Edith Nesbit PIĘCIORO DZIECI I „COŚ" Przełożył Paweł Łopatka Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków 2000 Ilustracje: Aleksandra Michalska-Szwagierczak Opracowanie graficzne: Piotr Iwaszko Joanna Czubrychowska Redakcja: Maurycy Kułak Text © copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2000 ISBN 83-7220-166-8 Wydawnictwo Zielona Sowa 30-103 Kraków, ul. Tatarska 9 tel./fax (012) 431-14-63, tel. (012) 431-18-44 (012)294-00-83, (012)294-00-84 www.zielona-sowa.com.pl wydawnictwo@zielona-sowa.com.pl Rozdział I Piękni jak dzień Dom był położony o trzy mile od stacji, ale nie minęło pięć minut, gdy dzieci zaczęły wyglądać przez okienka wynajętego powozu, pytając: „Czy to już?" A za każdym razem, kiedy kareta mijałajakiś dom, co nie zdarzało się zbyt często, wszystkie naraz pytały: „Czy to już tu?" Ale miejsce, które miały na myśli, było dopiero na samym szczycie wzgórza, zaraz za kamieniołomem kredowym i żwirownią. Dopiero wtedy ujrzeli biały dom / zielonym ogrodem i sadem na tyłach, i mama powiedziała: „Jesteśmy na miejscu!" - Jaki biały jest ten dom - powiedział Robert. - I spójrzcie tylko na róże - powiedziała Anthea. - I śliwki - powiedziała Jane. - Wygląda całkiem przyzwoicie - przyznał Cyryl. Najmłodszy braciszek powiedział: „Chcie na śpacielek" i kareta zatrzymała się z podskokiem, wydając ostatnie skrzypnięcie kół. Zaczęło się wysiadanie połączone z deptaniem sobie po nogach i kopaniem, co jednak nikomu nie przeszkadzało - każdy nie mógł się doczekać, by jak najprędzej dotknąć nogą ziemi. Mama jakoś dziwnie nie spieszyła się z wysiadaniem i nawet kiedy wreszcie - powoli i nie przeskakuje stopnia - wyszła z powozu, zajęła się najpierw wnoszeniem do domu bagaży i płaceniem stangretowi. Wcale nie popędziła radośnie wokół ogrodu i sadu, ani nie wskoczyła w zarośla tarniny, głogu, ostów i wrzosów tuż /a zepsutą bramką i wyschłą fontanną przy domu. Dzieci były zachwycone, choć tak naprawdę dom nie był zbyt piękny. Wyglądał całkiem zwy-rzajnie i mama pomyślała nawet, że jest dość niewygodny; zirytowało ją, ze nie ma w nim ani żadnych półek, ani choćby zwykłego kredensu. Tatuś mówił, że dach i obmurowanie wyglądają jak zły sen architekta. Jednak dom był położony na prawdziwej wsi, wokół nie mieszkał nikt inny, a dzieci nie wyjeżdżały z Londynu już od dwóch lat-nawet najednodniowa, wycieczkę pociągiem nad morze, więc Biały Domek wydawał się jaki mś baśniowym pałacem zbudowanym w ziemskim raju. Bo Londyn jest lak więzienie dla dzieci - szczególnie jeśli nie mają bogatych krewnych. Rzecz jasna, są tam sklepy i teatry, i rozmaite inne rzeczy. Ale jeśli i odzice mają mało pieniędzy, to nie chodzi się do teatru i nie można kupować w sklepach wielu rzeczy. A w Londynie nie ma wcale takich atrakcji, lak drzewa i piasek czy las i różne rzeczki albo stawy; takich gdzie można się bawić bez szkody dla nich i dla siebie. I prawie wszystko w Londynie ma niemiły kształt: same proste linie i płaskie ulice zamiast różnych dziwnych wygięć i sfalowań, takich jak na wsi. Jak wiecie, każde drzewo jest inne i jestem pewna, że niejeden już raz słyszeliście, iż nie da się znaleźć dwóch identycznych źdźbeł trawy. Na ulicach, gdzie przecież nie rosną żadne źdźbła, wszystko wygląda tak samo. Dlatego też tak często dzieci mieszkające w miastach są strasznie niegrzeczne. Same nie wiedzą, czego właściwie chcą. Nie wiedzą tego również ich rodzice, ciotki, wujkowie, kuzyni, nauczyciele, guwernantki i nianie. Ale ja wiem. I wy także wiecie. Dzieci na wsi też bywają niegrzeczne, ale z całkiem innych powodów. Dzieci, o których opowiadam, zdążyły już zbadać ogród i sad, i w ogóle wszystko dookoła, zanim udało się je wszystkie schwycić i zapędzić do mycia przed podwieczorkiem. Wiedziały też z całą pewnością, że w Białym Domku będą szczęśliwe. Pomyślały tak już w pierwszej chwili, ale kiedy odkryły, że z tyłu za domem rośnie mnóstwo jaśminu, pokrytego białymi kwiatami pachnącymi jak butelka drogich perfum, które się dostaje na urodziny, kiedy zobaczyły trawnik, zielony i gładki, zupełnie inny niż brązowa trawa w ogrodach w Camden Town, kiedy znalazły za domem stajnię ze stryszkiem, gdzie było trochę zeszłorocznego siana - były prawie pewne, że będzie cudownie. A kiedy Robert znalazł połamanąhuś-tawkę i spadł z niej, i nabił sobie na czole guza wielkości jajka, a Cyryl przytrzasnął sobie palec w drzwiczkach jakiegoś kojca, który wyglądał jakby był dla królików - rozwiały się resztki wszelkich wątpliwości, że to rewelacyjne miejsce. Najlepsze było to, że nigdzie nie widniały żadne napisy, że gdzieś nie wolno wchodzić albo czegoś robić. W Londynie prawie na wszystkim jest napisane: „Nie dotykać" i nawet jeśli napisu nie widać, niewiele to zmienia, bo i tak wiadomo, że on tam jest, a nawet jeśli człowiek nie wie, to i tak zaraz mu powiedzą. Biały Domek był położony na skraju wzgórza. Z tyłu był las. Z jednej strony - kamieniołom kredowy, a z drugiej - żwirownia. U stóp wzgórza ciągnęła się równina; były tam białe budynki o dziwacznych kształtach, gdzie wypalano wapno. Był też duży, czerwony browar i kilka domów. Kiedy o zachodzie słońca dymiły wysokie kominy, dolina wyglądała jakby ktoś wypełnił ją złotą mgłą. Wapniarnie i suszarnie chmielu błyszczały i połyskiwały tak oślepiająco, że wszystko razem przypominało zaczarowane miasto z Tysiąca i Jednej Nocy. Teraz, kiedy zaczęłam wam opisywać to miejsce, pomyślałam sobie, że mogłabym długo tak opowiadać i stworzyć bardzo ciekawą historię o wszystkich zwyczajnych rzeczach, które robiły dzieci - takich rzeczach, -6- jakie wy też robicie - i uwierzylibyście w każde moje słowo. A jeślibym jakie wy ^^ ^^ ^ jak ^ czasem^ wasze ciocie e napisałyby ołówidem na marginesie: „Ileż w tym prawdy! albo to życiowe!", a wy byście to zobaczyli i na pewno by oby wam przykro Zamiast tego opowiem więc tylko o naprawdę niezwykłych rzeczach jakie się zdarzyły, a wy będziecie mogli spokojnie zostawiać ksiąz-ke bo nie sądzę, by jakaś ciocia czy wujek chcieli napisać na marginesie: Jakie tożyciowe!" Dorośli jakoś niechętnie wierząw naprawdę niezwy-ke rzeczy chyba że im sie. pokaże to, co nazywają dowodem rzeczowym. Ale dzSwiLąprawie we wszystko i dorośli o tym wiedzą Dlatego tez mówią wam, że ziemia jest okrągła jak pomarańcza, choć każdy przecież widz ż^ jes całkiem płaska. I mówią, że ziemia kręci sie. wokół słońca, kfedy'kaMy codziennie może się przekonać, że słońce wstaje rano i wieczorem idzie do łóżka, jak przystało na grzeczne słonce. Ziemia tez dobrze wie, co ma robić, i leży sobie cicho jak myszka. A jednak śmiem twierdzić że wierzycie w te wszystkie opowieści o ziemi i słońcu, a skoro tok o na pewno nie zdziwicie się, jeśli wam opowiem ze zanim Anthea, Cyryl i reszta dzieci spędziła tydzień na wsi, znalazła tam piaskowego Sa Tak w każdym razie nazwały go dzieci, bo sam tak o sobie mówił, a z pewnością wiedział najlepiej, choć wcale nie wygląda jak te rożne duszki które widzieliście, albo słyszeliście o nich lub czytali Zdarzyło się to w żwirowni. Tatuś musiał nagle wyjechać, zęby załatwić jakąś sprawę, a mama pojechała odwiedzić babcię, która niezbyt do-teze się czuła Oboje wyjeżdżali w wielkim pośpiechu, a kiedy wyjechali, w domu zrobiło się nagk strasznie pusto i cicho. Dzieci chodziły z pokoju dopokoju patrzyły na kawałki papieru i sznurków porozrzucanych na podtodze podczas pakowania i jeszcze nie uprzątniętych, i me wiedziały, co ze sobą począć. Wreszcie Cyryl powiedział: Słuchajcie! weźmy łopatki i chodźmy kopać w żwirowni. Możemy i Anthea - że kiedyś było tu morze i że są tu ele tysięcy lat. Więc poszli. Oczywiście byli już przedtem na skraju żwirowni i zaglądali tam ale nie schodzili jeszcze na dół, bojąc się, że tatuś zabroni im tam sfę bawić Z tego samego powodu nie byli jeszcze w kamieniołomie. SŁ nie jest wcale niebezpieczna, jeśli człowiek nie próbuje zsuwać sLpo ścianach, a tylko pójdzie sobie spokojnie skrajem drogi okol-nei no której może przejechać nawet wózek. J Każde z dzieci wzięło swoją łopatkę i każde po kolei niosło Baranka. Tak nazywały najmłodszego braciszka - dlatego, że kiedy po raz pierwszy się odezwał, powiedział: „Bee!" Antheę nazywały „Panterą", co - kiedy się to widzi na papierze - wygląda trochę głupio. Kiedy jednak spróbujecie to wymówić, zobaczycie, że brzmi trochę podobnie do jej prawdziwego imienia. Żwirownia była bardzo duża i szeroka, a jej brzegi porastała trawa i jakieś suche, jakby żylaste, dzikie kwiaty, fioletowe i żółte. Wyglądała tak miednica dla olbrzyma. Były tam kopce żwiru, a po bokach otwory, którymi żwir wybierano. Jeszcze wyżej strome zbocza miały małe otwor-ki: były to frontowe drzwiczki malutkich domków małych skalnych jaskółek. Rzecz jasna dzieci wybudowały zaraz zamek, ale budowanie zamków mc jest specjalnie zabawne, jeśli się wie, że nie można liczyć na wielką lalę, która wypełniłaby fosę i zmyła most zwodzony, i - co najprzyjemniejsze - zmoczyłaby wszystkich co najmniej po pas. Cyryl chciał wykopać jaskinię i bawić się w przemytników, ale reszta il/icci bała się, że w jaskini mogą zostać zakopane żywcem. W końcu więc wszyscy razem zabrali się do kopania tunelu przechodzącego przez zamek i prowadzącego do Australii. Te dzieci wierzyły, że świat jest okrągły i że po i'-"n drugiej stronie mali australijscy chłopcy i dziewczynki chodzą do góry i '' Mmi jak muchy po suficie i głowy im wiszą w powietrzu. I )zieci kopały, kopały i kopały, i miały całe ręce oblepione piaskiem, ice i czerwone, a twarze mokre i błyszczące. Baranek spróbował jeść k, ale kiedy przekonał się, że nie jest to, jak przypuszczał, brązowy t, zaczął strasznie płakać, aż w końcu zmęczony usnął w samym środ- ic dokończonego zamku. Jego bracia i siostry mogli teraz na dobre r się do pracy, więc tunel, który miał kończyć się w Australii, wkrót- . obił się tak głęboki, że Jane, nazywana też „Kicią", zaczęła prosić, już przestali. A gdyby tak dno tunelu nagle wypadło - powiedziała - fiknęliby-k o/.ła na drugą stronę między małych Australijczyków, a piasek zasy-¦\ im wszystkim oczy. Tak - powiedział Robert - i znienawidziliby nas i zaczęliby rzucać . kamieniami, i nie chcieliby pokazać nam ani kangurów, ani oposów, misi emu, ani eukaliptusów, ani w ogóle nic. ¦ yryl i Anthea wiedzieli, że Australia nie jest wcale znowu tak blisko, nudzili się nie używać łopatek, a tylko kopać dalej rękami. Było to .•u łatwe, bo piasek na dnie tunelu był miękki, drobny i suchy, cał-i |uk piasek morski. I były w nim małe muszelki. Wyobraźcie sobie, że kiedyś było tu prawdziwe morze, mokre i błysz-r odezwała się Jane. - Pełne ryb, węgorzy, korali i syren... -9- I I - I masztów okrętów, i zatopionych skarbów hiszpańskich - powiedział Cyryl. - Gdybyśmy tak znaleźli złotego dukata czy coś w tym rodzą- - A jak wyniesiono stąd morze? - zapytał Robert. - Nikt go nie wynosił wiaderkiem, głuptasie - powiedział starszy brat. - Tatuś mówi, że ziemi pod spodem zrobiło się za gorąco, tak jak każdemu z nas robi się czasem w łóżku, więc wyciągnęła ramiona i wtedy morze musiało się zsunąć, jak czasem zsuwa się z nas koc, i ręce zostały na wierzchu i zmieniły się w suchy ląd. Chodźmy poszukać muszelek. Mogą być tu, w tej jamce! Widzę, że coś tam sterczy, jakby kawałek kotwicy z rozbitego statku. Ależ gorąco w tym australijskim tunelu! Reszta dzieci przystała na ten pomysł, jedna tylko Anthea kopała dalej. Zawsze lubiła skończyć to, co zaczęła, i teraz pomyślała, że to byłby wstyd zostawić tunel, nie dokopawszy się do Australii. Jamka przyniosła rozczarowanie, bo nie było w niej żadnych muszelek, a kawałek kotwicy z rozbitego statku okazał się tylko ułamaną rękojeścią kilofa. Całe towarzystwo doszło do wniosku, że od piasku tutaj człowiekowi chce się pić bardziej niż od piasku nad morzem, i ktoś zaproponował, żeby pójść do domu po lemoniadę. Nagle Anthea zaczęła wykrzykiwać: - Cyryl! Chodź tutaj! No, chodźcie, szybko! To żyje! Zaraz ucieknie! Szybciej! Wszyscy popędzili w jej stronę. - To na pewno szczur - rzekł Robert - i nic w tym dziwnego. Tatuś mówi, że one gnieżdżą się w opuszczonych miejscach, a to musi być bardzo opuszczone, skoro morze poszło sobie stąd tysiące lat temu. - A może wąż?! - zapytała Jane z drżeniem w głosie. - Sprawdźmy - powiedział Cyryl wskakując do tunelu. -Nie boję się węży, a nawet je lubię. Jeśli to wąż, to go oswoję i on będzie za mną wszędzie chodził, a w nocy będzie spał owinięty wokół mojej szyi. - Nie ma mowy - rzekł Robert stanowczo. Miał wspólny pokój z Cyrylem. - Ale jeśli to szczur, proszę bardzo. - Och, dajcie spokój! - powiedziała Anthea. - To nie żaden szczur, to jest dużo większe. I wcale nie wąż. To ma nogi! Sama widziałam. I futerko! Nie - nie łopatką, bo je skaleczysz! Spróbuj rękami. - Akurat! Żeby mnie ugryzło! Nic z tego! - rzekł Cyryl chwytając łopatkę. -Nie, nie! - zawołała Anthea. - Nie rób tego, Wiewiórko. Możesz mi nie wierzyć, ale to coś się odezwało. Słowo daję! Naprawdę coś powiedziało! -10- I -Co? - Powiedziało: „Dajcie mi spokój!" Ale Cyryl uznał, że siostrze najwyraźniej odbiło i razem z Robertem kopali łopatkami, gdy tymczasem Anthea siedziała na skraju tunelu, podskakując z przejęcia i lęku. Chłopcy kopali ostrożnie i teraz wszyscy już widzieli, że na dnie australijskiego tunelu naprawdę coś się rusza. Nagle Anthea krzyknęła: - Ja też się nie boję! Pozwólcie mi kopać! - Po czym uklękła i zaczęła szybko wygarniać piasek, jak to robią psy, kiedy sobie nagle przypomną, ml/.ie zakopana jest kość. Ach, czuję futerko! - zawołała na wpół śmiejąc się, a na wpół pła-¦ /;(c. - Naprawdę dotknęłam jego futerka! - Nagle w tunelu odezwał się i.ikiś suchy, schrypnięty głos i wszyscy odskoczyli na bok, a serca łomota-; im jak szalone. - Zostawcie mnie w spokoju! - powiedziało stworzenie. Teraz już wszy-v usłyszeli głos i popatrywali na siebie, sprawdzając, czy inni także. Ale my chcemy cię zobaczyć — mężnie odparł Robert. - Tak bym chciała, żebyś nam się pokazał - rzekła Anthea, także na-I'ii.-rając odwagi. Dobrze, skoro tak bardzo chcesz - odezwał się głos, i piasek zaczął u; ruszać i rozsypywać na bok. Coś brązowego, włochatego i grubego •\ liniało się do tunelu, po czym otrzepało się z piasku i usiadło ziewając i ir;|c rękoma kąciki oczu. Zdaje się, że zasnąłem - powiedziało przeciągając się. I )zieci otoczyły kołem tunel patrząc na znalezione przez siebie stwo-r/cnie. A warto było popatrzeć. Oczy miało osadzone na długich rożkach, |uk oczy ślimaka, i mogło je wysuwać i wciągać jak lunety. Uszy miało podobne do uszu nietoperza, a pękaty tułów był w kształcie odwłoka pająku, pokryty gęstym miękkim futerkiem. Nóżki i rączki miało też „futrza-Htc", a dłonie i stopy całkiem jak u małpy. Jejku, co to może być? - zapytała Jane. - Zabierzemy to do domu? „Coś" spojrzało na nią swoimi lunetowatymi oczami i powiedziało: Czy ona zawsze gada takie bzdury, czy tylko wtedy, jak ma to gniazdo na głowie? Popatrzyło z pogardą na kapelusz Jane. Ona wcale nie chciała mówić bzdur - powiedziała grzecznie Anthea w ogóle nikt z nas nie ma takiego zamiaru, choć może tak myślisz! Nie ¦i się, nie zrobimy ci krzywdy, naprawdę. Krzywdy?! Mnie! Też coś! Mówisz tak, jakbym ja był nikim! 1 uterkb miało nastroszone jak kot, kiedy szykuje się do walki. 11- Wiesz - mówiła jeszcze grzeczniej Anthea - może gdybyśmy wie-, kim jesteś, potrafilibyśmy mówić do ciebie tak, żebyś się nie obra- 0 zdaje się, że złości cię wszystko, cośmy dotąd mówili. Kim jesteś? się znów nie gniewaj! Bo my naprawdę nie wiemy. Nie wiecie? - zdziwiło się stworzenie. - Też coś. Wiedziałem, że się zmienił, ale... Nie, naprawdę! Chcecie mi wmówić, że nie potra- ozpoznać Psametycha, kiedy go spotkacie? Sametyka? Według mnie to po grecku. Nie tylko według ciebie - rzekło ostro stworzonko. - A w zwyczaj- ęzyku to znaczy piaskowy duszek. Naprawdę nikt z was nie wie, jak [da piaskowy duszek? iawał się tak dotknięty i obrażony, że Jane odparła z pośpiechem: Ależ oczywiście, teraz już wiem. To bardzo oczywiste, kiedy się na : popatrzy. Zaczęliście mi się przyglądać już kilka zdań temu - powiedziało 'nie stworzonko i zaczęło z powrotem zakopywać się w piasek. Ach, nie odchodź! Powiedz coś jeszcze! - zawołał Robert. - Nie iałem, że jesteś piaskowym duszkiem, ale jak tylko cię zobaczyłem, m wiedziałem, że jesteś najdziwniejszym stworzeniem, jakie w ży- idziałem. d tych słowach piaskowy duszek wydawał się jakby troszkę mniej ony. Nie mam nic przeciwko mówieniu, proszę bardzo - rzekł - pod wa- em, że będziecie zachowywać się przyzwoicie. Nie mam jednak za- 1 prowadzić z wami jakiejś grzecznościowej konwersacji. Jeśli chce-5 czegoś dowiedzieć, a spytacie uprzejmie, to może wam odpowiem, iq nie. Teraz wasza kolej. czy wiście nikomu nie przychodziło do głowy nic sensownego. ńcu Robert wymyślił i od razu zapytał: Jak długo tu mieszkasz? Ach, od niepamiętnych czasów. Kilka tysięcy lat - odparł Psame- Opowiedz nam o tym. Prosimy! To wszystko jest w książkach. Ale nie ma tam o tobie! - powiedziała Jane. - Prosimy, opowiedz ) sobie wszystko, co tylko można! Nic o tobie nie wiemy, a jesteś taki •uszek przygładził swoje długie, podobne do szczurzych wąsy i uśmiechem Opowiedz, prosimy! - zawołały dzieci chórem. -12- To doprawdy niezwykłe, jak szybko można przyzwyczaić się nawet li i najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy. Pięć minut temu dzieci - tak ik i wy-nie miały pojęcia, że na świecie istnieje coś takiego jak Psame-\di. Teraz - rozmawiały z nim, jak gdyby znały go całe życie. Duszek yysunął oczy i powiedział: - Jaki dziś słoneczny dzień, całkiem jak za dawnych czasów. Skąd ¦¦/raz ludzie biorąmegaterium? - Co? - spytały wszystkie dzieci naraz. Niełatwo jest pamiętać, że „co" i nr brzmi grzecznie - szczególnie w chwilach poruszenia czy zaskoczenia. A dużo jest teraz pterodaktyli? - ciągnął duszek. I )/ieci nie umiały na to odpowiedzieć. Co jadacie na śniadanie? - zapytał duszek zniecierpliwiony. - I kto .mi to daje? Jajka na bekonie, i chleb, i mleko, i płatki owsiane, i różne inne fcczy. Śniadanie daje nam mama. A co to są mega... coś tam i ptero... jak i się nazywa? I czy ktoś to je na śniadanie? - No, jak to? Za moich czasów prawie każdy jadł na śniadanie ptero-.iktyla! Pterodaktyle były trochę podobne do krokodyli, a trochę do pta-ow. Moim zdaniem, najlepsze były przysmażane. Widzicie, to było tak: icdy było na świecie mnóstwo piaskowych duszków, i codziennie, wcze-iiio rano każdy wychodził, żeby złowić duszka, a kiedy go złowił, to du-a#k spełniał jego życzenie. Ludzie wczesnym rankiem - przed śniadaniem posyłali dzieci nad morze, żeby duszki spełniły życzenia na ten dzień, i ..inl/o często najstarszemu z dzieci w rodzinie kazano życzyć sobie me-.ilcrium gotowego już do gotowania, to znaczy bez kości. Ponieważ me-.ilcrium było duże jak słoń, było na nim naprawdę dużo mięsa. A jeśli loś chciał mieć rybę, to prosił o ichtiozaura: miał dwadzieścia a nawet i /Icrdzieści stóp długości, więc też było go sporo do jedzenia. A za drób u/yly plezjozaury - na nich także były różne smaczne kawałki. Dzieci iog!y też wyrażać inne życzenia. Ale kiedy ludzie urządzali przyjęcie, to i.iwic zawsze proszono o megaterium i o ichtiozaura, bo jego płetwy wa/ano za wielki przysmak, a z ogona robiono zupę. To na pewno zostawały potem całe kopy zimnego mięsa - powielała Anthea, która chciała zostać kiedyś dobrą gospodynią- ()ch, nie - rzekł Psametych - nic takiego. Ponieważ o zachodzie uńca wszystko, co zostawało, zmieniało się w kamień. Słyszałem, że s/c/e i teraz można tu wszędzie znaleźć skamieniałe kości megaterium mnych stworzeń. Kto ci to powiedział? - zapytał Cyryl, ale piaskowy duszek skrzywił ¦i; i zaczął szybko grzebać w piasku swymi futrzastymi rączkami. -13- > » - Och, nie idź! — zawołały dzieci — i opowiedz nam więcej o tych isach, kiedy na śniadanie jedzono megaterium! Czy wtedy świat wyglą-1 tak, jak teraz? Duszek przestał kopać. - Ani trochę - odparł. - Tam gdzie mieszkałem, był prawie sam pia-k, na drzewach rósł węgiel, a ślimaki były wielkie jak taca. Można je aleźć teraz, zmienione w kamień. My, piaskowe duszki, mieszkaliśmy d brzegiem morza, a dzieci przychodziły z małymi łopatkami z krze-ienia i wiaderkami z krzemienia i budowały dla nas zamki, żebyśmy ieli gdzie mieszkać. Tak było tysiące lat temu, ale podobno dzieci wciąż idują zamki z piasku. Trudno jest wyzbyć się przyzwyczajeń. - Ale dlaczego przestaliście mieszkać w tych zamkach? - chciał wie- deć Robert. - To smutna historia - odpowiedział ponuro Psametych. - Przestali-ny dlatego, że one budowały fosy przy zamkach i ohydne, musujące morze ¦pływało do środka. Wiadomo, że jak tylko piaskowe duszki się zamo-zą, to przeziębią]ą się i zwykle umierają. Więc było nas coraz mniej mniej, a kiedy ktoś spotkał duszka i wypowiadał życzenie, to zawsze yczył sobie megaterium i najadał się na zapas, bo mogły upłynąć całe zgodnie, zanim można było wypowiedzieć kolejne życzenie. - A czy ty także się zamoczyłeś? - zapytał Robert. Piaskowego duszka przeszedł dreszcz. - Tylko raz - powiedział - zamoczyłem sobie koniuszek dwunastego vłosa w moim lewym wąsie... Jeszcze teraz czuję to miejsce, kiedy robi ię wilgoć. Przydarzyło mi się to tylko jeden raz, ale w zupełności wystar-:zyło! Kiedy tylko słońce wysuszyło mój biedny, kochany wąsik, posze-Iłem sobie daleko, daleko na drugi koniec plaży i tam - głęboko w cie-)łym i suchym piasku - wykopałem sobie domek. Od tej pory tam miesz-cam. A potem i morze zmieniło miejsce swego pobytu. Nie zamierzam już lic więcej opowiadać. - Tylko jedno, prosimy! - powiedziały dzieci. - Powiedz, czy teraz też możesz spełniać życzenia? - Oczywiście - odparło stworzonko. - Czyż właśnie nie spełniłem waszego życzenia parę minut temu? Ktoś z was powiedział: „Tak bym j chciała, żebyś się nam pokazał", no i pokazałem się. - Ach, czy możemy wypowiedzieć jeszcze jedno? Prosimy! - Dobrze, byle szybko. Mam was już dosyć. Jestem pewna, że prawie każdy z was nieraz zastanawiał się, co by zrobił, gdyby mógł wypowiedzieć trzy życzenia, które ktoś miałby speł- i nić. Z pewnością też myśleliście z pogardąo staruszku i jego żonie z bajki! -14- ¦ kiełbasie*, i byliście pewni, że gdyby wam nadarzyła się taka okazja, to Kv. chwili wahania umielibyście wymyśleć trzy naprawdę pożyteczne vczcnia. Dzieci, o których opowiadam, często rozmawiały o tej sprawie, ile teraz, kiedy nieoczekiwanie nadarzyła się okazja, nie potrafiły podjąć Milnej decyzji. Szybciej - rzekł piaskowy duszek gniewnie. Nikomu z dzieci nie przychodziło do głowy nic sensownego, tylko mliei przypomniało się życzenie jej własne i Jane, o którym nigdy nie pominały chłopcom. Anthea wiedziała, że takie rzeczy chłopców nie k-resują, mimo to ich życzenie było teraz lepsze niż żadne. Chciałabym - powiedziała w wielkim pośpiechu - żebyśmy byli /vscy piękni jak dzień. I >/.ieci spojrzały po sobie, ale widać było, że nikt wcale nie stał się ii.tr k- ładniejszy niż zwykle. Psametych wysunął swe oczka na długich »/\ pułkach, jakby wstrzymał oddech i zaczął się nadymać, aż zrobił się tlu.i razy grubszy i dwa razy bardziej futrzasty. Nagle wypuścił z siebie '»'u ictrze wzdychając głęboko. ()bawiam się, że nie dam rady, naprawdę - powiedział przepraszają-('liyba wyszedłem z wprawy. I >/ieci były okropnie rozczarowane. Ach, spróbuj jeszcze raz! - powiedziały. ( óż — rzekł piaskowy duszek — prawdę mówiąc, zachowałem sobie . lic siły, żeby spełnić też życzenia pozostałych. Jeśli zadowoli was jed-/.yczenie dziennie, to może jakoś uda mi sieje spełnić. Zgadzacie się > coś takiego? ' Ależ tak, tak! - zawołały Jane i Anthea. Chłopcy skinęli głowami. iK- nie wierzyli, że piaskowy duszek potrafi spełnić życzenie. Dziew-n I, om zawsze łatwiej jest wmówić różne dziwne rzeczy niż chłopcom. I > uszek wysunął oczka jeszcze dalej niż zwykle i nadymał się, nady-I i nadymał. Mam nadzieję, że nie zrobi sobie krzywdy - powiedziała Anthea. i że nie pęknie - dodał Robert z niepokojem. Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy piaskowy duszek, który stał się tak •Iki, że wypełnił sobą prawie całą jamkę w piasku, nagle wypuścił po-:lrzc i wrócił do poprzedniego kształtu. hintorii o kiełbasie wróżka obiecała parze staruszków spełnić trzy ich życzenia. Sta-<»/kn zażyczyła sobie kiełbasy, a mąż - widząc, że traci wielką szansę - krzyknął roz-i««/c/ony: „Żeby ci ta kiełbasa przyrosła do nosa!". Tak też się stało. Trzecim życze-i<'lli musiała być oczywiście prośba o odklejenie kiełbasy od nosa. -15- - Nie martwcie się - rzekł dysząc ciężko. - Jutro pójdzie łatwiej. - Czy to bardzo bolało? - zapytała Anthea. - Nie, zabolał tylko mój biedny wąsik - odparł piaskowy duszek. -Ale jesteś dobrym i myślącym dzieckiem. Do widzenia. Zaczął grzebać w piasku gwałtownie i zawzięcie rękami i nogami. Po chwili znikł. Dzieci popatrzyły na siebie i nagle każde z nich spostrzegło, że znajduje się w towarzystwie trojga nieznanych, olśniewająco pięknych dzieci. Stali tak przez chwilę w zupełnym milczeniu. Każde myślało, że siostry i bracia gdzieś odeszli, i że te obce dzieci zjawiły się niepostrzeżenie, wtedy gdy wszyscy byli zajęci obserwowaniem pęczniejącego piaskowego duszka. Pierwsza odezwała się Anthea. - Przepraszam - zwróciła się bardzo uprzejmie do Jane, która teraz miała wielkie, błękitne oczy i burzę rdzawobrązowych włosów - przepraszam, ale czy nie spotkałaś gdzieś tutaj dwóch małych chłopców i jednej dziewczynki? - Właśnie chciałam spytać cię o to samo - rzekła Jane. Wtem Cyryl zawołał: - Ależ to przecież t y! Poznaję tę dziurę w twoim fartuszku! Ty jesteś Jane, prawda? A ty jesteś Pantera; poznaję tę brudną chusteczkę, której nie zmieniasz od czasu, jak skaleczyłaś się w palec! Jeja! Życzenie naprawdę się spełniło! Powiedzcie, czy ja jestem też taki piękny jak wy? - Jeśli ty jesteś Cyryl, to o wiele bardziej podobałeś mi się przedtem — odparła stanowczo Anthea. - Z tymi złotymi włosami wyglądasz jak jakiś chłopczyk z kościelnego chóru; na pewno umrzesz młodo. A jeśli tamten to Robert, to przypomina włoskiego kataryniarza. Ma całkiem czarne włosy. - A wy obydwie wyglądacie jak gwiazdkowe pocztówki - rzekł Robert ze złością-jak głupie gwiazdkowe pocztówki! A Jane ma zamiast włosów marchewki na głowie. Tak naprawdę to włosy Jane miały wenecki odcień, tak podziwiany przez wszystkich malarzy. - Cóż... nie ma sensu dogadywać sobie nawzajem - powiedziała Anthea. - Bierzmy Baranka i chodźmy do domu na obiad. Zobaczycie, jak służba będzie nas podziwiać. Malec właśnie się obudził, kiedy podeszli do niego i wszyscy stwierdzili z ulgą, że on przynajmniej nie był piękny jak dzień, tylko taki jak zawsze. - Myślę, że jest jeszcze za mały, żeby mieć jakieś życzenie - powiedziała Jane. - Następnym razem będzie trzeba wymienić go specjalnie. Anthea pobiegła naprzód i wyciągnęła ramiona do braciszka. -16- Chodź do Pantery, kruszynko - powiedziała. Malec spojrzał na nią z dezaprobatą i wsadził do buzi kciuk oblepiony pi.iskiem. Anthea była jego ulubioną siostrą. No, chodź - powtórzyła. - Ić siobie! - odparł malec. - Chodź do Kici - powiedziała Jane. - Chcie do Pantei - odpowiedział płaczliwie Baranek i wargi mu zadrżały. - No, chodźże, stary - rzekł Robert - chodź do Jobejta na barana! - Uuu, niegzecny chłopcik, niegzecny - ryknął Baranek wybuchając płaczem. Teraz dzieci zrozumiały, że stało się coś strasznego: mały w ogóle ich nie poznawał! Popatrzyli na siebie z rozpaczą; a jeszcze gorsze było to, że w tej okrop-n-| sytuacji ich wzrok spotykał tylko piękne oczy zupełnie nieznanych l/icci zamiast wesołych, przyjaznych, zwyczajnych i roześmianych oczu mci i sióstr. To jest naprawdę straszne - powiedział Cyryl, który próbował pod-icśe Baranka, ale Baranek zaczął go drapać jak kot i ryczeć jak bawół. Musimy się z nim zaprzyj aźn i ć! Nie mogę nieść go do domu, jeśli iły czas będzie się tak wydzierał. Wyobraźcie sobie tylko — zaprzyjaźnić <,• z naszym własnym Barankiem. Kompletny idiotyzm! Jednakże tak właśnie musieli zrobić! Zabrało to ponad godzinę, a za-i /yjaźnienie się z Barankiem było utrudnione także dlatego, że malec był I' uliiy jak wilk i pić mu się chciało jak pustyni. W końcu zgodził się, by ci obcy zanieśli go do domu. Nieśli go kolej-', ale - ponieważ nie spodobała mu się ta nowa okoliczność - w jakiś nwny sposób zrobił się o wiele, wiele cięższy niż zwykle. - Dzięki Bogu, jesteśmy już w domu! - powiedziała Jane mijając że-/.ną bramkę i podchodząc do domu na chwiejących nogach. Przed fron-iwyni wejściem stała Marta, ich niania, i osłaniając oczy dłoniąwypatry-.iia zaniepokojona dzieci. Nareszcie! - powiedziała Jane. - Weź małego! Marta wyrwała malca z rąk Jane. I Jogu dzięki, że jest bezpieczny! - rzekła. - A gdzie reszta? I kim, na ¦ i">'.a, wy jesteście? My to m y, oczywiście - powiedział Robert. Jacy my? My, to niby kto? - zapytała Marta pogardliwie. To naprawdę m y, tyle że jesteśmy piękni jak dzień - rzekł Cyryl. Li |i\stem Cyryl, a oni to cała reszta i jesteśmy już bardzo głodni. Wpuść >i.i. iln domu i nie rób z siebie idiotki. -17- ł Marta wzruszyła tylko ramionami na bezczelność Cyryla i próbowała zamknąć mu drzwi przed nosem. - Ja wiem, że wyglądamy inaczej- powiedziała Anthea - ale ja jestem Anthea i jesteśmy tak strasznie zmęczeni, a poza tym już dawno minęła pora obiadu. - To idźcie na obiad do swoich domów, tam skąd przyszliście. A jeżeli to nasze dzieci namówiły was do tej zabawy, to możecie im powiedzieć ode mnie, że im się za to oberwie; niech wiedzą, czego się spodziewać w domu! Po tych słowach zatrzasnęła drzwi. Cyryl gwałtownie nacisnął dzwonek - bez skutku. Wreszcie kucharka wystawiła głowę przez okno sypialni i powiedziała: - Jeśli zaraz się stąd nie zabierzecie, i to w trymiga, pójdę i wezwę policję. Po czym zamknęła okno z wielkim hukiem. - To bez sensu - rzekła Anthea. - Naprawdę lepiej stąd chodźmy, zanim wyślą nas do więzienia! Chłopcy stwierdzili, że Anthea bredzi, bo według angielskiego prawa nikt nie idzie do więzienia tylko dlatego, że jest piękny jak dzień. Mimo to poszli za dziewczynkami na drogę. - Ja przypuszczam, że po zachodzie słońca znów będziemy sobą- powiedziała Jane. - No, nie wiem... - odparł smutno Cyryl. - Wcale niekoniecznie: od czasów megaterium wiele rzeczy bardzo się zmieniło. - Ach! - wykrzyknęła nagle Anthea - może kiedy zajdzie słońce, zamienimy się w kamienie, tak jak megaterium, i nic z nas nie zostanie do następnego dnia... Ona i Jane zaczęły płakać. Nawet chłopcy pobledli. Nikt nie miał odwagi się odezwać. Popołudnie było po prostu koszmarne. W pobliżu nie było żadnego domu, gdzie dzieci mogłyby wyprosić kromkę chleba czy choćby szklankę wody. Bały się pójść do wioski, bo widziały jak Marta zmierzała tam z koszykiem i pamiętały, że mieszka tam policjant. Wprawdzie rzeczywiście były piękne jak dzień, jest to jednak niewielka pociecha, kiedy człowiek robi się głodny jak wilk i spragniony jak gąbka. Dzieci trzy razy próbowały uprosić którąś ze służących w Białym Domku, by ich wpuściła do środka i wysłuchała ich opowieści. Na próżno. A potem Robert poszedł sam, w nadziei, że uda mu się wskoczyć do środka przez jedno z okien z tyłu domu i potem otworzyć drzwi pozostałym. Ale wszystkie okna były za wysoko, a do tego Marta wylała mu na głowę dzbanek zimnej wody, mówiąc: - Wynoś się stąd! Wstrętny włoski małpiszon! Skończyło się na tym, że usiedli rzędem pod żywopłotem, z nogami zwieszonymi do rowu, czekając na zachód słońca i rozmyślając, czy- kiedy zajdzie - zamienią się w kamienie, czy też może znów będą sobą. Wszy-siy wciąż czuli się samotnie i obco i unikali patrzenia na siebie, bo choć zachowali swoje dawne głosy - twarze mieli tak olśniewająco piękne, że wprost nie dało się patrzeć. - Nie myślę, że zamienimy się w kamienie - powiedział Robert prze-lywając długą i nieprzyjemną ciszę- bo piaskowy duszek mówił, że jutro spełni nasze następne życzenie. A przecież nie mógłby tego zrobić, gdybyśmy się stali kamieniami, prawda? Dzieci odpowiedziały: - Prawda. - Ale wcale ich to nie pocieszyło. Znów zapadło milczenie -jeszcze dłuższe i jeszcze bardziej niemiłe. Nagle przerwał je Cyryl: -¦ Dziewczyny, nie chcę was straszyć, ale zdaje mi się, że u mnie to się |ti/ zaczęło. Mam całkiem zdrętwiałe stopy. Na pewno zamieniam się w kamień i za chwilę to samo będzie też z wami. Nie szkodzi - odparł grzecznie Robert- może tylko ty zamienisz się w kamień, a z nami wszystko będzie w porządku. Będziemy czcić twój (Mis;|g i obwiesimy go girlandami z kwiatów. Kiedy jednak okazało się, że stopy Cyryla zdrętwiały, bo siedział na mi h za długo, i teraz zaczęły wracać do życia (czemu towarzyszyło straszliwe uczucie kłucia), wszyscy bardzo się rozgniewali. Żeby tak straszyć ludzi całkiem bez powodu! - mówiła Anthea. Trzecie i najbardziej przykre milczenie przerwała Jane. Powiedziała: Jeśli wyjdziemy z tego bez szwanku, poprosimy Sametyka, żeby j»i zy spełnianiu dalszych życzeń służba nie zauważała żadnych zmian. Reszta odpowiedziała mruknięciem. Czuli się tak okropnie, że nie byli >v stanie podjąć żadnych sensownych postanowień. W końcu głód, strach, złość i zmęczenie — cztery bardzo nieprzyjemne .'.y - połączyły się w jedną, ale za to przyjemną rzecz, a mianowicie I )zieci posnęły siedząc rzędem nad rowem, z zamkniętymi przepięk-111 oczyma i otwartymi przecudnymi ustami. Pierwsza zbudziła się \nilk-a. Słońce już zaszło i zapadał zmierzch. A nthea uszczypnęła się bardzo mocno, żeby sprawdzić, czy coś czuje. > M-ily okazało się, że wciąż czuje uszczypnięcie, zdecydowała, że nie jest ¦ni i iniiem i zaczęła szczypać resztę rodzeństwa: oni najwyraźniej też nie - imienieli. /budźcie się! - zawołała Anthea prawie płacząc z radości. - Wszystko • I u i rządku, nie jesteśmy kamieniem. I wiesz, Cyryl, jak przyjemnie brzyd- -18- -19- ko teraz wyglądasz! Znów masz swoje piegi i brązowe włosy, i małe oczka! I wy tak samo! - dodała, żeby przypadkiem nie pozazdrościli bratu. Po powrocie do domu wszyscy dostali straszną burę od Marty, która powiedziała im o obcych dzieciach. - Trzeba przyznać, że ładnie wyglądały! Ale jakie bezczelne! - Wiem - odparł Robert, który wiedział z doświadczenia, jak beznadziejna byłaby próba wytłumaczenia jej czegokolwiek. - A gdzie żeście, na miły Bóg, byli przez cały ten czas? Nieznośne dzieciaki! - Na drodze. - A czemuż to nie w domu? I to już dawno?! - Nie mogliśmy przez nich- odpowiedziała Anthea. - Przez kogo? - Przez te dzieci piękne jak dzień. Zatrzymały nas tam aż do zachodi! słońca. Nie mogliśmy wracać, dopóki one sobie nie poszły. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak okropnie byliśmy na nie wściekli! A teraz, prosimy, daj nam coś na kolację, jesteśmy tacy głodni! - Głodni! Wcale mnie to nie dziwi! - rzekła Marta ze złością. - Cały dzień poza domem! Taki dzień! No, ale mam nadzieję, że będzie to dla was nauczka, żeby się nie zadawać z nieznajomymi dziećmi. Na pewno miały odrę i dlatego je tu przywieźli! I proszę mi pamiętać: jeśli spotkacie je znowu, to żadnych rozmów! Ani słowa! Jak się pokażą, proszę prosto do domu i powiedzcie mnie! Już ja sobie poradzę z tą ich pięknością! - Jeśli je kiedyś jeszcze spotkamy, to na pewno ci powiemy - odparła Anthea. A Robert, wpatrując się z czułością w zimną wołowinę, którą | przyniosła na tacy kucharka, dodał z całą szczerością: ' -1 będziemy się bardzo pilnować, żeby ich nigdy więcej nie spotkać* Rzeczywiście -już ich nie spotkali. Rozdział II Złote dukaty Anthea zbudziła się rano z bardzo sugestywnego snu, w którym pod-ms wielkiej ulewy spacerowała po ogrodzie zoologicznym bez parasola, wicrzęta wydawały się strasznie nieszczęśliwe z powodu deszczu i wszyst-i' mruczały ponuro. Kiedy Anthea obudziła się, pomruki wcale nie umil-i' v i deszcz padał dalej. Jej siostra Jane, która trochę się przeziębiła, ciągle s/c/.c spała - i chrapała. A deszcz padał ciężkimi kroplami na twarz An-«-i / mokrego ręcznika, który ostrożnie wyżymał nad nią jej brat Robert. ii-n sposób -jak wyjaśnił - chciał ją zbudzić. I )aj mi spokój! - powiedziała mocno rozzłoszczona Anthea. Tak też ¦i 'i I, ponieważ wcale nie był złym bratem, choć potrafił płatać niezwy- ¦¦mysłowe figle, urządzać różne zasadzki, oryginalnymi metodami śpiące rodzeństwo i miewał różne świetne pomysły, które tak uszczę- i;| domowników. Miałam taki dziwny sen - zaczęła Anthea. 'a też - powiedziała na to Jane, budząc się nagle i bez ostrzeżenia. 1 mi się, że znaleźliśmy w żwirowni piaskowego duszka i on nazy-1'ie Sametykiem, i wszyscy mogliśmy codziennie wypowiedzieć życzenie i... \leż to właśnie przyśniło się mnie- rzekł Robert. - Właśnie •ni wara opowiedzieć... I od razu wypowiedzieliśmy pierwsze ży- No i śniło mi się, że wy, dziewczyny, byłyście tak durne, że po- ¦'¦n.', byśmy się stali piękni jak dzień. Rzeczywiście byliśmy i to ' prostu upiorne! v k r/.y różnym osobom może przyśnić się ten sam sen? - zapytała ' siadając na łóżku. - Bo mnie też śniło się to samo, a także ogród >hi schodów rozległ się głos najstarszego brata: it, chodź już, bo znowu spóźnisz się na śniadanie, chyba że vymigać od kąpieli, jak w zeszły wtorek. 1/ tu na chwilę - odparł Robert. - Nie wymigiwałem się, tylko 11 mc I po śniadaniu w umywalni tatusia, bo nasza była już wy- nu-kompletnym stroju pojawił się w drzwiach. -20- ¦21- - Wiesz - rzekła Anthea - wszystkim nam przyśnił się taki dziwny i. Śniło się nam, że znaleźliśmy piaskowego duszka. Zamilkła na widok pogardliwego spojrzenia Cyryla. - Sen? - zapytał. - Ale przecież, głupki jedne, to wszystko była praw-. Mówię wam, to wszystko zdarzyło się naprawdę. Dlatego właśnie chcia-q wyjść z domu jak najwcześniej. Pójdziemy tam zaraz po śniadaniu wypowiemy następne życzenie. Tylko najpierw musimy się dobrze naglić, jakie to ma być życzenie, i nikomu nie wolno o nic prosić, chyba wszyscy inni najpierw się zgodzą. Tym razem nie będzie żadnych nie-azitelnych piękności. Nie ma nawet mowy! Pozostała trójka ubierała się z ustami otwartymi ze zdumienia. Jeśli ły ten sen o piaskowym duszku był rzeczywistością, to teraz poranne lieranie się bardzo przypominało sen - tak pomyślały dziewczynki. Jane dziła, że Cyryl ma rację, ale Anthea nie była całkiem pewna aż do chwi-kiedy pojawiła się Marta i trzeba było wysłuchać mnóstwa wyrzutów i temat ich niegrzecznego zachowania się poprzedniego dnia. Wtedy nthea nabrała pewności. - Ponieważ - mówiła - służącym nigdy nie śni się nic innego, tylko kie rzeczy, które są w senniku, czyli na przykład węże i ostrygi albo że iąna ślub, co oznacza pogrzeb. Węże oznaczają fałszywą przyjaciółkę, ostrygi to niemowlaki. - Skoro mowa o niemowlakach - rzekł Cyryl - to gdzie jest Baranek? - Marta jedzie do Rochester, do swoich krewnych i chce go tam za-rać. Mama jej pozwoliła. Teraz Marta ubiera go w najlepszy płaszcz kapelusik - odpowiedziała Jane. - Poproszę o kromkę z masłem. - Zdaje się, że Marta ma dużą ochotę, żeby z nią pojechał - rzekł Lobert zdziwionym tonem. - Służące lubią zabierać ze sobą małe dzieci, kiedy jadą do krewnych - odparł Cyryl. - Zauważyłem to już wcześniej - i zwykle ubierają je v najlepsze rzeczy. - Spodziewam się - powiedziała Jane - że udają, że to są ich własne Izieci, i że one same nie są wcale służącymi, tylko żonami najprawdziwszych książąt. I mówią, że dzieci są małymi książętami czy księżniczkami - mówiła marząco Jane, dokładając sobie marmolady. - Myślę, że Marta powie swojej kuzynce coś takiego. No i będzie tym tak strasznie zachwycona... - Tyle że nie będzie tak strasznie zachwycona, niosąc naszego małego ssięcia aż do Rochester - powiedział Robert. - Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. - Wyobraźcie sobie tylko: wlec się do Rochester z Barankiem na barana! Po prostu koszmar! - odparł Cyryl, w zupełności zgadzaj ąc się z bratem. -22- - Pojedzie wozem pocztowym - rzekła Jane. - Odprowadźmy ich, w ten sposób zrobimy coś bardzo grzecznego i miłego, no i będziemy mieć pewność, że pozbyliśmy się ich na cały dzień. Tak też zrobili. Marta włożyła swoją odświętną suknię koloru purpurowego w dwóch < nicieniach. Suknia była tak obcisła w talii, że Marta ledwie mogła oddychać. Na głowie miała niebieski kapelusz ozdobiony różowymi bławatkami i białą wstążką. Założyła żółty koronkowy kołnierz z zieloną kokardą. \ Baranek miał na sobie swój najlepszy płaszczyk z kremowego jedwabiu i laki sam kapelusik. Wyglądali bardzo elegancko, kiedy wóz pocztowy zatrzymał się na skrzyżowaniu dróg. Po chwili biała buda i czerwone koła wozu zaczęły niknąć w tumanach wapiennego pyłu. - Teraz jazda do Sametyka! - zawołał Cyryl i wszyscy ruszyli w drogę. Po drodze rozmyślali, jakie tym razem wypowiedzą życzenie. Cho- i i aż bardzo się spieszyli, nie próbowali zsuwać się wzdłuż ścian żwirowni, ile poszli bezpieczną drogą okólną, którą zaj eżdżały tam wozy. Ułożyli krąg ' kamieni w miejscu, gdzie piaskowy duszek znikł wczoraj w piasku, więc iciaz z łatwością je znaleźli. Słońce mocno świeciło i przypiekało, a niebo liylo ciemnoniebieskie. Piasek był tak gorący, że aż parzył. - Ale przypuśćmy, że to wszystko było tylko snem - powiedział Ro-k"rt w momencie, kiedy chłopcy wyciągali łopatki z kopczyka piasku, w którym je poprzednio schowali, i zabierali się do kopania. - Przypuśćmy, że ty masz trochę oleju w głowie - powiedział Cyryl jedno i drugie jest tak samo prawdopodobne! - Przypuśćmy, że ty umiesz wyrażać się przyzwoicie! - odciął się kobert. - Przypuśćmy - rzekła Jane ze śmiechem - że teraz my będziemy kopać na zmianę. Bo zdaje się, że wam, chłopcom, zrobiło się strasznie •urąco. - Przypuśćmy, że nie będziesz wtykać tu swojego głupiego nosa - od-¦ /ekł Robert, któremu rzeczywiście zrobiło się gorąco. Nie będziemy - powiedziała szybko Anthea. - Robert, kochanie, nie li.|dż taki nastroszony! Nie powiemy ani słowa i ty będziesz mówił do duszka, i wypowiesz nasze życzenie. Na pewno zrobisz to o wiele lepiej od nas. - Przypuśćmy, że przestaniesz gadać bzdury - rzekł Robert, ale już !