Jerzy Andrzejewski Wielki lament papierowej głowy 1953 Jeszcze przed kilkoma laty zapadałem w sen głęboko i całym sobą, jak kamień ciśnięty w wodę. Teraz od pewnego czasu sypiam raczej płyciutko, okryty sennością w sposób niedostateczny, niby przykrótką kołderką. Dawniej na przykład bardzo często w snach fruwałem. Lekki ruch stóp i ramion wystarczał, abym się wznosił hen, hen wysoko ponad ziemię. Do jakiegoż zdumienia i podziwu zmuszałem ludzi, gdy ozostawieni daleko w dole, śmiesznie malutcy i bezradni, patrzyli na mnie pląsającego w powietrzu lub swobodnie przenoszącego się z drzewa na drzewo! Miałem wówczas w snach, jak się domyślacie, aż za dużo przestrzeni i aż za wiele swobodnego oddechu. Natomiast ostatnio, jak już wspomniałem, zanurzam się w sen ledwo, ledwo, i jeśli przywidzeń sennych nie pamiętam, to chyba dlatego, że. ich w ogóle nie miewam. Jakżeż mi bowiem śnić, gdy tyle dokoła mnie snu, ile ciszy w środku miasta? Burzliwy i niespokojny świat we wszystkich swoich dźwiękach, półgłosach, szelestach i szeptach, wołaniach, szmerach i łoskotach dociera do mnie natarczywie nawet we śnie. Niby śpię, lecz wciąż i wciąż go słyszę. Niby odpoczywam, a przecież wciąż i wciąż mnie ten świat męczy i cieszy, drażni i boli, gniewa i wzrusza. Pojęcia nie macie, jak gwałtowna chwyta mnie niekiedy tęsknota, aby choć raz jeden, na jedną krótką noc zapaść się w sen głęboko, aż na samo dno, gdzie nie dotrze nawet najbardziej natarczywe wołanie stamtąd, z życia. Powiecie: śmieszna tęsknota, daremna i nierozumna. I chyba będziecie mieli słuszność, jeśli tak powiecie. Minęły czasy fruwania i powietrznych igraszek. Lecz słuszność prawdziwa będzie po waszej stronie tylko w takim wypadku, gdy stać was będzie na uczciwe stwierdzenie, że osobiście, własnymi dłońmi dotknęliście takiej właśnie waszej śmiesznej, daremnej i nierozumnej tęsknoty. Nie powołujcie się na doświadczenia cudze. Trochę ryzyka, błagam was! Pomęczcie się sami. Bo cóż na przykład wiedzieć możecie o ludzkich tęsknotach, jeśli sądzić o nich będziecie z radości lub rozczarowań innych ludzi? Tęsknoty! Ach, moi drodzy, do wielu przecież spraw i rzeczy człowiek tęskni. Lecz gdy jedne tęsknoty urzeczywistnione dodają człowiekowi sił i skrzydeł, inne — w pragnieniach nieraz nawet od tamtych błyskotliwsze i ponętniejsze — zrealizowane, stają się ciężarem u nóg lub kawałkiem próchna rozsypującego się pod najlżejszym dotknięciem. Lecz o tym trzeba się przekonać samemu. Ja o mojej śmiesznej, daremnej i nierozumnej tęsknocie do zanurzenia się głęboko w senne rojenia przekonałem się dość nieoczekiwanie w okolicznościach następujących. Niedawno, pewnej nocy, przyśnił mi się sen prawdziwy i głęboki, a co najważniejsze — pierwszy od wielu miesięcy. Czy go zapamiętałem? Ba! Jeszcze jak go zapamiętałem. Zaczęło się w tym śnie od pośpiechu. Gdzie i dlaczego się śpieszyłem? — z tego nie zdawałem sobie chyba jasno sprawy, w każdym razie nie pamiętam, czy wiedziałem wówczas, czemu to muszę się tak śpieszyć. Ale że się śpieszyłem, pamiętam świetnie. Spieszyłem się okropnie. I jak to bywa w podobnej sytuacji we śnie, nie mogłem poruszyć ani ręką, ani nogą. Przykra rzecz, wierzcie mi. Oto wiem, że muszę coś natychmiast uczynić, że jacyś ludzie na mnie czekają, że gdzieś koniecznie, ale to koniecznie