Zdzisław Korczak. UMIERAŁEM STO RAZY. ISBN 83-219-0441-6. Tragedią młodego człowieka w początkach alkoholizmu jest to, że wie o nim tak mało. Tragedią starego człowieka w nałogu jest to, że wie o nim tak dużo i tak późno... Pamięci Matki, Żonie i wszystkim, którzy podawali mi pomocną dłoń - poświęcam. Zdzisław Korczak. W posępnym kondukcie pijanych lat dożyłem jesieni życia. Znalazłem się na dnie nałogu. Przede mną były dwie drogi. Początek końca lub początek wyzwolenia. Na szczęście umiałem jeszcze odróżniać dobro od zła. Zacznijmy jednak od początku. Pijane życie to chaos myśli, czynów, uczuć. Moja opowieść będzie podobna. Pisana w drodze na dno i na samym dnie. Chciałbym, by tkwiący w tym chaosie, a szczególnie zbliżający się doń mogli z niej czerpać doświadczenia. Nie na początek końca, lecz na początek wyzwolenia. W różnych okresach życia usiłowałem przeniknąć tajemnice alkoholizmu. Przede wszystkim jako choroby. Miałem w tym interes osobisty. Zagadnienie "alkoholizm jako plaga społeczna" interesowało mnie mniej. Nie chciałem widzieć siebie jako nosiciela plagi. - Tajemnicy choroby alkoholowej nie przeniknąłem. Do dziś. Może prawda leży w sejfach uczonych? Ale świat jej nie zna. Choć zna tysiące domysłów. Wiele na ten temat czytałem rozpraw, artykułów, książek. Mądrych, mniej mądrych i głupawych. Rosła skala porównawcza. Z czasem doszlusowały do niej moje osobiste doświadczenia. Wyjaśniłem sobie własny alkoholizm następująco: ma podłoże biologiczne. Urodziłem się z chorą, uczuloną na alkohol komórką mózgu. Mogła ona, choć nie musiała, dać znać o sobie. Uaktywnił ją dopiero mój tryb życia. I powstała choroba. Proste? Owszem. Nawet z cechami prawdopodobieństwa. Co ciekawsze, wyjaśnienie nie przekreślało możliwości wyleczenia. Mogło ono nastąpić po absolutnej zmianie alkoholowego trybu życia. Bez alkoholu, napędu uczulającego, choroba zamierała. Zdawać by się mogło, że mając dość klarowne zdanie na temat przyczyny alkoholizmu, mogłem w latach późniejszych uniknąć choroby, stosując jako receptę właściwy tryb życia. Jednak ten idealny tryb życia, bez alkoholu, łączył się z maleńkim dopiskiem na recepcie: silna wola. W praktyce właśnie przy tym dopisku coś zaczynało zgrzytać. I nie wychodziło... Charakter miałem, owszem, koleżeński. Otwarty, szeroki, a rzekłbym nawet, że jakby ciut stepowy. Silną wolę miałem także. A już najsilniejszą w poszukiwaniu trunków. Pod tym względem nie odbiegałem jednak od standardów. W dzieciństwie byłem oczywiście harcerzem. I to zastępowym w Szarych Szeregach, a potem nawet drużynowym. Krótko mówiąc, mój charakter nie wychylał się z ram statystyki. Uczuciowy, zdolny do pracy, miłości i obrony. Rzecz chyba w tym, że do recepty właściwego trybu życia zacząłem przymierzać się późno. A powinienem był natychmiast, po pierwszym "kacu". Niestety, nie zrobiłem tego. Mijały lata wnikliwej obserwacji samego siebie i ludzi. Przemijał czas. Wróg i przyjaciel młodości. Pijąc, żałowałem, że przemija tak szybko. Trzeźwiejąc, przeklinałem, że tak wolno. Jednak przyśpieszenia pijanego czasu były milsze. - Wprawdzie rżałem w nich głupawo jurnym śmiechem, ale jeszcze nie zasypiałem pijany nad zaślinionym kuflem. Czas picia wykorzystywałem z przytupem. Mimo to na trzeźwo nadciągały już mgiełki wątpliwości. Nie chodziło o to, dlaczego dużo piję. Zaczynałem wątpić w siebie, ludzi, życie. Budziła się obawa, że coś z tego życia zmarnuję. Trwała - dopóki nie wychyliłem kieliszka. Gdzieś w pobliżu granicy trzydziestu lat nadmierne picie przerodziło się w chorobę alkoholową. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Mgiełkę przeczucia, że coś jest nie tak, przeganiałem machnięciem ręki. Byłem młody i pewny, że zmiażdżę każde zło. Szczególnie w pijanym widzie. W młodości zawsze żyłem w gwarnym - gronie współtowarzyszy od butelki (później zostałem samotnikiem). Przeważnie takich samych jak ja - życiowych rozbitków. Nasłuchałem się opowieści. Wspólnie tworzyliśmy nowe przygody. Wszystko to, w połączeniu z moimi osobistymi doświadczeniami kilku przepitych lat, odsłaniało przede mną coraz tragiczniejszy obraz ludzkiego upodlenia. Za granicą wieku męskiego życie w pijaństwie stawało się bardziej brutalne. Częściej stawiałem pytanie: co dalej? Pewnego razu na wyjazdowej, pijackiej eskapadzie poznałem dziewczynę. Nie była jeszcze prostytutką. Dostawała kopniaki od starych kurew za przechadzki w ich rejonach. Ale szła już właściwą drogą. Tymczasem po dniach pijackich szumów oświadczyła, że mnie kocha. Zabrzmiało to dla mnie nieźle, gdyż nie miałem już pieniędzy ani noclegu. No cóż, zew miłości. Forsę przydźwiga, a i spać gdzieś musi. Rzeczywiście, zaprowadziła mnie do siebie. Była to sklepowa klitka z wejściem i wystawą od ulicy. Wewnątrz stół z surowych desek ochlapanych wapnem. Dwa stołki do siadania. Dwa wiadra do załatwiania. Dwa gwoździe w ścianie do wieszania. Dwie musztardówki do popijania. Dwie szmaty nie wiem do czego. Dwa snopy słomy, może trzy, na podłodze, pod przeciwległą ścianą, chyba do spania. Jedno wiadro z wodą, zamarzniętą. Mróz aż trzeszczał. Ściany pokrywał szron. Na stole świeciły dwie jakby ogryzione przez szczury świeczki. Przy stole dwie mordy. Podparte rękami, nabrzmiałe fioletową czerwienią. Męska i chyba damska. - To matka i ojciec - powiedziała. W budzie śmierdziało odchodami, wilgotną słomą, a najmocniej denaturatem. Piętnastoletnia z wyglądu dziewczyna siedziała na słomie pod ścianą. Rozbijała kawałkiem drewna zamarzniętą wodę w wiadrze. - To moja siostra - przedstawiła mi ją znajoma. - Napijesz się! - rozkazała jedna z opuchłych mord, nie wiedziałem: męska czy damska? Podsunęła mi pod nos blaszany garnczek ze śmierdzącą cieczą. - Nalej też Zośce! - zaskrzeczała, teraz już rozpoznałem po głosie, morda damska. Morda męska nalała znów denaturatu. Dziewczyna, krzywiąc się i zatykając inteligentnie nosek, stuknęła swym pucharem w mój. - Napij się, zimno... - Morda damska obrzuciła mnie zamglonym spojrzeniem, beknęła chrapliwie i rzekła: - Zośka! Co ma, wała czy pijawkę? - Dwie mordy za stołem zarechotały, najwidoczniej czekały na mój kubek. Smród panujący w norze zdawał się przy wdechu przedostawać się do wnętrzności. Uniosłem naczynie, lecz odór denaturatu wywołał natychmiast torsje. - Tam, do wiadra! - pchnęła mnie zakochana. Rzygałem w wiadro wypełnione fekaliami. Nikt nie zwracał na to uwagi. Jakby mnie nie było. Zakochana oddawała jakieś pieniądze pijanej matce. Zapity, rozchybotany na stołku tatuś przywołał młodszą córkę. Podeszła jak manekin. Posadził ją sobie na kolanach i zaczął gmerać brudną, wielką jak łopata dłonią w czeluściach rozchylonych ud. Sapał astmatycznie. Świeczka dopalała się. Myślałem, że tak musi wyglądać piekło. Położyłem się w kącie na słomie i przykryłem jakimiś łachmanami. Dygotałem z zimna. Moja dziewczyna po chwili była obok. Morda damska kiwała się oparta o ścianę. Łypała okiem na stół. Nagle wrzasnęła: - Weź se jo tu, na słomę! Świeczki szkoda! - Kątem oka widziałem wstrętne pieszczoty starego. Dziewczyna leżała na stole. Ssała kostkę cukru. Zarośnięta morda pijacka womokiwała się sprośnie w chudy, obnażony brzuch dziewczyny. Potem mężczyzna odchylał się i onanizował. Całą noc nie spałem. Charkotliwe chrapanie pijanych, zaduch, zimno. Nad ranem rozruch zwierzęcych widm. Mocz do wiadra. Mówi się: psia dola. A jakaż była ta, ludzka? Zastanawiałem się, czy opisać to, co widziałem. Czytałem przecież wyznania alkoholików. Owszem, były tam ludzka nędza, zanik uczuć, mroki życia. Ale nie było całej prawdy. Jakby ktoś schodząc po drabinie zatrzymał się przed dnem studni i opisywał, co widzi. Wyczuwałem jednak, że dna nie dotykał. Nie chciałem powielać stereotypu. Część książek o chorobie alkoholowej pisali ludzie nie mający żadnych doświadczeń z nią związanych. Może przymierzali się do nich w eleganckich restauracjach? Po kilku ciężkich trzeźwieniach zapewne mieli dość. Dalszy wgląd w życie nałogowców załatwiali przez wysłuchiwanie ich opowieści. Za pół litra mogli usłyszeć cały cykl wstrząsających historii. Podlać je sosem literackim umieli. Książka była gotowa. Czytelnik otrzymywał solidny dreszcz wstrętu. Za liche pieniądze - lichą treść. Mówił mi pewien opowiadacz (czasami za to popijał): - Ty wiesz, dorwał mnie literat i powiada, mów pan. Mówię. Jak kolega z wódki zwariował i żarł własne gówna. Zdenerwował się i uciekł. Czytam później książkę literata, a tam, że ten kolega przez pomyłkę wypił własny mocz, bo miał cholernego kaca. Jeszcze się chwalił, że wino było stare i dobrej marki. Przykład lęku przed grozą prawdy? Polerowanie obrzydliwości? Wątpienie w prawdziwość faktu? Wiem, że pan literat nie napisał dobrej książki o alkoholizmie. A opowieść była prawdziwa. Znam wiele spraw wstrząsających, wynikłych z przewlekłego alkoholizmu, z nałogu. Jedne przeżyłem, w innych uczestniczyłem jako świadek. Nie każde zdarzenie można opisać. Odtworzyć słowa, gesty, sytuacje. Wódka może zniszczyć nawet instynkt człowieczeństwa. Człowiek to brzmi dumnie - dla tych, co się temu oparli... 10 Ale ja wiele lat później, na dnie, nie mogłem chłeptać choćby gnoju, byle na spirytusie. Nie mogłem katować staruszki, by dała pieniędzy na wódkę. Zatrzymała mnie w pół łyku, w połowie czynu wiedza - świadomość, dokąd zmierzam. Siedzieliśmy we dwóch na brzegu. Moczyliśmy w strumieniu nogi utrudzone pijacką włóczęgą. Obok był żelazny mostek i ziemny nasyp. Tamtędy przebiegał tor kolejowy. Zbliżał się pociąg. Stacja znajdowała się w pobliżu. W oknach pociągu stały dziewczęta. Uśmiechały się do nas. Machały rękami. My także. Jednej z dziewcząt spadła zawieszona na ramieniu torebka. Pociąg przejechał. Kolega podniósł zgubę. Bogato w niej nie było. Ale dwie flachy wina można było kupić. Jednak znalazca okazał szlachetność. Upierał się, by iść w kierunku stacji i zwrócić dziewczynie zgubę. - Zakochałeś się, idioto? - Ogarnęła mnie złość. Wyrwałem koledze torebkę i poszedłem do sklepiku wiejskiego po wino. Gdybym tak cholernie nie pragnął Wtedy alkoholu, sprawa przybrałaby na pewno przyjemny finał. Pijane zło zbliżało się podstępnie. Coraz trudniej było zachować zwykłą ludzką przyzwoitość. Im dalej w las, tym więcej drzew. W knajpach, mordowniach, melinach odkrywałem nowe i inne oblicza alkoholizmu. Nowości nie budziły już przerażenia, nie napawały wstrętem. Uczucia te zastąpiła ciekawość. Myślałem: trudno, muszę przeżyć ten pijacki spektakl. Później koniec. Orgie z pijanymi prostytutkami, brutalność, chamstwo, złodziejstwo, szantaż wobec rodziny - te sprawy napawały mnie niesmakiem. Może naiwnie to brzmi w opowieści człowieka uzależnionego od alkoholu, ale tak było. Inicjatorem byłem wyjątkowo. Istniała jedynie wódka. Nie przewidziałem jednego: że pijane życie wciąga w pijackie nawyki jak w bagno. Rodzi przyzwyczajenia. Kształtuje mentalność. Ciągle wydaje się, że to nic groźnego, że minie... 11 Tym razem byłem na włóczędze wśród jezior. Jak zwykle, gdy się za dużo pije, pieniędzy zabrakło. W pewnej restauracyjce poznałem kelnerkę. Noce spędzałem na dworcu kolejowym. Sprzedawano tam przez całą noc piwo i wino. To był magnes. O towarzystwo także nie było trudno. Magnes przyciągał nie tylko mnie. Jako przegrany, w myśl porzekadła, że zło lgnie do złego, miałem biedną kompanię. Zdobyłem dość doświadczeń, by wiedzieć, że w takiej przepitej kompanii solidarność nie istnieje. Złakniony alkoholu okradnie bez skrupułów, gdy mu się uda, nawet znajomego. W tym wypadku rzeczywiście cel uświęca środki. Środkiem może być wszystko: namowa, wyłudzenie, kłamstwo, oszustwo, kradzież, żebranina. Przy pomocy tych lub podobnych środków jakoś przepijałem i przesypiałem noce dworcowe. Po otwarciu restauracyjki szedłem na darmowe śniadanie do mojej kelnerki. Później dosypiałem w kopce siana nad jeziorem. Wieczory były zarezerwowane na romansowe spacery z damą mego serca i żołądka. Ja uważałem żołądek za źródło życia, natomiast ona serce i jeszcze coś innego. A tak na marginesie to imiałem szczęście do niewiast zakochanych. Chwała im za błyskawiczne zakochania, bo gdyby nie ich chciwość miłosna, często chodziłbym głodny i niewyspany. Lecz także muszę krzyknąć: - precz z nimi! - gdyż rozpijały mnie. Pewnego wieczoru, kiedy spodziewaliśmy się gimnastycznych intymności, moja pani przyszła na spotkanie dosłownie obwieszona biżuterią. Palce dłoni pokrywał złoty kastet z pierścieni. Oślepiła mnie tym bogactwem. Byłem biedny jak mysz. Przed intymnościami zaproponowała dansing. Byłem tam karmiony, pojony i "tańczony", a miałem przeświadczenie, że jestem trenowany w odpowiednim celu. Gdy, podtrzymywany jej pulchnym biodrem, szedłem łąką w kierunku jeziora, nagle zaświtała mi w pijanej głowie myśl, aby uderzyć kobietę i obrabować z kosztowności. Słyszałem szelest banknotów wypłacanych mi za łup. Widziałem kłaniających się kelnerów. Ogarnęła mnie żądza posiadania. Szukałem oczami kamienia. Gorączkowe myśli otrzeźwiły mnie. Trząsłem się z podniecenia i strachu. W pewnym momencie dojrzałem kamień błyszczący w świetle księżyca. Wyswobodziłem się z objęcia towarzyszki i pozostałem w tyle. Przy schylaniu jeszcze się zawahałem. Kobieta coś do mnie zawołała. Nie dotknąłem kamienia. Ze słowami: o matko moja - wypowiedzianymi do siebie w cichej rozpaczy i obawie przed tym, co się mogło stać, wyprostowałem się i poszliśmy dalej. Co to było? Co się mogło zdarzyć i dlaczego? Przecież ta kobieta ofiarowała mi tak wiele. Serce, a może jedynie łóżko, pomoc materialną i przede wszystkim podała mi rękę wtedy, gdy mało kto chciał mi ją podać. A ja? Ograbić, sprzedać i w Polskę! Góry, muzyka, pijaństwo! Po raz pierwszy wódka wyzwoliła we 12 mnie to straszne zwyrodnienie myśli, mogące doprowadzić nawet do zbrodni. Z perspektywy wielu lat nałogowego picia potrafię obecnie rozróżnić poziomy, po których schodziłem w głąb alkoholowej degradacji. Uważam, że są trzy poziomy podstawowe, oddzielone stopniami: 1. Alkoholowe fascynacje. 2. Pijaństwo. 3. Nałóg, czyli początek końca. Podstopnie poziomu: 1) rozwój skłonności, nawyków, przyzwyczajeń; 2) karłowacenie psychiczne; 3) zanik uczuć wyższych, człowieczeństwa, nicość moralna. Nie chciałbym i nie umiałbym dyskutować na temat mych rozróżnień z ludźmi uczonymi. Są to jedynie moje osobiste przemyślenia. Mogę się mylić. Piszę jednak dla tych nieszczęśliwych, którzy tkwią jeszcze w alkoholowym piekle. Uczone rozprawy nie wyprowadzą ich z nałogu. Im są potrzebne praktyczne szansę wynikające z ludzkich doświadczeń, na których już ktoś przedtem zdołał się zatrzymać. Muszę powiedzieć, że sam z trudem wyhamowałem dopiero na trzecim poziomie. Chyba dlatego, że za dużo czytałem ksiąg uczonych, a za mało praktycznych. Co wcale nie oznacza, że i pierwsze mi nie pomogły. Na przykład kto z piszących książki uczone przeżywał delirium? A czytałem w nich o białych myszach, diabłach i wężach atakujących chorego człowieka. Zgoda, ale usłyszałem też autentyczną opowieść od alkoholika, który przetrwał trzy ataki delirium. Jedynie ona pozwoliła mi znieść później moje własne. Nieszczęsna tradycja atakuje dzieci już w kołysce. Chrzciny, imieniny, urodziny, święta. Kołyski mają to do siebie, że czasami wrzeszczą. Mówi się wtedy: - Dajcie dzidziusiowi winka, niech posmakuje. - I zadowolenie, że kołyska wrzeszczeć przestała. A może w tej ciszy rodzi się przyszła rozpacz? Aby było dziwniej, wychowałem się w rodzinie nie pielęgnującej tej tradycji. Może więc zostałem przypadkowo biologicznie ostemplowany przez alkoholizm? Już w łonie matki, absolutnej abstynentki? Ojciec przeżywa 86 rok życia, w którym wypił plus-minus 1000 kieliszków. Obliczyłem to dokładnie. Więc tak: zaliczał po 2 kieliszki alkoholu na święta grudniowe, wiosenne, imieniny swoje i mamy. Na moje nie pito w ogóle. W sumie, wliczając 2 kieliszki z okazji nadzwyczajnych, 10 kieliszków w ciągu roku. 13 To alkoholowe szaleństwo trwa już 66 lat. Wypił więc w tym okresie 660 kieliszków. Wiem, że w czasie okupacji dwa czy trzy razy popił tęgawo, raczej z przerażenia niż z potrzeby, a do tego na pewno coś tam siorbnął na własnym weselisku i jakimś pogrzebie - doliczyłem więc do 660 powiedzmy 340, co daje w sumie 1000 kieliszków w ciągu tak długiego życia! Jeśli 99-procentowy abstynent, jak mój ojciec, wypił 1000, to ile wypiłem dotychczas ja - pijaczyna? I to w czasie o połowę krótszym! Przyjąłem jedynie ćwiartkę dziennie w ciągu 40 lat. Rany Julek! Wynosi to 14600 ćwiartek. Ćwiartka zawiera 5 kieliszków. Czyli wyżłopałem ich 73000. Liczyłem dalej. Okazało się, że licząc na skonsumowanie każdego kieliszka 3 minuty, aby wypić taką ilość wódki, musiałbym to czynić przez dzień i noc aż 152 doby! Nieprawdopodobne, a jednak! Wracam jednak do porównania. Ojciec 1000, ja 73000! Nawet wzrokowo czy fonetycznie jest to zestawienie tragiczne. A jak się ma organizm, który te 73000 chcąc nie chcąc musiał przefiltrować? Czy można złorzeczyć losowi, że zdychamy dziesięć, dwadzieścia lat wcześniej niż rówieśnicy niepijący? A zdychamy w wieku 30-60 lat zależnie od mocy przerobowych organizmu. Zdychamy w bramach, na schodach, ławkach, w piwnicach, pod stołami knajp i na wysypiskach śmieci, w przysłowiowych, choć nie istniejących rynsztokach. Leczą nasze wraki w zakładach odwykowych, dogorywamy w szpitalach psychiatrycznych lub zwisamy z haków z wywalonymi językami - w ubikacjach. Mówią: człowiek to brzmi dumnie. A jak brzmi - pijak? Wielka szkoda, że w czasie mojej młodości nie mówiono o walce z alkoholizmem. Ale kto wtedy miał się zajmować tym problemem? Kto miał czas, chęci i możliwości? Zrujnowany kraj. Ludzie poszukujący rodzin i miejsca na ziemi. Jedni jeździli na zachód i północ na szaber, inni szukali mieszkania, pracy, jeszcze inni walczyli. Ruszały kopalnie, huty, fabryki. Narastały problemy społeczne, polityczne, zawodowe, rodzinne. Ruch, praca, emocje. Jednak wszystko i wszędzie z rytualną, polską butelką wódki. Okupant pozostawił kraj zniszczony, ale gorzelnie, dziesiątki gorzelni pracowały pełną parą. Wróg miał swój cel. Naród pijany to na pokolenia stracony. Wielu uległo strasznemu nałogowi. Powstawały tysiące domowych bimbrowni. Wódka była wymienialna na wszystko, jak dobry pieniądz. Inna rzecz, że ludzie po mroku okupacji pragnęli zapomnienia, radości. Wódka pomagała w jednym i drugim. Rodził się dramatyczny problem społeczny. W maju 1947 r. brytyjskim statkiem "Marina Raven" przypłynąłem z Glasgow do kraju. Ulokowano nas pod Gdańskiem w obozie przejściowym. Już wkrótce po naszym przybyciu pod Obóz napływały gromady ludzi handlujących wódką o nazwie "perła". Brali od nas wszystko, co mieliśmy do sprzedania lub wymiany. Jedynie za wódkę. Nawet w wypadku oszukańczej transakcji można było "perłę" wypić i zapomnieć o wpadce w miłym, już ojczyźnianym, oszołomieniu. Wszyscy mieliśmy wódkę, ceniliśmy wódkę i wódkę piliśmy. Samo życie. Wieczorem pijany obóz ryczał co sił w gardłach: "Góralu, czy ci nie żaaal odchodzić od stron ojczystych? " A myśmy po latach dopiero powrócili... Jako młody żołnierz w wojsku polskim w Italii i Anglii piłem na równi z dorosłymi wojakami. Początkowo bez żadnych przyjemnych doznań. Z powodów ambicjonalnych solidne popijanie na przepustce stawało się głupawym bo głupawym, ale koniecznym atrybutem męskości. Przedtem, jako najmłodszego w kompanii, nazywano mnie szczawikiem, dzieciakiem lub złośliwie gówniarzem. Dopiero gdy zaliczyłem kilka potężnych pijackich startów, poglądy na mą dojrzałość uległy zmianie. Przeszkolenie otrzymałem tak dobre, że wkrótce sam taszczyłem zapitych wiarusów do koszar. Z Neapolu do Wielkiej Brytanii, po rocznym pobycie we Włoszech, płynąłem na statku "Ormonde" owiany nimbem chłopaka o mocnej głowie. Przepustkę na życie miałem solidną. I rzeczywiście, pamiętam, że po wypiciu we włoskiej knajpce "kwatro "bikiere di wino bianko" (zamówienie u kelnera w pisowni fonetycznej), czyli 4 karafek wina białego, nie odczuwałem pod sufitem czaszki zaskakujących zmian. Natomiast koledzy byli podekscytowani. Następne karafki czyniły z nich już bohaterów. Zazwyczaj w mowie, choć bywało, że i w czynie. Ja dopiero weselałem. W końcu, gdy towarzysze zaczynali bełkotać, Stawałem się bohaterem i prowadziłem ich w pionie, bo padali na twarze. A droga z miasteczek Camerino czy Castel Raimondo do obozu była wyboista i długa. Mimo to na drugi dzień byłem w formie, oni zaś flakowaci i otępiali. Kaca nie odczuwałem, ot, mały ból głowy. Pewnego dnia spostrzegłem, że ci zmaltretowani po wypiciu ukradkiem za namiotem połowy kanistra wina nagle podskakiwali jak źrebaki. Dziwiłem się tej przemianie. Jaka szkoda, że nie wiedziałem wówczas tego, co wiem Obecnie. Poranne picie czyni człowieka silnym i odważnym szybciej niż muskuły i serce. 14 15 Byliśmy na morzu piąty czy szósty dzień. Słońce, błękitne niebo, zarysy mijanych wysp. W Cieśninie Gibraltarskiej niezapomniany, o zachodzie słońca, widok brzegów dwóch kontynentów na raz, Afryki i Europy. Wspaniała podróż! Ekstra kuchnia i prawie darmowe ceny w okrętowej kantynie. Aha, i bar z piwem! Do tego dopiero dziewiętnaście lat i życie przed sobą. Czy nie mogłem być szczęśliwy? Lecz wymagałem już czegoś więcej niż szczęścia. Dobro, podobnie jak i zło, wali seriami. Wygrywam w pokera 17 funtów. I to od starych cwaniaków, angielskich marynarzy. Okazuje się, że w Anglii będę jeszcze do tego super bogaty. Mówiono na statku, że garnitur tam kosztuje około 2 funtów. Na konto bogactwa przepiłem z kolegami w piwnym barze całe 3 funty! Przeżywałem piękny w młodości czar alkoholu i pieniędzy. Jakże gorzki później w życiu... Na statku płynęły z nami dziewczęta - Polki z wojskowej służby pomocniczej. Nasze kochane, jak nazywaliśmy je, "pesteczki". Powodzenie wśród żołnierzy miały ogromne. Prawie takie samo jak my u czarnowłosych Włoszek. Nasze powodzenie kryło się w kieszeniach i paczkach. "Pesteczek" - w spódniczkach. My wymienialiśmy powodzenie kieszeni i paczek na kobiece wdzięki. Dziewczęta na oficerskie gwiazdki. Niestety. Zazdrość szaraków nikła i humory wracały, gdy zwalisty i przysadzisty, pod szumnym wąsem lwowiak wiódł na plączących się nóżkach ulicami Ancony dwie długonogie piękności o pełnych biustach. O głowę niższy, lecz puszył się jak paw i nadymał jak indor. Szpanował bez pudła - jak mówią obecnie małolaty. Kto wie, może pierwszy i właściwy sens temu słowu nadawali wojacyojcowie na parkietach i promenadach południa Europy? W tamtych odległych latach świadczyły o nas nasz wygląd i kurtuazja, jak w czasie wojny męstwo. Byliśmy wypucowani, wyprasowani, wyczyszczeni od zębów po sprzączki pasów i guziki. Całowaliśmy dłonie kobiece w głębokim skłonie. Niechby jednak nasz lwowiak, pan i władca prowadzonych "haremówek", dojrzał na przechadzce skromną, złotowłosą i niebieskooką "pestkę"! Natychmiast na ulicy drętwiał i ślepł z zachwytu. Baraniał, zamieniał się w słup soli, dopóki słowiańskie dziewczę kręcąc kuperkiem nie przytuliło się do statecznie oczekującej wysokiej rangi. Wówczas wzdychał, obrzucał okiem biusty i biodra swych podopiecznych i znów parł naprzód z piersią bohatersko wysuniętą. Każdy z nas miał taką haremówkę. One wiedziały, że Polki im nie grożą, 16 i my także. Powodem był brak gwiazdek na naszych naramiennikach. Ale zawsze widok polskiej dziewczyny budził tęsknoty. Czasami tęsknota rozszumiała się w sercu wierzbami, było przecież wino, morze wina... Płynęliśmy przez Biskaje. Wieczór. Wiatr i mocne kołysanie statku. Wyszedłem z okrętowego baru zaczerpnąć powietrza. Zauważyłem, że na górnym pokładzie, za przymocowaną łodzią ratunkową szamoce się w ciszy kilka osób. Wbiegłem żelaznymi schodkami na górę. Usłyszałem głos pełen złości: - Nie bawmy się z tą kurwą! Do morza z nią! - Trzech żołnierzy trzymało wyrywającą się "pestkę". Spódniczkę zarzucili jej na głowę, by nie krzyczała. Wpadłem na nich. Zamieszanie. Dziewczyna uciekła, a mnie sprali na kwaśne jabłko. Dlaczego o tym piszę? Pamiętacie, co chciałem uczynić z kobietą nad jeziorem? A przecież te dwa czyny były rozdzielone jedynie trzema latami mego życia. Co za różnica intencji! Od walki o cudze życie prawie do morderstwa bliskiego człowieka! Czy muszę wyjaśniać, co było przyczyną? Moja rozbita na statku po raz drugi, po pierwszym powstaniowym wstrząsie, głowa nabawiła się padaczki. Tak zwanej powojennej. Ta częsta wśród żołnierzy frontowych odmiana epilepsji towarzyszyła mej głowie w ciągu 4 lat ośmioma atakami. Odeszła wprawdzie na zawsze, ale myślę, że uaktywniła tę nieszczęsną komórkę mózgową zakodowaną szyfrem: nałóg... W dzieciństwie nie szedłem życiem pod górkę. Nie miałem ojca pijaka ani matki praczki. Nie musiałem później usprawiedliwiać, własnego upadku ich błędami wychowawczymi. Nosiłem zazwyczaj czystą chusteczkę i od czasu do czasu zjadałem kawałek czekolady. Nie otrzymywałem przykładów, które mogłyby wyzwolić tendencje alkoholowe. Konfliktowym, przekornym byczkiem czy osłem także nie byłem. Nie przeżywałem napadów histerii czy płaczu. Mieściłem się w fizycznej i psychicznej normie. Nic nie zapowiadało niezwykłego talentu, a tym bardziej upadku. W końcu nie rozpieszczano mnie, choć byłem jedynakiem. Jednak zapamiętałem z dzieciństwa pewien cień. Zawsze w późniejszym życiu nieszczęścia i powodzenia następowały etapami. Pierwsze cierpienie odczułem we wczesnym dzieciństwie. Rozwód rodziców i tragedia wojny 1939 roku. Prawie jednocześnie. Z tym jedynie bagażem smutku i przykrości wszedłem w wiek młodzieńczy. Można było wytrzymać. Świat i życie poznawałem w przygnębieniu towarzyszącym latom okupacji. Religia, rozpad rodziny, tajna nauka, konspiracja, walka, Powstanie Warszawskie, niewola - kształtowały mój charakter. Rola rodziców ograniczała się właściwie do spraw bytu i nauki. Byli jeszcze Stosunkowo młodzi. Rozpoczynali nowę życie w innych związkach. Zszedłem na plan cokolwiek dalszy, choć oczywiście nie wyrzucili mnie ze swoich serc. Miałem wprawdzie szczęście do wspaniałych wychowawców i przyjaciół. Ale poznałem, obce dotychczas, uczucia żalu, smutku, złości. Pozostawszy z matką, nie mogłem pogodzić się z myślą, że ojca nie ma. Pukając do drzwi Ojca, żałowałem, że nie zastanę tam mamy. Dopiero po powrocie z zagranicy w wieku dwudziestu lat pogodziłem się z tym faktem, choć jeszcze wtedy pragnąłem ich połączyć. Bezskutecznie. Tylko to, no i wojna pozostawiły cień w mojej psychice. Nigdy nie wykorzystywałem tego w celu rozgrzeszenia z późniejszego nałogu. To byłoby idiotyczne. Cierpienia, rozwody, wojna, osobiste tragedie wykorzystywane są często dla usprawiedliwienia własnego upadku. Jest to obłuda i kłamstwo. Przeważnie upadamy sami. I tylko sami możemy powstać. W cieniu butelki zacząłem żyć na dobre w wieku trzydziestu lat. Wtedy ostatecznie zrozumiałem, że jestem alkoholikiem. Prawdę mówiąc, byłem nim trzycztery lata wcześniej. Ale etap klęski rozpoczyna się w chwili dotarcia tego do świadomości. Bez przecinków, myślników czy znaków zapytania. Kończył się wrzesień 1944 r. Kilka dzielnic Warszawy już padło. Żoliborz bronił się. Pewnego południa z piwnicznego okienka w bloku przy ulicy Mickiewicza zauważyliśmy, że od ulicy Gdańskiej jadą ku nam niemieckie czołgi. W piwnicy było nas kilku z plutonu 229. Mieliśmy przeciwpancernego "piąta" z trzema pociskami, dwie "pepesze", parę granatów, angielskiego "stena". Atmosfera była napięta. Najstarszy z nas, powązkowski grabarz "Gitara" wydobył z plecaka manierkę. - No, chłopaki! Pijem, bo zgnijem! - Nalał do kubka i podał koledze z Burakowskiej, "Trzynastce". Gąsienice czołgów złowieszczo chrzęściły coraz bliżej. Byliśmy przygnębieni niepowodzeniami ostatnich dni. Powstanie kończyło się klęską. Czołgi strzelały seriami karabinów maszynowych w nasz dom. Na parterze nad nami rozerwał się pocisk działa. Zatrzęsło. Ze ścian piwnicy opadł tynk. Pył ceglany dławił, tamował oddech. Prawie nie widzieliśmy siebie. Czyjaś ręka podsunęła mi kubek z wódką. Chwyciłem, choć nie znałem nawet smaku alkoholu. Ale jak męstwo, to męstwo! Nawet w piciu, w piwnicy, przed czołgiem! Mogliśmy za chwilę zginąć. Wypiłem. Właściwie to wysiorbałem wstrętną w smaku księżycówkę. Po każdym łyku zaciskałem zęby, by nie rzygnąć świństwem z powrotem. Wstydziłem się kolegów. Pierwszy czołg stanął na środku jezdni. Przez osłonięte workami z piaskiem okienko widzieliśmy, jak wieżyczka czołgu z lufą Obraca się w naszym kierunku. I wtedy jeden z nas, nie pamiętam, kto to był, ale później mówiono, że pił tego dnia więcej od innych, wyczołgał się okienkiem na zewnątrz. Poderwał się i pobiegł z granatem w ręku w kierunku czołgu. Tuż przed nim zatrzymał się, schylił i rzucał! Wybuch i seria z czołgowego karabinu maszynowego zabrzmiały jednocześnie. Opadła zwiotczała taśma gąsienicy i padł nasz kolega. Czas biegł zbyt szybko i tragicznie, bym mógł się przerazić. No i zaczęła działać wódka wypita tam po raz pierwszy w życiu. O dziwo, nagle, ni stąd ni zowąd - poweselałem. Patrzyłem na zabitego leżącego przed unieruchomionym czołgiem i płonąłem chęcią zemsty. A przecież przyzwyczaiłem się już do śmierci. Tylu kolegów i przyjaciół zginęło na moich oczach. Wódka wywołała u mnie przyjemne podniecenie. Czułem się ponownie powołany do bohaterstwa jak w pierwszych dniach Powstania. Wlazłem w okienko, by strzelać do czołgu. Ściągnięto mnie za spodnie. Wyrwałem się i wbiegłem na pierwsze piętro. Strzelałem z balkonu w stalowe okienko czołgu. Dopiero seria z innego czołgu wystrzelona po oknach i balkonie ostudziła mój zapał. Tak wyglądała pierwsza pożoga psychiczna wywołana alkoholem. Czyż mogłem wówczas przypuszczać, że wypadnie mi przejść w życiu przez wiele takich pożóg? Ileż razy później zapytywałem w rozpaczy Boga, czemu nie pozwolił mi zginąć w tamtej piwnicy. Do nałogu zbliżyły mnie wydatnie dwa okresy życia i dwa rodzaje alkoholu. Okres włoski - z winem i angielski - z piwem. Italia! Kraj cudownie błękitnego nieba, słońca, przepięknych pejzaży i zabytkowych miasteczek. Jakże byłem tam szczęśliwy! Po okupacji, Powstaniu, niewoli - nareszcie wolny, bez pistoletu przy skroni. Bez strachu i syty! Jedyna ciemna chmura to myśl o rodzinie. Co z matką, ojcem? Jednocześnie pałałem żądzą poznania świata. Do II Korpusu generała Andersa, stacjonującego we Włoszech, jechaliśmy z Bawarii z obozu jenieckiego w Murnau. Pierwsze spotkanie z Włochami na przełęczy brennerskiej. Maleńka stacyjka kolejowa. I oczarowanie winogronami! Po pięciu latach głodu, ogromne jak jaja, soczyste, słodkie owoce południa. Wielu z nas, młodszych, nawet nie pamiętało ich smaku. A tam za paczkę amerykańskich papierosów nakładziono mi czubaty beret i jeszcze w poły koszuli. Na noclegu w Weronie znów zjedliśmy z kolegą miednicę winogron. Winem pojono nas od rana. Za jeden angielski koc. Rano z trzeźwieniem nie było problemów. Głowa pod pompę, gimnastyka, kawa, jajka na bekonie i entuzjazm! Jaki piękny jest świat! Camerino, miasteczko w środkowych Apeninach słynące ze średniowiecznego uniwersytetu i zabytków architektury. Miejsce naszych żołnierskich przepustkowych eskapad. Znajomy porucznik z Powstania powiedział mi pewnego razu: - Po co masz się gzić, jako rekrut, po górach w 45-stopniowym upale? Pójdziesz na kurs motocyklistów. - W to mi graj. Poszedłem i ukończyłem z pochwałą. Otrzymałem piękny motocykl "norton350", bryczesy, wysokie sznurowane buty, długie skórzane rękawice, hełm, pistolet maszynowy "thompson" - i byłem gotowy. Rozkazano mi meldować się co rano w Dowództwie Brygady. Patrząc na kolegów człapiących w upale na szkolenia rekruckie, czyniłem to z radością. Ponieważ pułkownik mieszkał w Camerino, jeździłem tam dość często. A już zawsze, gdy był po tak zwanej ciężkiej nocy. W czasie obserwacji porannych pobudek pułkownika wpadłem na pewną myśl. Bywało, że po pijackich eskapadach na drugi dzień czułem się podle. Przypuszczałem, że mój dowódca także, skoro rano posyłał po wino. A po wypiciu momentalnie promieniał. Zaryzykuję - pomyślałem i w drodze powrotnej wyhamowałem przed winiarnią. Wszedłem, wypiłem i sam natychmiast zacząłem wysyłać radosne promienie. Mój podły nastrój minął jak ręką odjął. Co za ulga! Przypomniałem sobie starszych kamratów, pijących rano ukradkiem za namiotami. Już wiedziałem, dlaczego. Dziwiłem się trochę, że ta tajemnica włada tak samo komendantem, jak i ciurą. No i inną, było nie było motocyklistą, łącznikiem. Przeżyłem pierwszą tragedię klina wybijanego klinem. Uaktywniłem biologicznie przekazaną mi komórkę. Zaczęła żyć. Miałem lat osiemnaście i pół... Podobnie jak później, po powrocie do kraju, tak i wówczas, w pierwszym okresie po wojnie nikt nie zaprzątał nikomu głowy złymi skutkami alkoholizmu. Wręcz przeciwnie. Po wojnie było więcej powodów do radości. Wino tanie i wszędzie dostępne. Piło się więc powszechnie i prawie codziennie, by uczcić i utrwalić radość z przeżycia wojny. Nie przypominam sobie nikogo, ani kapelana, ani generała, kto by nam młodym mówił o jakimś nałogu czy alkoholizmie. Akcje uświadamiające o skutkach picia były nie do pomyślenia. Wprawdzie śpiewano żartobliwie: - Pij, Pij, pij, bracie, pij, na starość torba i kij! - lub - Alkohol to zguba ludzkości - ale natychmiast ludzkość z drugiego końca sali odśpiewywała: - A kto nie wypije, tego we dwa kije! - Tak więc pod względem świadomości byliśmy zawieszeni w absolutnej alkoholowej próżni. Nic dziwnego, że setki nas, idących później w życie z takim nastawieniem do problemów pijaństwa, wpadało w straszny nałóg. Dopiero gdy miałem 38 lat, w tym w kalendarzu nałogu lat 8, zdecydowałem się na leczenie w zakładzie lecznictwa odwykowego. O problemach leczenia opowiem później. Na razie o pewnym zdarzeniu. Pan Michaś był alkoholikiem nadzwyczaj kulturalnym. Skrzypkiem w znanej operze. Pochodził ze Lwowa. Dobrze ułożony i wyprasowany starszy pan. Przy tym dusza ze szczerych - najszczersza. Jego lwowskie powiedzonko: - Ta co ty, ta jojku? - było wypowiadane tak miło, że za to samo można go było polubić. Przebywał na leczeniu 3 miesiące. Zachowywał się wzorowo i nagle, pewnego dnia dokładnie się upił! Zaskoczył tym i zdziwił wszystkich. Interweniował dyrektor zakładu. Pan Michaś powinien przejść, w myśl przepisów, na oddział wytrzeźwień. I oto z dystyngowanego człowieka wódka wyzwoliła ordynarnego prostaka. W rynsztokowym żargonie zażądał natychmiastowego wypisania. Perswazje personelu nie pomogły. Przeciwnie. Wyzwoliły wściekłość - Won, kurwy - ryczał - ta co wy?!! Ja na wytrzeźwienie?! Ja wypierdalam stąd! No i wypisano pana Michasia, który na trzeźwo był okazem grzeczności. Wódka zdeptała godność człowieka. Okazało się, że to nie koniec. Zwyczajem dyrektora zakładu, nie żyjącego już wspaniałego człowieka i lekarza, doktora Józefa Kaczmarka, było osobiste żegnanie odchodzących pacjentów z życzeniami pomyślnej przyszłości. Pijany pan Michaś usiłował kopnąć podawaną na pożegnanie dłoń siwego dyrektora. Nie trafił i przewrócił się. Nawet w tej niewdzięcznej pozycji wódka popycha do zła. Rozjątrzony grubas, gramoląc się z ziemi, usiłował jeszcze opluć wyciągniętą ciągle rękę. Sam się jednak tylko uślinił i zgarbiony, ciągle coś warczący powlókł się w kierunku bramy. Jakże inny odchodził człowiek niż ten, którego lubiliśmy. Obserwowałem zajście z niesmakiem, choć wiele pijackich przeistoczeń znałem już z codziennego życia. Zaskoczyło mnie, że w oczach siwego dyrektora nie dostrzegłem gniewu, lecz smutek, gdy spoglądał za odchodzącym. Po paru dniach załatwiałem coś rano przy bramie. Był zimny, deszczowy, listopadowy dzień. Gdy nadjeżdżał samochód dyrektora, z pobliskich krzaków wykuśtykał jakiś człowiek. Brudny, zarośnięty, rozczochrany i drżący w cieniutkim drelichu. Okiem fachowca oceniłem, że to zgnojony życiem pijaczyna. Padł na kolana wprost w kałużę wody przed samochodem. Dłonie złożył jak do modlitwy i czekał tak klęcząc w błocie i deszczu. Dyrektor wysiadł i zbliżył się do niego. Po chwili położył dłoń na ramieniu pijanego i rzekł: - Niech pan wstanie, panie Michasiu, czas odpocząć... Dobrze, że umiałem wtedy, mimo tylu lat nałogu, jeszcze obserwować i myśleć. Dostrzegłem, jak alkohol błyskawicznie upadla i użebracza. Dziwne, ale najpiękniejsza w tym człowieku była błagalna pokora. Poznałem też drugiego człowieka, który najpierw nicość, a później pokorę rozumiał sercem... Mój Boże, czemu los nie pozwolił mi poznać tych ludzi w czasie pijanej młodości. Ponieważ wspomniałem o dyrektorze Józefie Kaczmarku, muszę poświęcić mu kilka zdań. Nazywaliśmy go człowiekiem o gołębim sercu lub ojcem nieszczęśliwych. Zaprawdę, był jednym i drugim. Pierwszy oświetlił przede mną mroki alkoholizmu. Pamiętam nasze dyskusje i jego wskazania. Stał się mym pierwszym autorytetem. Uznał, że walka, jaką podejmę, będzie