatniego numeru „Media i marketing”. Ale wracając do tematu - trudno mnie zaskoczyć, naprawdę. Być może dlatego, że w życiu, to znaczy w pracy, kieruję się zasadą, że dobra rzecz, to rzecz odjechana. Im bardziej, tym lepiej. Czad - to jest powód, dla którego robię to, co robię. Czyli reklamy. Tak. Jestem art directorem w najlepszej agencji reklamowej w Polsce. Oczywiście sieciowej i ATL, bo reszta to fusy. Generuję pomysły przez dwadzieścia cztery non stop. Wymyślam historyjki do filmów, imiona bohaterów oraz ich życie, które trwa najwyżej trzydzieści sekund. Trochę krótko, nie? Ale za to zawsze dobrze się kończy. Kreuję całe światy full kolor, gdzie wszyscy są piękni, szczęśliwi i zawsze mają białe zęby, makijaż nigdy im się nie rozmazuje, a słońce grzecznie świeci dzień i noc. Jeżeli w takim świecie trafi się ktoś smutny, to tylko dlatego, że czegoś mu brakuje... Bardzo szybko się okazuje, czego, bo mamy przecież tak mało czasu - musi go jeszcze starczyć dla demo i logo! To szybko, szybko, czego brak? Reklamowanego produktu, rzecz jasna! Pasty, proszku, serka, ciastek, syropu na kaszel... Ale kiedy ten ktoś w końcu go dostaje, natychmiast, na naszych oczach, rośnie mu krzywa zadowolenia i z uśmiechem wychodzi na prostą... Historyjki są różne, ale rozwiązanie jedno. Na imię mu packhshot. Kolorowy i okazały, zawsze pojawia się na samym końcu reklamy jak happy end i każe się zapamiętać, żeby potem, przypadkiem nie pomylić go w sklepie z innym badziewiem na półce, które nie wiadomo czemu stoi obok. I ja to właśnie robię, za pomocą moich plastycznie uzdolnionych rączek oraz różnych sprytnych narzędzi na prąd jak na przykład komputer i skaner. Znam na pamięć symbole wszystkich kolorów z pantonu, jak również Quarka, Photoshopa i Illustratora. Z zamkniętymi oczami, jak ślepy brajla. Projektuję billboardy, obok których nikt nie przejdzie obojętnie. Na przykład takie zupki w proszku, w których aż roi się od różnych E. Okej, obrzydlistwo. Ale przecież nie o to chodzi! Zrobiłam je tak, że ludzie drapali plakaty w sklepach, takie były śliczne-apetyczne. A wszystko, rzecz jasna, w kolorach, które wpływają odpowiednio na a) pobudzenie kubków smakowych, b) podrażnienie receptorów węchu, c) orgazm estetyczny. Czyli głównie czerwony, bo wzmaga apetyt i jest bardzo call to action. I nie ma zmiłuj, musisz spróbować. Słowem - a raczej obrazem - wymyślam to, co jeszcze zostało do wymyślenia, oprócz kotów mówiących ludzkim głosem, eksplozji bomb witaminowych i spadochronów, zrobionych z chipsów o smaku bekonu. To znaczy nie przedmioty, tylko triki, jak je sprzedać. Bardzo, bardzo różne. Bo inaczej sprzedaje się przyrząd do higienicznego wyciągania glutów z nosa (bez dotykania), a inaczej, dajmy na to, nowy model jakiegoś kabrio, który od poprzedniego zasadniczo różni się tym, że ma jedną klamkę wyżej. Obie rzeczy nie są nikomu potrzebne do życia. I my, Agencja, to wiemy. Ale umówmy się - nie o to przecież chodzi. Naszym zadaniem jest sprawić, żeby były one potrzebne... do szczęścia! Właśnie tak. Ludzie mają się ślinić na ich widok, nie spać po nocach, stawać na uszach, no i składać kasę. Aż w końcu kupią. Na kredyt czy whatever. I wtedy są szczęśliwi. Ale tylko przez chwilę, bo zaraz my, Agencja, wyciągamy z kapelusza inne zabawki. I ziemia dalej się kręci. A to wcale nie jest takie trudne. Sprawę załatwia odpowiednie pozycjonowanie: „dla każdego” lub „nie dla każdego”, „tylko dla orłów”, „nie tylko dla orłów”... zależy, czy ktoś chce być orłem, czy nie. Zawsze znajdzie się jakiś haczyk, jak nie ten, to inny. Na każdego jest sposób. W końcu chodzi o to, żeby u najbardziej opornego klienta zmniejszyć dysonans poznawczy do takiego minimum, żeby nie było wątpliwości - kupić, czy nie. Jasne, że tak! Kupić i być święcie przekonanym, że zrobiło się interes życia i że „koszt nabycia towaru jest niższy od uzyskanego zadowolenia”... to chyba z jakiejś książki, tytuł powinien być w przypisach. Temu właśnie służy zgrabny filmik z zaskakującą pointą, puszczany w czasie największej oglądalności, żeby złapać max dżiarpisów, zabawna radióweczka, billboardzik... Cel jest jasny - sprzedawać. Liczą się efekty. Ilość, obrót, zysk... Z tego spowiadają się swoim szefom różni brand managerowie, którzy powierzają budżety mojej Agencji. Wiemy, wiemy. Bierzemy pod uwagę, mamy na względzie... Ale tak naprawdę my, kreacja, mamy to gdzieś. Bo dla nas liczy się fun. Zaskok, dowcip. Skojarzenie trafione w dziesiątkę. Wyobraźnia rozkręcona na maksa. Na tym właśnie polega ta praca, którą, jakby to powiedzieć - kocham. Nad życie i na wieki wieków. Trudno to zresztą nazwać pracą... No bo to właściwie jest sztuka. Przez tych kilka lat w Agencji poznałam, przemieliłam, wykorzystałam i wyrzuciłam tony skojarzeń. Skrótów myślowych. Metafor i obrazów. I teraz, kiedy po raz enty skanuję mózg w poszukiwaniu czegoś brand new dochodzę do wniosku, że wszystko już było. Dlatego szanuję i doceniam to, czego sama bym nie wymyśliła. A na TO nigdy bym nie wpadła. 34. - Witaj, kochanie. Jak się masz? Ten głos słyszałam pierwszy raz w życiu. Był ciepły, melodyjny i jak najbardziej ludzki. Od dobrego człowieka, jak mleko od krowy. Ale wytrącił mnie ze snu i uświadomiłam sobie, że to, co się dzieje, to już nie sen. Czego też natychmiast pożałowałam. - Jak się czujesz, kochanie? - głos nachylił się nade mną i poczułam lekki zapach środków odkażających. Pielęgniarka. Pielęgniarka? Aż otworzyłam oczy. - Jak się czuję? Dobre pytanie! Tylko... trochę nie na miejscu. - Możliwe. Ale czekam na odpowiedź - uśmiechnęła się zachęcająco. Miała niezwykle białe zęby, prawie fosforyzowały, kiedy tak pochylała się nade mną, przyglądając się uważnie moim źrenicom. Nie wiem, dlaczego, chyba już dawno temu przestały reagować na światło? - Czuję się dziwnie. Co najmniej dziwnie. - Odpowiedziałam gładko, jakbym właśnie poinformowała ją mimochodem, że nazywam się Bond. Co zresztą przyjęła bardzo naturalnie. - To zrozumiałe w twojej sytuacji. Ale nie trzeba się martwić. Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. - znów uśmiechnęła się jak kot z Chesire i delikatnie pogłaskała mnie po głowie. Byłoby to nawet miłe, gdyby nie zadrapała mnie przy okazji w policzek zielonkawym, krogulczo zagiętym paznokciem. - A teraz zmierzę ci temperaturkę. - Wyciągnęła z kieszeni zwykły, szklany, rtęciowy termometr, jakiego już nikt nie używa i podała mi go. - Czemu mi się tak przyglądasz, moje dziecko? - zapytała najzwyczajniej w świecie, jakby przykucnęła właśnie przy mnie podczas dyżuru w Szpitalu Praskim. Co mnie trochę wkurzyło, bo w końcu, bądź co bądź, było to Zupełnie Inne Miejsce. A nie zwykła chirurgia z kamieniami żółciowymi, basenami i wyrostkami do wycięcia. - Wygląda pani jak normalna kobieta. I pielęgniarka. - Tak? - wyraźnie się ucieszyła, ząbki zamigotały jak szalone - to cudownie! Naprawdę sprawiam takie wrażenie? Coś podobnego! A dopiero wczoraj przydzielono mi tę funkcję! Przeszłam to całe szkolenie, dostałam dyplom i nową twarz... - Jakie szkolenie? - Jak to jakie? Najlepsze! Całe Liceum pielęgniarskie w sześć minut! Plus kurs empatii, autoprezentacji i... tego, no... różnych technik pozawerbalnych... czy coś. - Rozpędziła się, ani na moment nie przerywając swoich pielęgniarskich czynności. Sprawdzała, mierzyła, poklepywała. Prześcielała. Nie wiem, po co, bo w pokoju panował idealny porządek i widać było, że wcześniej nikt niczego nie dotykał. - I nowe imię! Celestyna. Ce-le-sty-na - powtórzyła wyraźnie i smakowicie. - Już wcześniej miałam kilka ładnych imion, ale to jest chyba najpiękniejsze... Celestyna! - Była wyraźnie wzruszona. Bardzo. Do tego stopnia, że jej oczach ze dwa razy zalśniły łzy, a ja zaczęłam podejrzewać, że albo Celestynę poddano przy okazji solidnemu praniu mózgu w psychodetergentach albo, co gorsza, jest ona zwyczajną histeryczką. - Taak? A kim pani była wcześniej? Przedwczoraj? - Przedwczoraj byłam Strażnikiem Wagi. - Weight Watcher? - Trochę za późno ugryzłam się w język. - Nie - uśmiechnęła się anielsko. - Właściwej Wagi Uczynków. Dobrych i złych. I ty miałaś ze mną do czynienia, kiedy tu trafiłaś. Kochanie. - Nie pamiętam... - Może dlatego, że byłam mężczyzną. Nie przejmuj się. - Uśmiech nie znikał jej z twarzy, kiedy odsłaniała zasłony i otwierała okno. Zasłony były ciemne, granatowe, w duże srebrne anioły. Kupiłam takie same w IKEA rok temu. - Brakuje nam tu personelu. - wyjaśniła, widząc moje zdziwione spojrzenie - Więc, chcąc nie chcąc, musimy być wielofunkcyjni... ponieważ bywają sytuacje - tu spojrzała na mnie znacząco - kiedy musimy reagować błyskawicznie. Tak więc, moja droga, będę teraz twoją opiekunką. Dołożę wszelkich starań, żebyś poczuła się tu jak u siebie w domu. Albo jak w niebie. - I zaśmiała się z własnego dowcipu jak szalona. Trzeba przyznać, że nad Celestyną pracowali prawdziwi fachowcy. Od tworzenia wizerunku i wywierania wpływu na ludzi. Celestyna wyglądała i zachowywała się jak najprawdziwsza kobieta. Wysoka, siwa, po pięćdziesiątce, w białym, pachnącym i wykrochmalonym na sztywno fartuchu bez jednej plamki. Wzbudzała zaufanie, bez dwóch zdań. I jeszcze ta miła, okrągła twarz z dołeczkami w policzkach! Dołeczki nie znikały, bo z twarzy Celestyny nie znikał dobrotliwy uśmiech. Tak właśnie, wyobrażałam sobie, wyglądają mamy nastolatek, które bez fałszywego wstydu informują swoje córki o pigułkach trzeciej generacji i nie ukrywają, z czym to się je. Celestyna byłaby idealna jako mama w reklamie środków antykoncepcyjnych. Muszę wziąć jej namiary. Tylko ten makijaż... Zdecydowanie zbyt krzykliwy. Ale może ja po prostu nie przepadam za turkusem... Było go trochę za dużo na jej twarzy, a w kilku miejscach, zwłaszcza w okolicach oczu i ust, zbyt grubo nałożony podkład popękał brzydko i poodpryskiwał, dając efekt plackowatego łysienia, które zgubiło drogę do domu. Celestyna krzątała się bezszelestnie po pokoju. Jej ruchy były celowe, precyzyjne i szybkie, jak ruchy pielęgniarki z dwudziestoletnim stażem. Jeżeli rzeczywiście robiła to od wczoraj, musiała sporo ćwiczyć. Miała nawet włoski na przedramieniu. Jak człowiek. - Teraz będzie śniadanko, a potem ktoś cię odwiedzi. - powiedziała z fosforyzującym uśmiechem. Zamrugała szybko długimi rzęsami, posklejanymi w czarne wachlarzyki w kształcie miłorzębu japońskiego i potarła odruchowo czubek nosa. Podkład został jej na palcu i zauważyłam, że spodem jej twarz miała zupełnie inny kolor. - On ci wszystko dokładnie wyjaśni, zada kilka pytań... porozmawiacie... Będzie miło! Tylko zjedz wszystko. Musisz nabierać sił. Do zobaczenia, moja droga. - Celestyno? - Tak? - odwróciła się z uśmiechem. - Jaką mam temperaturę? - Oooo, nie masz żadnej temperatury, kochanie. 33. Postąpiłam bardzo nieetycznie. Nielojalnie. Niekoleżeńsko. Po pierwsze - zmarłam bardzo nie w porę. Na kilka godzin przed prezentacją! To już było, trzeba przyznać, niezłe przegięcie. Teraz pluję sobie w brodę, biję się w piersi (szczerze i od serca, chociaż i tak nie czuję bólu, co uważam za pewne niedopatrzenie) oraz mam za złe. I nigdy sobie tego nie wybaczę, nigdy. No bo przecież liczyli na mnie! Moje projekty, pięknie pokserowane i dołączone do bookletu z całą prezentacją, pojechały już do klienta. I nie ma siły, na pewno nie zdążyli ich wycofać... Nieetycznie i nieapetycznie. Jak mogłam dopuścić do tego, żeby post factum z ust sączyła mi się ślina? Ueee... zaraz puszczę pawia. Teraz to co innego - owszem, sączą się ze mnie różne płyny, i to bez żadnej kontroli, nad czym zresztą ubolewam, ale przynajmniej nikt mnie tu nie widzi. Po drugie - zeszłam tam, gdzie nie trzeba. Teraz już bym tego nie zrobiła. Nie ma głupich! Teraz wiem, że umierania w miejscu pracy należy unikać jak ognia, bo naraża się zakład pracy na kłopoty, poślizgi czasowe, tyły finansowe oraz straty w ludziach. Co z kolei nadszarpuje reputację jak cholera, co się ostatecznie w ogóle nie kalkuluje. I zgadzam się - są to wystarczające powody, żeby na pamięć o śp. osobie padł ponury cień. Przestaje się wspominać ją dobrze, zgodnie z odwieczną zasadą, że o zmarłych nigdy źle. Prawdę mówiąc, w ogóle się jej nie wspomina. Jakby jej nigdy nie było. Jakby tu nigdy nie pracowała. A każdy zapytany najpierw się płoszy i rozgląda, a potem ze zdziwieniem unosi brwi, dużo za wysoko, że nie wie, nie słyszał, miał wtedy otwarte złamanie, kaca albo półpasiec... W takiej sytuacji nie ma się co dziwić trudnościom, na jakie napotkała moja rodzina, pragnąc odebrać kilka osobistych drobiazgów: dwa ołówki, podkładkę pod mysz oraz kubek z jamnikiem, nie mówiąc o pracach, ostatnich i jeszcze gorących, zdjętych prosto z drukarki na wieczną pamiątkę. Ale w tym wszystkim wcale nie to jest dla mnie najgorsze. Owszem - życie, śmierć... to bardzo istotne sprawy. Nie przeczę. Takie, można powiedzieć, ostateczne. Nie jestem w tym specjalnie oryginalna, bo tak właśnie myśli znakomita większość. Ale daje to nam tak zwany społeczny dowód słuszności, który polega na tym, że o tym, że coś jest dobre, ważne i prawdziwe decyduje opinia większości. Co zresztą bardzo fajnie sprawdza się w reklamie, kiedy pytamy „przypadkowego przechodnia” na przykład o to, czy smakują mu czekoladki X, a on oczywiście odpowiada, że tak. I wtedy u widza, w tej części mózgu, która odpowiada za logiczne myślenie rodzi się przekonanie, że te czekoladki muszą być naprawdę dobre! Skoro smakują różnym anonimowym, przypadkowym przechodniom, wyrażającym spontanicznie i bezinteresownie swoje zdanie... Zresztą - wcale nie muszę powoływać się na większość. Sama widzę, że śmierć to duża zmiana - nowe warunki życiowe, nowe doświadczenia, nowe znajomości. Nowe wyzwania. Okej, okej. Ale umówmy się - czasami, w wyjątkowych przypadkach, inne rzeczy są ważniejsze. Na przykład praca. I w tej sytuacji najgorsze jest to, że nie dokończyłam mojego projektu. A pracowałam nad nim dziesięć dni non stop, nie wystawiając nosa z Agencji. Nie jedząc, nie śpiąc, myjąc się rzadko, pobieżnie i fragmentarycznie. Za to pijąc. Cały czas na sztucznym napędzie - kawa i energy drinki, na zmianę. Cały czas w tych samych ciuchach. Skarpetki trzy dni te same, potem na bosaka. Plus antyperspirant na podeszwy, kiedy sytuacja stała się nie do zniesienia. Cholera, przepadło nam tyle fajnych pomysłów! A wszystko wskazywało na to, że tym razem się uda! Edyta śmiała się, że startujemy w przetargu naszego życia...W moim przypadku to by się nawet zgadzało, boja tutaj raczej na żadne przetargi nie liczę... A wystarczyło tylko pozamieniać kolory w wydrukach na bardziej pastelowe! Prosta robota - w sam raz dla jakiegoś ambitnego misia z DTP. Żeby to zrobić i nacisnąć klawisz „print”, wystarczy jeden byle jaki palec. Wszystko poza tym było już klepnięte przez Szefa - cała idea kampanii, headliny, teksty do filmów, radiówki, układ graficzny, wszystko! Zostały tylko te kolory... A ja zostawiłam moją Agencję na pięć minut przed wielką próbą. Jak ostatnia świnia. Być może, aż boję się o tym myśleć, to przeze mnie przegrali ten przetarg... Bo zrejterowałam w bardzo brzydki sposób. Po prostu dałam nogę z pola walki przed decydującym bum. A tak się nie robi. Komuś takiemu nie podałabym ręki, o nie. I uważam, że w pełni zasłużyłam na to, co mnie spotkało. Dobrze mi tak! A teraz mam kaca moralnego i czuję się winna wobec mojej Agencji. Jest mi bardzo głupio. Po pierwsze, po drugie, po trzecie... Po trzecie - to śledztwo! Po co, pytam - po cholerę?! Jak komukolwiek, kto ma choć trochę oleju w głowie mogło przyjść do głowy, że ktoś z mojej Agencji pomógł mi przenieść się na tamten świat?! Powiem krótko - niemożliwe. Owszem, zdarzały się różne historie, jak dosypanie laxigenu do kawy, żeby ktoś nie mógł pójść na prezentację i ktoś inny mógł go zastąpić, zgarniając parę nieprzeznaczonych dla siebie pochwał. Ale to przecież tylko zabawa! Albo to, co Robal zrobił Oli: skasował jej cały plik z poprawkami dla Sbanku. A było tego ze 300 mega! Przez to Ola zawaliła terminy u klienta i miała przerąbane w Agencji. Szef nawrzeszczał na nią przy ludziach, nawyzywał od jełopów, rzucił krzesłem, (które się na szczęście nie połamało, bo było metalowe, trochę tylko nadgryzło Oli nogę, na szczęście wystarczyły cztery szwy) i o mało nie wyrzucił na pysk. Sbank był nowym, ważnym klientem, którego Ola wygrała w przetargu, odsyłając na krzak kilka teamów z innych agencji. Była z tego bardzo dumna i zależało jej na dobrym wejściu. Bo miał to być początek długiej i owocnej współpracy. Ola chciała, żeby to była jeszcze fascynująca, intelektualno- estetyczna przygoda... Pamiętam, jak wtedy Robal dwoił się i troił, żeby jej pomóc. I, nie powiem, zaproponował coś naprawdę fajnego. W kilku wersjach. Klientowi bardzo się to podobało i Robal dostał od Sbanku brief na całą kampanię. Tylko że później, kiedy sytuacja została już opanowana, okazało się, że to Robal skasował pracę Oli i że miał już dawno przygotowane własne projekty. W kilku wersjach. Ale było to jeden film i dwie radiówki później i Sbank, jakby przez zasiedzenie, został już w rękach Robala. Ola wpadła w depresję, poszła do psychoanalityka i dostała receptę na prozak. Ale chyba go nie wykupiła, bo parę razy słyszałam, jak ryczała w kiblu. Do chwili, kiedy Szef przy ludziach nazwał ją histeryczką i ofiarą estrogenów. W odpowiedzi Ola rozpłynęła się we mgle, formatując wcześniej swój twardy dysk i wysyłając w kosmos dwa lata pracy. I w ten oto sposób wszystko rozeszło się po kościach. No cóż. Jakby tego nie rozpatrywać, dla mojej Agencji bilans i tak jest korzystny... Tak, ponieważ Sbank zostawia u nas niezłą kasę, więc naszym obowiązkiem jest go dopieszczać. No i w końcu czy to nie wszystko jedno, kto go obsługuje? U nas przecież wszyscy są najlepsi! Niektórzy tylko mają więcej szczęścia. Taak. W mojej Agencji zdarzają się różne historie, ale bez przesady! Nie tym razem. W tym przypadku chodziło przecież o czyjeś życie. A że opinia publiczna domagała się: prawdy, krwi, sprawiedliwości i ukarania winnych - czyli, umówmy się - sensacji - więc ta sprawa nie umarła śmiercią naturalną, jak powinna, tylko została rzucona na pożarcie. Wszystkim. I każdy się na niej pożywił. Jako pierwsi do boju ruszyli policjanci w swoich firmowych mundurach. Każdy z dwudniowym zarostem i oczami dookoła głowy. Przez jakiś czas pojawiali się codziennie, o najdziwniejszych porach i widać było, że niechętne zaskoczenie na twarzach kreacji i accountów sprawia im dużą przyjemność, kej, może byli na cudzym terenie, ale teraz oni tu rządzili. Snuli się po Agencji, nie licząc czasu i niespiesznie badali każdy kąt. I pytali, słuchali, notowali. Oraz wyciągali na światło dzienne, haha. (Znaczy się - zabierali ludziom czas, niepotrzebnie zawracając d...). I ani razu nie przyszło im do głowy, że nikt w tym nie maczał palców, nie miał żadnego interesu, że po prostu stało się, samo i już... Skończyło się na tym, że zmarnowali tylko kupę naszego czasu i wyciągnęli parę pochopnych wniosków. Według nich moja Agencja to jakieś miejsce z piekła rodem. Bo nie dość, że ich zdaniem, zmusza się w niej ludzi do samobójczej pracy bez snu, odpoczynku i płacenia za nadgodziny, to jeszcze rozbudza się w pracownikach chore instynkty nieetycznej rywalizacji. Co z kolei skutecznie usypia instynkt samozachowawczy i z reguły źle się kończy. Jak w tym przypadku. Coś takiego zapisali w protokole, czy jakimś innym dokumencie, chociaż może nie w tej kolejności. No ja nie wiem, kto pracuje w tej policji, chyba jakiś domorosły psycholog na pół gwizdka! Łyknął parę poradników i twierdzi. Ha! I jeszcze stwierdzili, między innymi na przykładzie „nieartykułowanych odgłosów”, podobno wyjątkowo obrzydliwych, że ludzie u nas dziwnie się zachowują. Nie wiem, o co im chodziło. Odgłosy były całkiem zwyczajne, a dzień jak co dzień. Trochę standardowego wycia, wrzasków i rzucania czym popadnie... Chyba makietami batonów i zupek w proszku, o ile dobrze usłyszałam. A tego dnia w powietrzu latały żółte, plastikowe bule, które wcześniej w reklamie udawały świeże bułeczki z sezamem. Akurat widać były pod ręką. A że jedna trafiła w łeb przedstawiciela prawa, no to ja przepraszam. Ale sam sobie winien. Należało siedzieć na komendzie i robić inwentaryzację oraz wypisywać lewe mandaty, a nie zapuszczać się na cudzy teren. No i co niby dziwne ma być! Nikt nikogo za rękę nie złapał ale ja myślę, że wtedy rzucał Cyjan, bo to on przeważnie rzuca. A już najbardziej lubi rzucać w ludzi kawałkami zeschniętej pizzy z Dominos. Wtedy jest naprawdę szczęśliwy. Takie kawałki są twarde jak diabli i daleko lecą. I dają niezły odsłuch, takie głuche „pac”, jak się w kogoś trafi. Więc to pewnie rzucał Cyjan. I może jeszcze Kajzer, jego art. Kajzer też pewnie wydawał te „odgłosy”, bo on akurat umie bekać na zawołanie. Bardzo sugestywnie, przekonująco, i powiedziałabym nawet, wzruszająco. Kiedyś nawet sprzątaczka, którą Kajzer zmusił do wysłuchania takiego koncertu, nie wytrzymała i zasłaniając sobie usta szmatą pogalopowała do łazienki... którą zresztą potem mogła od razu posprzątać. Tak ją to poruszyło, do żywego. A z kolei taki Sekszop bardzo celnie strzela z procy, co mu zostało ze szkoły średniej, którą było liceum optyczne. Gdyby jednak policja pobyła u nas trochę dłużej, przekonałaby się, że nic w tym dziwnego. Naprawdę. Przeciwnie - dziwne byłoby, gdyby na naszym piętrze było z a spokojnie. Bo wtedy dopiero możnaby się spodziewać najgorszego. Kreacja od czasu do czasu musi odreagować, bo inaczej wyszłaby na ulicę z kałachem albo innym gunem. Albo stałoby się coś jeszcze gorszego, jak na przykład z Maupą. Maupa zwariował, wycinając z tektury dwudziesty szósty stojak na okulary marki Glassby. Prostokątne lusterko o wymiarach dwadzieścia na dziesięć miało znajdować się na określonej co do mikrometra wysokości. Nie wiadomo dlaczego, a było to nad ranem, Maupa zaczął wycinać wzorki w kształcie okularów na swoim przedramieniu, śpiewając na cały głos kolędę „przybieżeli...” Podobno wydawało mu się, że atakuje go gigantyczna mucha robacznica, z zielonym odwłokiem i w okularach przeciwsłonecznych. Rzeczywiście, wszystko to wyglądało trochę dziwnie, więc po Maupę przyjechał biały samochód z dwoma zimnokrwistymi panami, strzykawką napełnioną na full i stosownym ubrankiem. No i ten... Maupa już u nas nie pracuje. Przebywa teraz w jednym sanatorium, gdzie ma zapewniony spokój i fachową pomoc oraz szacunek współtowarzyszy, którzy z racji wyjątkowych zdolności manualnych nazwali go Wielkim Krawcem. Takie ciśnienie, taki stres. To już chyba lepiej, żeby czasem w powietrzu latały k... a czasem mokapy? Jednak policja postanowiła zwrócić uwagę na takich jak my. Bo nie wiadomo, do czego możemy być zdolni. Być może nawet do wszystkiego! No bo przecież codziennie masami palimy trawę (u kilku osób podczas rutynowej kontroli stwierdzono zwężone źrenice, u reszty - rozszerzone). Uprawiamy też seks w miejscu pracy (no bo po co nam te wszystkie kanapy), w dodatku grupowy (kanapy są rozkładane), za to bez zabezpieczeń (zużytych prezerwatyw nie znaleziono). Nie życzę sobie, żeby pod pretekstem mojej śmierci wycierano sobie gęby moją Agencją. 32. Kto to? Nie słyszałam kroków. Nikogo też nie widziałam, ale wyraźnie czułam czyjąś obecność. Bardzo blisko, chyba nawet za bardzo. Ktoś bez pytania naruszył moją strefę osobistą, przekraczając te magiczne czterdzieści centymetrów. Moją integralną strefę emocjonalną też diabli wzięli. Kiedy na policzkach poczułam delikatne, chłodne powiewy, zmroził mnie dziki strach. Bo to chyba był właśnie ten moment, kiedy należałoby puścić parę reklam, dla ochłonięcia, albo chociaż coś nie z tej ziemi. Na przykład... ducha? Może lepiej nie. - Kto tu jest? - Witaj. - Odezwał się ten, kto jednak był, i to odezwał się całkiem miłym, męskim głosem, co jednak nie przeszkodziło tabunom dreszczy przegalopować po moich plecach. - Nie możesz mnie zobaczyć, ale nie przejmuj się tym. To nie twoja wina, zresztą nikt mnie tu nie widzi. To chyba jakaś usterka techniczna... Poza tym to nie będzie konieczne. Ja jestem twoim... psychoterapeutą. Tak to nazywacie, prawda? - Taak. Głos był męski i głęboki, trochę przypominał brzmieniem głos Santorskiego. Słyszałam go raz z jednego, raz z drugiego kąta pokoju, jak jakieś cholerne, rozregulowane stereo. Temu komuś zdecydowanie brakowało ciała - przeszkadzało mi, że nie mam na czym zawiesić oka. Poniewczasie doszłam też do wniosku, że jednak boję się duchów i postanowiłam więcej go nie zapraszać. A zwłaszcza w okolicznościach, w których mogłam być jedynie stroną bierną... Dobrze, że cały czas leżałam w łóżku, przykryta pod sam nos i nie było widać, jak bardzo trzęsą mi się nogi. Zdemaskowały by mnie jak nic. - Jak masz na imię? - Mimo wszystko próbowałam być miła i zaatakowałam pierwsza. - Nie mam imienia. Jeszcze. - Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili z widoczną niechęcią. Aha. Więc brak imienia to nie jest coś, czym ten ktoś lubi się chwalić. - To jak mam się do ciebie zwracać? Chwilę milczał zakłopotany. Milczał i milczał, zakłopotanie gęstniało w pokoju i w końcu zrobiło mi się go żal. - Może będę mówić do ciebie...Voice Over? - zaproponowałam, starając się nie szczękać zębami ze strachu. - Co takiego?! - Voice Over. Bo cię nie widać i gadasz z offu. - Nie wiem, o czym mówisz... nie ty tu nadajesz imiona, i nie ty decydujesz o moim istnieniu. Na szczęście... Ale zgoda. - Zgodził się nieoczekiwanie, chyba nawet dla siebie samego. - Tymczasem możesz się tak do mnie zwracać. Może będzie ci łatwiej. Ale pamiętaj: nie za często. Voice Over? - prawie zobaczyłam, jak kręci głową z niedowierzaniem. - To po jakiemu? - Po angielsku, ale pasuje do ciebie. Odetchnął głęboko, już jako świeżo ochrzczony Voice Over. Przez chwilę oswajał się z tym imieniem, jak z nowym ubraniem. - Czy chciałabyś mnie o coś zapytać? - powiał w moją stronę. - Kobiety mają pierwszeństwo. Chciałam. Cholera, jeszcze jak chciałam! - Jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego tu jestem?! Dlaczego akurat ja?!Dlaczego nikt mnie wcześniej nie uprzedził? - To trzy pytania. - Sprecyzował. - Dlaczego? Wiesz dobrze, że co roku o tej porze w twojej rodzinie zawsze ktoś umiera. Taki sezon... Więc nie powinno cię to tak dziwić. - Wyjaśnił rzeczowo. Co jednak wcale nie było takie oczywiste. A w każdym razie bardzo trudne do przyjęcia. - Jak to?! Owszem, to było dziwne, ale za każdym razem cała rodzina myślała, że to jednak przypadek! - Naprawę? - zainteresował się uprzejmie. - Za każdym razem? No, no! W takim razie musieliście bardzo przekonywać samych siebie... i chyba stosować jakieś afirmacje? I autosugestię? - Usłyszałam, jak wydmuchuje nos, chociaż, muszę przyznać, starał się robić to bardzo dyskretnie. - To nie przypadek... ta cholerna regularność, prawda? Zamierzona? - Oczywiście. My nie działamy bez planu. - My? Czyli kto? - Jednak, skoro to wasza, hmm... rodzinna tradycja, chyba powinnaś brać to pod uwagę... - Voice Over zręcznie skręcił w bok. - Jeżeli nawet, to nie spodziewałam się, że jeszcze się załapię! W końcu wzięliście już ciotkę Lucynę i wujka Henia... - Co do wujka... Nie było go w planach na ten rok. Mieliśmy go zahaczyć w dwutysięcznym siódmym... Ale na zarządzie zdecydowaliśmy się uwzględnić podanie Lucyny i pójść jej na rękę. Zawsze zwracała się do nas z prośbą, żeby mogła być druga, prawda? Tak. Tak było, ale skąd on to wiedział? - Mamy to na taśmie. - Odpowiedział na niezadane pytanie. - Tak, prawda... Zawsze chciała być druga. - Wiesz, jaki był wujek Henio - znów wydmuchał nos i włączył łagodną perswazję - nie całkiem samodzielny... właściwie zupełnie niesamodzielny. Nie poradziłby sobie ani z Lucyną, której już, sama widziałaś, niewiele zostało... ani ze sobą samym... - Więc co?! Zafundowaliście mu mały, skuteczny zawalik? - Można to i tak nazwać. Ale przyznasz, że rozwiązaliśmy ten problem najlepiej, jak było można. Dla Lucyny i dla was wszystkich. Czysto, higienicznie, od ręki... Może takie podejście do sprawy było dość okrutne i nieżyciowe, ale na pewno nie można było odmówić mu logiki. Ponieważ, kiedy ciotka zachorowała, cała rodzina zachodziła w głowę, co będzie, kiedy jej zabraknie, słusznie przeczuwając najgorsze. Co będzie z wujkiem, któremu trzeba było włączać telewizor zawsze, kiedy leciał „Klan”, „Jaka to melodia” oraz wszystkie brazyliana, bo inaczej odmawiał jedzenia, leczenia i zmiany skarpet? Jak się podzielić tymi obowiązkami? A tu proszę! Deus ex machina i po problemie... - A co u nich słychać? - Zaadaptowali się już - odpowiedział Voice Over - ale na początku nie było łatwo... musieli odbyć terapię dla Wyjątkowo Skonfliktowanych Par, żeby móc znowu ze sobą zamieszkać... - To nie daliście im osobnych pokoi?! - zakwaterować razem ciotkę Lucynę i wujka Henia, to jak zamknąć kota w budzie psa i potem wpuścić tego psa do budy. Głodnego. - Są przecież małżeństwem, cały czas... - wyjaśnił, jakby było to takie proste - ...sprawdziliśmy ich papiery. Naprawdę wszyscy ciężko pracujemy, żeby tutaj było im lepiej, niż tam. A jeżeli nie lepiej, to chociaż inaczej. Ciekawiej. Zresztą sama zobaczysz. Już niedługo. Wiesz co... - znowu siąknął nosem, najwyraźniej skończyły mu się chusteczki. - Ja to chyba mam uczulenie. - Uczulenie? Na co? - Na ciebie. Chyba wyszedł, bo już go nie słyszałam. 31. Śledztwo, prowadzone z użyciem wszystkich policyjnych armat dalekiego zasięgu, takich jak zdejmowanie i identyfikowanie odcisków, spisywanie protokołów, krzyżowe ognie pytań, konsultacje i konfrontacje wykazało, że żadna z osób, pracujących tamtego dnia w Agencji, nie jest winna. Ponadto stwierdzono, że tamtej nocy na terenie Agencji nie przebywała żadna obca osoba. Oprócz ochroniarza, oczywiście. Ale ochroniarz przysięgał, że nie widział mnie na oczy i, co ważniejsze, miał naprawdę mocne alibi. Potrafił opowiedzieć scena po scenie film z Seagalem „Na zabójczej ziemi”, który oglądał między pierwszą czterdzieści pięć a trzecią dwadzieścia, czyli mniej więcej w czasie mojej śmierci. Czas ten dość precyzyjnie określił doktor Kiełbik, lekarz medycyny sądowej, podczas mojego niedługiego, lecz pełnego wrażeń pobytu na Oczki. W tym klimatycznym miejscu doktor objaśniał i demonstrował grupie pół na pół - przerażonych i znudzonych studentów to, co wydobył ze mnie za pomocą różnych narzędzi, podczas gdy ja milczałam uprzejmie, pozwalając mu dotykać mojego wnętrza. A jeśli już wchodzimy głębiej...W śladowych ilościach treści pokarmowej również nie znaleziono niczego podejrzanego. Żadnych toksycznych substancji, leków ani czegokolwiek innego. A już na pewno nic w takim stężeniu, że mogłoby to spowodować niekontrolowane ruchy jelit, a co dopiero zgon. W tych miłych okolicznościach, delikatnie i uważnie badając organ za organem, doktor Kiełbik dopatrzył się pewnych nieprawidłowości w okolicach serca, czym też niezwłocznie podzielił się ze swoimi studentami. Nie wnikałam już, o co dokładnie chodziło, bo doktor Kiełbik, jak pepesza, zaczął wyrzucać z siebie różne łacińskie nazwy i szybko straciłam wątek. Zresztą nie mogłam się skupić, kiedy studenci pochylali się nade mną z niezdrową ciekawością, a jeden z nich palcem w gumowej rękawiczce dotknął nawet mojej żyły wrotnej. Z tego, co mówił lekarz wynikało, że przyczyną mojej śmierci było nagłe zatrzymanie akcji serca, czego absolutnie nie podważam, na skutek przemęczenia pracą, co podważam absolutnie! Nie mogłam jednak zaprotestować w żaden widoczny sposób, więc ten wyssany (pewnie z laboratoryjnej pipety) wniosek doktora Kiełbika pominęłam milczeniem. Które akurat w tym wypadku nie oznaczało zgody. Tak więc policja sama w końcu doszła do wniosku, że żaden z moich kolegów, którzy byli wtedy na miejscu, nie zawinił. To znaczy nie pomógł mi, że tak powiem, zejść. Z tych czy innych powodów. A co brali pod uwagę? Chorą ambicję, na przykład. No i kawę. To im od początku idealnie pasowało. Przez chwilę byli prawie pewni, że ktoś z innego teamu, który brał udział w przetargu, na przykład Cyjan albo Kajzer, próbował zrobić mi kuku podając o wiele za mocną kawę. Nie, nie, bez morderczych zamiarów! Żadnych takich! Kawa, według nich, miała mnie najwyżej zatrzymać na dłuższą chwilę... w toalecie, umożliwiając kolegom wgląd w moje projekty, a nie od razu powodować nagłe zatrzymanie pracy serca około godziny trzeciej dwunastego czerwca dwa tysiące drugiego roku. Ona mogła to zrobić niechcący, mimochodem. I trzeba przyznać, trochę byli rozczarowani, kiedy się okazało, że to jednak nie to... No bo przecież to ja zrobiłam sobie tę kawę! I nawet nie zdążyłam jej wypić... Tak czy siak, z braku jakichkolwiek dowodów mogących obciążyć osoby trzecie, moją śmierć uznano w końcu za wypadek przy pracy. Ale sprawa na tym się nie skończyła. Ona się wtedy dopiero zaczęła. Z jednej strony dobrze że tak się stało, a z drugiej nie. Dobrze, bo oczyszczono z zarzutów moich kolegów. I znów świecili jasnym światłem kreatywności, intelektu oraz koleżeńskich uczuć. I mogli spokojnie wrócić do pracy. Niedobrze, bo teraz całe to krzywdzące odium spadło na moją Agencję. Jako na instytucję. Instytucję totalnego przymusu i chorego wyzysku. Bezdusznego i bezwzględnego traktowania pracowników - jak później, z nieukrywaną przyjemnością, doniosła prasa. No bo ja przecież nie używam takich słów. Zresztą połowy nie rozumiem. A zresztą... jakiego przymusu? Ja na przykład uwielbiam przychodzić do mojej Agencji! Kocham to po prostu! A zwłaszcza w weekendy, bo wtedy jest trochę mniej ludzi i można spokojnie popracować. Prawdę mówiąc, każdy z moich kolegów mógł się znaleźć na moim miejscu. Czyli tu, gdzie teraz jestem. Każdy to wiedział i cieszył się, że tym razem nie na niego padło. Taka robota! Chcesz coś osiągnąć i nie być szarym pionkiem, to nie ma zmiłuj! Dlatego każdy zasuwa jak dziki osioł, natęża się i płodzi. Pomysły, pomysły. Główka pracuje! Na najwyższych obrotach. Nawet we śnie. Nawet na kacu. Owszem, to jest męczące, przyznaję, czasem nawet bardzo. Ale co to za uczucie zobaczyć potem swój film w tivi! Choćby nawet animowany. Choćby i o żarciu dla papug. Dlatego, moim zdaniem, na wszystko inne szkoda czasu. 30. Zmarłam na pewno nie w porę, za to dosyć efektownie. Znaleźli mnie koledzy, Cyjan i Herman, którzy pierwsi przyszli do Agencji. O ósmej. Podobno wcale nie byli zaskoczeni moim widokiem, bo, jak potem powiedzieli policji, często mi się to zdarzało. Że zostawałam do rana. Zdziwiło ich natomiast, że śpię. To, jak mówili, nie zdarzyło się nigdy wcześniej... Podobno siedziałam oparta czołem o monitor mojego komputera, z rękami na klawiaturze, a obok stał kubek pełen zimnej, szklistej kawy. Pomyśleli, że zdrzemnęłam się po całonocnym maratonie i postanowili mi nie przeszkadzać. Nie wpadli więc z wrzaskiem „ihaha!” i nadmuchiwaną owcą 1:1 do mojego pokoju jak co rano, tylko poszli od razu do siebie. Na paluszkach. Żebym mogła dalej spokojnie sobie siedzieć. Więc siedziałam. Do Agencji przychodziło coraz więcej osób. Accounci rozsiadali się na parterze, reszta szła na górę i schody, prowadzące na nasze piętro, skrzypiały i dudniły od pośpiesznego stukania. Stuk, stuk, stuk... ciszej, głośniej, ciszej, głośniej... w zależności od tego, kto akurat szedł, ile ważył i jak bardzo się spieszył. Prawie każdy, mijając mój pokój rzucał „cześć” w otwarte drzwi i biegł natychmiast do swoich zadań, nie czekając na odpowiedź. Dzwoniły pierwsze telefony, szeleściły papiery, piszczały włączane pośpiesznie komputery, ciurkała nalewana do kubków kawa... Każde miejsce, każdy pokój i kawałek korytarza szybko nabierał życia i praca w Agencji rozkręcała się na całego. I czas płynął jakby nigdy nic. Jak co dzień. Dopiero kiedy wściekły Szef z pianą na ustach wtargnął do mojego pokoju potrząsając wydrukami Gumy the Best a ja nie stanęłam na baczność, ba - w ogóle nie ruszyłam się z miejsca, zorientowali się, że coś jest nie tak. I nagle, nie wiadomo skąd, w moim pokoju znalazło się pół Agencji. Przyszła nawet pani Basia z księgowości dwa piętra niżej. Długo stali w milczeniu. Chyba bali się podejść i dotknąć mnie, ponieważ wszyscy od razu wiedzieli, co się stało. Staliby tak pewnie jeszcze dłużej, gdyby Szef nie trzasnął w końcu wydrukami o podłogę i wrzasnął, że on wszystko rozumie, ale z tego powodu prezentacji na pewno nie odwołamy. I niech to ktoś, do cholery, poprawi. I to już! Ja wiem, że to wszystko moja wina. Chyba już nigdy nie pozbędę się tego paskudnego uczucia, uciskającego żołądek i okolice dwunastnicy, że nie stanęłam na wysokości zadania. Nawet tutaj nie mogę przestać o tym myśleć. Na pewno za karę. Tylko że z mojej strony wszystko wyglądało trochę inaczej. Nie przyszłoby mi do głowy zostawiać niedokończony projekt, teraz ani nigdy. Naprawdę! Nie mam tego w zwyczaju. Nie pozwala mi na to mój etos pracy. A wtedy, przy Gumie, doskonale wiedziałam, o jaką stawkę gramy... Więc tym bardziej nie zamierzałam nigdzie wychodzić! Nigdy przenigdy! Ja po prostu zostałam uprowadzona. Pracowałam sobie tę cholerną dziesiątą dobę, już spokojnie, bez pośpiechu i nerwów. Storyboardy były opisane, makiety posklejane, booklety podziurkowane i ułożone w stosiki i wszystko zmierzało do szczęśliwego happy endu. Zetka sączyła jakąś muzyczkę i za każdym razem, kiedy podawali godzinę, dziwiłyśmy się z Edytą, jak ten czas leci. Wyżułyśmy już ze smaku wszystkie gumy i wypsikałyśmy dwa opakowania odświeżaczy do toalet mając nadzieję, że pani Wiesia nie zauważy jutro ich braku (policzone!). Jeden był sosnowy, drugi lawendowy. Otwarte na całą szerokość okno wpuszczało do pokoju nocny chłód a mimo to wszędzie unosił się jakiś dziwny zapach. Taki uporczywy, nie do wywietrzenia. Zapach był trochę zgniły, trochę metaliczny... Trochę jak zapach pleśni, a trochę nie. Trochę smutny - nie do pomylenia z żadnym innym. Trochę kojarzył się z duszoszczypatielnymi rosyjskimi dobranockami, z Kiwaczkiem i krokodylem Gieną. I może z muzyką Czajkowskiego. Tak, może trochę... Teraz tak myślę, bo wtedy zwyczajnie nam śmierdziało jakąś zgnilizną. A to był zapach śmiertelnego znużenia. Teraz to wiem. Więc kiedy do zrobienia zostały tylko kolory, po wpół do trzeciej powiedziałam Edycie, żeby już sobie poszła. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Miała podpuchnięte i zaczerwienione oczy. Nie wiedziałam, czy to ze zmęczenia, czy od rozmazanego tuszu do rzęs, który na jej dolnych powiekach odcisnął dwa wyraźne, czarne wachlarzyki. Tak, że Edyta wyglądała wtedy jak bardzo smutny klaun. Pogratulowałam sobie w duchu, że jakiś czas temu przestałam się malować. Właśnie dlatego. Przekonałam się, że każdy tusz, nawet ten najbardziej markowy i waterproof, wysiada już po dwudziestu czterech godzinach w Agencji. Czyli bardzo szybko. Ledwo patrząc na oczy i myląc się bez przerwy, Edyta za którymś razem wystukała numer taksówki i pięć minut później już jej nie było. A ja zamierzałam zrobić to, co zostało jeszcze do zrobienia. Ale wypadki potoczyły się same i w dodatku zupełnie innym torem, niż miały. Zaraz po wyjściu Edyty zrobiło mi się zimno, jakoś tak sennie i trochę strasznie. I chociaż radio gadało coś do siebie po cichutku, komputer mruczał profesjonalnie, a za oknem słychać było szum jakiegoś zapóźnionego auta, nie wiadomo czemu miałam wrażenie, że zostałam sama na całym świecie. Być może tak właśnie czuła się dziewczynka z zapałkami pod koniec bajki - pomyślałam - ale nie mogę skończyć jak ona, bo mam tu jeszcze co nieco do zrobienia. Postanowiłam więc strzelić sobie kawkę i rozprostować kości. Zejście z fotela zajęło mi całe cztery minuty i było dość bolesne, bo wszystko miałam potwornie zesztywniałe. Nic dziwnego - po tylu godzinach stukania w klawisze... Musiałam usiąść na podłodze z wyciągniętymi nogami i poczekać aż krew, płynąca w żyłach do teraz powykrzywianych i pozałamywanych pod dziwnymi kątami dotrze wreszcie do miejsc, w których nie była ze trzysta lat. Nie pierwszy i nie ostatni raz, pomyślałam, czując znajome i znienawidzone mrowienie w nogach. Na takie okazje mam przygotowany mały, autorski zestawik ćwiczeń. Na kark, kręgosłup i mięśnie rąk. Taki... emergency, który w podbramkowych sytuacjach zawsze się sprawdza. Może zadziałałby i tym razem, gdybym miała siłę na te wygibasy... A tak trochę tylko poruszałam palcami zastanawiając się, jak utrzymam w nich kubek z kawą. Wstałam z trudem i noga za nogą wyczłapałam z pokoju. Na korytarzu, zalanym jaskrawym do załzawienia światłem jarzeniówek, nie było nikogo. W ciemnej kuchni też. Zapaliłam lampkę i z szafki pod zlewem wyjęłam mój kubek z jamnikiem. Pomyślałam, że albo wszyscy już wyszli albo zaszyci w swoich pokojach po cichu robią ostatnie poprawki. Tylko na samym dole, w recepcji, cicho szumiał telewizor, dotrzymując towarzystwa zaspanemu ochroniarzowi. Po skasowaniu telefonów na 0-700 tylko to biedakowi zostało... Trochę trzęsły mi się ręce. Kawa leniwie sączyła się z termosu, wypełniając kuchnię ciepłym aromatem, ale nie trafiała do kubka jak należy, tylko robiła co chwila brunatne kleksy na wyszorowanym do białości blacie. Nie chciało mi się ich wycierać, więc na największej plamie postawiłam termos, a na reszcie rozłożyłam jakieś serwetki. Do tego, co udało mi się złapać do kubka chciałam dolać mleka pół na pół ale jedyne pudełko Świeżego, jakie stało na widoku było puste, a nie miałam siły szukać nowego. Zresztą, jak wiadomo, czarna kawa jest dużo bardziej skuteczna. I ożywia umysł raz dwa. Wychodząc z kuchni odruchowo zerknęłam w lusterko, wiszące przy drzwiach nad szafką z przyprawami. Niepotrzebnie, bo potknęłam się i oblałam kawą moją ukochaną firmową koszulkę z logiem Agencji. To, co zobaczyłam, przeraziło mnie. Oczy miałam jeszcze gorsze niż Edyta. Dużo gorsze. Zapuchnięte, załzawione, przekrwione. Bez rzęs. Powieki były nadmuchane do granic możliwości i nie chciały się ani zamknąć, ani szerzej otworzyć. Te nieruchome oczy patrzyły na mnie jakoś dziwnie, obco, z wyrzutem. Ja nie wiem, czyje to były oczy, ale na pewno nie moje. Miałam tylko nadzieję, że jakoś je przechytrzę, żeby mi nie wysiadły, zanim skończę tę prezentację. Potem najwyżej jakieś krople albo coś... Reszta twarzy była nie lepsza. Pasowała do oczu - też spuchnięta, cała w jakichś czerwonych plamach, na czole pionowa zmarszczka, jak wycięta dłutem. No ładnie, pomyślałam, później coś z tym zrobię. Z parującym kubkiem powolutku wyszłam z kuchni. Wdrapywałam się po schodach ostrożnie, krok po kroku, żeby tylko nie wylać tej resztki kawy. Pewnie dlatego dopiero w połowie drogi usłyszałam, że nie gra radio. Ale przecież mogła być chwilowa przerwa w dostawie prądu, pomyślałam. A może coś z nadajnikiem? Zdziwiłam się, kiedy weszłam w strugę jaskrawego światła, wylewającego się z mojego pokoju. Światła, którego na pewno nie zapalałam. W nocy zawsze pracuję przy lampce, bo łatwiej mi się wtedy skupić i oczy tak nie łzawią. No ale przecież, pomyślałam, potykając się o drewniane stopnie, mogłam zapalić odruchowo albo niechcący ramieniem. O tej porze wszystko jest możliwe, prawda? Ale najbardziej zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam jego. Siedział za moim biurkiem jakby nigdy nic i najwyraźniej czuł się jak u siebie. Trzymał nogi na stole i kiwał się miarowo na czarnym, obrotowym fotelu. Nie znałam go, na pewno nie był z Agencji. Zdziwiłam się i przestraszyłam, ale tylko trochę. Bo przecież, uświadomiłam sobie w ułamku sekundy - ochroniarz! Jest ochroniarz, więc mnie ochroni. W razie czego, bo ten za biurkiem nie wyglądał na agresora. Raczej na obserwatora. Patrzył uważnie, ale wcale nie na mnie, tylko na jeden z projektów dla Gumy, który akurat poprawiałam na komputerze. Był bardzo młody. Miał na sobie długi, czarny, skórzany płaszcz i sznurowane buty do kolan. I cały wyglądał trochę tak, jakby wyskoczył z „Matrixa”. Postawiłam kubek z kawą na moim biurku, tuż przy jego dłoni z polakierowanymi na perłowo paznokciami, ale nie zareagował. - Przepraszam - odezwałam się uprzejmie, bo na wszelki wypadek wolałam być miła. Mógł to być przecież znajomy Szefa, albo ktoś taki. - To moje miejsce. Ja tu pracuję - dodałam z naciskiem widząc, że on na to nic. Dalej kiwał się na fotelu. - Przepraszam - powtórzyłam głośniej - to moje miejsce. Proszę bardzo - pokazałam mu telefon, gdzie na wyświetlaczu było napisane jak wół: Ksenia. - A więc to ty jesteś Ksenia, najbardziej pracowity art director w tej agencji? - odezwał się w końcu. Miał nawet miły głos. Taak. Niby zwykłe stwierdzenie faktu, a od razu zrobiło się jakoś tak... sympatycznie. - Tak, to ja - potwierdziłam z zadowoleniem zastanawiając się, skąd mnie zna. Może widział w Tivi ostatnią reklamę z żarciem dla papug albo kampanię dla Mademoiselle? Albo billboardy z Klejem na Mur? A może to jakiś aktor, z którym nagrywałam kiedyś radiówkę? No bo ten głos... Ale nie, chyba nie. Nagle zakłuło mnie straszliwe podejrzenie. Freelancer! Wynajęty przez Cyjana albo Kajzera. Zakradł się tu, żeby podejrzeć moje pomysły i wykorzystać co fajniejsze kawałki w swojej prezentacji! Dlatego taki miły i stąd mnie zna. - Jesteś freelancerem? - Wreszcie na mnie spojrzał. Miał intensywnie niebieskie oczy o tak nieziemsko łagodnym spojrzeniu, że trochę się uspokoiłam. Ktoś, kto ma takie oczy, nie może przecież mieć złych zamiarów. - Co takiego? - zdjął nogi ze stołu. - No... pomagasz komuś przy Gumie the Best? Cyjan cię wynajął? Tylko uniósł brew. - Kajzer? - Jaki Kajzer? - To przepraszam cię bardzo, nie chcę być niemiła, ale w takim razie... co tu robisz? Jest trochę późno. Prawda? Nie odpowiedział. Patrzył na mnie a ja na niego i nagle, nie wiedzieć czemu, wydał mi się całkiem przystojny. Aż na moment pożałowałam, że wyglądam chwilowo jak jakaś zmora. - Sorry, ale nie mam za wiele czasu... - przerwałam w końcu to miłe tetatet. - Zgadza się - przytaknął. - To może usiądź sobie przy tamtym biurku - pokazałam mu biurko Edyty - jest wolne. Koleżanka już poszła. - Wiem - uśmiechnął się pod nosem, wstając - Widziałem, jak wsiadała do taksówki. Potknęła się przy furtce i przewróciła na maskę. Chyba była trochę zmęczona? Podszedł do biurka Edyty i wziął do ręki jej zdjęcie w stroju anioła, zrobione na zeszłorocznej imprezie gwiazdkowej - Mężatka? Nie spotkał jej? Musieli chyba minąć się w drzwiach. Ciekawe, jak tu wszedł... Ochroniarz go wpuścił? Tak po prostu? Już byłam na swoim miejscu. Biurko w porządku, papiery okej. Niczego nie ruszył. - Jak tu wszedłeś? Ochroniarz cię wpuścił? Tak po prostu? - Słuchaj - odwinął mankiet płaszcza i rzucił okiem na zegarek - Musimy już iść. - W porządku, idź. Miło było cię poznać. I bardzo dobrze. Też zerknęłam na zegarek i policzyłam, że na rozmowie z tym gościem straciłam trzy do pięciu minut. W tym czasie zdążyłabym zmienić kolory na dwóch billboardach. Albo na jednym i go wydrukować. - Naprawdę musimy iść. - Co znaczy musimy? Ja muszę zostać. Ja tu pracuję. - Nie. Pójdziemy razem. Zabieram cię ze sobą. - powiedział głośniej jakby nie słuchał, co do niego mówię. Ale tak właśnie powiedział i nagle wszystko stało się jasne. To nie żaden freelancer, ani podkradacz pomysłów, ani niczyj zapóźniony znajomy. Poniosła mnie trochę fantazja! To zwykły wariat. Wszedł, zamordował ochroniarza, wypuścił Edytę, bo przyjechał po nią taksówkarz i przyszedł do mojego pokoju - grało radio i pewnie spodziewał się, że kogoś tu zastanie! No i zastał. Proste, logiczne - samo życie. A teraz kolej na mnie. To ja mam być jego następną ofiarą. Dlatego tak uważnie mi się przygląda. Pewnie szuka odpowiedniego miejsca na szyi albo w pobliżu. Ciekawe, jakie ma narzędzie pracy. Nóż? Dłuto? A może to dusiciel? Za nic nie chciałam mu pokazać, że się boję i dlatego tym bardziej byłam zła na moje ręce, że tak okropnie, tak bez opamiętania się trzęsą. Nie panowałam nad nimi, zupełnie jakby żyły własnym życiem. Drżały mi również łydki, ale tak sprytnie ułożyłam je pod biurkiem, że na pewno nie zauważył. Nagle poczułam na twarzy piekące strużki. Łzy leciały same, chociaż tylko ja wiem, jak bardzo nie chciałam płakać. Ale wbrew mojej woli cienkie, mokre nitki spod powiek łączyły się na policzkach w prawdziwe strumienie a nawet rzeki, żeby w końcu skoczyć na złamanie karku ciężkimi, pojedynczymi kroplami. Płynęły i płynęły a ja przestraszyłam się, że w końcu napłaczę całe morze jak Alicja i zamoczę nasze booklety. Co było przecież nie do pomyślenia, bo musiałabym drukować wszystko jeszcze raz. Ale nie mogłam przestać. Odwróciłam się, bo nie chciałam, żeby na to patrzył. A on nawet nie zaproponował mi chusteczki do nosa. - Chodźmy już. Najwyższy czas. - powiedział wstając. - Wiesz co, zadzwonię jeszcze do Edyty, zapytam... bo muszę... - Nie. Już nie dzwoń. - Powiedział powoli i łagodnie, jak przemawiają wykwalifikowani mordercy z bogatym życiowym doświadczeniem. Wyjął mi słuchawkę z ręki i odłożył na swoje miejsce. Według wszelkich reguł sztuki zbrodniczej powinien teraz poprzecinać kable telefoniczne albo przynajmniej wyrwać gniazdko, ale nie zrobił tego. Nie wiem, jak to się stało, ale wyszłam z nim z pokoju. Zostawiłam wszystko, jak leżało i wyszłam. Tak po prostu. Może mnie zahipnotyzował? Nie wiem, nie wiem... Na schodach przepuścił mnie pierwszą, jak dobrze wychowany facet. Pomyślałam, że może zamierza zaatakować mnie od tyłu ciężkim przedmiotem, ale nie. Przeszliśmy obok jak najbardziej żywego ochroniarza, który patrzył na nas i nie widział i wyszliśmy przez drzwi, nie otwierając ich. Ktoś mógłby mi zarzucić, że zrobiłam to dobrowolnie - wyszłam z pokoju, opuściłam swoje stanowisko pracy, zostawiłam niedokończony projekt... Nikt mnie przecież do niczego nie zmuszał, nie trzymał na muszce ani na widelcu. Może i tak... Ale ten, kto to przeżył wie, że w takim momencie zawodzi wolna wola i nie ma się specjalnie wyboru... Tak to się jakoś dzieje. Trudno mi to inaczej wytłumaczyć. Zresztą każdy będzie miał okazję przekonać się osobiście. W takiej chwili można tylko podać rękę temu, kto po ciebie przyszedł i wyjść z nim przez zamknięte drzwi. - Kim jesteś? - zapytałam go, kiedy szliśmy po mokrej od rosy trawie w inną stronę, niż zwykle. Ręce już mi się nie trzęsły, łzy obeschły i czułam się całkiem dobrze. Nie było mi też zimno, chociaż miałam na sobie tylko cienki t-shirt i dżinsy. - Aniołem Stróżem - zażartował. - Dobry żart. - Moim? - Nie. Zastępczym. 29. Śniadanie wjechało. Samo. Jasne, przecież mają braki kadrowe. Szklany stolik na kółkach, a na nim mnóstwo różnych rzeczy. Dobrych. Takich, jakie lubię na śniadanie. A raczej, jakie lubiłabym, gdybym je jadała. Francuskie rogaliki, dżemik. Ładnie pachnie, jak brzoskwiniowy. Kilka plasterków żółtego sera z wielkimi dziurami. Jakieś pastylki... witaminki? Nie biorę. Miodek! Kawa w termosie. I mleko. Mmmm... dobre! Normalnie na śniadanie nigdy nie miałam czasu, bo zawsze rano spieszyłam się do pracy. A w Agencji to już naprawdę nie było czasu na jedzenie. Co ja mówię, nie było czasu nawet na siku. Pycha. Pycha. Zwłaszcza kawa z mleczkiem. Dawno nie piłam. Ciekawe, co to za mleko... Pół roku temu robiłam całą kampanię dla Świeżego, ATL i BTL. Radiówka i dwie trzydziestki do telewizji. Było bardzo fajnie, chociaż chwilami trochę ciężko. Klient cały czas kręcił nosem i ciągle musiałyśmy rysować z Edytą nowe storyboardy. Ze trzy dni non stop. Żeby jeszcze bardziej podkreślić walory smakowe. I jeszcze bardziej. A ponieważ nasze USP opierało się na smaku, smak miał być na maksa! ŚWIEŻY kurwa SMAK!!! A do tego jeszcze branding jak należy. No bo to oczywiście było Najlepsze Mleko na Świecie, hahaha. Rozumiem, że dla każdego brand managera jego produkt jest pępkiem świata, ale bez przesady. Za to, kiedy testowaliśmy różne mleka różnych marek, okazało się, że wszystkie smakują tak samo. „Nie widzę żadnej różnicy”! To chyba wtedy, na planie, ostatni raz piłam mleko. Karoshi. Karoszi?! Karośi?!! Okej, w Japonii to ja rozumiem. Oszołomy. Tradycyjnie nie jeżdżą na urlop i z podejrzaną ochotą popełniają samobójstwa. To jest nawet dobrze widziane, jak honorowe wyjście z sytuacji. Podobno Japończycy są tak obciążeni od samego urodzenia wymaganiami, jakie stawia im rodzina, szkoła, firma i cały kosmos, nie mówiąc już o przymusie miniaturyzowania wszystkiego, co się rusza, że czasami po prostu nie mają innego wyjścia i nawet wolą odebrać sobie życie. Niż na przykład stracić twarz. Zwłaszcza kobiety, które w pracy dyskryminuje się tradycyjnie i z uśmiechem, seksualnie molestując i traktując usługowo. Oraz z góry. Mają one na przykład obowiązek sprzątać biurka swoich kolegów z pracy i robić im kawę! Ciekawe, czy tylko kawę... Prawdę mówiąc, ja też dawno nie byłam na urlopie. Zaraz zaraz... cztery lata w Agencji... No nie byłam, faktycznie. Tak jakoś zleciało. Parę razy się przymierzałam, ale nie wyszło. Raz to miałam już nawet wykupioną wycieczkę na Cypr, ale akurat wyniknęła ta sprawa z żarciem dla papug. Trzeba było zrobić szybkie poprawki do filmu. Na cito. Musiałam i już! Ale nie, nikt mnie nie zmuszał, tego nie mogę powiedzieć. Szef nawet namawiał mnie, żebym jechała, tym bardziej, że miałam już wszystko opłacone. Ale jak mogłam pojechać?!! Przecież tu chodziło o mój projekt! Gdybym pojechała, tamte poprawki zrobiłby ktoś inny. I projekt nie byłby już tak całkiem mój. No i raczej nie mogłabym włożyć go sobie do portfolio. Mogłabym to sobie najwyżej wsadzić wd.. A na to przecież nie mogłam sobie pozwolić. Swoją drogą ciekawe, gdzie teraz jest moje portfolio. Wracając do karoshi, o które teraz toczy się walka - ja osobiście nie sądzę, żeby to przeszło. Z odszkodowaniem dla rodziny, publicznymi przeprosinami i w ogóle. W ogóle nie mam do tego przekonania. I czułabym się bardzo źle, gdyby moja Agencja musiała przeprosić moją rodzinę. Przy ludziach. Bo właściwie niby za co? A taki gest to jak publiczne przyznanie się do winy. Więc nie. Nie i nie! Ja się na to nie zgadzam. Już i tak dosyć się nacierpiałam z powodu upokorzeń, jakie przeze mnie musiał znosić mój Szef! A i teraz cały czas zżerają mnie wyrzuty sumienia. Ale przecież to wszystko mnie osobiście dotyczy. Niestety. Bo to ja podobno „zapracowałam się na śmierć”. I spełniłam wszystkie warunki, jakich wymaga prawo, przynajmniej japońskie, żeby zakwalifikować to jako karoshi. To, czyli moje efektowne i niekoleżeńskie zejście. Przed śmiercią pracowałam bez przerwy po 16 godzin dziennie przez siedem dni. Prawdę mówiąc, ten maraton trwał dziesięć dni, ale żeby załapać się na karoshi, podobno wystarczy siedem. Nie pamiętam też, żebym wtedy coś jadła... nie miałam do tego głowy. Szkoda mi było czasu, zresztą nie czułam głodu. Chociaż nie - jadłam! Jasne, że tak! Zjadłam dwie chińskie zupki na sucho. Krewetkowe. Nawet dobre, chociaż trochę przeterminowane. Niewiele, tylko parę miesięcy. Ale taka zupka jest przecież wysuszona na wiór, więc nie psuje się jak inne produkty, prawda? Poza tym na opakowaniu jest napisane: best before... czyli później też można zjeść, może już nie best, ale good... Pamiętam, jak zabawnie trzeszczał mi w zębach sprasowany makaron. Postanowiłam wtedy częściej tak jeść, nie tracąc ośmiu minut na gotowanie wody, zalewanie i czekanie, aż wystygnie. Tak jest szybciej i wygodniej a smakuje w sumie tak samo. No i rzeczywiście - od dawna nie miałam urlopu, jak większość ofiar karoshi... Ale przecież, umówmy się - nikt mi nie zabraniał. Nawet u nas, w Agencji, czasami jeździ się na urlopy. Przeważnie raz na dwa, trzy lata. Czyli można wytrzymać. Trzeba tylko wcześniej zakończyć swoje projekty i znaleźć sobie zastępstwo na ten czas. Proste. Nawet bardzo. Tylko, że... jest też druga strona medalu. Coś, o czym się głośno nie mówi, ale właściwie tylko to bierze się pod uwagę, kiedy się planuje wyjazd. Istnieje mianowicie poważne zagrożenie, że klienci, których zostawia się w dobrych rękach zastępcy, już w nich zostaną. Dzieje się tak dosyć często, a ostatnio to już właściwie norma. I po powrocie z wakacji można bardzo się zdziwić. I nie mieć już dla kogo pracować. Dlatego trzeba bardzo uważać. A najlepiej - nie ryzykować. I nie wyjeżdżać. Ale przecież gdybym naprawdę chciała wziąć urlop, tobym go wzięła! A nie wzięłam. Widocznie nie czułam takiej potrzeby, ani duchowej, ani fizycznej. Gdyby moje ciało koniecznie chciało odpocząć czy gdzieś wyjechać, to dałoby mi chyba jakiś znak, prawda? A nie dało. Może nie miało czasu? Podobno teraz będzie proces. Zrozpaczona rodzina domaga się satysfakcji - tak piszą w gazetach. Zrozpaczona rodzina. Dawno jej nie widziałam, bo ostatnio naprawdę nie miałam czasu, ale wierzę na słowo. Że jest zrozpaczona. Mam jednak nadzieję, że nie dojdzie do tego. Bo bardzo bym nie chciała tego procesu. Jakby nie mieli już dość problemów z mojego powodu. A za pół roku przecież nowe Kreatury! Jeszcze ta cała sprawa mogłaby nam zaszkodzić. I od razu jako Agencja spadlibyśmy w rankingach kilka oczek... A tego bym nie przeżyła! Gdyby to ode mnie zależało, natychmiast ucięłabym łeb całej sprawie. W końcu nic się takiego nie stało. U Japończyków to już żadna nowość. Co roku schodzi na to z dziesięć tysięcy osób... Sporo. No, ale oni mają świra na punkcie pracy. 28. Napisały o tym wszystkie gazety. Wszystkie naraz, jakby wszystkie inne wydarzenia z kraju i ze świata nagle zatrzymały się w stopklatce. Wyborcza, Życie i Wprost, czyli te najbardziej opiniotwórcze. Newsweek, Polityka i kolorowe gazety dla kobiet. Gazetki, rozdawane w metrze i takie, które bierze się ze sklepów spożywczych. Artykuły o mojej Agencji i o tym, jak to Maczała Paluchy, i W Czym, wyskakiwały jak grzyby po deszczu. Niektóre z nich twierdziły wprost, że jest winna, inne tylko sugerowały - tak, żeby nie można było złapać za słowo, ale i tak, żeby nie było najmniejszych wątpliwości. Ludzie kupowali te gazety jak świeże bułeczki, ale rekordy popularności bił lipcowy numer jakiegoś pisemka o komputerach z dołączoną na CD grą „Rats racers” gratis. I nijak nie można było wygrać, tak była sprytnie zaprogramowana. No i miało się do dyspozycji tylko jedno życie. Słabo, teraz w standardzie dają trzy do pięciu... Słabo, ale i tak cały nakład, mimo zerowej reklamy, rozszedł się błyskawicznie - już w drugim tygodniu lipca nie było po nim śladu i zaraz trzeba było robić dodruki. Jednak w generowaniu sensacji na całego poszedł Express. Wywiesił tabloidy z wielkim tytułem „Śmierć na stanowisku pracy” i moim zdjęciem na każdym kiosku Ruchu w całej Polsce, robiąc mi tym samym niezły PR. Gratis. Ale moim zdaniem poszli na łatwiznę. Mogli przecież wymyślić bardziej copywriterski tytuł. Z jakąś przekrętką. Na przykład „Zapracowała sobie na śmierć”. Albo: „Śmiertelne zmęczenie”. Tym bardziej, że dziennikarze najbardziej na tym skorzystali - najkrótszy z artykułów miał półtorej strony a nazwiska autorów zaczęły być rozpoznawane i kojarzone z tak pożądaną w tym środowisku umiejętnością błyskawicznego reagowania na wszystko, co da się dobrze sprzedać. I właśnie dlatego na ich miejscu bardziej bym się postarała. Zastanawiam się tylko, dlaczego wszędzie dawali to samo zdjęcie? Kolorowe, 9x13 cm, i stare - sprzed dobrych paru lat, chyba z jakiegoś studenckiego pleneru. W Kazimierzu czy gdzieś... Nie wierzę, że nie mogli zdobyć aktualnego, na przykład z... no nie wiem, może z legitymacji ubezpieczeniowej. Ale nie byłam przecież ubezpieczona... No to z dowodu osobistego. Nie, nie narzekam - wyszłam bardzo dobrze, uśmiechnięta od ucha do ucha a moje oczy, uchwycone w okamgnieniu na rozpędzonej karuzeli, miały wyraz dzikiego szczęścia. Już nie pamiętam, co to było za miejsce... ale widać po mnie, że było tam bardzo wesoło. Jestem pewna, że dziennikarze zrobili to specjalnie. Chcieli wzbudzić w ludziach współczucie dla szczęśliwej, uśmiechniętej dziewczyny, którą zabiła praca ponad siły... Niezła kreacja świadomego przekazu emocjonalnego! Zupełnie jak w Kopciuszku albo innym Grimmie. A po co? Po to, żeby zwiększyć sprzedaż gazet i podnieść świadomość marki, czyli własnego nazwiska. I na co komu to wszystko? To tanie granie na uczuciach i podawanie niesprawdzonych informacji? I wmawianie ludziom, że nie ma czego zazdrościć różnym art directorom, copywriterom i tym podobnym? I to jeszcze na moim przykładzie! Że niby, zupełnie jak w reklamówce, nic nie jest takie, jak się wydaje. Że tacy jak ja w pracy spędzają całe życie, zasuwając po 60 godzin na dobę na maksymalnych obrotach? A tej kasy, którą podobno zarabiają, i tak nie ma kiedy wydać... bo jak się zatrzymają na jedną chwilę, to - myk! I już ich ktoś przegonił. Zaraz, co tam było... „Rozmarzyłeś się na chwilę? Wypadasz z gry!” I że, ale to już kompletna bzdura i naprawdę nie wiem, czy warto to przytaczać, bilans w końcu wychodzi na zero. Albo na minus. I w pracy, i w życiu. Bez komentarza. No po prostu - bez komentarza. Praca w mojej Agencji wcale tak nie wygląda. To jakaś bzdura! Podła manipulacja i totalny nieobiektywizm! A jeżeli już... jeżeli nawet, to wyjątkowo! Naprawdę bardzo rzadko. I z pewnością są ku temu powody. To po prostu taka praca. A poza bardzo podobną treścią i niezwykle zbieżnymi wnioskami, wszystkie te artykuły były ilustrowane na jedno kopyto. Nie dość, że wszędzie natykałam się na to samo zdjęcie, to jeszcze te do znudzenia, prawie identyczne rysunki: albo jakieś różnokolorowe ciastka z powycinanymi różnej wielkości trójkątami albo rządki dłuższych i krótszych kolumn, które wyglądały jak wysadzana wieżowcami ulica. To albo to, na zmianę. Podobno miały na celu „zobrazowanie skali zagrożenia” - kiedy i kogo może tafić w pracy nagły szlag. W liczbach i procentach. Możliwe... W naukach ścisłych nigdy nie błyszczałam intelektem. Zaraz po prasie ruszyła telewizja. Gospodarze różnych programów pytali telewidzów, czy musiało do tego dojść, patrząc zatroskanym wzrokiem prosto w ekran, podczas gdy oglądalność rosła w postępie geometrycznym. Niektórzy z nich, nie mogąc doczekać się żadnej reakcji, odpowiadali sobie sami mówiąc to, co chcieliby usłyszeć. I tak dalej. Panele, opinie, listy, dyskusje, tokszoły... Rozmaici psychologowie, socjologowie i psychoterapeuci uznali za swój obowiązek zabrać głos na forum. Byli przecież specjalistami od funkcjonowania ludzkiej duszy, znali ją na wylot i doskonale potrafili wskazać oraz zdiagnozować objawy, świadczące o jej wadliwym działaniu. Powoływali się na różne teorie - stare, sprawdzone, o klinicznie potwierdzonej skuteczności oraz nowe, stworzone przez siebie i swoich kolegów po fachu na tę właśnie okoliczność. Telewizyjne infolinie pękały w szwach, przyjmując telefony „za” i „przeciw” w takiej ilości, że w końcu nikt już nie mógł się połapać, za czym jest i przeciw czemu. Jacyś ludzie krzyczeli w słuchawkę, że zanik wartości, że do czego nas to doprowadzi i takie tam. Do niczego to w końcu nie doprowadziło, bo problem, moim zdaniem, był sztucznie rozdmuchany. I tak w końcu wyszło na moje. O, i jeszcze coś. Taki jeden badacz kultury masowej, nie pamiętam jego nazwiska, ten co pisze we „Wprost”, czy też w „Polityce”, rzucił się na moją Agencję z zębami, jak jakiś nieszczepiony bullterier. Napisał krwiożerczy artykuł o tragicznych skutkach „wyścigu szczurów”, powołując się na mój nieszczęsny przypadek. Znowu zrobiło mi się bardzo głupio. I wstyd, że tak naszkodziłam mojej Agencji. Ale o co mu chodziło? Nie jestem przecież żadnym szczurem i z nikim się nie ścigałam! W Agencji miałam tyle pracy, że nawet nie myślałam o uprawianiu sportu... bo sportem nie można chyba nazwać biegu do drukarki na drugim końcu korytarza? A z kolei gospodarz talk show „Mówmy otwarcie”, ten z wąsami, którego do tej pory uważałam za inteligentnego gościa, zaprosił do studia mojego Szefa i przez czterdzieści minut puszczał w jego stronę niskie piłki. Podpuszczanie. To taka technika grania nie fair, ulubiona przez handlowców i akwizytorów, bardzo skuteczna. Tak więc facet zwabił najpierw mojego Szefa do studia pod pretekstem rozmowy o fantastycznych możliwościach zrobienia kariery w reklamie, a potem... wrrr! Rzucił się na niego, kiedy Szef nie miał wyjścia - był już na wizji i mógł co najwyżej wyjść na idiotę. Faceta z wąsami wspierała silna drużyna fachowców od penetracji duszy - psycholog, socjolog, psychiatra, nawet dwóch prawników... i wszyscy na jednego! Zarzucali mojemu Szefowi różne rzeczy. Na przykład „karygodny brak troski o pracowników”. Sorry! Ale to chyba za ciężki kaliber na kogoś, kto akurat w tym momencie nie wie, ile osób dla niego pracuje i nie zna ich imion... A przecież Szef wyraźnie powiedział, że ma zapisane, jak się nazywają jego ludzie i jakich mają klientów! I że ma za dużo na głowie, żeby pamiętać takie rzeczy... Tak naprawdę powiedział „bzdety” ale jestem pewna, że się przejęzyczył, czasem mu się to zdarza. Nie wiem, dlaczego pani psycholog uznała, że mój Szef jest „zorientowany na wyniki, a nie na ludzi”! I to tylko dlatego, że swoich podwładnych mógł zidentyfikować jedynie po markach, jakie obsługiwali. Prokocim, Niecola, Tele Fonia... O mnie mówił „Papagaj”. To nazwa żarcia dla papug, mojego głównego klienta. No proszę... nawet nie wiedziałam, że dla mojego Szefa jestem Papagaj... A ja przecież wiem, ile nasz Szef ma lat, że najbardziej lubi pizzę hawajską i kurczaka w cieście i że w dzieciństwie chorował na świnkę. I że pewnie dlatego nie ma dzieci... Zrobiło mi się trochę przykro. Ale zaraz pomyślałam sobie, że przecież w pracy z żarciem dla papug mam duże osiągnięcia a „Papagaj” to na pewno taki kreatywny sposób wyróżnienia i dowód uznania Szefa dla mojej pracy. Jeden z prawników, ten starszy, z czerwonymi policzkami, powołując się na różne paragrafy i potrząsając kodeksem pracy wypominał Szefowi, że każe nam pracować po kilkanaście godzin dziennie. Co podobno jest rażącym prawa pracy. Ha! Od razu było widać, że ten pan nie ma pojęcia o działaniu agencji reklamowej. Tu nie ma godzin od - do, proszę pana. Tu jest praca do skutku! Do zaskakującego, zachwycającego, zapierającego dech w piersiach finału. Przecież umysł nie liczy godzin i nie wyłącza się punkt siedemnasta. Ani siedemnasta trzydzieści... Poza tym wiadomo nie od dziś, że najlepsze pomysły przychodzą po godzinach. I że najbardziej błyskotliwe iluminacje zdarzają się najczęściej w późnych godzinach nocnych! Albo wczesnych rannych...Tak właśnie powiedział mój Szef. I miał świętą rację! Nikt przecież nikogo nie zmusza. Nie chcesz - nie pracuj. Wolna droga! A dlaczego, spytał prawnik, nie płaci pan swoim pracownikom za nadgodziny... Biedny Szef! Chociaż muszę przyznać, że bronił się jak lew. Ja na jego miejscu też na pewno bym wszystkiemu zaprzeczała i tak jak on, w ogóle nie poczuwała się do winy. Może nawet tak samo próbowałabym zrzucić całą winę na tę idiotkę, Papagaj, której zwyczajnie zabrakło kultury. Jeżeli już zamierzała umrzeć, mogła to zrobić gdzie indziej, nie w Agencji, prawda? A przede wszystkim - dopiero po skończeniu swojej pracy. Jak to się u nas mówi - najpierw backup, potem rozrywka. Biedny Szef! Bardzo mi go było szkoda i gdybym tylko mogła, kazałabym im wszystkim natychmiast się od niego odczepić. Ale nic nie mogłam zrobić. Ani trafić piorunem w nadajnik, ani spowodować najmniejszej awarii, żeby na ekranie pojawiła się plansza „przepraszamy za usterki”... Cierpiałam więc tym bardziej. Mogę powiedzieć, że umierałam ze wstydu. Bo nie dość, że mój Szef przeze mnie przegrał taki ważny przetarg, to jeszcze został publicznie napiętnowany jako wyzyskiwacz pełnych dobrej woli Janków Muzykantów. I wszystko to w mojej, że tak powiem, duchowej obecności. A, i jeszcze coś - jakiś satyryk rzucił pomysł, żeby zrobić takie reality show, coś w rodzaju „Big brothera” - zainstalować ukryte kamery w naszej Agencji i puszczać codziennie w telewizji po godzinie. I zawsze będzie co oglądać, bo w Agencji ciągle coś się dzieje - ktoś albo pracuje, albo umiera. Bardzo śmieszne. 27. - Fajną masz koszulkę - rzucił w moją stronę, kiedy szliśmy nieśpiesznie przez Pola Mokotowskie - firmowa? - No! Wszyscy takie mamy. Cisza aż kłuła w uszy. Żadnego wiatru, żadnego szmeru liści. Żadnych samochodów. Nawet ptaki nie śpiewały. Pewnie i na to było za wcześnie. Nie słyszałam też kroków - ani swoich, ani jego... rosa przyjemnie chłodziła stopy... Tylko dlaczego wyszłam bez butów? - Od dawna? - Co od dawna? - Od dawna masz tę koszulkę? Co on z tą koszulką? Chce być miły i na siłę podtrzymuje rozmowę, ale po co? Tylko psuje nastrój. A przecież taka cisza, jak teraz, prawie nigdy się nie zdarza... Więc powinna być pod ochroną, jak wymierający miś panda. - Trzy lata temu. - Trzy lata? To chyba rzadko ją nosisz. - Dlaczego? - Bo wygląda jak nowa. - Nie, bardzo często! Właściwie codziennie... - To musisz bardzo o nią dbać? Zaśmiałam się. Jednak co facet, to facet. - Wiesz co? Gdybym miała tylko jedną taką koszulkę i ciągle ją nosiła, to ona na pewno by tak nie wyglądała! Mimo tych cudownych środków piorących, które reklamujemy... - Tak? - był nieco zdezorientowany. Chyba mi nie uwierzył. Pewnie wierzył w reklamy, jak to facet. - Tak. Dlatego mam ich kilka. - Ile? - No ile, powiesz mi? - A nie będziesz się śmiał? - Nie. - Trzydzieści. - Żartujesz! Dostałaś trzydzieści firmowych koszulek?! - Nie dostałam. Zrobiłam. Na własny koszt... No jasne. Za grosz wyczucia! Jak to facet. Niepotrzebnie mu powiedziałam. - Miałeś się nie śmiać! - No bo po co ci aż tyle? Dwie na zmianę nie wystarczą? - Nie. Bo teraz mam codziennie świeżą koszulkę do pracy. Na każdy dzień roboczy. Raz na miesiąc nastawiam pranie... i już! - Dni roboczych jest w miesiącu średnio dwadzieścia pięć... - No tak, ale w weekend nie założę tej z poprzedniego dnia... - A inni? Też są niewolnikami sitodruku? - Nie... oprócz mnie nikt tego nie nosi. Nie wiem, dlaczego, przecież to nasza firmowa koszulka... Kiedy mam ją na sobie, jestem dumna jak paw! - Z czego? - Z siebie. Bo muszę mieć niezłe IQ, skoro pracuję w takiej Agencji! - A jakie jest to twoje IQ? Bezczelny. - Za krótko się znamy, żebyś mnie pytał o takie rzeczy. Co do ciuchów w ogóle - to osobny temat. A właściwie jego brak. Bo kiedy ktoś pracuje w Agencji, to zwyczajnie nie ma czasu na takie rzeczy. Ani głowy. Ja sama nigdy nie wiem, co jest akurat modne i co koniecznie trzeba mieć, żeby zaistnieć w tym sezonie. Towarzysko zaistnieć, rzecz jasna. Z braku czasu mam to w głębokim poważaniu i w efekcie towarzysko nie istnieję. Ale to akurat ma swoje dobre strony - czasu, który mogę wykorzystać na pracę nie tracę na głupoty. Oszczędzam całe godziny a może nawet dni na dojazdach, imprezach i leczeniu kaca. Gdyby nie było mi szkoda czasu na obliczenie, ile czasu w ten sposób zaoszczędzam, wiedziałabym dokładnie, ile. A poza tym, kiedy już się człowiek zorientuje, że minęła jakaś pora roku, albo i dwie i że naprawdę przydałaby się zimowa kurtka albo sandały, zaczynają się posezonowe wyprzedaże. Wszystko można wtedy kupić za pół ceny i jest akurat na przyszły rok. Zawsze tak robię: czapka i szalik w kwietniu, bikini w październiku, w grudniu wielkanocne stroiki. Długo nie mógł zrozumieć tego mechanizmu, więc wytłumaczyłam mu z grubsza, na czym polega marketing produktów i co to jest promocja. Powiedziałam mu też o hierarchii potrzeb według Masłowa, ale to chyba nie rozjaśniło mu w głowie, bo potakiwał bez przekonania i szybko zmienił temat. Podejrzewam, że tylko udawał naiwniaka. Nie wierzę, że nigdy nie korzystał z wyprzedaży. A wracając do tematu - firmową koszulkę noszę codziennie i to z dumą, bo mam z czego być dumna. Moja Agencja jest najlepsza na rynku. Przoduje w branży reklamowej i jest pierwsza we wszystkich możliwych rankingach. Jesteśmy najlepsi, jeżeli idzie o przestrzeganie etyki zawodowej, profesjonalizm pracowników i kreatywność. I wszyscy bardzo cenią naszego dyrektora kreatywnego. Zwłaszcza za przyjazne traktowanie podwładnych. Mam to szczęście, że właśnie on jest moim Szefem. Naszą Agencję klienci polecają sobie nawzajem jako wyjątkowo rzetelną i uczciwą. Nie wymyśliłam tego - tak podaje „Media i Marketing” w Raporcie z tego roku. A jest to czasopismo opiniotwórcze, wiarygodne i zawsze dobrze poinformowane. Więc to musi być prawda, bo niby dlaczego nie? Inne agencje zazdroszczą nam, że wygrywamy tyle przetargów i to bez dawania łapówek... No i wszyscy pchają się drzwiami i oknami, żeby u nas pracować. Ale my nie przyjmujemy byle kogo, tylko najlepszych! Bo my sami jesteśmy najlepsi. Powiedziałam mu to wszystko i jeszcze więcej, kiedy tak sobie szliśmy noga za nogą przez puste ulice i trawniki, na pewno nie w stronę domu. Cut. 26. Rozejrzałam się po miejscu, w którym od teraz miałam żyć. Przez uchylone okno wpadało światło, mocno przemglone i raczej nie słoneczne. Zostawiało blade, niewyraźne plamy na błękitnych ścianach i zahaczało o duże, wiszące lustro. Lustro miało grubą, drewnianą ramę, bardzo zniszczoną, z dziurami od korników. Ktoś pewnie wygrzebał ją na pchlim targu. Ktoś? Sama pomalowałam ją suchym pędzlem na zielono, żeby wyszły „przecierki”. W jednym miejscu rama jest uszkodzona. Zalany w trupa tragarz przy przeprowadzce z Kickiego zaczepił nią o ścianę, odrywając spory kawałek drewna. I ściany. Tego kawałka nie dało się już przykleić i zostało takie odłupane. Widziałam to nawet z tej odległości. Poznawałam też inne sprzęty. Pleciony fotel. Kraciasty koc. Stara, poplamiona szafka od biurka, na niej szkolna kolekcja drewnianych koników. Moich. Moich? Chyba to mnie ośmieliło. I wstałam. Normalnie, tak jak wstaje człowiek, nie spodziewający się żadnych komplikacji, bo niby dlaczego miałby się ich spodziewać? Ale natychmiast okazało się, że nie mogę tak po prostu zejść z łóżka. Nie tutaj. Kiedy na nim usiadłam i już - już miałam zeskoczyć w ciemno, tak jak każdy by zrobił, miliony razy w swoim życiu wstając z łóżka, zerknęłam w dół. Niepotrzebnie, bo mam lęk wysokości. I zakręciło mi się w głowie. Okazało się bowiem, że nogi łóżka, nie wiadomo czemu, mają długość dwóch drabin, ustawionych jedna na drugiej. Nie wiem, jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć! W takich warunkach bezkolizyjne dosięgnięcie stopami drewnianej podłogi graniczyło z cudem. Ale w końcu gdzie mogę oczekiwać cudów, jak nie tu? Przy okazji na jednej z moich zwisających stóp, chyba lewej, odkryłam karteczkę, zamotaną tasiemką o duży palec. Na karteczce wielkości biletu tramwajowego ktoś zapisał moje dane i jakieś słowa po łacinie. No tak. Ale moje ciało wyglądało zupełnie normalnie. Żadnych nieapetycznych zmian. Jakby nic się nie stało. A przecież minęło już trochę czasu... To może nie będę się tu starzeć? Hmmm... skoro już nic gorszego niż to, co się stało miesiąc temu nie mogło mnie spotkać, to... hyc! Zamknęłam oczy i w nagłym akcie odwagi zeskoczyłam z łóżka. I zaraz tego pożałowałam. Co jest, kurczę? Nie mogłam normalnie postawić kroku. Zamiast tego wykonywałam jakieś dziwne ruchy nogami, niezborne i bardzo chaotyczne. Trochę tak, jakbym miała sprężyny przyczepione do butów. I nie umiała na nich skakać. Nie trzymałam kierunku, parę razy zawadziłam o jakieś rzeczy... I w ogóle nie mogłam tego opanować! Czułam się jak w stanie nieważkości albo we śnie. Albo jak dziecko, które dopiero uczy się chodzić. Albo jak Wańka-Wstańka. Miałam wrażenie, że moje nogi należą do innego człowieka i to, co robią, w ogóle ode mnie nie zależy. One sobie, a ja sobie. Może dlatego, że długo nie chodziłam. Starałam się naśladować kosmonautów i udawać, że chodzę po księżycu, powoli i misiowato, lecz zdecydowanie do przodu. Ale wcale mi to nie wychodziło. Może dlatego, że nie miałam na sobie ciężkiego, stabilizującego skafandra, tylko moją starą koszulę w kropki? Skąd oni ją wytrzasnęli? Wydawało mi się, że dawno ją wyrzuciłam... A swoją drogą, mogli mnie ubrać w coś bardziej twarzowego. Ale muszę przyznać, że to kangurzenie było dosyć zabawne. Oczywiście jak się już człowiek przyzwyczaił. Wykicałam przez uchylone drzwi. Drzwi były stalowe, obite bo brzegach srebrnymi nitami. W górnej części miały dwa bulaje, zamocowane jeden pod drugim a niżej małą, metalową klameczkę, chłodną w dotyku. Ładne. Takie bardziej techno. Miały też numer: 52. Za nimi rozciągał się długi korytarz, równo poszatkowany identycznymi drzwiami. Wyglądał trochę jak szpitalny, a trochę jak kosmiczny. Zwłaszcza te migające, futurystyczne światełka w podłodze. Jak z „Odysei kosmicznej”. Korytarz nie miał końca. Podeszłam do najbliższych drzwi licząc na to, że coś usłyszę. I dowiem się czegoś sama, nie od nich. Czegokolwiek. Na drzwiach, do których podeszłam wisiała tabliczka z jakimś napisem, którego nie mogłam odczytać. Otworzyły się same. Czary, czy co? - Wejdź. Czekaliśmy na ciebie. W środku było kilka osób. Sami mężczyźni, młodzi, ciemnowłosi, krótko ostrzyżeni. Siedzieli przy dużym, okrągłym stole, nakrytym zielonym obrusem. Wszyscy mieli na sobie ciemne garnitury, białe koszule i jednakowe krawaty w drobny wzorek. Jak akwizytorzy albo doradcy ubezpieczeniowi. Ręce trzymali na stole, równiutko złożone. Chyba nie przeszkodziłam im w wywoływaniu duchów? Nad stołem kiwała się lampa z żelaznym kloszem a ja poczułam się jak w stopklatce z typowej sceny z gangsterskiego filmu. Nagle przyszło mi do głowy, że... - Nie, to nie jest przesłuchanie - odezwał się trzeci od prawej. Byli bardzo podobni do siebie. Właściwie wyglądali identycznie. Przyglądałam się im uważnie, szukając chociaż jednego szczegółu, różniącego ich między sobą, jak w jakimś rebusie. Ale nie znalazłam. - Nareszcie! A już zaczęliśmy się zastanawiać, czy do nas trafisz. - Ucieszył się pierwszy od prawej. - Czas mijał, a ty nie przychodziłaś. - powiedział czwarty. - Już mieliśmy sobie pójść! - Nie chcieliśmy tak od razu po ciebie posyłać. Dobrze, że przyszłaś z własnej woli. To ważne - dodał drugi od lewej. - Zyskujesz dodatkowe punkty. Miał głos taki sam jak trzeci od prawej. I pierwszy od prawej. I czwarty. - Jesteśmy pracownikami Wydziału Ewidencji i Identyfikacji - powiedział pierwszy. - Musimy uzupełnić twoje papiery. - wyjaśnił drugi. - Brakuje nam niektórych danych - dodał trzeci. I wszyscy jednocześnie wyciągnęli identyczne pliki kartek z identycznych teczek. - Imię - powiedzieli równocześnie. Popatrzyli po sobie zdezorientowani i środkowy powiedział do tego po prawej: - Ty mów. - Nie. Ty mów. - odbił piłeczkę środkowy. - Nie, nie. Ty mów. - Nie ma mowy. Nie będę mówił. - W takim razie ty mów. - Ty mów. - Powiedziałam w końcu do nikogo konkretnego, bo już zaczynało robić się nudno. - Dobrze - odpowiedzieli chórem. - Imię? - Ksenia. - Nazwisko... wiek... - Ja mam te dane - wyrwało się niechcący jednemu z nich. - Ale jeszcze... data urodzenia? - spojrzał na mnie pytająco. Nie zdążyłam otworzyć ust, kiedy jego sąsiad z prawej odpowiedział za mnie: - dwudziesty siódmy lipca tysiąc dziewięćset... - ... siedemdziesiąty pierwszy - dokończył len z lewej. - Znak zodiaku: lew - poinformował sam siebie środkowy, zapisując to z zadowoleniem. - Data śmierci? - Dwunasty czerwca bieżącego roku. - powiedział ten z lewej. - A jaki ty masz formularz? - zainteresował się środkowy. - Bo wszystkie wyglądają tak samo. A przecież mamy inne dane. - To na pewno ta kopiarka. Znowu się wykrzaczyła. - domyślił się ten z lewej. - Trzeba pogonić technicznego, żeby zrobił przegląd. - To nic nie da! Ten gruchot nadaje się tylko na złom! - Przyczyna śmierci... protokół przyjęcia... stan wyjściowy... masz to? - Nie... a ty? - Też nie. - Czy byłaś kompletna? - zwrócił się do mnie drugi z prawej. - Jak to kompletna? - Czy w chwili przybycia byłaś w jednym kawałku czy w częściach? - sprecyzował środkowy. - Składali cię w Izbie Napraw, czy nie? - zniecierpliwił się ten z lewej. - Nie pamiętam... - Nie pamięta. Amnesius exitus... - zapisał któryś z nich. - Przez „z” czy przez „s”? - zapytał sąsiada. - Czy ja wiem... zawsze piszę przez „z”. Tylko w niedziele i święta przez „s”. - Dlaczego? - zainteresował się tamten. - Dla odmiany. - Okej. To byłoby na tyle. - uśmiechnął się któryś z nich. Wszyscy złożyli dokumenty a jednakowe, żółte, plastikowe długopisy schowali do kieszeni marynarek. - Jeżeli będziemy potrzebować jeszcze jakichś informacji, znajdziemy cię - dodał drugi. - A jak ci się u nas podoba? - spytał kurtuazyjnie trzeci. - Czyja wiem... spodziewałam się czegoś innego... - Jesteś rozczarowana? - zainteresował się pierwszy. - Czym? - Rozczarowana? Raczej zaskoczona... Na przykład ta Celestyna. Anioł bez skrzydeł. Taki anioł to... trochę tak, jak nielot kiwi. Albo kura. Czwarty od prawej uśmiechnął się pobłażliwie. - Ewolucja. - wyjaśnił. - Organ nie używany zanika. Teraz anioły mają inne metody. Nowoczesne. -1 dużo bardziej skuteczne. - wtrącił trzeci. - Zresztą - dodał drugi - skrzydła nie były dobre, bo strasznie się kurzyły. Wszędzie było tego pełno! I wcale nie pomagało dubeltowe odkurzanie. Ani odkażanie czteronitro... tym. - Właśnie! A niektórzy z nas mają alergię na pierze. - Czasem jeszcze przypinają je sobie, na wyjątkowe okazje. Tak dla bajeru. Gadali jeden przez drugiego, a ja miałam wrażenie, że słyszę jedną osobę. - Wszystko tu wygląda inaczej... - odezwałam się, kiedy na moment zamilkli. - Inaczej? - zapytali chórem. - Inaczej niż myślałam. Spodziewałam się raczej puchatych obłoków i tabunów pyzatych amorków ze skrzydłami wyrastającymi z główek... takich rzeczy. W życiu nie słyszałam, żeby tak wyglądało niebo... Te wszystkie pomieszczenia, korytarze... pielęgniarki! Trochę to wszystko nie tak, prawda? Wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. - A skąd ci przyszło do głowy, że jesteś w niebie? 25. Jakkolwiek wyobrażałabym sobie niebo, od bukolicznych chmurek i aniołków bez majtek (te gołe siusiaki - dlaczego w powszechnym użyciu nie ma aniołków-dziewczynek? To jakaś dyskryminacja! Albo żywy dowód na to, że to mężczyźni są słabą płcią, z przewagą w śmiertelności niemowląt), po filozoficzno-metafizyczne odloty i tak w końcu przed oczami staje mi moja Agencja. Bo moja Agencja nie ma sobie równych. I każde niebo przy niej wysiada. Weźmy na przykład troskę o dobre samopoczucie pracowników... proszę bardzo! Wystarczy zajrzeć do lodówki. Naszą lodówkę wielkości chevroleta wypełniają po brzegi równiutko ułożone butelki i puszki energy drinków wszelkiej maści. One tylko czekają na każdego, komu potrzebne jest turbodoładowanie. A to bardzo pomaga w pracy. Czasem nawet, mówię to bez dużej przesady, ratuje życie. Sama codziennie wlewam w siebie po trzy-cztery puszki. W sumie coś koło litra... Chociaż to podobno w nadmiarze szkodzi, na nerki i w ogóle... No i w smaku jest dosyć obrzydliwe, dużo za słodkie. Ale za to ile czasu można zaoszczędzić na posiłkach! Bo takie napoje, oprócz tego, że dają niezłego kopa, to jeszcze wyłączają apetyt i to tak skutecznie, że praktycznie można zapomnieć o jedzeniu. Na bardzo długo - ja mogę nie jeść nawet parę dni. Tylko piję. Ale jak się to podzieli przez ilość godzin, spędzanych w Agencji, to wcale nie wychodzi tak dużo... Tak! Moja Agencja dba o naszą kondycję fizyczną i umysłową. I to o każdej porze dnia i nocy. No i co? Czy to nie jest prawdziwe niebo? Poza tym Agencja zawsze jest dla nas otwarta. Możemy być tutaj praktycznie non stop. Nikt nas nie wygania ani nie popędza. To prawdziwy komfort, kiedy ma się sporo do zrobienia. Wiem, że to banał, ale jak to inaczej powiedzieć? Agencja to nie tylko niebo. To coś więcej - Agencja to nasz drugi dom. Niektórzy nawet posprowadzali sobie jakieś kanapy, poduszki i dmuchane materace, żeby czasem zdrzemnąć się, kiedy już, jak mówią, umierają nad ranem ze zmęczenia. Ale mi szkoda na to czasu. Wymyśliłam coś lepszego: kiedy to, co robię, zmęczy mnie porządnie, zaczynam robić coś innego. Otwieram jakiś inny projekt na przykład. W ten sposób mogę odetchnąć od tego, co robiłam wcześniej i jednocześnie robić coś nowego, nie marnując czasu na sen! Dobre, co? Zawsze tak sobie odpoczywam. Prawdziwą furorę w mojej Agencji robią budziki. Są w każdym pokoju, tradycyjne, z „uszami” i elektroniczne, jakieś dziwadła w kształcie Garfielda albo Snoopiego... Nieraz w nocy słyszę ich wbijający się w uszy jazgot. Rozumiem, że ktoś musi się zdrzemnąć piętnaście minut, kiedy mu na przykład printy schodzą z drukarki ale niech wie, że komuś może to przeszkadzać w pracy! Dla mnie budziki w pracy są bez sensu. Przecież nie po to jestem w Agencji, żeby spać! W Agencji można nawet wziąć prysznic nad ranem. I zawsze dostajemy na Gwiazdkę gratulacyjny list od Szefa. Kocham moją Agencję. A co do tej tak zwanej „prawdziwej” rodziny... to już nawet nie jest drażliwy temat. Tematu po prostu nie ma. I to od dawna. No bo skoro tak mnie kochają, jak lubią co jakiś czas zapewniać na świątecznych kartkach raz z choinką raz z zajączkiem, to dlaczego nie chcieli mnie zrozumieć?! Dlaczego tak się wściekali, kiedy przestałam przychodzić na niedzielne obiadki? I na te wszystkie rodzinne imprezy, chrzciny, imieniny cioci, urodziny kota? I jakie pretensje, że nie miałam czasu, żeby zobaczyć synka własnej siostry! I nawet nie spytałam, jak mu dali na imię! Gadali, robili wymówki i co jakiś czas wymuszali na mnie obietnicę, że to się zmieni. Potem mama już tylko płakała, a ojciec zwyczajnie się obraził. Ale chyba miałam jakiś powód, nie? Nie robiłam przecież tego złośliwie. Najczęściej w Agencji coś mi wypadało i po prostu nie mogłam przyjść. A co do synka siostry to do reklamy żarcia dla niemowlaków było potrzebne starsze dziecko... Nie wiem, co sobie myśleli, że co ja robię albo gdzie chodzę w weekendy ale u nas sobota i niedziela to normalne dni pracy. Długo nie chcieli w to uwierzyć. Owszem, nie dzwoniłam, żeby uprzedzić, że nie przyjdę, to prawda... Ale właśnie dlatego postanowiłam maksymalnie ograniczyć kontakty, właśnie po to! Żeby ich więcej nie rozczarowywać. W końcu postawili ultimatum - albo spotykam się z nimi przynajmniej raz w miesiącu albo wcale. Myślę, że żartowali, bo bardzo byli zdziwieni, kiedy wybrałam to drugie. Bo do pierwszego niestety nie mogłam się zobowiązać. W końcu są jeszcze telefony, esemesy i maile, prawda? Owszem, do skrzynki nie zaglądałam już od ponad roku ale jak już zajrzę, to hurtem odpowiem na wszystkie listy. I przeproszę. Po jakimś czasie wyprowadziłam się z Kickiego, gdzie miałam wynajęte mieszkanko, bo po prostu miałam już dość. Mama ciągle przyjeżdżała z jakimiś zupami i gołąbkami w słoikach bo, jak mówiła, inaczej umrę z głodu. Często siedziała przed drzwiami czekając, aż wrócę z Agencji. Kiedy ze trzy razy w ciągu tygodnia wróciłam koło czwartej nad ranem i obudziłam ją na schodach, powiedziała mi, że jestem chora. A przecież nie byłam, nie miałam nawet kataru. Przyjeżdżała najczęściej późnym wieczorem i musiałam ją wpuszczać, bo widziała światło z ulicy. A kiedy jestem w domu i pracuję, to naprawdę nie chcę, żeby mi ktokolwiek przeszkadzał... Aż wpadłam na świetny pomysł i powiedziałam jej, że jak się świeci, to wcale nie znaczy, że jestem w domu, bo światło czasem zostawiam na złodzieja. Moja mama boi się złodziei, więc chyba uwierzyła. I przestała w końcu przyjeżdżać. Za to zaczął przyjeżdżać ojciec. Nie przebierał w słowach, jak to on. Według niego jestem pracoholiczką, maniaczką, wariatką i niewdzięczną córką. Parę razy porządnie na mnie nawrzeszczał, wymachiwał rękami i zabierał mi czas. Więc wyprowadziłam się, zmieniłam dzielnicę, ulicę, numer domu i telefonu. Teraz tak łatwo mnie nie znajdą. Muszę mieć przecież spokój do pracy. No i dobrze. Bo tak naprawdę to Agencja jest moją prawdziwą rodziną... Tutaj czuję się jak u siebie w domu. A nawet lepiej, bo wszyscy mnie rozumieją, doceniają i nie czepiają się z byle powodu. A Szef w dowód zaufania powierza mnie i Edycie ciągle nowe projekty. Wie, że wszystko będzie first class i na czas. To jasne, że nas ceni. Poza tym wszyscy tutaj możemy na sobie polegać. Zdarzają się co prawda różne zgrzyty, ale to naprawdę wyjątki. Na co dzień jesteśmy jedną wielką rodziną, którą łączy jeden wspólny cel - wszystkim nam chodzi o dobro naszej Agencji. 