>C7. złości. - Uwaga! Teraz wszyscy kopiemy rękami! Rozkopali piasek rękami i najpierw wyłonił się pająkowaty korpus >¦ >k ryty brązową sierścią, potem długie ramionka i nóżki, nietoperze uszy ¦ I miacze oczy. Wreszcie ukazał się cały piaskowy duszek. Wszyscy ode-Imeji z ulgą, bo teraz z całą pewnością nie mógł to być żaden sen. ¦23- Psametych usiadł i otrząsnął piasek z futerka. - Jak miewa się dzisiaj twój lewy wąs? - zapytała grzecznie Anthea. -Nie najszczególniej - odparło stworzonko. - Miał dosyć niespokojną noc. Ale dziękuję ci za troskę. - A... - zaczął Robert - czy jesteś dziś w nastroju do spełniania życzeń? Bo my bardzo byśmy chcieli prosić o dodatkowe życzenie. Takie bardzo malutkie - dodał ugodowo. - Humf! - powiedział piaskowy duszek. (Jeżeli będziecie czytać tę opowieść głośno, to -proszę- wymawiajcie słowo „humf dokładnie tak, jak je napisałam, bo tak właśnie wymawiał je duszek.) - Humf! Czy wiecie, że póki nie usłyszałem, jak się tu kłócicie nad moją głową, i w dodatku tak głośno, naprawdę byłem pewien, żeście mi się wszyscy przyśnili. Czasami miewam bardzo osobliwe sny. - Naprawdę? - szybko spytała Jane, żeby uniknąć dalszej rozmowy o kłótni. - Bardzo chciałabym - dodała grzecznie - żebyś opowiedział nam o swoich snach. Na pewno są strasznie interesujące. - Czy to ma być życzenie na dzisiaj? - zapytał piaskowy duszek ziewając. Cyryl mruknął coś w stylu, jak to zwykle dziewczyny", a reszta dzieci nie odezwała się ani słowem. Gdyby któreś z nich odpowiedziało „tak", to musieliby się pożegnać z życzeniami, które na dzisiaj wymyślili. Gdyby odpowiedzieli „nie", byłoby to bardzo niegrzecznie, a wszyscy uczyli się przecież dobrych manier, a w dodatku - co przecież nie jest tym samym - sami z siebie też już trochę wiedzieli na ten temat. Wszystkie dzieci odetchnęły z ulgą w momencie, kiedy piaskowy duszek rzekł: - Jeśli opowiem wam o moich snach, to nie będę miał siły by spełnić drugie życzenie: nawet jeżeli to życzenie dotyczyłoby dobrego humoru, zdrowego rozsądku, manier czy innych tym podobnych błahych rzeczy. - Nie chcemy, żebyś się wysilał na dawanie nam rzeczy tego rodzaju; z tym sami potrafimy sobie poradzić - powiedział prędko Cyryl, a reszta dzieci popatrywała na siebie w poczuciu winy, i bardzo chciała, żeby piaskowy duszek przestał wreszcie zajmować się dobrymi manierami, a tylko po prostu solidnie je zbeształ (jeśli miałby na to ochotę) i dał już spokój. - No, cóż... - zaczął Psametych wysuwając swoje długie, ślimacze oczy tak nagle, że jedno z nich prawie trafiło w oko Roberta. - Zacznijmy od tego malutkiego życzenia. - Nie chcemy, żeby służba zauważała to, co nam dajesz. - Co nam łaskawie dajesz - podszepnęła Anthea. - Znaczy... co nam łaskawie dajesz - powiedział Robert. Piaskowy duszek nadął się trochę, wypuścił oddech i rzekł: - To już macie załatwione - było zresztą bardzo proste. Ludzie i tak niewiele rzeczy spostrzegają. A jakie jest to następne życzenie? - Chcielibyśmy - rzekł Robert powoli - być tak bogaci, że w ogóle nie można sobie tego wyobrazić. - Chciwość - powiedziała Jane. - Pewnie, że tak - rzekł duszek dość nieoczekiwanie. - Ale niewiele wam z tego przyjdzie, i przynajmniej to jest pocieszające - mruknął do Mebie. - Tylko, widzicie, ja nie mogę robić rzeczy, których nie można sobie wyobrazić. Więc ile chcecie mieć i czy ma być w złocie, czy w banknotach? - Prosimy w złocie, i żeby były tego całe miliony. - Czy wystarczy tyle, ile zmieści się w tej żwirowni? - zapytał duszek K-kko. Och tak, tak! - Więc wyłaźcie stąd, zanim zacznę, bo inaczej będziecie tu zakopani wcem. Wyciągnął chude ramionka na taką długość i wymachiwał nimi tak i/erażająco, że dzieci pędem pognały w stronę drogi, którą zajeżdżały ¦ i/y do żwirowni. Tylko Anthea była na tyle przytomna, by w biegu krzyk-u nieśmiało: „Do widzenia, mam nadzieję, że jutro twój wąs będzie się ni1 wał lepiej! Na drodze odwrócili się, żeby zobaczyć, co się dzieje w żwirowni, i msieli zamknąć oczy a potem otwierali je powoli i tylko trochę, ponie-1/ widok tak ich oślepił, że trudno było to wytrzymać. Było to coś takie-, ¦>. jakby człowiek patrzył na słońce w samo południe w samym środku Ima. Całą przestrzeń żwirowni wypełniały aż po same brzegi nowiutkie, błyszczące złote monety, które zakryły nawet wejścia do domków małych jaskółek skalnych. Tam gdzie droga skręcała do żwirowni, złoto leżało W wielkich kopcach, jak leżą kamienie przy drodze. Ogromna masa błysz-e/j|cego złota wypełniła całą głęboką jamę żwirowni - od dołu aż do sa-l«c| góry. Wszystko to były najprawdziwsze, lśniące dukaty. Był środek dnia i promienie słońca odbijały się w nieskończoność od tych niezliczonych monet. Dukaty sprawiały wrażenie, jakby płonęły, a cała żwirownia wynk|dała jak otwór hutniczego pieca albo jeden z tych czarodziejskich pałaców, które czasami widuje się na niebie o zachodzie słońca. D/ieci stały z otwartymi buziami i nikt nie odzywał się słowem. W końcu Robert schylił się i podniósł jedną z monet leżących na skra-)u kopca przy drodze dla wozów. Obejrzał ją dokładnie z obu stron. Potem powiedz i ał dziwnie obniżonym, jakby nie swoim głosem: To nie są dzisiejsze pieniądze. -24- -25- - Tak czy siak, to złoto - odrzekł Cyryl. Teraz wszyscy zaczęli mówić na raz. Sięgali garściami po złote skarby, przesypywali je między palcami, jakby przelewali wodę, a brzęk monet brzmiał jak najcudowniejsza muzyka. W pierwszej chwili dzieci całkiem zapomniały o tym, jak właściwie miałyby wydać te wszystkie pieniądze, tak przyjemnie było się nimi bawić. Jane usiadła między dwoma kopcami złota i Robert zaczął ją w nim zakopywać, jak zasypuje się piaskiem ojca, kiedy wyjedzie się nad morze, a on zaśnie na plaży z twarzą przykrytą gazetą. Ale Jane nie została zasypana nawet do połowy, gdy zaczęła wrzeszczeć: - Och przestań, to za ciężkie! Boli! Robert odparł tylko: „Akurat!" i dalej ją zasypywał. - Wyciągnij mnie stąd, i to zaraz! - wołała Jane i w końcu została wyciągnięta. Była blada jak upiór i trzęsła się. - Nawet nie macie pojęcia - powiedziała -jakie to uczucie. To tak, jakby ktoś przysypał was kamieniami albo zwalił na was łańcuchy. - Słuchajcie - rzekł Cyryl -jeśli mamy mieć z tego jakiś pożytek, to nie ma sensu stać tutaj i tylko się na to gapić. Nabierzmy tego pełne kieszenie i chodźmy coś za to kupić. Musimy pamiętać, że to przestanie działać o zachodzie słońca. Szkoda, żeśmy nie spytali Sametyka, dlaczego jednak rzeczy nie zamieniają się potem w kamienie. A może złoto się zamieni. Wiecie co? W wiosce jest kucyk i wózek... - Chcesz to kupić? - zapytała Jane. -Nie, głupia. Tylko wynająć. A potem pojedziemy do Rochester i kupimy całe góry różnych rzeczy. Słuchajcie, niech każde z nas weźmie tyle, ile zdoła udźwignąć. Ale to nie normalne pieniądze. Po jednej stronie mają głowę jakiegoś mężczyzny, a po drugiej coś jakby as pik. Napełnijcie kieszenie ; i chodźmy. Kłapać szczękami można po drodze, jeśli już koniecznie musicie. Cyryl usiadł i zaczął napełniać sobie złotem kieszenie. - Śmialiście się ze mnie, kiedy mówiłem tacie, że chcę mieć dziewięć \ kieszeni w kurtce - powiedział - a teraz sami widzicie... Rzeczywiście widzieli. Bo kiedy Cyryl napełnił złotymi monetami 1 wszystkie dziewięć kieszeni, a także wypchał nimi chusteczkę i umieścił je sobie za pazuchą, i próbował wstać - aż się zatoczył i bardzo szybko j musiał usiąść z powrotem. - Wyrzuć trochę ładunku - powiedział Robert. - Zatopisz okręt, stary, j Takie są skutki posiadania dziewięciu kieszeni. I Cyryl musiał się pozbyć zbędnego ciężaru. Wszyscy ruszyli w kierunku wioski. Odległość wynosiła ponad milę, I na drodze było pełno kurzu, słońce przypiekało coraz mocniej i mocniej,] a złoto w kieszeniach stawało się coraz cięższe. Pierwsza odezwała się Jane: Nie bardzo umiem sobie wyobrazić, na co wydamy te wszystkie pieniądze. To, co mamy, to muszą być chyba tysiące funtów. Mam zamiar liować trochę moich monet w tej dziupli, o tutaj. I zaraz jak dojdziemy ¦I" wioski, kupimy trochę herbatników, bo na pewno już dawno minęja "H a obiadu. -Wyjęła jedną czy dwie garście złota i ukryła w dziupli pn}a arego grabu. - Ależ okrągłe i żółte te monety - rzekła. - Czy nie chcie_ byście, żeby to były orzeszki? Wtedy moglibyśmy je jeść?! Ale to nie są orzechy, i nie będzie jedzenia - powiedział Cyryl ( hodźmy szybciej! Niestety, szli coraz wolniej i byli coraz bardziej zmęczeni. Nim dotarli ' wioski, do niejednej przydrożnej dziupli trafił mały, ukryty skarb. Je-(ly im jest gorąco; ciekawe, czy i nas by to ochłodziło? Możemy spróbować - odpowiedziała Jane i wszyscy wyciągnęli je. - k i, jak mogli najdalej, ale od tego zachciało im się jeszcze bardziej pić w dodatku niezbyt podobało się to przechodniom. W końcu pochowali ¦ vki - dokładnie w chwili, kiedy Cyryl wrócił z piwem. Musiałem wydać na to moje własne dwa pensy, za które chciałem M'u króliki - powiedział. - Nie chcieli mi wydać reszty ze złotego pie. I .1. A kiedy wyciągnąłem ich całą garść, właściciel gospody tylko się miał i powiedział, że to karciane sztony. I kupiłem też trochę bis?. i w, ze słoja na bufecie. I trochę herbatników z kminkiem. I i i s/kopty były miękkie ale suche, a herbatniki suche ale miękkie, czyli ¦i lii,- inne niż być powinny. Na szczęście piwo imbirowe wynagrodziło braki. Teraz na mnie kolej. Spróbuję coś kupić za te pieniądze — rzekla mhca. - Po Cyrylu jestem najstarsza. Gdzie ma być ten wózek z kucy. -26- -27- Był w gospodzie „Pod Szachownicą". Anthea poszła od tyłu na po-wórko, bo wszyscy wiedzieli, że małe dziewczynki nie powinny same ¦¦ > hodzić do gospody. Wyszła stamtąd -jak sama stwierdziła - „zadowo-ii,i, aczkolwiek nie do końca". Właściciel powiedział, że raz-dwa zaprzęgnie kucyka - oznajmiła i ma za to dostać funta, czy jak się nazywa to, co mamy, za zawiezienie is do Rochester i z powrotem. Zaczeka tam też tak długo, aż załatwimy is/e sprawy. Myślę, że dobrze się spisałam. Wydaje ci się, że jesteś taka sprytna - powiedział Cyryl zasępiony. A jak to załatwiłaś? Nie byłam aż tak sprytna, żeby wyciągać z kieszeni złoto garściami odgryzła się. - Więc pomyślał, że nie jesteśmy bogaci. Spotkałam też ilnpca, który miał gąbkę i wiaderko i robił coś przy nodze konia. Poka-ilain mu jedną monetę i zapytałam, czy wie, co to jest. Powiedział, że nie u- i że pójdzie po ojca. Potem przyszedł ojciec i powiedział, że to jest ikat i pytał, czy to mój dukat i czy mogę z nim zrobić, co zechcę. Powieki ułam, że mogę i zapytałam o wózek z kucykiem, i powiedziałam, że ni/c dostać tego dukata, jeśli zawiezie nas do Rochester. On się nazywa uspin i powiedział: „No, dobra". Było to zupełnie nowe przeżycie -jechać eleganckim wózkiem zaprzę-•nym w kucyka po pięknych drogach wiejskich. Było też bardzo przyjem-co nie zawsze można powiedzieć o nowych przeżyciach. W dodatku i.|/.ało się ze wspaniałymi planami wydawania pieniędzy; dzieci robiły po ml/e rozmaite projekty, rzecz jasna w milczeniu i tylko dla siebie, bo tily, że niezręcznie byłoby głośno myśleć w obecności starego właściciela ¦spody. On zaś zawiózł ich do samego mostu - zgodnie z życzeniem. (idyby miał pan kupić wóz i konie, to do kogo by pan poszedł? - zapytał ¦ i vi od niechcenia, niby że wypada coś powiedzieć. Najlepszy jest Billy Peasemarsh „Pod Głową Saracena" - odparł szybko u uszek. - Ale, niech mnie Bóg broni, żebym kogoś polecał kiedy idzie konie. Sam zresztą też bym nie słuchał niczyjej rady, jakbym sobie konia ipnwał. Ale jeśli wasz tatuś myśli tu o jakimś interesie, to naprawdę nie i w Rochester nikogo lepszego i bardziej wygadanego niż Billy. Dziękujemy - powiedział Cyryl. - „Pod Głową Saracena". ()d tej chwili zaczęło się dziać coś dziwnego: jedno z praw natury u męło kozła i stanęło na głowie jak akrobata. Każdy dorosły powie u u / pewnością, że pieniądze trudno jest zdobyć, a łatwo wydać. Ale m.|dze od piaskowego duszka zjawiły się bez żadnego wysiłku, a ich . il.uiic było nie tylko trudne, ale wręcz niemożliwe. Kupcy z Rochester Ikicin głupieli na widok błyszczących, złotych monet („dziwacznych -29- liędzy", jak je - prawie wszyscy bez wyjątku - nazywali). Zaczęło się \nthei, która przez nieostrożność usiadła tego dnia na swoim kapeluszu ciała kupić sobie nowy. Wybrała bardzo piękny, ozdobiony różowymi imi i niebieskimi pawimi piórami. Kapelusz wystawiono w witrynie, ?ok był napis: „Model paryski, trzy funty". - Cieszę się - powiedziała Anthea - że piszą „funty", a nie coś innego, Drzecież tych innych pieniędzy nie mamy. Wyjęła z kieszeni trzy złote dukaty, ale ręka, w której je trzymała, była dosyć brudna, bo Anthea nie założyła przed wyjściem do żwirowni )ich rękawiczek. Młoda pani sprzedawczyni w czarnych jedwabiach jrzała na nią bardzo surowo i zaczęła coś szeptać do starszej i brzyd-j pani, też w czarnych jedwabiach. Potem zwróciły jej złoto i powie-ały, że te pieniądze nie są w obiegu. - To dobre pieniądze - rzekła Anthea - i są moje własne. - Niewątpliwie tak - odpowiedziała pani - tyle że te pieniądze wyszły z mody i nie możemy ich przyjąć. - Na pewno myślą, że je ukradliśmy — powiedziała Anthea wracając czekającej przed sklepem reszty rodzeństwa. - Gdybyśmy mieli ręka-;zki, nie posądzono by nas o nieuczciwość. Podejrzewają mnie o coś tego, że mam takie brudne ręce. Wybrali więc skromny sklep, gdzie dziewczynki kupiły zwyczajne, vełniane rękawiczki - takie najtańsze. Kiedy wręczyły sprzedawczyni cata, przyjrzała mu się przez okulary i powiedziała, że nie ma reszty i rękawiczki trzeba było zapłacić z oszczędności Cyryla przeznaczo-;h na zakup królików. Podobnie było z tanią zieloną portmonetką z imi-ji skóry krokodyla. Potem wchodzili do kilku innych sklepów, takich lit sprzedaje się zabawki i perfumy, jedwabne chusteczki i książki, iękny papier listowy w pudełku, i widokówki przedstawiające różne kawę miejsca w okolicy. Jednak nikt w całym Rochester jakoś nie mógł wydać reszty z dukata. Chodzili tak od sklepu do sklepu, byli coraz idniejsi, włosy mieli w coraz większym nieładzie, a Jane pośliznęła się padła dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą zatrzymał się wóz roz-iżący wodę. Byli też strasznie głodni, ale za swoje dukaty nigdzie nie )gli kupić nic do jedzenia. Weszli do dwóch cukierni, ale na próżno, czuli tylko jeszcze większy głód - według Cyryla prawdopodobnie owodu zapachu ciastek w cukierniach. W końcu ułożyli tajny plan kam-aii i przystąpili do jego wykonania. Weszli do trzeciej już cukierni (jej aściciel nazywał się Beale) i zanim sprzedawcy zdążyli się zoriento-ić, każde z dzieci chwyciło po trzy świeże maślane bułki. Zgnietli je brudnych rękach i zaczęli pochłaniać ogromne kęsy „potrójnych kana- 30- J k". Stali tak z dwunastoma bułkami w garści i całkiem zapchanymi buzia-. Oburzony cukiernik wyskoczył zza lady. - Proszę - odezwał się Cyryl próbując w miarę możliwości mówić . raźnie i podtykając cukiernikowi przygotowanego wcześniej dukata mech pan odliczy z tego tyle, ile trzeba. Pan Beale chwycił monetę, spróbował zębami, i wsadził do kieszeni. Wynocha! - rzekł krótko i naprawdę okropnie groźnie. A gdzie reszta? - spytała Anthea, która była osobą oszczędną. Reszta!!! - odparł cukiernik. -Już ja wam dam resztę! Wynosić się mi się! 1 I cieszcie się, że nie wezwałem policji, żeby sprawdziła, skąd to macie! Milionerzy dokończyli jedzenie bułek w miejskim ogrodzie. Wpraw-ir były miękkie i przepyszne i zdziałały prawdziwe cuda, bo wszystkim prawił się humor, jednak nawet najmężniejsze serca truchlały teraz na nil myśl o rozmowie z panem Billem Peasemarsh z gospody „Pod Gło-i Saracena" na temat konia i wozu. Chłopcy zrezygnowaliby z tego postu, ale Jane była dziewczynką pełną optymizmu, a Anthea upartą, 11 sieli więc im ulec. ('ałe towarzystwo, niewyobrażalnie wprost brudne, udało się do gody „Pod Głową Saracena". Sprawdzony już sposób wtargnięcia od stro-podwórza udał się i tym razem. Pan Peasemarsh był właśnie na po-uku i Robert zaczął bez zbędnych ceregieli: Słyszałem, że ma pan na sprzedaż różne konie i wozy. Postanowiono, że Robert będzie rzecznikiem, ponieważ w książkach ';(, że konie zawsze kupują panowie — nie panie. Poza tym Cyryl ode-I już swoją rolę „Pod Błękitnym Dzikiem". I dobrze pan słyszał, młody człowieku - odpowiedział pan Pease-ish. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o bardzo niebieskich oczach .jskich, zaciśniętych ustach. Chcieliśmy kupić konie i może też wózek - rzekł uprzejmie Robert. Ach, tak?... ("zy pokaże nam pan więc coś do wyboru? Żarty sobie ze mnie stroicie? - chciał wiedzieć pan Peasemarsh. \ może ktoś was tu przysłał? Jak już panu mówiłem - rzekł Robert - chcemy kupić jakieś konie )/ck, i pewien człowiek powiedział nam, że w Rochester nie ma do i nikogo lepszego niż właśnie pan. Widzę jednak, że się pomylił. A niech mnie! - zawołał pan Peasemarsh.-A może jaśnie pan życzy u' jeszcze, żebym wyprowadził dla niego całą stajnię? A może posłać ułacu biskupiego, żeby sprawdzili, czy nie mąjąjakichś rasowych źre-nw do odstąpienia? -31- - Proszą bardzo - odparł Robert. - Jeśli nie sprawi to zbyt wiele kło-tu. Byłoby to bardzo uprzejmie z pana strony. Pan Peasemarsh wsadził obie ręce w kieszenie spodni i roześmiał się sposób, który nie spodobał się dzieciom. Potem zawołał: „Willum!" W drzwiach stajni zjawił się kuśtykający parobek. - Chodź tu, Willum, i popatrz sobie na tego młodego hrabicza! Chce pić całą stadninę, wszystko, a w kieszeni nie ma pewnie nawet dwóch nsów - mogę się założyć! Willum skierował pogardliwe spojrzenie w stronę, w którą wskazy-lł palec jego pana. - No, widzę! - odparł. Teraz jednak odezwał się Robert, choć obie dziewczynki ciągnęły go kurtkę błagając, żeby , już stąd iść". Przemówił i widać było, że jest rdzo rozgniewany. - Nie jestem żadnym młodym hrabiczem - powiedział - i nigdy nie lawałem, że nim jestem. A co do dwóch pensów - co pan powie na to? I zanim inni zdążyli go powstrzymać, wyciągnął z kieszeni dwie pełne rście połyskliwych dukatów, podtykając je panu Peasemarsh, żeby so-e obejrzał. Pan Peasemarsh obejrzał monety, pochwycił jedną i spróbo-ił zębami. Jane spodziewała się, że powie teraz: „Najlepsze konie z mojej yni są na wasze usługi". Ale reszta wiedziała, że nic takiego nie powie, dnak nawet dla najbardziej zniechęconych było dość nieoczekiwanym osem, kiedy pan Peasemarsh rzucił krótko: - Willum, zamykaj bramę! - a Willum wyszczerzył zęby i poszedł ją imykać. - Do widzenia! - powiedział Robert pospiesznie. - Nie kupimy żad-;go z pana koni, choćby pan nie wiem co mówił. Mam nadzieję, że to jdzie dla pana nauczka. Już wcześniej zauważył furtkę otwartą w głębi podwórza i mówiąc erował się w jej stronę. Ale Billy Peasemarsh zagrodził mu drogę. - Nie tak prędko, ty mały oszuście! - wykrzyknął. - Willum, idź wo- ć policję! Willum poszedł. Dzieci stały przytulone do siebie jak wystraszone wce, a pan Peasemarsh mówił do nich różne rzeczy aż do nadejścia poli-i. Między innymi powiedział: - Niezła z was banda, co?! Żeby tak przychodzić i kusić uczciwych idzi swoimi dukatami! - To naprawdę nasze dukaty - odparł mężnie Cyryl. - O, tak, oczywiście w ogóle nie jesteśmy winni, co?! Nie, wcale nie! / ogóle nic o tym nie wiemy i tak dalej! I jeszcze wciągają do tego małe -32- il/icwczynki! Pewnie! Słuchajcie-wypuszczę dziewczynki, jeśli pójdzie->'ie grzecznie na policję. - My nie chcemy zostać wypuszczone! - powiedziała Jane heroicznym tonem. - Chyba że razem z chłopcami! To są nasze pieniądze tak uno jak ich! Ty złośliwy dziadzie! - To skąd je macie? - zapytał pan Peasemarsh trochę mięknąc. Chłop-. v zupełnie się tego nie spodziewali, bo przecież Jane nazwała go złośliwym dziadem. Jane w milczeniu spojrzała na rodzeństwo: była po prostu przerażona. - Zapomniałaś języka w gębie, co? Ale żeby mi tak wymyślać, toś nie zapomniała! Gadaj! I to zaraz! Skąd to macie? - Ze żwirowni - odpowiedziała prawdomówna Jane. - Aha! Nowa bajka - rzekł pan Peasemarsh. - Ależ naprawdę - tłumaczyła Jane. - Jest tam taki duszek - cały I h i kryty brązowym futerkiem, z uszami jak nietoperz i oczami jak u ślima-i .1. I on spełnia jedno życzenie dziennie, i wszystko zawsze się sprawdza. - Odbiło ci, co? - rzekł cicho mężczyzna. - Wiecie, chłopcy, to już tipełny wstyd, żeby tak wciągać biedne, chore dziecko do ohydnego zło- ¦ t/.icjstwa. - Ona nie jest wariatką - powiedziała Anthea. - To prawda: tam rze-zywiście jest duszek. Jeśli go jeszcze kiedyś spotkam, to poproszę o speł-icnie życzenia dla pana. W każdym razie zrobiłabym to, gdyby zemsta ir była czymś brzydkim. Niech pan więc uważa! Ja nie mogę! - rzekł Billy Peasemarsh. - Najpewniej ta też jest szurała! W tym samym momencie wrócił Willum szczerząc pogardliwie zęby. i i /.yprowadził policjanta, z którym pan Peasemarsh odbył - chrapliwym .(.•plcrn - długą i poważną rozmowę. - Wygląda na to, że ma pan rację - powiedział wreszcie policjant. - Tak /y owak, zatrzymam ich pod zarzutem bezprawnego posiadania pienię-/y do czasu, aż wszystko zostanie wyjaśnione. Potem sprawą zajmie się id. Pewnie odeśle chore dziewczynki do domu, a chłopców do popraw-/aka. A teraz marsz ze mną, smarkateria! I żadnych wrzasków! Pan, pa-ic Peasemarsh, zabierze ze sobą te małe, a ja poprowadzę chłopców. Czworo dzieci, oniemiałych ze złości i przerażenia, poprowadzono licami Rochester. Łzy gniewu i wstydu oślepiały je, kiedy więc Robert ¦ padł na któregoś z przechodniów, rozpoznał go dopiero wtedy, kiedy usły-mI znajomy głos: A cóż to? Paniczu Robercie, co wy tu niby porabiacie? A inny głos, równie znajomy, powiedział: -33- -#¦ Panteja! Chcie do mojej Pantei! padli naa Martę i Baranka! arta zachowała się po prostu cudownie. Nie chciała uwierzyć w ani słowo -g, tego, co opowiadali policjant i pan Peasemarsh - nawet , kiedy naprowadzili Roberta do bramy, kazali mu wywrócić kiesze-lokazać dukaty. Nic tu rmie widzę - rzekła Marta. - Obu coś chyba na mózg padło! la tu żadnego złota, tylko ręce tego biednego dziecka, całe pokale-i brudnyli zmęczeni czy zniechęceni! Otóż Baranek uparł się, żeby go puścić na :iemię, a przecież nie da się szukać czegoś, co zginęło w piasku, jeśli ednocześnie trzeba uważać na pełnego wigoru malucha. Kiedy pojedzie-:ie następnym razem nad morze, poproście kogoś, żeby rzucił w piasek vasz ulubiony scyzoryk, a potem szukając go, zabierzcie ze sobą małego >raciszka i na pewno przekonacie się, że mam rację. Barankowi, jak powiedziała Marta, świeże powietrze bardzo służyło: pod-;kakiwał jak konik polny. Starsze rodzeństwo nie mogło już doczekać się >mawiania nowych życzeń, które wypowiedzą, kiedy (i jeśli) odnajdą Psame-ycha. Ale dla Baranka ważne było tylko jedno życzenie - dobrze się bawić. Poczekał na odpowiedni moment i sypnął Anthei w twarz pełną garść >iasku, a potem nagle zakopał własną głowę w piasek, wymachując w po-vietrzu tłustymi nóżkami. Piasek oczywiście dostał mu się do oczu, jak >oprzednio do oczu Anthei, i mały zaczął ryczeć. Przewidujący Robert, licząc się z pragnieniem, które zawsze odczuwał, :abrał ze sobą sporą butelkę piwa imbirowego. Teraz trzeba ją było jak naj-zybciej odkorkować, był to bowiem jedyny płyn, jaki się znalazł pod ręką, i koniecznie trzeba było jakoś przemyć oczy Baranka. Oczywiście od piwa >czy strasznie go piekły i malec wydzierał się głośniej niż zwykle. Przy ym tak kopał nóżkami, że butelka wywróciła się i pyszne piwo imbirowe vylało się na piasek, szybko spieniło i - krótko mówiąc - było po nim. Wtedy Robert, zazwyczaj bardzo cierpliwy w stosunku do małego brata, :ałkiem się zapomniał: - „Każdy chciałby go mieć!" - krzyczał. - Akurat! Tylko że nikt nie :hce! Marta też nie, bo jakoś jednak nie trzyma go przy sobie! Wstrętny nały złośnik i tyle! Mam dość! Chciałbym tylko, żeby ktoś chociaż raz laprawdę chciał go mieć! Mielibyśmy wtedy choć trochę spokoju! -40- Baranek przestał ryczeć, bo Jane nagle przypomniała sobie, że jest tylko jeden bezpieczny sposób wydobywania rozmaitych rzeczy z oczu małych dzieci. Robi się to mianowicie własnym wilgotnym językiem. Jest to całkiem łatwe, jeśli ktoś kocha dziecko naprawdę tak, jak powinien. Przez chwilę wszyscy milczeli. Robert wstydził się teraz swojej złości, a innym też wcale się to nie spodobało. Często można zauważyć ten rodzaj milczenia, kiedy ktoś powie coś, czego nie powinien był mówić -nikt wtedy się nie odzywa czekając aż ten, kto powiedział coś niewłaściwego powie, że jest mu przykro. Ciszę przerwało westchnienie - nagły odgłos wypuszczanego oddechu. I )zieci odwróciły głowy w taki sposób, jakby ktoś przywiązał im sznurki ilo nosów i pociągnął za wszystkie sznurki naraz. Wszyscy zobaczyli piaskowego duszka. Siedział całkiem blisko z wyrazem twarzy, którego używał jako uśmiechu. - Dzień dobry - powiedział. - Przyszło mi to z wielką łatwością! Te-i :iz każdy go zechce. -1 co z tego? - odparł Robert nadąsany, bo wiedział, że zachował się i;ik świnia. - Cóż z tego, że go każdy zechce, skoro tutaj nie zechce nikt. I'o prostu nikt! - Niewdzięczność - rzekł Psametych - to okropna wada. - Nie jesteśmy niewdzięczni - powiedziała szybko Jane - ale my na-piawdę nie chcieliśmy wypowiadać takiego życzenia. Robertowi tak się lylko powiedziało. Czy nie mógłbyś zabrać tego życzenia i pozwolić nam wypowiedzieć inne? - Nie, nie mogę - odparł krótko piaskowy duszek. - Raz chcecie tak, ii raz smak - nic z tego. Powinniście być ostrożni z wymyślaniem życzeń. Hył kiedyś mały chłopak, który poprosił o plezjozaura zamiast ichtiozau-ra, bo nie chciało mu się zapamiętać takich łatwych nazw oczywistych rzeczy, i jego ojciec bardzo się na niego pogniewał i kazał mu iść spać przed podwieczorkiem, a następnego dnia nie pozwolił mu popływać prehistoryczną łodzią z innymi dziećmi - właśnie odbywały się doroczne szkolne zawody. Więc chłopiec przyszedł do mnie rankiem w dniu zawodów, kopał piasek swoimi prehistorycznymi nogami i mówił, że chciałby umrzeć. I oczywiście zaraz umarł. - To straszne! - powiedziały dzieci chórem. - Naturalnie tylko do zachodu słońca - rzekł Psametych. - Jednak I tego było całkiem dosyć dla jego matki i ojca. I nieźle oberwał, kiedy się obudził! Naprawdę! Nie zamienił się w kamień - zapomniałem już, dlaczego, ale musiał być jakiś powód. Ci ludzie nie wiedzieli, że być umarłym to tyle, co zasnąć - tu czy gdzieś indziej, to znaczy tam, gdzie się -41- ło, albo w innym miejscu. W każdym razie tamten chłopiec nieźle fal za swój wyczyn. Potem przez cały miesiąc nie wolno mu było iy skosztować megaterium, musiał jeść tylko ostrygi, ślimaki i tym me zwyczajne rzeczy! zieci były wstrząśnięte tą straszną historią. Przerażone patrzyły na 3tycha. Nagle Baranek zauważył, że obok niego siedzi coś brązowe- atrzastego. Kici, kici, kiciii - powiedział i chwycił go rączką. To nie kotek - zaczęła Anthea, a piaskowy duszek odskoczył do tyłu. Ojej, mój lewy wąs! - zawołał. Nie chcę, żeby mnie dotykał. Jest /¦ erść nastroszyła mu się z przerażenia. Rzeczywiście, niebieskie ubra- iaranka było całe mokre od piwa imbirowego. sametych zaczął kopać łapkami i nóżkami i w jednej chwili znikł lanie piasku. zieci oznaczyły to miejsce kręgiem kamieni. Teraz możemy już tylko iść do domu - stwierdził Robert. - Jest mi 0 przykro, ale przynajmniej nie będziemy mieć żadnych kłopotów, fiemy już gdzie szukać duszka jutro. eszta dzieci wykazała się dużą szlachetnością. Nikt nie robił Rober- radnych wymówek. Cyryl wziął na ręce Baranka, który już się cał- uspokoił, po czym wszyscy ruszyli w kierunku domu. roga ze żwirowni łączyła się z szosą. iedy dotarli do skrzyżowania, zatrzymali się i Robert wziął od Cyry- ranka. W tym samym momencie pojawił się na drodze bardzo ele- :i, odkryty powóz ze stangretem i lokajem na koźle. W powozie sie- 1 jakaś pani - najwidoczniej wielka dama, cała w białych koronkach >vonych wstążkach; w ręku miała czerwono-białą parasolkę, a na kola-trzymała białego, puchatego pieska z czerwoną wstążeczką na szyi. rała na dzieci, popatrzyła na Baranka i uśmiechnęła się do niego. Dzieci to nie zdziwiło, bo -jak mówiły służące - Baranek „dał się lubić". scy grzecznie pomachali nieznajomej pani, przekonani, że ta zaraz zie. Ale nie odjechała. Przeciwnie, kazała stangretowi zatrzymać się. ęła na Cyryla i kiedy podszedł do powozu, powiedziała: Ależ przepięknie dziecko! Tak bardzo chciałabym je zaadoptować! lyślisz, że jego matka miałaby coś przeciwko temu? Miałaby bardzo dużo przeciwko temu - rzekła krótko Anthea. Oo! Ale ja bym go wychowała w luksusach, wiesz? Jestem lady :nden. Na pewno widzieliście moje zdjęcia w gazetach. Piszą, że i wielką pięknością, ale to oczywiście nonsens. Tak czy owak... Otworzyła drzwi powozu i zeskoczyła na ziemię. Miała cudne czerwone pantofle na wysokich obcasach i ze srebrnymi sprzączkami. - Pozwólcie mi go potrzymać przez minutkę - powiedziała. Po czym wzięła Baranka na ręce i trzymała go bardzo niezdarnie, jakby nie umiała obchodzić się z małymi dziećmi. Nagle wskoczyła do powozu z Barankiem w ramionach, zatrzasnęła ili/wi i rozkazała stangretowi: - Jedź! Baranek zaczął się wydzierać, biały piesek zaczął szczekać, a stangret nic bardzo wiedział, co robić. - Jedź, jak ci każę! - krzyknęła pani. Stangret ruszył, bo -jak później powiedział - bał się, że straci posadę. Cała czwórka spojrzała na siebie i bez namysłu rzuciła się w pogoń za powozem. Elegancki pojazd pędził zakurzoną drogą, a zaraz za nim biegli, ile sił, bracia i siostry Baranka. Baranek ryczał coraz głośniej i głośniej, ale teraz jego wrzaski przeszły ¦-lopniowo w stłumione czknięcia, po czym mały zamilkł i rodzeństwo /orientowało się, że zasnął. Powóz jechał dalej i cztery pary nóg pędzących za nim w kurzu były atraz bardziej zmęczone. Kiedy dzieciom zaczęły cierpnąć stopy, powóz zatrzymał się przed bramą wspaniałego parku. Przykucnęły za pojazdem, a wytworna pani wysiadła. Spojrzała na Baranka, który leżał sobie na siedzeniu, i zaczęła się zastanawiać. - Kochane maleństwo... Nie będę go budzić - rzekła i weszła do stojącego przy bramie domku, żeby zamienić parę słów z żoną odźwiernego na lemat jajek, które jakoś nie udały się jej kosztownym kurom. Stangret i lokaj zeskoczyli z kozła i pochylili się nad uśpionym Barankiem. - Ładny chłopak - powiedział stangret - szkoda, że nie jest mój. - Chyba by cię nie polubił - odparł z przekąsem lokaj. - Za ładny dla riebie. Stangret udawał, że tego nie słyszy. - O co też jej chodzi, ciekawe! - powiedział. - Nienawidzi dzieci. Własnych nie ma, i nie może znieść cudzych. Dzieci, przykucnięte w białym pyle z tyłu powozu, wymieniły zakłopotane spojrzenia. - Wiesz co - rzekł stangret stanowczym tonem - schowam malucha w żywopłocie, a jej powiem, że zabrali go braciszkowie! Potem wrócę po niego. -Nic z tego- odparł lokaj. - Malec spodobał mi sięjak jeszcze żaden. lak już ktoś ma go mieć, to na pewno ja, więc uważaj! -43- - Zamknij dziób! - krzyknął stangret. - Nie potrzebne ci dziecko! lawet jeśli tak, to czy ci nie wszystko jedno, jakie? Ja to co innego: :em żonaty i znam się na dzieciach. Popatrzą i od razu wiem, czy jest rwsza klasa. Zabiorę tego małego i nie masz po co strzępić języka! - Myślałem - powiedział drwiąco lokaj - że masz ich już dosyć w domu. lfreda, i Alberta, i Luizę, i Wiktora Stanleya, i Helenę Beatrycze, szcze... Stangret uderzył lokaja w szczękę, lokaj uderzył stangreta w piersi po chwili obaj miotali się i okładali pięściami, a mały piesek wskoczył kozioł i zaczął szczekać jak oszalały. Cyryl kucając przesunął się wśród tumanów kurzu na drugą stronę vozu, jak najdalej od pola bitwy. Otworzył drzwiczki - dwaj mężczyź->yli zbyt zajęci kłótnią, by cokolwiek zauważyć - pochwycił Baranka amiona i ciągle skulony pobiegł ze śpiącym malcem w stronę ścieżki >dącej do lasu. Reszta rodzeństwa podążyła za nim. Schowani wśród :czyny, młodych dębów i kasztanowców, osłonięci wysokimi, wonny-paprociami, poczekali, aż gniewne głosy mężczyzn ucichły zagłuszone ewnym głosem czerwono-białej pani. W końcu, po długich i skrzętni poszukiwaniach, powóz odjechał. - No, to nieźle! - rzekł Cyryl oddychając z ulgą, kiedy ucichł odgłos kół. ;raz chce go mieć każdy, to jasne! Ten Sametyk znowu nas urządził! spryciarz! Musimy czym prędzej zabrać dzieciaka do domu. Wyjrzeli na drogę i widząc, że nikt nie nadchodzi ani nie nadjeżdża, zażyli się wyjść z lasu. Anthea niosła śpiącego braciszka. W ślad za nimi szły nowe przygody. Jakiś chłopiec niosący wiązkę ustu na plecach rzucił swój ładunek do przydrożnego rowu, spytał, może popatrzeć na malca i zaofiarował się, że go poniesie. Tym ra-1 Anthea nie dała się nabrać i wszyscy poszli dalej. Ale chłopiec po-ył za nimi i Cyryl z Robertem nie mogli się go pozbyć, dopóki kilka / nie dali mu powąchać swych pięści. Później jakaś mała dziewczyn-v fartuszku w biało-niebieską kratkę szła za nimi dobre ćwierć mili rzykując: „jaki śliczny dzidziuś". Pozbyli się jej dopiero grożąc, że /wiążą ją chusteczkami do drzewa w lesie. „Zęby, jak się ściemni, ify przyjść niedźwiedzie i zjeść cię" - rzekł groźnie Cyryl. Wtedy :wczynka z płaczem uciekła. Rodzeństwo Baranka, który stał się przedtem pożądania dla wszystkich, uznało teraz, że będą chować się rzaki, kiedy tylko zobaczą, że ktoś nadchodzi. W ten sposób udało im uchronić Baranka przed kłopotliwymi uczuciami mleczarza, kamie-za i jakiegoś człowieka wiozącego beczkę z naftą. Byli już prawie omu, kiedy zdarzyła się rzecz najgorsza ze wszystkich. Na zakręcie 'Utknęli się nagle na dwa wozy z namiotem i grupę Cyganów obozują-> uli przy drodze. Wozy były obwieszone wiklinowymi krzesłami i ko-Kskaini, kwiatami w doniczkach i miotełkami z piór. Gromada obdar-' vch dzieci pracowicie robiła babki z piasku przy drodze, dwaj mężczyźni leżeli na trawie paląc, a trzy kobiety robiły pranie w starej polewacz- o, czy raczej w tym, co z niej zostało. W jednej chwili wszyscy Cyganie - mężczyźni i kobiety, i dzieci - oto- /yli Antheę i Baranka. - Proszę pozwolić mi go potrzymać, panieneczko - powiedziała jedna Cyganek o twarzy koloru mahoniu i jasnych włosach. - Włos mu z główki : iic spadnie. Ależ cudny! Jak z obrazka! - Wolałabym nie - odparła Anthea. - Niech panienka da go mnie - rzekła druga kobieta o takiej samej ¦ uahoniowej twarzy i tłustych, kręconych włosach, czarnych jak smoła. Mam dziewięcioro własnych. - Nie - odrzekła mężnie Anthea, ale serce biło jej tak mocno, że aż i la wiło w gardle. Jeden z mężczyzn wysunął się naprzód. Żeby mnie tak pokręciło - zawołał -jeśli to nie mój własny, opłaki-. .my dzieciak! Czy ma na lewym uchu znamię w kształcie truskawki? .ie? No, to mój własny synek ukradziony, kiedy był niemowlaczkiem. Kldawaj go zaraz, to damy spokój z sądami! Wyrwał chłopczyka z ramion Anthei, która zrobiła się szkarłatna i roz-lakała się z wściekłości. Reszta dzieci stała nieruchomo. Oto właśnie przydarzyła im się naj- ¦kmpniejsza rzecz w całym życiu. Nawet to, że zabrano ich na policję Rochester, było niczym w porównaniu z tą sytuacją. Cyryl był po prostu ¦laty i trochę drżały mu ręce, ale dał pozostałym znak, by siedzieli cicho. ' lilczał przez chwilę głęboko rozmyślając. Wreszcie powiedział: - Nie chcemy go zatrzymywać, jeśli jest wasz. Widzicie jednak, że , t/.yzwyczaił się do nas. Oczywiście dostaniecie go, jeżeli tego chcecie. -Nie, nie! - zawołała Anthea, a Cyryl rzucił jej piorunujące spojrzenie. - Jasne, że go chcemy - powiedziały chórem kobiety próbując wy-i wać malca z rąk Cygana. Baranek ryczał jak bawół. - Och, coś mu się stało! - krzyknęła Anthea, a Cyryl syknął do niej wściekłym szeptem: - Spokój! Zaufaj mi. - Słuchajcie - mówił dalej do 1 yganów - on jest okropnie męczący, jeśli kogoś dobrze nie zna. Może istaniemy tu z wami, żeby się trochę przyzwyczaił, a potem, kiedy przyj-i/ie pora, żeby iść spać - daję wam słowo honoru, że sobie pójdziemy pozwolimy go zatrzymać, skoro tego chcecie. A kiedy już sobie pójdzie- -44- -45- my, będziecie mogli sami zdecydować, kto z was go zatrzyma, bo przecież wszyscy tak bardzo chcecie go mieć. - Może być - zgodził się Cygan trzymający Baranka. Starał się przy lym rozluźnić czerwoną chustkę, którą miał na szyi, a którą Baranek złapał i zaciskał tak mocno, że Cygan ledwie oddychał. Cyganki radziły coś szeptem, a Cyryl, korzystając z okazji, również szeptem powiedział do rodzeństwa: - Zachód słońca! Wtedy go odbierzemy! Słysząc to, bracia i siostry zaczęli wpatrywać się w Cyryla z podziwem i zachwytem: okazał się taki sprytny i wszystko przewidział. - Niech mu państwo pozwolą przyjść tu, do nas - powiedziała Jane do Cyganów. - Naprawdę usiądziemy tutaj i będziemy mieć na niego oko, aż się do państwa przyzwyczai. - A co z obiadem? - zapytał nagle Robert. Reszta towarzystwa spojrzała na niego z pogardą. - Jak można myśleć o obiedzie, kiedy twój br... znaczy Baranek... wyszeptała poruszona Jane. Robert mrugnął do niej porozumiewawczo i mówił dalej: - Pewnie nie będziecie mieć nic przeciwko temu, że skoczę do domu po obiad - zwrócił się do Cyganów. - Mogę go tu przynieść w koszyku. Bracia i siostry poczuli się teraz dużo lepsi od Cyryla i spojrzeli na niego z pogardą- nie domyślali się, co naprawdę zamierzał. Ale Cyganie domyślili się natychmiast. - Aha - powiedzieli - żebyś sprowadził policję i nakłamał, że to niby wasze dziecko, a nie nasze! Nie z nami takie numery! - Jak jesteś głodny - powiedziała jasnowłosa Cyganka, całkiem grzecznie -możesz coś zjeść razem z nami. Levi, ten kochany dzieciak za chwilę udusi się z płaczu. Daj go panience, to zobaczymy, czy w ten sposób trochę się do nas przyzwyczai. Tak więc Baranka oddano Anthei; ale Cyganki otoczyły ich tak cia-¦nym kołem, że mały nie przestawał się wydzierać. Wreszcie mężczyzna czerwoną chustką rzekł: - Faraon, rozpal ognisko! A wy, dziewczyny, zajmijcie się garnkiem, 'ustawmy malca w spokoju! Cyganki bardzo niechętnie wróciły do swoich zajęć i dzieci z Baran-icm siedziały teraz same na trawie. - O zachodzie słońca wszystko będzie w porządku - szepnęła Jane. Ale, jejku, to potworne! Jeśli na przykład strasznie się rozzłoszczą, kie- lv oprzytomnieją! Mogą nas pobić albo przywiązać do drzew i tak zosta-ić czy coś w tym rodzaju... -47- -Nie, nie zrobią tego - rzekła Anthea. - (Och, Baranku, przestań wreszcie płakać, jesteś przecież z Panteją, słoneczko!) To nie są źli ludzie, bo inaczej nie daliby nam obiadu. - Obiadu? - zdziwił się Robert. - Nawet nie tknę ich ohydnego obiadu. Udławiłbym się. Reszta pomyślała wtedy tak samo. Ale kiedy obiad był gotowy - a był to obiad bardzo spóźniony, podany między czwartą a piątą- byli bardzo zadowoleni z wszystkiego, co dostali. Dostali mianowicie duszonego królika z cebulą i jakiegoś ptaka, trochę podobnego do kurczaka, ale bardziej łykowatego i o mocniejszym smaku. Baranek dostał chleb rozmoczony w ciepłej wodzie i posypany brązowym cukrem. Bardzo mu to smakowało i siedząc na kolanach Anthei zgodził się, by karmiły go dwie Cyganki. Przez całe długie, upalne popołudnie Robert, Cyryl i Anthea musieli zabawiać Baranka pod czujnym okiem Cyganów. Zanim cienie nad łąkami wydłużyły się i zrobiły całkiem czarne, malec naprawdę polubił kobietę o jasnych włosach i nawet zgodził się, by Cyganiątka pocałowały go w rękę. Wstał też i bardzo grzecznie - „jak prawdziwy dżentelmen" - ukłonił się dwóm mężczyznom. Cały obóz był nim zachwycony. Również bracia i siostry z pewną przyjemnością przyglądali się jego popisom wobec tak zainteresowanej i entuzjastycznej widowni, nie mogli jednak doczekać się zachodu słońca. - Już prawie przywykliśmy do ciągłego czekania na zachód słońca - szepnął Cyryl. - Tak bym chciał, żebyśmy wymyślili naprawdę rozsądne życzenie. Takie, które na coś by się przydało i żeby mogło nam być trochę przykro przed zachodami słońca. Cienie coraz bardziej się wydłużały, aż w końcu nie było już widać pojedynczych cieni i nastał łagodny i jasny zmierzch. Słońce skryło się za wzgórze, ale jeszcze nie całkiem zaszło. Ludzie, którzy wydają rozporządzenia o zapalaniu lamp rowerowych to ci sami, którzy decydują o tym, kiedy słońce ma zachodzić: musi ono być bardzo punktualne, bo inaczej miałoby kłopoty! Ale Cyganie zaczynali się niecierpliwić. - Słuchajcie no, młodzież! - rzekł mężczyzna w czerwonej chustce. - Najwyższy czas, żebyście poszli spać! Dzieciak się uspokoił i zaprzyjaźnił z nami, więc dajcie go tutaj i możecie się zabierać. Kobiety i dzieci stłoczyły się wokół Baranka, wyciągając ręce i pstrykając zachęcająco palcami. Ich roześmiane twarze aż promieniały zachwytem. Ale wszystko to nie skusiło lojalnego Baranka. Rękami i nogami uczepił się Jane, która go terasz trzymała, i wydał z siebie najbardziej ponury w tym dniu ryk. - Tak jest niedobrze - rzekła jedna z kobiet. - Niech panienka nam odda kruszynkę, a zaraz na pewno go uspokoimy. Słońce wciąż jeszcze nie zaszło. - Opowiedz jej, jak go się układa do snu - szepnął Cyryl - albo cokolwiek, byle zyskać na czasie. I żebyśmy mogli zwiać stąd, jak tylko to głupie słońce wreszcie zdecyduje się zajść. - Tak, tak -już oddajemy - mówiła Anthea. - Ale chciałabym wam najpierw powiedzieć, że zawsze wieczorem kąpiemy go w ciepłej wodzie, a rano w zimnej. Do ciepłej kąpieli dajemy mu glinianego króliczka, a podczas zimnej stawiamy przy nim chłopczyka z porcelany, modlącego się na czerwonej poduszce. A jeśli przypadkiem dostanie mu się do oczu mydło, to Baranek... - Bajanek ma ocki - powiedział malec, który teraz przestał ryczeć i słuchał siostry. Kobieta roześmiała się. - Jak bym nigdy w życiu nie kąpała dziecka! - powiedziała. - No, już, już, proszę go oddać. Chodź do Amelii, krupeczko. - Ić siobie bzidulo! - odparł natychmiast Baranek. - Tak, ale... - ciągnęła Anthea -jeśli chodzi o jego jedzenie, to po prostu muszę pani powiedzieć, że co rano dostaje jabłko albo banana, i chleb rozmoczony w mleku, a na podwieczorek czasem jajko i... - Wychowałam dziesięcioro własnych - rzekła czarnowłosa kobieta i mam jeszcze na wychowaniu kilkoro cudzych. Dosyć już tego, panienko. Dłużej tego nie zniosę. Muszego wreszcie uściskać. - Jeszcze nie postanowiliśmy, czyj on będzie, Estero - odezwał się l eden z mężczyzn. - Estera go nie dostanie, bo ona już ma siedmioro. - Nie byłbym taki pewny - rzekł mąż Estery. - A ja to co? Że niby nie mam nic do powiedzenia? - powiedział mąż Amelii. Zillah, młoda dziewczyna spytała1 - A j a? Nie mam męża ani dzieci, i nie mam kim się opiekować: ja powinnam go dostać. - Przymknij dziób! - Sam się zamknij! - Przestań mi tu pyskować! Bezczelna dziewucha! Wszyscy byli coraz bardziej rozzłoszczeni. Ciemne twarze Cyganów przybrały srogi wygląd. Nagle zaszła w nich dziwna zmiana -jakby jakaś niewidzialna gąbka zmazała z nich cały gniew i złość, pozostawiając pustkę. -48- -49- Dzieci spostrzegły, że słońce wreszcie zaszło, ale bały się poruszyć. A Cyganie byli tak ogłupiali z powodu niewidzialnej gąbki, która wymazała z ich serc wszystkie uczucia z ostatnich kilku godzin, że nie mogli wymówić słowa. Nasza czwórka aż wstrzymała oddech ze strachu. Bo co się stanie, jeśli Cyganie - kiedy odzyskają mowę - wpadną w furię, że przez cały dzień robili z siebie idiotów? Chwila była naprawdę niezręczna. Nagle Anthea, w przypływie odwagi, podała Baranka Cyganowi w czerwonej chustce. - Proszę bardzo! - powiedziała. Mężczyzna cofnął się. - Nie powinienem jednak odbierać go panience - odparł schrypniętym głosem. - Jak się komuś podoba, to proszę, chętnie go odstąpię - rzekł inny Cygan. - Prawdę mówiąc... - powiedziała Estera - mam dosyć własnych. - Ale to taki miły maluch - odezwała się Amelia. Tylko ona patrzyła teraz z czułością na popłakującego chłopczyka. - Zdaje się, że dostałam udaru słonecznego. Wcale go nie chcę- rze- , kła Ziłlah. ! - Więc możemy go zabrać? - spytała Anthea. j - Pewnie - rzekł z gorliwością Faraon. -1 nie mówmy już o tym! I wszyscy Cyganie w wielkim pośpiechu zaczęli krzątać się przy namiotach i przygotowywać do snu. Wszyscy z wyjątkiem Amelii. Odprowadziła dzieci aż do zakrętu drogi i tam powiedziała: -Niech mi panienka pozwoli go pocałować. Nie wiem, co w nas wstąpiło, żeby tak się wygłupiać. My, Cyganie, nie kradniemy dzieci, choć pewnie tak wam opowiadają, kiedy jesteście niegrzeczni. Mamy dosyć swoich własnych. Tylko że ja wszystkie moje straciłam. Pochyliła się nad Barankiem, a on - patrząc jej w oczy - nieoczekiwanie wyciągnął grubą i miękką rączkę i pogłaskał ją po twarzy. - Biedna, biedna! - powiedział. Po czym pozwolił się pocałować Cygance, a nawet sam pocałował ją w śniady policzek. Był to bardzo ładny j pocałunek, jak zawsze u Baranka, który nie ślinił się, jak to czasem robią j małe dzieci. Cyganka pogładziła palcem jego czoło, pierś, rączki i nóżki, jak gdyby coś pisała, po czym powiedziała tak: - Niech będzie odważny i niech ma mocną głowę do myślenia, i serce mocne do kochania, i ręce mocne do pracy, i mocne nogi do chodzenia, i niech zawsze wraca bezpieczny do swojego domu. Potem wymówiła coś w dziwnym języku, którego nikt nie zrozumiały i na koniec dodała: ¦50- - Cóż, muszę się już pożegnać. I cieszę się, że was poznałam. - Odwróciła się i poszła do swego domu: namiotu na łące przy drodze. Dzieci patrzyły za nią, aż zniknęła im z oczu. Wtedy odezwał się Robert: - Ale głupia! Nawet zachód słońca nie przywrócił jej rozsądku. I jakie rlupstwa gadała! - Wiesz co - powiedział Cyryl - według mnie to było całkiem przyzwoite z jej strony... - Przyzwoite? - wykrzyknęła Anthea. - To było naprawdę przemiłe. Myślę, że jest kochana. - Taka miła, całkiem bez powodu - dodała Jane. I poszli do domu - bardzo spóźnieni na podwieczorek i niewyobrażal-nic spóźnieni na obiad. Marta, rzecz jasna, znowu zrzędziła. Ale Baranek I iył bezpieczny. - Słuchajcie - rzekł później Robert - okazało się, że chcemy mieć liaranka tak samo jak wszyscy inni. - Właśnie. - Ale czy teraz, kiedy słońce zaszło, czujecie coś innego? - Nie - odparła cała reszta chórem. - Więc to zostało w nas też po zachodzie. - Nie, wcale nie - wyjaśnił Cyryl. - Życzenie z n a m i nic nie zrobiło. W głębi serca zawsze chcieliśmy, żeby był z nami, kiedyśmy byli sobą, ivlko dziś rano zachowaliśmy się jak świnie - szczególnie Robert. Tak, lak. Robert zniósł to zaskakująco spokojnie. - Rzeczywiście dziś rano wcale go nie chciałem - powiedział. - I to rhyba było trochę świńskie. Ale wszystko zaczęło wyglądać całkiem ina-i z.ej, kiedy okazało się, że możemy go stracić. I to właśnie, moi drodzy, jest morał tego rozdziału. Wcale nie miałam zamiaru was pouczać, ale tak to już bywa z morałami, że same wciskają '.ię tam, gdzie nikt ich nie zaprasza. A skoro już ma być tu morał (choć pojawił się wbrew mojej woli!), następnym razem, gdy zechcecie pozbyć ¦.io_ rodzeństwa, pamiętajcie, że jest to okropnie brzydka pokusa. -51- L Rozdział IV Skrzydła Następny dzień był bardzo mokry - zbyt mokry, żeby można było wyjść z domu, i o wiele za mokry, żeby niepokoić piaskowego duszka - tak wrażliwego na wilgoć, że jeszcze teraz po tysiącach lat, odczuwał ból w lewym wąsie, który kiedyś zamoczył. Dzień bardzo się dłużył i dopiero po południu wszystkie dzieci postanowiły nagle, że napiszą listy do mamy. Robert nieszczęśliwie wywrócił kałamarz - wyjątkowo duży i wyjątkowo pełny - w tym miejscu na biurku Anthei, gdzie miała swoją tajną skrytkę, zrobioną z kawałków posklejanego kartonu i pomalowaną tuszem. Właściwie nie była to do końca wina Roberta. Miał po prostu takiego pecha, że sięgał po atrament stojący na półce biurka właśnie w momencie, kiedy Anthea je otworzyła. Ta sama chwila była też chwilą, w której Baranek postanowił wleźć pod biurko i rozbić swojego gwiżdżącego ptaszka. W ptaszku tkwił ostry kawałek drutu, i oczywiście Baranek od razu wbił ten drut w nogę Roberta. I tak, bez niczyich złych intencji, tajna skrytka została zalana atramentem. Jednocześnie strumień atramentu rozlał się na nie dokończony list Anthei. W rezultacie list wyglądał mniej więcej tak: Kochana Mamo! Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porządku i mam nadzieję, że babcia czuje się lepiej. Wczoraj... Tutaj był potop atramentowy, a pod nim następujące słowa pisane ołówkiem: To nie ja wywróciłam kałamarz, ale sprzątanie zabrało strasznie dużo czasu, więc muszę już kończyć, bo czas iść na pocztę. Twoja kochająca Cię córka Anthea List Roberta nawet nie został zaczęty. Robert rysował na bibule okręt i zastanawiał się, co ma napisać. Ale oczywiście kiedy kałamarz się wywrócił, musiał pomóc Anthei w myciu biurka i obiecał, że zrobi dla niej nową tajną skrytkę, lepszą niż tamta. A wtedy Anthea powiedziała: „To zrób ją teraz". Więc list Roberta nie był gotowy, kiedy trzeba już było przygotować całą pocztę. Ale tajna skrytka też nie była jeszcze gotowa. Cyryl bardzo szybko napisał długi list, a potem poszedł zastawić pu-kę na ślimaki, według wskazań, które wyczytał w „Ogrodniku-amaio-¦". 1 kiedy trzeba było oddać pocztę listonoszowi, listu nie można było i leźć. Nigdy już się nie znalazł. Może zjadły go ślimaki? Tylko list Jane został wysłany. Chciała opowiedzieć mamie wszystko 1'sametychu - właściwie to wszyscy mieli zamiar to zrobić - ale tyle isu spędziła na długich rozmyślaniach, jak poprawnie pisze się to imię, nie miała już czasu na porządne opowiedzenie historii. A, jak wiado-.", nie ma sensu opowiadać historii, jeśli nie robi się tego porządnie. mc musiała więc zadowolić się tym: Kochana, kochana Mamo! Staramy się wszyscy być jak najgrzeczniejsi, jak nam kazałaś, a Baranek złapał małe przeziębienie, ale Marta mówi, u> nic, tylko wczoraj rano wylał na siebie złote rybki. Kiedy wybraliśmy pierwszego dnia do żwirowni, to poszliśmy drogą okólną, i znaleźliśmy... Minęło pół godziny, zanim Jane przekonała się, że nikt z rodzeństwa umie poprawnie napisać Psametych. Nie mogli też znaleźć tego w słow-:l.u, choć naprawdę szukali. Jane skończyła więc list pospiesznie: ... znaleźliśmy coś dziwnego, ale już czas oddać pocztę, więc na razie to tyle, twoja kochająca córka Jane RS. Gdyby ktoś mógł spełnić Twoje życzenie, to czego byś sobie życzyła? W tym momencie usłyszeli dźwięk trąbki listonosza i Robert wybiegł im deszcz, żeby zatrzymać wóz pocztowy i oddać listy. Oto dlaczego, mimo /c wszystkie dzieci bardzo chciały opowiedzieć mamie o piaskowym duszku, mama jednak o niczym się nie dowiedziała. Były też inne powody, dla których nigdy się nie dowiedziała, ale o tym potem. Następnego dnia przyjechał wujek Ryszard i zabrał wszystkich do Maid-¦.lone swoją bryczką - wszystkich z wyjątkiem Baranka. Wujek Ryszard l«v! cudownym wujkiem. W Maidstone nakupił im zabawek. Zabrał dzieci ito sklepu i pozwolił wybierać, co tylko zechcą, niezależnie od ceny. Wcale też nie ględził, jak to zabawki muszą być „pouczające": rozsądnie jest l>n/wolić dzieciom wybrać dokładnie to, co chcą, bo są bardzo niemądre ii adoświadczone i czasami niechcący wybierają coś naprawdę poucza-¦¦' 'go. Zdarzyło się to Robertowi, który - w ostatniej chwili i w wielkim I"' .piechu - wybrał pudełko z obrazkami na wierzchu, przedstawiającymi ikrzydlate byki z ludzkimi głowami i skrzydlatych ludzi z głowami orłów. -52 -53- lobert myślał, że w środku będą zwierzęta, takie same jak na pudełku. Ciedy otworzył je w domu, okazało się, że jest to łamigłówka o starożyt-lych Asyryjczykach! Inni także wybierali w pośpiechu, ale potem byli :adowoleni. Cyryl dostał model parowozu, a dziewczynki dwie lalki, i także - do spółki - porcelanowy serwis do kawy w niezapominajki. Chłopem do spółki dostał się łuk i strzały. Potem wujek Ryszard zabrał ich w rejs statkiem po rzece, a później vszyscy poszli na herbatę do eleganckiej cukierni. Kiedy wrócili do domu, )yło już o wiele za późno na wypowiadanie tego dnia jakichkolwiek ży-;zeń. Wujowi nic nie powiedzieli o piaskowym duszku. Nie wiem, dlaczego. Oni właściwie też nie wiedzieli. Ale może wy się domyślacie. Następny dzień po miłej wizycie wujka Ryszarda był wyjątkowo upal-ry. Ludzie, którzy podejmują decyzje na temat stanu pogody i ogłaszają >we zalecenia w porannych gazetach, mówili potem, że był to najgorętszy izień od wielu lat. Postanowili, że ma być „cieplej z przelotnymi deszcza-ni", i rzeczywiście zrobiło się cieplej! Rzecz w tym, że pogoda tak bardzo chciała się ocieplić, że nie miała czasu zastosować się do zalecenia doty-;zącego przelotnych deszczy, więc nie było ich wcale. Czy zdarzyło wam się kiedyś wstać o piątej rano w pogodny letni po-"anek? Jest wtedy bardzo pięknie. Słoneczne światło ma kolor różowo-iółty, a cała trawa i drzewa pokryte są brylantami rosy. Cienie padają w przeciwnym kierunku niż wieczorem, co jest bardzo interesujące i człowiek czuje się wtedy, jakby był w całkiem innym świecie. Anthea zbudziła się o piątej. Samej sobie kazała się obudzić, i muszel wam opowiedzieć, jak to się robi, choć przez to będziecie musieli chwile! zaczekać na dalszy ciąg głównej historii. Otóż, idąc wieczorem do łóżka trzeba położyć się całkiem płasko na wznak, z rękoma wyciągniętymi po bokach. Potem trzeba sobie powiedzieć „Muszę się obudzić o piątej (albo o szóstej, siódmej, ósmej czy innej godzinie, którą sobie postanowicie) i wypowiadając to trzeba pochylić brodę na piersi, a potem szybko odrzucić głowę z powrotem na poduszką. [ trzeba zrobić to tyle razy, ile razy jeden mieści się w godzinie, o której chcecie się obudzić (bardzo łatwo to obliczyć). Rzecz jasna wszystko zależy od tego, jak bardzo naprawdę chcecie wstać o piątej (albo o szóstej, siódmej, ósmej czy dziewiątej). Jeśli tak do końca nie chcecie - nie warte się trudzić. Ale jeżeli chcecie - spróbujcie, a sami się przekonacie. Oczywiście w tym przypadku, podobnie jak w nauce języka obcego albo robieniu figli - żeby mieć wprawę, trzeba jak najwięcej ćwiczyć. Anthea miała dużą wprawę. Dokładnie w momencie kiedy otworzyła oczy, usłyszała, jak czarno-złoty zegar w jadalni bije jedenastą. Wiedziała więc, że jest za trzy minuty piąta. Czarno-złoty zegar zawsze wybijał nie to, co trzeba, ale wszystko było w porządku, jeśli się wiedziało, co chce przez to powiedzieć. Było to tak, jak z mówieniem w obcym języku. Jeżeli się zna ten język, to można go zrozumieć równie dobrze jak ojczysty. A Anthea znała język zegara. Była bardzo śpiąca, ale wyskoczyła z łóżka i zanurzyła twarz i ręce w miednicy z zimną wodą. Jest to czarodziejska sztuczka, dzięki której każdemu odechciewa się wracać do łóżka. Potem ubrała się i złożyła koszulę nocną. Nie zwinęła jej zaczynając od rękawów, ale złożyła według szwów. Jak widzicie, była bardzo dobrze ułożoną dziewczynką. Później wzięła do ręki buty i bezszelestnie zeszła na dół. Otworzyła okno w jadalni i wyskoczyła na dwór. Równie łatwo byłoby wyjść drzwiami, ale okno było bardziej romantyczne i pozwalało uniknąć spotkania z Martą. - Zawsze będę wstawać o piątej - pomyślała sobie Anthea. - To strasz-nie, strasznie miłe. Serce biło jej bardzo szybko, bo postępowała zgodnie z własnym, obmyślonym wcześniej planem. Nie była całkiem pewna, czy to najlepszy plan, ale była zupełnie pewna, że nie byłby ani trochę lepszy, gdyby powie-i l/iała o nim rodzeństwu. Miała też - słusznie czy niesłusznie - poczucie, /c lepiej będzie, jeśli sama wykona ten plan. Założyła buty pod żelazną werandą, na lśniących, czerwono-żółtych kafelkach, po czym pobiegła prosto do żwirowni. Znalazła miejsce, w którym chował się Psametych, ' idkopała go. Był bardzo niezadowolony. - Co ty wyprawiasz? - odezwał się strosząc futerko jak gołębie stro--;\ pióra w czasie świąt Bożego Narodzenia. - Po pierwsze zimno jak na ''icgunie, a po drugie jest środek nocy. - Bardzo cię przepraszam - powiedziała grzecznie Anthea. Zdjęła swój 'Kiły fartuszek i owinęła nim piaskowego duszka; wystawała mu tylko Iowa, nietoperze uszy i oczy podobne do oczek ślimaka. - Dziękuję - rzekł Psametych. - Teraz jest lepiej. Jakie macie dzisiaj czenie? - Właściwie to sama nie wiem - odpowiedziała. - Bo, widzisz, dotąd i • mieliśmy jakoś szczęścia z życzeniami. Chciałam z tobą o tym pomó-ic Tylko czy zgodzisz się nie spełniać życzeń teraz, a dopiero po śniada-u7 Tak trudno rozmawiać z kimś, kto wymyśla życzenia, których wcale sienie chciało! Bo nie powinno się mówić, że się chce czegoś, czego się nie chce. dawnych czasach ludzie prawie zawsze wiedzieli, czy na obiad chcą i irazki wyglądały jak prawdziwe, a także różne dziwne lampy. W poprzek sjścia została zawieszona zasłona: w rzeczywistości stary, czerwono-czarny rwan. Robert był ukryty wewnątrz, a Bili stał na taborecie przed namio-tn i wygłaszał przemówienie. Nawiasem mówiąc - przemówienie cał-em udane. Zaczynało się od stwierdzenia, że olbrzym, którego będzie iał zaszczyt przedstawić publiczności tego dnia, był najstarszym synem :sarza San Francisco, który z powodu niefortunnego romansu z księżną ysp Fidżi był zmuszony opuścić swój kraj i szukać schronienia w Anglii kraju wolności - gdzie każdy człowiek jest wolny, niezależnie od wzro-u. Przemówienie kończyło się zapowiedzią, że pierwszych dwadzieścia ;ób, które podejdą do wejścia, płacić będzie tylko po trzy pensy. - Potem - ogłosił Bili - cena będzie podniesiona i nie umiem nawet )wiedzieć, jak bardzo będzie wysoka. Więc lepiej się pospieszyć! Pierwszy podszedł jakiś młodzieniec, który umówił się w wesołym iasteczku ze swoją ukochaną. Z tego powodu zachowywał się jak udzielny dążę: nie liczył się z wydatkami, pieniądze nie miały dla niego znacze-a. Skoro jego dziewczyna chciała zobaczyć olbrzyma, zobaczy go, na-et gdyby oglądanie olbrzyma miało kosztować trzy pensy od osoby - mimo : wszystkie inne rozrywki kosztowały pensa. Zasłona została uniesiona i para weszła do środka. W następnej chwili szystkich obecnych w pobliżu przeraził dziki wrzask dziewczyny. Bili zadowoleniem trzepnął się w udo i szepnął do kobiety: „Dobra jest, Re-;ka!" Wrzask był rzeczywiście znakomitą reklamą dla wdzięków Rober-. Dziewczyna wyszła na zewnątrz blada i roztrzęsiona, a wokół namiotu gromadził się spory tłum. - Jak to wygląda? - zapytał jeden z farmerów. - Ach! Upiornie! Wprost trudno uwierzyć! - odparła dziewczyna. Jest wielkie jak stodoła, i takie straszne! Aż krew mi zmroziło. Ale nie iłuję, bo tego nie da się z niczym porównać! Robert wyglądał strasznie tylko dlatego, że próbował się nie śmiać, ^krotce jednak przeszła mu chęć do śmiechu i nim słońce zaszło, skłonny Ą raczej do płaczu. W dodatku jak nigdy strasznie zachciało mu się spać. zecz w tym, że przez całe popołudnie ludzie wchodzili do namiotu - poje-»ticzo, w dwójkę albo w trójkę - i Robert musiał podawać rękę tym, :órzy sobie tego życzyli. W dodatku musiał zgodzić się, by wszyscy go uklepywali, szczypali, pociągali za rękę albo nogę, albo walili w plecy a przekonania się, czy jest prawdziwy. Reszta dzieci siedziała na ławce, przyglądała się wszystkiemu, czeka- i była już bardzo znudzona. Miały wrażenie, że jest to chyba najgorszy >osób zarabiania pieniędzy, jaki tylko można było wymyślić. Coś takie- go za marne piętnaście szylingów! Bili zdążył już zebrać cztery razy tyle, bo wieść o olbrzymie rozeszła się szybko i z bliska i z daleka przyjeżdżali ludzie w wozach i powozach. Jakiś dżentelmen z monoklem i wielką żółtą różą w butonierce uprzejmym szeptem zaproponował Robertowi dziesięć funtów tygodniowo za występy w londyńskim Crystal Pałace. Robert musiał mu odmówić. - Nie mogę - powiedział z żalem. - Nie można obiecywać czegoś, czego nie da się dotrzymać. - Biedaku! Jesteś tu, jak przypuszczam, związany kontraktem na długie lata! Ale oto moja wizytówka. Zgłoś się do mnie, kiedy termin upłynie - powiedział wytworny pan. - Na pewno to zrobię, jeśli będę wtedy tego samego wzrostu - odparł uczciwie Robert. - A jeśli trochę urośniesz, to nawet lepiej - powiedział pan. Kiedy sobie poszedł, Robert przywołał Cyryla i rzekł: - Powiedz im, że muszę chwilę odpocząć. I chcę zjeść podwieczorek. Zaraz przyniesiono podwieczorek, a na zewnątrz namiotu szybko przypięto kartkę papieru z napisem: PÓŁGODZINNA PRZERWA OLBRZYM JE PODWIECZOREK Dzieci odbyły ożywioną naradę. - Jak mam się stąd wydostać? - zapytał Robert. - Myślę o tym całe popołudnie. - Po prostu wyjdziesz stąd, kiedy zajdzie słońce i znów będziesz zwykłych rozmiarów. Nie mogą nam nic zrobić. Robert szeroko otworzył oczy. - Akurat! - odparł. - Chyba nas zabiją, kiedy zobaczą, jaki jestem naprawdę. Nie, musimy wymyślić jakiś inny sposób. Musimy być sami, kiedy słońce będzie zachodzić. - No tak - przyznał skwapliwie Cyryl i podszedł do drzwi, za którymi Bili, paląc glinianą fajkę, przyciszonym głosem rozmawiał o czymś z Rebeką. Cyryl usłyszał, jak mówi: „Całkiem tak, jakbyśmy odziedziczyli fortunę". - Proszę posłuchać - powiedział Cyryl. - Za chwilę będzie pan mógł zacząć wpuszczać ludzi do środka, bo on już prawie skończył podwieczorek. Ale musi pan zostawić go samego, kiedy słońce zacznie zachodzić. O tej porze robi się jakiś dziwny i jeśli go coś zaniepokoi, nie biorę odpowiedzialności za następstwa. -106- -107- - Dlaczego? - zapytał Bili. - Co mu się wtedy dzieje? - Nie wiem. To taka... taka jakby przemiana - odpowiedział zgodnie : prawdą Cyryl. - W ogóle nie jest sobą... Trudno go wtedy rozpoznać, est naprawdę bardzo, bardzo dziwny. Jeśli nie zostawi się go w spokoju lodczas zachodu słońca, komuś może się przydarzyć coś przykrego. Była to prawda. - Mam nadzieję, że na wieczór będzie już w porządku, hm? - O tak! W pół godziny po zachodzie słońca będzie znowu sobą. - Chyba rzeczywiście lepiej go nie drażnić - powiedziała Rebeka. Tak więc na mniej więcej pół godziny przed zachodem słońca namiot nów został zamknięty „na czas, kiedy olbrzym je kolację". Publiczność była bardzo rozbawiona tak częstymi posiłkami olbrzy-na. - Cóż, przy takim wzroście musi sobie podjeść - tłumaczył Bili. W namiocie czworo dzieci z zapartym tchem obmyślało plan odwrotu. - Wy idźcie teraz - powiedział Cyryl do dziewcząt - i biegnijcie do łomu najszybciej jak się tylko da. Nie martwmy się o wózek. Zabierzemy ;o jutro. Robert i ja jesteśmy ubrani tak samo, więc poradzimy sobie ja-:oś. Jak Sydney Carton*. Ale musicie j u ż pójść, bo nic z tego nie będzie. /Ty możemy biec prędko, a wy nie - nawet jeśli tak myślicie. Nie, Jane. lie ma sensu, żeby Robert teraz wychodził i przewracał ludzi. Policja araz zacznie go śledzić i od razu zaaresztuje, kiedy wróci do zwykłego ozmiaru. No, idźcie już! Bo jak nie, to już nigdy się do was nie odezwę, ak naprawdę to wy wpakowałyście nas w tę całą historię przez to, że ipałyście mnie i Roberta za nogi dziś rano. Idźcie! Już! I Jane i Anthea wyszły. - Idziemy do domu - powiedziały Billowi. - Zostawiamy olbrzyma pana. Niech pan będzie dla niego dobry. - Było to, jak przyznała później mthea, straszne oszukaństwo, ale co miały robić? Kiedy odeszły, Cyryl zbliżył się do Billa. - Proszę pana - powiedział. - On chce kilka kłosów pszenicy. Rośnie im w polu, niedaleko. Zaraz po nią pójdę. Aha, i prosi, czy nie mógłby an rozluźnić trochę namiotu od tyłu? Mówi, że strasznie mu tam duszno. )opilnuję, żeby go nikt nie podejrzał. Przykryję go czymś, żeby się chwi-l zdrzemnął, póki nie wrócę z pszenicą. Musi ją dostać, bo kiedy robi ię taki dziwny, to nie ma sensu się z nim spierać. Sydney Carton -jeden z bohaterów książki Charlesa Dickensa „Powieść o dwóch miastach". Chcąc ratować niesłusznie skazanego na śmierć arystokratę, Charlesa Evermonde, Carton wykorzystał swe podobieństwo do skazańca i dobrowolnie zginął zamiast niego. Olbrzym ułożył się wygodnie pod kupą worków i kawałkiem starego brezentu. Uniesiono jedną ze ścian namiotu i bracia zostali teraz sami. Szeptem omawiali ostatnie szczegóły planu. Na zewnątrz karuzela hałaśliwie wygrywała różne śmieszne melodyjki w celu przyciągnięcia publiki. Pół minuty po zachodzie słońca obok Billa przebiegł chłopiec w szkolnym ubranku. - Lecę po te kłosy! - zawołał i szybko wmieszał się w tłum. W tej samej chwili inny chłopiec wyszedł z tyłu namiotu i minął Rebekę stojącą tam w charakterze wartownika. - Lecę po te kłosy! - zawołał i też szybko wmieszał się w tłum. Chłopcem, który wyszedł od frontu był Cyryl; od tyłu namiotu wyszedł Robert, który teraz, po zachodzie słońca, był już zwykłych rozmiarów. Obaj szybko przebiegli pole i dobiegli do drogi, gdzie Robert dopędził Cyryla. Wtedy zaczęli biec bardzo szybko. W domu znaleźli się w tym samym czasie co dziewczynki, bo droga była daleka i większą jej część pokonali biegnąc. Następnego ranka ponownie przekonali się jak długa była to droga, bo musieli pójść po wózek i ciągnąć go do domu. Nie było już olbrzymiego Roberta, który mógłby ich wszystkich zawieźć tam z taką łatwością, jakby wózek był powozem, oni - niemowlakami, a ich brat - gigantyczną nianią... Niestety nie mogę wam powtórzyć, co mówili Bili i Rebeka, kiedy zorientowali się, że olbrzym zniknął. Po prostu dlatego, że nie wiem. Rozdział IX Dorosły Cyryl zauważył, że zwyczajne życie jest pełne okazji, w których życzenie spełnione przez duszka mogłoby się naprawdę bardzo przydać. Przyszło mu to do głowy, kiedy zbudził się bardzo wcześnie rano - w dwa dni po tym, kiedy Robert chciał być większy niż chłopak od piekarza i gdy jego życzenie zostało spełnione. Cały poprzedni dzień poświęcono na ciągnięcie wózka z Benenhurst do domu. Cyryl ubrał się w pośpiechu. Nie wziął kąpieli, bo blaszane wanny robią straszny hałas, a Cyryl nie chciał budzić Roberta. Wymknął się z domu sam, 108- -109- jak kiedyś Anthea, i bladym świtem popędził do żwirowni. Ostrożnie i bardzo uprzejmie wygrzebał Psametycha, po czym zaczął rozmowę pytaniem, czy duszek nie miał żadnych przykrych następstw z powodu kontaktu ze łzami Roberta. Psametych był w dobrym humorze i odpowiedział mu bardzo uprzejmie. - A teraz mów, co mogę dla ciebie zrobić? - spytał. Spodziewam się, że przyszedłeś tu tak wcześnie, żeby poprosić o coś dla siebie. Coś, o czym nie powinni wiedzieć bracia ani siostry, prawda? Więc posłuchaj mojej rady, a dobrze na tym wyjdziesz! Poproś o ładne, tłuste megaterium i niech ci to wyjdzie na zdrowie! - Dziękuję... Może jednak nie dzisiaj - rzekł Cyryl ostrożnie. - Tak naprawdę to chciałem powiedzieć... Na pewno wiesz, jak się wypowiada życzenia podczas różnych zabaw? - Ja rzadko się bawię - odparł chłodno Psametych. - No, ale wiesz, o co mi chodzi - zniecierpliwił się Cyryl. Chcę powiedzieć tak: czy zechciałbyś spełnić nasze życzenie dokładnie w chwili, kiedy o nim pomyślimy i w tym miejscu, gdzie nam przyjdzie do głowy? Tak żebyśmy nie już nie musieli tu przychodzić i zawracać ci głowę -dodał sprytnie Cyryl. - Skończy się na tym, że będziecie prosić o rzeczy, których tak naprawdę wcale nie chcecie, tak jak z tym zamkiem - odparł Psametych przeciągając się i ziewając. - Zawsze to samo, odkąd ludzie przestali jeść największe smakołyki. Ale, niech ci będzie. Do widzenia! - Do widzenia - odparł grzecznie Cyryl. - Wiesz co - powiedział nagle Psametych wyrzucając naprzód swe długie, ślimacze oczy. - Zaczynam mieć was dosyć - wszystkich. Nie macie więcej rozumu niż cztery ostrygi. Idź już! I Cyryl poszedł. - Jak te dzieciuchy są okropnie długo dziecinne - rzekł Cyryl, kiedy Baranek wyciągnął mu niepostrzeżenie zegarek z kieszeni, po czym, pomrukując w jakimś złośliwym zachwycie, otworzył kopertę i użył zegarka zamiast ogrodowej łopatki. Próba ożywienia zegarka - płukanie mechanizmu ciepłą wodą- nie powiodła się. W pierwszej chwili Cyryl, rozgniewany, powiedział parę przykrych słów, ale teraz się uspokoił się i zgodził się nieść Baranka kawałek drogi do lasu. Przedtem namówił rodzeństwo, by zgodzili się na jego plan i nie wypowiadali żadnego życzenia, dopóki nie będzie to coś naprawdę ważnego. Tymczasem przyjemnie było iść do lasu na orzechy - i właśnie cała piątka siedziała na miękkiej trawie pod kasztanem. Baranek wyrywał wielkie garście mchu, a Cyryl ponurym wzrokiem kontemplował szczątki swego zegarka. -110 - Przecież on rośnie - powiedziała Anthea. - Prawda, skarbie? - Losne - odparł wesoło Baranek. - Losne i bende duży, bende miał scelbe i myski i... i... - W tym momencie zawiodła Baranka wyobraźnia albo słownictwo. Swoją drogą była to najdłuższa przemowa, jaką dotąd wygłosił, i wszyscy byli nią oczarowani. Nawet Cyryl, który przewrócił Baranka i wytarzał go po mchu, czemu towarzyszyły zachwycone piski malca. - Myślę, że kiedyś będzie całkiem dorosły - ciągnęła Anthea wpatrując się z rozmarzeniem na błękit nieba prześwitujący pomiędzy długimi liśćmi kasztana. Ale w tym samym momencie Baranek, siłujący się wesoło z Cyrylem, palnął brata w pierś tłustą stopką obutą w sandałek. Rozległ się trzask - to niewinny Baranek stłukł szkiełko w ulubionym zegarku tatusia pożyczonym chwilowo przez Cyryla bez pozwolenia. - Kiedyś będzie dorosły! - powtórzył Cyryl z goryczą, obalając Baranka na trawę. - Pewnie wtedy, kiedy już nikt nie będzie go pamiętać. Do diabła, tak bym chciał, żeby... - Uważaj! - krzyknęła Anthea, śmiertelnie przerażona tym, co może nastąpić. Ale było za późno: jej słowa zbiegły się ze słowami Cyryla, jakby śpiewali w najlepszym chórze: Anthea: - Uważaj! Cyryl: - ...teraz był dorosły! Psametych, jak zwykle, dotrzymał przyrzeczenia. I oto w przerażonych oczach braci i sióstr Baranek gwałtownie i nagle stał się dorosły. Była to naprawdę okropna chwila. Zmiana nie była tak nagła, jak w przypadku poprzednich życzeń. Najpierw zmieniła się małemu twarz. Stała się szczuplejsza i większa. Na czole Baranka pojawiły się zmarszczki. Oczy -osadzone jeszcze głębiej - ściemniały. Usta wydłużyły się i zrobiły cieńsze. Najokropniejsze było to, że mały, ciemny wąsik zjawił się na górnej wardze tego, który - wyjąwszy twarz - był ciągle jeszcze dwuletnim maluchem w lnianym kaftaniku i w białych, ażurowych skarpetkach. - Nie chcę, żeby był duży! Nie