najtragiczniejsza, lecz jednocześnie najszlachetniejsza. Bo jedynie z samym sobą. Gdy doktor mówił, emanowały z niego prawda, dobroć i szlachetność. To było dla mnie coś zaskakującego. Jakby nie tyle ważne były jego słowa, ile on sam. Ostatecznie nie był ani uczonym, ani profesorem czy pisarzem, a wpływ jego słów był wprost magiczny. Wzór ojca i nauczyciela. Czułem się przed nim jak syn marnotrawny. Ale jednak syn. W tym dopatruję się jego wielkości. Przecież w odczuciach społecznych byliśmy kastą pariasów, wykolejeńców. A w uśmiechniętym spojrzeniu dyrektora zawsze byliśmy ludźmi. Mój przyszły teść, prawnik, po powrocie z Norymbergi, zaskoczony nowiną, zgodził się wprawdzie na moje małżeństwo z jego córką, ale pod jednym, kategorycznym warunkiem: - Masz ukończyć studia. Kierunek załatwię. Zmarnujesz szansę - koniec. - Umówiliśmy się, że przyjadę, zostanę komuś przedstawiony i będę studentem. Pech chciał (tak się tłumaczą młodzi), a właściwie nie pech, lecz ciążące już na mnie przekleństwo beztroski, że jadąc do teścia wziąłem pieniądze. Przyjaciel z Powstania znalazł się bardzo szybko. Trzy dni opijaliśmy wspomnienia. Podczas spóźnionego spotkania teść w stosunku do mnie po prostu skamieniał. Sprawa się rypła! I tak za przyczyną itego i innych wichrów beztroski nie zdobyłem wyższego wykształcenia. Plątałem się wprawdzie rok po filozofii, ale to wszystko. Szybko zdobyłem we Włoszech pijackie ostrogi. Może nie pijackie, wtedy nie było o tym ani myśli, ani mowy. Ot, płynęło wesołe, żołnierskie życie. Jednak cokolwiek w zbyt pijanym widzie. Szalałem na szybkim "nortonie" od San Giorgio po Weronę, od Ancony do Maceraty. Z rozkazami, meldunkami i bez nich, dla Przyjemności. Mieliśmy obowiązek wozić ze sobą zapasowy kanister z benzyną. Przymocowany specjalnym uchwytem do tylnego koła. - Po diabła mi - pomyślałem - taki dynamit pod d...?! Mało wojny? - Zakręciłem się za nowym kanistrem, jeszcze nie używanym. Od tego czasu stałem się barem szybkiej obsługi na kółkach. W nowym kanistrze zawsze miałem wino. A benzynę dawał mi każdy kierowca wojskowego samochodu. Gdy zabrakło Wina, skręcałem z szosy do pierwszego lepszego rolnika. Za paPierosy, czekoladę lub konserwy wino było zawsze. Ukontentowany wieśniak z uszanowaniem kłaniał się panu żołnierzowi. A pan żołnierz w oczach swoich kolegów stał się bystrym cwaniakiem. To się szczególnie liczyło w interesie pana żołnierza Barlotnego! Albowiem na wszystkich trasach wzdłuż brzegów Adriatyku zasłynąłem wkrótce pod nazwą-nazwiskiem Barlotny. Później inni chłopcy wpadali na lepsze pomysły. Lecz także w Anglii jeszcze wołali za mną: - Jak się masz, Barlotny! Nie wozisz piwa? - Czym miałem wozić? Chyba taczką. W Wielkiej Brytanii żadnego sprzętu wojskowego poza karabinami nie mieliśmy. "Nortona" przed odpłynięciem z Neapolu sprzedałem sportowcom makaroniarzom. Tak więc we Włoszech żyłem na fali... Na winnej fali. I z niej "właśnie, zamkniętej w kanistrze, czerpałem zyski. Dochód miałem, jak na żołnierzyka bez gwiazdek na pagonach, niezły. Za bardzo jednak interesowała mnie samego zawartość kanistra i oczy dziewcząt. Przez te dwie sprawy niejeden i nie taki interes jak Barlotny splajtował w try miga. Szczęście jednak dopisywało mi. Chłopcy, którzy przyjechali wraz ze mną do Włoch, musieli przejść w wojsku przeszkolenie rekruckie. Ja nie, bo Powstanie i znajomy porucznik zadziałał kursem motocyklowym. Jakie wtedy w 1945 roku panowały w Apeninach upały! Górki Apeniny to nie Gubałówka. Ani drzewka, ani krzaczka. Gołe, spalone, nawet nie strome, lecz cholernie długie. Nasze biedaczyska żołnierzyki, przeważnie z bauerskich robót w Niemczech, mordowały się w upale, aż strach było patrzeć. Jak mógł im nie pomóc Barlotny?! Przecież nie mogłem utracić klientów! Więc rano, cichaczem, dowiadywałem się w kancelarii dowództwa, gdzie i jaki oddział ćwiczy. Wprawdzie tajemnica była wojskowa, lecz tradycja polska. Manierka winka załatwiała sprawę. Cieszyłem się, gdy w rejonie Matelice, bo tam pusto i głucho. Niestety wpływu na trasy rekruckich ćwiczeń, choćby przy wydatnej pomocy beczki wina, zdobyć nie mogłem. W południe, po załatwieniu pułkownika w Camerino, waliłem w góry z pełnym kanistrem. Spragnionym chłopakom napełniałem 20 lub 30 manierek, brałem zapłatę i wio, dawałem dyla do rolnika-gorzelnika. I znów inny oddział. Interes kwitł. Mój alkoholizm także. Jakoś nie mogłem usiedzieć spokojnie na motorze, mając pod czterema literami ładunek rozweselający, i to za darmo. Kampanijnych szefów i innych wojskowych notabli, którzy mogli mnie nakryć, poiłem pośrednio wieczorami w Castel Raimondo, Matelice lub Camerino. Natomiast gorzej było z moim porucznikiem, mimowolnym inicjatorem przedsięwzięcia. Dowiedziawszy się, jak funkcjonuje Barlotny, chciał mnie wywalić z kompanii łączności. Wino się go nie imało, pieniądze także, za to kobietki - owszem. Dziwny facet, bo przecież ten luksus był najtańszy. Zafundowałem mu znajomą studentkę z uniwersytetu w Camerino. Dobijałem 19 lat. Miałem niebo Iitalii nad głową, kobiet, śpiewu i forsy w miarę, a do przesytu - wina! Przeżywałem okres oczarowania alkoholem. Koniec listopadowej nocy. Rozchylam niemrawo jedno oko. Zapuchnięte i zaropiałe. Deszcz ze śniegiem tnie w szyby. Smutek świata aż wyje. Wyje i huczy także w mej półpijanej głowie. Przymykam oko. Słyszę plusk deszczu, brzęk butelek po mleku. Zaczynam konać - trzeźwiejąc. Nie mam żadnych wspomnień. Jedynie ogrom przytłaczającego ciężaru winy, jakby pokrywała mnie bryła zmarzniętego szamba. Leżę i drżę na całym ciele. Nie wytrzymuję psychicznej presji. Zwlekam się z tapczana. Śpiący w nogach Kubuś podnosi mordkę. Patrzy na mnie smutno, ledwo macha ogonkiem. Psina reaguje na posępność mych pijaństw i trzeźwień smutkiem, zanikiem żywotności. Śpi lub skomlę. Liże me ręce, gdy jęczę w pragnieniu wódki. Wkładam sweter i spodnie na piżamę. W domowych kapciach chcę wychodzić. Nie, poczekaj, za wcześnie. Jeszcze blask latarni w oknie. Siadam ciężko. Jestem osłabiony, pocę się, drżę. Palę bez przerwy papierosy. Oczy nieruchomo utkwione w szybie. Deszcz jak łzy, płynie strumykami. Jakieś głosy, kroki na chodniku. Muszę iść, zwariuję. Kubuś czuje mój ruch. Chce iść ze mną. Puszczam mizerotkę kundelka, o niebo szczęśliwszego teraz ode mnie. Przy kiosku Ruchu nie ma nikogo. Ulga. Wsadzam opuchniętą, zarośniętą twarz w okienko. Nie śmiem spojrzeć przekrwionymi oczami w twarz sprzedawczyni. Zna mnie i chyba rozumie wszystko. Wszystko, mój Boże! Bez słowa sięga ręką po salicyl. Pokazuję jej na palcach 3. Podaje i mówi: - Wie pan, wczoraj był straszny wybuch we Włoszech, na dworcu, zginęło 100 osób... - Podaje mi gazetę. Skąd mam wiedzieć? Od tygodnia piję. Upycham salicyl w kieszeniach spodni. Chcę zapłacić, ręce drżą, z dłoni wypadają monety. Zbieram, podaję i chcę odejść. Ale przypominam sobie, że to ostatnie pieniądze. Czekam więc na resztę, choć chciałbym być już pod ziemią. Nie czuć spojrzeń ludzi ze stojącej już za mną kolejki. Kubuś odnajduje mnie na ulicy. Poszczekuje, podskakuje radośnie. Głaszczę psinę i błagam: - Cicho, Kubuś, po co mają widzieć, że znów... - Obchodzę trawnik pod blokiem. Tu sąsiedzi nie widzą, kto wchodzi do klatki. Siadam na rozrzuconej Pościeli. Dyszę ze zmęczenia i ciągłego lęku przed ludźmi. Wstydu. W gazecie tytuł: Terrorystyczny zamach bombowy we Włoszech. Przymykam oczy. Wspomnienie słońca. Odtrącam szyjkę butelki. Wlewam salicyl do szklanki. Piję. Po chwili lepiej. Otwieram oczy. Po szybach ciągle płyną strumyki deszczu, jak łzy... Alkoholowe fascynacje! Cudowne wypływanie w przepiękne morze, po stokroć przeklinane w czasie sztormów. W alkoholowym oszołomieniu odczucie powszechnego piękna: ziemi, nieba, ludzi, knajpy, a przede wszystkim własnego. Świat widziany przez alkoholową soczewkę nabiera barw tęczy. Czas przemija kolorowymi godzinami. Jesteśmy silni i piękni. Mądrzy i szczęśliwi. A przynajmniej takimi się sobie wydajemy. Jakże często w młodości sięgałem po alkohol, by ponownie przeżyć ten stan ducha. Alkoholowe fascynacje! Podniecający brzask ,z chmurą burzy na horyzoncie. Jest w tym coś strasznego, że alkohol potrafi wywołać tak wspaniałe doznania, w szarej przecież na trzeźwo rzeczywistości. Odnajdywałem się wtedy jakby w kuli szczęścia. Obserwowałem kiedyś młodych, jak pili wino na łące nad rzeką. Chłopcy i dziewczęta roześmiani, podnieceni. Wprost promieniowali radością. Nagle jeden z chłopców poderwał się i wydał przeraźliwie długi i głośny okrzyk. Twarz miał pałającą szczęściem i ramiona wzniesione ku słońcu. Za chwilę zerwał się następny chłopak i dziewczyna. I wszyscy razem krzyczeli w słońce, z uniesionymi ramionami. Byli w kuli szczęścia. A na trzeźwo? Byliby jedynie weseli... Hieronim miał dopiero 30 lat, gdy po wyjątkowo krótkim piciu wpadł w delirium i zmarł. Nawet nie doznał zbyt wielu alkoholowych fascynacji. Natomiast przekleństwo beztroski zadecydowało okrutnie. Jego agonię obserwowałem w szpitalu psychiatrycznym. Umożliwiła mi to specjalnie pewna pani doktor, znajoma z czasów Powstania. Prawdopodobnie w celu przerażenia mnie okropnościami choroby alkoholowej. Byłem pacjentem uzależnionym od alkoholu, czyli nałogowym alkoholikiem, i byłem z tej przypadłości leczony. Leczony? Określenie zbyt konkretne. Jak leczyć kogoś z czegoś, co w założeniu jest nieuleczalne, a już bez psychicznego "chcenia" zainteresowanych absolutnie nieuleczalne? A z tym chceniem to różnie bywa. Byłem więc właściwie nie tyle leczony, ile trzeźwiony dostępnymi farmakologicznymi i psychiatrycznymi środkami, między innymi wzmiankowanym wyżej przerażeniem. Każdy z nas boi się delirium jak diabeł święconej wody. Sam atak, nie licząc wstrząsających czy wręcz makabrycznych doznań psychicznych, może stać się przyczyną śmierci, śmierci najtragiczniejszej z tragicznych. Śmierci w poniżeniu... Był sportowcem, górnikiem, przodownikiem pracy. Cieszył się ogólnym uznaniem, zarabiał krocie, miał piękną żonę. Trochę ją zaniedbywał, początkowo z powodu licznych obowiązków, później do tych obowiązków doszedł obowiązek tragiczny - picie. Miał lat 24, gdy owładnęło nim przekleństwo beztroski. Życie zaczęło się wypaczać, lecz na kłopoty machał ręką. W końcu zaczął machać i na żonę, ale jeszcze nie wymienił jej na alkohol. Pił, ale kochał i ufał. Wiara niestety zawiodła. Żona go zdradziła. Dowiedział się, przeżył szok, załamał się i teraz postawił na wódkę. Zaczął swój początek końca. W ciągu 3 miesięcy przepił samotnie w domu 50 tysięcy złotych. Wpadł w chorobliwą obsesję, że jest napromieniowany przez samochody MO. Zamknął drzwi, zasłonił okna. Gdy MO sforsowała drzwi mieszkania, znaleziono tam 300 butelek po wódce. Sportowiec, górnik wyglądał jak Ghandi w czasie głodówek. Wychudł, ważył o 30 kilogramów mniej. Nie umiał normalnie rozmawiać, miał przerażenie w spojrzeniu. Bał się. Zabrany do szpitala, zmarł w delirycznych męczarniach po 3 dniach. Leżącego w agonii odwiedziła żona. Wiedząc o wizycie pięknej pani, my, mądrzy alkoholicy namówiliśmy tych mniej mądrych, czyli umysłowo chorych, by jej dokuczyli. Strasznie wrzeszczeli i pluli na nią. Mała zemsta zbratanych w alkoholowym nieszczęściu spełniła się. Mimo wszystko swe oczarowanie miłością przeżyła ta pani znośniej niż ten biedak oczarowanie alkoholem. W Anglii po przyjeździe miałem drugi atak epileptyczny. Pierwszy nastąpił we Włoszech. Tym razem po dojściu do przytomności usłyszałem, jak mówią o mnie, że bardzo dużo piłem i chyba stąd ta choroba. Zastanowiłem się: może to prawda? Prawdę mówiąc, bardzo wstydziłem się tej choroby. W przekazach tradycji była czymś piętnującym. Chwilę podumałem smutnawo, ale zaraz wzruszenie ramion i trzy słowa: przecież wszyscy piją! Ileż razy, ileż tysięcy razy te cholerne słowa rozgrzeszały, broniły, bagatelizowały choroby, nieszczęścia i powolny upadek w nałóg - mój i tysięcy mnie podobnych. Trzy słowa, a jaki diabelski parawan dla tragicznej tradycji! Do lekarza jednak poszedłem. Opowiedziałem mu o kontuzji czaszki w Powstaniu i o wstrząsie mózgu w bijatyce na statku, o śmiertelnie niebezpiecznych sytuacjach okupacyjnych, o strachu. Wysłuchał, podumał, napił się piwa i rzekł: - Wyskoczysz, młodzieńcze, z tego jak Filip z konopi! To odmiana epilepsji frontowej, po silnych przeżyciach wojennych. Pić -powinno się raczej mniej, stanowczo mniej... - Były to jedyne słowa ostrzeżenia przed wódką, jakie dotychczas usłyszałem. Mieszkaliśmy na Wyspach w śmiesznych beczkowozach z falistej blachy. A że przysłowiowy kapuśniaczek siąpi tam od września do września, nazwa tych baraczków była co najmniej praktyczna. Skończyły się włoskie wakacje. Zamiast błękitnego nieba był zawsze szary baldachim obłoków i mgieł. W pubach - knajpach angielskich nie było tanich jak barszcz, wybornych win. Piwo sprzedawano doskonałe i mocne, lecz ceny dla naramienników z trzema gwiazdkami i wyżej. Jako Barlotny, szukałem pojazdu do interesu, ale dowcipnisie oferowali mi hulajnogi lub wózki dziecięce. Żołd przy tym zmizerniał, już nie frontowy jak w Italii, znikły zasobne przydziały papierosów, czekolady, konserw. Stabilizował się pokój w biednawej, powojennokartkowej Europie. Ratował nas w obozie sport, a właściwie boisko do piłki nożnej. Co jak co, ale boiska w Anglii musiały być w każdej zamieszkałej pipidówce. Boisko, herbatka o godzinie 17, a wieczorem piwko w pubie. Gdyby nie te skromne rozrywki, zawsze z gromadką milutkich Angieleczek, ukisilibyśmy się w tych beczkowozach na amen. Po miłosnych sukcesach z włoskimi haremówkami chłopcy w Anglii chodzili skwaszeni. Blondrudawe córy Albionu wydawały się mgliste i chłodne jak szczyty gór. W rzeczywistości okazało się jednak, że była to wypukłość łagodna. Olśnienie panienek naszą szarmanckością było druzgocące. Gdy do tego proszoną do tańca dziewczynę żołnierzyk blondasek z gracją całował w dłoń, strzelając przy tym obcasami, to już był szczyt światowej elegancji. Dla Angielek w ogóle niewyobrażalny szczyt, szpan i radosne zdziwienie. Amerykanin kiwał palcem i wyciągał rękę Mimo to tylko odważniejsi uderzali w konkury. Reszta bractwa, co to ani me ani be w języku tubylczym, wygniatała barowe stołki, zapijając się piwem i wzdychając: - Amore mio, Lidia! - Dziwne, że od tych westchnień bar nie uniósł się w powietrze i nie poszybował do Italii. Ale że u Polaków alkohol załatwia wszystkie problemy, załatwił i tęsknoty. Kochane żołnierzyki tak szybko przywykły do piwka, że wkrótce zapomniały o winie i bachantkach południa. W Wielkiej Brytanii, tak jak później z teściem, straciłem pierwszą życiową szansę. Z Mary poznaliśmy się w Newcastle. Dość bogata jedynaczka, dwie kamienice i wielki sklep tytoniowy do objęcia w wypadku małżeństwa. Trzy lata starsza ode mnie. Najprawdopodobniej zakochana. Wracałem kiedyś nocą z knajpy do obozu po piwie. Sam szosą w śnieżnej zadymce. Usłyszałem samochód i zamachałem ręką. To jechała ona. Pół roku żyliśmy ze sobą. Odwiedzałem jej dom, poznałem starego ojca i zostałem przyjęty bardzo przychylnie. Nie wiem, czy kochałem dziewczynę. Chyba nie. Pamiętałem jeszcze tamtą z płonącej Warszawy. W tym też czasie zostałem za pośrednictwem Czerwonego Krzyża odnaleziony przez rodziców. Matka pisała: wracaj, ojciec także. Przysyłali polskie gazety i papierosy. Mama proponowała mi prowadzenie jej interesu. Byłem w rozterce. Tutaj dziewczyna i dostatnia przyszłość. Albo wędrówka po świecie ze wspaniałymi perspektywami. Tam matka, ojciec, Ojczyzna, dziewczyna. Wspomnienie ulic, walk, Powstania, wakacji nad Pilicą, łąk w świetle księżyca, wierzb. Należałem przecież do pokolenia wychowanego jeszcze w myśl zasad romantyzmu. I serce pokonało rozsądek. Zapisałem się na powrót do kraju. Mary nie przyznałem się. W Londynie, w polskiej ambasadzie załatwiliśmy z kolegami formalności wyjazdowe. Potem przewieziono nas do obozu "wyjazdowców" pod Glasgow. Po paru dniach przed barakiem dowództwa zobaczyłem czerwony samochód Mary. Głośniki wzywały mnie do pułkownika. Płakała. Stary żołnierz długo mi tłumaczył. Przewidział mą przyszłość, był jasnowidzem. W końcu zapytał: - Co zrobisz, synu? - Jadę, panie pułkowniku! Przez wiele lat, szczególnie już w nałogu, miałem żal do rodziców, że nakłonili mnie do powrotu. Dziewczyna z płonącej Warszawy miała już innego męża i dzieci. Rodzicom nie dałem wielu powodów do dumy z syna jedynaka - alkoholika. Po powrocie wpadłem w tragiczny gąszcz spraw społecznych i politycznych. Pisałem już, że pierwszym polskim artykułem spożywczoprzemysłowym, z jakim zetknąłem się w Gdańsku po powrocie, była wódka o wdzięcznej nazwie "perła". A szkoda, że nie - powiedzmy - "cykuta". Już sama nazwa niosłaby ze sobą filozoficzną zadumę. "Perła" zaś była reklamą perlenia się w kieliszkach. Po Pierwszej "perle", otrzymanej przez druty od kolejarza za dwie Czy trzy tabliczki czekolady, byliśmy z przyjacielem solidnie podperleni! Po angielskim piwie o mocy pięści otrzymaliśmy teraz cios kafara! Natychmiast została też rozbudzona chęć dalszego działania. Do tego wieczorem puszczono nas do miasta. Zakotwiczyliśmy we czterech w prywatnej restauracyjce vis a vis kolejowego dworca. Miniona wyspiarska posucha w kieszeni i kanistrze sprawiła, że moja sława Barlotnego dostała skrzydeł. Pieniędzy polskich nie miałem, więc przytaszczyłem ze sobą przezornie kilogramowy woreczek pieprzu, jedyny skarb, jaki na listowny postulat mamy zdołałem przywieźć do kraju. Położyłem wór na stole. - Kelner nieufnie łypnął okiem. - Co to? - zapytał. - Powąchaj pan! - Powąchał, kichnął, rozpromieniony wyprostował się, by natychmiast ponownie zgiąć się w ukłonie. - Uprzejmie słucham walecznych zdobywców Monte Cassino! - Co dalej było, pamiętam mgliścieperliście. Wiem, że cała restauracja ryczała wraz z nami przez całą noc "Czerwone maki", "Hej, chłopcy", "Rozszumiały się" i żelaznego "Górala", któremu było żal. Po prawdzie żal to mi było najbardziej mego wora pieprzu! Tak po 3 latach żołnierskiej włóczęgi powitałem Ojczyznę! Miałem dopiero 20 lat, o nałogu nawet mi się nie śniło. Dopiero dzisiaj wiem, że do nałogu miałem jeszcze 10 lat, do dna 20, a i na dnie wypadło jeszcze przetrwać 5 lat. W górach mama z rodzinką i znajomymi wyjechali po mnie na stacyjkę kolejową ogromną karocą po jakimś eksbaronie. Wyskoczyłem z wagonu z bijącym sercem. Mundurek amerykański lotniczy, naszywki "Poland", twarz opalona, młodość! Wpadłem w objęcia zapłakanej mamy. - Mój Boże, trzy lata! Mówili, żeś zginął na Placu Wilsona! - Pięknie wyglądasz, mamusiu! Co z ojcem? - Dobrze, dom spalony, Tadzik, Władzio, Jurek nie żyją, jakoś tu leci, jak ty wyrosłeś! - Dzień był pachnący majem. Góry w zielonych dywanach. Jedziemy skrzypiącą landarą. Mój dom. Ojczyste gniazdo. Nareszcie! Stoły jak na wesele, ale butelek nie widzę! Ale nie, są! Karafki z grubego szkła, rżnięte, wiśniowe, na białym obrusie - jak kwiaty. Siadamy. Pierwsze toasty. Za zmarłych, straconych, zaginionych... Łzy w roześmianych oczach. Bliskość matki i Ojczyzny. Zachód słońca, dźwięk dzwonów z górskiego kościółka na Anioł Pański. Radość, uniesienie rozpraszają alkoholowy mrok. I później nie upijałem się, gdy byłem czymś mile wzruszony. A jeszcze później to samo czynił smutek... Rozdział 1. 11 listopada. Urodziny. Czcimy moje 20 lat! Kilku kolegów z Powstania. Jest szumnie i hucznie. O trzeciej nad ranem pisk opon przed domem. Biorą nas. Brutalnie wpychają do samochodów. W urzędzie pierwszy cios w zęby. I złowieszczy, ordynarny głos: - My wam damy, skurwysyny akowcy, czcić sanacyjne święto! Żarliśmy solone śledzie. Picie w kubeczku - wydzielone. Bywało, że ssałem słomę z siennika. Gdy trzasnęła potężna brama, zapytałem Staszka, który czekał na mnie: - Jaki dziś dzień? - Nie wiesz? 11 listopada. Kończysz, brachu, 21 lat. Szczęścia! Śmierdziałem, przesiąknięty wódką. Dosłownie śmierdziałem. Smród ciała można czuć jak woń zgniłego kalafiora. Mija tydzień, jak piję. Do rana drzemię w fotelu. Ubrany. Pies śpi przy nogach. Sięgam po butelkę, później wychodzę i wracam o dziesiątej pijany, by spać-drzemać do wieczora. Znów przy butelce. I z psiną. On jeden przyzwyczaił się do mego smrodu. Z pokorą znosi woń pana. Teraz wieczór, siedzę w kuchni. Wstydzę się wejść do pokoju, gdzie Nadzieja i Łunka oglądają telewizję. Pijacki odór wszędzie snuje się za mną. Widzę wtedy zmarszczone twarze. Lepiej tu z kołowrotem myśli. Uchylam małe okienko. To będzie wywietrznik. Odkręcam cztery palniki kuchenki gazowej. Słyszę szum gazu. Chwiejnie wracam do stołu. Chichoczę. Zasypiam natychmiast. Film był zajmujący. Dziwną woń poczuła Łunka. Wpadła do kuchni, gdzie już charczałem. Dobrze, że nie paliła papierosa. Dobrze dla innych. Bo dla mnie? Na drugi dzień, po różnych wypompowywaniach, pytam na pogotowiu Nadzieję: - Jaki to dzień? - Nie pamiętasz ? 11 listopada. Kończysz 40 lat. Raczej smutnych, ale wszystkiego dobrego... W czworoboku bloków mieszkalnych mały park. Skrawek ziemi obserwowany od lat z balkonu. Wyobrażenie Ojczyzny. Zaglądają tu polskie pory roku, zdarzają się codzienne sprawy i przechadzają się rodacy. Dawniej pusty placyk porośnięty lichą trawą, kępami Krzaków i wątłymi drzewKami. Dziś dęby, akacje, klony i płonące jesienią jarzębiny sięgają pierwszego, a nawet drugiego piętra. Szczególnie dużo pięknych jarzębin, ociężałych od zwisających pęków czerwonych korali. Wśród drzew dwie Krzyżujące się alejki, przy nich ławki, w ocienionym drzewami kąciku placyk dla dzieci. Jedną ławkę często obserwuję. UKryta pod jesionem, który okrywa ją parasolem korony. Chroni przed spiekotą słońca lub pierwszym deszczem. Ławka jest przystanią, azylem okolicznych pijaczków. Cicho tu, spokojnie, ludzie mało widzą i milicja nie zagląda. Schodzą się od rana po dwóch, trzech i popijają. Początkowo piwo, w południe wino, przed wieczorem wódKę. Zmiana rodzajów odpowiada możliwościom zakupów. Należy przyznać, że szanują ławeczkę w moim parku. Nie wrzeszczą i nie zaczepiają ludzi. Na pewno nie dlatego, że lubią ciszę i że obce im są pijackie burdy, po prostu cenią to pijackie ustronie. Dziś w południe było ich dwóch. Gruby i cienki. Pijani - gruby bardziej. Gdy zasnął, cienki dosiadł się bliżej i objął go przyjacielskim gestem. Niby to chwiał się na boki jak pijany, ale wiedziałem, co robi. Wyszedłem z domu. Cicho podszedłem alejką. Stanąłem z boku i patrzę. Poznałem cienkiego, starego kumpla wielu pijackich dni i piwnicznych nocy. Pewny ustronia, odważny dzięki wódce śmiało obrabiał kieszenie grubasa. Ciągle go podtrzymywał, by być bliżej kieszeni, portfela, zegarka. Powiedziałem cicho: - Pijawka, zostaw! - Jakby oprzytomniał, drgnął, spojrzał na mnie mgliście. Przypomniałem sobie jego błękitne jak rozwodniona farbka, pijackie oczy. Zestarzał się, zgarbaciał, złachmanił, stary łowca jeleni. Nie poznał mnie. Wyczuł, że jestem kimś obcym, nie z klanu. Oddzielała nas bariera mojego spokoju i trzeźwości. Nie miałem już w twarzy wypisanej wódki, naszego rozpoznawczego znaku. - Zostaw! - powtórzyłem - niech śpi... - Odszedłem. Wróciłem do domu. Widziałem z balkonu, jak do wieczora Pijawka pokornie siedział przy śpiącym. Choć na ławce zmieniali się goście, on grubasa nie opuścił. Dopiero gdy grubas obudził się, odeszli trzymając się jak to pijacy, pod pachy. Myślałem: co mu daje siły do przetrwania? Znałem jego życie. Wódka, kradzieże, więzienia, pijana wolność w piwnicach i na strychach. 30 lat na dnie... Widzą nas przeważnie wesołych, rubasznych. Czasami chwiejemy się, zataczamy, padamy na twarze. Wtedy nas omijają. Ale powszechnie utarło się przekonanie o lekkości pijackiego życia. Czy tak jest naprawdę? Nie! To kłamstwo albo niewiedza. Życie alkoholika jest pasmem tragedii. Pomijając przyczyny, a szczególnie skutki takiego życia dla otoczenia, to sam nosiciel alkoholizmu nie jest wesołym wagabundą. Ten człowiek cierpi. To, co widzimy na co dzień, to jedynie poza. Sam ich szukałem. Najpierw powlokłem się do szatniarza. - Józek - pokazałem na siebie - to wszystko do opylenia, ostatecznie bez ciała. - Uśmiechnąłem się kwaśno, beznadziejnie, najlepiej jak umiałem. - Tak źle, Barlotny? - namyślał się - rozumiem, znam to... - Źle?! - mówiłem teraz ochryple, wściekły - Co tam źle, dno piekła, bracie, pomóż! - Pociłem się, nie miałem siły stać bez podparcia na opuchniętych nogach. Dygotałem z przepicia, a od rana jeszcze nie piłem. Jadłem nie wiem kiedy. Czułem się znużony, ospały, to znów rozdrażniony. Mimo wszystko usiłowałem wywołać na twarzy cwany uśmiech. Wychodził żałosny. Ale Józek, manierkowy klient Barlotnego z Italii, wiedział, co i jak ze mną. - Załatwię - powiedział - Usiądź tam, ledwo stoisz. - Gdzieś się zakręcił, przyszli, kiwnęli i weszliśmy do toalety. - Ale dajcie ciuchy na zamianę - wychrypiałem już trochę raźniejszy. Byli przygotowani. Rzucili mi sweter, spodnie, łapcie. - Przebieraj się! - Sprzedałem im wszystko z płaszczem i kapeluszem za 1000 złotych. Wróciłem do Józka w czarnym swetrze z dziurami na łokciach i drelichowych spodniach. - Daj flachę, bo padnę trupem. - Kiwnął głową i znów wyszedł. Czekałem w szatni. Dopiero teraz, przed metą, pragnienie rozskowyczało się we mnie na dobre. Modliłem się prawie: - Przyjdź, przyjdź szybciej, przyjdź, skurwysynu! - Wrócił, od razu ze szklankami. Palce zacisnąłem na szkle, dziw, że nie pękło. Ręce mi drżały. Jakoś w końcu ponalewałem. Pierwszy łapczywy przechył głowy. Chwila oczekiwania. Błoga, bo nikt i nic nie wydrze nadejścia. Nareszcie lepiej mi. Jestem silniejszy, śmielszy. Ulicą idę raźniej. Pada śnieg. Wyglądam jak węglarz po robocie. Ale gwiżdżę na to! Ważne, że w kieszeni mam jeszcze 700 złotych. Lecz co tak mokro w nogi? Oglądam się za siebie. Na śniegu odciski bosej stopy, jak yeti. Podnoszę nogę, patrzę na podeszwę łapcia, a tu palce wystają w podartej skarpetce. Trudno. Dalej człapię na dworzec. Przyjechałem nad ranem. Idę w kierunku domu i marnieję psychicznie. Kleszcze przygnębienia zaczynają się zaciskać. Dzwonię. Drzwi otwiera Nadzieja. Boję się jej spojrzenia, więc unikam go. Tylko migawka kontaktu. Słyszę westchnienie. Znane i jakże zawsze nowe w smutku. Muszę coś Powiedzieć. Choćby słowo, koniecznie. Jestem jeszcze człowiekiem. - Wybacz - mówię - coś się stało, wyjaśnię... - I głupio dalej, żeby mówić, byle nie cisza. - Którego dzisiaj? - Znów mam pecha. Przecież listopad. Gdy wracam z łazienki, widzę kwiaty w pokoju. Ile to mam lat? Nagły lęk, bo nie wiem, nie pamiętam. Chyba 35? Liczę, liczę... Góry, młodość, dom rodzinny, matka, Ojczyzna. Wszystko to szczerze kochałem. Najbardziej matkę. Mając to wszystko w zasięgu serca, byłem szczęśliwy. Sklep prosperował dobrze. Ludzie po wojnie odżywiali się przyzwoicie. Dla zdrowia i zapomnianych przyjemności smakowych. Mama z ekspedientką za ladą, ja w roli zaopatrzeniowca. Przy okazji zaopatruję także własną kieszeń. Noc w noc bawimy się z przyjaciółmi w jednym z sześciu lokali dansingowych. To kosztuje. Zresztą cała Polska bawi się u nas w górach. Pracuję gdzie indziej. Lokale pełne. Orkiestry, elegancja, bontton jak "z filmu. Kelnerzy wyiraczeni, jeszcze dystyngowani, przedwojenni. Naród ciągnie do zabaw po okupacyjnym poście jak ćmy do światła. Domy wczasowe i pensjonaty pękają w szwach. Wesela, urodziny, chrzciny, imieniny. Huczno, wesoło. A wszystko w zalewie alkoholu. Wódka leje się z butelek, karafek, gąsiorków, manierek i musztardówek. Szał powojenny: "tata z mamą", czyli sok ze spirytusem, pół na pół. Niech żyje wolny kraj! Po drugim roku w górach odczułem, że trzeźwienie staje się przykre. Doświadczeń z roku pierwszego nie miałem, gdyż spędziłem go w wymuszonej kratami abstynencji. Zaczęło dokuczać zmęczenie. W ciągu tygodnia miałem od 4 do 5 nocy zarwanych. Bywało, że wracając o trzeciej nad ranem z zabawy, jechałem pierwszym pociągiem na targ i z zakupionym tam towarem (na dachu autobusu PKS) wracałem w południe w góry. Przyzwyczaiłem się także do porannego piwka. Było pod ręką w Sklepie. Nie musiałem szukać jak w Anglii lub czekać na otwarcie pubu. Nie zastanawiałem się, dlaczego piję rano, na czczo, gdy właściwie smaku piwa nie lubie! Ale przecież wszyscy piją. I rzeczywiście, młodzi w tamtych latach zaczynali powoli uprawiać alkoholowe poranne zaprawki. A przecież nie były jeszcze znane jakieś tam kace kosmiczne czy ziemskie. Ktoś się po prostu źle czuł. Sięgał po piwo, bo po piwie lepiej. Problemu alkoholizmu w sensie plagi społecznej nie roztrząsano. Wprawdzie problem istniał, ale jakby za mgłą. Wojna przyniosła ludziom tyle tragedii, że każdy mógł się nimi usprawiedliwiać w wypadku posądzenia go o picie nałogowe. Bywało, że ktoś mówił: - Cholera, za dużo piję, trzeba przestać! - Ale inni przypuszczali, że żali się pod wpływem złego nastroju i przyjmie pierwszą propozycję kielicha. Pierwszą poważną uwagę - zapytanie: - Czy nie za dużo pijesz? - usłyszałem od ojca. Przyjechał w góry. Odwiedził mnie pierwszy raz po wojnie. Byliśmy we trójkę z mamą na kolacji. Onii gadu gadu o swym rozejściu, o miłości, o przeszłości, a ja do tańca lub do baru. Do tego drugiego częściej. Do domu powróciliśmy w humorach różowych. Rano tata spostrzegł, że piję piwo. I wtedy padła ta uwaga. Okazało się, że obserwował mnie także w czasie naszej wspólnej kolacji. Byłem zawstydzony i zakłopotany. Ojciec brał sobie bardzo do serca moje wszystkie potknięcia. Wiedziałem o tym. Żal mi go było, ale jednocześnie żal mi było oczarowania alkoholem, jakie najintensywniej przeżywałem. Jednak wtedy po raz pierwszy odczułem własną marność. Właśnie poczucie marności i wstyd miały mi towarzyszyć później, przez wiele lat nałogowego alkoholizmu. Mimo włoskich i angielskich doświadczeń alkoholowych, w kraju jakbym zaczynał wszystko od początku. Inne obyczaje, otoczenie, rodzina, no i w końcu czułem się synem, dzieckiem. Ówczesne pijaństwa wymagały subtelniejszej konspiracji. Do tego jeszcze zakochałem się, a moja dziewczyna nie znosiła alkoholowych oszołomień. Nadchodził dla mnie okres ciężkich doświadczeń w życiu osobistym, związanych z rodziną, przyszłą żoną i pijaństwem. Wprawdzie ono nie opuszczało mnie, ale było cieniem, a nie przyczyną niepowodzeń. Teść jak wówczas skamieniał, tak trwał. Studia nie wypaliły, lecz ostatecznie zgodził się na ślub. Usiłowałem sam dostać się cichaczem na studia. Jednak znów przypomniała o sobie moja pechowa data urodzenia: 11 listopada. Na to, że rzeczywiście urodziłem się w tym dniu, nikt nie zwracał uwagi, choć była to prawda. Ich prawdą było, że dzień 11 listopada obchodziłem uroczyście z innych, ukrytych powodów. Zresztą w tamtych czasach różnica między prawdą a kłamstwem była różnicą między czerwienią gwiazdy i czerwienią maków. Coś niby zbliżonego, a symbole odległe. Przyjęto uważać, że moją prawdę symbolizują czerwone maki, i szans na uniwersytecie, a także gdzie indziej nie miałem żadnych. Pierwsze poważniejsze niepowodzenia trochę mną wstrząsnęły. Żyłem przyklapnięty w mym drobnym handelku, w pocieszającym przeświadczeniu, że się nie zeświniłem i nie zmieniłem przekonań. Przykrością była także stanowczość matki co do rozwodu z ojcem. Wkrótce wyszła po raz drugi za mąż i wyjechała z gór. Zostawiła mi ten mizerny handelek, lecz wobec ogólnej perspektywy likwidacji podobnych interesów szansę na dalsze życie tu były małe. Zostaliśmy z żoną sami. Poszliśmy z żoną do szpitala odwiedzić synka. Był chory, miał 10 miesięcy. W sali, w której leżał, jego łóżeczko było puste. Odczułem podenerwowanie żony. Mnie też ogarnął niepokój. Zapytałem przechodzącej siostry zakonnej: - Proszę siostry, gdzie jest nasz synek? - przystanęła, opuściła głowę, następnie uniosła ją z oczami skierowanymi w sufit. - Gdzie jest mój syn? - zawołała żona. - Czemu pani milczy? - Był koniec grudnia, przed świętami Bożego Narodzenia. Wieczór. Silna zadymka śnieżna. Szliśmy oboje w milczeniu. Ale coś w nas przeraźliwie krzyczało. W gospodzie poprosiłem o szklankę wódki. Wypiłem natychmiast. I drugą. Żona stała przy mnie obojętna, bez czucia, martwa. Później szliśmy szosą w stronę torów kolejowych, do domu. Zamieć wzmogła się. Przy torach usłyszałem tłumiony zadymką oddech parowozu. Rzuciłem się na tory, upadłem. Krzyczałem. Światła lokomotywy zbliżały się. Żona rozpaczliwie biła mnie w twarz i ciągnęła za kołnierz kurtki. Odciągnęła. Pociąg z sapaniem przemknął w dół... Po śmierci synka zacząłem pić systematycznie. Nie będę tu odpowiadał na pytanie, dlaczego. To w przypadku alkoholika nie ma sensu. Sensowne byłoby pytanie: Kiedy pan przestanie? A na nie niestety nie znalazłem odpowiedzi. Tajemnicę tego terminu nosiłem w sercu. Niktt w takim wieku nie mówi: będę pił wiecznie. Piłem każdego dnia. Musiałem odpierać wymówki żony. Przybrałem pozę męczennika. Atuty jakie takie miałem. Kłopoty z 11 listopada, fiasko z połączenia rodziców, zarwane studia. Przy tym samo życie dostarczało nowych. Pewnego dnia wezwano mnie do Urzędu i powiedziano stanowczo: - Zamykaj, kochasiu, swoją kapitalistyczną budę, bo podobno góry ci nie służą. Może odpowiadałby ci Mielęcin? - Podziękowałem, gdyż znałem Mielęcin jako ustronie wychowawcze dla inicjatywy prywatnej. Ponieważ wieść niosła, że innym proponowano podobne rozwiązanie, rad nierad musiałem zlikwidować handelek. Przyniosło to nam małą kupkę pieniędzy. Lecz cholerne pieniądze wiadomo do czego głupca prowadzą. Piłem jeszcze więcej. A los prawem serii wymierzał mi cios za ciosem. Pewnej nocy wpada przyjaciel rozgorączkowany, zdenerwowany, jakby widział się z diabłem. - Mów, ile masz forsy? - Powiedziałem. - Słuchaj uważnie - mówił - tracisz dwie trzecie tej sumy! Jutro wymiana pieniędzy! Wiem z radia, a teraz słuchaj dalej... Wzięliśmy większość swoich pieniędzy, i on, i ja. Idziemy nocą w kierunku wsi. Tam chłopy jeszcze nie wiedzą o wymianie! - tak zapewniał przyjaciel. Kupimy krowy po normalnej cenie. Krowy nie będą w banku wymieniane jak pieniądze. Nie stracimy! Krowy, bracie, to stabilizacja! Krowa przetrzyma każdy kryzys, bo ma cyce... No cóż, brzmiało to nawet logicznie. Weszliśmy w zabudowania z potężną oborą. Tam powinny być nasze cycate stabilizacje. Walimy w okno. Chłop z ociąganiem wpuszcza nas do domu. Mówimy, że szukamy wódki. O, teraz chłopina poweselał i nabrał szybkości. Wyciągnął bańkę z bimbrem chłodzoną w studni. Zapłaciliśmy z góry i pijemy. Gadamy, on o partyzantce, my o świniach, że wydajniejsze od krów. On zawodzi, że rozszumiały się, my o kurach, że znoszą jaja kolektywnie. Bimber działa chytrze. Jak się chłop rozszumiał, to wziął się do płaczu, a przez płacz stał się miękki. Szybko już przybiliśmy targ dłońmi i gospodarz zabrał się do liczenia banknotów za dwie krowy i dwie jałówki. Liczy, a tu nagle ktoś w okno puk, puk, puk... I głos: - Wojciechu, śpicie? - Wojciech zgarnął pieniądze w baranicę i do okna. A tam ktoś szepcze po chłopsku, że wszystko słychać: - A to nie słyszeliśta w radyju? - A co? - Wojciech już jakby przytomniejszy. - A to, że jutro rano wymiana pieniędzy, ponoć na ruskie... - Chłop oprzytomniał całkiem i do nas. Rany, jak myśmy z przyjacielem wiali! I bimber wyparował, i pieniądze na pewien czas przepadły. Co tam pieniądze i cycate stabilizacje, gdy ze dwa kilometry czuliśmy widły tuż przy pośladkach... W górach, jak już ochłonęliśmy, przyjaciel mówi do mnie: - Myślałeś, że to wieś przedwojenna, a tam, bracie, "radyjo" w każdej chałupie! Tym razem cios losu był solidny. Tworzyć od podstaw bez Pieniędzy nowe gniazdo rodzinne się nie da. Handelek padł, teraz zwinęliśmy resztki dobytku, poszliśmy jeszcze w dół do miasteczka złożyć kwiaty na mogiłce synka. Popatrzyłem później na ukochame góry, westchnąłem i pojechaliśmy na drugi kraniec Polski, do mojego ojca. Zacząłem pracować w przedsiębiorstwie państwowym, w budownictwie. Żona także, w administracji. Picie systematyczne, ze względu na ojca, przekształciłem w picie z umiarem. Małżeństwo nasze na podstawie małej stabilizacji jakby okrzepło. Nie robiłem jeszcze żadnych awantur, unikałem nawet scysji. Ustępowałem we wszystkich ważniejszych sprawach: miłości, domu, bytu. Natomiast cały zasób elokwencji poświęcałem na złagodzenie skutków mego umiarkowanego picia, zarówno w stosunku do ojca, jak i do żony, gdyż pod tym względem tworzyli wspólny front. Wkrótce w nasze życie zakradł się następny kłopot. Bieda, może nie bieda, ale egzystencja na jej rubieżach. Przyczyna klasyczna, jak w setkach innych małżeństw: nadmierne picie małżonka. Okazało się, że i umiar jakoś nie pomógł. Pobory swoje unicestwiałem gdzieś do 15-20 każdego miesiąca, przez resztę żyłem na kredycie żony. Oczywiście, o tym się nie mówiło. To się odczuwało. I szczególnie nie podobało się to ojcu, dla którego już praca kobiety była czymś niezrozumiałym. W roli męczennika, jak