mu•szę być, a tu-stoisz, człowieku, jakbyś w ziemię wrósł, chociaż wszystko się w tobie śpieszy: i myśli, i serce, i krew, chociaż wszystko w tobie jak szalone kołuje, rwie się, szarpie, szamoce, biegnie, pędzi, gna. Spóźnisz się, człowieku! Nie zdążysz, człowieku! Poderwij się, leć, pędź! I nic, nic z tego tumultu i popłochu nie wynika prócz wzrastającej bezsilności. Pamiętam dobrze, że spętany ową dręczącą niemocą przypomniałem sobie naraz swoje dawne świetne fruwania. Nadzieja poczęła na mnie kapać jak drobniutkie krople deszczu na przywiędły z gorąca kwiatuszek. Och, żebym tak mógł teraz frunąć! Niedaleko, choćby za okienny parapet. "Gdybym się na nim znalazł — tak sobie myślałem — dalej wszystko by już poszło łatwo i gładko." Uczyniłem zatem straszliwy wysiłek, aby wspiąć się na palce, i gdy mi się to — o radości! — udało, począłem ramionami i stopami manewrować dokładnie w taki sam sposób, jaki niegdyś sprawiał, że dzięki kilku podobnie swobodnym ruchom niezawodnie i lekko wznosiłem się w powietrze. Sypiam w pokoju sam, więc nie wiem, czy przy owych zabiegach jęczałem. Myślę jednak, że chyba tak, bo chociaż coraz gwałtowniej się nadymałem i czułem, że mi serce aż do gardła skacze, że potem się oblewam i w głowie mi poczyna jak w czajniku szumieć — daremne okazywały się wszystkie te trudy i zmagania. Żebym bodaj na wysokość palca podf runął! Żebym przynajmniej przez sekundę poczuł w sobie ową lekkość cielesną, uskrzydlającą jak zakochanie! Lecz nie, byłem ciężki jak kamień, jak troska, jak wstyd. "Nie mnie już zatem fruwać — myślałem gorzko — nie dla mnie górne loty, igraszki i pląsania, ludzie już nie skierują ku mnie swego podziwu." Żal mną więc targnął wśród tych głębokości snu, żal za fantastycznymi pejzażami, których już nigdy nie będę oglądać, za mglistymi horyzontami, których nigdy więcej nie ujrzę, za ludzkim zdumieniem. Tak, z pewnością musiałem przez sen stękać i pojękiwać. Natomiast bardzo dokładnie sobie przypominam, że w pewnym momencie musiałem się nagle ocknąć, lecz trwało to przebudzenie nie dłużej niż jedno westchnienie, noc tylko dokoła siebie poczułem, po czym odruchowo przewróciwszy się na drugi bok znów jak topielec poszedłem na dno. Tam zaś czekał na mnie ogromny tłum. Pamiętam dokładnie, że gdy znalazłem się we drzwiach rozległej i szczelnie ludźmi zapełnionej sali — w tym dopiero momencie stała się dla mnie jasna przyczyna mego poprzedniego pośpiechu. Oczywiście, przecież właśnie w tej oto sali i przed zebranymi tu ludźmi mam wygłosić Wielkie Przemówienie. "Widzisz — pomyślałem sobie nie bez dumy — po cóż ci fruwać, jeśli możesz wygłosić Wielkie Przemówienie." I właśnie począłem się między stojącymi w przejściu ludźmi przeciskać ku przodowi sali, gdy w tej samej chwili na galerii, gdzie jak później stwierdziłem, umieściła się strażacka orkiestra, odezwały się przeraźliwie głośne fanfary. Wielokrotnie w życiu przemawiałem publicznie, lecz zapewniam was, że nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło, abym przy wejściu na salę był witany fanfarami. Co jednak najdziwniejsze, to fakt, że chociaż po raz pierwszy zetknąłem się z podobną formą przyjęcia, wcale mnie ona nie zaskoczyła ani zdziwiła. Przeciwnie, przyjąłem ją w sposób jak najbardziej naturalny i nie ukrywam, że dzięki owym