chcę! I niech chłopcy też o to poproszą! - Wszyscy wysilili wolę najbardziej jak umieli, bo widok Baranka mógł przerazić nawet kogoś całkiem pozbawionego serca. Wysilali ją tak bardzo, że zakręciło im się w głowach i prawie stracili przytomność - ale wszystko na próżno. Kiedy las przestał kołować im w oczach, wzrok ich przykuł od razu widok bardzo eleganckiego młodzieńca we flanelowym ubraniu i słomkowym kapeluszu - młodzieńca z tymi samymi wąsikami, które jeszcze przed chwilą widzieli, jak wyrastają na górnej wardze Baranka. A więc był to Baranek - dorosły! Ich własny Baranek! Była to potworna chwila. Dorosły Baranek wdzięcznie wstał i oparł się o pień -111- tana. Słomkowy kapelusz nasunął sobie na oczy. Był najwyraźniej :zony i zamierzał się zdrzemnąć. Baranek - nieznośny ale kochany ' oryginał - nieraz zasypiał w dziwnych porach i nieoczekiwanych scach. Czyżby ten nowy Baranek w szarym flanelowym ubraniu i bla-elonym krawacie, miał zachowywać się tak jak tamten? Czy może umysł wyrósł razem z ciałem? Była to kwestia, nad rozstrzygnięciem której naradzało się teraz ro-stwo, siedząc wśród wielkich, żółknących paproci o kilka kroków od :ego Baranka. - Tak czy owak, to okropne - powiedziała Anthea. - Jeśli umysł Ba-a jest też dorosły, to na pewno nie zgodzi się, żebyśmy się nim opie-ali. A jeśli wciąż jest w środku małym dzieckiem, to jak tu zmusić go, r był grzeczny? A za chwilę trzeba będzie pójść na obiad... -1 nie znaleźliśmy ani jednego orzecha - dodała Jane. - Co tam orzechy! - odparł Robert. - Obiad to co innego. Nawet iłowie nie najadłem się wczorajszym obiadem... Czy nie możemy przy-:ać go do drzewa i pójść na obiad, a potem tu wrócić? - Nieźle by wyglądał nasz obiad, gdybyśmy wrócili bez Baranka! wiedział Cyryl tonem rozpaczy. - Ale i tak na jedno wyjdzie, kiedy ;imy z nim w takim stanie, w jakim jest teraz. Tak, wiem, że to przeze ;, i nie przypominajcie mi tego w kółko! Wiem, że jestem bydlę, nie-le aby żyć! Ale stało się i nie mówmy o tym więcej. Pytanie tylko: co : zrobimy? - Zbudźmy go i zaprowadźmy do Rochester albo Maidstone, a tam na będzie coś zjeść w cukierni - rzekł Robert z nadzieją w głosie. - Zaprowadzić go? - powtórzył Cyryl. - Aha - spróbuj! To wszystko j a wina, nie przeczę, ale sam się zastanów, w jaki sposób można ekolwiek zabrać tego młodzieńca. Baranek zawsze był rozpieszczo-i teraz, kiedy jest dorosły, to po prostu szatan. Widzę to. Spójrzcie na usta. - No to - rzekł Robert - zbudźmy go i zobaczmy, co zrobi. Może to on erze nas do Maidstone i będzie nam fundował. Pewnie ma kupę pie-zy w tych swoich eleganckich kieszeniach. Tak czy owak, musimy ; obiad. Zaczęli ciągnąć losy zrobione z listków paproci: dorosłego Baranka a obudzić Jane. drobiła to delikatnie, łaskocząc jego nos gałązką kapryfolium. Bara-mruknął dwa razy: „Ach, te muchy!", a potem otworzył oczy. - Cześć, dzieciaki! - rzekł znudzonym tonem. - Wciąż tu siedzicie? a może być godzina? Spóźnicie się na obiad! -112- - Pewnie - odparł z goryczą Robert. - To jazda do domu - powiedział dorosły Baranek. - A co z twoim obiadem? - spytała Jane. - Och... Jak myślicie, daleko stąd na stację? Mam ochotę jechać dziś miasta i przetrącić coś w klubie. Na całą czwórkę padł blady strach. Baranek sam, bez opieki miałby hać do miasta i jeść w klubie! I może jeszcze zostać tam na herbacie! chód słońca mógłby zaskoczyć go w jakimś luksusowym lokalu i bez-Ine, śpiące dzieciątko znalazłoby się nagle samo wśród niesympatycz-ch kelnerów i z głębi klubowego fotela zaczęłoby rozpaczliwie doma-5 się towarzystwa „Pantei"! Obraz ten wzruszył Antheę niemal do łez. - Och, nie! Baranku, słoneczko! Nie wolno tego robić! - krzyknęła irozważnie. Dorosły Baranek spojrzał na nią z dezaprobatą. - Moja droga Antheo - powiedział - ile razy mam ci powtarzać, że mam imię Hilary Maur Devereux? Moi mali braciszkowie i siostrzyczki mogą lie nazywać którymś z imion, które mi dano na chrzcie, ale nie „Baranim" - pozostałością głupiego i dawno minionego dzieciństwa. To było okropne. A więc Baranek był teraz ich starszym bratem? Na-•alnie był, skoro stał się dorosły - oni jeszcze nie. Anthea i Robert za-?li naradzać się szeptem. Ale codzienne niemal przygody, wynikłe z życzeń spełnionych przez ametycha, sprawiły, że dzieci stały się teraz nad wiek rozsądne. - Drogi Hilary - powiedziała Anthea, a reszta rodzeństwa niemal udła-ła się samym dźwiękiem tego imienia - wiesz, że tatuś nie życzył sobie, byś jechał do Londynu. Nie spodobałoby mu się, gdyby wiedział, że stawiasz nas bez opieki. Ależ ze mnie kłamczucha! - dodała mówiąc i tylko do siebie. - Wiesz co - rzekł Cyryl -jako nasz najstarszy brat powinieneś przy-jmniej zabrać nas do Maidstone i zafundować nam coś świetnego, a po-n przewieźć nas łódką! - Jestem ci niewypowiedzianie zobowiązany za tę propozycję - od-rł uprzejmie Baranek- ale wolałbym być sam. Idźcie do domu na obiad, oże zajrzę tam w porze podwieczorku... A może wrócę do domu, kiedy z będziecie w łóżkach. W łóżkach! Cała czwórka wymieniła między sobą wymowne spojrze-a. Ładnie wyglądałoby pójście do łóżka, gdyby wrócili do domu bez iranka. - Obiecaliśmy mamie nie spuszczać cię z oka, jeśli weźmiemy cię ze bą- odezwała się Jane, nim reszta zdążyła ją powstrzymać. -114- - Słuchaj, Jane - odparł dorosły Baranek wkładając ręce do kieszeni i patrząc na nią z góry - małe dziewczynki powinny taktownie milczeć. Musicie nauczyć się, że nie wolno nikogo zanudzać. A teraz - biegiem do domu! Jutro, jeśli będziecie grzeczni, być może dam każdemu z was pensa. - Słuchaj - rzekł Cyryl, naśladując, jak tylko potrafił najlepiej, ton rozmowy „między nami mężczyznami" - dokąd ty się wybierasz? Co, stary? Może weźmiesz ze sobą Roberta i mnie, skoro ci przeszkadzają dziewczyny? Był to naprawdę szlachetny gest ze strony Cyryla, bo nigdy nie lubił pokazywać się ludziom z Barankiem - który oczywiście po zachodzie słońca znów będzie maluchem. „Męski" ton odniósł skutek. - Chcę tylko pojechać rowerem do Maidstone - rzekł od niechcenia Baranek gładząc czarne wąsiki. - Obiad mogę zjeść „Pod Koroną", a potem może popływam trochę w rzece. Ale nie mogę zabrać was wszystkich na rower, prawda? Bądźcie więc grzeczne i wracajcie już do domu. Sytuacja była beznadziejna. Robert wymienił rozpaczliwe spojrzenia z Cyrylem. Anthea odpięła szpilkę, dzięki której spódnica i bluzka trzymały się razem (więc teraz rozsunęły się nieładnie). Ukradkiem podała szpilkę Robertowi, robiąc jednocześnie dziwaczną, wymowną minę. Robert wymknął się niepostrzeżenie i pobiegł w kierunku drogi. Stał tam najprawdziwszy rower - nowiutki i piękny. Robert od razu domyślił się, że skoro Baranek jest dorosły, to musi mieć rower. Był to zawsze jeden z najważniejszych powodów, dla których Robert chciał być dorosły. Szybko zrobił użytek ze szpilki - jedenaście przekłuć w tylnej dętce i siedem w przedniej. Chętnie doszedłby do dwudziestu dwóch, ale szelest gałęzi leszczyny ostrzegł go o zbliżaniu się reszty rodzeństwa. Pospiesznie nacisnął jedno i drugie koło, a w nagrodę usłyszał syk powietrza wydostającego się wszystkimi osiemnastoma dziurkami. - Rower się zepsuł - rzekł Robert dziwiąc się sobie samemu, jak mógł tak szybko nauczyć się oszukiwać. - Rzeczywiście - powiedział Cyryl. - Złapał gumę - rzekła Anthea schylając się i podnosząc z ziemi cierń, który już wcześniej sobie przygotowała. - Widzisz! Dorosły Baranek (a raczej Hilary, bo myślę, że teraz tak powinniśmy go nazywać) wziął pompkę i zaczął nadmuchiwać dętkę. Szybko zorientował się, że dętki są przedziurawione. - Myślę, że gdzieś tu w pobliżu jest jakiś domek, gdzie można będzie dostać wiadro wody - powiedział Baranek. Domek rzeczywiście tam był, a kiedy okazało się, w ilu miejscach dętki są przedziurawione, uznano, że to naprawdę błogosławieństwo, że -115- właściciele domku podają „podwieczorki dla cyklistów". Podali rodzeństwu dość osobliwy podwieczorek, składający się z herbaty i kanapek z czymś, co wyglądem i smakiem przypominało szynkę. Zapłacono za to z piętnastu szylingów zarobionych przez Roberta, kiedy był olbrzymem. Okazało się bowiem, że Baranek nie ma przy sobie pieniędzy. Było to dla wszystkich wielkim rozczarowaniem; ale takie zdarzają się nawet najbardziej dorosłym. Mimo to Robert najadł się do syta, a to już było coś. Cała znękana czwórka zajęła się po kolei spokojnym ale wytrwałym namawianiem Baranka (czyli Maura), żeby spędził resztę dnia z nimi w lesie. Dnia nie zostało już tak wiele w chwili, kiedy Baranek naprawił osiemnaste przekłucie. Skończywszy pracę podniósł się z westchnieniem ulgi i nieoczekiwanie poprawił sobie krawat. - Zbliża się jakaś pani - powiedział z ożywieniem. - Na Boga, idźcie już stąd. Do domu! Znikajcie! Szybko! Nie mogę pokazywać się z bandą brudnych dzieciaków. Jego rodzeństwo było rzeczywiście dość brudne, bo Hilary parę godzin wcześniej, kiedy był jeszcze maluchem, obsypał ich wszystkich dużą ilością ziemi z ogrodu. Głos dorosłego Baranka zabrzmiał po prostu strasznie -jak tłumaczyła później Jane - więc musieli wycofać się do ogrodu na tyłach domu. Zostawili go samego i Baranek, z wąsikami i w szarej flane-li, czekał teraz na spotkanie młodej damy, która prowadząc rower szła od strony frontowego ogrodu. Właścicielka domku wyszła na zewnątrz i rozmawiała przez chwilę z młodą damą, ale dzieci nie mogły wszystkiego usłyszeć, choć z ukrycia - za korytem dla świń - widziały wszystko i słuchały z całych sił. Według słów Roberta było to „całkowicie w porządku, skoro temu okropnemu Barankowi tak się porobiło". Baranek uchylił kapelusza, kiedy mijała go młoda dama, po czym odezwał się uwodzicielskim i przesadnie uprzejmym głosem. Teraz słychać go było znacznie lepiej. - Kłopot z dętką? - zapytał. - Może mógłbym jakoś pani pomóc? Jeśli tylko pani pozwoli... Za korytem rozległ się wybuch stłumionego śmiechu, a dorosły Baranek (albo też Devereux) rzucił w tamtą stronę wściekłe spojrzenie. - Jest pan bardzo uprzejmy - odparła dama patrząc na Baranka. Zdawała się trochę onieśmielona, ale według opinii chłopców, nie miała w sobie nic głupiego. - Myślałem - szepnął za korytem Cyryl - że powinien mieć dosyć naprawiania rowerów jak na jeden dzień... I gdyby tylko ona wiedziała, że to jest po prostu małe, głupie, wiecznie ryczące niemowlę! -116- - Wcale tak nie jest - szepnęła Anthea gniewnie. - Jest taki jesh tylko s,ę go me drażni. To dalej nasz kochany Baranek, t kretyni zmienili go w nie wiem co... Prawda, Kiciu? Jane potwierdziła to, acz dość niepewnie Tymczasem Baranek - którego przecież powinnam nazywać Maurem - badał rower młodej damy i rozmawiał z nią bardzo Hniil* Nikt, kto by go teraz zobaczył i usłyszał, me JJ^^^L^ chwilę, ze jeszcze tego samego ranka był pucołowatym dwulatkiem i n7sZ czył zegarki swoich najbliższych. Devereux (jak powmnoby sie S nazT wac w przyszłości) skończył naprawiać rower damy, po czym liał zW zegarek, na co za korytem rozległo się głośne: ^o^atto bardzo me w porządku, żeby malec, który jeszcze tego samego ranka „o psuł dwa tanie, ale dobre zegarki, w swym dorosłym ftan3 W" wy złoty zegarek - z łańcuszkiem i brelokiem! pra Hilary (bo tak go teraz nazwę) zgromił braci i sio rżeniem, a potem zwrócił się do młodej damy, z którą się juz trochę zaprzyjaźnić: - Jeśli pani pozwoli, odprowadzę ją aż do skrzyżowania Robi sie nóź no i kręci się tu pełno włóczęgów. ę poz" Nikt się nigdy nie dowie, co na tę szarmancką pronozycie odpowiedzieć młoda dama. Bo zaraz gdy AntheaYsłyŁaYaS ka, poderwała się przewracając świńskie koryto, którego zawartość się mętnym strumieniem, i chwyciła Baranka (choć moż nam powiedzieć Hilarego) za ramię. Reszta umorusanej czw za mą i po prostu nie można już było ukryć tego, że istnieją - Niech się pani nie zgadza - zwróciła się Anthea tonem pełnym W1elkiej trosk. - on jest za mały.^^S^a - Odejdź, dziewczynko! -powiedział Maur (bo tak go teraz bedZi nazywać) strasznym głosem. - Idź natychmiast do domu? będzi - Lepiej, zęby me miała z nim pani nic wspólnego - ciasneła Anrhp* me licząc się już z niczym. - On nie wie, kim jest. On jesS clłk em innym, niż pani myśli. J s całklem -O co ci chodzi? - spytała młoda dama i chyba nie można sie i« dziwie. Deyereux zaś (tak muszę nazywać dorosłego Baranka) beŹs^ tocznie próbował odepchnąć Antheę. Reszta dzieci podtrzymała JS i Anthea stała niewzruszona jak skała "trzymała ją jed -117- Młoda dama pobladła. - Czyje są te strasznie brudne dzieci? - zapytała dorosłego Barani anego też w tej książce Maurem). - Nie wiem - skłamał podle Baranek. - Ach, Baranku! Jak możesz! - zawołała Jane. - Kiedy wiesz dosko-;, że jesteś naszym malutkim braciszkiem, którego tak kochamy. Jestei jego starszym rodzeństwem - wyjaśniła zwracając się do młodej damyl a drżącymi rękoma zawracała teraz swój rower w stronę bramki namy się nim opiekować. I musimy zabrać go do domu przed zacho] i słońca, bo inaczej nie wiem, co by się stało. On, widzi pani, jest jakb} tarowany... rzucono na niego urok... wie pani, o co mi chodzi? Baranek (to znaczy Devereux) raz po raz próbował przerwać przemo-lane, ale Robert i Cyryl chwycili go każdy za jedną nogę, więc trudno ) cokolwiek wyjaśniać. Młoda dama odjechała pospiesznie, a podczas idu przeraziła swoich najbliższych opowieścią o tym, jak uciekła całej zinie niebezpiecznych wariatów. „Oczy tej dziewczynki - mówiła tyszczały jak w obłędzie. Nie umiem sobie wyobrazić, jakim cudem iostała się z zakładu!" Kiedy odgłos roweru młodej damy dochodził już z bardzo daleka, Cyryl omówił z powagą. - Hilary, staruszku - rzekł - chyba dostałeś udaru słonecznego czy goś w tym rodzaju. I coś ty nagadał tej damie? Gdybyśmy ci to mieli /tórzyć, kiedy znów będziesz sobą, jutro rano, to nic byś z tego nie zumiał, a już na pewno w nic nie uwierzył! Zaufaj mi, stary, i chodź iz do domu. A jeśli jutro rano nie będziesz z powrotem sobą, poprosi-mleczarza, żeby sprowadził doktora. Biedny dorosły Baranek (któremu dano na chrzcie imię Maur) był te-zbyt zdezorientowany, żeby stawiać opór. - Skoro wszyscy zachowujecie się jak banda wariatów - powiedział Dryczą- myślę, że najlepiej będzie, jeśli was zabiorę do domu. Ale nie źcie, że wam to ujdzie na sucho. Jutro rano będę miał z każdym do nówienia. - Tak, tak, Baranku kochany - powiedziała pod nosem Anthea — tylko powiesz nam to całkiem inaczej, niż ci się to teraz wydaje. Zdawało się jej, że słyszy miły, uroczy, kochany głosik małego Baran- - tak odmienny od zmanierowanego tonu koszmarnego, dorosłego Baka (zwanego również Devereux) -jak mówi: „Chcie do Pantei!" - Na miłość boską - powiedziała głośno - wracajmy już do domu. ano możesz mówić, co tylko chcesz... oczywiście jeśli ci się to uda-doda-zeptem. Zmierzchało już, gdy całe towarzystwo - w ponurych nastrojach udało się do domu. W trakcie uwag Anthei Robert znowu zajął się przekłuwaniem dętek roweru i Baranek (który kazał nazywać siebie Maurem Devereux albo Hilarym) teraz miał, zdaje się, już naprawdę dosyć naprawiania rowerów. Prowadził więc pojazd obok siebie. Słońce chyliło się już bardzo ku zachodowi, kiedy wszyscy dotarli do Białego Domku. Czworo starszych dzieci miało ochotę zostać jeszcze trochę na drodze, póki słońce nie zajdzie zupełnie i dorosły Baranek (którego obecnych imion nie będę już powtarzać, żeby was nie nudzić) zmieni się w ich ukochanego, nieznośnego braciszka. Ten jednak, dalej dorosły, uparł się, żeby wejść do domu i w ogródku... powitała go Marta. Przypominacie sobie na pewno, że Psametych tak wszystko załatwił, by służba nigdy nie zauważyła żadnej zmiany wywołanej przez życzenia dzieci. Dlatego Marta zobaczyła teraz tylko naszą czwórkę i małego Baranka o którego strasznie się niepokoiła przez całe popołudnie, drepczącego obok Anthei na swych tłustych, dziecinnych nóżkach - choć jego rodzeństwo nadal rzecz jasna widziało dorosłego Baranka (mniejsza o inne imiona) Marta rzuciła się do nich i chwyciła Baranka w ramiona z okrzykiem: - Chodź do Marty, kukusiu najsłodszy! Dorosły Baranek (którego inne imiona puścimy teraz w niepamięć) wyrywał się z furią. Na jego twarzy malowało się przerażenie pomieszane z irytacją. Ale Marta była silniejsza od niego. Podniosła go - po czym wniosła do domu. Żadne z dzieci nie zapomni nigdy tego widoku. Elegancki młodzieniec w ubraniu z szarej flaneli i zielonym krawacie, z czarnym wąsikiem - na całe szczęście szczupły i niewysoki - walczył beznadziejnie w silnych ramionach Marty, która niosła go upominając po drodze żeby był grzecznym chłopcem i zjadł swoją zupkę! Na szczęście słońce zaszło dokładnie w chwili, kiedy, stanęli w progu. Rower znikł, a Marta wnosiła teraz do domu kochanego i sennego, dwuletniego Baranka. Dorosły Baranek (odtąd bezimienny) zniknął na zawsze. - Na zawsze - powiedział Cyryl - bo jak tylko Baranek podrośnie na tyle, że będzie go można tłuc, będziemy musieli tłuc go porządnie, dla jego dobra, żeby nie wyrósł na takiego jak tamten. - Nie będziesz go tłuc - rzekła stanowczo Anthea. - W każdym razie ja do tego nie dopuszczę. - Musimy go oswoić łagodnością - powiedziała Jane. - Zobaczycie - rzekł Robert - że jak dorośnie w zwyczajny sposób, będzie dużo okazji, żeby przez ten czas wyprowadzić go na ludzi Najgorsze było dziś to, że wyrósł tak nagle. Nie mieliśmy czasu, żeby go choć trochę poprawić... -118- -119- - On nie potrzebuje, żeby go poprawiać - odparła Anthea. A przez otwarte drzwi dobiegł ich głos Baranka gaworzącego tak samo, k to Anthea słyszała w duchu jeszcze dziś po południu: -Chcie do Pantei! Rozdział X Skalpy Ten dzień zapewne byłby całkiem udany, gdyby nie to, że Cyryl czytał taśnie „Ostatniego Mohikanina"*. Podczas śniadania myślał ciągle książce i - pijąc trzecią filiżankę herbaty - powiedział z rozmarzeniem: - Chciałbym, żeby w Anglii byli Czerwonoskórzy. Ale nie dorośli, lko mali, a raczej nie więksi niż my, żeby można było z nimi walczyć. Pomysł nikomu się wtedy nie spodobał i nikt też nie przywiązywał do 2,0 większej wagi. Ale kiedy dzieci poszły do żwirowni poprosić o sto ntów szterlingów w monetach dwuszylingowych z głową królowej Wik-rii, żeby uniknąć nieporozumień (sądzili, że w końcu przyszło im do owy naprawdę rozsądne życzenie), okazało się, że po raz kolejny nieźle I urządzili! Otóż Psametych, senny i wściekły, odpowiedział im: - Och, nie zawracajcie mi głowy. Już spełniłem wasze życzenie. - Nic mi o tym nie wiadomo - rzekł Cyryl. - Czyżbyś nie pamiętał, co było wczoraj? - odparł Psametych, jeszcze rdziej zagniewany. - Prosiłeś mnie, żebym spełniał wasze życzenia bez sględu na to, gdzie będziecie. Wypowiedzieliście życzenie dziś rano i speł-to się. - Naprawdę? - zdziwił się Robert. - A co to było? - Więc zapomnieliście? - odrzekł Psametych zagrzebując się w pia-u. - Nie szkodzi. I tak wkrótce się przekonacie. I życzę przyjemnej za-wy! Naprawdę ładnie się urządziliście! - Jakoś tak zawsze na to wychodzi... - powiedziała smutno Jane. Sytuacja była tym kłopotliwsza, że nikt sobie nie przypominał, żeby )ś prosił tego ranka o cokolwiek. Życzenie dotyczące Czerwonoskó- Ostatni Mohikanin" - powieść J. F. Coopera (1789-1851); jeden z najbardziej znanych )rzykładów przygodowej powieści indiańskiej. -120- rych jakoś wyleciało wszystkim z głowy. Każde z dzieci próbowało przypomnieć sobie, o co takiego poprosili. Niestety - na próżno i wszyscy oczekiwali, że w każdej chwili może zdarzyć się coś strasznego. Było to w najwyższym stopniu okropne. Z tego, co powiedział Psametych, dzieci wywnioskowały, że tym razem poprosiły o coś znacznie mniej pożądanego niż zazwyczaj, więc godziny płynęły w naprawdę upiornej niepewności. Dopiero przed samym obiadem Jane potknęła się na „Ostatnim Mohikani-nie" - pozostawionym, oczywiście, na podłodze okładką do góry. Podnosząc siostrę i książkę, Anthea powiedziała nagle: „Wiem!" i z wrażenia aż opadła na dywan. - Och, Kiciu, jakie to straszne! Przecież Cyryl poprosił o Indian! Przy śniadaniu, pamiętasz? Powiedział: „Chciałbym, żeby w Anglii byli Czerwonoskórzy" i teraz oni już na pewno gdzieś są! Biegają po całym kraju i skalpują ludzi! - Może są tylko w Northumberland i Durham* - rzekła uspokajająco Jane. Bo rzeczywiście, gdyby skalpowano ludzi tak daleko, nie mogłoby to być zbyt bolesne. - Sama w to nie wierzysz! - odparła Anthea. - Sametyk powiedział, że tym razem ładnieśmy się urządzili. To znaczy, że przyjdą t u t a j. I co zrobimy, jeśli oskalpują Baranka! - Może skalpowaniem zajmą się dopiero o zachodzie słońca - powiedziała Jane, ale tym razem jakoś bez przekonania. -1 co z tego? - rzekła Anthea. - To, co zostaje po naszych życzeniach, nie znika. Przypomnij sobie piętnaście szylingów! Kiciu, ja teraz coś stłukę, a ty musisz dać mi wszystkie pieniądze, jakie tylko masz. Indianie przyjdą tutaj! Nie rozumiesz? Ten okropny Psametych wyraźnie nam to powiedział. Już wiesz, jaki mam plan? Chodźmy! Jane nie wiedziała, jaki plan ma Anthea. Ale posłusznie weszła za siostrą do sypialni mamy. Anthea wzięła ciężki dzban na wodę, pomalowany w bociany i długie źdźbła trawy. Zaniosła go do umywalni i ostrożnie wylała wodę do wanny. Potem wróciła z dzbankiem do sypialni i upuściła go na podłogę. Na pewno wiecie, że jeśli przypadkiem upuścić dzbanek - zawsze się stłucze. Jeśli jednak robi się to celowo, sprawa wygląda całkiem inaczej. Anthea upuszczała dzbanek trzy razy, a jednak nie był nawet pęknięty. W końcu musiała wziąć prawidło do jednego z butów tatusia i rozbić nim dzbanek. Z zimną krwią, bez odrobiny litości! * Northumberland, Durham - hrabstwa w północno-wschodniej Anglii, w pobliżu granicy ze Szkocją, nad Morzem Północnym. -121- Następnie pogrzebaczem rozbiła skarbonkę z datkami dla biednych. Jane mówiła jej oczywiście, że tego nie można robić, ale Anthea zacisnęła usta i odparła: - Nie bądź głupia. To sprawa życia i śmierci. W skarbonce nie było wiele pieniędzy - ledwie siedem szylingów i cztery pensy - ale dziewczynki miały też własne cztery szylingi. Jak łatwo obliczyć, razem stanowiło to ponad jedenaście szylingów. Anthea schowała pieniądze w zawiniątku z chusteczki do nosa. Zawołała: „Chodź ze mną, Jane!", i pobiegła na farmę. Wiedziała, że farmer miał tego dnia po południu jechać do Rochester. Prawdę mówiąc, ustalono nawet, że zabierze ze sobą całą czwórkę. Dzieci zaplanowały to jeszcze wtedy, kiedy naiwnie sądziły, że dostaną od