w górach, w tym wypadku występować nie mogłem. Byłem przecież jedynym powodem naszego skromniutkiego męczeństwa. Posługiwałem się więc zmyśleniami. Ojcu i żonie opowiadałem o bliskim awansie służbowym, niespodziewanej premii, dobrym interesie i zarobku. A najwięcej mówiłem o bogactwie, które mnie czeka, ale mgliście, enigmatycznie i kończąc słowami: - Ale o tym wam jeszcze powiedzieć nie mogę... - Na pewien czas mogłem ich tym udobruchać. Mój teść jednak wiedział, co się u nas dzieje. On pierwszy mnie przejrzał, przewidział mój alkoholizm. Był bardzo dobrze sytuowany. Miał ciężko chorą żonę. Na pewno namawiał moją żonę, by powróciła do domu. Także była jedynaczką. Jednak trwała przy mnie. Była naprawdę wspaniałą kobietą. Dopiero moja sprawa sądowa dotycząca "martwych dusz" i inne bardziej intymne załamały ją. Odeszła. Zostałem sam. To mnie pogrążyło ostatecznie... W przedsiębiorstwie nikt nie wylewał za kołnierz. Byłem kierownikiem zatrudnienia i płac. Czwartą osobą po szefie. Dodatkowo polecono mi zająć się werbowaniem pracowników do budownictwa spoza terenu miasta, ze wsi. W tym celu wysyłałem naszych pracowników w tereny nawet odległe. Mieli tam agitować, namawiać do pracy u nas. Każdy z nich przywoził 10-20 chętnych. Część z nich po pobraniu ustawowej zaliczki i odzieży znikała. Wliczało się te straty w koszty własne przedsiębiorstwa. Pomyślałem: a dlaczego te straty nie mogą być moimi zyskami? Sporządzanie list nowo zwerbowanych należało do mnie. Powiększałem liczbę nazwisk, powiedzmy, o fikcyjne 15 osób. Na drugiej liście wykazywałem, że pobrały zaliczki i uciekły. Pieniądze były w mej kieszeni. W czasie rozprawy samo odczytywanie fałszywych adresów, jakie musiałem wymyślać dla uciekinierów, zajęło sądowi pół godziny. Podrobione podpisy na pokwitowaniach trochę mniej. Sąd potraktował mnie dość łagodnie. Może moja żona prosiła ojca...? Obowiązywała wtedy surowa dyscyplina pracy (dziwne, że taka sama dyscyplina nie objęła pijaństwa). Zdaje się, że uchwalono nawet na ten temat ustawę. Trudno było w ciągu dnia wyskoczyć na piwo czy na kielicha. W biurze od samego rana zawsze kilku obywateli chodziło niezbyt pewnym krokiem i z błędnym spojrzeniem. W chodzie zaliczałem się do wyjątków pionowych. Natomiast trzeźwienie stawało się przykrym problemem dnia. Więc myślałem i nagle... Jako obywatel kierownik opiekowałem się podręczną apteczką. Szukałem kiedyś, w błędnym stanie, jodyny na paluszek koleżanki. Otwieram, patrzę, a tam kilkanaście buteleczek z zielonymi nalepkami. Na tych nalepkach napis: krople miętowe. Krople miętowe? Zaraz, coś mi świta! Jak to mama mówiła do ekspedientki? Acha, tylko, kochana, przynieś mi krople miętowe, bo są na spirytusie! Dyskretnie wziąłem jedną buteleczkę do kieszeni i do toalety. Wącham - mięta. Kropla na język - gorzkie i szczypie, ale wódką zalatuje! Pal licho! Muszę się napić! Wlałem do szklanki, rozcieńczyłem, wypiłem. Ooo, rzeczywiście, spirytusik! Roznieca w żołądku ciepłą błogość. Cholera, myślę, czuję się jak po piwie! Odkryłem piwiarnię w ramach dyscypliny pracy. Tego dnia wysączyłem kilka flaszeczek. Tak to 30 lat temu przecierałem dziewiczy trakt w sztuce picia "wynalazków". Śmierć synka i odejście żony to były ciosy losu w samo serce. w tych wypadkach nie pomagało nawet alkoholowe przekleństwo beztroski. Częściej zjawiała się zaduma nad rzeczywistością, nad kłopotami i ciosami losu. Trzeźwość nie dawała konkretnej odpowiedzi. Natomiast wódka coś rozjaśniała. Zaduma stawała się wtedy mniej ponura. Zacząłem doceniać luzy wyobraźni. Picie przestawało być alkoholowym oczarowaniem, a stawało się konieczne, by móc żyć w tej namiastce przyjemności. Zostałem sam z ojcem i jego żoną. Podjąłem pracę fizyczną w wytwórni betonu. Pracowałem ciężko. Sądziłem, że praca przytłumi alkoholowe zapędy i ból po odejściu żony. Niestety. Przerzucałem łopatą żwir, a myślałem o żonie, przerzucając piasek, myślałem o wódce. Przy cemencie postanowiłem golnąć, bo inaczej zdechnę ze smutku. Ropne bąble na dłoniach bolały. Pył cementowy drażnił. Praca, tak często później wykorzystywana w ośrodkach odwykowych w celu uspokojenia chorych, mnie nigdy nie uspokajała. Gdy chodziło o wódkę, wielu kolegów betoniarzy miało myśli podobne. Wracałem do domu podpity. W dużo lepszym nastroju, niż z niego wychodziłem. Ojciec wyczuwał nawet smużkę piwnej woni, i to stojąc w drugim końcu przedpokoju. Zamieniał się w pochmurny dzień. Żona ojca była wyniośle grzeczna. Leżałem więc na tapczanie i durniałem. Cholera! Czy ja jestem normalny? Dlaczego w pracy pierwszy zaczynam podchody do wódki? Czy tylko mnie zmarł syn i opuściła żona? Tylko mnie ciężko? Gdzie mój charakter, ideały, plany? Może już przegrałem życie? Co!? Ooo, nigdy! Jeszcze im pokażę! Rzucę pijaństwo w diabły... Gdybym nie wyznaczył sobie jakiegoś końca pijaństwa i gdybym w duchu nie złożył na to przysięgi, czułbym się o wiele gorzej. Choć oczywiście zarówno terminy, jak i przysięgi były iluzoryczne. Bardzo przykre są wspomnienia przysiąg składanych najbliższym - ojcu, matce, żonie, przyjaciołom. Najbliższe prawdy i z największym kawałkiem serca były przysięgi składane przed matką i żoną. Traktowałem je poważnie. Nie zawsze dotrzymywałem przyrzeczeń. Ale jedynie w kilku wypadkach, w Okresach całkowitego złachmanienia moralnego dawałem je ze złością i dla świętego spokoju. Składałem przysięgi w ostateczności. Jeśli wypadło zaklinać się przed kimś dalszym, przyrzeczenie takie było chwiejne. Myślałem wtedy: jeśli dotrzymam, to wspaniale, jeśli nie - to trudno. W stosunku do ojca było podobnie, gdyż widywałem go w późniejszym życiu raz na rok lub dwa. Natomiast wobec matki i żony mobilizowałem resztki honoru. Matka to kobieta najświętsza od dzieciństwa. Żona - jedyny w ciągu 30 lat, 40 poza innymi względami, przyjaciel i wybawca. Zawsze szczerze pragnąłem, aby zaklęcia wypowiadane przed nimi były końcem zła i początkiem dobra. Stwarzały dla mnie barierę, którą pragnąłem odgrodzić się od nałogu. Lecz on najczęściej druzgotał zapory. Z gotowością do przysiąg bywało różnie. Znając mnie, nigdy ich na mnie nie wymuszano, choć nieraz sam zgłaszałem gotowość złożenia. Najczęściej w stanie prostracji, spotęgowanej strachem przed przyszłością. Teksty odpowiednio dobierałem. Były w nich Bóg, krzyże, męki, śmierć, kalectwo. Musiały być dramatyczne, jeśli miały być wiarygodne. Dotrzymywałem przysiąg dość długo. A potem czas powoli zacierał wspomnienie i nałóg deptał wszystko co lepsze w człowieku. Obudziłem się jak zwykle na długo przed świtem. Mętniała czerń nocy. Liście drzew za oknem były mokre. Leżałem w przerażeniu, że nie mam nic do picia. Z nawyku poszukałem ręką obok tapczanu. Nic. Musiałem być wczoraj bardzo pijany. Po takich dniach towarzyszyła mi już utrata pamięci. Budząc się, nie pamiętałem zdarzeń dnia poprzedniego. Pustka. Pozostawały jedynie drobne migawki wspomnień i myśl: czy nie zrobiłem czegoś złego? Zamierało wtedy serce, ogarniała fala gorąca. Patrzę w zarys okna. Umysł pracuje gorączkowo: skąd wziąć alkoholu? Za każdą cenę, choć pieniędzy nie mam. Kradzieżą, szantażem, wyłudzeniem, upodleniem. Nagle myśl, że w garażu jest gąsiorek z winem. Ale nie mam kluczy ani siły na wyłamanie drzwi i boję się rozpaczy matki. Wreszcie wydobywam z pamięci obraz łazienki. Przecież widziałem tam buteleczki, flakony! Zrywam się, schodzę boso. Nie chcę ich budzić. Łapię pierwszy pełny flakon i na górę. Jakaś woda kolońska. O Boże, a więc mam! Przepykuję pachnidło do szklanki, dolewam wody. Ciecz robi się biała jak mleko. Usiłuję przełknąć, ale zapach podrywa mi wnętrzności. Zaciskam zęby, by nie zwymiotować. Chwilę stoję z wydętymi policzkami, muszę to przełknąć. To wybawienie. Wreszcie przełykam, oddycham głęboko cholernym smrodem pachnidła. Drugą połowę przełykam już łatwiej. Powraca trochę energii, bystrzeją myśli. Ubieram się szybko. Nie chcę spotkania z matką, rozmowy, boję się jej łez. I nie będę prosił o pomoc. Mam zegarek, sprzedam, jakoś będzie. Normalny i jakże inny tok myślenia po wypiciu, a przed chwilą mogłem się sprzedać za kroplę. Schodzę na dół. Chcę wyjść cicho pokojem na taras i do ogrodu. Niech śpią. A jednak matka czekała w pokoju, znała mój szlak. Twarz zmęczona, smutna. Już drżę wewnętrznie na jej widok. - Słyszałam, wiem, co piłeś. Synu, chcesz zginąć? Przecież przysięgałeś! - Niczego tak panicznie nie lękałem się jak podobnych słów matki. Nie znosiłem udręki psychicznej wywołanej jej cierpieniem. - Błagam cię, mamo, nic nie mów. Przyjdę trzeźwy, porozmawiamy... - Uklękła przede mną, patrzy oczami pełnymi łez. Złożyła ręce jak do modlitwy. - Synu, przysięgałeś! Nie wychodź! Opamiętaj się, błagam... - Mówią ludzie mocne słowa: oszalał z rozpaczy. Jest w nich prawda. Patrząc na klęczącą matkę, byłem im bliski. Wydawałem się sobie potworem. Czy tylko wydawałem się? A jednak odsunąłem matkę ręką i wyszedłem. Mój Boże, jak musiała cierpieć! Atmosfera w domu ojca była coraz chłodniejsza. Wyrzucono mnie także z pracy w betoniarni. Nie za pijaństwo, skądże znowu! Za naruszenie dyscypliny pracy. Spóźniłem się parę razy, a pewnego dnia wyszedłem z pracy dwie godziny wcześniej - i cześć, do widzenia! To był styl lat pięćdziesiątych. Wskutek pijaństwa tracono setki milionów, na dyscyplinie oszczędzano złotówki, a jednak była na widelcu. Trudno było żyć na garnuszku ojca i nie wypadało. Byłem dorosły, silny i zdrowy. Gdyby jeszcze nie "grzeczna" wyniosłość żony ojca, jakoś bym wytrzymał do znalezienia nowego zajęcia. Peszyła mnie grzeczność pani i abstynencka solidność ojca. Gdy znów pomyślałem o matce, wyolbrzymiałem sobie krzywdę, jaką mi wspólnie wszyscy wyrządzili, i chciałem im powiedzieć kilka słów gorzkiej prawdy. Nie powiedziałem, gdyż przyrzekłem własnej ambicji nigdy nie bronić mego pijaństwa rzekomymi czy rzeczywistymi błędami mojego wychowania. Pozostawał jeszcze główny problem: skąd wziąć pieniędzy na wódkę? Bo chęć picia nie zdechła wraz z utratą pracy. Przeciwnie, został czas, który można było znośnie spędzać w ciszy lub rozgardiaszu restauracji, zależnie od pory dnia. W końcu pieniądze znalazły się, ale straciłem dom ojca. Wiedziałem, że jego małżonka ma poniemieckie cenne srebra. Wziąłem je, sprzedałem za bezcen jako złom w sklepie "Jubilera", pieniądze przepiłem. Tak Skończyłem następny etap. Część II. UPADEK. Przechodzenie pijaństwa w nałóg można porównać z wodospadem. Dotychczasowe życie płynące rzeką pijaństwa zwala się nagle w przepastną kipiel nałogu. To, co towarzyszy uderzeniu wody w koryto na dnie przepaści, jest pierwszym psychicznym wstrząsem człowieka chorego. Jeśli chory zdaje sobie sprawę z alkoholowego uzależnienia, miota się, walczy, pije i pada. Niepoślednią rolę odgrywa wtedy intelekt i stopień uświadomienia sobie tragedii alkoholizmu. Ludzie prości poddają się szybciej, lecz reguł w tym względzie nie ma. Często bywa odwrotnie. Najczęściej nie wierzy się jeszcze prawdzie, a już jej ulega. Dramat choroby prawem serii, jak łańcuszek z ogniw życiowych powiązań, pociąga za sobą inne nieszczęścia. Jeszcze się człowiek podrywa. Klęczy przed matką, żoną, dyrektorem, milicjantem, kochanką. Skomlę o litość. Zapewnia, że już nigdy, że się wyzwoli i rzuci nałóg. Ale jednocześnie przelicza w myśli pieniądze w kieszeni, czy wystarczy na butelkę. Potem zwala się do najbliższej knajpy, a stamtąd wypływa już na spokojne wody nałogu. Już poza wodospadem... Po odejściu żony żyłem dwa miesiące w psychicznym rozgardiaszu. Dzień trzeźwy - ja drętwy, martwy. Dzień pijany - ja pełen wiary, że wróci. Kiedyś otrzeźwiałem na parę dni i mówię sobie: koniec, nie piję, bez niej zginę! Całą dobę poświęciłem na telefony. Prosiłem, zaklinałem, błagałem i zgodziła się, ale... - Jeśli przez pół roku będziesz prowadził się przyzwoicie i przestaniesz pić, porozmawiamy... - No to postanowiłem się zmienić. Dziś tak to odczuwam i raczej tak było. Lecz nie znałem wszystkich pułapek nałogu. Na przykład wierzyłem, że przy wysiłku woli mogę alkoholizm kontrolować. Pić, ale co najważniejsze - przestać, kiedy zechcę. Było to, jest i pozostanie oczywistą bzdurą. Na szczęście nie wprowadziłem wtedy w życie tej kontroli. I rzeczywiście, jakimś ciudem przez pół roku nie piłem. Chyba sprawiła to miłość. Kochałem żonę. Na marginesie dodam, że znałem kilku takich, któży wyłącznie dzięki kochającym żonom zdołali odbić się od dna nałogu. I znałem takich, którzy dzięki żonom padli, na dno i tam pozostali. Nie chcę dociekać, czy i w naszej chorobie decyduje prawo natury. Minęło pół roku. Zadzwoniłem z bijącym sercem, umówiliśmy się i pojechałem. Odczułem w jej głosie zadowolenie ze mnie. Informacje miała rzetelne. Umówieni byliśmy w małej kawiarence. Szedłem z dworca radośnie podniecony. Pech chciał, że po drodze była knajpa. A najpewniej to nie pech tak chciał, lecz ja sam wybrałem ulicę, bo miasto znałem od dziecka. Przystanąłem, jako że do knajpy nie wchodzi się w takiej sytuacji bez namysłu, lecz po walce wewnętrznej. Zapaliłem papierosa. Alkoholik w każdej takiej i podobnej sytuacji konfliktowej zapala, jakby chciał oświetlić zapałką tę cząstkę sumienia, która mówi: wejdź. Przeżyłem setki takich walk, dla siebie i swej przyszłości wręcz tragicznych. Zawsze przegrywałem. Przeżywałem i teraz taką utarczkę, a coś mnie wprost pchało do drzwi. I wszedłem. Późniejsze wejście do kawiarni, w której oczekiwała żona, było inne niż planowane na trzeźwo. Szarmanckie, wesołe, z oczyma błyszczącymi od wódki. Siedziała w kącie przy stoliku nad kawą. Spojrzała na mnie i wiedziała wszystko. Patrzyła ze smutkiem. Coś powiedziała - nie zrozumiałem. Wiedziałem, że przegrywam następną szansę. A ona wstała, podała mi dłoń i odeszła. Tym razem na zawsze. A ja? Czy rozpaczałem? Tak, bardzo, a jednocześnie z rozpaczą... liczyłem pieniądze na wódkę. Miałem 27 lat. Wiedziałem, że do dna pozostało mi niewiele. Po spotkaniu w kawiarni zwinąłem wszystkie żagle nadziei i, jak się to później po latach mówiło, pojechałem w Polskę. Pociągi towarowe, osobowe, pośpieszne, autobusy, ciężarówki, wyjątkowo taksówki, dwa razy samolot, furmanki, sanie, tramwaje, a najczęściej własne nogi - oto środki komunikacji, jakich używałem w wędrówkach po kraju. Widoki z okien, przyczep, platform, spod plandek, z fur siana i drabiniastych wozów były oszałamiające. Prawie dosłownie. Wywoływane pięknem krajobrazów i mocą alkoholowych napitków. Mieszkałem, zatrzymywałem się, gdzie popadło. W szałasach, budach, u przygodnych pań - miłości zwykłych i szalonych, w hotelach ekstra i podłych, aż po najpodlejsze, zapluskwione, w pensjonatach, domach wczasowych, na dworcach i ciągle na dworcach, w altanach, willach, melinach, kopkach siana, zbożu, na plaży pod kajakiem, w toaletach wynajmowanych na godziny, stodołach, piwnicach, strychach i kto wie, gdzie jeszcze? Stałym miejscem mego pobytu były restauracje. Od otwarcia do późnej nocy. Jeśli byłem przy gotówce, to od późnej nocy do rana. Od rana, bez przerwy, ponownie do głębokiej nocy i znów od początku. W końcu wykańczała się zmordowana orkiestra i zawartość mojej kieszeni. Klezmerzy fundowali mi jeszcze gratis "Deszczową piosenkę" i w prawdziwym deszczu szedłem, tańcząc, spać na dworzec pod kaloryfery. Spadałem z dansingowego burdeliku w piekiełko obdartusów. Trzeba się było wyspać. Miejsce pod kaloryferem miałem cieplutkie i ustronne. W ciągłych włóczęgach to była cenna zdobycz. Dworce z barami i bufetami, jako miejsca oczekiwań i przesiadek tysięcy podróżnych, czynne były na okrągło. W tłumie łatwiej zginąć, odpocząć i wyspać się. Zresztą o dworcach i kaloryferach jeszcze opowiem. Miałem wiele przygód restauracyjnych. Złych, śmiesznych, bardziej lub mniej dramatycznych. Na przykład gdy pijany spadłem z krzesła pod stół. Spałem nie zauważony do rana. Obudziwszy się zobaczyłem leżący pod nosem wypchany portfel. Oprzytomniałem momentalnie. Zapłaciłem z gestem sprzątaczce za nocleg i poszedłem odklinować siebie i portfel. Wyrzutów sumienia nie miałem. Ileż razy sam pijany gubiłem pieniądze? Innym razem zasnąłem na sedesie w restauracyjnym WC. Obudziłem się, a tu cisza. Co jest? Żyję? No, rozmyślam, więc chyba żyję. Wychodzę zaspany, ciągle pijany i widzę bar z bogactwem bajecznie kolorowych butelek. Wódki, wina, szampany! Wszystko do mojej dyspozycji! W majestatycznej ciszy nocy i wśród podniecających woni. Sam nie wiem, śmiać się czy płakać ze strachu. Dobrze, że pomogło to drugie doznanie. Pozwoliło utrzymać jaką taką trzeźwość. Zdolność rozumowania i kierowania czynem. Rozumuję więc: trzymaj się, pij z umiarem. Nie daj Boziu, zaśniesz, a rano otworzą i krzyk: włamywacz! Leżysz? Leżę, to fakt. I za co? Za przyśnięcie w trakcie eleganckiego wypróżnienia?! A co by później powiedzieli towarzysze za kratami niedoli? Że siedzę za gówno! Uważaj więc, pij z umiarem! Monolog ten uratował mnie od nieszczęścia. Nad ranem poczułem strach. Zacząłem walić w okiennice i drzwi. Zlitował się taksówkarz stojący na postoju. Przywiózł kierowniczkę. Poznanie przebiegło z pełnym kurtuazji z mej strony zapewnieniem, że nic nie wziąłem. Przeczyły temu moje rozchwiane nogi, lecz pani kierowniczka była także dystyngowana i wyrozumiała. Mogłem w przyszłości popijać w tej knajpce na koszt pani kierowniczki, bez potrzeby uciekania do WC. Z małym jednak mankamentem. Darmowe opilstwo musiałem odsypiać w obfitych biodrach kierowniczki. A od dziecka sypiam samotnie! Z restauracyjnym wychodkiem miałem jeszcze jedną, mniej sławną historię. W pewnej gospodzie na prowincji przycupnęliśmy w wychodku w tak zwanych zamiarach kryminogennych. Było nas trzech. Smród nie smród - dodawaliśmy sobie odwagi przy ostatnim pół litrze, bo bogaci być musimy! Pecunia non..., zacytowałem wzniośle, choć nie pamiętałem trzeciego słowa. Jako przywódca, musiałem wykazać się inteligencją. W końcu wszyscy wyszli i nas w sraczu nie wykryto. Zdrowo popiwszy, przystąpiliśmy do poszukiwań bogactwa. Nie znaleźliśmy nic. Na drugi dzień siedzę w tejże gospodzie przygnębiony, bo biedny, a kelnereczka mówi: - Wiesz, u nas był włamywacz! Ale bałwan! Wszystkie pieniądze były w pustym czajniku na kuchence i nie zabrał! - Z trudem opanowałem złość. O restauracjach, gospodach, knajpach i mordowniach mógłbym opowiadać długo. W ciągu 30 lat były podstawą mojej pijackiej i nałogowej egzystencji. Poidłami, źródłami i oazami. Azylem pozwalającym przetrwać najcięższe trzeźwienie i bazą wypadową do nowych pijaństw. Będąc prawie zameldowany w knajpach na pobyt stały, nie mogłem niestety korzystać w nich z noclegu. Kiedy nos dotykał stołu, a spanie stawało się biologiczną koniecznością, trzeba było opuszczać miejsce zameldowania. Dobrze, jeśli wtedy podjechał wóz MO i zgarnął nas do izby wytrzeźwień. Wyspał się człowiek, umył, odświeżył i koszt był skromny. Zresztą myśmy nie płacili, bo z czego? "Żłobków" nie baliśmy się tak jak posiadacze zasobnych portfeli. Oni lękali się przymusowych wytrzeźwień także z powodu zasobności. Ale tu nie miejsce na inne draństwa. Naszego wystarczy. Pamiętam dawne czasy, kiedy pijacka wataha gotowa była spoić informatora, który wiedział, jaką knajpę zaatakuje wieczorem patrol milicji. Z wywózką do "żłobka". Jako facet dość bystry, wykombinowałem sobie w pewnej knajpie, że muszę się Wyspać, bo inaczej zdechnę. Ale gdzie? Za co? Potrzeba jest matką złych i dobrych wynalazków. Byłem w towarzystwie kolegów manewrujących tak jak ja,od kilku dni bez spania. Pomysł mieć to mało. Postanowiłem go zrealizować i sprzedać. Mówię kumplom, że nocleg będzie, ale należy się 50 złotych od każdego. Dali, choć z oporami. Wiedziałem, że pięćdziesiątki to ich ostatnie oddechy. Ale hotel kosztował około 200 złotych. I kto by ich przyjął? Sen jak wódka, łamie najsilniejszych. Pomysł sprzedałem. Idę więc do budki telefonicznej. Był wieczór, pora wiarogodna. Dzwonię na milicję. Odbiera: - Tu dyżurny i tak dalej. - A ja: - Mówi zastępca kierownika lokalu "X", obywatel Ygrekski. Przyjeżdżajcie możliwie szybko, awantura pijacka. Tłuką gablotki! - Dyżurny, że meldunek odebrał i wóz przyjedzie. Wracam do knajpy. Mówię jeszcze kumplom, żeby utajone zaskórniaki oddali znajomym. Po jakimś czasie spaliśmy wszyscy w żłobku. Były i historie komiczne. W innym miejscu i czasie podjeżdża MO. Już do żłobka nie biorą jak leci, ale wybierają: Ty, ty, ty! - do wozu! - Nagle płaczliwy głos; z gromady pijaczków: - Panie władzo! A ja? Przecież jestem zalany! W drebiezgi! Popatrzcie... - I stary ochlapus zaczyna wyczyniać na chodniku pijane zawijasy. Wzięli go, ze śmiechu! Meliny pijaków! Zastanawiam się, czemu dotychczas nikt nie napisał o nich pracy naukowej, monografii, poematu czy dramatu. Naszpikowana nimi ta nasza podpita ziemia aż strach. Załóżmy, że na dwudziestu pijaków i alkoholików przypada jedna. Przyjmując skromnie liczbę konsumentów alkoholu na 4 miliony, to mamy w kraju 200 tysięcy miejsclegowisk pijackich, najstraszniejszych, jakie potrafił sobie usłać człowiek. Melinę Bolusia uważała nasza pijacka zgraja za wcale wygodne miejsce wytchnienia. Znajdowała się w piwnicy starej i ponurej kamienicy. W centrum miasta. Samo usytuowanie meliny było dla Bolusia bogactwem. Nie potrzebował reklamy. W każdym śródmieściu wielkiego miasta roi się od rozwiedzionych, porzuconych, zawiedzionych, zdradzonych, delegowanych i tak zwanych przejezdnych. I wszyscy oni pijani! Przynosili Bolusiowi największy dochód. Musieli jednak być do meliny wprowadzeni przez dobrego znajomego właściciela. Kamienica była ogromna, z dwoma podwórkami wewnątrz. Do Bolusiowego hotelu dochodziło się wilgotnym i zatęchłym labiryntem piwnicznych korytarzy. Stali bywalcy znali przejście. Obcy pijaczkowie nabijali sobie w ciemnościach potężne guzy. Boluś musiał wysyłać po nich ekspedycje ratunkowe. Boluś dla nas, a dla nieznajomych obszarpańców pan Bolek, nie znosił, gdy pogubieni w korytarzach wzywali chrapliwie ratunku. Nakazywał czasami ekspedycji stosować mordobicie. Dla wymagań konspiracji. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że melina nie była miejscem zlotu kryminalistów. Była przede wszystkim oazą odpoczynku i pijaństwa dla nas, alkoholików. Właściciel najchętniej przyjmował gości w takim stanie zapijaczenia, że nie umieli już logicznie myśleć. Pewny był wtedy, że łepetyny nie zaskoczą przeciw prawu. I słusznie! W kartotekach MO byliśmy notowani z westchnieniem ulgi. Ogłupiały od wódki pijak czy alkoholik to żaden bandzior. Najwyżej damski bokser. A i te czasy dla wielu minęły bezpowrotnie. Mimo to Boluś wymagał przestrzegania zasad konspiracji twardą piąchą. Od czasu do czasu udostępniał melinę znajomym kurewkom na figlemigle z ogłupiałym od wódki facetem w delegacji. Musiał przecież z czegoś żyć, by móc pić, a pić, żeby w ogóle jakoś funkcjonować, czyli żyć. Z powodu damskich odwiedzin piwniczną czeluść nazywano także kurwim dołkiem. Wprawdzie właściciel wściekał się o to, ale umiarkowanie. Ostatecznie wolał, by jego locum odnotowano jako barłóg kurestwa z doskoku. Nie zżymał się także na nazwę: pijacka nora. Byle nie mieć nic wspólnego z kryminałem i ludźmi podpadającymi prawu karnemu. O tym, że myślał nie tak głupio, jak wyglądał, przekonałem się w czasie odwiedzin dzielnicowego. Z piwnicy nie można było Bolusia wyrzucić. Była własnością jego prawowitej małżonki. Należała do mieszkania zajmowanego przez nią na drugim piętrze. Boluś potężnie pił, poszli więc z żoną na ugodę. Bez rozwodu. Chcesz, pijacka mordo, to mieszkaj, ale w piwnicy! Chciał i zamieszkał. Samo życie. Melina miała małe okienko, jedyny kontakt ze światem ludzi normalnych, a właściwie z ruchem ich kończyn dolnych. I Boluś mógł mówić, że mieszka nie w piwnicy, ale w suterynie. Mrok piekiełka oświetlała paląca się świeczka. W dzień jedna, w nocy dwie. Panował wilgotny chłód i zaduch nędzy. Nawet w upały. Gdy stanąłem pierwszy raz w drzwiach nory, przypomniały mi się słowa: wzrok dziki, suknia plugawa! Faktycznie. Wzrok wiecznie podpitego Bolusia, ubranie, wnętrze - wszystko odpowiadało określeniom "dziki i plugawy". Nie zauważyłem jedynie buławy. Może gdzieś ukryta? Ściany z poczerniałych cegieł, drzwi obite zardzewiałą blachą. Pod ścianą materace, brudne i postrzępione, a na nich takie same koce. Na środku stół z odwróconej skrzyni po wódce ze świeczką. Obok - skrzynki po piwie jako stołki. Dwa wiadra w kącie, przykryte gazetami. Czyżby w obawie przed kurzem? Jedyny w tym lochu akcent higienicznohumorystyczny. A nozdrza pęczniały od zaduchu. Gliniana podłoga w plwocinach, niedopałkach i resztkach jedzenia. Szkło z rozbitych butelek. Właściciel przy "stole" z koleżką przy butelce. Twarze w blasku świecy. Przekrwione oczy, zarośnięci jak małpy. Na materacach zaspana dziwka. Młoda. Rozchylone, obnażone uda, goła pierś spod bluzki. Stęknięcie i ochrypły głos dziewczyny: - Śniło mi się, że jakiś ch... mnie gwałcił, a nie miał czym... Pijus! - Wiedziałem, że nikt się tu nie przejmuje etyką i moralnością, dawno wyrzuconymi za krawędź kieliszków. Ale kto mógł, nawet w wyobraźni, tu i na niej to popełnić? Widziałem w okienku nogi przechodzących ludzi. Mimowolnie skojarzyłem to ze słowami prostytutki i sytuacją. Bo my? Alkoholizm niszczy męskość. Instrument przebicia upodabnia do wierzbowej witki. Nie zabija jednak pożądania. Umiejscawia je w oczach, systemie nerwowym, a nie w rejonie podbrzusza. Może więc sen prostytutki nie odbiegał od pijanej rzeczywistości? Bywalcy pijackiej meliny, nałogowi alkoholicy i pijacy podążających w ich ślady. Nałogowcy często w stanie na pograniczu halucynacji przeddelirycznych. Żyjący wódką i dla wódki. W panicznym lęku przed trzeźwością. Dla wielu rzeczywiście drugi, trzeci dzień trzeźwienia - to atak! Wizje, koszmary, manie prześladowcze, często delirium. Jedynie alkohol uspokajał system nerwowy. Ograniczał przywidzenia, lęki, głosy. Jakoś z nim trwali na diabelskiej huśtawce. Pili dzięki litości innych. Sami w knajpach, żebrali, spijali zlewki. Niektórzy mieli renty, przepijane w dwa dni. Inni, zmaltretowani pijaństwem, byli w lepszej sytuacji. Wiecznie zapici, ale jeszcze jako tako czynni wśród żywych. Silniejsi mieli nawet stałe zatrudnienie, reszta gdzieś coś robiła. Jak się dało, okradali bardziej pijanych od siebie, wyłudzali pożyczki. Wyprzedawali sprzęty z mieszkania aż po puste ściany. Później same mieszkania - albo wynajmowali je, odstępowali. Włóczyli się po wysypiskach śmieci, zbierali butelki, szmaty, makulaturę. Zrzucali węgiel, rozładowywali wagony. Jeżeli mieli jeszcze siły. W końcu dołączali do nałogowych. Z upływem lat kurczyła się ich tolerancja na alkohol. Stan upojenia osiągali jak piętnastoletni chłopcy. Dwa piwa, dwie wódki i po krzyku. Pijani i śpiący. Przyczyna tkwiła w wycieńczeniu, wyniszczeniu organizmu. Poprzedziły to długie lata picia pod piwo lub ogórek. Zanik łaknienia. Do świąt należały dni, gdy odżywiali się względnie normalnie. Zazwyczaj jedli raz dziennie, byle co i najtańsze. Bułkę, smalec, kaszankę, zupkę w mlecznym barze. Po długotrwałym piciu nie można przełknąć nic, choć oczy by jadły. Zatruty alkoholem, przepalony przełyk nie spełnia swych czynności. Sam proces jedzenia napawa wstrętem. Myśli się prymitywnie: najedzony, muszę więcej wydać na wódkę, by się upić. I dalej: dziś przejem 10 złotych, jutro 10 zabraknie na piwo. Zapadają w stany prostracji. Przeżywałem je wielokrotnie. Umysł martwy, ciało martwe. Nic się nie chce. Zasnąć i umrzeć. Podmuch wiatru przewraca. Wejście na kilka stopni to wysiłek starca. Bicie serca, drżenie, poty. Reszta rozsądku wrzeszczy: żryj, skurwysynu! Krtań nie przepuści, zaciśnięta wstrętem. I wstręt do siebie, załamanie zupełne. Były dni, że z lęku przed śmiercią zamawiałem dwie porcje masła i połykałem z piwem. Chudłem 15-20 kilogramów. Żyłem w sennej malignie. Spotykając czasami spokojnie drzemiących pijaków, nie myślcie zawsze nienawistnie, że to śmierdzący, schlany gnój. Choć w istocie to prawda, lecz tym razem ten człowiek być może kona z wycieńczenia. Siedziałem z nimi przy stole-skrzyni. Piłem, a bardzo pragnąłem wyciągnąć się na barłogu. Okryć, przed wszystkim głowę, brudnym kocem i zasnąć. Spać, spać... Nogi miałem opuchnięte. Parę dni nie ściągałem obuwia. Stopy piekły. Nie bałem się nawet koszmarów sennych, które mnie prześladowały. Omamów wzrokowych jeszcze nie miałem. Dziwne głosy - tak, ale bardzo daleko. Jak zasnę, a koszmary napłyną, to nic. Wódka tu zawsze pod ręką. I teraz szumiała mi w głowie. Do czego, gdzie doszedłem...? Nie wiedziałem, co jeszcze zobaczę. I dziś, i później... Dziwka na materacach stękała i przeciągała się. Odkryte uda i piersi dziewczyny roznamiętniły koleżkę. Popatrzył na właściciela i porozumiewawczo przymrużył oko. Wskazał głową dziewczynę. Boluś nic. Koleżka położył się przy niej. Dziewczyna gwizdnęła i odpychała go: - Masz czym? Pokaż! - Nerwowo ściągnął spodnie. Nagi był wstrętny. - Przedziurawię cię, zdziro, że się zes... Popatrz! Głaskaj! Delikatnie! - Prostytutka obojętnie dotykała przedmiotu dumy koleżki. Zachrypiała do Bolusia: - Ma on moniaki? - Boluś nic. Widocznie milczeniem potwierdzał. Zaczęło się tarzanie nagich ciał. Interes koleżki wnet zbankrutował. Lecz chęć była nadal. Twarze jeszcze bardziej nabrzmiały. Z kącików brudnych ust wypływała ślina. Z grymasem zadowolenia pojękiwali. Pomyślałem, że bardziej ludzkie są psie zbliżenia. Boluś nie spoglądał w ich stronę. Nalał wódki i podsunął mi musztardówkę. Dworce kolejowe. Okropne trzeźwienia, gdy przeklina się wskazówki zegara. Setki kroków wzdłuż hali i z powrotem. Oczy utkwione w cyfrze 6. Z nią koniec psychicznej tortury. Otwarcie sklepów z winem. A inne noce? Z butelczyną w kieszeni. Błogość podkaloryferowej drzemki. Potem przemijanie alkoholowego szmeru. Znów ubikacja i dwa łyki, by starczyło do rana. Gdy nie starczy, nadzieja w kiosku Ruchu: woda brzozowa, lawenda, salicyl. Kolejka. Nagła złość sprzedawczyni: - Czyście poszaleli?! Chyba trzydziesty! Czy wy to pijecie? - Oczy ludzi z hali. Wstyd. Ale stoję dalej. Zdobywam się na odpowiedź - Nie, proszę pani, my to czytamy...! - W obronie przygarbionych przede mną. Twarz mnie jednak zdradza. Cierpiętnicza. Maska skoncentrowanego pragnienia. Tego za szybą, w buteleczkach z zielonkawą cieczą, na spirytusie. Byłbym wstrząśnięty, gdyby nagle kiosk zamknięto. Więc minuty oczekiwań w strachu. I nagle jest! Chłód szkła w dłoni. Widzę i słyszę ludzi... Bufety, bary dworcowe przepełnione. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Podróż absorbuje. Nie moja przepita twarz. Tak normalna w pejzażu dworca. Powielana na setkach dworców, w tysiącach wydań. Odczuwam radosne podniecenie. Przenika ku mnie z pełnego kufla piwa. Obejmuję wypukłą powierzchnię szkła obiema dłońmi. Delikatnie jak skarb. Gdy zapragnę, wypijam dwa, trzy łyki. Wiem, że w gorzkim smaku tkwi siła mego zadowolenia. Cisza, spokój. Wewnętrzne promieniowanie. Mógłbym w tym błogostanie trwać godzinami. Byle czuć chłodne szkło, wypełnione. I następne. I następne... Dawne dworcowe restauracje "Warsa" i inne. Ostatnie przed świtem przystanki pijaków. Schodzą się tu ze wszystkich stron miasta, z zamykanych nocnych lokali. Z łóżek niekochanych żon i kochanych konkubin. Z mieszkań, w których zabrakło wódki. Z klatek schodowych i piwnic, w których spali. Wysiadają z dalekobieżnych pociągów, tramwajów, taksówek. Rozdygotani, niedopici lub trzeźwiejący. Smutni, zamyśleni, zrozpaczeni, źli i buńczuczni. Często rozśpiewani. Najpierw obstępują bufety z piwem. Chcą jak najszybciej znów wchłonąć alkohol. Poczuć odpływ otępienia, beznadziejności. Znów stać się we własnym wymiarzę - ludźmi. Pan szatniarz skrycie zaciera dłonie. Znałem jednego, który spluwał w nie z przyzwyczajenia. Legion już był na przedpolu. Wkrótce dotrze tutaj. Dłonie muszą być gotowe do pracy. Jego dłoń musi wyczuć inną - z banknotem. Nie liczy się trzeźwość, wygląd. Oczy powiedzą wszystko. Oczy innego człowieka. Biedny, bogaty? A może nadziany łachmyta? Jedna dłoń wskaże drogę, druga w tym czasie przyjmie haracz. Niecierpliwi nie wchodzą do sali. Ognista woda jest na miejscu. Gdy przypadkowo zabraknie, pan szatniarz wie, kto ma. Ogniwa nie wypadają z łańcuszka. Jedynie mogą podrożeć. Tymczasem na sali już gwarno. Wszystkie miejsca zajęte. Nadchodzi punkt kulminacyjny. Świta. Poszarzałe, zmęczone nocą twarze ostatni raz ożywiają się. W moich czasach podawano jeszcze w dworcowych restauracjach alkohol. Wprawdzie w ilości ograniczonej i z zakąską. Taka usankcjonowana lipa. Ktoś chciał pół litra. Proszę. Kelner przynosił trzy butelki wód mineralnych. Od tych wód spadali z krzeseł. Albo wychodzili rozchwiani, jakby kroczyli na sześciu nogach. Wszyscy pozostali uczestniczą w giełdzie pań z półświatka. Są i lepsze. Z wyżyn półświatka, a nawet ze szczytów. Czasowo zawiedzione, porzucone, zdradzone. Sentymentalnie przegrane. One wybierają panów. Są różami wśród kaczeńców. Reszta pijanych panów oplata wzrokiem inne kobiety. Spojrzenia taksują, proponują, obiecują, namawiają. Walczą o ułamek nocy z nowym ciałem. Alkohol czyni targ bezwstydnym. Pod osłoną alkoholowego oszołomienia w końcu dochodzą do porozumień. Pani znacząco pochyla głowę, a pan woła kelnera. Przy innych stolikach nasi pijani. Po dwóch, trzech - bez kobiet. Ich płeć piękna to butelka. Kobiety z ich życia wyrzucił nałóg. Przestali uczestniczyć w targu. Nie mają szans. Przepici, zniszczeni, nie mają pieniędzy. Alkohol tańszy niż kochanka. Nad ranem na dworcu topią w wódce resztki świadomości. Chcą wymienić ją na sen. Za godzinę rozpełzną się po mieście. Padną na wyrka, kozetki, tapczany. Zasnąć. Wielu z błaganiem, by się więcej nie obudzić. Lecz obudzą się na pewno. W nałogu nie umiera się bez cierpień... Muszę na chwilę powrócić do szatniarza, pana Augusta. Był dla nas ważną osobą, a nawet instytucją. Dla nas, to znaczy dla żyjących w orbicie dworców kolejowych, szukających tam okazji dowypicia, zarobku i wypoczynku. W podróży i miejscu zamieszkania. Ilu jest takich panów Augustów w Polsce? Pomocnych w alkoholowej potrzebie zarówno w dzień, jak i w nocy. Paserków, kupczyków, lichwiarzy, a przede wszystkim wódocystern. Zależnie od okoliczności, ormowców lub sanitariuszy pogotowia ratunkowego. Podtatusiałych eksbokserów, nie dających sobie w kaszę dmuchać, lub oklapłych grubasów z gatunku królewskiego oka i ucha. Ci ostatni byli wredni. Zarobić na pijaku chcieli, a pomóc nie pomogli. Owszem, pierwsi wskazywali nas palcami jako złodziei. Choć sami mieli z tą profesją wspólne szlaki. Los się na nich mścił. Często za pośrednictwem podstawionych prostytutek - chorobą weneryczną. Pan August nie był eksbokserem ani okiem i uchem. Miał dla nas czułe serce. Lubił jednak słyszeć szelest banknotów. I kochał młode dziewczęta. Nie cenił początkujących i rozrabiających pijaczków. Panów w szumnych delegacjach, pochlipujących rozwodników lub lowelasów uciekających od żony do kochanki. W ogóle trunkowych czeladników, pchających się na siłę w nałóg. Gdy taki chciał zapijać własne kłopoty, a nie miał za co, pan August przyjmował w zastaw wszystko bez litości. Natomiast nam, nawet po roku, oddawał bez lichwy każdą zastawioną drobnostkę. Alkohol miał zawsze dla kilku z nas nawet gratis. I to przez kilka chudych dni, gdy nadeszły. Gdy poczuł słabość do dziewczęcia, zwracał się do nas. Podrzucaliśmy mu w głąb szatni, za płaszcze, jakąś dziewoję. Wszystko grało, zarówno za płaszczami, jak i między nami. Wysiadam z pociągu. Mała stacyjka z jednym światłem. Późna noc. Jestem pijany. Zataczam się i podśpiewuję. Nagła myśl, to nie moja stacja! Gdzie ja jestem? Co za różnica, gdzie! Ważne, co będę pił. Minął czas chwały, durniu. Teraz czas pijany. I każdy przystanek w pijanym widzie jednakowy. Idę wzdłuż torów, wypatrując legowiska: kopki siana, stogu. Potykam się, padam. Unoszę się powoli na czworaki i znów na mordę. Leżę i spoglądam na pole za torami. Zamiast stogu dostrzegam wysoką, czarną górę. Hałda przy kopalni. Jej czerń, jak cielsko dinozaura, wbija się ostrzem grzbietu w jaśniejsze niebo. U podnóża hałdy blask ogniska. Widok ognia i pragnienie ciepła dodają mi sił. Podnoszę się z trudem, ale znów padam do rowu. W końcu idę przez suche trawy, trzciny, doły, kamienie. Jestem przy ognisku. Palą się skrzyżowane grube, drewniane klocki. Ogień oświetla szałas. Jak Psia buda. Z dykty, obity gdzieniegdzie zardzewiałą blachą. Dygoczę z zimna, siadam, by się ogrzać. Dookoła puste butelki po piwie i denaturacie. Landszafcik pijackiej nędzy. Biorę butelkę - pusta, ani pół łyczka, kropelki nie zostawił, pieprzony brynol. Żeby choć troszeczkę. Z dziesięciu flaszek coś by było. Odżyłbym. Czuję się cholernie podle. Łapię kloc i zły rzucam w