fanfarom uczułem się w swoim dobrym samopoczuciu bardzo umocniony. Popatrzcie, jak też człowiek mało wie, a i skąpo się domyśla, do czego jego dusza tęskni, ku czemu mu się serce rwie. Nigdy na ten przykład sie bie nie podejrzewałem, że mi fanfary mogą zrobić przyjemność. A przecież zrobiły. I jeszcze jaką! W ogóle nastrój na sali stał się niezwykle uroczysty, a nawet podniosły, ledwie bowiem na galerii zagrzmiały dęte instrumenty, wszyscy obecni natychmiast podnieśli się z miejsc i poczęli klaskać, a ponieważ ludzie stojący pomiędzy rzędami krzeseł szybko i sprawnie torowali mi przejście, więc było to naprawdę i piękne, i wzruszające, jak pomiędzy ogromnym tłumem, wśród coraz głośniejszych fanfar i braw, szedłem ku estradzie, na której stała mównica. Zanim jednak wszedłem na tę mównicę, otoczyło mnie kilku ludzi uprzejmie prosząc, żebym usiadł w pierwszym rzędzie, gdzie było zarezerwowanych parę wolnych miejsc. Zająłem zatem jedno, fanfary w tym momencie umilkły, wszyscy obecni na sali usiedli, a na mównicę wszedł młody człowiek i donośnym głosem oznajmił zebranym, że wybitny i znany literat, to znaczy ja, wygłosi za chwilę Wielkie Przemówienie. Niektórzy z was domyślają się, być może, że kiedy wszedłem na mównicę, na sali znów się rozległy oklaski. Tak było istotnie. A ponieważ trwały dość długo, więc miałem czas, aby poszukać w sobie pierwszego zdania godnie otwierającego Wielkie Przemówienie. Już je odnalazłem z ową nieomylną łatwością, z jaką człowiek nawet po ciemku odszukuje we własnym pokoju elektryczny kontakt, już głębiej odetchnąłem, żeby tych kilka słów wyrzucić z siebie na pełnym oddechu, już i następne zdania nabiegały mi na język gotowe, ostatecznie, że tak powiem, zredagowane, gdy wtem — diabli wiedzą, w jakim zaka" marku ukryta — wystrzeliła we mnie gwałtowna pokusa, aby" wspiąć się na palce i z wysokości mównicy zapiać na całą salę. Ta chętka spadła na mnie tak szybko i nieoczekiwanie, iż nie zdążyłem nawet sobie krzyknąć: "Opamiętaj się, idioto!" Niedorzeczna kogucia pokusa wypełniła mnie aż po czubek głowy. Czułem ją w końcach palców, w krtani, na wargach, w uszach, w oczach, we włosach nawet. "Ach, zapiać, zapiać! — tak wszystko we mnie zakrzyczało. — Wyrzucić ze siebie tryumfalne ku-ku-ryku!" Oklaski właśnie umilkły, cisza się więc stała na sali charakterystyczna dla tłumu, który czeka na rozpoczęcie widowiska, a tymczasem ja? Tymczasem ja wśród tej rozległej i pełnej oczekiwania ciszy stałem z wrzaskiem kotłującym mi się w głowie i czułem, że blednę, że mi serce wali coraz mocniej i krople potu występują na czoło, bowiem mimo wszystko nie utraciłem przytomności na tyle, aby nie zdawać sobie sprawy, że nie zdołam się dłużej opierać, jeszcze pół sekundy, sekunda, a stanie się rzecz okropna: rzeczywiście zapieję. A wówczas? A co potem? Ostatnim odruchem zdrowego rozsądku uczepiłem się zmętniałymi oczami twarzy ludzi siedzących w pierwszym rzędzie. Były poważne i skupione, bardzo dalekie od jakiegokolwiek "ku-ku-ryku" lub czegoś w tym rodzaju, natomiast rzeczowo i solidnie oczekujące Wielkiego Przemówienia. Otóż te właśnie twarze uratowały mnie przed katastrofą. Im zawdzięczam, że się sromotnie nie wygłupiłem i dobrego imienia nie pogrzebałem w niesławie. Dzięki więc wam za to, twarze z pierwszego rzędu! Choć