Psametycha sto funtów szterlin-gów w dwuszylingowych monetach. Umówili się nawet, że zapłacą farmerowi za jazdę po dwa szylingi od osoby. Teraz Anthea pospiesznie tłumaczyła, że nie mogą z nim jechać, i prosiła, żeby zamiast tego zabrał Martę z ich małym braciszkiem. Farmer zgodził się, ale nie był specjalnie zadowolony, bo dostał za to tylko dwa i pół szylinga zamiast ośmiu. Potem dziewczynki znów pobiegły do domu. Anthea była bardzo przejęta, ale zachowała trzeźwość myślenia. Kiedy później się nad tym zastanawiała, stwierdziła, że cały czas działała nad wyraz przewidująco i szybko, jak urodzony generał. Z dolnej szuflady swego biurka wyjęła małe puzderko i poszła z tym do Marty, która nakrywała do stołu i nie była w najlepszym humorze. - Słuchaj - rzekła Anthea - zbiłam dzbanek na wodę w pokoju mamy. - Nie dziwota, przecież ty zawsze musisz nabroić - odparła Marta stawiając na stole solniczkę. - Nie gniewaj się, Marto kochana - powiedziała Anthea. - Mam dosyć pieniędzy, żeby odkupić dzbanek. Bądź tylko tak dobra, pojedź i zrób to dla nas. Twoja kuzynka ma, zdaje się, sklep z porcelaną? Ale chciałabym, żebyś to załatwiła dzisiaj, bo jutro może wrócić mama. Pamiętasz, mówiła, że może wróci jutro? - Ale przecież wy sami macie jechać do miasta - powiedziała Marta. - Nie stać nas na to, jeśli mamy kupić nowy dzbanek - odparła Anthea. - Ale zapłacimy za twoją jazdę, jeśli weźmiesz ze sobą Baranka. I wiesz co, jeśli zgodzisz się jechać, dam ci to moje puzderko. Popatrz, jakie ładne, wykładane prawdziwym srebrem, hebanem i kością słoniową jak świątynia króla Salomona. -Widzę-powiedziała Marta. -Nie, nie chcę twojego puzderka. Chcecie po prostu mieć z głowy Baraneczka dziś po południu. Nie myśl sobie, że nie wiem, o co chodzi. Znam was na wylot! -122- Było to tak oczywiste, że Anthea chciała natychmiast zaprzeczyć. Marta nie powinna wiedzieć za dużo. Ale Anthea powstrzymała się od komentarza. Marta postawiła na stole chleb z takim hukiem, że kromki aż podskoczyły na tacce. -Ja naprawdę chcę odkupić ten dzbanek - rzekła potulnie Anthea. -Pojedziesz, prawda? -Niech już będzie, pierwszy i ostatni raz! Ale żebyście mi tu znów nie broili, kiedy mnie nie będzie! - Farmer wybiera się wcześniej, niż zamierzał - powiedziała z przejęciem Anthea. - Więc lepiej się pospiesz z przebieraniem. Włóż tę śliczną purpurową sukienkę i kapelusz z różowymi bławatkami, i kołnierz z żółtej koronki. Jane dokończy nakrywanie do stołu, a ja umyję i przebiorę Baranka. Myjąc bardzo niezadowolonego Baranka i ubierając go pospiesznie w najlepsze ubranko, Anthea co chwila wyglądała przez okno: jak dotąd wszystko przebiegało pomyślnie - Czerwonoskórych nie było widać. Gdy wreszcie - poprawiwszy różem rumieńce na policzkach - w pośpiechu i zamieszaniu Marta odjechała z Barankiem, Anthea odetchnęła z ulgą. - Przynajmniej on będzie bezpieczny! - powiedziała i ku przerażeniu Jane rzuciła się na podłogę zalewając się łzami. Jane w ogóle nie rozumiała, jak ktoś może być odważny jak generał, a potem nagle poddać się i klapnąć niczym przebity balon. Rzecz jasna lepiej jest nie klapnąć, ale zauważcie też, że Anthea załamała się dopiero wtedy, kiedy osiągnęła cel. Wyprawiła drogiego Baranka, któremu teraz nic nie groziło, bo Anthea była absolutnie pewna, że Indianie nie pójdą nigdzie indziej, tylko właśnie do Białego Domku. A ponieważ nie wydawało się prawdopodobne, by wózek farmera wrócił wcześniej niż po zachodzie słońca - mogła sobie spokojnie przez chwilę popłakać. Częściowo zresztą płakała z radości, bo osiągnęła to, co zamierzała. Płakała tak przez bodaj trzy minuty, a Jane tuliła ją i co pięć sekund powtarzała: „No, nie płacz, nie płacz Pantero!" Wreszcie Anthea poderwała się, otarła oczy rogiem fartuszka (tak mocno, że były przez resztę dnia były czerwone) i zaczęła szukać chłopców, żeby im o wszystkim opowiedzieć. Jednak w tej samej chwili kucharka zadzwoniła na obiad i nie można było rozmawiać, dopóki wszyscy nie dostali siekanej wołowiny. Wtedy kucharka wyszła z pokoju i Anthea opowiedziała o wszystkim. Okazuje się jednak, że opowiadanie ekscytującej historii ludziom jedzącym siekane mięso i gorące kartofle nie jest najlepszym pomysłem. To jedzenie najwyraźniej miało w sobie coś takiego, że myśl o Czerwonoskórych wydawała się głupia i nieprawdopodobna. Chłopcy zaczęli się po prostu śmiać i nazwali Antheę idiotką. -123 - - Akurat! - rzekł Cyryl. - Jestem prawie pewien, że zanim o tym po-idziałem, Jane powiedziała, że chciałaby, żeby dzisiaj był piękny dzień. - Wcale nie jest - rzekła krótko Jane. - Bo gdyby to mieli być Indianie - mówił Cyryl - poproszę o sól i muszlę, bo inaczej nie przełknę tej papki - gdyby to mieli być Indianie, to dawno byłoby ich tu pełno. Dobrze wiesz, że tak. Jestem przekonany, o był piękny dzień. - To dlaczego Sametyk powiedział, że tym razem ładnie się urządzili-/? - zapytała Anthea. Czuła, jak ogarniają coraz większa złość. Wiedziała, że zachowała się ichetnie i rozważnie, więc przykro jej było, kiedy nazwali ją idiotką, n bardziej że miała na sumieniu całą zawartość zwędzonej skarbonki -lad siedem szylingów w miedziakach. Zapadło milczenie, w czasie którego kucharka zabrała talerze po sie-ej wołowinie i przyniosła leguminę polaną gęstym sokiem. Kiedy tyl-wyszła, Cyryl zaczął na nowo. - Oczywiście nie chcę powiedzieć - przyznał - że pozbycie się Marty iranka na całe popołudnie było złym pomysłem. Ale co do Czerwono-rych - wiesz doskonale, że życzenia zawsze spełniają się zaraz po ich Dowiedzeniu. Gdyby tu mieli przyjść jacyś Indianie, to już by tu byli. -1 na pewno są - rzekła Anthea. - Założę się, że już czyhają w zaro-:h. Myślę, że jesteś odrażająco nieprzyjemny. - Indianie prawie zawsze czyhają, prawda? - wtrąciła Jane chcąc przy-»cić spokój. - Nie, wcale nie — odparł sucho Cyryl. — A ja nie jestem nieprzyjemny, :o mówię, jak jest. I mówię ci, że było to kretyństwo tłuc dzbanek. A co skarbonki, to myślę, że to zdrada stanu i nie zdziwiłbym się, gdyby cię o powieszono, jeśli ktoś z nas... - Możesz się wreszcie zamknąć? - spytał Robert. Ale Cyryl nie mógł. Widzicie: w głębi serca czuł, że gdyby rzeczywi-: zjawili się Indianie, to byłaby to wyłącznie jego wina. Dlatego nie iał w to uwierzyć. A usiłowanie nie wierzenia w coś, o czym w głębi :a jesteśmy przekonani, że jest prawdą, wywiera wprost fatalny wpływ ;amopoczucie. - To po prostu idiotyczne - rzekł Cyryl - mówić o Indianach, kiedy ii widzicie, że właśnie życzenie Jane zostało spełnione. Patrzcie, jaki cny dziś dzie... Oo... Odwrócił się w stronę okna, żeby pokazać innym, jak wspaniały jest ;ń, inni też się odwrócili, a wtedy Cyryl zamarł nagle w milczeniu, et z rodzeństwa też nie miał odwagi się odezwać. Oto za oknem, wśród czerwonych liści dzikiego wina ukazała się twarz - brunatna twarz o długim nosie, zaciśniętych ustach i bardzo błyszczących oczach. Była pomalowana w kolorowe plamy, a w czarnych i długich włosach tkwiły pióra! Dzieci otworzyły usta i tak pozostały. Legumina z sokiem stygła na talerzach. Nikt nie mógł się poruszyć. Nagle głowa w piórach cofnęła się ostrożnie i czar prysł. Przykro mi powiedzieć, że pierwsze słowa Anthei zabrzmiały bardzo dziewczyńsko. - Widzicie?! A nie mówiłam?! Teraz legumina z sokiem straciła już cały swój urok. Dzieci pospiesznie owinęły swoje porcje w gazetę sprzed dwóch tygodni, po czym schowały je za ażurową kratą przed kominkiem, i pobiegły na górę, żeby zbadać teren i odbyć szybką naradę. - Zgoda! - powiedział Cyryl wielkodusznie, kiedy weszli do sypialni mamy. - Pantero, przykro mi, jeśli cię obraziłem. - Już dobrze - odparła Anthea - ale teraz sam widzisz! Z okna jednak nie można było wypatrzyć żadnych śladów bytności Indian. - Więc co my teraz zrobimy? - zapytał Robert. - Jedyne, co mi przychodzi do głowy - odparła Anthea, uznana teraz powszechnie za bohaterkę dnia - to to, żebyśmy się przebrali za Indian, najlepiej jak tylko potrafimy, i wyglądali przez okno albo nawet wyszli z domu. Mogą pomyśleć, że jesteśmy potężnymi wodzami wielkiego sąsiedniego szczepu, i... i może nic nam nie zrobią. No, wiecie... ze strachu przed straszliwą zemstą. - No, a Eliza i kucharka? - spytała Jane. - Zapominasz, że... one niczego nie mogą zauważyć - powiedział Robert. - Nie zauważyłyby niczego niezwykłego, nawet gdyby je oskalpowano albo usmażono na wolnym ogniu. - Ale po zachodzie słońca znowu wszystko będzie z nimi dobrze? - Oczywiście. Nie można zostać naprawdę oskalpowanym czy spalonym na śmierć i wcale tego nie zauważyć - tłumaczył Cyryl. - A już na pewno następnego dnia by to zauważyły, nawet jeśli początkowo umknęłoby to ich uwadze. Moim zdaniem Anthea dobrze to wymyśliła, ale będziemy potrzebowali bardzo dużo piór. - Pójdę do kurnika - powiedział Robert. - Jeden z indyków... nie jest całkiem zdrowy. Mógłbym wyciąć mu trochę piór; nie miałby chyba nic przeciwko... Czuje się naprawdę źle i niewiele go obchodzi, co się z nim robi. Dajcie mi nożyczki. Dokładny rekonesans upewnił naszą czwórkę, że na podwórku nie było < żadnych Indian. Robert wyruszył. Po pięciu minutach wrócił - blady, ale z mnóstwem piór. -125- - Słuchajcie -powiedział - sytuacja jest poważna. Wyciąłem te pióra, dedy odwróciłem się, żeby wyjść, zobaczyłem Indianina, który przyglą-ł mi się zza starego kojca dla kur. Potrząsnąłem piórami, wydałem okrzyk dążyłem uciec, zanim odsunął kojec. Pantero, weź kolorowe koce z na-ych łóżek! Migiem! Zadziwiające, jak można się upodobnić do Indian używając koców, piór :olorowych szalików. Rzecz jasna żadne z dzieci nie miało długich, czar-ch włosów, ale w domu było mnóstwo czarnego perkalu, kupionego do iadania szkolnych książek. Pocięli go w paski i zrobili coś w rodzaju jdzli, które przymocowali sobie wokół głów wstążkami w kolorze bursz-nu odczepionymi od odświętnych sukienek dziewcząt. Potem przyczepili i wstążek indycze pióra. Czarny perkal wyglądał zupełnie jak długie, czar-: włosy, zwłaszcza kiedy frędzle zaczęły się trochę zwijać. - Ale nasze twarze - powiedziała Anthea - wcale nie są tego koloru, i trzeba. Wszyscy jesteśmy dosyć bladzi, a Cyryl naprawdę nie wiem aczego ma twarz koloru popiołu. - Wcale nie - rzekł Cyryl. - Prawdziwi Indianie tam na zewnątrz wyglądają jakoś tak brązowa-d - rzekł szybko Robert. - Myślę, że powinniśmy być naprawdę czerwo-. U Indian czerwona skóra jest, zdaje się, oznaką wyższości. Ceglasty proszek, którego kucharka używała do szorowania, był chy-. najczerwieńszą rzeczą w domu. Dzieci rozrobiły trochę mlekiem na odku, bo widziały, że tak robiła kucharka przed myciem kuchennej pod-gi. Potem starannie pomalowały sobie nawzajem twarze i ręce, aż stały I tak czerwone jak u prawdziwych Indian - a może czerwieńsze. Dzieci od razu zorientowały się, że muszą wyglądać naprawdę przera-jąco, bo kiedy spotkały w korytarzu Elizę, ta głośno krzyknęła. To nie-oszone świadectwo sprawiło im wielką przyjemność. Pospiesznie po-iedzieli jej, żeby nie była gęsią, bo to tylko zabawa, po czym czwórka zystrojonych w koce i pióra najprawdziwszych Czerwonoskórych ru-yła odważnie na spotkanie wroga. Powiedziałam „odważnie", ponieważ iciałam być dobrze wychowana. W każdym razie - ruszyli. Wzdłuż żywopłotu oddzielającego puszczę od ogrodu pojawił się sze-g ciemnych głów przybranych piórami. - Teraz mamy jedyną szansę - szepnęła Anthea. - Nie ma sensu cze-ić na ich krwawy atak. Musimy zachowywać się jak wariaci. Jak w tej ze w karty, gdzie człowiek udaje, że ma same asy, a nie ma żadnego, azywa się to „flef czy jakoś tak. A teraz zaczynamy! Łuuu! Wznosząc dzikie okrzyki bojowe - albo coś do nich zbliżonego, zwa-wszy że nasi bohaterowie nie mieli w tym wielkiej wprawy - dzieci 126- wypadły przez bramkę i stając twarzą w twarz z szeregiem Czerwonoskórych przybrały bardzo wojownicze postawy. Indianie byli wszyscy mniej więcej tego samego wzrostu, a był to wzrost Cyryla. - Mam nadzieję, że potrafią mówić po angielsku - rzekł Cyryl zachowując postawę. Anthea wiedziała, że potrafią, choć wcale nie wiedziała, skąd to wie. Miała laskę z przywiązanym do niej białym ręcznikiem. Była to flaga pokoju i Anthea wymachiwała nią w nadziei, że Indianie zrozumieją, o co jej chodzi. Najwidoczniej zrozumieli, bo jeden - bardziej brązowy niż reszta - wystąpił naprzód. - Chcecie pow-pow? - spytał doskonałą angielszczyzną. - Jestem Złoty Orzeł z potężnego plemienia Mieszkańców Skał. - A ja - odparła Anthea w nagłym natchnieniu -jestem Czarna Pantera... Wódz ple... plemię... plemienia Mazawattów. Moi bracia... Znaczy.¦¦ Tak, tak... Plemię moje... Znaczy plemię Mazawattów... jest na czatach u stóp tamtego wzgórza. - A kim są ci dzielni wojownicy? - zapytał Złoty Orzeł zwracając się do pozostałych. Cyryl przedstawił się jako wielki wódz Wiewiór z plemienia Szemrzące Kongo, a widząc, że Jane ssie palec i najwidoczniej nie umie wymyślić sobie żadnego imienia, dodał: - Ten wielki wojownik nazywa się Dziki Kot - Kicia Groźny nazywamy go w tych stronach - i jest wodzem potężnego plemienia Phite-ezów. - A ty, waleczny Indianinie? - Złoty Orzeł zapytał nagle Roberta, który, zaczepiony tak nieoczekiwanie, zdołał tylko powiedzieć, że jest Bobem, dowódcą Konnej Policji. - Jak więc widzicie - rzekła Czarna Pantera - na jedno nasze gwizdnięcie nasze plemiona zjawią się tutaj i będzie nas o wiele więcej niż waszych znikomych sił. Na nic więc nie zda się opór. Wracaj zatem do swej krainy, bracie i wypal fajkę pokoju w twoich wampamach, z twymi żonami i czarownikami, i ubierz się w najbarwniejsze wigwamy i pij wesoło sok ze świeżo złapanych mokasynów. - Wszystko poplątałaś - mruknął ze złością Cyryl. Ale Złoty Orzeł spojrzał na nią pytająco. - Wasze obyczaje, Czarna Pantero, inne są niż nasze - rzekł. - Sprowadź tu swe plemię, żebyśmy mogli odbyć pow-pow przed nimi, jak przystało na wielkich wodzów. - Zaraz ich tu sprowadzę - odparła Anthea - z łukami, strzałami, z tomahawkami i nożami do skalpowania, i w ogóle ze wszystkim, co -127- tylko można sobie wyobrazić, jeśli nie będziecie mieli dość rozumu i nie pójdziecie sobie stąd. Mówiła bardzo odważnie, ale wszystkim dzieciom szaleńczo biły serca, a oddech stawał się coraz bardziej i bardziej urywany. Oto bowiem prawdziwi mali Czerwonoskórzy otaczali ich coraz ciaśniej szym kołem, podchodząc coraz bliżej i bliżej i gniewnie pomrukując. W końcu nasza czwórka znalazła się w samym środku tłumu ponurych, groźnych twarzy. - To bez sensu - szepnął Robert. - Od razu wiedziałem. Musimy dostać się jakoś do Psametycha. Może zechce nam pomóc. Jeśli nie... Cóż, przypuszczam, że po zachodzie słońca znów wrócimy do życia. Ciekawe, czy skalpowanie boli tak bardzo, jak mówią. - Zamacham jeszcze raz flagą - rzekła Anthea. - Jeśli się cofną, pobiegniemy do Psametycha. Zaczęła wymachiwać ręcznikiem i wódz nakazał swym wojownikom, żeby się cofnęli. Wtedy uderzając dziko w to miejsce, gdzie pierścień Indian był najcieńszy, dzieci zaczęły biec. Z pierwszego rozpędu przewróciły chyba sześciu Indian i przeskakując przez ich ciała, pognały w stronę żwirowni. Nie było czasu, żeby biec zwykłą okólną drogą. Pobiegły więc prosto zboczem żwirowni, wśród żółto-fioletowych kwiatów i suchych traw. Minęły wejścia do domków skalnych jaskółek i skacząc, potykając się, poślizgując, przewracając się i staczając - znalazły się na dole. Złoty Orzeł i jego wierni wojownicy przybiegli razem z nimi - dokładnie do tego miejsca, w którym dzieci spotkały Psametycha rano. Potłuczeni i bez tchu nasi nieszczęśnicy czekali teraz, aż dopełni się ich los. Wokół nich błyskały ostrza noży i toporków. Znacznie jednak gorsze było to, że w oczach Złotego Orła i wojowników pojawiły się błyski okrucieństwa. - Okłamaliście nas - rzekł Złoty Orzeł - ty, o Czarna Pantero z plemienia Mazawattów, i ty, Wiewiórze z plemienia Szemrzące Kongo. A także wy, Kiciu Groźny z plemienia Phiteezów i Bobie z Policji Konnej, wy też okłamaliście nas jeśli nie mową, to swoim milczeniem. Kłamaliście nam pod osłoną flagi pokoju Bladych Twarzy. Nie ma tu żadnych wojowników. Wasze plemiona są daleko stąd - wędrują szlakiem myśliwskim. Jaki ma być ich los? - zakończył zwracając się z gorzkim uśmiechem do pozostałych Czerwonoskórych. - Rozniećmy ognisko! - krzyknęli wojownicy. I natychmiast dwunastu ochotników rzuciło się na poszukiwanie opału. Czworo dzieci, trzymanych każde przez dwóch małych acz silnych Indian, rozglądało się rozpaczliwie wokół siebie. Ach, gdyby tak gdzieś tu pojawił się Psametych! -129- - Zamierzacie najpierw nas oskalpować, a potem usmażyć?! - spytała z rozpaczą Anthea. - Ma się rozumieć! — Czerwonoskóry aż wytrzeszczył na nią oczy ze zdumienia. - Zawsze tak się robi. Indianie utworzyli pierścień wokół dzieci, a teraz usiedli na ziemi i wpatrywali się w swoich jeńców. Zapadło złowrogie milczenie. Potem zaczęli wracać parami i trójkami Indianie, którzy udali się na poszukiwanie drewna na opał. Wrócili jednak z pustymi rękami. Nie mogli znaleźć nawet jednego kawałka chrustu dla rozpalenia ogniska! W tej części Kent nikomu zresztą by się to nie udało. Dzieci westchnęły z ulgą, przy czym westchnienie zakończyło się jękiem przerażenia. Dokoła nich bowiem rozbłysły ostrza wzniesionych noży. W następnej chwili Indianie chwycili każde z dzieci z osobna; każde zamknęło oczy starając się nie krzyczeć. Czekali na straszliwe dotknięcie noża. Ale to nie nastąpiło. Zaraz potem nasza czwórka została uwolniona i padła na ziemię trzęsąc się z przerażenia. Głowy wcale ich jednak nie bolały. Dzieci poczuły tylko jakiś dziwny chłód! W ich uszach zabrzmiały dzikie okrzyki wojenne. Kiedy zdecydowały się otworzyć oczy, zobaczyły czterech Indian tańczących wokół nich w dzikich podskokach i wydających groźne okrzyki. Każdy z tej czwórki trzymał w ręku skalp długich, czarnych powiewających włosów. Dzieci dotknęły rękami głów - ich własne skalpy były na miejscu! Naiwne dzikusy rzeczywiście ich oskalpowały. Tyle że oskalpowały tylko z długich loków z perkalu! Dzieci padły sobie nawzajem w ramiona, szlochając i śmiejąc się jednocześnie. - Ich skalpy są nasze! - wykrzykiwał wódz. - Te nieszczęsne włosy były źle ukorzenione! Znalazły się w ręku zwycięzców bez walki! Bez oporu oddali swoje skalpy zwycięskim Mieszkańcom Skał! Cóż wart jest skalp zdobyty z taką łatwością?! - Zobaczycie, że za chwilę zdejmą nam prawdziwe — rzekł Robert próbując wetrzeć sobie we włosy trochę czerwonego miału startego z twarzy i rąk. - Podstępem pozbawili nas słusznej i straszliwej pomsty! - wykrzykiwał wódz dalej. - Ale są jeszcze inne tortury prócz ognia i skalpowego noża. Jednak właściwą rzeczą jest powolny ogień. O dziwny, niezwyczajny kraju, gdzie wojownik nie może znaleźć drewna, żeby spalić na nim swego wroga! Gdzie są bezkresne lasy mej ojczystej ziemi, gdzie olbrzymie drzewa rosnące na przestrzeni tysięcy mil, drzewa, które dają ogień do palenia wrogów naszych! O, gdybyśmy tak znów znaleźli się w ojczystym lesie! -130- Nagle, w mgnieniu oka, złocisty żwir rozbłysł wokół czworga dzieci zamiast ciemnych postaci. Oto w chwili gdy wódz wypowiedział ostatnie słowa, Indianie zniknęli - wszyscy co do jednego. Najpewniej Psametych był tu przez cały czas. I spełnił życzenie wodza. Marta przywiozła do domu dzbanek malowany w bociany i długie źdźbła trawy. Przywiozła też z powrotem wszystkie pieniądze Anthei. - Kuzynka dała mi ten dzbanek na szczęście. Powiedziała, że jest nie do pary, bo miednica od niego się stłukła. - Ach, Marto, kochana jesteś, wiesz! - zawołała Anthea rzucając się jej na szyję. - Tak - zachichotała Marta. - Lepiej korzystajcie ze mnie jak tylko się da, póki jeszcze mnie macie. Odchodzę, zaraz jak tylko wróci wasza mamusia. - Ależ, Marto, nie byliśmy chyba dla ciebie aż tacy okropni? - spytała zdumiona Anthea. - Och nie, nie o to chodzi - Marta chichotała bardziej niż niż zwykle. - Ja... ja wychodzę za mąż. Za gajowego. Oświadczał mi się dużo razy od czasu, kiedy was przywiózł z plebanii, gdzie siedzieliście zamknięci na wieży. A dzisiaj zgodziłam się i... cóż, chyba będziemy szczęśliwi. Anthea włożyła siedem szylingów i cztery pensy z powrotem do skarbonki, i zalepiła ją papierem w miejscu, gdzie przedtem zrobiła dziurę pogrzebaczem. Była bardzo ucieszona, że wszystko tak się jej udało, ale po dziś dzień nie wie, czy rozbijanie skarbonki jest sprawą, za którą można wisieć, czy też nie. Rozdział XI Ostatnie życzenie Oczywiście wy wszyscy, którzy przeczytaliście, że jest to jedenasty rozdział, dobrze wiecie, że dzień, o którym ten rozdział opowiada, musiał być dniem ostatniego życzenia, jakie piaskowy duszek Psametych spełnił Cyrylowi, Anthei i Jane. Ale same dzieci tego nie wiedziały. Snuły rozmaite świetlane wizje i o ile dotąd z wielkim trudem były w stanie wymyślić jakieś naprawdę -131- emne życzenie - teraz ich mózgi były pełne najwspanialszych i wyjąt-» rozsądnych pomysłów. „Zawsze tak bywa" -jak zauważyła później Tego dnia wszyscy wstali wcześniej niż zwykle i przed śniadaniem rodzie z zapałem omawiali nowe pomysły. Dawny pomysł poprosze-sto funtów szterlingów w dzisiejszych monetach dwuszylingowych [ cieszył się wielkim powodzeniem, ale były też inne, nie mniej ku-: perspektywy, z których najważniejszym był pomysł - dla każdego k. Miało to mnóstwo zalet. Można było z rana poprosić o kucyka dla ego i jeździć przez cały dzień; z zachodem słońca kucyki by znikały tępnego dnia znów można było powtórzyć to samo. Oznaczałoby to porą oszczędność na ściółce i miejscu w stajni. Ale przy śniadaniu ;yły się dwie rzeczy. Najpierw przyszedł list od mamy. Babcia czuła ;piej i rodzice zamierzali wrócić do domu po południu. Dzieci aż :zały z radości. Ale oczywiście wiadomość ta całkowicie rozwiała lkie nadzieje wiązane z przedśniadaniowymi pomysłami. Każdy bo-i dobrze wiedział, że dzisiejsze życzenie musi być takie, żeby spra-jrzyjemność mamie, a nie tylko sobie. - Próbuję wymyślić, co by ją ucieszyło - powiedział Cyryl. • Chciałaby, żebyśmy byli grzeczni - rzekła mizdrząc się Jane. - Tak... ale dla nas to takie nudne - zauważył Cyryl. - A poza tym, ye mi się, że umiemy być grzeczni bez pomocy piaskowego duszka. To musi być coś wspaniałego, coś, czego bez Psametycha nigdy nie libyśmy dostać. - Uważaj! - powiedziała Anthea ostrzegawczym tonem. - Nie zapo-j, co było wczoraj. Jak pamiętasz, nasze życzenia spełniają