24. Teraz to już nic nie wiedziałam. To w końcu gdzie ja jestem? - Jak to gdzie? Nie widzisz? - usłyszałam znajomy głos, pożyczony od Santorskiego. Odwróciłam się i zauważyłam napis na drzwiach, który wydał mi się nagle duży i wyraźny. I przeczytałam go bez trudu: POCZEKALNIA. Za stołem nie było już nikogo. Wszyscy panowie ulotnili się w mgnieniu oka. Jak jeden mąż. A może rzeczywiście był tylko jeden? - Poczekalnia? - To takie specjalne miejsce... Tutaj przyglądamy się Nowym. - powiedział Voice Over. Skąd się tu wziął? - Obserwujemy ich reakcje na nową sytuację... Patrzymy, co z nich wyrośnie. Raczej na nich, pomyślałam złośliwie. Trawa na przykład. Albo stokrotki. - Czasem potrzebna im mała pomoc, a czasem - dłuższa terapia. - Ciągnął. - A kiedy już zupełnie nie wiadomo, co z nimi zrobić, zostają tutaj. Ale to wyjątki. - dodał pośpiesznie, żebym przypadkiem czegoś sobie nie pomyślała. - Obserwujecie ich? Jak mrówki pod lupą? Wiedzą o tym? - Oczywiście! Wiedzą i starają się, bo od tego dużo zależy. No i mają dość czasu, żeby oswoić się ze swoją sytuacją. No nie, w głowie się nie mieści! Zupełnie jak w jakimś koszmarnym reality show. Ciekawe, o jaką stawkę grają. - I godzą się na to? - Cóż... nie mają wyjścia. I kiedy sami dochodzą do tego wniosku, zgadzają się raczej chętnie. - A co ze mną? Czy mnie też poddacie tym waszym testom? - Twoja sytuacja jest trochę inna. I wymaga innych metod. Teraz ustalamy, jakie będą najlepsze. - A dlaczego tu teraz nikogo nie ma? I nie ma tu też okien? - zakłuło mnie nagłe podejrzenie. - Dobrze myślisz! - Ucieszył się nie wiadomo czemu - Od tej chwili cała Poczekalnia jest dla ciebie. Przychodź, kiedy zechcesz. Zawsze znajdę dla ciebie czas. Porozmawiamy, rozwiążesz parę krzyżówek... Będzie miło! - Jesteś tu non - stop? - Jasne! To przecież moja praca! Moje życie! Moje małe, słodkie laboratorium... - rozczulił się. Psychiczny, czy co? - A co z niebem? - Z niebem? - powtórzył machinalnie, nieco zdezorientowany. - Aaa, z niebem... No nie, ja wiem, że tu jest miło, sympatycznie i w ogóle - znów spokojny głos Voice Overa dobiegał do mnie ze wszystkich stron - ale żeby tak od razu niebo... nie za wysoko mierzysz? Owszem, zrobiliśmy mały ukłon w twoją stronę, ale bez przesady... - Jaki ukłon? - Głęboki, moja droga. Ominęła cię obowiązkowa kwarantanna, podobno dosyć nieprzyjemna. I nie zastosowaliśmy w twoim przypadku zabiegu Wytłumienia Pragnień, nie wiem, czy słusznie. To precedens, który może mieć nie wiadomo jakie skutki. Na ciebie i innych. Ale postaraliśmy się! Zorganizowaliśmy wszystko tak, żebyś się poczuła jak u siebie. Mówimy jak ty, wyglądamy jak ty! To dla nas coś nowego i, powiem szczerze, chyba nie do końca nam się podoba. Ty wiesz, ile pracy kosztowała nas Celestyna?! Te wszystkie depilacje, makijaże i te, no... mani... mani... - Manikiury. - podpowiedziałam mu uprzejmie. - Właśnie! A wszystko po to, żeby zminimalizować u ciebie ryzyko PMS, kiedy dojdziesz do siebie. - PMS? Myślałam, że tu już mnie nie dopadnie! - PostMortualny Szok - powiedział z naciskiem - typowa dla nowych reakcja na obudzenie. Objawy opisane w co drugim Domowym Poradniku Medycznym. Wszystkie egzemplarze mamy tutaj, żeby ludziom nie mieszać w głowach. - Co takiego?! - prychnęłam - To wam się średnio udało. Bo ja mimo wszystko przeżyłam szok. Pośmiertny i na wieki wieków! - Amen. - dopowiedział pośpiesznie. - Taak. - westchnął głęboko, w dziwny sposób, jakby zaciągnął się papierosem. - Posłuchaj, moja droga. I dobrze mnie zrozum. Dla ciebie łamiemy konwenanse. Nasze stare, sprawdzone, wypróbowane nawyki. Różnie nam to wychodzi, ale staramy się. Doceń to. - Ale dlaczego? Dlaczego mówisz, że jestem w innej sytuacji? Czym sobie zasłużyłam na specjalne traktowanie? Zapadło milczenie. Na dosyć długo. Prawdę mówiąc, sytuacja zrobiła się dośc niezręczna, bo nie wiedziałam, czy nie popełniłam aby jakiegoś fopa. I czy on sie nie obraził. W końcu Voice Over odezwał się, ale już zupełnie innym tonem. - Zasłużyłaś? Ty? Nie, niczym. To my zrobiliśmy coś nie tak... - Coś nie tak? Wy?! Niemożliwe! - Też tak myślałem. A jednak... Jeden z naszych pracowników poważnie zaniedbał swoje obowiązki. Bardzo poważnie. Odbywa teraz swoją karę, dlatego go jeszcze nie poznałaś... - A miałam go poznać? Kto to taki? - Rafajel. Twój anioł stróż. - Mój anioł stróż? A co on takiego zrobił?! - Zapytaj raczej, czego nie zrobił. Nie stanął na wysokości zadania. - Impotent? Mańkut? Możesz mi to wyjaśnić? - Jasne! - Voice Over wziął głęboki oddech. - Rafajel, twój anioł stróż, z Niższych Lotnych Stróżów Umysłowych... - Dlaczego „niższych”? - przerwałam mu, może niezbyt grzecznie. - Nie przerywaj mi, dobrze? - Poprosił. - Bo tracę wątek i zaraz nie będzie żadnej dramaturgii. Więc Rafajel, przydzielony ci po bożemu celem ochrony przed różnymi nieszczęściami ducha i ciała... - ...dał ciała? - Znów nieproszona weszłam mu w słowo. - Tak. - Przytaknął. - Miałaś nie przerywać. Rafajel zawalił sprawę! Jak, za przeproszeniem, zwyczajny człowiek. Nie było go przy tobie wtedy, kiedy... to się stało. Nie stał przy twoim boku i nie pilnował czasu pracy. - A co on mógł na to poradzić? - Zdziwiłam się, ponieważ wciąż byłam święcie przekonana, że sama kieruję własnym życiem. - Mógł, mógł... - westchnął ciężko Voice Over. - Mógł wyłączyć ci komputer albo w ogóle prąd. Za jego sprawą z łatwością mógł paść serwer albo zawiesić się Photoshop... wiesz, Rafajel jest niezwykle uzdolniony technicznie... w przeciwieństwie do ciebie... To dlatego właśnie jego ci przydzielono. Aha. Teraz wiem, dlaczego wszystkim innym w Agencji ciągle siadały komputery, a mnie - nigdy. Rafajel po prostu bujał w obłokach! - I być może wtedy - ciągnął Voice Over - nie doszłoby do najgorszego. - Jak to? - Bo bez komputera musiałabyś przystopować! I najwyżej byś zemdlała albo dostała zapaści. Prawie zawsze odwracalnej i niegroźnej w skutkach. Tak więc Rafajel nie postukał dyskretnie w zegarek, kiedy było trzeba. A powinien. Bo od tego on jest. I nie może tak po prostu zmyć się bez słowa. Voice Over powiedział jeszcze, że stróże podlegają u nich jakimś zwierzchnościom czy mocom, nie pamiętam dokładnie. I właśnie im, swoim szefom, Rafajel powinien zdać raport z mojego aktualnego stanu i symulacji zagrożeń na najbliższe dwanaście godzin. Oraz wpisać do grafika, że wychodzi. I dokąd. - No dobrze... - zapytałam go jeszcze - ... rozumiem, że go przy mnie nie było, tego Rafajela (boże, co za imię!). Ale gdzie on wtedy był? Usłyszałam, jak Voice Over przełyka ślinę. I milczy. Długo. I już prawie zobaczyłam, jak rozważa jakieś swoje za i przeciw. - Proszę, powiedz! - Poprosiłam go, korzystając z momentu zmniejszonej czujności. - Mam chyba prawo wiedzieć! W końcu to mój osobisty stróż, który naraził mnie na nieodwracalne straty... - Trudno odmówić ci racji - odezwał się w końcu, cicho i bardzo grzecznie - Ale... nie. Lepiej nie. - A dlaczego nie? Voice Over znów przełknął ślinę. - Nie wydaje mi się, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ta informacja może być dla ciebie wręcz... szkodliwa! Mogłabyś wyrobić sobie fałszywe zdanie na nasz temat... I jestem niemal pewien, że byłoby to z ogromną szkodą dla twojej terapii... Nagle ogarnęło mnie to cudowne, dobrze znane uczucie, o którym już zapomiałam, że istnieje. Przez moje plecy, od krzyża do samej szyi przebiegł miły, elektryczny dreszczyk. Dreszczyk emocji. - Zaraz, zaraz... No coś tu jest chyba nie tak! Czy gdyby Rafajel był wtedy przy mnie, to wszystko, co się stało... nie stałoby się? - Być może - powiedział oględnie Voice Over. - Jak to „być może”? Nie wiesz tego na pewno? - Na świecie, moja droga, nie ma nic pewnego. Ani na tym, ani na tamtym. - Ojej, jakie tony! Mówisz jak Mistrz Yoda. - Mistrz Yoda? A kto kto jest? - Żartujesz?! - Nie żartujesz. No, kochany, jeżeli tego nie wiesz, nie dogadasz się z następnym pokoleniem. To pewnie nie wiesz, że była reedycja starych „Gwiezdnych Wojen” w cyfrowej jakości dźwięku i obrazu i jedna zupełnie nowa część? A niedługo będą następne... Harrego Pottera znasz? - Nie znam... to ktoś od nas? - Nie, zupełnie nie... chociaż dla was to w pewnym sensie konkurencja... Czarno widzę, Voice Over. Masz braki w wykształceniu ogólnym. Za chwilę twoi nowi pacjenci nie będą Cię traktować poważnie. Wyśmieją cię! - To co mam zrobić? - Musisz uzupełnić wiedzę. I to jak najszybciej! Nie macie tu żadnych kursów, seminariów, konwersatoriów? - Nie... - Nie uczą was ożyciu? - Nie, nic z tych rzeczy... - To jak sobie radzicie? - Tutaj każdy działa na własną rękę... - zwiesił smutno uszy. Biedaczek. - Coś podobnego! Trudno w to uwierzyć... gdzie jak gdzie, ale tu powinien być jakiś porządek. I przyszłościowe myślenie. - Co masz na myśli? - Był zdezorientowany i mocno zasmucony. - Przydałby się wam jakiś kurs zarządzania! Optymalizacja procesów, zarządzanie wiedzą, planowanie karier... Na rynku działa kilka niezłych firm konsultingowych... ustawiliby wam wszystko raz, dwa! Pomyśl o tym. Słuchał, jak bajki o żelaznym wilku i pewnie nawet nie wiedział, o co pytać. - Ale ale! Odbiegliśmy od tematu. Więc gdyby nie skandaliczne zachowanie Rafajela, żyłabym nadal? - Hmmm... Niewykluczone. - To znaczy, że ja też nie byłam w planie? Jak wujek Heniek? - Niezły tu macie bajzel. Rafajel podpadł swoim bossom tym bardziej, że już jakiś czas temu kazali mu zwrócić na mnie szczególną uwagę. I wzmóc czujność. Zauważyli podobno, że ostatnio źle się ze mną dzieje. Voice Over powiedział, że od kilku lat systematycznie się zaniedbywałam, fizycznie (no, może... to plastikowe jedzenie) i psychicznie (bzdura, mój mózg nigdy nie spał). Ale to, co się działo przez kilka ostatnich miesięcy, to według nich była zwyczajna autodestrukcja. Równia pochyła, tak powiedział. Przesadzał, po prostu miałam trochę więcej pracy i tyle. A ten Rafajel nie trzymał ręki na pulsie, chociaż to jego praca. Olewus jakiś. Wybrakowany anioł stróż. A swoją drogą ciekawe, gdzie był wtedy? Przemierzał galaktyki? Hasał po niebieskich łąkach? A może szwendał się po Galerii Mokotów? Voice Over poprosił mnie o pomoc. Nic wielkiego, chodzi o udzielenie kilku informacji z dziedziny współczesnego kina, gier komuterowych i reklamy oraz marketingu i PR. A także innych istotnych dziedzin życia. Zgodziłam się. Będę miała co robić. Będę na bieżąco dzielić się z nim swoją wiedzą. Najlepiej w Poczekalni, gdzie są idealne warunki do pracy. A może w moim pokoju? To lóżko jest całkiem wygodne... Zresztą wszystko jedno, gdzie. Muszę przecież coś robić, żeby spędzać jakoś sensownie ten czas. Coraz częściej dręczy mnie jakiś nieokreślony niepokój, jak ból nie wiadomo którego zęba. I tak sobie myślę, że to chyba przez brak sensownego, kreatywnego zajęcia. 23. Czego jak czego, ale pracy to mi nigdy w Agencji nie brakuje. Zasadniczo zaczynamy o dziewiątej, ale niektórzy przychodzą wcześniej, żeby złapać jakieś luzy czasowe. Na przykład ja. Przeważnie jestem już o ósmej, bo wcześniej już naprawdę nie mogę. Czego żałuję. Ale to naprawdę nie moja wina. Samo mi się jakoś tak zasypia... Może dlatego, że zazwyczaj wstaję o siódmej, a kładę się koło czwartej? Z założeniem, że w ogóle się kładę. Bo czasem mi się uda, że nie. Hmmm... Te trzy godziny snu... wyrwane z życiorysu, na straty... Ale pracuję nad tym. Po drodze, a mam dosyć daleko i jadę ze czterdzieści minut, przeważnie myślę, co by tu jeszcze ulepszyć. W naszych projektach. I jak nie ma tłoku w autobusie, albo siedze, to zapisuję sobie wszystkie nowe pomysły, jakie mi przyjdą do głowy. Albo rozrysowuję storyboardy na sceny. A jak chwilowo nie mam nowych projektów, przerabiam stare. Żeby nie wyjść z wprawy. Zawsze mam ze sobą taki specjalny zeszyt A4 do pracy w autobusie. Nie jest może za wygodnie, ale da się przeżyć. Zwłaszcza, kiedy usiądę przodem do okna i zminimalizuję ryzyko podglądu. Wkurza mnie, kiedy ludzie zaglądają mi przez ramię, bo, mogę przysiąc, normalnie kradną mi pomysły! Już kilka razy widziałam na mieście billboardy z layoutami, które wtedy zaprojektowałam. Jeden nawet wisi na trasie mojego autobusu... Przecież w ten sposób ktoś w biały dzień robi kuku mojej Agencji! Na przyszłość muszę być bardziej dyskretna. Próbowałam też kiedyś na stojąco z dyktafonem, ale ludzie dziwnie na mnie patrzyli, że niby mówię sama do siebie... Biedaki! Niestety, przy okazji wytrącali mnie z równowagi, tak, że zapominałam języka w gębie. Ale raz zdarzyło się coś miłego: Jakaś pani, ze współczujacą miną, ustąpiła mi miejsca. Pewnie żebym mogła popracować w ludzkich warunkach. Brałam też pod uwagę samochód, bo nawet mam prawo jazdy, ale nie mogłabym wtedy pracować po drodze. Więc tylko marnowałabym czas. Z tych właśnie względów samochód odpada. Myślę nie tylko o naszych projektach, to znaczy moich i Edyty, ale też o pracach innych teamów. Tak z rozpędu i z dobrej woli. I naprawdę bardzo często przychodzi mi coś fajnego do głowy i już z samego rana doradzam im, co mogą sobie dodać albo poprawić. Na o wiele lepsze. Czasem korzystają z moich pomysłów, ale często nie. Czasem mówią, że tak i dziękują, ale potem, kiedy ich projekty wychodzą z drukarki widzę, że wcale nie wprowadzili moich poprawek. Ale przynajmniej mam satysfakcję, że moja droga do pracy nie jest pustym przelotem. Najbardziej ze wszystkiego chciałabym, żeby nikt w mojej Agencji nie marnował czasu. Żeby każda minuta była wypełniona na full a cały dzień - wykorzystany ma maksa. Briefingi, spotkania, nagrania, montaż... Równiutko, efektywnie i tak ekonomicznie, jak tylko się da. To jedyny sposób na sukces, bo tylko wytrwałością i pracą można do czegoś dojść. Spójrzcie na mnie. Ale nie wszyscy to rozumieją, niestety. Niektórzy, i wcale nie jest ich tak mało, przewalają mnóstwo czasu. Na przykład na kawę. I to kilka razy dziennie! A taka jedna kawa to już całe 10 minut wyrwane z życiorysu. Bo to i zaparzyć i pogadać przy okazji... No jasne! Jakby na kontakty towarzyskie nie było czasu po pracy... I tak, zamiast wymiany zawodowych informacji, w kuchni brzęczy jakieś głupie tiu tiu tiu. A poza tym po kawie chce się do kibelka a to znów trzy minuty. I jeszcze mycie rąk. I suszenie. To dwie. Albo na przykład te odwieczne potyczki kreacji z accountami. Nie do ominięcia. I z producentami, studiami filmowymi, nagraniowymi, i z klientami. Ile czasu się na tym traci! Te bezpłodne, ciągnące się godzinami spotkanka, na których tylko się narzeka i bije pianę! Te przepychanki, te kłótnie, te pyskówki o przesuwanie deadline’ów w ostatniej chwili... Zawsze cierpię, kiedy muszę w tym uczestniczyć. Myślę wtedy, ile mogłabym w tym czasie zaprojektować billboardów, standów, ile wymyślić scenariuszy... I... psssst, czasem nawet tak robię! Zamiast przelewać z pustego w próżne, główka pracuje! Tylko muszę to wszystko szybko zapisywać, żeby nie zapomnieć. Mój Szef chyba naprawdę myśli, że ja protokołuję te wszystkie „zebrania”. Bo tak mu powiedziałam. Ale najwyraźniej nie jest mu potrzebna żadna dokumentacja, bo jakoś nigdy nie prosi mnie o te notatki... Na szczęście, bo, Houston, miałabym problem! Mogłabym w gruncie rzeczy zmajstrować jakąś obiegówkę i tylko zmieniać daty, ponieważ spotkania te są właściwie jednakowe. Jak z accountami - narzekamy na klientów, producentów i studia filmowe, jak z producentami - narzekamy na klientów i accountów, a jeszcze później - na to, jak w tej branży wszyscy wszystkich obgadują... Ale jak to wszystko zaprotokołować? I po co? Jeszcze by wyszło na jaw. Dobrze, że przynajmniej na spotkaniach z klientami na nic się nie narzeka, no bo przecież klient nasz pan. Z przykrością muszę stwierdzić, że mój Szef nie jest bez winy. Bo on zawsze uczestniczy w tych sabatach czarownic, ba! często sam je zwołuje. A przecież to właśnie on powinien dawać dobry przykład... no bo kto inny? Mam nadzieję, że Szef w końcu zrozumie, że jest naszym wzorcem z Sevres... 22. Następny dzień rozpoznałam po nowym śniadaniu. Tym razem przyniosła je Celestyna, ubrana z tą samą niezwykłą starannością i dbałością o szczegół jak wczoraj, wymakijowana po uszy, uśmiechnięta jak zwykle. Czyli promiennie i fosforyzująco - sinawa biel jej zębów aż kłuła w oczy. Ciekawe, czy przyszło jej do głowy, że ten przerysowany makijaż w 3D dostarcza mi negatywnych wrażeń estetycznych. Zdecydowanie nie lubię turkusu, a turkusowa szminka plus malinowe poliki to już mogiła... Weszła bezszelestnie i bez wysiłku, jakby grawitacja była tu włączona na full. Koniecznie muszę ją zapytać, jak to się robi. Postawiła tacę przy stoliku i pomogła mi uporać się z rogalikami, mleczną zupą i jajkiem na twardo. Poczęstowałam ją połówką jajka i nawet spróbowała, ale chyba tylko z grzeczności, bo nie szło jej za dobrze... Dłubała niepewnie w rzadkim żółtku swoim za długim jak na pielęgniarkę paznokciem, najwyraźniej nie bardzo wiedząc, co z tym dalej zrobić. Patrzyła, jak wkładam do ust swoją połówkę jajka i zagryzam cząstką pomarańczy, a potem, z niepewnym uśmiechem, wytarła palec o swój nieskazitelny fartuch. Pewnie wyczytali gdzieś, że tak z grubsza wyglądają śniadania dzisiejszej klasy pracującej. Czy, dajmy na to, japiszonów. Albo pokolenia X. Zresztą wszystko jedno kogo, bo i tak wszyscy przyjmują to samo. To znaczy to, co my, kreacja, sprzedamy im jako najzdrowsze i najlepsze na śniadanie. Ciekawe, czy ci tutaj mają blade pojęcie o wartościach odżywczych i kaloriach. No i czy znają chociaż kilka podstawowych diet... Nie żebym bała się utyć. Nie w tej sytuacji, haha. To raczej byłoby niemożliwe. I śmieszne, tak myślę. Ale zawsze dobrze wiedzieć, ile czego się zjadło na śniadanie, żeby nie przesadzić z obiadem. A na deser... tutaj Milky Way byłaby jak znalazł. - Potrzebujesz jeszcze czegoś, kochanie? - zapytała wychodząc. - Mojej firmowej koszulki. Nie mogę bez niej żyć! Żartowałam - wyjaśniłam, widząc jej zdziwione i nagle spoważniałe spojrzenie. 21. Jak już wspomniałam, marnowanie czasu w mojej Agencji sprawia mi niemal fizyczny ból. Ale, trzeba przyznać, zdarzają się i takie momenty, kiedy nadzieja, że wszyscy będą pracowali tak jak ja, ożywa jak baranek wielkanocny. Na przykład dzień poprzedzający prezentację Gumy the Best. To był szczególny dzień, naprawdę wyjątkowy. I wcale nie mam na myśli tego nieszczęsnego niezaplanowanego zajścia. To znaczy - zejścia. W ten upalny poniedziałek, stwierdzam to z satysfakcją, nikt nie zmarnował ani jednej minuty. Modelowo. Wszyscy zainteresowani, czyli ci, którzy brali udział w przetargu, dwoili się, troili i stawali na uszach, żeby skończyć swoje rzeczy na czas. Z lodówki zniknęła połowa energy drinków, a w powietrzu, wypełniającym pokoje kreacji i cały korytarz, unosił się ostry zapaszek rywalizacji i ekstremalnego wysiłku, wyciskającego pot z każdego fragmentu ciała. No i, oczywiście, najlepszej meksykańskiej trawki. Koledzy z pracy, na co dzień odnoszący się do siebie z jako taką życzliwością, a teraz chwilowo śmiertelni wrogowie, używali różnych sposobów, żeby między poprawianiem i drukowaniem swoich własnych projektów podpatrzeć lub podsłuchać, co takiego inne drużyny przygotowały dla Gumy the Best. Na przykład, nieproszeni, zamawiali dla nich pizzę, po którą trzeba było zejść na dół (1 minuta), zapłacić (1,2 minuty) i wejść (1,5 minuty, bo z pizzą). Dawało im to prawie trzy minuty intensywnego przeczesywania a) cudzego pokoju, b) kosza na śmieci, c) się, z zastanowieniem, gdzie jest to, czego szukają, skoro nie ma tego a) w pokoju, b) w koszu na śmieci. Albo chowali narzędzia pracy, zmuszając pozostałych do czasochłonnej zabawy w Poszukiwaczy Zaginionej Druk-Arki... Zapytani, czy mają z tym coś wspólnego - zaprzeczali z ręką na piersi, rzucając zagadkowe spojrzenia, zawsze powyżej głowy przeciwnika. Guma the Best jest smakowitym kąskiem dla mojej Agencji. Głównie z powodu gigantycznego budżetu. Nie wiem dokładnie, ile, ale Szef powiedział wprost, że gdybyśmy zdobyli Gumę, baaardzo długo nie musielibyśmy się martwić o przyszłość. Co powinno być dla nas sprawą kluczową, bo, jak wiadomo, mamy recesję i z pracą jest coraz gorzej. Tu zaciągnął się głęboko, szczerze i serdecznie, aż zaszkliły mu się oczy, pokiwał głową ze smutkiem i dodał, że w związku z tym na naszym piętrze robi się coraz ciaśniej. I że on ma coraz większe kłopoty z zapewnieniem nam zajęcia, bo klienci tną swoje budżety na maksa, przeznaczając na reklamę jakieś śmieszne resztki. A Agencji nie stać na utrzymywanie osób, które nie mają co robić... Tak naprawdę powiedział „darmozjadów”, ale jestem pewna, że się przejęzyczył. No więc gra jest warta świeczki. Dla każdego z nas. Szef wybrał trzy teamy, które, jego zdaniem, najlepiej poradzą sobie z tematem. Robala i Wektora, których bardzo ceni, ponieważ chodzili do jednej klasy w podstawówce, Cyjana i Kajzera, no i jeszcze Zbynia z jego ukochanym Ryjkiem. Czyli prawie sami faceci. Ja i Edyta zgłosiłyśmy się same. Owszem, miałyśmy sporo pracy z prasą i outdoorem dla papierosów YY, co głównie polegało na wymyśleniu patentu, jak sprytnie i kreatywnie zareklamować coś, czego nie wolno reklamować, tzw. casus „puszczania oka”, ale uznałam, że takiej okazji, jak Guma, nie można przepuścić. Edyty wcale nie musiałam długo namawiać. Prawie sama doszła do wniosku, że dla nas wygrana Guma będzie przepustką do zamkniętego światka Lepszych Klientów, którzy robią reklamy w RPA i jeżdżą na montaż do Kopenhagi, a w portfolio wyglądają jak niebieski Mauritius. A póki co, mówiła, dostęp do Lepszych Klientów mają tylko znajomi Szefa z podwórka, ze szkoły i sprzed Pałacu Kultury, zwłaszcza ci, co niedawno handlowali tam pirackimi płytami. Edyta, moim zdaniem, nie ma racji. Bo ja nie wierzę, żeby mój Szef stosował takie prymitywne kryteria wyboru. Dlaczego niby miałby to robić? Po prostu on, jeden z najlepszych w tej branży, zna samych najlepszych art directorów i copywriterów... A że akurat ten i ów to jego dawny kolega z podwórka albo cioteczny brat, to, uważam, czysty przypadek. Tak się widocznie złożyło. Z kolei dla mnie wygranie Gumy the Best ma znaczenie, jakby to powiedzieć... patriotyczne. Ja po prostu chcę pomóc mojej Agencji. Chcę ją uratować od kłopotów finansowych, od problemów z szukaniem nowych rynków zbytu... boszsze, mówię jak kretynka! Ale naprawdę tak czuję! Może jestem jakaś głupia i nieżyciowa, ale wcale nie chodzi mi o wyjazdy do RPA na zdjęcia. Uważam, że dobry film można zrobić i w Polsce. To zależy przecież od scenariusza, czyli od mojego pomysłu i od reżysera, który go zrozumie, a nie od słońca na full każdego dnia zdjęć! Gdybyśmy wygrały, mogłabym nawet zgodzić się, żeby tego klienta poprowadził mój Szef. Bo on, swoimi umiejętnościami i postawą, że tak powiem, moralną, gwarantuje, że Guma the Best w naszej Agencji będzie obsłużona the best. Tak, jak na to zasługuje. Poza tym mojej Agencji na pewno nie chodzi tylko o pieniądze. Na pewno nie! Przecież mieć w portfolio Gumę to naprawdę nie byle co. Każda agencja ma za punkt honoru zdobyć takiego klienta... Także po to, żeby zwiększyć swój prestiż i łatwiej zdobywać następnych. Jak by to było cudownie, myślałam, gdybym to ja mogła podarować Gumę mojej Agencji... Moja Agencja chce odebrać tego klienta innej agencji i dlatego zakręciła się wokół tego przetargu. Szef zadziałał strategicznie - uruchomił prywatne kontakty, zadzwonił w kilka miejsc, zaprosił parę osób na kolację. Trochę to kosztowało, ale przecież nie ma postępu bez ofiar... Tamta agencja robi fajne reklamy Gumie, ale Moja będzie robiła lepsze. Tak, że Guma na tym na pewno skorzysta. Jestem tego pewna. Poza tym takie są prawa rynku - lepszy zawsze wygrywa. I to jest sprawiedliwe. 20. Znowu wyszłam na mój już prawie zwyczajowy spacer (gdybym w liceum nie była w klasie biologiczno-chemicznej, gdzie profesor ze szczegółami opowiadał, co się dzieje z ludzkim ciałem po śmierci, mogłabym powiedzieć, że te przechadzki weszły mi w krew). Tym razem cały korytarz wypełniony był jakąś mgłą czy też zagęszczonym powietrzem, białym jak mleko. Lekkim i bez zapachu. Ciekawe, czy ten dym ma jakieś właściwości... Czy nie jest aby toksyczny... no i jak wpływa na cerę. Czy jej zanadto nie wysusza i nie bombarduje tym czymś, co wpływa na powstawanie wolnych rodników... Muszę zapytać Celestynę. Światełka migały ledwo, ledwo i mało co było widać, kiedy nagle usłyszałam śpiew. Cienki, dziecięcy głosik wykonywał wniebogłosy jakąś ludową, rzewną piosenkę, którą znałam i ja... „Hej przeleciał ptaszek...” W tych okolicznościach brzmiało to dosyć makabrycznie. Kilkanaście metrów przede mną ktoś stał. Ruszyłam czym prędzej w tym kierunku, zauważając przy okazji, że kangurze poruszanie się idzie mi już o wiele lepiej. Kicałam znacznie sprawniej i, co ważniejsze, zgodnie ze swoją wolą. Długo nie widziałam nic przed sobą na wyciągnięcie ręki, kiedy nagle... Dziewczynka. Mogła mieć jakieś sześć lat. Takie dziecko z zerówki. Jasne włoski, blada buzia. Szczuplutka i smutnawa. Typowa sześciolatka z problemami egzystencjalnymi. Ja w jej wieku... właściwie nie pamiętam, jaka byłam. Ale na pewno miałam problemy egzystencjalne. Na przykład, czy istnieje życie po śmierci i co się dzieje z tymi wszystkimi konikami polnymi, którym... no, mniejsza z tym. Dziewczynka była ubrana w zieloną sukienkę w łączkę, z dużym, białym kołnierzykiem. I białe, trochę ubłocone lakierki. Takiej sukienki raczej nie założyłaby żadna znana mi dziewczynka. Kiedy się lepiej przyjrzałam, zauważyłam w jej twarzy jakiś zgrzyt. Coś mi się nie zgadzało. Jeszcze jedno spojrzenie i... wiedziałam! Oczy. Do takich dziewczynek jak ulał pasują niebieskie oczy. Okrągłe. Z wywiniętymi rzęsami. Takimi, jakie mają zresztą tylko małe dziewczynki. Potem, nie wiadomo czemu, z rzęsami dzieje się coś dziwnego i już zawsze trzeba je podkręcać specjalnym przyrządem zwanym zalotką. Ale ta dziewczynka miała zupełnie inne oczy. Niewielkie, głęboko osadzone i brązowe. Trochę podobne do oczu małpki, z tych zwinnych i nadzwyczaj inteligentnych, jak na przykład makaki. Taki makak podobno potrafi nawet upiec ciasto, jak się go ładnie poprosi... widziałam to w jakiejś zagranicznej reklamie. Na dodatek oczy te patrzyły bardzo intensywnie, że aż bolało. I kiedy spojrzała na mnie, natychmiast przestałam ją lekceważyć. Wyglądała naprawdę niesamowicie, kiedy ciągnęła po podłodze dużego, pluszowego zająca. Futerko zająca miało kiedyś pewnie swój kolor, może różowy albo żółty, ale straciło go z czasem i zmechaciło się od ciągłego przytulania. Oczy zwierzaka też nie wytrzymały próby czasu i ślad po jednym z nich zaginął. Drugie było pęknięte. Dziewczynka kurczowo trzymała zająca za długie uszy, a reszta zwierzaka majtała się po podłodze. Mała podeszła do mnie bez słowa i bez uśmiechu. Usiadłyśmy na podłodze przy ścianie korytarza, jakieś sto metrów od mojego pokoju, w milczącej zgodzie, jakbyśmy znały się nie od dziś, i wcale nie musiały się już mierzyć wzrokiem, obwąchiwać ani wymieniać tych wszystkich grzecznościowych formułek, które są czystą, żywą konwencją. To milczenie nam nie przeszkadzało, ani nie krępowało. Było sobie między nami, jak czułe porozumienie i trwało tyle czasu, że zdążyłyśmy je już nawet polubić. I wyglądało na to, że ani ja, ani dziewczynka nie zamierzamy go przerwać. Dziewczynka wciąż przytulała swojego jednookiego, sfilcowanego przyjaciela i chyba w końcu o coś go zapytała, bo zając pokiwał głową w odpowiedzi. - Nagły odpływ adrenaliny. Wyłączyli ci prąd. - powiedziała nagle bardzo poważnie tym swoim śmiesznym głosikiem. - Przesadziłaś z pracą, wiesz? - Zwróciła twarz w moją stronę i zrobiła zeza, jakby brała w cudzysłów to, co powiedziała przed chwilą i wszystko inne, co miałam kiedykolwiek od niej usłyszeć. - Taaak? - No nie, co za smarkula - A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie gniewaj się, ale... długo chyba nie pożyłaś? Ile masz lat? - Sześć. I pewnie faktycznie tyle miała, w każdym razie nie wyglądała na więcej. - To chyba nie zdążyłaś pójść do szkoły? - Nie. - I zaczęła stukać butem w podłogę. Jak konik. - I nawet nie zdążyły mi wypaść jedynki. Zrobiło mi się przykro. I żal tej małej. W końcu stałe zęby to nie byle jakie przeżycie! To prawie jak pierwszy papieros... albo kiełkowanie biustu. A ona, biedaczka, nie doczekała. Chciałam ją jakoś rozweselić, ale nie znam się na dzieciach i nie bardzo wiedziałam, o czym rozmawiać. Zresztą o co można zapytać małą dziewczynkę w zaświatach? Chyba nie o plany na przyszłość. - Znasz Kubusia Puchatka? - Tak. Widziałam w telewizji. Nie powinno się robić takich rzeczy. - Powiedziała autorytatywnie, patrząc mi prosto w oczy. Zając kiwnął głową potakująco. - Co masz na myśli? - Nie podobał mi się! Wyobrażałam go sobie zupełnie inaczej! Nie jako żółtego kretyna z baranim głosem... Nie dorósł do moich wyobrażeń, rozumiesz? - Jasne. Ale w takim razie może trzeba było najpierw przeczytać książkę? Nikt nie narzucałby ci wizerunku i mogłabyś stworzyć sobie misia na miarę swoich potrzeb... Dziewczynka westchnęła ciężko. - Może. Ale moja mama poszła na łatwiznę. Nie chciała tracić czasu na czytanie i postanowiła zapoznać mnie z klasyką dziecięcą w półtorej godziny. W tym czasie mogła zrobić zakupy. - Jak masz na imię? - Zapytałam, bo już był najwyższy czas. - Ksenia - odpowiedziała. No, nie. Bez przesady. To imię jest tak wyjątkowe, że nawet tutaj nie może nosić go, kto tylko zechce. Nawet małe, nieżywe dziewczynki. Zwłaszcza one. - Nie - sprostowałam - to ja mam na imię Ksenia. A ty? - Ksenia. - Potwierdził zając i wyszczerzył ostrzegawczo zęby, gdybym odważyła się nie uwierzyć. - Dlaczego nie zapytasz, na co zmarłam? - zainteresowała się Dziewczynka. - A dlaczego mam pytać? - Bo wszyscy chcą to wiedzieć. - Wzruszyła ramionkami nieco arogancko. - Tylko głupio im pytać. Niepotrzebnie. Boja lubię o tym mówić. - Naprawdę? - Tak! - Zając też przytaknął. - To żelazny punkt programu! - Więc tym pytaniem sprawię ci przyjemność? - Upewniłam się na wszelki wypadek. Dziewczynka pokiwała głową, patrząc na mnie wyczekująco. - Na co zmarłaś? - zapytałam uroczyście i bardzo powoli. Buzia dziewczynki rozjaśniła się jak słoneczko, a zając spojrzał na mnie łaskawszym wzrokiem. - Na wielopostaciowe zapalenie mieszków przynosowych. - Powiedziała bez mrugnięcia okiem. - Słucham?? - Nieee, żartowałam! Na nieuleczalny prawostronny skręt szyi. Tak zwana choroba Suchego i Kręglarza. To byli Rumuni... chyba. Szyja cały czas skręca się jak wąż boa i w ogóle nie można tego zatrzymać! Skręca się, skręca, aż w końcu... khaaaa... - zrobiła zeza i pokazała męczeńsko cały język, żebym wiedziała, że co jak co, ale prawostronny skręt to na pewno nie jest bułka z masłem. I kiedy, pełna zgrozy i współczucia, przyjęłam to do wiadomości, dodała: - Albo nie... sorry... przypomniałam sobie. Na śmiertelne przewianie zatok puckich! Na tamto, co wcześniej mówiłam, chorowała moja koleżanka z izolatki. Ale ją niestety wyleczyli... - westchnęła smutno. - To w końcu na co? - Na... wszystko po trochu. No i nie byłam pewna, na co w końcu zmarła. Ale być może właśnie o to chodziło. Nie wiedziałam, czy mnie czasem nie podpuszcza, wiec dla bezpieczeństwa postanowiłam szybko zmienić temat. - No dobrze... Aaa... co najbardziej lubisz robić? Tutaj. - Naj bardziej... - powiedziała, zamykając oczy i dzieląc słowo na dwie soczyste połówki - ...to lubię wyobrażać sobie różne rzeczy. I lubię spacery. - Taak? A dokąd tu można pój ść? - Dokąd chcesz! Ja byłam prawie wszędzie. - O, a długo tu jesteś? Spojrzała na mnie świdrującym wzrokiem. - Nie. Przyszłam razem z tobą. I znowu zaczęła nucić. Odwróciła się do zająca, wzięła go za rękę i odeszli bez pożegnania. Je śmieszny, cienki głosik nie pasował do jej oczu. Pasował natomiast do całej reszty. 19. Sama nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może to ta cholerna recesja, która w końcu dobrała się mojej Agencji do d...? Chociaż nigdy bym nie przypuszczała, bo wygrywamy tyle przetargów, często w przedbiegach... A może to dlatego, że przyszedł nowy Generalny i zaczął wprowadzać swoje porządki? I szukać oszczędności, gdzie się tylko dało? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Ale wszystko się zmieniło. I nie wiadomo kiedy atmosfera sparszywiała z dnia na dzień. Umilkły rozmówki towarzyskie, telefoniczne i face-to-face. Zresztą na telefony pozakładano jakieś liczniki. O surfowaniu po internecie, a zwłaszcza po tych stronach wszyscy bardzo szybko zapomnieli. Tylko lodówka, wypchana puszkami „dopalaczy” stała ciągle w tym samym miejscu. I jeszcze coś. Poproszono nas, żebyśmy złożyli podanie z prośbą o obniżenie pensji. Z powodu przejściowych, ale poważnych trudności finansowych Agencji. Poparłam tę decyzję całym sercem. Jest recesja, mamy mniej pieniędzy i trzeba oszczędzać. Pierwsza złożyłam takie podanie. I poprosiłam, żeby obniżyli mi pensję o połowę. Teraz myślę, że to trochę za mało. Powinnam chyba o trzy czwarte... Nie rozumiem, dlaczego inni tak się wkurzyli. Nikt się o tym nie dowiedział, a szkoda. Jestem z siebie dumna, że wymyśliłam i zaproponowałam coś takiego. I że Agencja skorzystała z mojego pomysłu. Co, niestety, nie rozwiązało sytuacji. Ludzie na naszym piętrze zaczęli dziwnie na siebie patrzeć i podpytywać o pracę, o projekty, zwłaszcza przyszłe. I ile filmów kto ma w planie. I czy by czegoś ewentualnie nie oddał, bo może ma za dużo. Ale nie ma głupich! Wiadomo, że im więcej planów, tym lepiej. A najlepiej mieć w planie ze trzy filmy, które oprócz niezłej zabawy zapewnią życiową i emocjonalną stabilizację. Na jakiś czas. Idealna sytuacja to trzy albo cztery filmy, zaklepane przez klienta i rozłożone na czynniki pierwsze: kosztorys, lokacje, reżyser, postprodukcja... I wtedy wiadomo, że pomieszkamy w Agencji jeszcze te parę miesięcy. Bo dobrze wiemy, my i nasz Szef, że taki klient, który często robi film pierwszy raz i w związku z tym robi również w majty ze strachu, żeby nie zmarnować kupy kasy, bardzo nie lubi, jak mu się nagle podmienia albo rozbija team kreatywny. Bo wtedy przestaje się czuć bezpiecznie - inny team to inny film. To nie jest dobrze widziane, bo może oznaczać, że z agencją jest coś nie tak. Że, na przykład zżerają ją od środka jakieś robale albo animozje, co może wpłynąć negatywnie na pracę, czytaj - narazić na straty finansowe. Klient tak właśnie to odbiera, bo, szczerze mówiąc, tak właśnie jest. Więc Agencja woli nie ryzykować i nie zmieniać zespołu w czasie zdjęć i postprodukcji. A w mojej Agencji to filmy liczą się najbardziej. Może dlatego, że na nich robi się największą kasę? Na pewno, ale chyba nie tylko. Za taki film można dostać fajną nagrodę. Czyli zaistnieć. To jest ten cukierek, rozdawany dwa czy trzy razy do roku, przy okazji różnych Kreatur i Crackfilmów. Tylko to się tak naprawdę liczy i nie uwierzę nikomu z agencji, kto zaprzeczy. Ten, kto dostaje nagrodę, w jednej sekundzie, dziękując na podium rodzicom, bogu i własnemu szczęściu, staje się kimś. To już nie anonimowy kreatywny z jakiejś agencji, tylko, powiedzmy, tak na rybkę, art director Janek Kowalski. Z takiej a takiej agencji. Człowiek publicznie dostaje imię i nazwisko, piszą o nim w gazetach branżowych a jak ma farta, to i w Wyborczej. I dowiaduje się o nim cały reklamowy światek. Zupełnie jakby dostał Oscara albo Złote Lwy w normalnym życiu. Albo inne niedźwiedzie. Taki ktoś ma od razu do przodu w swojej agencji. No i na rynku pracy, jeżeli chciałby zmienić firmę. A mógłby, bo po takiej, na przykład, kreaturce, od razu rozdzwaniają się telefony z propozycjami pracy gdzie indziej i za dużo lepsze pieniądze. Nawet moja Agencja podkupiła kiedyś jeden team w takich okolicznościach. Ale w końcu nie o pieniądze tu chodzi, prawda? Tu chodzi o coś zupełnie innego. I każdy, kto ma choć odrobinę ambicji a w mojej Agencji każdy ma, marzy, aby dostać taką nagrodę i dąży do tego ze wszystkich sił. Czasem nawet po trupach. Ale cel uświęca środki, prawda? A przysłowia są przecież mądrością narodów i ich narodowyn bogactwem. Jak sól w Wieliczce. A Guma była do tego naprawdę the Best. Budżet budżetem ale, umówmy się, szeregowy kreatywny w naszej Agencji nie odczuje tego na własnej kieszeni. U nas nigdy nie dają nagrody ani powyżki za wygrany przetarg, najwyżej pochwałę. Każdy to wie i to jest moim zdaniem jak najbardziej OK. Zbyniek z Ryjkiem podśmiewali się wprawdzie, że zarzynamy się, żeby Szef mógł położyć lepszą klepkę w nowym domu w Magdalence... A jeżeli nawet, to co? On ma inne stanowisko, dużo więcej obowiązków no i przede wszystkim - ta odpowiedzialność za losy Agencji i nasze... wystarczy? A my nie pracujemy tu przecież dla pieniędzy, prawda? Moim zdaniem pochwała Szefa jest największą nagrodą... Powiedziałam im nawet do słuchu, a co! Nie wiem, dlaczego się tak skręcali. Zbyniek to się nawet popłakał ze śmiechu. Guma była the best, bo dawała nieograniczone możliwości. Klient wykładał kasę i pozwalał naprawdę na wiele. Właściwie na prawie wszystko. I była szansa pokazać, na co nas stać. A już dostać nagrodę za taką Gumę - to było coś naprawdę the best! Dlatego właśnie wybrane teamy pozamykały się w swoich pokojach i pospuszczały żaluzje w oknach. Powyłączały też radia i komórki. Nikogo nie można było spotkać na korytarzu na piętrze, a jak już kogoś tam wygnało, to wiadomo było, że musi do kibelka. W pewnym momencie i pewnie w zwiazku z recesją, w mojej Agencji pojawiło się nowe zjawisko, którego nigdy wcześniej nie było i do dziś nie mogę uwierzyć, że coś takiego mogło się zdarzyć. Nie u nas! Zaczęli znikać ludzie. Wyglądało to tak: był sobie ktoś, znali go, lubili, co rano przychodził do pracy i zasuwał jak inni a pewnego dnia... Cyk! Nie przychodził. I już więcej nikt go nie widział. Tak na przykład w lutym zniknął Zdzisiek, copywriter, w marcu art directorka Paulina, a w kwietniu dwie rysowniczki, które w Agencji pracowały od pięciu lat i zawsze mówiły, że doczekają tutaj późnej starości. Potem, najczęściej przypadkiem wychodziło na jaw, że kogoś tam zwolniono w trybie natychmiastowym, bo, na przykład... zwolnił obroty. Tak mówili. Albo że tak naprawdę nigdy nie byli z niego zadowoleni. Albo coś jeszcze innego. Coś takiego, co można powiedzieć o każdym. W każdej chwili. Dlatego wszyscy zaczęli bardzo uważać i pracowali jeszcze więcej. Aleja osobiście jestem przekonana, że tak musiało być. No po prostu musieli wywalić tych ludzi, z całym dla nich szacunkiem. Bo nie robiliby tego bez powodu, prawda? Moja Agencja nie jest taka! I tak sobie myślę, że ci zwolnieni pewnie na to zasłużyli. Na przykład ten Zdzisiek - on bardzo rzadko zostawał po godzinach. Najwyżej trzy razy w tygodniu. I przychodził do pracy tylko w co drugi weekend. Zwróciłam mu kiedyś na to uwagę, ale głupio się wykręcił. Zaocznymi studiami w co drugi weekend. I małym dzieckiem. Ale to moim zdaniem nie jest żaden powód. Mógł to wszystko sobie przecież jakoś inaczej ułożyć. Ja na jego miejscu przychodziłabym po zajęciach. Agencja jest przecież otwarta non stop... Dla chcącego nic trudnego. Ale czasem i to nie pomagało. Weźmy na przykład Justynkę. Justynka - nasz ulubiony account executive. To był dobry account. Nawet bardzo dobry. Zostawała po godzinach, jak należy i bez gadania przychodziła w weekendy. I cały czas się uczyła, chociaż i tak wiedziała ze dwa razy więcej od innych. Nie mówiąc o prawdziwym survivalu w najlepszej Agencji. Czyli mojej. Justynka zaczynała jako junior i całą drogę od pucybuta do milionera przeszła w niecałe cztery lata. Uczciwie zarabiała na chleb. Świetnie radziła sobie z klientami, którzy ją uwielbiali, bo z Justynką nigdy nie było skuchy. Zawsze wszystko grało, było na czas i dopięte na ostatni guzik. I co najważniejsze: każdy klient był głęboko przekonany, że jest tym Najważniejszym. Ukochanym. Że Justynka poświęca mu cały swój czas i uczucie. Życie. Czyli, że jego pieniądze są w dobrych rękach. Kreacja też bardzo ją lubiła, bo Justynka nie zadzierała nosa i w razie czego, to znaczy, kiedy klient miał do kreacji jakieś pretensje, zawsze stawała po naszej stronie. Bardzo taktownie i delikatnie potrafiła wytłumaczyć klientowi, że się myli. Czytaj: pier... głupoty. Tak, że klient sam dochodził do wniosku, że jego pomysł, który forsuje z uporem maniaka, jest do niczego. Justynka miała świętą cierpliwość i nigdy nie wyrwało się jej, że klient jest kretynem. Nawet przy nas. Nawet przy piwie. Trochę mi szkoda, bo czułam do niej sympatię. Pomogła mi parę razy. Kiedyś, pamiętam, poprzesuwała terminy nagrań radiówki dla banku, żebym zdążyła z dwudziestą drugą wersją spotu dla Świniar. Chociaż było jej to bardzo nie na rękę. Nie wiem, jak to robiła, że zawsze potrafiła znaleźć kilka minut dla każdego, kto prosił ją o radę czy pomoc. Taka trochę harcereczka. A przecież miała swoje obowiązki, które wypełniała jak najlepiej. Nawet jej to powiedzieli, jak ją wyrzucali. Zwolnili ją z dnia na dzień. W czwartek o siódmej poprosili Justynkę na spotkanie a w piątek już nie pracowała. Kiedy rano przyszliśmy do Agencji, jej biurko było puste, wszystkie papiery wymiecione a z parapetu zniknęła kolekcja miśków-skarbonek, które Justynka zbierała od zawsze. Miała ich już ze trzydzieści, a najbardziej lubiła drewnianego koalę z Nowego Sącza, Benona. Lubiła też opowiadać, który miś skąd pochodzi i jak go zdobyła. Przeważnie je kupowała, ale niektóre ukradła na oczach zdumionych sprzedawców wykorzystując fakt, że wygląda jak aniołek, który bez kalkulatora ani rusz. Niee, naprawdę nie wiem, jak znajdowała czas na takie rzeczy... Tak więc nie pozostał u nas ani jeden przedmiot, świadczący o tym, że Agencja kiedykolwiek miała coś wspólnego z niejaką Justynką. Nawet w recepcji wisiała nowa lista adresowa, już bez jej nazwiska. I nie wiedzieć czemu wszyscy bardzo szybko zrozumieli, że przy Dyrekcji lepiej o niej nie wspominać. Zmartwiłam się, jak sobie poradzimy w tej sytuacji. Na szczęście niepotrzebnie. Już o dziesiątej przyszedł do nas nowy account, Szerszeń. Zajął miejsce Justynki i natychmiast przejął jej obowiązki. Bardzo dużo wiedział o swoich nowych klientach i świetnie znał wszystkie ich projekty z całego roku, nawet te zakończone. Zupełnie, jakby go ktoś wcześniej przeszkolił... Ale to przecież niemożliwe. Widocznie jest po prostu taki zdolny. Myślę, że to wszystko stało się tak szybko, bo Szerszeń jest dobrym znajomym Szefa. I pewnie to było tak, że Szef zadzwonił do niego w potrzebie i Szerszeń po koleżeńsku nie odmówił pomocy w podbramkowej sytuacji. No i już u nas został. Tak, że Agencja nie poniosła żadnych strat. Nie zobaczyliśmy już Justynki. Jakoś nie było kiedy umówić się i pogadać... trochę głupio, ale naprawdę nie miałam czasu... Justynka przysłała tylko maila