JANINA HERTZ , KRZYŻ NIEZNANEGO ŻOŁNIERZA Od autora Są postacie historyczne, które były od dawna ulubieńcami literatury i legendy. Do takich należy przede wszystkim Juliusz Cezar, Antoniusz i Kleopatra, a do bohaterów ewangelicznych Salome, trzej mędrcy, Judasz i Piłat. Inne nie doczekały się legendy, zniknęły niemal bez echa. Do nich możemy zaliczyć żołnierza, który podał Jezusowi gąbkę z octem. Historia i tradycja obeszły się z tą postacią po macoszemu. W dawniejszych opracowaniach naukowych pomylono ocet, tzw. poska, z octem tortur, stąd zrodziła się legenda o łotrze - żołnierzu, który chcąc przysporzyć męki Zbawicielowi podał Mu jako jeszcze jedną torturę ocet z żółcią. Pierwszy z biblistów, który zwrócił uwagę na żołnierza, był Riciotti. Znajomość prawa rzymskiego i ówczesnych obyczajów rzuca na tę postać zupełnie nowe światło. Był to jedyny człowiek, który pomógł Zbawicielowi w ostatnich godzinach Jego męki. Nie Szymon Cyrenejczyk, zmuszony do pomocy Chrystusowi, ale żołnierz pogański, którego imię nie zostało nam przekazane. On to dla ulżenia boskiemu skazańcowi. Złamał prawo rzymskie. Jaki był jego Los, nie wiemy, ale wolno przypuszczać, że Jezus odpłacił mu sowicie jego miłosierdzie. "Krzyż nieznanego żołnierza" ma na celu zbliżenie tej postaci Czytelnikom i choć częściową jej rehabilitację. Więzień powoli oswajał się z ciemnością. Dopiero teraz pomyślał, że trybun Marek Emiliusz miał pamięć, jakiej nie powstydziłaby się sama Atena. Gdyby przewidział tę niezwykłą pamięć trybuna , nie przebywałby w tym lochu, czekając na sąd i wyrok śmierci. Cóż mogło spotkać jeszcze Aleksandra syna Agatona, który złamał prawo rzymskie i zbiegł z armii? Przed chwilą Marek Emiliusz przyjrzał się bacznie stojącemu przed nim człowiekowi. - Ja ciebie skądś znam - potarł w zamyśleniu czoło palcami. - Na pewno cię znam... Stań bokiem, przejdź się... Ależ tak! - wykrzyknął radośnie. - Ty jesteś Aleksander, syn Agatona z drugiej centurii, czwartej kohorty łuczników z Judei. Nagle twarz jego pociemniała z gniewu. - Porozmawiamy z sobą - powiedział. -Odprowadzić go do lochów! - rozkazał, nie patrząc już na więźnia. Aleksander podciągnął kolana pod brodę, spojrzał w stronę drzwi, które zamknęły się za żołnierzem. Jak długo będzie czekał w tym lochu, a potem jaką śmierć zgotuje mu szlachetny Marek Emiliusz? Śmierć od miecza? Chyba nie, prędzej ubiczują. Będą tłukli, aż zatłuką na śmierć. - Bogowie, wszystko tylko nie to - skulił się cały, jakby już czuł smaganie zakończonego żelazem biczyska. Znał dobrze ten rodzaj kary. Dreszcz przeleciał przez jego ciało; spróbował owinąć się chitonem, ale cienka wełna nie zatrzymywała ciepła. Drżał cały, ból rozsadzał mu głowę; może powracał demon zimnicy? Trzy miesiące miał spokój. Ale choroba widać przyczaiła się tylko jak wilk za skałą, by runąć niespodziewanie. Nim bicz dosięgnie ciała, ona je zmęczy, by łatwiej przepłynął wody Styksu. Zęby więźnia dzwoniły. Nie mógł opanować dreszczy, usta wyschły, oparł zbolałą głowę o chropowaty mur. Jeszcze raz spróbował się skulić, rozgrzać, ułożyć w wygodniejszej pozycji dygocące ciało. Nagle doleciał go szept. Słyszał go jak przez ciężką materię. Ktoś miarowo recytował jakieś wersety. Aleksander spróbował rozróżnić słowa, lecz tylko rytm wiersza czy modlitwy docierał do jego świadomości. Zdawało mu się przez chwilę, że to Homer. Przymknął oczy: jest w szkole, jeden z kolegów deklamuje "Iliadę" - ciekawe który to; chyba Teodotos, ten ze śladami po ospie, za tęgi na swój wiek, strapienie mistrza gimnasty i ulubieniec nauczyciela poezji. Tak, to na pewno Teodotos, nikt inny w antiocheńskiej szkole greckiej nie umiał tak płynnie recytować "Iliady" jak Teodotos, nazywany przez kolegów "grubą ropuchą". Gdy stawał przed nauczycielem, ten wzdychał z ulgą i odkładał kij na bok. Wiedział, że jest to chwila, gdy kij i on odpoczną. Przymykał oczy i słuchał wiersza. Czasem usta jego poruszały się niemym powtarzaniem ukochanych strof, to znów wpatrywał się w chłopca, jakby ten brzydki uczeń był samym Apollinem, co zeszedł, by pocieszyć starego nauczyciela. Więźniowi wydało się, że słyszy głos Lykona, najstarszego brata: - "Ropucha" skrzeczy i skrzeczy, jakby mu płacili za to. - Tyle spokoju, dokąd on skrzeczy - odszepnął ośmioletni Aleksander. - Lekcja się przeciąga przez niego. Lykon pokazał wzrokiem na klepsydrę: rzeczywiście woda prawie już wypełniła naczynie, a Teodotos wciąż deklamował. Głos jego to opadał do szeptu, to podnosił się do krzyku. Raz rzucał słowa, jakby galopował wraz z wozami Achajów, to znów nabrzmiewał łzami kobiet trojańskich, opłakujących mężów, synów i kochanków. Nagle duża mucha z brzękiem przeleciała nad głową nauczyciela. Zerwał się, powiódł oczyma po klasie, przerwał ulubieńcowi w pół słowa. - A dalej niech mówi Aleksander, syn Agatona złotnika - rozkazał. Ileż razy tak było, ileż razy szczupły chłopak wstawał ze swego miejsca, wzywając po cichu na ratunek Apollina z Dafne i innych bogów? Przecież Apollo, opiekun Antiochii nad Orontesem, powinien był przyjść z pomocą małemu obywatelowi ukochanego miasta. Powinien był okazać miłosierdzie, zrobić cud, by tekst się przypomniał. Najczęściej jednak cudu nie było. Chłopiec zapoznawał się nie tylko z Homerem, lecz i z kijem. Bogowie, jak to dawno! Chyba tak samo dawno jak wypadki opiewane przez ślepego poetę. Dom rodzinny i szkoła. Co rano odprowadzał ich któryś z niewolników ojca. Teodotos miał dłuższy spacer przed lekcjami, ale oni przechodzili tylko koło studni miejskiej, tej z głową lwa, i już byli w domu nauczyciela. Nawet przyjemność spaceru przed lekcjami była im odjęta. Lykon uważał, że to zemsta któregoś z bogów. Przecież mogli mieszkać nawet w Dafne i wtedy musieliby przyjeżdżać wozem do szkoły. Cóż to byłaby za radość zajechać końmi przed dom nauczyciela! Można by galopem wymijać lektyki i wozy obywateli miasta, ba, nawet kwadrygę legata Syrii, a potem nagle ściągnąć wodze, aż konie przysiadłyby na zadach. Ale cóż, mieszkali tak blisko szkoły, a niewolnik pilnował, by młodzi panowie nie poszli dalej, choćby o jeden dom. Aleksander zazdrościł trzem młodszym od siebie braciom i czterem siostrom, że mogą przez cały dzień swobodnie uganiać się po ogrodzie, gdy on musiał siedzieć i drżeć przed kijem nauczyciela. W domu było dwóch niewolników i dwie niewolnice matki. Jeden z nich pomagał ojcu w warsztacie; drugi, stary, siwy Triptolemos, był odźwiernym. Matka narzekała na brak służby , uważała, że stać ich na dokupienie niewolników. Agaton mógłby jej ująć pracy. Co roku, jak przystało niewieście, rodziła mu dzieci; pięciu chłopców i cztery dziewczynki chowało się dobrze, troje umarło we wczesnym dzieciństwie - ale co z tego, w każdej prawie rodzinie jakieś dziecko za wcześnie przepłynie wody Acherontu i Styksu. Jej siostra pochowała już pięcioro, a nikt nie robi z tego tragedii. Mimo to matka Aleksandra potrzebowała pomocy w domu. Chłopcy słyszeli nieraz, jak płaczem i groźbami dopominała się o prawa do odpoczynku i spokojnego życia. Potrafiła wyliczyć każdą sztukę bielizny, którą musiała uprać własnoręcznie, bo miała za mało niewolników, lub pamiętać miesiącami, że musiała iść po wodę do studni. Dwaj starsi chłopcy naśmiewali się, gdy matka z płaczem wyliczała swoje krzywdy. - Bogowie, gdybym ja miał taką pamięć jak matka! - wzdychał nieraz Aleksander. Ów dzień także zaczął się od awantury z ojcem. Było akurat pranie w domu, matka znów oczekiwała nowego dziecka. Jedna z niewolnic już poszła z bielizną do rzeki, a matka - która zwykle pilnowała, by chłopcy wyszli do szkoły -również wybierała się nad Orontes za dziewczyną. Nagle zauważyła, że część bielizny leży w kącie i załamała ręce z rozpaczy. - Zabiję! - wołała. - Każę ukrzyżować! Nie mam żadnej wyręki; jak ja nie dopatrzę, to nic, to nie jest zrobione. Ale kogo to obchodzi? Inne to mają dobrych mężów, dzieci... Och, dolo moja, dolo nieszczęsna! Agaton wyszedł z warsztatu i popatrzył na żonę. Niewolnikowi kazał zanieść tłumok nad Orontes. Tego dnia chłopcy sami poszli do szkoły. Aleksander przed wyjściem zajrzał do kuchni, pogłaskał burą kotkę, która lada moment miała urodzić kocięta. Po chwili byli już w domu nauczyciela. Chłopcy siedzieli na kamiennej posadzce. Wbrew ich obawom, nauczyciel udał, że nie dostrzegł spóźnienia synów Agatona. Chodził między uczniami, wymachiwał kijem jak patrycjusze laskami z kości słoniowej, gdy przechadzają się wieczorem pod portykami ulicy, którą budował żydowski król Herod, by upiększyć Antiochię. Mały Łukasz, daleki krewny Aleksandra, pochylił się do niego. - Najbliżej mieszkacie, a spóźniacie się -szepnął. - Możesz dostać lanie. - Znów była kłótnia w domu - powiedział Aleksander. - Moi rodzice nigdy się nie kłócą - z powagą stwierdził Łukasz. - Żyją jak Filemon ze swoją małżonką, dlatego bogowie im błogosławią. Ojciec mój leczy samego legata. Urwał, bo nauczyciel przystanął i spojrzał na chłopców. - Łukasz, syn Łukasza lekarza, niech wstanie i podejdzie do mnie. Chłopiec ociągając się wstał. Był wątły, za mały na swój wiek. Mówił zacinając się lekko, ale dotychczas nigdy nie dostał lania. Stanął przed nauczycielem. Aleksander do dziś ma w oczach scenę, jakby rozegrała się dopiero wczoraj. Jeszcze widzi opalone ręce Łukasza, jak lekko poruszają się wahadłowym ruchem, pamięta skupioną twarzyczkę chłopca, czekającego na rozkaz nauczyciela. - Łukaszu synu Łukasza, powiedz mi, który z czynów Achillesa jest według ciebie największy? - zapytał. Chłopak pochylił głowę, przełykał ślinę, wykręcał sobie palce u rąk. Nauczyciel był widocznie w dobrym humorze, bo czekał cierpliwie. Aleksander pomyślał, że on by z miejsca odpowiedział na to pytanie. Czemu Łukasz tak się namyśla? Wiadomo, że największym czynem Achillesa była zemsta za zabójstwo Patroklesa. Już chciał wstać i wyręczyć krewniaka, gdy Łukasz podniósł głowę. - Największym czynem Achillesa, panie mój -powiedział spokojnym pewnym głosem - jest wydanie zwłok Hektora królowi Priamowi. Nauczyciel w pierwszej chwili otworzył tylko usta, jak ryba wyjęta z wody, usiłował złapać oddech, potem twarz jego poczerwieniała. - Dlaczego? - wykrztusił wreszcie. - Dlatego, że Achilles pokonał samego siebie. Ojciec mój mówi, że zabić potrafi i zwierz, i ptak ale jedynie człowiek potrafi okazać miłosierdzie i wspaniałomyślność. Nauczyciel odzyskał mowę i siły, złapał za chiton ucznia i zaczął go okładać kijem. Bezczelny chłopak! Wiedział, jaka powinna być odpowiedź, a jednak wygłaszał swoje teorie. Chciał być mądrzejszy od nauczyciela, może mądrzejszy od boskiego Homera! Tego było już za dużo. Nauczyciel bił, nie patrząc gdzie. Nie chciał słyszeć krzyku chłopca, musiał ukarać za krnąbrność. Łukasz krzyczał rozpaczliwie, płakał, prosił o litość, ale kij nie ustawał w swej pracy. Nagle ktoś chwycił nauczyciela za rękę. Wychowawca spojrzał w bok i przestał bić. - Wracaj na miejsce! - krzyknął na Aleksandra. - Wracaj natychmiast, bo i ty dostaniesz. Chwila ta wystarczyła jednak aby ochłonął z gniewu, puścił ofiarę i otarł spocone czoło. Chłopak zachwiał się na nogach. Aleksander podtrzymał go i pomógł mu wrócić na miejsce. Mały Łukasz ledwo szedł. Tego dnia nie brał udziału w ćwiczeniach cielesnych. Po lekcjach Aleksander pobiegł do jego ojca. Lekarz przyszedŁ z niewolnikiem po syna. Spojrzał na dziecko siedzące na ławce koło drzwi wejściowych, kazał niewolnikowi zabrać chłopca do domu i oświadczył odźwiernemu, że chce się widzieć z nauczycielem. Aleksander wstał i patrzył, co będzie dalej: był ciekaw, jak krewniak będzie bronił syna. Po drodze zdążył już opowiedzieć, za co Łukasz dostał kijem. Lekarz antiocheński pomyślał chwilę i popatrzył na chłopca. - A tobie jak się wydaje, Aleksandrze? - spytał nagle. - Czy mój syn miał rację, czy nauczyciel? Aleksander spuścił głowę. W pierwszej chwili, gdy Łukasz zaczął mówić, oburzył się na niego, w duchu przyznając rację nauczycielowi. Teraz jednak sam nie wiedział, co odpowiedzieć. Achilles, ukochany bohater spod Troi, ukazał mu się nagle w innym świetle, ale czy to światło było dobre? Achilles okazywał słabość, był czuły na łzy , starego króla, nie doprowadził zemsty do końca tej zemsty, którą kiedyś zaprzysiągł był przyjacielowi. - Nie wiem - powiedział szeptem. Lekarz pokiwał głową. - Jedno jest pewne - powiedział. - Wasz nauczyciel nie umie być Achillesem. No trudno, nie każdego rodzą boginie. Aleksander uśmiechnął się: samo porównanie łysego, chudego nauczyciela z Achillesem było śmieszne. Właśnie wyszedł ze swego domu, przygarbiony, z zapadniętą klatką piersiową, i kłaniał się pokornie Łukaszowi. - Masz ciężką rękę - powiedział Łukasz nie ukrywając gniewu. - Wszyscy muszą dostać kije, gdy nie umieją lekcji lub okazują krnąbrność. - Jednak bijesz bez pamięci. Nauczyciel ukłonił się głęboko. - Chciej zrozumieć, panie mój, że syn twój wyłamuje się z dyscypliny szkolnej. Łukasz pokazał na Aleksandra. - Mój krewniak opowiedział mi, co było przyczyną twojego gniewu. Syn mój nie był bezczelny wobec ciebie, ale nie był też szpakiem, który powtarza słowa. Ja nie chcę mieć syna szpaka, tylko człowieka, a ty możesz sobie kupić ptaki na targu i uczyć je, jeżeli twoja wola, ale mego syna nie będziesz uczył. Oddaj pieniądze, które wziąłeś za naukę. Nauczyciel pobladł, kłaniał się tak nisko, jak mu na to pozwalały stare kości. Błagał o przebaczenie, przysięgał, że nie będzie bił chłopca. W końcu jednak przyniósł woreczek z koźlej skóry i wręczył lekarzowi. Aleksander nie czekał dłużej. Był głodny, powinien już dawno być w domu. Idąc rozmyślał nad tym, co się stało, poprzysięgał bogom i sobie, że nikt go nie będzie nigdy tak bił jak Łukasza. Nikt. O bogowie! - Więzień na chwilę odzyskał świadomość, gdzie jest. - Nigdy... a teraz lada chwila. Nie, wszystko lepsze niż zakatowanie na śmierć. Dreszcze zaczęły wstrząsać chorym, zęby dzwoniły, skulił się jak pies w kłębek. - Wszystko, nawet krzyż. Krzyż! Nie, chyba nie skażą go na krzyż... Przecież jest wolnym człowiekiem; chociaż kto teraz patrzy, czy wolny, czy niewolnik. Cezar Kaligula ponoć za byle przewinienie stosuje najsroższe kary, a on, Aleksander, uciekł z wojska i nie jest obywatelem rzymskim. Agaton miał kupić sobie obywatelstwo, ale zawsze brakowało mu pieniędzy na spełnienie tego marzenia. I tak już zostało. A więc Aleksander syn Agatona może umrzeć na krzyżu... Lepiej nie myśleć, jaki rodzaj śmierci przygotuje mu szlachetny Marek Emiliusz. Więźniowie za ścianą przestali się modlić. Jak można w ogóle modlić się w rzymskim więzieniu, gdzie nie dociera słońce i skąd bogowie nie usłyszą głosu ludzkiego? - Bogowie opuszczają więźniów - tak kiedyś powiedział do małego Aleksandra niewolnik perski Cyrus. Cyrus przyszedł do domu Agatona tego dnia, w którym Łukasz zabrał syna ze szkoły. Aleksander zastał go w kuchni. Cyrus stał oparty o kamienną stągiew i rozmawiał z kucharką. Gdy chłopiec wszedł, rozmowa urwała się w pół słowa, a niewolnik wrócił do skubania kury. Aleksander podbiegł do kosza, gdzie leżała kotka, i odsunął płachtę, którą kosz był nakryty. Niewolnik spojrzał na chłopca. - Są cztery kotki, panie - powiedział. - Trzeba potopić - dorzuciła kucharka. Aleksander spojrzał na cztery maleńkie jak myszki, włochate kocięta i usta skrzywiły mu się w podkówkę. Kotki były takie bezbronne, biedne i ślepe. Wyjął jednego i przysunął do twarzy. Ciepłe i drobne stworzonko przytuliło się do szyi chłopca. Aleksander roześmiał się mimo woli. - Kotków nie wolno topić! - zawołał. -A w ogóle to kto upoważnił Akte do topienia kotów? Kucharka podparła się pod boki. - Zawsze się topiło koty i było dobrze. Nieoczekiwanie do rozmowy wmieszał się Cyrus. - Skoro pan mówi, żeby nie topić kotów, to Akte musi słuchać pana, bo taka jest dola niewolnika, Kucharka zrobiła pogardliwy ruch ręką. - Ech, taki pan - skrzywiła usta. - Jednak jest panem dla Akte - powiedział Cyrus. - Jaki jest twój rozkaz, panie? - zwrócił się do Aleksandra. - Będzie się topić koty czy nie? Chłopiec podniósł wysoko głowę, przybrał minę ojca, gdy wydawał rozkazy niewolnikom. - Dasz kotom mleka, moja Akte - powiedział. - Nie będzie się topiło żadnych kotów. W tej chwili otworzyły się drzwi, wszedł do kuchni niewolnik z warsztatu ojca. - Aleksandrze, pan woła ciebie - powiedział i ruszył przed chłopcem. Aleksander wciąż trzymał małego kota w rękach. Ojciec nie lubił czekać na synów. Dobrze, że nie wiedział o awanturze w szkole; trzeba było się pośpieszyć, by uniknąć niezadowolenia ojcowskiego. Gdy weszli do warsztatu, Aleksander zobaczył szlachetnego Witeliusza, z łaski cezara Tyberiusza legata Syrii. Legat nosił białą togę obszytą purpurą; teraz był bez zbroi, jedynie złoty łańcuch kołysał mu się na piersiach. - A ten czy jest podobny do Dionizosa? -spytał Agaton legata, pokazując wchodzącego syna. Witeliusz zmrużył lekko oczy i przyglądał się chłopcu. - Tak - powiedział z zachwytem w głosie -tak musiał wyglądać Bacchus, kiedy był małym chłopcem. Spojrzyj, Agatonie, jak regularne są rysy tego dziecka. Czy układacie mu włosy, czy sam z natury ma takie faliste? - spytał. - Nie układamy, szlachetny panie. U nas nikt nie ma czasu na takie rzeczy - powiedział złotnik. - Będziesz bogaty, gdy zrobisz tę gemmę. Ma być tak doskonale piękna jak twój syn... Kiedyś możesz go sprzedać drogo w Rzymie; nasi panowie, a i sam cezar, lubią pięknych chłopców... roześmiał się. - Niech bogowie zachowają to dziecko przed takim nieszczęściem - mruknął Agaton. - Jakie nieszczęście? Sam Apollo woli chłopców niż dziewczęta. A tu jest rubin: jeżeli zginie, każę was wszystkich ukrzyżować. Wyjął zza tuniki mały woreczek z jagnięcej skóry, rozwiązał rzemyk i. Położył na ręce kamień. Słońce padło na rubin; wyglądał jak spory płatek róży, mienił się. Agaton aż gwizdnął na widok rubinu, ostrożnie wziął go w palce i oglądał pod światło. - Bez skazy - powiedział z podziwem. Witeliusz pokiwał głową. - Dlatego strzeż go jak zdrowia. Twoje bogactwo i życie jest w tym kamieniu. Pamiętaj o tym, Agatonie. Pożegnał się łaskawie, pogładził Aleksandra po włosach i odszedł, a ojciec wciąż stał i oglądał klejnot. Nie mógł się nacieszyć blaskiem rubinu. Takiego nie było jeszcze w warsztacie. Niedbale wysłuchał opowiadania syna o szkole. - Łukasz jest bogaty, to weźmie pedagoga dla chłopaka. Wy też będziecie mieli swego pedagoga w domu. Siadaj, nie kręć się. Spuść głowę. Nie tak, za nisko, o teraz dobrze. Nie kręć się! Że też ty nie możesz usiedzieć spokojnie! No dobrze, baw się już tym kotem, tylko siedź spokojnie. Usiadł na ławie, wziął tabliczkę i rylec, westchnął pobożnie do Ateny i Hefajstosa i zaczął rysować główkę syna na tabliczce. Rysował, mazał, znowu zaczynał od początku. Od tego dnia Aleksander codziennie siadywał w warsztacie ojca. Nieraz przynosił swoje koty i bawił się nimi pozując lub słuchał bajek Cyrusa. Pers umiał opowiadać bajki. W każdy przedmiot potrafił tchnąć życie. Pęknięta amfora skarżyła się na swój los, a dzban na wino wyśmiewał się z jej kalectwa. Lykon śmiał się z tych bajek, Aleksander zaczynał wierzyć w złośliwość dzbana i smutek starej amfory. Nieraz łzy stawały mu w oczach, wtedy Cyrus zmieniał ton, a amfora mówiła do dzbana, że bogowie go pokarzą, bo są sprawiedliwi i mądrzy, i może pęknąć. To znowu wróble opowiadały sobie miejskie plotki. - Słyszysz, Aleksandrze, co one mówią? Posłuchaj tylko. Nie słyszysz? Teraz mówią, że żona rabbiego Izaaka, piękna Zuzanna, urodziła córeczkę, o nie, pomyliłem się, synka. Naucz się słuchać wróbli, Aleksandrze. - Chłopak usiłował rozróżniać słowa wróbli, a ojciec wzdychał i poprawiał szkic na tabliczce. Matka przycichła w swych lamentach i opowiadała sąsiadkom, że mąż kupi jej wkrótce ze trzech niewolników , może nawet lektykę. Chłopak słyszał, jak nieraz śpiewała, czego dawniej nigdy nie robiła. Najczęściej matka nuciła kołysankę Danae, ową słynną kołysankę, którą śpiewała nieszczęsna matka Perseusza. Do niej to, do pięknej Danae, przybył sam Zeus pod postacią złotego deszczu. Więzień otworzył oczy. W lochu panowała ciemność, gorączka wysuszyła usta i gardło. Nie chciał złotego deszczu, wolałby zwykły orzeźwiający deszcz, ale go nie było. Ktoś śpiewał za ścianą, ale nie matka. Aleksander przyłożył ucho do muru. - Żydzi - pomyślał. - Chyba to ich modlitwy, tak, na pewno. Ale dlaczego ich uwięziono aż tylu? Podobno Kaligula jest przyjacielem króla żydowskiego, Heroda Agrypy, wnuka tego Heroda, co wzniósł ulicę Portyków w Antiochii. Więc dlaczego więżą Żydów? Nigdy już nie zobaczy ulicy Herodowej, nigdy nie doczeka się zwykłego deszczu; bogowie nie słyszą więźniów. Kto to powiedział? Aha! Cyrus niewolnik. Cyrus. Kto mógł przewidzieć, że to on, wesoły Cyrus, będzie, jak Parys, pochodnią niszczącą szczęście? Kto mógł się domyślić, słuchając jego bajek, że to właśnie on pogrąży dom w żałobie? Cyrus był niezłym niewolnikiem, umiał tkać i barwić wełnę, umiał naprawić zatkaną fontannę w ogrodzie, a co najważniejsze - dzieci go lubiły. Najmłodszy braciszek, który urodził się w pół roku po tym, jak Cyrus przybył do domu Agatona, ofiarował pierwsze uśmiechy temu niewolnikowi. Bo też Cyrus mógł godzinami siedzieć przy kolebce niemowlęcia, śpiewał i mówił do niego. Matka jakby odmłodniała. Już nie zazdrościła siostrze, która wyszła bogato za mąż. Coraz częściej siadywała w ogrodzie i wdychiwała zapach mirtów i drzew laurowych. Teraz mogła już popatrzeć na róże, z których wiatr otrząsał płatki, i iść z pielgrzymką do Dafne, podziękować synowi Latony za to, że legat Syrii zamówił klejnot u jej męża. Była to łaska tak wielka, tak niespodziewana. A za tą wielką łaską, jak kaczęta za kaczką, szły inne - mniejsze co prawda - ale i za nie warto było podziękować bogu. Pewnego dnia, gdy Aleksander pozował ojcu, wszedł do warsztatu rabbi Izaak, przełożony synagogi antiocheńskiej. Rozejrzał się, życzył pokoju Agatonowi, pochwalił urodę Aleksandra, wreszcie powiedział, po co naprawdę przyszedł. Jego żona Zuzanna powiła mu właśnie pierworodnego. - Pan Izraela pobłogosławił jej żywot - mówił z przejęciem - bo dotychczas rodziła córki, a teraz mamy wreszcie syna. Zrób, Agatonie srebrny świecznik siedmioramienny dla Jahwe. Niech waży tyle, ile mój syn ważył, gdy się urodził, to jest cztery i pół miny, a dla Zuzanny daj mi perłowe zausznice. Cyrus przyniósł szkatułkę z klejnotami, rabbi cmokał, oglądał je pod światło. ,,- Ten złodziej Daniel syn Abrahama - niech go Pan skarze - oszukał mnie kiedyś. Wstyd powiedzieć, żyd żeby żyda oszukał! Ano wiadomo, jego matka była Samarytanką, to zła krew, Agatonie! Lepszy poganin niż Samarytanin. Dlatego przyszedłem do ciebie - Jestem uczciwym rzemieślnikiem - powiedział Agaton. - Sam szlachetny Witeliusz - zamówił u mnie klejnot i nie bał się powierzyć mi tego kamienia. Wyjął z woreczka rubin i pokazał żydowi. Aleksander zauważył, że oczy Cyrusa wpiły się w klejnot, ale gdy chłopak spojrzał na niewolnika, Cyrus spuścił wzrok i dalej porządkował narzędzia na półkach. , Rabbi pogładził brodę; była długa, nie strzyżona, nie jak u ojca, który strzygł ją raz na miesiąc. - Wiem, Agatonie, że jesteś uczciwy, i dlatego , przyszedłem do ciebie po klejnoty. Mój mały Abraham, nie uwierzysz nawet, jak wrzeszczał przy obrzezaniu. Może Pan Izraela tchnie ducha swego w jego usta. - Matka mówi, że kiedy dzieciak krzyczy, to będzie mówcą albo śpiewakiem - wyrwał się Aleksander. - Cicho siedź - ofuknął Agaton. Rabbi spojrzał na chłopca. - Synu Agatona - powiedział z powagą Izaak - skoro Pan Izraela tchnie ducha swego w małego Abrahama, to Abraham syn Izaaka z Antiochii będzie prorokiem, jak niegdyś byli Eliasz, Izajasz, Jeremiasz. Będzie chodził przed Panem i nawracał naród wybrany. Kto wie, może oczy moje zobaczą króla chwały, Mesjasza, Chrystusa... - Czy to jest heros żydowski? - spytał Aleksander. Izaak zerwał się z ławy, pobladł z oburzenia. - Psie pogański, jak śmiesz tak mówić o Mesjaszu? Bądź przeklęty, boś zbluźnił Panu. Przeklęty... Miał rację rabbi Izaak. Więzień wiedział już, że przekleństwo żydowskie się spełniło. O, ci ludzie umieli przeklinać! Ich bóg był mocniejszy od bogów Aleksandra. Przekleństwo rzucone na małego chłopca dosięgło go wcześniej, niż się spodziewał. Na próżno Agaton przepraszał Izaaka, na próżno starał się wytłumaczyć syna. Żyd wprawdzie kupił zausznice dla żony i zapłacił dobrą cenę, ale przekleństwa nie cofnął. Powiedział tylko, że świecznik ma być gotowy na dzień po szabasie, splunął w stronę Aleksandra i wyszedł z warsztatu. Agaton zbił syna, pierwszy raz tak mocno, że chłopak miał sińce na plecach, a potem dwa dni kazał mu dawać chleb i wodę. - Żebyś popamiętał, jak odnosić się do tego, kto chce kupować u nas towar. - Okładając chłopca wołał: - Pamiętaj, że kto kupuje, jest naszym bogiem! Pozwolił jednak chłopcu iść do Dafne z matką. Kobieta ubrała się jak na ślub. Włożyła nowy chiton, prawie przezroczysty, włosy spięła srebrną obręczą, a bransolety dzwoniły na jej rękach i nogach. Dwie starsze córki także szły z matką, wonne od pachnideł, połyskujące klejnotami. Aleksander dostał na głowę wianek z mirtu; krzywił się, nie chciał takiej ozdoby. To dobre dla dziewcząt! - wołał. - Niech one noszą wianki. - A gdy ci włożą wieniec olimpijski, to też go zrzucisz i oddasz siostrom? - spytała matka, głaszcząc go po policzku. Chłopak podniósł oczy. Tak, matka miała rację. Wieniec przystoi mężczyźnie, ale laurowy lub oliwny, albo taki z cierni... Aleksander aż wzdrygnął się cały na to wspomnienie. Bogowie, zapomnieć na zawsze, że można włożyć komuś na głowę wieniec z cierni! To jedno wspomnienie chciał wyrzucić z pamięci. Zmazać jak litery, które na woskowych tabliczkach pisali w szkole. Ten człowiek w cierniach - to było przekleństwo rabbiego Izaaka. Zapomnieć, za wszelką cenę zapomnieć: Lepiej wspominać pobyt w Dafne. Tam spotkał się z małym Łukaszem i jego rodzeństwem. Łukasz już zapomniał o biciu, jakie dostał w szkole, i chwalił się, że ma tak mądrego pedagoga jak centaur Chiron. - Powiedz, czy bije? - spytał Aleksander. - Nie, nie bije, chyba że naprawdę coś przeskrobię - odparł Łukasz. - Masz życie jak bogowie. Ej, żebym ja miał ! własnego pedagoga! Z takim łatwiej się dogadać. Doszli do teatru. Odbijał się niepokalaną bielą od ciemnej zieleni laurów i cyprysów. Kilka osób siedziało na marmurowych ławkach; przeważnie byli to starsi wiekiem miłośnicy poezji. Młodzież wolała święty gaj, w którym przed wiekami Dafne zamieniła się w laurowe drzewo. Wprawdzie dziewczęta nie pochwalały cnoty boskiej Dafne; każda z nich marzyła, by zza drzewa laurowego wyszedł do niej piękny Apollo i objął ją boskim ramieniem. W braku boga jednak zadowalały się . Chłopcami z sąsiedztwa, może nie tak urodziwymi, ale znajomymi od dzieciństwa. W teatrze grano "Medeę" Eurypidesa. Młody aktor, grający tę rolę, szalał na scenie, darł szaty, wił się w boleści po ziemi. Medea ukarała Jazona lecz stokroć bardziej ukarała siebie. - Biedna Medea - szepnął Aleksander. Łukasz siedział ze skupioną twarzą, ze ściągniętymi brwiami. Aleksandrowi zdawało się, że krewniak nie słyszał jego uwagi. Dopiero gdy wracali do domu, Łukasz nagle przystanął. - A mnie się wydaje - powiedział - że wtedy w szkole ja miałem rację, a nie nasz nauczyciel. - Jesteś szalony. Nawet bogowie się mszczą -szepnął ze zgrozą Aleksander. - Jednak Hermes nakazał Achillesowi miłosierdzie wobec króla Priama! Łukasz był uparty od maleńkości. Matka zawsze opowiadała, że jej krewna miała kłopot z wychowaniem pierworodnego. Ani biciem, ani dobrocią nie można było skłonić tego chłopca, by uległ komukolwiek. Aleksander też nie próbował wtedy dyskutować z krewniakiem, lecz teraz chciałby mu powiedzieć, że nie miał racji. Bogowie nienawidzą litości czy - jak inni mówią - miłosierdzia. Tylko słaby człowiek ma miękkie serce, a Achilles najpierw zabił Hektora, a potem zbezcześcił jego ciało. Lepiej nie myśleć, co potem uczynił heros. To była chwila słabości, nic więcej, i Aleksander miał taką chwilę słabości duchowej, za którą będzie musiał zapłacić życiem. Prawo nie znosi miłosierdzia; jest jego wrogiem, tak jak wrogiem ognia jest woda. Aleksander rozpalił ogień, który go pochłonie. Och, nie myśleć, co będzie dalej... Lepiej uciec od rzeczywistości, oddać się wspomnieniom. Ktoś rozdzierająco zaczął krzyczeć. Chyba na wielkim dziedzińcu. Głos dochodził aż tu, do lochu. Tak samo krzyczał Cyrus, gdy go przybijali do krzyża. Człowiek na podworcu ryczał, wył, rzęził, a każdy krzyk bólu wywoływał dreszcz, który wstrząsał ciałem Aleksandra. Pragnął, by się ten wrzask skończył. Lepsza już była grobowa cisza niż ten okropny odgłos bólu i rozpaczy. Cyrus jeszcze przeklinał. Nie darmo pytał parokrotnie, ile Agaton wziąłby za wyzwolenie. Z początku złotnik śmiał się z tych indagacji, ale raz stracił cierpliwość. - Nie masz czterech talentów, a ja mniej nie wezmę za ciebie. - Panie - Cyrus pokłonił się nisko - zapłaciłeś za mnie półtora talenta. - Tak, i uważałem jeszcze, że handlarz to złodziej, ale teraz namyślałbym się, czy cię odstąpić za cztery talenty. - A ile wziąłbyś za Akte, panie? - spytał znowu Cyrus. Agaton podrapał się w brodę. - Akte jest młoda, ładna, dobrze gotuje, jest warta do dwóch talentów - mruknął raczej do siebie niż do niewolnika. Cyrus pokłonił mu się i wrócił do roboty. Przy posiłku Agaton opowiedział rodzinie rozmowę z niewolnikiem. Śmiał się, że zażądał za małej kwoty, ale Cyrus posiadał tylko parę oboli, więc nie ma nad czym się zastanawiać. - Za obola Charon go przewiezie przez Styks - mówił, ogryzając nogę przepiórki. Po obiedzie zawołał Aleksandra do warsztatu, posadził go na trójnogu, spalił kadzidło przed posągiem Hefajstosa, następnie otworzył skrytkę, w której przechowywał najcenniejsze klejnoty, sięgnął po woreczek i krzyknął tak, jakby go ugryzł skorpion. Syn podbiegł do niego. Agaton trzymał woreczek w palcach, a pot kroplisty spływał mu po twarzy; nie mógł przemówić. Palcami zmiął sakiewkę. W pierwszej chwili chłopiec chciał spytać ojca, co mu się stało, czy nie zachorował nagle, ale wzrok jego spoczął na woreczku i nie śmiał pytać o nic. Agaton odzyskał mowę. - Gdzie rubin? - spytał ochryple. - Gdzie jest rubin legata? Obaj z synem zaczęli przerzucać klejnoty. Raz , drugi, trzeci. Chłopak schylał się pod ławy, zaglądał do skrzynki z narzędziami. Otwierał po kolei szkatułki na gotowe wyroby, ale kamienia nie było nigdzie. Cały dom był najpierw pełen krzyku i lamentu, po czym zapadła taka cisza, jakby ktoś umarł. Matka i siostry płakały, a ojciec ciągle szukał. Wreszcie przyszedł do izb niewieścich, gdzie schował się też Aleksander i Lykon. Agaton podszedł do żony i pocałował ją w czoło. - Muszę iść do legata i powiedzieć mu wszystko. Bądź zdrowa. Nie byłaś złą żoną. Matka zerwała się z ławy. - Poczekaj, jeszcze raz poszukamy wszyscy razem. Obiecałam Hermesowi trzy białe jałówki, jeżeli kamień się znajdzie. - Złodziej mógł obiecać piętnaście jałówek -przerwał kobiecie Agaton. Mimo to matka poszła sama do warsztatu, zamknęła się i szukała. Gdy wyszła w końcu, miała twarz niemal żółtą, a zmarszczki koło ust zarysowały się jej bardzo wyraźnie. Nie płakała, nie krzyczała, tylko stała w progu, załamawszy z bólem ręce, przygarbiona , jakby dźwigała worek na plecach. - Musisz iść do legata - szepnęła. - Będę się modlić, by okazał tobie łaskawość. - Łaskawość? Za co? Za kradzież!? - Ojciec parsknął śmiechem. - Może jeszcze dopłaci?! - Bogowie wszystko mogą - szepnęła kobieta. - Bogowie niech sprawią, żeby się rubin znalazł, a będę im wdzięczny - odburknął Agaton. - Ale zaraz, gdzie jest Cyrus? Aleksandrze, idź szukaj Cyrusa, to on ostatni raz sprzątał w warsztacie! Ten dzień był dniem szukania. Aleksander biegał po domu, zaglądał do chlewu i kurnika. Lykon szukał w ogrodzie. Wreszcie Cyrus się znalazł. Wrócił spokojnie z miasta i oświadczył, że przecież posłano go na targ po owoce. Był zdziwiony tym, co się stało. Powiedział, że nie ruszał niczego, tak, mył podłogę w warsztacie, ale przysięga na wszystkich bogów perskich; że niczego nie dotykał, a do schowka w ogóle nie zajrzał. Ojciec postanowił czekać do następnego dnia, jakby wierzył, że Hermes podłoży w nocy klejnot. Ale bóg nie podłożył klejnotu, za to stary odźwierny doniósł rano panu, że Cyrus kręcił się koło bramy jeszcze przed świtem. - Oszalał na starość! - wołał Cyrus. - Wyszedłem na chwilę za potrzebą. On kłamie nikczemnie. - Bogowie świadkami, że mówię prawdę -spokojnie odpowiedział odźwierny. - Służyłem u twojego ojca, panie, mogłem być leniwy, ale kłamstwem nigdy się nie splamiłem. Agaton popatrzył na starego niewolnika i pokiwał głową potakująco. - Więc co robiłeś koło bramy? - zwrócił się do Cyrusa. - Już mówiłem, panie, wyszedłem za potrzebą. A teraz proszę cię, panie, pozwól mi iść do miasta. Wczoraj spotkałem mojego rodaka z Suzy. Pozwól mi, panie, zobaczyć się z ziomkiem. Agaton przyjrzał się niewolnikowi. - Nie. Zostaniesz w domu - oświadczył. -Wszyscy będą zamknięci, dopóki klejnot się nie znajdzie. Wodę będzie się brać z fontanny, mięso mamy, bo zabije się prosiaka, a wychodzić do miasta nie wolno. Dni wlokły się powoli. Odprawiano wszystkich kupujących, mówiąc, że złotnik zachorował. Chłopcy przestali chodzić do szkoły. Co parę dni zabijano kurę lub prosiaka. Tak trwało aż do nowiu księżyca. Tego dnia kucharka Akte zaniemogła naprawdę. Matka kazała się jej położyć. Kobieta leżała w gorączce, mówiła, że była spocona i myła się zimną wodą z fontanny. Dyszała ciężko. Na trzeci dzień wyraziła prośbę, że chce coś pani powiedzieć. Żona Agatona przyszła do izby dla niewolników. Lubiła Akte, bo kucharka urodziła się i wychowała w jej domu. Pochyliła się nad posłaniem niewolnicy. Aleksander stał obok matki, bo kazano mu przynieść jabłko dla chorej. - Pani moja, ja umrę - powiedziała niewolnica, łapiąc powietrze spalonymi ustami. - Nie umrzesz, Akte, jeszcze będziesz nam gotowała. - Nie, pani, ja umrę. Byłam wierna, nic nie ukradłam, naprawdę nic. Czy dacie mi obola, abym mogła zapłacić Charonowi za przejazd? - Tak, Akte, będziesz miała i obola, i stos -mówiła żona Agatona. Niewolnica uśmiechnęła się słabo. - Niech bogowie strzegą cię, pani, od wszelkiego złego. Więc będę miała i obola, i stos? - O ile umrzesz, będziesz miała. Chciała odejść, lecz niewolnica chwyciła ją za rękę. - Ja nie ukradłam klejnotu legata - powiedziała oblizując wargi. - Ja nie, ale Pers tak. - Jesteś szalona, Akte! - Aleksander spostrzegł, że matka zachwiała się na nogach. - Jesteś szalona! Po co miałby kraść? A jeżeli ukradł, to gdzie ukrył? Mów, Akte. Jeżeli powiesz prawdę, będziesz wolna. Przysięgam ci to na Herę, królowę niebios. Niewolnica napiła się wody z kubka. - Ty wiesz, pani, że każdy chce być wolny. Ja też chciałam, Cyrus też. Żyłam z nim bez twojej zgody, pani, przebacz mi to. Obiecał, że da mi wolność. Matka chwyciła niewolnicę za gardło, twarz jej skurczyła się, oczy nabiegły krwią. - Gdzie jest klejnot? Bo uduszę! - krzyczała. Na krzyk pani zbiegła się służba, dzieci i mąż. Akte jednak nie umiała lub nie chciała powiedzieć. Błagała tylko o przebaczenie. Patrzyła szklistymi oczyma, jak związano Cyrusa, jak bito go, by wymusić zeznanie, gdzie ukrył rubin. Milczał uparcie, przysięgał, że jest niewinny. Tego samego dnia Agaton poszedł do legata. Jeden z niewolników prowadził związanego Persa. Chłopcy wymknęli się za ojcem, byli ciekawi, po co Agaton zabrał ze sobą niewolnika. Lykon mówił nawet, że takiego złodzieja ojciec mógł zabić jak wściekłego psa, a nie wlec go aż do pałacu legata. - Widowisko chce zrobić dla całego miasta , czy co - mówił idąc z daleka, by go ojciec nie dostrzegł. Aleksander szedł ze spuszczoną głową. Nie mógł uwierzyć, że Cyrus jest złodziejem klejnotu. Przecież był taki wierny, taki dobry dla chłopców... Widział z daleka ogromną barczystą postać niewolnika. Ludzie przystawali, niektórzy dołączali do pochodu, inni spluwali w stronę człowieka, który najwyraźniej coś zawinił, skoro idzie pod strażą i związany. Ktoś cisnął kamieniem. Aleksander szarpnął się do przodu, ale się zreflektował. Jeśli rzeczywiście ukradł klejnot, jeżeli był winien łez matki i głębokiej troski ojca?... Tak doszli do pałacu