wszystko to działo się tylko we śnie, dzięki wam, że i w śnie dopomogłyście mi w stłumieniu niedorzecznych chętek. Gdzież bym się bez was stoczył? Na jakie bezdroża, w jakie odmęty głupstwa? Rzeczowość i solidność spoglądających na mnie twarzy obmyły mnie w jednej sekundzie niby zimnym tuszem. Aż się cały wstrząsnąłem i skóra mi ścierpła. Być może, było to uczucie podobne troszeczkę do strachu, lecz w tej samej chwili wiedziałem już z całą pewnością, że stanę na wysokości zadania, że nie zawiodę pokładanych we mnie oczekiwań i Wielkie Przemówienie wygłoszę. Tak się też stało. Zapanowałem nad sobą i nad sytuacją jak kierowca, który zaledwie o milimetr od katastrofy wyprowadza wóz pewną ręką na prostą drogę. Ledwie też usłyszałem własny głos rzeczowo i solidnie niosący się na salę, zaraz stało się dla mnie oczywiste, że już się nie zatrzymam ani potknę, ani nie zmylę kierunku. Czułem w sobie Wielkie Przemówienie z taką dokładnością, jakby się we mnie poczęła rozwijać taśma magnetofonowa. Naprzód, naprzód! Śmiało naprzód! Z punktu widzenia technicznego Wielkie Przemówienie obracało się we mnie nienagannie. Nie szukałem słów. Spływały mi na wargi akurat te, które były potrzebne. Nie trudziłem się nad budową i rytmem zdań. Mechanizm, który we mniedziałał, składał słowa w takim właśnie porządku, jaki był potrzebny. Ba! nie męczyłem się nawet myśleniem. Właściwe sformułowania leciały mi na język, jak woda z odkręconego kranu. Pracowałem bezbłędnie i bardzo nowocześnie, to znaczy do minimum obniżając koszta własne dzięki zastosowaniu wysokiej techniki. Było to naprawdę Wielkie Przemówienie! A utwierdziły mnie jeszcze w tym przekonaniu oklaski, jakie wnet rozległy się na sali po moim stwierdzeniu, że w dzień jest widno, a w nocy ciemno. Przejrzystość sformułowań jest, jak się domyślacie nieodzownym elementem wszystkich przemówień, szczególnie Wielkich. Umysł pogmatwany, gdy podejmie sprawę dnia i nocy, natychmiast zamuli całe zagadnienie różnymi ubocznymi drobiazgami, jak tym na przykład, że w dnie pochmurne bywa ciemnawo, a w noce księżycowe prawie jasno. Podobne rozkrawanie włosa na czworo do niczego, rzecz jasna, nieprowadzi. Ludzkiemu umysłowi potrzebne są stwierdzenia proste jak deska do prasowania. Czy oklaskiwano by mnie, gdybym powiedział: noce wiosenne, kiedy świecą gwiazdy, bywają jasne. Sami wiecie, że ani jedna dłoń na sali nie podniosłaby się do oklasków. A mnie oklaskiwano, ponieważ powiedziałem po prostu: "W nocy jest ciemno, w dzień widno." Wkrótce potem powiadomiłem zebranych, że człowiek pracy posiada dwoje rąk i jedną głowę — i na sali też zaraz zahuczały brawa. Tak, moi drodzy, trzeba umieć wygłaszać Wielkie Przemówienie. W sedno rzeczy trzeba umieć trafiać. Wtem, akurat w chwili gdy zgodnie z prawami Wielkich Przemówień miałem wziąć wyższy ton, do moich uszu dobiegł z sali jakiś szelest. "Niedobrze — pomyślałem. — W czasie Wielkiego Przemówienia nie powinno być na sali żadnych szelestów ani szmerów. Cisza być powinna. Oklaski — tak, nawet koniecznie. Ale jeśli chodzi o szelesty i szmery, a zwłaszcza szepty — bezwarunkowo nie." Spojrzałem w kierunku podejrzanego szelestu, aby przekonać się, w czym rzecz, i aż mną zatrzęsło, sprawa bowiem była poważniejsza, niż mogłem przypuszczać. Oto siedzący w czwartym czy