z jakiegoś miejsca, maila, w którym wyjaśniała powody swojego nagłego zniknięcia i żegnała się z nami. Napisała, że Dyrekcja od jakiegoś czasu czytała jej prywatną pocztę i dopatrzyła się, ich zdaniem, „nielojalności” wobec Agencji. W poczcie Justynki znalazł się list od Pauliny, która zniknęła trochę wcześniej. Nie widziałam tego listu, ale podobno Paulina w tym liście napisała coś okropnego... Że, ale ja oczywiście w to nie wierzę, Agencja kazała jej wystawiać fałszywe faktury... I że Paulina ma na to dowody. I taki to był powód. Nawet miałam zapytać, jak to naprawdę było, ale jakoś nie było kiedy... Owszem, lubiłam Justynkę, nawet bardzo, ale trudno mi nie przyznać racji mojej Agencji. No bo co by to było, gdyby te okropne plotki rozeszły się wśród ludzi! U nas, a nie daj boże gdzieś dalej?! Agencja mogłaby na tym tylko stracić. Wiadomo, że słowo wylatuje ptakiem a wraca tym, no... jeleniem. Zaczęłoby się plotkowanie, rozstrząsanie, przelewanie z pustego w próżne i możliwe, że ludzie nie mogliby pracować tak dobrze jak zwykle. Ja sama nie mogłam spać z tego powodu przez dwie noce. 18. Dwa dni później Celestyna przemyciła mnie na stołówkę. Pod fartuchem, udając dwugłowego potwora, który wie, co robi. Było to prawdopodobnie nielegalne, bo kiedy tak szłyśmy, bardzo szybko, prawie biegiem i inną drogą niż zwykle, ona nerwowo i niespokojnie zerkała na boki. Wyczułam, że teraz lepiej jej nie drażnić i o nic nie pytać. Ale z drugiej strony... Celestyna Łamiąca Przepisy? Taka akuratna, z dyplomem? Dziwne. Ale powiedziała, że należy mi się trochę rozrywki. I żebym jej zaufała. Więc poszłam, bo i tak nie miałam nic lepszego do roboty. Zaprowadziła mnie do wielkiej sali z nieskończoną liczbą stolików. Każdy z nich nakryty był innym obrusem i przystrojony kwiatami. Sztucznymi gerberami, w bardzo jaskrawych kolorach. Na jednym z kwiatów zauważyłam przyklejoną pszczołę w skali 1:1. Podłogę wyłożono plastikową trawą, bardzo zieloną, dosyć kłującą i nieprzyjemną, zwłaszcza dla tych, co byli na bosaka. Dosyć kiczowato - pomyślałam, przyglądając się tandetnym obrazkom na ścianach, przeważnie z baletnicami, które nawet nie próbowały udawać, że kiedykolwiek leżały obok Degasa. Ale wszystko razem wygląda nawet zabawnie, zwłaszcza że miejsce, w którym jestem, nie jest przecież barem mlecznym. Z całą pewnością nie. Z gigantycznych wentylatorów w podłodze wydobywały się smakowite zapachy, które przenikały się jak w kalejdoskopie i płynnie przechodziły jedne w drugie. Przez chwilę czułam zupę pomidorową, potem znów... placki ziemniaczane? W następnej minucie powietrze nasycił aromat ciepłej szarlotki, a moment później wszędzie pachniało spaghetti bolognese ze świeżym czosnkiem. I bazylią. Zapachy były tak wyraziste, że natychmiast poczułam ochotę na cokolwiek. Usiadłam przy najbliższym stoliku. Chyba dobrze, bo żółty lniany obrus, którym go przykryto, był mój. Ale reszta nie. Spojrzałam na Celestynę, ale bardzo była zajęta wyskubywaniem ziemi spod paznokci. Chociaż... ze dwa razy uśmiechnęła się tajemniczo, nie przerywając tego nieapetycznego manikiuru. Przyszłyśmy trochę za wcześnie, więc mogłam przyjrzeć się osobom, które wchodziły przez dwuskrzydłowe drzwi. Ludzie, bo na takich wyglądali na pierwszy rzut oka, podchodzili bez pośpiechu do stolików, siadali na swoich miejscach, rozkładali serwetki, pozdrawiali się nawzajem. Ze wszystkich stron dobiegał przytłumiony szum rozmów. Z drugiego końca sali pomachała do mnie dziewczynka od zająca. I raz nawet uśmiechnęła się swoim szczerbatym uśmiechem. Zając chyba też jadł, bo miał swoje miejsce przy stoliku. Ci, którzy przepływali obok, lukali na nas krótkimi, ukradkowymi spojrzeniami, zwęszywszy świeży towar. Inni znów przypatrywali mi się uważnie, z niezdrową ciekawością, a jakaś pani w peruce zatrzymała się nawet przed naszym stolikiem i dłuższą chwilę uważnie badała mnie przez lupę. Jak jelonka rogacza albo sówkę chojnówkę. Niektórzy ubrani byli całkiem zwyczajnie, na luzie - w jakieś bluzy, spodnie, tak po domowemu. Rozczłapane kapcie, oczka w rajstopach, te rzeczy. Jak target proszków do prania i piwa „Szlacheckie” - wykształcenie podstawowe i zawodowe, zarobki poniżej średniej, ulubiona rozrywka - niedzielne zakupy w mallach. Inni z kolei byli nieźle obrandowani. Na plecach i ramionach kilku z nich zauważyłam znajome naszywki - dla Nike robiłam kiedyś adaptację do tivi, dla Levisa billboardy... Za to cała reszta pojechała po całości - jedwabne bluzeczki z second handu, peruczki lila, tęcza na twarzy, buty na obcasach... i dużo złota. Ale były to raczej starsze panie, takie w stylu forsiastych Amerykanek. Zauważyłam też kilka osób w długich, workowatych koszulach nocnych, podobnych do mojej. I tak jak ja, mieli bose stopy. Rozglądałam się dalej i w końcu dostrzegłam znajome postacie. W końcu sali. Wujek Henio i ciotka Lucyna siedzieli dosyć daleko ode mnie, pod ścianą, jakieś trzy rzędy i siedem stolików na prawo. Wyglądali zdrowo, normalnie, jak kilka lat temu. Potem co prawda przestałam ich widywać ze względu na nawał pracy, ale zapamiętałam właśnie takich. Siwych, ciągle się kłócących i podobnych do siebie jak pies i jego pan. W tym przypadku panem z całą pewnością była ciocia Lucyna. To ona wszystkim rządziła. Wujkiem, domem i całym światem. Ale głównie wujkiem, co wyraźnie dawała wszystkim do zrozumienia, wdzielając mu co miesiąc kieszonkowe z jego własnej pensji. Przy ludziach. I - ku naszemu zdumieniu - wujek się na to zgadzał. Ale do czasu. Bo czasami, tak ze dwa razy do roku, budził się w nim lew. Salonowy. Odbierał wtedy pensję w Instytucie Lotnictwa, gdzie na co dzień projektował samoloty i nie wracał do domu jak zwykle. O nie. Wujek szedł wtedy prosto restauracji „Złoty Kogut”, gdzie natychmiast przestawał liczyć się z kosztami. Konsumował i alkoholizował bez opamiętania i bez oporu stawiał drinki obcym paniom. Ale zawsze, i to najpóźniej drugiego dnia, wracał do ciotki jak ten syn marnotrawny. Bez pieniędzy i bez honoru, mawiała ciotka, robiąc mu oczyszczającą awanturę. Przy ludziach. Wujek co prawda próbował trochę jej odszczekiwać, ale z mizernym skutkiem, bo przecież nie umiał szczekać. I wszystko szybko wracało do normy. Na następne pół roku. A teraz znowu się kłócili. Widziałam, jak ciotka gniewnie machała rękami i potrząsała głową, aż spadł jej z ucha turkusowy klips, ale potem łagodnym ruchem przygładziła na wujku siwą, dwudziestocentymetrową „pożyczkę”. Tyłem do przodu. No coś podobnego! W życiu czegoś takiego nie widziałam... Trzeba było umrzeć, żeby to przeżyć. Kilka razy zawadzili o mnie wzrokiem, ale chyba mnie nie zauważyli. Albo nie poznali. I bardzo dobrze. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie chcę, żeby wiedzieli, że tu jestem. Bo mi wstyd. Że tak głupio dałam się złapać. I że co ja tu niby robię? O tej godzinie powinnam być przecież w Agencji. A ja sobie umarłam i siedzę bezczynnie, zamiast pisać radiówkę dla banku. - Tutaj, tutaj! - usłyszałam z prawej. Dwa stoliki dalej jakaś prawie bezwłosa starsza pani w połyskliwej, intensywnie niebieskiej bluzce radośnie kiwała na inną panią w takiej samej bluzce, tylko pomarańczowej. Pomarańczowa przytruchtała śpiesznie i rozsiadła się na pseudoantycznym krześle, nazywanym przez nasze babcie „ludwik filip”. Miała siwe, cienkie warkoczyki, podpięte do góry i zakręcone w śmieszne obwarzanki. I piękne, długie korale na szyi. Czerwone. - Zajęłam specjalnie dla pani. - krygowała się Niebieska - bo chciałam porozmawiać... ta kłótnia z Balbiną... taka nieprzyjemna sprawa... - schowały głowy pod stołem i zaczęły szeptać coś do siebie. W tym momencie do ich stolika podeszła kobieta w długiej, białej koszuli. Wyglądała na czterdzieści kilka lat, miała potargane włosy i bardzo niepewną minę. Spojrzałam w dół na jej stopy. Były bose a z jednego palca zwisała znajoma karteczka. Nowa. - Przepraszam... można się dosiąść? - zapytała cicho i bardzo grzecznie - Nikogo tu nie znam... Kolorowe panie spojrzały na siebie porozumiewawczo. Nie wyglądały na specjalnie zadowolone, ale uśmiechnęły się z przymusem - Tak, proszę - powiedziała wolno Pomarańczowa, odsuwając zapraszająco wolne krzesło. - Pani siada. Nowa? - Tak... jestem tu pierwszy raz... - Pierwszy i ostatni - zachichotała Pomarańczowa. - Taaak? A na co pani zeszła, kochana? - zainteresowała się Niebieska. - Na rozległy zawał... - Kobieta w koszuli na samo wspomnienie skrzywiła się boleśnie. - Który, można wiedzieć? - chciała wiedzieć Niebieska. - Trzeci - westchnęła pani w koszuli - Doktor Murek zawsze mówił, że do trzech razy sztuka... - uśmiechnęła się blado - a ja myślałam, że żartuje... - Oooo - Niebieska złożyła usta we wpół czujący dziubek - Doktor Murek się panią opiekował? - Tak... - To nic dziwnego, kochana, że tak to się skończyło. Doktor Murek - pokiwała głową znacząco - leczył mojego sąsaiada. - No i co? Sąsiad zadowolony? - Sama go pani może zapytać. Siedzi trzy stoliki za nami. - A ja - pośpieszyła z wyjaśnieniem Pomarańczowa - pomyliłam leki. Zamiast tego, co biorę na nadciśnienie, połknęłam co innego. Jakiś środek na mszyce, czy coś... Robili mi płukanie żołądka. Wszyściutko zwróciłam, ale i tak już było za późno... Trochę się męczyłam, ale niedługo - dodała śpiesznie, widząc pełną obrzydzenia minę pani w koszuli. - Te butelki są takie podobne! A ja trochę niedowidzę... A znowu pani Maślankiewicz - wskazała głową na swoją niebieską towarzyszkę - zadławiła się ością. Co to była za ość, pani Maślankiewicz? Od dorsza czy od śledzia? - Od karpia. We Wigilie przy stole to było. Synowa podała mi ten kawałek. Nic nie mówiła, że z ościamy... no i sie zadławiło... trup na miejscu. Nawet nie próbowali ratować... a inne jakoś bez ości kawałki mieli... - Ale my tu gadu gadu, a pani pewnie głodna. Po takiej podróży... - zatroszczyła się Pomarańczowa - Co pani zje? - Dziękuję, nic. Chyba... odeszła mi ochota - zająknęła się pani w koszuli - dziękuję... do widzenia... I już jej nie było. Niebieska i Pomarańczowa zachichotały i najwyraźniej zamierzały wrócić do swojej rozmowy, ale nagle obie jednocześnie spojrzały w kierunku drzwi a ich oczy w sekundę zrobiły się duże, kwadratowe i maślane. Spojrzałam i ja. Do stołówki wszedł czternastoosobowy oddział amerykańskich żołnierzy. Wszyscy byli młodzi, wysocy, pięknie przystrzyżeni i przystojni, jakby żywcem wyjęci z musicalu „Hair”. Nowiutkie skórzane kurtki na misiu aż na nich lśniły, a wypolerowane guziki rzucały takie błyski, że trzeba było uważać na oczy. Gdyby to nie było raczej niemożliwe i niemęskie powiedziałabym, że mają... umalowane rzęsy, takie były długie i czarne. Wszyscy patrzyli na nich z podziwem. Umilkły rozmowy i brzęczenie sztućców. W zupełnej ciszy żołnierze przemaszerowali przez całą stołówkę i zatrzymali się w lewym rogu przy dużym, czarno-białym zdjęciu jakiegoś samolotu. W pięć sekund złączyli trzy stoliki i rozsiedli się wygodnie. Każdy z nich położył nogi na stole. Nie zwracali uwagi na resztę stołówkowiczów, najwyraźniej wystarczało im własne towarzystwo. Rozmawiali ze sobą głośno, szeroko gestykulując, a ich angielski z silnym amerykańskim akcentem, unosił się nad całą salą jak żądny uwagi poltergeist. - Co to za żołnierze, Celestyno? Tacy śliczni, a każdy jak Ken! - spytałam moją przewodniczkę - Skąd się tu wzięli? - Z Trójkąta bermudzkiego. Nie mogli się pozbierać! Wyciągnęliśmy ich w ostatniej chwili. - tu Celestyna symbolicznie otarła pot z czoła, żeby mi dać do zrozumienia, jak bardzo było ciężko. Przy czym starła sobie niechcący trochę podkładu w odcieniu sand beige - Szczerze mówiąc, niewiele z nich zostało... - Ale to przecież są pełnowartościowi żołnierze! Te mundury, te nogi... i ten defiladowy krok! Nawet widziałam, jak komuś salutowali... - Admirałowi Halseyowi. To ich idol, bohater wojny na Pacyfiku. Uwielbiają go. - No i tacy męscy... prawie słyszę, jak kapie testosteron! Celestyna spuściła oczy ze sztuczną skromnością. I od niechcenia skubnęła szponiasty pazur. Niepotrzebnie, bo odpadł z podejrzaną łatwością. - Nieźle się musieliśmy nad nimi napracować, żeby wyglądali jak ludzie... - To gratuluję, bo naprawdę się udało! - Dzięki! Ale wiesz... chyba udało się trochę za bardzo... - Z a bardzo? Teraz Celestyna była nieco zakłopotana. Rozejrzała sie dyskretnie, czy nikt nas nie podsłuchuje i nachyliła się w moją stronę. Poczułam higieniczny zapach Tik taków. - Oni nie wyglądają, tak jak kiedyś... - powiedziała zniżając głos - przy rekonstrukcji korzystaliśmy z czasopisma „Men”... bo tylko takie mieliśmy - rozłożyła bezradnie ręce - no i ten... może są trochę... plastikowi. Ale chcieliśmy dobrze! Teraz chowamy przed nimi lustra, żeby nie wpadli w depresję i nie mieli do nas pretensji, że wszyscy wyglądają jak krzyżówka Boya George’a z Fredem Astaire’m... Bo wiesz... my reklamacji nie przyjmujemy... - Ale przynajmniej zachowują się jak żołnierze... - Tak, to prawda. - westchnęła ze smutkiem Celestyna. - Mają ten sam problem, co ty. Ciągle są na służbie! Dlatego siedzą tu tyle czasu. Dokładnie od 5 grudnia 1945 roku. Wylecieli na ćwiczenia i... trafili do nas. „Flight-19”, słyszałaś? - Nie... - Nieważne. W każdym razie skompletowaliśmy ich. - A co oni robią na co dzień? Wrażenie na starszych paniach? - Nieee, skad! Bardzo ciężko pracują! Narzucili sobie wojskową dyscyplinę i wykorzystują każdą chwilę. Bez przerwy grają w gry wojenne i strategiczne, ćwiczą na symulatorach... ostatnio tankowanie w powietrzu. To niezła sztuka, wierz mi! - Jak to, latają samolotami? - No, mamy tu trochę tego, co chłopcy lubią najbardziej. - Pochwaliła się Celestyna, kręcąc w palcach szafranowy, natapirowany lok, który, lekko jak wata cukrowa, oderwał się od całej reszty i został w jej ręku. - Commando, Starcraft, Tomb Raider... wszystkiego po trochu. - Żartujesz? Gry komputerowe?! - Dlaczego nie? Dla chcącego... więc ćwiczą, żeby nie wyjść z wprawy. Myślą, że jeszcze trochę polatają na swoich Avengerach... Tyle razy próbowaliśmy zainteresować ich czym innym, nawet kobietami... masaż tajski i te rzeczy... ale bez skutku... Ciągle tylko to wojsko i wojsko! - Całe ich życie... - westchnęłam, bo poczułam do nich nagłą sympatię. - Wcale im się nie dziwię... Nastawiłam uszy. Trochę się obawiałam, że mój angielski już kompletnie zardzewiał. Chociaż i kiedyś nie był najlepszy... Zawsze planowałam zapisać się na jakieś konwersacje, ale nigdy nie miałam czasu... Ale okazało się, że wcale nie muszę się wysilać. Rozumiałam ich doskonale! Rzucali sobie jakieś komendy i podawali mnóstwo technicznych szczegółów z życia samolotów a jeden z nich, chyba najważniejszy (Taylor - szepnęła Celestyna) zarządził wyliczankę, kto tego dnia dostanie joystick do ręki. Więc wywnioskowałam, że ten Taylor jest dla swojej trzódki kimś w rodzaju pana boga. - Tutaj wszyscy świetnie się rozumieją. Chociaż każdy mówi w swoim języku. - Wyjaśniła Celestyna. - To bardzo ekonomiczne. Nikt nie musi się tłumaczyć. - Tak jak w Klossie? - Celestyna przytaknęła z uśmiechem. - Kiedy Kloss mówił po niemiecku i rozumiał go każdy Polak, a nawet Niemiec? - Upewniłam się na wszelki wypadek. - Dokładnie tak. No tak to ja rozumiem! To się nazywa czerpanie ze skarbnicy kultury! I twórcze przetwarzanie. Ekonomiczne i ekologiczne - bez odpadów. Tutaj nic się nie zmarnuje. Co za śmieszne miejsce! - Spójrz tam - Celestyna pokazała palcem w kierunku drzwi - na ten wózek. Spojrzałam i zobaczyłam ten wózek. Wózek, jak wózek. Tylko że to był wózek... inwalidzki. Siedział na nim starszy, brodaty mężczyzna w typie św. Mikołaja i szerokimi, silnymi dłońmi wprawiał koła w ruch. Wózek toczył się płynnie jak w tańcu, zataczając zgrabne koła przy stolikach i widać było, że tworzy jedno ze swoim właścicielem. - Czy ja dobrze widzę? - Bo ze zdziwienia aż nie byłam pewna. - Jak to możliwe, że ktoś tu jeździ na wózku? Przepraszam bardzo, a gdzie „uzdrowienie chorych” i tym podobne, jak nie tu? - Ależ oczywiście, kochanie, jak najbardziej! - zapewniła mnie pośpiesznie Celestyna. - Mamy to w standardzie! Wprowadziliśmy to już bardzo dawno temu! Całe wieki! - To dlaczego on jest na wózku? Czy wymaga tego stan jego zdrowia? - Nie - zaśmiała się Celestyna - Tutaj to on jest zdrowy jak rydz! Pierwszy raz w życiu... - To po co mu wózek? - Widzisz, moja droga - westchnęła Celestyna - my sami tego nie wiemy. I wszyscy zadajemy mu to pytanie. Średnio trzy razy w tygodniu, przy kolacji. - No i co? - Odmawia komentarzy. Widzisz, pan Ospalski jest u nas od dawna. Trafił tu w czasach, kiedy ludzie nie mieli pojęcia o telefonach komórkowych ani DVD. Prehistoria! Więc sama rozumiesz... A wszystko wskazuje na to, że jeszcze trochę tu zostanie. Może nawet na zawsze... - Dlaczego? - Właśnie przez ten wózek! - A czyjego śmierć ma z tym coś wspólnego? - Niee... Pan Spalski zmarł wprawdzie na wózku, czym można tłumaczyć sentyment, jakim go darzy, ale zmarł na coś zupełnie innego! Ostra niwydolność nerek, czy coś... Nieważne. W każdym razie to nie jest jego „rodzony” wózek. Tamten zupełnie się rozleciał. I bardzo dobrze, bo już nie miał mu być do niczego potrzebny. Tylko, że musieliśmy sprowadzić taki sam, na wyraźne życzenie pana Ospalskiego. Strasznie się zawziął! Odmawiał jedzenia i wyczyniał różne hece. Nawet... buntował innych! Namawiał do...ściszyła głos do dramatycznego szeptu - ...niejedzeni a! Spojrzała na mnie uważnie, żeby ocenić, czy jej slowa zrobiły na mnie odpowiednie wrażenie. Nie zrobiły, bo z niejedzeniem ostatnio byłam za pan brat, więc, niezrażona, mówiła dalej. - No i... nie było rady! Szukaliśmy tego wózka po całej Polsce! - Celestyna pokręciła głową z dezaprobatą. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Facet dobrowolnie został kaleką? - Ale dlaczego? Czy ten Ospalski nie ucieszył się, że w końcu może chodzić jak człowiek? - No właśnie, że nie. Wszyscy byliśmy bardzo niemile zdziwieni, że odrzucił naszą ofertę. A nasz oddziałowy terapeuta nie mógł znaleźć na to wytłumaczenia w żadnej książce od biologii! Ani nawet w Domowym Lekarzu, ani Żyjmy Dłużej. Co jednak miało swoje dobre strony, ponieważ stworzył w końcu własną teorię. Która zresztą bardzo dobrze się sprawdza. - Jaką? - Według niego to kwestia wyobraźni. Albo jej braku. Pan Ospalski od zawsze jeździł na wózku. Nie zna innego życia i chyba go nie pragnie. Bo wszystkie jego wspomnienia wiążą się z tym wózkiem. I złe, i dobre. Wszystkie! Nie potrafi wyobrazić sobie, jakby to było bez niego. Chociaż przecież widzi, że inni chodzą na własnych nogach... Po prostu brakuje mu wyobraźni. Kiedyś może się przełamie... I wtedy po prostu wstanie z tego wózka, a my wreszcie będziemy mogli oddać go właścicielowi... - A co, pożyczyliście go bez pytania? - Wiesz, jak to się nazywa? - Brak kultury? - spytała z nadzieją Celestyna. - Nie, kochanie. Kradzież. Celestyna błyskawicznie wyciągnęła z kieszeni fartucha maleńki notesik i... zapisała. Tak. Zapisała słowo „kradzierz”. Przez er zet. Urocze. - A nie możecie odpuścić temu panu Ospalskiemu? Dać mu święty spokój? - Dobre pytanie! - Celestyna klasnęła w dłonie - Nie możemy, bo Wyżej nikt nie wjeżdża na wózku inwalidzkim. Tam każdy wchodzi na własnych nogach. I nie ma żadnej taryfy ulgowej, nawet dla zasiedziałych inwalidów. - A można mu jakoś pomóc? - My już próbowaliśmy... teraz tylko on sam może sobie pomóc. - westchnęła melodramatycznie Celestyna, podłubała sobie w uchu i zaproponowała, żebym w końcu coś zjadła. 17. Ludzie w mojej Agencji różnie próbowali zabezpieczyć się przed marnym losem, jaki spotkał Justynkę. Niektórzy nieudolnie i nieskutecznie - ci wylatywali, jako mało kreatywni. Za to inni podchodzili do sprawy strategicznie i profesjonalnie - badając „rynek” w poszukiwaniu potrzeb, na które można i należałoby odpowiedzieć. I tak na przykład jeden z naszych kolegów, operator Dziobas ze studia DTP poprosił Szefa, który nie miał własnych dzieci, żeby został ojcem chrzestnym jego synka. Synek miał już dwa lata, bo Dziobas czekał, aż przyjedzie jego brat ze Stanów, żeby potrzymać malucha do chrztu. Ale chyba się rozmyślił albo nie chciał już dłużej czekać, bo w końcu chrzestnym ojcem Maciusia został nasz Szef. Który zaspokoił tym sposobem określoną potrzebę emocjonalną, przy okazji dożywotnio związując się z rodziną Dziobasa. Dziobas pokazał wszystkim, że trzeba sposobem, chociaż, szczerze mówiąc... wcale się tym nie chwalił. Przeciwnie, długo i starannie ukrywał ten fakt. Dowiedzieliśmy się dopiero po roku, przypadkiem, kiedy ktoś z agencji przyuważył, jak Maciuś szedł do przedszkola, a właściwie jechał na nowym rowerku - prezencie od Szefa. Szef szedł obok i udawał, że to jego własny Maciuś. Popytało się, kogo trzeba... no i Dziobasowi było trochę głupio. Może dlatego, że poza Szefem nie zaprosił na te chrzciny nikogo z nas? Nie wiem. Za to w taki oto sposób pomysłowy Dziobas zapewnił sobie dożywocie w naszej Agencji. Równie dobrym, choć nieco ryzykownym sposobem okazało się również wejście Szefowi do łóżka. Nie było to wcale trudne, widać i w tej sferze potrzeby domagały się zaspokojenia. Ryzyko wiązało się jedynie z trafieniem w gust i fizyczno-estetyczne preferencje Szefa co do... oczu, bo można było trafić, albo - nie. Ale raczej tak, o czym przekonały się po kolei trzy accountki, jedna copywiterka i jedna asystentka z produkcji. Mimo wszystko moja Agencja znana jest w branży reklamowej z tego, że wyjątkowo dobrze traktuje się w niej ludzi. Inaczej, niż w innych agencjach. I że u nas nie wyrzucają. Wszyscy o tym wiedzą! Nikt się na ciebie nie wydziera i wszyscy są mili. Gdzie indziej różnie bywa, ciągle się o tym mówi na mieście... I każdy nowy dziwi się, że w mojej Agencji jest tak... normalnie. Miło. Bezpiecznie. Rodzinnie! Taki nowy już pierwszego dnia pracy uświadamia sobie, ze złapał pana boga za nogi. Bo tak rzeczywiście jest! Ale coś za coś. To kosztuje i trzeba coś za to z siebie dać. Wszystko. 16. Zdumiała mnie różnorodność potraw. W porównaniu z zapachami, rozpylanymi przez wentylatory, apetycznymi, choć niewyszukanymi, to, co serwowały kelnerki w niebieskich mundurkach, przyprawiało o zawrót głowy. Przechodziły koło mnie z tym wszystkim i miałam wrażenie, że na moich oczach materializują się wszystkie przepisy z najbardziej odjechanej książki kucharskiej świata. Przedziwna konstrukcja z czegoś, co wyglądało na postrzępioną ośmiornicę w ananasach. Wydrążona dynia, wypełniona bajecznie kolorową masą, nad którą szumiały fluorescencyjne roje robaczków swiętojańskich. Chyba nie do jedzenia? Płonące owoce morza w trawiastozielonych muszlach, jakich na pewno nie ma w normalnym życiu... Każdy dostawał co innego, a od tego wszystkiego można było dostać zawrotu głowy. Ale kiedy rozejrzałam się po sąsiednich stolikach zauważyłam, że tylko ja jestem pod wrażeniem. Inni przyjmowali to, co im przynoszono z co najwyżej uprzejmym uśmiechem. A ja poczułam ochotę na coś zwyczajnego. Na przykład... naleśniki ze szpinakiem, albo lepiej, lazanię ze szpinakiem. Najlepsza lazania ze szpinakiem jest w Sopocie. W małej, wegetariańskiej budce przy molo. Mmmmmm! Dawno nie jadłam, bo od kiedy pracuję w Agencji... o, idzie kelnerka. Do mnie? - Tak. Proszę bardzo. - powiedziała z uśmiechem, stawiając przede mną duży półmisek, nakryty srebrną kopułą - Życzę smacznego. Odwróciła się, i zauważyłam biały króliczy ogonek rodem z Playboya, doczepiony we wiadomym miejscu. No nie. Zaczynam się gubić w tym wszystkim. Spojrzałam na Celestynę, ale ona nie wydawała się zdziwiona. Przyglądała się z zainteresowaniem swoim turkusowym paznokciom, trzy razy za długim jak na pielęgniarkę. - Jedz - zachęciła mnie z uśmiechem - bo wystygnie. - A ty? - Ja dziękuję. - podziękowała. Ostrożnie podniosłam kopułę. Lazania z Sopotu. Jak żywa. Poznałam, bo była tak samo pokrojona, w trójkąty. Nigdzie indziej tak nie kroją. Lazania była gorąca, prawdziwa i ze szpinakiem. I pyszna, jak zwykle. - O co tu chodzi? - spytałam sama siebie. - Skąd to całe żarcie? W takiej ilości? Skąd ta lazania? Niczego przecież nie zamawiałam... - Jesteś nowa - pokiwała głową staruszka w jaskrawozielonej jedwabnej bluzce z modnym wiązadełkiem, siedząca przy stoliku obok. - Nic takiego się nie dzieje! Po prostu dostałaś to, czego chciałaś. Jej towarzysz, siwy pan w prążkowanym garniturze, przyglądał mi się, jakbym była z kosmosu. - Ale... ja nawet nie zdążyłam zamówić... - Tu się nie zamawia - wtrąciła Celestyna - tu się konsumuje. Wyprzedzamy twoje oczekiwania. Jedz, kochanie, bo będzie zimne. Siwa pani zajęła się swoim indykiem w maladze, garnirowanym kobaltowo-złotymi kolibrami, które wyglądały jak żywe. - Powiedz mi, Celestyno, dlaczego oni wszyscy jedzą takie rzeczy? - Jakie, kochanie? - zamrugała z uśmiechem Celestyna. - No, takie... powydziwiane - pokazałam palcem kelnerkę, przechodzacą obok nas z wielkim czekoladowym tortem, udekorowanym mrugającymi znakami zapytania, pomiędzy którymi pulsowały wielkie złote orzechy. W to wszystko wetknięty był pęk purpurowych liści. - Zapewniam cię, że to, co dostają jest świeże, sprawdzone i dobrej jakości. I jak najbardziej nadaje się do jedzenia. - zapewniła mnie Celestyna, poprawiając makijaż w kieszonkowym lusterku. - Ale przecież pachnie tu zupełnie czym innym... - Zapachy są niezbędne - powiedziała trochę niewyraźnie, poprawiając kontur ust wiśniową kredką - Tylko dzięki nim nasi szanowni pensjonariusze nabierają ochoty do jedzenia. Nie oszukujmy się, kochanie - spojrzała na mnie spod okularów w taki sposób, że poczułam się jak jej wspólniczka - ani oni, ani ty, tak naprawdę nie czujecie głodu i nie potrzebujecie jedzenia. Te czasy już minęły, moja droga. Dlatego wybieramy proste, znajome wszystkim... i trafiające w każdy gust zapachy... żeby wam włączyć apetyt. - Teraz pokrywała usta grubą warstwą błyszczyka. - To działa jak w psach Pawłowa... dobrze mówię? - zaniepokoiła się. - Zresztą nieważne. Zaraz, zaraz, czy mi się wydaje, czy... - Nie chcesz chyba powiedzieć, że... manipulujecie tutaj naszymi odruchami? Celestyna myślała intensywnie i przez chwilę miała taką minę, jakby powtarzała sobie w myśli moje pytanie. - Nie, nie manipulujemy, co też ci przyszło do głowy! - zaprzeczyła energicznie. My tylko... uruchamiamy „pewne odruchy”. Tylko dla waszego dobra! Włączamy je „pstryk!”. A przede wszystkim - dla waszej przyjemności... - znów uważnie spojrzała spod okularów. - No bo sama powiedz, kiedy nabrałaś ochoty na ten szpinak? - Kiedy poczułam zapachy z wentylatora. Pomidorowa, jakaśtam, bolonese... - Dobrze! - Celestyna z radości klasnęła w rece. - I właśnie o to chodzi! Na ciebie też to działa! A miałam pewne obawy, że w związku z twoją sytuacją... no nic. Wszystko w porządku, to najważniejsze. - Ale to dziwne. - Nie dawałam za wygraną. - Oni wcale nie zamawiają tych potraw, których zapachy czują. A przecież są bardzo apetyczne... i choćby odruchowo... naprawdę nikt nie ma ochoty na pomidorową, placki i tak dalej? Dlaczego wymyślają sobie te... kurioza? - Tu nic nie jest dziwne, moja droga - Celestyna znów była pielęgniarką na dyżurze, bardzo życzliwą i tylko trochę protekcjonalną - Użyłaś właściwego słowa. Wymyślają. Oni sobie wymyślają te dania. A my spełniamy ich życzenia. Jak złota rybka. - Ale po co, skoro tak naprawdę nikt tego nie potrzebuje? - Oooo, bardzo się mylisz, moja droga - Celestyna pokręciła natapirowaną głową - Oni tego potrzebują! Nie jedzenia jako takiego, tylko całej tej ceremonii, całej otoczki! Dla nich te posiłki to podstawowa sprawa i, jakby to powiedzieć... kręgosłup dnia! Jadalny, jak w szprotce. Śniadanko, obiad, kolacja. Śniadanko, obiad, kolacja... I tak w kółko. Każdy z nich wie, że ma na co czekać. No bo po śniadanku jest obiad a potem kolacja. I szafa gra! Przynosimy im na tacy porządek świata! I przyjemność jedzenia, jaką mieli za życia. Są i inne plusy - nasi goście nawiązują tu kontakty towarzyskie i romanse, biorą udział w różnych imprezach... Chociażby w cyklicznym Konkursie na Danie Jakiego Jeszcze Nie Było, który niedawno się odbył. Gdybyś tafiła do nas trochę wcześniej, też mogłabyś wziąć udział... chociaż nie wiem, czy byś sobie poradziła... - Dlaczego nie? Celestyna udała, że nie słyszy. - A przede wszystkim mają okazję ćwiczyć wyobraźnię. - Ciągnęła. - Niektórzy są tutaj tak długo, że próbowali już wszystkich potraw, jakie istnieją i tysięcy wymyślonych przez siebie. Wiedz, moja droga - tu Celestyna pokiwała głową z uśmiechem - że im dziwniejsze jest to, co stoi na stole, tym dłużej przebywa u nas ten, przed kim to stoi... - A do czego im tu potrzebna wyobraźnia? Żeby sobie wyobrażać, jak mogliby żyć, gdyby żyli? Przecież to, co tu się dzieje, przekracza jej granice! - A co ty, kochanie, możesz o tym wiedzieć? - spytała Celestyna, nie wiem czy trochę nie złośliwie, po czym wstała i poszła sobie. Tak po prostu. Zostawiła mnie z niedojedzonym szpinakiem i bez pomysłu, co ze sobą zrobić. Tak sobie pomyślałam, że pacjenci pacjentami, ale co im to daje. Tym wszystkim aniołom, kelnerkom z króliczymi ogonkami i całej reszcie. Temu całemu personelowi. Coś muszą przecież z tego mieć! Jakąś kasę albo coś... lepszą rentowność na przykład, większe budżety... albo chociaż PR za pół ceny... Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że robią to wszystko wyłącznie z nieziemskiej dobroci... Tak dobrze to nie ma, nawet tutaj. 15. Wyszłam ze stołówki i od razu natknęłam się na prawdziwego anioła. Natychmiast go zidentyfikowałam, bo był wielki na dwa i pół metra, w długiej do kostek, połyskującej szacie, przewiązanej w pasie zwykłym sznurkiem. Stał przy kopiarce i kserował jakieś formularze. Przeszłam koło niego udając, że nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Miał długie, srebrne włosy w takiej ilości, że pozazdrościć mu mogły dwie Violetty Villas razem wzięte. Ja też mu ich zaraz pozazdrościłam, bo moje były krótkie, postrzępione i dawno nie widziały fryzjera. Muszę się trochę wziąć za siebie, bo bez przesady. Może nie żyję, ale to nie powód, żeby chodzić jak wywłoka. A tu... prawdziwe anielskie włosy! Jak z choinki. Zauważyłam nawet kilka srebrnych nitek, wplecionych tu i ówdzie dla ozdoby. Blada, podłużna twarz anioła była spokojna i nieruchoma, z półprzymkniętymi oczami, jakby myślami był już w innym świecie. Jego twarz, bo jakoś wyglądał mi na faceta. Mimo braku zarostu i różu, nierówno roztartego na policzkach, co mu nadawało trochę zniewieściały wygląd. No ale przede wszystkim - miał skrzydła jak należy. Dwie pary ogromnych, pierzastych skrzydeł, zawieszonych jedna nad drugą. Chyba były niewygodne, bo zauważyłam, że co chwila poprawiał sobie szelki z ekoskóry i kilka razy podrapał się po plecach. Te skrzydła żyją, pomyślałam widząc, jak każde piórko reaguje westchnieniem na najmniejszy anielski ruch. Coś podobnego! Naprawdę robiły wrażenie! Gdyby wcześniej wpadły mi w ręce, mogłabym wykorzystać je do reklamy żarcia dla papug w tivi. Że niby taaakie skrzydła rosną od tego żarcia, czy coś... A tak, to zrobiłam zwykły testimonial, tylko z punktu widzenia nimfy-nimfomanki... Te skrzydła pasowałyby mi tym bardziej, że były różowe. Różowiutkie. I może dlatego cały ten anioł sprawiał wrażenie nieco... frywolnego. Trochę jak pełnowymiarowe panie z Moulin Rouge. - Przepraszam - odezwał się falsetem. Zupełnie niepotrzebnie, bo właśnie w tym momencie przestał mnie interesować. Ten głos, dodany do różowych skrzydeł z miejsca przekreślał go jako mężczyznę. Ale byłam dobrze wychowana, więc zatrzymałam się. I uprzejmie odwróciłam w jego stronę, głównie po to, żeby zorientować się dokładniej, czego używa do włosów. - Tak? - Przepraszam - powtórzył niepewnie - nie wolno mi inicjować kontaktów, ale mogę odpowiadać na pytania. No i spełniam życzenia - zerknął na mnie w taki sposób, że gdyby nie był aniołem, na którego wyglądał bez dwóch zdań, pomyślałabym, że o coś mu chodzi. - Aha. - Poczułam się niezręcznie, bo patrzył na mnie z góry, z wyżyn swoich prawie trzech metrów. - Kiedy ja... właściwie nie mam pytań. Ani życzeń. - Do włosów używam pianki Pantene, z nowej serii zwiększającej objętość. - objaśnił rzeczowo, potrząsając filmową grzywą - Widzisz? Violetta Villas może się schować. No tak. Przy tym też muszę uważać, co myślę. - Nie musisz - powiedział z łagodnym uśmiechem. - Ja nie zrobię z tego użytku. Jestem tu tylko technicznym. - wyjaśnił, wskazując liliową dłonią swój pas. Teraz zobaczyłam, że pas anioła, ten sznurek, którym był przewiązany, to nic innego, tylko jakiś kabel, chyba telefoniczny. Biały i długi. - A... - nie zdążyłam dokończyć. - Co tak kopiuję? - wszedł mi w słowo, a właściwie w myśl - Nic ciekawego! To próbne kopie. Kopiarka trochę się zacina i brudzi. Co kilkaset tysięcy kopii muszę ją przeczyścić... a że przeważnie kopiujemy formularze zgłoszeniowe, to czyszczenie wychodzi raz na dwa dni... Ja jestem z tych niższych aniołów. Funkcyjnych - dodał, znowu bez pozwolenia grzebiąc w moich myślach. - Z niższych? To ciekawa jestem, ile mierzą ci wyżsi... - Tu nie chodzi o wzrost! - Rozbawiłam go niechcący - bo wszyscy mamy około trzech metrów, tylko o hierarchię! Ja akurat jestem z Niższych Aniołów Usługowych. - Co to znaczy? - Pracuję tu. Konkretnie w Sekcji Czwartej Technicznej. Zatrudnili mnie, bo znam się trochę na elektryce - umiem łączyć obwody, zmieniać baterie... A nie każdy to potrafi! - Powiedział z dumą. - No i ta kopiarka. Od początku jest pod moją opieką i nie ma mowy o zmianie! Tak mnie polubiła. Zawsze, kiedy do niej podchodzę, z radości aż piszczy! Nie przeszkolili mnie tylko w kopiarkach cyfrowych, Ale... - wzruszył ramionami - ... nie szkodzi, bo i tak ich tu nie mamy. - To skąd o nich wiesz? - Z foldera Xeroxa. - Aha. A co do aniołów... są jeszcze niżsi od ciebie? - Oczywiście! Ale to już zupełny dół. Sprzątacze, pomywacze i tym podobni. Hołota bez wykształcenia... Chociaż, oczywiście, żadna praca nie hańbi. - Dodał pośpiesznie, żebym sobie czegoś przypadkiem nie pomyślała. Ale naprawdę to powiedział. I jako anioł, moim zdaniem, trochę przesadził. Nawet miałam to jakoś zjadliwie skomentować, ale w tym momencie minął nas inny anioł. Wyglądał inaczej niż mój rozmówca - miał inną suknię, włosy, skrzydła... Jego skrzydła też były olbrzymie, ale białe, satynowe i... pikowane. Tak. To były skrzydła uszyte z białej, połyskliwej satyny, czymś w środku wypełnione i ozdobione białymi perełkami, uformowanymi w zgrabne winogronka. Nie wyglądały na skrzydła do latania. Raczej do uwodzenia. - Zawsze zajmowała się tym pani Stasia, ale od kiedy odeszła, każdy z nas musi sam się troszczyć o własne skrzydła. - Odpowiedział mój anioł na niezadane pytanie. - Kiedyś wszyscy mieliśmy jednakowe, a teraz... sama zobacz - wyraźnie zniesmaczony pokazał mi dwa inne anioły, z których jeden miał skrzydła wycięte ze zwykłej tektury falistej, a drugi nosił na plecach pęk tęczowych szczotek do kurzu. - Taka moda! Co drugi to jakiś anarchista. - No a twoje? - spojrzałam znacząco na tę ich różowość. - Moje - powiedział z godnością, gładząc delikatnie jedno skrzydło, które odpowiedziało mu pełnym wdzięczności mruczeniem - Moje skrzydła są pierwsza klasa! Oryginały, nie żadne syntetyki. Ręczna robota pani Stasi. Ale o takie skrzydełka trzeba dbać! Czesać, dokarmiać, nie narażać na przeciągi. Są bardzo delikatne i wymagają stałej uwagi. A nie każdemu się chce. Rzadko je teraz zakładamy, tylko na ważne uroczystości, jak dzisiaj... - To dzisiaj jest jakaś uroczystość? Anioł bez pośpiechu zbierał jakieś papiery, które rozsypały mu się akurat teraz. - A poza tym - mówił dalej - ostatnio niektóre anioły zaczęły nagle dostawać alergii... zupełnie jak ludzie! Moim zdaniem udawały, ale poprzynosiły jakieś lewe papiery od lekarza i dostały zgodę na syntetyki. Brrr - wzdrygnął się z obrzydzeniem - Co za dół! Pani Stasia nigdy by do czegoś takiego nie dopuściła! - A co się z nią stało? Powiedziałeś, że odeszła. To znaczy umarła? - No tak, umarła - przytaknął - ale już wcześniej, jak wszyscy. Odeszła z tej pracy ze względów zdrowotnych. Tak się przejmowała swoimi obowiązkami, że aż zaczęły wyrastać jej pióra... na łopatkach i przy nadgarstkach! Rzeczywiście trochę przesadzała. A teraz jest kustoszem w Muzeum Skrzydlatych Uniesień. Oprowadza wycieczki szkolne. Sprawdza się, chociaż zwierzchności trochę mają jej za złe, że chodzi ciągle z walkmanem w uszach. Ale ona uwielbia Julio Iglesiasa! Mamy tu zresztą całąjego dyskografię. Ojca i syna! - A kolędy? - Kolędy? Też mamy. Puszczamy co roku przez radiowęzeł, chyba w grudniu... Ludzie bardzo lubią te piosenki, prawie tak, jak szanty. Tylko często się rozklejają. - Jak to? - Płaczą - wzruszył ramionami z zakłopotaniem. - I niektórzy zaczynają żałować, że nie żyją. Nawet ci, którzy na co dzień są z tego zadowoleni. To delikatna sprawa, bo - tu nachylił się do mnie, a kosmyk jego nieziemskich włosów niechcący musnął moją twarz - ten nastrój się udziela i bywało już, że wszyscy siedzieli tacy porozklejani, zamiast spożywać. I cała Wigilia na nic! Wszystko się zmarnowało. Więc od jakiegoś czasu mamy zakaz puszczania kolęd. Chyba że na wyraźną, trzykrotną prośbę pensjonariusza. - Dlaczego akurat trzykrotną? - Za pierwszym razem udajemy, że nie słyszymy. Za drugim też, dopiero za trzecim razem, kiedy jesteśmy pewni, że proszącemu na pewno chodzi o kolędę i że nie ustąpi - wtedy puszczamy. 14. Można się przysiąść? - ten, kto to powiedział, położył mi ręce na ramionach. Odwróciłam się i zamarłam. Znowu była kolacja a Daniel z uśmiechem zaglądał mi w twarz. Daniel. Jak żywy. Gardło mi nagle zdrewniało, a gdybym miała krew w żyłach, na pewno zastygłaby w mgnieniu oka. Jedyne, co mogłam zrobić w tej chwili, to mrugnąć oczami. W ostatnim odruchu samoobrony poszukałam pomocy, ale Celestyna dyskretnie się ulotniła, zostawiając w powietrzu nieznośny zapach „type Chanel”. Daniel. Nie spodziewałam się spotkać go nawet na drugim końcu świata. A już na pewno nie tutaj. Daniel. Te same jasne, sztywne włosy, z których nie można było ułożyć żadnej fryzury... Te same oczy, trochę kpiące, trochę smutne. I pieprzyk na policzku, który potrafiłam odnaleźć z zamkniętymi oczami. Dzisiaj mogłabym powiedzieć, że jest podobny do Leonardo di Caprio, ale dziesięć lat temu nikt jeszcze o nim nie słyszał. Bo czas nagle cofnął się o dziesięć lat. - Czekałem na ciebie. - powiedział cicho, kiedy już usiadł i rozłożył sobie papierową serwetkę na kolanach. - Przychodzę tu od jakiegoś czasu. Właściwie... prawie codziennie. Czasem coś zjem, ale przeważnie tylko się rozglądam. To mój stolik - dodał ze smutnym uśmiechem - Ciekawe, że akurat tu usiadłaś. Nic się nie zmieniłaś - Przyglądał się uważnie mojej twarzy. - Ale tutaj... tutaj widzę coś nowego - czubkiem palca delikatnie dotknął kącika mojego oka. - Zmarszczka! Pierwszy objaw starzenia się skóry - zawyrokował. Daniel był, jakby to powiedzieć, męską kosmetyczką (bo przecież nie kosmetykiem) i naprawdę znał się na rzeczy. Jak na faceta, oczywiście. - To zmarszczka mimiczna - wydusiłam przez ściśnięte gardło. - Miałam ją już wcześniej. Skąd wiedziałeś, że mnie tu spotkasz? - Każdego tu można spotkać. To tylko kwestia czasu. - Powiedział tym swoim głosem, od którego zawsze mrówki przebiegały po plecach. - Poza tym... mam znajomości w Urzędzie Imigracyjnym - puścił do mnie oko, i znowu nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi poważnie. Nigdy tego nie wiedziałam. Daniel miał rzadki dar żartowania sobie w sposób, delikatnie mówiąc, budzący wątpliwości. Nieraz zdarzyło mi się płakać z powodu jego dowcipów, które on uważał za świetne. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wrócił mi głos i zdolność obiektywnej oceny sytuacji. - Dlaczego mnie zostawiłeś?! Dlaczego mnie zostawiłeś w tak obrzydliwie melodramatyczny sposób?! Wszyscy wtedy czekali, ja, rodzice... cała rodzina... jak w jakimś koszmarnym, kiczowatym... Jak można! Nie dać znaku życia! Przez tyle lat! - Wierz mi, chciałem! - wybuchnął - Ja wtedy leciałem do ciebie jak na skrzydłach! Nawet trochę za szybko... - Wiesz, jak się wtedy czułam? Jak idiotka! Jak jakaś wystawiona do wiatru gęś! - Posłuchaj, proszę - wziął mnie za ręce, nagle spokojny. - Jak ci się wydaje, dlaczego ja tu jestem? Skąd się tu wziąłem? Powiem ci, skąd: z mokrej szosy, z tego zakrętu na E-75. Wpadłem tu na motorze 150 na godzinę. Tak się do ciebie śpieszyłem! Teraz to już nie wiedziałam, co powiedzieć. - Jak to... nikt mi nie powiedział... - Moi rodzice do tej pory nie wiedzą, co się ze mną stało. Mają nadzieję, że wrócę do nich, że może jestem w jakiejś sekcie... albo zmieniłem płeć... I że niedługo się spotkamy. Spotkamy się, ale tutaj. I muszą jeszcze trochę poczekać. No proszę. Też hollywoodzkie zakończenie, tylko trochę inne. Happy end z poślizgiem. Daniel wstał. - Muszę już iść, czekają na mnie. - Jak to... przecież dopiero przyszedłeś... nawet nie zdążylismy porozmawiać! Przyjdziesz tu jutro? Powiedz! - Nie wiem. Już od dawna jestem Wyżej. Mogę tu być tylko przez chwilę. Dłuższy pobyt mógłby mi zaszkodzić. Te wszystkie infekcje, wirusówki... I tobie też. Ale wierz mi, nic się nie zmieniło - powiedział, wyciagając do mnie rękę - Nic się nie zmieniło. Patrzyłam, jak odchodził między rzędami stolików. A kiedy jeden krok dzielił go od zniknięcia mi z oczu, nie odwracając się uniósł dłoń i pomachał mi. Daniel. O boże, a przez tyle lat myślałam, że mnie zostawił... Tak po prostu i bez słowa. Jak pierwszy lepszy facet... Tylko ja wiem, ile czasu kosztowało mnie pogodzenie się z faktem, że ukochany zwiał ode mnie w dniu zaręczyn. Ile litrów łez, nocy bez snu, proszków uspokajających i wizyt u psychoanalitka. Słowem, kupę czasu. A kiedy już przebolałam jego stratę, kiedy już się z nim pożegnałam na wieki wieków, dałam sobie słowo, że już nikt nigdy mnie tak nie zrani. Nigdy przenigdy. No i tak było. To, muszę się pochwalić, udało mi się. A dlaczego? Bo dobrze wybrałam. Bo postanowiłam nie oddawać serca ani czasu żadnemu facetowi. Bo postawiłam na coś, co mnie nie zawiedzie. A tylko praca mogła odwzajemnić moje uczucie. I teraz wiem, że to był dobry wybór. - Proszę Państwa! Proszę o ciszę! - Jakaś kobieta weszła na podium pośrodku sali. Tego podium, mogę przysiąc, jeszcze przed chwilą nie było. - Proszę o ciszęęę! - krzyknęła dwa razy głośniej, ale wszyscy wciąż byli zajęci sobą. Rozejrzała sie dookoła, wyciągnęła mały, metalowy gwizdek i użyła go. Tak myślę, bo ja nie usłyszałam żadnego dźwięku. Ale gwar ucichł w pół sekundy. Była to kobieta w mocno starszym wieku, dosyć wysoka i bardzo chuda. Miała długą twarz, z wystającymi kośćmi policzkowymi, brązową od opalenizny. Głębokie, podłużne zmarszczki wyglądały na niej jak hieroglify wyżłobione w tabliczce czekolady. A oczy, wąskie, w kształcie migdałów, jak u Modgilianiego, miały kolor bardzo bladego błękitu. I były nieruchome. Tak, jakby nie były już do niczego potrzebne. Kobieta miała na sobie zwykły, roboczy kombinezon, poplamiony jakąś ciemną farbą, może smołą. Gdyby nie szara czapka, spod której nie było widać włosów, czapka z mnóstwem frędzli, zakończonych dzwoneczkami, brzęczącymi przy każdym ruchu jej głowy, wyglądałaby jak przebrany, ogorzały od pracy rybak. - Proszę państwa! - Zajmę wam tylko chwilę. Wiecie, jaki dziś mamy dzień. - Wszystkie głowy pokiwały zgodnie. Moja dziewczynka też. I zając. - Szczególny. To dzień ważny dla nas wszystkich. - Co się dzieje? O co chodzi? - szturchnęłam Celestynę - Ciiiiii... słuchaj... - szepnęła - to ważne. - Ale co to za gwizdek? Ultradźwięki? Jak na psa? - Celestyna, zwykle tak uśmiechnięta i opanowana, niecierpliwie potrząsnęła ramieniem, strącając z niego moją dłoń. O co tu chodzi? - Przypominam - mówiła pani w czapce, utkwiwszy nieruchome spojrzenie ponad głowami wszystkich - że dzisiaj, zaraz po kolacji spotykamy się w średnim amfiteatrze. Zapraszam wszystkich z prawem wiecznego pobytu. Przypominam również, że obowiązują stroje wieczorowe. Wieczorowe? No to nie mam wielkiego wyboru... W ogóle nie mam wyboru. Pójdę w mojej koszuli. W końcu chodzę w niej także wieczorem. - Celestyno, nie możesz mnie tak zostawić! - błagam!!! - ta intrygująca zapowiedź jeszcze bardziej, miałam nadzieję, intrygujących wydarzeń, nie dawała mi spokoju. - Powiedz, o co tu chodzi? Co to za amfiteatr? Co tam się będzie działo? Jestem taka słaba... mam lodowate stopy... taka niezaspokojona ciekawość może mi zaszkodzić! - próbowałam wziąć ją na litość, kiedy zamknęły się za nami drzwi mojego pokoju. - Tobie już nic nie zaszkodzi, kochanie - powiedziała z uśmiechem Celestyna. Znów była bardzo zrównoważoną pielęgniarką, wyposażoną w nieziemskie pokłady cierpliwości. Prześcielała łóżko, uklepywała poduszki, sprawdzała poziom tlenu, z zadowoleniem konstatując, że jest zerowy - zupełnie jak dobra ciocia. - Nie mogę ci opowiadać o takich rzeczach. Nie mam uprawnień, moja droga. A poza tym... to ciebie na razie nie dotyczy. I nie pójdziesz dziś do amfiteatru. - Jak to nie dotyczy? To po co mnie tam zabrałaś?! - Wiesz przecież. Chciałam, żebyś zobaczyła coś innego, niż rzędy podobnych pokoi na korytarzu. Nuda. Poza tym miałam nadzieję, że spotkasz Daniela... Zadzwoniłam wcześniej do niego, że być może przyjdziesz... Jednak gdybym wiedziała, że Bazooka zaprosi nas do amfiteatru akurat tam - Celestyna pokręciła głową z dezaprobatą - nie zabrałabym cię dzisiaj. - Ta w czapce? - Tak. Bazooka, nasz... no, mniejsza z tym. W każdym razie lubi dyrygować! Nie bierz jej na serio. - Poradziła po przyjacielsku. - Ale dlaczego nie mogę pójść? - Jesteś tu za krótko. Nie masz karty wiecznego pobytu, prawda? - Nie wiem, może mam. - Nie masz. Gdybyś miała, nie chodziłabyś w tym stroju. - To moja koszula nocna! - To nie jest twoja koszula. Tak ci się tylko wydaje. Naprawdę masz na sobie sevenheaven, tradycyjny, można powiedzieć, odwieczny strój nowicjuszy. Na pewno widziałaś więcej takich na stołówce, prawda? - Tak, ale tamte ciuchy były zupełnie inne! Jednakowe białe tuniki! Co to było? Len? Bawełna? Poilester? - Nie, moja droga. - roześmiała się Celestyna - Każdemu z nich wydaje się, że to wy macie jednakowe. Każdy nowy myśli, że ma na sobie własny strój, bo to jest pierwsza rzecz, którą zauważa, kiedy się budzi. Przy okazji sprawdzania, czy ma wszystkie ręce i nogi. A my chcemy, żeby przynajmniej to było znajome. - Celestyno, powiedz mi przynajmniej, gdzie jest teraz Voice Over? - bo właśnie przyszło mi do głowy alternatywne rozwiązanie. - Wszystko jedno gdzie. Nie szukaj go. On też nie udzieli ci odpowiedzi. Jest na to dużo za wcześnie. - Powiedziała, rzucając ostatnie, kontrolne spojrzenie na pokój i zamykając za sobą drzwi. Taak... „Wszystko w swoim czasie”. Tak powiedziała Celestyna. I jeszcze, że nie chcą niczego przede mną ukrywać, ale na niektóre rzeczy jest za wcześnie. Taak. I że wszystko mi powiedzą, kiedy tylko będą mogli. Mają jakieś swoje powody, albo inne procedury. Których nie mogą przeskoczyć. Ani ja. Taak. Ja się z tym całkowicie zgadzam. Nie mam zresztą innej możliwości. No dobrze. W takim razie pójdę. Pójdę! Ale najpierw muszę znaleźć moją dziewczynkę z zajączkiem. Ona mi pomoże. Czuję to przez skórę. Tylko gdzie jej szukać? Celestyny nie zapytam, bo od razu się domyśli. Zresztą ten cały personel najwyraźniej czyta w myślach. I po tym można ich poznać. Za szybko spełniają wszystkie życzenia, żeby udawać normalnych ludzi. Gdzie mała, nieżywa dziewczynka może być o tej porze? Raczej nie w szkole. Na świeżym powietrzu też chyba nie. Zaraz, zaraz, mówiła, że chodzi na spacery. Tylko dokąd? Z tego, co widziałam, można tu najwyżej spacerować po korytarzach... 13. Na korytarzu znów było siwo od dymu. Nie mogłam zobaczyć czubka swojego nosa, więc idąc, cały czas trzymałam się gładkiej, chłodnej w dotyku ściany. Lampki w podłodze świeciły ledwo ledwo, kilka było przepalonych. No ładnie, pomyślałam, wszędzie to samo. Nawet tutaj trafił się cieć z piekła rodem. Za to z radiowęzła leciało „Love me tender” Presleya. Ciekawe, czy mogłabym go spotkać... Bo przecież bardzo możliwe, że Elvis przebywa gdzieś w pobliżu... oczywiście zakładając, że naprawdę nie żyje. Tylko że w takiej mgle daleko nie zajdę, bo widoczność - zerowa. Zdecydowałam w końcu, że wracam, ale nie było to takie proste. Kilka razy musiałam minąć moje drzwi a kiedy byłam już pewna, że to tu, nie zgadzały się numery. Po 51 powinno być 52, prawda? A nie było. I tak za każdym razem. Zmęczona i wściekła, otworzyłam w końcu pierwsze lepsze drzwi, które wymacałam w przemglonej ścianie. Coś zaszurało i... - Ratunku! Ratunku! Ratunku!!!! Co za głosik! Piskliwy, żeby nie powiedzieć, jadowity ale i stłumiony, jakby dobiegał ze studni. Więc są tu jeszcze jakieś dzieci! Kiedy wyskoczyło z szafy, zobaczyłam, że jest niewielkie, takie o wzroście „ponad stół”. Wściekle podskakiwało, wymachując rękami jak wiatrak chory na wściekliznę. Najwyraźniej w czymś mu przeszkodziłam, albo porządnie przestraszyłam. Ale to nie było dziecko. To był karzełek przebrany za pajacyka. Bardzo brzydki, z bardzo długim nosem, bardzo rozczochrany. Na twarzy miał jakieś brodawki czy narośla. I tylko jedno oko, brązowe. Jedno, ale za to duże. Było i miejsce na drugie, ale puste. Nie mogłam się zorientować, jakiej jest płci. Trochę śmierdział. - Wynocha! Wynocha! Wynocha stąd! - skakał wokół mnie, śmiesznie wygrażając małymi piąstkami. Biedak, chciał mnie śmiertelnie przestraszyć. Starałam się zachować jak człowiek, ale kiedy zaczął groźnie wyszczerzać spiczaste ząbki i marszczyć brwi, których zresztą prawie nie miał, nie wytrzymałam i roześmiałam się. Karzełek zamarł. - Nie boisz się?! - pisnął z wyraźną pretensj ą. - A czego mam się bać? Ciebie? Stanął w bezpiecznej odległości i zastanawiał się nad czymś, drapiąc się po rozczochranym łebku. Potem podłubał w nosie, zerknął w moją stronę swoim jedynym okiem i wszedł do szafy, gdzie, jak zauważyłam, miał całkiem niezłe legowisko. Obłożył się jakimiś szmatami i siedział milcząc i łypiąc na mnie spod niedomytej grzywy. - Kim jesteś? - zapytałam najłagodniej jak potrafiłam, to znaczy dosyć łagodnie. - Karzełkiem przebranym za pajacyka - pisnął już nieco spokojniej. - A kto ciebie przebrał? - Nie przebrał. Namalował. - Co powiedziałeś? - Namalował! - Jak to - namalował? - Normalnie. Namalował mnie, taki jeden. - prychnął pogardliwie. - Nie byłem człowiekiem, jak wy. - Jaj estem człowiekiem. Nie widać? - Taaak? - spojrzał na mnie i zaśmiał się złośliwie - Aha. A ja jestem Chłopcem z Plakatu. - Rozumiem. Nawet się nie zdziwiłam, bo i czym - Ale nie wyglądasz jak on. - Bo ja nie jestem tym Chłopcem z Plakatu. Zresztą nie znam tamtej dobranocki. Jestem za młody. Zrobiło mi się trochę głupio, bo ja znam. I Chłopca z Plakatu, i Makową Panienkę, i, o zgrozo, rusałkę Amelkę. - To znaczy, że jesteś chłopcem? - Nie wiem dokładnie. Tyczyński, ten łobuz, namalował mnie tylko po wierzchu... Nie przyłożył się zbytnio. Nie byłem chyba dla niego ważny... Poza tym miał wtedy bardzo zły humor. Śpieszył się, czy coś... i w ogóle nie układało mu się w życiu. Dlatego cały obraz nasycił się jego złą energią. I nie mógł go nikomu sprzedać, bo każdego, komu się spodobał, coś w końcu od niego odpychało... I dlatego Tyczyński był coraz bardziej zły. Bo musiał ciągle patrzeć na ten obraz. Raz nawet na niego napluł! - Pajacyk zrobiony z karzełka aż zatrząsł się z oburzenia. - Nie mogłem tego wytrzymać! Wkurzyłem się i uciekłem. Karzełek nerwowo obskubywał paznokcie u nóg. Właściwie pazury - długie, brudne i zakrzywione do dołu. - A dlaczego siedzisz w tej szafie? - Nikt o mnie nie wie. Jestem tutaj nielegalnie... - Nie masz Karty Wiecznego Pobytu? - spojrzał na mnie jak ia idiotkę - Karty? Ja nie mam nawet wejściówki do głównej bramy! - To jak się tu dostałeś? - Przyprowadziła mnie jedna miła pielęgniarka. Jak ona ma na imię... Celestyna? Kazała mi siedzieć w tej szafie, żeby mnie nikt nie znalazł. Ale chyba o mnie zapomniała, bo już dawno jej nie było... a kończy mi się jedzenie, zobacz - potrząsnał prawie pustym pudełkiem z żarciem dla kotów. Biedaczek. - A nie myślałeś, żeby stąd wyjść i samemu poszukać pomocy? - Oficjalnie mnie nie ma, rozumiesz?! Nie mam imienia, nie mam Karty! Czyli nie ma mnie, rozumiesz?! - Wydarł się na mnie, jakby to była moja wina. - Przepraszam, przepraszam... - smarknął - ... ja wiem, że to nie twoja wina... ale jestem na skraju wyczerpania nerwowego... I czasami sam już nie wiem, czy jestem bardziej karzełkiem, czy pajacykiem! - I wybuchnął płaczem tak rozpaczliwym, że łzy tryskały mu nawet z uszu. - Gdyby mnie znaleźli, zaraz bym zniknął... Dla takich dziwolągów jak ja nie ma tutaj miejsca... No nie, to jakaś bzdura! Nie dość, że przebywam w towarzystwie ludzi, których nie ma, bo nie żyją, ale za to jedzą, piją i żądają rozrywek, to jeszcze schizofreniczny karzełek namalowany jako pajacyk! Jedyne, czego jestem pewna, to że coś tu nie gra. Dziewczynki nie widział. Nic dziwnego, skoro ciągle siedzi w szafie. Wróciłam do mojego pokoju. Mgła na korytarzu była jeszcze gęstsza niż wcześniej, ale zawzięłam się. I szukałam dotąd, aż znalazłam znajome 52. Dziewczynka siedziała na moim łóżku razem z zającem. Oboje pogryzali obraną marchewkę. - Szukałaś mnie. - stwierdziła Dziewczynka, odgryzając duży, pomarańczowy kawałek - To przyszłam. Chcesz pójść na spacer? - Tak, coś w tym rodzaju. Ale nie teraz. Po kolacji. Zaraz, zaraz. Spokojnie. Widziałam karzełka, tak czy nie? Widziałam. I rozmawiałam z nim. Popłakał się przy mnie nawet, tak? Dobrze, ale w takim razie z czego jest ten karzełek, że tak powiem, z robiony, skoro został namalowany? Wyglądał, z grubsza, jak inni, których tu spotykam. Pomijając, oczywiście, różnice anatomiczne. Bo przecież widziałam go, tak czy nie? Powiedział o złej energii, którą malarz miał w sobie podczas pracy i tę energię wydzielał z siebie jak pot. Czy to możliwe, żeby karzełek wziął się właśnie z niej? Jeżeli tak, to nie za dobrze... I trzeba na niego uważać. Zakładając, że go naprawdę widziałam, tego karzełka. 12. Powiedziałam Dziewczynce, o co chodzi. Z grubsza, w punktach. Bardzo się ucieszyła i wyraziła nadzieję, że będzie można nieźle namieszać. Z błyskiem w oku i z uśmiechem od ucha do ucha, który upodabniał ją do rozchichotanego makaka oznajmiła, że połamiemy wszystkie reguły. Tak właśnie powiedziała. Nie dopytywałam się, jakie to reguły mamy połamać, bo zafascynowało mnie co innego: szybkość, z jaką Dziewczynka wyrzucała z siebie pomysły, jakby to wszystko można zrobić, najlepiej i najdyskretniej. I najśmieszniej. Była to szybkość karabinu maszynowego. Milion pomysłów w trzy minuty. I to jakich pomysłów! Na większość z nich nigdy bym nie wpadła. Co ja mówię, nie wpadłabym na żaden z nich! Zastrzeliła mnie na amen. Nie spodziewałam się takiej wyobraźni u dziecka. Możliwe, że ta mała poradziłaby sobie nawet w mojej Agencji. A przecież miała tylko sześć lat... W kilka minut miałyśmy opracowany dokładny plan. Dziewczynka doskonale znała drogę do średniego amfiteatru, narysowała nawet dokładną mapkę terenu, zaznaczając jej tylko znane, tajemne przejścia. Świetnie się przy tym bawiłyśmy, zaśmiewając się wniebogłosy. Miło było patrzeć na Dziewczynkę, taką rozbawioną i śmiejącą się do rozpuku. Zając cały czas przysłuchiwał się z zainteresowaniem, wysuwał z pyszczka koniec języka, coś tam sobie bazgrząc na wolnej kartce lewą ręką. - Powiedz mi - zapytałam ją w którymś momencie, kiedy już naśmiałyśmy się do syta i wszystkie nasze mapki poutykałyśmy starannie po kieszeniach - Jak to jest z tą stołówką? Po co tam dzisiaj przyszłaś? Chyba nie byłaś głodna? - Dziewczynka pokręciła przecząco głową. - Przyszłam dla ciebie - przyznała się od razu. - No i on. - ruchem brody wskazała zająca - Też tego chciał. Nalegał. - Zając skwapliwie kiwnął głową. Dwa razy. - Dla mnie? Naprawdę? - zrobiło mi się miło. Nie do pojęcia! Dziewczynka z własnej woli zostawiła swoje ważne pozaziemskie zajęcia, swoje spacery bóg wie gdzie, dla mnie! Żeby spotkać się ze mną. Zrobiło mi się miło, ale poczułam się też trochę niezręcznie, bo nie byłam przyzwyczajona, żeby ktoś interesował się moją osobą. To znaczy w życiu. Wszystkie bliskie mi osoby interesowały tylko moje projekty. Czy zgodnie z briefem i czy się wyrobię na czas. - A... co najczęściej jesz? - ja też chciałam być miła. - Najczęściej? - Zastanowiła się. - No nie wiem... Każdą rzecz jem tylko raz. - Tylko raz? Dlaczego? Nie masz żadnych ulubionych potraw? Niczego, co chciałabyś jeść bez przerwy? Dziewczynka zastanowiła się przez chwilę. Znów przypominała mądrą małpkę. Nadęła policzki i wypuściła taki strumień powietrza, że jej opadająca na oczy, dwa razy za długa grzywka stanęła dęba. - Niektóre rzeczy lubię bardziej od innych - powiedziała w końcu - ale przekonałam się, że to, co sama wymyślę, może być jeszcze lepsze. Przychodzę tam z ciekawości. Bo nigdy nie wiem, co mi wyjdzie. - Jak to robisz? Chodzi mi o mechanizm. - Nie wiesz... - Dziewczynka poważnie pokiwała głową. - To ci powiem. Najczęściej siadam sobie na moim krzesełku, tym plastikowym, obok sadzam zająca, zamykam oczy i... już. Tak to się robi. To nie jest żaden mechanizm. Cwaniara. Ciekawe, czy nie chce mi powiedzieć, czy komuś obiecała. - Aha. Tak po prostu. Tylko na stołówce, czy jeszcze gdzieś? - No coś ty! - roześmiała się. - Żartujesz?! Wszędzie to można robić. Wszystko jedno gdzie. - A zając, musisz go mieć przy sobie? Pomaga ci jakoś? Wzruszyła ramionami. - Nie, ja go tylko lubię. To mój zając. Dali mi go na drogę. - Bawi cię to wymyślanie? - Jasne! - Dziewczynka znów się roześmiała - Wiesz, niedawno na śniadanie wyobraziłam sobie żywą jajecznicę. Wielkości bałwana. Takiego bałwana z jajecznicy, w pomidorach. I jeszcze puszczał sztuczne ognie! Musiał być z jajecznicy, bo ze śniegu przecież by się roztopił... Bałwan z jajecznicy. Coś podobnego! Nie, na pewno nie słyszałam o niczym podobnym. - Najpierw wszyscy trochę się przestraszyli... - ciągnęła Dziewczynka - ... no a potem klaskali. - Dlaczego się przestraszyli? - Bo bałwan był uzbrojony... i oni pomyśleli, że to naprawdę... a on tylko strzelał keczupem... więc kiedy to się już wyjaśniło, wtedy już się tylko śmiali. - A nie żal ci było go jeść? - Nie - Dziewczynka spojrzała na mnie ze zdziwieniem - Przecież zawsze mogę wymyślić coś jeszcze fajniejszego. - Nie martw się - pogłaskała mnie po policzku łapką zająca, który zrobił dziwną minę - ty też się nauczysz. Nagle przyszło mi coś do głowy. Że też na to wcześniej nie wpadłam! - Wiesz, twoją wyobraźnię można by sensownie wykorzystać. - Na przykład jak? - Na przykład w mojej Agencji! Jesteś bardzo pomysłowa. Znaczy się kreatywna. Masz tysiąc pomysłów na minutę! To właściwa szybkość - zażartowałam widząc, jak Dziewczynka bierze za rękę zająca i najwyraźniej zamierza wyjść. - Co się stało? Zrobiłam ci jakąś przykrość? - Muszę już iść. - Zaczekaj, proszę! O co chodzi? Zrobiłam ci przykrość? Jeżeli tak, to naprawdę niechcący! Wiesz przecież, że cię lubię. Odwróciła się już przy drzwiach i spojrzała na mnie twardym wzrokiem. Nie wyglądała już jak mała dziewczynka ani śmieszna małpka. - Moją wyobraźnię mam dla siebie. - powiedziała głośno i wyraźnie. A ty - i okarżycielska łapa zająca wyciągnęła się w moją stronę - już nie pracujesz w tej agencji. Wyszli. Zając nawet się nie obejrzał. Potem długo myślałam o tym, co powiedziała ta mała obrażalska. Było mi przykro, że nasze wesołe spotkanie tak niewesoło się skończyło. Dlaczego tak się zezłościła? O co jej chodziło? Ale nie przychodziła mi do głowy żadna sensowna odpowiedź. I z tego wszystkiego w końcu nie umyłam zębów. Tylko czekać, aż zaatakują mnie bezlitosne bakterie - beztlenowce. 11. Trochę się obawiałam, że Dziewczynka nie dotrzyma słowa i nie zaprowadzi mnie wieczorem na tę uroczystość w amfiteatrze i że, co gorsza, w ogóle już do mnie nie przyjdzie. Ale niepotrzebnie się martwiłam. Zaraz po kolacji, pełnej fajerwerków z endywii, płonących na niebiesko morszczynów i oryginalnego ptasiego mleczka made in Heaven, na której to kolacji ich nie zauważyłam, oboje zastukali do moich drzwi. Ona była już tylko trochę naburmuszona, za to zając, nie wiedzieć czemu, zadzierał nosa pod sufit i unikał mojego wzroku swoim jedynym okiem. Zupełnie, jakbym to jemu sprawiła przykrość. Nie wiem dlaczego tak jest, ale zawsze, jak go widzę, mam ochotę porządnie mu przykopać. Dziwne, bo za życia nie przejawiałam agresji w stosunku do słabszych. Postanowiłam więc wyciągnąć rękę na zgodę i odezwałam się pierwsza: - Dlaczego nie przyszłaś na stołówkę? Szukałam cię... - Byłam na spacerze. - Dziewczynka wyraźnie postawiła kropkę po tym zdaniu, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że nie należy się spodziewać dalszego ciągu. Uznałam to jednak za dobry początek. Dalsza wymiana informacji powinna nam ułatwić ponowne nawiązanie dobrosąsiedzkich kontaktów i odbudowanie więzi, że tak powiem, duchowej. - O, a dokąd poszłaś? - Na spacer. Aha. Chyba jednak sobie nie pogadamy. - A nie przyszło ci do głowy, żeby pójść ze mną? - spróbowałam jeszcze raz. Naprawdę miałam dobre intencje. - Nie. - ucięła, ignorując moje dobre intencje. Skoro tak... - Masz wszystkie mapki? - Zapytała, wyciągając swoje karteczki z kieszeni zielonego płaszczyka i podtykając mi je pod oczy. - Boja mam. - Widzę. Ja też mam. - Pokaż - zażądała. Pokazałam. - Zobacz. - No to chodźmy. - Zając też idzie z nami? - Jasne. Wszędzie ze mną chodzi. Nawet na spacery. - Ale jesteś pewna, ze nie będzie nam przeszkadzał? - Nie raczyła odpowiedzieć. Więc poszliśmy we trójkę: Dziewczynka, ja i włóczkowy, jednooki zając. Prowadziła nas długimi, krętymi korytarzami, które zaczynały się nie wiadomo gdzie. W każdym razie ja nie zauważyłam, kiedy weszliśmy do pierwszego z nich. Było tak ciemno, że nie widziałam czubka swojego nosa, który mam dosyć długi, ale na szczęście Dziewczynka szła pewnie i szybko, jakby już nie raz przemierzała tę trasę. - Nigdy tędy nie szłam - szepnęła mi do ucha, tak, żeby zając nie usłyszał. Super. Szliśmy bardzo długo, ale, oczywiście, czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie już jakiś czas temu. W tunelu nie było też powietrza, co mi jednak nie przeszkadzało. No i trzeba było bardzo uważać, bo nogi co chwila zaplątywały się w jakieś kable i można było wybić zęby na kamiennej podłodze. Kable były wesołe, różnokolorowe, poskręcane w warkocze i supły. Porozrzucane bezładnie, wyglądały jak sympatyczne, niejadowite węże. Chyba były do czegoś podłączone. Nasze kroki odbijały się głucho od cementowych ścian tunelu. I chociaż staraliśmy się stąpać cicho, co najlepiej wychodziło zającowi, którego włóczkowe nóżki kicały niemal bezgłośnie, to jednak kroki moje i Dziewczynki zostawiały w powietrzu niepotrzebne „klap, klap”. Do tego odgłosu dołączało ciche mlaskanie, jakby gdzieś od góry cały czas kapała woda. Może i rzeczywiście kapała, bo ściany były zimne i śliskie. Pachniały też dosyć dziwnie, zupełnie niekamiennie. Raczej jak coś do jedzenia, jakby... ciasto? Dotknęłam nosem zimnej powierzchni. Tak! Ciasto z korzennymi przyprawami... Znam ten zapach. Z Agencji. Zbyniek z Ryjkiem obsługują klienta, który sprzedaje olejki spożywcze. Olejki są generalnie dosyć paskudne i mają tandetne opakowania, ale od całkowitej klęski na sklepowej półce ratuje je jedna cudowna właściwość: zapach. Dzięki niemu nawet niejadalna rzecz, dajmy na to, żarcie dla papug, pokropione takim olejkiem zmienia się natychmiast w fantastyczną przekąskę... nie tylko dla papug. Pogryzają to nawet ludzie, przy piwie. Jako chipsy. Cała selling idea stawia na ten zapach i dlatego olejki idą jak woda. I może właśnie dlatego Zbyniek i Ryjek tak często smarują się olejkiem za uszami, bo, jak mówią, bardziej się od tego kochają... Ale skąd tutaj taki zapach? Zaniepokoiłam sie na serio. Bo w końcu nie po to umarłam, żeby ni stąd ni zowąd obudzić się w chatce z piernika, jak jacyś cholerni Jaś i Małgosia... Dotykając co chwila ściany, wymacywałam dziwne znaki o ostrych krawędziach, głęboko wyryte, jakieś obrazki, napisy... W wyniku czego zadarłam sobie paznokieć do żywej skóry. Nie było czasu przyjrzeć się temu dokładniej, ale wszystko wyglądało trochę tak, jakby ktoś okablował prehistoryczną jaskinię Człowieka z Zaświatów. Droga była długa i męcząca, na szczęście tunel gdzieś się kończył. Najwyraźniej, bo już z daleka zauważyłam blade światełko. „Życie po życiu” na żywo! - pomyślałam sobie i zaśmiałam się z własnego dowcipu. Jeżeli idzie o ścisłość, to światełko w tunelu jest nieco przereklamowane, bo w rzeczywistości wszystko wygląda zupełnie inaczej. Dużo bardziej zwyczajnie. To chyba właśnie wtedy, w tym tunelu, po raz pierwszy przyszła mi do głowy odpowiedź na pytanie, po co to wszystko? Te ceremonie, zawody, konkursy rodem z Ciechocinka. Brakuje tylko dancingu i Połomskiego (ale my się kiedyś spotkamy, proszę pana). I przez jedną nieziemską chwilę wiedziałam, po co ten cały sztuczny blichtr. Tylko że moja iluminacja trwała krócej, niż mgnienie oka. Mniej więcej tyle, co przekaz podprogowy. Przyszło i poszło, zwłaszcza, że musiałam uważać na zęby. Swoje i zająca, bo, nie wiedzieć czemu, szłam z nim za rękę! Trudno w to uwierzyć, ale zając trzymał się mnie kurczowo przez całą drogę. Szedł grzecznie, nie burczał, nie mamrotał pod nosem, jak nie ten sam... Ciekawe, czy tak sam z siebie, czy Dziewczynka mu kazała. Zbliżyliśmy się w końcu do światełka na tyle, żeby mogło okazać się wejściem do gigantycznej sali, pustej i tak wielkiej, że chociaż bardzo się starałam, nie mogłam ogarnąć jej wzrokiem. Było to pierwsze pomieszczenie w moim życiu, które miało horyzont. Zielony. Zupełnie jak nad morzem, tylko zielony. Przestrzeń, rozpościerająca się przede mną w całej swej nieziemskiej okazałości, podzielona była na olbrzymie, biało-czarne kwadraty, tak jakoś ukosem. Co z kolei przypominało szachownicę dla Większych Inaczej. W rogach każdego kwadratu stały gigantyczne, białe, kamienne kolumny, raczej nie greckie. Dziewczynka roześmiała się, widząc moją minę i oznajmiła, że oto jesteśmy w małej Sali Afiteatralnej i musimy przez nią przejść, żeby dostać się do Średniej. No nie. Przy wielkości małej Sali nasza wcześniejsza droga przez mękę, czyli piernikowy tunel była zwykłym, pośmiertnym spacerkiem. I szczerze mówiąc, nagle odechciało mi się tej całej wyprawy i zapragnęłam siedzieć w swoim pokoju, wymieniając z zającem poglądy na życie i pogryzając marchewkę. Ale Dziewczynce nie przyszło to nawet do głowy. Podeszła do jednej z kolumn, pierwszej z brzegu i, naprawdę nie używając żadnych czarów, wyciągnęła zza niej, ot tak, dwa rowery. Właśnie tak. Dwa czarne, porządne górale z osiemnastoma przerzutkami, na widok których zając od razu się obraził, bo nawet on zdawał sobie sprawę, że dwa to nie trzy i że on będzie musiał jechać z którąś z nas. Miałam pewne opory, bo od dawna nie jeździłam rowerem i w związku z tym nie byłam pewna, czy jeszcze potrafię. Zwłaszcza po śmierci. Ale potrafiłam i to nawet z obciążeniem siodełka, bo zając, w wyniku wyliczanki, którą zarządziła Dziewczynka, przypadł niestety mnie. Myślę, że trochę oszukiwała. Zając wiercił się trochę na siodełku, powodując niebezpieczne chybotanie i stwarzając zagrożenie kolizją, ale postraszyłam go, że jak nie przestanie, dam mu w zęby. Przestał od razu, a Dziewczynka nic nie zauważyła. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie jechałyśmy długo, chociaż przed oczami ciągle miałam ten sam zielony horyzont. Pościgałyśmy się trochę między kolumnami, które trzeba było bezkolizyjnie omijać slalomem i... Dziewczynka w którymś momencie po prostu powiedziała, że to tu. Średnia sala Amfiteatralna była, o dziwo, dużo mniejsza od małej sali. Nie kończyła sie gdzieś za horyzonem, jak tamta, i można ją było z powodzeniem przejść na piechotę w pół godziny, przynajmniej wszerz. W całej sali amfiteatralnie ustawiono szkolne, drewniane ławki, z tych starych, zielonych, trwale połączonych z siedziskiem. Blaty ławek były zabazgrane do granic możliwości, a gdzieniegdzie połyskiwały plamy zaschniętego, granatowego atramentu. Ławki stały w określonym porządku, zwrócone w stronę jakby sceny - drewnianego podestu, na którym ustawiono stół, kilka mikrofonów i ciężką, kamienną, i najwyraźniej kościelną mównicę. Z tyłu, za mównicą, zauważyłam zieloną, szkolną tablicę, po której, jak zapamiętałam ze szkoły, kreda ślizgała się zawsze z obrzydliwym zgrzytem. W sali oprócz nas nie było nikogo, ale Dziewczynka powiedziała, że Uprawnieni zaczną się schodzić lada moment i trzeba szybko poszukać jakiejś kryjówki, bo moja niewyjściowa koszula i metka na stopie od razu nas zdemaskują. Jako Nowych (bo jeszcze z metką) i Nieuprawnionych (niewieczorowy strój i towarzystwo nieletniej). Jedyne, co na szybko przyszło mi do głowy, to schować się pod jedną z ławek, co zresztą uznałam za całkiem niezły pomysł. Ale Dziewczynka natychmiast mnie wyśmiała zauważając, że ci, co usiądą w ławkach, na pewno będą mieli nogi, którymi od razu nas wymacają. Zdałam się więc na nią, skoro taka mądra. Dziewczynka rozejrzała się bystro po sali i wskazała ogrodową altankę przy samej scenie. Tej altanki chwilę temu jeszcze nie było. Mogę przysiąc. Bo gdyby była, sama bym na to wpadła. Weszłyśmy czym prędzej do środka, ciągnąc za sobą zająca i usiadłyśmy na podłodze przy jednej ze ścianek. Między deskami były spore szczeliny, przez które można było obserwować i widownię, i scenę. Brawo. Dziewczynka pomyślała o wszystkim. Trzeba było tylko przez cały czas trzymać zająca za uszy przyginając je nieco do dołu, bo wystawały za bardzo i niechcący mogły zdradzić naszą obecność. Przypomniałam sobie o rowerach, które zostawiłyśmy przy samym wejściu, ale już ich tam nie było. Nie wiem, jak to się stało, ale rowery gdzieś znikły. I bardzo dobrze, bo sekundę później usłyszałam jakieś głosy. Uprawnieni właśnie zaczynali się schodzić. Pierwsza weszła kobieta, która przemawiała na stołówce. Poznałam ją po czapce z dzwoneczkami, bo cała reszta wyglądała teraz zupełnie inaczej. Zamiast brudnego kombinezonu pani miała na sobie czarną, aksamitną suknię, bardzo wieczorową. Suknia była mocno wydekoltowana, z na plecach zaczynała się dokładnie tam, gdzie już naprawdę musiała się zacząć. I przy okazji odejmowała swojej właścicielce co najmniej dwadzieścia lat. Jeżeli idzie o figurę. Ale i twarz kobiety wyglądała dużo młodziej. Zmarszczki jakimś cudem znikły, jak wyprasowane żelazkiem, a oczy miotały elektryzujące błyski. W połączeniu z czarnymi szpilkami na dziesięciocentymetrowych obcasach, wszystko to razem wyglądało niezwykle elegancko. Tylko czapka z dzwoneczkami pasowała tu jak kwiatek do kożucha... Za kobietą wchodzili kolejni goście, równie wieczorowi, jak ich przewodniczka. Panowie we frakach, panie w czerni. Tu i ówdzie błysnęła jakaś biżuteria. Wyglądali jak widzowie na uroczystej premierze albo uczestnicy pogrzebu jakiegoś oficjela. Pożałowałam nawet, że nie mam aparatu, ale... komu niby miałabym pokazać te zdjęcia? Ławki powoli się zapełniały. Nie wiem, czy każdy wiedział, gdzie ma usiąść, bo nie było żadnych przepychanek, a kiedy wszyscy już weszli i czyjś trzymetrowy stróż zmknął drzwi okazało się, że miejsc jest dokładnie tyle, ilu gości. Kobieta w czapce stanęła pośrodku sceny, z maleńkiej, wieczorowej torebki wyciągnęła srebrny gwizdek i bezgłośnie zdusiła szmerek na widowni. - Drodzy państwo! - Odezwała się głośno, tym razem ciepłym altem. - Witam wszystkich Uprawnionych! Witam na naszej uroczystości, podczas której, tradycyjnie i po raz kolejny, włączymy wybranej przez nas osobie... TRYB BOGA! - Jej głos zniknął w burzy oklasków. Kobieta z uśmiechem przeczekała największą nawałnicę, a że oklaski nie milkły, znowu użyła gwizdka. Chciałam coś powiedzieć, o coś zapytać, ale Dziewczynka położyła palec na ustach. - Zaczniemy, jak zwykle, od wypełnienia ankiet. Znajdziecie państwo w swoich kasetkach. - Mówiła dalej kobieta w czapce. - Ocenimy pracę ustępującego boga w skali od jednego do dziesięciu. Uprawnieni zaczęli ukradkiem grzebać po kasetkach jak, przysięgłabym, robili to w szkole, podbierając sobie nawzajem mordoklejki i oranżadę w proszku. W związku z czym kompletnie przestali słuchać, więc Kobieta w czapce jednym gwizdnięciem przywołała ich do porządku. - Przypominam! Przypominam, że tylko od was zależy, jakie będą losy naszego drogiego Ustępującego! Czy pozwolicie mu Państwo odejść Wyżej, czy też... jeszcze trochę z nami pozostanie! Macie na to całe pięć minut. Czas ten umili wam nasza droga Marcjanna, która zaśpiewa wasz ulubiony, wiecznie zielony standard w zupełnie nowej aranżacji! Kobieta w czapce znikła, a na scenie, nie wiadomo skąd, pojawiła się długowłosa, cukierkowa blondynka, uderzająco podobna do lalki Barbie. Ta sama beautiful, nieskorodowana myślą twarz, ten sam plastikowy uśmiech. No i pokrój ciała... Znaczy duże, niebieskie oczy. Ani trochę nie wyglądała na umarłą. Miała na sobie bardzo obcisły kostium kapielowy, jednoczęściowy i oczywiście różowy. Ozdobiony w dodatku sztucznymi brylancikami przy dekolcie. Tak że nic dodać, nic ująć. Była boso. Wzięła do ręki mikrofon w taki sposób, jakby to było zupełnie co innego i zaczęła śpiewać, leniwie przestępując z nogi na nogę. Głosik miała niestety dosyć przykry - cienki i nieznośnie piskliwy, a do tego wyraźnie sepleniła w sposób, jakiego nie znoszę. Śpiewała piosenkę „Gdy mi ciebie zabraknie” i, moim zdaniem, średnio jej szło. I tak, zamiast słuchać, patrzyłam na nią pod kątem warunków, od których uzależnione jest przyciągnięcie wzroku potencjalnego klienta, co wykorzystujemy w reklamie, od niechcenia sterując seksualnymi marzeniami odbiorcy. Taak... Marcjanna miała wszystko, co trzeba: a) duże oczy i mały nos, b) mięsiste usta i małą brodę, c) lśniące włosy, i d) zgrabne nogi. Dzięki temu nadawała się do reklamy każdego produktu. No, może poza ziołowymi środkami na poprawę pamięci, które standardowo reklamują żwawo podskakujące, zasuszone staruszki. Nic więc dziwnego, że wszyscy byli zachwyceni Marcjanną, zwłaszcza panowie, którzy, zamiast wypełniać, jak należy, bez żenady gapili się na jej biust. My za to, ja i Dziewczynka, byłyśmy najbliżej i chyba jako jedyne na tej sali wiedziałyśmy, że Marcjanna leci z playbacku. Kiedy zeszła ze sceny, żegnana burzą oklasków, kilku odświętnie ubranych stróżów zebrało ankiety i zaniosło kobiecie w czapce, a ta wrzuciła je do pudełka po butach, którym potem energicznie potrząsnęła. Następnie skinęła na jednego z panów, siedzących w pierwszym rzędzie. Nie wiem, czy to przypadek, czy nie, ale panem tym był mój rodzony i świętej pamięci, wujek Henio. Odmieniony nie do poznania, domyty i elegancki - nic dziwnego, że wcześniej go nie zauważyłam. Podszedł do pudełka i na chybił trafił wyciągnął z niego jedną kartkę. Kobieta w czapce przeczytała ją uważnie, podziękowała Heniowi przeciągłym pocałunkiem w usta i zwróciła się do widowni: - Drodzy Państwo! Jest mi niezmiernie miło ogłosić, że właśnie zadecydowaliście Państwo o losie naszego drogiego Ustępującego! - W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Kobiety i mężczyźni w ławkach, wszyscy bez wyjątku, patrzyli na nią z zapartym tchem. - Prawie jednomyślnie uznaliście Państwo, że pan Antoni... jeszcze z nami zostanie! - Jej słowa zagłuszył ryk radości. Wszyscy wstali ze swoich ławek, zaczęli się ściskać i obejmować. Niektórzy mieli w oczach łzy wzruszenia, niektórzy gwizdali, włożywszy palce w usta, niektórzy klaskali ze wszystkich sił. Jakieś panie nawet pomdlały z przejęcia, czym zresztą nikt się nie przejął. Tylko jeden pan, wyfraczony jak inni, łkał rozpaczliwie z twarzą ukrytą w dłoniach. Był to właśnie pan Antoni. - Dlaczego płacze? - Szepnęłam do Dziewczynki. - Przecież zostaje... wszyscy tak się cieszą... - To właśnie niedobrze - odszepnęła w odpowiedzi. - Gdyby wszystko było okej, poszedłby Wyżej... ale oni widać uznali, że popełnił zbyt duży błąd... Zając - zwróciła się do zwierzaka - wiesz może, o co chodzi? - Zając pokręcił głową, że nie. Było mi szkoda pana Antoniego, który ciągle łkał. Nie lubię, jak ludzie płaczą, a zwłaszcza nieżywi staruszkowie. Mam wtedy smutne przeczucie, że już nic nie da się zrobić. Co mnie z kolei śmiertelnie przygnębia. - To co teraz z nim będzie? - Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Pewnie odczeka następną kolejkę i znowu włączą mu tryb boga... musi dostać drugą szansę. Znów spojrzałam na Antoniego. Płakał dalej, głośno i szczerze, aż trzęsły mu się plecy. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Cała reszta wciąż się cieszyła, zupełnie, jakby każdy z nich wygrał w totka. Kobieta w czapce widocznie uznała, że wystarczy już tej radości, bo ponownie wyciągnęła gwizdek. W sali natychmiast zapanowała grobowa cisza. - Co teraz będzie? - spytałam Dziewczynkę najciszej, jak mogłam. - Zobaczysz. No i zobaczyłam. - Drodzy Państwo! - Powiedziała bardzo uroczyście kobieta w czapce. - Przystępujemy teraz do najważniejszej części naszego pogramu, a mianowicie... - tu zrobiła efektowną pauzę - do wyboru osoby, która w najbliższym czasie będzie pełniła funkcję... naszego boga! - Cała sala znów zaczęła szaleńczo klaskać. - Prosimy o wniesienie Mechapytii! Na scenę weszło kilku stróżów, niosących coś na wielkiej, purpurowej poduszce, co postawili dwa kroki od naszej altanki. - Mechapytia - wyszeptała Dziewczynka, puszczając do mnie oko. - Straszny szajs... zacina się, i w ogóle... Było to przedziwne urządzenie, do skonstruowania którego posłużyło najwyraźniej kilka innych, między innymi stalowy bęben od pralki wirnikowej i czajnik z ebonitową raczką. To coś miało również korbkę i nóżki i na pierwszy rzut oka wyglądało jak chałupniczo wykonany grill. - Strażnicy sprawdzą teraz mechanizm losujący... - Zarządziła głośno kobieta w czapce. Dwóch stróżów podeszło do Mechapytii i obejrzało ją dokładnie. Po chwili gestem pokazali widowni, że wszystko okej i zeszli ze sceny. Kobieta w czapce zakręciła kilka razy korbką, aż przez otwór w bębnie wypadła piłeczka pingpongowa, prosto na jej wyczekującą dłoń. - Numer... czterdzieści i cztery! - Ogłosiła uroczyście. Nikt się nie poruszył. - Kto z Państwa ma numerek 44? - Rozejrzała się po sali. - Ja! - Odezwał się ktoś ze środka sali. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę. Ten ktoś przeszedł między ławkami, a kiedy znalazł się na scenie, oświetliło go kilkanaście oślepiających reflektorów. Był niewysoki i bardzo szczupły. Miał na sobie frak, za duży o dwa numery, i dwudniowy zarost, z którym akurat było mu do twarzy. I druciane okularki lennonki. Przez dłuższą chwilę stał z taką miną, jakby nie wierzył własnemu szczęściu. W końcu, zachęcony przez kobietę w czapce, wziął mikrofon do ręki i przemówił łamiącym się głosem: - Drodzy Państwo! Cóż mogę powiedzieć... dziękuję! Przede wszystkim dziękuję mojej mamie, która jest tu ze mną... - pomachał w stronę mamy - ... i moim nauczycielom z liceum, a zwłaszcza panu od plastyki, który nauczył mnie wrażliwości na piękno... dziękuję też losowi, że sprowadził mnie tutaj i dał mi tę szansę, którą odbieram jako prawdziwy dar niebios... Ze swej strony mogę państwu obiecać, że dołożę wszelkich starań, abyście Państwo nie zaznali ze mną nudy ani głodu! Cała sala w zachwyceniu chłonęła jego słowa. - Co to ma znaczyć, do cholery? - Spytałam Dziewczynkę bardzo dyskretnie. - To nowy bóg. - Jaki bóg? - Nowy. No nie. To się nie mieści w głowie. - Wiem - mówił dalej Wybrany, nabierając wiatru w żagle. Głos już mu nie drżał. - że mój poprzednik popełnił wiele błędów! Powiedzmy sobie szczerze: to właśnie za kadencji pana Antoniego rozkwitł czarny rynek wyobraźni, a uczciwa praca przestała sie opłacać! W tym momencie pan Antoni niemal spalił się ze wstydu, a już na pewno zapadł się pod ziemię, bo spod ławki wystawał tylko kosmyk jego siwych włosów. - Ja jednak - zapewnił Wybrany - postaram się uniknąć podobnych błędów! Nie wyobrażam sobie, żeby za moich rządów zabrakło elementarnej rozrywki, do której macie święte prawo! - W tym miejscu rozległy się szalone oklaski. - Żeby zabrakło takich, na przykład, papierowych ręczników! - Oklaski - Czy też... - zawiesił głos - żeby do naszego grona dołączył ktoś niezaplanowany, burząc odwieczny porządek rzeczy! - I po raz kolejny uderzył dłonią w kamienną mównicę - jak to miało miejce nie tak dawno, za kadencji naszego szanownego pana Antoniego! Ale tak to jest - westchnął znacząco i teatralnie - kiedy tryb boga otrzymuje ktoś, kto zmarł na... marskość wątroby! - Przez salę przetoczył się pomruk dezaprobaty. - Tak, tak, proszę państwa! W takiej sytuacji karygodne błędy, jakie niewątpliwie popełnił mój szanowny poprzednik, przestają tak bardzo dziwić! Przy okazji chciałbym dodać, że przyczyną mojej śmierci był zawał. - Obwieścił skromnie, oglądając swoje paznokcie. Widownia najwyraźniej także była zadowolona, czemu dała wyraz oklaskami. - Jest to szlachetna, higieniczna śmierć, nie niosąca z sobą żadnych niedobrych następstw. - Ciągnął z godnością. - Tak więc raz jeszcze dziękuję państwu za zaufanie! Jego słowa znów zagłuszyły oklaski i szelest sukien kilku pań, które widocznie uznały, że wystarczy i zamierzały wymknąć się po angielsku. Ale to jeszcze nie był koniec. Wybrany podniósł rękę do góry, prosząc o ciszę. - Korzystając z okazji - ciągnął niewzruszony - chciałbym poruszyć pewną palącą sprawę. Wszyscy wiemy jak często w naszej społeczności wybuchają kłótnie. Najczęstszą ich przyczyną są... papierosy! - Najwyraźniej Wybrany wypowiedział jakieś magiczne słowo, bo wszyscy nastawili uszu. - Już wcześniej, nie śniąc nawet, że tak szybko zostanę wybrany, zastanawiałem się, jak rozwiązać ten dylemat... Tak, aby wszyscy byli zadowoleni! Wiem, że wielu z was dostało spore zapasy na drogę. Mają je zwłaszcza ci, którzy przybyli do nas niedawno i jeszcze nie zdążyli ich zużyć. Ale niektórzy nie mają ich wcale... i to nie jest sprawiedliwe! Stąd biorą się kłótnie, a nawet... kradzieże! - Glos zatrząsł mu się z oburzenia. - Sprawa ta leży mi na sercu, zwłaszcza, że sam nie jestem wolny od tego zgubnego nałogu, palenia oczywiście, nie kradzieży... Nałogu, który rujnuje naszą społeczność! Postanowiłem więc położyć temu kres! Od teraz wszystkie papierosy mają znaleźć się u mnie! Wszyscy palacze proszeni sa o zdanie swoich papierosów na moje ręce! Sala zaszumiała zaniepokojona. Widać było, że pomysł Wybranego nie wzbudził aprobaty, czego nikt jednak nie miał odwagi głośno powiedzieć. Stąd ta konsternacja. - Jakieś pytania? - uśmiechnął się do widowni szczerze i szeroko. - Właśnie, może zorganizujemy naprędce konferencję prasową? - Zwrócił się do kobiety w czapce. Ta, zaskoczona, odruchowo kiwnęła głową. - Spójrz! - Szepnęła Dziewczynka, pokazując palcem stół na scenie. Spojrzałam. Na stole, przykrytym zielonym suknem, nie wiadomo skąd, znalazły się dwie eleganckie kompozycje z suszonych kwiatów oraz mnóstwo butelek z wodą mineralną. Gazowaną. Wybraniec opuścił kamienną mównicę i zasiadł za stołem. - Proszę! - Wziął łyk wody, wybierając same bąbelki. - Odpowiem na każde pytanie. - Zachęcił. Ktoś z końca sali nieśmiało podniósł rękę. - A co się stanie z papierosami? - Zostaną komisyjnie zniszczone. - Co to za komisja? - Chciał wiedzieć ktoś inny. - Jednoosobowa. - Uciął Wybraniec. - W skład tej komisji wejdę tylko ja. Po co mnożyć koszty? Na tym proponuję zakończyć temat papierosów. - Co z doroczną Giełdą Pomysłów? - Odbędzie się jak co roku. Jednak tym razem - bez nagród. - Dlaczego?! - krzyknęli jednocześnie. - Dla oszczędności. - Wybraniec ze spokojem wziął następny łyk wody. - A nagrody? Co z obchodami Święta Zmarłych? A Bal wampirów? A papierosy? Papierosy? Papierosy? Wszycy zaczęli się przekrzykiwać, ponieważ każdy chciał zadać co najmniej jedno pytanie o papierosy. Wybraniec przestał w końcu na nie odpowiadać, na co jednak nikt nie zwrócił uwagi. Nalał więc sobie wody mineralnej do wysokiej szklanki i sączył powoli, obserwując publikę. - Słuchaj no, o co tu chodzi? Zaraz mi mów. - Złapałam ją za kosmyk włosów, żeby mi czasem nie uciekła. Dziewczynka wzruszyła ramionami. Nie wyglądała na specjalnie przejętą. - Widziałaś przecież. Właśnie wybrali sobie nowego boga. - I co teraz będzie? - To, co zawsze. - wzruszyła ramionami. - Dostanie gabinecik i będzie zarządzał. Normalnie. - Ale dlaczego - nowego? - Stary już się skompromitował. - Aha. Za co poleciał? - Za różne rzeczy. No i pośrednio z twojego powodu... Ale nie przejmuj się tak... - dodała pośpiesznie, widząc moją minę. Bo znowu zrobiło mi się głupio. Nie dość, że Agencja, Szef i Guma the Best, to jeszcze nieszczęsny pan Antoni, któremu zakłóciłam wieczny odpoczynek... - Zresztą pan Antoni sam jest sobie winny... - wyszeptała pocieszająco. - Powinien staranniej opracować analizę ryzyka... Ale przecież on nie ma o tym zielonego pojęcia! Całe życie był wędkarzem-hobbystą i prostym alkoholikiem, a utrzymywała go żona! No i w końcu poleciał, bo twoje przybycie, którego nie przewidział, naraziło ich na dodatkowe koszty... No i wybrali sobie nowego boga. Z wyższym wykształceniem. Ekonomicznym. - Oni? - No chyba nie ty! Nas tu pezcież nie ma. - Puściła do mnie oko. - Przynajmniej oficjalnie. - I co on teraz będzie robił? - Będzie trzymał wszystko w garści. - To znaczy co? - Wszystko. Organizacja różnych imprez, festiwali, zawodów... - wyliczała na palcach. - Ale to nie musi być zaraz bóg! Wystarczyłby jakiś naczelnik... albo prezes. Albo nawet zwykły public relation. - Nieee... - skrzywiła się Dziewczynka. - To się źle kojarzy. Z aferami i korupcją... a „bóg” to takie szlachetne stanowisko... Społeczne! I każdy może być bogiem. To jest tutaj najfajniejsze. - Zając pokiwał głową z podejrzanym entuzjazmem. Co od razu wzbudziło moje wątpliwości. - Podpuszczasz mnie? - Nieee, skąd! - Ale oni go przecież wylosowali! - No i dobrze! Wszystko zależy trochę od szczęścia. Nawet więcej niż trochę... A jak go nie masz, to nie zasługujesz, żeby być bogiem... no nie? Czasami warto zdać się na los! - Jak to? - Normalnie. Ze wszystkich osob na sali wybiera się jedną... znasz system argentyński? To coś w tym stylu. Potem do pierwszej skuchy... i następny! I tak się toczy ten świat. - Zakończyła filozoficznie. Co mi się jednak nie mogło pomieścić w głowie. - Ale to jest chore! - Wyluzuj sie! - Poradziła życzliwie Dziewczynka. - Oni przecież nie żyją! Nikomu już nie zaszkodzą... I co mają robić? To chyba nic złego, że się trochę pobawią... No i każdy chce mieć swoje pięć minut. - Czy to znaczy, że ja też...? - Co do ciebie, nie byłabym taka pewna... - Zafrasowała się. - Nie wiadomo, kiedy będziesz Uprawniona. - Jak to? - No... kiedy dostaniesz cywilne ciuchy i parę innych rzeczy... i oficjalnie przyjmą cię do społeczności... - ... umarlaków? - Właśnie. - A kiedy to się stanie? Pssst! Dziewczynka ostrożnie położyła palec na ustach. Kobieta w czapce stała tuż obok. Oddzielała nas od niej tylko cienka ścianka altany. Gdyby ta pani żyła, z tej odległości mogłybyśmy usłyszeć jej oddech. A tak ona przynajmniej nie mogła usłyszeć naszego. 10. - Wiesz co - powiedziałam do Dziewczynki, kiedy już było po wszystkim. Wracałyśmy tym samym tunelem, pełnym różnokolorowych, poplątanych kabli. Zając już dwa razy zdążył wywalić się na twarz. Obdarł sobie nos do żywego mięsa i zgubił paskudny, włóczkowy ogonek. Najwyraźniej stracił czujność. - Cieszę się, że tu przyszłyśmy. Bardzo mi pomogłaś. Zrozumiałam wreszcie, o co tu chodzi. - Dodałam, widząc jej zdziwione spojrzenie. - Bardzo ci dziękuję. - Ależ bardzo proszę - Odkłoniła się uprzejmie. - Ale nie chcę cię martwić. Gdybyś cokolwiek zrozumiała, już by cię tu nie było. Co chciała przez to powiedzieć? - Co chcesz przez to powiedzieć? Dziewczynka zrobiła cwaną minę i spojrzała w niebo. Gdyby nie ten dołujący tunel, też bym je na pewno zobaczyła. - Że nie wszystko jest takie, jak ci się wydaje. Spojrzała na mnie tak, jakby zdradziła mi właśnie szóstą tajemnicę Wszechświata, a na jej ustach wykwitł triumfalny i bezzębny uśmiech. Znowu była dzieckiem, prawie żywym. Zając przez chwilę patrzył na nią ze zwierzęcym uwielbieniem, a potem zerknął kontrolnie, co ja na to. Wszystko stanęło w miejscu, tzn. czas, przestrzeń i funkcje życiowe. Woda przestała kapać, kable przestały się skręcać. W takiej sytuacji głupio mi było pozbawiać Dziewczynkę przyjemności objawiania mi rozmaitych uniwersalnych prawd i udawania, że wcześniej o nich nie słyszałam. - To akurat wiem. - Taak? A skąd? - Tak! Z reklamy! Tam nic nie jest takie, jak się wydaje. Mazury, skręcone w RPA, dżungla w radiówce, cała posklejana z gospodarskich zwierząt, zmiksowanych i przepuszczonych przez filtr... a wszystko jak żywe! Nie połapiesz się! - No i co z tego? - Jak to co?! To jest właśnie najlepsze. Że robimy z igły widły. W komputerze. - Ale po co? Nie mogłam zrozumieć, że ona nie może tego zrozumieć. Ona, kwintesencja wyobraźni. - Jak to po co? Dla zabawy! Spojrzała na mnie podejrzliwie. - Dla zabawy? Zając, wierzysz jej? Zając pokazał mi figę w odpowiedzi. - I to ma być najlepsze? To raczej nudne! - Kopnęła jakiś kamyk, który potoczył się prosto pod moje nogi. Podniosłam go. Był biały, idealnie kulisty i bardzo lekki. Dużo za lekki. Może dlatego, że to wcale nie był kamyk. To była piłeczka pingpongowa. - Jak to nudne?! Jak to nudne?! Kreacja ma być nudna? Dziewczyno! Ty nie wiesz, co mówisz! Dziewczynka wydęła wargi. - Ciągle stawać na uszach, żeby kogoś zaskoczyć? Zawsze tak samo inaczej? Za pieniądze? - skrzywiła się z obrzydzeniem. Fuj! Nudy! I jeszcze można sobie zaszkodzić! - Pokiwała głową ze współczuciem. Teraz na pewno nie była dzieckiem. Była jakimś cholernym dwustuletnim trollem, przebranym za dziewczynkę. I jeszcze dodała: Wyobraźnia nie może być na rozkaz. - A to dlaczego? - Bo wtedy jest chora. No proszę! Nieżywa, a przemądrzała. Nie wiedziałam, czy mam się obrazić, czy nie. I, szczerze mówiąc, nie wiedziałam też, co jej odpowiedzieć. Powiedziałam więc to, co akurat przyszło mi do głowy: - Mimo wszystko jeszcze raz ci dziękuję. To była nieziemska impreza... I wiesz? Ja też kiedyś pokażę ci coś fajnego... Kiedyś! A przecież mogłam się spodziewać, że Dziewczynka, wiecznie głodna wrażeń, będzie chciała wszystko zobaczyć od razu. Ja sama najchętniej poszłabym do mojego pokoju, żeby odpocząć i pomyśleć trochę. Bo tak naprawdę, nic mi się nie zgadzało... To, czego byłam świadkiem, skomplikowało tylko całą sprawę. Ponieważ albo ja, jako osoba z konkretnymi oczekiwaniami, wziętymi nie byle skąd, bo z kultury, szkoły i podań ludowych, przeżyłam rozczarowanie na całej linii, albo... albo byłam zupełnie gdzie indziej, niż myślałam i gdzie moje postulaty kompletnie nie miały racji bytu. A to, co zobaczyłam, musiałam przyjąć jako obowiązujące reguły gry. Tak czy siak, czułam się, delikatnie mówiąc, trochę zrobiona w konia. Nawet nie trochę! Ale coś mi mówiło, że mogę się co najwyżej śmiertelnie obrazić. Tylko na kogo? Tak więc najchętniej przemyślałabym sobie wszystko w jednoosobowej samotności, ale Dziewczynka dwa razy zamrugała oczami tak prosząco, że poszłyśmy. Wiedziałam, dokąd ją zaprowadzę. Nie wiedziałam natomiast, jak zareaguje na to, co zobaczy. Czy się nie przestraszy albo na przykład, nie zbrzydzi. - O, Chłopiec z Plakatu - powiedziała na jego widok, chociaż nie mogła znać tej bajki. Dałabym się za to zabić. - Cześć, Ksenia - stworek, który nazwał Dziewczynkę moim imieniem wygramolił się z szafy, podszedł do niej i podał jej rękę, której Dziewczynka, ku mojemu zdziwieniu, dotknęła bez obrzydzenia. Zając trzymał się z boku, trochę przestraszony, bo tamten był dużo większy od niego, a trochę zazdrosny, bo w jednej chwili, tak po prostu przestał być jedynym nieczłowiekiem, jakiego znał. W dodatku jednookim. Nie był z tego zadowolony, jak pewnie każdy, kto w różnych, ale zawsze dramatycznych okolicznościach przekonuje się, że nie jest jedyny na świecie. Sama wiem, jak trudno się z tym pogodzić. Zrobiło mi się żal biednego zająca, który tak nagle, bez ostrzeżenia, przestał być wyjątkowy... Ale zając za mną nie przepadał, więc wolałam do niego nie podchodzić, nawet po to, żeby go pieszczotliwie podrapać po pękniętym oku. - Znacie się? - rozczarowanie, że nie ma niespodzianki, dźwięczało tak wyraźnie w moim głosie, że nie było sensu udawać, że jest inaczej. Znali się! Cały pogrzeb na nic! - Nieee, skąd! - pocieszył mnie stworek - przecież ja ciągle siedzę w szafie. Nikogo nie widuję... - i tak zamrugał okiem, że mu prawie uwierzyłam. - Ale ty musisz znać Chłopca z Plakatu - zwróciłam się do Dziewczynki - Inaczej skąd byś wiedziała, jak ma na imię? - Nie znałam go, naprawdę - zaśpiewała, wesoło podskakując dookoła Chłopca, kiedy jej oczy uważnie skanowały całą tę przedziwną postać - to znaczy do teraz! Ale zawsze tak go sobie wyobrażałam. Tylko że w rzeczywistości on pewnie wygląda inaczej, prawda? - Prawda... - Niepotrzebnie ci przykro, wiesz? - Dziewczynka przestała podskakiwać, podeszła do mnie i wzięła mnie za rękę - Ja jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego, jak on. To znaczy w życiu... Zrobiłaś mi niespodziewaną niespodziewankę! - Pociągnęła mnie w stronę Chłopca i podeszłyśmy zdecydowanie za blisko, bo poczułam, jak bardzo długo, jak naprawdę długo się nie mył. - Dlaczego tu siedzisz? - mała spytała Chłopca, dotykając z ciekawością(brrrr!) najbardziej skołtunionego strąka na jego rozczochranym łbie. - Celestyna jeszcze do mnie nie przyszła. - wzruszył ramionami - A jestem bardzo głodny i okropnie wściekły. Mam nieobcięte pazury i już dwa razy zadrapałem sobie ucho. - poskarżył się, podsuwając mi pod nos swoje ucho, rozdrapane i bardzo brudne w środku. Ohyda. Trzeba by to zdezynfekować... Dziewczynka zajrzała tam z ciekawością, obejrzała pazury i poradziła życzliwie: - Obgryź sobie. - Nie mogę, nie mogę! Są za twarde, próbowałem już... Jak spotkam Celestynę, na pewno ją podrapię! I wcale nie będę udawał, że niechcący! Żreeeeć! Wydarł się na cały głos nie dbając, czy go ktoś nie usłyszy. - Żreeeeć! Żreeeeć! Dziewczynka popatrzyła na niego współczująco, a potem rozejrzała się po składziku i zajrzała do szafy, gdzie leżała kupa brudnych szmat. - Trzeba go nakarmić - powiedziała do mnie - i to jak najszybciej. Bo jeszcze stanie się coś złego. - Co na przykład? - Różne rzeczy. Na przykład Chłopiec zrobi komuś krzywdę tymi zółtymi zębami albo pazurami. Albo wścieknie się tak, że dostanie wścieklizny. Albo umrze z głodu. Albo, co gorsza, ktoś go zobaczy... - Ale tu nie ma nic do jedzenia! Zresztą sama zobacz, co on wcina - pokazałam jej puste i poszarpane pudełko po żarciu dla kotów, które stworek najwyraźniej też próbował zjeść. Ale właśnie... dlaczego Chłopiec był głodny? Przecież nie czuł zapachów z wentylatora? Stołówka była bardzo daleko stąd. - Rozumiesz coś z tego? - spytałam Dziewczynkę, która w tym czasie uważnie przyglądała się pudełku, obracając je w rękach na wszystkie strony. Pokręciła przecząco głową. - To jadasz? - Chłopiec przytaknął, patrząc ze smutkiem na puste pudełko - Następnym razem poproś o biskwity dla psów, są dużo lepsze. I na dłużej wystarczają. Tylko jakieś markowe, żeby nie wcisnęli ci byle kitu. Pedigree, zapamiętaj. - I wyciągnęła w jego stronę rękę, w której trzymała kilka podłużnych, pomarańczowych kostek. Skąd je wzięła? Nie widziałam, żeby jadła takie rzeczy. Chłopiec spojrzał na nią prawie z uwielbieniem. Wziął psie herbatniki, delikatnie, żeby ich nie połamać, powąchał i ugryzł ostrożnie. Po chwili po biskwitach nie było już śladu. Powybierał nawet okruchy z podłogi. A jak przy tym mlaskał! I wycmokiwał resztki z dziurawych zębów. Obrzydził mi jedzenie co najmniej na tydzień. - To rzeczywiście dziwne - szepnęła w moją stronę, ale stworek już jej nie słuchał. Chodził teraz dookoła zająca, próbując dotknąć go końcem swojego zakrzywionego pazura. Zając za każdym razem odskakiwał z obrzydzeniem. - To zając - powiedział Chłopiec odkrywczo - jadalny? - Nie. Włóczkowy - zamknęła temat Dziewczynka. - To mój zając. Musimy już iść. - Przyjdziecie jeszcze? - zapytał prosząco, moszcząc się w swoich szmatach - od tej chwili wciąż będę na was czekał... jak ten lisek w „Małym Księciu”... Czuję, że mnie oswoiłyście. - No, Chłopiec, teraz przesadziłeś - powiedziałam złośliwie - Pomyliłeś bajki. Tamten Lisek był przynajmniej... Chciałam powiedzieć „czysty”, ale Dziewczynka położyła palec na ustach. - Może przyjdziemy - zadecydowała za nas obie - ale nie mów Celestynie, że tu byłam. I pamiętaj - Pedigree. - Podeszła do niego i znowu podała mu rękę (błeee). Uznałam, że pożegnała się za nas obie i że nie muszę podchodzić do tego barłogu w szafie, która z tej odległości, teraz widziałam to wyraźnie, przypominała postawioną pionowo trumienkę. - Dobrze - powiedział Chłopiec na pożegnanie, zerkając na mnie (porozumiewawczo? filuternie? - nie byłam pewna, bo miał tylko jedno oko) - nie powiem Celestynie, że tu byłaś. - Skąd wzięłaś te ciastka? - Zawsze masz przy sobie kilka na deser? - spytałam ją, kiedy wreszcie szłyśmy do siebie, to znaczy Dziewczynka do siebie, ja do siebie. - A może miałaś kiedyś psa? - A ty miałaś psa? - Ja? Nieee... chyba nie... zresztą nie pamiętam... chociaż... nie, chyba nie... - A ja pamiętam, że nie miałam. - popatrzyła na mnie z wyższością - Za to miałam kota. Rudego! Był ogromny i głupi i wszyscy go lubili. Miał na imię Tygrysiek. W skrócie - Rysiek. - A co się z nim teraz dzieje? - Nic. - wzruszyła ramionami - Żyje sobie dalej. - Tęskni za tobą? - Nie, przecież ci mówiłam, że jest bardzo głupi. I ma nadwagę. Moja mama kupowała mu specjalne jedzenie dla spasionych kotów. Cały czas mu kupuje. - A skąd wiesz? - Wiem. - Powiesz mi, skąd wzięłaś te ciastka? - Tak. - To skąd? - Z kieszeni. ŚRODEK 9. Tego dnia Voice Over postanowił rozpocząć psychoterapię. Nachuchał mi do ucha z samego rana na korytarzu, gdzieś w okolicy pokoju sto trzy, że w końcu musi być ten pierwszy raz, a on już i tak za długo zwlekał. I jeszcze, że pewne ostateczne i nieprzekraczalne terminy, tak zwane deadliny (skąd ja znam to słowo?), ma niestety narzucone z góry. Tak więc klamka zapadła i Voice Over pojawił się u mnie zaraz po śniadaniu, żeby się trochę pomądrzyć, powygłupiać i pogilgotać swoje ego. Wpuściłam go. Był przecież moim terapeutą, a ja szanuję autorytety. - Jestem twoim terapeutą - zaszumiał bez pukania od samych drzwi - Dziś odbędziemy pierwszą profesjonalną sesję! Zaniepokoiłam się trochę. - Jak bardzo profesjonalną? - Dosyć - obiecał Voice Over zaszeleścił jakimiś kartkami. Książka? - Co tam masz? - rzuciłam w powietrze, nie wiedząc dokładnie, w którym miejscu pokoju się zaszył. - Mmmmm... mam tu notatki poprzedniego specjalisty... pracował kiedyś z samobójcami. Baaardzo inspirujące. Zwłaszcza dane dotyczące topielców. Czy wiesz, że... nie, czekaj... te dane są tajne... sorry. - Zwariowałeś? - Przerwałam mu. - Ja przecież nie jestem samobójcą. - Samobójcą nie, ale może... samobójczynią? Zobaczymy, do jakich wniosków dojdziesz z moją pomocą... No coś podobnego. - Coś podobnego!!! Zaczynasz terapię od wyciągania wniosków? Od d... strony? A te notatki dotyczą innych osób! Traktuj mnie jednostkowo, dobrze? Inaczej się w to nie bawię. - ... Mam też info na twój temat. - Nie dał się wyprowadzić z równowagi. - Takie tam... dane osobowe, wymiary, okoliczności... wyniki sekcji... wiesz, detale... Ale może się przydadzą! Jak coś się nie będzie zgadzało, to sprostuj, dobrze? - Poprosił uprzejmie. - Dobrze. Skoro tak uprzejmie prosisz... Niech ci będzie. - W takim razie zaczynamy! O ile czujesz się w nastroju - zaznaczył jeszcze bardziej uprzejmie, tak że już musiałam się zgodzić. Był tak rozentuzjazmowany, że moja odmowa chybaby go zabiła. - No trudno. Let’s go! Kartki zaszeleściły gwałtownie i po chwili... - Przede wszystkim... - zaczął powoli i dostojnie Voice Over, w związku z czym poczułam, że a) naprawdę zaczynamy i b) mam do czynienia z nieziemsko zrównoważonym, pełnym wiedzy i obiektywizmu bytem osobowym, c) żarty się skończyły - ... muszę poznać cię lepiej. Głębiej. Bardziej... od środka. Pozwoli ci to w maksymalnym stopniu skorzystać z mojej pomocy. Zrozumieć to wszystko, co masz zrozumieć. No i dojść do tych wniosków, co wiesz... Ciekawe, co miał na myśli. I zapytałam go. - A ty? Co ty będziesz z tego miał? Sama byłam zaskoczona, że właśnie o to go zapytałam. Nie wiem dlaczego, bo na końcu języka miałam zupełnie co innego. Ale zrobiłam to i już było za późno. - Sukces w pracy z tobą umożliwi mi uzyskanie... dyplomu. - wyznał natychmiast z rozbrajającą szczerością. Ha ha. Tu cię mam. - To znaczy, że co? Że jestem twoją... pracą dyplomową? - Właściwie... możnaby to tak nazwać. - Przytaknął zgodnie. I wcale nie było mu głupio. Za to mi zrobiło się nieco głupio, za niego. Zupełnie, jakbym przypadkiem odkryła, że pod spodem ma damskie koronkowe majtki. Na co dzień staram się unikać wyciągania na światło cudzych tajemnic, na co zresztą i tak nie miałabym czasu, ale teraz... W tej, dość niecodziennej sytuacji, ciekawość przestaje być pierwszym stopniem do piekła, wręcz przeciwnie... Zresztą skoro odpowiadał, pytałam dalej. W końcu on na przepytanie mnie z całego życia ma całe wieki. - Czyli dyplom. Jeszcze coś? Jakieś dodatkowe bonusy? - Dostanę też imię, identyfikator... - Wyliczał z zadowoleniem. - ... klucz do Głównej Bramy, komórkę i całkowity zwrot kosztów przejazdów w te i wewte. Rozumiesz? To chyba wszystko... Oczywiście, jak mi się uda. - zaznaczył dość zachowawczo, lecz z wyraźną nutką nadziei, że jednak tak. - Jaką komórkę? - Zwyczajną. Malutką komóreczkę. O, taką. - Chyba pokazał mi, jaką. - Nerwową, do kolekcji. To będzie już moja szósta. - Voice Over ściszył głos. - Pozbieram jeszcze trochę, skręcę... i włókienko jak znalazł! Potem następne, i jeszcze jedno... Dołożę trochę elektryki i może złapię nawet jakieś przewodzenie! - A po co ci to? - Jak to po co? Za parę lat, jak się dobrze postaram, poskładam z części jakiś basic mózg i wszyscy będą mogli mi nakukać! Tylko nie mów nikomu. - zreflektował się nagle. Gdyby miał tych parę komórek więcej, już dobrych kilka chwil temu zorientowałby się, że za dużo powiedział. Dużo za dużo. - Rozumiem, że to nielegalne? - No nieee... chyba nie... Dostajemy te komórki od naszych zwierzchności czy mocy, nie wiem dokładnie. W nagrodę! Za różne takie... zasługi. I mierzalne efekty ekonomiczne. A przecież gdyby komórki były nielegalne, musielibyśmy zdobywać je na czarnym rynku, prawda? - Prawda. Ale w takim razie przed kim się tak ukrywasz? Milczał przez chwilę. - No wiesz... Głupio tak sobie rozbudowywać mózg we własnym zakresie... Nikt tego u nas nie robi... Jakbym nie był zadowolony z tego, co mi dają! - A jesteś? - Jasne, że tak! - Jego głos brzmiał zupełnie szczerze. - Tylko, że jestem skażony jedną zgubną pasją. Konstruowania. Ja po prostu muszę konstruować! Muszę się rozwijać! Na dłuższą metę to okropnie męczące. I kosztowne. - A skąd wiesz, jak konstruować? - Eksperymentuję... Mam taką grę „Mózg elektroniczny”. Staroć, ale wymieniłem żaróweczki. Naoglądałem się zresztą sekcji zwłok... I mam „Frankensteina” na kasecie! - Pochwalił się jeszcze. Niby wszystko było okej, ale czegoś tu jednak nie rozumiałam. - Jak to możliwe, że do tak odpowiedzialnej pracy, wymagającej chirurgicznej precyzji, delegowani są, pardon... bezmózgowcy? - Dlaczego akurat chirurgicznej? - Zdziwił się tuż przy mnie. - Bo zabierasz się przecież do operacji duszy... Nie zrozumiał dowcipu. Nic dziwnego, z sześcioma przypadkowymi komórkami nerwowymi... - Faktycznie, jestem amatorem. - Przyznał uczciwie. I zaraz mnie pocieszył. - Ale nic się nie martw! Nie zaszkodzę ci, bo ty i tak już nie żyjesz. - I zaznaczył. - Zresztą uważam, że to nie wstyd, zaczynać od początku. Człowiek, na przykład, całe życie się uczy... A ja chciałbym trochę pożyć dla siebie... właśnie jak człowiek! - A kim byłeś wcześniej? - Zwykłym sprzątaczem, latałem z mopem po korytarzu. Wiesz dlaczego? Wiedziałam. - Wiem, macie tu niedobory kadrowe. A dlaczego podjąłeś się akurat tego zadania? - Ta komórka naprawdę jest mi potrzebna! Muszę ją mieć! I to szybko! - W jego głosie wyczułam piekielny żar. I prawie uwierzyłam, że mu się uda. - Moja pasja konstruowania znowu daje mi się we znaki... - Myślałeś, że łatwo ci ze mną pójdzie? - Nie, wręcz przeciwnie... Wiedziałem, że będzie bardzo trudno... Ale ja lubię wyzwania! I jestem zorientowany na wyniki. - Zapewnił nieszczerze. - Nie czaruj! Gadaj, dlaczego, albo wychodzę. Chociaż to mój pokój... to ty powinieneś wyjść. Zastanawiał się przez chwilę. Zaszeleścil nerwowo, ale najwyraźniej w swoich papierach nie znalazł odpowiedzi, bo wystękał w końcu: - Bo... nikt inny nie chciał się tego podjąć. Uznali cię za beznadziejny przypadek i umyli ręce. - To ty tak z dobrego serca? - Naprawdę mnie wzruszył i zrobiło mi się wstyd, że podejrzewałam go o wszystko, co najgorsze. Że taki niby z niego materialista. - Wiesz, nikogo innego bym nie dostał. - Odrzekł wdzięcznie. - Wszyscy łatwiejsi i jako tako rokujący byli już zajęci... Ale przecież nawet z tobą może mi się udać... Trzeba wierzyć i mieć nadzieję... - Pocieszył się fachowo, zupełnie jak psychoterapeuta. - A kiedy będzie wiadomo, że się udało? - Jak się zwrócą koszty. Proszę więc o szczerość i pójście mi na rękę, dobrze? Od tego zaczniemy. - A będzie mała retrosprekcja rodem z „Opowieści Wigilijnej”? Wiesz, oglądanie najważniejszych momentów z własnego życia i dochodzenie do wniosku że tak naprawdę najważniejsza jest miłość i barszcz z uszkami? - Zapytałam go, zupełnie na serio. Ale on na serio się wkurzył. - Nie żartuj sobie, dobrze?! Rozmawiajmy poważnie i szanujmy swój czas. Jeżeli ktoś życzy sobie świętować Wigilię, to proszę bardzo! I to się zorganizuje, no problem. A na takie retrospekcje, o jakie ci chodzi, nie mamy środków. - Słucham? - Tak, dobrze słyszysz! Nie rób takich oczu. To, oczym mówisz, nie wchodzi w grę! Trzeba by zaaranżować parę kluczowych scenek... makiety, stroje, statyści... a to wszystko kosztuje. A jak ktoś na przykład spędził życie na podróżach? Lokacje, transport, te rzeczy... Kochana! W naszych warunkach, przy naszych budżetach to jest nie-mo-żli-we! - Myślałam, że wy nie musicie liczyć się z niczym, a już na pewno nie z pieniędzmi... - To ci się tylko tak wydaje. - No a te wszystkie dania na stołówce? To dopiero musi kosztować! Jakaś pani jadła tam ostatnio gulasz ze złotymi monetami... Całe szczęście, że nie była zbyt żywa... bo zazwyczaj takie coś raczej nikomu nie wychodzi na zdrowie...? Pomilczał chwilę, jakby się nad tym poważnie zastanawiał. I powiedział w końcu: - Ten gulasz... to nie nasza zasługa. My na to nie dajemy ani grosza. Przeciwnie. My na tym zarabiamy! A ty - podkreślił, nie wiedzieć czemu - nam to utrudniasz. To miganie, które wcześniej zauważyłam w dziurce od klucza, powtarzające się z denerwującą regularnością, nie mogło być przypadkowe. To było czyjeś oko. Ktoś nas podglądał i podsłuchiwał. Pewnie zając, bo oko było jedno i szklane. - Tak więc - ciągnął - pozostaje nam zwykła, siermiężna terapia. Bez żadnych bajerów. I właśnie ja jestem twoim terapeutą. I mam ci pomóc. - A w czym ty mi chcesz pomóc? Zasadniczych rzeczy już nie zmienisz... - To znaczy czego? Co to są dla ciebie „zasadnicze rzeczy”? - Zainteresował się czysto zawodowo. - Opowiedz! - Zachęcił. - Możesz mi zaufać. - Głównie to, że nie żyję. I raczej nie da się nic zrobić, prawda? - Mówiąc to miałam nadzieję, że jednak zaprzeczy. - Nie da się. Zresztą po co? Tu, wbrew pozorom, można sobie nieźle ułożyć życie... - Poklepał mnie po ramieniu, jak kumpel z wojska. - I przecież wcale nie oto chodzi! - A o co? - O ciebie. To znaczy, żeby zwróciły się koszty. 8. - Powiedz mi, Voice - zagadnęłam go - dlaczego tu są same pokoje? Aż po horyzont? - I nie ma klamek? - zażartował, a właściwie zacytował VO. - Też lubię ten film! Uczyliśmy się z niego, jak rozmnażać ludzi domowym sposobem. Nie wiedziałem, że do tak prostego aktu, jakim jest prokreacja, potrzebujecie tyle wysokospecjalistycznego sprzętu! - Pokręcił głową z dezaprobatą. - O czym ty mówisz? - Zdziwiłam się. Zawsze uważałam, że seks jest jednym z najtańszych sposobów spędzania wolnego czasu. Jeżeli, oczywiście, ktoś go ma. A dziecko, jako seksu produkt uboczny, nie niesie ze sobą żadnych dodatkowych kosztów. Przynajmniej w procesie produkcji. - No wiesz... te wszystkie probówki, pipety... - przypominał sobie z zamkniętymi oczami - ... gołe pielęgniarki owinięte folią... Nie przyszło wam do głowy, żeby jakoś to uprościć? Jedna płeć, na przykład. Wystarczy, nie? I byłoby taniej! Ha ha. Niezłe. Ale nie dam mu przeskoczyć na inny kanał. - No i te pokoje, wiesz. Aż po horyzont. - Tu jest wszystko, czego ci potrzeba - zapewnił mnie gorliwie a jego głos zabrzmiał tak, jakby naprawdę w to wierzył. - Do jedzenia, spania i w ogóle. Do życia, jednym słowem. - Jeżeli można to tak nazwać. - Zaraz, czy ja tego już gdzieś nie powiedziałam? - Powiedziałaś, na sam koniec. I to nawet dwa razy. - Przytaknął Voice Over, notując coś na żółtych fiszkach. Wyjmował je jedna po drugiej z zielonego, drewnianego pudełka, zamykanego na kluczyk. Takie pudełka można znaleźć w Zakopanem na Krupówkach, jeżeli oczywiście uda się komuś wygrzebać je ze stosu naprawdę wełnianych owieczek i psów bernardynów z beczułką na szyi. - Fiszki? Co za amatorszczyzna! Nie majcie tu nawet peceta? - Ale to ja mam cię pytać o różne rzeczy, prawdaaa...? - Powiedział prosząco. - Żeby, wiesz... - Odnieść sukces i dostać imię. - Podpowiedziałam mu usłużnie. - Właśnie. Nie zapominaj też o komórce. - Przypomniał o komórce i znowu zaszeleścił papierami. - Więc nie utrudniaj, proszę. Zrobiłem mały wywiad na twój temat... - O, rozmawiałeś z cyklopem zającem czy Aniołem od kopiarki? Zając mnie nie lubi, pamiętaj. Może nie być obiektywny. A ten Anioł... On naprawdę ma na imię Deonizy? - Taak... - westchnął z zazdrością Voice Over - farciarz! A ma dopiero sto cztery lata! Gówniarz! Ale nie, nie rozmawiałem z żadnym z tych... stworzeń. Zamilkł na moment, chyba przełknął ślinę. - Byłem u twoich rodziców. Aha. U moich rodziców. U - moich - rodziców? Coś się we mnie ścisnęło. Jakbym była głodna albo coś. Ale to chyba dobrze... Bo już myślałam, że naprawdę nie żyję. - Uuuu... duży błąd! Trzeba było od razu do Agencji! Jak w dym! - Ja nie palę. - Powiedział do wentylatora, bardzo wyraźnie. - Nigdy nie próbowałem i nie zaciągałem się. Nachylił się w moją stronę z zakłopotaną miną. - W domu ciągle o tobie rozmawiają. - Co mówią? - Różnie... głównie płaczą i dociekają. - Dociekają? - Tak! Czyja wina. Bo czyjaś musi być, nie? - Jak to, czyja? Jasne, że moja! Przecież to ja dałam ciała. To przeze mnie Agencja przegrała ten przetarg. Poczułam znajomy ucisk w dołku, co oznaczało, że znów zrobiło mi się przykro. Biedni rodzice... ich też zawiodłam. Przyniosłam wstyd i musieli świecić za mnie oczami. Bo na pewno mieli jakieś przesłuchy z branży na temat swojej aspołecznej córki, która wystawiła wszystkich do wiatru... i może dostawali nawet jakieś anonimy? Voice Over westchnął ciężko. Jego myśli biegły równolegle z moimi, więc wiedział na bieżąco, co jest grane. - Oni patrzą na to zupełnie inaczej. - To znaczy jak? - Ich zdaniem zapracowałaś się na śmierć, a Agencja na to pozwoliła. - Żartujesz?! Jak mogą tak myśleć?! To przecież nie tak! Wyjaśniłeś im wszystko? Spojrzał na mnie, jakbym urwała się z choinki. - No coś ty! Ja nie mam prawa głosu! Ja tu tylko nagrywam. Ale tu coś mam... - poszperał w pudełku i wyciagnął kilka fiszek. - ...zastanawiają się też, co zrobili nie tak. Jako rodzice biologiczni, zgodność genetyczna w procentach... dziewięćdziesiąt dziewięć, koma... no, nieważne, słowem, czy czasem nie nawalili w procesie wychowawczym. Czy nie zastosowali niechcący jakichś form nacisku, które mogły cię wypaczyć... - Wypaczyć? - Nie nie, wcale nie było tego dużo - zastrzegł od razu i przeczytał: „dwie odmowy pójścia na «Wejście smoka» siódmy raz z rzędu i zamykanie w biurku «Zdrowia kobiety»„- to ze strony ojca, a mama - zmuszanie do zjadania kożuchów z mleka i jajek na miękko... - ...których nienawidzę! - Ale za to jakie są zdrowe! - Powiedział Voice Over ze świętym przekonaniem. - Mają dużo... tych. Ale ostatnio twoja mama doszła do wniosku, że może niepotrzebnie wciskała ci to rzadkie żółtko... bo mogła wywołać w tobie syndrom... no... jakoś tak na „ka”... Dziecka zmuszanego, czy coś... I że może dlatego uciekłaś w pracę... Od tego żółtka. Wiesz co? Ona chyba wyczytała to w jakimś poradniku. Rzadkie żółtko! Zmora śniadań przedszkolaka, która kładła się pawiem na cały boży dzień. Już na samo wspomnienie zrobiło mi się niedobrze. Voice Over spojrzał na mnie współczująco. Pewnie też nie lubił jajek. - Trochę to naciągane, nie? - Skrzywił się lekko. - A oni wzięli to na serio! Spisali wszystko na kartce, i podliczyli, na kogo bęc... - I na kogo bęc? - Zainteresowałam się uprzejmie. - Właściwie na nikogo. - Rozłożył ręce. - Bo jakoś nie mogli zdecydować, kto ci zrobił większe kuku. I od słowa do słowa... doszło nawet do rękoczynów! Ze dwa razy. Tego bym się nie spodziewała. Moi rodzice do tej pory nie bili się bez powodu. - O mnie się pobili? Naprawdę? - Bawi cię to? - Podniósł głowę znad swoich kartek. Chwilę obserwował mnie ze szczególnym zainteresowaniem, jakby miał przed sobą rzadki zoologiczny okaz. Ale, było nie było, w końcu po to tu przyszedł. - Nie bawi. Raczej dziwi. - Taak... - zapisał coś na kolejnej fiszce, tym razem zielonej. - A oni nie mogą się z tym pogodzić... No i ten... powiedzieli, że nie darują. - Nie darują? Teraz to oni mi mogą najwyżej... nie zapastować lastrika! - Nie tobie, głupia! Tej twojej Agencji. Będzie proces. A co do Agencji... też byłem... - Naprawdę? - ucieszyłam się. Wreszcie jakiś pozytyw. - No i co? Jak tam teraz jest? Widziałeś ich wszystkich? - Byłem - powtórzył - ... i szybko uciekłem. - To właśnie powiedział, ale chyba mi się wydawało. Po śmierci najwyraźniej siadł mi słuch. Chyba będę musiała się przebadać. - Co takiego? - Mówię, że też tam zajrzałem. Ale pogadamy o tym jutro. - Dlaczego??? - Bo za długo by opowiadać. Jeszcze by ci to zaszkodziło... Wiesz, że co za dużo, to niezdrowo? - Upewnił się, że nie posądzam go o robienie terapeutycznych uników. - Lepiej odrób pracę domową. Potem długo analizowałam to spotkanie (praca domowa) słowo po słowie, odnosząc je do moich odczuć wtedy i teraz, jak mi kazał i doszłam do wniosku, że skoro rodzice chcą pozwać do sądu moją Agencję i narazić ją na utratę rzesztek reputacji, to... już mi ich nie żal. Niech sobie płaczą. Nie są ze mną, znaczy - są przeciwko mnie. Nie ma innej możliwości. 11. A więc naprawdę był w Agencji! Ale jeśli był, to dlaczego wrócił?! - No i co? Podobało ci się? Znowu siedział na moim łóżku. A tyle razy go prosiłam... jak grochem o ścianę! Popatrzył na mnie zakłopotany, jakbym przyłapała go na jednej z tych dyskretnych manualnych zabaw, z gatunku wstydliwych i z gruntu rzeczy złych. - Szczerze mówiąc, nie. Nie uwierzyłam mu. No nie uwierzyłam! Wprawdzie nie wykonał odruchowo żadnych demaskujących gestów z tzw. body language, jak pocieranie dłonią nosa czy oka, ale dla mnie było jasne, że kłamie. Ponieważ każdy, kto wstąpi w progi naszej Agencji, chce tu zostać na wieki. Może VO zobaczył, jak to się robi w Agencji i doszedł do wniosku, że ze swoją znajomością życia nie miałby u nas szans? Bo żeby robić reklamy, trzeba mieć jednak pewne podstawy. Na przykład wiedzieć, że taki zawijas z masła, żeby wyglądał naturalnie, musi być z plastiku... a na zdjęciu przeważnie lepiej wygląda twarz od jednej pani plus ręce od drugiej... Że w komputerze często wydłuża im się palce i nogi, wybiela zęby, zagęszcza włosy, spłaszcza brzuchy i wyciera zmarszczki, żeby pokazać, że jakiśtam krem naprawdę działa. Sama na co dzień robiłam takie rzeczy, to wiem. VO po prostu liznął trochę psychoterapii i zastosował wyparcie - niezły sposób na to, żeby wmówić sobie, że czarne jest białe. Czy też odwrotnie. - Żartujesz! Nie podobało ci się?! A niby dlaczego?! - Bo wiesz... tam jest jakoś dziwnie. Na korytarzu żywego ducha... jak w grobie! A jak sama wiesz, nie jest tam za wesoło... - No i bardzo dobrze. Tak powinno być! - Naprawdę? - Zdziwił się. - Tyle mi opowiadałaś, że naprawdę uwierzyłem, że tam jest fajnie... - Tam się pracuje, kolego! W Agencji też mamy pokoje i korytarze, po których się jednak nie łazi. Wszystko, co najważniejsze, mój drogi, dzieje się w głowie. A do tego nie trzeba wychodzić na spacery. Dlatego w Agencji siedzimy w naszych pokojach. I tam mamy pomysły. - Wyjaśniłam mu to, co dla każdego z nas jest oczywiste jak dwa razy dwa, ale on jakby mnie nie słuchał. Przewrócił oczami po suficie, zaszeleścił kartkami i powiedział z wyraźnym zakłopotaniem: - No i ten... o tobie nic tam nie wiedzieli. Jak to nie wiedzieli. Jak to nie wiedzieli?! - Nie chrzań! Znamy się wszyscy jak łyse konie! - Nie widziałem tam żadnego łysego... ani konia. - Bąknął. - Ale... wierzę ci na słowo. - I zamachał rękami w obronnym geście. - O zmarłych tylko dobrze! - Ale kogo konkretnie pytałeś? Po nazwisku! - Nie mogłem tak wprost, musiałem zachować daleko idące incognito! Trochę popatrzyłem, trochę posłuchałem... Byłem zresztą ograniczony czasowo, bo dali mi przepustkę tylko do szesnastej... Musiałem się sprężać! Ale zdążyłem rzucić okiem tu i ówdzie. Nie wszystko zrozumiałem, ale liczę, że ty mi wyjaśnisz i dowiem się z pierwszej ręki... - spojrzał na mnie z nadzieją. - Byłeś w moim pokoju? - No! Przy twoim biurku siedzi teraz nowa art directorka. Ruda. Znaczy fałszywa, nie? Ale wiesz, chyba się polubiły z tą twoją Edytą... Słyszałem, o czym gadały! Połowy nie zrozumiałem, a reszta i tak nie nadaje się do druku. Aha, za pamięci, gdzie jest ten punkt G? - Szkoda oczu, i tak nie znajdziesz. Edyta mówiła coś o mnie? - Właściwie nie... chociaż ta nowa bez przerwy ją wypytywała! Wiadomo, ruda! Ale Edyta powiedziała, że nic nie wie. I że właściwie cię nie znała. I zaraz zmieniła temat. - Tak powiedziała? Jesteś pewien? - Dokładnie to powiedziała: „prawie jej nie znałam”. Prawie! - Podkreślił pocieszająco. - Czyli, że jednak trochę cię znała... Conieco! Zresztą możesz sprawdzić, mam to na taśmie! Zrobiło mi się trochę przykro. Ale tylko na chwilę. Bo przecież, na dobrą sprawę, jeżeli chciałam zostać w Agencji, to mogłam nie umierać. - Trudno się dziwić... Szef nie może sobie pozwolić na przestoje, a Edyta przecież nie może pracować sama... - Taaak... mają chyba dużo pracy. Siedzą ciągle w tej agencji, jak ty kiedyś. Ta Edyta to już nawet przestała się malować! Jeszcze trochę i... - zatarł ręce nie wiadomo czemu - ... a wasz Szef dał wszystkim do podpisu jakieś papiery, że na własną odpowiedzialność, czy coś. - Pewnie mająjakiś ważny przetarg. Chciałabym być teraz z nimi! Choćby i duchem... Voice Over spojrzał na mnie zaskoczony. - Ale dlaczego? To naprawdę jest takie fajne? - Jasne! Bo to nie jest zwykła praca. To jest, rozumiesz... misja. - Misja? Od boga? Jak w „Blues btrothers”? Rafajel był na tym w kinie... Ucieszyłam się. Wreszcie zaczął coś kapować! - Tak, coś takiego! Masz klienta, który jest dla ciebie jakby bogiem. Daje ci jeść i w ogóle. Bez niego by cię nie było! I ten klient ci mówi: idź i zrób to i to! Na przykład: zrób tak, żeby wszyscy myśleli, że to, co sprzedaję, to ósmy cud świata. Który każdy musi natychmiast mieć. Bo inaczej nie będzie szczęśliwy, albo nowoczesny, albo jego życie straci kolory... i takie tam. Mają kupować, ile wlezie! A tak między nami mówiąc, jest to zwykły pis of szit, o czym oboje, ty i klient, doskonale wiecie. I ty to robisz. - Ale to przecież oszustwo! - Zaprotestował Voice Over kryształowym głosem. - Nie, kochany. To sztuka! Magiczna. Marketingowe fiki - miki. Bo dzięki temu ty sam stajesz się bogiem. - Żartujesz! - Właśnie tak! Jesteś bogiem dla konsumenta. Wskazujesz mu drogę, wytyczasz cele... I on dąży do tych celów, które ty mu wytyczysz! A że do tego wykorzystujesz to wszystko, czego się wcześniej dowiesz o swoim odbiorcy, żeby skuteczniej na niego wpłynąć, i żeby wierzył ci na słowo, to już co innego... Ale jakieś pomoce naukowe w końcu muszą być, nie? - Chyba tak... A skąd tyle wiecie o tych... konsumentach? - zapytał naiwnie Voice Over, jakby nigdy nie uczestniczył w focus grupie. - Bo my to mamy zwykłe kartoteki... wiesz, takie... parafialne. Ale nie ma tam za dużo danych... - westchnął z żalem - same dobre informacje... nudy! No i nie na każdego mamy papiery... - A my mamy! Co do papieru... Wiesz, że 68% Amerykanów woli, gdy papier odwija się nad rolką? Voice Over zrobił wielkie oczy. - Dobrze wiedzieć takie rzeczy, jak się sprzedaje całemu światu papier toaletowy, prawda? - No no no! - Pokręcił głową i cmoknął zaskoczony, jakby znienacka usłyszał jedną z prawd wiary. - To macie niezły wywiad! - Na przykład taki ser. Jest sobie zwykły ser, dajmy na to, żółty. I tylko od ciebie zależy, co ktoś pomyśli o tym serze i dlaczego go kupi. Czy będzie to dla niego ser, który „przynosi szczęście na śniadanie”, czy na przykład „sprawia, że wszystko staje przed tobą otworem”. A może „ser, za którym gubisz oczy”? Twój target będzie myślał, co zechcesz! Ty stwarzasz ten ser! Normalnie go kreujesz! - Jak bóg? - upewnił się Voice Over. - Tak! Stwarzasz ser i możesz go też skazać na wieczne zapomnienie. Ale kiedy i w jakiej fazie życia produktu... takie rzeczy ustalasz dużo wcześniej, z działem marketingu, na podstawie różnych badań i wykresów. Macierz bostońską znasz? - Nie... - przyznał się ze wstydem. Tego też nie wiedział! Nieźle. Ma chłopak naprawdę dużo do nadrobienia. - Ale jak to się dzieje - zainteresował się - że ludzie dają się na to nabierać? To jest przecież grubymi nićmi szyte! - Bożżże! To nie tak! Jest dokładnie odwrotnie! - To znaczy jak? - Voice Over był już kompletnie skołowany. - To przysługa! Dobry uczynek, kapujesz? My ludziom nie robimy kuku, my im robimy dobrze! - Możesz mi to jakoś prościej wytłumaczyć? Tak bardziej po ludzku? Zniż się do mojego poziomu, dobrze? - poprosił. - Dobrze. Powiem krótko: ludzie są leniwi. Każdy człowiek dąży do zminimalizowania wysiłku. Fizycznego i umysłowego. To normalne. To zresztą naukowo stwierdzony i psychologicznie uzasadniony fakt. Który jest podstawą naszego działania. Bo właśnie tu, jak dobra ciocia, wkracza reklama. Zamiast trudu i wysiłku ciężkiej pracy, podsuwamy potencjalnym klientom prosty i szybki sposób na szczęście. Wystarczy, że pójdą do sklepu i kupią reklamowany towar - na przykład ten nasz boski ser. I już są szczęśliwi! I nie muszą się wysilać, żeby znaleźć swoją własną drogę, bo mają niezły skrót. My im go pokazujemy! Czaisz? - Upewniłam się, wsłuchując się w ciszę pokoju. Voice Over nie oddychał inaczej niż zwykle. Jakoś bardziej uważnie i uroczyście. Może zamarł z wrażenia? W każdym razie byłam święcie przekonana, że takie rzeczy słyszy piewszy raz w życiu. - Okej. Tylko że to wystarcza im tylko na chwilę. Bo szybko się nudzą i zaraz potrzebują czegoś nowego. I znowu dobra ciocia pokazuje następny cukierek... Żeby konsumenci mogli być jeszcze bardziej szczęśliwi. I tak w kółko. To się nigdy nie skończy. - Skąd to wszystko wiesz? - Voice Over odzyskał głos. - Z życia, z życia... - wetchnęłam sobie po cichutku. - Tak więc sam widzisz, mój drogi - my robimy dobrą robotę. - Wychodzicie naprzeciw ludzkim oczekiwaniom... sprytne - Voice Over pokiwał głową w zamyśleniu. - To ciekawe, co mówisz. Naprawdę tak myślisz? Zignorowałam to pytanie. - Wiesz... - powiedział z namysłem - zastanawiam się, czy i nam nie przydałoby się kilka takich trików... żeby trochę ożywić to całe towarzystwo... - Masz na myśli waszych „kuracjuszy”? - Tak. - To raczej niemożliwe...? Bo oni przecież nie są żywi, niektórzy nawet od dość dawna? Voice Over westchnął ciężko. - Taaak... Wszyscy są tacy jacyś... śnięci. Nie mają żadnych pragnień, bo im je wytłumiliśmy. Tego wymaga kwarantanna i te, no... bakteriobójcze... I w efekcie robią, co jest w grafiku. I to tylko tyle, żeby nie umrzeć z głodu... A mogliby przecież bardziej się postarać... Trzeba by w nich tylko wyzwolić potrzebę posiadania i działania! Zaszczepić jakieś wyższe idee... Zaraz zrobiłaby się bardziej... elektryzująca atmosfera. Co byłoby z pożytkiem dla nas wszystkich. - No tak... tylko jest pewien problem... - Jaki? - zaniepokoił się. - To, o czym mówisz, wymaga trochę zachodu. Musiałbyś zaatakować procesy myślowe. Co się równa działaniu na dziesięciu miliardach komórek mózgowych u każdego pacjenta! A ty sam przecież nie masz ich za wiele... Właśnie, czym w takim razie myślisz? Voice Over odetchnął z ulgą. - Nieee, nie jest tak źle! Mam tam jakieś podzespoły... kości, czy coś... dokładnie nie wiem, ale na razie wszystko gra... Jeszcze nie byłem serwisowany... - A kiedy upływa ci termin ważności? - Zażartowałam, ale on się nie roześmiał. - Hmmm... I tak sobie myślę... Żyćko się skończyło, to i praca też... - westchnął filozoficznie Voice Over, zupełnie nie apropo. - Ooo, bardzo się mylisz! Kreatywność to nie praca, tylko stan umysłu. - Taaak? Ale chyba tutaj to nie działa? Bo dlaczego nie potrafisz ruszyć się stąd na krok? Gdzie jest cała twoja kreatywność? Zapadła śmiertelna cisza. I martwa. Trwała całe wieki, aż w końcu on odezwał się pierwszy: - Pamiętasz swój pogrzeb? - Zapytał ni w pięć, ni w dziewięć. - Jasne! - Bo byłaś, no nie? Bardzo śmieszne. - Tak, byłam w samym środku wydarzeń! W końcu to ważna uroczystość, prawie jak studniówka. I już se raczej ne vrati... - No i co? Jak wrażenia? Wszystko zagrało? - Chyba tak... Nie padało, catering nie nawalił... Tylko ludzie byli jacyś markotni. Chyba nie za dobrze się bawili... Zwłaszcza rodzinka. - A ludzie z Agencji? - Nie wiem. Nie widziałam ich. - Nie przyszli? Niemożliwe! Dobrze patrzyłaś? Może schowali się za jakimś pomnikiem? Był trochę złośliwy, ale postanowiłam go olać. Chwilę pomyślałam. No nie przyszli. Rzeczywiście... Dlaczego? Wcześniej wolałam się nad tym nie zastanawiać... Zbyniek z Ryjkiem mieli przetarg, to wiem, a reszta? - Dlaczego nie przyszli? - Zapytał tak, że poczułam się przyparta do muru. - Przecież to twoja prawdziwa rodzina... To właśnie była ta chwila, w której wszystko powinno się odwrócić. Ktoś trzeci powinien przyjść mi z pomocą, może Superman? Coś wyjaśnić, komuś przyłożyć... Może zaprzeczyć? W każdym razie zrobić coś takiego, żeby wszystkim opadły szczęki. Ale nic takiego się nie wydarzyło. I w końcu musiałam coś odpowiedzieć. - Pewnie mieli pracę. Voice Over przestał zapisywać. Teraz już tylko słuchał, badając mnie wzrokiem naukowca od anomalii takich, jak na przykład dwugłowy orzeł. Teraz on był górą. - To musiało być coś naprawdę ważnego, prawda? - Pstryknął długopisem od niechcenia. - Prawda... - Jak chcesz, możemy to sprawdzić... wszystko mam na taśmie. Przejrzymy i upewnimy się, że wszyscy naprawdę mieli coś ważniejszego do roboty, niż pożegnanie zmarłej koleżanki... Uwaga, akcja! - Puścił do mnie oko. - Gramy? - Nie. - W takim razie nie mam więcej pytań. Zgarnął swoje papiery i już go nie było. 7. - Słuchaj - powiedział Voice Over, kiedy znowu, nieproszony, zjawił się u mnie po śniadaniu. Ostatnio przychodził trochę później, wyraźnie starając się unikać sytuacji, kiedy mogłabym go czymś poczęstować i nie wypadałoby mu odmówić. A jedzenie to nie było to, co lubił najbardziej. Może ciągle miał w pamięci ten rosół, który wlewał w siebie z nieziemską cierpliwością, a on wyciekał uparcie, zdradzając obecność VO tłustą plamą na podłodze? - Koniec z amatorszczyzną! - Oznajmił wojowniczo zamiast zwykłego „pokój z tobą”. - Dziś zabieramy się do rzeczy a) profesjonalnie, b) naukowo, c) nieszablonowo! - d) rozrywkowo - podpowiedziałam. Był jednak ciągle poważny. - Bez wygłupów! Na dziś zaplanowałem badania naukowe i wyciąganie konkretnych wniosków. Nie chciałbym cię stresować... ale to zupełnie co innego. - Innego niż co? - Niż nasze wcześniejsze, luźne, niezobowiązujące rozmowy. Było miło, ale... brakowało jakichkolwiek podstaw naukowych! Postanowiłem więc odwołać się do badań. Doświadczeń. Teorii i praktyki. Słowem - tego wszystkiego, nad czym zjadły zęby największe mózgi. Jasne? Jeżeli czegoś nie zrozumiesz - pytaj. - Uśmiechnął się z wyższością, zupełnie jakby był myślą instant albo czystą inteligencją, zagęszczoną jak zupa Campbell. - A jak chcesz go osiągąć? Masz jakiś pomysł? - zainteresowałam się dosyć powierzchownie, bo takie deklaracje VO nie robiły już na mnie wrażenia. - Owszem, mam. - Powiedział, zarozumiale wydymając usta i strącając z rękawa jakiś niewidoczny pyłek. Oczywiście od niechcenia. - Przygotowałem się. Jestem przecież profesjonalistą. - Zastosował wzmocnienie pozytywne i usiadł na szafce przy łóżku, rozgniatając dwa gliniane, węgierskie koniki. Popatrz! - W ręku trzymał plik papierów, wśród których zauważyłam kilka kolorowych czasopism. - To moje pomoce naukowe! - Skąd to masz? Ukradłeś? - Nie, skąd! - Zaprzeczył, patrząc mi w oczy z takim wyrzutem, jakbym go zabiła tym podejrzeniem, albo przynajmniej śmiertelnie zraniła. - Ranisz mnie tym podejrzeniem i okazujesz karygodny brak zaufania do swojego terapeuty! Nie ukradłem tego! Po prostu pożyczyłem... - Aha. - Aha! Dali to jednemu wydawcy na drogę. Od Pruszyńskiego! Jeszcze się nie obudził. Zaraz mu to podrzucę i nic nie zauważy! Był tak skołowany, kiedy go zabierali... Przyszedł sprawdzić, czy nowy numer dobrze schodzi z prasy i tak go wciągnęło... ledwo go wydłubaliśmy, wiesz? Potrzebne były widelce... - Dobra, już się nie tłumacz! Lepiej pokaż, co tam masz. - Nie! - Krzyknął głośno i zdecydowanie, obejmując swoje skarby wiotkimi ramionkami. - Nie dam! To moje narzędzie pracy! Gdybym chciała, mogłabym mu to wyrwać palcem u nogi. Co ja mówię - mogłabym mu to z niego po prostu wyjąć. Ale nie miałam sumienia pozbawiać go szansy na imię i zwrot kosztów, więc dałam spokój. Spojrzał na zegarek. - Zaczniemy już, dobrze? - Poprosił. Pogrzebał w stercie papierów i wyciągnął jedno bardzo kolorowe pisemko o tym, czym żyje wielki świat. Na okładce była moja twarz. Jakim cudem? Nie przypominam sobie, żeby pytali mnie o zgodę, czy proponowali honorarium. Voice Over poślinił palec i otworzył pisemko na stronie zaznaczonej zagiętym rogiem. Robił to wszystko powoli, z namaszczeniem i widać było, że jest bardzo przejęty. Nawet inaczej się dziś ubrał. W brązowy, bistorowy garnitur i szeroki krawat w zielone muchy. Bardzo ładnie. Szkoda tylko, że zapomiał o koszuli. - Sprawdzimy, czy masz inteligentną duszę. - Powiedział męskim, głębokim głosem, patrząc na mnie uważnie. - Po co? - Bo... tu jest tak napisane. No i przy okazji ty też się dowiesz. Byłoby wskazane, gdybyś weszła w lepszą interakcję ze swoją duszą... w końcu spędzacie razem sporo czasu. - Hmmm... - Poza tym to jest teraz modne! Trendy! Tak. - sprawdził w podręcznym słowniczku. - Very, very trendy! - wystękał z trudem. - Najwięksi tego świata, to jest, tamtego, zaczęli grzebać w swoich duszach! Sama zobacz. - machnął mi przed nosem zdjęciami - Madonna, Richard Gere, Uma Thurman... największe gwiazdy Hollywoodu! Po IQ i EQ w końcu przyszła kolej na SQ! Hollywood to miejsce, z którego płynie duchowy przykład dla całego świata? - upewnił się przy okazji. No, no! Naprawdę się przygotował. - A co to jest SQ? - Nie wiesz? - ucieszył się - SQ to współczynnik inteligencji duchowej. Spiritual quotient. - Fonetycznie przeczytał podpis pod jakimś wykresem. „Określa styl życia, sztukę radzenia sobie z samym sobą i z innymi...” mmmm... ty też możesz sprawdzić swoje SQ, wystarczy... mmmmm... Dobra. - Odetchnął głęboko. - Już wszystko wiem. Będę zadawał pytania, a ty odpowiadaj „tak” albo „nie”. Zapamiętałaś? - Tak, chociaż w życiu nie bawiłam się w żadne psychozabawy... To głupie! Prawie jak horoskopy albo nagłe wygrane bez grania w cokolwiek... Co się podobno zdarza, ale jakoś nie nam. - To nie będzie długo trwało - zapewnił - powybieram tylko niektóre, najbardziej istotne pytania. Więc tak: „Czy ludzie, którzy rozmawiają z roślinami, są śmieszni”? - Z jakimi roślinami? - Odpowiadaj „tak” lub „nie”. - Nie mogę, mam za mało danych. Musisz dorzucić więcej szczegółów. Co to za rośliny. - Nie znam szczegółów. Czytam tylko, co jest napisane. - A następne pytanie? - „Wydaje ci się czasem, ze ktoś dostał się bez Twojej wiedzy do komputera”? - Tak! - Ucieszyłam się, bo akurat na to pytanie moglam odpowiedzieć szczerze, uczciwie i z czystym sumieniem. - W Agencji miałam mnóstwo zabezpieczeń, ale i tak ktoś mi bez przerwy grzebał w plikach. I czasem byłam prawie pewna, że ktoś mi ukradł pomysł. Na przykład... - Czyli „tak”... - Przerwał mi w najciekawszym momencie, stawiając krzyżyk w odpowiednim okienku. - Mmmm... „Jesteś pewna, że nie ma życia po śmierci”...? - Teraz to już nie... Ale to pytanie jest chyba trochę nie w porę, nie uważasz? - Dobra, to następne: „Jesteś przekonana, że w tym momencie ktoś ma ci coś za złe”? Nie musiałam się zastanawiać nad odpowiedzią. I byłam zadowolona, bo mogłam podać bardzo precyzyjną odpowiedź, udokumentowaną nazwiskami żywych i niefikcyjnych osób. - Jasne, że tak! Szef. Edyta. Cała Agencja! W sumie ponad sto osób... Voice Over notował coś na skrawku gazety. Powinien być zadowolony, bo trochę jednak tego było... - „Nawet w nocy nie wyłączasz telefonu”. - Odhaczył kolejne pytanie. - Nie. To znaczy tak. Nie wyłączam. Ale dzięki temu nie muszę włączać i zaoszczędzam codziennie trzydzieści sekund. - O, sprytne. - pochwalił mnie Voice Over. - Nie wpadłem na to. To co mam w końcu zakreślić, tak czy nie? - Wszystko jedno. I tak nie masz komórki. - Ale gdybym miał, też bym tak robił. - Powiedział nieoczekiwanie. - To było ostatnie pytanie... - Już? tak szybko? Szkoda, zaczęło być zabawnie... Voice podliczał coś na kartce, dodawał, odejmował, pomagał sobie palcami, ale i tak mu nie szło. W końcu zlitowałam się nad nim. - Pomóc ci? - Chyba tak... - zgodził się ze wstydem. - Nie jestem w tym najlepszy... Liczę dopiero od niedawna. Wcześniej nie pracowałem umysłowo... W minutę wspólnie doliczyliśmy się iluśtam punktów, których suma była dowodem na to, że nie jestem: a) niewinna i ufna, u której duchowość przeważa nad stroną racjonalną, lecz która potrafi przenosić góry, kiedy trzeba, b) zapobiegliwą optymistką, wierzącą w cuda, ale nie stawiającą wszystkiego na jedną kartę, c) rozsądna z gwarancją - niedowiarkiem z wielkimi marzeniami o niskim poziomie duchowości, który musi zobaczyć, żeby uwierzyć, ani też d) miłośniczką uciech, stworzoną do przyjemności doczesnych w każdej formie... To kim w końcu byłam? Bo w tym teście nie było więcej możliwości... I czy miałam inteligentną duszę, jak na przykład Madonna? Nic na to nie wkazywało, ponieważ zebrałam o wiele za mało punktów... Może to dlatego, że VO zadał mi wybiórczo tylko niektóre pytania? Nie wiem. Ale powiedział mi, żebym się nie przejmowała, bo to przecież była psychozabawa dla normalnych, żywych ludzi, w dodatku wdrukowana już po mojej śmierci. Czyli, z mojego punktu widzenia - nieaktualna. - Jutro przyniosę ci coś lepszego - obiecał, powoli zamykając za sobą drzwi. 