legata. Wyzwoleniec poszedł ich zameldować Witeliuszowi. Po chwili wyszło dwóch żołnierzy, wzięli Cyrusa między siebie , a Agatonowi kazali iść przodem. Na placu przed pałacem stali gapie, czekając, co będzie dalej. Chłopcy usiedli na stopniach posągu Oktawiana Augusta i czekali również. - Ciekawym, czy ojciec będzie zwolniony od winy i kary - zaniepokoił się Lykon. Aleksander milczał. Myślał o ojcu, ale myślał także o Cyrusie. Nagle wydało mu się, że w głębi podworca pałacowego za kamiennym murem ktoś krzyczy. Obaj zerwali się na nogi. - Bogowie! Biczują ojca! - zawołał Lykon i pobladł jak marmur posągu, przy którym stali. Młodszy chłopiec chwycił brata za rękę, chciał płakać i nie mógł. Przytulił się do Lykona, napięty jak ogar, gdy czuje zwierzynę w pobliżu, i drżał na całym ciele. Krzyk powtórzył się drugi raz, trzeci. Nie, to nie był krzyk, to był skowyt bitego psa. Lykon stał pochylony w stronę tego skowytu. Gdy jeszcze raz się powtórzył, odetchnął z ulgą i otarł spocone czoło ręką. - To nie ojciec, to Cyrus! - szepnął i usiadł ciężko na stopniach posągu. Aleksander też usiadł koło brata, ale drżenie ciała nie ustępowało. - Biczują Cyrusa. Czy to będzie długo trwało? - spytał szeptem. Jakiś żołnierz przystanął obok nich. - O, mój mały - powiedział wesoło - biczować można długo; potem Charon ma robotę, tylko nie zarobi obola, bo takim łajdakom nie dają pieniędzy - roześmiał się głośno. Aleksander ujął go za rękę. - Mówisz, że zakatują Cyrusa? - spytał. - A cóż ci zależy na tym zawszonym niewolniku? - śmiał się żołnierz. Chłopiec nie pytał więcej. Pewnie, lepiej, że to nie ojca biczują. Nie czuł jednak radości w sercu. Słuchał skowytu, potem wycia katowanego. Chciał, żeby to się już skończyło. Nareszcie szczęknęła brama od podworca, ludzie zbiegli się do niej, popychali nawzajem, klęli, wspinali na palce, aby zobaczyć widowisko. Aleksander prześliznął się pomiędzy łokciami i dopchał się do bramy. Nie słuchał, jak brat go woła; był ciekaw, czy Cyrus żyje jeszcze. W głębi podworca ujrzał legata siedzącego na drewnianej przenośnej trybunie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył sellę; uczył się o niej w szkole. Witeliusz mówił coś do skrwawionego człowieka, który ledwo trzymał się na nogach. Potem człowiek ten powoli odwrócił się i zszedł ze stopni na podwórze. Chwiał się na nogach, ale żołnierze popychali go, nie dając odpocząć. Wyprowadzono ze stajni konia, na którego wsiadł setnik w łuskowym pancerzu, w czerwonej chlamidzie na ramionach. Aleksander znów zobaczył Cyrusa, a raczej coś, co kiedyś było Cyrusem. To coś ociekało krwią, miało włosy i brodę zlepione krwią i potem. Chłopiec krzyknął z przerażenia. Krwawa maska zwróciła się w jego stronę, chciał podejść do Cyrusa, lecz ktoś chwycił go za ramiona. - Smarkaczu, nie rozumiesz, że nie wolno podchodzić do skazańca! - powiedział jakiś mężczyzna w białym płaszczu. Chłopiec cofnął się, przytrzymany ręką nieznajomego. Cyrusowi podano belkę i zmuszono, by wziął ją na plecy. Żołnierze otoczyli skazanego i pochód ruszył. Aleksander nieraz słyszał o tym że tego lub owego niewolnika skazano na karę krzyża, ale pierwszy raz widział wstęp do tej kary. Chciał uciekać choćby na koniec świata i nie mógł ruszyć się z miejsca. Patrzył, jak wyprowadzano Cyrusa za bramę, w uliczkę prowadzącą na cmentarz. Na szyi skazanego chwiała się tabliczka z napisem: "Cyrus z Suzy, niewolnik Agatona złotnika, ukradł klejnot należący do szlachetnego Witeliusza, legata Syrii". Cyrus chwiał się na nogach, potykał co chwila; bito go, by przyśpieszył kroku. Raz odwrócił głowę i wtedy chłopiec zobaczył jego wzrok. Nie było w nim tych złotych iskierek uśmiechu, które odróżniały Cyrusa od reszty niewolników. Oczy Persa nabiegły krwią i zmętniały, a jednocześnie były pełne nienawiści. Na chwilę wzrok skazańca spoczął na Aleksandrze. Dreszcz przeleciał po plecach chłopca. Więzień pamięta jeszcze skurcz w gardle, pierwszy skurcz strachu, jakiego doznał w życiu. Wreszcie dowlekli się na cmentarz należący do rodziny Agatona. Aleksander usiadł z daleka, na grobie swojej małej siostrzyczki Elektry. Z marmurowej stelli wyzierała postać dziewczynki bawiącej się pieskiem. Nad nią łagodnie pochylał się Tanatos i delikatnie przykładał swoje boskie nożyce do jej włosów. Aleksander spojrzał na nagrobek siostrzyczki. Po Elektrę przyszedł Tanatos jak niańka. Wziął ją w ramiona i uśpioną włożył do Charonowej łodzi. Po Cyrusa przychodził groźny, bezlitosny; aż ciężko było uwierzyć, że to ten sam skrzydlaty bóg. Żołnierze zdjęli belkę ze skazańca. Cyrus wyprostował się, zaczerpnął powietrza w płuca, otarł ręką spocone czoło. Żołnierz podszedł do niego. - Rozbieraj się, świnio perska! - wrzasnął. Cyrus odruchowo sięgnął do pasa przy chitonie. Żołnierz odepchnął jego rękę i sam szarpnął koniec sznura. Nie mógł rozsupłać węzła, klął, targał sznurem; wreszcie rozwiązał go, lecz w tej chwili niewolnik wyrwał się i jednym susem uskoczył w bok. Dwaj żołnierze podbiegli doń, wykręcili mu ręce do tyłu, ale skazaniec miał widać jeszcze siły, szarpał się, wyrywał. W końcu podbili mu nogi i runął w trawę. Aleksander chciał podbiec, lecz nie mógł ruszyć się z miejsca. Skulony przytulił się do marmurowej stelli. Cyrus charczał, potem zaczął wyć. Aleksander zatkał sobie uszy, by nie słyszeć. Wycie ustało, po chwili zobaczył, jak żołnierze podciągali Cyrusa na linie na pal krzyżowy. Z ran w rękach płynęła krew. Głowa o potarganych włosach zwisała z ramienia. Setnik komenderował: - Na prawo, jeszcze trochę. Za dużo, głupcze, ślepy jesteś? Nie wiesz, że podpórka jest na lewo? Jeszcze trochę, o tak! Ciało, które balansowało przez chwilę, teraz osiadło. Aleksander po latach dowiedział się, że niełatwo jest naprowadzić ciężkie ciało ludzkie na kołek - sedile. Raz, już w Judei, sam kierował tak ciałem skazańca, lecz wtedy, na cmentarzu antiocheńskim, widział to po raz pierwszy. Szkoda, że nie ostatni. Cyrus zemdlał podczas przybijania rąk, ale gdy żołnierze zaczęli przybijać mu prawą nogę, ocknął się z omdlenia i znowu skowyt targnął powietrzem. Skazaniec miał dość siły, by krzyczeć, a nawet przeklinać. Złorzeczył żołnierzom, Agatonowi i bogom. Zdawało się, że przekleństwa przynoszą mu ulgę, że w krzyku chce utopić ból. Wzrok jego padł na skuloną postać Aleksandra. - żeby cię trąd nawiedził, szczeniaku! Czego się gapisz? Precz, precz stąd! O, bogowie! Głowa znowu opadła mu na piersi, które poruszały się szybko, jakby chciały złapać więcej powietrza. Chłopiec przypadł do nóg Tanatosa, patrzył na Cyrusa i nie poznawał go. Chciał krzyknąć, że współczuje niewolnikowi, że nie wierzy, by on ukradł rubin legata, lecz tylko tulił się mocniej do nóg boga śmierci. Skazaniec znów otworzył oczy, oblizał spieczone wargi. - Pić, pić - wyszeptał. Aleksander prawie odruchowo zrobił krok w kierunku krzyża. Nie myślał, skąd weźmie wody, ani jak poda Cyrusowi. Ale żołnierze już spostrzegli go. , - A ty co tu robisz? - krzyknął jeden z nich. - Uciekaj stąd! Może jeszcze chcesz tej świni dać wody? Ani się waż! On ma zdychać jak najdłużej. Setnik podszedł do Aleksandra i pogładził go po włosach. - Nie troszcz się o tych, co wiszą na krzyżach. To zbrodniarze wyjęci spod prawa. - Cyrus nie ukradł rubinu legata - powiedział chłopiec. - Ukradł czy nie ukradł, wszystko jedno. Dostał wyrok, widocznie był jakiś powód. Idź do domu, bo cię matka na pewno szuka. Wziął chłopca za rękę i poprowadził w kierunku bramy cmentarnej. Aleksander nie stawiał oporu, w głowie mu huczało, miał mdłości. Pod murem zwymiotował, ale to mu nie przyniosło ulgi. Powoli szedł w kierunku domu. Słońce już przeszło na zachodnią stronę nieba, od ogrodów szedł chłodny powiew, ale kamienne płyty ulic były rozgrzane. Chłopiec przyłożył rękę do czoła. Wciąż brzmiała mu w uszach prośba Cyrusa. Gdy przed rokiem był chory, Cyrus przynosił mu do łóżka sok z pomarańczy. Dziś on nie mógł podać Cyrusowi nawet wody. Tej nocy mały Aleksander dostał w skórę od starszego brata, bo ciągle zrywał się i krzyczał. Wreszcie Lykon stracił cierpliwość. - Czego skrzeczysz jak ropucha? - zawołał, spuszczając nogi z łóżka. - Słyszysz, Lykonie? Cyrus woła! - Dam ja ci Cyrusa, że popamiętasz! Ile razy już mnie budziłeś tej nocy twoim wrzaskiem! Albo śpij, albo się wynoś, choćby do Tartaru. Wstał z łóżka, złapał młodszego brata za kark, uderzył parę razy po plecach, po czym zawlókł go do łóżka i nakrył derką głowę. Chłopiec płakał cicho, aż wreszcie usnął. Hypnos, dobry bóg, ulitował się nad nim, bo spał bez snów. Więzień ocknął się. Człowiek biczowany na podwórcu przestał krzyczeć. Tym większa wydawała się teraz cisza. Nawet więźniowie w sąsiednim lochu nie odmawiali już psalmów. Cyrus też nie modlił się przed męką. Czy on, Aleksander, będzie wzywał bóstwa w godzinie kaźni? Chyba nie. Dobrze będzie, gdy nie wyda krzyku bólu, gdy umrze, jak przystało na żołnierza i mężczyznę. Raz jeden widział człowieka, który się modlił w godzinie kaźni. Zapomnieć: Ale jak nakazać myślom, by biegły w innym kierunku. Człowiek jest panem swej woli, ale nie swoich myśli. One, jak bogowie, chodzą swoimi drogami. One, rządzą człowiekiem. Ale można je oszukać, jak Tantal oszukał Zeusa, gdy mu podał pieczeń z ludzkiego mięsa. Bogowie ukarali Tantala za jego oszustwo... Ale myśli nie są bogami, może da się uniknąć kary za ich oszustwo. Lepiej więc skierować je ku wspomnieniom z dzieciństwa. Ludzie mówią, że dzieciństwo jest beztroskie, lecz to nie jest prawdą. Dziecko cierpi tak samo jak dorosły. Tylko że wstydzi się mówić o tym. Cóż wiedzieli rodzice o przeżyciach małego Aleksandra po śmierci Cyrusa? O tym, że chłopak zrywał się wśród nocy zlany potem, że wkładał pięści do ust, by nie krzyczeć ze strachu? Dorośli mieli swoje troski, na pewno większe od trosk dziewięcioletniego chłopca. Kiedy wrócił do domu po egzekucji, zastał ojca w warsztacie. Agaton wraz z Lykonem wyjmowali ze szkatułek kawałki złota, kamienie i gotowe wyroby. Na Aleksandra nie zwrócili w ogóle uwagi. Złotnik ważył po kolei każdy przedmiot, a Lykon spisywał na tabliczce. W końcu ojciec rzucił na wagę złoty łańcuszek zakończony gemmą w opalu, wyobrażającą Hefajstosa. Klejnot ten nosił zawsze na szyi. - Ile jest teraz? - spytał. - Dziesięć talentów w złocie i kamieniach -odparł Lykon. Agaton usiadł na ławie i zakrył twarz dłońmi. Po chwili odsunął je od twarzy. Aleksandrowi wydawało się, że ojciec postarzał się. Pasma siwych włosów srebrzyły się mu na skroniach i w brodzie. Głębokie bruzdy pojawiły się koło ust i na czole. - Idź po klejnoty matki i sióstr - rozkazał pierworodnemu. - Ojcze - zaczął Lykon - gdy oddamy wszystko, co jest w warsztacie, legatowi, nie będziemy mieli co sprzedawać. - Idź po klejnoty matki - powtórzył Agaton, ściągnąwszy gniewnie brwi. - Muszę oddać legatowi wartość tego przeklętego kamienia. Muszę, ponieważ inaczej wszyscy zdechniemy na krzyżu. Aleksander poczuł, że oblewa go pot. Uciekł z warsztatu i w ogrodzie wybuchnął płaczem. Wołał, że nie chce umierać na krzyżu, ale nikt go nie słuchał, nikt nie uspokoił. W końcu brakło mu sił, więc przestał płakać. Na drugi dzień płakała niewolnica matki, żegnając dom, z którym się zżyła. Handlarz wyprowadził ją i powiedział, że jeszcze przyjdzie po Akte, tylko musi poczekać aż wyzdrowieje, bo on jest uczciwym człowiekiem i chorego towaru nie będzie sprzedawał ludziom za ciężkie pieniądze. Zadatkował jednak Akte, gdyż bał się, aby inny handlarz nie podkupił niewolnicy. W domu został tylko stary odźwierny. Nikt nie chciał kupić słabego, bezzębnego starca. Koło południa przybył inny handlarz i zabrał młodszego niewolnika ojca. Targował się, złościł, wreszcie wziął pomocnika Agatona. Złotnik przeliczył denary we wszystkich woreczkach. - I co? - spytała matka. - Jeszcze mało. - Jak to, za jeden kamień aż dwadzieścia pięć talentów? - A co ty myślisz? Taki kamień zdarza się raz na sto lat! Poszły więc z domu krowy, prosięta, część, drobiu. Wreszcie Agaton wziął na wózek ciężki worek ze złotem i udał się do pałacu legata. Po jego odejściu matka po raz pierwszy od dnia kradzieży zaczęła płakać. Wszystkie dzieci zgromadziły się koło niej. Lykon próbował ją pocieszyć. Mówił, że za dwa, trzy lata pójdzie w świat szukać chleba. Najstarszą córkę Kleopatrę można już za rok sprzedać do domu rozpusty. Tam potrzebują młodych, ładnych dziewcząt. A chleb hetery nie jest najgorszy. Matka pokiwała głową, potakując Lykonowi. Toć siostra jej babki, również Kleopatra, była sławną z urody i bogactwa obywatelką Antiochii i heterą. Może nią być i Kleopatra młodsza, ale z rok trzeba będzie jeszcze poczekać. A przez ten rok muszą. Jeść. Spojrzała na prawnuczkę słynnej hetery. Ta dziewczynka o płaskich piersiach niestety nie była podobna do swej pięknej imienniczki. Wkrótce powrócił Agaton. - Oddałeś? Co ci powiedział? - dopytywała się żona. - Nic, był zajęty. Wyprawiał nowego prokuratora do Judei. Nazywa się Poncjusz Piłat czy jakoś tam. Może lepiej, że mnie nie mógł przyjąć. Oddałem złoto skarbnikowi i wróciłem. Co, będę stał przed pałacem i czekał, aż Piłat odjedzie do Jerozolimy?, - A jeżeli skarbnik ukradnie złoto? - spytała kobieta. Agaton machnął ręką. - Nie ukradnie, nie ma obawy. Skarbnik widocznie nie ukradł złota, bo władze przestały się interesować Agatonem i jego rodziną. Nie tylko zresztą one. Rodzina matki udawała, że nie poznaje na ulicy dzieci Agatonowych; tylko Łukasz starszy przyjechał kiedyś i powiedział, że chętnie weźmie Lykona lub Aleksandra do siebie. - Chłopcy mogą się wyuczyć sztuki lekarskiej - mówił - a wam będzie lżej. - Ucz swojego Łukasza! - zawołała matka. -I niech się paprze w ropie i kale, to akurat dla niego zajęcie. Lekarz rozłożył ręce. - Ciebie, Eurydyko, nic nie zmieni. Chciałem wam pomóc, a ty unosisz się gniewem. - Pewnie! Moi synowie nie będą lizać ropiejących ran i wąchać smrodów! - zawołała kobieta. - Nie potrzebujemy litości, damy sobie radę bez ciebie, Łukaszu. Lekarz wstał z ławy. Zimno pożegnał się i odjechał lektyką do domu. Aleksander żałował, że nie poszedł do bogatego krewniaka, ale tymczasem ojciec i Lykon najęli się u Żyda Daniela jako wyrobnicy. Matka mówiła, że lepiej wziąć mało od obcego niż dużo od swojego i z łaski. Agaton milczał i pracował całe dnie u Daniela. Po roku wziął Aleksandra do warsztatu złotniczego. Chłopiec biegał z gotowymi wyrobami. Czasem czyścił popiołem srebro, ale Daniel był zdania, że ma ciężką rękę i jeszcze cięższą głowę, i że nigdy nie będzie dobrym złotnikiem. Aleksander rzeczywiście dusił się w małym warsztacie, gdzie przy kaganku oliwnym czyścił poczerniałe srebra. Wolał już odnosić klejnoty bogatym obywatelom antiocheńskim. Raz nawet posłano go do pałacu legata z kompletem ozdób dla szlachetnej małżonki Witeliusza. Dwa lata po śmierci Cyrusa Daniel dostał zamówienie od legata na męski pierścień. Wyzwoleniec, który przyszedł z zamówieniem, oświadczył złotnikowi, że cena nie gra roli. - Szlachetny Witeliusz - mówił - pragnie ofiarować ten klejnot szlachetnemu Sejanowi. Żyd aż gwizdnął z przejęcia. - Szlachetny Sejan to omal, Panie, przebacz mi ten grzech, wasz bóg. Wyzwoleniec podniósł wysoko głowę. - Mylisz się, Żydzie - odparł wyniośle. -Bogiem jest cezar Tyberiusz, z rodu Klaudiuszów. Daniel ukłonił się głęboko. - Ja wiem, tylko myślę, że bogami rządzą kapłani, a szlachetny Sejan to jakby kapłan u najwyższego boga Tyberiusza. Wyzwoleniec wybuchnął śmiechem. - Może masz rację. Jeno że nie wolno o tym głośno mówić. Żyd ukłonił się jeszcze raz. - Szlachetny Sejan nienawidzi Żydów. Lękam się, czy mu przypadnie do smaku żydowska robota - powiedział z ukrytą ironią. Wyzwoleniec zamyślił się przez chwilę. Rzeczywiście, Sejan chorobliwie nienawidzi żydów. Co będzie, jeżeli spyta, z czyjego warsztatu jest klejnot? Rozejrzał się po pracowni, jakby szukał wyjścia z kłopotliwej sytuacji. Wskazał palcem Agatona, który wykańczał jakiś klejnot. - Ty jesteś Grekiem, prawda? - spytał. - Tak. - A więc ty zrobisz pierścień dla szlachetnego Sejana. Po odejściu wyzwoleńca Daniel odważył złoto i położył na warsztacie Agatona. Potem podrapał się w brodę. - Wyzwoleniec mówił, że to pierścień dla Sejana - zaczął. - Gdyby to był pierścień dla kogo innego, dałbym do niego kamień z tych, które mam tutaj, ale Sejan to więcej niż Tyberiusz, niż Rzym nawet. Sejan to kapłan bożka, a wasze bogi robią, co chcą kapłani. Bogu waszemu można ; dać marne kadzidło i chudą jałówkę, ale kapłanowi trzeba dać najlepszy towar, by bóg wysłuchał kapłana. Lykon zerwał się od swojego warsztatu. - Bluźnisz, Danielu! - zawołał. Agaton spojrzał na syna tak, że umilkł i usiadł . Z powrotem nad swoją robotą, a Daniel cmoknął parę razy, jakby szukał odpowiednich słów. - Lykonie - rzekł w końcu. - Pan Izraela jest wielkim Bogiem i jest Wszechmogący, Najświętszy, Jedyny, a jednak i On ma kapłanów, którzy sprzedają Jego Świętość. Dobrze, chłopcze, żeś nie widział dziedzińców świątyni pańskiej, w której mieszka Pan. Pełno tam nawozu, bydła i ptaków ofiarnych. Hałas taki, że nie można się modlić. Król Salomon zaprawdę nie ma spokoju na łonie Abrahama, jeśli ogląda to, co się dzieje w świątyni pańskiej. To plac targowy, nie świątynia. A któż zrobił targ z niej, jeśli nie kapłani, jej stróże? Daniel westchnął ciężko i poszedł w głąb swego domu. Aleksandrowi. Wydało się, że plecy Żyda pochyliły się jeszcze bardziej niż przedtem. Ten człowiek w białej szacie faryzeusza naprawdę boleśnie odczuwał pohańbienie świątyni, do której pielgrzymował na wiosnę z dwunastoletnim synem. W kilka lat potem Aleksander przekonał się, że Daniel mówił prawdę. Ale wtedy, w upalny dzień czerwcowy, myślał raczej o tym, by wyrwać się z dusznego warsztatu i umyć w chłodnej wodzie fontanny, niż o słowach Żyda. Daniel po chwili wrócił. Niósł w ręce małą szkatułkę z hebanowego drzewa. - Oto klejnot godny pierścienia szlachetnego Sejana - powiedział, kładąc szkatułkę na warsztacie. - Dwa lata temu kupiłem go od pewnego Persa. A właściwie nie kupiłem, bo nie zgłosił się po odbiór pieniędzy. Miał przyjść trzeciego dnia po szabasie, bo przyniósł go w przeddzień szabasu. Nie przyszedł tak, jak się umawiał, a następnego dnia wyjechałem z żoną i dziećmi na pogrzeb brata; może biedak był w tym czasie u mnie. Potem nie mogłem go odszukać. Ano, jego strata, a mój zysk. Tylko proszę cię, uważaj na ten kamień, bo to klejnot godny szkatuły samego Tyberiusza. Agaton otworzył szkatułkę, lecz w tej samej chwili wypuścił ją z palców, pobladł, wydał zduszony okrzyk. Obaj synowie skoczyli do niego. Lykon podtrzymał ojca, Aleksander schylił się po szkatułkę. Już wiedział, dlaczego ojciec tak zbladł. Na kamiennej posadzce, jak ogromna kropla krwi, czerwienił się rubin legata Syrii. Powoli wziął kamień w palce i zdawało mu się, że to nie jest klejnot, ale głaz, który Syzyf dźwiga w Tartarze. To był ten przeklęty kamień! Ręka chłopca drżała, gdy składał rubin do szkatułki, a przez głowę leciały myśli szybsze od rozhukanych koni. A więc Cyrus ukradł kamień, a więc Cyrus umarł na krzyżu, bo skrzywdził całą rodzinę tak mu życzliwą! Zły sługa okradł swego pana i naraził go na nędzę, powinien umrzeć na krzyżu. Krzyż! Przed oczami wyobraźni chłopca przesunął się obraz Cyrusa na krzyżu, jego twarz zniekształcona cierpieniem. Zimno mu się zrobiło na to wspomnienie. Śmierć na krzyżu jest potworna! Powinno się niewolnika, który kradnie, zabić jak psa wściekłego , ale zabić, na bogów, nie krzyżować! Agaton poprosił Daniela o kubek wody. Powiedział, że z upału zrobiło mu się słabo. Żyd przyniósł mu czarkę wody z winem. Agaton napił się trochę, jednak palce mu tak drżały, że część wody wylał na stół. A potem nie mógł zabrać się do pracy. Żyd odprawił go do domu wcześniej niż zwykle. Powiedział nawet, że woli sam wykonać robotę, bo to jest ważne zamówienie, a robotnik może zepsuć. Aleksander odprowadził ojca do domu. Agaton szedł powoli jakby z wysiłkiem. Całą drogę nie odezwał się do syna ani razu. Dopiero przed bramą odwrócił się do chłopca. - Pamiętaj, ani słowa matce o tym, że się klejnot odnalazł. To nam nic nie pomoże, a ona gotowa żądać od Daniela oddania rubinu. Ten żyd nie jest przecież winien, że kupił skradziony klejnot. - Ojcze - zaczął Aleksander nieśmiało - zawsze mówiłeś, że nie wolno kupować od niewolników. Daniel jest wspólnikiem Cyrusa. Oskarż go przed legatem. Niech odda klejnot, który kupił od złodzieja. Agaton namyślał się przez chwilę, potem zaczął mówić raczej do siebie niż do syna. - Gdyby Daniel był wspólnikiem Cyrusa, nie pokazałby nam tego klejnotu. Był lekkomyślny, ale złodziejem nie był. Nie mogę go oskarżyć o nie popełnioną winę. - Bogowie wiedzą, czy on winien, czy nie! -wykrzyknął Aleksander. - I bogowie wymierzą sprawiedliwość - odparł Agaton. - Wierzę mój synu, że waga Zeusa jest dobra i że odważy sprawiedliwie wszystkim ludziom. Wiele, wiele razy Aleksander przypominał sobie tę rozmowę. Nieraz myślał z goryczą, że waga Zeusowa jest tak omylna, fałszywa i niedokładna jak waga kupców śmiertelnych. Jaką winę popełnił człowiek, o którym sam Piłat powiedział , że jest sprawiedliwy? A jednak umarł śmiercią niewolników i bandytów. Nie, waga boska nie zawsze jest dokładna. Więzień uświadomił sobie z przerażeniem, że myśli jego znów powróciły do człowieka, którego tyle razy przeklinał w duszy jako przyczynę swojego nieszczęścia. Nie chciał jednak jeszcze raz złorzeczyć nieszczęśnikowi, który sam powiedział o sobie, że Bóg żydowski go opuścił. Aleksander wiedział, że w ustach Żyda takie wyznanie było szczytem rozpaczy. Ci ludzie zawsze mieli świadomość, że w złej doli ich Bóg im pomoże. Tak mówił Daniel, złotnik. Tak wierzyli wszyscy Żydzi, z którymi się stykał. Ta wiara była ich siłą i oparciem w przeciwnościach. Ten jeden powiedział wyraźnie, że jego Bóg opuścił, a więc wszelka nadzieja dla niego się skończyła. Jak można przeklinać takiego biedaka? On, Aleksander, nie chce mu złorzeczyć, ale chce o nim zapomnieć na zawsze, wyrzucić go z pamięci, jak się wyrzuca z domu stare sandały - bez nienawiści, ale i bez żalu. Zmusił myśli, by oderwały się od Żyda, którego Bóg Izraela opuścił. Powrócił do wspomnień. Dobre wspomnienia są lekarstwem na duchowe rany. Błogosławiony od bogów jest ten, kto je ma. One są błogosławieństwem bogów, jak klejnot schowany na dnie skrzyni. Taki klejnot chowa się na czarną godzinę, gdy już nie ma z czego żyć. Chyba taka godzina nadeszła i trzeba go wyciągnąć, by się nim ucieszyć przed śmiercią. Tym klejnotem chowanym na czarną godzinę była Rachela, córka złotnika, u którego pracował z ojcem i Lykonem. Widywał ją od samego początku. Biegała po domu szczupła, czarnooka, o lśniących, czarnych włosach i drobnej twarzyczce. Gdy pierwszy raz przyszedł do Daniela, przyniosła im posiłek do warsztatu. Weszła z ogromną miską pełną gorącej baraniny. Szła powoli, jakby się bała upuścić ciężkie naczynie. Za nią wkroczyła jej matka, w uszach miała złote zausznice. Niosła chleb. Na końcu orszaku podążała służąca z dzbanem wody z winem i czarkami. Kobiety ustawiły posiłek na stole, ukłoniły się Danielowi i skierowały się do wyjścia. Teraz Rachela szła na końcu. W progu obejrzała się i pokazała chłopcom język. Jeszcze szybciej obróciła się i z miną niewiniątka opuściła warsztat. Lykon zerwał się z ławy, jakby chciał gonić dziewczynkę, ale po sekundzie namysłu zabrał się do jedzenia. Korzystając z tego, że Daniel wyszedł z izby, zwrócił się do młodszego brata. - A mówią, że żydówki są ciche i skromne! Ta nie wygląda ani na skromną, ani na cichą. Sprałbym ją, gdybym mógł. - Nie zapominaj, że to córka twojego pana -wtrącił Agaton. - Możesz utracić pracę, gdy spojrzysz na nią zuchwale. Pamiętaj o tym! Lykon pamiętał. Ilekroć Rachela wchodziła do warsztatu, pochylał się nad robotą. Aleksander początkowo też jej nie widział; była częścią tego domu jak jej czarny kudłaty pies, który biegał za nią. Co prawda, chłopak był bardzo młody, nie skończył jeszcze dwunastu lat. Dopiero po trzech latach, na pół roku przed śmiercią ojca, zauważył Rachelę. Była wiosna. Wszystkie drzewa w ogrodzie Daniela stały w białym puchu kwiatów. W laurowych krzewach kląskały słowiki. W dzień darły się wróble. Jeszcze tylko szczyty Taurusu stały w czapach śnieżnych. Ale cała Antiochia była jednym rozkwitłym ogrodem. W taki właśnie dzień Aleksander zobaczył Rachelę. Wpadła do warsztatu z dzbanem na głowie i kwiatem pomarańczy we włosach. Urosła przez te parę lat, nie była już chudziutką dziewczynką, chociaż daleko jej było do tuszy żony Daniela, Judyty, która ledwo chodziła i sapała, chcąc przyśpieszyć kroku. Rachela była smukła jak kolumna w ulicy Portyków. Smagła jej twarz uśmiechała się wesoło. Podeszła do ojca, skłoniła się przed nim ze czcią, potem postawiła na stole dzban wody z winem. Chciała poprawić włosy, których pasemko wysunęło się spod złotej przepaski, a kwiat pomarańczy wypadł na ziemię. Schyliła się po ozdobę, lecz Aleksander był szybszy. Podniósł kwiat i podał dziewczynie. Zaczerwieniła się i spuściła oczy, jak przystało skromnej dziewicy. Nie patrząc, wzięła kwiat z rąk Greka i wpięła go znowu we włosy. Daniel spojrzał na córkę z ukosa. - Podziękuj synowi Agatona - rozkazał dziewczynie. - To jest wolny człowiek, a nie niewolnik. Rachela zwróciła się do Aleksandra. - Niech Pan Izraela błogosławi ci, Aleksandrze synu Agatona - powiedziała jednym tchem. Potem wykręciła się na pięcie i uciekła. Daniel patrzył za córką rozkochanym wzrokiem. - Za rok trzeba będzie wyprawić gody małżeńskie - mruknął do siebie i wrócił do zaczętej roboty. Kazał Aleksandrowi odnieść bransoletę dla Zuzanny, żony Izaaka, przełożonego synagogi. Zuzanna w tym roku znów urodziła syna, ale tym razem klejnot dla położnicy miał wyjść z warsztatu Daniela. Chłopiec wziął szkatułkę i wyszedł na ulicę. Koło studni miejskiej kilka kobiet żydowskich brało wodę. Niechętnym spojrzeniem obrzuciły młodego poganina. Wśród nich stała Rachela. Niby przypadkowo odłączyła się od rozmawiających i bardzo wolno idąc, jak gdyby w stronę domu, podeszła do posłańca. - Dziękuję ci, żeś podniósł kwiat - szepnęła, ledwo poruszając wargami. - Popatrz, jak się dobrze trzyma. Nie zwiądł, chociaż go noszę we włosach od rana. Już minęła Aleksandra. Chłopiec udał, że rozwiązał mu się sandał. Postawił szkatułkę na stopniu jakiejś kolumny i zaczął sznurować obuwie. Dziewczyna zawróciła i podeszła do niego. Córka właściciela warsztatu powinna była zainteresować się, czemu robotnik nie siedzi przy pracy. Spytała go o to ze ściągniętymi brwiami. Aleksander wyjaśnił, że idzie do żony Izaaka. Okazało się, że i Rachela ma do niej jakąś pilną sprawę. Krzyknęła do służebnej dziewczyny, że idzie do Zuzanny, i poszła z Aleksandrem. Z początku milczeli oboje. Chłopcu nie bardzo wypadało odzywać się do córki chlebodawcy. Dawniej byliby równi sobie. Dzieliłaby ich tylko religia. Teraz przepaść pogłębiła się jeszcze o jego ubóstwo i jej bogactwo. Szedł starając się nie patrzeć na dziewczynę. Wreszcie Rachela nie wytrzymała. - Co rabbi kazał zrobić dla Zuzanny? - spytała. - Bransoletę - odpowiedział Aleksander. - Pokaż! - rozkazała. Posłusznie otworzył szkatułkę. Diamenty rozbłysły tęczowo w słońcu. - Jak krople rosy... - szepnęła dziewczyna. - Muszę poprosić ojca, żeby mi zrobił taką bransoletę. Aleksander przełknął ślinę, odetchnął głębiej. Serce waliło mu w piersiach. - Poproś ojca, pani, by mnie powierzył tę robotę - szepnął. Rachela parsknęła śmiechem. - Ojciec mówi, że nigdy nie nauczysz się sztuki złotniczej - powiedziała. - Jednak spróbuję. Wychowałem się w warsztacie złotnika. Będę się modlił do Hefajstosa o pomoc. Dziewczyna rzuciła mu spojrzenie kątem oka, lecz milczała. Dopiero przed domem Izaaka rozejrzała się dokoła, sprawdzając, czy nikt nie widzi. Potem oparła rękę na ramieniu Aleksandra. Była to ręka ciepła, delikatna. - Dobrze, poproszę ojca, byś ty robił dla mnie bransoletkę - powiedziała. - Postaram się zrobić jak najpiękniejszą -szepnął chłopak. Ręka dziewczyny wciąż spoczywała na jego ramieniu. Rachela stała tak blisko, że czuł jej oddech na swoim karku. - Wierzę - powiedziała - że zrobisz dla mnie klejnot tak piękny, że nawet żona legata będzie mi go zazdrościła. Chłopcu zabrakło tchu. - Zrobię ci klejnot, jakiego nie miała nawet królowa Kleopatra! - zawołał. Dziewczyna roześmiała się znowu. - Masz dobre mniemanie o swoich zdolnościach - powiedziała. - Ale lubię ludzi, którzy się nie boją. Nasze izraelskie niewiasty miały mężne serca; taka Judyta poszła do obozu wroga i ucięła głowę ich wodzowi. Oczywiście, że Bóg nasz jej pomagał, ale przecież i ona nie znała lęku. Aleksander spojrzał na Rachelę. - Ojciec twój, pani, opowiadał w warsztacie tę historię. Ja jednak myślę, że Judyta była okrutna i niewdzięczna. Ten człowiek zaufał jej, kochał ją tak - bardzo, że nie chciał jej zmuszać, jak się zmusza niewolnicę do rozkoszy, a. Ona podeptała jego miłość. Brwi Racheli ściągnęły się. - Jak śmiesz, poganinie, tak mówić o niewieście pełnej męstwa: To Pan Izraela sprawił, że wyszła czysta z namiotu wroga. Aleksander pochylił głowę, nie mógł odpowiedzieć. Żałował, że dał się wciągnąć w rozmowę. Rachela wzięła z jego rąk szkatułkę i puściła w ruch kołatkę przy drzwiach. Rozległy się kroki odźwiernego. Aleksander cofnął się. Jego rola była skończona. Powinien wracać jak najszybciej do warsztatu. Odźwierny odryglowywał bramę. Zanim skrzypnęła, Rachela odwróciła się do chłopca. - Była też wśród naszych niewiast dzieweczka pobożna, miała na imię Estera. Ta weszła w łoże króla perskiego i nie ucięła mu głowy, a mimo to miała ducha bożego i ocaliła cały naród przez miłość do poganina. Aleksander oparł się ręką o mur, odźwierny mocował się z bramą przeraźliwie długo. Chłopiec przełknął ślinę, przywołał na pomoc Afrodytę i jej syna Erosa. Nigdy jeszcze nie modlił się tak gorąco jak wtedy. Modlił się o odwagę, ba, o bezczelność, i widać piękna bogini wysłuchała go, bo powiedział dość głośno: - Którą z nabożnych niewiast pragniesz naśladować, pani? Dziewczyna odwróciła się ku niemu. - Oczywiście Judytę - odpowiedziała. - Ta nazwana jest błogosławioną. Ona jest chwałą Izraela. Brama otwarła się nareszcie. Rachela w podskokach przekroczyła jej próg, lecz nagle roześmiała się głośno, serdecznie. - I Estera jest błogosławiona, i Estera uratowała swój naród. Ach, jak bym chciała być Esterą! Głos jej zahuczał w głębokiej sieni. Rachela! Raz tylko trzymał ją w ramionach, potem miał inną kobietę, ale ta czarnooka dziewczynka, o małych równych zębach, była tą pierwszą i chyba jedyną, którą najchętniej wspominał. Była radością jego życia i bólem. Pamiętał ów dzień jesienny, gdy grona winne, nabrzmiałe sokiem zbiera się w winnicach, a nocami chodzą po mieście korowody bachantek z rozpuszczonymi włosami, boso, i tańczą na cześć Dionizosa, zaś teatr antiocheński czynny jest przez cały dzień. Oczywiście Daniel i jego rodzina nie brali udziału ani w kulcie Dionizosa, ani w przedstawieniach teatralnych. W każdy piąty dzień tygodnia o zachodzie słońca Daniel zamykał swój sklep, wypłacał robotnikom należność i odchodził w głąb domu, by spożyć z rodziną szabatową ucztę. Raz w roku pościł całą dobę i błagał Jahwe o miłosierdzie i przebaczenie grzechów narodu wybranego. Daniel miał dużą winnicę za miastem. Jesienią cała służba złotnika pomagała zbierać winogrona. Nawet żona, gruba Judyta, z westchnieniem brała kosz i szła pracować. Potem, już w domu, tłoczono je na moszcz. W taki właśnie dzień winobrania Daniel wszedł do warsztatu i wskazał na Aleksandra. - Będziesz pomagał w winnicy. Chłopak wyrósł ostatnio i zmężniał, pod gładką opaloną skórą grały mu mięśnie. Był wyższy od swego brata, ale i szczuplejszy. Na stadionie antiocheńskim nie było szybszego biegacza nad Aleksandra syna Agatona. Co prawda w zapasach ustępował innym, ale mistrz gimnasta mówił, że to dlatego, iż siedzi całe dnie w warsztacie, a za mało ćwiczy na stadionie. Teraz nadarzyła się okazja, by popracować fizycznie i wzmocnić mięśnie. Gdy Aleksander był już przy drzwiach, doleciał go głos chlebodawcy: - Według zwyczaju sług pańskich dostaniesz denara dodatkowo za pracę w winnicy mojej. Chłopak szedł pogwizdując; nie chodziło mu o srebrnego denara, lecz o to, że będzie przez cały dzień na powietrzu i słońcu. Nosił kosze pełne seledynowych owoców, podobnych do kawałków nefrytu. Schylał się i obcinał ciężkie kiście, pot zalewał mu plecy. Dołożył jeszcze jedną dojrzałą kiść do kosza; zrzucił z ramion górną część chitonu i pozwolił słońcu, by mu przypaliło skórę. Koło południa przyszła Rachela z dziewką służebną, przyniosły jedzenie dla pracujących. Wszyscy rzucili się najpierw na wodę z winnym octem. Kwaśny płyn doskonale gasił pragnienie. Rachela stała przy stągwi i rozlewała wodę do kubków. Nagle podniosła oczy. - Matko, czy mogę zobaczyć, ile krzewów jest obranych z gron? Judyta skinęła głową, pochwaliła córkę, że troszczy się o gospodarstwo. Kazała włodarzowi oprowadzić młodą panią po winnicy. Rachela spojrzała na włodarza, który gryzł placek. - On jeszcze nie zjadł, matko. A ten już skończył - pokazała na Aleksandra. - Oprowadź mnie! - powiedziała rozkazująco. Wstał posłusznie i poszli wąską ścieżką wśród krzewów. - Słyszałam, że masz pielgrzymować do Delf?. - Spytała Rachela. - Tak - przyznał się. - Mam zamiar wziąć udział w zawodach ku czci Apollina. Wydęła pogardliwie usta. - To fałszywy bóg - powiedziała. - Ja wierzę w niego, ty w swojego Boga. Każda wiara dobra, moja jest przynajmniej radosna. My nie pościmy cały dzień, wolno nam chodzić do teatru, i jeść wieprzowinę. Gdybyś skosztowała kiedyś wieprzowiny, wiedziałabyś, jakie to dobre. Przyjrzała mu się uważnie. - Ja nie jadam wieprzowiny i Bóg mnie błogosławi. Na wiosnę wyjdę za mąż za mojego krewnego z Jerozolimy. Ładny i bogaty chłopak. Będzie wesele takie, jakiego nie było w Antiochii, a ty mi zrobisz bransoletkę z diamentami na moje gody. Aleksander schylił się, podniósł kamyk i rzucił go psu Racheli. - Nie zrobię ci - powiedział. Zrobiła zdziwioną minę. - Dlaczego? - spytała. - Obiecałeś na wiosnę, pamiętasz? - Twój ojciec mówi, że nie umiem robić ładnych klejnotów. Po co mam psuć złoto i kamienie? Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, jakby go widziała po raz pierwszy. Udawał, że jej nie dostrzega obok siebie. Pies przyniósł kamień i położył u nóg chłopaka, potem usiadł i czekał , aż ten rzuci mu drugi raz zabawkę. Aleksander schylił się, podniósł kamień i trzymał w ręce pokazując psu; lubił patrzeć na radość w oczach zwierzęcia. Ono przynajmniej nie potrafi dokuczać tak boleśnie jak ta czternastoletnia dziewczyna. Nagle poczuł jej ręce na swojej szyi, pragnął się wyrwać, ale ona uczepiła się mocno. - Zrobisz mi bransoletę - szeptała - zrobisz, prawda? Czuł, jak drżała, i nie myśląc, co będzie dalej, objął ją, i przytulił. Coś mówił chaotycznie, coś obiecywał i przysięgał. Nie broniła się, a on całował bez pamięci jej włosy, policzki i usta. Podobno obiecywał, że da się obrzezać według prawa mojżeszowego, że ożeni się z nią jak król Kserkses ożenił się z dzieweczką Esterą. Nagle ktoś w dole zawołał go po imieniu , raz, drugi, trzeci. Oprzytomniał, odepchnął dziewczynę od siebie, aż się zatoczyła. Był tylko robotnikiem jej ojca, niczym więcej. W paru skokach był już na dole. Obok włodarza stał Lykon; był blady, oczy miał pełne łez. - Ojciec zasłabł w warsztacie. Idę po matkę, a ty biegnij do ojca. Wołał ciebie, nim utracił przytomność. Aleksander spojrzał na włodarza. Żyd rozłożył ręce. - Wola ojcowska, wola Boga - powiedział. -Idź do ojca, to twój obowiązek. Chłopak pobiegł w kierunku miasta, krzyknąwszy przedtem bratu, aby najpierw udał się do Łukasza starszego. Przecież krewniak nie weźmie dużo za poradę lekarską. Aleksander dotarł do dzielnicy żydowskiej. Pierwszy raz pomyślał, że jest już mężczyzną, a nie dzieckiem. Właściwie mówiło się o tym parokrotnie, ale on sam nie czuł tego tak wyraźnie jak w tej chwili. Wszedł do warsztatu; ojciec leżał na ławie blady i nieprzytomny. Po chwili. Przybyła lektyka Łukasza. Lekarz przyjechał z synem. Młody Łukasz wyrósł i zmężniał, był poważny i skupiony. Pomógł ojcu rozebrać chorego i trzymał go, gdy Łukasz starszy szukał pulsu u Agatona. Aleksander patrzył na lekarza. Bogowie, jak to wszystko długo trwało! Dlaczego Łukasz tak powoli bada ojca, czemu nie dał zaraz jakichś ziółek? Przecież powinien dać coś na wzmocnienie, bodaj wody, by otrzeźwić ojca. Łukasz starszy wyprostował się wreszcie, powoli podszedł do Aleksandra i położył rękę na jego głowie. - Jesteś już dorosły, chłopcze... - powiedział. Aleksander chwycił rękę lekarza. - Co z ojcem? - krzyknął. - Błagam cię, ratuj mojego ojca! Łukasz patrzył na młodzieńca ze smutkiem. - Moje dziecko - zaczął powoli, jakby ważył każde słowo - wszyscy podlegamy śmierci. Tylko bogowie są nieśmiertelni. - Ratuj mego ojca, błagam cię! - szeptał Aleksander. - Mój synu, ludzka wiedza jest ograniczona , a śmierć jest udziałem nas wszystkich. Aleksander czuł, że pieką go oczy. Wytarł je dłonią. Wstyd byłoby płakać jak kobiety. Patrzył na Łukasza błagalnie, lecz milczał. Łukasz młodszy ubrał Agatona w chiton, ale na rozkaz swego ojca nie zawiązał mu pasa. W drzwiach ukazał się Daniel. - Dziś wieczór jest szabat - powiedział. -Nikt nie może umrzeć dzisiaj u mnie, bo nie mógłbym święcić szabatu. Zabierz ojca, Aleksandrze, jak najprędzej z mojego domu. Słyszałeś, co mówię? Chłopiec się ociągał. Łukasz młodszy zerwał się i podbiegł do Daniela. - Łotrze - krzyknął - pozwól temu człowiekowi umrzeć spokojnie! Daniel pochylił głowę. - Takie jest prawo, młodzieńcze. Ja go nie ustalałem. - To bezlitosne prawo: - złościł się Łukasz. - Nie ja dałem to prawo, ale mądrzejsi ode mnie. Jestem faryzeuszem i strzegę prawa jak klejnotu. Łukasz starszy przystąpił do żyda i położył mu rękę na ramieniu. - Słyszałem, Danielu, od pewnego rabina, że wasze prawo boskie mówi: "Będziesz miłował Pana Boga z całego serca swego, ze wszystkich sił swoich i myśli swojej, a bliźniego swego jak siebie samego". Jeżeli prawdę mówił rabin, pozwolisz temu człowiekowi spokojnie umrzeć i nie będziesz miał grzechu. Daniel spojrzał na lekarza zdziwionym wzrokiem. - Skąd znasz Prawo, poganinie? - spytał z szacunkiem. - Ten rabin był mądry i pełen ducha bożego; ale poza Prawem jest Komentarz. - Mam gdzieś wasze komentarze - pienił się Łukasz młodszy. Daniel spojrzał na chłopaka złym wzrokiem. - Nie wolno bluźnić w moim domu, poganinie! Umilknij albo wyjdź, ale nie bluźnij! - Siedź cicho, Łukaszu - zawołał lekarz do syna. - Skoro takie jest wasze prawo czy też komentarz, jak wy to nazywacie, to chodźcie, chłopcy, weźcie mój płaszcz, połóżcie na nim Agatona. Zaniesiemy go do lektyki i pojedziemy do mojego domu; tam wolno umierać spokojnie. Daniel zrobił krok naprzód i skłonił się przed lekarzem. - Panie - rzekł - ja nie spisałem Prawa ani Komentarza i nie ja go będę obalał. Łukasz młodszy odwrócił się od Agatona. - A kto ma obalić te głupie komentarze? -rzucił ze złością. Żyd pochylił głowę z szacunkiem. - Mesjasz może obalić Komentarz, a nawet Prawo. Izrael czeka na Mesjasza, który sprostuje skrzywione drzewo Prawa Mojżeszowego. - Niech więc przychodzi jak najprędzej! - zawołał młody Łukasz. Po chwili Agaton leżał w lektyce, a lekarz z synem i Aleksander szli obok. Po drodze spotkali żonę Agatona i resztę dzieci. Żona i córki płakały, jakby już szły za pogrzebem. Najmłodsze dzieci płakały, bo dorośli płakali. Aleksander zirytował się w końcu i szarpiąc za rękę młodszego brata, ulubieńca matki, krzyknął na dzieciaki, by były cicho, bo ojciec jeszcze żyje, tylko jest chory i potrzebuje spokoju, a nie wrzasku. Matka spojrzała na syna karcąco, lecz on udał, że tego nie widzi. Doszli do domu Łukasza. Służba wybiegła i na rozkaz swego pana wzięła ostrożnie chorego do sypialni lekarza. Rodzina Agatona została w atrium, dwaj starsi chłopcy chodzili tam i z powrotem, żona i córki wciąż płakały, tylko czwórka najmłodszych dzieci zobaczyła złote rybki w compluvium i zachwycona zajęła się nimi. Najmłodszy brat miał już pięć lat. Aleksander pomyślał, że czas leci szybko. Tak niedawno i on zachwycał się rybkami w domu bogatych krewnych. Dziś zazdrościł malcom, że mogą klaskać w rączki i wołać: "Patrz, patrz, jakie one ładne!" Godziny wlokły się powoli, niejeden raz niewolnik poprawiał klepsydrę i przelewał wodę z dolnego naczynia do górnego. Co chwilę przebiegała jakaś niewolnica z dzbankiem lub miednicą. Wreszcie zapalono lampki oliwne na stole, jedną z nich zabrał Łukasz do swej sypialni. Żona Agatona na jego widok zerwała się z ławy i podbiegła do krewniaka. - Będzie żył? - spytała. - On musi żyć! -zawołała z mocą. - Ma maleńkie dzieci, nie może ich zostawić sierotami. Łukasz niechętnym wzrokiem obrzucił swoją krewną. - Rozkazuj bogom, Eurydyko - powiedział spokojnie, lecz stanowczo. - Im powiedz o małych sierotach. Ja robię wszystko, co w mojej mocy, by ratować twego męża, ale nie jestem Asklepiosem, pamiętaj o tym. Zresztą chciałem wam pomóc, bo wiedziałem, że twój mąż nie ma już zdrowia, ale tyś obrzucała mnie obelgami i nie chciała przyjąć mej pomocy. W tej chwili jest już za późno na ratunek. Wbrew oczekiwaniom Aleksandra, który przypuszczał, że matka obrzuci Łukasza przekleństwami, Eurydyka spuściła głowę i ciężkim krokiem wróciła do ławy, na której siedziała poprzednio. Podano wieczerzę. Najmłodsze dzieci cieszyły się, że jest mięso i owoce, ale starsze rodzeństwo nie tknęło posiłku. Aleksander napił się tylko wody z winem - usiłował walczyć ze snem po całym dniu pracy w winnicy. Oczy same mu się zamykały i na próżno tarł je dłońmi, aż bolały; ziewnął raz i drugi. Matka spostrzegła senność syna. Nareszcie był ktoś, na kim mogła wyładować swój ból i niepokój. -- Jak ty się bogów nie boisz! Usypiasz, gdy ojciec umiera! Gdzie ty masz serce, wyrodku, ty kukułcze jajo w moim gnieździe!? Tego łotra Cyrusa opłakiwałeś, a nad ojcem łzy nie uronisz? Chłopak zerwał się z ławy. Senność go opuściła. I on nie panował nad językiem. - Nie będziesz już miała kukułczego pisklęcia w gnieździe, matko! - zawołał. - Będziesz miała kochane, dobre dzieci, które umieją tylko płakać z tobą. Zobaczymy, czy ci dadzą na chleb te pisklęta z dobrego gniazda! Oczy Eurydyki zabłysły złym światłem. - A wynoś się, płaczko niewolników - zawołała. - Pewnie, że mam dobre dzieci, lepsze od ciebie. Aleksander nie słuchał więcej. Wybiegł z atrium, nie patrząc na matkę, minął bramę, przy której drzemał odźwierny, i wypadł na ulicę. Gorzki uśmiech przeleciał po wargach więźnia, gdy przypomniał sobie, jak się wtedy uniósł. Jedno nieopatrzne zdanie przekreśliło dom, Rachelę i spokojne życie. Nie doczekał nawet błogosławieństwa ojcowskiego, w jednej chwili zniszczył swoją przeszłość i przyszłość. Tej nocy przekonał się, że nawet święta ku czci Dionizosa dla człowieka bezdomnego nie są wcale wesołe. Roztańczone bachantki zaczepiały go, lecz on nie miał ochoty do zabawy. Wlókł się po ulicach i placach rodzinnego miasta, zły na siebie i na matkę. Dlaczego jej tak odpowiedział? Czy nie znał jej na tyle, by nie wiedzieć, że topi swój ból w wybuchach złości? Na dachach domów rozstawiono stoły i ucztowano. Na jednym z placów znajdowała się ogromna kadź na wino, na której siedział nagi chłopiec z tyrsem w ręce. Był on równie pijany jak reszta towarzystwa. Śmiał się głośno i opowiadał niedorzeczności, którym towarzyszyły głośne wybuchy śmiechu. Pijane kobiety obcałowywały nogi młodzieńca, śmiejąc się i szczypiąc go w uda. Gdyby nie myśl o ojcu, może i Aleksander ująłby w rękę tyrs, symbol świąt boga winnej latorośli, i wziąłby udział w zabawie, . Ale jak mógł się bawić, gdy tam w domu Łukasza ojciec pasował się ze śmiertelną chorobą? Ojciec wołał go, zanim stracił przytomność, a on, syn, odszedł od ojca w tej ostatniej godzinie. Kto wie, czy już nie jest sierotą? Nie, nie mógłby wziąć udziału w ogólnej zabawie. Szybkim krokiem zawrócił i pobiegł na ulicę Portyków, minął szkołę i studnię i zdyszany stanął przed domem. Zapukał raz i czekał, zapukał mocniej; zdawało mu się, że ktoś chodzi pod drzwiami, ale chyba wydało mu się: nikt nie otwierał. Pewnie wszyscy byli jeszcze u Łukasza, a tam iść nie chciał. Po namyśle poszedł w stronę miasta, chcąc zaczekać,. Aż rodzina wróci do domu. Znowu spacerował po ulicach, rozmyślając, co robić. Jeśli ojciec umrze, w domu będzie nędza, a nie ubóstwo jak dotąd. Lykon zostanie żywicielem dużej rodziny, a może i Kleopatra, chociaż na nią nie można liczyć. Dziewczyna pozbawiona była wdzięku i zalotności swej prababki , nie miała też powodzenia u mężczyzn, jak jej sławna antenatka. Dostawała niewiele. Żaden bogaty nie brał jej na uczty, nikt też nie chciał jej utrzymywać, a więc nawet gdyby chciała, nie mogłaby pomóc rodzinie. Młoda hetera, pozbawiona urody i wdzięku, musiała masę wydawać na stroje i szminki. Mowy nie ma, aby w tych warunkach pomogła matce. Zastanawiał się, czy wrócić do warsztatu Daniela. Zarabiał mało jako uczeń, ale z latami przy dobrej woli mógłby dorobić się własnego warsztatu. Stanął koło dawnej swej szkoły. Bogowie, zaledwie pięć lat temu był tu po raz ostatni, a wydaje. Się, że upłynęła od tej pory cała wieczność. Stał jakby w nadziei, że usłyszy głosy uczniów deklamujących Homera, ale dom nauczyciela pogrążony był w głębokim śnie. Aleksander marzył zawsze, by zostać Achillesem lub podróżować jak mądry Odys, a oto był chłopcem na posyłki w warsztacie żydowskim. Pomyślał o Racheli. Ciekawe, jak go powita po szabasie, czy okaże współczucie, czy pamięta o pocałunkach w winnicy? Kobiety mają czułe serca, gdy kochają. Jakże piękna była miłość Andromachy do Hektora, Penelopy do Odysa! Teraz dopiero rozumiał, czym było dla królewicza trojańskiego przed walką spotkanie z żoną, a dla Odyseusza pewność, że Penelopa czeka na niego, że wierzy w jego powrót, chociaż wszyscy już zwątpili. Słońce wysunęło się zza gór i zalało miasto blaskiem i ciepłem. Gdy Aleksander rozgrzał się w jego pierwszych promieniach, senność wróciła. Usiadł na schodach jakiegoś pałacu i zdrzemnął się. Zbudził go niewolnik, który wyszedł po wodę. Krzyczał, że pałac jego pana nie jest dla włóczęgów i złodziei. Groził, że spuści psy z łańcucha. Aleksander nie czekał, aż niewolnik spełni groźbę, wstał i ruszył znów pod bramę rodzinnego domu. Ale i tym razem nikt nie odpowiedział na jego dobijanie się. Prosił, krzyczał - wszystko na próżno. Brama nie drgnęła, jakby była bramą oblężonego miasta, a on najeźdźcą. Stał nie wiedząc, co robić. Musiało się wydarzyć coś złego. W obolałej głowie zrodziła się nadzieja, że może Daniel coś wie o Agatonie. Ciężkim krokiem powlókł się do Żydowskiej dzielnicy. Gromady Żydów z rulonami świętych ksiąg w rękach spieszyły do synagogi: dorośli mężczyźni - brodacze i chłopcy ze szkoły rabinackiej, starcy podpierający się na kiju lub lasce. Daniel kroczył powoli, ubrany w czystą białą szatę bez szwów i szeroki płaszcz starannie udrapowany. Rozłożysta broda była wyczesana i lekko falowała. Obok Daniela szli jego synowie, Eliasz i Saul. Nieśli ojcu rulony i poduszkę do siedzenia. Za mężem postępowała Judyta cała błyszcząca od klejnotów. Szła powoli , uśmiechnięta łaskawie, po świątecznemu. Obok Daniela między Eliaszem a Saulem szedł młody żyd. Pierwszy zarost ocieniał jego wargi, był szczupły, smagły i dosyć wysoki, patrzył z pogardą na poganina, który kłaniał się Danielowi. - Kto to jest, ojcze? - spytał po hebrajsku. - Mój robotnik, poganin, ale człowiek uczciwy i pracowity - odparł rzemieślnik. - To grzech, ojcze, dawać chleb psom pogańskim, od których Pan nasz odwraca się ze wstrętem. Ojcze, wy tu poganiejecie z dala od ojczyzny, czas by było, by Mesjasz zgromadził pokolenie Abrahama w ziemi ojców, a pogan oddał w niewolę Izraelowi. - Powiedz mi, mój zięciu, czemu nie powstał jakiś nowy prorok w Izraelu? - spytał Daniel. Aleksander nie zrozumiał wszystkiego, co mówili. Połapał w warsztacie trochę słów hebrajskich i aramejskich, lecz nie na tyle, by pojąć skomplikowane zwroty; wiedział tylko, że młody Żyd -pewnie narzeczony Racheli - jest oburzony na Daniela za kontakty z pogaństwem. Obok Judyty szły córki.. Rachela spostrzegła Aleksandra i twarz jej oblała się rumieńcem; zwolniła kroku, strzepnęła ręką tak, że koło bransolety zsunęło się na ziemię. Grek schylił się i po raz drugi podał dziewczynie ozdobę. Już otworzył usta, by spytać o chorego, lecz Rachela uśmiechnęła się i szepnęła: - Przyjdź wieczorem po szabacie pod dom , ale tak, żeby nikt nie widział. - Po czym pobiegła za matką i siostrami. W tym momencie chłopak zapomniał o całym świecie. Czuł, że serce uderza mu gwałtownie w piersiach. Więc pamiętała o nim, chciała zobaczyć go w tajemnicy przed rodziną! Jakaż była dobra, jakże go kochała! Wszystko inne stało się nagle mało ważne. Dzień wlókł się powoli. Aleksander zajrzał do teatru i posłuchał "Antygony" Sofoklesa. Zawsze ilekroć słuchał lub czytał tę tragedię, jego sympatia była po stronie królewny. Jak Kreon mógł być tak zawzięty, jak mógł skazać na mękę pobożną dziewczynę! Zemsta jest dobra, ale nie na umarłym. Przypomniał sobie, jak mały Łukasz dostał kijem za podobne myśli. Kto miał rację? Antygona i Łukasz czy Kreon i nauczyciel? Słońce piekło coraz bardziej. Niewyspany Aleksander nie mógł zebrać myśli, ziewał co chwilę, aż ludzie zaczęli robić uwagi, a kapłan Apollina powiedział nawet dość głośno, że dzisiejsza młodzież jest u szczytu upadku, niezdolna do odczuwania piękna poezji, i że lepiej chłopiec zrobi, gdy pójdzie do cyrku na walki gladiatorów. Młodzieniec wstał i powlókł się po stopniach w górę. Z głębokiej muszli teatru gonił go długo śpiew chóru starców tebańskich i skarga idącej na mękę Antygony. Znał ten tekst na pamięć. Jeszcze dziś mógłby go powtórzyć z całą dokładnością: "Miasto rodzinne i bogi potężne przez wieki wieków królujące sławie, patrzcie dziś na ostatnią Teb udzielną księżnę, z możnego niegdyś Labdakidów rodu,. jak na śmierć idzie w pętach, bo wola bogów była dla niej święta, najwyższe prawo ludów i narodów spełniła swój obowiązek". Dlaczego utkwił mu w pamięci ten właśnie fragment, dlaczego przypomniał go sobie teraz w lochu? Czyżby chciał porównać siebie do Antygony? Śmieszna historia. Ona postępowała zgodnie z prawami, była ofiarą bezbożnego króla, a on. złamał prawo i był ofiarą własnej głupoty. Wtedy w teatrze antiocheńskim nie mógł się jednak roześmiać na dźwięk owego teKstu. Stał chwilę na najwyższej kondygnacji i słuchał skargi królewny, wreszcie Antygona zeszła ze sceny, a wówczas i on odszedł i zaczął błąkać się po mieście. Z sakiewki, którą nosił u pasa, wyjął owego denara żydowskiego, którego dał mu Daniel, gdy odchodził z jego warsztatu. Daniel był uczciwy i dotrzymywał słowa nawet danego poganinowi. Aleksander teraz dopiero poczuł wdzięczność dla chlebodawcy. Na straganie kupił chleba, kawałek gotowanego mięsa i gliniane naczynie taniego kwaśnego wina. Jadł łapczywie, od wczoraj nie miał nic w ustach. Straganiarka, widząc, jak szarpie zębami chleb i mięso, dorzuciła mu kiść winogron. - Żebyś wiedział, że są święta Dionizosa -powiedziała. - Tacy jak ty powinni brać udział w zabawach. Chcesz, spotkamy się wieczorem przed pałacem legata. Mam ochotę czcić boga, ale z byle kim to żadna przyjemność. - Jestem w żałobie - odpowiedział Aleksander. Pokiwała głową ze współczuciem. - Żałoba jest zawsze nieszczęściem - powiedziała - ale żałoba w święta to prawdziwa tragedia. Niech cię pocieszy dobry bóg winnej latorośli. Podziękował i poszedł. Ulicą przechodził oddział ciężko zbrojnych. Legioniści mieli twarze mokre od potu, do którego lepił się kurz uliczny. Mimo to oczy ich błyszczały, jak błyszczą u ludzi zadowolonych z życia. Aleksander pomyślał, że żołnierze nie martwią się,. Co będą jeść wieczorem i gdzie będą spać. Ares i Rzym opiekowali się nimi. Po latach służby dostawali kawał ziemi i domek. Będą mieli co wspominać, gdy starość pochyli ich plecy. Na przykład ten barczysty centurion, który prowadzi oddział. Na jego prawym ramieniu błyszczy w słońcu złoty naramiennik, jedno z najwyższych odznaczeń wojskowych. A gdyby on, Aleksander, poszedł do wojska? Nie do legii oczywiście: Agaton nie miał obywatelstwa rzymskiego. Mógł jednak służyć w lekko zbrojnych auxiliach. Oparł się plecami o mur i gonił wzrokiem legionistów. Ostatecznie matce byłoby lżej, gdyby nie musiała go utrzymywać. Będzie odkładał żołd lub posyłał go rodzinie. Niech matka wie, że popełniła grzech, nazywając go kukułczym jajem. Co prawda na nowiu skończy piętnaście lat, a do wojska przyjmują dopiero od siedemnastego roku życia, ale któż będzie sprawdzał u matki, kiedy się urodził? Podszedł do cysterny z wodą i przechylił się przez balustradę. Zobaczył twarz bez zarostu, ale poważną, o zaciśniętych mocno ustach, ocienioną kasztanowatymi puklami włosów; oczy patrzyły surowo. Cofnął się, obejrzał swoje ręce i nogi. Był muskularny, rosły, od biedy mógł uchodzić za siedemnastolatka. Ostatecznie nie każdy rodzi się Heraklesem, a Achilles musiał być drobny, skoro mógł uchodzić za dziewczynę. Ale najpierw trzeba się dowiedzieć, jak się ma ojciec; pewnie Rachela już coś wie. Spojrzał na niebo. Niestety słońce było jeszcze dość wysoko, a Żydzi wciąż jeszcze składali hołd swemu Bogu. Jakże pragnął, by ten szabat już się skończył! Jak można się tak modlić i rozmyślać? Aleksander zazwyczaj modlił się krótko, chyba że potrzebował pomocy któregoś z bogów, ale tak cały dzień to nie do pojęcia. Gdyby Daniel zechciał mu dać Rachelę, będzie musiał nauczyć się tych długich modlitw, rozmyślań i rozmów o Bogu. Dziwił się nieraz, jak można tyle rozprawiać o bóstwie i o herosie, którego Żydzi nazywają Mesjaszem. Już wiedział, że będzie to prawdziwy heros, wódz i król swojego narodu, lew z pokolenia Judy, jak mawiał Daniel, a więc taki mężny jak lew. Aleksander też będzie musiał czekać na owego lwa z pokolenia Judy , wierzyć, że przyjdzie, i modlić się o to przyjście w każdy szabas. Nieraz słyszało się w Antiochii, że ktoś tracił wiarę w starych bogów, a nie umiał i nie chciał obejść się bez bóstwa; szedł wtedy do Żydów i dawał się obrzezać. Agaton śmiał się z takich półgłówków, ale może ktoś z owych prozelitów poznał małą Żydówkę o błyszczących oczach, dla której warto było się obrzezać. Wreszcie wóz Heliosa zniżył się i zawisł na chwilę nad górami. Konie zrobiły jeszcze krok i świetlisty rydwan ukrył się za szczytami Taurusu. Dzień boga żydowskiego był zakończony. Aleksander pobiegł do domu Daniela, stanął za węgłem i czekał. Skrzypnęły drzwi. Z domu wyszła służąca z dzbanem na głowie. Po dłuższej chwili wróciła z wodą i drzwi zamknęły się znowu. Widocznie Racheli pilnowano. Mimo to czekał ciągle. Zobaczył Daniela i jego synów, wracających z synagogi, potem innych Żydów, jak rozchodzili się do domów, dziękując Bogu, że mogli w spokoju i ciszy spełnić swój obowiązek wobec niego. Zmierzch zapadał, a Racheli wciąż nie było. Chłopak wyszedł z ukrycia i zaczął spacerować przed drzwiami domostwa; ostatecznie ulica należała do wszystkich, a zawsze mógł powiedzieć, że szedł do Daniela dowiedzieć się czegoś o Agatonie. Dziewczyna ciągle nie wychodziła. Było już prawie . Ciemno. Aleksander zrozumiał, że jeżeli chce zobaczyć Rachelę, musi albo czekać do rana, albo wejść do ogrodu, a stamtąd wtargnąć do jej izby. Przypomniał sobie, że nie powiedziała wyraźnie, gdzie będzie czekać na niego. Nie wypadało przecież cnotliwej dziewicy spotykać się z młodym człowiekiem na ulicy, poza tym ktoś mógł ich zobaczyć i donieść Danielowi. Szybko zrzucił sandały i bosą nogą uczepił się muru; na chwilę zawisł na rękach, szukał oparcia, znalazł je na ostrym kamieniu, syknął z bólu, ale wspiął się jeszcze wyżej i oto pierwszy raz znalazł się w ogrodzie chlebodawcy: Rozejrzał się dokoła. Księżyc już wszedł na niebo, jak ogromny dysk ze srebra, i oświetlił ogród. Na wprost miejsca, gdzie stał Aleksander, była sadzawka, nad którą pochylały się krzewy róż. Pachniały jabłka ukryte w liściach drzew, ale brakowało posągów, tej najmilszej ozdoby wszystkich ogrodów rzymskich i greckich. Nawet fontanny nie było w sadzawce. Chłopcu zdawało się, że jakiś cień przesunął się między drzewami, pobiegł w tamtą stronę z bijącym sercem. Rzeczywiście koło sadzawki przechadzała się Rachela, obok biegł jej pies. On też pierwszy wyczuł Aleksandra i z wesołym szczekaniem skoczył ku chłopcu. Wtedy Rachela odwróciła się. Zobaczył, jak przytuliła ręce do piersi; oczy jej wydawały się jeszcze większe. - Czy cię czart opętał! - wykrztusiła wreszcie. - Przecież kazałaś mi przyjść - powiedział. Zaśmiała się, nie bardzo wiedział dlaczego. Nagle śmiech jej urwał się jak przecięty mieczem. - Myślałam, że nie będziesz miał odwagi -powiedziała już spokojnie. - Skoro już jesteś, powiedz mi, czy zrobisz mi tę bransoletkę, o którą prosiłam. Cofnął się o krok. - Więc tylko po to mnie wezwałaś? - Pochyliła głowę i oskubywała różę. Z płatków. Po dłuższej chwili odwróciła się ku niemu. Twarz jej w świetle księżyca wydawała się blada jak twarz posągu. - Jesteś poganinem - powiedziała. - Nam nie wolno kochać pogan. Musisz to zrozumieć. My, kobiety izraelskie, mamy wielkie zadania przed sobą. Jedna z nas urodzi Mesjasza, bo prorok mówi, że będzie nazwany synem człowieczym. Każda z nas marzy, że Bóg ją powoła do tego macierzyństwa. - Możesz urodzić także głupiego! - zawołał z gniewem. - Twój ojciec mówił, że ten wasz Mesjasz będzie z pokolenia Judy, a ty jesteś z pokolenia Beniamina... Nagle Rachela uderzyła go w twarz. Oczy jej błyszczały świętym oburzeniem. - Bluźnierco, psie pogański! Jak śmiesz tak się odzywać! Tak, to prawda, mój ojciec jest z pokolenia Beniamina i. Dlatego mam na imię Rachela, ale matka, a więc i mój narzeczony, bo to jej krewny, wywodzą się od Judy. - Cóż, matko Mesjasza, wybranko nieba... Po co kazałaś przyjść poganinowi do siebie? Trzeba było tam w winnicy pamiętać o Mesjaszu, którego masz urodzić... Odwróciła się i obrywała następną różę z płatków. Usłyszał, że wstrząsa nią szloch. Po chwili Rachela podniosła ręce i wytarła zapłakane oczy. - Co ty wiesz o Mesjaszu? - szepnęła. - Co wiesz o ludziach, którzy z pokolenia w pokolenie czekają na niego jak rolnik na deszcz? Może masz rację, że nie z mojego łona on wyjdzie, ale każda niewiasta musi być gotowa, by odpowiedzieć Bogu naszemu "tak", gdy ją powoła. Dziś rano nie myślałam o tym jeszcze, ale w synagodze rabbi Izaak czytał tekst o matce proroka Samuela. Ona też nie wiedziała przez długie lata, że będzie matką proroka. A nawet zdawało jej się, że jest przeklęta przez Boga, bo nie mogła rodzić. A przecież była wybrana na matkę wielkiego proroka i doradcę wielkiego króla. Wtedy właśnie , gdy rabin czytał ten tekst, zamknęłam oczy i marzyłam, że jak Anna urodzę proroka, a może nawet Mesjasza... Nie mogę więc wyjść za poganina ani nawet za prozelitę. - A więc ródź proroków i Mesjaszów! - zawołał i odwrócił się. Pobiegła za nim, uczepiła się jego ramienia jak wtedy w winnicy, lecz odepchnął ją od siebie. Pojął całą nienawiść i pogardę, jaką każdy Grek i Rzymianin miał dla tych fanatyków, którzy gotowi byli poświęcić swoje i cudze szczęście dla urojonych marzeń. Podbiegł do muru i chwycił się rękami kamieni. Nie goniła go, słyszał tylko jej szloch i chciał być już za murem, żeby nie słyszeć tego płaczu. Pomyślał, że nie jest aż tak winna... Wszystko przez tego Mesjasza! Och, gdyby go miał pod ręką... Rachela wciąż płakała, trzeba było jej coś powiedzieć na odchodne. Już wspiął się na wystające z muru kamienie, już stanął na murze, jeden krok i będzie daleko od żydowskiego świata , proroków i Mesjaszów, kobiet mordujących pogan i niewiast rodzących proroków. Ale tam w ogrodzie płakała czternastoletnia dziewczynka o ogromnych czarnych oczach i delikatnej twarzyczce... - Nie płacz - powiedział prawie bez gniewu. - Życzę ci, żebyś urodziła stu proroków i stu Mesjaszów, jak ci tak zależy na tym. Usłyszał jej słowa zniekształcone łkaniem. Mówiła coś, że będzie się modliła, że nie kocha narzeczonego. W końcu dobiegł go jedynie głośny płacz. Zmierzył oczyma odległość od ziemi i skoczył w dół. Teraz znowu powróciła myśl o ojcu. Powinien był iść do Łukasza i spytać o chorego , skoro nie mógł dostać się do rodzinnego domu. O tej porze nie chciał jednak robić alarmu. Noc była pogodna i ciepła, drzewa laurowe pachniały w ogrodach. Wszedł do jakiegoś ogrodu, zaszył się w chaszcze i usnął kamiennym snem. Sam dziwił się potem, jak mógł tak spać po rozmowie z Rachelą. Widać zmęczenie wzięło górę nad innymi uczuciami. Rano umył się w fontannie i przez płot opuścił ogród. Wolał nie spotkać się z właścicielami i narażać się na podejrzenie o kradzież. Poszedł prosto do Łukasza. Przed bramą stał rydwan lekarza, niewolnik trzymał konie przy pyskach i czekał na czyjeś wyjście. Po chwili wyszedł z domu syn lekarza. Łukasz spostrzegł Aleksandra i podszedł do niego. Objął krewnego i przytulił go siebie. Bez słowa uściskał go serdecznie. Aleksander już wiedział, co się stało. Ten uścisk powiedział mu wszystko. Przez chwilę nie mógł mówić ani myśleć. - Kiedy pogrzeb? - spytał wreszcie. - Nawet nie wiem - odpowiedział młody Łukasz. - Twoja matka zarzuciła memu ojcu, że nie zrobił wszystkiego dla chorego, więc rozstali się w gniewie. Aleksander mimo woli uśmiechnął się. - Czy na moją matkę można się w ogóle gniewać? Łukasz ściągnął brwi. - Mój ojciec zrobił wszystko, co było w ludzkiej mocy. - Moc ludzka jest ograniczona - rzekł Aleksander. Łukasz przytaknął głową. - Nie wiesz nawet, jak bardzo ograniczona jest wiedza ludzka - powiedział ze smutkiem. -Tylko szarlatani mają lekarstwa na wszelkie choroby. Prawdziwi lekarze są bezsilni wobec ludzkiego cierpienia. - Jednak leczycie... - szepnął Aleksander. Łukasz roześmiał się gorzko. - Leczymy. Od roku pomagam ojcu i widzę, jak mało wiedzą lekarze. Wiesz, dokąd jadę teraz? - spytał. Aleksander zaprzeczył ruchem głowy. - Do kolonii dla trędowatych - powiedział Łukasz spokojnie. - Matka mego ojca skończyła życie w tej kolonii. Ojciec poprzysiągł jej, gdy leżała na łożu śmierci, że znajdzie lek na tę chorobę, musi więc próbować leczyć. - Czyście obaj poszaleli? - Aleksander aż się cofnął o krok. Żałował, że go Łukasz dotykał. Krewniak odgadł jego myśli, bo powiedział szybko: - Nie bój się, wziąłem rano gorącą kąpiel z ziołami. To podobno pomaga. - A jeśli nie pomaga? - Aleksandrowi aż zimno się zrobiło na samą myśl. Ale Łukasz uśmiechnął się łagodnie. - Każdy człowiek musi umrzeć na jakąś chorobę. Jednemu stanie serce jak waszemu ojcu, inny umiera na trąd, jeszcze inny w walce lub na krzyżu, ale właściwie to wszystko jedno, jak Tanatos przyjdzie po człowieka. - Nieprawda! - krzyknął Aleksander. - Widziałem, jak się umiera na krzyżu, i proszę bogów, by mnie zachowali od takiej śmierci. Łukasz pokiwał głową. - Nie widziałeś, jak się umiera na trąd; nie wiem, co jest gorsze, trąd czy krzyż. W każdym razie ktoś musi pomagać tym, których odstępują nawet bogowie. - Nawet takim? - spytał Aleksander. Oczy Łukasza zabłysły. - Mój ojciec mówi, że każdy ma prawo do pomocy ludzkiej i niesprawiedliwością jest, że ukrzyżowanym nie wolno nieść ulgi. Aleksander cofnął się jak przed Erynią. - Na krzyżu umierają tylko niewolnicy i przestępcy. - Tak, ale ci przestępcy męczą się okropnie. Wiesz, jak było po buncie Spartakusa. Ludzie umierali całymi dniami na krzyżu, bez ulgi, bez pomocy. Cokolwiek zrobili, trzeba było ułatwić im śmierć, a nie przeciągać w nieskończoność. Przeklęty człowiek, który tę karę wymyślił. Z Kartaginy przyszła do Europy. Myślę, że za tę karę bogowie rękami Scypiona zburzyli Kartaginę. - Słyszałem, że Aleksander Macedoński przywiózł krzyż ze Wschodu - rzekł Aleksander. - Możliwe, ale Rzymianie wzięli to od Kartaginy. Sądzę, iż jest to kara, która obraża bóstwa nieśmiertelne. No, czas na mnie. Ojciec by krzyczał, że nie zrobiłem opatrunków w kolonii. Skoczył na wóz, ujął cugle i puścił konie galopem, jakby jechał po arenie cyrkowej, a nie do kolonii dla rozkładających się za życia ludzi. Szkoda chłopaka - myślał Aleksander. - Zarazi się wcześniej czy później; będzie konał powoli. Powiedział, że każdemu trzeba pomóc... Głupi chłop! Każdemu? Nie, po trzykroć nie! Są ludzie, którym nie wolno pomagać. Gdyby on, Aleksander, nie pomógł temu żydowi na krzyżu, byłby wolny, nie czekałby na sąd i śmierć. O Łukaszu, jakżeś się mylił! Więzień oparł czoło na kolanach i prawie krzyczał z rozpaczy, ale ani krewny, ani nikt go nie słyszał. Przez grube mury dotarł do lochu głos trąbki, czysty, dźwięczny. Więzień odruchowo zerwał się, uderzył głową o niskie sklepienie i usiadł z jękiem na słomie. Nie jego wołał ten metaliczny dźwięk, który tylekroć stawiał go na nogi o świcie, nie dla niego ta pobudka. Niemal widział żołnierzy wysypujących się na plac, biegnących do magazynu po rację chleba, słoniny i bukłaczek octu. Łysy Sofron był magazynierem jeszcze w Antiochii. Bogowie, ileż on się naklął, zanim wydał żywność! - Żrecie i żrecie jak świnie - mruczał. -Kałduny wam urosną, zanim opuścicie armię. U nas to człowiek nie patrzył, czy dostanie żarcie, tylko prało się Germanów po rogatych łbach, a was trzeba karmić, chuchać, dmuchać. Banda ulicznic, nie żołnierze. Aleksander uśmiechnął się na wspomnienie Sofrona. Stary żołnierz z armii Druzusa pół życia spędził w Germanii i chętnie opowiadał młodym rekrutom o bracie boskiego Tyberiusza i jego żonie, pięknej Antonii. Ale to było później. Przedtem wyrzucono go z domu. Dziś rozumiał, że matka nie mogła inaczej postąpić, że nie mógł oczekiwać innego przyjęcia, lecz wtedy, gdy po raz trzeci po dwóch nocach błąkania się stał przed bramą i słuchał starego odźwiernego, czuł wściekłość i rozpacz. Wprost od Łukasza pobiegł do domu, lecz drzwi zastał, jak poprzednio, zamknięte. Długo kołatał, zanim niewolnik uchylił je. - Pani Eurydyka powiedziała, żeby nikogo nie wpuszczać, a szczególnie włóczęgów i obieżyświatów! - Ależ... - zaczął Aleksander, ale staruszek przerwał mu. - Syn, który odchodzi od konającego ojca, wyrzeka się praw synowskich. Tak orzekli pani Eurydyka i pan Lykon. Idź, niech cię bogowie mają w swej opiece. Zgrzeszyłeś ciężko przeciw ojcu. Może odpokutujesz swój grzech, jak królewicz Orestes - matkobójca, a teraz idź, błąkaj się jak ostatni atryda. Niewolnik cofnął się i zamknął drzwi. Aleksander stał na ulicy, bardziej zdumiony niż rozżalony. Nawet nie próbował dobijać się do bramy, stał i patrzył na drzwi, żegnał je wzrokiem. Potem wolno, bardzo wolno, jak starzec, który ledwo porusza nogami, zawrócił w stronę miasta. Nie miał nic do roboty, jak przybysz, który chwilowo zatrzymuje się w obcym mieście. Antiochia wydała mu się nagle większa, na ulicach i placach nie spotykał znajomych twarzy, może wszyscy wymarli w tę noc okropną śmierci Agatona. On, drugi Orestes, wyrodny syn, błąka się oto po mieście, a każdy mieszkaniec wie o jego grzechu i odwraca się od winowajcy. Koło pałacu legata, przed żelazną bramą prowadzącą do koszar, stało trzech młodych ludzi. Strój ich i akcent zdradzał górali z Taurusu. Byli rośli, opaleni na brąz, ubrani w koźle skóry, opasane dookoła bioder. Skóry cuchnęły tak, że Aleksander skrzywił się z odrazą. Góralom jednak najwyraźniej nie psuło to humoru, bo rozmawiali z ożywieniem, a nawet żartowali. - Na wojaczce można się dorobić - mówił jeden. - Gadają ludzie, że po latach służby każdy staje się Rzymianinem. Zobaczycie, jak będę chodził w białej todze, złotym łańcuchu, ogolony. Może cezarem zostanę! - parsknął śmiechem, a towarzysze zawtórowali mu. Jeden z nich podniósł rękę rzymskim obyczajem. - Witaj, cezarze - powiedział napuszonym tonem. - A pamiętaj, że masz wrócić do swoich kóz i im rozkazywać. Każdą w łeb za obrazę majestatu. - A co jest obrazą majestatu? - zapytał drugi. - Jak to co? Załatwianie potrzeb w obliczu boskiego cezara. Wszyscy wybuchnęli hałaśliwym śmiechem. Nie zauważyli, iż brama otwarła się i centurion obrzucił ich niechętnym spojrzeniem. - Ilu was jest? - krzyknął w końcu. - I po co przyszliście? Zaśmiewać się czy wstąpić do armii boskiego Tyberiusza? Bo jak macie zamiar gzić się, to idźcie do Tartaru, a jak do wojska, to za mną. Towarzysze wypchnęli kandydata na cezara, który nagle posmutniał. Aleksander postąpił krok naprzód. Centurion spojrzał na niego. - Ty także do wojska? - spytał. - Tak, panie - odparł młodzieniec. Sam nie wiedział, dlaczego dał taką odpowiedź. Setnik przyjrzał mu się uważnie. - A ileż ty masz lat? Wyglądasz jak dziewczyna, nie jak chłopak - dodał z ironią. - Tacy jak ty mają zajęcie na Capri, ale w wojsku nie ma z nich pożytku. - Achilles też był gołowąsem - żachnął się Aleksander - i szedł pod Troję. - Widzieliście, jaki uczony, jaki pobożny! -setnik splunął z lekceważeniem w stronę Aleksandra. - No chodź, mój Achillesie. Tylko że u nas nie wolno tak się mądrzyć, zapamiętaj sobie. Aleksander przekroczył próg pretorium wraz z kandydatem na cezara. Zaprowadzono ich do magazynu. Sofron dał im tuniki z krótkimi rękawami, lekkie miecze, łuki, lekkie pancerze, nieduże okrągłe tarcze i czapki skórzane naszywane blaszkami. Dopiero w Judei, gdzie kraj był ciągle o krok od powstania i gdzie właściwie nie ustawały rozruchy wolnościowe, dostali hełmy. Początkowo ciążył mu pancerz, rzemienie uwierały ciało, nagolenice parzyły nogi. Dopiero po kilku dniach przyzwyczaił się do nowego stroju. Następnego dnia po przejściu na chleb cezarów i bogini Romy zbudził go o świcie głos takiej właśnie trąbki. Spóźnił się na zbiórkę, bo za długo wkładał uzbrojenie. Młodziutki, może osiemnastoletni, Marek Emiliusz podjechał konno do żołnierza. - żeby mi to było ostatni raz! Ty wiesz, że mamy słup do biczowania? - Wyciągnął rękę i pokazał rekrutowi nieduży słup na środku dziedzińca. Aleksander pochylił głowę. Poprzysiągł Aresowi i sobie, że nigdy nie zasłuży na tę haniebną karę. Bić można niewolnika, dziecko w szkole, ale nie żołnierza. O Aresie - mężobójco, czy bardzo cię obraża niedotrzymanie przysięgi? Ty boże o twardym sercu, czemu nie uczyniłeś serca żołnierza podobnym do żelaznej tarczy, od której odbija się miecz? To twoja wina, tylko twoja, wszak żołnierz prosił cię o tę łaskę parę razy! Bez niej musiało dojść do tego, że wcześniej czy później stanie u kamiennego słupa biczowania. Jednak wtedy, gdy Marek Emiliusz pokazał mu ów słup, wierzył, że dotrzyma przysięgi. Młody trybun wziął hełm z rąk jednego z żołnierzy, włożył na głowę, zapiął rzemyk pod brodą i skierował konia do bramy; za nim podążyła cała kohorta, każdy centurion prowadził swoją setkę. Tak doszli do hipodromu. Tu zaczęły się ćwiczenia. Aleksander powoli przyswajał sobie sztukę władania mieczem. Nie myślał, czytając "Iliadę", jaka to jest ciężka praca. Nieraz koło południa usta miał tak wyschnięte, że nie mógł mówić , a jeszcze centurion wrzeszczał, by poprawił cios, i że miecz to nie łopata grabarska. Co prawda miecz był podobny do łopaty, bo drewniany, niemniej było to narzędzie Aresa, a nie łopata niewolnika. Bogowie, z jaką rozkoszą przyciskał potem do ust bukłaczek z octem rozcieńczonym wodą! Pił, jakby to był nektar bogów, a nie napój prostego żołnierza. Setnik podszedł do niego. . - Powinieneś więcej jeść - powiedział łagodnie. - Obserwuję ciebie od paru dni. Tylko pijesz w południe, a wieczorem też mało jesz; siły cię opuszczą. - Nie jestem głodny - odpowiedział żołnierz. Setnik pokiwał głową. - Łatwiej się obyć bez jedzenia niż bez picia , ale jeść trzeba. Siadaj tu w cieniu i jedz. Na szczęście były w ich manipule wielkie bojowe psy rzymskie - czarne brytany do tropienia rozproszonego wroga. One najczęściej pomagały wykonać polecenie setnika. Aleksander początkowo bał się ich trochę, potem zrozumiał, że i one dają się obłaskawić i mogą być miłe jak domowe kundle. Lubił ćwiczenia z łukiem. Powoli naciągał go, aż cięciwa drgała pod palcami, jakby była żywą istotą, potem puszczał i strzała mknęła przez powietrze aż do celu, a jemu się wydawało, że naciąga łuk Odyseusza, czego nie mógł uczynić żaden z zalotników. Nie lubił zapasów, zwłaszcza gdy miał walczyć z Germaninem Hermanem, który gryzł, kopał, chwytał za szyję, paraliżował ruchy. Marek Emiliusz przyglądał się z daleka zapasom. Pewnego dnia podszedł do żołnierzy. - Jak ty walczysz? - zwrócił się do Aleksandra. - To