piątym rzędzie mężczyzna najspokojniej w świecie owijał sobie głowę gazetowym papierem. Poczułem, że w moim sprawnie dotychczas działającym mechanizmie wewnętrznym coś się na moment jakby zacięło. Ale się opanowałem i krzyknąłem: "Wody w rzekach płyną z góry na dół." — Sala odpowiedziała mi oklaskami. "Dobrze jest — pomyślałem. — Jedź dalej." Pojechałem zatem dalej, lecz wyraźnie przy tym słyszę, że podejrzanych szelestów przybywa na sali. Zrazu postanowiłem nie patrzeć w stronę owych szelestów. Ale wreszcie nie wytrzymałem i spojrzałem. Nie, coś podobnego nigdy mi się jeszcze nie przydarzyło. Oto wszyscy ludzie siedzący w bliskim są siedztwie owego mężczyzny też owijali sobie głowy gazetowym papierem. Jak zręcznie to robili! Jak szybko! Czyżby po domach ćwiczyli się po kryjomu w tej sztuce? Jak było w istocie — nie wiem, dość, że od tego momentu wypadki potoczyły się z zawrotną szybkością. Oto już i po drugiej stronie sali poczęły się pojawiać gazety. Ludzie wyciągali je z ubrań, z teczek, z płaszczy, z torebek, zewsząd. Potem ktoś się podniósł z krzesła w ostatnim rzędzie, rozejrzał się po sali, szepnął coś sąsiadom i wnet i tam na końcu poczęło w paskudny sposób szeleścić. Zimny pot wystąpił mi na czoło. Ale zacisnąłem pięści i powiedziałem sobie: "Nie dam się!" I wziąłem cokolwiek wyższy ton. A tu już co najmniej połowa sali ponakrywała głowy. W którąkolwiek spojrzałem stronę, bliżej czy dalej, w lewo, prosto czy na prawo — wszędzie na nieruchomych ludzkich kadłubach sterczały obmierzłe, papierowe, spiczaste stożki. Niektórzy ze słuchaczy palcami wydłubywali sobie otwory na usta i oczy. Inni dbali raczej o przekłucie dziurek dla nosów. Czując, że za chwilę wszystkie głowy na sali uciekną w papier, poszukałem ratunku w twarzach z pierwszego rzędu. Jedno spojrzenie wystarczyło mi jednak, abym się zorientował, że tym razem na żadną pomoc z tej strony liczyć nie mogę. Żeby choć jeden z owych łudzi spojrzał na mnie! Lecz nie! Ludzie z pierwszego rzędu zajęci byli wyłącznie sobą, szeptali i naradzali się, raz po raz spozierali ukradkiem ku sali i znów szeptali i coś ustalali, aż nagle — tu nogi się pode mną ugięły — jeden z owych ludzi otworzył teczkę, wyjął z niej gazetę, rozłożył ją, głośno nią szeleszcząc, i — co niestety było do przewidzenia — począł sobie wolno i spokojnie, lecz metodycznie owijać głowę papierem. "Przepadło!" — pomyślałem. Po chwili wszyscy siedzący w pierwszym rzędzie poszli za przykładem tego pierwszego. Już nie było ludzkich twarzy w pierwszym rzędzie. Był papier. Lecz mimo to, wyobraźcie sobie, przemawiałem dalej. Zaciąłem się. Więc wszyscy przeciwko mnie? Więc to tak? Nie w smak wam Wielkie Przemówienie? Prosiliście się o Wielkie Przemówienie, a teraz wam nie smakuje? O zdrajcy, tchórze, mizerne kłamczučhy! Ale ja do was i tak dotrę. I tak was doścignę. I nic warn nie popuszczę. Ani trochę, ani ździebełka. Fruwać dzięki warn zapomniałem. Przez wzgląd na was nie zapiałem. Ale koniec wyrzeczeń. Wielkiego Przemówienia warn nie daruję. Tak to myśląc wspiąłem się na jeszcze wyższy ton. "Dwa razy dwa jest pięć!" — huknąłem z całej siły. A jednocześnie z sercem omdlałym i oczyma prawie niewidzącymi z tęsknoty szukałem na sali choćby jednej prawdziwej głowy. Czułem, że gdybym ją znalazł wśród powodzi