się wszę- gdzie jesteśmy, jeśli tylko ktoś powie: „chciałbym". Nie pozwólmy at dzisiaj dać się wrobić w coś głupiego. - Dobra - powiedział Cyryl. - Ale nie musisz tak kłapać szczękami. N tym momencie weszła Marta z dzbankiem wrzątku do parzenia her- - i nad wyraz poważną miną. - To naprawdę cud, że wszyscy żyjemy i możemy jeść śniadanie! wiedziała ponuro. - Dlaczego? Co takiego się stało? - spytali wszyscy. - Ach, nic takiego - odparła Marta. - Tylko wygląda na to, że każdy > może w każdej chwili zostać zamordowany. I to w łóżku. - Dlaczego? - spytała Jane czując, jak przyjemny dreszcz przerażenia biegł jej wzdłuż pleców i nóg aż do pięt. - Czy ktoś został zamordo-y w łóżku? - No... niezupełnie - odparła Marta. - Ale też niewiele brakowało, iwy opowiadał mi właśnie, że we dworze w Peasemarsh byli włamy- -132- wacze i wynieśli brylanty lady Chittenden i różne inne klejnoty. Wszystkie co do jednego! I ona co chwilę mdleje, ledwie tylko zdąży powiedzieć: „Ach, moje brylanty!" A lord Chittenden bawi w Londynie. - Lady Chittenden... - powiedziała Anthea. - Widzieliśmy ją. Nosi czerwono-białą suknię, nie ma własnych dzieci i nie cierpi cudzych. - To ta sama - odrzekła Marta. - Włożyła cały majątek w te kosztowności, i widzicie, na co jej się to przydało. Mówią, że brylanty i inne rzeczy były warte tysiące tysięcy funtów. Był tam naszyjnik i nieskończona ilość bransoletek, i dadem, czy jakoś tak, i w dodatku strasznie dużo pierścionków. No, aleja tu tak stoję i gadam, zamiast zabrać się do sprzątania, żeby zdążyć na przyjazd waszej mamusi. - Nie rozumiem, na co jej było aż tyle brylantów - rzekła Anthea, kiedy Marta wyszła. - Mnie się zdaje, że ta hrabina to dosyć okropna osoba. A mama nie ma żadnych brylantów i prawie żadnej biżuterii. Tylko naszyjnik z topazów i pierścionek z szafirem, który tatuś dał jej na zaręczyny. Poza tym chyba tylko jeszcze tę gwiazdkę z granatów i tę malutką perłową broszkę z włosami pradziadka. - Kiedy dorosnę - powiedział Robert - ciągle będę kupował mamie brylanty, jeśli tylko zechce. Jako badacz Afryki zarobię tyle pieniędzy, że nie będę wiedział, co z nimi robić. - Ale by było cudownie - rzekła marząco Jane - gdyby mama znalazła te wszystkie śliczne rzeczy, brylantowe naszyjniki i bransolety, i dade-my... - Dia-demy - poprawił ją Cyryl. - Diademy, niech ci będzie... I pierścionki, i wszystko... Żeby tak znalazła to wszystko w swoim pokoju, kiedy wróci do domu. Chciałabym, żeby tak było. Dzieci spojrzały na nią z przerażeniem. -Znajdzie - powiedział Robert. - Wypowiedziałaś życzenie, droga Jane... i nasza jedyna nadzieja teraz to znaleźć Psametycha i... Jeśli będzie w dobrym humorze, to może zgodzi się zamienić to życzenie na jakieś inne. A jeśli nie... Nieźle się wkopiemy! Oczywiście policja i... Nie płacz, idiotko! Będziemy z tobą trzymać. Tatuś mówi, że nigdy nie powinniśmy się niczego bać, jeśli tylko nie mamy nic na sumieniu i zawsze mówimy prawdę. Ale Cyryl i Anthea wymienili ze sobą ponure spojrzenia. Pamiętali, jak przekonująco zabrzmiała na policji prawda na temat piaskowego duszka. Cały ten dzień był jakiś pechowy. Oczywiście nigdzie nie można było znaleźć Psametycha. Ani klejnotów - chociaż każde z dzieci po kolei przeszukało pokój mamy. -133- - Jasne - rzekł Robert - że my nie możemy znaleźć. Znajdzie je mama. 4oże pomyśli, że były tu w domu od lat, i nigdy się nie dowie, że są kra-zione. - O tak! - powiedział Cyryl z pogardą. - Więc mama ma być posia-aczką kradzionych rzeczy?! Chyba wiesz, czym to pachnie. Ponowne wyczerpujące poszukiwania w żwirowni nie zakończyły się lomyślnie. Psametycha nigdzie nie było. Dzieci smętnie powlokły się do łomu. - Trudno - rzekła zdecydowanie Anthea. - Powiemy mamie prawdę, ona odda klejnoty... I wszystko jakoś załatwi. - Tak myślisz? - powiedział Cyryl powoli. Myślisz, że nam uwierzy? ^zy w ogóle ktoś uwierzy w Psametycha, jeśli go nie zobaczy? Mama lomyśli, że zmyślamy. Albo pomyśli, że całkiem nam odbiło, i zamkną ias w domu wariatów. Czy miałabyś ochotę? - zwrócił się nagle do zroz-taczonej Jane. - Czy chciałabyś, żeby cię zamknęli w żelaznej klatce, •kratowanej i z miękkimi ścianami, i żebyś przez cały dzień nie robiła nic nnego, tylko wtykała sobie do włosów źdźbła słomy i słuchała wycia jęków innych szurniętych? Zastanówcie się nad tym dobrze, wszyscy, ^ie ma sensu mówić mamie. - Ale to prawda - rzekła Jane. - Oczywiście, że tak, ale nie wystarczająca prawda, żeby nam uwie-zyli dorośli - odparła Anthea. - Cyryl ma rację. Włóżmy kwiaty do wszyst-dch wazonów i starajmy się nie myśleć o brylantach. Ostatecznie przed-em zawsze wszystko kończyło się dobrze. Więc zapełnili wszystkie wazony, jakie tylko znaleźli, kwiatami - były am astry i cynie, i prawie już przekwitłe czerwone róże, zerwane z krze-vu pnącego się po murze stajni - aż w końcu dom wyglądał jak jedna yielka altana. I niemal w tej samej chwili, kiedy zebrano ze stołu po obiedzie, przy-echała mama. Zaraz objęło ją osiem kochających ramion. I rzeczywiście )yło to bardzo trudne nic jej nie mówić o Psametychu, bo dzieci miały wyczaj zawsze mówić jej o wszystkim. Tym razem jednak udało im się )owstrzymać. Mama ze swojej strony miała im mnóstwo do opowiadania - o babci babcinych gołębiach, o kulawym, oswojonym osiołku cioci Emmy. Mama )yła wprost zachwycona, że tak pięknie ozdobiły cały dom. I wszystko wy-iawało się takie miłe i takie jak zawsze, kiedy mama znowu była w domu, te dzieci pomyślały sobie, że może Psametych tylko im się przyśnił. Ale kiedy mama skierowała się w stronę schodów, żeby pójść do swo-ej sypialni i zdjąć czepek, osiem ramion przywarło do niej z taką siłą, jak -134- gdyby miała tylko dwoje dzieci, z których jedno było Barankiem, a drugie - ośmiornicą. - Nie chodź na górę, mamusiu moja kochana - rzekła Anthea. - Ja zaniosę twoje rzeczy. - Albo ja - powiedział Cyryl. - Chcemy, żebyś poszła i obejrzała krzew różany - odezwał się Robert. - Ach, nie chodź na górę! - powiedziała bezradnie Jane. - Ależ dajcie spokój, kochani - rzekła energicznie mama. - Nie jestem jeszcze taka stara, żebym nie mogła pójść na górę i zdjąć czepka w swoim pokoju. Poza tym muszę umyć ręce, bo są aż czarne. I poszła na górę, a dzieci poszły za nią, wymieniając spojrzenia pełne najgorszych przeczuć. Mama zdjęła czepek - był naprawdę bardzo ładny, z białymi różami - i kiedy już go zdjęła, podeszła do toaletki, żeby uczesać swoje piękne włosy. Na toaletce, pomiędzy stojaczkiem na pierścionki a poduszeczką od szpilek, leżał zielony, skórzany futerał. Mama go otworzyła. - Ach, jakie śliczne! - zawołała. W środku był pierścionek z wielką perłą otoczoną mieniącymi się i połyskującymi diamentami. - Ciekawe, skąd się to tutaj wzięło? - spytała przymierzając na średni palec pierścionek, który pasował doskonale. - Skąd się to tu wzięło? - powtórzyła. - Nie wiem - odpowiedziało szczerze każde z dzieci. - Pewnie tatuś kazał Marcie położyć go tutaj - powiedziała mama. - Pójd^ na dół i spytam ją. -/Pozwól mi popatrzeć - poprosiła Anthea, która wiedziała, że Marta nie będzie mogła zobaczyć pierścionka. Ale oczywiście Marta, zapytana, odpowiedziała, że nic nie wie o żadnym pierścionku. To samo powtórzyły Eliza i kucharka. Mama wróciła do swojej sypialni bardzo zaciekawiona i zachwycona pierścionkiem. Kiedy jednak otworzyła szufladę toaletki i znalazła w niej podłużny futerał zawierający bezcenny niemal brylantowy naszyjnik - była jeszcze bardziej zaciekawiona, ale już nie tak zachwycona. W szafie, do której podeszła, żeby schować czepek, znalazła diadem i kilka broszek, w rozmaitych zaś miejscach w pokoju w ciągu najbliższej pół godziny jeszcze wiele innej biżuterii. Dzieci czuły się coraz bardziej niepewnie, a teraz Jane zaczęła siąkać nosem. Mama popatrzyła na nią z powagą. - Jane - powiedziała -jestem pewna, że ty coś o tym wiesz. Namyśl się, zanim odpowiesz, i mów prawdę. -136- - Znaleźliśmy duszka - odparła posłusznie Jane. - Tylko proszę, nie zmyślaj - rzekła ostro mama. - Nie bądź głupia, Jane - przerwał Cyryl. Po czym mówił dalej w rozpaczy: - Słuchaj, mamo, nigdy dotąd nie widzieliśmy tych rzeczy, ale tej nocy włamywacze ograbili lady Chittenden z Peasemarsh z całej biżuterii. Czyżby to było to?! Wszyscy westchnęli z ulgą. Byli uratowani. - Ale jak oni to tu schowali? I po co? - spytała mama, całkiem skądinąd rozsądnie. - Na pewno byłoby dla nich i łatwiej, i bezpieczniej uciec z tym wszystkim. - A może - rzekł Cyryl - pomyśleli, że lepiej zaczekać do... do zachodu słońca... Znaczy do nocy, zanim stąd uciekną. Nikt oprócz nas nie wiedział, że dzisiaj wracasz. - Muszę zaraz posłać po policję - powiedziała z zakłopotaniem mama. - Ach, szkoda, że nie ma tu taty! - Czy nie byłoby lepiej poczekać aż on wróci? - zapytał Robert wiedząc, że ojca nie będzie w domu przed zachodem słońca. - Nie, nie! Nie mogę z tym czekać ani chwili! - zawołała mama. „To" było stosem pełnych biżuterii futerałów, spoczywających na łóżku. Włożyli wszystko do szafy, którą mama zamknęła na klucz. Po czym zawołała Martę. - Marto - zapytała - czy po moim wyjeździe ktoś obcy wchodził do mojego pokoju? Tylko mów prawdę. - Nie, proszę pani - odpowiedziała Marta. - Chyba że... Znaczy... Urwała. - A więc - rzekła łagodnie mama - widzę, że ktoś jednak wchodził. Musisz mi wszystko powiedzieć. Nie bój się. Jestem pewna, że nie zrobiłaś nic złego. Marta wybuchnęła głośnym szlochem. - Miałam pani dziś jeszcze powiedzieć, że odchodzę z końcem miesiąca, bo... bo zaręczyłam się z pewnym przyzwoitym młodzieńcem. Z zawodu jest gajowym, proszę pani... Wcale nie kłamię... i nazywa się Beale. I żebym się tak z miejsca nie ruszyła, jeżeli to nie jest najprawdziwsza prawda, bo jak pani miała wrócić, i to tak szybko, bez uprzedzenia, to nie wiedziałam, czy ze wszystkim zdążę... I on mówi, tak z dobrego serca mówi: „Marto, piękna moja!", a przecież wcale piękna nie jestem i nigdy nie byłam... Sama pani wie, że mężczyźni zawsze tak mówią... Więc mówi: „Nie mogę znieść, żebyś tak harowała i nie pomóc ci, skoro mam silne ręce, Marto moja śliczna". No i pomógł mi wymyć okna, ale tylko od pola, i ja cały czas, proszę pani, byłam w domu. Żeby mnie tak Bóg skarał, żebym zaniemówiła, jeśli to wszystko nieprawda. -137- - Byłaś z nim przez cały czas? - spytała mama. - On był na polu, a ja w domu - odparła Marta. - Tylko wyszłam na ilę, żeby zmienić wodę w wiaderku i przynieść irchową ściereczkę, ą ta małpa Eliza schowała za maglem. - To wystarczy - powiedziała mama. - Nie jestem z ciebie zadowolo-Vlarto, ale powiedziałaś prawdę, a to się bardzo liczy. ECiedy Marta wyszła, dzieci otoczyły mamę kołem. - Mamusiu najdroższa! - zawołała Anthea. - Pan Beale nic tu nie inił! Na pewno nie! On jest taki kochany, wiesz, i prawdomówny, tiorowy, i taki strasznie uczciwy! Mamusiu, nie wołaj policji, żeby go erała! Prosimy! Sytuacja była po prostu okropna. Oto niewinny człowiek mógł zostać irżony o kradzież przez to głupie życzenie Jane, a powiedzenie praw-yłoby całkiem bezużyteczne. Wszyscy bardzo chcieli powiedzieć prawdę kiedy przypomnieli sobie o słomie we włosach i wrzaskach innych eńców -jakoś nie mogli się na to zdecydować. - Czy jest tu gdzieś jakiś wózek? - spytała gorączkowo mama. - Czy :zka? Muszę jechać do Rochester i powiedzieć wszystko policji. Dzieci zaczęły szlochać. - Jest wózek u farmera. Ale nie jedź, mamusiu! Nie jedź! Nie jedź! zekaj, aż tatuś wróci! Mama nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Kiedy sobie coś raz anowiła, zawsze zmierzała już prosto do celu. Pod tym względem bar-przypominała Antheę. - Cyryl! - powiedziała wkładając kapelusz i przypinając go drugimi lkami o fioletowych główkach. Słuchaj, co ci powiem! Zostawiam i pod twoją opieką. Wejdź do umywalni i nie ruszaj się stamtąd. Mo-: udawać, że puszczasz łódki w wannie czy coś w tym rodzaju. Ale nie ;aj się stamtąd i zostaw otwarte drzwi na schody. Drugie drzwi za-lęłam na klucz. I nie wpuszczaj nikogo do mojego pokoju. Pamiętaj: nie wie, że jest tam biżuteria, oprócz mnie i was wszystkich, i tych cudnych złodziei, którzy ją tam podrzucili. Ty, Robercie, idź do ogro-też się z niego nie ruszaj i miej oko na okna. Gdyby ktoś próbował ść, biegnij szybko do kuchni i powiedz dwóm robotnikom z farmy, ych zaraz poproszę, żeby tam czekali. Powiem im, że kręcą się tutaj ejrzane typy, co skądinąd jest prawdą. I pamiętajcie, że bardzo na was ich polegam. Chociaż nie myślę, że złodzieje odważą się wrócić przed okiem, więc nic wam chyba nie grozi. Do widzenia, moi drodzy. I zamknęła drzwi od swojej sypialni na klucz, po czym wyszła z klu-n w kieszeni. -138- Dzieci nie mogły powstrzymać się od podziwu dla odwagi i stanowczości, z jaką postępowała mama. Pomyślały, jak bardzo pomocna byłaby przy organizowaniu ucieczek z różnych opałów, w jakich znajdowały się ostatnio z powodu źle zaplanowanych życzeń. - Jest urodzonym generałem - stwierdził Cyryl - ale naprawdę nie wiem, co z nami teraz będzie. Nawet gdyby dziewczyny poszły szukać tego wstrętnego Psametycha i znalazły go i namówiły, żeby zabrał klejnoty, mama pomyślałaby tylko, że źle pilnowaliśmy i pozwoliliśmy włamywaczom zakraść się i zwędzić wszystko... A może policja pomyśli, że my to wszystko mamy... albo że mama ich nabrała. Ach, to naprawdę wyjątkowo paskudna sprawa! Ze złością zrobił papierową łódkę i puścił ją na wodę w wannie, jak kazała mama. Robert poszedł do ogrodu i usiadł na wydeptanej, pożółkłej trawie. Udręczoną głowę objął rękami w geście rozpaczy. Anthea i Jane szeptały ze sobą w korytarzu na dole, gdzie leżał chodnik z dziurą, w którą zawsze wpadała noga, jeśli się nie było ostrożnym. Z kuchni dochodził lament Marty - głośny i nieprzerwany. - To po prostu niewyobrażalnie straszne - powiedziała Anthea. -1 skąd można wiedzieć, czy tu są wszystkie brylanty? Bo jeśli nie wszystkie, to policja pomyśli, że schowali je rodzice, i oddali tylko część, żeby zamydlić oczy. I pójdą do więzienia, a my będziemy wyrzutkami społeczeństwa i dziećmi przestępców. A rodzicom też wcale nie będzie przyjemnie - dodała po chwili namysłu. - Ale co my możemy zrobić? - spytała Jane. - Nic. Zostaje nam tylko poszukanie Psametycha. Jest bardzo, bardzo gorąco. Może wylazł z piasku, żeby wygrzać swój wąs. - Na pewno nie spełni już dziś żadnych okropnych życzeń - rzekła Jane stanowczo. - Za każdym razem, kiedy go widzimy, jest coraz bardziej niezadowolony. Myślę, że on nie znosi spełniania życzeń. Anthea przez cały czas kręciła ponuro głową, a teraz znieruchomiała tak raptownie, że wyglądało, jakby czegoś nasłuchiwała. - Co się dzieje? - spytała Jane. - Coś ci przyszło do głowy? - Nasza jedyna szansa! - wykrzyknęła dramatycznie Anthea. - Jedyna i ostatnia nadzieja. Chodźmy Żwawym krokiem poszły w kierunku żwirowni. O radości! Psame-tych siedział na brzegu złocistej jamki i z zadowoleniem wystawiał wąsy na prażące, popołudniowe słońce. Kiedy zobaczył dziewczynki, zwinął się w kłębek i zaczął zagrzebywać się w piasku - najwyraźniej wolał swoje towarzystwo od nich. Ale Anthea była szybsza. Chwyciła go - delikatnie acz mocno - za futrzaste ramionka i nie puszczała. -139- Ej! Zostaw mnie! - zawołał Psametych. - Puszczaj, słyszysz? Je Anthea trzymała go mocno. Drogi, kochany, uroczy Sametyczku - mówiła bez tchu. Tak, tak, rozumiem - rzekł piaskowy duszek. - Chodzi ci o kolejne :nie, prawda? Ale ja nie mam zamiaru ciągle, od rana do nocy, być iś niewolnikiem i spełniać różnym ludziom ich życzenia. Muszę mieć ę czasu dla siebie. Czy ty nie lubisz spełniać życzeń? - zapytała Anthea grzecznie, ale ej drżał z przejęcia. Oczywiście że nie lubią- odparł duszek. - Puszczaj, bo cię ugryzę! czysz! Lepiej nie ryzykuj! nthea zaryzykowała i dalej go trzymała. Słuchaj - powiedziała - nie gryź mnie, tylko spokojnie wysłuchaj: spełnisz to, o co dzisiaj poprosimy, już nigdy, do końca życia o nic idziemy cię prosić. sametych był bardzo poruszony. Zrobię co tylko chcecie - powiedział płaczliwym głosem. - Nadmę k, że prawie pęknę, i będę spełniał jedno wasze życzenie za drugim, nędę w stanie. Pod warunkiem, że odtąd już nigdy, nigdy o nic mnie )prosicie. Gdybyście wiedziały, jak ja nie cierpię nadymać się w celu iania tych wszystkich życzeń! Jak strasznie się boję, że nadwerężę jakiś mięsień czy coś innego! Nie mówiąc o budzeniu się każdego ze świadomością, że znowu muszę to zrobić. Nie macie pojęcia, jest... W ogóle tego nie rozumiecie! - Głos mu się załamał z emocji lie rozumiecie" wypowiedział już bardzo piskliwie. nthea ostrożnie posadziła go na piasku. Teraz to się skończy - rzekła uspokajająco. - Solennie obiecujemy, dziś już nigdy o nic nie będziemy cię prosić. Więc mów, o co chodzi - rzekł Psametych. -1 miejmy już to z głowy. Ile życzeń możesz teraz spełnić? Nie wiem... ile wytrzymam. Dobrze. Więc po pierwsze, chciałabym, żeby lady Chittenden prze- a się, że nigdy nie straciła swych klejnotów. sametych nadął się, skurczył do zwykłych rozmiarów, i powiedział: Zrobione. Chciałabym - powiedziała Anthea z pewnym wahaniem - żeby mama ogła dostać się na posterunek... Zrobione - odparł duszek po chwili. Chciałabym - powiedziała nagle Jane - żeby mama zapomniała o tych itach. - Zrobione - rzekł Psametych, choć nieco słabszym głosem. - Czy nie chciałbyś chwilę odpocząć? - zapytała Anthea. - O tak - odparł. - A zanim pójdziemy dalej, czy nie zechciałabyś poprosić o coś dla mnie? - To sam nie możesz? - Oczywiście że nie - odpowiedział duszek. - Zawsze spełnialiśmy swoje życzenia nawzajem, choć nie znaczy to, że za dawnych, dobrych czasów megaterium było ich tak wiele. Teraz wypowiedz tylko życzenie, żeby nikt z was nie mógł nigdy i nikomu opowiedzieć o mnie ani słowa. - Dlaczego? - spytała Jane. - Jak to, nie rozumiesz? Gdybyście opowiedzieli dorosłym, to do końca życia nie miałbym spokoju. Złapaliby mnie i na pewno nie prosiliby o takie głupoty jak wy, tylko prawdziwe, trudne rzeczy. A uczeni na pewno wymyśliliby jakiś sposób, żeby spełnione życzenia trwały też po zachodzie słońca. I ludzie prosiliby o zmniejszenie podatków, podwyższenie emerytur i wprowadzenie powszechnego głosowania, i bezpłatną naukę w szkołach średnich i tym podobne nudziarstwa. A jak już by to wszystko dostali, to cały świat stanąłby do góry nogami. No, ale wypowiedz już to życzenie! Szybko! Anthea powtórzyła życzenie piaskowego duszka, a on nadął się teraz tak, jak jeszcze nigdy dotąd. - A teraz - powiedział, kiedy już się skurczył - czy mogę jeszcze coś dla was zrobić? - Tylko jedno. I zdaje mi się, że to już będzie koniec, prawda Jane? Chciałabym, żeby Marta zapomniała o brylantowym pierścionku, a mama 0 tym, że gajowy mył okna. - To jak w „Miedzianej Butelce"* - powiedziała Jane. - Tak, dobrze, że to czytaliśmy, bo inaczej nigdy by mi to nie przyszło do głowy. - Zrobione - powiedział słabo Psametych. - Ledwie żyję. Coś jeszcze? - Nie. Tylko bardzo ci dziękuję za wszystko, co dla nas zrobiłeś, 1 życzę długiego i miłego snu. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. - Czy to życzenie? - spytał duszek, bardzo już wyczerpany. - Tak, prosimy! - powiedziały dziewczynki chórem. Wtedy po raz ostatni w tej książce zobaczyły, jak piaskowy duszek nadął się, a potem nagle wypuścił z siebie powietrze. Skinął im głową, * „Miedziana Butelka" - powieść F. Austeya o przygodach chłopca, który uwolnił uwięzionego w butelce ducha. -141- mrugał ślimaczymi oczami na szypułkach, zaczął szybko i zawzięcie grzebywać się w piasku, po czym znikł całkiem. - Mam nadzieję, że dobrze zrobiłyśmy - rzekła Jane. - Na pewno - odparła Anthea. - Chodźmy do domu i opowiedzmy ;zystko chłopcom. Anthea znalazła Cyryla bardzo nachmurzonego nad papierowymi łód-mi. Opowiedziała mu wszystko, a Jane opowiedziała wszystko Rober-f/i. Dwie opowieści zostały zakończone dokładnie w chwili, kiedy weszła ima, zgrzana i zakurzona. Opowiedziała, że kiedy jechała do Rochester, by kupić dziewczynkom szkolne mundurki, złamała się w wózku oś. iyby nie to, że droga była w tym miejscu bardzo wąska, i po obu jej onach rosły krzaki - mama na pewno wypadłaby z wózka. Na szczęście : się jej nie stało, tyle że do domu musiała wracać piechotą. - I wiecie co, kurczaki moje kochane - dodała - po prostu umieram pragnienia! Niech ktoś z was nastawi wodę. - Jak widzisz, wszystko w porządku - szepnęła Jane. - Nic nie pamięta. - Marta też nie — powiedziała Anthea wróciwszy z kuchni po zaparze-u herbaty. Służba siedziała właśnie przy podwieczorku, kiedy do domu wstąpił jowy. Przyniósł radosną nowinę, że brylanty lady Chittenden w ogóle z zginęły. Lord Chittenden zabrał je do wyczyszczenia, a pokojówka, ora o tym wiedziała, wyjechała sobie na krótki urlop. Tak więc wszyst-i skończyło się dobrze. - Ciekawe, czy jeszcze kiedyś zobaczymy Psametycha - powiedziała zmarzonym głosem Jane, kiedy dzieci spacerowały po ogrodzie, a mama :ładała Baranka do snu. - Na pewno - odparł Cyryl. - Jeśli naprawdę o to poprosiłyście. - Obiecałyśmy też, że już nigdy więcej o nic nie poprosimy - rzekła nthea. - Nie mam zamiaru - powiedział z przekonaniem Robert. Rzecz jasna spotkały go, ale już nie w tej książce. I nie było to też żwirowni, tylko w całkiem, całkiem, całkiem innym miejscu. Było to w... Więcej nie mogę powiedzieć. Spis treści Rozdział I. Piękni jak dzień......................................................................5 Rozdział II. Złote dukaty........................................................................21 Rozdział III. Ulubieniec..........................................................................36 Rozdział IV. Skrzydła.............................................................................52 Rozdział V. Bez skrzydeł........................................................................66 Rozdział VI. W zamku, bez obiadu........................................................75 Rozdział VII. Oblężenie i marsz do łóżek..............................................86 Rozdział VIII. Większy niż chłopak od piekarza...................................95 Rozdział IX. Dorosły............................................................................109 Rozdział X. Skalpy...............................................................................120 Rozdział XI. Ostatnie życzenie............................................................131 -142-