ogień. Nagle z budy starczy, ochrypły głos: - Jest tam kto? - Z ciemnego wnętrza wychyla się rozczochrana, siwa głowa. Ogień wydobywa z mroku prawie fioletową, zarośniętą twarz. Małe, gorączkowo błyszczące oczy, zapadłe, bezzębne usta. Stary siada przy mnie. Też się trzęsie jak ja. - Skąd ty? - pyta. - Wysiadłem tutaj - odpowiadam. Pomruk. - A masz co wypić? - Nie denerwuj mnie, stary, myślę, lecz ruszam przecząco głową. - A może pan ma? - Milczy chwilę. Spogląda na mnie kątem oka. - Synek, a nie widziałeś kogo? - Znów przeczę głową. Ogląda się bojaźliwie w mrok nocy. - No to poczekaj... - Włazi na czworakach do budy i wyciąga flaszkę denaturatu. Trupia głowa na etykiecie szczerzy zęby do ognia. Dziadek podnosi butelkę do ust i pije. Płyn przelewa mu się przez gardło bez bulgotania. Rany boskie, czysty denaturat, bez wody?! Podaje mi butelkę. - Weź se, synek, wody, bo cię złamie. Tam, w wiadrze, i kubek. - Rozcieńczam smrodliwą ciecz w butelce. Podaję mu. Nalewa uważnie, oszczędnie. Sprawdza pod blask ognia, ile nalał. Wstrząsa mną odór denaturatu. Na siłę przełykam. I zaraz, natychmiast lepiej! Wyciągam papierosy. Palimy. Cicho, tylko trzask ognia. Obaj odczuwamy, przeżywamy zbawczą truciznę. Najlepiej w ciszy. Przemyka od żołądka do głowy. Jak wiew wiatru w upale. Błogosławiony szmerek uspokojenia i otuchy. Słychać gdzieś poszczekiwanie psa. Na stacyjce lokomotywa sapie, pod parą. Dziadek znów włazi do budy. Wyciąga zawiniątko w brudnym papierze i podaje mi. - Na, synek, jedz... - Na jedzenie nie mam ochoty, ale pokazuję na resztę w butelce. Kiwa głową. - Wypij se wszystko, widać, żeś zmarznięty... - On je, oddziela kęsy mięsa rękami i wkłada do bezzębnych ust. Rytmicznie przeżuwa. Myślę, skąd ma na mięso. Jakby zrozumiał. Błysk przekornego uśmiechu w oczach. Ociera wierzchem dłoni usta i mówi: - Nie chciałeś, synek, Burka, żałuj. Smaczna psina, bo młoda. Mnie zawsze w nocy łapie głód, jak wypiję... - Siedzę przy ogniu i dumam. Smród dykty, zapach psiny - jak prawda, że kiedyś żyłem inaczej, są jednakowo ulotne... Dziadek pojadł, gramoli się do budy. Kiwa ręką, bym szedł za nim. Włażę. Ale fajno! Pachnie sianem i jest derka do przykrycia. Dopiero teraz czuję się pijany. Miło tak leżeć, nic nie myśleć i nie odczuwać. Nie zastanawiać się, jaki los i dokąd mnie kieruje. Nad ranem. Jeszcze ciemno. Słyszę na zewnątrz pijackie śpiewy i okrzyki. I słyszę we mnie wrzask budzącej się trzeźwości. Ktoś ordynarnie klnie: - Wyłaź, stara kurwo! Gdzie nasza bryna?! - Szept wystraszonego dziadka: - O Jezu, synek, on mnie zabije! - Ktoś kopie płachtę zasłaniającą wejście do szałasu. Na tle żarzącego się jeszcze ognia trzy pary nóg w gumiakach. Dziadek wyłazi. Jęczy przepraszająco: - Synu"nie mam, wypiłem, zwrócę, ale nie bij starego ojca! - Pierwsze uderzenie. Krzyk starego człowieka. Znów bicie. Tłumione jęki bitego. Ten syn musi mieć serce potwora. Widzę, że dziadek klęczy na czworakach przy ognisku, kopany przez trzy bestie. Nie mam siły go bronić. Trzeźwienie jest lękiem. Kulę się, okrywam głowę derką. Uderzenia nóg w budę. Szałas wali się na mnie. Głos: - O, jest tu jakiś, ten ch... też chlał ze starym! - Pierwsze kopnięcie w podbrzusze. Ból zatyka oddech. Kopią teraz w twarz, ramiona, żebra. Czuję krew. Osłaniam rękami głowę. Jęki dziadka słyszę jak z oddali. Boję się, że mnie zabiją. Boję się śmierci, o którą tyle razy Boga prosiłem... Z omdlenia otrzeźwił mnie chłód poranka. Pierwszy przymrozek, pierwszy jesienny szron. Hałda wyglądała jak siwa broda ziemi rosnąca ku niebu. Leżałem wśród szczątków rozwalonej budy. Zmarznięty, obolały, widziałem jednym okiem. Na dłoniach krew z porozbijanej twarzy. Usłyszałem jęk. Dziadek? Co z nim? Podniosłem się. Leżał nieprzytomny. Jedna noga w gumiaku tkwiła w żarzącym się jeszcze ognisku. Cholewa do połowy była zwęglona. Stopa i część łydki także. Wyglądały okropnie, nabrzmiałe, spalone, czarne, jakby natłuszczone. Zacząłem krzyczeć. Na grzbiecie hałdy skrzypiał węglowy taśmociąg. Biegli ku nam ludzie. Byłem na rozprawie sądowej. Widziałem bandycką trójkę z wyrodnym synem na czele. Cichą i zalęknioną. Bronili się, że to wódka winna. Adwokat bronił podobnie. Właściwie to dobrzy, spokojni młodzi ludzie - dzikie instynkty wyzwalał w nich jedynie alkohol. Myślałem: kogo ma sądzić sąd? Ludzi czy zbójecki napęd alkoholu? Osądził ludzi. , Dziadkowi musiano amputować nogę do kolana. Nie będzie już wspinał się po hałdzie, byzbierać węglowe "kęsy". Ciężko mu będzie żyć, bo z czego? Mówił strapiony, ,gdy odwiedziłem go w szpitalu: - Wiesz, synek, najbardziej to mi żal Ernesta. Tyle lat siedzieć! To nic, że mnie zbił, a tamci rzucili w ognisko. Wódka mnie rzuciła, synku, nie oni... a ja sam przyuczyłem Ernesta do picia... - Może dziadek znajdzie miejsce w domu opieki? Nie wiem, czy będzie pił denaturat i zabijał psy. Lecz wiem, że będzie tęsknił do czarnej hałdy, budy i ogniska. I tak pewnie doczeka końca. "Brynole", "dykciarze", "jagodowcy", "rumy na kościach" - tak i inaczej w różnych rejonach kraju nazywają tych, którzy piją denaturat jako podstawowy codzienny trunek w nałogu. Najtańszy i zawsze dostępny (przynajmniej był). Do picia alkoholu uważanego za truciznę zmuszają ich dwie podstawowe tragedie: ,nałóg i nędza. Co to nałóg - to wiemy, nędza - to życiowa bezradność, utrata pracy i środków pijackiej egzystencji. Denaturat jest trucizną - alkoholem, którym można się upić. Wprost wierzyć mi się nie chciało, ale znałem siedemdziesięcioletnich, a nawet osiemdziesięcioletnich staruszków pijących denaturat codziennie i od lat. Co ich trzymało, że żyli, że nie wpadli w delirium? Otóż to. Moim skromnym zdaniem, w nałogu wykańczają człowieka dwie sprawy. Rzecz oczywista, alkohol i nie mniej ważna - zanik łaknienia, długotrwałe głodówki. A brynole, dykciarze odwrotnie. Oni nie jedzą, ale żrą i zawsze mają wilczy apetyt. Może stąd to zabijanie bezpańskich kundli. Ja tego nie wymyśliłem, to faikit. Psie mięso duszą, gotują, pieką, przyprawiają i zjadają. Psi smalec sprzedają jako lekarstwo poszukiwane na różne dolegliwości. Są tacy, którzy w podobnym celu polują na koty. Ale tych smakoszy nie znałem. Ludzie z denaturatowego kręgu nie powracają do normalnego życia. Nigdy. Wszyscy to ludzie starsi, u schyłku życia. Może wstydzą się fioletowoczerwonych, obrzmiałych twarzy, opuchniętych nóg i rąk i odoru własnego oddechu? A może im lepiej w zamkniętych enklawach, wśród ludzi takich samych jak oni? Co o nich wiemy? Że ich życie jest tragiczne? I to tylko przypuszczamy, tego się domyślamy. Jak mało wiemy o człowieku w ogóle, a co dopiero o takich jak oni! Wiem jedno: są wśród nich i tacy jak dziadek spod hałdy, mimo własnej tragedii - ludzie dobrzy. W moim kalejdoskopie alkoholowych osobliwości mam wielu zapamiętałych łobuzów, zwyrodnialców, brutalnych głupców, posługujących się pięścią i łomem w porachunkach z innymi. Przeważnie słabszymi, lecz czasowo zasobniejszymi od nich. Synowie bili starych - "wapniaków", ojców i matki. Wydzierali im renty, a choćby parę złotych na butelkę. Mężowie w tych samych celach katowali żony. Tatusiowie wyrywali głodnym dzieciom pieniądze na chleb, by mieć na piwo. Mógłbym wymienić wielu braci, przyjaciół, kochanków, kuzynów, których brak pieniędzy na wódkę doprowadzał do sadystycznego szału. Inni znów buszowali poza rodzinnymi granicami. Sprzedawali na odludziu cegły. Nie kupiłeś - to w mordę! Prosili o ogień do papierosa. Pytali, która godzina. Kto szybko nie wyskakiwał z usługą i portfelem, kończył pod obcasami. Tchórzliwi dranie polowali na jeleni, zataczających się lub śpiących samotnie pijanych. Polowanie zaczynali w knajpie. Za upatrzoną ofiarą mogli iiść na drugi koniec miasta. Aż dopadli, jak wilki. Wszyscy, tamci i ci, jak i z innych pijackich paczek, byli brutalni, czasami bestialscy. Gdy nie znajdowali u napadniętego pieniędzy lub łupu, który miał im umożliwić popijanie na luzie, z wściekłości kopiąc łamali żebra. Jednym tylko odróżniali się w pijackiej masie: młodością! Nigdy wśród takiej bandy nie spotkałem starszego alkoholika. Sam po przekroczeniu czterdziestki, tak jak inni, byłem przez nich bity i kopany. Dlatego, że tego dnia byłem bardziej pijany od nich. A przecież wywodziliśmy się z jednego pnia choroby. U starszych po przekroczeniu pewnej bariery pijaństwa wraz z zanikiem sił fizycznych budzi się lęk przed prawem. Prawo i kara - to trzeźwość, a czegóż bardziej może się bać nałogowy alkoholik? Pod tym także kątem zmienia się nastawienie do życia. Starsi rozsądnieją, boją się iść na całość jak młodzi. Dominują teraz uległość, prośby, kłamstwa, wyłudzanie pożyczek, nawet żebractwo. Dotychczasowy młodzieńczy "zew krwi" wymieniają na oszukaństwo, najlepiej w płaszczu cwaniaka. Oczywiście nie chcę uogólniać i twierdzić, że całe młode pijackie tałatajstwo zawsze musi przeżyć swój zew krwi. Uczestniczą w nim jednostki predysponowane złym wychowaniem, złym przykładem i własną mentalnością. Znam jednak wypadki zaskakujące. Otóż młody alkoholik, z dobrego domu, bardzo dobrze wychowany, dusi kolegę - niemowę i zabiera mu pieniądze, bo nie ma na wódkę. Zapytany, czemu to zrobił, jako dobrze wychowany, wyznaje spokojnie całą prawdę. Powrócę jednak do podstawowych wzorców. Kto w młodości wpadł w nałóg, może dla wódki połamać drugiemu żebra. Starszy alkoholik będzie zdolny jedynie okraść. Pewnego wieczoru upiliśmy się ze znajomym. On bardziej, ja mniej. Znałem go od dawna i wiedziałem, że nie darzy mnie sympatią. A nawet odczuwa antypatię. Ale z takim uczuciem można żyć. Dziś jednak czułem się nieswój. Dziwnie, w milczeniu wpatrywał się we mnie. Mówiliśmy niewiele. Rozumiałem, że wraz z piciem rosła w nim niechęć do mnie. Zionął złością. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje. W końcu znużony wódką i złą atmosferą przeszedłem do drugiego pokoju. Usiadłem na tapczanie. Chciałem spać. Odezwał się zza drzwi, dość ostro. OdburknĄłem coś, chyba także niezbyt uprzejmie. Wszedł gwałtownie. Zachwiał się i oparł o drzwi. I nagle ruszył na mnie! Byłem w jego mieszkaniu i za jego zgodą uczestniczyłem w dwutygodniowych pijackich manewrach. Czułem się okrutnie osłabiony. Ci, którzy przeżywali dłuższą pijaną głodówkę, wiedzą, co to oznacza. Podniosłem głowę. Ciągle dziwiła mnie nienawiść w jego spojrzeniu. Bił prosto w twarz. Gdyby to był upust antypatii, poprzestałby na jednym ciosie. Ale on wyładowywał zrodzoną z wódki nienawiść. Wyłamał mi dwa zęby, boleśnie porozbijał policzki. Na drugi dzień nadawałem się tylko do szpitala. Doszło jeszcze piekło trzeźwienia. Byłem zmaltretowany fizycznie i psychicznie. Bez pieniędzy, mieszkania i jakiegokolwiek celu. Pamiętny, ciężki okres życia. Postanowiłem wstać i opuścić dom natychmiast. Uciec od zła, jakie wyzwoliłem, nie wiedząc czemu, w tym człowieku. Gdy wychodziłem, powiedział, że bardzo mu przykro. Najsmutniejsze było to, że nie znałem przyczyny antypatii, która niestety trwała nadal. Tkwiłem w nałogu gdzieś od trzydziestego roku życia. Padały wtedy pierwsze bastiony moralne. Część romantycznych ideałów, wpajanych w domu i szkole, rozsypała się. Nie wyszło małżeństwo. Rwały się kontakty z rodziną i znajomymi. Więzy uczuciowe także. Uroczystości rodzinne tolerowałem tylko w połączeniu z alkoholem. Obowiązki zawodowe i inne społeczne stawały się przykrą koniecznością. Co gorsza, zrywałem kontakty nie tylko z ludźmi, lecz w ogóle z życiem. Uważałem, że je marnuję. Wprawdzie znajomi mówili coś o mym alkoholizmie, ale szeptem. Nikt nie kwapił się z powiedzeniem mi prawdy. Dla wielu jeszcze rokowałem nadzieję. Myśleli: bystry, przedsiębiorczy, lecz pije... Krótko mówiąc - jedni sądzili, że przeżywam słabość, inni, że jestem skończony. Ni to, ni sio. Jedno było pewne: wisiałem w rodzinnotowarzyskiej próżni, ale obserwowany. Muszę przyznać, że towarzyską próżnią zbytnio się nie przejmowałem. Rodziną bardziej, ale widywaliśmy się okazjonalnie. Wyrzuty sumienia dotyczyły wyłącznie ojca i matki. Szczególnie matki. Ojciec, człowiek surowych zasad, był bardziej hermetyczny. Powiedział i... obserwował. Natomiast matka cierpiała. Zawsze, jeśli nie odkryła, to wyczuła prawdę. Pierwsze spojrzenie i wiedziała wszystko. Nie potrafiła chłodno analizować. Nie przyjmowała wybryków jak po powrocie do kraju, stwierdzeniem: wyszumi się, to przestanie! Szumiałem już za długo. Impulsywna, chciała natychmiastowej poprawy. Zresztą nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że już tkwię w nałogu. Zawsze, także i w latach późniejszych, obezwładniała me wszystkie argumenty kategorycznym stwierdzeniem: - Co to znaczy trudne? Nie chcę, nie mogę, a więc nie piję i koniec. - Zacząłem matki unikać. Jednak myśląc o jej smutku, zawsze cierpiałem. Od dziecka nie znosiłem źle samotności. Umiałem sobie organizować czas. To pozostało i w pijaństwie. Proces powolnego, lecz systematycznego odtrącania mnie przez kręgi rodzinne i zawodowe trwał rok, najwyżej dwa. Po okresach buntu, a następnie zdziwienia pogodziłem się z sytuacją pariasa. Uważałem, że to mi się należało. Nikt nie kazał mi pić, zaniedbywać obowiązki, okłamywać żonę czy szefa, produkować "martwe dusze" itd. Samotność i godzenie się z losem były dobre i złe. Pozwalały zachować twarz przed ludźmi. Ale odkryły przed alkoholem. Nie zdawałem sobie sprawy, że przeżywam najkrytyczniejszy, początkowy okres nałogu. Minęło pijaństwo z beztroskim oczarowaniem alkoholem, a zaczynała się poważna z nim rozprawa. Z czasem miała się stać rozpaczą. - Grupa znajomych wybiera się na wycieczkę. Czuję, że tak konkretnie nie boją się mego towarzystwa. Myślą jednak, że lepiej, gdyby mnie z nimi nie było, na wszelki wypadek. Moralno ideowa jedność grupy powinna być zahowana. Bo a nuż upije się, narozrabia?! Sami owszem piją, ale statecznie. Nie przekraczają dystyngowanych ram nabytego niedawno dobrego wychowania. Są przodownikami socjalistycznego bontonu. Kiedyś będą u grawerów zamawiać lipne herby lipnych rodów na tombakowych sygnetach. Ale wówczas nosili jeszcze na wycieczkach czerwone krawaty i popijali w cieniu szturmówek. O sobie myślałem krytycznie. Rzeczywiście, bez wódki jestem milczący posępniak, a znów po wódce mógłbym, nie daj Boże, zacząć ze szturmówek budować namioty. Przepraszałem więc inteligentne towarzystwo, że czeka mnie pilna praca, i szedłem samotnie do knajpy pić i zagryzać sumieniem. Przynajmniej mogłem tam wymonologować się do butelki. Im szczuplejsza stawała się jej zawartość, tym zgryzy sumienia cichsze. Były jeszcze w nich uczucia żalu, pustki, niezrozumienia i samotności. Ale wnet napływały inne myśli, optymistyczne i buńczuczne. Własne wyobcowanie ustawiałem na piedestale do podziwiania. Dla bardzo wielu samotność w pijaństwie była równoznaczna z rozwojem nałogu. Nagłe odtrącenie przez ludzi błyskawicznie zacieśniało związek z alkoholem. Pusty dom, z którego odeszła żona. Nagła oziębłość szefa i współpracowników. Koledzy jaśniejący teraz szczęściem posiadania żon. Zewsząd spadają ciosy. Samotne dni w pustych ścianach. Żyłem wśród ludzi szlachetnych, to fakt. Ale tak wielu abstynentów wśród nich nie było. Rzecz w tym, że pili inaczej, upijali się inaczej i inaczej trzeźwieli niż ja. Nawet może nie oni pierwsi dostrzegli różnicę, jaka nas dzieliła. Zauważyłem ją sam. Zresztą, jak poprzednio, w innym środowisku. W końcu to, co mnie zastanawiało, uderzyło także kolegę i jego znajomka. Doszli do wspólnego wniosku, że ze mną w pijaństwie coś nie tak. Ot, i był gotowy mały krąg wyobcowania. Krąg poszerza się, aż pewnego dnia odnajduje się człowiek w próżni. Mimo wszystko zawsze i wszędzie uważnie słuchałem ludzi mądrych. Nie drwiłem z dobrych rad, choć alkoholizm nie pozwalał na ich realizację. Gdy nadeszło najgorsze, zacząłem je wykorzystywać. Pozwoliły mi przetrwać dwa ataki delirium. Nie popełnić samobójstwa. Jedno jest pewne: czy to w pierwszej, czy w końcowej fazie nałogu trzeba myśleć. Kto nie myśli - prędzej czy później zginie! Miałem kolegę, a on miał w kieszeni sto złotych. Trzymałem się go kurczowo. Okazało się wkrótce, że oprócz stu złotych i mnie ma on jeszcze zamknięte od dwóch dni w domu dwoje dzieci. - Chyba głodne? - zapytałem ostrożnie. Beztrosko machnął ręką. - Eee tam, matka je przyzwyczaiła... - Widocznie - pomyślałem - znudziło się jej przyzwyczajanie dzieci, skoro odeszła. Gdy weszliśmy do mieszkania, dzieci w wieku pięć i siedem lat płakały. Kolega wyciągnął stuzłotowy skarb i powiedział do starszego chłopca: - Masz i przynieś nam wódki! - Poszli i przynieśli. Ale uszczknęli trochę ze skarbu. Kupili sobie po bułce. Szarpali ząbkami bułki jak zwierzątka. Wnet wypiliśmy. Składamy się na wino. On miał trochę reszty, ja coś znalazłem w zatytonionej kieszeni. Zabrakło tyle, ile wydali na bułki głodni chłopcy. Kolega się wściekł. Zaczął bić dzieci. Wściekłem się i ja. Zacząłem bić kolegę. Gdy mu dołożyłem, powiedziałem: - Nie jesteś nawet zwierzę! Jesteś ludzka kurwa! - Nie wiem, czy to do niego dotarło. Na obrażonego nie wyglądał. Pomyślałem, że poza dziećmi najbardziej wstydziły się mnie resztki mego człowieczeństwa, w chwili gdy wypiłem przy dzieciach pierwszą pełną musztardówkę. Nie pamiętam alkoholika, który pogrążony w nałogu nie chciałby się z niego wyzwolić. Jednak wielu uczyniłoby to najchętniej tylko na Określony czas, gdyż dla nich myśl o życiu bez picia jest przerażająca. Jak to - nie pić w ogóle? To kalectwo! Nie należy się temu zbytnio dziwić. Oddziałuje w tym wypadku świadomość ogółu społeczeństwa. Większość środowisk uważa niepijących za ludzi wybrakowanych. Towarzysko i zawodowo. A może to donosiciel? A może z kontroli? Im mniej oczytania, tym zdziwienie większe. - Popatrz, co za frajer - nie pije! - W dołach społecznych już zgroza. - Ty, to jakiś skurwiel, bo nie pije! - Z ludźmi niepijącymi nic się nie załatwia. Nie pomaga się im, nie dopuszcza, nie awansuje. Są, a ich nie ma. Wódka jest cementem, który zespala środowisko. W cemencie nie może być zanieczyszczeń. Myślą więc nieszczęśliwi projektujący trzeźwość: przestanę pić - dostanę kopa! I idą z cementowym zespołem do knajpy. Gorzej, gdy po paru latach muszą odwiedzać szpitale psychiatryczne, a jeszcze gorzej, gdy nałóg zaprowadzi kilku nieszczęśliwców na Wólkę, gdyż podobno na Bródnie i Powązkach miejsc brak... Alkoholizm wytycza przed człowiekiem trakt udręki. Szczególnie tragiczny dla tych, którzy postanowili wyzwolić się z niego. Część nie wytrzymuje koszmaru, kończy samobójstwem. Miałem przyjaciela, który wysiłkiem własnej woli zdołał zejść z traktu. Podziwiałem go. Po siedemnastu tragicznych latach nałogu utrzymywał abstynencję już od ośmiu lat. Pewnego jesiennego wieczoru spotkaliśmy się. W nocy popełnił samobójstwo. - Jak wiesz, od ośmiu lat nie piję - mówił - powodzi mi się nieźle, nawet dobrze. Rano, przed wyjściem do pracy, spoglądam na śpiącą żonę i córeczkę. Wiem, że mają sny spokojne, a Obudzą się szczęśliwe. W domu naszym panuje zgoda i miłość. Zamykam cicho drzwi i odchodzę spokojny, zadowolony. A wiesz, z czego najbardziej? Myślisz, że z rodzinnego ciepła, dobrobytu? Oczywiście, z tego także, lecz najbardziej z tego, że wczoraj przeżyłem trzeźwy dzień i że dziś Obudziłem się trzeźwy. Stop! Opowiedziałem ci, jak było do lipca. Dziś mija trzeci miesiąc i jest inaczej. Zaczęło się, gdy zostałem sam. Żona z córką wyjechały nad morze. Rytm dnia uległ zmianie. Rano nie było kogo żegnać spojrzeniem, dom stał się chłodniejszy, nie zabierałem do pracy ciepła. Po powrocie trochę domowych obowiązków. Obiad, kolacja i pustka. Parę wieczorów zajęła mi książka. Historia człowieka, który kosztem ogromnych wyrzeczeń osiągnął wszystko, co zaplanował. Ostatnie rozdziały czytałem kilkakrotnie. Autor opowiadał w nich o nagłym załamaniu psychicznym bohatera. Był to stary człowiek. Uważał, że niczego już nie osiągnie, że na następny cel życia za późno. Opanowała go obsesja bezsensu istnienia. Przez ostatnie rozdziały ten człowiek obumierał. Pewnej nocy się zabił. Po tej lekturze nic już nie mogłem czytać. Telewizji nie lubię. Siadałem w fotelu i myślałem o tym człowieku, o jego życiu i śmierci. Dlaczego to zrobił? Dziwne, lecz w jego historii widziałem los własny. Także osiągnąłem wszystko w naszym rozumieniu. Wygrałem z nałogiem. Z samym sobą. To walka najcięższa. A jednak... Po tygodniu zauważyłem, że rano nie cieszę się z trzeźwości. Jest, to jest. Obowiązek ikropka.. Z domu wychodziłem przygnębiony, w pracy także mi nie szło. Wpadałem w stany drętwej apatii. A myśli ciągle przy starym samobójcy z powieści. W domu przestałem się czymkolwiek zajmować. Coś tam jadłem ii fotel pod okno. Godzinami patrzyłem na park. Po miesiącu czułem się fatalnie. Opanował mnie niczym nie uzasadniony smutek, przygnębienie. Nawet niechęć do myśli, dlaczego tak się dzieje. Nie mogłem sklecić listu do żony. W końcu napisałem. Chyba tragiczny. Że mi źle, że tęsknię i nie wiem, co się ze mną dzieje. Wrzuciłem do skrzynki. Rano nie poszedłem do pracy, pobiegłem na pocztę odebrać list. Lękałem się o żonę i córkę, mogły pomyśleć, że znów zacząłem pić. Listu mi nie zwrócili. Wracając, przechodziłem obok restauracji. Przysiadłem na ławce naprzeciw. Marzyłem, że jestem wewnątrz, podają mi dużą wódkę. Piję - i później wspaniały świat bez smutku, bez starego durnia, który się zabił. Ale nie wszedłem. Do domu wchodziłem już nie w smutku, lecz w najczarniejszej rozpaczy. Mijały dni. Wiedziałem, że przeżywam coś złego. Wyobraź sobie, że bez najmniejszej przyczyny! I tak jest do dziś. Wyznaję to tylko tobie. Boję się, rozumiesz? Boję się! Przecież nie dlatego, że żona z córką wyjechały. Że przeczytałem książkę. Dziwna, ale właściwie banalna historia. Z okien skaczą milionerzy, sławne aktorki trują się. W końcu żona z córką wróciły. Nie z powodu listu. Żona mówiła, że był śmieszny, jakby pisał inny człowiek. A mnie teraz z nimi jeszcze ciężej. Muszę kryć mą rozpacz. Pytasz o wódkę? Nie! Nie! Nie mogę, za żadną rozpacz świata! Nie wiem, czy to wszystko nie z powodu tamtych lat. I tych teraz, które musiałbym zniszczyć. Wierz mi, że wbrew wszystkiemu, żonie, córce, logice - boję się przyszłości... - Dokończyliśmy kawę i pożegnaliśmy się. Powiedziałem mu jedno słowo: - Wytrzymaj! - i podałem rękę. Byłem wstrząśnięty jego tragedią. Znałem go tyle lat. Piliśmy w tych samych knajpach. Razem trzeźwieliśmy. Wyrwał się z naszego kręgu alkoholików. Spotykałem ich we trójkę. Zazdrościłem. Nie zerwał ze mną kontaktu, radził, przekonywał. Znów lata mijały i ciągle widziałem go trzeźwego. Tak jak wtedy wieczorem. A w nocy już go nie było... Przeczytałem tę nieszczęsną książkę. Tamten człowiek w ostatnich godzinach zdawał sobie sprawę, że jednak nie odchodzi bezużytecznie. Ale zabił się. Zniszczyła go bardziej świadomość obumierania życia niż poczucie jego bezsensu. Wiało z tej książki okrucieństwem ludzkiego losu. Wszystko, co minęło, w Obliczu śmierci stawało się niczym, pyłem w pustynnej zawiei. Sądziłem, że atmosfera beznadziejności, towarzysząca bohaterowi powieści w ostatnim okresie życia, mogła mieć wpływ na rozwój depresji mego przyjaciela, lecz nie powinna była wywołać decyzji ostatecznej! A może bardziej bał się powrotu nałogu niż śmierci? Może wolał zostawić smutek pośmiertny niż ofiarować rodzinie wraz z życiem - rozpacz nałogu...? Leżeliśmy na brzegu rzeki nagrzani słońcem. Woda w Pilicy pluskała. Opodal pasły się czerwono białe krówki. Wewnątrz nas promieniowało wino. Brakowało, co prawda, kobiet i śpiewu do pełni alkoholowego szczęścia. Śpiew się znalazł. Ktoś przeciągle zawył: Wołga, Wołga... Z kobietami było źle. Ciałem nieobecne, a w wyobraźni jakieś niemrawe. Pozostaliśmy przy śpiewie i winie. Aż posnęliśmy. Jeden z kolegów miał niespokojny sen, rzucał się, wierzgał nogami, przewracał. Gdy obudziliśmy się, leżał z twarzą w krowim łajnie, jeszcze świeżutkim. Wyglądał biedaczyna jak w kosmetycznej maseczce. Kiedykolwiek wspominałem ten obrazek z włóczęgi, wszyscy się śmiali. Może słusznie? Więcej w nim sielanki niż wstrętu. Nikt się jednak nigdy nie zastanowił, dlaczego zasnęliśmy i dlaczego kolega miał niespokojny sen. Z Felusiem byliśmy na wykopkach w pegeerze, żeby zarobić na wino. Był tam sklepik. Sprzedawano w nim produkt naszych marzeń nazywany "czarem pegeeru". I pegeer, i sklepik zaspokajały nasze ówczesne aspiracje życiowe. Z czasem Feluś rozsmakował się w buraczanym napitku. Pewnego dnia za dwie flachy "czaru pegeeru" lazł, już pijany, po drabinie na dach. W jednej ręce trzymał worek z sianem, drugą przytrzymywał się drabiny. Workiem miał zatkać komin sołtysa. Dla draki (gdy opowiadam, zawsze do tego miejsca śmiech jest umiarkowany). Feluś wspina się, a tu nagle trach! spodnie mu opadają, ani je podciągnąć, ani utrzymać w garści. Ręce zajęte. Gumka spodenek też pękła. Feluchna błyska bielą pośladków, ale idzie uparcie naprzód (tu już śmiech ogólny). W końcu dociera do komina z gołą dupą i szwendającym się po przeciwnej stronie interesem. Zatyka komin workiem i zaczyna złazić. W połowie drabiny szczebel pęka i pijany Feluś spada (w tym miejscu śmiech ogólny). Ciekawe, co by było, gdybym powiedział na zakończenie, że Feluś się zabił. Czy ludzie by się śmiali? Przerwałem wędrówkę i odwiedziłem mamę. Przyjąłem postawę pokorną. Posypałem głowę popiołem. Przysiągłem, że przestanę pić i zacznę żyć inaczej. Wyspałem się i nabrałem sił. Na drugi dzień, gdy mama wyszła po zakupy, wyrwałem szufladę, zabrałem pieniądze i pojechałem w świat, żeby wszystko przepić. Do tej części opowieści śmiech bywał także stonowany. W drugiej, gdy opowiadałem, jak przepijałem zrabowane pieniądze, już większy. W trzeciej, w której była mowa o tym, jak ponownie wróciłem, jak przyjąłem pokorną postawę, posypałem głowę popiołem, przysiągłem, że przestanę pić itd. - wszyscy pokładali się ze śmiechu. Jacy jesteśmy? Ci, którzy popełniamy takie czyny, i ci, którzy się z nich śmiejemy? Najpierw zacząłem się wstydzić oczu. Przepitych. Można dojrzeć je rano na ulicach. W obwódce obrzęku, przekrwione i błyszczące, skrywane pochyleniem głowy. Te oczy jeszcze nie piły. Organizm nie wchłonął alkoholu. Przy uniesionej głowie gdzieś błądzą, nigdy nie patrzą wprost. Dobrze znałem grę oczu. Wyczułem na przykład, że muszę wykazać wewnętrzną pustkę. Już oczy grały. Martwe, chłodne, nie widzące. Na pewno przekonujące. Spojrzeniem wyrazić umiałem wszystko - litość, nienawiść, miłość, dobro i zło - wszystko. Oczy stały się moim pijackim herbem, wizerunkiem profesji, ognikami choroby. Nawet gdy byłem schludnie ubrany, stały się drugim dowodem osobistym, dokumentem tożsamości. Tydzień trzeźwości, a one jeszcze zmęczone chorobą. Z pożółkłymi białkami, cierpiętnicze. Blask normalny osiągały dopiero po dwóch tygodniach. Gdy "przypadkowo" wypiłem choćby małe piwo, objawy choroby występowały natychmiast. Wchodzę do domu. Od progu dociekliwe jak zawsze spojrzenie matki lub żony i słowa, których nigdy nie potrafiłem przyjąć z uśmiechem: - O Boże, znów piłeś! Siedziałem w kącie przedziału kolejowego, pod oknem. Za plecami chowałem butelkę wódki, którą kupiłem na dworcu od kolejarza. Rano, jako tako trzeźwy, nie miałem siły wspiąć się na stopnie wagonu. Ręce odmawiały posłuszeństwa, nie mogły podciągnąć ciała. Nogi nie stąpały, ale wlokły się za mną. Piłem w górach przez 23 dni. Nic nie jedząc - dosłownie. Bez jednego posiłku dziennie, tylko wino. Ustanowiłem rekord osobisty. Wynik przestraszył mnie. Plątały się myśli o śmierci. Czułem się ogromnie osłabiony. Z tej butelki łyknąłem trochę w dworcowej toalecie. Alkohol dodał sił. Wszedłem do wagonu. Jednak długą chwilę, już siedząc w przedziale, drżałem z wysiłku. Uciekałem z moich gór. Wracałem zawsze do nich przy okazji większego pijaństwa. Przyciągały jak magnes. Wspomnieniami młodości i swym pięknem. Miejsce w przedziale naprzeciw mnie zajęło poważne małżeństwo. Miły, starszy, szpakowaty pan i w jego wieku elegancka pani. Uśmiechnięci, grzeczni. Nasyceni spokojem życia. Wstydziłem się. Bardzo. Widziałem w szybie swe zapuchnięte oczy i zarośniętą twarz. Udawałem zainteresowanie czymś za oknem. Byle nie spotkać ich spojrzeń. Nie dostrzec pogardy. Życie obdarowało mnie nią nader hojnie. Chciałem mieć spokój. Odgrodzić się w tym kącie od ludzi, od ich normalności i spokojnych sumień. Chyba dlatego, że sam czułem się niczym - zerem. Moja marność przybierała kształt pokory. Wstydliwie sięgnąłem po butelkę. Odwróciłem się do kąta i trochę wypiłem. Znów patrzyłem w okno. Pociąg Stukał rytmicznie. Wstrzymywałem oddech, by nie zasmradzać przedziału wyziewami alkoholu. Gdy ponownie, już odważniej, pociągnąłem z butelki, starszy pan nachylił się ku mnie i cicho zapytał: - Jest pan czymś przygnębiony? - Mój Boże, pomyślałem, tak musi brzmieć głos dobroci. Jeszcze bardziej skurczyłem się, zmarniałem. Nie mogłem przemilczeć pytania. Nie powinni pomyśleć: jeszcze do tego cham! - Pan wie najlepiej... - odpowiedziałem także cicho. Westchnął. - Taak... - odrzekł i zapatrzył się w okno. Mijaliśmy ścianę lasu. W szybie widzieliśmy się obydwaj nawzajem. Ja - szlachetną twarz człowieka, a on? Po chwili ujrzałem w szybie cień uśmiechu starszego pana. I usłyszałem ciche słowa: - Wiary, przyjacielu, wiary w siebie... - Zapamiętałem tę twarz w szybie na zawsze. Nigdy nie straciłem wiary w siebie, w ostateczny triumf resztek dobra, jakie pozostały we mnie. Nawet kiedy czułem się marny i zaszczuty, coś szeptało mi: poczekaj, wyjdziesz z tego. Kiedy to miało nastąpić, nie wiedziałem. A tymczasem przestawałem się wstydzić. Minął problem pijanych oczu. Przestałem się przejmować zarośniętą, nie umytą twarzą, brudną koszulą. Nie przywiązywałem wagi do wyglądu. Wiedziałem, że z pijackiego nawyku chodzę przygarbiony, ale nie chciało mi się wyprostować. Nie wstydziłem się odpalać ogryzki petów. Podnosić je, gdy nie miałem co palić i za co kupić papierosów. Patrzeć łakomie na zlewki pozostawione w kuflach. Jeszcze nie wyciągałem po nie ręki, tylko oczy. Początkowo dbałem o wygląd zewnętrzny. Zasada: jak cię widzą, tak cię piszą. W piętnaście lat po wojnie wygląd stawał się warunkiem powodzenia. Od schludnego, w miarę eleganckiego przyodziewku zależało wiele. W lokalach z wyszynkiem i sprzedażą alkoholu raczej wszystko. W tym światku sprawy intelektu odgrywały rolę skromniejszą, dominował natomiast pokaz mody i tak zwany gest portfelowy. Przyznaję, choć z zażenowaniem, że potrafiłem prezentować się nieźle. Zasiadałem w kawiarniach przekonany, że nie szpecę, lecz wręcz dodaję tym dziurom wielkomiejskiego szpanu. Były to różne "Esplanady", "Bristole", "Romy", "Roxy", "Savoye" i dziesiątki innych "Kosmosów", jak Polska długa i szeroka. Cała tęcza nazw z wielkiego świata, jak bym nie siedział w Płotobagnie czy innym Kcimiu. Kelnerzy obskakiwali mnie w stylu "a la Stolica". Widocznie zachwyceni cwaniackim blichtrem, jakim powiało z moim wejściem. Gdy jednak w dziurze cokolwiek się zasiedziałem, powracali znudzeni do formy: - Zaraz, kolega... - Najwidoczniej nie podobał się im mój poranny zwyczaj kawy i gazety. Powracali natomiast do dystyngowanych gestów i ukłonów, gdy zamawiałem kawę i lampkę wina. Jedną, następnie drugą, trzecią i tak dalej. Płaciłem z portfelowym gestem. Przy wyjściu widziałem zadowoloną twarz z brodą rozpłaszczoną na muszce i słyszałem: - Moje uszaaa... - Dziwiło mnie, dlaczego płowiała uprzejmość "panów starszych", gdy z lampek wina przeskoczyłem na szklanki. Przecież miałem na względzie ich dobro. Nie musieli się tyle nadreptać. Jednak zamiast okazywać mi wyszukaną grzeczność, stawali się poufali, chcieli mnie prawie klepać po ramieniu. Stawiając wódkę, zawsze przynosili, niby przez pomyłkę, jeden kieliszek więcej. Gdy gościnnie im nalewałem, wychylali ukradkiem lub zabierali ze sobą. Jakby się im należał. Ani im w głowie podziękowanie, nie mówiąc już o strzelaniu obcasami. Najwidoczniej moje akcje spadały. Poznali moją rzeczywistą profesję. Na dużo i dobrego alkoholu, żeby i oni byli usatysfakcjonowani, niestety nie miałem pieniędzy. Musiało pozostać, tak jak było. Przy następnej wariacji zamówienia - gołe wińsko i piwsko - szanowna obsługa oziębła. Styl "a la Stolica" zamienił się na "a la nasza dziura". Wyłącznie przy regulowaniu rachunku oczy panów kelnerów nabierały zawodowych błysków. Następne niepokoje zaczęły się wraz z drżeniem dłoni zapalającej papierosa. Rozdygotana ręka nie mogła trafić w papieros. Taka trzęsionka mogła być zrozumiana opacznie: nerwowy? wystraszony? pijany? Raz zaszufladkowany którymś z tych przymiotników, byłbym jako gość w oczach kelnerów przegrany. Dobrze o tym wiedzieć, ale jak powstrzymać drżenie? Wydałem sobie nakaz wewnętrzny. Gdy podchodził kelner, chwytałem pudełko zapałek i ściskałem je, aż trzeszczało. Dłoń była spokojna jak w gipsie. Później dziwiłem się, że istniał kiedyś problem wyboru pod alkoholem a zachowaniem godności... Biegł czas - twarz puchła. Mętniały oczy nad krawędzią worków. Żaden nakaz wewnętrzny już nie powstrzymywał dygotania rąk. Biel kołnierzyka coraz częściej była szara, z pasmami brudu. Podobnie twarz, nie zawsze umyta. Wodę kolońską przeznaczałem do picia, a nie do odświeżania. Siedziałem przy stoliku garbaty jak znak zapytania. Pod takim też znakiem zaczęło się toczyć życie. Kelnerzy na mój widok odkładali do lamusa grzeczne pozdrowienia. Może na lepsze czasy? Dobrze, jeśli zdobywali się na poufałe - cześć! Była wtedy nadzieja na ich dobry nastrój, a od niego wiele zależało. Jednocześnie bystro obserwowali, czy jestem przy forsie. Oczy ich spełniały rolę czujników. Jeśli sygnalizowały "tak", kelnerzy łaskawie podchodzili, czasem żartując i nastawiając uszu na to, co zamówię. Oczywiście spodziewali się, że alkohol. Chodziło im o ilość i gatunek, które były miernikami ich dochodu. Natomiast gdy czujniki sygnalizowały im określenie "średni", przynosili bez pytania małą wódkę i piwo. Po pewnym czasie, którym akcentowali moją "biedę, stawiali obojętnie, przeświadczeni, że kiedyś docenię ich przysługę. Rzeczywiście tak było. Nie raz, nie sto razy musiałem zamówić na kredyt. Możność jego zaciągnięcia, dzięki poufałości kelnerów, była skąpym ekwiwalentem pustej kieszeni. Bez pieniędzy czułem się jak człowiek nagi. Ile ja lat spędziłem za stolikami kawiarni, knajp i mordowni? Nie chcę liczyć, bo to czas stracony. Jakby życie o ten czas Skrócono. Ale nauczyłem się obserwować ludzi, podpatrywać ich zachowania, reakcje. Nawet wnikać w pijacką podświadomość. Dowiadywać się od pijanych spraw tak intymnych, że prawie paznokcie się rumieniły. W nałogu dla wielu stolik stał się konfesjonałem, miejscem spowiedzi. U alkoholików zapotrzebowanie na tego typu wyznania jest ogromne. Opowiedzieć o własnej klęsce, żalu, zdradzie żony, miłości i nienawiści, a przede wszystkim o tym, dlaczego właśnie z powodu tamtych nieszczęść pije, w atmosferze knajpy staje się i nawykiem, i wewnętrzną koniecznością. Można pofantazjować, podlakierować prawdę, usprawiedliwić zło, skłonności do sadyzmu i perwersji, wyprać brudy. I mówi każdy - mądry czy głupi. Profesor, lekarz, dziennikarz czy margines społeczny. Ci pierwsi, mimo zapicia, oględniej, lecz kłamliwiej - drudzy szczerzej. Większość z tych, którzy piją nałogowo od wczesnych lat młodości, wcześniej czy później znajduje wikt i opierunek w zakładach karnych. Dla wielu są to jedyne okresy systematycznego odżywiania i zachowania higieny osobistej. A najważniejsze - trzeźwości. Nareszcie długotrwałej. Zależnie od wyroku. Miesiące, rok, dwa. I jak to, u diabła, jest możliwe! Nic się tam nikomu z nas nie dzieje! Na wolności dzień bez wódki to dramat. Wściekłość, kłótnie, awantura z żoną na całą ulicę, czasami milicja musi interweniować. A tam cichutko, potulnie, przykładnie. Cóż to, nałóg nagle wyparował? Był chory, nieszczęśliwy człowiek i cudownie ozdrowiał? W domu damski bokser, ryczący jak lew: - Ja zwariuję, jak się nie napiję! - A tam nawet siusiu prosi grzecznie i na baczność. A lipne otrucia, rżnięcia żyletkami, wieszania i wszelkie inne błagalne zabijania się z rozpaczy, że nie ma szklanki wódki? Tam wariackiej trzęsionki nikt nie dostaje. Za beczkę samego "napoleona" nawet się nie skaleczy. A nocne maniakalne pogonie w piżamie lub spodenkach na melinę po wódkę? Tam nocą uciekamy w myślach do żarcia, dupy i wolności. Problem - jest mi źle, bo nie piję - w ogóle nie istnieje. Jest źle, ale z innych przyczyn. Zgoda, powie ktoś, ale tam kraty, regulamin, surowi strażnicy. Czy stokroć surowszymi kratami, regulaminem i strażnikami nie powinny być dla nas płacz własnego dziecka lub rozpacz matki? Jednak moim zdaniem sedno sprawy tkwi nie w kratach czy płaczu dziecka. Tkwi w świadomości każdego z nas. Na wolności