papieru, jedną jedyną, to choćby należała do najszpetniejszego człowieka, choćby była pokraczna i śmieszna, znalazłbym przecież w niej pomoc, oparcie, otuchę, zachętę, bowiem nie piękna potrzebowałem, nie harmonii i urody rysów, lecz po prostu ludzkiej głowy. I naraz — o szczęście! — znalazłem ją. Była to jasnowłosa główka małej dziewczynki, maleństwa pięcio-, może sześcioletniego, które grzecznie i cicho jak myszka siedziało przy kobiecie z papierową głową. O, "tego było mi potrzeba! Miałem już do kogo mówić. Czułem, że mi wilgotnieją oczy, ale spokój zaraz we mnie wstąpił i bardzo wyraźnie, chociaż cicho powiedziałem: "Każda rączka ma pięć paluszków." I już miłe, jasnowłose dziewczątko podniosło rączki, aby zaklaskać, gdy siedząca obok kobieta pośpiesznie wyciągnęła z torby pojedynczą stronicę gazety i tym mizernym strzępem papieru owinęła dziecku główkę. "Koniec!" — pomyślałem. Przede mną widniały już tylko owinięte zadrukowaną makulaturą głowy, wszystkie jednakowe, anonimowe, spiczaste i nieme. Nic już na sali nie szeleściło, cisza zaległa taka, iż dosłyszałoby się wśród niej bzykanie przelatującej muchy. Ale nawet muchy gdzieś się poukrywały. Nic nie bzykało. Ja zaś, wyobraźcie sobie, ciągnąłem swoje Wielkie Przemówienie dalej. Nie umiem powiedzieć, jak długo trwało. Pamiętam w każdym razie, iż w pewnej chwili wydało mi się, że w podobny sposób i w takiej samej jak ta sytuacji będę musiał przemawiać aż do końca życia. Lata będą mijać, wielkie i małe zdarzenia toczyć się będą ogromnym światem, słońce będzie wschodzić i zachodzić, miliony ludzkich istnień rozwijać będą swoje życia wśród zwycięstw i klęsk, pragnień i nadziei — a ja, ja, niewolnik nieprzerwanie biegnących słów, wciąż i wciąż będę wygłaszać wobec tłumu papierowych głów Wielkie Przemówienie, nie kończące się, zawsze to samo, zawsze lecące gdzieś w nicość, w pustkę. Męczyłem się już więc nie tylko tą jedną chwilą obecną, lecz także przyszłością, która spadła naraz na mnie straszna jak zwątpienia, jak ślepota, jak oschłość serca. Wtem, wśród tych raczej przykrych doznań i uczuć, zdałem sobie sprawę, że obracający się we mnie mechanizm poczyna działać w sposób zwolniony. Tak, trudno mi było w to uwierzyć, lecz rzeczywiście dobiegałem końca. Powiedziałem już wszystko, co w Wielkim Przemówieniu było do powiedzenia. Dobijałem do brzegu, który przed chwilą wydawał mi się tak odległy, że w ogóle nieosiągalny. A teraz oto widziałem go nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia. Jeszcze kilka ostatnich zdań wyrzuciłem z siebie na najwyższym tonie i zamilkłem. Zrazu słyszałem tylko łomot własnego serca i pulsowanie krwi w gardle i skroniach. Palce u rąk miałem zimne i zdrętwiałe, wargi spieczone jak po gorączce, a nogi w kolanach tak się pode mną uginały, iż bałem się poruszyć, aby nie upaść. Naraz na sali rozległy się oklaski. Zrazu pojedyncze, potem coraz liczniejsze, na koniec wypełniły sobą całą przestrzeń dokoła. Ale w jaki sposób zszedłem z mównicy — nie pamiętam. Dość, że w pewnej chwili znalazłem się wśród ludzi z pierwszego rzędu, którzy, pospiesznie ściągając z głów papiery, poczęli mnie ze wszystkich stron otaczać, ściskać dłoń i winszować, że wygłosiłem tak świetne Wielkie Przemówienie. Tymczasem strażacka orkiestra na galeriach zaczęła grać