nie stadion olimpijski, ucz się walki wręcz. Jeśli tak będziesz walczył, byle kto cię pokona. Popatrz, jak się to robi. Zrzucił chlamidę i chwycił Germanina za bary. Chwilę mocowali się, nagle trybun odskoczył i uderzył żołnierza w twarz. - Zęby schowaj dla wroga! Jeszcze raz się to powtórzy, a każę cię oćwiczyć. Teraz Aleksander przestał oszczędzać kolegę: bił, podkładał nogę, byle tylko powalić przeciwnika. Ale brakowało mu tych dwóch lat. Po ćwiczeniach walił się na pryczę i zasypiał. Rankiem, gdy wychodzili na ćwiczenia, rozglądał się po okolicy, czy nie zobaczy Łukasza, matki. A może Rachela będzie przechodziła i spojrzy przelotnie na oddział żołnierzy? Ale twarze przechodniów były obce, a nawet wrogie. Pewnego dnia do Antiochii przybyła delegacja żydów jerozolimskich. Szli boso, w przepoconych i zakurzonych białych strojach faryzeuszy z tobołkami na ramieniu. Żołnierze udawali się właśnie na ranne ćwiczenia. Marek Emiliusz zeskoczył z konia i spytał po grecku najstarszego Żyda, po co przyszli. Faryzeusz ukłonił się sztywno. - Chcemy widzieć szlachetnego legata z Syrii. Niech Pan nasz ma go w swej opiece. - Legat nie jest waszym sługą. Powiedzcie czego chcecie, a zadecyduję, czy ja rozpatrzę tę sprawę, czy legat. - Panie - Żyd ukłonił się jeszcze raz - musimy mówić z samym legatem. Gwałcą nasze prawa, zmuszają do bałwochwalstwa, gnębią naród izraelski bardziej niż faraonowie w Egipcie. - Kto? - spytał trybun. Żyd ukłonił się po raz trzeci. - Wysłuchaj, panie, skargi naszej. Piłat Poncjusz łamie wszelkie prawa. - Chciałeś powiedzieć: szlachetny Piłat Poncjusz - z naciskiem sprostował Marek. - Piłat jest ożeniony z krewną samego cezara! Nie jest waszym niewolnikiem, pamiętajcie o tym. - Pamiętamy - odparł Żyd. - Dlatego przychodzimy boso, jak błagalnikom należy. Wysłuchaj nas, panie, bo jeżeli tego nie uczynisz, pójdziemy do Rzymu. Tam nas wysłuchają. Marek szarpał kraj chlamidy. Aleksander wiedział, co to znaczy. Trybun był wściekły, a nie mógł wybuchnąć. - Mówcie więc szybko i zwięźle, i wara wam szkalować prokuratora. On jest przedstawicielem Rzymu. - Nasze prawo jest od Boga, panie - powiedział żyd. - Kto łamie prawo, jest wrogiem Boga samego... - Gadaj zwięźle! - przerwał trybun. - Po raz wtóry Piłat Poncjusz, przepraszam, szlachetny, łamie prawo boskie. Napisane jest bowiem w Prawie: "nie uczynisz sobie obrazu rytego, ani żadnej podobizny tego, co jest na niebie, w górze i co na ziemi", a Jeruzalem jest stolicą Boga naszego, bo napisane jest u Proroka: "Pan mieszka na Syjonie". A szlachetny Piłat Poncjusz po raz drugi wniósł do świętego miasta fałszywych bogów. Marek Emiliusz puścił róg chlamidy i ręka mu znieruchomiała. - Znowu orły wojskowe wniósł do Jerozolimy? - spytał ochryple. - Nie orły, panie, ale tarcze głoszące, że bogiem jest cezar Tyberiusz, a gdyśmy poszli do Cezarei błagać, by nie hańbił świętego miasta, kazał żołnierzom nas pobić. My, panie, chętnie umrzemy w obronie wiary, ale też potrafimy jej bronić z mieczem w ręku. Pamiętaj, panie, że niedawno był bunt Judy Galilejczyka. My potrafimy bronić wiary naszego Boga, a podobno cezar prowadzi wojnę z Germanami i wojska nad Renem buntują się. Nie byłoby więc dobrze, gdyby teraz powstał Juda Galilejczyk. Twarz Marka Emiliusza poszarzała, gryzł dolną wargę, ale nic nie powiedział. Rozkazał setnikom, by rozpuścili żołnierzy, gdyż ćwiczeń dziś nie będzie, i pobiegł do pałacu. Pierwszy raz Aleksander, odkąd wstąpił do wojska, miał wolny dzień. Zapędzono ich wprawdzie do czyszczenia broni, jednak była to lekka praca. Siedział i czyścił tarczę i pancerz, aby świeciły jak zbroja Achillesa. Tego dnia znów pomyślał o Achillesie, a od bohatera myśli pobiegły do Łukasza młodszego. Ciekawe, czy krewniak jest jeszcze zdrowy i czy pewnego dnia nie obrzydnie mu praca wśród trędowatych. Już lepiej było czyścić broń niż opatrywać śmierdzące, ropiejące rany. Germanin patrzył na kolegę, jak starannie doprowadza broń do połysku. - Szkoda roboty - powiedział. - Za parę dni będzie znowu taka, jak była. Powiesił tarczę i pancerz i wyszedł z izby. Niektórzy żołnierze spojrzeli na niego z zazdrością, ale setnik nic nie powiedział. Widocznie uważał, że skoro skończył wcześniej, może odejść. Po dłuższej. Chwili Aleksander powiesił również rynsztunek na haku i z przyjemnością stwierdził, że nie musi wkładać go na siebie. Upał był większy niż poprzedniego dnia, ciężkie chmury wisiały nad Antiochią i powietrze było wilgotne jak przed burzą. Spojrzał na setnika pytająco, ten skinął głową. - Jak chcesz, możesz iść do miasta, byleś był przed zachodem słońca. Aleksander skłonił się i wyszedł na podwórze. Na dziedzińcu siedzieli członkowie delegacji żydowskiej i jedli to, co przynieśli z sobą. Tylko dwaj najstarsi byli prawdopodobnie wewnątrz pałacu, bo nie widział ich wśród odpoczywających. Już miał dojść do bramy, gdy usłyszał skowyt jednego z bojowych brytanów. Przystanął, nasłuchując. Skowyt dochodził ze stajni. W głosie zwierzęcia był niemal ludzki płacz. U tych brytanów skowyt był czymś tak rzadkim, że Aleksander przystanął, zastanawiając się, co się mogło stać. Po chwili poszedł do stajni, pchnął ciężkie drzwi. Z początku nie widział nic, tylko przejmujący psi szloch rozdzierał mu uszy. Gdy oczy przywykły do mroku, zobaczył Hermana, który stał rozkraczony nad uwiązanym do żłobu psem i okładał go rzemieniem. Usłyszawszy kroki odwrócił się. Jego twarz wyrażała niemal rozkosz. Aleksander podbiegł i chwycił go za rękę. - Co robisz? - warknął przez zęby. - Nie widzisz? Biję! - wysapał Herman. - Dlaczego? Przez chwilę nie było odpowiedzi. Oburzenie porwało Aleksandra. - Więc nawet nie wiesz, dlaczego bijesz? -krzyknął. Herman odzyskał mowę. - Co ciebie to obchodzi! Puść, u wszystkich Walkirii! Puść, mówię. Cóż ci zależy na głupim bydlaku? - Nie puszczę, aż powiesz, dlaczego bijesz. Aleksander jedną ręką rozwiązał węzeł na szyi zwierzęcia. Pies skulił się i wybiegł ze stajni. Teraz uwolnił rękę Hermana. Żołnierz masował ją przez chwilę. - Jesteś silny - powiedział, nie wiadomo z wyrzutem czy pochwałą. - Powiedz, dlaczego jesteś taki? - W głosie Aleksandra był raczej smutek. Germanin popatrzył na niego z pogardą, machnął ręką i uciekł ze stajni. Aleksander usiadł na jednym ze żłobów. Konie chrupały owies. - Czy żołnierz musi być okrutny? - myślał ukrywszy twarz w dłoniach. Jaka jest różnica między okrucieństwem a odpornością? A jeżeli jej nie ma, czy Aleksander będzie kiedykolwiek dobrym żołnierzem? Czy któryś z bohaterów, opiewanych w pieśniach, potrafił być dzielny, nie będąc okrutny? Odys mordował bezbronnych zalotników Penelopy, Achilles pastwił się nad ciałem Hektora, może jeden Patrokles, który potrafił płakać nad klęską innych, był dzielny, choć nie okrutny. Patrokles, drugorzędny bohater, cień wielkości Achillesa. Jak ciężko być czyimś cieniem! Trąbka wyrwała go z zadumy. Ile sił w nogach pobiegł do głównego budynku. Tam już żołnierze wkładali na gwałt rynsztunek. Setnicy klęli, że miał być odpoczynek, a tu taki alarm, jakby Germanie stanęli pod Antiochią lub sam boski Tyberiusz nagle zjechał do miasta. Kolega pomógł Aleksandrowi dociągnąć rzemienie. Potem trzy kohorty stanęły na dziedzińcu pałacowym, a na schodach ukazał się sam Witeliusz ubrany w lekki złocony pancerz i białą togę. Obok szedł Marek Emiliusz. Trybun był w zwykłym pancerzu i czerwonej chlamidzie spiętej złotą spinką. Legat dawał mu ostatnie wskazówki. - Jesteś młody - mówił - ale chodzi o to, byś miał bezpośrednie wiadomości o wyczynach prokuratora. Obrzydły mi już te skargi żydowskie. Miej oczy i uszy otwarte! Młodzieniec skłonił się. - Piłat jest ulubieńcem Sejana. Jak takiego pilnować? Witeliusz uderzył go lekko po ramieniu. - Z faworytem jak z ladacznicą; dziś jest, jutro go nie ma. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wszyscy podobni jesteśmy do ladacznic. Łatwo skręcić kark na schodach pałacowych na Palatynie. Głowa do góry, chłopcze, wszystko będzie dobrze. Tylko pamiętaj, pisz ostrożnie i jedynie do mnie. - Żołnierze - podniósł głos - idziecie pod wodzą szlachetnego Emiliusza, by pomóc prokuratorowi Judei w utrzymaniu porządku w tym . Buntowniczym kraju. Musicie się zachowywać tak , by cezar nie miał tam żadnych kłopotów. Pamiętajcie, każdy kto zbuntuje się przeciw boskiemu Tyberiuszowi, choćby kobieta czy dziecko, jest wrogiem i trzeba traktować go jak wroga. Podniósł rękę na pożegnanie. Marek zbiegł ze stopni, żołnierz podprowadził mu pięknego konia. Trybun skoczył na siodło, vexilia wysunęły ; się na czoło swoich oddziałów. Aleksander dopiero teraz uprzytomnił sobie, że rozstaje się z rodzinnym miastem na długo; kto wie, czy nie na zawsze. Gdy szli ulicami, rozpaczliwie rozglądał się, szukając wśród przechodniów Lykona, matki lub Racheli. Kiedy mijali bramę miejską,. Spuścił głowę. Teraz już nie było nadziei, że zobaczy kogoś z bliskich. Wyszli na górską drogę. Aleksander spojrzał w dół. Znów kwitły sady Antiochii. Wśród nich, niby małe zwierciadła, lśniły sadzawki i stawy. Jak prędko minął czas żołnierskiej służby! Gdy wstąpił do wojska, było winobranie. Czy zobaczy jeszcze kiedyś Antiochię, czy wróci. do miasta apollinowego? Chciałby się zatrzymać,. by spojrzeć jeszcze raz na miasto w dole, ale setnik krzyknął na żołnierzy, że lezą jak stare osły. Co było robić, posłusznie przyśpieszyli kroku. Towarzysz idący z prawej strony spojrzał na Aleksandra ze współczuciem. Mieli dotychczas prycze obok siebie, ale jakoś dotąd rzadko mówili ze sobą. Tym razem Meletos odezwał się niespodziewanie. - Widać od razu, żeś Antiocheńczyk, ale pamiętaj: dla nas nie ma rodzinnych miast. Imperium jest naszą ojczyzną. Nie wolno nam tęsknić, nie wolno oglądać się za siebie. Aleksander spojrzał na mówiącego. - Dawno jesteś w wojsku? - spytał. Meletos wydął wargi. - Od siedemnastego roku życia. Pochodzę z Cypru. Uciekłem z domu. - Dlaczego? - zdziwił się Aleksander. Cypryjczyk machnął ręką. - To długa historia. Ojciec ożenił się po raz drugi. Miał dzieci z macochą. To nie takie łatwe żyć z dziećmi jednego ojca, a innej matki. - A przede mną matka zamknęła dom. Aleksander poprawił włócznię na ramieniu. Na jej końcu chwiał się tobołek z odzieżą na zmianę. - Niemożliwe! - Cypryjczyk omal nie zmylił kroku. - Musiałeś być podłym synem... Aleksander nie odpowiedział towarzyszowi. Dla tego chłopca matka była jak legenda o boginiach. Po co mu opowiadać o kłótliwej kobiecie, która tylko w złości się wyżywała, choć po swojemu kochała męża i dzieci? Zresztą nie chciał wracać do bolesnych wspomnień. Teraz już nie miał rodzinnego miasta ani domu. Nie obejrzał się więcej, choć jeszcze mógł zobaczyć Antiochię. Droga wiodła wciąż pod górę. Podkute sandały ślizgały się po kamieniach, później zaczęły ślizgać się po zlodowaciałym śniegu. żołnierze owijali się, jak mogli, w chlamidy, lecz wiatr wciskał się pod nie i kąsał ciało zimnem. Wreszcie Marek Emiliusz ulitował się nad swoimi auxiliami. Wyszukali płaskowyż przy drodze dla rozbicia prowizorycznego obozu. Nie bawili się w wytyczanie ulic. Marek Emiliusz krzyczał, żeby mu prędko ustawili namiot. Kazał sobie wypakować z tobołu dwie lamparcie skóry i zagrzać wina w kociołku. Wypił gorący napój, rozchmurzył się. Zameldował się setnik. - Wodzu, kogo wyznaczasz na wartę? Trybun odwrócił się do żołnierza. - Wyznaczcie sami. Stary szpakowaty setnik pokłonił mu się. - Panie, do wodza należy postawić warty. Marek uderzył się dłonią po kolanie. - Ty będziesz wodzem na tę noc i daj mi spokój. Nie rozumiesz, żem zmęczony? Setnik wzruszył lekko ramionami. Wyznaczył pierwszą zmianę, do której dał najmłodszych i najbardziej zmęczonych żołnierzy. Przyjrzał się Aleksandrowi, który siedział na kamieniu i drzemał, i kazał mu objąć służbę w pierwszej zmianie. Hermana wyznaczył na drugą. Wbrew dyscyplinie Germanin odważył się na protest. - Dlaczego ja, a nie ten? - pokazał na Aleksandra. - Czy on lepszy ode mnie? Setnik zmrużył oczy, jakby patrzał w słońce. - A więc masz siły się odzywać, to bardzo dobrze. Będziesz w drugiej i trzeciej zmianie, a spróbuj tylko usnąć, to popamiętasz. A teraz spać i ani słowa więcej. Wziął ludzi pierwszej zmiany i rozstawił ich w regularnych odstępach. Pierwszy raz Aleksander nocował w górach. Szczyty rysowały się na granatowym niebie jeszcze groźniejsze niż za dnia. Gdzieś w oddali huczał wezbrany potok. Chłopak walczył z sennością i bezskutecznie próbował się rozgrzać. Zęby szczękały mu z zimna. Setnik raz obszedł warty, po chwili wrócił do stanowiska Aleksandra. Bez słowa zdjął chlamidę i narzucił na żołnierza. Odchodząc szepnął jakby na pół do siebie: - Mój Gajus jest taki jak ty; wyglądasz na młodszego, niż podałeś. Niech cię bogowie strzegą. Cóż to była za rozkosz móc się po służbie skulić pod chlamidą! Żołnierz czuł, jak powoli ciało rozgrzewa się, a drżenie ustępuje słodkiemu rozleniwieniu. Rano poszli dalej. Marek Emiliusz zarządził krok przyśpieszony. Pod koniec dnia ludzie zaczęli ustawać, zwłaszcza ci, którzy nie byli przyzwyczajeni do chodzenia po górach. Wielu kaszlało, Trybun klął, wymyślał jak prosty żołnierz, ale w końcu zarządził dłuższy odpoczynek. Tym razem obóz miał regularne ulice, namioty były ustawione w szyku i gotowano ciepłe posiłki. Wreszcie można było ruszyć dalej. Trybun już nie próbował pośpiesznego kroku aż do chwili , gdy zeszli z gór. Tu, na dobrych drogach rzymskich, marsz rozwinął się prawidłowo i po kilku dniach doszli do Cezarei. Z daleka zobaczyli na wzgórzu białą świątynię Augusta; wzniesioną przez Heroda Wielkiego. Na drogach spotykali karawany wielbłądów i osłów idące w kierunku miasta. Morze lśniło jak niebo, a niebo było błękitne jak morze. Marek wysłał kilku żołnierzy z setnikiem z wiadomością, że przybył. Sam zatrzymał się pod miastem, by żołnierze wypoczęli, poprawili rynsztunek i dobrze zaprezentowali się Piłatowi. Patrzyli na gaje figowe, na łany zbóż kołyszące się podmuchem wiatru i zastanawiali się, skąd się wzięła legenda o ubóstwie Judei, tak głośna w Antiochii. Zdawało im się, że kraj ten jest naprawdę mlekiem i miodem płynący, jak mówili Żydzi. Aleksander wspomniał Rachelę. Oto był w jej ojczyźnie, może wcześniej niż ona sama. Był ciekawy, czy wyszła za mąż za swojego krewnego i czy pojechali do Jerozolimy. Z pewną złośliwością pomyślał, że może już oczekuje swojego proroka lub Mesjasza, który okaże się zwykłym żydowskim dzieckiem, tak jak te, które szły drogą z sidłami na ptaki. Wreszcie od strony miasta, w tumanach kurzu, ukazał się mały oddział jezdnych. Setnicy poderwali żołnierzy na nogi i ustawili w szyku kohortalnym. Marek Emiliusz dosiadł wyczyszczonego konia, który też odpoczął już po wędrówce i bił kopytami w płyty gościńca. Jezdni już byli blisko. Na czele jechał trybun na ładnym karym koniu, w lekkim pancerzu połyskującym w słońcu. Marek Emiliusz podjechał do niego i podniósł rękę na powitanie. Trybun z Cezarei spojrzał na młodego kolegę niechętnie, ale życzył mu zdrowia. Marek nie ukrywał niezadowolenia. - Szlachetny Witeliusz posyła wam auxilia, o które prosiliście tyle razy. Czy szlachetny Piłat Poncjusz nawet się nie pofatyguje, żeby je obejrzeć? A może nie są już potrzebne? Może mamy wracać do Antiochii? Trybun z Cezarei spuścił oczy. Dopiero po chwili powiedział: - Szlachetny Piłat Poncjusz sam napisze do legata z podziękowaniem. O to niech nikogo głowa nie boli. Ludzie twoi, szlachetny trybunie, są nam potrzebni, ale nie potrzebujemy młodych dowódców, którzy żądają dla siebie hołdów należnych cezarowi. Ciemna fala krwi oblała policzki Marka. Szarpał wodze, aż koń przysiadł na zadzie, ale nic nie odpowiedział i dał rozkaz marszu. Oddział Aleksandra szedł tuż za koniem trybuna. Żołnierz zdziwił się, gdy usłyszał, jak trybun z Cezarei powiedział do Marka już za bramą miejską: - U nas dzisiaj wielka burza. Nie radzę ci, panie, pokazywać się na oczy prokuratorowi, Gdy weszli na dziedziniec pałacu Heroda, usłyszeli głos męski, dochodzący gdzieś z parterowej komnaty pałacu. - Ja ci pokażę proroków żydowskich! Tyś centurion rzymski, a nie Żyd parszywy. Zabraniam ci kontaktów z Żydami, rozumiesz? Zabraniam jako wódz i prokurator. To, co zrobiłeś, to pierwszy krok do buntu żydowskiego. Czy wiesz, coś powiedział do tego Żyda? Uznałeś go panem swoim, i to kogo? Włóczęgę, przygłupka, szarlatana. Twoim panem jest szlachetny cezar Tyberiusz. Na razie dostaniesz chłostę wobec wszystkich żołnierzy. To najniższa kara, jaką ci mogę dać. Tylko dlatego, że byłeś w armii Germanika i że biłeś się nad Renem. Na drugi raz nie będę pobłażliwy! Po chwili Aleksander usłyszał drugi głos męski. - Kiedy panie... - żadne kiedy, rozumiesz? Może chcesz mi udowodnić, że twój wyzwoleniec wyzdrowiał? Wyprowadzić go! Zwołać żołnierzy na duży dziedziniec, ale szybko! Marek Emiliusz zaklął z cicha. Jego żołnierze też mieli ochotę kląć. Po takim marszu należał im się wypoczynek i jedzenie, tymczasem Piłat odwlekał oględziny wojsk, a bez oględzin mowy nie było o odpoczynku. W dodatku prokurator gotował jakieś widowisko, bo zabrzmiały trąbki i rogi. Marek Emiliusz powoli zlazł z konia, z westchnieniem poprawił chlamidę i ustawił żołnierzy po wschodniej stronie pałacu. Na środku majdanu , jak zwykle na dziedzińcu koszarowym, stał słup do biczowania. Nowo przybyli żołnierze z trudem tłumili ziewanie. Aleksander patrzył na swe stopy, które piekły bez miłosierdzia. Cóż go obchodził setnik, co się zwąchał z Żydami! Może gdyby wtedy nie był tak zmęczony, gdyby uważniej patrzył, wyciągnąłby wnioski z nauki danej przez Piłata swoim żołnierzom... Może... Tymczasem dwóch żołnierzy w pełnym rynsztunku wyprowadziło z pałacu setnika w czerwonej chlamidzie i łuskowym pancerzu. Szedł sprężyście, z zaciśniętymi ustami. Na widok słupa chwilę się zatrzymał, odrzucił ruchem głowy kosmyk włosów, który mu spadł na oczy. Był ogolony na modłę rzymską, chociaż wyglądał raczej na Greka lub Syryjczyka. Podszedł do słupa i stanął przy nim. Prokurator Judei, ubrany w togę, wyszedł także na dziedziniec pałacu. Poncjusz Piłat był szczupły. Możliwe, że było coś prawdy w pogłoskach o jego semickim pochodzeniu, bo w wąskiej twarzy miał duży orli nos; czarne oczy patrzyły surowo spod ściągniętych brwi. - Żołnierze, stoi przed wami kolega, setnik Antyfon z Aten. Człowiek ten przysięgał na wierność boskiemu cezarowi, tak jak wy wszyscy. Służył pod sławnym Germanikiem, był jego ulubieńcem i oto dziś cóż uczynił ulubieniec wodza, chluby Rzymu, którego opłakujemy po dziś dzień? Ten oto człowiek odważył się nazwać jakiegoś włóczęgę żydowskiego panem. Słyszeliście? Panem! I śmiał rozgłaszać, że ów włóczęga jest cudotwórcą. Zhańbił imię żołnierza rzymskiego, a przez nazwanie Żyda panem złamał przysięgę cezarowi. Powinien zginąć. Jednak ja lituję się nad nim dla jego zasług, dla złotego hełmu, który mu nadał Germanik, i skazuję go tylko na chłostę rózgami , ale pamiętajcie, że to, od czego jest wolny żołnierz Germanika, który chwilowo uległ słabości, dosięgnie każdego z was, kto złamie przysięgę daną boskiemu Tyberiuszowi. Piłat umilkł, setnik zrzucił chlamidę, pancerz, tunikę. Dostał stosunkowo niewiele rózg, a mimo to plecy jego spłynęły krwią. Żołnierze wzięli go do pretorium. W kilka dni potem Aleksander idąc do magazynu usłyszał rozmowę dwóch ludzi. - Powiedz, Antyfonie, czy naprawdę sługa twój został uzdrowiony? Moja pani pyta o to. - Cóż mam ci powiedzieć? Nie wolno mi mówić, ba, nawet myśleć, że sługa mój wyzdrowiał tej godziny. - Pani Klaudia pyta o to. Musisz odpowiedzieć krewnej cezara - nalegał tamten. - Dobrze, odpowiem. - Głos setnika płynął już pewnie, jak przy wydawaniu rozkazów. -Prosiłem go, bo słyszałem, że jest cudotwórcą, i sługa mój podniósł się z łóżka. To jedno mogę powiedzieć, nic więcej. Aleksander nie słuchał dalej, wszedł do magazynu, wziął swoją rację żywności. Po chwili wszyscy wyruszyli na ćwiczenia. Piłat Poncjusz najczęściej sam ćwiczył swoich żołnierzy. Tego dnia był nie w humorze. Żołnierze poznali to zaraz po pierwszym rozkazie. - Zrobić żółwia - rozkazał Piłat. Posłusznie podnieśli tarcze nad głowami, tak że utworzyły zwarty dach. Ręce ścierpły przy tym ćwiczeniu, a Piłat wciąż nie dawał rozkazu spuszczenia tarcz. Nagle do hipodromu, gdzie odbywały się zajęcia, przybiegł żołnierz, jeden z tych, co zostali w pałacu. Podszedł do Piłata i zameldował: - Arcykapłan Józef Kajfasz przybył z Jerozolimy i chce rozmawiać z tobą, panie. Piłat ściągnął brwi. - On chce, to bardzo ładnie, ale nie troszczy się o to, czy ja chcę. - Żołnierz czekał wyprostowany. - Spuścić tarcze - rozkazał prokurator. żołnierze z głębokim westchnieniem ulgi wypełnili rozkaz. Aleksander czuł, jak krew ożywia zmartwiałą rękę. - Jak Kajfasz chce mnie widzieć, niech przyjdzie tutaj. Nie będę dla niego wracał do pałacu. żołnierz odwrócił się i pobiegł z powrotem. Piłat dał rozkaz strzelania z łuków. Powiesili na haku drewnianą tarczę z otworkami. Kolejno podchodzili do niej i strzelali. Piłat przyglądał się z daleka i poprawiał ich ruchy. Czasem pochwalił któregoś za dobry strzał. Wreszcie Aleksander zobaczył lektykę arcykapłana żydowskiego. Piłat też ją dostrzegł. Zrzucił togę z ramion, podszedł do Aleksandra i wyjął mu łuk z ręki. - Daj, niech sobie postrzelam - powiedział. -Dawno nie strzelałem, aż mi ręka odwykła. Powoli naciągnął łuk i wypuścił strzałę. Grot utkwił w środku tarczy. Aleksander pomyślał, że prokurator odda mu broń i każe tak samo celnie strzelać, ale Piłat zażądał nowej strzały. W tej chwili do hipodromu wszedł wysoki Żyd. Czarna broda opadała mu poniżej pasa. Pod nią połyskiwał złoty łańcuch. Aleksander po raz pierwszy w życiu zobaczył Józefa Kajfasza, arcykapłana żydowskiego Boga. Kajfasz szedł powoli, z godnością. Spod długich szat ledwo widać było stopy obute w miękkie sandały. Na wszystkich palcach rąk miał pierścienie. Całe ciało pachniało olejkami jak ciało kurtyzany. Podszedł do Piłata i pokłonił mu się głęboko. - Pokój tobie, panie - powiedział z powagą. - Podaj mi strzały, chłopcze. Tobie też życzę pokoju. - Lekko skłonił głową Kajfaszowi. Kajfasz spojrzał na niego z nienawiścią, ale spuścił powieki i stał jak sługa czekający na rozkaz pański. Piłat wziął strzałę z rąk żołnierza, obejrzał dokładnie, powiedział, że grot jest za mało ostry, zażądał innej o lepszym grocie, położył na cięciwie, długo mierzył, poprawiał, wreszcie wypuścił. Kajfasz zaczął kaszleć. Piłat zwrócił głowę ku niemu. Jeżeli jesteś chory, powinieneś był zostać w łożu, a nie jeździć do Cezarei. Jeszcze zarazisz moją żonę; nie wiesz, jaka jest delikatna? - Będę się modlił o zdrowie szlachetnej Klaudii - powiedział głośno Józef Kajfasz. - Jestem ci wdzięczny za modlitwy, ale wolałbym, żebyś siedział w domu, gdy jesteś chory. O bogowie, każę zachłostać tego grotnika! Przecież te groty są dobre na żaby, nie na wrogów. Wyszukaj parę porządnych strzał - zwrócił się do Aleksandra. - Panie - Kajfasz nie mógł już ukryć swego zdenerwowania - jeżeli masz zamiar strzelać z żołnierzami, to strzelaj, ale po co wzywałeś mnie do siebie? Twarz Piłata pociemniała. - Ja ciebie wzywałem? Podobno jedno z waszych przykazań głosi, że nie wolno kłamać, ale wy, kapłani, macie gdzieś wasze przykazania. Kajfasz skłonił się sztywno. - Panie, wiele ci wolno, ale nie masz prawa obrażać arcykapłana. Nie chcesz rozmawiać ze mną, nie rozmawiaj, ale nie miej żalu o to, że boski Tyberiusz dowie się, iż prokurator Judei jak prosty żołdak bawi się łukiem. Piłat z trzaskiem złamał łuk na kolanie i odrzucił daleko od siebie. - Czego chcesz? Głos Kajfasza stał się słodki, uśmiech okrasił jego wargi. - Szlachetny prokuratorze - zaczął, kłaniając się głęboko. - Są sprawy przykre, o których muszę ci donieść, panie, dla dobra pokoju w kraju. Tetrarcha Herod Antypas, syn Heroda Wielkiego, zabił bez sądu jednego z proroków Boga naszego. - Jednego szaleńca mniej - mruknął Piłat. - Szlachetny prokuratorze - głos Kajfasza był poważny i stroskany - to nie są błahe sprawy. Lud się burzy przeciwko tetrarsze. Trzeba by go ukarać, - Od tego macie Sanhedryn. Postawcie przed nim Heroda, jak postawiliście jego ojca. To są wasze sprawy wewnętrzne. Ja nie kazałem zabijać waszego proroka, a dam ci, Józefie, dobrą radę: im mniej będziecie mieli proroków, tym lepiej dla was. Kajfasz rozpromienił się całkiem. - Miód mądrości płynie ci z ust, panie. O tak, fałszywi prorocy to klęska Izraela. Ach, panie, jak ja się modlę, żeby Bóg wybawił nas od fałszywych proroków i podżegaczy do buntu przeciwko Rzymowi! Przecież ja rozumiem, że pod mądrym panowaniem Tyberiusza Izrael rozkwita jak róża na wiosnę, Są jednak u nas fanatycy, którzy we włóczędze widzą proroka. Piłat przesunął ręką po włosach. - Ach, wiem coś o tym. - Nagle zmarszczył brwi. - Józefie, co to za historia z uzdrowieniem w Kafarnaum, w którą wplątaliście mojego człowieka? życzę sobie, aby to było po raz ostatni. Możecie sobie robić cuda na własnym podwórku, ale wara wam od żołnierzy rzymskich. Kajfasz rozłożył ręce. - Panie, przysięgam, że nie wiem o niczym. Zaraz to sprawdzę, to na pewno robota faryzeuszy lub zelotów. Wierz mi, panie, że to są fanatycy, dla których każda broń jest dobra. Przysięgam ci, że to było pierwszy i ostatni raz. Ach, tak, tak, teraz sobie przypominam tę rzecz godną opłakania. Otóż, panie, faryzeusze mówią, ale ja w to nie wierzę, że krewniak owego Jana, którego zgładził Herod Antypas, ma również ducha proroczego. - Lepiej, żeby go nie miał - mruknął Piłat. - Tak, panie, zobowiązuję się zbadać dokładnie tę sprawę i zdać ci relację. Ale błagam o jedno: nie ruszaj pieniędzy ze skarbca świątyni. To grzech ciężki brać boże pieniądze na świeckie potrzeby. - Odkąd wy macie boże pieniądze? - spytał Piłat z udaną powagą. - To bardzo ciekawe zagadnienie teologiczne, które pieniądze są boże, a które cesarskie. Kajfasz oblizał wargi. - Panie, pieniądze w skarbcu świątyni należą do Boga -, powiedział z powagą w głosie. - Cały Izrael składa się na skarbiec świątyni. - Na co Bogu waszemu pieniądze? Może się żeni i potrzebuje na podarki ślubne? Twarz Kajfasza pociemniała. - To bluźnierstwo - rzekł ochryple. - Wiesz dobrze, panie, że pieniądze potrzebne są na utrzymanie świątyni. - Powiedz raczej: waszego pałacu - odparł Piłat. - Dobrze wiem, jakie macie dochody ze świątyni, a wodociągi potrzebne są w Jerozolimie, bo sadzawka Siloe jest sadzawką zarazy, a studni miasto ma za mało. - Nieprawda! - zawołał arcykapłan. - Prawda, Józefie, prawda. Jesteś za mądry, abyś tego nie widział. Sadzawka Siloe jest nie do użytku, bo wszystkie kaleki i trędowaci się w niej myją. Jerozolima potrzebuje wodociągów i zapowiadam: wezmę wam z waszego skarbca na ich budowę, a od ciebie zależy, czy będę miał je dobrowolnie od was, czy nie. Kajfasz rozłożył znów ręce. - To zależy od Sanhedrynu, panie, i mego czcigodnego teścia, niech Pan ma go w opiece , Annasza. Ty wiesz, panie, że do niego należą sprawy czystości wiary, a więc i świątyni. On strzeże ich jak aniołowie domu pańskiego. Ale może da się coś zrobić. Widzisz, panie, mamy wspólnych wrogów. - Kogo? - spytał Piłat. Kajfasz pochylił się mu prawie do ucha. - Fałszywych proroków. Ci ludzie są niebezpieczni. Pamiętaj, panie, że prorocy potrafią obalać królów. Taki Samuel był przyczyną klęski króla Saula. Eliasz judził naród przeciwko królowej Jezabel. Ale najgorsi fałszywi prorocy tacy, jak teraz powstają. Ten Jan syn Zachariasza chyba też był fałszywym prorokiem. Chwała Bogu, że Herod go zabił. - Przed chwilą prosiłeś o karę dla tetrarchy -wtrącił Piłat. - Są gorsi wrogowie niż tetrarcha. O, wybacz mi, że zabrałem ci tyle czasu. Niech Bóg Izraela zachowa cię w pokoju, a piękną Klaudię niech strzeże od wszystkich chorób. Będę się modlił co dzień przed Panem o jej szlachetne zdrowie. Piłat odwrócił się od Kajfasza i zarządził zbiórkę żołnierzy. Kazał rozdać im drewniane miecze i poćwiczyć nimi. Aleksander nie lubił tych ćwiczeń, gdyż drewniane miecze były cięższe niż normalna broń. Trzeba się było dobrze napracować. Gdy wykonywał wszystkie ciosy wymagane przez Piłata, pot zlewał mu całe ciało, a tunika lepiła się do pleców i do piersi. Jakże żałował, że Józef Kajfasz już odjechał. Tyle było spokoju, ile Piłat rozmawiał z arcykapłanem. Ujął z westchnieniem ciężki drewniany miecz i stanął naprzeciwko towarzysza broni. Jednak Piłat widocznie miał czym innym zaprzątnięte myśli, bo kazał żołnierzom złożyć broń i wracać do pretorium. Po południu wyprawił nowego dowódcę do Kafarnaum, a Antyfonowi kazał zostać w Cezarei. Lepiej było mieć tego człowieka na oku, by nie zrobił znów jakiegoś głupstwa. Wieczorem Aleksander czuł się niedobrze, bolała go głowa, miał dreszcze. Setnik przyjrzał mu się dobrze, kazał odłożyć pancerz, który żołnierz czyścił, i położyć się. - Przypomnij sobie, co robiłeś dzisiaj - spytał setnik pochylony nad pryczą chorego. - Nic, panie. Ćwiczyłem jak zawsze. Chory z trudem opanowywał szczękanie zębami. Setnik złapał dużego komara, który z brzękiem krążył koło pryczy Aleksandra. - Przypomnij sobie - nalegał łagodnie. -Może piłeś zimną wodę ze źródła lub myłeś się w nim? Aleksander podciągnął derkę pod samą brodę. Było mu tak zimno jak w górach w czasie marszu. Całe ciało drżało, aż był zły na samego siebie. W dodatku komary nie dawały mu spokoju. Wciskały się pod okrycie i cięły ciało, które swędziło tak bardzo, aż drapał się do krwi. Leżał tak parę dni, potem gorączka sama przeszła, ale ledwo trzymał się na nogach. Setnik dał mu trzy dni wolnego. Mógł się wałęsać po zabudowaniach pałacowych i po mieście. Cezarea nie różniła się wiele od Antiochii. Żydów było mniej, bo żaden pobożny Izraelita nie chciał mieszkać pod bokiem pogańskich świątyń. Stary wyzwoleniec Heroda Wielkiego za parę asów zaprowadził żołnierza do lochu, gdzie przebywali jakiś czas dwaj królewicze żydowscy, synowie Heroda Wielkiego. Staruszek kiwał głową i w tym ruchu przypominał bociana, który schyla się po żer. - Tak, mój chłopcze - mówił, opierając się ręką o ścianę - to były czasy, niech Pan Bóg zachowa. Ojciec miał na imię tak jak ty, Aleksander. Pogańskie imię, bo stary król był na pół poganinem. zresztą to imię nosiła też wielka królowa żydowska... - Mówisz tak, jakbyś nie był żydem - przerwał Aleksander. - Jestem Samarytaninem - stary wyprostował się z godnością. - Co za różnica? - Aleksander zrobił lekceważący ruch ręką. - Tak samo jesteś obrzezany jak oni, tak samo wierzysz w jednego Boga. Stary potrząsnął łysą głową. - Pochodzimy też ze szczepu Abrahama, ale tylko po kądzieli, a nie po mieczu. Jesteśmy potomkami Babilończyków, którzy pod wodzą króla Nabuchodonozora podbili ten kraj. Dobra krew w nas płynie, ale Żydzi nas nienawidzą, a wiesz dlaczego? - Stary pokazał w uśmiechu resztki zębów. - Dlatego, że w naszej świątyni jest Bóg, a w ich nie ma. - Jak to nie ma? Oni mówią, że wasz Bóg mieszka w świątyni jerozolimskiej - zdziwił się Aleksander. Starzec zarechotał jak żaba. - To nieprawda, chłopcze, nieprawda. Każdy to wie i kapłani też. Widzisz, Bóg mieszkał w Arce Przymierza, w tej, którą otrzymał Mojżesz, a Arki nie ma od wielu lat. Piłat o tym wie, bo czyta w księgach, Kajfasz wie, bo raz na rok wchodzi do świętego świętych, gdzie była Arka złożona. Wchodzi i okadza puste ściany. Ha, ha - roześmiał się nieprzyjemnie. Aleksander nie rozumiał. - Skoro jedna Arka zginęła - powiedział -można zrobić nową. U nas, w Daphne, w czasie pożaru został uszkodzony posąg Apollina, więc ufundowano nowy, ładniejszy, i spokój. Oczy Samarytanina zabłysły złym blaskiem. - Posąg można zrobić, Arki nie. - Jaka różnica? - spytał Aleksander. Stary usiadł na słomie, wyjął z woreczka figę i zaczął żuć. - Posąg to kamień lub brąz, a w Arce mieszkał żywy Bóg - powiedział po chwili. - A czy w waszej świątyni jest Arka? - Nie ma, ale jest Bóg, bo my wierzymy, że nie potrzeba Arki, by był Bóg. My czekamy na Mesjasza, a oni na króla. Aleksander kopnął słomę leżącą na podłodze, ułożył ją w niewielką stertę i usiadł na niej. - Przecież Mesjasz to heros żydowski i król waszego narodu. Zawsze tak słyszałem. Samarytanin wziął w usta następną figę. - Tak mówią Żydzi, ale my, Samarytanie, myślimy inaczej. Będzie to heros, jak to wy nazywacie, ale nie tylko żydowski, bo i my na niego czekamy i my, potomkowie pogan, wierzymy, że będzie nasz. Nikt właściwie nie wie, kim on będzie i co zrobi, gdy przyjdzie. Zjednoczy pokolenie Abrahama, to prawda, ale przecież my też jesteśmy z tego pokolenia. To wszystko nie jest takie proste, jak wam się wydaje. Żydzi nas nie lubią, bo jesteśmy wierni Rzymowi, a oni się buntują. Rzeczywiście buntowali się ciągle. Drugiego dnia po chorobie Aleksandra, w nocy, powstał rwetes w pałacu. Do komnat Klaudii zakradł się zelota ze sztyletem. Na szczęście ulubiony pies Klaudii go wyczuł. Człowiek rzucił się do ucieczki, jednak złapano go na schodach. Był to jeszcze młody Żyd. Nie zapierał się niczego, tak, chciał zabić Klaudię, bo wiedział, że Piłat ją kocha. Każdy poganin powinien zginąć z ręki potomków Abrahama. Z podniesioną głową odpowiadał na pytania Piłata. Był hardy aż do chwili biczowania. Setnik wyznaczył do tej czynności Hermana ; zresztą nie trzeba go było wyznaczać, bo sam się zgłosił. Żyd starał się nie jęczeć, jednak w końcu nie wytrzymał. Germanin tak zapamiętał się w biciu, że gdy odwiązał skazanego, nie trzeba go już było krzyżować. Upadł przy słupie, chwilę drgał jeszcze, potem znieruchomiał na zawsze. Piłat spojrzał na żołnierza spode łba. - Masz ciężką rękę - mruknął do niego. -Ten łotr powinien zginąć na krzyżu. Marek Emiliusz przystąpił do prokuratora. - Panie, można ukrzyżować zwłoki; niech Żydzi widzą, jak się karze zamachowców. Piłat przesunął ręką po twarzy. - To niewiele pomoże - powiedział. - Na miejsce tego zbója będzie stu. Innych. Znam ich dobrze. Tym Żydom nie wolno zabijać nawet pcheł i wszy. Nas wolno, bo myśmy poganie. To uparty naród, Marku. Mają przykazanie od swego boga "Nie zabijaj", a na chwałę jego potrafią zrobić hekatombę z ludzi. Wiesz, że im nie wolno było brać jeńców ani łupów? No dobrze, spróbujmy ukrzyżować tego zelotę. Krzyż stanął niedaleko bramy miejskiej przy samym gościńcu, ale na szczęście Aleksandra nie zapędzono do tej roboty. Poszedł do miasta z woreczkiem, w którym miał żołd z trzech kwartałów. Chciał odszukać karawanę, jadącą do Antiochii. Wstąpił do winiarni, potem powałęsał się po placach, wreszcie znalazł jakiegoś kupca z Antiochii, który zgodził się zabrać pieniądze i list pod warunkiem, że otrzyma piątą część za fatygę. Aleksander westchnął: piąta część... Toż to było złodziejstwo! Ale nie miał innego wyjścia. Usiadł na kamieniu i wziął w rękę tabliczkę i rylec. Bogowie, jak dawno nie miał rylca w palcach. Powoli przyłożył rylec do wosku i zaczął stawiać niezgrabne litery; za takie pismo nauczyciel bił po rękach. żołnierz uśmiechnął się na wspomnienie szkoły, zmazał to, co napisał, i jeszcze raz zabrał się do pracy. Tym razem jednak litery były ładniejsze, a przynajmniej równo układały się w słowa: Do Eurydyki matki mojej".. Po namyśle zmazał jeszcze raz:, poślinił koniec rylca i zaczął pewnymi ruchami: "Do Łukasza, syna Łukasza, lekarza legata Syrii. Ja, Aleksander, syn Agatona, a Twój krewny ślę ci pozdrowienie i proszę oddaj ten woreczek matce mej i powiedz, że jestem w Judei u Poncjusza Piłata. Służę w auxiliach, jestem zadowolony z życia, mam co jeść i mam żołd, a po latach otrzymam obywatelstwo rzymskie i kawał ziemi. Nie mów tylko matce, że chorowałem. Miałem parę dni gorączkę i zimno mi było, jakbym się mył w źródle, ale już przeszło. Twój Aleksander , syn Agatona". Więzień uśmiechnął się na wspomnienie tego pierwszego i ostatniego listu. Nie doczekał się odpowiedzi, nie był nawet pewny, czy handlarz owiec oddał go Łukaszowi wraz z pieniędzmi. Może skusiły go srebrne monety w woreczku, bo w monetach jest ogromna siła. Ludzie potrafią dla nich zabić, okraść, oszukać. Monety to zły duch ludzkości, można nawet kupić za nie życie ludzkie. Ale czy można kupić wody dla więźnia? On , Aleksander, był taki głupi, że za darmo napoił wyjętego spod prawa. Więzień uświadomił sobie że jego myśli krążą wokół tamtego skazanego