wiemy, że dostęp do alkoholu mamy. I jest problem. W więzieniu dostępu nie ma i problem z głowy. Jakie to wydaje się proste! Tylko że tej prostej prawdy nie da się wszczepić w mózg, tak jak zamknąć człowieka do celi. Ją trzeba chcieć zrozumieć! Tragedią młodego człowieka w początkach alkoholizmu jest to, że wie o nim tak mało. Tragedią starego człowieka w nałogu jest to, że wie o nim tak dużo i tak późno... Nie wiem, jakim cudem znalazłem się w tym miasteczku. Po otrzeźwieniu cud okazał się historią pospolitą. Gdzieś piłem, gdzieś jechałem i gdzieś, to znaczy tutaj, dojechałem. Cudem było jednak to, że miałem przy sobie trochę pieniędzy. Zamieszkałem w miejscowym hoteliku. Przygodnym współlokatorem okazał się nijaki pan w delegacji. Takich niecierpliwych panów w kapeluszach i z teczkami spotykałem setki. Był wczesny wieczór i ten pan przyniósł butelkę. Wypiliśmy. Zabijanie cholernego trzeźwienia budzi znów cholerne pragnienie. Przyniosłem butelkę i ja. Na dole była restauracja. Wypiliśmy. Pan delegowany miał na głowie wiele spraw wagi państwowej i zasnął nad butelką. Ciągle o tych sprawach mówił, nie wiedziałem - czy do butelki, czy do mnie. Spoglądałem na ceratową teczkę śpiącego i pijany dumałem. Właściwie zdawało mi się, że to ja rozmyślam, a rozmyślał za mnie i podszeptywał mi, co czynić, pan nałóg. Przyzwyczaił się już, w chwilach wątpliwych moralnie decyzji, być przy mnie. Szeptał: - Jutro zanosi się na dzień bez pieniędzy i na sucho. To będzie piekiełko kaca. Weź teczkę, coś tam musi być, i zwiewaj! - Słucham, a od tego szeptu aż pocę się ze strachu. Jeszcze nigdy nic nie ukradłem. Złapią, zbiją, posiniaczą, zamkną! - Bierz, idioto! Sprzedasz, będzie wódka! - Patrzę i patrzę, a to marna ceratowa teczka. Złapałem i chodu! Papiery na korytarzu do kosza. Był tam jakiś sweterek. Za wszystko kelnerka na dole dała mi 120 złotych. Zamówiłem ćwiartkę, usiadłem i natychmiast zasnąłem. Obudziło mnie szarpanie za ramię. Podniosłem leniwie głowę i otrzymałem bynajmniej nieleniwy cios w nos, od pana w delegacji. Chyba słusznie i sprawiedliwie przez niego, w obronie spraw wagi państwowej, wyśniony i zadany! Następne, po górskim i podgórskim, spotkanie z więzieniem. Jakże inne. Poczucie moralnego upadku. Zupełne załamanie. Jakbym oniemiał z lęku. Mój Boże - rozpaczałem - do czego doszedłem? Złodziej, kryminalista! Co pomyślą matka, ojciec? Z jakim bólem? Przedtem były w areszcie męki trzeźwienia. Wśród takich właśnie myśli. To było nie do zniesienia. Tak się mówi, pisze, ale i tak się odczuwa. Świat się wali na głowę - ale świat, w którym przecież żyłem... Siedziałem sam. Wstrząsały mną napady płaczu. Chwilę po nim było lepiej i znów czarna rozpacz. Myślałem o wielkim, osądzającym mnie smutku rodziców. Którejś nocy przeżyłem ciężki atak epileptyczny. Bardzo pogryzłem sobie język. Rano z trudem piłem wodę. Był to ostatni atak choroby. Ale wtedy nie wiedziałem o tym. Przyjąłem go jako karę bożą. Przerażała mnie dodatkowo myśl o życiu z tą nieszczęśliwą chorobą. W czasie rozprawy sądowej byłem zrezygnowany. Odpowiadałem jedynie na pytania. Nie śmiałem unieść głowy. Spojrzeć w oczy sędziemu, który wydał wyrok. Czułem się ludzkim łachmanem. Praca w kopalni węgla. Dzień przepracowany liczono jako dwa dni odsiadki. Opłacało się. Kara zmniejszała się o połowę. W ciemnych, dusznych wykopach i chodnikach, pięćset metrów pod ziemią, spłacałem cenę podszeptu nałogu. W pocie czoła ciągnąłem w uprzęży ze skórzano parcianych pasów stalowe i drewniane belki na obudowę chodników. Ładowałem wielką łopatą "mandoliną" węgiel na wózki, czyściłem taśmociągi, pchałem wózki pod szyto. Dobę wyznaczał czas pracy oraz posiłków i snu w ośrodku na powierzchni. Było ciężko, lecz stokroć ciężej w myślach. O najbliższych, o ideałach młodości i tak strasznie przegranym życiu. Okres kary spędzony w podziemiach kopalni nie pozostawił we mnie nawet najmniejszego wzruszenia. Ciężko, ciemno i ponuro tam na dole i w myślach. Gdy opuszczałem bramę ośrodka, był już przy mnie wierny nałóg. Zaprowadził mnie do pierwszej po drodze knajpy. Restauracja była dość podła. Jeszcze nie "mordownia", a już właściwie bez kategorii. Czas do godziny dwudziestej drugiej spędziłem, mimo picia, w posępnym nastroju. Postanowiłem, że nie pojadę do rodziców. Wstydziłem się. Nikogo bliższego na świecie nie miałem. W każdym razie nikogo, u kogo mógłbym rozpocząć nowe życie. Ponownie otwierały się przede mną bramy włóczęgi, spelunek i pijackiego życia. I oto miałem przed oczami mój świat, który mnie oczekiwał, i ludzi, jacy mieli mi towarzyszyć. - No, panowie, zamykamy lokal! - Kelnerki zaczynały porządkować zwolnione stoliki. Zbierały na tace kufle, kieliszki, butelki. Na te same tace wysypywały zawartość popielniczek. Tarmosiły zaspanych gości. Skręcały im uszy, ściskały nosy. Śmiały się. - Panie starszy, do domu, żona czeka! - Gdy ktoś zalany mocno chrapał, polewały mu głowę pozostawioną wodą mineralną. Przy łysych miały wyjątkową uciechę. - Patrz, Zośka, łysy przyszedł, a z czupryną wyjdzie... - Półprzytomni pijacy otwierali jedno oko. Jakby zdziwieni i nie wiedzący, gdzie się znajdują. Z trudem unosili ciężkie głowy. Ślina ciekła im z ust. Z nosów zwisały wydmuchiwane we śnie zawiesiny. Ocierali je leniwie wierzchem dłoni. Tarli oczy. Dopiero wtedy otwierali drugie oko. Odchylali się od stolików. Resztkami wigoru łapali rozchwianą równowagę. Przeciągali się, rozglądali po sali. Obojętnie smarkali na podłogę obok stołu i ocierali palce o spodnie. Ruchy dłoni były powolne. Niektórzy odganiali od twarzy urojone muchy. Następnie ręce ciężko opadały na stół. Znów pochylali zmęczone pijaństwem głowy. Opierali je na stołach. Znów zapadali w drzemkę. Kelnerki nie pozwalały na to. Gdzieś dalej w kącie ktoś skulony na krześle męczył się, wstrząsany torsjami. Rozglądał się za kelnerkami. W końcu nie wytrzymał i zwymiotował. Kelnerki zauważyły to i w krzyk. Obok widocznie koledzy, sami na chwiejnych nogach, podnosili pijanego, śpiącego pod stołem. Spodnie miał mokre od moczu. Po wejściu dwóch milicjantów sala przycichła. Lecz po chwili znów rozbrzmiewała pijackim gwarem. Goście powoli wychodzili. Knajpa przybijała do brzegu nocy. Piłem ostatnią setkę, na zapas, żeby się solidnie wstawić, żeby zasnąć, a nie leżeć całą noc z otwartymi oczami. Nad ranem do człowieka zakrada się trzeźwienie. Przypomniałem sobie, że przecież nie mam dokąd iść. Więc co? Dworzec... Tego dziadka nazwałem Bigben. Dał mi stary, rozklekotany wózek. Do drewnianego dyszla przymocowane były dwa rowerowe dzwonki o dwóch tonach. Od nich wymyśliłem "Bigbena". Początkowo reagował nieufnie. Dopiero gdy mu powiedziałem, że to zegar królewski, zgodził się na przydomek bez zastrzeżeń. W ogóle ciekawy człowiek. Rzec można - alkoholik nałogowy-unikat. Były strzałowy, czyli hajer, jak określał swój zawód. W kopalni miał coś wspólnego z dynamitem. Od czasu wypadku rencista górniczy. Od tego też czasu bez żony i syna, którzy go opuścili. Zresztą temat dawnego życia poruszał niechętnie. Został sam i zaczął mocno pić. Odnosiłem jednak wrażenie, że pił i przy żonie. Renty na pijaństwo nie Starczało. Poszedł na hałdę zbierać węgiel i tym sposobem dorabiać. Konkurencja była duża. Po jakimś czasie silniejsi wykopali go z hałdy. Otrzymał od nich dwie nauczki. Pierwszą długo odczuwał na własnej dupie. Drugą była sztuka picia denaturatu. Przerzucił się na śmietniki. Zarobki były podobne, a nawet większe, a przy tym konkurencja mała. Chyba dlatego, że pozycja, zawodowa i społeczna, licha. Jednak gdy go poznałem, był już śmieciarzem przodującym. Siedziałem na ławeczce, tuż przy okolonym krzewami miejscu z pojemnikami na śmiecie. Spałem w nocy na tej ławce. Pijany. Latem szukałem ustronnych miejsc do spania. Przed północą zamykali restauracje, a dworców w niektórych miastach należało unikać. Dobrze było, gdy znalazłem taki zakątek. Pijany, nie szuka wygód. A dla pijanego Obieżyświata sen jest największym po wódce dobrem. Byle gdzie, byle jak i bez kontaktu wzrokowego z milicją. Szczytem szczęścia jest sen w cieple. Siedziałem roztrzęsiony i myślałem, jak zakręcić się za czymś do wypicia. Słyszę, że ktoś za mną grzebie w pojemnikach. Oglądam się: aha, śmieciarz. Dobrze zapamiętany z włóczęgi, ze stu brzasków w stu różnych miastach kraju. Pierwsze odgłosy życia. Śpiew ptaków, brzęk butelek z mlekiem i skrzypiący wózek śmieciarza. Ale ten śmieciarz jakiś dziwny. Stary mundur kolejarski. Czysty, zapięty pod szyją. Spodnie wyprasowane, buty wyczyszczone. Tylko czapka inna. Żołnierska rogatywka, zawadiacko nasunięta na ucho. Patrzcie, patrzcie! Dziadek akurat przysiadł obok mnie. Smętnie spojrzałem z wysoka na siebie i zrObiło mi się głupio. Dziadek siedział i sapał. Schludny, ogolony, ale jakby zalatywał od niego wiew denaturatu. No - pomyślałem z otuchą - już go znam, choć dziwi trochę jego ubiór. Od słowa do słowa przystałem do dziadka Bigbena. W celu zaklepania transakcji przyniósł z wózka pół butelki fioletowej śmierdziuchy. - Koktajl z cacacoohoix - powiedział światowo i uśmiechnął się siwymi oczami. Cieszyłem się z tego spotkania i z propozycji współpracy. Byłem bez grosza, bez wyjścia, bez przyjaciół. Gdy wypiliśmy "brynę", powiedział do mnie: - Masz, synek, ciągnąć wózek, ale zawsze z tyłu za mną! I dzwonić dzwonkami dopiero, jak ci powiem! - Sprawa była prosta i jasna. Tylko dlaczego dla starszych przyjaciół jestem zawsze synkiem? Pijak, oberwaniec, czterdziestka na karku, a tu synek! Dopiero później, gdy dowiedziałem się znaczenia tego słowa, żałowałem, że nie odwzajemniałem się tym dobrym, choć nieszczęśliwym dziadkom słowem - ojcze! Mieszkanko dziadka Bigbena zadziwiło mnie jak on sam. Schludnie, czysto, zapach pasty. Na stole biały obrus i kwiatki. Wprawdzie przy kwiatkach dwie flachy denaturatu, ale ten estetyczny zgrzyt bardzo mnie wzruszył. Nawet podbudował to wzruszenie miłą dla mnie perspektywą. Nad piecykiem, "kozą" o dwóch fajerkach, wisiały wyczyszczone garnki. Przy zlewie czysty ręcznik. Pod Oknem stary tapczan, w kącie jeszcze starsza kozetka. Zasłane grubymi, ładnymi kocami. Żyć nie umierać! Myślałem: jakież to dziwy z ludźmi wyprawia los człowieczy? Przez tyle pijackich nędz przeszedłem w życiu, tyle nor odwiedziłem, ale coś takiego Widziałem po raz pierwszy. Więc i tak może żyć człowiek w nałogu? Ciężko kontuzjowany w wypadku, porzucony przez rodzinę, samotny, do tego "brynol"?! Jaką siłę woli trzeba mieć, by żyjąc w opinii ludzkiej na dnie poniżenia zachować w sobie i wokół siebie cechy człowieczeństwa? Rano dziadek Bigben grzał wodę do mycia. Szorował Szczoteczką protezę, a następnie mył się rozebrany do pasa. Czyścił ubranie, obuwie i starannie się ubierał. Przyrządzał na talerzykach śniadanie. Ten poranny, elegancki obrządek - zapijał denaturatem. Ja z nim. Zapytałem pewnego dnia przy śniadaniu: - Mistrzu Bigbenie, dlaczego pijecie to świństwo? - W życiu, synku, żeby coś mieć, trzeba oszczędzać. Najwięcej na wódce, która doprowadziła do nędzy i do uświnienia człowieka. Popatrz, jak żyje magister Gnacik, ten ze śmietników północnych, a jak my? A najważniejsze, że "bryna" dodaje mi apetytu. Dawniej, jak piłem wódkę, zdychałem z głodu. - Skończył i dalej smarował pajdę chleba smalcem z cebulą i skwarkami, uważnie nakładając tłuszcz grubą warstwą. Cztery podwójne kromki chleba były naszym drugim śniadaniem. Na obiad gotował dziadek grochówkę z dużymi kawałkami kiełbasy. Tłustą, zawiesistą. Gdy na gotowanie nie było czasu, szliśmy do restauracji na fajne flaki. Kolacja to salceson, boczek i chleb. Sapałem z przeżarcia. I rano budziłem się, mając apetyt na śniadanie. Zastanawiałem się, czy przy takim odżywianiu zostałbym alkoholikiem. Głupie pytanie. Na pewno. Przecież nie żołądek, lecz głowa rządzi człowiekiem. I dziadek Bigben miimo wszystko był nim. Ale to fenomen, słowo daję! Pić i jeść, systematycznie, solidnie i tłusto, tego nie mogłem pojąć! Mnie i tysiące innych alkoholików niszczyły zarówno wódka, jak i wywołane nią okresy przymusowych głodówek. Stąd wszystkie koszmary, majaki, omamy, deliria. Nie odżywiony mózg, z pompowaną doń zamiast świeżej krwi mieszanką wódokrwi, i powyższe przyjemnostki psychiczne gotowe. Dziadek Bigben jadł dobrze i dzięki temu mógł się dłużej im oprzeć. Żyć mimo nałogu jak człowiek. Chyba słusznie, choć najprościej to sobie wyjaśniłem. Uważaj, młody człowieku, gdy pijąc, zaczniesz odczuwać, choćby okresowe, zaniki łaknienia. Niebezpieczeństwo stanęło u wrót żołądka, a przede wszystkim - mózgu! Nie machaj ręką na żarcie! To także przekleństwo beztroski! Gdy machniesz ostatecznie i przestaniesz jeść, a pić będziesz, zaatakował cię nałóg! Jedz na siłę, byle co i jak najdłużej. Dopóki będziesz odżywiał się systematycznie, dopóty jako tako utrzymasz się wśród ludzi i na powierzchni życia! Nie licz przypadkiem na to, że podobnie jak Bigbenowi i tobie denaturat przywróci apetyt. Dziadek Bigben był takim unikatem w alkoholizmie jak milioner w Totku. Pił systematycznie, tak żeby cały dzień być na chodzie, żywy i podniecony. Dopiero wieczorem, po kolacji, upijał się solidnie. Bez krzyków, awantur i niechlujstwa. Na smutno. Od czasu współpracy piliśmy wspólnie. Rano po ćwiartce, rozcieńczonej. W południe to samo. W przerwach jakieś piwa. A wieczorem do wiwatu. Rany Julek, budziłem się bez specjalnego kaca i, głodny! Myślałem: co za cholerna, ale zdrowa trucizna. Męczył jedynie okropny odór denaturatu. Byłem nim przesiąknięty. Śmierdziało całe ciało. Oddech prawie zabijał muchy. Jeszcze dziś, po tylu latach, gdy poczuję, a nawet wspomnę smród denaturatu, wstrząsają mną torsje. Nie chciałbym - nie daj Boże - by ktoś szedł w ślady dziadka Bigbeńa, bo jest to przykład odosobniony, jedyny, jaki spotkałem w życiu. Czysty wśród brudasów, dobry wśród zła! Dziesiątki innych zatruwały się, ślepły, głupiały i umierały od denaturatu. Kończyli tak strasznie i w takiej nędzy, że nawet teraz nie mogę zapomnieć ich zapitych, półzwierzęcych twarzy... Praca nasza była brudna i ciężka. Zbiórką, ładowaniem i odwożeniem wszelkiej makulatury, szmat i butelek do skupu zajmowałem się ja. Bigben ładował w worki towary "atrakcyjne". Zwoziłem je później do naszego magazynku w piwnicy. Bigben prowadził tam cichy kantorek, wymiany i sprzedaży. Przeważnie dla klientów z naszej, nałogowej branży. Czego tam nie było? Stare swetry, obuwie, płaszcze, koszule, wiatrówki, koce, ręczniki, żelazka, garnki, całe piecyki gazowe, maszynki elektryczne. Wyciągnęliśmy kiedyś z pojemnika kołnierz z lisa, budzik i drogie wydanie "Pana Tadeusza". Przypadki atrakcyjnych znalezisk nie należały do rzadkich. Przy pewnych śmietnikach Bigben kazał mi dzwonić. Głośno, na dwa dzwonki. Dzwoniłem, a dziadek znikał w klatkach schodowych z torbą wypchaną kupionymi poprzednio butelkami wina. Ratował nim skacowanych znajomych pijaczków, pozamykanych w mieszkaniach przez żony, surowe abstynentki. Długo nie wiedziałem, jak im dostarczał wino przez zamknięte drzwi. Niektórym przywiązywał butelki do spuszczonych z okien sznurków. Innym przelewał ciecz gumową rurką przez dziurki od kluczy. Ratował tonących i rozdygotanych, sam przy tym niejednokrotnie narażając się na potężne kopniaki rozsierdzonych połowic. Miał dziadek Bigben szczęście do kopniaków, oj miał. I takich w dupę, i w ogóle od życia. Dziadek Bigben zginął na progu swej piwniczki, cichego magazynku i kantorka wymiany. Zginął nieszczęśliwie, tak jak i nieszczęśliwe było jego życie. Popchnięty w złości przez tego, któremu niejednokrotnie pompował wino dziurką od klucza. Upadł, uderzył głową o próg, wylew krwi i koniec. Przyjechał syn, którego zawiadomiłem telegraficznie. Listonoszka podała mi adres. Okazało się, że pod ten adres listonoszka, proszona przez dziadka, wysyłała co miesiąc całą jego rentę. Może i to był powód jego oszczędzania na wódce. Syn po przyjeździe brutalnie mnie zwymyślał i wyrzucił z mieszkanka. Miałem jakoby rozpijać ojca. Popatrzyłem na przywiędłe na stole kwiatki w wazoniku i na stojącą obok butelkę z trupią głową. Szczerzyła kiedyś zęby w blasku ogniska pod hałdą. Przyniosła kalectwo tamtemu dziadkowi. Przez syna. I może przez syna odebrała życie dziadkowi Bigbenowi. Szwendałem się przez pewien czas po tym mieście. Chciałem być na pogrzebie dziadka Bigbena. Miałem trochę zaoszczędzonych przy nim pieniędzy. Po pogrzebie podszedł do mnie, jak do znajomego po fachu, pewien starszy jegomość, łysy, pod czarnym krawatem, z okrągłym brzuchem, w ciemnym, zniszczonym i wymiętym ubraniu. Przedstawił się ponuro jako magister, co zrozumiałem, i jakiś "ski", czego niestety dosłyszeć nie mogłem. Pomyślałem, że mam pecha do niezbyt przyjemnych chuchnięć nowo poznanych osobników. Albowiem od pana magistra zajeżdżało całą fabryką kosmetyków. Przyjrzałem się ponurakowi uważniej i już prawie byłem w domu. Resztę wątpliwości rozwiał sam pan magister. Skrzywił się jak po kiszonym ogórku, co zdaje się miało być uśmiechem, i tak skrzywiony powiedział: - Może ci powiedział nieboszczyk dziadek, że nazywają mnie Gnacik? Pogadamy? - Pogadać, byle nie na sucho, zawsze można. I tak przystałem do niesławnego w mej pamięci drugiego śmieciarza w mieście, magistra Gnacika. Rzeczywisty, aczkolwiek emerytowany magister ekonomista, mój nowy zwierzchnik i wódkodawca, pracował na śmietnikach, jak mówił, dla zabicia czasu. Już go miałem na dwóch kłamstwach. Po pierwsze wiedziałem, że został emerytowany nie z powodu wieku, ale przez przewlekły, nałogowy alkoholizm. Po drugie, pan magister, w końcu człowiek wykształcony, mógł zabijać czas na przykład teatrem, kinem czy książką, a niekoniecznie grzebaniem w cuchnących śmietnikach. Znałem jednak na dnie nałogu zbyt wielu lekarzy, adwokatów, dyrektorów, a nawet księdza, żeby oświadczenie magistra Gnacika miało mnie zaskoczyć. Pewna kategoria ludzi wykształconych, alkoholików, nawet na dnie kurczowo trzyma się poręczy dawnej chwały. Zdając sobie sprawę z własnego upadku, pragną tą poręczą, w środowisku pijaków i obszarpańców, świadczyć o swej wyższości. Nie przypuszczają, że ich to ośmiesza, a co gorsza budzi niechęć otoczenia. Tu wszyscy powinni być równi. Dlatego osamotnieni i bez pomocy innych giną szybciej. Na plus magistra Gnata należało zapisać to, że mimo błyskania swym wykształceniem nie wstydził się obecnego zajęcia. Nie wstydził się także innych spraw, które mnie, starego alkoholika, napawały obrzydzeniem. Jak różne, w wymiarach ludzkiej tragedii, mogą być upadki człowieka! Byłem świadkiem wielu. Teraz uczestniczyłem w następnym. Magister Gnacik popijał zdrowo i właściwie wszystko, co miało choćby minimalny związek zapachowy z alkoholem. W tej dziedzinie absolutnie mnie zaskoczył i przewyższył. Piłem wprawdzie wody kolońskie, salicyl i krople miętowe, nie mówiąc o napitkach dziadkowych, ale nie wyobrażałem sobie wtedy, że można pić to, co pił imć Gnacik. Denaturat magister popijał wtedy, gdy był przy forsie. Ponieważ przy forsie, z racji lenistwa, był rzadko, uważał "brynę" za napój wręcz szampański. Zdobywał go wyłącznie wtedy, gdy spodziewał się odwiedzin zamówionej prostytutki. Zamawiał ją dość często. Pozostanę na razie przy tym temacie. Otóż pan Gnacik, uświadamiający sobie ze smutkiem własną nicość, wykoncypował teorię, że właściwie żyje nie ten, kto mądry i bogaty, lecz ten, kto bez względu na swe położenie - a miał na uwadze na pewno swój los - potrafi wycisnąć z życia, jak z pomarańczy, wszystkie słodkości. Mówiąc mi o tym z magisterską swadą, przyrównywał życie do owocu, a ten owoc w codzienności stawał się kobietą. Kobieta dla Gnata była ośrodkiem słodkości i wszelkich życiowych uciech, które wyciskał z niej bez pardonu swym grubym brzuchem i krótkimi nóżkami. Wyciskanie przebiegało najcudowniej w oszołomieniu i smrodliwych wyziewach denaturatu. Po fakcie klepał się po nagich udach i brzuchu, a prostytutkę po pośladkach, co miało oznaczać jego delikatność, nabytą dzięki wyższemu wykształceniu. Pewnego razu po pijanemu zaczepiłem na dworcu i sprowadziłem mu dwie młode prostytutki, które były w rozjazdach i bez zatrudnienia. To, co zdołałem dojrzeć pijany w mglistych zarysach przed zaśnięciem, było już nie wyciskaniem, lecz wysysaniem słodkości z obu owoców przez nad wyraz rozszalałego pana magistra Gnata. Nad ranem z trudem dobudziły mnie dwie wystraszone dziewczyny. Magister chrapał. Może utwierdzony w przekonaniu, że żyje nie ten, kto mądry lub bogaty, lecz ten, który... Dziewczyny zbeształy mnie za to, że je do niego sprowadziłem. - To najplugawsza świnia - powiedziały odchodząc w noc i chyba bez zapłaty, choć przypuszczałem, że z niejednego inteligenckiego pieca chleb jadły. Takie i inne przyjemności życiowe wyczerpywały kasę śmieciarza: Spoglądałem na niego, gdy byliśmy wieczorami sami w suterynie, i zastanawiałem się, czy myśląc o sobie widzi przerażającą otchłań własnego upadku. Dobrze widocznie rozumiał me spojrzenie, bo pewnego razu powiedział mi z wyższością, jak na magistra przystało: - Dziwisz się, że człowiek bywały w świecie i wykształcony jak ja tak żyje? A co mam robić, chłoptysiu, gdy odczuwam w tym jedyną satysfakcję i moralną, i fizyczną? Jestem wtedy, bracie, władcą małego świata. Dopóki poniżam, dopóty jestem na szczycie. Tam się tylko czuje wartość własnego ja. Obojętnie, gdzie byś nie był! Zresztą, co wy tam wszyscy rozumiecie... - Gnacik ciągle osłaniał się poręczą swej dawnej wyimaginowanej świetności. Przed całym pijackim dziadostwem - jak nas określał - nie dorastającym mu do pięt Choć wyrastał ponad nas, wózka własnego nie posiadał. Chodziliśmy na śmietniki z workami. Do nich ładowaliśmy rzeczy lepsze, a osobno składaliśmy makulaturę, szmaty, butelki. Gnacik szedł wypożyczyć wózek, a ja, co się dało, wiązałem w paki. Odwoziłem to później do skupu. Magister nie lubił się przemęczać. Nie miał piwnicy na skład rzeczy wartościowych, nie sprzedawał nic na boku, nie pomagał jak dziadek Bigben pijaczkom i nie przynosili mu starego radia czy marynarki za flaszkę wina. Żył z tego, co otrzymywał jako zapłatę ze skupu. Nic więc dziwnego, że przy jego erotomańsko-perwersyjnych zapotrzebowaniach nie starczało mu nawet na denaturat. Jedynie rzeczy lepsze, odkładane do worków, sprzedawał, a pieniądze chował dla prostytutek. Drugiego czy trzeciego dnia zauważyłem, że magister chowa do ceratowej torby kości wyrzucone do pojemnika. Trzeba przyznać, że mieszkańcy osiedli nie byli wtedy zbyt oszczędni. Znajdowaliśmy w śmietnikach ledwo rozpoczęte puszki konserw, kostki masła, margaryny, całe chleby, torby cukru, kaszy i mnóstwo obrośniętych mięsem, wygotowanych kości. Psy, koty, szczury, wrony i wróble miały tu żerowisko. Okazało się, że także pan magister Gnacik. Widziałem, że wygrzebane kości, jakieś puszki i chleb niósł w torbie do domu. Powróciłem do sutereny wieczorem. Wolny czas wolałem spędzać w knajpie. Suterena nie przyciągała schludnością jak mieszkanko dziadka Bigbena. Miałem tam jaki taki barłóg do spania pod dachem, miskę strawy i to się liczyło. Przebywanie w smrodach z upitym "wynalazkami" magistrem Gnacikiem do przyjemności nie należało. "Człowiek z wyższych sfer towarzyskich" pił cały zestaw środków czyszczących, piorących i żrących, które za grosze, cholera wie gdzie, zdobywał. Dużo różnych płynów "alkilo", "luxów", "autowidolu" do mycia szyb i innych "kryształów" w płynie wyrzucano na śmietnik. Przypuszczam, że część tych środków pochodziła stamtąd. Wykształcony magisterek nie gardził także płynem do chłodnic "borygo" i hamulcowym. Pił dosłownie wszystko, co zalatywało alkoholem, co miało z nim związek chemiczny, kosmetyczny czy inny diabelski. Gdy się wchodziło do suteryny, zdawało się, że nozdrza pękają od tych smrodów. A przy tym pan Gnacik żarł. Pożerał z zacietrzewieniem młodego kundla i przysmaki znalezione w pojemnikach. Gdy tego wieczoru wróciłem z knajpy, chciał mnie ugościć swym ulubionym przysmakiem. Rosołem, a właściwie kleistą tłustą zupą, z przyniesionych ze śmietnika i drugi raz przez niego wygotowanych kości. Coś przeczułem i zapytałem: - A gdzie te gnaty, panie magistrze, które pan miał w torbie? - Torba wisiała na gwoździu pusta. Odpowiedział z nerwowym zdziwieniem: - Jak to gdzie? W rosołku? A co, miałem wyrzucić? Widziałeś pan, ile na nich było jeszcze mięsa? Spróbuj pan, palce lizać... - Zobaczyłem, że wlewa do blaszanego talerza galaretowatą i cuchnącą masę. Trzasnąłem drzwiami sutereny i uciekłem. Mieszkałem z magistrem Gnacikiem jedynie parę tygodni. Płacił mi właściwie tylko tym, że mogłem nocą przespać się na słomianym sienniku. Pewnego wieczoru zobaczyłem butelkę denaturatu i wiedziałem, że zanosi się na seans z prostytutką. Poszedłem do knajpy, Gdy wróciłem, pan magister Gnacik nie żył. Siedział nagi na sienniku ze zwieszoną głową, jakby oglądał swe potężne brzuszysko. Między nogami miał garnek z jego ulubionym rosołem na kościach. Obok przewrócona pusta butelka po denaturacie. Trupia morda na etykiecie szczerzyła kły. Prostytutka zapewne uciekła. Chciałem unieść głowę nagiego człowieka. Była zimna. Zajrzałem mu w twarz. W nieruchomych, rozwartych oczach była pustka. Ze zwieszonej głowy spoglądały na świat jakby z podziemi... Dalekie, bez celu, podróże w pociągach. Podróże do nikąd, podejmowane jedynie po to, by odespać w przedziale bezsenność pijanych dni i nocy, by okryć dachem wagonu wielotygodniową bezdomność. Często w posępnej złości zaczynane ryzykancko, bez biletu, kończone zaś ucieczką lub wyrzuceniem z pociągu na pierwszej lepszej stacji. Małe, zagubione w polu czy lesie stacyjki z jedną skrzypiącą, chybotliwą latarnią elektryczną. Jękliwy śpiew telegraficznych drutów na peronie. Brzęczenie dzwonka za jedynym oświetlonym oknem zawiadowcy. Zimne, puste poczekalnie z zatrzaśniętym okienkiem kasy. Twarde, długie, dębowe ławy. Nerwowy sen na nich w strachu przed patrolem milicji. W zaduchu pomieszczenia przesiąkniętego dymem papierosów i odorem rozdeptanych niedopałków. Poranne drżenie z zimna i łaknienia alkoholu. Absolutna rezygnacja, przygnębienie, rozpacz. Pierwsze o brzasku postacie podróżnych udających się do pracy w pobliskich miasteczkach. Leniwe pogwarki, papierosy, oczekiwanie. Znów jazda do nikąd. Wstyd zapytać kogoś o nazwę najbliższego miasta. I pierwsze piwo pod litościwie otworzoną budką lub sklepem. Wypijane niczym święty i zbawienny nektar. Pozwalający odetchnąć od rozdygotanego trzeźwienia. Trochę się uspokoić. Gdy miałem trochę pieniędzy, kupowałem bilet. Mogłem spokojnie, nie bojąc się konduktora, kontroli i wyproszenia z pociągu, odpocząć. Wybierałem bilet do jak najdalszej stacji. W przedziale twardo walczyłem o miejsce siedzące przy oknie lub drzwiach, w kącie. Okrywałem się wiatrówką, wysuwałem z butów pięty, by rozprostować palce u nóg, i zapadałem w drzemkę. Jeśli w przedziale było ciepło, miałem pełny komfort. Jak mało potrzeba człowiekowi w mej sytuacji, w nałogu, do zaspokojenia biologicznej potrzeby odpoczynku. Gdy wsłuchiwałem się w rytmiczny Stukot kół, słyszałem najczęściej słowo: pijak, pijak... Przy zmianie nastroju, gdy wypiłem, koła wystukiwały optymistycznie: będzielepiej... I tak kilometrami, nim zasnąłem. Nie myślałem, dokąd jadę, dlaczego, czy załatwię to czy tamto. Obce mi były normalne, codzienne, ludzkie sprawy. Patrząc na strapionych, markotnie rozmawiających podróżnych, cieszyłem się, że nie doskwierają mi ich zmartwienia. Poza świadomością nieszczęśliwego nałogu, który tkwił we mnie, sprawy wesel, pogrzebów, pracy, miłości były mi obojętne. Innym razem odczuwałem potrzebę włączenia się do rozmów. Brak mi było ludzkich zmartwień. Czaiłem się wypchnięty z tłumu, wytrącony z jego rytmu, marszu do celu. Po dojechaniu do celu podróży, jeśli nie zostałem zauważony, spałem dalej w wagonie odstawionym na bocznicę. I wracałem tą samą trasą. Gdy zdarzył się cud, że na stacji czy w pociągu od kolejarza lub podróżnego kupiłem butelkę wódki, zaraz życie nabierało odpowiedniego kolorytu. Nie częstowałem nikogo, o nie! Nie byłem już początkującym pijaczkiem naiwniaczkiem, z ciepłym odruchem serca. Musiałem myśleć o jutrze w nałogu. Oszczędzać dziś, by znośnie przeżyć jutro. Pijaństwo może być rozrywką, lecz nałóg jest już walką! Pewnej nocy jechałem pociągiem bez biletu. Pech chciał, że akurat o tej porze konduktorowi zachciało się sprawdzać bilety. Okazał się urzędnikiem dobrodusznym. Mimo że nie miałem nawet dowodu osobistego, nie oddał mnie na najbliższej stacji w ręce milicji, lecz puścił wolno. Byłem zaspany, przepity, słaby i nie chciało mi się umykać do innego wagonu. Czasami, łapany i wyrzucany, zmieniałem pięć wagonów, zanim dotarłem do celu podróży. W końcu lepiej, że jestem w miasteczku, niż miałbym być wyproszony na pustej stacyjce w polu. Dworzec był jak w każdym miasteczku. Parę żółtych ze starości latarń, dwóch śpiących pijaków w pustej, brudnej poczekalni, jakiś przygarbiony kolejarz z lampą przy końcu peronu i sapanie pary z ukrytego gdzieś w ciemnościach parowozu. Wyszedłem z dworca i powlokłem się ulicą. Po paru krokach poczułem, że stąpa za mną cicho jak cień pan nałóg. Przybliżył się i zaczął szeptać: - No proszę, noc przed tobą, trzęsiesz się z zimna, a tu wódki nie ma! Co zrobisz!? Tylko uważaj, nie siadaj na tej ławce i nie płacz! Wstań, durniu, i idź dalej! Chcesz spotkać milicję? Nie płacz, wstań, idź przed siebie! Wstałem i idę. Rzeczywiście mogliby się przyczepić, że nie mam dowodu. Wąskie uliczki z jedną latarnią na rogu. A ten szatan ciągle za mną. A może we mnie? Chyba już głupieję od wódki. I szept: - Nie płacz, durniu. - Matka mówiła, że to pomaga. - Ee, co mama może wiedzieć o twoim cierpieniu. I przez co ty cierpisz? Przez wódkę? O, coś rozsądnego nareszcie, napić się, bracie, trzeba i po bólu! - Wytarłem łzy, bo faktycznie płakałem. Nie wiem, czy nad wspomnieniem matki, czy z cholernego pragnienia wódki, czy nad swym dziadowskim losem. Chyba nad wszystkim naraz. Dochodziłem do małego rynku. Zaczął siąpić listopadowy kapuśniaczek. Jak w Anglii. Co tam teraz robi Mary? Pewno z bogatym mężem, nudnym i grubym - tak go sobie zawsze wyobrażałam, by wspomnienie było milsze - bawią na jakimś przyjęciu. Słuchaj mnie - przerwał me rozmyślania pan nałóg - porzuć te ckliwe pierdoły, czas nie wraca. Patrz! Tam, ukryty w cieniu, z dala od latarni, jest zdaje się sklepik monopolowy... - Odpierdol się, szatanie! - powiedziałem brutalnie, bo zaświtało mi, do czego zmierzał. Ale nie ustępował. - Tam w hotelu byłeś za bardzo pijany. Teraz noc, deszcz, nikogo... Weź cegiełkę, stuknij w szybę, łap butelkę i chodu! Mówię ci, bez wódki zwariujesz. Przecież już czasami coś ci się wydaje! Nagle poczułem głód. Miałem takie momemty, kiedy wprost omdlewałem z głodu, pocąc się i drżąc. Było tak, gdy parę dni nie jadłem. Zapaliłem dygocącymi dłońmi papierosa. Wiedziałem, że dym wchłaniany łapczywie przerwie spazmatyczne łaknienie kawałka chleba. Jednak najbardziej w takich chwilach pragnąłem jabłka. Gdy je znalazłem, pożerałem jak zwierzę. Zaciągałem się głęboko, poty i drżenie ustąpiły. Lecz alkoholowego głodu w ten sposób zabić się nie da. - Boże - jęczałem - umrę, skonam. Skąd wziąć wódki? - Idę dalej i widzę, jakby na zamówienie, ukryty w cieniu Sklep monopolowy. Na wystawie butelki. Patrzę, czy pełne. Pełne! Oglądam się dookoła, nikogo. Rozchybotana lampa daleko, deszcz i wiatr, że psa nikt nie wypuści. Pan nałóg za mną jeszcze dogaduje: - Bierz kamień, trach i za chwilę jesteśmy w niebie! - Znalazłem kamień i owinąłem go mokrymi gazetami. Idę - niby nic. Walnąłem! Grzmot pękającej i sypiącej się szyby zabrzmiał jak wybuch pocisku i seria z karabinu maszynowego. Złapałem pierwszą z brzegu flachę, skaleczyłem dłoń i chodu! - Zwolnij - pan nałóg nawet w biegu był przy mnie i doradzał - zwolnij, kto biega po nocy? - Dalej szedłem już szybkim krokiem. Za ryneczkiem mały park, kilka drzewek, ławka. Chciałem usiąść, lecz pan nałóg nie pozwalał. - Idź w krzaki, tam... - Ręce trzęsły mi się, gdy odbijałem butelkę. Okręciłem chustką krwawiącą dłoń. Wreszcie przytknąłem szyjkę do ust. Po chwili cud! Ciepło! Niebo pełne gwiazd, sapanie parowozu na stacji w rytmie tanga "Nasza jest noc... Podpity, wpadłem widocznie komuś w oko i zatrzymano mnie na dworcu w tym mieście z większą sumą pieniędzy. W komisariacie na widok takiej forsy poszeptano coś między sobą. Okazało się, że ktoś miał powiedzieć - ale ten ktoś był dla mnie ulotny jak obłoczek pary, bo go nie było - iż widział mnie, jak handlowałem razem z Cyganami. Mieliśmy skupować liche materiały ubraniowe, a następnie sprzedawać je z ogromnym zyskiem jako zagraniczne. Nie było to prawdą, lecz z powodu posiadanych pieniędzy zaczęły się moje kłopoty. Nie chciałem powiedzieć, skąd je mam. Wprawdzie nie było to przestępstwem, lecz stawiało przy mej uczciwości znak zapytania. W dodatku przyznałem się nieopatrznie, że dużo piję, że chciałbym się kiedyś z tego wyleczyć, stać się człowiekiem itd. Tym poderwałem zaufanie do mnie na amen. Sprawiedliwość popatrzyła po sobie, pokiwała głowami i zamknęła mnie do aresztu. O zamiarach leczenia mówiłem prawdę jak na spowiedzi. Przypuszczałem, że moje oświadczenie zostanie przyjęte, jeśli nie wręcz z entuzjazmem, to z uznaniem. Wszak wydobywanie się z piekła nałogu tak było modne, rozpisywała się o tym prasa. Łaskawie nawet przyklaskiwała temu sprawiedliwość. A tu cisza. A ja w pierdlu. Trzeźwiejąc boleśnie na dole w celi, dumałem, że widocznie nie zawsze prawda zatrzymanego obchodzi zatrzymujących. Oni chcą dociec prawdy własnej. Bo własna, choćby domniemana w pewnej fazie dochodzenia do prawdy prawdziwej, jest najprawdziwsza. Sprawiedliwość, dając wiarę części mych zeznań dotyczących leczenia, i to z przymrużeniem oka, usiłowała wyłuskać prawdę o moich pieniądzach. A ja nic. Nie mogłem wyjawić, że faktycznie zarobiłem je na materiałowym farmazonie, ale nie z Cyganami i nie w tym mieście. Sprawiedliwość zastosowała przemyślny, a dla mnie uciążliwy środek. Jak nakazuje prawo, po 48 godzinach wypuszczono mnie z aresztu. Nie udowodniono mi żadnego przestępstwa, a posiadanie pieniędzy nim nie było. Cóż mogłem uczynić jako nałogowy alkoholik, uwolniony, spragniony piwa bardziej niż miłości i z kieszenią pełną forsy? Sprawiedliwość wiedziała, ja także. W tamtych czasach piwo i wino sprzedawano na dworcach. Zacząłem opijać tam pomyślny obrót sprawy. Przy trzeciej czy czwartej butelce wina przeproszono grzecznie moje towarzystwo i sprawiedliwość ponownie zaprowadziła mnie do aresztu. Byłem prawie pijany, pozwolono mi więc spać długo. Po przebudzeniu, gdy zaczynałem przeraźliwie trzeźwieć, wezwano mnie przed oblicze sprawiedliwości. Stanąłem rozdygotany, z wyschniętym jak wiór jęzorem. Nalano do szklanki piwa i zapytano, czy nie chciałbym się napić. Przełknąłem ślinę i pokornie kiwnąłem głową. Wyciągnąłem rękę po piwo, jak nie przymierzając dzieciak po lizaka. Sprawiedliwość jednak przystopowała mój ruch. - Powiesz prawdę, będzie piwko... - Znów ta przeklęta prawda! Jaka? Dlaczego moja prawda ma być gorsza? Nie powiedziałem prawdy oczekiwanej. Nawet nie dlatego, że to była nieprawda. Zaciąłem się przez cholerne piwo, drwiące ze mnie ze szklanki. Wypiję morze - pomyślałem - ale nie ciebie! Chociaż w pewnym momencie chciałem złapać i wypić. Przecież by mnie nie stłukli za trochę piwa? Opanowałem się jednak. A może powiem ich prawdę, że tak, że tutaj, z Cyganami i stąd te pieniądze, ale za pięć piw, później wszystko odwołam. Jak silne jest pragnienie w nałogu! Nie powiedziałem jednak Prawdy sprawiedliwości, a piwo i tak wyżłopałem. Gdy wychodziłem, sprawiedliwość poczuła litość i rzekła: - Wypij to... - Po 48 godzinach znów byłem na dworcu. Ponownie mnie wypuścili. Postanowiłem wypić tylko piwo, dwa i wiać. Ale ucieczka należy do decyzji poważnych, pan nałóg znalazł się obok. - Frajer jesteś, co ci zrobią, pij, nie przejmuj się. - No i butelka, druga, trzecia i koledzy się przyplątali. Lecz sprawiedliwość się nie plącze. Uderza prosto w cel. Jej prawda, jako podstawowa, musi zwyciężyć. - Niech pan pozwoli z nami - powiedziało echo sprawiedliwości i znów byłem w areszcie. Do porozumienia nie doszliśmy. Do końca szanowałem swoją prawdę, a sprawiedliwość - swoją. Nie mogli jednak przedstawić mi tego kogoś, kto dla mnie był obłoczkiem pary. I tak rozstaliśmy się, do następnego spotkania, jak życzyła mi na odchodnym sprawiedliwość, pewna swej prawdy tak jak ja swojej. Przez wiele lat bałem się aresztowych piekieł trzeźwości jak anioł diabelskiej smoły. A tak jak diabeł święconej wody unikałem konfrontacji prawdy własnej z prawdą sprawiedliwości. W pewnym okresie wędrówek udało mi się jakimś cudem ustawić żagle pod wiatr rozsądku. Nie