6. Przyszedł w końcu, ale już od drzwi rzucało się w oczy, że siadł mu humor. Spóźnił się, rozlał herbatę, stojącą przy łóżku, rozgniótł nogą dwa biszkopty i nie przeprosił. No i nie miał już tej pewności siebie. Może oberwał od swoich zwierzchności za brak efektów? Czułam, że to może być nasze ostatnie spotkanie, przynajmniej w tej konfiguracji. Czułam też, że on czuje to samo. - Dobra, zaczynamy! Chociaż już nie mam do ciebie siły... - Położył przede mną jakąś książkę, niegrubą, obłożoną w szary papier. Ksiażka miała sygnaturę na grzbiecie i najpewniej została wyniesiona z jakiejś biblioteki. O, Uniwerek. Tak myślałam. Otworzyłam ją na chybił trafił, ale w środku były tylko jakieś plamy. - Chyba coś ci się rozlało... - Bez wygłupów. - Warknął. - To profesjonalny podręcznik. Przerzuciłam kilka kartek. Na każdej były plamy w różnych kolorach. I jakby się tak dokładniej przyjrzeć, to... - Właśnie, co ci to przypomina? - Najwyraźniej nie zamierzał tracić czasu. Żadnych nieprofesjonalnych pogaduszek. Otworzył drugą, identyczną książkę na tej samej stronie, pstryknął długopisem i spojrzał na mnie badawczo. - Co? - To, konkretnie to! - Stuknął zakrzywionym paznokciem w czerwoną plamę. Przyjrzałam się jej, ale niestety niczego mi ona nie przypominała. Mimo moich najszczerszych chęci, żeby VO osiągnął sukces i dostał w końcu imię jak człowiek. - No, postaraj się! - Zachęcił mnie bez uśmiechu. Zerknęłam na jego ręce, zaciśnięte na okładce tak mocno, aż zbielały mu kostki. Zupełnie, jakby już był człowiekiem, i to żywym. - Przyjrzyj się dobrze! Przyjrzałam się dobrze. Z czerwonych plam zaczął wyłaniać się kształt, który mogłam zinterpretować tylko jako... - Logo. - Jakie logo? - Logo Agencji. Dwa jednorożce. Symbolizujące wyobraźnię do kwadratu. Sam zobacz! O, tutaj jeden, a tu drugi. Symetrycznie. - A nie trój masztowiec? - Spytał z nadzieją. - Symbolizjący bezgraniczną swobodę ducha? - Nie. Logo. - A kolor? - Spróbował jeszcze. - Czerwony. - To wiem. - Spojrzał w sufit. - Z czym ci się kojarzy. - Czekaj, niech pomyślę... - A tak. - Zgodził się skwapliwie. - Pomyśl. - Czerwony... wyraża silny pęd do sukcesu i mocnych przeżyć... zawiera niesamowity ładunek aktywności... idealny, żeby wyzwalać impulsywną chęć zakupu. Wzmaga apetyt, dlatego świetnie sprawdza się na opakowaniach zup i mrożonej żywności... wystarczy? VO skrzywił się, jakby połknął żabę. - To może następny... Stuknął w następny kleks, podłużny i postrzępiony po bokach jak choinka. Który był zresztą, dla ułatwienia, w kolorze choinkowej zieleni. Nie skojarzył mi się on jednak z choinką, jak powinien, tylko z papugą Neo z opakowania żarcia dla papug. Kolor może nie ten, za to cała reszta - jak przekopiowana z CD. Kolor. Zielony, jak wiadomo, symbolizuje nieustępliwość i potrzebę uznania, dlatego dobrze się sprawdza w reklamie skierowanej do biznesmenów. Osoby lubiące ten kolor są zazwyczaj stali i szczerzy, co wykorzystuje się, żeby przywiązać target do marki... Jest to naprawdę ogólnie wiadome i nikt tego przed nikim nie ukrywa. Więc nie wiedzialam, dlaczego Voice Over tak się dziwił i był tak bardzo niezadowolony. Mamrocząc pod nosem na tyle wyraźnie, że wyłowiłam uchem kilka brzydkich słów, z czego niektóre były na ka, inne na pe, dziobnął pazurem w inną plamę z taką furią, że zrobił dziurę na głębokość trzech kolejnych kartek. Zraniona plama była pastelowa, błękitna i rozlana byle jak. VO spojrzał na mnie nieprzyjaźnie i dosyć agresywnie podniósł brew. Musiałam szybko coś powiedzieć. - Pantone 190 C. Taki kolor. - Wyjaśniłam czym prędzej. - Który, użyty w reklamie może sugerować, że ten, kto kupi towar, otrzyma spokój w życiu gratis... - A nie chmura cirrostratus? - Przerwał mi niegrzecznie i łypnął podejrzliwie w swoją książkę. - Nie. Kolejne skojarzenia również były trafione kulą w płot. Zamiast „grzebienia plastikowego” zobaczyłam sople z zimowej promocji E.coli, zamiast „ekstatycznych śladów na śniegu” - layout prasowy Sbanku, a zamiast „majowej łąki z biedronką” - samą biedronkę, dodawaną gratis do nowego abonamentu Tele Fonii... Voice Over nie miał niestety w swoim spisie żadnej z tych rzeczy i nie bardzo wiedział, jak ma interpretować moje interpretacje. Prawdę mówiąc, kompletnie się pogubił. I nic mu się nie zgadzało. W końcu machnął ręką. Zamknął książkę z głuchym trzaskiem i zawyrokował: do kitu. Nic z tego nie będzie! Czym wywołał u mnie poczucie winy. Bo ja naprawdę chciałam mu pomóc. Jako osoba będąca w zdecydowanie lepszym położeniu, bo chociaż nie żyję, to przynajmniej jakoś się nazywam. Żebym tylko wiedziała, jak mu pomóc... Ale naprawdę, nie chciałam dojść do wniosku, że popełniłam samobójstwo. To byłoby już za bardzo poleciane. Byłby to wniosek całkowicie chybiony i od czapki, na co nie mogłam pozwolić. Nawet za cenę imienia dla kogoś, do kogo czuję cień sympatii. I uważam, że on nie miał prawa tego ode mnie oczekiwać. - Masz coś jeszcze? - Zapytałam go grzecznościowo, mając nadzieję, że nie. W odpowiedzi wyciągnął skądś kolorową gazetkę i otworzył ją na ostatniej stronie. Był to sobotni dodatek do Gazety Wyborczej „Wysokie Obcasy” sprzed dwóch lat. - To nic, że stary. - Uspokoił mnie natychmiast. - Pewne standardy żyją wiecznie. Tak zwane evergriny - Wyjaśnił na wypadek, gdybym nie wiedziała. - Odpowiesz mi na kilka pytań. Na te pytania odpowiadały różne sławy z pogranicza nauki, techniki i show businessu, więc jesteś w doborowym towarzystwie. Tylko szczerze i tak, żeby mi się zgadzało. Dobra? Pierwsza łza? - zaatakował znienacka. - Mleko Kudłate. - Odpowiedziałam jak w wojsku. Jednak nie zasalutowałam, bo chwilowo byłam jakaś taka... bezwładna. - Jak to? - Tak. Zamiast u wstawiłam ó. W reklamie prasowej. - O - zdziwił się - wcześniej nie płakałaś? Tu jest napisane: pierwsza łza. - Jakoś nie... może byłam odporna psychicznie? - Pierwszy sukces? - Odhaczył następne pytanie. - Nie zauważyli tego. - Czego? - No, tego ó zamiast u. - Pierwszy dzień w szkole? - Zwariowałeś?! To było sto lat temu! Mogę ci opowiedzieć o pierwszym dniu pracy w Agencji. Zamiast. - Dziękuję, nie. - Podziękował uprzejmie. - Nie pamięta. - Naskrobał na marginesie. Pierwszy przyjaciel? - Bożżże! Znowu? - Nie pamięta... - zapisywał pracowicie, pomagając sobie zaostrzonym językiem. - Pierwsza porażka? - Chyba... śmierć. - Tak... - Naskrobał, nagle zadowolony. - Dobrze. Trafiony zatopiony! A dlaczego... - spojrzał na mnie z niczym nieuzasadnioną nadzieją - ... dlaczego to najważniejsze w życiu wydarzenie traktujesz jako porażkę? Może pokusimy się o jakąś maleńką konkluzyjkę? Hmmm? Przez chwilę było naprawdę miło. - Jasne. Przez to zawaliłam najważniejszy przetarg w życiu. Zapisywał to tak, jak powiedziałam. Ale bardzo, bardzo powoli. Jakby mu się kończyła bateria. To chyba było ostatnie pytanie, a może to on uznał, że już wystarczy. Może już naprawdę nie miał siły. A może chciał mnie wziąć na litość. Nie wiem. W każdym razie, zupełnie nagle i bez ostrzeżenia, zaczął płakać. Nie bardzo mu to szło, bo łzy tryskały mu jakoś tak zza uszu i rozbryzgiwały się po bokach, jakby cały Voice Over był nieco rozregulowany. Wyglądał jak kran, do którego ktoś wetknął palec, żeby zrobić „Psss”. Musiałam bardzo się starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Byłoby to bardzo nie na miejscu, nawet jeżeli umarłym wszystko się wybacza. - Jak ci się nie uda, nie dostaniesz imienia? - To pytanie pozwoliło mi stłumić histeryczne czknięcie. Ze śmiechu. - Nie. - Zaszlochał. - Ale imię to pryszcz. - Jak to pryszcz?! Przecież tak ci zawsze zależało! - Zależało, zależało. Ale kiedy zniknę, to i imię będzie na damskie szpilkowe... - Jak to znikniesz? - O, tak! - Zniknął jak na zawołanie. - Tak, jak teraz, tylko, że na zawsze! Kiedy znowu go zobaczyłam, miał zapuchnięte oczy i niedrożny nos. Nie miał żadnej chusteczki, więc pożyczyłam mu swoją. Nie wiedział, jak jej użyć. Pokazałam mu, ale że chusteczka była tylko jedna, więc potem się brzydził. Więc dałam spokój. - Wszystko przez ciebie!!! - Rozdarł się znienacka. - Co takiego? - Tak, bo nie chcesz ruszyć głową! - Jak to nie? Ruszam przecież. Współpracuję! Jestem śmiertelnie poważna i szczera do bólu. - I nic z tego nie wynika! - A co ma wynikać? - Energia! Napęd! Paliwo! - No, tu mnie zaskoczyłeś, koleś. Spodziewałam się raczej, że czekasz na wyznanie, w rodzaju: „tak, teraz zrozumiałam swój błąd”, albo „tak, przyznaję, często jadłam za dużo czosnku”. Czy coś takiego. - Tak powiem - Powiedział przez łzy - Ja znikam, bo ty nic nie robisz! A jak nic nie robisz, znaczy, że robisz bardzo źle! Wszyscy tu coś robią! Pracują na siebie! Tylko ty udajesz głupią i korzystasz z okazji, żeby wiecznie się opieprzać! Korzystając z okazji, że płacze, nic nie mówiłam. Bo też nie wiedziałam, co. Po chwili VO trochę się uspokoił, przynajmniej na tyle, że nie puszczał już nosem tych wielkich balonów. - Cały ten światek - wyszlochał z siebie - napędza wyobraźnia. Wasza, twoja też! Jest jak prąd, dzięki któremu wszystko tu działa. Świeci się światło, działa sprzęt i tak dalej. Raz lepiej, raz gorzej, ale jest! No i my... jesteśmy. - Dodał cicho, jakby się wyznał mi jakiś wstydliwy sekret. Ale dalej nie wiedziałam, o co mu chodzi. - I co, powinna się nade mną zaświecić żaróweczka? Czy podskoczyć napięcie w tych wszystkich aniołach? - To i to. - I naprawdę nie wiedziałam, czy żartuje. - Jak wy macie gorszy dzień, to i my mamy gorszy... I czasem zostaje z nas pół... albo ćwierć. I od razu wszystko siada! Światło na korytarzu, lokówki, kopiarki... a ciągle przychodzą nowi i trzeba powielać te formularze... Już, już miałam go zapytać, czy nie są czasem czymś w rodzaju zombie. Ale nie zapytałam, bo jeszcze by potwierdził. - A główny generator? Na stołówce? - Domyśliłam się chociaż od początku było to oczywiste. Dla wszystkich, tylko nie dla mnie. - Każdy tu pracuje. Liczyliśmy na ciebie, na twoją wyobraźnię! W końcu pracowałaś w tej... Agencji! Dwa jednorożce, wyobraźnia do kwadratu! - Przedrzeźniał. - Co ty sobie myślisz, że co?!!! Łaskę nam robicie?!! - W tym miejscu prawie się zapluł, co było dość nieoczekiwane i mało estetyczne. - Robicie to dla siebie! Żeby się dobrze bawić. Co innego w końcu macie do roboty? Bez tego umarlibyście z nudów! - Ale nikt mi nie powiedział, czego się tu ode mnie oczekuje... Sądziłam, że jako umarła mam w kontrakcie zagwarantowany święty spokój, leżakowanie i wieczny odpoczynek... Bezterminowo! - Pogięło cię? Na jakim ty świecie żyjesz?! Główka pracuje, jasne? I ma pracować na wieki wieków! Tylko, niestety, nikt z nas nie mógł ci tego powiedzieć. Miałaś dojść o własnych siłach do tej... wiecznej prawdy. - Machnął ręką z taką rezygnacją, że gazeta spadła na podłogę, prosto w kałużę łez. - Szkoda czasu! Ty nic nie pamiętasz, zupełnie nic! I nie można w żaden sposób ponaciągać tych odpowiedzi! Nie mogę ich powstawiać na pałę! - warknął. - Już próbowałem. - Dlaczego mi to mówisz? - Bo i tak nic już z tego nie będzie. - Wstał, zgarniając swoje pomoce naukowe. - Nie wiem, czy cokolwiek ci pomoże. Może seria elektrowstrząsów? Ja w każdym razie umywam ręce. - Założył nogę na nogę. Miał wyraźnie niedomyte kostki. W jednym miejscu, jakby nigdy nic, siedziała przyschnięta plama z błota. - A gdybyśmy tak zastrajkowali? My wszyscy? To co, wszystko by padło? Out of energy? Voice Over był naprawdę zdziwiony. - A niby dlaczego macie strajkować? Macie co jeść, ciepło, dużo wolnego czasu... żadnych obowiązków, tylko trzy razy dziennie trochę pomyśleć... Miło, towarzysko... żyć nie umierać! Można w tych warunkach rozwinąć skrzydła, prawda? Ruszyć głową, uruchomić parę skojarzeń... zarobić na życie! - Dla was... - Kiedy zwrócą się koszty, ci z Poczekalni przechodzą Wyżej! - Przypomniał gniewnie. - Nie zapominaj o tym! - A byłeś tam? Jak tam jest? Bo może... nie warto? - Nie wiem. - Przyznał się cicho. - Nikt nie wie. Dlatego krążą różne plotki. O nielimitowanym dostępie do komputera na przykład. Albo, że można z Marylin Monroe... no wiesz... Jak tam w to nie wierzę... - Voice... - zapytałam go w końcu - A wierzysz w Boga? - W kogo? - W Boga. Pana Boga! - A jak nazwisko? Też jakoś nie mogłam sobie przypomnieć. - Pan Bóg. Wasz Generalny. Managing Director, you know? - Aaaa... - klepnął się w głowę - No jasne, że wierzę! Nie przekazujemy steru władzy w byle jakie ręce! Jestem pewien, że Czterdzieści i cztery doskonale sobie poradzi! - powiedział to głośno i wyraźnie, rozglądając się czujnie na boki. - To był bardzo dobry wybór! - podkreślił z mocą, kręcąc głową na wszystkie strony. - Baaardzo dobry... Najlepszy! - Nie chodzi mi o numer czterdzieści cztery! Tylko o oryginalnego boga, na boga! - Coś ci się pomyliło... - powiedział łagodnie, jakbym faktycznie potrzebowała pomocy duchowej i dyskretnie popukał się w czoło. - Naszym szefem jest teraz Czterdzieści i cztery. I będzie nam miłościwie panował na wieki wieków! - To znaczy... - szepnął już tylko do mnie - ... do pierwszej wpadki. To pewnie przez jakiś miesiąc... A potem - następny. - Ja nie mówię o tym, kogo wy wybieracie. Chodzi mi o kogoś, kto jest bogiem sam z siebie. Bez niczyjej pomocy. - Jak to, bez wybierania? - pokręcił głową z niedowierzaniem - A jak to sobie załatwił? - Jego ojciec jest Bogiem. Nawet mówią o nim „Bóg Ojciec”. - Aaaa... chyba że tak. - zrozumiał VO - Po prostu dobrze się urodził! Ale u nas to by nie przeszło. Tu nie ma protekcji! Tu jest sprawiedliwa demokracja i uczciwe, niefałszowane wybory! - rzucił w stronę wentylatora znacznie głośniej, niż trzeba. - więc sama widzisz - nie ma tu tego, o kogo pytasz... aie wiem, może Wyżej... ale tu na pewno nie. 5. - Zobacz, co mam - Dziewczynka wyciągnęła do mnie zaciśniętą piąstkę. - Ence pence, w której ręce? Był upalny, piątkowy wieczór pod koniec sierpnia i nie żyłam już jakiś czas. Zupełnie jak ta Dziewczynka, której personaliów do tej pory nie udało mi się ustalić. Teraz siedziała na podłodze obok mnie tak blisko, że czułam zapach jej gumy do żucia, z której bez przerwy robiła wielkie, zielone balony. Kiedy jakiś wyjątkowo jej się udał, pokazywała mi go z dumą, czekając na słowa podziwu, a ja wpatrywałam się wtedy w jej twarz, prześwitującą przez rozciągniętą do granic możliwości zieleń. Buzia Dziewczynki wyglądała zabawnie i strasznie zarazem - ogromne, wypukłe czoło kosmity, pośrodku którego ziały dwie wielkie, czarne, błyszczące dziury... i tyle. Nos, usta i cała reszta ginęła w skróconej perspektywie - zupełnie, jakby pływała w „rybim oku” - ulubionym przez początkujących fotografów reklamy sposobie na oryginalność. W chwili, która trwała całe wieki mała czekała na odpowiedź, patrząc na mnie i mrugając małymi oczkami, trochę za bardzo cwanymi, jak na ofiarę błędu lekarskiego, lat siedem. Byłam bardzo ciekawa co tam ma, ponieważ wiedziałam, że może mieć wszystko. - W której ręce? Jak cię znam, to w obu. Powoli otworzyła dłonie. W każdej z nich leżała mała karteczka, pognieciona i wyświechtana od zwijania w trąbkę. Wzięłam jedną i rozprostowałam. Był to świstek z dużym biustem, jeden z tych, jakie różni ludzie dyskretnie zatykają za wycieraczki samochodów w centrum miasta, czujnie rozglądając się na boki. Do biustu doczepione były nagie ramiona, odrzucające do tyłu burzę blond włosów, obrastających czyjąś rozmazaną twarz. - „Ramona” aby zapomieć? - Zdziwiłam się. Na takich biletach do raju zazwyczaj pisze się co innego. „Dojeżdżam” na przykład. Albo „gorąca kotka”. Albo, w ostateczności „ponętna trójka”... I dodaje się raczej obietnice, że nie zapomnisz. Ale skąd to się tutaj wzięło? - Skąd to masz? - Wypadło Gwidonowi spod sukienki. - Powiedziała Dziewczynka zza bal ona. - Kto to jest Gwidon? - Taki jeden, anioł. Menadżer! Nie lubię go, bo jest nerwowy i okropnie przeklina. - A ty wiesz, co to jest? - postukałam palcem w karteczkę. - Goła baba. - wzruszyła ramionami, jakby co dzień w takie karteczki mama zawijała jej drugie śniadanie. - Racja. Goła baba. Potrzebna ci do czegoś? - Nie. - Zwiesiła smutno głowę. Przekłuty palcem balon zamienił się w zrezygnowaną zieloną ropuchę. Widać było, że Dziewczynka liczyła na więcej i moja nijaka reakcja wyraźnie ją rozczarowała. - To co z tym zrobimy? Wyrzucimy? Milczała, rozciągając gumę między palcami powoli i uważnie, aby jej nie rozerwać. Miała już pewnie półmetrowy kawałek, kiedy przyszło mi coś do głowy. - A może oddamy właścicielowi? Do rąk własnych? Może on właśnie teraz tego szuka? Wzruszyła ramionami, ale po jej zmarszczonej minie i nastroszonych brwiach poznałam, że zastanawia się nad moją propozycją. No i przestała bawić się gumą. - Czemu nie oddałaś tego od razu? - Chciałam pokazać tobie. - Spojrzała na mnie z wyrzutem i chrząknęła. - Ciekawe, co tu jest napisane... - Nie przeczytałaś? - Nieee... ja jeszcze nie umiem czytać. Zmarłam, zanim poznałam abece... Przeczytałam jej. W obliczu tak boleśnie szczerego oświadczenia musiałam to dla niej zrobić. Po prostu musiałam. Zdziwiła się, takjak ja. - Aby zapomieć? Ramona? Kto to jest Ramona? - To pewnie jakaś pani. - Podpowiedziałam jej. - Stąd? Nie znam żadnej Ramony. Może to jakaś nowa? - To chyba nikt stąd. - Skąd wiesz? - Tak myślę. Bo nie sądzę, żeby tutaj działała agencja towarzyska. - Agencja towarzyska - powiedziała Dziewczynka powoli i z namysłem. - Agencja? Towarzyska? - I zamilkła, patrząc na mnie wyczekująco. Hmmm... Nagle, ni stąd ni zowąd, w jednej chwili znalazłam się w niezręcznej życiowej sytuacji. Naprawdę, trudno jest oględnie a zarazem kompetentnie, wyczerpująco i w miarę uczciwie wytłumaczyć małej dziewczynce, co to jest agencja towarzyska. Zresztą kim ja dla niej jestem, żeby rozmawiać z nią o tych rzeczach? Żadną krewną ani znajomą, ani nawet dziesiątą wodą po kisielu. Więc naprawdę nie czuję się upoważniona. Nie jest to takie proste, nawet jeżeli Dziewczynka jest nie do końca żywa, a cała scenka sprowadza się do wymiany zdań, zaprawionych czarnym humorem. - To takie miejsce, do którego przychodzi się w celach towarzyskich. - Tak jej w końcu powiedziałam. Żeby nie skłamać. - Żeby się spotkać? - Tak. - Rozmawiać? - Tak. - Pośmiać się? - Tak. - Bo przecież tak, czyż nie? - Naprawdę? - Ucieszyła się. - Bo ja myślałam, że do agencji towarzyskiej panowie przychodzą uprawiać miłość za pieniądze. Ale wiesz, masz rację. Tutaj, w Poczekalni, taka agencja nie mogłaby działać. - Dlaczego? - Bo tu ludzie nie są zbyt towarzyscy... same sztywniaki. A te cyferki? - Numer telefonu. Na osiemset... to chyba Żoliborz... - Zadzwonimy? - A po co? - Do Ramony. - Wyjaśniła rozkładając ręce. - W celach towarzyskich. Chyba po to zostawiła numer, no nie? - Może lepiej nie. - Dlaczego? - Była stanowczo zbyt dociekliwa jak na swój wiek. Dlaczego, dlaczego. Jak wytłumaczyć Dziewczynce, że do takich pań lepiej nie dzwonić bez bardzo konkretnej potrzeby i bez pieniędzy. Zwłaszcza będąc kobietą, hetero a do tego zmarłą. - Bo ta pani czeka, aż zadzwoni jak najwięcej panów. - Skad wiesz? - Z życia. - Powiedziałam, jakbym zjadła na nim zęby. - Więc...? Podrzucimy to Gwidonowi na biurko? - Tak. - Kiwnęła głową z zadowoleniem. - To dobry pomysł. Chodźmy tam od razu. Biurko Gwidona było przede wszystkim duże. Duże to mało powiedziane! Bo to było ogromne, gigantyczne, niezwykłe biurko. To było biurko bez końca. Stalowe, starannie pomalowane na żywą, ognistą czerwień, plonęło pod pokrytą graffiti ścianą, naprzeciwko drzwi wejściowych. I robiło duże wrażenie, mimo, że brakowało na nim tylko dziada z babą. Po krwistym blacie walały się jakieś papiery, zdjęcia, spinacze biurowe, szklane kule i suszone kwiaty. Plus wypchany bażant, przymocowany do boku biurka plastikowym klipsem. Cały ten bałagan oświetlały dwie lampki w drucianych podstawkach i kilka tea lightów, ustawionych tu i ówdzie. Było to stanowisko pracy Gwidona, group heada z Wyższych Lotnych Umysłowych, który odpowiadał za pracę kilku stróżów, w tym Rafajela. Wyczytałam to wszystko z tabliczki na drzwiach wejściowych, która to tabliczka, nie wiadomo dlaczego wisiała od środka, na wewnętrznej stronie drzwi. Biurko Gwidona było jedynym meblem w tym pokoju. Jedynym, za to bardzo funkcjonalnym. Miało mnóstwo szuflad z mosiężnymi gałkami i prawdziwy, kryształowy kałamarz z lat trzydziestych, wypełniony zlotym atramentem. Prawdopodobnie służyło również za posłanie, bo w jednym jego końcu, na przybrudzonym, złożonym w kostkę kocu leżała poduszka w żółte kaczorki. W pokoju nie było nikogo. Byłam tego pewna, dopóki Dziewczynka nie spojrzała na mnie znacząco. Położyła palec na ustach i nastawiła uszy, pokazując palcem w stronę biurka. Dlaczego, pytam, ona widzi i słyszy więcej, niż ja? Dlaczego? Przecież nie jest tu dłużej ode mnie? Szybciej się uczy? Ma mniej lat i lepsze rokowania? A może dlatego, że umarła młodo i nie zdążyła nabyć paskudnego przekonania, że nie wszystko w życiu jest możliwe? Nie wiem, w każdym razie jest to wkurzające, bo ja nie lubię być druga. A przy niej jestem. Nasłuchiwała uważnie, a ja wraz z nią. Spod stołu dobiegał wyraźny szmer, coś jakby cichutkie, delikatne chrupanie. Myszy? Ale co by tu jadły? Musiałyby sobie regularnie wyobrażać ementaler. - No wyłaź. - Powiedziała Dziewczynka na próbę. - Wyłaź! Ale już! Chrupanie urwało się gwałtownie i gdybym go wcześniej nie słyszała przysięgłabym, że oprócz nas nikogo tu nie ma. W powietrzu wisiała, że tak powiem, martwa cisza. Wisiała dosyć długo, ale czekałyśmy cierpliwie. W końcu wystawił głowę spod stołu. - Sorry - powiedział ochryple - Fatalnie się dziś czuję. Przewiało mnie po drodze. Chyba mam, k... gorączkę. - Gwidon? - upewniła się mała. - Tak. - kiwnął głową i skrzywił się. - Boli mnie przy przełykaniu. Na sto procent mam, k..., anginę. Weź no mi zajrzyj do gardła, mała! Ale Dziewczynkę interesowało co innego. - Dlaczego siedzisz pod stołem? Ukrywasz się? Wygramolił się spod biurka, nabijając sobie przy okazji guza na głowie („jeszcze, k... tego brakowało”), złapał poduszkę i przyłożył do bolącego miejsca. Przyjrzałam mu się dokładniej i pomyślałam, że nie jest dobrze. Gwidon był spocony, włosy miał sfilcowane, oczy mętne. Skrzydła mu oklapły i nie dało się ukryć, że wypadają mu pióra a parę miejsc już kompletnie przełysiało, tak że widać było różowe, jak u oskubanego kurczaka. - Nie, tylko, k... polopiryny szukałem. Rozpuszczalnej. Ale nie ma, k...! No to zjadłem trochę tego. - Pokazał, co miał w garści, a były to kuleczki styropianu. - Też dobre... i w granulkach. A was co tu sprowadza, moje panie? - wychrypiał ze sztuczną swadą. - Mamy coś twojego. - Powiedziałyśmy jednocześnie. - Coś mojego? - Odruchowo poklepał się po kieszeniach i przygładził skołtunione włosy. - Co takiego? Niczego, k... ostatnio nie zgubiłem. - A to? - Dziewczynka wyciągnęła rękę z karteczką. Wziął ją w dwa palce, jakby się brzydził i spojrzał pod światło. - Ramona? Nie znam. Kto to taki? - Kurwa. - podpowiedziała usłużnie Dziewczynka. - Na godziny. - Ach tak... - westchnął z namysłem Gwidon. - Rozumiem... - Rozciągnął się na biurku jak długi ale mebel był tak ogromny, że zmieściłoby się na nim jeszcze sześciu takich Gwidonów, ułożonych wzdłuż. - Miło, że przyszłyście, ale widzisz, mała... to nie jest moja karteczka. - A ta? - Ani ta, ani ta. Dziewczynce wydłużyła się mina. - Aleja widziałam, że tobie to wypadło! Spod sukienki. - No to co, że wypadło, k...? To nie jest moje. To jest, mała, dowód rzeczowy. Dowód w sprawie. - W jakiej sprawie? - Dziewczynka ożywiła sie na nowo. - W sprawie o rażące, k..., zaniedbanie, czego skutkiem... no wiesz. - Spojrzał na mnie zagadkowo. - To należy do Rafajela. Ja to tylko, k... bezpiecznie przechowywałem. Do Rafajela? A co on ma do tego? Dlaczego Gwidon tak na mnie patrzy? Co on wie? Nie wiedziałam, co o tym myśleć, więc zapytałam go z głupia frant: - Rafajel często odwiedza Ramonę? Może ma kartę stałego klienta? W końcu jest moim stróżem... powinnam chyba wiedzieć o nim conieco? Gwidon popatrzył na mnie w taki sposób, że poczułam się jak urwana z choinki. - No coś ty! Z choinki się urwałaś? My - powiedział to wprawdzie przez nos, ale z naciskiem i wyższością - my, moja droga nie jesteśmy tacy głupi, żeby tracić czas i pieniądze na te przereklamowane wybryki! Ty wiesz, ile taka Ramona bierze za godzinę? To się w ogóle nie kalkuluje! - popukał się w rozgorączkowaną głowę. - Naprawdę myślałaś, że Rafajel na k... chodzi?! - To skąd miał tę karteczkę? - No... stamtąd. - Przyznał niechętnie Gwidon. Przekręcił się na bok i z najwyższej szuflady biurka wyjął czarne rękawiczki bez palców. I kominiarkę. Założył też dodatkowy sweter i powiedział: Zimno tu, k... jak w psiarni! Wersja B - wyjaśnił, widząc moje zdziwione spojrzenie. - Jak temperatura spada poniżej krytyki, zakładamy strój firmowy. Twarzowy i blisko ciała. Mam też coś ekstra na zero absolutne, zobacz! - Wychrypiał zachęcająco, otwierając którąś z szuflad. Szkoda, że nie zapamiętałam, którą, bo leżało w niej kilkanaście zielonych, smukłych butelek, z których każda miała pojemność nie mniejszą niż pół litra. - Tylko czekają, żeby mnie rozgrzać! - Powiedział czule do zawartości szuflady zamiast po prostu zapytać, czy się z nim napiję. - Powiesz nam, jak to było z Rafajelem? Ale dokładnie i samiutką prawdę! - znienacka poprosiła go Dziewczynka. Gwidona, tak samo jak i mnie, zaskoczyła jej prośba. Przez dłuższą chwilę intensywnie myślał, jak się do niej ustosunkować. Bo już było za późno, żeby udać, że nie usłyszał. Nic nie wskazywało na to, że się zgodzi, więc musiałam powiedzieć coś, co przechyli szalę na naszą korzyść. - Powiedz, proszę... Przecież to chodzi o mojego własnego stróża! Pomyślał jeszcze chwilę i wychrypiał: - Dobra, k... ale nie za darmo. - A co za to chcesz? - Zapytała go konstruktywnie Dziewczynka. - Skombinuj mi, mała, trochę polopiryny. Albo jakiegoś innego świństwa. Bo ja tu, k... w końcu naprawdę wykituję! - Dobra. - Zgodziła się Dziewczynka bez żadnych targów. - Masz to u mnie. - Tylko k... szybko, bo sama widzisz... - Gwidon zaniósł się rozpaczliwym kaszlem z tymi charakterystycznymi odgłosami, jakie dają rozdrapane oskrzela. Nie wiem, czy trochę nie udawał, w każdym razie robił to bardzo sugestywnie. Ale skąd Dziewczynka weźmie lekarstwa? Chyba będzie musiała poszukać aptekarza, któremu dali co nieco na drogę... - Przykryj mnie kocem, dobra? - poprosił. - Bo tu, k... przeciągi jak cholera! I znowu siadło ogrzewanie! Dziewczynka przykryła go troskliwie, starannie obtykając przemarznięte anielskie nogi w dziurawych skarpetach z owczej wełny. Na skrzydła nie starczyło już koca, więc drżały i popiskiwały cichutko takie nieprzykryte. Usiadłyśmy pod ścianą, w bezpiecznej odległości od Gwidona, który w nadziei na obiecane medykamenty, kaszląc i odchrząkując na zmianę, zaczął swoją opowieść. - Ta karteczka, co mi ją ta mała machała przed oczami, to Rafajela. Znaleźli ją przy nim, kiedy go zatrzymali. Na dwadzieścia cztery, do wyjaśnienia. Znaczy, po twojej śmierci. - Machnął na mnie ręką. - Obszukali go i znaleźli od razu! Głupi, k..., mógł wyrzucić przed wejściem! I zaraz się przyznał, nawet nie brali mu adwokata. Tylko, że... - pokręcił głową z namysłem - ... jak przyszło co do czego, to zaczął, k... coś kombinować. Powiedział, że był w agencji, i że były tam jeszcze jakieś kobiety, i wszystko mu się mniej więcej zgadzało. Zresztą i tak było ciemno. Ale ciebie, k..., nie mógł znaleźć. Była i Ramona, ta lala z obrazka. Rafajel pytał gdzie jesteś, ale tylko się śmiała. I mówiła, że z tobą wszystko okej, ale akurat wyjechałaś do klienta. I że jakaś, k..., Natasza cię zastąpi! - Gwidon zakaszlał i wytarł nos w swoją poduszkę. - Wszystkie były pijane. Tak on powiedział, ale co on, k..., wie! On przecież alkoholu na oczy nie widział! - A ty skąd to wszystko wiesz? - zapytała podejrzliwie Dziewczynka. - Jak to skąd! Ja jestem, k... jego szefem! To muszę chyba wiedzieć, nie? Mam zresztą dostęp do akt. - Postukał w trzecią od dołu szufladę po lewej. - No i tak się, k... tłumaczył. Że było ciemno, a tamte ciągle chichotały i nie chciały powiedzieć, gdzie jesteś. Poczęstowały go podobno jakąś oranżadą w proszku, ale jakąś dziwną, bo nie do jedzenia... Kazali mu ją wciągać nosem... Tak powiedział! Pewnie dlatego te karteczki takie poskręcane! A potem to już w ogóle nie wiedział, co się z nim dzieje. Ani z tobą. Tak mówił, ale kto go tam, k... wie! Za to teraz ma za swoje. Gwidon zakaszlał rozdzierająco. - Dajmy mu spokój, bo jeszcze wykorkuje. - Powiedziała do mnie Dziewczynka, prawie bezgłośnie. Ale nie mogłam tego tak zostawić, bo coś mi się nie zgadzało. Zastanawiałam się, co i pytanie samo urodziło się w mojej głowie. - Jeszcze jedno: dokąd wysłaliście Rafajela? - Jak to dokąd? - Zdziwił się Gwidon - tam, gdzie zawsze, k...! Do tej twojej, k..., agencji! Gdzie miał cię szukać, jak nie tam? - Adres. - Co ty, k... żartujesz? Gwiaździsta 16. - Jesteś pewien? - Tak, k... już zapomniałaś? Dokładnie tam! - To znaczy, że albo Rafajel zaniedbywał mnie nie od dziś... albo to nie on nawalił. - A skąd to przypuszczenie? Było mi trochę głupio, ale ktoś musiał to w końcu powiedzieć, k... - Bo nas już nie ma na Gwiaździstej. Trzy tygodnie przed tym przenieśliśmy się na Mokotów. Gwidon zaniemówił. Potem, jak w transie, sięgnął do drugiej szuflady po przekątnej i wyjął z niej cienki, niebieski zeszyt. Przekartkował go szybko, odnalazł jakąś stronę i zaczął czytać. Jego załzawione oczy przesuwały się w dół i w górę, najwyraźniej szukając punktu zaczepienia. Wreszcie wzrok Gwidona znieruchomiał w jednym punkcie. Przywołał nas ruchem ręki, podstawił zeszyt pod nos Dziewczynki i złapał się za głowę. A potem, po naprawdę długiej chwili powiedział to, co wszyscy mieliśmy na końcu języka: - O żesz k...! A to się, k... porobiło! W zeszycie, na dwunastej stronie, w czwartej tabelce i ósmej rubryce od dołu, przy moim nazwisku napisane było jak wół: Agencja, ulica Gwiaździsta 16. - To twoja kartoteka? - Zapytałyśmy go jednocześnie. - Tak... - wyszeptał Gwidon resztkami barytonu. - Szkoda, że nie masz notesu elektronicznego z automatycznym aktualizowaniem danych. - Pożałowała go Dziewczynka. - No. - Przytaknął Gwidon z opuszczoną głową. I chociaż sytuacja była dosyć niezręczna i nie wiadomo było, jak ją spuentować, byłam zadowolona, że nie muszę świecić oczami za mojego anioła stróża. Bo to oznaczało, że nie spędzał on czasu w burdelu z Ramoną, aby zapomnieć, zamiast być moim gorylem. To znaczy spędzał, ale nie w tak przyziemny sposób, o jaki go posądzałam. Niczego to, oczywiście, nie zmieniło, bo tak czy siak wylądowałam tutaj. Jednak świadomość tej tragicznej pomyłki zdecydowanie poprawiła mi humor. - No tak... to mamy jasność, k...! - Gwidon odzyskał mowę. - Mamy. Ale kto w takim razie po mnie przyszedł? Powiedział, że jest zastępczy. Gwidon odetchnął chyba zbyt głęboko, bo znowu złapał go atak kaszlu. Uciszył go, przykładając poduszkę do gardła, a potem powiedział: - A to jest k..., dziwne, wiesz? Bo my nie mamy żadnych zastępczych... - Chodźmy już. - Dziewczynka poderwała się ze swojego miejsca. - Dzięki, Gwidon. Idziemy, co? Zając czeka. - spojrzała na mnie pytająco. Rzeczywiście! Dopiero teraz zauważyłam, że była bez swojego zmechaconego anioła stróża. - Tak. Już najwyższy czas. - To co... - Gwidon patrzył zdezorientowany raz na mnie, raz na Dziewczynkę. - ... co ja mam teraz, k..., zrobić? Zgłosić to gdzieś, czy co? Zdegradują mnie! - Złapał się za głowę. - Ale tak, k..., nie może zostać! Chłopu się noga podwinęła z przyczyn losowych i teraz cierpi... A przecież to mój, k... podwładny! Sprawiedliwość, k... musi być! W końcu anioł też człowiek. 4. Celestyna przesuwała się bezszelestnie, przyklejona do ściany korytarza, z wciągniętym brzuchem, jak szpieg z Krainy Deszczowców. Najwyraźniej wracała od Chłopca z Plakatu. No i dobrze, najwyższy czas. Już tam pewnie zdychał z głodu. Kocie żarcie wysypywało się jej przez dziurę w fartuchu, pac, pac, granulka po granulce. Zupełnie jak w kreskówce. I tak, jak w kreskówce, poszłyśmy za nią cichaczem, krok za krokiem, zbierając kolorowe kryształki. Żaróweczki na korytarzu migotały słabo. Były dziś chyba w nie najlepszej formie. Celestyna weszła w końcu do jakiegoś pokoju bez numeru na drzwiach. Stalowa klamka, dwa bulaje - tutejszy standard. Próbowałam zajrzeć dyskretnie do środka, ale mlecznobiałe szkło skutecznie zagrodziło mi drogę, dając denerwujący efekt bielma na oku. W gruncie rzeczy mogłybyśmy zapukać i wejść, ale coś nas powstrzymywało, więc zaczaiłyśmy się pod drzwiami czekając na dalszy ciąg. Czekałyśmy długo i cierpliwie, chociaż nie bardzo wiedziałyśmy, na co. Obie byłyśmy już nieżywe i trochę czasu w te czy wewte nie powinno robić nam różnicy, ale w końcu nawet nam czas ten zaczął się dłużyć. Na szczęście Dziewczynka podzieliła się ze mną swoimi życiowymi mądrościami, z których umiejętność rozpoznawania kłamczuchów i zjadaczy własnych strupów po kształcie uszu (zaostrzonych u góry) oceniłam jako najbardziej użyteczną. Trwało to dosyć długo, ale w końcu drzwi się otworzyły i wyszła z pokoju. Tak powiedziałabym, gdyby z pokoju wyszła Celestyna. Ale to nie była Celestyna. To był jakiś facet. Na pewno facet, chociaż miał na sobie czarne, sztruksowe spodnie, ozdobione po bokach sztucznymi brylantami, układającymi się w orientalne esy floresy. Do tego zielony, pikowany szlafrok w kwiaty, z gąbką w środku. Można ją było zobaczyć przez wyszarpane w kilku miejscach dziury. Celestyna mogła wyjść za nim, ale nie wyszła. Facet czujnie rozejrzał się dookoła, ale nas nie zauważył. Było chyba zbyt ciemno, bo siedziałyśmy mu przecież prawie pod nogami. Omal nas nie przydeptał. Pokój Celestyny wyglądał bardzo zwyczajnie, jak pokój bardzo zwyczajnej pielęgniarki. Panował tu idealny porządek, wszystko było na swoim miejscu, a na stole, jak gdyby nigdy nic, kwitły sztuczne kwiaty. To, co mogło być ułożone w kostkę - było. Pod ścianą, w równiutkim szeregu stały metalowe pudełka z instrumentami, a w szafie - sztywno wykrochmalone, białe fartuchy. Siedem - po jednym na każdy dzień tygodnia. Żaden z nich nie był poszarpany ani podarty. Tylko ten, który miała na sobie. Nic dziwnego, że chciała się przebrać. W pokoju nie było nikogo. Na pewno, sprawdziłyśmy nawet kosze na śmieci. Ale nigdzie nie było widać śladów walki, krwi ani innych płynów ustrojowych. Wszystko było w najlepszym porządku. Tylko nie było Celestyny. Dziewczynka nie umiała wytłumaczyć dlaczego, co mnie zdziwiło, bo zawsze miała pod ręką dziesięć hipotez, a każda była prawdziwa. Wobec czego sama rozważyłam wszystkie za i przeciw i wobec oczywistych faktów oraz kierując się jakimś przeczuciem, irracjonalnym jak zresztą cała ta sytuacja, doszłam do wniosku, że albo: - facet, który wyszedł z pokoju, zamordował Celestynę a jej ciało zniknęło bez śladu, albo: - facet, który wyszedł z pokoju, zamordował Celestynę a jej ciało nie zniknęło bez śladu, tylko chwilowo zostało dobrze ukryte, albo: - facet, który wyszedł z pokoju, to była Celestyna...? Dziewczynka złapała się za głowę. Owszem, było to dosyć ryzykowne założenie, ale cóż mogło mnie tu jeszcze zaskoczyć? Tymczasem facet w szlafroku zniknął nam z oczu. Może wmieszał się w tłum, ciągnący równym sznurem na stołówkę? Dokładnie przeskanowałysmy wzrokiem całą salę w poszukiwaniu niewysokiego, ostrzyżonego na jeża gościa w wieczorowych sztruksach, ale z kilku podobnych i spełniających z grubsza wymagane kryteria, żaden nie był nim. Nie spotkałyśmy go ani na comiesięcznym festiwalu Kuchni Wszystkich Światów, ani na Olimpiadzie Nieżyciowych z Wyboru, ani nawet na eliminacjach do teleturnieju „Zaplanowane Igraszki Losu”, na których należało się wykazać sprawnym rozliczaniem kosztów pogrzebu oraz błyskawicznym spisywaniem na straty (z zamkniętymi oczami) i na które przychodzili naprawdę wszyscy. Nawet zając włączył się do poszukiwań, przemykając między nogami pensjonariuszy w poszukiwaniu ozdobnych brylancików na sztruksie i narażając się na śmierć przez zadeptanie. Ale i to nic nie dało. Tamten koleś po prostu zniknął. Nikt tu nie wchodził. Każdy obojętnie mijał te drzwi, kolejne z rzędu, ponieważ niczym szczególnym się nie wyróżniały. Nie prowadziły do stołówki, ani do Sali Napraw, ani nawet do Galerii Zabawnych Inaczej. Ani też nie kryła się za nimi żadna inna tajemnica. Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka. I chociaż drzwi otworzyły się same, jak wszystkie inne drzwi, to musiało być tutaj. Ponieważ wszystkie inne miejsca zostały już sprawdzone. Było tu dużo chłodniej niż w innych pomieszczeniach. Gołe ramiona Dziewczynki pokryły się szybko gęsią skórką. - Zobacz, zamieniam się w anioła! - Zauważyła radośnie. - Zaraz wyrosną mi skrzydła i polatamy! Zajac szczękał zębami z zimna, a z jego pyszczka wydobywały się niewielkie kłębuszki pary. Miał bardzo nieszczęśliwą minę. Najwyraźniej sfilcowany moher, z którego był zrobiony lepiej wyglądał, niż grzał. Ściany pomieszczenia pokryte białymi kafelkami, w dotyku były gładkie i śliskie, jak szkło. Nie zauważyłam ani jednego okna, a nikłe światło sączyło się z podłogi, wypływając przez szczeliny mlecznobiałym strumykiem. Pod ścianami stały rzędy metalowych szafek, zamykanych na szyfrowe zamki, a z sufitu zwisały jakieś rurki, plastikowe i poskręcane jak diabli. To było jakieś laboratorium. I to chyba całkiem nowoczesne. Dlatego może tak niestosownie wyglądały w tym miejscu pasiaste, plażowe leżaki, porozstawiane tu i ówdzie. Leżeli na tych leżakach, podłączeni do prądu. Na uszach niektórych nich siedziały duże, czarne słuchawki. Inni palili trawę, której ostry zapach wypełniał cały pokój. Poza tym byli identyczni. - Celestyna! - zawołałam na próbę. Jednemu z nich, trzeciemu od lewej, drgnęły powieki. Postarał się nie otworzyć oczu, ale już było za późno. - Ce-le-sty-na? - Zwróciłam się w jego stronę. - Ładne imię, prawda? No i ten dyplom... - Nie było sernsu dłużej tego ciagnąć. Otworzył oczy i powiedział niechętnie: - Nie nazywaj mnie tak, okej? Nie jestem Celestyna. - WIEM - Powiedziałam znacząco, patrząc mu głęboko w oczy. Jest to opatentowany, uniwersalny blef, który działa bez pudła. Na sto procent. Trzeba go tylko odpowiednio sprzedać. Prześwietlił mnie wzrokiem jakby chciał sprawdzić, ile wiem. Poczułam się jak na rentgenie albo na sekcji zwłok. Nie lubię, jak ktoś grzebie mi w duszy bez pytania. Ale on znalazł widać jakiś punkt zaczepienia, bo powiedział ostrożnie: - To tylko kostium. Druga skóra. Sztuczna. Znaczy - ekologiczna. Dziewczynka podeszła do jednego z nich i zdjęła mu słuchawki z uszu. - A kto ty jesteś? - Zapytała uprzejmie, ale on nie dał żadnego znaku życia. - Jak to kto? - prychnął mi prosto w twarz. - Rafajel! Twój ulubiony anioł stróż. No ładnie. Ładnie, ładnie, ładnie! Ale udawałam, że nie jestem aż tak zaskoczona. Żeby nie miał nade mną przewagi emocjonalnej. - Dlaczego podszywasz się pod Celestynę? - Podszywasz się! Też coś! Ja się nie podszywam! - Odparł wyniośle. - Ja jestem Celestyną! Głos miał taki sobie, niezdecydowany. Ani męski, ani kobiecy. - Hormony - Wyjaśnił. Odcięli mi dostep do testosteronu i skutki widać... - Słychać. - Poprawiła go Dziewczynka. Zerknął na niąnieprzyjaźnie. - Ty, koleś, zdecyduj się! To kim w końcu jesteś? - Zasadniczo Rafajelem. Z urzędu i z przyrodzenia. - A Celestyną? - Czasowo. Od poniedziałku do piątku, w godzinach pracy. W weekendy mogę być Rafajelem, ale muszę się ukrywać. Zresztą... i tak glupio mi pokazywać się ludziom na oczy. W takim stanie! - Wyciągnął w moją stronę dłonie ze szponami w kolorze Purple Rain. No tak. - No... muszę przyznać, że jako Celestyna jesteś bardzo przekonująca! I kobieca! - Naprawdę? - Odruchowo przygładził ścięte na jeża włosy. - Dużo ćwiczyłem, makijaż i w ogóle... A jak mnie znalazłaś? - Zwrócił twarz w moją stronę i zauważyłam, że jest dużo młodszy od Celestyny. Musiał używać jakichś specjalnych kosmetyków, żeby dodać sobie te trzydzieści lat. Inaczej go sobie wyobrażałam. Myślałam, że jest dużo mniej... zwyczajny. - Klasycznie. Chrupki dla kotów wypadały ci jeden po drugim przez dziurę w kieszeni... - Bullshit! - Uderzył głową w ścianę - Taakie buty... - Dobrze, że nakarmiłeś wreszcie Chłopca z Plakatu - wtrąciła się Dziewczynka - bo już naprawdę zdychał z głodu! - Taak... przyszedłem w ostatniej chwili! Ale i tak miał jeszcze siłę rzucić się na mnie z pazurami! Cholerny wampir! - To może go zostaw. - Doradziłam mu - Jak tak gryzie... - Nie mogę! Wszczepili mi za karę dobre serce i nie mogę nikomu odmówić pomocy! - pożalił się. - Taką mi dali karę... Skoro nie umiałem dopilnować jednej osoby, to teraz mam być stróżem dla wszystkich... Załatwili mnie na amen! - Biedaku! - Pożałowała go Dziewczynka, nie wiadomo czemu puszczając do mnie oko. - Ale wiesz co... to dziwne... - Powiedział z zastanowieniem Rafajel - ... to chyba nawet chore... - Co takiego? - Znajduję w tym jakąś dziwną, schizofreniczną przyjemność... - mówił powoli, starannie dobierając słowa - ... może jestem masochistą? Ale ten Chłopiec... on ma tylko mnie... gdyby nie ja, zwyczajnie by zdechł! Czuję się przy nim trochę... jak matka. Co tak patrzysz? Jest w moich rękach, nie? Mogę wychować go na dobrego człowieka! Albo na złego... to zależy tylko ode mnie! - Rozmarzył się niezupełnie macierzyńsko. No i miło mieć coś własnego... o czym nikt inny nie wie. Nawet, jeżeli to jest Chłopiec z Plakatu. - Lepiej zostań trenerem Pokemonów. - poradziła mu Dziewczynka. - Właśnie - weszłam jej w słowo - skoro wiesz, jak dbać o takie stwory... W końcu masz dyplom, nie? Rafajel łypnął na nas podejrzliwie i już prawie usłyszałam to, co miał do powiedzenia, a nie było to nic podnoszącego na duchu, ale on wstał i zdjął z uszu słuchawki tym wszystkim, którzy je mieli. Żaden się nie poruszył. - Ten dyplom to dla picu! - Powiedział ściszonym głosem. - Tak naprawdę to ja nic nie umiem! Zdziwiłam się, bo nie raz przecież podziwiałam pielęgniarskie akrobacje Celestyny. Jeżeli to prawda, nieźle musiała się maskować. - Moim wyuczonym zawodem i prawdziwym powołaniem jest stróżowanie... - wzruszył ramionami. - Wszystko inne robiłem na czuja! - A ten Strażnik Uczynków? - Nieee, to też lipa... ale zawsze nieźle wygląda w CV, jakby co... - Jakby co? - No... jakbym chciał zmienić firmę... Ale wiesz co? będzie lepiej, jak już pójdziesz. - Założył słuchawki i położył się na leżaku. A potem odetchnął głęboko. - Tak czy siak, muszę naładować akumulatory. 3. - A co było potem? - zapytałam Celestynę, kiedy jakimś cudem znalazłyśmy niewielką szczelinę w czasie, pomiędzy Turniejem Wiecznie Żywych a wyścigami naddźwiękowych odrzutowców, pilotowanych przez Taylora na Play Station. - Potem? Poszedłem coś zjeść. - Powiedział Rafajel w ciele Celestyny, zmywając służbowy makijaż przed moim lustrem. Robił to bardzo starannie i najwyraźniej nie od dziś, bo cały tusz zostawał na wacikach jak należy, a pod oczami Rafajela nie było nawet jednej smużki. Dziewczynka, która wypróbowała już chyba wszystkie jego kosmetyki i zdążyła ułożyć je starannie w plastikowym kuferku, leżała teraz na miękkim, grubym dywanie z kwiatów śliwy, moim zdaniem dość pretensjonalnym, który pewnie sama sobie wymyśliła, i obserwowała z zaciekawieniem poczynania Rafajela. - Moja mama robi to zupełnie inaczej. - To znaczy jak? - Zamrugał pytająco w jej stronę. - Zwyczajnie. Myje twarz wodą i mydłem. Rafajel zrobił wielkie oczy, po czym skrzywił się z obrzydzeniem. - Ueeee! Fuj! No nie, przecież to okropnie wysusza skórę! Razem z makijażem twoja mama zmywa cały płaszcz lipidowy i przez kilka godzin jej twarz nie ma żadnej ochrony! I przedwcześnie się starzeje. Tak nie można! To przecież gospodarka rabunkowa! - Był naprawdę wstrząśnięty. I błyskawicznie sprawdził stan nawilżenia swojej skóry za pomocą specjalnej bibułki. - Pewnie ma kupę zmarszczek, co? I kurze łapki? - powiedział zniesmaczony, nakładając na nos zdecydowanie za dużo kosmetycznego mleczka. - Ma. Ale i tak ją kocham. Rafajel owi zrobiło się głupio. - Noo... ale jak potem nałożyć podkład?! Będą plamy... - Teraz mama już się nie maluje. Kiedy odeszłam, zupełnie przestała o siebie dbać. - Powiedziała Dziewczynka smutno. - Już jej nie zależy, żeby podobać się mężczyznom. - Skąd wiesz? - Zapytaliśmy równocześnie. - Wpadam czasem na godzinkę zobaczyć, czy wszystko gra. - Powiedziała cicho, jakby do siebie. - A ona ciągle siedzi sama w domu... tylko z tym głupim kotem. Nawet telewizji nie ogląda... Chciałabym, żeby się trochę rozerwała... no i mogłaby w końcu kogoś poznać! - A twój tata? - zainteresował się Rafajel. - Nie widziałam go nigdy w życiu. Zrobił mnie i zniknął. - Dziewczynka wzruszyła ramionami. Rafajel owi zaszkliły się oczy pod nawilżającymi płatkami. Mnie też, ale tylko na moment. Bo coś sobie przypomniałam. - Zaraz, trzy dni temu mówiłaś co innego! Wtedy twój tata obsypywał cię zabawkami, był znanym politykiem i o mało nie został prezydentem poprzedniej kadencji! - Tak? - Zdziwiła się Dziewczynka. Była trochę zmieszana i przez jedną małą chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Przez jakieś dwie sekundy. - Tak mówiłam? Możliwe. - Przyznała skwapliwie. - Mam czasem taką... goń myślową. Może jestem autystyczna? Albo mam wieloraką osobowość? W każdym razie staram się nie kłamać. - Zaznaczyła. Zając przytaknął gorliwie. - Potem poszedłem coś zjeść. - Powtórzył z naciskiem Rafajel, wyraźnie niezadowolony, że przestał być w centrum uwagi. Zdążył już zużyć wszystkie waciki i teraz wklepywał sobie krem nawilżający, starannie omijając okolice oczu, żeby nie podrażnić spojówek. - Jak to? - Zdziwiłyśmy się obie. - Przecież wy, anioły, nie czujecie głodu. Rafajel popatrzył na nas z wyższością: - Jak to nie? Jasne, że czujemy. Tylko że my nie żywimy się rybim ani świńskim tłuszczem, jak wy. Ani skrobią, ani cukrami i czym tam jeszcze... No wiesz, tym całym shitem z piramidy pokarmowej. Co wisi w waszych przychodniach zdrowia. - A dlaczego? - Chciała wiedzieć Dziewczynka. - Szczerze? - Zerknął na nas spod rzęs. - Bo to jest obrzydliwe! Sorry, że tak mówię, ja wiem, że wy za tym przepadacie... ale sama chciałaś. To, co jecie jest ohydne w smaku i do tego okropnie niezdrowe! Można od tego dostać zgagi, niestrawności i wyprysków! - Prawdopodobnie na myśl o tym, jak wstrętne i szkodliwe jest ludzkie żarcie Rafajel zasłonił usta ręką, powstrzymując niepożądany odruch. - Poza tym to takie nieekonomiczne... - skrzywił się z niesmakiem. - Wszystko, co zjadacie, zaraz z was ucieka... różnymi otworami... Inic nie zostaje. - Jak to nic? - Wiedziałam, że nigdy nie był człowiekiem, ale podstawowe informacje powinien jednak mieć. Albo chociaż podręczne notatki. - Jedzenie daje nam energię do życia! A to, co jak elegancko określiłeś „z nas ucieka”, jest zwyczajnie niepotrzebne. To odpad, więc się go pozbywamy. To właśnie jest ekonomiczne! Nie tracimy środków na niepotrzebne magazynowanie. - Przemówiłam w końcu jego językiem, żeby dobrze mnie zrozumiał. - To prawda! - Poparła mnie Dziewczynka. - Ty naprawdę nie wiesz, jak działa człowiek? Tu się wrzuca - pokazała mu, gdzie - a potem tędy, tędy - pokazała mu, którędy - a tędy wychodzi - i pokazała mu, którędy. - I właśnie dzięki temu człowiek działa! Inaczej w ogóle by nie chodził. Była to fachowo i rzetelnie przeprowadzona demonstracja. Dziewczynka wiedziała, co mówi. Być może dlatego, że przyglądała się kiedyś sekcji zwłok, dokonywanej na jej własnym ciele. Bo, jak mi powiedziała, zawsze chciała wiedzieć, co tak naprawdę w niej siedzi. - E tam - prychnął Rafajel i lekceważąco wzruszył ramionami, ale widać było, że nasze argumenty nieco zbiły go z tropu. - Nawet jeżeli to prawda, to byłby wyjątkowo prymitywny mechanizm... Rozumiem, że pod tym względem ewolucja człowieka jeszcze się nie zakończyła? - Skomentował z wyższego szczebla rozwoju. - A wy co? Szpakami karmieni? Co wy takiego jecie? - Nie mogłam się powstrzymać od pewnej, że tak powiem, zjadliwości. Swoją drogą ciekawe, czego taki dwupłciowy Rafajel spróbował w życiu. Mnie na przykład interesuje, czy chociaż raz miał w ustach kawałek czekolady? Jeżeli nie - to nie jest on partnerem w dyskusji o jedzeniu. Bo co może być lepszego od takiej, na przykład, czekolady? No co? Albo czereśni. Pod warunkiem, że nierobaczywe. - My żywimy się tym, co daje najlepszy napęd. - Powiedział zagadkowo Rafajel, ostrożnie odklejając karmazynowe tipsy, jeden po drugim. - I nie ma żadnych skutków ubocznych. To znaczy czym? Liofilizowanymi glonami? Kiełkami genetycznie modyfikowanej soi? Czytałam, że jedzą to kosmonauci... A może wrzucają jakieś paliwko nuklearne? Rafajel, jakby od niechenia, przeczytał w moich myślach to, co właśnie przyszło mi do głowy i odezwał się łaskawie, lekko zadzierając nosa: - No, pomyśl trochę... Co nam może dawać energię do życia? - Cokolwiek to jest, musi być tanie. Bo wy ciągle narzekacie na brak kasy. - Ciepło, ciepło... - zachęcił mnie z protekcjonalnym półuśmiechem. - Chociaż nie powiem, żebyś była szczególnie subtelna. Ale próbuj dalej. Do trzech razy sztuka! - Makulatura? Wodorosty? - Powietrze? - Podsunęła Dziewczynka. - Nic z tych rzeczy. Zgaduj dalej. - Jakieś mikroelementy? - Nie, kochanie. Jak myślałem, ty nigdy byś nie zgadła. A w każdym razie jeszcze długo nie. - Powiedział to tylko do mnie. Spojrzałam na Dziewczynkę, ale ona uciekła gdzieś wzrokiem. - Wyobraźnia. To jest właśnie to, o co nam wszystkim chodzi. Zapamiętaj dobrze to słowo, kochanie: wyobraźnia. Nie wiedziałam wtedy, że Rafajel, powodowany nieuzasadnionym poczuciem wyższości, postępując bardzo lekkomyślnie i wyjątkowo nieostrożnie, sprzedał mi właśnie najważniejszą informację. Informację, jakiej tutaj na pewno nie powinnam usłyszeć. Ale chyba miałam po prostu za mało wyobraźni, bo zamiast drążyć temat i wyciągnąć z niego wszystko, co się da, spytałam tylko: - To gdzie poszedłeś na kolację? - Jak to gdzie? - Wzruszył ramionami. - Tam gdzie zawsze. Do kina. No, no! Nawet Dziewczynka była zaskoczona. Zamarła ze szminką Celestyny na ustach, a z rąk wypadł jej komplet pędzelków do różu, dołączany gratis do kremu przeciwzmarszczkowego. - Do kina... - powtórzyła machinalnie, kiwając głową jak samochodowy piesek. - Do kina... A na co? - Na kolację! - Burknął. - Zawsze jadam o tej porze. A przy okazji chciałem uaktualnić mój przewodnik. Pojawiło się kilka nowych pozycji - jakiś kryminał, komedia... widziałem plakaty na mieście. A ja muszę być na bieżąco. - O, jesteś do tego krytykiem filmowym? - Dziewczynka spojrzała na niego z podziwem. - Ja zawsze chciałam zostać gwiazdą filmową - rozmarzyła się. - Albo chociaż teatralną... Ale niestety nie dożyłam okresu dojrzewania i nie mogłam pochwalić się najmniejszym nawet biustem. Tak że z kariery nici. - Mogłaś przecież zagrać w reklamie. - Wtrąciłam się. - A poza tym wcześniej mówiłaś, że chciałaś być weterynarzem... - Jedno drugiemu nie przeszkadza. Prawda? - Zwróciła się do Rafajela. - Prawda. A co do mnie, owszem, jestem krytykiem. Oglądam filmy i zastanawiam się, do czego się nadają. I czy można je polecić innym, czy lepiej nie. Dlatego co tydzień przy każdym tytule w Centralnej Karcie Dań przyklejam gwiazdki. Pięć, sześć gwiazdek - to prawdziwa uczta, dwie, trzy - średnie, ale można wrzucić na szybko... - Znaczy się - fast food? - Tak... A jak jedna - to kompletnie niejadalne. I jeszcze można się zatruć! Tej nocy, wiesz o czym mówię, właśnie to robiłem. Jak zwykle! Ale nikt w to nie uwierzył i za karę, że cię nie dopilnowałem, amputowali mi skrzydła. Sama zobacz! - Odwrócił się do nas plecami i zsunął szlafrok. Na wysokości łopatek miał dwa duże, rozmieszczone symetrycznie strupy, zaklejone plastrami byle jak. - Widzisz? - W jego głosie brzmiał szczery żal. - Zrobili to tak... odręcznie, na odczepnego... na żywca! Mogłem przecież dostać zakażenia! Co za konowały! Ale nie to jest najgorsze... - wyszeptał i schował twarz w dłoniach. - A co? - zainteresowała się Dziewczynka. - A to - warknął, nagle poirytowany, a Dziewczynka odsunęła się odruchowo - że teraz, za karę, każdemu muszę pomagać! Każdemu! - No to co? - zdziwiłam się - Czy to nie jest wasze powołanie? Przecież wy to uwielbiacie! A ty, było nie było, jesteś stróżem. - Tak! Wiem! Jestem stróżem! - Wydarł się na mnie. - Ale tylko twoim! Nie służę każdemu, kto się nawinie. Jasne?! - Jasne, jasne. - Powiedziałam najłagodniej, jak tylko mogłam w tej chwili. - A ty, na szczęście, nigdy nie byłaś absorbująca. Siedziałaś cicho, ciągle w jednym miejscu... Bosko! Zawsze wiedziałem, gdzie jesteś. I dlatego miałem czas na rozwijanie zainteresowań. Tak, tak! Co tak patrzysz? Myślisz że ja, zwykły stróż, nie mogę mieć własnego hobby? - Myślałam, że twoim hobby jest pomaganie bliźnim. Znaczy ludziom. Rafajel potrząsnął głową z taką siłą, że spadła mu pod nogi peruka Celestyny. Pod spodem miał brązowego jeża. - Muszę kupić więcej wsuwek. - Mruknął do siebie. - Naczytałaś się jakichś głupot! - wysyczał jadowicie w moją stronę. Dziewczynka patrzyła jak zaczarowana. - Pomaganie ludziom to moja praca, a nie hobby! Dzięki temu mam co jeść. A gdybym chciał pomagać wszystkim, pracowałbym w PCK! Albo jedno, albo drugie! Zdziwiłam się, że właśnie on to powiedział. Znał mnie w końcu parę lat i wiedział, że to właśnie ja jestem najlepszym przykładem, jak świetnie można połączyć przyjemne z pożytecznym. - No i co ci z tego przyszło?! - Prychnął mi prosto w myśl. - Jesteś teraz tutaj i nie możesz się ruszyć na krok. - Nie kłóćcie się, dobrze? - poprosiła Dziewczynka. I patrząc na mnie, powiedziała: Przecież to w końcu twój anioł stróż. - Jesteś w końcu jej stróżem. - Odwróciła twarz do Rafajela. Zrobiło nam się głupio. W końcu wszyscy jedziemy na tym samym wózku - dwoje z nas z całą pewnością nie żyje, a jedno ma strupy zamiast skrzydeł. Rafajel uspokoił się na tyle, że znowu zainteresowała twarz Celestyny, którą, cal po calu badał w powiększającym lusterku na obecność popękanych naczynek, tak zwanych „pajączków”. - Twoje hobby to kino? - Domyśliła się Dziewczynka. - Kino - Przytaknął. - Współczesne kino amerykańskie, włoskie... Lubię też Bergmana. Czuję go po prostu. - Odłożył lusterko i przeciągnął się rozkosznie. - Jestem w tym naprawdę niezły. Tutaj nie mam konkurencji, a tam... - machnął ręką lekceważąco i zrobił minę jak Bogart w za ciasnych butach, z papierosem - może dwie, trzy osoby... - zatarł ręce - ... z którymi i tak, prędzej czy później, tu się spotkamy... - A jak kupujesz bilety? Przez internet? - Zaśmiałam się, bo jakoś nie mogłam wyobrazić sobie Rafajela, wkładającego twarz do okienka w kasie. Był na to stanowczo zbyt... uduchowiony. - Nieee, nie stać nas na to. Ale i tak wchodzę. - Mrugnął do mnie filuternie. - Jakim cudem? - Dociekała Dziewczynka. - Mnie nigdy nie udało się przejechać bez biletu nawet dwóch przystanków! Zawsze trafił się jakiś przebrany kanar! - Bo to trzeba umieć, moja droga! - Powiedział zarozumiale Rafajel. - Nie każdy to potrafi. Tu jest potrzebny spryt, wyczucie sytuacji i świetna orientacja w terenie. A tak się składa, że ja to wszystko mam... Według Rafajela cechy te były niezbędne, żeby bez biletu, zupełnie niezauważalnie wejść na film, zostać na następny seans lub przejść z sali do sali pod samym nosem bileterów. Była to umiejętność, którą Rafajel, jak twierdził, opanował do perfekcji i cenił sobie szczególnie. Kiedy nam o tym opowiadał, jego oczy, z radości i dumy świeciły jak żaróweczki na choince. I jakoś nie miałam serca uświadamiać mu, że to wszystko nie jest takie trudne, kiedy się jest niewidzialnym. Dwunastego czerwca Rafajel był wyjątkowo wygłodniały, więc, jak powiedział, postanowił zafundować sobie prawdziwą ucztę. Zaczął od nowej komedii z Julią Roberts, ale nie pożywił się zanadto, bo wszystko w tym filmie było zbyt oczywiste. Czuł niedosyt. W sąsiedniej sali leciał horror, więc Rafajel popatrzył przez chwilę, ale szybko musiał wyjść, bo nie dość, że przeszkadzał widzom, to jeszcze narażał się na zdemaskowanie. W całej sali słychać było jego płacz, a ludzie z ostatnich rzędów odwracali głowy w stronę, gdzie łkanie bylo najgłośniejsze, robiąc gniewne uwagi i sycząc: pssss! Ktoś nawet rzucił pustym kubełkiem po popcornie, ale na szczęście nie trafił. I chociaż Rafajel bardzo się starał, nie mógł, niestety, przestać. Wymknął się cichaczem do toalety. Czynna była tylko damska, więc wszedł do jednej z kabin i starannie zamknął za sobą drzwi. Potem usiadł na sedesie i płakał tak długo, aż rozbolała go przepona. Zużył też trzy rolki papieru toaletowego. Naprawdę nie spodziewał się, że ludzie mogą tak wyobrażać sobie diabła! Jak dzieci, zupełnie jak dzieci! Wtedy właśnie stracił do nich prawie cały szacunek. Jedna gwiazdka! Szkodliwe - ktoś jeszcze mógłby umrzeć ze śmiechu. Na szczęście w sali 13 na pierwszym piętrze właśnie zaczynał się inny film. O zielonym wielkoludzie z uszami jak trąbki, któremu co chwila głośno się odbijało i bardzo często puszczał bąki, ale poza tym przeżywał rozmaite przygody, w tym, jak uznał Rafajel, także intelektualne. Rafajel był uszczęśliwiony. Wreszcie mógł do woli rozkoszować się soczystymi dialogami i smakowitymi, pieprznymi żartami. Czuł, jak wypełnia go błogie uczucie nasycenia, na które tak długo czekał. Głos wielkoluda wydał mu się znajomy. Pogrzebał w pamięci i przypomniał sobie, że taki sam miał śmieszny, czerwony smok, który w innym filmie doradzał dziewczynie, jak najlepiej udawać chłopaka. Rafajel najadł się do syta, na chusteczce higienicznej postawił pięć gwiazdek i uznał, że pora wracać. Straże zatrzymały go zaraz za główną bramą i doprowadziły na komisariat w celu złożenia wyjaśnień. Rafajel zdziwił się, że to już, bo zawsze po wizycie w kinie miał cały dzień, żeby napisać recenzję i oficjalnie sklasyfikować film jako jadalny lub nie. Ale nie o to im chodziło. Kiedy dowiedział się, o co, było mu bardzo głupio. Powiedział wszystko, jak było, tak że nawet nie musieli używać tych wszystkich śmiesznych urządzeń, które zawsze są w pogotowiu. Ale nie chcieli mu uwierzyć, że pomylił agencje i poradzili, żeby lepiej wymyślił coś innego. - Ale dlaczego? - Nie mogłyśmy tego zrozumieć. - Dlaczego nie chcieli uwierzyć? Przecież anioły nie kłamią...? - Zależy... - powiedział niechętnie Rafajel. - Niektóre kłamią, inne nie... W każdym razie mnie nie uwierzyli... a moje tłumaczenia uznali za wyjątkowo głupie i nieprzekonujące. Mało kreatywne - przypomniał sobie jeszcze. - I niegodne Istoty Wyższej! Zdegradowali mnie, zabrali bonusy i założyli areszt domowy. I od tamtej chwili - Rafajel spojrzał w lustro - już jako Celestyna, nie mam prawa ruszyć się poza Poczekalnię. - Biedaku! - Pożałowała go Dziewczynka - Musisz czuć się okropnie! - Nie jest wesoło. - Przyznał Rafajel. - Bo nie dość, że uwięzili mnie w cudzym ciele, które jest mi kompletnie obce płciowo, to jeszcze dali szlaban na kino! To okropne! Nawet nie wiecie, że teraz ciągle chodzę głodny, a czasem nawet burczy mi w brzuchu, czego, jako esteta, zupełnie nie mogę znieść... - Ile czasu ma trwać twoja kara? - W tym sęk, że nie wiem... to okropne, bo muszę ciągle się starać. Nie mogę podpaść! Moi mocodawcy są wściekli! Mogę ich zrozumieć, bo oni też przed kimś się rozliczają. Mają swoje plany, raporty... I wszystko musi im się zgadzać! A ty nie byłaś uwzględniona w budżecie na ten rok... no i bum! Nieplanowana dziura! A kto jest temu winny? - Spojrzał na nas z rozpaczą. - Ja? - Próbowałam go pocieszyć. - Ja! - Wrzasnął. - Ich zdaniem ja! I jeszcze muszę wszystkim pomagać! - Nawet temu Chłopcu z Plakatu? - Zaryzykowała Dziewczynka. Rafajel mściwie zatarł dłonie. - Tak! To moja mała, prywatna dywersyjka. O tym koczkodanie nikt nie wie... A on mi się jeszcze przyda! - Skąd go wytrzasnąłeś? - Nie wiem, skąd się wziął. Nakryłem go w starej szafie na szmaty i zużyte mopy. Co za ohyda! Śmierdzi jak niemyty cap, a ja jestem, przypominam, estetą! Nawet chciałem go trochę upodobnić do ludzi, ale nie mogłem go złapać. No i dałem spokój, bo, szczerze mówiąc, brzydziłem się. Ciągle mu leci z nosa... Nie znoszę go! A wy - zreflektował się poniewczasie - skąd o nim wiecie? - Wyskoczył z szafy. Chciał mnie nastraszyć, biedak. No i był bardzo głodny. Skarżył się, że go nie dokarmiasz... - ... i odgrażał się, że przy najbliższej okazji cię pogryzie. Więc uważaj. - Ostrzegła go Dziewczynka. - Co takiego? - Rafajel roześmiał się perliście - Ten niedorobiony stwór rzuca się na mnie z zębami? Przygotowuje zamach? Na mnie, swojego dobrodzieja? No to mnie jeszcze popamięta! Dziewczynka zaniepokoila się trochę - Co masz na myśli? - Zobaczysz. - Obiecał Rafajel z niedobrym uśmieszkiem, a mnie już zrobiło się żal biednego śmierdziela. - Może to nie jego wina, że trafił właśnie tutaj... - próbowałam go bronić, co zaskoczyło mnie samą. - Bo to trochę dziwne... Wydawało mi się, że w takie miejsce jak to, trafiają pacjenci po jakiejś selekcji... - Wydawało ci się. - Rafajel wzruszył ramionami. - Zresztą... kiedyś może tak było, ale teraz bierzemy wszystko, jak leci. Business is business! Dlatego idziemy w ilość, nie w jakość... A twoim zdaniem gdzie powinien trafić? Zastanowiłam się. Miejsce Chłopca z Plakatu było z całą pewnością na obrazie, ale skoro już stamtąd zwiał, a tutaj wyraźnie odstawał od reszty, to może... - A co z piekłem? W tradycyjnym rozumieniu tego słowa, znaczy się. - Co przez to rozumiesz? - Rafajel zmarszczył brwi. Dziewczynka zerknęła na mnie z ciekawością. - No wiesz. To, czego ludzie się spodziewają. Płomienie, wybuchy, smród siarki... Tak pokrótce. No i diabły, rzecz jasna. Czasem straszne, czasem śmieszne... zawsze czarne. Rafajel lekceważąco machnął ręką. - Bajki, bajki! - Usiadł na dywanie obok Dziewczynki i z wyraźną przyjemnością zanurzył stopy w żywych kwiatach. - Diabły to przyszcz! Mamy ich całe tabuny! Są dużo tańsze niż anioły i te ich cholerne skrzydła. Żeby zrobić diabła, wystarczy odebrać aniołowi mydło na parę miesięcy. I nabiera taki właściwego koloru, który pogłębiamy jeszcze balsamem z orzecha włoskiego, i zaczyna śmierdzieć jak należy... ma dużo gorszy humor i robi się złośliwy... a przy okazji my zaoszczędzamy na środkach czystości. - Fuj! To wstrętne! - Oburzyła się Dziewczynka. - Łapiecie frajerów! - Nie łapiemy, nie łapiemy! - Uspokoił ją Rafajel. - Nikogo do niczego nie zmuszamy! Jest grafik, wisi na korytarzu. Możesz sama zobaczyć! Jak przychodzi kolej na któregoś, odstawia mydło... i już! To po prostu praca, taka, a nie inna... A diabeł tkwi w szczególe... Tak wy mówicie? Zresztą nieważne. - To znaczy, że macie dwa w jednym? - Upewniłam się ostatecznie. Rafajel przytaknął. - Obsługujemy wszystko, jak leci. Wszystko w jednym! Jak szampon i odżywka. - Powiedział, w ostatniej chwili unikając wymówienia nazwy marki, żeby nie być posądzonym o kryptoreklamę. - Z oszczędności! Zresztą - spojrzał na mnie znacząco - w tym zamieszaniu i tak nikt nie zauważy, co jest co. Świeci, błyska, muza jest... znaczy się - wszystko gra! I ludkowie łykają wszystko, jak leci. Mięczaki! - Skrzywił się z obrzydzeniem. - Biorą, co im dajemy i nikomu nie przyjdzie do głowy, że może wciskamy mu jakiś kit? Dlatego nie ma zabawy. I ciągle musimy przebierać się w to pirze, jak jakieś jełopy! A może ja lubię inne ciuchy? - Zwrócił się do mnie z pretensją - Czarne i obcisłe? Z lycry by Dupont? - Wyrwało mu się niechcący. - Nie słyszałaś tego, okej? No i ten... coś bym zamieszał... Tylko, że muszę wyliczyć się ze stanu osobowego... Im więcej, tym lepiej. A takie soft klimaty dużo lepiej się sprzedają... A my, wiesz, nie mamy za wiele kasy... Ta cała pirotechnika jest dla nas za droga... Próbowaliśmy chalupniczo, ale parę osób się poparzyło i musieliśmy wypłacić odszkodowania, bo oni, niestety, był i ubezpieczeni. Tak że widzisz - westchnął głęboko - nie kalkuluje się. Próbowaliśmy stworzyć takie miejsce na ziemi, o jakie ci chodzi... że niby padół łez i takie tam, ale to nie zdało egzaminu. Ludzie są pioruńsko odporni! Znajdą antidotum na każdą cholerę! Prędzej czy później. Puściliśmy na przykład jedną bardzo skuteczną bakterię... Sto procent odporności na popularne antybiotyki, najnowszy model! Wymyślił ją dla nas niedoceniony za życia chemik, i co? Zaraz była szczepionka! - Zaskoczyła was szybka reakcja rynku na nowe potrzeby konsumenta? - Właśnie! I wtedy zdecydowaliśmy, że wszystko będzie w jednym miejscu. Łatwiej to wszystko kontrolować, no i jest dużo taniej. - Ale w takim razie czym różni się jedno od drugiego? Bo chyba nie wszystko jedno, gdzie się w końcu trafi? - Intensywnością bodźców. - Co takiego? - To, co usłyszałaś. Intensywnością bodźców. Nauczyliśmy się tego od was. No proszę! A myślałam, że nic mnie tu już nie zaskoczy. Spojrzałam na Dziewczynkę. Leżała sobie spokojnie z zamkniętymi oczami i miała wszystko gdzieś. Ciekawe, gdzie była. Rafajel mówił dalej: - Przyzwyczajamy grupę pensjonariuszy do jakiegoś serialu, najlpiej telenoweli. Oglądają tacy kilka odcinków, poznają bohaterów - kobiety czasami zdążą nawet pokochać co ładniejszych Antoni ów albo Juan Carlosów, a potem - cyk! Wyłączamy telewizor. Na facetów lepiej działają mecze... piłkarska środa dziesiątkuje ich jak porządna epidemia! - No i co? Co się wtedy dzieje? - No, jest niezły cyrk! To dla nich prawdziwa śmierć! Wtedy otwiera się przed nimi czarna otchłań rozpaczy. - zatarł ręce z radością. - Płaczą, cierpią! Dostają histerii! Nie nadążamy z chusteczkami... Nie śpią, odmawiają jedzenia! No i dobrze. O to nam właśnie chodzi! Zmiękczenie opornych, to nasze motto. A raz, jak sam przy tym byłem, jeszcze jako Strażnik Uczynków, niektórzy, nie wiedzieć czemu, obiecywali mi, że podpiszą jakieś papiery... Własną krwią! I to jeden po drugim! Nie wiem, skąd im to przyszło do głowy... Czy to jakaś zbiorowa nieświadomość? Może ty wiesz, o co chodzi? - Wiem. Chcieli, żebyś włączył telewizor. - Za ten papier? - Prychnął. - Ten bezwartościowy świstek? - Dla nich nie był bezwartościowy. Chcieli przepisać na ciebie swoje dusze i trochę hemoglobiny. To nie wiesz, że to najmocniejsza waluta w handlu z diabłami? Najpiew zrobił lekko zdziwioną minę, a potem skrzywił się pogardliwie - No nie, co za pomysł! Nie potrzebujemy ich krwi, zresztą i tak nie mogą nam jej dać. To, co z niej zostało po takim czasie, nie nadaje się nawet na suchy granulat dla zwierząt! Ani krwi, ani tym bardziej ich duszy... co za głupota! - A czego potrzebujecie? - Spytałam właściwie pro forma, bo już przeczuwałam odpowiedź moją na wpół zjedzoną i do niczego nieprzydatną duszą. A on wiedział, że ja wiem. Więc milczał, bo co było mówić. - To chyba niezła zabawa być takim Strażnikiem, prawda? Można sobie porządzić, podopisywać do rachunku... Długo nim byłeś? Zastanawiał się przez chwilę. - Chyba z tydzień... a może dwa... - To niedługo... A jak oceniałeś te uczynki? Miałeś jakąś skalę przeliczeniową albo chociaż centymetr krawiecki? - Eee... nie, przeważnie na oko... wiesz, wszystko jest takie subiektywne... na przykład kradzież. Uczynek z założenia zły, prawda? Prawda. - Sam sobie odpowiedział. - Ale złodziej może mieć przecież dobre intencje... Na przykład kradnie cenny zegarek, który chce komuś podarować. Czyli - sprawić mu przyjemność, prawda? Intencje są dobre. Ten obdarowany nie wie, że zegarek jest kradziony, więc jego radość jest szczera i uczciwa. Trudno jednoznacznie ocenić taką kradzież jako zły uczynek. - Zamrugał oczami tak przekonująco, że z prawego oka wypadło mu szkło kontaktowe. Zielone jak trawa. Tak. Rafajel najwyraźniej wiedział co mówi. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości, wyrzutów ani oporów moralnych. Zatrącało to wprawdzie filozofią Kalego w wydaniu kosmiczno-fantastycznym, ale... szczerze mówiąc, jeżeli o mnie chodzi - szanuję ludzi, którzy naprawdę w coś wierzą. Nawet jeśli nie są ludźmi. - A co w sytuacji, jeżeli złodziej chce sobie podarować ten zegarek? - Okej! - Radośnie klepnął się po udach. - Bo też się będzie cieszył, prawda? Jego radość będzie nawet większa, bo połączona z dumą, że nie dał się złapać! Coś podobnego. Na to też bym nie wpadła. - To w końcu od czego zależy, dokąd trafi taki, bądź co bądź, złodziej? - Tylko od nas... - wyznał cicho, skromnie spuszczając wzrok. - Czy uznamy, że zegarek, o którym mowa, był wart grzechu, czy nie... A że każdy z nas ma inny gust, więc czasem nie pozostaje nic innego, jak rzucić kostką... to zawsze trochę loteria. - A dlaczego tak szybko przestałeś być Strażnikiem? - Zainteresowała się Dziewczynka, która zdążyła już wrócić i wymienić dywan z kwiatów śliwy na szmaragdową trawę, przetykaną gdzieniegdzie żółtym mleczem. Rafajel bardzo uważnie oglądał swoje paznokcie u stóp. Trwało to dobrą chwilę, tym bardziej, że w kilku miejscach perłowy lakier już się zaczynał łuszczyć i Rafalel dla zabawy podważał go pilniczkiem, odłupując nieregularne płaty, różowe jak wnętrze muszli niektórych tropikalnych Gastropoda. - Wylali mnie... - przyznał się w końcu bardzo niechętnie. - Ten zegarek, o którym mowa... no wiesz, ten drogi, co był u nas na przechowaniu... zginął. No po prostu gdzieś się zawieruszył! Jak kamień w wodę, święconą! Ale znaleźli go u mnie... sam nie wiem, jak to się stało - Spojrzał na mnie z krzywym uśmieszkiem. - Na pewno ktoś mi go podrzucił. Wierzysz mi, prawda? Wierzysz swojemu staremu stróżowi? Cooo? Jasne, że nie wierzyłam. Ale jakoś głupio było mi się do tego przyznać, bo w końcu to mój rodzony stróż, chociaż łobuz. Tak wiec chcąc nie chcąc pokiwałam głową i to nawet ze dwa razy. Bez przekonania i bez sensu, bo przecież Rafajel i tak wiedział, co myślę. W końcu to mój stróż. Znał mnie te parę lat i to dogłębnie, od podszewki. Aż strach pomyśleć, w jakich sytuacjach mnie oglądał. Z odrostami na nogach i zrogowaciałymi piętami... A ile razy zapomniałam o demakijażu! W każdym razie na pewno przyuważył kilka krytycznych zwrotów akcji. Wyjąwszy, oczywiście, ostatni życiowy zakręt. Niezła zabawa przeszła mu koło nosa i to na jego własne życzenie. A teraz nie patrzył na mnie i wydawało mi się przez chwilę, że wolałby, żeby ta rozmowa w ogóle się nie odbyła. Co zresztą było równie możliwe jak to, że jednak do niej doszło. Z tego, co mówił, wyłonił się całkiem klarowny obraz miejsca, w którym się znalazłam. Miało swój jaki - taki system i własne, przyznaję - dosyć specyficzne, zasady gry. Albo to łykasz, albo nie. Tylko co w sytuacji, jeżeli... nie? Bo chociaż wszystko, wbrew pozorom, miało tu swoje miejsce, a przede wszystkim - zawsze ileś tam kosztowało, to, niestety, raczej nie było wyboru. I to był właśnie ten gwóźdź. A ponieważ ja nie byłam w planach i swoim nagłym zejściem przyczyniłam się niechcący do powstania dziury w budżecie, to... na serio zaczęłam zastanawiać się, co dalej ze mną będzie. - Ty? - Rzucił Rafajel gdzieś w przestrzeń. - Ty jesteś kosztem i musisz się zwrócić. I to jak najszybciej. 2. - To co w końcu z tym psem? Miałaś go, czy nie? - Znowu chciała wiedzieć na pewno. Czym kolejny raz mnie zezłościła. - Tylko mi nie wstawiaj kitów, jak Voice Overowi, dobrze? - Postawiła sprawę jasno. Zając też patrzył wyczekująco, owinięty moim kocem po czubek nosa. Cholera, przecież on ma szlaban na koc! Znowu zostawi tam kupę kłaków. Jak to jest, że włóczkowy zając - włóczkowy, z jakiegoś ohydnego, sfilcowanego moheru - gubi wszędzie sierść z normalnego zająca, zupełnie, jakby ją miał? I był do tego w ostrej fazie linienia? Jestem pewna, że robi to specjalnie. Dziewczynka tym razem usiadła pod stołem, bo, jak powiedziała, przypominało jej to budę dla psa, w której chory psychicznie ojciec przetrzymywał ją na łańcuchu bez jedzenia, za to upijając dla zabawy tanim winem. A kiedy ktoś ją w końcu odczepił, była w takim stanie, że nic już nie dało się zrobić... Zapomniała chyba, że ostatnio podawała się za ofiarę nielegalnych eksperymentów medycznych w kosmetycznym laboratorium, a wcześniej - za niedopilnowane dziecko, porwane przez wilki na drugie danie. Zresztą za każdym razem mówiła co innego. Ale za każdym razem sprawiała wrażenie szczerej i dziecięco uczciwej, a każdą kolejną wersję swojej śmierci okraszała takim mnóstwem szczegółów, że sama już nie wiedziałam, co o tym myśleć. Tym bardziej, że Dziewczynkę najwyraźniej bawiły te opowieści, co wzbudzało we mnie niejasne podejrzenia, że jestem robiona w konia. Co z tym psem... co z tym psem... A przecież już jej mówiłam, że nie pamiętam! Może miałam, może nie. Może to był nawet jamnik. Dziewczynka nie dawała za wygraną. - Ja opowiedziałam ci o moich zwierzętach! Nieprawda, nic mi nie mówiła. - Nigdy nie miałam swojego psa, więc chciałabym posłuchać o twoim! - Już ci mówiłam, że nie pamiętam. - A dlaczego? Nie miałaś psa? - Nie! Bo pies to... - ... najlepszy przyjaciel człowieka? - ... cholerny obowiązek! Który Zabiera Czas! Dziewczynka zamilkła. Nie wiedzieć czemu, nagle posmutniała i zwiesiła głowę. Zając przyglądał mi się zagadkowo swoim samotnym okiem. To był ten moment, kiedy należało powiedzieć coś zabawnego. - Zresztą jak koniecznie chcesz bajkę o zwierzętach, mogę ci opowiedzieć. Jak kręciliśmy spot o bezpańskich psach. Żeby je ludzie bardziej kochali, wiesz? Trzydziestka. Fajna sprawa! Kupa kundli na planie filmowym! Musieliśmy je specjalnie przygotować do zdjęć... żeby były łatwiejsze w obróbce. Psy pijane jak świnie, wyobrażasz sobie? Bardzo to było śmieszne! - Bardzo śmieszne... - powtórzyła jak echo. - Ale potem wytrzeźwiały! - Uspokoiłam ją. - Niektóre... ale na zdjęciach wszystkie wyszły jak żywe! - Aha... twój pies też tam był? - Co ty z tym psem?! Nie miałam żadnego psa! I wtedy go zobaczyłam. Wbiegł do pokoju jak na zawołanie, bo to był widocznie ten moment. Merdał ogonem jak zwykły, standardowy pies i śmiał się od ucha do ucha. To wcale nie był jamnik. To był jakiś bezmarkowy tramwajowaty mieszaniec. No name. Tak czy siak, to był na pewno on. Podbiegł do mnie niespiesznie, obwąchał dokładnie, zamachał ogonem, uprzejmie i zdawkowo. Nie poznał mnie! Nie poznał mnie... Nie wiem, czemu mnie nie poznał. Może zmieniłam zapach? Po śmierci to się podobno zdarza... Poznał za to Dziewczynkę, którą kilka razy okrążył z szybkością ponaddźwiękową, rozdmuchał jej włosy nosem, chwilowo przemienionym w parowóz, a na koniec z całego serca polizał po twarzy. - Nie możesz go widzieć, bo jego tu nie ma. - Uprzedziła mnie uczciwie Dziewczynka. Pies znikł tak szybko, jak się pojawił. Widzisz? - To tylko tak ci się wydaje. I bardzo możliwe, że tak było. Nieważne, czy ten pies tam był, czy nie. Tak czy siak, on coś zmienił. On mnie nie poznał. I trudno mu się dziwić, bo ja dawno już o nim zapomniałam. Ładnych parę lat temu... Jak mogłam zapomieć o własnym psie tak bardzo, że aż mnie nie poznał? Pies miał imię, zdaje się... Johnny Walker. W skrócie Walk. I znowu, bardzo powoli, klatka po klatce, wrócił do mnie. Wyczołgał się ostrożnie spod fotela i położył w bezpiecznej odległości, przy samych drzwiach. Żółty, szeroki pysk z blizną przy nosie, w prezencie od innego psa. Kołowrotek ogona. Sierść na dywanie. To był wyjątkowo pogodny pies. Optymista, nie tak jak ja. Zawsze się uśmiechał, nawet kiedy oberwał kijem od jakiegoś gospodarza za „zuchwałą kradzież kury”. I zawsze, kiedy wykręcił, jego zdaniem, wyjątkowy numer, puszczał do mnie oko. I nigdy nie przyniósł do domu gazety z kiosku, bo po drodze zawsze ją gubił. To właśnie przypomniało mi się za sprawą tego żółtego psa, chociaż Dziewczynka lojalnie uprzedziła, żebym nie traktowała go tak dosłownie... I jego oczy, kiedy tamta krzykliwa kobieta o tlenionych włosach zapewniała, że Johnny będzie w dobrych rękach. Że tutaj pieskom niczego nie brakuje, że zawsze jest pełna miska i świeża słoma w boksie. I żebym go raczej nie odwiedzała, bo będzie cierpiał, a tak to szybko zapomni. I że to najlepsze wyjście, kiedy się tyle pracuje... Nawet wtedy się uśmiechał. I zaczęło się. Nie była tu potrzebna żadna projekcja. Nie byłaby zresztą możliwa, bo ja nie miałam przecież czego wspominać! Oczywiście oprócz Agencji... Zobaczyłam po prostu to wszystko, co się nie wydarzyło. Wszystko, co mogłabym przeżyć, gdybym tylko chciała trochę pożyć. Gdybym znalazła na to chwilę czasu, pomiędzy kolejnym briefingiem a dodatkową klatką storyboardu. Gdybym, cholera, tak głupio nie umarła! Zobaczyłam to wszystko, czego nie mogłam sobie wyobrazić. Ponieważ całą moją wyobraźnię sprzedałam Agencji. Było tego tyle, że obrazy, ludzie i zdarzenia przesuwały się przed moimi oczami w przyśpieszonym tempie, ale jakimś cudem na wszystko mogłam patrzeć do woli. Niestety. Bo ja wcale nie chciałam na to patrzeć. Bo to, co widziałam, podobało mi się. Bo było mi żal. Bo było już trochę za późno. I przypomiał mi się jeden wierszyk, który kiedyś wpadł mi w ręce. Cały mi się przypomniał, chociaż przeczytałam go tylko raz. Człowiek nie powinien spędzać życia w pracy Bo to grzech Bóg dał nam Paryż, Wenecję Architekturę secesyjną, zegarki i zegary Art deco dał nam poziomki oraz ciastka z poziomkami zamglone świty za oknem kawiarni sklepy dał nam Tomasza Manna oraz Prousta a także wrzosowiska Irlandii oraz wymyślił bilard i nastolatki i tysiąc innych rzeczy jak wodospady, Boską Komedię, fajki, wiersze Rilkego ulice wysadzane platanami na południu, amerykańskie samochody z lat czterdziestych, pióra Mont Blanc, przewodnik po Granadzie oraz Koniaki Giny Whisky i Bordeaux na pewno nie w tym celu żebym siedział przez osiem godzin dziennie w pracy jak jakiś chuj I właśnie tak się wtedy poczułam. Dokładnie tak. 1. Dziewczynka gdzieś znikła. Nie wiem, gdzie jest ale chyba gdzieś blisko, bo wyraźnie czuję jej obecność. Wyraźnie i często. Nie żeby jakiś zapach, co to, to nie! Dziewczynka jest wprawdzie nieżywa, ale bardzo czysta. Zawsze myje zęby i ma równiutko obgryzione paznokcie. I domyte włosy, w przeciwieństwie do mnie. I żadnej ziemi na butach, no, może tylko raz, na początku. Tęsknię za nią. Dobrze, że wcześniej udało się nam załatwić imię dla Voice Overa. Wprawdzie na to nie zasłużył, bo nie dość, że mi nie pomógł, to jeszcze zaszkodził sobie, ale... polubiłyśmy go. W końcu męczył się z nami tyle czasu, niech się teraz chłopak cieszy! Przydzielono mu imię „Bazyleus”, dwanaście tysięcy sto dwudzieste szóste, kolejne z dyżurnego grafika. Dwa dni skakał z radości, nie wiadomo czemu. Ja na jego miejscu nikomu bym się nie przedstawiała. Powiedział nam w tajemnicy, że „Voice Overa” zostawi sobie na pamiątkę i będzie nosił w święta kościelne oraz państwowe. I w Święto Zmarłych, na naszą cześć. Niestety, nie dali mu klucza do Głównej Bramy. Doszli do wniosku, że pracując w Agencji będzie stykał się z nie wiadomo czym i jeszcze przywlecze jakąś zarazę. Tak więc dalej będzie musiał wpisywać do grafika swoje wejścia i wyjścia i za każdym razem musi podawać się pełnowymiarowej dezynfekcji. Nie dostał również komórki - zresztą podejrzewam, że by się zmarnowała, zanim by ją jakoś sensownie zagospodarował. Ale i tak był bardzo zadowolony. A Celestyna... to znaczy Rafajel... Przyznaję, jest to pewien problem. Naoglądał/a się występów drag queens i teraz sam/a nie może się zdecydować, czy ostatecznie jest facetem, czy kobietą. Owszem, bardzo lubi się malować i wkładać damskie ciuchy, zwłaszcza kostiumy kąpielowe. Na to czarny przeciwdeszczowy płaszcz z kreszu, liliowe pończochy... I widać po niej/ nim, że jest szczęśliwy/a, wyglądając tak demonicznie. Tylko, że na twarzy ciągle ma ciemny, kłujący zarost, którego nie jest w stanie zamaskować nawet profesjonalny make up dla aktorów i cyrkowców. No i lubi też on/ona czasem komuś przyłożyć, tak od serca. I ciągle ma w pogotowiu Chłopca z Plakatu, jej/jego zdaniem daje mu/jej pewną przewagę nad całym anielskim pospólstwem, które nie ma nic swojego. Więc dalej nie wiadomo... Czasami, kiedy ma dół psychiczny, średnio dwa razy w tygodniu, przychodzi do mnie, siada na podłodze przy łóżku i prosi o papier. Wypisuje na nim wszystkie „za” i „przeciw”, jakie jej/mu przyjdą do głowy i podlicza je z nadzieją. Ale zawsze, jakby nie liczył/a, wychodzi po równo. Więc kiedy nawet to niczego nie wyjaśnia, prosi mnie o wróżbę. Rozkładam wtedy tarota i mówię mu/jej to, co chce usłyszeć. I sytuacja zostaje opanowana po raz kolejny. Na jakiś czas. Co do Dziewczynki... został mi po niej włóczkowy zając. Dlaczego nie wzięła go na drogę? Czy Wyżej „włóczkowym zającom wstęp wzbroniony”? Poczekamy, zobaczymy... Tak czy siak, teraz ja się nim opiekuję. On wie, kto tu rządzi i chodzi jak w zegarku - żadnego strzykania śliną przy jedzeniu, głupich min i much w nosie. Wie, jak wkurzała mnie ta dziura po oku, więc wetknął tam sobie czerwoną żaróweczkę, wyżebraną od Celestyny, to znaczy od Rafajela. Na szczęście przepaloną. Jest tylko jeden kłopot: trochę przesadza. Przesadza w drugą stronę - chodzi za mną krok w krok, jak kiedyś za Dziewczynką. Dobrze, że już nie muszę do toalety (co jest jedną ze słonecznych stron nie-życia), bo miałabym problem. Żadnej intymności! Nie wiem, czemu zapałał do mnie takim zwierzęcym uczuciem... Wcale o to nie zabiegałam! Wręcz przeciwnie - był tak męcząco grzeczny, że dostał ode mnie parę razy, a raz, dla przykładu, urwałam mu ucho. Niechcący, ale definitywnie. Ma teraz oboje oczu i jedno ucho, co zapewniło jego cielesnym powłokom stan równowagi, czyli homeostazy. Dostaje więc ode mnie więcej kija niż marchewki, co go, niestety, nie zraża. A co do Dziewczynki... Teraz wiem, że naprawdę ma na imię Ksenia. Co za zbieg okoliczności! No nie? Tylko dlaczego wymknęła się jak duch, bez pożegnania? Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy... Mam za to parę niezłych pomysłów dla mojego Szefa. W prezencie. Wiem że będzie ze mnie dumny, kiedy przekona się, że nie straciłam formy od czasów Agencji. Niedługo włączą mi tryb boga i to ja zadecyduję, kiedy się spotkamy... Już się nie mogę doczekać! Na pewno nie będzie się tu nudził, ani czuł wyobcowany. Dlaczego? Ponieważ przygotowałam mu kilka niespodzianek. Umrze ze śmiechu! Zacznę może od tego, żeby myślał, że czas chodzi do tyłu i uciekają mu wszystkie przetargi... Albo nie. Lepiej niech myśli, że jest Gumąthe Best. Tylko w listku czy w pastylce? Nieeee... Znajdę coś lepszego. Tak czy siak, mogę się założyć na śmierć i życie, że pomysłów mi nie zabraknie... Nie nie, wcale nie chodzi o to, żeby cierpiał! Jeżeli w ogóle o coś tu chodzi, to tylko o to, żeby się trochę pośmiać. W takim razie zacznę od... Ale ale! Spoko. Bo to dopiero POCZĄTEK.