dziarskiego marsza, zaś na sali wszczął się wesoły gwar i ruch. Ludzie żwawo podnosili się z krzeseł i tłumnie kierując się ku wyjściu wszyscy pośpiesznie i z wyraźną ulgą ściągali z głów papiery. Od strony wejściowych drzwi otwartych teraz na rozcież powiało świeżym i czystym powietrzem. Na dworze słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały, a zieleń wiosenna radośnie promieniała. Jakżeż jednak to wszystko było ode mnie dalekie! Aby opuścić salę i znaleźć się na powietrzu, musiałem się wpierw wmieszać w tłum i razem z nim postępować wolno ku wyjściu. Byłem obolały, jakbym długie godziny stał pod uderzeniem ulewnego gradu. Dosłownie wszystko mnie bolało. Ledwie też oddychając ze wstydu, gniewu i rozżalenia, ze wstrętem deptałem nogami zwały walających się na podłodze postrzępionych i pomiętych gazet. Marsz, który huczał w górze, bił mnie po głowie jak pałką. A tymczasem ludzie dokoła mnie śmieli się swobodnie, ach! jak swobodnie i wesoło. Czemu to nie ich bił marsz po głowach, tylko mnie? "Więc to tak? Więc to tak? — powtarzałem w myśli jedno w kółko. — Więc to wszystko przeciwko mnie." I naraz słońce świecące na dworze wydało mi się natrętne, i ptaszki świergocące — mdłe, i zieleń wiosenna — nudna, a nade wszystko ludzie, ludzie, którzy śmiejąc się i rozmawiając tłoczyli się dokoła — obcy, dalecy, prawie wrodzy. Dość miałem tego wszystkiego. Uciec, skryć się gdziekolwiek, byle daleko od ludzkich głosów i spojrzeń — tego pragnąłem. Toteż gdy znalazłem się w rozległym przedsionku i dostrzegłem biegnący w głąb gmachu długi i pusty korytarz, natychmiast począłem się przepychać w tamtym kierunku. Korytarz był rzeczywiście i długi, i pusty, lecz dźwięki marsza z sali, a przede wszystkim gwar tłumu, i tutaj docierały. Dojrzawszy zatem dwuzerową informację na najbliższych drzwiach skryłem się poza nie pośpiesznie. Nareszcie ogarnęła mnie cisza. Pusto tu było i ciemnawo, ponieważ tylko jedna słaba żaróweczka wysoko uwieszona u sufitu oświetlała toaletę. Cóż za błogi spokój! Przez dłuższy czas stałem bez ruchu, chcąc ochłonąć po doznanych wrażeniach i jako tako zebrać porozpraszane myśli. Jakżeż nieprawdopodobnie długą drogę odbyłem od powitalnych fanfar aż po to więcej niż skromne miejsce użyteczności publicznej! "Widzisz, widzisz!" — pomyślałem. I tak szepcząc do siebie jak do skrzywdzonego dziecka, podszedłem do lustra, które wisiało nad umywalką. Spojrzawszy zaś w lustro ujrzałem w nim odbicie głowy szczelnie, w kształt spiczastego stożka owiniętej gazetowym papierem. Krew we mnie zastygła, serce stanęło. I w tym momencie z wielkim, zdławionym krzykiem przebudziłem się. Na dworze był już świt i ptaszki wesoło świergotały za oknem. Nie usnąłem już, rzecz jasna. I nic więcej na ten temat nie mam do powiedzenia, chyba to tylko, że gdy ów sen opowiadałem później kilku przyjaciołom, kolegom po piórze, okazało się, że oni również mieli sny podobne, chociaż, muszę to stwierdzić, niezupełnie, jak wynikało z poszczególnych relacji, takie same. Jeden na przykład wybitny prozaik przyznał się wprawdzie do SNU, lecz stanowczo zaprzeczył, aby nawet we śnie mogła go najść ochota do zapiania. Ciekawe, nie? Okazuje się, że nawet we wspólnocie SNU ludzie zachowują swoje indywidualne oblicze. Muszę się zastanowić, czy to jest w porządku.