na krzyż. A więc dobrze - pomyślał z rozpaczą. Musi dotknąć pamięcią tego wspomnienia. Może w ten sposób uda mu się uwolnić od tego człowieka. Zapragnął tych wspomnień, jak samobójca pragnie sznura, by skrócić swe życie. Zresztą Judea i wspomnienia z niej były tak z nim związane, że nie sposób było rozdzielić te rzeczy. Wtedy, gdy pisał list do Łukasza, jeszcze nie. Wiedział o istnieniu tego człowieka, marzył, że otrzyma obywatelstwo rzymskie i że wsławi się w walkach jak Achilles. Więzień roześmiał się głośno na ich wspomnienie. Cóż to były za walki? Obławy na zelotów, prawie zawsze pchających się w łapy wroga, tak jak ów Barabasz, którego po święcie Losów, czyli w rok po przybyciu Aleksandra do Judei, schwytano, bo usiłował zabić Marka Emiliusza w jego własnym mieszkaniu w Cezarei. Jedyne prawdziwe walki toczył Aleksander w górach Moabickich ze zbójcami, którzy tam mieli swoje kryjówki. Niedługo po wyzdrowieniu Aleksandra przyszła wiadomość do Cezarei, że większa banda pokazała. Się w okolicach Morza Martwego i Macherontu. Piłata wieści te doprowadziły do wściekłości. - Ten Herod Antypas zamiast gzić się w łożu z Herodiadą mógłby sam rozbić bandę, a nie ciągle liczyć na nas - mówił do Marka Emiliusza, blady ze złości. - Może nie ma wojska - wtrącił nieśmiało trybun. - Ma, tylko nie chce rudego łba nadstawiać. To baba, nie książę! Żoneczka na krok go nie puszcza od siebie. Bezbronnego Jana umiał zarżnąć, ale przeciwko bandom to my iść musimy. Stali obaj w pretorium, bo Marek zaraz miał wyruszyć nad Morze Martwe. Piłat stał i patrzał , jak trybun odbiera meldunki od setników, sygnalizujących gotowość do wymarszu. Potem Marek zwrócił się jeszcze raz do Piłata, prosząc o ostatni rozkaz. Prokurator wydał go, po czym zniknął w pałacu, a żołnierze równym, miarowym krokiem wyszli z miasta. Szli najpierw krajem pełnym dojrzałego zboża i winnic, przez nawodnione okolice. Wszędzie widzieli ludzi śpieszących w stronę Jerozolimy na święto Namiotów. Ci, co zostawali w domach, budowali szałasy z zielonych gałązek na dachach i podwórkach. Marek Emiliusz prowadził trzy centurie, więcej Piłat nie chciał dać. Dwie samarytańskie, jedną antiocheńską. Im bliżej było Morza Martwego , tym ludzie szli wolniej. Pot zlewał im plecy. Marek musiał potroić racje wody, bo setnicy grozili buntem. - Mamy walczyć, trybunie - mówili na radzie w jego namiocie - a nie prowadzić ludzi na zatracenie. Marek niechętnie ustąpił, bo w tym kraju o wodę było trudno. Musiał też dawać dłuższe odpoczynki. Jakub, setnik trzeciej centurii samarytańskiej, powiedział, że zamiast octu do wody trzeba dawać sól. Trybun zwymyślał go. - Jest przepis, żeby dawać ocet, a nie sól, i będziecie dostawali tak, jak nakazuje przepis. Centurion powoli zdjął hełm, chlamidę i pancerz. - Wobec tego, my, Samarytanie, wracamy do Cezarei - powiedział spokojnie. - Zdziesiątkować was każę! - zawołał trybun. Setnik ukłonił się mu sztywno. - Twoja wola, panie. Tak przynajmniej część z nas ocaleje, a gdy pójdziemy bez soli, zginiemy wszyscy. Niech Bóg błogosławi cię za twoje miłosierdzie. Marek miotał się jak pantera w klatce, ale rankiem kazał zakupić sól u jakiegoś kupca i Samarytanie już nie chcieli wracać do Cezarei. Ostatnią noc przed górami miano spędzić w tzw. gospodzie żydowskiej. Był to plac z niewielkimi krużgankami na wypadek deszczu. Jakaś pielgrzymka żydowska obozowała pod gołym niebem. Marek ulokował się na ganeczku, wypędzając stamtąd kobiety i dzieci. Rozpalono ogniska. Żydzi niechętnym wzrokiem patrzyli na żołnierzy. Kilku biało ubranych faryzeuszy zabrało swoje wielbłądy i przeszło na drugi koniec placu. Aleksander patrząc na tych brodaczy w białych szatach pomyślał o Izaaku, Danielu i Racheli. Miał dziecinną nadzieję, że usłyszy od tych ludzi o dziewczynie, która już na pewno mieszkała w Jerozolimie jako żona rabbiego Dawida. Podniósł się od ogniska i cicho podszedł do faryzeuszy. Wiedział już, że ci ludzie mają zakaz zbliżania się do pogan, zwłaszcza w okresie świąt. Bezszelestnie ukrył się więc za krużgankiem. Przemawiał właśnie jeden z nich, niemłody człowiek w wielkim turbanie na głowie. Aleksander osłuchał się już w hebrajskim i aramejskim. Z niemałym zdziwieniem słuchał słów faryzeusza. - Idą ciężkie czasy, bracia moi - mówił śpiewnie, jakby recytując. - Abraham, ojciec nasz, przewraca się w mogile swojej. - Cóż tam Abraham! - wtrącił inny faryzeusz, łysy jak skała. - Wszyscy prorocy nie mają spokoju i czują się jak w gehennie na łonie Abrahama. Nawet w gospodzie w czasie pielgrzymki musimy patrzeć na przeklętych pogan. - I psy samarytańskie! - dorzucił trzeci. - Gdybyż tylko to! - westchnął faryzeusz w turbanie. - Niemal pół wieku jesteśmy w niewoli pogańskiej. W końcu można się do nich przyzwyczaić. - Jak to przyzwyczaić? - odezwał się młody chłopak o ptasim profilu. - Nigdy, nigdy Izrael nie ścierpi niewoli pogańskiej. - Mój synu - rabbi w turbanie wyciągnął rękę w stronę młodzieńca - była niewola egipska, babilońska, teraz jest rzymska, ale Izrael może wrócić do wielkiej chwały pod warunkiem, że będzie wierny Bogu, Torze i Komentarzowi. Tymczasem nie jest wierny tym trzem kolumnom swojego istnienia. Dwaj faryzeusze zerwali się z miejsc. - Co znaczy: niewierny? Co masz na myśli , czcigodny? My, faryzeusze, strzeżemy trzech kolumn jak klejnotu. My kierujemy ludem, a nie spoganieni kapłani, synowie Hellego, a więc jako my tak cały Izrael jest wierny Prawu i Komentarzowi. - Żeby tak było - westchnął Żyd w turbanie. - Czy słyszeliście, że jest rabbi, co w szabat uzdrawia? Żydzi wydali jęk oburzenia. Łysy wyraził przypuszczenie, że to Samarytanin, bo po nich wszystkiego można się spodziewać. - Niestety, to człowiek z twojego miasta, rabbi Jehudo. Jehuda poderwał się, jakby usiadł na jeżu. - Nazareńczycy są ubodzy, lecz pobożni! -zawołał gorąco. - Nie masz u nas takiego, co by gwałcił szabat. - Ejże! - Żyd w turbanie przyjrzał się uważnie Jehudzie. - Czy słyszałeś o Jozuem, synu Józefa, zwanym z grecka Jezusem? - Owszem, to cieśla miejscowy, człowiek spokojny. Rok temu opuścił Nazaret i udał się pewnie do jakiejś szkoły rabinackiej: Szkoda go, bo dobrze robił stoły i ławy i nie zdzierał skóry jak inni. - Posłuchaj mnie, Jehudo - podjął faryzeusz w turbanie. - Ten twój spokojny, dobroduszny Jezus to zakała Izraela, czarny kozioł w stadzie baranków. Mało tego, to wilk w skórze jagnięcia. Ogłosił się prorokiem, ach, nie tylko prorokiem, grzech powiedzieć: uważa się za Mesjasza! Aleksander przypomniał sobie rozmowę Kajfasza z Piłatem. Wszak arcykapłan ostrzegał prokuratora przed prorokami i mesjaszami. Może powinien donieść Markowi, że wśród żydów jest taki człowiek? Słuchał coraz uważniej, by móc dokładnie powtórzyć trybunowi rozmowę Żydów. Możliwe, iż ów Jezus jest jednym z zelotów lub podobnym do Judy Galilejczyka patriotą izraelskim; a tacy ludzie byli niebezpieczni dla Rzymu. Żydzi na szczęście nie słyszeli, że się poruszył , zajęci rozmową. - To niemożliwe! - zawołał Jehuda. - Chociaż, chociaż... Ten Jezus był niesforny jako dziecko, ano jedynak, rozpuszczony aż grzech. Uciekł sobie raz i został w świątyni, a matka jak kwoka goniła po mieście, szukając go. Ale był wtedy jeszcze dzieckiem. Potem jednak ustatkował się, święcił szabat, szanował prawo i pielgrzymował do proroka Jana. Tak przynajmniej twierdziła jego matka. - Kto wie, czy i Jan nie był fałszywym prorokiem - wtrącił trzeci faryzeusz. - Przyjmował przecież żołnierzy samarytańskich, a czy tak robi prawdziwy prorok? - No dobrze - przerwał mu łysy - ale co zrobił Jezus, syn Józefa? Dajmy Janowi spokój, to był kapłański syn, nie kończył żadnej szkoły rabinackiej, prawdziwy saduceusz, i nie żyje, nie może więc szkodzić nikomu. Mówcie o żywym, bo to jest ciekawsze. - Jehudo! - Głos faryzeusza w turbanie przybrał ton pouczający. - Ten twój spokojny rzemieślnik założył swoją szkołę rabinacką, ogłasza wszem i wobec, że jest Mesjaszem, że przyszedł zmienić Prawo. - Zgroza - to jedno słowo mogli wykrztusić czterej pielgrzymi siedzący przy ognisku. Jehuda zakrył twarz dłońmi, jakby płakał. Żyd w turbanie poprawił się na siedzeniu i ciągnął dalej: - Z poganami się zwąchał, powiedział, że takiej wiary jak u nich nie znalazł w Izraelu, śmiał ich dawać za przykład rabinom, a potem pogwałcił szabat, mamiąc ludzi fałszywym cudem. - Takiego to tylko ukamienować. Aleksander odetchnął z ulgą. żydzi nie brali poważnie tego nowego proroka, więc nie było obaw o powstanie. Zastanawiał się nawet, czy opowiedzieć to, co słyszał, trybunowi. Myślał o tym, zanim usnął przy ognisku. Rankiem zameldował się u dowódcy i doniósł o wszystkim, czego dowiedział się w nocy. Marek Emiliusz przeciągał się po źle przespanej nocy i kręcił, gdy żołnierz służebny dopinał mu pancerz. - Co mnie to obchodzi? - powiedział niedbale. - Niech oni się martwią, że ktoś narusza ich religijne przepisy. Nie tak mocno! Przecież to ludzkie ciało, nie drewno. Gdzie moja sprzączka od chlamidy? Aleksander wiedział, że jego rola jest skończona. Wrócił do swojej centurii przygotowującej się do wymarszu. Po chwili byli już w drodze. Przed nimi o kilka stajań szła jakaś pielgrzymka. Przodem majestatycznie postępowały cztery wielbłądy objuczone bagażem. Dalej szło kilku Żydów w podciągniętych do kolan szatach i z gałązkami mirtu, palmy i wierzby, symbolem świąt Namiotów. Na końcu wlokły się pomęczone kobiety, prowadząc przed sobą gromadkę dzieci. Karawana zdążała w stronę Jerozolimy. Marek Emiliusz spojrzał na pielgrzymkę, po czym dał znak, by jego oddział zatrzymał się. Aleksander pomyślał, że uprzejmość trybuna jest nie na miejscu i że Żydzi powinni raczej przepuścić wojsko na wąskiej drodze. Marek Emiliusz nakazał tymczasem swoim ludziom czekać w pogotowiu. Pielgrzymka powoli doszła do wysokiej skały, niemal wchodzącej na drogę, przecisnęła się pod jej nawisem i za chwilę zniknęła im z oczu. Nagle powietrzem targnął krzyk ludzi i ryk wielbłądów. Marek wydobył miecz z pochwy. - Strzały na łuki i za mną! - wydał rozkaz. Pierwsze szeregi przypadły do skały, za którą brodaci jak cyklopi zbóje, ubrani w krótkie skóry,, mordowali ludzi. Jeden wlókł za włosy młodą dziewczynę, dwaj inni rozcinali na wielbłądach rzemienie, jeszcze inni walczyli z broniącymi się pielgrzymami. Nagle któryś odwrócił się i coś krzyknął do towarzyszy. Wówczas z groty położonej wyżej posypały się strzały na żołnierzy, ranni z jękiem walili się na gościniec. Pod osłoną własnych strzałów żołnierze przypuścili szturm do pieczary. Zawrzała walka wręcz. Maczugi zbójeckie waliły po hełmach i tarczach. Aleksander teraz dopiero błogosławił Piłata za ćwiczenia w szyku żółwia. Osłaniając głowy tarczami, wdrapywali się po wystających kamieniach do zbójeckiego gniazda. Z prawej strony Aleksandra padł żołnierz z roztrzaskaną głową. Wściekłość porwała młodego Greka. Rąbał gdzie popadło. Początkowo myślał, że mści się za śmierć towarzysza, potem już w ogóle przestał myśleć, tylko zabijał. Wreszcie zbóje zaczęli krzyczeć, że się poddają, jeszcze trzech ich padło pod ostatnimi ciosami. Dwóch ujęto żywcem. Związano im ręce, pozbierano rannych żołnierzy i pielgrzymów, udzielając im pierwszej pomocy. Po pewnym czasie od strony Macherontu nadjechał oddział konny. Żołnierze byli ubrani w stroje rzymskie, ale brody wskazywały, że byli to żydzi. Dowodził nimi młody zupełnie człowiek o grubych wargach sybaryty. Na widok Marka wyciągnął rękę rzymskim obyczajem. - Witaj, trybunie - powiedział zatrzymując konia. - Życzę ci zdrowia i dziękuję w imieniu ., mego szwagra. Widzieliśmy z twierdzy, co się dzieje, i mnie wysłano z pomocą. Mówił pięknie po grecku, jakby nie był Żydem. - Kim jesteś, młodzieńcze? - trybun wyciągnął również rękę powitalnym gestem. - Jestem książę Herod Agrypa, brat królowej Herodiady. - Chciałeś powiedzieć chyba: księżnej lub: małżonki tetrarchy - z naciskiem poprawił go Marek Emiliusz. Oczy Heroda zabłysły złym światłem, ale momentalnie nakrył je powiekami. - Tak, księżnej Herodiady - powtórzył, jak chłopak lekcję. - Mój szwagier, tetrarcha Galilei, dziękuje prokuratorowi i tobie, szlachetny trybunie, za pomoc w ujęciu tych opryszków. Prosi, byś ich odstawił do Macherontu, a ciebie zaprasza na ucztę. Marek Emiliusz przyjrzał się uważnie młodemu księciu. - Zbójców ujęli rzymscy żołnierze i tylko Piłat Poncjusz będzie ich sądził - powiedział po chwili namysłu. Młody Herod Agrypa szarpał niecierpliwie wodze, ale milczał. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się: - Zbóje zostali ujęci na terenach podległych mojemu szwagrowi. Ja, jak ci chyba wiadomo, jestem ulubieńcem cezara... Chyba lepiej będzie dla wszystkich, gdy oddasz tych złoczyńców tetrarsze Galilei. Marek starał się mówić beznamiętnym głosem: - Mam rozkaz doprowadzenia ujętych przestępców przed oblicze szlachetnego prokuratora. Gdy zechce, może odeśle ich wam, ale to już będzie jego wola. Młody książę wraz ze śliną przełknął obelgę. Powoli zawrócił konia, niedbale bąknął coś na pożegnanie i odjechał w stronę twierdzy wraz ze swoimi ludźmi. Marek podparł się pod boki i patrzył pogardliwie za odjeżdżającymi, po czym dał znak do powrotu. W Cezarei został tylko mały garnizon pod wodzą trybuna Gajusza Cecyliusza Metelli, tego samego, który ich przyjmował na drodze. Cecyliusz nie lubił Marka, Marek nie lubił Cecyliusza, toteż młody trybun nie był zadowolony, że starszy kolega będzie rozkazywał. Piłat z żoną i całym dworem przebywał w Jerozolimie. Zabrał też większość garnizonu. Pusty pałac wydawał się jeszcze większy, niż był naprawdę. Zbójów zamknięto w lochu, gdzie mieli czekać na przyjazd prokuratora. Ledwo Marek zeskoczył z konia i złożył raport przed dowódcą, podszedł do niego niewolnik i szepnął mu coś do ucha. Twarz trybuna rozjaśniła się uśmiechem. Zdawało się, że wyszedł z kąpieli, a nie wrócił zmęczony wyprawą. Krzyknął do setników, że dziś wojsko ma wolny dzień i udał się do swojej kwatery w mieście. Porcjusz, setnik Aleksandra, splunął pod nogi. - Czuć tu kobietę - powiedział ze złością. -Wstydziłby się tak okazywać; że mu baba pachnie. No, chłopcy, wyczyśćcie broń, a potem kto chce, pójdzie do miasta, a kto nie, spać. Dawno tak radośnie i tak dokładnie nie czyścili broni jak tego popołudnia. Mylili się jednak, sądząc, że będą mieli parę godzin odpoczynku, bo oto nadbiegł niewolnik Marka Emiliusza i oddał jakąś tabliczkę Porcjuszowi. Setnik szybko przeczytał. - Nie mogę dać ludzi bez zgody dowódcy -zwrócił się do posłańca. Idź do Gajusza Cecyliusza i z nim obgadajcie tę sprawę. - Bądź rozsądny, panie - powiedział niewolnik. - Dowódca wcale nie musi o tym wiedzieć. Powiesz mu, że puściłeś swoich ludzi do miasta. Pamiętaj, panie, że szlachetny Marek Emiliusz prosi o przysługę - powiedział z naciskiem. Setnik zrobił pogardliwy ruch ręką. - Marek Emiliusz umie prosić, kiedy czegoś potrzebuje. To bardzo ładnie, że szlachetny umie prosić. Skoro tak, to weź dwóch ludzi, ale tylko dwóch, zrozumiałeś? Weszli razem do szopy, gdzie żołnierze czyścili broń. Niewolnik przyglądał się chwilę pracującym ludziom, po czym ruchem ręki pokazał na Aleksandra. - Tego wezmę. - On chorował niedawno. Chcę, by odpoczął - powiedział Porcjusz. - Co to za robota podawać przy uczcie! -w głosie niewolnika brzmiała nuta zniecierpliwienia. - Zje dobrze, wypije dobrego wina, wypocznie jak bogowie. - Wybrał jeszcze Meletosa. Setnik wahał się chwilę, ale zawołał obu żołnierzy do siebie. - Chodźcie, chłopcy - zaczął, nie patrząc na nich. - Marek Emiliusz urządza ucztę, macie podawać gościom. Pamiętajcie jednak, że jesteście żołnierzami, a nie niewolnikami trybuna. Musicie wrócić przed północą; żadnego mycia garnków , żadnego sprzątania po uczcie! Podać do stołu i wracać. Aha, jeszcze jedno: umyć się dokładnie, wyczyścić paznokcie i włożyć czyste tuniki. -Poklepał ich przyjaźnie po ramionach, ale wciąż unikał ich spojrzeń. Widać było, że uległ, a nie jest z tego zadowolony. Umyli się w ciepłej wodzie w kuchni pałacowej. Co to była za rozkosz taka kąpiel! Aleksander czuł rozleniwienie w mięśniach, z których spłukiwała pot ciepła woda. Odkąd był w wojsku, mył się prawie codziennie, ale zawsze w zimnej wodzie. Meletos rozczesywał mu włosy szczotką psa Klaudii, bo była pod ręką. Mimo to układały się jak dawniej w ciężkie pukle nad czołem i karkiem. Aleksander zamknął oczy na chwilę. - Wiesz, zdaje mi się, że jestem w domu i matka mnie czesze - szepnął. Kolega łagodnie położył mu rękę na głowie. - Tęsknisz? - spytał. - W tej chwili tak - rzekł Aleksander. - Ja nigdy nie tęsknię. Nam nie wolno tęsknić, rozumiesz? - Łatwo powiedzieć - szepnął Aleksander. - Tak być musi. No chodź, wyglądasz jak sam Dionizos. Aleksander drgnął, jakby złapał rozpalone żelazo. To porównanie było niby nieostrożne dotknięcie świeżych ran. Szybko wyskoczył z kadzi , wytarł się, ubrał i poszli obaj do kwatery młodego trybuna. Był to mały pałacyk siostry Heroda Wielkiego, wsparty na kolumnach z marmuru. Na dziedzińcu stały lektyki obsługiwane przez Murzynów i Etiopów. Aleksander pomyślał, że nawet Klaudia nie ma tak egzotycznych lektykarzy jak goście Marka Emiliusza. Weszli do pałacowej kuchni. Zarządzający domem przyjrzał im się dokładnie. Sprawdził, czy mają czyste paznokcie, po czym wyjął z szafki tani olejek pachnący i kazał im się namaścić. Aleksandra porwała złość. - Nie jestem ladacznicą - warknął. - Mam tylko podawać do stołu, po co to całe namaszczanie?! - Nie gadaj tyle i rób, co ci każę. Pewnie, żeś nie ladacznica, ale nie możesz cuchnąć stajnią i różnymi paskudztwami. Wcieraj albo wynoś się! - ofuknął zarządzający domem. Po chwili Aleksander wszedł z dzbanem wina do sali biesiadnej. Na niskich łożach przy stole spoczywały cztery kobiety i czterech mężczyzn. Wszyscy mieli wieńce na głowach i pachnieli olejkiem nardowym. Obok Marka Emiliusza leżała młoda dziewczyna w niemal przezroczystej szacie. Na jej rękach i nogach połyskiwały bransolety. Marek co chwila obejmował ją wpół, to znów gładził po ręce. Kobieta była lekko podmalowana, zwłaszcza oczy miała przedłużone, jak bogini egipska. Śmiała się głośno, coś szeptała do Marka. Młody trybun skinął na Aleksandra, by nalał wina. - Zacznij od Heleny, nie ode mnie - rozkazał szeptem. Aleksander spojrzał z ukosa na kobietę. A więc tak wyglądała sławna hetera antiocheńska, Helena! Była naprawdę piękna. Miała ruchy miękkie jak młoda kotka. Podniosła oczy i spojrzała na Aleksandra. - Masz prawdziwego Ganimedesa, Marku - powiedziała. - Czy wziąłeś go z Olimpu na tą ucztę? - Raczej z pretorium - odparł Marek. Helena roześmiała się znowu. - Trybun ma bogom rozkazywać - powiedziała. Marek skrzywił się niechętnie. - Szczęśliwy trybun, który ma za gościa ciebie, Heleno - powiedział i nagle głos jego stał się ochrypły z gniewu. - Jak lejesz wino, głupcze! Ślepy jesteś? Rozlałeś na obrus. Aleksander spuścił głowę. Rzeczywiście parę kropel wina upadło na białe płótno. Nie miał wprawy w posługach przy ucztach. Podniósł dzban, otarł go ręką. Helena pocałowała Marka w policzek. - Jak można tak odzywać się do Ganimedesa! - powiedziała. - Jeszcze poskarży się Afrodycie i bogini zerwie naszą przyjaźń. - Nie zerwie, Heleno - Marek objął ją wpół ramieniem. Aleksander wrócił do kuchni z pustym dzbanem. Z sali biesiadnej dochodziły coraz głośniejsze rozmowy. Zarządzający nalał znowu wina do dzbana i żołnierz zaniósł je do stołu. Powoli , ostrożnie zaczął napełniać czarę Heleny. Kobieta spojrzała na niego, aż poczerwieniał. Dlaczego się tak gapiła? Czy nie miała gości przy stole? Helena nagłym ruchem objęła Marka za szyję. - Kochasz mnie, Marku, czy nie? - spytała. - Wiesz, że cię kocham. - Nie wiem - zrobiła minę rozkapryszonego dziecka. - A tak chciałam wiedzieć. - Heleno, nie mów tak, proszę - głos Marka brzmiał błagalnie. - Nie mów tak, przecież masz zostać ze mną w Judei. Kupiłem ci domek pod Jerozolimą, Nigdy się już nie rozstaniemy. - Nigdy? O nie, ja jestem jaskółka przelotna: dziś tu, jutro tam - śmiała się w głos. - Ale powiedz mi, czy kochasz naprawdę? - Jak cię przekonać o mojej miłości, Heleno? - spytał błagalnie. Zaśmiała się znowu. - Tam jest puste łoże. Połóż się na nim, a tu się położy Ganimedes. Chcę tego jako dowodu, że mnie kochasz. Goście przestali jeść i patrzyli z przerażeniem na parę kochanków. Marek Emiliusz zbladł, wargi mu drżały. - Żartujesz, Heleno - wykrztusił wreszcie. - Chcę ucztować u boku Ganimedesa - powiedziała. - Nigdy nie byłam w towarzystwie boga. O, jaka to musi być rozkosz leżeć obok nieśmiertelnego! Cisza była tak wielka, że słychać było brzęk komarów pod sufitem. Aleksander stał z pustym dzbanem. Najchętniej rzuciłby go na podłogę i uciekł stąd, ale wiedział, że nie wolno mu tego zrobić. Ta kobieta chciała złamać mu życie, uczynić je pasmem tortur i udręk. Marek Emiliusz patrzył tak, jakby miał wydać na niego wyrok śmierci. Powoli wstał z łoża i podszedł do wolnej sofy. W ciszy rozległ się jego głos. - Aleksandrze synu Agatona, połóż się obok pięknej Heleny. Aleksander zbliżył się do łoża, zrzucił sandały i legł na sofie. Była miękka, aż nieprzyjemna. Marek Emiliusz obserwował go cały czas. Ledwo żołnierz położył się, znowu padł rozkaz: -. Teraz wstań i wracaj do pretorium. Nie jesteś już potrzebny. Aleksander czuł, że jeżeli pozostanie tu jeszcze chwilę, rzuci się na trybuna i udusi go jak gołębia. Porwał się z łoża i wybiegł z sali. W dwa dni później powrócił Piłat wraz z żoną. Klaudia była ciężko chora. Zniesiono ją z lektyki na rękach. Sam Piłat podtrzymywał głowę żony. Nie chciał słuchać raportów Cecyliusza Metelli. Całe dnie siedział u łoża Klaudii. W końcu przyszła do siebie, lecz Piłat był tak wyczerpany chorobą żony, że nie miał zamiaru sądzić zbójców. - Niech siedzą. Nie uciekną z lochu, zmiękną. Za to wybuchnął gniewem, gdy Marek Emiliusz opowiedział mu o żądaniach tetrarchy Galilei. - Co sobie wyobraża ten rudy goryl! - krzyczał, aż słychać było na dziedzińcu. - że my będziemy się narażali, a on będzie sędzią! Ścierwo, po prostu ścierwo! Dobrze zrobiłeś, Marku, żeś mu dał odprawę. Zaraz po saturnaliach przyszła wiadomość z Rzymu, że Sejan stanął przed sądem i został stracony za zdradę państwa. Piłat początkowo nie wierzył w te wieści. Powiedział do wyzwoleńca , który je przyniósł, że się upił na saturnaliach i jeszcze nie wytrzeźwiał. Gdy jednak w parę tygodni potem goniec Tyberiusza potwierdził tę wiadomość, Piłat zamknął się w swoich komnatach, przestał chodzić z żołnierzami na ćwiczenia, a kiedy w końcu pokazał się na dziedzińcu, był tak wychudzony, że aż się postarzał. Pasma siwych włosów srebrzyły się w jego czarnej czuprynie. Cecyliusz Metella przystąpił do prokuratora. - Kiedy, panie, będziesz sądził zbójców? -spytał. - Nie teraz, nie teraz. Teraz mogą nas osądzić. - Kto, panie? - spytał trybun. - Ci, co oskarżyli Sejana o zdradę - odparł Piłat. - Jak to, panie? - spytał cicho trybun. -Przecież jesteś wierny boskiemu Tyberiuszowi. Piłat poprawił togę na ramieniu. - To wiesz ty i ja - powiedział ze smutkiem w głosie. - Ale są ludzie, którym zależy na tym, by cezar myślał inaczej. - Kto? - spytał Cecyliusz. - Choćby tetrarcha Galilei - odparł Piłat. -Choćby Herod Agrypa, a nawet Kajfasz. Jak wiesz, wziąłem trochę złota ze skarbca świątyni i są obrażeni na mnie śmiertelnie. Należy być ostrożnym teraz, zatkać gębę obu Herodom i arcykapłanowi. W tym cała trudność, że nie wiem jak. Trzeba jednak będzie pomyśleć nad tym. Powoli wszedł na schody i znikł za drzwiami jednej z komnat. Wiosna szła, drzewa figowe okryły się kwieciem, zakwitły też magnolie w ogrodach Cezarei. Z gór płynęły wezbrane potoki. Świeża zieleń pokryła nawodnioną ziemię. Zbliżały się największe święta żydowskie, święta Paschy. Piłat zakupił u handlarzy sto wołów, które rokrocznie ofiarowywał w imieniu Tyberiusza żydowskiemu Bogu. Całe stada rocznych baranków spędzali pasterze do Jerozolimy. Wszystkimi drogami spieszyły pielgrzymki i karawany do świętego miasta. Cały świat żydowski radował się, że Pan Izraela wyprowadził naród z niewoli egipskiej. Żołnierze rzymscy mniej się cieszyli, czekała ich forsowna droga w pełnym rynsztunku i pilnowanie, by Żydom nie zachciało się przypadkiem wyjść z niewoli rzymskiej. Piłat kazał wyprowadzić z lochu obu zbójców i Barabasza. Z tym Barabaszem sprawa była bardziej zawikłana niż z dwoma pozostałymi. Złapano go na próbie zamachu na Marka Emiliusza , ale znaleziono przy nim spory worek złota i klejnotów. Sykariusze i zeloci nigdy nie rabowali. Byli ubodzy, żyli przeważnie z łaski Żydów, więc Barabasz nie był zelotą, za jakiego się podawał i za jakiego chciał go uważać Marek Emiliusz. - Sprawa jest jasna! - wołał. - To był zamach na mnie jako trybuna rzymskiego, żądam krzyża dla tego zbrodniarza. Cecyliusz Metella wydął pogardliwie wargi. - Jesteś bogaty, szlachetny Marku - powiedział. - Mógł więc złakomić się na twoje talenty, a jako złodziej zasługuje na biczowanie, nie na krzyż. Piłat postanowił odroczyć sprawę Barabasza. Możliwe, że miał nadzieję, iż wątpliwości same się wyjaśnią, lub chciał, by proces nabrał rozgłosu przez ukaranie kogoś, kto usiłował zabić Rzymianina. Kazał wszystkich trzech skuć łańcuchami i prowadzić do Jerozolimy. Szli wolno ze względu na Klaudię jadącą lektyką i na woły ofiarne, które nie mogły zanadto przyspieszać kroku. Wszędzie na drogach spotykali rozmodlone tłumy spieszące na święta Paschy. Nocami widzieli setki ognisk , przy których odpoczywali Żydzi. Aleksander słyszał nieraz, że cały świat żydowski podąża na te święta do Jerozolimy, by oddać hołd Bogu, lecz co innego było słyszeć i widzieć jedną pielgrzymkę, która rokrocznie wychodziła z Antiochii, a co innego widok setek i tysięcy ludzi pielgrzymujących zwartą falą. Szły dzieci, kobiety i starcy. Nawet chorych niesiono na noszach, a wszyscy śpiewali nabożnie, jakby nie czuli zmęczenia po przebytej drodze. Na dzień drogi przed Jerozolimą orszak Piłata zatrzymał się. Od strony miasta gnał co koń wyskoczy trybun, dowódca twierdzy jerozolimskiej, Antonii. Piłat wyciągnął rękę w kierunku nadjeżdżającego. - Marku Emiliuszu, coś się musiało stać w Jerozolimie. Jedź tam, sprawdź. Nim jednak Marek podjechał do trybuna, dowódca Antonii już przypadł do Piłata. Koń jego był pokryty pianą i chrapał ze zmęczenia. Dowódca dopełnił formalności powitalnych i zameldował: - Szlachetny prokuratorze, były rozruchy .,. w mieście. - Kiedy? - spytał Piłat. - Dzień po szabacie, w zeszłym tygodniu. - Pewnie faryzeusze za przykładem Mojżesza chcą wyprowadzić lud z niewoli - mruknął Piłat. - Nie, panie, to nie faryzeusze - powiedział dowódca Antonii. - Była u mnie ich delegacja. Są pełni oburzenia, przyszli boso z popiołem na włosach, przysięgali na swego Boga, że nie maczali w tym palców. Piłat zamyślił się głęboko. - Ja bym tak nie ufał faryzeuszom. Z drugiej strony przysięga na ich Boga w ustach faryzeuszy to wielka rzecz. Jak to było? - Dzień po szabacie, rano zebrały się tłumy żydów na drodze do Betanii. Posłałem oddział żołnierzy z setnikiem, żeby zobaczyli, co się święci, ale jak mówił setnik, żydzi zachowywali się jeszcze spokojnie, aż do chwili, gdy w bramę miejską wjechał na ośle pewien człowiek. Marek Emiliusz parsknął śmiechem. Piłat spojrzał na niego spode łba. - Nie ma się z czego śmiać. Tu jest Judea, a nie Rzym. Dla Żydów osioł jest zwierzęciem królewskim. Oni pamiętają, że król Saul pasał osły za młodu, a ich tak zwani prorocy też używali tego zwierzęcia. Jestem tu od siedmiu lat i wiem, że ktoś, kto tak ostentacyjnie wjeżdża na ośle, jest równie niebezpieczny jak zeloci i sykariusze. Mów dalej - zwrócił się do dowódcy Antonii. - Ludzie na jego widok zaczęli krzyczeć: Chwała Synowi Dawida, błogosławiony, który " przychodzi w imię Pańskie"! Tak wołali, spytaj żołnierzy, panie. Potem rwali gałęzie palmowe i kwiaty, rzucali je pod nogi osła, a w ogrodach Heroda połamali drzewa. - Niech się o to martwią synowie Heroda -wtrącił Piłat. - Co dalej? Mów, co zrobił ów syn Dawida. Dowódca Antonii pochylił głowę. - To jest dla mnie zagadka, której nie mogę rozwiązać. Bo widzisz, panie, gdy ludzie porwali kamienie na moich żołnierzy, wezwał ich, by je odłożyli. Ale za to w świątyni narobił szkody na sto talentów co najmniej. Piłat spojrzał badawczo na dowódcę. - Upiłeś się - powiedział. - Albo masz gorączkę. Wracaj i połóż się do łóżka, a jutro będziemy rozmawiać. Przecież to niemożliwe, by jakikolwiek Żyd targnął się na świątynię! - A jednak - głos dowódcy był poważny. -Ja też nie wierzyłem setnikowi, ale poszedłem sam na dziedziniec pogan. Już było po wszystkim. Cały dziedziniec wyglądał jak pole bitwy. Klatki z ptactwem ofiarnym połamane, kantory wymiany rozbite, woły i barany wypędzone poza obręb świątyni. Jest kilku rannych wśród Żydów, bo wszyscy uciekali w panice i deptali jedni po drugich. - A wojsko? - spytał Piłat. - Jesteśmy bez strat, panie, bo on kazał zejść naszym żołnierzom z dziedzińca pogan, a potem wziął bat do ręki i zaczęło się oczyszczanie dziedzińca. Piłat kazał sobie jeszcze raz wszystko powtórzyć. Wyglądało na to, że Żydzi załatwiali własne porachunki i że nie były to typowe rozruchy polityczno - wyzwoleńcze. - Niech się żrą między sobą, to dobrze - powiedział. - Ale to coś niesłychanego, żeby Żydzi tak się zachowywali. Swoją drogą, sam miałem ochotę rozpędzić tę całą jatkę rzeźniczą na dziedzińcu pogan. Jak w ogóle można się tam modlić! Smród jak w chlewie. I to ma być dziedziniec świątyni! Ano, jeden mądry Żyd się znalazł. Tylko czego on właściwie chce? Mówisz, że nie było buntu przeciwko nam? - Nie, panie. - To ciekawe. W każdym razie wzmocnić straże w mieście. Dobrze, że zabrałeś całe wojsko z Cezarei. No, ruszamy, szkoda czasu. Jednak nim doszli do zakrętu, zobaczyli lektykę arcykapłańską zdążającą naprzeciw. Kajfasz na widok orszaku Piłata wyszedł z lektyki. Był boso, w płóciennej szacie bez pasa i bez klejnotów. Szedł jak pokutujący pielgrzym. Aleksander ledwo go poznał. Kajfasz podszedł do Piłata i pokłonił mu się głęboko. - Panie - zaczął - niech Bóg Izraela błogosławi cię każdego dnia. Czy wiesz, panie, że zbezczeszczono świątynię pańską? - Chyba się mylisz, Józefie Kajfaszu. Żaden poganin nie wszedł na dziedziniec wiernych, a że ktoś zrobił porządek na dziedzińcu pogan, to bardzo dobrze. Oczy arcykapłana zabłysły nieukrywanym gniewem, choć pochylił głowę na znak pokory. - Jednak zbezczeszczono świątynię, a nas, kapłanów, narażono na duże straty pieniężne. Z czego będziemy płacić podatki, co będą kupować Żydzi na ofiarę? Ratuj nas, panie! Błagam o to, w tobie nadzieja nasza. Piłat podniósł rękę i rozstawił palce, kolejno je zaginając. - Po pierwsze, macie z czego płacić podatki , bo tych parę baranów i wołów nie jest jedynym waszym dochodem; po drugie, sam dopilnuję, żebyście zapłacili wszystkie podatki; po trzecie, o ile wiem, macie własną straż świątynną i ona ma pilnować waszych gołębi, baranów i kantorów wymiany. Nie dam ani jednego żołnierza do pilnowania waszych brzuchów obrosłych tłuszczem. O tym radzę wam pamiętać, Józefie Kajfaszu! Kajfasz ukłonił się głęboko, a prokurator ruszył koniem na znak, że rozmowa skończona. Jechał teraz, mając po prawej ręce dowódcę Antonii, po lewej Marka Emiliusza. Za nimi zwartą kolumną szli żołnierze, potem dopiero dwór Klaudii. Na końcu wlokły się porykując żałośnie woły. Aleksandrowi żal było zwierząt, gdy pomyślał, że idą w ostatnią drogę. Nie wiedział, że i on idzie po raz ostatni w ubraniu żołnierza rzymskiego, nie wiedział, że dobrowolnie stanie się wołem, którego czeka jedynie topór rzezaka. Weszli do miasta. Ponad nim w słońcu złotem i bielą lśniła świątynia żydowskiego Boga. Z daleka widać było złote iglice, jakimi był najeżony dach świątyni, aby ptaki nie mogły na niej siadać. Rozłożyła się na wzgórzu Syjońskim, gdzie według tradycji Abraham chciał złożyć ofiarę z Izaaka. Aleksander pomyślał o tym, co opowiadał mu stary wyzwoleniec Heroda Wielkiego, że świątynia od wielu lat jest pusta, że Bóg żydowski opuścił ją na zawsze. Młody Grek zastanawiał się, czy jest możliwe, aby jakikolwiek bóg nie chciał mieszkać w tak wspaniałym domu. Toż nawet Apollo w Daphne miał skromniejszy przybytek i zadowalał się nim. Świątynia jerozolimska miała dwa portyki, w każdym po sto kolumn korynckich z białego marmuru. Były one jak ramiona obejmujące cztery dziedzińce: pogan, kobiet, wiernych i kapłanów. Dalej nikomu nie wolno było wchodzić poza arcykapłanem, który tylko raz na rok przekraczał próg właściwego przybytku. Nad świątynią górowała jedynie Antonia, symbol panowania rzymskiego nad miastem żydowskiego Boga. Samo miasto było stosunkowo małe; miało wąskie, brudne uliczki pełne schodków. Piłat zatrzymał się w dawnym pałacu Heroda Wielkiego. Przestępców kazał zamknąć w lochu pałacowym, a część żołnierzy odesłał do Antonii. Oddział Aleksandra zatrzymał przy pałacu do bezpośredniej dyspozycji. Aleksander zdjął sandały i wsunął nogi do sadzawki w ogrodach Heroda. Cóż to była za przyjemność, gdy chłodna woda obmywała spocone, obolałe stopy. Siedział nad sadzawką i powoli poruszał palcami nóg. Woda pluskała cichutko, a on śmiał się jak mały chłopak. Dawno, dawno nie śmiał się tak radośnie. Patrzył na srebrną wodę, falującą przy ruchu jego stopy, to znowu podnosił głowę ku wygwieżdżonemu niebu. Księżyc wysunął się zza wzgórza Syjonu. Była już prawie pełnia i srebrny wóz boskiej Selene ukazał się w całym swym majestacie. Ktoś oparł rękę na ramieniu Aleksandra. Chłopak odwrócił głowę. Obok stał Meletos. - Pora spać. Jutro mamy służbę na dziedzińcu pogan - powiedział. - Tak mi dobrze... Meletos pokiwał głową. - Nie lubię, gdy patrzysz przed siebie - powiedział - bo wydaje mi się, że tęsknisz, a tęsknota to straszna choroba. - Wyobraź sobie, że nie tęsknię. Jest tak cicho, tak pięknie, że nie ma czasu na tęsknotę. Meletos usiadł obok towarzysza i oparł mu obie ręce na ramieniu. - Lubię cię - powiedział - bo jesteś jak posąg odporny na trudy i na to całe nasze psie życie. Bo, prawdę mówiąc, jesteśmy tylko po to, by krzyżować innych. Czy mamy czas pójść do teatru, zaśpiewać "Iliadę"? A może byśmy tak razem zaśpiewali tutaj? Aleksander rozejrzał się dookoła. Była taka cisza, jakby świat zamarł. Na dachu świątyni połyskiwały tylko ognie, a w ich blasku złote iglice. Czas jakby zatrzymał się. Nie, nie wolno mącić tej ciszy, nawet wierszem boskiego Homera: Powiedział o tym koledze. Meletos skinął głową potakująco. - Masz rację, jest coś pięknego w takiej ciszy - szepnął. - Ciekawym, czy ktoś jeszcze czuwa oprócz nas? - Chyba nikt - odparł Aleksander. - Nasi ludzie i pielgrzymi są tak pomęczeni, że chyba chrapią aż miło. - A ty nie jesteś zmęczony? Aleksander potrząsnął głową. - Owszem, ale nie mogę spać. Może dlatego , że jestem zbyt zmęczony. Nie lubię leżeć bezsennie, jest mi wtedy ciężko na duszy i zadręczam się myślami. Meletos roześmiał się. - Nasz Marek Emiliusz też chyba nie śpi, ale mu nie współczuję. Widziałem, jak umyty, namaszczony, czysto ubrany wyjeżdżał do Emaus, do swojej Heleny. - Skąd wiesz, że ona jest w Emaus? - spytał Aleksander. - W Antonii wszystko wiedzą - zaśmiał się Meletos. - Kupił jej tam willę od bogatego faryzeusza Nikodema. Piłat gniewał się, ale stało się, i Marek co noc będzie jeździł do Emaus. To podobno niedaleko. Chcesz przejść się w stronę Góry Oliwnej? - dodał po chwili. - Stamtąd podobno ładny widok. Miasto spało, wszędzie na ulicach koczowali pielgrzymi; obaj żołnierze musieli przeskakiwać przez uśpionych ludzi. Zatrzymali się obok pałacu Kajfasza. - Popatrz - powiedział Meletos. - Uczta u Kajfasza czy co? Patrz! Stanęli przy okratowanej bramie. Na podworcu pełno było ludzi: siedzieli przy ogniskach. Niektórzy chwiali się sennie nad ogniem, inni rozmawiali lub grali w kości. Nagle jakiś cień przesunął się obok żołnierzy. Aleksander odruchowo chwycił za miecz, ale człowiek odepchnął ich łokciem od bramy i końcem sztyletu zapukał w nią trzykrotnie. Stara, tęga kobieta wyszła z kuchni kapłańskiej i podeszła do bramy. - Kto?. - Zapytała sennie. - To ja, Juda syn Szymona. Kobieta szybko otworzyła bramę, rygle zazgrzytały żałośnie. Nim. Jednak wpuściła Judę na podworzec, Meletos zwrócił się do Żyda po aramejsku: - Nie wiesz, którędy idzie się na Górę Oliwną? Żyd skulił się, uniósł ramiona, jakby chciał uchronić głowę. W oczach jego malował się strach. - Czego się boisz, głuptasie! - zawołał Meletos wesoło. - Nic ci nie zrobię, pytam jedynie, którędy droga na Górę Oliwną. Żyd chwycił go za rękę. - Panie, nie chodź tam, nie chodź - szepnął zdławionym głosem. - Nie, to nie - Meletos zrobił pogardliwy ruch ręką. - Sam trafię bez twojej pomocy. Żyd zgiął się wpół. - Panie, nie wolno tam dzisiaj iść! Nie wolno, rozumiesz? Od paru chwil ludzie zgromadzeni na podworcu przerwali grę w kości i przysłuchiwali się rozmowie. Jeden z nich, w bogatszym pancerzu, podszedł do bramy. - Posłuchajcie mojej rady, bo jesteście bez broni i we dwóch. Nie chodźcie na Górę Oliwną! Idźcie lepiej do starej Sary. Ona ma ładne dziewczęta i niedrogo liczy. Albo pójdźcie spać. Odeszli. Odźwierna zamknęła z trzaskiem bramę. żołnierze widzieli, jak Juda wchodził do pałacu arcykapłańskiego. Na tle monumentalnej budowli wydawał się mały i chudy. Szedł powoli, jakby każdy krok był dla niego wysiłkiem. Wreszcie zniknął za drzwiami z cedrowego drzewa. żołnierze stali jeszcze chwilę. Aleksander nalegał, by donieść o tym setnikowi lub tetrarsze. Meletos był zdania, że nie trzeba się wtrącać w żydowskie sprawy. Wracając do pałacu Heroda Wielkiego, zastukali jednak do izby, gdzie spali setnicy, i wywołali Porcjusza. Wstał nagi i podszedł powoli do drzwi. - Czego chcecie, chłopcy? - spytał. - Panie - podjął Aleksander - coś się szykuje w mieście. Na podworcu arcykapłana pełno zbrojnych ludzi, nie dają iść na Górę Oliwną. Porcjusz zaraz zwołał żołnierzy, którzy mieli służbę tej nocy, i wysłał ich na zwiady. Aleksandrowi kazał założyć pancerz i hełm, sam też ubrał się pośpiesznie, narzekając na nieobecność Marka Emiliusza. - Poniosło go nie wiadomo po co i na co! Parys za dwa obole! Że też prokurator trzyma takiego przy sobie. Czekali na powrót patrolu. Żołnierze wrócili po pewnym czasie i zameldowali Porcjuszowi, że w mieście jest zupełny spokój, a na podworcu Kajfasza poza psami nie ma nikogo. - Upił się Aleksander i gada od rzeczy, a ty, panie, nas budzisz. Porcjusz kazał im iść spać, a obu przyjaciołom powiedział, żeby nie pili tyle wina, jak mają wolny dzień. Aleksander bez słowa położył się na swojej pryczy obok Meletosa. W dusznej izbie czuć było pot ludzki. - Przecież nie piliśmy ani kropli! - skarżył się koledze. - Co się dzieje, Meletosie? Meletos w ciemnościach wziął rękę Aleksandra. - Śpij, jutro dowiemy się, kto miał rację. Aleksander próbował usnąć, przewracał się z boku na bok, odwracał nakrycie. Wreszcie zszedł z pryczy, przeciągnął ramiona i otworzywszy drzwi, usiadł na progu. Gwiazdy gasły na niebie, tylko jutrzenka jaśniała jak ogromny brylant. Gdzieś daleko w mieście zapiał kogut, raz, drugi., trzeci. Żołnierz wzdrygnął się lekko, jakby go dreszcz przeleciał, może dlatego, że w ciszy nocnej głos ptaka odezwał się tak niespodziewanie. Potem znów było cicho; Aleksander poczuł, że ogarnia go senność, wreszcie położył się na pryczy,, owinął kocem i usnął z ręką pod głową. I znowu głos trąbki targnął ciszą lochu. Więzień poderwał się odruchowo, jak wtedy w żydowskie święto Przygotowania. Dzisiaj uderzył się tylko o strop lochu, lecz wtedy zrzucił koc i pobiegł na podwórko pałacu Heroda. Potem już były zwykłe czynności żołnierskiego życia: mycie pod studnią, pójście do magazynu po rację żywności. Jak zawsze, dostali chleb, słoninę i bukłaczek octu. Napił się trochę - uskubał kęs chleba, resztę schował do woreczka. Jak zawsze, poszedł po hasło do Piłata. Tego dnia brzmiało ono: bezwzględność. Porcjusz powtórzył je żołnierzom. Marek Emiliusz nadjechał w ostatniej chwili. Był blady, miał oczy podkrążone; widać noc u Heleny upłynęła wesoło. Piłat wyszedł z pałacu i kazał sobie zaczerpnąć kubeł wody ze studni. Rano zawsze mył się w zimnej wodzie, jak wszyscy jego żołnierze. Podszedł do kubła, ale nagle przystanął, nasłuchując, - Marku Emiliuszu - zwrócił się do trybuna - czy słyszysz? Marek skrzywił się. - To handlarze - powiedział niedbale. -Dziś mają najlepszy utarg. Piłat szybko narzucił togę, którą wyrwał z rąk niewolnika. - To nie handlarze. Porcjuszu, idź z ludźmi zobaczyć, co się dzieje. Setnik wziął czterech żołnierzy i wyszedł za bramę pałacu. Aleksander pomyślał, że jednak nie pomylił się w nocy, a lekkomyślność setnika może mieć fatalne skutki. Porcjusz przyszedł, a raczej przybiegł po chwili, Był zdyszany, ledwo mógł mówić. - Panie, Żydzi, cały Sanhedryn i kapłani, idą tutaj. Jak ich zobaczyłem, przybiegłem do ciebie, abyś był przygotowany na ich przyjęcie. Piłat przesunął ręką po włosach. - Kapłani mają dość zajęcia w świątyni, a faryzeusze już się modlą. Jeżeli prawdą jest to, co mówisz, musiało się coś stać. Marku Emiliuszu -zwrócił się do trybuna - wyjdziesz bocznym wyjściem z pałacu i sprowadzisz z Antonii całą kohortę, może być potrzebna. Tylko szybko, żebym nie czekał za długo. Marek pobiegł przez ogrody. Piłat przechadzał się nerwowo po dziedzińcu. Krzyk rósł z każdą chwilą. Żołnierze stali pod bronią, czekając na rozkazy. Piłat ukrył ich za kolumnadą pałacu, zostawiając paru do posługi, w tym Aleksandra. Chłopak stał i patrzył w kierunku bramy. Wreszcie ujrzał tłum idący od strony świątyni. Przodem kroczył Kajfasz w uroczystym stroju arcykapłańskim. Nad czołem połyskiwała w słońcu złota blacha zdobiąca kołpak. Szata arcykapłana była rozdarta i odsłaniała nagą, włochatą pierś. Obok zięcia szedł wsparty na lasce Annasz. Siwa broda chwiała mu się w takt kroków. Najstarszy jego syn, Jonatan, prowadził go pod rękę. Za arcykapłanem szli wszyscy kapłani, ale, o dziwo, już zmieszani z faryzeuszami. Piłat aż gwizdnął na ten widok. - Oj, niedobrze - szepnął. - Kapłani i faryzeusze w zgodzie braterskiej. Ach, żeby ten Marek był już z powrotem: Gdyby jeszcze chwilę nie było trybuna - zwrócił się do żołnierza - pójdziesz do Antonii, ale tak, by Żydzi nie widzieli. Uważaj: gdy oprę rękę na studni, masz iść. Tłum już był przed bramą. Piłat wysłał setnika, by spytał, czego chcą. Odźwierny uchylił bramę, ale tylko na tyle, aby Porcjusz mógł w niej stanąć. Kajfasz odezwał się pierwszy. - Powiedz szlachetnemu prokuratorowi, że my, wierni poddani Rzymu, oddajemy pod jego sąd człowieka, który śmiał ogłosić się królem Izraela. Piłat podniósł głowę i uważnie przyglądał się Kajfaszowi. Aleksander miał wrażenie, że prokurator nie wierzy słowom arcykapłana. Piłat co chwila spoglądał w stronę ogrodu; widać było, że wciąż oczekuje Marka Emiliusza i żołnierzy. Kajfasz mówił bez końca o swojej wierności dla Tyberiusza, o tym, że cezar szanuje wiarę i obyczaje żydowskie i że wobec tego należy mu się wdzięczność Izraela, ale niestety są ludzie, którzy chcą wywołać bunt. On, Kajfasz, ostrzegał już prokuratora, jednak szlachetny prokurator nie raczył zwrócić uwagi na dobrą radę Józefa Kajfasza, a skutki tego uchybienia mogą być fatalne tak dla Izraela, jak dla szlachetnego prokuratora. Ostatnie słowa Kajfasz wypowiedział z naciskiem. Prokurator mruknął przez zęby: - Żmija! Potem spytał twardo arcykapłana, czego chcą. Wtedy Kajfasz skinął na straż świątynną i zrobił przejście obok siebie. Środkiem wąskiego przejścia między ludźmi podprowadzono do bramy człowieka. Był boso, w zwykłym żydowskim stroju. Płaszcz miał rozdarty, poplamiony błotem i nawozem. Wyglądał dość młodo, może dlatego, że miał włosy kasztanowate, a nie czarne jak większość żydów. Szedł z pochyloną głową, jakby nie jego losy się ważyły. Piłat przyjrzał się z uwagą żydowi. - I to ma być ten wasz król? - spytał. - Nie nasz król, panie, jeno buntownik i oszust podły. Król żydowski... Aleksander drgnął. Przypomniał sobie, co Daniel i Rachela opowiadali o Królu - Mesjaszu, o lwie z pokolenia Judy, o herosie na miarę Heraklesa. Przyjrzał się uważnie więźniowi Kajfasza, pokiwał głową z politowaniem. Jeżeli taki człowiek pomyślał o sobie, że jest herosem żydowskim, to zasługiwał na litość, jaką się okazuje nieszkodliwym maniakom. Mężczyzna minął już bramę. Porcjusz odebrał od strażnika świątyni koniec sznura i podprowadził więźnia w stronę Piłata. Aleksander przyglądał się wciąż rzekomemu herosowi. Żyd miał twarz pociągłą, okoloną lekko falującymi włosami, ale chyba nie należał do faryzeuszy - ludzi poświęconych Bogu od kołyski - bo nie miał tak długich włosów, by je zaplatać w święte warkoczyki. Piłat też przyglądał się więźniowi. - Więc ty jesteś królem żydowskim? - spytał z lekką ironią w głosie. Człowiek podniósł oczy. Aleksandrowi zdawało się, że Żyd cierpi ogromnie. Po chwili dopiero odpowiedział:. - Czy sam od siebie to mówisz, czy inni ci o mnie powiedzieli? Piłat kopnął nogą kamień, spojrzał jeszcze w stronę ogrodów i rzekł: - Czy ja jestem Żydem? Naród twój i najwyżsi kapłani wydali mi ciebie. Cóżeś uczynił? Nieznacznie oparł rękę na studni. Aleksander zrozumiał ten znak. Powoli, jakby znudzonym krokiem poszedł w stronę ogrodów, a za węgłem pałacu puścił się biegiem ku bocznemu wyjściu. Nagle stanął jak wryty. Pod krzakiem mirtu siedział Antyfon, zakrywszy twarz rękoma. Aleksander pomyślał, że setnik zachorował, podszedł i pochylił się nad nim. - Co ci jest, panie? - spytał. Antyfon oderwał ręce od twarzy. - Nieszczęście, nieszczęście - powiedział. -Piłat sądzi człowieka, który ma władzę nad chorobą i śmiercią. - Co mówisz, panie? To chyba jakaś pomyłka. Ten Żyd nie wygląda na żadnego władcę chorób i zdrowia. Antyfon spojrzał na niego z nadzieją. - Może się pomyliłem, może jest tylko podobny do Jezusa z Nazaretu. - Wszyscy Żydzi są podobni do siebie - przekonywał Aleksander. - Tak myślisz? Szkoda, że miał spuszczone powieki. Gdybym mógł zobaczyć jego oczy, byłbym pewny, czy to on, czy też kto inny. - To na pewno nie ten cudotwórca. Czyż jakikolwiek heros dałby się związać i obrzucać błotem? - Odys też przybył do Itaki w łachmanach -, odparł Antyfon. - Muszę sprawdzić, czy to on bo nie miałbym chwili spokoju w życiu. - Jeśli mam ci radzić cokolwiek, nie sprawdzaj, panie - powiedział Aleksander. - Teraz człowiek ten rozmawia z prokuratorem, a jeśli szlachetny Piłat uzna go winnym zarzutów, które postawili kapłani, ty go nie obronisz. Raz już dostałeś chłostę za kontakt z żydowskimi cudotwórcami. Nie warto zasłużyć na taką karę. Nawet dla herosa. Odwrócił się od Antyfona i pobiegł w stronę Antonii. Marek już szedł ze swoimi ludźmi. Spytał Aleksandra, co się dzieje w pałacu Heroda. Trybun nie podzielał widocznie troski Piłata, bo wysłuchawszy rzekł: - Trzeba było powiedzieć żydom, żeby swego rodaka sami sądzili, a nie robić larum na całe miasto. Ziewnął głośno i poszedł w kierunku pałacu. Gdy doszli do wielkiego podworca, Aleksander zobaczył, że ktoś uwiązany jest do słupa biczowania. Bezwiednie skrzywił się z odrazą. Nie mógł przyzwyczaić się do widoku masakrowania ciała ludzkiego, krzyków i jęków skazańców. Teraz nad placem była cisza. Biczowany był już cały we krwi. Nad nim stał Herman. Twarz jego miała ten sam uśmiech, którego tak się bał Aleksander. Bat świszczał, żelazne zakończenia zgrzytały po płytach dziedzińca. Człowiek przy słupie upadł , ale milczał. Na tarasie ukazała się Klaudia. Spojrzała, zasłoniła twarz rękami i uciekła. To dodało odwagi Aleksandrowi, zresztą nie bardzo zastanawiał się, co robi. Może nie mógł ścierpieć tego uśmiechu na ustach towarzysza broni? Dziś nie umiałby odpowiedzieć na to pytanie, wtedy chyba też nie. Dość, że doskoczył do Hermana i wykręcił mu rękę do tyłu, dysząc z wysiłku. Usłyszał ochrypły z bólu głos: - Oszalałeś, to boli! - Jego też boli. Jak można tak katować! Odpowiedział mu śmiech. - Prokurator powiedział, by ubiczować króla żydowskiego. Ale była zabawa! Piłat odesłał tego parszywego króla tetrarsze Galilei do pałacu Hasmoneuszy, a tetrarcha ubrał go w królewskie szaty. Popatrz, tam leżą jeszcze. Teraz ja okładam królewskie plecy. Kopnął nogą człowieka u słupa. Skazaniec nie mógł podnieść się o własnych siłach. Aleksander podźwignął go i postawił na nogi. Żyd był skatowany chyba bardziej niż Cyrus. Cyrus... Dlaczego przyszedł mu wtedy na myśl niewolnik Agatona? Może dlatego, że był to pierwszy ubiczowany człowiek, jakiego widział w życiu. Spojrzał uważnie na nieszczęśliwego, który chwiał się w jego objęciu. Germanin wycierał spocone czoło wierzchem dłoni. Nagle podbiegł do nich Aron z trzeciej centurii samarytańskiej. - Co ty pleciesz, że to jest król żydowski? Każdy król ma koronę, a ten jest bez korony. Żołnierze zgromadzeni na podworcu parsknęli śmiechem. śmiał się też Marek Emiliusz, aż łzy stanęły mu w oczach. Wołano o koronę dla króla żydowskiego. Herman rozchmurzył się również i podszedł do trybuna. - Panie mój - rzekł pompatycznie - kogo wyznaczysz, by ukoronował króla? - A choćby ciebie - rechotał Marek Emiliusz. - Królów żydowskich koronowali prorocy. A zatem witaj, proroku! - zawołał Aron Samarytanin i upadł na twarz przed kolegą, unosząc przy tym wysoko pośladki. Herman podniósł rękę, jakby do błogosławieństwa, potem podbiegł do Aleksandra, wyrwał mu biczowanego i kopnięciem zmusił, by podszedł do kamiennej ławy. Aleksander patrzył wciąż na milczącego Żyda i rozbawionych kolegów. Była jakaś nieuchwytna przepaść między tym skazańcem a wszystkimi innymi, jakich tu dotychczas widywał. Niemal pragnął, by ów człowiek błagał swych katów o litość, jęczał czy przeklinał jak wszyscy inni. Wtedy może Aleksander przyłączyłby się do ogólnej zabawy. To milczenie odbierało mu jednak odwagę. Czyżby czary żydowskie? Dlaczegóż wobec tego tylko on im uległ? Czyż inni nie widzą bohaterstwa w tym upartym milczeniu? Widocznie nie widzieli. Posadzili króla żydowskiego na ławie, a Herman zdjął chlamidę z ramion i narzucił ją na skazańca. Był to stary łach i Porcjusz zawsze się gniewał mówiąc, że czegoś takiego nie może nosić żołnierz rzymski. Widać Germanin wreszcie zdecydował się pójść do magazynu po nową, bo przecież ta będzie do wyrzucenia. Następnie Herman rozejrzał się dookoła, jakby czegoś szukając. W kącie podworca, tuż obok wejścia do ogrodów Heroda , rósł krzak cierniowy osypany białym kwieciem. Oprawca podbiegł do krzewu, wyjął nóż i zaczął ciąć gałęzie o długich kolcach. Klął, bo pokłuł palce, wreszcie któryś z towarzyszy pożyczył mu skórzaną rękawicę. Wtedy robota poszła szybciej. Aleksander początkowo nie rozumiał, do czego zmierza Herman, ale wkrótce zobaczył i serce mu na moment zamarło. Nie mógł uwierzyć, że to robią jego towarzysze broni, koledzy, z którymi jadł, spał, śmiał się i walczył. Co innego było wykonać rozkaz, choćby okrutny. Od tego jest żołnierz, by słuchać. Ale pastwić się nad bezbronnym człowiekiem! Achilles pastwił się nad Hektorem, jednak to była zemsta. Żołnierze przy pomocy rękawic wbili wieniec z ciernia na głowę więźnia. Krew trysnęła spod korony i zalała twarz biedaka. Wśród ryków śmiechu żołnierze udawali, że składają pokłony przed królem żydowskim, bijąc go jednocześnie po głowie patykiem. Krew spływała przy każdym uderzeniu, opryskując żołnierzy. Jak mogli nie czuć obrzydzenia! Aleksander chciał się odwrócić, uciec od tego widowiska, ale bał się, że posądzą go o tchórzostwo. Jakby mało było tego, tłum za bramą wołał nieustannie: "Ukrzyżuj go, ukrzyżuj go!" Potem w snach widywał człowieka w koronie cierniowej, zalanego krwią. Budził się i oddychał z ulgą, że to był tylko sen. Ale wówczas, w żydowskie święta musiał patrzeć i zastanawiał się, jak ten człowiek mógł wytrzymać taką mękę. Nagle na tarasie ukazał się Piłat. Coś wołał, ale wśród ogólnego wrzasku nikt go nie słyszał. Na szczęście Aleksander zobaczył prokuratora i podbiegł do niego. - Nareszcie któryś z was raczył się zjawić -wrzasnął prokurator. - Kiedy się ta cała komedia skończy, wszyscy dostaniecie chłostę, a pierwszy wasz Marek Emiliusz. Nauczę was posłuszeństwa dla władzy! W rogu tarasu przy stoliczku siedział Cecyliusz Metella i nerwowo przerzucał jakieś tabliczki. - Chcesz koniecznie ocalić tego człowieka, panie? - spytał Piłata. Prokurator podszedł do niego. - Sam już nie wiem. Klaudia prosiła mnie o życie dla niego, pragnąłbym spełnić jej kaprys. Z drugiej strony nie można wywołać rozruchów dlatego, że chcę spełnić prośbę mojej żony. Cecyliusz przestał bawić się tabliczkami. - Posłuchaj mej rady, Barabasz okradł kiedyś Eleazara syna Annasza, jak potem chciał okraść naszego Marka Emiliusza. To tylko w głowie Marka mogła powstać legenda o Barabaszu jako zelocie. Annasz kocha do szaleństwa Eleazara, a Kajfasz i lud zrobi to, co chce Annasz. Piłat zwrócił się do Aleksandra. - Idź, przyprowadź Jezusa syna Józefa, i Barabasza syna Jakuba - rozkazał. Aleksander wyprężył się służbiście. - Który z tych dwóch zbójów, co są w lochu, jest Jezusem? - spytał. Piłat parsknął śmiechem. - Żaden z nich. To ten rzekomy król żydowski. No idź już, na co czekasz? Aleksander zbiegł na podworzec, rozepchnął żołnierzy i podszedł do ławy, na której siedział Jezus. Kazał mu wstać. Człowiek zrobił ruch, jakby chciał spełnić rozkaz. Dźwignął się na chwilę, ale opadł z powrotem na ławę. Żołnierz znowu musiał go podtrzymywać. Koledzy sarkali głośno, że im zepsuto uciechę. Aleksander powiedział, że to rozkaz Piłata. Wtedy dopiero się uspokoili. Końcem chlamidy przetarł twarz Jezusowi. Zobaczył napuchnięte usta o łagodnej linii, niemal kobiecej, wąski, trochę garbaty nos i oczy spokojne, pełne wdzięczności. Odruchowo pomyślał o oczach Cyrusa prowadzonego na mękę. Przyprowadził Jezusa do sali na piętrze i poszedł po Barabasza. Barabasz schudł bardzo, ale mimo to wyglądał jeszcze dość groźnie. Wstał ze słomy niechętnie i ruszył przed żołnierzem. Piłat kazał wyprowadzić obu więźniów na taras. Na widok prokuratora idącego za więźniami ryk tłumu wzmógł się. Ludzie krzyczeli jak w czasie walk gladiatorów. Piłat podniósł rękę w górę i krzyki przycichły. - Jest zwyczaj - zaczął prokurator - że cezar chcąc uczcić wasze święto wypuszcza na wolność jednego z więźniów skazanych na karę śmierci. Którego mam uwolnić: Barabasza czy Jezusa zwanego Chrystusem? - Barabasza! - tłum był zupełnie jednomyślny. Aleksander spojrzał na Jezusa. Stał jak przedtem, nie poruszył się nawet, tylko westchnął głęboko, boleśnie. Biedaka nazwano Chrystusem czyli pomazańcem, a więc królem, prorokiem Mesjaszem. Może to było tylko przezwisko, bo żaden żyd chyba nie chciałby mieć takiego Mesjasza. Aleksander przypomniał sobie znowu, jakie nadzieje wiązali Daniel i Rachela z osobą Mesjasza. Tak, ten człowiek nie mógł spełnić marzeń swego narodu. W ryku tłumu usiłował usłyszeć gorycz zawodu, bo to jedno mogło usprawiedliwić nienawiść żydów do swego rodaka. Piłat popchnął Jezusa ku balustradzie. - Oto człowiek - powiedział głośno. Aleksander drgnął, spojrzał na Jezusa. Piłat miał rację: cokolwiek zrobił ten biedak, był jednak człowiekiem, a więc zasługiwał na to, by choć jeden głos podniósł się w jego obronie. Nawet gladiatorów na arenie bronił jakiś głos, bodaj cichy. Lecz dla Jezusa nie było takiego głosu. Jakże musiało mu być ciężko w tej chwili! Piłat odwrócił się od balustrady. Aleksandrowi wydało się, że prokurator też jest bardzo zmęczony. - Przynieś srebrną miednicę z łazienki - rozkazał spokojnym tonem. - Nalej do niej wody aż po brzegi i przynieś też sellę z sali sądowej. Niech ci pomoże ktoś ze służby. Żołnierz pobiegł, kazał niewolnikom wynieść krzesło na taras. Sam wziął miednicę pełną wody. Piłat odrzucił togę na plecy i zanurzył ręce w wodzie. Mył długo, bardzo długo, jak kapłan przed rytualną ofiarą. - Nie jestem winien krwi tego sprawiedliwego - powiedział bardzo głośno, potem otrzepał ręce z wody, poprawił togę i usiadł na selli. U stóp podwyższenia stał Jezus. - Abi in crucem - powiedział Piłat do Jezusa. Skazaniec powinien był pokłonić się, ale Jezus stał wyprostowany. Piłat zresztą nie patrzył na niego, podniósł się z selli i wszedł szybkim krokiem do komnat. Aleksander musiał sprowadzić więźnia na podworzec i powiedzieć setnikowi o wyroku śmierci. Zresztą wiedziano już o wszystkim. Jeden z żołnierzy przygotowywał belkę dla Jezusa. Nagle z pałacu wybiegł Cecyliusz Metella. - Prokurator kazał ukrzyżować też tamtych dwóch z gór Moabickich - powiedział do setnika. - Nie ma co ich przechowywać jak klejnoty. Żołnierz przygotował więc jeszcze dwie belki. W ogrodach Heroda było drzew pod dostatkiem. Wybrano niezbyt wielkie pnie, ale dość grube, aby mogły udźwignąć przybite ręce. Z lochu wyprowadzono obu zbójców. Jezus przy nich wydawał się drobny. Miano ich biczować po drodze. Cecyliusz Metella wygłosił do nich ze stopni pałacu formułę skazującą, po czym ubrano Jezusa w jego szaty. Dwaj zbóje mieli być tylko do połowy ubrani ze względu na karę biczowania. Aleksander teraz dopiero zobaczył, w co Herod Antypas kazał ubrać Jezusa. Była to stara, podarta szata królów żydowskich, powygryzana przez myszy, pożółkła ze starości, niegdyś wspaniała, dziś łachman. Aleksander kopnął ją ze złością i dał Jezusowi jego własne odzienie, tunikę cało dzianą i płaszcz wełniany z niebieską obwódką. Marek Emiliusz kazał Antyfonowi objąć dowództwo eskorty. Aleksander patrzył na setnika, który stał przed trybunem. Antyfon bladł i czerwienił się na przemian. Głowę miał spuszczoną, jakby to on otrzymał wyrok śmierci. Aleksander pomyślał, że jeżeli Antyfon rozpoznał w Jezusie swego dobroczyńcę, a jest prawdziwym mężczyzną, powinien odmówić spełnienia rozkazu. Ileż to razy z błahych powodów wybuchały bunty w armii rzymskiej, jak choćby sławny bunt w obozie Germanika nad Renem. Ale Antyfon nie był z tych, którzy potrafili dyktować wodzom swoje prawa - a może rozczarował się do cudotwórcy, który ma umrzeć jak niewolnik - bo usłuchał rozkazu. Powoli podszedł do konia. Z pałacu wyniesiono tablice i zawieszono je na szyjach skazańców. Wszystkie były w trzech językach: łacińskim, greckim i hebrajskim. I znowu Aleksander wspomniał Cyrusa, który nie chciał wziąć belki na plecy, tak samo jak ci dwaj zbóje, którym za opór aż zęby wybito. Tylko Jezus spokojnie wziął belkę, pod którą omal nie upadł, jednak odzyskał równowagę i skierował się do bramy. Tłum Żydów rozstąpił się na boki. Faryzeusze stanęli jak najdalej od skazańców. Aleksander wiedział, że uważają ich już za umarłych i podobnie jak Daniel wierzą, iż mieliby grzech, gdyby się otarli o tych, którzy już byli w mocy śmierci. Jakiś stary, chudy faryzeusz zakrył twarz dłońmi. - Pan nas ukarze - zawołał - bo zabijamy proroków naszych! Setki rąk wyciągnęły się w jego stronę i chyba go uprowadzono, bo znikł z oczu Aleksandra. Żołnierz pomyślał, że ten żyd miał odwagę przeciwstawić się wszystkim. Co to jest odwaga? - przemknęło mu przez myśl. - Czy tylko zdolność zabijania, czy coś więcej? - jak mówił Łukasz, lekarz antiocheński. Co to jest bohaterstwo: czy jedynie czyny Heraklesa, Odysa lub Achillesa, czy też słowa tego faryzeusza i milczenie Jezusa? Jak odróżnić bohaterstwo od tchórzostwa Antyfona, który ma złoty hełm, a jednak objął dowództwo oddziału. Myśli żołnierza przerwał upadek Jezusa. Skazaniec potknął się na jednym z tych schodków, jakie były utrapieniem ulic jerozolimskich. Zwalił się na kolana, wstał jednak o własnych siłach, poprawił belkę na ramieniu i szedł dalej. Aleksander i jego towarzysze pilnowali, by nikt nie podszedł do skazańców. Z daleka szło parę kobiet, zapewne ktoś z rodziny, bo większość płakała zawodząc głośno. Tylko jedna kobieta szła zupełnie spokojnie. Wyglądała młodo, chociaż miała już na sobie strój wdowi bez ozdób i klejnotów. Gdy Jezus upadł, i ona zachwiała się na nogach, ale nie wydała nawet jęku. Być może, także potknęła się o stopnie. Upał był coraz większy, z murów wiał żar, bo zbliżało się południe. Jezus upadł po raz drugi. Tym razem Aleksander i Meletos musieli zdjąć z jego pleców belkę, aby mógł jakoś wstać. - On już ledwo dyszy - powiedział Meletos do Aleksandra. - Zapytam Antyfona, co robić dalej. Antyfon słuchał uważnie żołnierza. - Trzeba mu pomóc - powiedział. -O, patrz, tam stoi jakiś człowiek. Wygląda jak Herakles, dla niego to drobnostka wziąć belkę na plecy. Aleksander skinął ręką na mężczyznę, który szedł z łopatą. - Hej, Żydzie! - zawołał. - Chodź tu, pomożesz nam. Człowiek przytulił się do muru, jakby chciał rozpłaszczyć się na nim. - Nie mogę, panie, naprawdę nie mogę. Dziś jest wieczerza paschalna. Nie mógłbym nic jeść, gdybym dotknął umarłego. Aleksander poczuł ukłucie koło serca: tak samo powiedział kiedyś Daniel. On też musiał pozbyć się Agatona z domu. Żołnierz doskoczył do Żyda, wyrwał mu łopatę z rąk i cisnął o ziemię. - Klnę się na bogów, że pomożesz! Poczuł czyjś wzrok na sobie. Odwrócił głowę, by sprawdzić, kto na niego patrzy. Jego oczy spotkały się z oczami Jezusa. Nieszczęśliwy zdawał się wpatrywać w Greka z niemą prośbą czy aprobatą. Aleksander chwycił Żyda za rękę i pociągnął go za sobą. Wieśniak widać zrozumiał, że nie ma rady. Odebrał belkę z rąk Meletosa, splunął w garście i zarzucił ją na plecy. Aleksander wrócił do szeregu. Miał uczucie, że spłacił wreszcie dług wobec ojca. Pomyślał, że Agaton na Polach Elizejskich ucieszył się, że jakiegoś Żyda zmuszono do złamania Komentarza. Szli dalej w kierunku bramy miejskiej. Nagle za zakrętem uliczki wysunęła się gromada kobiet. Wszystkie były z rozpuszczonymi włosami i lamentowały głośno, że podli poganie mordują potomków Abrahama. Krzyczały , aż ochrypły. Darły włosy, załamywały ręce z rozpaczy. Żołnierz Longin, od kilku lat stacjonujący w Antonii, zrobił pogardliwy ruch ręką. - Drą się tak, jakby chowały ojca - powiedział. - Założę się, że nawet nie znają tych trzech, bo odprowadzają każdego skazanego takim samym płaczem. Nieznośne baby! Dwaj zbóje podnieśli głowy, jak gdyby lament sprawiał im przyjemność. Jezus zwolnił kroku. Twarz jego, dotąd raczej smutna, przybrała nagle wyraz surowy. - Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną, ale same nad sobą płaczcie i nad synami waszymi. Bo oto nadchodzą dni, kiedy mówić będą: błogosławione niepłodne i łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną mówić do gór: padnijcie na nas i do pagórków: przykryjcie nas. Albowiem jeśli to się dzieje z drzewem zielonym, cóż się z uschłym stanie? Kilka kobiet przystanęło nagle, szlochając. Jedna odrzuciła włosy na plecy. - Widziałyście, siostry, coś podobnego! To my mu współczujemy, a on zamiast okazać wdzięczność straszy nas. Aleksandrowi wydało się, że zna tę kobietę. Przyglądał jej się spod hełmu. Była aż purpurowa z oburzenia. O bogowie, czyżby Rachela? Nie, chyba tylko podobna do niej. Rachela była szczupła, ta miała szatę wydętą na łonie. Ciężarna czy otyła? Setnik wydał rozkaz, by przyspieszyć kroku. Kobiety cofnęły się aż pod mur miejski. Trzy z nich płakały cicho, inne rozprawiały, gestykulując gwałtownie. Nie miał czasu zastanawiać się, czy widział Rachelę, tym bardziej że za bramą miejską Jezus znów upadł i trzeba go było dźwigać z ziemi. Człowiekowi, który niósł belkę za. Jezusa, kazano iść do domu. Antyfon spytał go o imię. - Jestem Szymon syn Rufusa - powiedział żyd. - No to życzę ci miłych świąt, Szymonie -powiedział setnik. Żyd uśmiechnął się głupkowato: widać wątpił , aby pogwałcone święto mogło być miłe, czy też pobłogosławione przez Boga, ale nie powiedział nic i poszedł w kierunku miasta. Jezus musiał dalej sam nieść belkę. Ścieżka prowadziła wśród grobów żydowskich, nakrytych płytami, które strzegły wejścia do komór grobowych. Były na nich jedynie napisy hebrajskie, czasem wiązanka, taka jaką Żydzi noszą do świątyni w dzień święta Namiotów. Kilka grobów było otwartych, znać, że nikt w nich jeszcze nie leżał. Kamienie stały oparte o ścianę, jakby czekając, aż ludzkie ręce zasuną je na otwór. Były to ogromne szare głazy, jak stępy największych żaren. Orszak poruszał się wolniej, bo upał był coraz większy. Ani odrobiny cienia, jakby całe wzgórze Golgoty było jakimś potwornym rożnem, na którym wszystko musiało spłonąć w zabójczych promieniach słońca. Aleksander pomyślał, że żydowska nazwa wzgórza "Czaszka" odpowiada prawdzie. Było jak czaszka gołe, jak czaszka pełne otworów. Wreszcie dowlekli się na górę. Aleksander wziął gliniany kociołek i wlał do niego swój ocet. Koledzy poszli za jego przykładem, setnik pozwolił mu skoczyć po wodę do źródła. Była to chwila odpoczynku. Teraz mogły rodziny podejść do skazańców i podać im napój z wina i mirry, który łagodził ból. Gdy Aleksander wracał z wodą, podeszła do niego młoda, ładna dziewczyna o jasnych włosach upiętych z tyłu; trzymała dzbanek pełen napoju z mirry. Pokłoniła się głęboko żołnierzowi. - Błagam cię, namów go, żeby się napił - powiedziała, wybuchając płaczem. - Nie chce pić a przecież to jest ostatnia pomoc, jaką wolno mu dać! - Komu? - spytał Aleksander. - Rabbi Jezusowi. Uproś go, żeby się napił choć trochę. Żołnierz wziął dzban i podszedł do Jezusa. Usiłował mu wytłumaczyć, o co chodzi, ale skazaniec odmówił ruchem głowy. Aleksander ze złością roztrzaskał dzban o kamienie, napił się z kolegami wody z octem i przystąpili do egzekucji. Kobiety stały z daleka, płakały głośno. Niektóre rzucały przekleństwa na żołnierzy i Piłata. Aleksander podszedł do Jezusa., Meletos podbiegł; wiedział dobrze, że nieraz trzeba siłą rozbierać nieszczęśliwych, którzy do końca usiłują walczyć o swoje życie. Jezus sam odrzucił płaszcz i rozwiązał tunikę. Ze zdejmowaniem był kłopot, bo przywarła do poranionego ciała i trudno ją było oderwać. Żołnierze wreszcie rozebrali Jezusa. Meletos oglądał szatę dokładnie. - Brudna - powiedział - ale prawie nowa. Szkoda jej ciąć, bo jest z jednego kawałka materiału; zagramy o nią w kości. - Co się tak bawisz? Kończ! - powiedział Antyfon do Meletosa. Siedział na kamieniu i usiłował nie patrzeć na Jezusa. Skazaniec położył się na ziemi. Aż syknął z bólu, cała twarz mu się skurczyła, ale wciąż milczał. Aleksander wyjął gwóźdź z woreczka i poczuł, że mu się robi niedobrze. Miał usta pełne gorzkiej śliny i czuł mdłości. Na szczęście jeden z kolegów wyrwał mu młotek gwóźdź. - Jesteś zielony jak żaba. Idź stąd! Robisz taką minę, jakby ciebie krzyżowano, a nie tych Żydów parszywych. Idź, pilnuj bab, by nie podłaziły za blisko, ale przy wciąganiu na krzyż musisz nam , pomóc. Odepchnął Aleksandra, który znów napił się trochę; to go orzeźwiło. Stał tyłem do skazańca , nie spuszczając kobiet z oka. Wysoka Żydówka we wdowim stroju stała prosto. Złożyła ręce na piersiach, jakby chciała tym ruchem uspokoić serce. Gdy jęk Jezusa zmieszał się z uderzeniami młotka w łebek gwoździa, kobieta pobladła, rozchyliła usta, jakby miała krzyczeć, ale tylko złapała powietrze - bez krzyków, płaczów i rozpaczy. Aleksander przypomniał sobie, że u Łukasza w domu widział posąg Niobe. Królowa tebańska stała tak samo jak ta Żydówka, z rozchylonymi ustami, z rękami na piersiach, tak samo bez łez, jakby już skamieniała, ale właśnie tym tragiczniejsza. - Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią - usłyszał Aleksander za swoimi plecami. Odwrócił głowę. Kto to mógł powiedzieć i do kogo się zwracał? Wszystkich trzech krzyżowano równocześnie. Wszystkie trzy młotki pracowały regularnie. Któż i do kogo powiedział: "Ojcze" dla kogo błagał o przebaczenie i po co? - Żeby was trąd na wieki - usłyszał Aleksander z prawej strony. - Żebyście tak zdychali jak my - jęczał głos z lewej.. Żołnierz pomyślał, że chyba to pierwsze zdanie powiedział Jezus. Ale w takiej chwili o taką rzecz prosić? To było prawie niemożliwe, pewnie się przesłyszał. Nawet Antygona nie prosiła o przebaczenie dla Kreona. Nikt nie może w takiej chwili przebaczać. Potem, gdy żal minie, a boleść się skończy, można przebaczać wspaniałomyślnie; ale nie w godzinie kaźni tak potwornej. Koledzy zawołali go, by pomógł umieszczać ciała na krzyżach. Trzeba się było dobrze napracować, nim wreszcie wszyscy trzej skazani zostali wciągnięci na pionowe belki. Najgorsze było to, że Antyfon w ogóle nie interesował się egzekucją. Żołnierze usiedli do gry w kości, które grzechotały w kubku. Kolejno wyrzucali je na ziemię, licząc oczka. Skazańcy na szczęście omdleli i była chwila spokoju od jęków. Upał był nieznośny, jakby słońce sprzysięgło się z ludźmi przeciwko trzem ukrzyżowanym. Faryzeusze towarzyszący skazańcom aż tutaj wycierali sobie twarze z potu i kurzu. Kapłani pospuszczali głowy i przycichli na chwilę w obelgach ciskanych Jezusowi. Tylko Annasz z wysokości swojej lektyki, nie okazując znużenia, przyglądał się bacznie żołnierzom i skazańcom, jakby to on miał nadzór nad egzekucją. On też jeden nie przestawał głośno sarkać przeciwko fałszywemu Mesjaszowi. Nadbiegła grupa chłopców z jakiejś rabinackiej szkoły. Jak małe kundle szczekali z daleka, rzucając wyzwiska pod adresem umęczonych. Rabin, zamiast ich uspokoić, kiwał głową przyzwalająco i zacierał ręce. Chłopcy krzyczeli coś o fałszywym proroku. Aleksander pomyślał znowu o Racheli. Ona tak wierzyła w proroków... Ciekawe, co by powiedziała, widząc Jezusa. A jeżeli ta kobieta na drodze to była ona? Jeżeli i ona myśli, że to oszust? Spojrzał na środkowy krzyż. Nad głową Jezusa bielała deszczułka z napisem: "Jezus Nazareński, król żydowski". Czy jest naród, który potrafi wydać własnego króla w ręce wroga? A może Jezus oszukał swój naród, może zdradził go jak Kleopatra Egipcjan? Ale wtedy nie byłoby podstaw, aby go ukrzyżować. Trzeba by obsypać go bogactwem dać obywatelstwo rzymskie i krzesło w senacie. Przyglądał się chwilę Jezusowi. Głowa opadła mu na piersi, które poruszały się ciężkim oddechem. Skóra była napięta, tak że można było liczyć wszystkie żebra; krew i pot oblewały ciało. Jezus otworzył oczy, skurcz bólu przeleciał mu przez twarz, a usta wykrzywiły się. Wyprężył się, potem znów opadł bezwładnie. Chłopak ze szkoły rabinackiej klaskał w ręce, wołając: - Jeżeli jesteś synem Bożym, zstąp z krzyża! Jakaś karawana zatrzymała się u stóp góry i kilku Żydów podeszło bliżej, by obejrzeć krwawe widowisko. Jeden z pielgrzymów ukłonił się rabinowi i spytał go o coś, pokazując na krzyże. Faryzeusze zaczęli objaśniać. Żyd pokiwał im głową ze zrozumieniem. Potem podniósł kamień i rzucił w Jezusa. - Hej ty, co burzysz świątynię i w trzy dni ją odbudowujesz, ratuj samego siebie. Kamień uderzył w kolano skazańca, noga odruchowo drgnęła i jęk wydarł się z ust ukrzyżowanego. Jezus podniósł oczy ku niebu. - Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? : - zawołał.. Żyd z karawany upuścił kamień, który trzymał w ręce. Podszedł do Antyfona i usiłował wcisnąć mu do ręki monetę. - Daj mu pić - powiedział rozkazująco -bo Eliasza wzywa. Rzeczywiście Jezus wypowiedział dość niewyraźnie swoją skargę. Z daleka aramejskie "Eli" mogło brzmieć jak imię Eliasza, a może Żyd był spoza granic kraju i lepiej władał greką niż aramejskim. Antyfon obruszył się. - Żebyś dawał nie wiem ile, on nie dostanie ani kropli wody - powiedział. Faryzeusze podbiegli do pielgrzyma. - Jakiś ty niecierpliwy! Trzeba czekać, aż przyjdzie Eliasz, aby go wybawić. Wtedy uwierzymy, że to prawdziwy prorok. Chłopcy wciąż wrzeszczeli jak stado małych wron, które na śmietniku znalazły kawał ścierwa. Nagle jaskółki z głośnym świergotem zniżyły lot. Koń Antyfona zaczął rżeć i tulić uszy po sobie. Setnik musiał ująć cugle krótko przy pysku i klepać zwierzę po szyi, bo było bardzo niespokojne. Od zachodu zza wzgórza wysunęła się czarna chmura, aż ciężka od deszczu i piorunów. Posuwała się wolno, ale nieprzerwanie, chociaż nie było wiatru. Jezus znów otworzył oczy, oblizał spieczone wargi. - Niewiasto - powiedział. Kobieta we wdowim stroju zrobiła krok naprzód. - Niewiasto, oto syn twój - dokończył Jezus, pokazując oczyma młodzieńca, który stał obok kobiety. Odpoczął chwilę, znowu oblizał wargi. -Janie, oto matka twoja - dokończył. Człowiek o imieniu Jan płakał, kobieta przycisnęła jego głowę do swego ramienia. Coś mówiła szeptem, gładząc go po policzku. Jezus poruszył gardłem, jakby chciał przełknąć ślinę. - Pragnę - wyszeptał. O, bogowie, oby tego nie powiedział! Aleksander drgnął, jakby z oddali wspomnień usłyszał błagalną skargę Cyrusa. Nie myślał, co robi. Odpiął od pasa gąbkę, zanurzył w kociołku, napęczniała momentalnie. Jeszcze jeden ruch i włócznia posłusznie pochyliła się i wbiła w gąbkę. Osłupiali koledzy nie usiłowali nawet protestować. Może nie zdawali sobie sprawy, co robi młody antiocheńczyk? Włócznia podniosła się w górę, na jej ostrzu nie było Tanatosa, lecz jakiś inny bóg, zwany ulgą, którego nie ma w żadnej mitologii a jest tak realny jak śmierć i życie. Jezus chwycił gąbkę wargami i ssał ją, jak dziecko ssie pierś matki. Spojrzał na żołnierza z głęboką wdzięcznością. Aleksander nie mógł w tej chwili oderwać oczu od jego twarzy. W tych oczach zalanych łzami bólu ujrzał uśmiech przeznaczony jedynie dla niego. Tak nie uśmiechali się ani matka, ani Agaton ani Rachela. Żołnierz stał zapatrzony w krzyż. Nagle poczuł ból w ramionach. To dwaj koledzy wykręcili mu ręce. Włócznia z łoskotem upadła na ziemię. Antyfon podniósł się ciężko ze swego kamienia i podszedł do przestępcy. - Będzie chłosta - powiedział sucho - a powinna być śmierć. - Odwrócił się na pięcie i odszedł, nie patrząc na żołnierza. Chmura płynęła wciąż, już zakryła prawie całe niebo. Nagle w samo południe zapadła nad Jerozolimą czarna noc rozświetlona jedynie błyskawicami. Nie padało, ale ciemność była jak w Tartarze. Chłopcy ze szkoły rabinackiej zaczęli krzyczeć przeraźliwie, bo oto ziemia zafalowała jak morze. Żołnierze puścili ręce Aleksandra. W oka mgnieniu zrozumiał, że to jest jedyna okazja, jaką dają mu bogowie. Skoczył w bok, przebiegł kilka kroków. Na wzgórzu wszyscy już krzyczeli ze strachu, bo ziemia usuwała się spod nóg. Zebrał resztkę odwagi i skoczył w ciemność. Spocony z trwogi biegł po rozdygotanej ziemi, przeskakiwał rozpadliny, nie wiedział, dokąd biegnie, byle dalej od słupa do biczowania, byle dalej od krzyża. Zrzucił hełm, potem chlamidę. W głowie pozostała jedna myśl: uciekać! Był jak zwierz, który wyrwał się z nagonki: Powoli osłabł, coraz ciężej przeskakiwał rozpadliny powstałe przez trzęsienie ziemi. Zdawało mu się, że obok przystanęła jakaś postać. Wyciągnął rękę. Ach, nie, to krzak cierniowy, pokłuł sobie palce. Coraz częściej przystawał, wreszcie rozpiął pancerz i rzucił go do jakiejś przepaści. Nie zauważył, kiedy ciemności zaczęły ustępować. Odetchnął głębiej. Był wolny. Teraz usiadł i zaczął zbierać myśli. Piłat nie ma psów bojowych. Jeżeli ludzie zbiegowi pomogą, może uda mu się ucieczka. Najbliżej jest do Egiptu. W którą stronę biegł? Rozejrzał się. Słońce znów świeciło na niebie. Jaskółki uganiały za owadami. Podparł czoło. Zdawało mu się, że obudził się z koszmarnego snu. Jedynie brak zbroi i wyschnięte gardło świadczyły, że to nie był sen. Zdjął tunikę i wytarł ciało z potu. Czuł okropny ból głowy. Potem zdawało mu się, że ciało ma w lodzie, szczękał zębami, jak wtedy, gdy był chory w Cezarei. Wstał i szedł, nie wiedział dokąd, po co... Wreszcie upadł, jeszcze raz dźwignął się, jeszcze zrobił kilka kroków i czuł, że już nie może iść dalej. Niech się dzieje, co chce, niech go złapią. Ból rozsadzał mu głowę aż do mdłości. Przed sobą zobaczył jakiś mur, dowlókł się do niego i runął na liście akantu. Nie wiedział: spał czy leżał w gorączce. A może już był martwy? Nie umiałby powiedzieć, jak długo leżał i gdzie, w którą stronę uciekał. Wszystko zlało się w jedną całość jak brąz w formie. Gdy się ocknął, nie mógł zorientować się, gdzie jest i co się z nim dzieje. Pamiętał tylko, że uciekł z Golgoty, że był chory, ale skąd się wziął na hebanowym łożu o poduszkach powleczonych najcieńszym płótnem, okryty lamparcią skórą, podszytą jedwabiem wschodu, tego, na wszystkich bogów, nie wiedział. Usiadł na łożu i spuścił nogi, ale izba zakręciła mu się przed oczyma i upadł z powrotem. Kotara w drzwiach rozchyliła się. Żołnierz nie wiedział, czy znowu wróciła mu gorączka, czy naprawdę na tle ciężkiej purpurowej kotary stoi Helena, kochanka Marka Emiliusza. Kurtyzana uśmiechnęła się i wolnym krokiem podeszła do łoża. - Leż spokojnie, Ganimedesie - powiedziała, kładąc mu rękę na czole. Podniosła oczy w górę. - Chwała ci, Afrodyto o białym łonie. Wreszcie gorączka ustąpiła, a tak się bałam, że już Tanatos przyjdzie po ciebie. Tak się okropnie bałam. Aleksander wziął ją za rękę. - Pani, ja już sobie pójdę. Uśmiechnęła się zalotnie. - Tak ci pilno? A wiesz, że ja jestem jak Cyrce, która rok trzymała Odyseusza i dopiero na rozkaz Olimpu go wypuściła? Na razie nie mam takiego rozkazu, a ty jesteś tak słaby, że nie możesz w ogóle chodzić. Gdy moje psy podwórzowe wywąchały cię za murem ogrodu, a niewolnik przywlókł, twierdząc, że jesteś złodziejem, wyglądało, jakbyś już jedną nogą wstąpił do łodzi Charona. W pierwszej chwili nie poznałam ciebie, ale któż by zapomniał Ganimedesa, który zstąpił z Olimpu? Masz zimnicę. Mój ojciec też ją miał, ale to nie przeszkadza w miłości; przekonasz się o tym sam. - Pani, ja nie mogę zostać! Uciekłem z wojska, by nie być ukarany chłostą. U ciebie bywa szlachetny trybun. Co będzie, gdy dowie się, że przechowujesz zbiega? - Trybun był już tu dwa razy. On nie wie; że mam dwie sypialnie. My, kapłanki Afrodyty, jesteśmy sprytne - roześmiała się głośno. - Nieraz gdy jest gorąco, a mój gość uśnie, wstaję z łoża i idę się przespać do mej ukrytej sypialni. Trzeba jakoś żyć, mój drogi. Leżał i patrzył na tę piękną kobietę, która zupełnie nie ukrywała swych oszustw wobec kochanków. Myślał, że na razie będzie musiał korzystać z jej gościnności i drżeć, gdy usłyszy na dziedzińcu głos Marka Emiliusza witającego Helenę. Czy zdoła wytrzymać co wieczór ten potworny strach, a jeżeli nawet, to jak długo potrafi znosić tę mękę? Znowu spróbował usiąść i znowu sypialnia zawirowała mu przed oczyma w szalonym tańcu. Gdy opadł na łoże, Helena pogładziła go po czole. - Sam widzisz, mój mały, że musisz być grzeczny - powiedziała tonem niańki perswadującej dziecku, że robi głupstwa. - Jesteś w mojej mocy, a lepiej znosić ją dobrowolnie niż być ukarany jak król Itaki. Znasz opowieść o czarownicy Cyrce? Skinął głową potakująco. Popatrzyła badawczo na niego. Potem wytarła mu pot cienką chustką i wyszła z izby. Leżał z rękami pod głową. Zastanawiał się, czego właściwie chciała. Był ubogi, nie mógł jej opłacać, a narażała się, ukrywając zbiega. A nuż Marek Emiliusz wyrazi kiedyś chęć obejrzenia całej willi, którą nabył za grube pieniądze? A nuż ktoś ze służby powie mu, że ma rywala i to w kim, we własnym żołnierzu, który powinien mieć wyrok śmierci! Na tę myśl wybuchnął śmiechem. Mógł albo rozpaczać, albo się śmiać. Wybrał to drugie, aby zagłuszyć pierwsze. Helena wróciła dopiero nad ranem, ale pamiętała o nim nawet w czasie, uczty, jaką wydała wieczorem. Słyszał odgłosy zajeżdżających wozów , potem ktoś grał na harfie, a jeszcze później rozległy się krzyki kobiet i śpiewy pijanych mężczyzn. Nie mógł spać, leżał i słuchał, modląc się, by odjechali jak najprędzej. Helena posłała mu przez starą Etiopkę wino z wodą i słodkie ciasto oraz owoce. Staruszka krzątając się po sypialni mruczała coś pod nosem. Zapytał ją, o co jej chodzi. - Jak możesz w ogóle pytać? Przez takiego jak ty wszyscy możemy postradać życie! Ale ty się tym nie martwisz! Leżysz jak sam Tyberiusz i będziesz miał najpiękniejszą kobietę Antiochii i to za nic. Za te twoje brązowe ślepia, za kudłaty łeb! Żebyś był prawdziwym mężczyzną, tobyś się wstydził, ale tacy jak ty nie mają wstydu za obola. Zerwał się z łoża. - Czego chcesz? - spytał z rozpaczą. Podparła, się pod boki. - Żebyś płacił mojej pani tyle, ile ona warta, albo wynoś się, gdzie chcesz. Opadł na łoże. Nie mógł przecież spełnić tego żądania. Stara wiedziała o tym. Ilekroć wchodziła do jego sypialni, obrzucała go spojrzeniem pełnym pogardy. Gdyby był zdrowszy, może by ją uderzył lub poskarżył się Helenie, lecz wiedział dobrze, że od tej starej kobiety zależy jego życie. Nieraz sam płakał z gniewu i żalu. Po co złamał prawo, co go obchodził Żyd na krzyżu? A niechby zdychał z pragnienia jak Cyrus i ludzie Spartakusa! Mało to ludzi kona całymi dniami i nikt się tym nie przejmuje. Tak jest od wieków i tak będzie do końca świata. Tylko Łukasz chciał pomagać wszystkim konającym, ale Łukasz to maniak. Dlaczego właśnie on usłyszał prośbę z krzyża? Chował głowę w poduszki i płakał z bezsilnej złości. Kiedyś nie zauważył, że Helena weszła do jego sypialni. Usłyszała szloch i zbliżyła się do łoża. Przemocą zdjęła mu z głowy lamparcią skórę, którą się nakrył, by nikt nie słyszał, że płacze jak dziecko. - Co ci jest? - spytała, siadając na łożu i gładząc go po głowie. - Nic - odburknął. - A jednak płakałeś. Powiedz, co ci jest? Nie mógł dłużej ukryć swojego żalu i złości. - Jestem głupi - powiedział. - Sam dobrowolnie złamałem sobie życie. Wciąż bawiła się jego włosami, obwijała je dookoła palców, jak pierścionki. - Wszyscy są głupi - powiedziała w zamyśleniu. - Wszyscy, nawet bogowie. Każdy raz w życiu robi jakieś szaleństwo, czego potem żałuje przez długie lata. Ja też popełniłam szaleństwo , idąc z łoża do łoża za klejnoty i pachnidła. Mogłam wyjść za mąż i mieć dzieci, mogłam kochać naprawdę, a nie za pieniądze. A teraz kocham i boję się mojej miłości. Muszę ją ukrywać głęboko w sercu. - Dlaczego? - spytał. - O bogowie, dlaczego? A dlaczego ty popełniłeś jakieś wykroczenie przeciwko prawu? Widzisz, nie umiesz odpowiedzieć, a mnie każesz. Dlaczego oszalałam? Właściwie wiem dlaczego, to kara bogów, że chciałam zabawić się kosztem twoim i Marka Emiliusza jednocześnie. Wtedy wieczorem byłam po podróży okropnie zmęczona, a on uparł się, żeby zrobić ucztę. Byłam wściekła na niego, chciałam. Mu dać taką nauczkę, jak tylko ja potrafię. Zabawiłam się kosztem młodego żołnierza, który mi nic nie zawinił i był mi zupełnie obojętny. Ale gdy został upokorzony tak okropnie, zobaczyłam jego twarz pełną bólu i wiedziałam, że powinien mnie uderzyć, jednak ochraniała mnie obecność Marka Emiliusza. Mógł się zemścić, ale bogowie wzięli zemstę w swoje ręce i mszczą się do tej pory. - Nie wierzysz w przebaczenie? - spytał. Potrząsnęła głową przecząco. - Za takie upokorzenie? Patrzył na nią ze współczuciem. Siedziała, bawiąc się wkładaniem i zdejmowaniem pierścionka. Jej twarz wyrażała smutek. - Znałem człowieka, co chciał przebaczyć stokroć większe upokorzenie... - powiedział i urwał w pół zdania, zacisnął usta. - Kto? - spytała Helena. - I komu? - Ach nie, to taka głupia historia... Masz ładny kamień w pierścionku. Pokaż, znam się trochę na kamieniach. Podała mu pierścionek. - Ja bym byle jakich kamieni nie przyjęła. Muszą być piękne i duże. Raz chciano mi ofiarować zbyt mały szafir. Rzuciłam go w twarz ofiarodawcy i zakazałam przychodzić do mnie. Ale nie bój się, od ciebie nie chcę żadnych kamieni , żadnego złota. Chcę, żebyś był tylko zdrów i ze mną - to wszystko... Kto przebaczył komu? -powtórzyła pytanie. Udawał, że ogląda klejnot. Mówił o kamieniu, chwalił szlif i oprawę, w końcu oddał jej pierścionek., Włożyła go na palec. - A ty czy potrafisz przebaczyć? - spytała nagle. Co miał odpowiedzieć? Nie chciał za nic opowiadać o tamtym, który przebaczał. Objął ją i przytulił do siebie. Poddała mu się całkowicie. Znała swój zawód. Noc upłynęła jak jedna godzina. Zostało tylko zmęczenie. Rankiem jednak nie mógł się uwolnić od myśli o Racheli. Było mu ciężko i źle. Powiedział o tym Helenie. Roześmiała się. - Czy wiesz, że Marek Emiliusz ma w Rzymie żonę legalnie poślubioną, bogatą, z dobrej rodziny, młodą, nawet bardzo młodą, bo ma dopiero trzynaście lat, a nigdy mi się nie zwierzał, że myśli o niej, gdy jest ze mną? A ty byś i tak nigdy nie dostał tej twojej Racheli. Nie masz o czym myśleć. Jednak ilekroć Helena przychodziła do niego , zawsze prawie odruchowo wspominał Rachelę. Pewnej nocy po uczcie Helena wpadła do jego izby. Miała włosy rozpuszczone i była okryta jedynie prześcieradłem. Szarpnęła go za ramię, wyrwała z pierwszego snu. - Marek coś podejrzewa - powiedziała. -Może ktoś ze służby mu powiedział? Jutro wszystkich każę wychłostać, ale ty musisz uciekać. Czy masz siły iść dalej? - Muszę mieć - odparł wkładając sandały. - Przysięgam ci, że ukarzę winowajców! -wołała z oburzeniem. - Nie rób tego, proszę cię - chwycił ją za rękę. - Co to pomoże tobie lub mnie? I tak za długo tu byłem, narażając ciebie. - Zły sługa zasługuje jedynie na krzyż. Mówiłam, że nie wolno pary z gęby puścić. Co ich to obchodzi, kto jest u mnie! - Zaczęła płakać z bezsilnej złości. Puścił jej rękę, jakby go parzyła. - Nie wiesz, co to jest krzyż - powiedział surowo. - Nie ma zbrodni, która by usprawiedliwiała taką karę. To nie jest kara nasza, helleńska, ale barbarzyńska. Przyrzeknij, że ukarzesz służbę, ale nie poślesz na krzyż. - A wolno zdradzać swą panią? Przecież nie byłam dla nich zła. Czego chcą ode mnie, czego? żebym oddawała się zawsze jedynie za pieniądze, a nigdy z miłości? Usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach, szlochając głośno. Patrzył, jak siedziała skulona, drżąca od płaczu. Podszedł do niej i usiadł obok. - Są ludzie - zaczął cicho - którzy przebaczają nawet większe krzywdy. Podniosła zalaną łzami twarz. - Drugi raz już to mówisz - powiedziała -ale jak cię pytałam, kto to jest, nie chciałeś odpowiedzieć. Zresztą, czy może być większe przestępstwo niż zdrada swej pani? Pokiwał smutnie głową. - Był u nas w manipule setnik, który prowadził na krzyż swego dobroczyńcę. - Wykonał tylko rozkaz - odparła Helena. - Ja jednak potrafiłem zbuntować się przeciwko prawu rzymskiemu. Był zaskoczony tonem własnego głosu. Mówił o swej hańbie tak, jakby się nią chlubił. Nie wiedział, dlaczego tak właśnie przedstawił jej swoją winę. Ona jednak była zajęta własnymi myślami, bo powiedziała: - Och, gdyby można było wszystko przebaczyć, świat byłby szczęśliwy. Ja też zdradziłam narzeczonego dla pałaców, klejnotów i służby. Nieraz myślałam, aby pójść do niego i błagać o przebaczenie, ale wiedziałam, że mnie wygna jak wściekłego psa. Tak, mój miły, nieraz chciałam zacząć życie od nowa i nie mogłam, bo nikt mi nie przebaczył. Teraz tracę ciebie. Kocham cię, a jednak zrobiłam ci krzywdę. Powiedz, że przebaczasz mi tę ucztę w Cezarei. Skinął głową potakująco. Właściwie nie miał do niej żalu o ten kaprys i zastanawiał się, jak mogła tyle myśleć o takiej błahostce. Helena dźwignęła się z łoża i podeszła do szkatułki z klejnotami. Otworzyła ją i wysypała wszystkie na mały stolik. Grzebała w nich dość długo, wreszcie wyjęła łańcuszek zakończony gemmą z wizerunkiem Hery. Podeszła do Aleksandra i zarzuciła mu go na szyję. - Jedyny czysty klejnot, jaki posiadam - powiedziała. - Dostałam go od rodziców jeszcze jako dziewczynka. Weź go, niech cię strzeże opiekunka bohaterów i małżeństw, niech cię wspomaga, jak wspomagała tułaczy Odysa, a ilekroć spojrzysz na niego, pomyśl o mnie. Pochyliła głowę i spuściła powieki, usiłując zatrzymać łzy. Objął ją i przytulił po raz ostatni. Ktoś zapukał do drzwi. Helena bez tchu podbiegła i uchyliła je. Usłyszał głos Etiopki. - Szlachetny Marek Emiliusz obudził się i jest zdumiony, że ciebie nie ma. - Powiedz, że się kąpię, albo że mi się niedobrze zrobiło po uczcie. Zresztą gadaj, co chcesz, byle leżał spokojnie. "Zatrzasnęła przed Etiopką drzwi i zwróciła się do Aleksandra: - Dokąd pójdziesz? Nie wiedział. Jakoś nie. Brał poważnie w rachubę tego, że przyjdzie chwila, w której będzie musiał opuścić dom Heleny. Wyczuła to, bo powiedziała: - Idź do Tarsu, tam. Mieszka moja siostra; ona jest uczciwą kobietą, nie tak jak ja... Może dlatego, że miała ospę jako dziecko, ale jest uczciwa. Pójdź do niej, jej mąż ma warsztat złotniczy, podobno znasz to rzemiosło. Dadzą ci robotę, gdy powiesz, że przychodzisz od Heleny z Antiochii. Poprawiła włosy przed lustrem z polerowanego srebra, okrasiła twarz uśmiechem, nawet wyjęła kwiat z korynckiej wazy i wpięła go we włosy. Poprawiła jeszcze raz prześcieradło, w które była owinięta, i pobiegła do drzwi. W progu odwróciła się jeszcze. - W srebrnej szkatułce są pieniądze - powiedziała. - Weź, ile ci potrzeba, potem skacz z okna; psy są na łańcuchach, bo Marka się spodziewałam, a one nie lubią go. Niech cię bogowie mają w opiece. Już była za drzwiami. Jeszcze słyszał lekkie kroki na marmurowej posadzce. Nie było czasu; podszedł do szkatułki, wziął garść monet i wsypał do woreczka, w którym dawniej przechowywał żywność. Jeszcze był w nim kawałek wyschniętego na kamień żołnierskiego chleba. Popatrzył nań jak na wspomnienie dawnego życia, po czym z rozmachem wyrzucił go przez okno. Po chwili sam już biegł przez ogród pełen kwiatów. Więzień sięgnął za chiton i sprawdził, czy ma jeszcze łańcuszek od Heleny. Niedługo czyjaś ręka zedrze go z szyi skazańca, lecz teraz czuł pod palcami drobne ogniwka ze złota. Ręka przesunęła się niżej i poczuł pod palcami owal szmaragdu, na którym była wyobrażona opiekunka bohaterów. Jak mógł żądać, by opiekowała się nim? To było niemal bluźnierstwo. A mimo to podniósł wizerunek do ust, błagając boginię, by pozwoliła mu umrzeć po męsku. Pomyślał też o Helenie: czy go pamięta, czy jest szczęśliwa u boku Marka Emiliusza? A może ma jakiegoś nowego bogacza , który ją utrzymuje. O, jakże pragnął, by kto myślał o nim! Nie wiedział, kiedy usnął. Śniło mu się wyraźnie, że jest w Damaszku. Gdy obudził się w swoim lochu, nie wiedział początkowo, co jest snem, a co jawą. Damaszek, perła Wschodu, duży ośrodek handlowy, udzielił i jemu swej gościny jak wielu innym ludziom. We śnie zobaczył jeszcze raz białe domy o płaskich dachach, ogrody pełne palm i potężne mury miejskie. Gdy uciekł w nocy od Heleny, po wyjściu z ogrodu spostrzegł, że jest w żołnierskiej tunice. Byłoby głupotą pokazywać się w niej w biały dzień. Pościg na pewno jeszcze trwał, bo Piłat chciał dać odstraszający przykład dla reszty wojska, zwłaszcza że Aleksander uciekł z oddziału. Taka rzecz nie mogła skończyć się chłostą, nawet gdyby chodziło o samego trybuna, a nie o prostego żołnierza. Usiadł na kamieniu, ściągnął tunikę i nożem obciął górną część, zmiął i rzucił w krzaki. Pas trzymał mu dół, wyglądał teraz, jakby nosił egipski fartuszek, i od biedy mógł się pokazać ludziom. Szkoda tylko, że nie można było zrobić obrąbka, ale przecież chodziło o to, by jak najprędzej wyjść z miasteczka. Usiadł w krzakach i czekał, aż otworzą bramę. Ranek wstawał za szybko dla Aleksandra. Na drodze ukazała się jakaś karawana. Sześć wielbłądów i cztery osły z wolna zdążały ku bramom Emaus. Aleksander chciał wyjść razem z karawaną i szedł obok poganiaczy. Dowiedział się z rozmowy, że idą do Damaszku. Nagle jeden z kupców zwrócił głowę w stronę młodzieńca. - Co tak leziesz jak cielę za krową? A możeś ty złodziej? - spytał podejrzliwie. - Nie, panie - Aleksander przybrał obrażony ton. - Jestem złotnikiem, ale dom i warsztat spłonął w czasie pożaru. Idę szukać roboty, a mam obiecaną w Damaszku. Podziwiał samego siebie: ani razu się nie zająknął. Chyba sam Hermes mówił jego ustami. Podróżny popatrzył na niego badawczo. - Jeżeli nie kłamiesz i jesteś złotnikiem; to chodź do mnie. Potrzebuję robotnika. Aleksander zrobił minę, jakby rozważał słowa rzemieślnika. Za szybka zgoda wywołać mogła podejrzenie. Pamiętał dobrze, jak ojciec mawiał, że gdy ktoś za szybko się zgadza, jest albo złodziejem, albo lekkoduchem, a jedno i drugie to klęska w warsztacie. Namyślał się więc długo, pytał o warunki pracy, sypał jak z worka nazwami narzędzi i kamieni. Dowiedział się, że rzemieślnik jest Kananejczykiem, że nie rzeźbi kamieni, bo nie ma zdolności ku temu; owszem, byłoby dobrze, gdyby Aleksander umiał robić kamee i gemmy, ale to nie jest konieczne. On, Hiram, chce mieć jedynie kogoś znającego się na robocie i uczciwego. Cieszy się, że spotkał młodego Żyda, który chce u niego pracować. - Nie jestem żydem! - Aleksander podniósł z dumą głowę. Kananejczyk popatrzył na Aleksandra. - Tym lepiej. Nie lubię tych fanatyków, którzy raz w tygodniu marnują cały dzień na modlitwę. Owszem, modlitwa to rzecz konieczna, zwłaszcza że człowiek zawsze potrzebuje pomocy bóstwa, ale cały dzień się modlić? O nie, to marnowanie czasu. Aleksander przytaknął mu ruchem głowy. Był szczęśliwy, że miasteczko zostało daleko w tyle. Wyprostował się, podniósł głowę. Był wolny, możliwość kary zniknęła z jego myśli. Niedługo pożegna kraj, ludzi czekających na Mesjasza i proroków, a jednocześnie domagających się krzyża dla takich herosów. Jezus na pewno już rozłożył się w grobie. Teraz powinien tak samo rozłożyć się we wspomnieniach Aleksandra. Tylko że po umarłych pozostają kości, a Jezus powinien całkowicie zniknąć z pamięci młodego Greka. Szli rzymskim gościńcem. Był upał coraz dotkliwszy. Na szczęście wszędzie znajdowały się studnie, bo trakt do Damaszku był uczęszczany. W końcu weszli w bramę miejską. Tej nocy Aleksandrowi śnił się Jezus w koronie z ciernia, zalany krwią. Chłopak zbudził się z krzykiem, patrzył w ciemność, jakby tam miał zobaczyć umęczonego Żyda. Ten umarły jakoś nie chciał rozłożyć się na proch, przynajmniej w pamięci Aleksandra. Żydzi mówili, że ich Bóg zrobił człowieka z prochu i dlatego człowiek musi w końcu stać się prochem , z którego jest ulepiony, ale mniejsza o żydowskie wierzenia, byle pozbyć się snów o Jezusie, a przynajmniej wspomnień o nim. We dnie było lżej, zwłaszcza gdy przychodzili ludzie po klejnoty: piękne kobiety i bogaci mężczyźni. Jednak gdy kładł się wieczorem, a nie był tak zmęczony, by zaraz usnąć, myślał o tym, czy Piłat już zaniechał szukania, a od Piłata myśli najkrótszą drogą biegły wbrew woli do Jezusa. Zastanawiał się, czy nie usłuchać rady Heleny i nie pójść do Tarsu, ale nie chciał dłużej wędrować. Jakże powie siostrze Heleny, że korzystał za darmo z łoża kurtyzany, a jeszcze wziął od niej pieniądze? Co prawda po pół roku odesłał Helenie pożyczone denary. Prosił kupca jadącego do Emaus, by ją odszukał i oddał woreczek. Żyd przysiągł, że odda, i chłopak odetchnął spokojniej. Mijały dnie, tygodnie, miesiące. Znów nadeszły święta ku czci Dionizosa; znowu Żydzi budowali szałasy na dachach swych domów. Hiram nie budował szałasu ani nie czcił Dionizosa. Na ołtarzu domowym miał posążek Baala Sydonu, do którego modlił się o pogodę, gdy jechał po towary, lub o deszcz, gdy posucha wypaliła mu ogród , a jego córki miały złotą figurkę Astarte o zbyt dużych piersiach i równie nieproporcjonalnym łonie. Aleksandra złościła ta bogini. Bóstwo powinno być piękne, a nie tak pokraczne, ale chował te uwagi dla siebie, aby nie zrażać chlebodawców. Właśnie w okresie winobrania raz pozwolono mu wyjść z warsztatu. - Jesteś młody - powiedział Hiram - a od rana do wieczora siedzisz w tej norze. Zbladłeś ostatnio. Wiem, że chcesz uczcić święta twego boga. Chłopak poskładał narzędzia i poszedł na miasto, ale w Damaszku było sporo Żydów oraz czcicieli Baala i jego siostry Astarte, więc wielkie dionizje wypadły blado. Mało bachantek biegało po mieście i mało też wina pito na cześć boga. Aleksander wałęsał się bez celu, w końcu wyszedł za bramę miasta. Szeroki, dobrze utrzymany gościniec przypominał kawałek płótna położonego wśród zielonych łąk i winnic. Paru żebraków koło bram miejskich prosiło o wsparcie. Chłopak dał im po miedziaku i wyszedł na trakt. Było południe, droga zdawała się zupełnie pusta. Dopiero po kilku krokach spostrzegł, że leży na niej jakiś łachman lub kawałek drzewa, nad którym pochylało się bezradnie kilku uzbrojonych Żydów w białych szatach. Gestykulowali żywo, próbowali dźwignąć to, co leżało na gościńcu. Gdy podszedł bliżej, zobaczył chudego Żyda w białej szacie faryzeusza, leżącego w prochu. Człowiek rozłożył ramiona, jakby go krzyżowano. Oczy miał zamknięte, skóra na twarzy była aż szara od pyłu drogi. Rozchylone usta poruszały się. Aleksander pomyślał, że Żyd zasłabł z upału. Opodal na łące pasł się spokojnie koń; wyglądało na to, że Żyd spadł z konia. Towarzysze jego widać zdecydowali, że sami nie dadzą rady, bo pokiwali głowami, wsiedli na konie i skierowali się w stronę miasta. Aleksander podszedł i ukląkł nad faryzeuszem. Żyd żył jeszcze. - Co chcesz, panie, żebym uczynił? - usłyszał Aleksander jego szept. Parsknął śmiechem. - To ja raczej pytam ciebie, w czym mógłbym ci pomóc - powiedział. Żyd uśmiechał się, chociaż twarz jego wyrażała najwyższe napięcie. - Rozumiem, panie, rozumiem - głos faryzeusza nabierał siły. - Wszystkie narody... O tak, panie, rozumiem, nie będzie różnicy między obrzezanymi a nie obrzezanymi. Ale Abraham dał nam obrzezanie jako znak przymierza z Tobą... Co mówisz, panie? Prawo, prawo, nowy Izaak złożony na ofiarę Najwyższemu. Tak, rozumiem, rozumiem. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest i wieczna... Aleksander szarpnął Żydem, przerażony widokiem twarzy, w której nie było kropli krwi. Chciał jakoś pomóc człowiekowi, co chyba zasłabł na gościńcu i rozmawiał z kimś, kogo właściwie nie było. Żyd powoli usiadł na ziemi, oczy miał wciąż zamknięte, jednak wyraz napięcia znikł z jego twarzy. - Jak ci pomóc? - spytał Aleksander. - Jestem co prawda poganinem i splamisz swą czystość rytualną, ale to mnie mało obchodzi. Żyd otworzył oczy. - Straciłem wzrok - powiedział - ale ujrzałem pana mego i wiem, że zmartwychwstał. -Aleksandra przeniknął dreszcz. Tego brakowało, żeby jakiś umarły żyd zmartwychwstał. Nie, na wszystkich bogów, nie! Nikt nie może opuścić Hadesu, Cerber nikogo nie wypuści poza bramy z kutego metalu; nawet Eurydyka, żona Orfeusza, została w Hadesie. Ten człowiek jest ciężko chory. Trzeba go odprowadzić do miasta. Postawił Żyda na nogi i spytał, dokąd go zaprowadzić. Faryzeusz podał mu jakiś adres. Aleksander złapał konia przy pysku. Zwierzę drżało całe, jakby czuło wilka lub lwa. Aleksander głaskał go i tulił jego łeb długo, zanim koń zgodził się wyjść na drogę. Młodzieniec wsadził nań chorego i poszedł do dzielnicy żydowskiej, prowadząc konia za uzdę. Odszukał dom niejakiego Ananiasza, tak jak prosił faryzeusz. Damasceński Żyd był najwyraźniej zdziwiony przybyciem gościa. Faryzeusz wyczuł to natychmiast.. - Posłał mnie do ciebie pan nasz Jezus Chrystus, którego ja prześladowałem - powiedział. Wtedy Ananiasz wziął cugle od Aleksandra. Chłopak stał jakby wkopany w ziemię. Czuł, że nogi drżą pod nim jak po ciężkiej pracy lub po forsownym biegu. Bogowie, znowu ten Jezus! Co to mogło znaczyć, że posłał faryzeusza? Chłopak otarł spocone czoło. Nie, przecież faryzeusz zachorował na drodze. Ma gorączkę i mówi od rzeczy. Poza tym u Żydów co trzeci mężczyzna to Jezus albo Jozue. Powoli uspokoił się. Jak mógł skojarzyć Jezusa, który umarł, z Jezusem, który posłał faryzeusza do Damaszku? Wrócił szybko do warsztatu. Hiram był zdziwiony, że robotnik jest już z powrotem. - Głowa mnie boli - powiedział Aleksander. Najstarsza córka Hirama położyła mu rękę na czole. - Lepiej ci? - spytała zalotnie. Skinął głową. Chciał przerwać rozmowę jak najprędzej. Udawał, że okłada złotem szklaną perełkę i że jest ogromnie zajęty, ale palce mu tak drżały, że z trudem pracował. Na złoto przychodziła jeszcze warstewka szkła, którą nakładał jednak sam Hiram. Tego dnia złotnik długo czekał na kilka koralików, które by mógł powlec bezcennym szkłem. Na pewno myślał, że chłopiec jest chory lub podpity, bo wykazał niezwykłą cierpliwość, a nawet pochwalił robotę, chociaż Aleksander wiedział, że daleko jej było do doskonałości. W ogóle siedzenie w warsztacie przy kaganku odczuwał jako niewolę. Przywykł do ruchu, palce miał stwardniałe od miecza. Nieraz patrzył zazdrośnie na oddział żołnierzy przechodzących uliczką. Bogowie, jakże by chętnie wstał od warsztatu, kopnął nogą zydel i pobiegł za nimi! Przecież to byli jakby jego towarzysze broni, z którymi tak się zżył. Nieraz w nocy śnił mu się Meletos i Porcjusz, a nawet okrutny Germanin. Co się z nimi dzieje? - myślał, leżąc na łóżku i patrząc w ciemność. - Czy pogardzają kolegą, który uciekł z wojska? Gdy wstawał rano po takiej nocy, mimo że mył się w fontannie, ziewał ciągle, a córki Hirama zaśmiewały się po kątach. Nieraz słyszał, jak ładna czarnooka Jezabel mówiła do siostry, że Aleksander marzy. Kto wie, może o którejś z nich. Chichotały przy tym, aż go to złościło. Co wiedziały te młode ładne Kananejki o jego przeżyciach, o pocałunkach Racheli, o nocach z Heleną, co wiedziały o życiu młodego chłopca, który przeżył tyle ile niejeden starzec? Mogły się śmiać, bo miały własny dom, rodziców, a krzyż znały chyba jedynie z opowiadania. Nie lubił ich, ale nie mógł tego okazywać. Często słyszał wrzaski z kobiecej części domu. To Jezabel karała którąś ze swych niewolnic. Kiedyś przypadkowo zobaczył, jak Kananejka zdjęła sandałek i tłukła nim po głowie niewolnicę. Nieraz w domu matka też karała służbę, ale unikała bicia w głowę. Jezabel miała wyraz twarzy podobny trochę do wyrazu Germanina, gdy katował kogoś. Aleksander uciekł, nie chciał patrzeć więcej. Biedny będzie jej mąż - pomyślał kiedyś. Ale mąż nie zgłaszał się po córkę złotnika z Damaszku. Dziewczyna dochodziła już lat, w których powinna była wyjść za mąż. Hiram, ! najwyraźniej martwił się tym. Nieraz wzdychał ciężko, patrząc na córkę. Półtora roku po przybyciu Aleksandra do Damaszku zatrzymała się w mieście duża karawana, jadąca ze wschodu na zachód. Prowadził ją jakiś krewniak czy znajomy Hirama. Ledwo wielbłądy uklękły na placu przeznaczonym dla karawan, przybiegł do złotnika. - Zlituj się nade mną! - wołał wymachując rękami. -. Bądź moim dobroczyńcą, a wszystkie moje dzieci i wielbłądy będą ci służyć. - Czego chcesz? - spytał Hiram niechętnie. - Wiesz dobrze, że nie wyłudzisz ode mnie ani jednej drachmy, dopóki nie oddasz mi talentu, który pożyczyłeś pięć lat temu. Przybysz uderzył się w czoło dłonią. - Zupełnie zapomniałem, ojcze ubogich, słońce nędzarzy, naprawdę zapomniałem o tym talencie. Będę za pół roku wracał z Antiochii nad Orontesem, to ci wszystko oddam, przysięgam na łono Astarte. - A teraz czego chcesz? - spytał Hiram. - Dobroczyńco ubogich - jęczał Kananejczyk - w mojej karawanie jedzie dwóch magów. Są to doradcy króla Fraatesa. Nie mogę ich ulokować byle gdzie. To dostojni ludzie, więc chciałbym, aby zamieszkali w twoim domu na jedną noc tylko - pochylił się nieco nad Hiramem. - To bogacze, zapłacą ci dobrze! - zniżył głos do zachęcającego szeptu. Hiram długo drapał się w brodę, cmokał, wreszcie się zgodził pod dwoma warunkami: po pierwsze, że będą tylko jedną noc, a po drugie, że zapłacą po pół talenta w złocie. Krewniak aż podskoczył. - Gdzie ty masz serce, ojcze ubogich? Pół talenta za noc? Jak ja im to powiem, nieszczęsny! I to jeszcze w złocie! Hiram ściągnął brwi. - A tyś myślał, że w miedzi? Ja, mój miły, nie mam zajazdu. Robię tylko łaskę, że przyjmuję obcych pod mój dach. Zresztą jak nie chcą zapłacić, mogą spać z wielbłądami. Ich wola. Rozłożył ręce bezradnym gestem. Jego krewniak jęczał, jakby miał boleści. Wiele, wiele razy nazywał jeszcze Hirama ojcem ubogich i pociechą nędzarzy. Aleksandrowi, który naprawiał bransoletkę jakiejś bogaczki kananejskiej, przypominało to faryzeuszy. Był ciekaw, jak długo potrwa wyliczanie cnót Hirama. Wreszcie i to się skończyło. Złotnik nie ustąpił ani obola. Krewniak rad nierad poszedł do wędrowców. Ich służba oraz niewolnicy Hirama zajęli się przygotowaniem komnat dla dostojnych Persów. Aleksander też musiał pomagać, zwłaszcza przy przesuwaniu łóż. Jezabel nie ukrywała złego humoru. - Jest taki upał - wołała - a ja mam spać z siostrą w jednym łóżku? Dlatego że ojciec chce zarobić talenta w złocie? Hiram usłyszał narzekanie córki. - Pamiętaj, Jezabel - powiedział - że wkrótce każdą noc, upalną czy zimną, będziesz musiała spędzać w łożu męża - powiedział słodko. Dziewczyna wydęła usta i nie odpowiedziała ojcu, ale po chwili Aleksander usłyszał, jak mówiła do młodszej siostry: - Będziesz spała na ziemi, a ja w łożu. A jak się poskarżysz, to popamiętasz. A mój mąż, jak zechcę, też będzie spał na podłodze - powiedziała, uderzając sandałem w posadzkę. Persowie nadeszli wreszcie. Aleksander przyjrzał im się uważnie. Nigdy dotychczas nie widział Persów z bliska, poza Cyrusem oczywiście. Ci kapłani nie byli podobni do rosłego niewolnika. Mieli wąskie, szczupłe twarze, brody były ułożone w fale, jak na najstarszych rzeźbach, o których opowiadał Cyrus. Ich turbany skrzyły się od klejnotów, szaty mieli także bogate, chociaż chyba należały do skromniejszych, bo w nich jechali. Hiram kłaniał się prawie do ziemi; czyżby za talenta? Zmiękły jego stare mięśnie - myślał Aleksander. Persowie zajęli komnatę Jezabel. Kazali sobie przynieść wodę do mycia. Niewolnica wzięła ciężki, duży dzban i pobiegła na podwórze do studni, zaczerpnęła wodę i chciała ustawić dzbanek na ramieniu.. Nagle skrzywiła się, kichnęła krwią. Aleksander podbiegł do kobiety; usiłowała dłonią wytrzeć krew, ale lała się strugą z nosa. Grek wyrwał jej dzbanek z ręki. - Daj, ja zaniosę, a ty się umyj porządnie. Niedobrze dla niewolnika, gdy choruje; wtedy najczęściej sprzedaje się go za byle co. Ja nie powiem o tym nikomu. Pocałowała go w rękę i mokrą szmatą tamowała krew. Wziął dzban i poszedł do domu. Zapukał do komnaty magów, po chwili stał na progu. Jeden z Persów odwrócił się od okna i przyglądał się bacznie młodzieńcowi. - Jesteś niewolnikiem? - spytał po grecku. Aleksander podniósł wysoko głowę. - Nie, panie, jestem wolnym człowiekiem -powiedział z dumą. Mag podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. - Jesteś wolny i masz wolnego ducha - powiedział z powagą - bo tylko człowiek naprawdę wolny może się wyłamać z obyczajów ogólnie przyjętych. Tak mówił mój ojciec i chyba miał rację. Widzisz, mój bracie w mądrości - zwrócił się do swego towarzysza - ten człowiek jest naprawdę wolny. Aleksander spuścił oczy. Nie lubił takich pompatycznych słów. To przypominało szkolne pochwały nauczyciela. Pers jednak nie dał mu znaku, że może odejść. Musiał stać i słuchać dalej. Mag jakby zapomniał o Greku, bo choć trzymał rękę na jego ramieniu, był zwrócony do swego towarzysza. - Jak ci już mówiłem, czcigodny bracie w mądrości, mój ojciec twierdził, że wypełnił się czas i Szosjantes powinien już nadejść, aby pokonać Arymana. Ojciec mój nawet wybrał się w podróż daleką na zachód, bo gwiazdy powiedziały mu, że czas się dopełnił. Powrócił do Suzy złamany. Czas się nie dopełnił. Aryman szalał po świecie w osobie Heroda Wielkiego i żony Oktawiana, Liwii. - Gwiazdy nie mogą kłamać - powiedział drugi mag. - Gdyśmy tu przybyli, poszedłem przejść się po mieście. Wstąpiłem do synagogi. Dziś szabat żydowski, a ja lubię słuchać, jak rozprawiają Żydzi, bo oni też czekają na jakiegoś Szosjantesa. Właśnie przemawiał jakiś Żyd. Mówił, że czas się wypełnił, że Szosjantes, czy jak oni mówią, Mesjasz, był na świecie, ale nie poznano go i skazano na śmierć. - Szosjantes ma zwyciężyć, a nie być pokonanym - przerwał pierwszy mag. - Ja też tak myślałem - powiedział drugi mag - ale ów Żyd mówił, że śmierć była zwycięstwem. - Brednie! - zirytował się pierwszy mag. Aleksander pokłonił im się głęboko. Skąd wziął tyle odwagi, by wmieszać się do rozmowy bogatych mędrców, sam nie wiedział, ale wtedy wypalił bez zastanowienia: - Antygona odniosła zwycięstwo nad Kreonem, chociaż umarła w mękach. To, co było raz, może się powtórzyć. Obaj mędrcy spojrzeli na Greka z uwagą. Ten, który trzymał go za ramię, jeszcze mocniej go ujął. - Ktoś ty jest? - spytał. - Jestem z warsztatu Hirama - odparł Aleksander. - Nie o to chodzi, młodzieńcze. Którą ze szkół filozoficznych skończyłeś? Aleksander omal nie roześmiał się. Przypomniał sobie swego nauczyciela, zwłaszcza chwile, gdy pedagog zbił Łukasza za samodzielne myślenie. Co miał odpowiedzieć tym mędrcom? Na pewno będą się śmiali, gdy im powie prawdę, ale przecież to oni powiedzieli wielkie głupstwo, nie on. Wszak wystarczy przejrzeć mitologię, aby wiedzieć, że nie zawsze śmierć bywa klęską bohatera. Modlił się w duchu, aby jak najprędzej stąd uciec. Mag wciąż patrzył na niego przenikliwie. - Powiedziałeś, młodzieńcze, rzecz wielkiej wagi, tak wielkiej, że może nie zdajesz sobie z tego sprawy. Jakąkolwiek skończyłeś szkołę filozoficzną, jesteś pełen mądrości. Tak, mój synu, śmierć nie musi być klęską, jak życie nie musi być zwycięstwem. Pamiętam, ojciec mój odkrył w małym żydowskim miasteczku Szosjantesa w wielkim ubóstwie. Gwiazdy objawiły mu, że to był Szosjantes, ale