ma co ukrywać, że tym cudem były namowy mamy i ojca. Przeżyłem rok stabilizacji i pomyślności. Znów zostałem, jak w górach, zaopatrzeniowcem interesu warzywniczo owocowego prowadzonego przez mamę. Zielony wodospad kapusty, kalafiorów, sałaty, jabłek. Przywoziłem to wszystko samochodem na stoisko już o świcie. Zakupu dokonywałem nocami w hurcie na zieleniaku. Poznałem tam dziewczynę dużo młodszą ode mnie. Także pomagała swej matce. Wzbudzała zainteresowanie tym, że sama prowadziła samochód. Kobieta za kierownicą to było wtedy coś nowego. Zauważyłem jednak, że zainteresowanie dziewczyną, szczególnie panów kupców po czterdziestce, dotyczyło raczej jej kształtów niż kierownicy. Była wyjątkowo zgrabna. Wyróżniała się sylwetką wśród rozłożystych pań z branży. Przyjemnie było w tumulcie zieleniaka, w tunelach samochodów dostawczych, we wrzawie targów, rozliczeń i sprzeczek, zamienić kilka słów z ładną dziewczyną jakby z innej epoki. Miała dziewiętnaście lat, gdy ja dawno przekroczyłem trzydziestkę. Mijały miesiące. Spotykaliśmy się tylko nocami, przy okazji załatwiania własnych spraw handlowych. Pewnej nocy, przechodząc obok baru na kółkach w przerobionym wozie cyrkowym, usłyszałem głos nałogu: - Za długo pozostajesz sam. Jakbyś coś tracił, prawda? Widzę, że idzie ci dobrze, dziewczyna klasa, forsy masz jak lodu, a nie pomyślałeś, że warto by strzelić piwko. Zabierz ją na wycieczkę w góry, no tak, w twoje góry, odpoczniesz, zabawisz się z nią, pomyśl... a na razie napij się piwka, takie fajne, z pianką, no, czego stoisz? - Hmm... - myślałem - może to i racja? Piwo nie zaszkodzi. - Podszedłem do baru, a prowadzący zdziwił się. - Co za święto, że dajesz mi targować? - Zamówiłem piwo, ale nałóg lekko szturchnął mnie w plecy. - Weź trzy, nie będziesz chodził tam i z powrotem! - Wziąłem trzy. Samochód miałem już załadowany kupionym towarem, tylko wsiadać i jechać. Piłem te piwa pod barem i zobaczyłem dziewczynę. Zawołałem. Podeszła. Trochę mi już w głowie zaszumiało. Alkohol po dłuższej przerwie atakuje znienacka. - Cześć, cześć! - I mówię: Słuchaj, jutro sobota, robimy na dwa dni wypad w góry, zgoda? - Popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała: - Zgoda! - Odeszła. - No widzisz - uśmiechnął się pan nałóg - a nie mówiłem? Masz dziewczynę, trzeba to oblać! Świat jest taki piękny! Rzuć te Cholerne skrzynie i wory. Używaj życia! - Faktycznie, taką dziewczynę warto oblać. Zamówiłem jeszcze trzy piwa. Jak to bywa, znalazł się przy barze mój znajomy, stały dostawca, i mówi: - No, bracie, ja stawiam, żebyś o mnie nie zapomniał. Widziałem, żeś kupował u Psylonga... - Dostawca postawił flaszkę. Wypiliśmy. Świat zaczynał należeć do mnie. Poczułem się silny, bogaty i przystojny. Taka dziewczyna i zgodziła się. Szukałem nawet po kieszeniach lusterka, które miało potwierdzić mą urodę. Nie znalazłem, ale jest w samochodzie. Jakoś wlazłem do szoferki i rozmyślam o szerokim górskim krajobrazie. O lusterku zapomniałem. Jechać, rozładować, znów ładować na stoisko, wysypywać ze skrzynek, worków, o rany - tyle roboty! A jak po drodze wypadek? A, pal sześć! Żyje się raz! Trzasnąłem drzwiczkami samochodu i powiedziałem barowemu sprzedawcy, by uważał na wóz. Kiwnął głową i nie wiedzieć czemu przymrużył oko. Do domu pojechałem taksówką. Była jeszcze noc. Dom uśpiony. Wszedłem do swego pokoju przez taras. Nie chciałem budzić mamy, wyjaśniać. Ubrałem się, zostawiłem na stole kartkę z wiadomością, gdzie jest samochód, wziąłem wszystkie pieniądze i zszedłem do taksówki oczekującej pod domem. Byliśmy z dziewczyną w górach. Noc w noc na dansingach piłem tak potężnie, że w końcu zrezygnowała z zabaw i zostawała w pokoju hotelowym. Wychodząc, przezornie zamykałem ją na klucz, jako że w ciągle pijanej głowie zapalały się już maniakalne płomyki zazdrości. Nad ranem, gdy wracałem rozśpiewany z lokalu, milkłem na widok recepcji. Dyżurującej pani wręczałem kwiatek z czekoladą i niewinnie zapytywałem, czy żona przypadkiem nie czuła się źle i nie wzywała lekarza. Miałem na myśli oczywiście kochanka. Okazywało się, że nie, a rano śmiałem się ze swych podejrzeń. Jednak coś mnie gryzło i zapytałem: - Dlaczego nie chodzisz ze mną? - Czuję się bardzo zmęczona. Stanowczo za dużo pijesz, a później jesteś smutny i drażliwy... - Mimo to nie odmówiłem sobie jeszcze dwóch samotnych wieczorów. Orkiestra na mój widok grała bez zamówienia "Jesteśmy na wczasach", ja piłem z nimi, płakaliśmy wspominając młodość pijackimi łzami i rechotaliśmy takim samym śmiechem. W końcu odprowadzony piętro niżej aż do hallu, pożegnałem klezmerską wiarę, a rano zorientowałem się, że także i pieniądze. Dziewczyna nie chciała wracać do domu. Bała się matki. Ja także, choć z innych powodów. Pomyślałem o minionym roku, o domu, matce, westchnąłem i machnąłem ręką. Dziewczyna była dobra. Nie mogłem zostawić jej na lodzie i ruszyć w drogę sam. Postanowiłem, że przebijemy się przez cały kraj na północ, do ojca. Ale jak bez grosza przy duszy i we dwoje? Jazda na gapę odpadała i dziewczyna musiała coś jeść. Wiedziałem, że przywiązała się do mnie. A może...? O miłości nie mówiliśmy nigdy. Na stacji kolejowej pod górami poszedłem rozładowywać wagony. Wieczorem wypłacili mi za wagon węgla 120 złotych, na dłoń pokrytą bąblami. Połowę przepiłem, za resztę kupiłem bułek i wędliny dla dziewczyny. Czekała w tym czasie i zawsze później na dworcach. Dzięki tym wyładunkom powoli jechaliśmy na północ. Gorzej było ze spaniem. Spaliśmy jedynie w pociągach w czasie drogi. Czasami wręcz źle. Niejedną noc przespaliśmy w poddworcowych chaszczach. Dotarliśmy wreszcie do małego miasteczka w połowie drogi. Jesień była ciepła. Trochę lepiej odpoczęliśmy w stogach i stojących na uboczu stodołach. Wszędzie jednak wlókł się za mną koszmar - na przemian - pijaństwa i trzeźwienia. Sprzedałem sweter i marynarkę. Dziewczyna zorientowała się, że pić muszę. Przyjęła to ze smutkiem, choć dodawała mi wiary, że zwyciężę. Gdy w gospodzie zamawiałem dla niej obiad, rezygnowała po cichu z drugiego dania i kelner przynosił mi dwa piwa. Pewnego razu po sprzeczce spowodowanej przeze mnie, gdyż szalałem bez wódki, usiłowała skoczyć z mostu do rzeki. Uczyniłaby to na pewno, gdybym w porę, już na balustradzie, jej nie uchwycił. Męczyła ją myśl o matce, którą bardzo kochała. W końcu dotarliśmy na północ. Zatrzymaliśmy się w pegeerze na wykopki ziemniaków. Dano nam pokoik na poddaszu, pościel i świece. Acha, i wyżywienie w stołówce. Mieliśmy kopać ziemniaki. Pracowała sama dziewczyna, ja byłem ciągle chory z przepicia. Był tam sklep ze słynnym "czarem pegeeru". Gdy po trzech tygodniach żegnaliśmy państwowy folwark, byliśmy jeszcze zadłużeni w sklepie. Puszczono nas chyba dlatego, że groziłem po pijanemu, iż wszystkie folwarczne skandale opiszę w prasie. Tuż przed wyjazdem matka dziewczyny przysłała jej pieniądze. Jak nas odnalazła w tym świecie zabitym deskami - nie wiedziałem. Po dwóch dniach wesołej dla mnie podróży, gdyż mogłem pozwolić sobie na popijanie w "Warsie", znaleźliśmy się na dworcu, z którego wówczas za podszeptem nałogu wyjechaliśmy na wycieczkę w góry. Rozstawaliśmy się z dziewczyną w ogromnej hali dworca. Płakała. Dla mnie pożegnanie było jeszcze jednym rozstaniem z kimś drogim. Przywykłem. Nie wniosłem w przygodę zbyt wielu uczuć. Byłem zmęczony i trochę nietrzeźwy. Czułem jednak żal, że znów coś miłego się w życiu kończy. Nie mogłem ciągnąć tego związku. Gdzie dziewczynę zabrać, z czego żyć? Tłumaczyłem jej żarliwie, że dzieli nas zbyt duża różnica wieku, że wkrótce zapomni, że ze mną, chorym, miałaby ciężkie życie. Życzyłem jej szczęścia. - Weź taksówkę - powiedziałem. Pocałunek. Zostałem sam. Poszedłem do sali bufetowej. Znany od lat szum, gwar, brzęk kufli. Stanąłem w kolejce po piwo. Starałem się utrzymać równowagę, gdy niosłem do stołu trzy kufle. Znów trzy - pomyślałem - jak na początku. Postawiłem, stoję i myślę: co dalej? Co się stało z pozostawionym na zieleniaku samochodem z towarem? Jak spojrzeć w oczy matce? Co powiedzieć? Nie, tam nigdy! Mijały godziny, donosiłem piwo. Dobrze, że dziewczyna pozostawiła mi trochę pieniędzy. Ja tu o życiu, o przyszłości, a nie mam gdzie spać. Z nawyku spojrzałem na ławy wokół ścian pod kaloryferami. Wszystkie zajęte. Śpią ludziska. Oparci, wyprostowani, zgięci, skuleni, pochyleni, wsparci o siebie. Piję, a nogi mam jak bawełniany manekin. Wspieram się to na jednej, to na drugiej. Głowa opada na stolik. Unoszę ją, gdy nos wpada w piwo. Ciało utrzymuję w pionie gimnastycznymi podrywami. W pewnym momencie czuję czyjąś dłoń na ramieniu. Oglądam się senny, znużony. Za mną stoi dziewczyna. Łagodnie uśmiechnięta. Nie reaguję radością. Jest mi już wszystko jedno. Ona mówi ciepło: - Mama czeka w taksówce... przebaczyła mi, nam przebaczyła... Chodź, odpoczniesz, ledwo stoisz na nogach. - Gdyby to nie była prawda, na pewno uciekłbym przed groźną mamą w taksówce. A tak machnąłem tylko ręką i powiedziałem: - Tak, chodźmy, ledwo stoję... - Pojechałem z nimi taksówką i zostałem mężem dziewczyny. Kończył się pierwszy dzień mojego drugiego małżeństwa. Wesele. Niehuczne ani szampańskie. Przeciętne mieszczańskie z dziwnymi obrządkami według miejscowej tradycji. Dużo jedzenia i wódki. Piłem więcej niż inni. Zadawałem sobie pytanie: - Jak do tego doszło? Co się właściwie dzieje? Nikogo z tych ludzi, poza dziewczyną i jej matką, nie znałem. I moją matką, która siedziała przy dziewczynie. Coś do siebie szeptały. Matka spoglądała na mnie dziwnie. Pewnie także czuła się obco. Trzech panów w ciemnych garniturach zaczęło śpiewać niemiecką piosenkę "Peter, Peter, wo wanst du heute Nacht". Spoglądali na mnie rozbawieni i wznosili w mą stronę kieliszki. Za chwilę do trójki śpiewaków przyłączyli się inni biesiadnicy, zmieniono melodię i śpiewali już wszyscy, beze mnie i mojej matki. Dziewczyna także milczała. Spoglądała na mnie jakby z obawą. Nikłym uśmiechem usiłowała dodać mi otuchy. Piosenka brzmiała -teraz prawie w marszowym rytmie: "So wie mein blondes Katzehen... " Wypiłem uśmiechając się do rozśpiewanych gości, powiedziałem cicho do dziewczyny i mej matki, że zaraz wrócę, i wyszedłem... Był chłodny, grudniowy wieczór. Prószył drobny śnieg. Szedłem ulicą tylko w ubraniu, z rękami w kieszeniach. W klapie marynarki świeży biały goździk, podobny do dużego płatka śniegu. Na rogu ulicy jaśniały okna restauracji. Wszedłem. Minę miałem ponurą i nie znałem nikogo. Mimo weselnego stroju pozostawiono mnie w spokoju. Zamówiłem w bufecie dwie setki, przyniosłem je do stolika, usiadłem i przypomniałem sobie... Też był grudzień, tylko mróz ostry. Szedłem ulicą do przystanku tramwajowego. Młody, piętnastoletni chłopak, z kieszeniami pełnymi konspiracyjnych gazetek. Mijał mnie tramwaj, nie zauważyłem, że to "0" - zero, "nur fur Deutsche". Podbiegłem, wskoczyłem w biegu i stanąłem na stopniu na wprost trójki rozwrzeszczanych hitlerowców w zielonych mundurach gestapo. Pijani, śpiewali znaną mi piosenkę - "Peter, Peter, wo warst du heute Nacht". Tramwaj nabrał szybkości. Bałem się wyskoczyć w biegu. Jezdnia była pokryta szkliwem lodu. Wtedy jeden z hitlerowców zbliżył się chwiejnie do mnie i z rozmachem kopnął mnie żołnierskim butem w twarz. Spadłem na jezdnię z okrwawioną twarzą. Nim straciłem przytomność, usłyszałem jeszcze ich gardłowy śmiech i refren drugiej piosenki, coraz cichszy: "So wie mein blondes Katzchen...". Nie wróciłem już na własne wesele. Poszedłem schodami na górę do naszego pokoju. Zasypiając, oszołomiony alkoholem, słyszałem z dołu ryk innej piosenki weselnych gości: "Es klopft mein Herz bum, bum - es klopft so stark bum, bum"... Co to jest - wieczór czy rano, a może noc? Z kuchni blask przez oszklone drzwi. Krzątanie żony i kwilenie syna. Leżałem na tapczanie w ubraniu. Obudziłem się przed chwilą. Pierwsza myśl to lęk przed dniem. W ogóle przed czasem, bo nie wiedziałem, jaka to pora. Szczególnie przykry, gdy przypuszczałem, że to będzie czas trzeźwy. Z wieloletniego nawyku zacząłem szukać na podłodze butelki. Ostrożnie, po omacku, by nie przewrócić, gdyby była. Na szczęście znalazłem. W kuchni wzmógł się płacz dziecka. Cień żony z ręką sięgającą klamki zamajaczył za szybą. Ale cofnęła się. Odetchnąłem. Z trudem podniosłem się i usiadłem. Przy tym małym wysiłku spociłem się. Oddychałem jak starzec. Chwyciłem butelkę oburącz, by nie uronić kropli, i nalałem pół szklanki. Skąd wziąć wody do popicia? Gdy nie miałem czym natychmiast popić wódki, często wymiotowałem. A to była strata nie tylko materialna, lecz przede wszystkim psychiczna. Opóźniała rozjaśnienie życia. Na oknie stał dzbanek z wodą do kwiatów. Przyniosłem. Teraz już mogłem przystąpić do rozjaśniania mózgu. Wypiłem. Myślałem gorączkowo, gdzie i z kim mogłem się wczoraj, a może dzisiaj tak upić. Nic, żadne wspomnienie nie przychodziło mi do głowy. Kiedy wróciłem, jak długo spałem i co to do cholery jest - wieczór, noc czy rano?! Mój Boże, to trwało już prawie od dwóch lat... Byłem w matni. Musiałem opuścić to, co kochałem. Musiałem zostać z tym, czego nienawidziłem. Sytuacja dramatyczna jedynie ze względu na słowo: musiałem. Wystarczyło zamienić je na słowo "mogłem" i rozwiązanie stawało się oczywiste. Dla innych ludzi - tak. Każdy pozostałby przy tym, co kocha. Byłem jednak nałogowym alkoholikiem i musiałem wybrać znienawidzony nałóg, a porzucić to, co kochałem. Przede wszystkim dla dobra syna. Dla jego przyszłości. Dziś, gdy obserwuję z daleka, prawie z ukrycia jego życie, dumny jestem z mego wyboru. Nigdy nie widział zmęczonych od przepicia oczu ojca, nie dorastał w atmosferze mego upadku. Straciłem jego serce, ale gdybym został, mogłem zniszczyć mu życie. To był jednak zimowy przedświt. Okno powoli jaśniało. Żona uspokoiła syna i ułożyła go do snu. Światło w kuchni zgasło. Spali, tak bardzo przeze mnie oboje ukochani, w pokoiku obok. Wypiłem resztę wódki. Siedziałem nad kartką papieru i nie wiedziałem, co żonie napisać. Żadna moja racja nie mogła wtedy dotrzeć do jej świadomości i przekonać. Jedynie ja wiedziałem, jak straszna jest moja choroba. Odchodziłem, by nie musieli żyć w jej wyziewach i by syn mógł rozwijać się w normalnych warunkach. Postawiłem na kartce szklankę, wykreśliłem ku niej na papierze strzałkę i napisałem pod nią: - Tak będzie lepiej dla was... Zaczynał się 1001 dzień mego drugiego małżeństwa. I ostatni. Rano wychodziłem z bańką po bimber. Do wsi były dwa kilometry. Po powrocie rozpalałem w kuchni. Dziadek Prot leżał pod brudną pierzyną. Siadałem przy trzaskającym ogniu i piliśmy. Nalewałem połowę szklanki i podawałem dziadkowi. Czasami dziadek Prot coś opowiadał. Kochał las. Kiedyś dawno był gajowym, w czasie wojny partyzantem. O drzewach, leśnych ostępach i zwierzynie mówił jak o członkach najbliższej rodziny. Był prostym i prawym człowiekiem. Ludzkie życie osądzał podług praw przyrody. - Targane wichurą drzewa jęczą jak człowiek w złej chorobie - powiadał i zasypiał po wypiciu dwóch połówek musztardówki. Żyło nam się chłodno, głodno, ale przyjaźnie. Miałem dach starej szopki nad głową i mogłem się kimś opiekować, Nie czułem się intruzem. Jadaliśmy raz dziennie. Przeważnie kapuśniak i chleb ze smalcem. Wystarczało nam. Zamulone, zatrute bimbrem żołądki nie potrzebowały więcej. Dziadek Prot utrzymywał się ze skromnej renty. Czasami wyplatał koszyki. Przyuczał i mnie. Znosiłem wiklinę, sprzedawałem gotowe wyroby. Dostawałem za nie więcej, niż płacili dziadkowi. Cieszył się i mruczał: - Masz dwie dobre głowy - do wódki i do handlu. - Nasz ni to domek, ni to szopa stał nad jeziorem pod lasem. Niedaleko na wzgórzu widać było małe miasteczko. Domki wyglądały jak chatki traperów opisywane w powieściach czytanych w dzieciństwie. Dziadka Prota znałem z poprzedniego okresu włóczęgi. Obroniłem go kiedyś przed draństwem pewnego łobuza. Przyjął mnie teraz i wiedziałem, że się cieszy z towarzystwa. Był słaby i często chorował. Najgorsze były noce. Zaczęły nawiedzać mnie ciężkie sny. Dziwne. Dawniej po wódce spałem jak niedźwiedź. Może to z bimbru? Zawsze we śnie uciekałem przed jakimiś potworami. Budziłem się z krzykiem. Leżałem spocony, ale zadowolony, że to był tylko sen. I teraz leżę, a cisza aż pulsuje. Nagle wydaje mi się, że przy drzwiach stoi człowiek. Groźnie pochylony, jakby się skradał. Gdy dziadek zachrapał, prysnęła cisza, ale i znikł ten człowiek. Po chwili patrzę na drzwi - jest znowu. Przykucnął i szykuje się do skoku. Co za cholera?! Napływa strach. Eee, głupie przywidzenie. Przecież zamknąłem drzwi na zasuwkę. Ale boję się odezwać. Zdradzę, gdzie jestem. Zamykam oczy i staram się myśleć logicznie. To z wódki. Omamy wzrokowe. Za dużo piję, prawie nie jem i są. Otwieram oczy. Jest! Podszedł bliżej. Znowu potliwy strach. Wbrew przeświadczeniu, że nic nie ma. Strach przed realnym kształtem, pochylonym teraz nade mną. Krzyczę. Zrywam się. Dziadek mówi cicho: - Synek, co to? Tak krzyczysz!? - Już nic, dziadku - odpowiadam - ale tu ktoś był. - Ee... co ty, ano, drzwi zobacz... - Głos dziadka dodaje odwagi. Sprawdzam drzwi. Lecz co to znowu? Za drzwiami szmer, ciche stąpanie. Dotykam zasuwki - zamknięta. A szuranie kroków trwa. Jakby otaczały domek. Uciekam do dziadka i siadam przy nim na łóżku. - No i co? - pyta cicho. - Ktoś chodzi pod domem - odpowiadam szeptem. Dziadek jest poruszony. - Może to złodziej, synku? Przecież sprzedaliśmy siano ze stryszku Ignacowi, a jeszcze psiawiara ukradł drabinę. Widać teraz znów przyszedł coś ukraść... - Lżej oddycham. Szukam na stole bańki z bimbrem. Nalewam do szklanki i piję duszkiem. Dziadek Prot nagle chichocze: - Chi, chi, chi! Wybrał się, psiawiara, po worek bidy. Znajdzie go, chi, chi... - Też się śmieję. Bo ten bimber mocny... Deszcz pada bez przerwy. Trzeci dzień. Okienkiem zagląda smutek. Gałęzie drzewa jakby nam groziły. Leżymy. Dziadek na łóżku przy kuchence, ja na kozetce pod oknem. Pijemy od czasu, kiedy zaczął siąpić listopadowy kapuśniaczek. Dziadek bardzo mało, po łyczku, bo chory. Duża bańka prawie pusta. Chyba sam wypiłem z pięć litrów? Przeglądam się w ogryzku lusterka. Zapadłe oczy. Z twarzy sterczą gnaty nosa, kości policzkowych i brody. Obciągnięte woskowo żółtą skórą. Gdy wstaję, trudno mi utrzymać równowagę. Trzeci dzień nie możemy zjeść garnka kapuśniaku. Chleb wysechł. Aha, dziadek chory. Unoszę się na łokciu i mówię: - Ugotuję, dziadku, kawy, napijecie się. - Nie odpowiada, kiwa głową. Ugotowałem. Wypił, bimbru nie chciał i zasnął. Sam też jestem senny. Trzeci dzień trwam w półprzytomności. Ech, naleję szklankę. Bez niej, szczególnie gdy dziadek śpi, czegoś się lękam. Obudziłem się jak od uderzenia prądem. W pierwszej sekundzie pomyślałem, że to znowu atak epilepsji. Ale wtedy się nie myśli. Jedynie dwie, trzy sekundy, a ja myślę już dłużej. Nie wiem, czy to sen, czy jawa. Światło księżyca w pokoiku. Widzę, więc nie śpię. Czuję się spocony. I słyszę jakieś brzęczenie. Narastające. Kilka pszczół przy kwiatku, lecz wokół mnie nie ma pszczół, są czarne i lśniące, opasłe muchy. Tysiące much! Noc, a ja je widzę! Jak to może być? Odganiam je, wymachuję rękami. Nic nie pomaga. Ciągłe brzęczenie skrzydlatych potworków. Atakują zewsząd. Odpędzę od twarzy - siadają na piersi, brzuchu. Odgonię stamtąd, przelatują na uda, nogi. Podciągam stopy, kulę się na kozetce. Mam je teraz na głowie, plecach. W przebłyskach świadomości myślę, że tak się właśnie wariuje. Łapię koc, okrywam się. Trochę lepiej. Ale brzęczenie wścieklejsze, aż huczy w uszach. Zrywam się, wymachuję kocem. No, jakoś ucichło, odpędziłem... Dziadek stęka. - Synek, a co tak się rzucasz, nie śpisz? - Wstydzę się odezwać. Wczoraj złodziej, dzisiaj muchy... Znowu obudziłem się zlany potem. Ciągle we śnie ten śmierdzący pot. Bimber buraczany przefiltrowany przez ciało, lepki, Cuchnie nim bielizna i pościel. Czy bańka pusta? Nie! Jeszcze coś w niej jest! Dziadek Prot siedzi na stołeczku przy kuchni Zgarbiony, otulony pierzyną. Leniwie grzebie patykiem w ogniu, Myśli. W blasku ognia jego zarośnięta twarz z wielką siwą brodą wydaje się dzika, przedhistoryczna. Brak tylko, jak na rysunku w książce, maczugi. Odwrócił się ku mnie. Widząc, że nie śpię, zagadnął: - Wiesz, synek, ja niezadługo zemrę. Śniła mi się moja ukochana żona, Władzia. Latała w powietrzu nad naszą gajówką - ni to anioł, bo skrzydła miała, ni to diabeł, bo rogi... Machała na mnie. Widzi się, zemrę... - Ciężko westchnął i dalej grzebał w ogniu. Jak wielka była miłość tego człowieka, który po trzydziestu latach tak czule wspominał kobietę, choć go zdradziła i wydała Niemcom. Tego dnia nie podniosłem się z kozetki. Bałem się czegoś nieokreślonego. Byłto strach przed powietrzem i przed sobą samym. Wewnętrzny. Drżałem fizycznie, jak z zimna. Lecz wszystko pochodziło ze środka mózgu. Wydawał się pęczniejącą w głowie, drżącą, galaretowatą masą, wysyłającą impulsy lęku we mnie i na zewnątrz. Lęk był wszędzie. Nawet mniej odczuwałem pijackie męczarnie. Tylko ta drżączka lęku i osłabienie. Dziadek widocznie ozdrowiał. Szykował się, na pewno gdzieś wychodził. Zawsze tak było. Patrzę - umiera. Za chwilę otwiera oczy i stęka: - Synek, a jest tu kapuśniak? - Albo: - Nalej mi krztynkę z bańki. - Podszedł do mnie i przysunął szklankę z bimbrem. Nie chciałem. - E... synek... pić nie chcesz, znaczy, że jesteś chory. - Wrócił do kuchni i przyniósł mi kubek kawy i chleb. - Chleb maczaj, bo suchy. Pojadaj, mówię ci, pojadaj... ja idę do miasteczka, przyniosę co na rosołek. - Boże, myślałem patrząc, jak wychodził, że w tym kawałku suchego chleba jest więcej miłości, niż można zrozumieć. Gdy tylko wyszedł, usłyszałem to straszne brzęczenie, jakby nadciągała chmura szarańczy. Szum był zgrzytliwy, szum tysięcy skrzydełek o zardzewiałych piórkach. Narastał, potężniał. W pomieszczeniu i wokóŁ domku. Zawisł nad nim. Osiągał szczyt i przechodził w wycie. Przerażony, zakryłem uszy. Brzęczenie wyło. Chwyciłem koc i otuliłem głowę. Nastała cisza. Ucichł okropny szum skrzydełek. Wychyliłem twarz spod koca. Pięknie, cicho, nic nie ma! Oddychałem spokojniej. Lecz nagle z ciemnego kąta przy kuchni nadleciała bezgłośnie duża czarna mucha. Krążyła nade mną. Obserwowała mnie jednym czerwonym okiem na czubku wąsatej główki. Główka stawała się to łebkiem szczura, to pyszczkiem jaszczurki. Zatoczyła parę kręgów i pofrunęła ku drzwiom. Po chwili nadleciały dwie. Wściekle machnąłem kocem. Podfrunęły pod sufit. Czerwone ślepia powiększyły się do wielkości guziczka. Nagle jedna zawirowała i błyskawicznie spadła mi na twarz. Odczułem strach i wstręt. Po mej twarzy przemknęło lepkie muśnięcie. Dotyk był obrzydliwy. Dołączyły następne. Przez chwilę muchy oglądały mnie spod sufitu czerwonymi ślepiami i miałem spokój. Wariuję - myślałem - i nie ma na to siły. Nic nie ma, a jest! Jakbym nie umarł - a już nie żył... Spojrzałem do góry. Pod sufitem czarna chmura w bezszelestnej ciszy. Zacząłem się pospiesznie ubierać. Nagły trzask ognia pod kuchnią wstrząsnął mną. Oblał mnie pot. Siadłem na stołeczku przy ogniu. Powoli unosiłem głowę do sufitu. Boże! Tysiące czarnych much przyczepionych do obelkowania wpatrywały się we mnie przekrwionymi ślepiami. Nienawistnie. W budzącym się szumie, jak dalekim pomruku burzy. Skrzydła i pajęcze nóżki opuszczone ku mnie, przygotowane do ataku. Ogarnia mnie zwierzęcy strach i taka sama nienawiść. Siedzę skamieniały, bez ruchu. Czarne potworki są zbitą masą, ruchomą i groźnie szemrzącą. Przez chwilę słyszę dalekie poszczekiwanie psa. Burek sąsiada. Więc wszystko dzieje się naprawdę?! Przerażone myśli błyskawicznie odtwarzają przeczytane kiedyś opisy życia i agresji owadów. Przypomnieć sobie, przypomnieć!! Jak się broniono przed czymś takim? Nie wiem. Pustka w głowie. Więc co? Dać się tu pożreć? Oszaleć z wstrętu? Muszę to świństwo wytruć, rozgonić, zniszczyć, spalić! Odwracam twarz do ognia. Stołek skrzypi. Płomyki pełzają po drewnie. Więc reaguję prawidłowo. Tylko spokojnie, zastanów się. Opanować lęk. Tak, tak - ale boję się panicznie. Znowu szczekanie Burka. I deszcz pluszcze, a w nocy świecił księżyc. Może psychiatra zbyteczny? Jednak na plecach czuję ślepia owadów jak tysiące żądeł. Początki delirium? Chyba tak! Błyskawicznie podnoszę głowę ku sufitowi. I umieram. Już nie ma sufitu, desek i obelkowania. Jest jedna płynna masa drgających owadzich odwłoków, splątanych, sczepionych, przylepionych do siebie, czerwonymi ślepiami wpatrzona we mnie. Ruchy skrzydeł i nóżek, jakby w przygotowaniu do ataku. Słyszę wzmagający się szum zardzewiałych skrzydełek. Narastający i cichnący jak syrena. Mam teraz świadomość szaleństwa. I ciągła myśl: muszę, muszę coś zrobić... Zrywam się ze stołka, dopadam kozetki pod oknem, łapię koc, drugą ręką tłukę szyby w okienku. Wymachuję nad głową kocem, a okrwaWioną dłonią rzucam w sufit wszystkim, co pod ręką: doniczki, stołki, szklanki, bańka. Niech wylatują oknem! Widzę, jak po uderzeniach niektóre muchy odpadają od sufitu z piskiem. Skąd u much szczurzy pysk? Macham kocem i wycofuję się pod kuchnię do sterty opałowego drewna w kącie. Rzucam zajadle. Nawet celuję w zgrubienia masy. Piszczą. Przypominam sobie: powstanie - kanał, światło latarki i uciekające z piskiem szczury! Bałem się szczurów i ich pisków gorzej niż Niemców. Muchy kłębią się teraz pod sufitem. Wypełniają przestrzeń nade mną. Osłania mnie wiatrak koca. Ale niektóre przedzierają się, zaczynają napadać, muskać lepkim zimnem. To wstrętne. Obmierzłe. Usiłuję obetrzeć twarz, nie macham już kocem. Jestem zmęczony. Trę twarz, gdyż wydaje mi się, że na policzkach mam jakąś śmierdzącą maź. Wycieram się cały. Zdaje mi się, że już zwariowałem. Inwazja much? Zwariowałem od wódki!! Przystaję na chwilę, wybucham śmiechem. Wy, kurewskie potwory! Nie ma was, przeklęte gady! Jest tylko wariat, który was widzi, choć was nie ma! Potykam się, przez pobojowisko na podłodze podchodzę do drzwi. Otwieram je i krzyczę: wypierdalać wszystkie, szybko! Masa kłębiących się owadów przybiera nagle postać złodzieja z mego snu. Potężny chłop, pod sufit, przygarbiony. Twarz, szyja, ramiona, piersi, nogi - wszystko z masy ruszających się czarnych much. Postać ulepiona z żywej, ruchomej masy z gestami i ruchami człowieka. Tylko jakby pływała w powietrzu. Potwór, podpływa pod drzwi i znienacka obejmuje mnie oślizłym, lepkim ramieniem z masy skłębionych much. Przerażenie zamieniam w skowyt. Jedyny wentyl oszalałej paniki. I w ruch! Chwytam spod sterty drewna siekierę. Rzucam się na owadziego upiora. Tnę ruchomą głowę, poruszającą się pierś. Potwór rozpryskuje się w tysiące much od podłogi po sufit. I znów brzęczenie. Ja też wrzeszczę. Walę siekierą w kłębowisko owadów. Bronię się machaniem przed użądleniami. Czuję smród jadu. Bimbrowe poty. Wstręt wyzwala szaleństwo. Łomoczę siekierą, w co popadnie, bo wszędzie są muchy. Wpadają mi do oczu, kłębią się przy nozdrzach, wciskają do ust, do uszu. Odrzucam siekierę. Odrywam je garściami. Lepkie, żywe, choć gnilne. Rozgniatam wstrętną miazgę w zaciśniętych dłoniach. Przez palce tryska tłustość. Przewracam, rozwalam stół. Brzęczenie trwa bez przerwy. Słabnę. Jestem cały oblepiony ruszającymi się muchami. Wyję w przerażeniu, w szaleństwie. Wszędzie opasłe, ruszające Się, czarne, nabłyszczone odwłoki. Wszędzie muchy, wszędzie. Odczułem obecność zwiewnych białych potworów. Ale lęk przed nimi był dziwnie leniwy. Przywiązany pasami do łóżka, nie mogłem się poruszać. Dopiero jak się nachylali nade mną, usłyszałem z ust brzęczenie much. Szarpnąłem się, naprężając ciało. Chciałem uciekać. Ukłucie igłą strzykawki wydało mi się użądleniem. Lęk wzmagał się i zanikał. Był błoną naciągniętą na powoli rozszerzającą się rzeczywistość. I błogą senność. Brzęczenie cichło, potwory nabierały cech ludzkich. Wracałem do życia... Pierwszy świadomy dzień w szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych. Senna obojętność albo plątanina myśli. Rzeczywistość, życie - gdzieś bardzo daleko. Dociekanie prawdy z wysoka. Poza sobą. Większość dnia i nocy - sen, wyciągający organizm z delirycznej otchłani. Zastrzyki, tabletki. Dzięki nim powolne dochodzenie prawdy. Praca świadomości. Skąd, gdzie i dlaczego? Odpowiadałem na jakieś pytania. Widocznie logicznie, bo usłyszałem, że z nim dobrze. Jednak nadal widziałem wszystko przez białożółtą mgłę. Biel była spokojna, denerwował kolor żółty. Pulsował punktami na suficie, ścianach, ubiorze i twarzach pielęgniarek. Czasami w napięciu nasłuchiwałem brzęczenia. Kiedyś zobaczyłem dziadka Prota. Przyniósł mi szklankę bimbru. Siostra podawała mi wtedy coś do picia. Wypiłem jak bimber. Wyciągnięto mnie z ciężkiego przypadku delirium tremens. Następstwa trzymiesięcznego picia alkoholu i jedzenia (lub niejedzenia) raz dziennie. Gdy jako tako doszedłem do siebie, owładnęły mną posępne myśli. Nie zdawałem sobie sprawy, czy ktoś z bliskich wie, gdzie jestem. Gdyby nawet - powinni mnie mieć dość raz na zawsze. Świadomość tego jest jednym z największych nieszczęść alkoholika. Przypomniałem sobie nagle pewną kobietę, którą poznałem, gdy kończyło się moje pierwsze małżeństwo. Nie wiem, dlaczego zacząłem myśleć o niej. Może dlatego, że opuszczeni, czepiamy się każdej możliwości przyjęcia wyciągniętej dłoni. A może dlatego, że zawsze intrygowało mnie jej niespotykane imię - Nadzieja. Powoli wszystko wracało do psychicznej normy. Aż pewnego dnia na tle dużego okratowanego okna pojawiła się czarna mucha. Przyglądałem się jej zdziwiony. Na razie bez lęku. Jednak nie odlatywała i poczułem niepokój. Czyżby znowu? Na samą myśl o tym oblał mnie momentalnie zimny pot. Czułem strach jak dawniej przed nadejściem ataku epilepsji. Zaciskałem wtedy szczęki aż do bólu. Starałem się odrzucić myśli o chorobie. Zająć uwagę czymkolwiek innym. I teraz myślałem uporczywie, czemu kraty w oknach pomalowano na biało, a nie na zielono. Lecz przyleciała druga mucha. Dwie!! Brzęczały, jakby bawiąc się gonitwą. Czekałem, aż zaczną obserwować mnie czerwonymi ślepkami. Serce mi nie biło, lecz trzepotało się. Oczekiwanie było męczarnią. Chciałem krzyczeć, wzywać lekarza. Nie! Poczekaj! Uczyń coś, walcz z tym! Poprosiłem sąsiada: przegoń te muchy,! Drżałem, że popatrzy na okno, później na mnie i zapyta zdziwiony: jakie muchy? Ale wstał, wziął ręcznik i machnął nim kilka razy tam, gdzie były. Znikły, przeklęte! Więc dobrze widziałem! Były! On też je widział. Mógłbym go uściskać! Sala chorych była ogromna jak kaplica. Wysoka, długa i biała. W bocznych ścianach po trzy zakratowane okna. Drzwi bez klamek. W środku filary stropowe. Pod nimi stoliki dla sióstr - obserwacyjno zapobiegawcze. W nocy dla pielęgniarzy. Łóżka w trzech rzędach przez całą długość sali. Obok drzwi wejściowych dość szeroki korytarz. Umywalnie, WC, w głębi dwie separatki. Po drugiej stronie sali korytarz szerszy, spacerowy, z widokiem na ogród. Tutaj rozkładano dla chorych materace, gdy szpital był przepełniony. Na środku, wzdłuż łóżek dwa stoły - proste, drewniane. I ławy. Życie w tempie zwolnionym. Pacjenci spacerują wzdłuż korytarzy. Część leży w łóżkach. Inni krążą po sali wśród łóżek. Kilku tylko siedzi przy stołach. Spacery majestatyczne lub nerwowe. Kroki posuwiste. Oszczędność gestykulacji lub jej nadmiar. Wydaje się, że chorzy nie chodzą, lecz przepływają obok siebie. Jedni wyprostowani, w pozycji na baczność, ręce usztywnione, wpuszczone w spodnie piżam. Inni pochyleni, powolni. Lecz ręce tych drugich w ciągłym ruchu. Zakładane na głowy, pod pachy, splecione na brzuchu i co chwila gestykulujące. Chorzy przekazują nimi sobie samym lub innym większość wrażeń, doznań i pragnień. Dziwił mnie spacer "kangurów": trzy kroki wolne, długie, posuwiste, nagły podskok przy zmianie nogi prowadzącej, znów trzy kroki, podskok, zwrot przy końcu korytarza. Mogli tak chodzić godzinami. Raczej w milczeniu, jak większość spacerujących. Jeśli mówili, to przeważnie do siebie. Choroba odebrała im umiejętność wymiany poglądów, dyskusji. Zamknęła ich w sobie. Dlatego sala nie rozbrzmiewa gwarem rozmów. Czasami wybucha chichot lub wrzask kłótni. Ale nawet wrzeszcząca twarz chorego nie nabiera wyrazu złości. Natomiast śmiech w mimice chorych jest bardziej zauważalny. Zaciekawiała mnie nieruchomość ich spojrzeń. Obojętność oczu na wrzask i na chichot. Przy czyimś krzyku szum sali przycichał. Sprawcę otaczał tłumek chorych. Obojętny, jakby patrzący, a nie widzący. Ktoś także zachichotał lub skrzywił się, wykonywał parę gestów dłoni i ruszał znowu na swój spacer. Narastało jednostajne szuranie papuci. Ożywienie wśród pacjentów szpitala wzbudzał czas posiłku. Szczególnie obiadu. Zaczynało się od brzęku wnoszonych blaszanych kotłów. Jedynie cięższe przypadki i ci, którzy spali po zastrzykach, pozostawali w łóżkach. Odczuwało się atmosferę podekscytowania i pośpiesznego rozgardiaszu. Szukano swoich misek, kubków i łyżek. Widelców i noży nikt nie posiadał. Ci, którym podkradziono te skarby, starali się to samo zrobić innym. Następnie formowano kolejkę do kotła. Cisza następowała, gdy pielęgniarz odkrywał kocioł. Tylko na chwilę. Dziwiło to nagłe podniecenie przy posiłkach. Przyczyną nie był głód. Jedzenie było proste, ale było go wystarczająco dużo, by się najeść do syta. Więc może psychiczno biologiczna ekscytacja organizmu, spowodowana przetrwaniem w monotonnym upływie czasu? Niepoślednią rolę odgrywał na pewno także zmysł smaku. Jedno jest pewne: Obiad i kolacja stawały się dla chorych godzinnymi świętami w ciągu dnia. Oczy chorych nabierały blasku. Najbardziej osowiali umieli się przepchnąć, gdy zaszła potrzeba. Nie odczuwało się złości. Przeciwnie. Podniecenie było radosne. Główną zabawą "kolejkową" chorych było postukiwanie miskami. Te proste przedmioty były zabawkami wielkich dzieci. Jak posiłek - wydarzeniem w pustce. Pełne miski. Zasiadają przy stołach dość bezceremonialnie. Popychają zawadzających łokciami. Rozlewają jedzenie. Wrzaski. Złość chorych jest bezosobowa, nie kierowana bezpośrednio do krzywdzącego. Żalą się w przestrzeń. Niektórzy odchodzą z pełnymi miskami do łóżek. Siadają i jedzą jakby w ukryciu. Może przeżywają radość posiadania? Musiałem przyznać, że zbyt elegancko nie jedli, a ci, iktórym coś z tej elegancji w pamięci pozostało, wyglądali śmiesznie. Wszyscy właściwie pożerają pożywienie. Nigdy nie mogłem dociec, dlaczego. Zaczynają jeść zasklepieni nad pełnymi miskami, jakby obwarowywali je własnymi ramionami. Błysk oczu po sali i łyżka do ust. Błysk, łyżka. Błysk, łyżka. Nerwowe skupienie trwa tylko w czasie samego posiłku. Najedzeni, stają się zupełnie swobodni, weseli. Parskają, bekają i puszczają bąki. Im ktoś głośniej, tym uciecha większa. Kiedyś, ciekawy reakcji, wyciągnąłem rękę po pełną miskę chorego, który przestał jeść. Popatrzył na miskę i odwrócił głowę. A widziałem, jak przed chwilą łapczywie jadł. Jest w świadomości chorych umysłowo pokora w stosunku do ludzi normalnych. Zagadką jest, jak wyczuwają, kto jest normalny. Obserwowałem tę pokorę, a może raczej unikanie nas, dziesiątki razy. Byłem takim samym chorym, w podobnej piżamie, nie wiedzieli, na co cierpię, a od pierwszego dnia czułem się wśród nich jak napiętnowany normalnością. Choć tak bardzo normalny to ja nie byłem... Oczywiście, zdarzają się agresywni. Ale ci przebywają gdzie indziej. Po posiłku szum sali przycicha. Tylko ciągle niespokojni zaczynają wędrówkę tam i z powrotem po korytarzach. Jak zawsze milczący, nieobecni, gdzieś zapatrzeni. Reszta leży na łóżkach. Drzemią lub śpią. Inni wpatrzeni nieruchomo w jeden punkt. Jednak wszyscy reagują, gdy siostra roznosi lekarstwa. Potem znów - mumie na sarkofagach. Ale są i mówcy. Zazwyczaj mówią do siebie lub do okna. Z gestykulacją rąk. Chcąc coś powiedzieć dobitnie, podnoszą się z łóżek. Uniesione ręce, rozszerzone źrenice i twarze w grymasach. Po skończonym wykładzie niespodziewanie normalny gest, ukłon, uśmiech. Powracają do łóżek. Leżących nie można przestraszyć, nawet gdy ktoś głośno huknie dla zabawy. Popatrzą przez chwilę leniwie i znów przed siebie, w ścianę, w okno, bez przerwy i bez zmrużenia oczu. Zastanawiałem się, co myślą, i czy myślą. Z czasem potrafiłem nawiązywać kontakt z chorymi. Mimo wyobcowania nie są samotnikami. Rozmawiają między sobą. Tworzą pary, lecz we trzech jest im trudniej porozumieć się. I nigdy we trzech nie spacerują. Punktem zwrotnym w mych kontaktach stały się papierosy. To skarb. Palą wszyscy i w strasznej ilości. Potrafią o papierosy błagać, żebrać, kłócić się, walczyć, Wyrwać niedopałek z ust innego. Czynią to, przerażeni lub głupawo uśmiechnięci. A może to maskarada desperacji? Na napad decydują się wyłącznie dla papierosa. Gdy poznałem ich namiętność, wnet miałem wielu przyjaciół. Poobiednia cisza kończy się kolejnym roznoszeniem leków. Potem kolacja jako ostatnia rozrywka dnia. Nie wiem, czy odczuwają przemijanie czasu. Byłby straszny dla tych "zapatrzonych". U reszty nie obserwowałem, by w tych warunkach, w tym losie przekleństwo czasu im ciążyło... Dzień zbliża się ku końcowi. W otoczeniu chorych, bardziej nieszczęśliwych ode mnie, mniej przejmuję się własnym losem. Myślę o ich strasznym czasie przemijania, bez nadziei, do końca życia. Nie wiem, czy choroba, zabijając świadomość, nie wyświadcza im łaski. Przecież to moi byli towarzysze broni. Od kryształowych kieliszków po musztardówki i szyjki butelek z trupią czaszką. Późnym popołudniem ostatnia wizyta lekarzy. Przeważnie dwóch, trzech z ordynatorem oddziału. W otoczeniu sióstr i pielęgniarza sanitariusza. Rozmowy z chorymi, konsultacje, badania, zlecenia na dzień następny. Po wizycie zabiegi, zastrzyki, lekarstwa. Dla tych, którzy mogą chodzić, w ambulatorium. Przy kolacji wzmaga się pobudliwość chorych. Jak przy obiedzie. Szum, trochę wrzasku i uciechy przy pobekiwaniach i pierdnięciach. Jeszcze jakiś czas sala żyje rozpędem dnia. Nadal szurają papuciami spacerowicze. Na sali, przy łóżku, młody, może trzydziestoletni pacjent odprawia nabożeństwo przed ołtarzem z poduszki. Schyla się nad rozłożonymi fotografiami i wycinkami gazet, wykonuje wolne ruchy rękami, unosi w dłoniach kubek przykryty chustką do nosa i bełkotliwie się modli. Jest przystojny. Wydaje się okazem zdrowia fizycznego. Jak się dowiedziałem, jest nim, ale sześć lat ciężkiego picia zniszczyło jego mózg. Na zawsze. Nie wyjdzie z tego, tu umrze! Przy innych łóżkach twarze ponure. Są i z zastygłym, wiecznym grymasem uśmiechu. Od rana do nocy. Obserwowałem ich śpiących. Normalne twarze. Obudzeni, jeszcze półsenni, lecz już w masce uśmiechu. Na sali tu i tam odzywają się "spikerzy". Powtarzający przez cały dzień jedno słowo lub zwrot. Na przykład: "kocham dupę" lub "siła wyższa" albo "pierdolę". Nic ich nie skłoni do zmiany tekstu. Jest w nich jakby zakodowany. Może to wynik silnego przeżycia? Pewnego pacjenta, inteligenta, dziennikarza ekonomistę, który przy kongresowych okazjach zwiedził pół świata, dwa dni kusiłem papierosami, by zamiast "perpetuum mobile" mówił coś innego. Przebiegły lisek. Gdy mnie widział, mówił moje: "panta rei". Gdy nie, zaczynał swoje "perpetuum". Straciłem papierosy, lecz zyskałem przyjaciela. Gdy nie miał co palić, a chorzy nie mają nawet mając, podchodził do mnie i mówił z taką radością w oczach: "panta rei, panta rei", że trudno było go nie poczęstować. Tragedia dziennikarza była banalna. Zbyt mocno kochał żonę i odczuł jej zdradę. Wódka, wódka, delirium i szpital. Na zawsze, wraz z tamtym młodym od nabożeństwa i wieloma innymi. Wielu chorych w czasie swych wieczornych spacerów z lubością bawi się własnymi genitaliami. Ręce w spodniach i zabawa. Gniotą interesy między nogami i uśmiechają się. Nie obleśnie, po prostu głupawo. Czasami obnażają się i chichoczą. W tym wypadku już jakby trochę na pokaz. Żaden z nich nigdy nie był ekshibicjonistą czy jakimś innym zboczeńcem. Czasami my, "mądrzy alkoholicy", mieliśmy całe kino na wieczornych spacerach. Kroczy taki, obnażony, w opadłych gaciach. Za nim idzie drugi, który chce je przydeptać. Nie może jednak trafić nogą. Zmienia pozycję. Idzie teraz bokiem do golasa. Podnosi nogę jak bocian i czeka. Łup, chce przydepnąć, a gacie dalej. W końcu mu się udaje. Golas leży, deptacz także, z nosem w jego dupie. Podnoszą się bez złości. Tylko zdziwienie, z echem dalekiego uśmiechu. Golas podchodzi teraz pod okno. Odwraca się i opiera pośladkami o parapet. Onanizuje się. To brzydki widok, nawet dla nas. Ale innych chorych nie obchodzi. Krzyk siostry z głębi korytarza przerywa nie zamierzony spektakl sprośności. Golas wie, że musi podciągnąć spodnie od piżamy, i Jest trochę tym krzykiem wystraszony. Rozchodzimy się człapiąc papuciami. My, "mądrzy", i oni, którzy kiedyś byli nami. Kończy się dzień. Zasypiają dziennikarz i "ksiądz", dobrze kiedyś zapowiadający się piłkarz, i golas - kierowca, i jego deptacz, robociarz. Jeszcze ktoś drepcze korytarzem. Gasną jasne światła, zapalają się niebieskie lampy. Łóżka. Noc... Dawniej alkoholicy w szpitalach psychiatrycznych byli ciężkim problemem. Ustawa antyalkoholowa nie powiększyła liczby łóżek szpitalnych. Kogo przyjmować? Chorych psychicznie czy alkoholików - też chorych, tylko inaczej? Przyjmowano wszystkich. Na kupę. Na materace w korytarzach i przejściach. Zakłady lecznictwa odwykowego na terenie kraju były przysłowiowymi rodzynkami w cieście. Oddziały dla alkoholików przy szpitalach psychiatrycznych dopiero zamierzano budować. Na razie leczono nas "kupą, mości panowie, kupą"! Zasadniczy okres leczenia trwał 3 miesiące. Jednych zwalniano wcześniej. Inni uciekali, przelotowość rosła, statystyka także i wszyscy byli w miarę zadowoleni. Oprócz rodzin alkoholików i statystyki prawdziwej, a nie pokazowej. Inne też było odczucie ogólnospołeczne. Naród zataczał się coraz bardziej... Kiedy nie potrafię wytłumaczyć sobie jakiegoś zdarzenia, mówię: los tak chciał. Zresztą nie tylko ja. Ot i chciał, że po prawie dwudziestu latach spotkałem w tym szpitalu Panią Doktor, dawną naszą "Maskotkę" - sanitariuszkę z Powstania. Jeszcze myślisz - pocieszyła mnie na początku i postanowiła: ty musisz stąd wynieść przerażenie! Nie pamiętam, kiedy czułem się takim niczym, takim łachmanem, ludzkim ogryzkiem i barachłem, jak przy badaniach lekarskich w pozycji alkoholika chronika! Wstydziłem się siebie, ubioru, miejsca i mych w miarę logicznych odpowiedzi. Lepiej czułbym się jako kretyn. Mówiłem prawdę i tylko prawdę. Lekarz był konkretny. Raczej oschły. Widział we mnie przypadek, bo co miał widzieć, nieszczęśliwego chorego? To było wściekłe, że z tej cholernej choroby alkoholizmu nie można się wytłumaczyć. Przecież sam ją człowiek rozprzestrzenił w sobie jak zarazę! Sam jej chciał! A który chory chce być chory? Tylko taka psiawiara, jak mówił dziadek Prot, jak pijak, czyli - ja! Pan doktor o alkoholizmie ze mną nie dyskutował. Zapytał, czy ja się za niego uważam. Dowiedziawszy się o muchach, uznał chyba, że się uważam. Z tych czarnych much robił mnóstwo notatek. Jak do tego doszło? Ano, tak i tak. Następnie kazał dotykać końcem palca nosa, czoła, zamkniętych oczu i kucać. Kucałem słabo, bo jeszcze byłem rozchwiany. Puknął mnie w kolano, choć raczej powinien w głowę, i rzekł: przejdzie pan przez oddziały A, B, C... Noc. Pod filarem oświetlonym niebieską lampką stolik. Siostra czyta książkę. Sala chorych w niebieskawym półcieniu. Patrzę na siostrę i myślę: czy nie czuje się zagrożona? Oczy wielu chorych są w nią wpatrzone. Sycą się jej kobiecością. Czy nie lęka się nocnego spaceru dwóch niespokojnych? Krążą korytarzem jak wilki w klatce. Z ciągłą zmianą rytmu. Szybciej, wolniej. Potem stoją w ciszy. To może być denerwujące. Szpitalna noc. A dzień tych, którzy spać nie mogą. Choroba pomieszała niektórym cykl nocy i dnia. Bezsenni zawsze oczekują nocy. Może dlatego, że żyją w jakiejś wyjątkowej pomroce psychicznej? Jeden z tych "wilków" był synem mojego sąsiada. Rodzinna para alkoholików. Historia dla ludzi dramatyczna, dla nas, alkoholików, prawie zwykła. Ojciec urzędnik rozpił syna. Nie namową, lecz przykładem własnego życia. Kiedyś chlipał mi w piżamę, że to "proszę pana, stało się bezwiednie, bez udziału mej woli". Przykład czy wola, ale niedola. Gorsza dla syna, gdyż wpadł w obłęd. Tatuś, mimo dłuższego stażu, należał do nas, do "mądrych". W pewnym momencie syn, bezsennik, przerwał wilcze krążenie, podszedł do łóżka ojca. Usiadł i zaszeptał: - Noc... dziś przyjdą mnie naświetlać...! Zrób coś...! - Znałem już to i podałem sąsiadowi gazetę. Wziął, zwinął ją w trąbkę, przyłożył do ust i powiedział chrapliwie: - Uwaga! wszystkie wozy! Dziś nie ma naświetlania! Odjeżdżać! - Syn słuchał z natężeniem. Przy ostatnim słowie ojca dojrzałem w jego twarzy ulgę. Mój Boże, jakiego ogromu krzywdy i jak mało łaski doznał w życiu ten biedny mężczyzna. Trzeba dodać, że od własnego ojca. Nad ranem bezsenni drzemali. Budzili się dzienni i my, jak nas czasami Określały siostrzyczki, "mądrzygłupi". Kto wie, czy nie miały racji? Na sali tu i ówdzie jarzyły się ogniki papierosów. Ktoś kaszlał, jęczał przez sen, słychać pierwszy szept "spikera". Ktoś podszedł do mnie. Kłaniał się nisko, dotykał palcem swych ust, wiedziałem. Dałem mu papierosa. Przypalał zaraz gorączkowo. Palce miał żółto czarne, paznokcie brązowe od ciągłego palenia. Siostra nad książką też poddrzemywała. Jaśniał w oknach biały krzyż krat. Dlaczego chorzy nie chrapią? Apomorfina. Wyłącznie dla alkoholików "mądrychgłupich". Zabójczy, idiotycznie wymyślony lek - niczego nie leczący. Może konieczny wtedy, gdyż przynosił cierpienie? Stosowany na czczo. Do ostatniego zastrzyku, czwartego, czyli od rana do godziny piętnastej, chorzy nie otrzymują posiłków. Dopiero później. Rano zbiórka w dużej łazience. Stół z butelkami wódki i kieliszki. Stołki do siedzenia i wiadra do rzygania. Sanitariusz po przygotowaniu zastrzyku nalewa wódkę. Chory pije wódkę i wypina dupę. Zastrzyk. Siada teraz na stołku, wiadro między nogi i zaczyna się jazda do Rygi. Apomorfina, jako silny środek wymiotny, wyszarpuje z człowieka wszystko, zdaje się, że razem z wnętrznościami. Założeniem jakiegoś pana magistra, czy docenta, który tę wymiotnowstrząsową kurację wymyślił, było wyrobienie u alkoholików odruchu wstrętu do alkoholu. Co za idiotyzm! Nie mógł pan magister wzbudzać u dzieci wstrętu do czekolady? Jaka oszczędność dla rodziców i w ogóle! Nie pomyślał pan magister, oj, nie pomyślał. Każdy, a przynajmniej większość z nas, nałogowych alkoholików, nie znosi smaku i zapachu alkoholu. Czasami samo powąchanie butelki wyzwala torsje. I co? Nic, rzyga się i pije. I myśli się, jak zabraknie, czy by nie wypić rzygowin! Wątpię, czy przed zaaplikowaniem apomorfiny nam, w końcu ludziom, przeprowadzano jakiekolwiek doświadczenia. Bo na kim? Na szczurach czy królikach - alkoholikach? Musiano by je przedtem nauczyć pić wódkę. A może to my mieliśmy być królikami doświadczalnymi w tamtych latach? Szkoda tylko tych, którzy odbycie całej "kuracji wstrętowej" przypłacili życiem. A było ich wielu. Całą resztę wstrętowców spotykałem później w knajpach, melinach czy hotelach, chłepczących obojętnie koniak czy denaturat, bez smaku, lecz z zacietrzewieniem. Następny oddział. Insulina. Nie wiedziałem, czy "Maskotka" (zawsze myślałem o niej pseudonimem z Powstania) skierowała mnie na ten oddział, bym się przeraził. Nie mogłem dociec, z czego tu leczą. Z alkoholizmu czy innych chorób psychicznych? Pytać nie śmiałem. Wzbudzał grozę widok chorych w śpiączce pozastrzykowej, ale po przebudzeniu robili wrażenie należących do nas, "mądrychgłupich". Wnioskowałem z tego, że są alkoholikami. Zastrzyki insuliny otrzymywali jedni większe, inni mniejsze. Uzależnione były widocznie od psychofizycznych sił organizmu. Po zastrzykach zapadali w sen. Sanitariusze roznosili pożywienie na szafki stające przy każdym łóżku. Przeważnie chleb, marmoladę, miód i przesłodzoną herbatę. Następnie przywiązywali śpiących pasami do łóżek. Po jakimś czasie rozpoczynało się misterium ataku insulinowego. Najpierw ten i ów zaczynał naprężać ciało. Muskuły napinały się, drgały mięśnie ud, brzucha i piersi. Podrzuty ciał nabierały rytmu i szybkości. W końcu ciała chorych śpiących zaczynały szaleć. Naprężały się do granic wytrzymałości skóry, opadały zwiotczałe, by za chwilę znów rzucać się, prężyć, wyginać w beznadziejnej szarpaninie z pasami. Ogromnie się przy tym pocili. Świadczyło to o potędze wysiłku. Pierwszego dnia myślałem, że zaprowadzono mnie do izby tortur. Dzika walka skrępowanych ciał nie odbywała się w ciszy. Chorzy wydawali ogłuszające, zwierzęce ryki. Skowyczeli, piali i charczeli. Skąd w człowieku taki ton i taka siła głosu? Orgia wrzasków i walki trwała od piętnastu do trzydziestu minut. Chorzy budzili się jak zdjęci z krzyża. Sanitariusze odpinali pasy. Natychmiast wymieniali przepoconą pościel. Pacjenci po ataku odczuwali wściekły głód. Odcukrzony insuliną organizm domagał się normy. Osłabieni, pałaszowali marmoladę, miód, chleb, aż im się uszy trzęsły. Nie pamiętali, co przeżywali w pozastrzykowej śpiączce. Powracali z tajemnych psychicznych mroków w tajemny świat niewiedzy co do przyszłości ich chorób. Leżałem wśród nich tydzień. Byłem świadkiem tortur i walki skazańców przed egzekucją. Wieczorami grałem z nimi w warcaby. Jak straszna sprawa rozgrywała się w ich mózgach w ciągu tych minut? Czy przyniosła im wybawienie z potworności nałogu? Nie wiem. Nigdy się nie spotkaliśmy. Śmierć w delirium! Uniknąłem jej. Pokłon za to wszystkim, którzy mi pomogli. Przede wszystkim lekarzom. Tobie, Pani Doktor "Maskotko". Śmierć w delirium! Poznałem jej uwerturę. Najstraszniejsza śmierć świata. Gorsza od samospalenia, od zasypania żywcem. Śmierć wybrana jak kochanka o figurze kościotrupa z kosą. Z możliwością długotrwałej agonii od pierwszego kieliszka. Śmierć w mękach przeraźliwego strachu. W męce szaleństwa, w obłędzie. Byłem przy niej. Kazano mi "przerażać się" nią przez patrzenie w rozwarte oczy konającego człowieka. Nie widzące, szkliste, lecz transmitujące z mózgu ogrom męczarni psychicznych. Przypomniałem sobie walkę z potworem z masy much i wiedziałem, jak umiera ten młody jeszcze mężczyzna. Leżał w separatce, podłączony do butelki z tlenem. Umierał w piękny majowy dzień. Za kratą okna śpiewały ptaki. Gdy skonał, poczułem gnilny smród wnętrzności. Majowy brzask i jego śmierć najbardziej mnie przeraziły... "Maskotka" żegnała mnie uśmiechem nadziei, nasyconym ciepłem. Tak jak wtedy, gdy ratowała mnie wyciągniętego z gruzów bunkra w fabryce "Opla". Byłem ubrany. Siedzieliśmy w małym holu. - Widziałeś? - Skinąłem głową. Milczała chwilę, patrząc tym ciepłym spojrzeniem z młodości. - Co myślisz? - Musiałem jej powiedzieć to, czego nie mogłem wyznać mamie, ojcu czy żonie. Nawet sobie przyznawałem rację jedynie w chwilach załamania. Ale to była prawda. Ona powinna ją znać. Uśmiech w jej oczach przygasł. - Wiesz, "Maskotko", powinienem był zostać w gruzach bunkra... - Chyba mi się wydawało, że jej oczy zabłyszczały łzami, bo to moje zwilgotniały, gdy patrzyłem na drzwi wyjściowe. Życie czekało. Ucałowałem jej dłoń i wyszedłem. W szpitalu otrzymałem list. Dziadek Prat zmarł. W kilka dni po zabraniu mnie, na jego interwencję, do szpitala. Odszedł spokojnie. W swym starym łóżku, wśród porozbijanych przeze mnie rzeczy. Jak na ruinach życia... Ciepły kąt w przedziale pośpiesznego pociągu. Zły świat odcięty szybą. Rytm kół. Butelka w kieszeni. Która to podróż donikąd? Wiszący płaszcz zasłania mnie przed ludźmi. W ciemni płaszcza popijam podłe wino. Tęsknię. Za czym? Tęsknota nie ma kształtu. Jest bezkształtna i niewymierna. Wiem, że to wino, nie ja, ale łzawość trochę pomaga. Koniec drogi. Rozcieram kułakiem wilgoć oczu. Napływ smutku, bo butelka pusta. Teraz jest wrogiem. Trzasnąłbym ją o podłogę, by się rozprysła. Przeklęta - pusta! Odchylam płaszcz. Obrzmiała, napuchnięta twarz, nie wie, gdzie ukryć przekrwione oczy. Nie patrzę na ludzi. Obserwują mnie pogardliwie. Czyści i wyniośli. To jest ich atut w rozgrywce ze mną. Zawsze muszą być wygrani i przegrani. By jedni drugich mogli znieważać, choćby spojrzeniami, jak tu w przedziale. Szeptać: pijak! To słowo trzeszczy w mózgu. Nie budzi sprzeciwu, tylko lęk i pokorę. To początek niewolnictwa. Lekarze i inni mądrzy ludzie mówią każdemu z nas, gdy opuszczamy szpitale lub ośrodki odwykowe, takie mniej więcej słowa: - Należy się wziąć w garść, zacisnąć zęby i nie pić. To przede wszystkim. Potem podjąć pracę i zacząć nowe życie. - No, niby to wszystko bardzo słuszne, tylko siły człowiek nie ma wiele, a i zęby przeważnie spróchniałe. Dość jednak żartów. Mimo Wszystko, tak mniej więcej odbieramy wskazania ludzi dobrze nam życzących. Drwimy z nich, gdyż nie stać nas nawet na głębokie zastanowienie się nad ich treścią, nie mówiąc o wprowadzeniu w życie. Opuściłem szpital i poszedłem do knajpy. A przecież miałem jeszcze w oczach łzę wzruszenia po pożegnaniu z "Maskotką". Miałem w pamięci moje muchy. Obraz nieszczęśliwych pozostawionych w szpitalu, na zawsze. Dlatego, że kroczyli tą drogą, którą ja teraz szedłem. Ale szedłem nie z powodu samotności. Nie po to, by sprawdzić szpitalne przerażenie. Nie ze smutku i rozczulenia wywołanego pożegnaniem "Maskotki". Nawet nie dlatego, że pragnąłem alkoholu. Po prostu nie miałem innego celu, a ten, do którego zdążałem, był od lat jedynym celem w mym życiu. Przytuliskiem, początkiem i końcem każdej drogi. Szedłem też dla manifestacji przed samym sobą. Na przekór wszystkiemu i pod prąd. Nazywają to rozpaczą alkoholową lub rozpaczą beznadziejności. Ja bym nie nadużywał słowa rozpacz. Wystarczy piętno nałogu, przynajmniej ja tak to wtedy odczuwałem. Zapiłem w knajpie to piętno, stanąłem na rozdrożu i myślę: Wkrótce będę ponownie wynędzniały, obdarty, bezdomny, bez grosza. Mimo tej ostatniej biedy - zawsze pijany. Nie wiem zresztą do dziś, jak to było możliwe. Człowiek bez grosza, a już w południe pijany? Pozostawmy alkoholowej amnezji te przypadki, czasami może sprzeczne z którymś przykazaniem. Cóż więc pozostaje na świecie? No tak, matka! Tak się zwyczajnie wypowiada to słowo, jak słowa: mieszkanie, kuchnia, ciepło. A powinno się pisać, wypowiadać, a przede wszystkim myśleć o nim - słońce! Bo matka dla każdej rodzinnej gromadki, syna czy córki, jest słońcem! Daje życie, wiarę, ciepło, radość. Jest jak słońce dla świata. Pojechałem. Mąż matki, znający me życiowe perypetie, nie okazywał mi sympatii. Czatowałem rano pod domem, kiedy pójdzie do pracy. Gdy poszedł, odwiedziłem matkę. Na mój widok płakała bez przerwy. Dała mi jeść i czystą koszulę. Przespałem się dwie godziny. Jeszcze talerz zupy i 200 złotych na drogę. - Nie pij, synku - mówiła, ciągle zapłakana. Mój Boże, kiedy ja słyszałem "synku" od mamy? Z innych ust tak, pamiętam, słyszałem... Wzruszyło mnie jej słowo i wspomnienie tamtych nieszczęśliwych. - Kiedy on wraca? - Wkrótce. - Odszedłem. Spałem przeważnie na dworcach. Czasami w znajomych melinach lub na klatkach schodowych. U mamy pożywienie, koszula, mycie i odpoczynek co trzeci, czwarty dzień. Oczywiście, gdy nie było jej męża. To był matki nowy dom rodzinny. Nie mogłem, nie miałem prawa go niszczyć. Kiedyś mąż matki zjawił się niespodziewanie, gdy jadłem. Zwymyślał mnie. Odłożyłem łyżkę. Miał rację. Wiedzieliśmy o tym wszyscy, choć milczenie bardziej bym odczuł. Jedną noc musiałem spędzić na dworcu, w miejscu zamieszkania wspomnianej w szpitalu Nadziei. Rano, po piwie w bufecie, wyszedłem przed budynek dworca. Usiadłem na ławce w małym parku. Było zielono i ciepło. Maj. Drzemałem. Noc dworcowa była przerywana przez MO. Koła przejeżdżających pociągów wystukiwały w otępiałej głowie dwa słowa: - Co dalej...? co dalej...? Ukryłem twarz w dłoniach. Naszło mnie, tak dobrze znane od tylu lat, uczucie beznadziejności, bezsiły, niemożności wyrwania się z nałogu. Szukałem alkoholu, bo trochę podniecał i rozjaśniał mroki przygnębienia. Zastanawiałem się, czy nie ciąży na mnie pech. Zbyt wielu mych znajomych alkoholików umierało. Chociaż i mnie pogrzebano żywcem. Przez dwa lata wśród braci nałogowców krążyła wieść, że nie żyję. Miałem rzekomo tendencje samobójcze i powiesiłem się. Tendencje miałem. Bo kto z pijaków nie miał lub nie ma? Jesteśmy jednak zbyt tchórzliwi. Skacowani, przegrani myślimy przed zaśnięciem: - Pozwól, Panie, umrzeć...! - i dodajemy przezornie: - i nie obudzić się rano...! - No proszę, co za wymagania. Umrzeć, ale łatwiuteńko, wręcz przyjemną śmiercią, we śnie! Bo "a nóż, a widelec" napatoczy się wesolutki i roznegliżowany sen z przyjaciółeczką? A nie łaska powróz na hak i na szyję? Umierać chcemy wszyscy, byle wygodnie... Inspektor był wyjątkiem. Nie bał się śmierci naprawdę, choć jej sam nie szukał. Może wiedział, że przyjdzie. Chyba tak. O mym pechu nie mówiłem mu. Materialista z przekonań, nie w sensie portfela, farmaceuta z wykształcenia, inspektor kontroli, jak to u nas, z zawodu. Znaliśmy się z restauracyjnych popasów. Przedtem także, z racji mej działalności handlowej i jego kontrolnej, ale krótko i zgodnie. Mym pechem na pewno by się nie przejął. A jednak... Snując się po knajpach, obaj byliśmy w okowach nałogu. Przylgnęliśmy do siebie. Był niżej na dnie, ja tam dopiero dochodziłem. Mówiliśmy sobie prawdę. Pewnego dnia pokazał mi pod stołem swoje nogi. Opuchłe filary w sinych wrzodach. Wrzody ślimaczyły się. Nie mogłem uwierzyć, że na czymś takim można chodzić. Do tego nie mógł już prawie zginać nóg. Stąpał jak na szczudłach. Postanowiłem mu pomóc. Pijemy, a on mówi: - Wiesz, zazdroszczę ci. - Czego? - pytam. - Że możesz wędrować... - Sądziłem, że zazdrości mi zdrowych nóg. Pocieszam go: - Nie zazdrość, ta wędrówka to czołganie się za wódką, na skróty, do końca... - Pomyślał i mówi: - Mój koniec w zasięgu wzroku, bez horyzontów - jak twój... - Znów go pocieszam: - To lepiej, nie musisz myśleć o drodze. - Wiem, że zabrzmiało to głupio, i tak się czułem. Posiedzieliśmy i zawiozłem go do kolegi, którego akurat porzuciła żona. Sam się przymierzałem pomieszkać u niego. Miał małe zobowiązanie. Chciałem, by inspektor podleczył te nogi. Żal było patrzeć na niego. Ten człowiek kończył się. Wykąpał się, zmył wielomiesięczny brud piwnic i strychów. Woda w wannie pokryła się kożuchem nieczystości. Samo życie - pomyślałem - pijackie. Piliśmy z właścicielem wino, on już nie chciał. Nawet dziwiliśmy się, dlaczego. Coś takiego było nie do pomyślenia. Zasnął na krześle. Rozłożyliśmy pod oknem materace. Położyliśmy go tam śpiącego. My spaliśmy na tapczanie. Obudziło mnie charczenie pod oknem. Noc. Zapaliłem światło. Inspektor leżał na boku. Wypluwał płuca. Wypływały z niego krwawą, galaretowatą masą. Telefon od sąsiadów, pogotowie. Umarł nad ranem. Nie musiał myśleć o drodze, nawet tej w zasięgu wzroku... Jest nas na sali sześciu. Zakład lecznictwa odwykowego. Miejsce jakoś wyżebrałem u pani doktor, lekarka jakiegoś tam rejonu, w jakimś mieście. Szedłem na całego. Nie tyle z powodu choroby, co bezdomności. Nie chciałem jeszcze iść za inspektorem. Jest wczesny ranek pierwszego września. Leżymy w łóżkach. Radiowęzeł nadaje audycję wspomnieniową. 30 lat temu wybuchła wojna. Płyną piosenki z tamtych czasów i okupacyjne. Stare piosenki zawsze mnie wzruszają. Obserwuję innych pacjentów alkoholików. Wszyscy młodsi ode mnie. Oczekuję ich reakcji na audycję i tak w ogóle. Chciałbym pogadać o tamtych dniach. Ale milczą. W końcu ktoś zaczyna: - Pojechałem do brata i mówię: syn Jędrek mi zmarł! Pożycz dziesięć tysięcy na pogrzeb. Pożyczył. Po trzech dniach spotykamy się, a ja jestem pijany w sztok. Taszczy wieniec, idzie na pogrzeb. Zatrzymuje mnie i mówi wzruszony: nie pij tak, trudno, stało się. Do mnie nic nie dociera, więc pytam: Co się stało? No, pogrzeb Jędrka, chodź. Dopiero sobie wszystko przypomniałem i dyla! - Wszyscy się zaśmiewają. Z radiowęzła piosenka: "Hej, chłopcy, bagnet na broń, długa droga daleka przed nami... " Śmiech nie milknie. Ryczą, bo opowiadacz pokazuje, jak uciekał przed oszukanym bratem. Myślę. Przecież nie tacy młodzi, niektórzy pamiętają... Inni uczyli się historii, mają serca i mieli przecież ojców, braci, kuzynów, którzy wtedy ginęli. Audycja i cały wrześniowy dzień tragicznej rocznicy minęły bez echa, bez cienia zadumy. Nałóg wypala w mózgu nawet pojęcie Ojczyzny. Poznałem ją w młodości. Każdy człowiek czeka na spotkanie na drodze swego życia - nadziei. Ja wyjątkowo czekałem. I spotkałem. Nie tylko w przenośni, lecz zmaterializowaną w postaci dziewczyny noszącej imię Nadzieja! Zaskoczyło i ucieszyło mnie niespotykane imię i nie tylko to. A może to dar losu? Jak nie podjąć pięknej, wyciągniętej dłoni i przeznaczenia, i kobiety o takim imieniu? Podjąłem. Zaczęliśmy się spotykać. Małżeństwo moje rozpadło się. Opuszczała mnie rodzina, przyjaciele i znajomi. Często zazdroszczono mi umiejętności przewidywania. Wszystko przewidzisz, co za dar! - mówiono. Ale rzeczywiście, już od chwili naszego pierwszego spotkania w małym Sklepiku, z okazji zakupów, przeświadczony byłem, że ta kobieta zaznaczy moje życie. Idealizowałem ją w myślach. Gdy przychodziła na spotkania, wydawała się niebiesko złotym zjawiskiem. Uosabiała i swoje imię, i to coś, na co czekałem w życiu. Nie byliśmy jeszcze wtedy zakochani. Oboje przeżywaliśmy ciężkie okresy w życiu osobistym. Przypatrywaliśmy się sobie i myśleli: czy można zacząć od nowa coś, co dotychczas z kimś innym się nie udało? Czas upływał, a Nadzieja zawsze pozostawała nadzieją... Alkoholizm jest gmatwaniną zła. W każdej dziedzinie życia wyłazi on jak szydło z worka. Prędzej czy później. W domu kłótnią, w pracy lenistwem, w przyjaźni chamstwem, w miłości zdradą, w zdrowiu chorobą, a w końcu w samym życiu - przyspieszoną śmiercią. Złem, wyjątkowym złem jest dla nałogowego alkoholika brak własnego kąta. Bezdomność człowieka jest gorsza od psiej. Psina szuka na śmietniku kostki, alkoholik często także. Jedynie to ich równa. Spaniem kundel się nie martwi. Futerko ma, miejsce znajdzie, milicja go nie przegania. I najważniejsze: nie musi szukać wódki. Życie nałogowca bez domu to wieczne krążenie i poszukiwanie. Alkoholu i noclegu. Ech, noclegu to powiedziane na wyrost. Latem szuka miejsca pod chmurką. Kopka siana, kawałek trawy w krzakach, ławka w ustronnym miejscu czy "cud" opuszczonej altanki. Zimą ciężej. Pod chmurką pada. Chociaż spałem parę razy rozwalony na kupie śniegu. Właściwie spała wódka we mnie. Zimą koniecznością staje się znalezienie dachu, podpartego choćby ścianami z dykty. Ale takie "mety" przeważnie zajmują akurat bogatsi. Na melinie także potrzebna butelka. Chyba że cię znają i są w trakcie pijaństwa. Aha, i w humorze. Wtedy można pokimać i coś z łaski panów wypić. To, że jutro będziesz równie cierpiący i tak samo żebrzący o flaszkę, w pijatyce się nie liczy. Prawa nałogu są brutalne. Co dziwne, nie dyktują ich ci, którzy jakoś tego dnia są ustawieni, lecz ci, którzy tego dnia są przegrani. Uczynią na życzenie tamtych wszystko, by pozwolili się napić. Bezdomni, pozbawieni przytuliska w budkach i melinach, nie są wybredni. Najgorzej rano. Człowiek przemarznięty, rozdygotany trzeźwieniem, w nastroju zbitego psa, a iść trzeba. W mieście jest wódka. W wódce sens wszystkiego. Jeśli można użyć określenia, że życie alkoholika nałogowego jest parszywe, to -w bezdomności sięga apogeum zaparszywienia. Dochodzi do tego ciągłe napięcie nerwowe. Strach. Przeradzający się z czasem w fizyczno psychiczne kalectwo. Dźwięk klaksonu ogłupia. Kręcisz się rozdygotany na jezdni. Biegniesz, cofasz się i możesz wpaść pod koła. Ginie też tak paru dziennie. Innym razem przemykasz skulony, wystraszony, jak alkoholowe widmo. Cała twoja postać krzyczy - oto pijak! Aż tu nagle zza rogu ulicy wściekły ryk traktora! Przeraża cię, paraliżuje! Mógłbyś wtedy zabić traktorzystę. Co tam zabić - zabijać z sadystycznym okrucieństwem. Gryźć, kopać! Za ten ryk motoru rozsadzający czaszkę. W końcu znajdujesz pierwszą otwartą piwiarnię lub knajpkę twojej kategorii. Masz na piwo, to cud. Delektujesz się nim, oszczędzasz. Zbliżanie się wieczoru podłamuje cię psychicznie. Jeśli nie jesteś pijany, krążysz ulicami i myślisz, gdzie się zahaczyć na noc. Oczy przepatrują chodniki. Może ktoś zgubił monetę, papierek? Noc nocą, lecz wódka ważniejsza. Ale ludzie nie gubią dla pijaka pieniędzy na ulicach. Wpychasz się nieśmiało do najpodlejszej mordowni. Dobrze, że właściwie siebie oceniasz. Przycupnąłeś, niby to obojętnie, przy gromadce rozkrzyczanych. Zachłannie wpatrujesz się w odstawiane od ust kufle. Zawsze trzymają je dłonie. Tamci też znają wartość posiadania. Ale ktoś wypił połowę, odstawił i poszedł. Myślisz: o rany, żeby tylko nikt nie wziął. Nikt to znaczy taki sam jak ty. Ale jest, silniejszy lub bezczelniejszy, znalazł, dopadł! Przeklinasz jego przepitą, zarośniętą mordę. Żłopie z kufla łapczywie. Piwo cieknie mu po brodzie. Grdyka pracuje jak pompa. Przełykasz ślinę. Wiesz, że za chwilę odczuje zbawcze tchnienie alkoholu. Znów ogarnia cię nienawiść do niego. Jak do traktorzysty. W trzeciej knajpie nareszcie udaje ci się. Kradniesz kufel sprzed nosa śpiącego pijaka. Prawie pełny. Na Obrzeżach kufla jeszcze piana i jego śliny. To nic, że narażasz się na splunięcie lub nawet na cios pięści. Co tam! Odwracasz się do kąta i zanurzasz usta w piwie. Chłepczesz zachłannie, pracuje grdyka. Oczy stają się wyrazistsze. Dopiero gdy kufel pusty, łapiesz gorzki oddech. Chwila uspokojenia i nowa troska: napić się, napić się jeszcze! Wieczór, a gdzie koniec nocy? Wreszcie zapity gnojek kiwa na ciebie palcem. Podchodzisz usłużnie, ale niby nie. Plączesz poufałość z nonszalancją. Tak trzeba, choć serce nakazuje: ukłoń się gnojkowi. To nic, że palant brudny i cuchnący wyziewami mordowni gorzej niż ty. On na pewno ma na dupie forsę. Nie kiwałby palcem. On dziś Widocznie pan, jak ty niewolnik. Zaczyna coś bełkotać i pryska przy tym śliną. Daje pieniądze z kieszeni na tyłku. Masz, przynieś flaszkę, bo jemu się nie chce! Bierzesz. Chętnie skoczyłbyś i przepadł gdzie pieprz rośnie! Lecz złowrogie oczy gnoja trzymają cię na uwięzi. Zażarcie przebijasz się przez cuchnący tłum do bufetu. I myślisz: nareszcie, nareszcie - napiję się... Wraz z piciem rośnie nadzieja na spanie pod dachem. Odprowadzasz gnojka. Śpiewa. Ciężar cielska zawiesza ci ręką na karku. Uginasz się, wynędzniały od pijackiej głodówki. By gnojkowi było przyjemnie. Drzesz się ochryple. Należy mu się za wódkę pieśń pochwalna. Skręca raptownie pod mur. Rozpina rozporek i leje bez wstydu. Trzymasz go, miotany jego przechyłami. Przechodnie omijają was jak zarazę. W bramie domu gnojek przestaje śpiewać. Nieśmiertelnego górala, któremu było żaaal... Widocznie na swoich śmieciach cokolwiek oprzytomniał. Szepcze: ciiichooo... Ale ten szept jest jak dudnienie w beczce. Mówi, ciągle trzymając ci rękę na karku: - Nie uciekłeś z flachą, toś równiacha! Wypijem jeszcze! - Strome schody. Ciężko wydychasz smród wódki. I czujesz go. Tamten co chwilę nakazuje ciszę, choć Obija się o poręcz i potyka na stopniach. Jak każdy pijany. Ciichoo... A domem prawie trzęsie. Wreszcie korytarz ze zmętniałą, zakurzoną żarówką. Zwalisty gnojek nie umie trafić kluczem do zamka. Chrobocze, przeklina. Boisz się sąsiadów. Szkoda by było odejść od drzwi obiecujących posłanie. Stoisz na ostatnich nogach. No, otwarte. Szukasz kontaktu, gdy gnojek znika w ciemnym wnętrzu. Odzywa się stamtąd. Nad drzwiami świeca, światło, sukinsyny, wyłączyli. Jest. Żółta, chybotliwa jasność. Obdartus leży już rozwalony w kącie. Na strzępach koca. W drugim kącie wiadro i zmoczony kłąb gazet. Cuchnie. Na środku taboret i musztardówka. Kawałek zgniłego ogórka. Podłoga pokryta petami, charkocinami, tłusta od brudu. W kącie obok drzwii przekrzywiona szafka ścienna. Stoi na podłodze. Ten z barłogu ziewa i mówi: - Tam w szafce jest butelka, polewaj! - Pierwsza szklanka dla niego. Tak się należy, nawet w tym zaplutym świecie. Jak dobrze znasz takie wnętrza i taką atmosferę! Wypił, teraz ty. Gnojek coś bełkocze i zaraz chrapie. Patrzysz, lecz nie ma drugiego legowiska. Ale jest dach i cztery ściany. To się liczy. Szklanka wódki znów dodaje ci sił. Przesuwasz rozwalone cielsko, by mieć miejsce dla siebie. Budzi się. Mruczy. Staje na czworakach. - Daj rękę! - Idzie chwiejnie do kąta. Leje na gazety. Papier wchłania mocz. Wracając, potyka się o wiadro. Przewraca je. Wylewa się brudna bryja kału. Podcieka pod szmaty, na których masz spać. Gnojek chrapie. Jeszcze szklankę wódki. Jesteś już pijany. Jedyna dobroć alkoholu: nie będziesz czuł wilgoci i smrodu. A zresztą! Nie rozczulaj się, pijaku. I czasami nie płacz! Masz na noc legowisko! A reszta...?! - Mój Boże...! Ty tutaj? Śpisz? Co się z tobą dzieje? - Odchylam się do oparcia ławki i spoglądam. Stoi nade mną. Błękitnozłota Nadzieja! Jakby wyzłocona latem. Chwytam jej dłoń. Całuję. Jak zawsze, czuję wilgoć w oczach, gdy zostałem przyłapany w złej scenie nędzy i upadku. Ukrywam twarz w jej dłoniach. Wstyd mi ludzi przechodzących w kierunku dworca. Siada przy mnie. Bez wstydu. Blisko. A ja? Podarty czarny sweter, wypchane spodnie, koślawe buty. Zarośnięta twarz, zapadnięte policzki i oczy. Szukam leniwie papierosów. Idzie do kiosku obok. - Masz, pal. - Zaciągam się głęboko. Siedzimy bez słów. Zaczynają pachnieć lipy... Ilu ludzi w życiu napotyka uczucie szczęścia? Nie myślę o samym wyobrażeniu. Przy pewnej dozie optymizmu można je przeżywać codziennie. Znam takich wiecznych szczęściarzy. Nigdy do nich nie należałem. Nie miałem okazji, by snobistycznie manifestować pomyślność. Może dlatego napotkałem jednak prawdziwe szczęście, gdy przekroczyłem progi mieszkania Nadziei... W otwartych drzwiach najpierw zapach ludzkiego domu, kawy, zapastowanej podłogi. Dla mnie - także człowieczego losu, spokoju i odpoczynku. Teraz wkraczałem w gniazdo człowieczeństwa... Była kobietą pracy i czynu. Uwikłaną w dziesiątki obowiązków. Zawodowych i domowych. Wzięła na swe barki drugi dziesiątek spraw, mających uczynić ze mnie człowieka. Zadanie takie mogło zniechęcić niejedną kobietę. Stałem w przedpokoju, zawstydzony. Podała mi rękę i rzekła, tak samo jak przy ławce: - Chodź! Inaczej zginiesz... Pierwszej bezsennej nocy syciłem się czystością i spokojem ludzkiego domu. Bliską obecnością prawdziwej przyjaźni. Spokojem jej oddechu. Tykaniem zegara i zapomnianym zapachem czystej pościeli. Zarysem okna, za którym pozostał tamten świat... Talerz krupniku był strawą, ale i sercem Nadziei. Jedzenie stawało się przyjemnością. Ciągle byłem głodny. Wycieńczony organizm domagał się spłaty zaległości. Alkohol powoli wyparowywał. Cichły poranne lęki i drżenie. Po raz pierwszy od lat zasiadałem przy stole w gronie osób bliskich. Nadziei i jej córki Łuny, Łunki - jak ją nazywałem. Ciągle zaambarasowanej najważniejszymi problemami świata, czyli jej własnymi. Ponieważ także bywałem przejęty ich zawiłościami, nawet więcej niż matka, sympatię dziewczyny miałem zapewnioną. Przyjmowałem jak tarcza wszystkie "o rety"! "o, Boziu"! "ojej"! Łunki i odrobinę niwelowałem zatroskanie matki. Zdobyłem także, co było bardzo ważne, sympatię jamniczki Miśki. Jedynie pierwszego dnia spoglądała na mnie nieufnie. Wkrótce wyczuła, że absolutnie akceptuję jej majestat w mieszkaniu, i drugiego dnia rano, z zaciekawieniem, polizała mnie po ręku. Powszednie sprawy codzienności zaczęły nabierać znaczenia symboli. Butelka z mlekiem za drzwiami, ranne wypuszczanie Miśki, wspólne śniadanie, szkoła, praca, moja obecność, późny obiad, wspólny wieczór. Dni upływały w ich rytmie. Ponownie wkraczałem na tory normalnego życia. Miśka - potulna, przymilna psinka. Pewnego razu zauważyłem, że na mój widok zamachała ogonkiem. Coś mi się przywidziało, pomyślałem, choć bardzo pragnąłem, żeby tak było. Byłem przecież zerem, nałogowym alkoholikiem, odtrącanym i potrącanym przez ludzi bez pardonu. Od lat. Aż tu nagle coś żywego i z sercem w środku cieszy się na mój widok. Ponownie cofnąłem się za drzwi wejściowe. Przymknąłem je, chwilę odstałem i wchodzę. Miśka wychodzi spod stolika i macha ogonkiem patrząc na mnie. Coś takiego?! Znów wyszedłem. Wchodzę, a Miśka macha, że wprost całym kuperkiem zamiata na boki. Podchodzi do mnie, wspiera się łapkami o nogę i wyciąga ku mnie mordkę do pogłaskania. Wówczas pierwszy raz od lat, pewno naiwnie, ale uczułem, że nie żyję zbytecznie. Po dwóch miesiącach, jako tako przystosowany do nowego życia, podjąłem pracę. Zostałem dyspozytorem w bazie transportowej. Po kilku dniach poznałem wszystkich kierowców nadmiernie pijących. Pijak pijaka natychmiast pozna. Oczy, nos, gest, Słowa i wiadomo, z kim przyjemność. Pili wszyscy, jedynie paru z umiarem. Wiedziałem także, którzy kierowcy są nałogowymi alkoholikami. Nie wyruszali w trasę bez ćwiartki w sobie i przy sobie. Jeden jeździ nawet do dnia dzisiejszego. Jak to uczynił, że żyje i do tego nie połamany, nie mam pojęcia. Było ich w bazie osiemdziesięciu. Przystosowanie się człowieka do zmiany warunków życia to przede wszystkim umiejętność psychiczna. No, może nie główna, lecz na pewno bardzo ważna. Porzekadło najlepiej to wyjaśnia: Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Do nowego życia w domu, jak człowiek, przystosowałem się szybciej niż do obowiązków pracy. W domu otaczała mnie życzliwość bliskich, nie musiałem nawet bardzo krakać. W pracy, choć krakałem, początkowo bywało różnie. Nie wymagałem tam życzliwości, jedynie poszanowania. Ponieważ wśród pijących nie piłem, poszanowania nie miałem. Byłem podenerwowany. Zaczęło się pierwszego dnia mej pracy. Gdy kierowcy zjechali, przyszła do dyżurki delegacja. Dwóch. Jeden mówił, a drugi cykał okiem, jak do dziewczyny na deptaku. - Pan dyspozytor pozwoli - mówi pierwszy, a ten drugi cyk okiem. - Sprawdzi pan liczniki - i cyk okiem. - Spisze pan kilometry - i cyk okiem - pogadamy... - Tu obydwaj puścili cyki i szeroko, porozumiewawczo się uśmiechnęli. Namawiali i cykali dwa, trzy dni. Oczywiście chodziło o wódkę. Schlany dyspozytor to znaczy swojak. Inna rzecz, że swojakiem chciałem być i tak, tylko bez wódki. W końcu postanowiłem z tym Skończyć. Atmosfera stawała się zimna, a praca mi nie szła. Przywołałem ich wodzireja. Starszego kierowcę, który miał poważanie zawodowe, przy tym pijus jak się patrzy. Opowiedziałem mu na boczku, slangiem, żargonem, łaciną, grypserą krótką opowiastkę o sobie, tak że zbaraniał. Zakończyłem: - Jak który o tym zechce szczekać, to powiedz pan, że jego licznik będzie mój codziennie i jego kursy moje! A jak będę chciał zaskoczyć, to sam przyjdę, zgoda? - I miałem zgodę. Gdy odszedłem, podobno płakali - pijackimi łzami... Upływały miesiące, a mnie żyło się jak w bajce. Po pół roku, ni stąd ni zowąd, bez żadnej przyczyny, zaczęły się przypływy i odpływy rozdrażnień. Czasami ogarniała mnie spontaniczna radość. Pęczniałem od niej jak balon. Tańczyłem, podrzucałem w zabawie Miśkę, usiłowałem robić to samo z Nadzieją i Łunką. Łunka mówiła: - O rety! za chwilę pękniesz z radości. - Po paru dniach takiego nastroju zaczynał się przypływ smutku. Odczuwałem go rano, gdy tylko otworzyłem oczy. Byłem przygnębiony, to znów byle czym rozdrażniony. Wieczorami w domu panowała cisza. iNadzieja przyglądała mi się uważnie. Nie robiła wymówek. Czekała. Tak było trzy, cztery dni. Któregoś wieczoru, gdy byliśmy sami, zacząłem nareszcie swój monolog. Mogłem mówić cały wieczór i pół nocy. O młodości, zmarnowanym przez pijaństwo życiu i niepokojach, jakie mnie dręczą. Nadzieja słuchała w skupieniu i z przejęciem. Widząc to, odczuwałem potrzebę dalszej spowiedzi. Co innego mówić do uszu, a co innego, gdy się wie, że wypowiedź odbiera natychmiast serce kobiety. Czułem przy tym powolny odpływ rozdrażnienia. Gdy wyrzuciłem z siebie wszystko, wziąłem na kolana siedzącą u naszych nóg Miśkę. Nadzieja wiedziała, że to koniec monologu. Podgrzewała mleko do wypicia na dobry sen i powiedziała: - Masz tyle dowodów, że zło przemija, jeśli człowiek naprawdę tego pragnie. Pomyśl chwilę. Mówiłeś dlatego, że pragniesz, by jutrzejszy dzień był znów radosny. I będzie, bo spełniłeś nakaz woli, a teraz uśmiechnij się i spać... Przykro mi było ze względu na Nadzieję i Łunkę, ale okresy rozdrażnień zdarzały się coraz częściej. Właściwie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Miałem wieloletnie doświadczenie! Pan nałóg pukał już do drzwi, zaglądał do okien naszego spokojnego domu. Trudno mi było wyznać Nadziei: uważaj, zbliża się! Jeszcze wtedy nie znała wielu tajemnic nałogu. Łudziła się, że mam jeszcze odpowiedni zasób woli, by go pokonać. Nie chciałem rozwiewać jej złudzeń. Wystarczyło powiedzieć: słuchaj, on tkwi we mnie i pozostanie ze mną aż do końca! Byłem przekonany, że nie wiedziała o tym. Bałem się jej reakcji. Co innego walczyć z nałogiem i pokonać go raz na zawsze - jak przypuszczała, że się stanie - a co innego uświadomić ją, że walkę muszę prowadzić do samej śmierci. I to z jej udziałem. Myśli takie wpędzały mnie w depresję. A od niej do wódki tylko kroczek... Piłem tyle lat, znałem wszystkie chwyty choroby, a jak durny, początkujący pijaczyna łgałem sam przed sobą, że gdybym zaczął, to jedynie dwa, trzy kieliszki i koniec. Miałem we łbie dziesięć tomów własnych doświadczeń. Przeczytałem stos fachowej literatury. Po stokroć doświadczyłem prawdy, że zawsze po pierwszym kieliszku są następne, aż do zapicia mordy. A jadąc do pracy, znów myślałem jak szczeniak: dwa, trzy, przepędzę przygnębienie i szlus! Czy to nie jest obłęd? Nie tylko ja tak myślę. Cztery miliony alkoholików, z dyplomami czy łopatami, zaczynając pić myśli tak samo. Karty drogowe wypełniałem byle jak. Czekałem, kiedy zaczną zjeżdżać do bazy. Podenerwowany. W końcu zjechali. Idę do wodzireja. Dłubał coś w silniku. Mówię mu: - Jak się masz, chodź do szoferki. - Miał, oczywiście miał. Dla pana dyspozytora - zawsze! Zamknęliśmy za sobą drzwi. O powrotach do domów ludzi pijanych można napisać dramat. Z wątkami komediowymi. A piszą przeważnie komedie, i to bez wątków dramatycznych. Powroty są jednak owiane smutkiem. Nie pijanych, choć i takie się zdarzają, lecz przede wszystkim oczekujących rodzin. Uzależnione są od nastroju alkoholika. Są więc powroty wesołe, buńczuczne, posępne, roztańczone, łzawe, złe, wściekłe i inne, nazwijmy je umownie - aktorskie. W tych ostatnich zapicie całkowite jest niewskazane, gdyż zamazuje obraz gry. Gra zaś jest potrzebna w celach przebłagania, przeproszenia, zwrócenia uwagi, wywołania współczucia, litości, miłości i wielu podobnych zagrywek na uczuciach oczekujących. Powróciłem do domu w odmianie nastroju wstrzemięźliwego. Był to mój powrót osobisty, przeze mnie wymyślony i zastrzeżony w aktorskich gierkach. Takie ni to, ni sio. Trochę melancholijnego smutku, podmalowanego odcieniem rozpaczy, szczypta filuterności w przerywnikach, by nastroju oczekujących nie uczynić zbyt posępnym. Teraz następowała cisza, w której obserwowałem wrażenie, jakie wywołałem. Zależnie od wniosków, wskakiwałem na kobyłkę optymizmu lub byka pesymizmu. Często się udawało, tym bardziej, że wskutek mych wygłupów i Miśka zaczynała radośnie poszczekiwać. Strzelałem na nią kątem oka, oczekując szczekliwej reakcji, drugim kątem obserwowałem moje panie. Nadzieja i Łunka na razie cokolwiek się rozchmurzały i dom nabierał dla mnie jakiej takiej, choć pijanej stabilizacji. Czekała mnie jeszcze ciężka droga, ale w aurze optymizmu, łatwiejsza. Tym razem tak nie było. Nastrój wstrzemięźliwości prysnął, gdy stanąłem pod drzwiami. Poczułem się znów łachmanem. Rozmawialiśmy z Nadzieją długo. Dopóki trwał we mnie szum alkoholu, wydawało mi się, że mówię mądrze. Starałem się siebie trochę podświetlić. Ale szum mijał i ja tępiałem, ogarniało mnie przygnębienie z powodu tego, co zrobiłem. Dopiero słowa Nadziei dodały mi otuchy. - Przemyślałam twe rozdrażnienia i dzisiejszy finał. Muszę ci coś wyznać. Pojedziemy na kolację... - W "Burym Kocie" bawiłem się doskonale. Pozwoliła mi zamówić alkohol. Sama nie piła nigdy. Tańczyliśmy. Nie upiłem się. Starałem się zachować miarę. Byle być ciągle podekscytowany alkoholem. Po kolacji powiedziała: - Musisz się leczyć... Pierwsze picie mogło mieć zły finał. Mogłem zostać po prostu wyproszony z domu. Wtedy byłbym skończony. Nadzieja musiała to przewidywać. Może nie byłem jeszcze zadomowiony w jej sercu jako ktoś najbliższy, ale jako człowiek na pewno. Zadecydowała jej odwaga, rozsądek i wiara. O sercu, o miłości można mówić prawdę i tylko prawdę, gdy przeżyło się z kimś całe życie. Od początku do końca. W pomyślności i w burzach. Prawdziwa miłość nie bywa liryczna ani szalona. Gdy zdarza się, że zawodzi serce i powinna odejść, rozsądek prosi o jeszcze jedną próbę. Trwa w smutku i radości. Nie opuszcza beztrosko dla własnych celów wybranego człowieka, choćby wpadł w nieszczęście. Taka była miłość Nadziei... Życie oddalało mnie od serca matki. Miałem teraz przyrodniego brata. Jego dzieciństwo było zbyt wielkim kontrastem w stosunku do mego pijaństwa. Zrozumiałem to i musiałem się z tym pogodzić. Z bólem nie ujawnianym i dlatego gorzkim. Byłem raz świadkiem dziwnego zdarzenia. Ktoś pijany niespodziewanie rozbiera się do naga. Oczy mu błyszczą, ale jest spokojny. Wannę w łazience wypełnia stosem brudnej bielizny i pościeli. Nalewa wody. Rozpala w kuchni. Ciągle nagi, defiluje przed domownikami między łazienką i kuchnią. Nic nie mówi. Oni, wystraszeni, nie pytają. Włazi do wanny i zaczyna niby to pranie. Po chwili wychodzi, niesie niby to wypraną bieliznę do kuchni i rzuca na rozgrzaną blachę. Najprawdopodobniej w celu jej wysuszenia. Coś jest nie tak. Teraz przyczajeni w korytarzu domownicy wpadają do kuchni i zabierają z blachy parujące rzeczy. Nagi zauważa to, zaczyna się pościg nagiego i ucieczka domowników. Błyszczące oczy dają znać o sobie. Nagi chwyta w kuchni nóż. To już nie przelewki. Pogoń przenosi się do ogrodu. Nie ma tam pokrzyw i śmiechu, że nagi w pokrzywach, jest natomiast strach. Młody człowiek łapie ogrodowe krzesełko i stuka nagiego w głowę. Przerwa w życiorysie nagiego. Bez przenośni wpada on w maliny i przez chwilę do przyjazdu pogotowia tam pozostaje. Na drugi dzień telefon. Poznaję skacowany, ochrypły głos nagiego. Ze szpitala. Mówi prosząco: - Na litość, przynieś coś, bo zdechnę. - Kupiłem dwa wina, przelałem w butelki po oranżadzie i zaniosłem do szpitala. Człowiek ten, od lat uważany za alkoholika, od czasu wyjścia ze szpitala nie pije. Mało tego. Właśnie że pije, w soboty czy na urodzinach - dwa, trzy kieliszki i basta! Ponieważ był bliskim kuzynem, mam z tego powodu ciągłe wymówki. - Widzisz, on mógł, a ty? - I naprawdę intryguje mnie ten człowiek. Jak on to robi? A może był pijakiem, nie alkoholikiem...? Dowiedziałem się później, jak było z nagim w szpitalu. Ale to nie rozjaśniło mych wątpliwości. Otóż lekarz przy wyjściu powiedział mu: - Jest pan na progu ciężkiej choroby psychicznej. Wypije pan ćwiartkę i do końca życia za kratami u wariatów! - Jeśli był alkoholikiem, wątpię, by się przeraził tą przepowiednią. Strachem trudno poskromić pragnienie w nałogu. Może wiarą? To bardziej prawdopodobne, że uwierzył słowom lekarza. Nigdy nie widziałem, by wypił więcej niż ćwiartkę. Nie wzięto mnie tu z zarzyganego barłogu, przyszedłem sam ze schludnego mieszkania. Obawę wnet rozwiewa widok czystych sal i porządnie zasłanych łóżek. Na zewnątrz wieś w mazowieckich kopcach śniegu. Pod nią rozległy, otoczony murem park zamkowy. W nim duży budynek gospodarczy dawnego pałacu. W nim my. W nas - choroba! W pokojach cisza. To bardzo mnie cieszy. Lubię ciszę. I, jak widać, nawet posępność nie musi być krzykliwa. Wszyscy przyjeżdżają tu po ratunek. Z pogranicza wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Otępiali, apatyczni, w depresji lub nawet prostracji. Także nie czuję się lepiej od innych. Jestem we władzy przygnębienia. Myśli o przeszłości, o przegranym życiu. Zawsze te same, gdy nadchodzi czas trzeźwienia i leczenia. Czas pokuty... Pierwsza rozmowa z dyrektorem, inicjatorem i twórcą ośrodka. Od podstaw, bez tradycji w tej dziedzinie, bez doświadczeń. Szpakowaty, starszy, szczupły pan w okularach, o ujmującym uśmiechu. Po latach nieszczęśliwi w nałogu nazywać go będą ojcem, człowiekiem o gołębim sercu. Taki też był. Doskonały znawca zagadnień choroby alkoholowej i psychiki alkoholików. Rozmowa z nim pozostawiła we mnie głęboki ślad. Nie z powodu prawd usłyszanych o sobie, z których większość znałem. Nawet nie z powodu zarysowania mej przyszłości w razie pogłębiania się choroby. Ten człowiek fascynował osobowością. Nie tak ważna była treść jego wypowiedzi, ale prawda, jaka z niej emanowała. Ta prawda była tak oczywista i niepodważalna, tak zapadała w serce, że nigdy nie zapomniałem jego słów. Przedstawiłem mu mój osobisty plan ratunku. - Dobrze, że widzi pan ciężką drogę, że rozumie konieczność upadków i nie liczy na przemijanie cierpień. Będą przy panu do końca. Lecz ostatnie lata mogą być szczęśliwe... Zakład lecznictwa odwykowego. Nie pasowało to pierwsze słowo do nazwy instytucji leczącej chorych na alkoholizm. Zakład. Jak nie przymierzając zakład oczyszczania miasta lub zakład doskonalenia kadr. Nie chcę pomniejszać dobrych intencji nazwodawcy (też dobra nazwa, co?), ale pomysłowością to on nie grzeszył. Pierwsze wrażenie ogólne - miłe. Twarze wprawdzie posępne lub wykrzywione w niby to uśmiechu, ale znane od lat z ulic, knajp i melin. Lekka obawa natury estetycznej. Czas mijał szybko. Odkopywaliśmy wioskę zasypaną śniegiem. Wycinaliśmy chore drzewa w parku. Chłonąłem czyste leśne powietrze. Od lat znałem przyrodę jedynie z widokówek. Pamiętam, po lecie, które przepiłem, dopiero jesienią dostrzegłem barwy kwiatów. Nie pamiętałem widoków zielonych i ukwieconych łąk. Ich zapachu. Teraz, choć zima, lubiłem godzinami błądzić po parku. W obcowaniu z przyrodą nie czułem się zagubiony, poniżony jak wśród ludzi na ulicach wielkich miast. Po parodniowym pijaństwie z kierowcami musiałem opuścić pracę dyspozytora w bazie transportowej. Zatrudniłem się z mężem mej matki na zieleniaku. Właściwym pracodawcą była matka, do której należał cały interes. My obaj mieliśmy dostarczać towar. Ponieważ był mężem, on dowodził. Zieleniak! Noce. Dziesiątki aut, setki ludzi w pogoni za kupnem zielonego wodospadu warzyw i owoców. Twarda walka o ceny, o lepszy towar. Jechałem do domu na przepustkę. Pacjent, który nie mógł jej uzyskać, prosił mnie, bym wysłał do niego telegram, że żona chora. W przypadkach losowych udzielano przepustek. Zapomniałem o jego prośbie. Dopiero wyjeżdżając z domu poprosiłem Nadzieję, by spełniła prośbę kolegi. Wysłała telegram. Kolega na przepustkę pojechał. Po trzech dniach nadeszła wiadomość, że się powiesił. Nadzieja, dowiedziawszy się o tym, miała wyrzuty sumienia. Poszła do spowiedzi, a kościół odwiedzała tak często, że zaczynałem posądzać ją o dewocję. Tragedię tamtego człowieka spowodowała chorobliwa zazdrość. Straszna przypadłość większości nałogowych alkoholików. O podłożu psychicznym, maniakalnym. Wyobraźnia alkoholika przypisuje każdej, a szczególnie kochanej kobiecie zdradę. Podejrzewają, szpiegują, i urządzają bezpodstawne awantury, sprawdzają prześcieradła, i bieliznę, zastawiają pułapki, wpadają znienacka do domu, czynią konfidentami własne dzieci, zostawiają pod łóżkiem włączone magnetofony, wąchają ślady obcych perfum - jednym słowem, z życia kobiety czynią piekło. Miałem kolegę, który wpadł pod samochód, gdyż z chorobliwą podejrzliwością obserwował oczy własnej żony, czy nie daje ona przypadkiem wzrokiem znaków innym mężczyznom na ulicy. Spędził długie miesiące w szpitalu. Przestał tam pić i przekonał się o wierności żony, która mimo kalectwa nie opuściła go. Powiedział mi podczas odwiedzin w szpitalu: - Wiesz, jestem kaleką, lecz dziękuję Bogu za to. Chodzę o kulach, a nie na czworakach po pijanemu, i wiem, że żona mnie kocha. - Nie mogłem nie przyznać mu racji. Gdyby pił, na pewno byłby już może na zawsze w szpitalu psychiatrycznym. Pacjent, któremu wysłała Nadzieja telegram, też był obsesyjnie zazdrosny. Przyjechał do domu i nie zastał żony. Szukał jej wszędzie. Przekonany, że go zdradziła i uciekła z kochankiem, poszedł na strych i powiesił się. A żona zawiozła dzieci do matki na odpoczynek. Nie zawiadomiła go o tym. Powróciła tego dnia wieczorem, gdy ciało męża odcinano z powroza... On dokonywał zakupów. Do mnie należało przytaszczenie na własnych plecach worów i skrzyń, a następnie załadowanie ich do samochodu. Jazda i później wyładowanie wszystkiego na stoisko. Zajmowałem się także księgowością. Wypisywałem ceny, prowadziłem rachunki. Po całonocnej pracy, często do południa, powracałem do domu. Na ostatnich nogach. Na zieleniaku był bar otwarty całą noc. Popijałem oranżadę, lecz myślami zawsze byłem przy piwie. Mąż matki, czyli mój bezpośredni na zieleniaku przełożony, był człowiekiem gruboskórnym. Gdy nie wychodziło coś z kupnem, wpadał w nerwy. Wysłuchiwałem pokrzykiwań, których nie powstydziłby się marny karbowy z lichego majątku. Milczałem ze względu na matkę. Cierpiała z powodu naszych utarczek. Jednej nocy przebrał miarę. Doprowadził mnie do pasji. Rzuciłem o ziemię dźwiganym akurat workiem, szpetnie zakląłem i poszedłem pod bar. Ktoś, kto także nie lubił mego dowódcy, podał mi usłużnie kufel piwa. Wypiłem duszkiem, a po chwili oniemiałem. Sprzeczka wyparowała mi z głowy. Oparłem się o ścianę bufetu i rozmyślałem. Mój Boże, znów piwo, a tam spokojnie śpi, pewna mego postanowienia, Nadzieja. Wziąłem następne. Zapaliłem papierosa. Zaszumiało w głowie odświętnie. I następne, następne... Chwiejąc się i potykając, podszedłem nad ranem pod ozdobiony skrzynkami pełnymi kwiatów balkon naszego mieszkania. Nie miałem klucza i nie chciałem nikogo budzić. Chwyciłem skrzynkę, aby się wspiąć. Zerwała się i spadła z hałasem na ziemię. Gdy wdrapałem się na balkon, w drzwiach pokoju stała już Nadzieja... Poczułem na policzku wilgotny dotyk. Powoli otwierałem zaspane oko. Pyszczek Miśki, oparty o brzeg tapczanu, wpatrywał się we mnie czarnymi oczkami. Zdziwiona brakiem mej reakcji, drapała łapką moje ramię. Dopominała się o poranny spacer po krzaczkach małego parku przed domem. Wojowniczo, z drapaniem budziła jedynie wtedy, gdy dłużej spałem. Od kiedy byłem w domu, Nadzieję i Łunkę rano zostawiała w spokoju. Wyczuwała we mnie zrozumienie psiej doli. I słusznie, piesku, myślałem, ja wiem, co to pieskie życie. Ile razy pragnąłem takiego losu jak twój? Wstałem z jękiem, bo głowa pękała mi od pijackiego bólu. Przeszedłem cicho przez pokój Nadziei i Łunki. Wypuściłem psa i do łazienki. Pod lustrem kremy, szampony, szczoteczki. Są! Wody kwiatowe, kolońska, brzozowa! Alkohol! Drżącymi rękami przepykałem do szklanki wodę brzozową, dolałem wody. Teraz wziąć głęboki oddech i zacisnąć nos. Chlup! Wypiłem. Wymiotna gorycz wnętrzności. Zacisk szczęk, myśl o czymś innym i przechodzi. Alkohol już grzeje w żołądku. Za chwilę popłynie do mózgu fala spokoju. Głęboki oddech i mogę wrócić na tapczan... Pierwsze trzeźwienie w mej przystani. W domu, gdzie czuję się szczęśliwy. Jestem człowiekiem. Kiedyś odwiedziły mnie, w ośrodku. Przyjechały samochodem w zadymce śnieżnej. Gdy ujrzałem je w drzwiach świetlicy, były zażenowane miejscem i ponurym wyglądem mężczyzn w jednakowych pasiastych piżamach. Lecz zaraz uśmiechnęły się na mój widok. Ogarnęło mnie uczucie egoistycznej dumy, że te zjawiska ze złotymi włosami oprószonymi śniegiem przyjechały do mnie. Że ja, wieloletni złachmaniony włóczęga, pijak, coś jednak na tym świecie znaczę. Czułem się jak syn marnotrawny niespodziewanie odwiedzony przez najbliższych. Szczyciłem się wdziękiem i powabem kobiecości Nadziei i elegancją Łunki. Myślałem, że takie kobiece zjawiska przez wiele lat mogłem podziwiać jedynie zza szyby podłych knajp, zazdroszcząc w wyobraźni ich mężom i ojcom. Rozbudziłem się zupełnie, nawet mrok trzeźwienia wydał mi się łagodniejszy. Miśka powróciła z krzaczków. Spoglądała na mnie, kręcąc ogonkiem radosnego wiatraczka. Łunka zajrzała i powitała mnie normalnym: - Cześć, Kajtek! - Tym Kajtkiem byłem i pozostałem na długie lata. Autorką zawołania była zdaje się Łunka, chyba nie z przyczyny, jak by nie było, mojego średniego wzrostu, lecz dostrzeganej już przez nią nieporadności towarzyszącej nałogowi. Leżę i myślę, a udaję, że śpię. Jak szczeniak wstydzę się złamanego przyrzeczenia. Po raz drugi. Pijaństwem zakończyłem dyspozytorstwo, później leczenie, a po nim zieleniak i znowu wpadka! Wymyślałem sobie w myślach: tyle lat tęskniłeś, skurwielu, do własnego domu, zaglądałeś pijany z zawiścią w oświetlone okna innych mieszkań. Mówiłeś: gdybym to miał, zmieniłbym życie... I co, świńska mordo, i co? Masz to wszystko, masz więcej, bo także serca wspaniałych kobiet i miłość Nadziei. Zazdrościli ci jej tam w ośrodku. Mówili, no, żebym ja miał taką babkę, co 200 kilometrów w śnieżycę przyjechałaby do mnie, to bym nie pił, a na rękach przez zaspy niósł ją do samego domu. Jesteś gorszy od nich? Tak, na pewno, a przede wszystkim jesteś ogłupionym przez wódkę kretynem! Jesteś męska kurwa! Wymyślam sobie, ale nadsłuchuję, czy już wychodzą. Łunka woła: - Mamo, gdzie moja bluzka, spóźnię się do szkoły! - Serce bije mi mocno. Pierwszy etap oczekiwania kończy się. Trzask drzwi, Łuna poszła. Teraz Nadzieja w łazience, potem krząta się w kuchni. Jeszcze pół godziny. Byle, jeśli wejdzie, nie patrzeć w jej oczy. Spokojne, lecz chłodne chłodem, którego się lękam. On mówi więcej niż słowa. Nadzieja uchyla drzwi. Ona wie, że nie śpię. - Wychodzę - mówi - na stole masz śniadanie... - Zdołałem wykrztusić jedynie żałosne: - dziękuję. Gdy wyszły, w pustym mieszkaniu czułem się swobodniej. Bez oskarżającej obecności kobiet. Postawa Nadziei wyrażała smutne zdziwienie. Łunka, gdy byliśmy sami, dodawała mi otuchy: - Nie martw się, Kajtek, mama się nie złości. - Myślałem co innego. Właściwie powinna się wściec i wyrzucić mnie na zbity pysk! Delirium, szpital, praca, leczenie, łzawe zapewnienia poprawy i co? Łachman jak był, tak pozostał. Poranne ubieranie się, gdy trzeźwienie ponownie stawało się lękiem i drżeniem, było uciążliwe. Niedbałe i szybkie. Mycie - chlap, chlap, koszula i krawat z szarpnięciem węzła. Najgorzej szło ze skarpetkami, bo musiałem się schylać. W końcu siadałem w kuchni przy stole. Po wysiłku ubierania się należało odpocząć. A myśl jedna: cholera, łyknąć coś, a ubrałbym się porządnie, starannie ogolił. Nagle za oknem, w krzakach otaczających pojemniki ze śmieciami, widzę starego człowieka. Ustawia rower, wyciąga worek i grzebie kijem w śmieciach. Napływa fala wspomnień. Dziadek Bigben, magister... Uchylam Okno, rozglądam się, nikogo z sąsiadów nie widzę. Wołam: - Panie, panie! - Przywołuję go ręką. Dostrzegł mnie. Ogląda się na rower i na mnie i podchodzi krzakami pod moje okno. Mówię ściszonym głosem, niecierpliwie proszę: - Kochany, pomóż mi pan! Skocz pan po wino! Masz pan te buty, jeszcze całkiem dobre! - Gdy widziałem, że nadchodzi, wziąłem z szafki pierwsze lepsze pod ręką. Waha się, ogląda. - Dobra - mówi - poczekaj pan... - Siadam, oddycham spokojniej, cieszę się. Mogłem iść sam, lecz nie miałem ani grosza. Miśka, widząc mój lepszy humor, domaga się spaceru w krzaczki. Wypuszczona, wyhasa się, wysiusia pod każdym drzewkiem i wraca pod drzwi, drapiąc pazurkami, by ją wpuścić. A jak stary nawieje z butami? Nie chodzi mi o buty, lecz o wino. Pragnienie odczuwam tak wielkie, że wypiłbym denaturat. Po paru minutach jest i stuka w okno. Podaje mi flaszkę. Słowo "dziękuję" powtarzam mu kilka razy i pytam: - Kiedy znów pan będzie? Niech pan patrzy na to okno, to dam znać. - Kiwnął głową i odszedł. Nalewam sobie pełną szklankę. Stoję przy oknie i widzę, jak chłopczyk spada na ulicy z roweru. Uderzył głową o chodnik i leży nieruchomo. Powinienem trzasnąć szklanką o podłogę i wybiec, pomóc mu. Lecz nie! Najpierw wypiłem duszkiem wszystko. Trwało to parę sekund, które mogły zadecydować o zdrowiu dziecka. I dopiero potem wybiegłem do niego na ulicę. Dziwiło mnie zachowanie psa. Gdy nalewałem alkohol i piłem, Miśka boczyła się na mnie. Odchodziła w kąt i stamtąd obserwowała mnie nieufnie. Gdy wypiłem i odstawiłem szklankę, wychodziła z ukrycia i znów merdała ogonkiem. Podchmielony, na lekkim rauszu, ubierałem się staranniej. Golenie, czysta koszula, krawat starannie zawiązany. Jeszcze woda dla Miśki w miseczce, kocyk w koszyku do spania. Spoglądała na mnie smutno, wiedząc, że wychodzę. Żałosna jest psia samotność w ciągłym oczekiwaniu. Ale z czasem nauczyłem ją wiary w rychły powrót. Przed wyjściem nachylałem się nad koszykiem, głaskałem ją po główce, powtarzając słowa: - Pan zaraz przyjdzie, pan zaraz przyjdzie... - Przyzwyczaiła się do prawdy w brzmieniu tych słów, tak że nawet żegnała mnie zadowolona, z wibracją ogonka. , Kawiarnia w pobliżu bazyliki i ogromnych zabudowań klasztornych. Otwierana wcześnie rano. Poza winem, piwem, zjełczałymi ciastkami i lurowatą kawą nic innego nie sprzedawano. Piję wino i świat powoli pięknieje. Tak jak dawniej, w czasach włóczęgi. Ale teraz sytuacja jest inna. Wtedy alkohol był cudotwórcą. Tłumił uczucie beznadziejności życia. Obecnie właściwie nie jest konieczny. Mam dom, rodzinę, kocham kobietę. Należałoby jedynie utrzymać stan posiadania. Mógłbym uczynić to, nie pijąc. Nie pić... łatwo powiedzieć. Wracałem do domu sztywno wyprostowany, by nie poznano, że mam w czubie alkohol. Sąsiedzi przyzwyczaili się do mnie, zaczęli mnie uprzejmie pozdrawiać. Nie znali mej przeszłości. Byłem mieszkańcem bloku, członkiem społeczeństwa. Za wszelką cenę nie mogłem dopuścić, by odkryli, kogo przygarnęła Nadzieja... Klucz do zamka i natychmiast czujne szczekanie Miśki. Początkowo wrogie. Ale gdy tylko poczuła przez drzwi znajomy zapach, szczekanie staje się radosne. Gdy otwieram drzwi, skacze do nóg uradowana, kręci ogonkiem jak wiatraczkiem. Otwieram drzwi na balkon. Odrzucam narzutę z tapczanu. Rozbieram się na chwiejnych nogach. Pragnę snu. Miśka kładzie się w nogach i zasypiamy. Ja pijany, ona czujna. Z upływem dni, gdy wracam pijany, szczekanie Miśki za drzwiami staje się mniej radosne. Wyczuwa zapach alkoholu. Wie, że nie będę wesoły. Nie skacze mi do nóg, machnie raz ogonkiem i wraca do koszyka, obserwując, co robię. Czasami wydaje mi się, że układa się ze smutnym westchnieniem. Stoję w przedpokoju, patrzę na smutnego psa i płaczę pijackimi łzami. Myślę, że ciągle przegrywam życie, że nawet psiej miłości nie jestem godzien. Pies, gdy widzi mój płacz, wyskakuje z koszyka i łasi się do mnie. Zwalam się w ubraniu na tapczan. Łzy obsychają. Patrzę bezmyślnie w sufit. Pies przy mnie, przytula się i liże mi dłoń. Myślę, że niewart jestem nawet psiej dobroci... Inna knajpa. Przy dworcu. Smród piwa, wódki, tytoniu, brudnych, przepoconych ciał. Wyziewy kapusty z kuchni. Już wieczór. Schylona głowa nad kuflem piwa. Papieros jeden za drugim. W ustach smak goryczy, w uszach szum knajpiarskiej wrzawy. To nawet lepiej, gdyż zagłusza i rozprasza logikę tragicznych myśli. Nastawiam uszu na opowiadania o tragediach innych ludzi. Cieszę się nimi. Nie jestem na świecie sam z własną rozpaczą. Ten ktoś bardziej się męczy, jest bardziej sponiewierany życiem niż ja. Wyświechtany, zagoniony kelner. Prawie ordynarny, z tacą piwa. Stawia się, jakby tym piwem rzucał. Do tego setka wódki. Noc w pobliżu, skrada się ze swą przeklętą bezsennością. Trzeba pić, by móc zapomnieć o życiu i spać. Tylko wtedy żyje się naprawdę. Cała reszta to alkoholowy koszmar, potocznie nazywany - życiem. Piję więc wódkę za wódką, nie upijam się, trwam jedynie w oszołomieniu zagłuszającym myśli. Unoszę kufel do ust. Wiem, że jest brudny, niedomyty, ze śladami śliny poprzednika. Lecz jest mi to najzupełniej obojętne. Gdy wytrzeźwiałem, po długiej i poważnej rozmowie doszliśmy wspólnie do wniosku, że ponure napady nałogu powinienem przetrzymywać w domu. Może to skróci czas pijackich szaleństw? Ludzie nie będą mnie widywać podchmielonego. - Już zaczynają plotkować na twój temat, że pijesz codziennie, że krzyczysz na psa, że chodzisz niechlujnie ubrany - mówiła Nadzieja i trudno było nie przyznać jej racji. Przyrzekłem, że nie będę od rana błąkał się po knajpach. A myślałem: co za cudowna kobieta. Powinienem okazać jej choć minimum ludzkiej dobroci, przecież bez jej opieki i bez tego domu padnę pewnego dnia jak zaszczuty, zabiedzony pies pod płotem. Nadzieja mówiła rozsądnie i spokojnie. Były to jakby perswazje księdza po spowiedzi pełnej grzechów. Nawet nie podnosiła głosu. Przemyślałem to. pewnego wieczoru, gdy wszyscy poszli spać i butelka pokazywała dno, postanowiłem przerwać restauracyjne eskapady. Ostatecznie - myślałem - mimo wszystko lubią mnie, choć prawdę mówiąc nie wiem, za co, dlaczego więc nie przebywać w domu, ukryć gdzieś flaszeczkę i popijać w ciszy, jak Pan Bóg przykazał? Nadzieja - myślałem - uważa, że mój stan zapijaczenia nie jest jeszcze nałogiem, lecz konsekwencją przegranego życia, piciem z żalu za tym, co mogłem osiągnąć, a czego nie osiągnąłem. Trzeba więc pijąc oględniej, a przy tym wygodniej, bo w cieple i przytulności domu, utwierdzić ją, że tak właśnie jest. Zacząłem popijać, jak to nazywałem, konspiracyjnie. Rano wychodziłem z domu i jechałem do pobliskiego miasteczka, gdzie matka prowadziła w dalszym ciągu swój warzywniczo owocowy interes. Pomagałem wyładowywać samochód, układałem warzywa i owoce na straganie, wysypywałem worki ziemniaków i tak dalej. Zapłatę miałem nie najgorszą, bo która matka będzie synowi płaciła marnie? W drodze powrotnej wstępowałem do kilku piwiarń czy restauracji. Najgorszy kłopot w czasie powrotów miałem z problemem, gdzie ukryć w mieszkaniu butelkę, którą przezornie zawsze kupowałem na wieczór i noc. Pan nałóg i w tym mi poradził: mieszkasz na parterze, ukryj na balkonie, później niby wietrząc pokój weźmiesz i po krzyku. Wieczór będzie wesoły, bez męki trzeźwienia. I tak było. Jednak pewnego wieczoru Łunka odkryła mój balkonowy monopol. Teraz wkładałem butelkę za pasek od spodni, mocno się dopinałem, a w mieszkaniu szukałem nowego schowka. Miejsce za sedesem w łazience było spalone. A pan nałóg znowu wpadł na koncept: masz, frajerze, duży żyrandol, nie zapalany, bo palą się lampy stojące. Włóż tam, będziesz sam - wyciągniesz flaszkę, dwa duże łyki i spokój na pół godziny. Żyrandol załatwił sprawę na jakieś dwa tygodnie. Łunce jednak coś podpadło. Niby siedzę w fotelu, oglądam telewizję, a humor mam kabaretowy. Kiedyś zapaliła żyrandol i butelka stała się widoczna jak niemiecki granat trzonkowy. I sprawa się rypła. Czasami nie jechałem do pracy. Zostawałem sam w domu. Nagle dzwonek telefonu. Gdy znajdowałem się w szale trzeźwienia, bez kropli alkoholu, panicznie bałem się jego potwornego brzęczenia. Nie podnosiłem więc słuchawki. Drżałem ze strachu, aż terkotanie nie ustało. To samo z dzwonkiem u drzwi. Myślałem, że za drzwiami stoi upostaciowany zły los, który przyszedł po mnie. Bałem się także podchodzić do okna. Wydawało mi się, że przez firanki widać całe wnętrze pokoju, a ja jestem nagi i także widoczny z przepitą, opuchniętą twarzą. Przeraźliwe dźwięki dzwonków wstrząsały mną i oblewały potem strachu. Potem znów zamierałem w lęku, czy nie zabrzmią ponownie. Tłumaczyłem sobie: idioto, to normalny strach wódczany, przestaniesz pić i ich nie usłyszysz. Ale pomagało to jedynie chwilowo. Nowy dźwięk i nowy paniczny lęk. Kiedyś miałem coś rano do wypicia i na dzwonek telefonu podniosłem słuchawkę. - Synu - głos mamy smutny, z westchnieniem, przyprawiający mnie o rozpacz - słyszałam, że pijesz?... - Tak. - Chciałabym ci pomóc. Ale cóż ja poradzę? Nie chcesz się leczyć? - Na razie nie... - No to rób, jak uważasz. Ale pomyśl. Masz dom, piękne mieszkanie, kobietę, która tyle dla ciebie poświęca, a ty... - Boże! Jak cierpiałem, słuchając tych słów matki. Trzymałem słuchawkę, a po twarzy spływały mi łzy. Rozcierałem je drugą dłonią. Wiedziałem, że te łzy niczego nie zmienią, że po drugiej stronie drutu może płyną takie same łzy jak moje, ale wywołane prawdziwym bólem, nie wódką. Miśka przyszła do mych nóg. Może myślała, że płacz to dobroć. Ocierała się o moje nogi. Myślałem: mamo, mamo, gdzie moje dzieciństwo, młodość, twoje ufnie i dumnie patrzące na mnie oczy, nasz śmiech, ciepło naszego domu, gdzie to wszystko? Mamo... - Czy słuchasz? - Tak, ale jestem zmęczony... - Pamiętaj, synu... - Butelka i pełna szklanka. Weselej stukały nasze serca. Spojrzenia nabierały serdeczności. Dom stał się gniazdem, a nie ponurym miejscem do spania. Rozbrzmiewały chichoty Łunki, Nadzieja przytulała się do mnie nieśmiało, gdy mijaliśmy się w przedpokoju. Miśka ni z tego ni z owego podskakiwała radośnie. Dom stał się miejscem życia w przyjaźni, spokoju i miłości. Od dwóch tygodni nie piłem... Siedzę w pokoju przed telewizorem. Wieczór. Listopadowy deszcz zacina w szyby. Ciepło, przytulnie. Kawa obok na stoliczku, Misia przy nogach. Zmartwień właściwie żadnych. Nic, tylko wyć ze szczęścia! W przedpokoju szuranie przed dużym lustrem - to Łunka ćwiczy przed wyjściem miny i pozy. Nadzieja jeszcze w pracy. Łunka wychodzi do biblioteki. - Co ci, Kajtek, przynieść? Chyba znów nieśmiertelnego Dostojewskiego? - Tak, proszę cię, może "Braci Karamazow"? - Powiedz mi, dlaczego ten Dostojewski tak smutno pisze? - Łunka podczytywała moje lektury. - Smutno? Może trudno pisać o radościach życia, gdy doznaje się wielu trosk. - Trzask drzwi. Wyszła. Misia, pomachawszy pożegnalnie ogonkiem, wskoczyła już na fotel za mymi plecami. Siedzę tak półgębkiem, nie chcę Miśce przeszkadzać. I nagle wstaję. Ściągam z szafy walizkę. Upycham byle jak, byle prędzej, koszule, swetry, jakieś spodnie, nawet nowe cenne swetry Nadziei i Łunki. A nałóg szepcze mi: bierz, jak zabraknie forsy, sprzedasz i klawo! Pieniądze z kasetki do kieszeni. Płaszcz na siebie i stoję gotowy do wyjścia. Myślę chwilę. Co robisz? Gdzie cię gna? Jakie przekleństwo wypędza cię z tego szczęścia? Na dworze listopad, deszcz, zimno. Tutaj przytłumiony blask stojącej lampy. Wdzięczna mordka psiny patrzy zdziwiona, co się dzieje. Nie gaszę lampy ani telewizora, nie głaszczę na pożegnanie wiernego pieska, nie zamykam za sobą drzwi, wychodzę w mrok listopadowej nocy... Jestem w górach czasu mojej młodości. Dziesiąty dzień pijany. Noce w lokalach wśród starej, znajomej gwardii kelnerów, klezmerów, szatniarzy, właścicieli interesów i podejrzanych interesików oraz innych pijackich szumowin. Pieniądze mamy, więc szalejemy na całego. Wspomnienia młodości mają swe pijackie prawa. Co wieczór kelnerzy sprowadzają nowe dziwki nazywane fordanserkami. Różnica w tym, że tańczą gorzej niż my, a piją więcej. Noce odsypiam w ciągu dni. Mam ładny pokoik z widokiem na góry, potok i las. Budzę się przed południem, właściwie budzi mnie pan nałóg, domagający się alkoholu. Przecież nie piłeś od trzeciej nad ranem, a teraz południe. Najwyższy czas czymś się pokrzepić! Idę do sklepu, biorę dwa wina lub pół litra i wracam na swe ciche poddasze. Wypijam, przerwa na sen i o ósmej - dziewiątej znów nic nie mam. Ale teraz otwierają swe diabelskie podwoje nocne lokale. Jest ich w tej górskiej mieścinie aż osiem. Wybierać można: podlejsze, elegantsze, zależnie od gotówki. Ponieważ z dawnych czasów pamiętano, że bawiłem się dość szeroko, nie zniżałem się początkowo do "Mew" czy innych "Goplan". Lecz powolutku kieszeń pustoszała i postanowiłem skończyć z nocnym życiem w lokalach. Małe radio tranzystorowe miałem, dziewczyna nie była problemem. Dlaczego nie zapijać się na poddaszu z przecudnym widokiem na ukochane góry? Z pijaństwa trwającego już osiem czy dziesięć dni rodził się ni to wstyd, ni to strach przed znajomymi ludźmi. Wychodziłem więc po wódkę jedynie wieczorami. Od mojej gospodyni pożyczyłem starą torbę i przynosiłem zapas alkoholu na całą noc i dzień do wieczora. Puste butelki chowałem do tapczana. Radio grało bez przerwy. Nie jadłem nic, a mijał trzynasty dzień mego pobytu, a właściwie pijackiego szaleństwa w górach. Prawie cały dzień leżałem na tapczanie. Wstanie było wręcz wysiłkiem woli. Zmuszałem się, by choć raz na dzień obmyć twarz. Musiałem także wstawać, żeby rozluźnić mięśnie. Często łapały mnie, szczególnie w łydkach, bolesne, trwające coraz dłużej skurcze. Były bardzo dotkliwe i nawet intensywne masowanie łydek nie pomagało. Musiałem także otworzyć okno. Odetchnąć. Zaduch nikotyny, alkoholu i nie zmienianej bielizny był przykry. Czternasty dzień. Już w południe zabrakło mi wina. W nocy mało spałem. Piłem. Godzina snu, przebudzenie i szklanka wina. A kupiłem wczoraj wieczorem pięć butelek. Boję się Wyjść, choć nie wiem czemu. Ludzi na uliczkach miasteczka mało. Już właściwie po sezonie. Kto by tam zwrócił na mnie uwagę? Ale nie wychodzę, choć bez kropli alkoholu przeżywam męki. Nareszcie, gdy słońce ukryło się za szczytem górskim, biorę torbę, jako tako przyczesuję włosy i wychodzę. Z gór naPływa chłodna mgła. Jeszcze parę kroków i zbawczy winny Wodotrysk. Dziwię się, że ekspedientka już mnie zna. Pyta się sama: - Pięć, jak wczoraj? - Kiwam głową i czegoś cholernie się wstydzę. Ale czego? Przecież jest przyzwyczajona do takich klientów. Wstyd jednak czuję na plecach jak ośmieszający plakat. No i nareszcie moje poddasze. Piętnasty dzień. W nocy nagle odczuwam szalony głód. Zwlekam się z tapczana i szukam czegokolwiek do zjedzenia. Ale nie znajduję nic, poza kawałkiem nadpsutego jabłka. Pożeram je jak wilk. Przypominam sobie, że znam sposób na stłumienie uczucia głodu. Papieros. Wypalam dwa, jeden po drugim, i rzeczywiście głód zanika. Teraz pełna szklanka wina. Radio cicho mruczy. Miło mi. Nareszcie mogę nie myśleć. Ale to na pewno coś jedynie okresowego. Może te góry? Może wspomnienia tak pięknej tu młodości? To inne myślenie, nie zaparszywione dniem dzisiejszym. Bo młodość to radość życia, która pozostaje w człowieku. Powraca się do niej w chwilach najtragiczniejszych. Nocami już prawie nie sypiam. Polubiłem nocną ciszę miasteczka, uśpionego u podnóża gór. W dzień hałas dzieciarni, szum motorów i miłe dla ucha człapanie góralskich koników. