STANISŁAW PIOTROWSKI PIŁKA 1 oprawa była właściwie zupełnie jasna. Piłka jest własnością IV klasy i ona przede wszystkim ma prawo z niej korzystać. Zresztą każda klasa mogła mieć taką piękną, lśniącą piłkę, gdyby którykolwiek z jej uczniów zwyciężył, tak jak Wojtek, w międzyszkolnym konkursie na najlepiej wykonany model szybowca. W nagrodę właśnie dostał piłkę. — Ona jest moja — powiedział wtedy — ale może z niej korzystać cała klasa. I oni teraz nic na to nie poradzą, że ci z VII klasy w czwartek chcą grać w siatkówkę z uczniami szkoły zawodowej. Przecież w czwartek IV klasa gra w „dwa ognie" z klasą VI. Piłka jest ich, jest najlepsza ze wszystkich, jakie ma szkoła, i w ogóle nie ma o czym gadać. Oni piłki nie dadzą. W klasie VII zapanowało oburzenie. Jak to, więc tamci istotnie powiedzieli, że piłki nie pożyczą? Przecież to niemożliwe. „Dwa ognie" z VI klasą to jest mecz towarzyski i można zagrać byle jaką piłką, a oni przecież będą grać z inną szkołą, muszą wypaść jak najlepiej... Sytuacja była trudna. W „siódmej" zwołano natychmiast zbiórkę zastępu, aby według słów Franka Hodyry — przewodniczącego rady zastępu — „napiętnować" stanowisko IV klasy. — Jak oni mogą być takimi samoluba- v ._ mi — powiedział Franek na zbiórce — przecież nie zjemy im piłki. Z takim „flakiem", jak nasza, to kompromitacja iść na mecz z „zawodówką". Musimy udać się w tej sprawie do rady drużyny. Niech tam zdecydują, czy „czwarta" ma nam pożyczyć piłkę; czy możemy żądać, żeby koledzy z tej samej szkoły... O głos poprosił następny mówca, Józek Maciejak. — Ja nie wiem, czy mam rację — powiedział — ale może mnie posłuchacie. Nie chce IV klasa dać piłki, ja bym ich więcej nie prosił. Bez łaski... Chciał mówić dalej, ale go zakrzyczano. Powstał ogromny tumult. Franek bezskutecznie usiłował zaprowadzić porządek*-Zastęp podzielił się na dwa obozy. W pierwszym byli zwolennicy Hodyry („zmusić smarkaczy"), w drugim ci, co jak Józek mówili: „nie trzeba łaski". W rezultacie stanęło na tym, że dadzą na razie IV klasie spokój, postanawiając odegrać się przy lada okazji. Wojtek Skarżyński z IV, najprawowit-szy właściciel nieszczęsnej piłki, był przekonany, że koledzy źle robią nie pożyczając jej „siódmakom". Chciał nawet zabrać w tej sprawie głos na jednym z zebrań klasowych, ale wiedział, że sprawa jest z góry przegrana, że chłopaki nie ustąpią „za żadne pierniki". I tak by ich nie przekonał. Widział, jak zadziornie sobie poczynali z tymi nieszczęśnikami, którzy mieli odwagę wypowiadać się za pożyczeniem. W domu opowiedział wszystko bratu Kazikowi, kiedy tamten wrócił z pracy i mył się w kuchni. Kazik był ślusarzem, w warsztatach kolejowych. Słuchał teraz uważnie opowiadania Wojtka, mocno wycierając się włochatym ręcznikiem, aż mu skóra poczerwieniała. Wreszcie powiedział; — To niedobrze, że nie znalazł się wśród was mądry, odważny- chłopak, który wyjaśniłby wszystkim, jak należy postąpić. Wyobraź sobie, że przychodzi do mnie kolega z innego warsztatu, który nie może dać sobie rady ze swoją robotą, i prosi mnie o pomoc. A ja mam lepsze narzędzia. Rozumiesz? Mam taką, w waszym wypadku, lepszą piłkę. Jeżeli mu to narzędzie pożyczę, to i on da sobie radę. Normę wykona, a może nawet ją przekroczy. Jak nie, to będzie gorszy ode mnie. Ale wtedy cały zakład pracy na tym ucierpi, bo przecież mniej i gorzej zrobi. Rozumiesz? Cały zakład pracy. A mnie chodzi przecież nie tylko o własny honor, ale całego zakładu... W miarę jak Kazik mówił, Wojtek stawał się coraz bardziej niespokojny. Chciał u bratu przerywać, wiercił się na krześle, robił miny. — Dlatego — zakończył Kazik — piłkę im dajcie. W czwartek rano, między „czwartą i „siódmą" panował nastrój, delikatnie mówiąc, nieprzyjazny. Spotkania chłopców przeciwnych obozów nosiły w sobie zalążek awantury. Byli zaczepni i napastliwi. Patrzyli na siebie wilkiem i burczeli pod nosem. Wojtek przyszedł do szkoły z mocnym postanowieniem przekonania chłopaków o konieczności pożyczenia piłki, ale w klasie znów się załamał. I dopiero kiedy zobaczył, jak „siódma-cy" zbierali się po lekcjach na boisku, aby iść na mecz z „zawodówką", a IV klasa szykowała się właśnie do spotkania z VI, nie wytrzymał. Zerwał się i jak wicher popędził przez korytarze szkoły. „Siód- macy" z ponurymi minami wychodzili już na ulicę. Wojtek dogonił ich. Wcisnął swoją piłkę w ręce temu, który szedł na końcu z „flakiem", i nie patrząc nań wyrzucił z siebie jednym tchem: — Macie, żebyście źle o nas nie myśleli. Myśmy tak tylko żartowali. Dawaj tę gorszą. — I uciekł. W ręku miał teraz starą, ciężką piłkę. Kiedy wrócił do swoich, któryś z chłopców krzyknął: — Piłkę dawaj! I nagle wszyscy znieruchomieli z oczami utkwionymi w Wojtkowe ręce. Staszek Baranowski zbliżył się wolnym krokiem z pochyloną do przodu głową i zapytał strasznym głosem: — Co to jest? Wojtek podniósł opuszczone do tej pory oczy, spojrzał na piłkę niepewnym wzrokiem i wykrztusił: 10 — To? — No tak, to, to! — Staszek prawie krzyczał. — Nie rób z nas balonów. — To? — Wojtek rozjaśnił się, jakby teraz dopiero zrozumiał, czego od niego żądają. — To jest piłka. — To jest piłka?! — Franek ryczał jak tuba. — Chłopcy — odwrócił się do kolegów — ten dowcipniś żartuje z nas. To jest piłka?! — powtórzył jeszcze głośniej, — To jest flak, rozumiesz, barania głowo? Flak, flak, flak! — darł się jak opętany. — Rozumiem. Flak — przytwierdził Wojtek potulnie, a potem odwrócił się, kopnął nagle piłkę, aż wyskoczyła wysoką „świecą" do góry, i powiedział wesoło: — Pożyczyłem moją pi&ę VII klasie, my będziemy grać tą. — Trzymajcie mnie —- jęknął Sta- szek — spodziewałem się tego. On pożyczył swoją piłkę. Słyszeliście? Swoją! Naszą piłkę pożyczyłeś! — ryknął znowu. — Na-szą, rozumiesz?! — Rozumiem — zgodził się po raz wtóry Wojtek — na-szą, to i co z tego? Nie wiadomo, co Staszek odpowiedziałby Wojtkowi, jak cała klasa postąpiłaby wobec faktu oczywistej Zdrady, gdyby nie to, że właśnie zjawiła się drużyna VI klasy. „Czwartacy" z ciężkim sercem zaczęli grę... Mecz przegrali, ponieważ szóstoklasisci byli tego dnia w szczególnie dobrej formie. Do szkoły na zbiórkę wrócili jednak z przekonaniem, że gdyby mieli tamtą własną, dobrą piłkę, to by dopiero tym „szóstakom" pokazali. Wojtek był dziwnie rozradowany, co 12 r najmniej jakby dostał piątkę z geografii, którą zawsze uważał za swą słabą stronę. Nawet podśpiewywał z cicha. A chłopcy wściekali się. Awantura zaczęła się na nowo, kiedy Wojtek powiedział: — Ale tobie, Michał, nie wychodziło coś z grą... Rzucili się wszyscy. Bo tego naprawdę było już za wiele. — Bezczelny! Mógłbyś chociaż nic nie mówić... — Widzisz go, mądrala, „nie wychodziło". Piłki naszej trzeba było nie dawać... — Jeszcze dowcipkować będzie... I wtedy właśnie drzwi nagle otworzyły się i chłopcy zobaczyli w nich zmęczone, zaczerwienione, ale szczęśliwe twarze „siódmaków". Wpadli do klasy jak huragan i krzyczeli jeden przez drugiego: 14 — Wygraliśmy! Jesteście porządne chłopaki! Od razu wiedzieliśmy, że z tą piłką to był tylko żart! Franek Hodyra podszedł do Staszka Baranowskiego, który był w „czwartej" przewodniczącym rady zastępu, i oddając mu piłkę powiedział po prostu: — Dziękujemy bardzo! Staszek stał chwilę jak wrośnięty w podłogę, nie wiedząc, co zrobić, a potem odpowiedział z poważną miną, lekko wydymając wargi: — Nic wielkiego. Chcieliśmy was tylko wytrzymać do końca... — przerwał, spojrzał na swoich chłopaków i, puściwszy do nich szelmowskie „oczko", dodał: — a jakbyście kiedy potrzebowali jeszcze piłki, to przychodźcie, damy wam... Kiedy tamci wyszli piejąc z zachwytu nad ich wspaniałomyślnością, Staszek W', podszedł do Wojtka, który przez cały czas udawał, że nic nie widzi i nie słyszy, trzepnął go ręką przez plecy i powiedział: — Ech, ty... Zawsze mówiłem, żeś równy chłop. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.