ojciec mój po namyśle doszedł do wniosku, że tak słaba istota nie może zwyciężyć ogromu zła, jakie istnieje na świecie. Jednak skoro umarli mogą zwyciężać, to czemu by to nie miał być Szosjantes? Szkoda tylko, że ojciec mój już nie żyje, bo umarł w wielkim smutku, iż nie doczekał wypełnienia czasu. Młodzieńcze, niech cię Ormuzd błogosławi każdego dnia! Zdjął rękę z ramienia Aleksandra, chłopak był wolny. Wybiegł z komnaty pragnąc, by Hiram nie zauważył, że nie ma go w warsztacie. Wpadł do pracowni i usiadł przy swojej robocie. Nie miał czasu myśleć o mesjaszach, szosjantesach. Był ubogim robotnikiem, który za pracę dostaje jedzenie i dach nad głową, i żołnierzem, którego czekała straszliwa kara. Co go wobec tego obchodziło, czy Mesjasz i Szosjantes to jedna osoba i czy był już, czy dopiero przyjdzie? Persowie wyjechali nazajutrz. Pytali Hirama o Aleksandra, powiedzieli, że wyjaśnił ogromną tajemnicę. Hiram sklął Aleksandra od ostatnich. - Leniu - wrzeszczał, aż słychać go było na rynku w Damaszku - ja ci pokażę marnować czas! Jakąż to tajemnicę znasz, mój mędrcze? Lepiej pilnuj tego, co masz przed nosem na warsztacie. Popatrz, ten szafir rusza się w oprawie. Oto jest twoja tajemnica! Aleksander z westchnieniem poprawił źle osadzony kamień. Hiram miał rację: po cóż mieszać się w nieswoje sprawy? Palce nie chciały słuchać jego woli. Parę razy musiał powtórzyć czynność , nim wreszcie kamień został oprawiony. Minęło jeszcze pół roku i do Damaszku przyszła wieść, że cezar Tyberiusz zmarł w drodze z Capri do Rzymu. Aleksander pomyślał, że jego koledzy w. wojsku mają żałobę. Chyba dostaną kilka dni wolnych, by mogli opłakiwać naczelnego wodza. On, Aleksander, nie miał ani godziny wolnej. Robiąc klejnoty, rozmyślał, kto będzie teraz cezarem. Może Klaudiusz, bratanek zmarłego? Wszystko zależy od tego, kto kupi sobie łaski pretorian i ich dowódcy. Był ponoć w Rzymie adoptowany syn cesarza, a naprawdę syn Germanika, tego Germanika, którego Antyfon i Sofron tak chętnie wspominali, nieraz nawet ze łzami w oczach. Młodzieniec przeciągnął się i podniósł głowę z nad roboty. Na pewno Antyfon marzył, by młody Gajus Kaligula dostał wieniec cezarów na głowę. Aleksander nie może słuchać tych marzeń i musi siedzieć przy kaganku oliwnym w ciemnym, brudnym warsztacie Hirama. Nieraz wieczorem wybiegał na plac karawan posłuchać nowin z Rzymu. Wieści przychodziły sprzeczne: jedni wysławiali pod niebiosa młodego Gajusa Kaligulę, mówiąc, że jest podobny do swego ojca, gdy był w jego wieku, że jest równie szlachetny jak Germanik. Aleksander wyobrażał sobie radość Antyfona i Sofrona. Potem jednak zaczęto szeptać, że Kaligula jest gorszy od samego Tyberiusza, że na serio bierze przydomek "boski" i znowu wznowiono procesy o obrazę majestatu. Któreż z tych wieści były prawdziwe? Aleksander przypuszczał, że ci, którzy doznali łaskawości cezara, sławią jego dobroć, a ci, którzy doznali krzywdy, oczerniają go w oczach mieszkańców Damaszku. Zaczął więc w myślach dzielić ludzi na skrzywdzonych i obsypanych łaskami. Jeżeli będzie więcej skrzywdzonych - myślał - to znak, że nic się nie zmieniło po śmierci starego despoty. Najbardziej chwalili Kaligulę Żydzi. Ilekroć przyjeżdżała karawana z Jerozolimy, tylekroć słyszał same błogosławieństwa spadające na głowę młodego imperatora. - Czy to prawda, że cezar ma wskrzesić królestwo Izraela? - pytał przełożony synagogi Damaszku rudego faryzeusza z przybyłej właśnie karawany. Zapytany skinął głową. - Prawda, rabbi, prawda. Król Herod Agrypa ma zasiąść na tronie Dawida i Salomona. Aleksandrowi przypomniał się młokos spod Macherontu. Jeśli nie zmądrzał przez parę lat, to Kaligula nie jest zły, ale karygodnie lekkomyślny - pomyślał młody Grek. Lecz przełożony synagogi Damaszku miał zastrzeżenia zupełnie innego rodzaju. - Jak to królem? - zawołał z oburzeniem. -Król Izraela powinien być ze szczepu Dawidowego, a Herod Agrypa jest potomkiem Heroda Wielkiego Idumejczyka. Jak spełni się proroctwo o różdżce ze szczepu Jessego i o synu Dawida , którego królestwo trwać będzie aż do skończenia świata? Aleksander poczuł, że wspomnienia jak węże oplatają mu mózg i serce. Najpierw Rachela, która chciała rodzić Mesjasza - Króla i dlatego z ochotą szła za mąż za niekochanego człowieka, a potem ów biedny król żydowski w łachmanach szat herodowych. Bogowie, uciec stąd, uciec jak najprędzej! Nie chciał słyszeć o żadnych królach izraelskich. Miał ich po uszy, jak sybaryta po uczcie ma dość jadła i picia. A jednak stał oparty o studnię i słuchał rozmowy Żydów. - Tak jest, czcigodny Ablu - rudy Żyd potrząsnął brodą - tak jest, ale racz pamiętać, że w Herodzie Agrypie płynie krew Hasmoneuszy, a to też jest ród królewski. - Jednak prawdziwym królem Izraela będzie jedynie potomek Dawida, króla - proroka. Czy Pan nie powiedział Dawidowi, że odda świat we władanie potomków jego? Faryzeusz kiwał głową ze zrozumieniem. - Powiem ci coś, rabbi Ablu. Izrael nie jest godny, takiego króla. Abel podniósł ręce z oburzenia. - Jak to, jak to: niegodny? Co chcesz powiedzieć, używając tak bolesnych słów? Rudy usiadł na siodle, które zdjął z wielbłąda. - Posłuchaj, czcigodny - zaczął ze zbolałą miną. - Pan odwrócił się od Izraela, bo Izrael jest coraz podlejszy; już nie tylko kapłani, ale i faryzeusze odwracają się od prawdy bożej. - Co, faryzeusze? - Abel pobladł. Rudy pokiwał głową. - Tak, czcigodny. Aż się płakać chce, ale tak jest. Czy słyszałeś, czcigodny, o Saulu synu Jakuba, zwanego z rzymska Pawłem? Chociaż ostatnio był uczniem wielkiego Gamaliela, ale wyszedł z mojej szkoły, na moim łonie się chował, moją mądrość jadł i moją wiedzę pił i oto cóż uczynił ten gad przeklęty! Dziś wrzeszczy w Antiochii, że Mesjasz już był, że Prawo i Komentarz to śmieć do wyrzucenia. Obrzezanie jest niepotrzebne. Tak, Ablu czcigodny, tacy są teraz faryzeusze. O, czemu nieszczęsny dożyłem takich czasów, czemu nie umarłem w łonie matki! Lepiej by mi było, niż doczekać takiej hańby, by mój własny uczeń łamał prawo Abrahama i Mojżesza. Zakrył twarz, a przez palce płynęły mu łzy. Abel ze smutkiem kiwał głową. - Saul syn Jakuba, powiadasz, Jeremiaszu! -zawołał. - Ależ tak, był tu u nas w Damaszku. Taki ślepy, prawda? O tak, już u nas zaczął głosić fałszywe nauki. Wniosłem skargę do władz królewskich, ale nim się król zdecydował, ktoś ostrzegł Saula, który zbiegł z Damaszku. Jeremiasz spojrzał na Abla badawczo. - To nie ten - powiedział. - Ten ma oczy jak ptak wspaniałe, a twój był ślepcem. Ale powiedz, o czym nauczał twój ślepy Saul. Aleksander nie słuchał więcej, odszedł do domu. W głowie mu huczało. Ktoś obalał podstawy prawa żydowskiego, ktoś chciał sprostować skrzywione drzewo Izraela. Czyżby spełniło się marzenie Daniela, ojca Racheli? Ale któż był taki odważny? A, prawda, jakiś Saul syn Jakuba, ale ani Abel, ani Jeremiasz nie użyli w stosunku do niego słowa mesjasz, albo fałszywy mesjasz, a tylko ktoś , kogo żydzi tak nazwą, będzie mógł obalać lub prostować ich prawo. Dlaczegóż więc tak lamentowali obaj faryzeusze? Przecież mogli się śmiać z owego Saula i z jego poczynań. W domu nie miał czasu myśleć o żydach. Jezabel wyjeżdżała nazajutrz z pielgrzymką do świątyni Astarte w Tyrze. Miała ubłagać boginię, by zdjęła z niej przekleństwo staropanieństwa. Musiał na gwałt wykańczać złoty - kubek ofiarny i zausznice dla bogini. Jezabel cały czas stała nad nim jak dozorca nad niewolnikiem. - Tu jest jeszcze źle wygładzone - pokazywała mu palcem na brzeg kubka. - Co ty sobie wyobrażasz, że byle co zawiozę bogini? Albo to ucho. Popatrz, jak wygląda. Czy to jest ucho? Wyrwała mu kubek z rąk i rzuciła w kąt warsztatu. Wstał z westchnieniem, podniósł i zabrał się z powrotem do roboty. Jezabel obserwowała każdy jego ruch. Wciąż było nie tak, jak chciała. Miał ochotę rzucić to wszystko i powiedzieć, żeby robiła sama, jeżeli potrafi lepiej, ale wiedział, że nie wolno się odzywać. Próbował myśleć o czymś innym, chociażby o tym, co mówiono na miejskim placu, ale ciągle słyszał jej głos. - I to ma być robota dla bogini! Popatrz, ten kwiat jest zupełnie krzywy! Ach, nie ten, tamten koło ucha.,. Nie, zdawało mi się. Cóż, mogłam się raz pomylić... Hiram podniósł głowę z nad warsztatu. - Jezabel - rzekł - może byś poszła do ogrodu lub spać. Jutro o świcie musisz wyruszyć. Córka spojrzała na niego z wyrzutem. - Ojcze, to są klejnoty dla bogini. Nie mogą być zrobione jak koryto dla wieprzków. Aleksander wstał ze swego stołka, podszedł do stągwi z. Wodą, ochlapał twarz i napił się trochę. Pomyślał, że jeśli bogini wysłucha modłów Jezabel, to musi się rozgniewać na jej przyszłego małżonka. O, jakiż to musi być bluźnierca, skoro Astarte da mu Jezabel za żonę! O świcie mały orszak wyruszył z Damaszku. Przodem szedł uzbrojony niewolnik, potem wielbłądy z tobołami i darami dla świątyni. Za nimi boso szła Jezabel. Gdy Aleksander patrzył, jak wsparta na lasce pielgrzymiej szła pogrążona w modlitwie, dziwił się, że dotąd nie mogła znaleźć męża. Była ładna, miała lekko faliste czarne włosy, długie rzęsy, gęste czarne brwi, jak Hiram. Była wysoka, zgrabna i bogata. Czemu nikt jej nie chciał? Ostatecznie i matka Aleksandra nie należała do cichych kobiet, a przecież Agaton mówił, iż nie była złą żoną. Co prawda daleko było , Eurydyce do kaprysów Jezabel, ale może dlatego że jego matka była uboga, a ta jest bogata i rozpieszczona przez ojca. Postał chwilę przed bramą. Zdawało mu się, że dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego, ale nie był pewien, bo słońce raziło go w oczy. Jezabel wróciła po paru tygodniach. Znów chodziła po domu i po ogrodzie, haftowała w swojej komnacie wyprawę weselną. O jej młodszą siostrę zaczął zabiegać jakiś kupiec z Antiochii. Zobaczył ją raz, gdy przejeżdżał przez Damaszek, i zasięgnął wieści o dziewczynie. Widać były pomyślne , bo przysłał brata z prośbą o jej rękę. W domu na gwałt kończono wyprawę narzeczonej. Aleksander robił klejnoty na uroczystość ślubną. Żona Hirama popłakiwała cicho, bo córka miała jechać do obcego miasta, ale głośno płakała jedynie Jezabel. Niewolnice musiały zgadywać każdy jej kaprys. Nieraz zamykała się w swojej komnacie, mówiąc, że jak ma umrzeć dziewicą, chce umrzeć młodo i zachować swą urodę bogom. Nie chciała jeść ani pić. Matka, służba i siostry błagały ją, by zaniechała śmierci głodowej. Łaskawie przychylała się do ich prośby po to, by za kilka dni odegrać przedstawienie na nowo. Hiram uciekał do warsztatu i kazał sobie tam przynosić jedzenie. Coraz częściej patrzył na Aleksandra. Przez te parę lat młody Grek stał się już mężczyzną. Gęsty zarost pojawił się na jego twarzy. Co prawda młodzieniec z uporem golił się jak żołnierze rzymscy, jednak ciemne smugi na jego twarzy mówiły, że już osiągnął wiek męski. Wyrósł przy tym, ale nie zmężniał. Praca w ciemnym warsztacie, dwa ataki zimnicy podkopały jego zdrowie. Gdy próbował biegać jak dawniej, męczył się szybko, pod oczami miał stale fioletowe obwódki; nieraz stawał nad kadzią z wodą i przyglądał się swojej wychudzonej twarzy. Po ostatnim ataku stracił apetyt. Hiram nie przejmował się tym zupełnie i powtarzał ukochaną sentencję: "Mleczna krowa, wytrzymały wielbłąd i sługa, który mało je, to podstawy bogactwa domu". Jezabel od czasu do czasu raczyła spytać robotnika, czy nie jest głodny. Odpowiadał jej zawsze jednakowo, że nie. Rzeczywiście były nieraz dnie, gdy nie mógł patrzeć na tłuste kawały mięsa, rozszarpywane przez Hirama. Już sam widok jedzenia wystarczał mu za posiłek. Nieraz uciekał z izby, by nie patrzeć, jak Hiram je, oblizując palce z tłuszczu. Na wiosnę Hiram postanowił wybrać się do Antiochii, by poznać przyszłego zięcia. Aleksandra na tę wiadomość ogarnął niepokój. Zwłaszcza w nocy, gdy nie mógł spać, zazdrościł. Chlebodawcy, że zobaczy Antiochię. Może spotka Lykona na ulicy, może pójdzie zabawić się do Kleopatry lub zachoruje i któryś z Łukaszów, ojciec lub syn, będzie go ratował? O, bogowie, jakże szczęśliwy był Hiram, że mógł pojechać do Antiochii! Pewnego ranka zebrał całą odwagę i podszedł do złotnika. - Panie mój - powiedział - ja znam Antiochię. Jeżeli zechcesz, mógłbym być ci pomocny w niejednej sprawie. Znam złotników w tym .,. mieście. Hiram popatrzył na młodego Greka. - A więc kłamałeś, że pochodzisz z Emaus. Młodzieniec spuścił głowę. - Tak - powiedział szeptem - kłamałem. Pochodzę z Antiochii. Mój brat jest złotnikiem jak ty, panie. - A ty czym byłeś? - spytał Hiram. Aleksander milczał. Hiram w końcu przestał go pytać. Cały dzień udawał, że nie spostrzega robotnika. Dopiero wieczorem, gdy już udawali się na spoczynek, zwrócił się nagle do stajennego. - Rano osiodłasz jeszcze jednego wielbłąda. Aleksander pojedzie ze mną - zwrócił się do żony. Młodzieniec mało się nie zakrztusił. Chciał paść do nóg Hiramowi, a gdy się położył, wciąż myślał o wyjeździe. Układał sobie, że najpierw pójdzie do Łukasza, powie mu, by zbadał, czy może liczyć na przebaczenie brata i matki, a jeżeli je uzyska, nigdzie już się nie ruszy z rodzinnego miasta. Będą razem z Lykonem pracować w warsztacie Agatona, potem brat wyszuka mu żonę, przypuszczalnie najstarszą córkę Łukasza starszego, jeżeli jeszcze jest panną. Mógłby się z nią ożenić, bo obaj lekarze go lubią. Jakoś się wszystko ułoży, byle już być w Antiochii. Nagle usłyszał pukanie. Wstał z łóżka, pewny, że już go budzą do drogi. Uchylił drzwi i odskoczył, jakby zobaczył meduzę Gorgonę. Na progu stała Jezabel. Uśmiechała się. - Cóż to, nie poznałeś mnie? - spytała. - Myślałem, że to niewolnik - odparł. - Miałeś minę, jakbyś lwa zobaczył - zaśmiała się znowu. Powiedział jej, że był zaskoczony, i spytał, czego chce. - Pozwól mi usiąść u ciebie - powiedziała. Domyślił się, po co przyszła, ale dlatego nie chciał dopuścić, by przekroczyła próg jego izby. Niech szuka szczęścia gdzie indziej. On chce mieć spokój, chce wrócić do Antiochii i wróci, choćby sama Astarte uparła się go zatrzymać. Wziął stojący koło drzwi trójnóg i postawił go za progiem. - Usiądź, pani - powiedział. Oczy jej zabłysły zielonym blaskiem. - Nie jesteś gościnny - rzekła z ironią. - Ale może kiedyś będziesz gościnniejszy. - Nie mogę narazić ciebie, pani, na obmowę ludzką. Co by było, gdyby ktoś ze służby zobaczył cię u mnie? Znowu się roześmiała. - Powinnam ci podziękować, że dbasz o moją sławę, ale my, czcicielki Astarte, nie jesteśmy tak cnotliwe jak Żydówki. Dobrze więc - powiedziała wstając. - Dziękuję ci, że dbasz o moją cnotę. Będziesz mnie zawsze bronił, gdy mnie wezmą na języki. - Tak, pani - odparł. Wstała i odeszła do swojej komnaty. Już nie mógł się położyć. Musiał spakować swój tobołek. Nie dorobił się wiele u Hirama: dwa chitony, wełniana chlamida i nowe, skrzypiące jeszcze, sandały. Jedynym bogactwem był klejnot Heleny i pas ze srebrnych kółek do chitonu. Założył go na biodra, zapiął klamrę. Niech wszyscy widzą, że nie jest nędzarzem. Resztkę żołnierskiej tuniki wyrzucił za próg. Przyda się do mycia podłóg -pomyślał. Na stole leżał jeszcze jego nóż żołnierski. Wziął go do ręki i ważył na dłoni, potem zaczepił pochewkę o pas. Tobołek z ubraniem owinął w skórę i związał rzemykiem. Szkoda, że nie miał czasu kupić podarków dla rodziny. Będzie musiał nabyć je po drodze lub w Antiochii. Policzył oszczędności w woreczku i zawiesił go na łańcuszku od Heleny. Wreszcie był gotów. Niewolnik zapukał do drzwi. Aleksander pobiegł na podwórze; stały tam już wielbłądy, które służba poiła przed odjazdem. Wypił czarkę mleka w kuchni i pobiegł do swego wielbłąda. Klepał go po szyi, całował po pysku. Wreszcie usadowił się na garbie zwierzęcia. Hiram pobłogosławił rodzinę. Jego żona płakała cicho, tak samo młoda narzeczona. Przecież ojciec jechał, by omówić jej przyszłość, a następna karawana, jaka odejdzie z tego podworca, będzie jej karawaną weselną. Jezabel stała chmurna i nadąsana. Wreszcie wielbłądy wstały i wolnym krokiem ruszyły w stronę bramy miejskiej. Znowu Aleksander zobaczył gościniec, ale już nie było na nim faryzeusza, który spadł z konia. Osły z towarem na grzbietach zdążały w stronę Damaszku, wioząc owoce na targ. Ludzie przyglądali się bogatej karawanie, która spieszyła w daleką drogę. Na gościńcu spotkali innych podróżnych. Na niebie szybowały sępy, upatrując padliny. Kilka razy spotkali szkielet wielbłąda, dokładnie obżarty przez te olbrzymie ptaki, innym razem zobaczyli orła; jego cień jak spory krzyż położył się na gościńcu. Nocami, siedząc przy ogniu, słyszeli ryk lwa i płaczliwy skowyt szakali. Hiram stał się mrukliwy. Często siedział przy ogniu, gładząc brodę lub owijając ją na dłoni. Czasem podnosił oczy i przyglądał się Aleksandrowi, jednak wciąż milczał. Dopiero na ostatnim postoju przed Antiochią wezwał go do swego namiotu. Gdy Grek tam wszedł, Hiram stał tyłem do wejścia. Złotnik trzymał w dłoniach posążek Astarte z kości słoniowej i najwyraźniej modlił się. Dopiero po dłuższej chwili odłożył figurkę do srebrnej skrzyneczki, powoli zamknął ją i zwrócił się do młodego Greka: - Usiądź! Aleksander przysiadł na siodle wielbłądzim, które znajdowało się koło posłania. Hiram zaczął chodzić tam i z powrotem, wreszcie, nie przerywając wędrówki, zaczął: - Źle jest, gdy młodsza siostra wychodzi wcześniej za mąż niż starsza, ale co ja poradzę na to. Niełatwo być ojcem dorosłych córek. - Jezabel jest piękna - wtrącił Aleksander. Hiram przystanął przed nim. Młodzieniec chciał szybko pocieszyć go, że wobec tego na pewno znajdzie męża, ale Hiram nie dał mu dojść do słowa. - Tak, masz rację, jest piękna. A że nie mam syna, będzie dziedziczyła dom i warsztat, trzeba ją więc wydać za kogoś, kto zna rzemiosło złotnicze. Chciałbym, żeby był to człowiek spokojny, bo Jezabel jest troszeczkę rozpieszczona... Widzisz, chorowała w dzieciństwie, a choremu dziecku się pobłaża. Ale to dobra dziewczyna... Aleksander zakrztusił się, zaczął kaszleć. Hiram musiał go uderzyć w kark, by złapał oddech, potem ciągnął dalej. Mówił coraz szybciej, jakby się bał, że ktoś przerwie: - Widzisz, mój miły, Jezabel powinna od roku być mężatką. Ja jestem coraz słabszy. Teraz to widzę dopiero. Dawniej tę samą drogę odbywałem pieszo bez większego zmęczenia, teraz jechałem cały czas, a jestem bardzo zmęczony. Chyba po raz ostatni wybrałem się tak daleko od domu. Nim choroba i śmierć zapukają do mnie, chciałbym zapewnić los moim dzieciom. Najmłodsza za rok zostanie kapłanką Astarte, średnia wychodzi teraz za mąż, jest jeszcze Jezabel. Powiedziałeś, że jest piękna. Prawda? Aleksander nie mógł zaprzeczyć. Złotnik przełknął ślinę i mówił dalej: - Bogowie, tacy czy inni, to obojętne. Przecież wy, Grecy, czcicie Afrodytę, która jest prawie naszą Astarte. Zresztą ja nie chcę, żebyś był apostatą od swojej wiary, byleby Jezabel mogła czcić swoich bogów. Aleksander spojrzał uważnie na Hirama, splótł ręce, aż palce mu zbielały. Zobaczył wreszcie niebezpieczeństwo, które mu groziło. Rozpaczliwie szukał wykrętów, by nie urazić chlebodawcy, a jednocześnie dać mu do zrozumienia, że pomylił się w swych rachubach. On chce mieć dom, ale spokojny, a nie pełen wrzasków i kłótni. Dosyć ojciec miał udręk z matką, a Jezabel przewyższa Eurydykę w kunszcie zadręczania otoczenia. Hiram nadal wygłaszał swój monolog: - Chciałbym, by Jezabel była szczęśliwa, miała obrońcę. Podobno przed odjazdem z Damaszku chciała cię o coś spytać, a ty, żeby jej nie narażać na obmowę ludzką, nie pozwoliłeś jej nawet przekroczyć progu izby, w której sypiałeś. Sama mi to opowiedziała. Dobre dziecko, niczego nie ukrywa przed ojcem. Tak, tak, moja Jezabel to kochane pokorne dziecko. Inna by ukryła przed ojcem, a ta owieczka wszystko powiedziała ojcu. Nikt nie zna mojej Jezabel. Gdyby ludzie wiedzieli, jaka jest naprawdę, miałaby dawno welon panny młodej na głowie. No cóż, pozory mylą czasem, ale wróćmy do naszych spraw. Jesteś młody, bogowie dali ci urodę i zręczne ręce. Wiem, że gdy umrę, poprowadzisz mój warsztat, że nie skrzywdzisz wdowy po mnie ani twej małżonki. - Ależ... - Aleksander nie mógł wytrzymać. Hiram pokiwał głową. - Domyślam się, co chcesz powiedzieć, synu mój, ale powtarzam: różnica religii mnie zupełnie nie przeszkadza. Możesz pozostać przy wierze ojców, bylebyś żonie nie bronił modlenia się do jej bóstw. Aleksander chciał krzyczeć, że nie zostanie w Damaszku, że jest wolnym człowiekiem i ma prawo wrócić do Antiochii, ale Hiram mówił dalej: - Jesteś ubogi. Wiem też, że okłamałeś mnie na początku. Nie chcę dochodzić dlaczego; każdy ma jakieś tajemnice, których strzeże. Jezabel powiedziała mi, że jej się podobasz. Takiej dziewczyny jak ona nie można zmuszać do małżeństwa z niekochanym człowiekiem. Każdą inną tak, jej nie. Dlatego gdy wrócimy do Damaszku, poślubisz natychmiast Jezabel, aby ludzie nie mówili , że młodsza siostra opuściła dom przed starszą. Teraz idź, połóż się, bo jutro czeka nas ostatni etap naszej drogi. Niech bogowie strzegą twoich cnót, synu mój. Aleksander był tak oszołomiony, że zdołał się jedynie ukłonić, i na drżących nogach wyszedł z namiotu. Dopiero na dworze zaczął rozmyślać o tym, co usłyszał od Hirama. Złapali go jak wilka w potrzask, ale zdarzało się czasem, że zwierzę wyrywało się z paści i odzyskiwało wolność. Pewnym krokiem zawrócił do namiotu Hirama. Złotnik już się rozbierał przy pomocy niewolnika. Na widok Greka zrobił zdziwioną minę, jednak uśmiechnął się łaskawie. - Chciałeś jeszcze coś, synu mój? - spytał. Aleksander zebrał resztkę odwagi. - Panie, chcę podziękować za opiekę i lata pracy. Niech bogowie twoi i moi mają cię w opiece! Uśmiech znikł z twarzy złotnika, krzaczaste brwi zbiegły mu się nad garbatym nosem. - Jak to, nie rozumiem ciebie. Mów wyraźniej! - powiedział ochryple. Aleksander ukłonił się jeszcze raz. - Panie mój, chcę powrócić do rodzinnego miasta. Chcę pomagać bratu w prowadzeniu warsztatu. Hiram usiadł na posłaniu i oddychał ze świstem. Aleksandrowi zdawało się, że pracodawca nie może złapać oddechu. - Jak to: chcesz pomagać bratu, skoro ja daję ci mój warsztat w Damaszku? Aleksander jeszcze raz zebrał całą odwagę. - Panie - wyrzucił jednym tchem - nie wrócę do Damaszku. Niech bogowie dadzą twojej córce bogatego męża, takiego, który by słuchał każdego jej kaprysu. Ja jestem wolnym człowiekiem i potrafię się buntować, nie nadaję się więc na męża dla pani Jezabel. Hiram krzyknął na niewolnika, by podał wody, ale szybko. Napił się parę łyków, odpoczął chwilę, potem wyciągnął rękę w stronę Aleksandra. - Precz, łotrze! Precz z moich oczu, precz, precz, mówię. Opadł ciężko na łoże. Aleksander nie czekał dłużej, wypadł z namiotu i biegł przez obozowisko, jakby miał na nogach sandały Hermesa. Przy wielbłądach dogonił go niewolnik Hirama. - Pan powiedział, że nie wolno ci ruszać niczego z namiotu. Wszystkie twoje rzeczy należą do Hirama. Jesteś podłym niewdzięcznikiem i pan mój musi postąpić z tobą jak z wyrodnym sługą, który za dobrodziejstwa płaci niewdzięcznością. Aleksander wzruszył ramionami. Chciał powiedzieć, że Hiram go okrada, ale zorientował się w porę, że nie warto przeciągać struny. Wyszedł z obozu na drogę. Z daleka na niebie rysowały się kamienne cielska Taurusu. Był wolny, ale znowu ubogi i znowu jak bezpański pies. Teraz jednak nie martwił się tym; za parę godzin będzie wśród swoich najbliższych i zacznie spokojne życie, zapomni o prorokach żydowskich, nie będzie musiał oglądać żadnego krzyżowania, ożeni się kiedy i z kim będzie miał ochotę. Och, jak tęsknił za spokojnym życiem! Poczekał do rana pod murem miejskim, trochę drzemał. We śnie ujrzał znów Jezusa: wisiał na krzyżu, a on, Aleksander, podawał mu gąbkę z octem. I znowu zobaczył uśmiech w oczach Jezusowych, znowu stał zapatrzony jak wtedy na Golgocie. Obudził go ryk osłów wchodzących przez otwartą bramę do miasta. Przetarł oczy, przeciągnął ramiona i z pierwszymi handlarzami jarzyn i owoców przekroczył bramę Antiochii. Nic się nie zmieniło w mieście od jego odejścia, tylko na placu przed rezydencją legata posąg Oktawiana Augusta miał inną głowę. Była to głowa młodzieńca o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, a napis na cokole głosił: "Nowy bóg cezar Gajus Kaligula. Boże, miej w opiece miasto Antiochię". Aleksander uśmiechnął się na widok posągu i napisu. Takich rzeczy nie robił nawet Tyberiusz. Może Kaligula naprawdę uważa się za boga lub pochlebcy nie wiedzą, jak mają zaskarbić sobie łaski młodego cezara? Poszedł w stronę domu Łukasza. Zapukał w znajomą bramę. Po chwili odźwierny uchylił ją, lecz na widok obcego zatrzasnął z powrotem. - Zaraz spuszczę psy z łańcuchów! Ja was nauczę, włóczęgi podłe, hołota! Rozgrabiają tylko majątek pana mojego, nic więcej. - Ależ ja jestem krewnym Łukasza! - zawołał zrozpaczony Aleksander. - Jestem Aleksander syn Agatona. Powiedz to twemu panu. - Jeszcze jeden krewniak się znalazł! A może brat w Chrystusie, taki sam brat jak ten cherlak Paweł i ten prostak Piotr, typy, których nawet porządni żydzi nie chcą u siebie mieć. Wynoś się, bo spuszczę psy! Aleksander usłyszał szczęk łańcucha. Coś tu się zmieniło najwyraźniej, co bardzo gniewało starego sługę. Może przeszli na judaizm, bo odźwierny coś mówił o Żydach. Wędrowiec odszedł, by nie spotkać się z kłami psów. Skierował się na ulicę Portyków, przeszedł koło dawnej szkoły. Chłopcy z tabliczkami pod pachą wchodzili w bramę, poszturchując się wzajemnie. Patrzył chwilę na nich, potem minął studnię z głową lwa i stanął na progu rodzinnego domu. Pomyślał, że oto wraca jak Odys z tułaczki. Odysa czekała żona i syn. Jego, Aleksandra - może matka i brat. Poruszył kołatką, znowu usłyszał kroki i chrzęst rygli. Obcy niewolnik stał w bramie, ale przecież dawny odźwierny był tak stary, że albo umarł, albo zniedołężniał całkowicie. Pewnym głosem spytał o Lykona syna Agatona i Eurydykę, żonę Agatona. Niewolnik roześmiał się głośno. - Panie, przychodzisz o rok za późno. Przecież ten dom należy do Nikostratosa, szewca. Lykon syn Agatona, sprzedał go memu panu i wyjechał do Efezu, bo tam jego teść miał warsztat. Eurydyka pojechała z nim razem. - A reszta dzieci Agatona? - głos Aleksandra drżał rozpaczą. Niewolnik zmarszczył czoło. - Wybacz, ale nie jestem niańką dzieci Agatona. Jestem niewolnikiem mojego pana Nikostratosa i nie mam obowiązku rozmawiać z obcymi ludźmi, którzy przychodzą nie do mego pana. Brama znów zatrzasnęła się. Tułacz usiadł na progu, nie jak Odys, lecz jak Orestes - wygnaniec. Oplótł kolana dłońmi i patrzył bezmyślnie na przechodniów. Nawet nie rozpaczał, bo nie miał już siły. Nigdzie nie było dla niego miejsca. Jak mógł się łudzić, że bogowie go nie ukarzą? Bogowie nie przebaczają nigdy wykroczeń przeciwko rodzicom i przeciwko prawu. Tylko Jezus modlił się o przebaczenie. Zerwał się jak oblany ukropem. Jeszcze tego brakowało, że myśli o Jezusie. Otrzepał chiton z kurzu i zaczął iść przed siebie. Nagle usłyszał miarowe, rytmiczne kroki. Obejrzał się mimo woli. Na skrzyżowaniu ulic ujrzał oddział żołnierzy w czerwonych chlamidach. Szli lekko, z podniesionymi głowami. Stał, patrzył za nimi jak w dniu śmierci ojca. Przypomniał sobie, że Kaligula darował dawne przestępstwa. Zresztą tamto stało się w Judei, a to była Antiochia. Piłat chyba nie pochwalił się Witeliuszowi, że nie umiał utrzymać karności w wojsku, nie złapał przestępcy i nie ukarał go. Tutejsze władze mogły więc w ogóle nie wiedzieć, co się stało na Golgocie. Co miał robić w tym dużym mieście bez dachu nad głową, bez jednego obola? Wrócić do Hirama, przeprosić i pojąć Jezabel? Za nic w świecie! Może w Antiochii żyła Kleopatra? Ogarnął go wstyd na samą myśl, że mógłby po raz drugi w życiu iść na łaskawy chleb do kurtyzany. Jeszcze miał w uszach pogardliwe słowa Etiopki, jakimi go obrzucała przy każdej sposobności. Nie ma co szukać Kleopatry i prosić ją o łaskę. Poprawił włosy i sprężystym krokiem zawrócił w stronę pałacu legata. Tak, jedyne wyjście to powrót do auxilii i dosłużenie się obywatelstwa rzymskiego. Tylko trzeba podać fałszywe imię. Niech będzie Orestes, skoro i tak jest podobny do tego bohatera z mitologii. Stanął przed kratą pałacu legata, tak samo jak przed laty. Więzień ocknął się, może dlatego, że smuga światła padła do lochu. Zadrżał cały. Ach, więc już przyszli po niego. Wyjął zza chlamidy wizerunek Hery i pocałował prosząc o męstwo. Potem wrzucił go z powrotem za odzież. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Aż się skulił cały. Gardło miał wyschnięte, nie mógł nawet krzyczeć ze strachu. Był pewny, że zaraz usłyszy: "Wstawaj, łajdaku!". Zrobił ruch, jakby chciał wstać. Chciał uprzedzić obelgi. Zamiast nich usłyszał jednak: - Przyniosłem ci wody i chleba. Jest noc, nikt nie wie, że tu przyszedłem. Aleksander osłabł całkiem. Bogowie, to głos Meletosa... A może znów majaczy w gorączce? Ale nie, gdy kolega przyłożył mu do ust bukłaczek, poczuł na języku zimny i kwaśny płyn. Woda z octem - przemknęło mu przez myśl. Chwycił rękę Meletosa i pocałował. Towarzysz wyrwał mu ją niecierpliwie. - Co robisz, głupcze! Przecież to taki drobiazg. Zawsze cię lubiłem. Niepotrzebnie pchałeś się w łapy Marka. Trzymaj się, stary, do końca, jak na żołnierza przystało. Klepnął Aleksandra po łopatce, zabrał kaganek i już był na schodach. Więzień usłyszał, jak zamyka drzwi. Po omacku wziął bukłaczek i pił małymi łykami. Chyba tak jak bogowie piją nektar, tak jak Jezus ssał gąbkę. Pierwszy raz nie przeląkł się myśli o Jezusie. Jednak każdemu należy się ulga, nawet buntownikowi, nawet największemu złoczyńcy... Kto to powiedział? Ach, mniejsza z tym! Bogowie, jaką łaską jest odrobina wody, podana ręką przyjaciela! Usnął na chwilę. Obudził go głos trąbki na podworcu. Tamci obok w lochu znów się modlili. - Panie, pośpiesz ku ratunkowi memu... -usłyszał Aleksander słowa psalmu. Drzwi lochu znów się otworzyły. Weszło dwóch obcych żołnierzy. Kazali wstać więźniowi, skrępowali mu z tyłu ręce i wyprowadzili na górę. Prowadzili go do sali pałacu legata. Ujrzał szpakowatego już Witeliusza i swego trybuna, który siedział rozparty na trójnogu. - Pozwól, panie, że jako dowódca, będę go pytał - zwrócił się do legata Marek Emiliusz. Legat skinął przyzwalająco głową. - A więc spotykamy się! - W głosie Marka Emiliusza zabrzmiała ironia. - Spotykamy się - Aleksander podniósł wysoko głowę. - Wygląda na to, że jesteś dumny ze swoich osiągnięć - Marek aż zachłysnął się złością. - Nie mam osiągnięć, panie. - Jak to: nie masz? Złamałeś prawo, które znałeś dobrze, i uciekłeś z wojska. To olbrzymie osiągnięcie. - Złamałem prawo, tak, panie. Ale uważam, że każdy, choćby największy przestępca, ma prawo do współczucia, ulgi i miłosierdzia. W sali zapadła cisza. Posąg Kaliguli zdawał się przyglądać młodemu Grekowi, który śmiał tak odpowiadać sędziom. Witeliusz wstał. - Takie czasy mamy - powiedział do Marka Emiliusza. - Jedni urągają bogom i cesarzowi... - Boskiemu cesarzowi - poprawił trybun. Witeliusz spojrzał na Marka z niechęcią, ale udał, że nie słyszy. -... a inni ustanawiają nowe prawa, jak te. Chyba jest jedno wyjście dla niego: topór kata. Marek Emiliusz znowu przyjrzał się Aleksandrowi. Pod jego spojrzeniem Grek spuścił wzrok. - Panie - zaczął Marek - ten Ganimedes -słowo to powiedział z naciskiem - ten bohater, co ustanawia prawa, nie jest obywatelem rzymskim. Służył w auxiliach, a nie w legii, dlatego nie topór ani miecz, ale krzyż mu się należy. Aleksander skulił się, pobladł i musiał oprzeć się o kolumnę. Serce waliło mu w piersiach, tamując dech. A więc jednak najstraszliwsza, najhaniebniejsza śmierć... Witeliusz bębnił palcami po marmurowym stoliku. - Nie lubię krzyża - skrzywił się z odrazą. -I to jest wolny człowiek. - Piłat Poncjusz skazywał na krzyż także wolnych ludzi - odparł Marek. - Tak zwani chrześcijanie, których dzisiaj już skazałeś, też byli wolni, a zawisną na krzyżach. - Tak, ale oni obrazili Kaligulę. Nie chcieli oddać mu czci boskiej. - Ten jednak - pokazał trybun na Aleksandra - to niebezpieczny gagatek. Dobrze ci radzę, szlachetny panie. Boski nasz Kaligula na pewno nas pochwali. Witeliusz wstał, podszedł powoli do selli, usiadł na niej. Więzień usłyszał dobrze znaną formułę skazującą. Sekretarz wziął tablicę i czarną farbą, dużymi literami zaczął pisać, co dyktował Marek Emiliusz: - "Aleksander syn Agatona z Antiochii za haniebną ucieczkę z wojska i wykroczenie przeciwko prawu został ukrzyżowany". Witeliusz chodził po sali sądowej. Gdy już miano wyprowadzić skazanego, przystanął nagle. - Rozwiązać mu ręce! - rozkazał. - Jest wolnym człowiekiem i żołnierzem. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali. Aleksandra wyprowadzono na dziedziniec. Szedł, jak przystało na żołnierza, z podniesioną głową, chociaż serce tłukło się w piersiach jak małe dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Marek Emiliusz szedł za skazańcem. Był to jedyny moment, w którym żołnierz miał pierwszeństwo przed trybunem. Młodzieniec czuł na sobie wzrok patrycjusza. Nagle Marek doskoczył do skazańca, szarpnął złoty łańcuszek na jego szyi, aż pękł, a gemma wypadła na posadzkę. - Złodziej! Już nawet kradłeś! - Zamierzył się, by go uderzyć, ale zmroził go głos Aleksandra , zimny jak uderzenie sztyletu. - Mylisz się, szlachetny trybunie. Nie ukradłem, lecz dostałem. Marek zatrzymał się, podniósł klejnot i udawał , że go ogląda. Nie odprowadził Aleksandra do słupa, nie patrzył nawet wtedy, gdy bicz zakończony żelazem zaczął świstać w powietrzu. Podniósł oczy dopiero wówczas, gdy Germanin Herman krzyknął, że skazaniec zemdlał. Ciało o skrwawionych plecach zwisało bezwładnie, przywiązane do słupa za ręce. Marek patrzył na katującego. - Ty masz łapy! - mruknął z podziwem graniczącym ze strachem. - Bić dalej? - spytał żołnierz. Marek wahał się. Herman zręcznie pomógł mu w sztuce myślenia. - Można zlać go wodą i dalej bić - powiedział. - Masz łapy i łeb - powiedział trybun z uznaniem. - Daleko zajdziesz z nimi. Jednak kubeł wody nie pomógł. Ciało zwisało dalej z pochyloną nisko głową. Jeden z żołnierzy odwiązał je od słupa. Marek Emiliusz pojął, że Aleksander wymknął mu się jeszcze raz, jeszcze raz zadrwił z trybuna i prawa rzymskiego. - Przecież mówiłem ci, że masz go biczować, a nie zabijać! Ty rzeźniku! On powinien był zawisnąć na krzyżu. Należy ci się chłosta! - Nagle rozchmurzył się: - Wziąć ciało i ukrzyżować -rozkazał. - Dostał wyrok krzyża, nie wykręci się od niego, nawet śmiercią. Rzucił szmaragd na kamienną płytę dziedzińca. Wieczorem zameldowano Markowi Emiliuszowi dwóch ludzi. Weszli do komnaty, gdzie trybun pisał list do żony. Zdarzało się to dość rzadko, ale w końcu raz na jakiś czas wypadało. Siedział na kamiennej ławie i rozmyślał, jak wytłumaczyć się z dłuższego milczenia i może dlatego właśnie, że nie mógł nic wiarygodnego wymyślić, kazał prosić delegację. Dwóch ludzi weszło i skłoniło się przed trybunem.. - Dziś rano - powiedział starszy - zostali ukrzyżowani nasi bracia w Chrystusie. Przyszliśmy wykupić ich zwłoki, aby pochować uczciwie. Marek podniósł głowę z nad papirusu. - Dobrze, weźcie ścierwa, o ile już umarli. Starszy skinął głową. - Byłem tam i wiem, że nie żyją. Dlatego proszę cię, szlachetny trybunie, o ich ciała. Marek wstał i narzucił togę na siebie. - Muszę sam sprawdzić - powiedział tonem urzędowym. - Dzisiaj nikomu nie można wierzyć. Wyszedł, a za nim chrześcijanie. Na małym cmentarzu tuż za murem miasta stało kilka krzyży. Żołnierze już zdejmowali ciała. Młody lekarz grecki oglądał je. - Nie żyją? - spytał jeden z chrześcijan. - Pan ulitował się nad nimi i nie przedłużał ich mąk - odpowiedział lekarz. Kobiety myły już zwłoki, mężczyźni rozpoczęli modły. Marek Emiliusz wziął za ramię starszego z delegatów i pokazał mu ręką ciało, które właśnie zdejmowano z krzyża. - Tego też weźcie sobie - powiedział. Mężczyzna podniósł oczy i przeczytał półgłosem tabliczkę, którą umieszczono na krzyżu: "Aleksander syn Agatona z Antiochii za haniebną ucieczkę z wojska i wykroczenie przeciwko prawu został ukrzyżowany". Namyślał się chwilę, wreszcie rzekł: ; - Ten nie jest z naszych braci. Piotr kazał nam wykupić jedynie ciała męczenników, a ten nie jest męczennikiem. Pokazał ręką na ciało o młodej rozpogodzonej twarzy, które odpoczywało w cieniu krzyża.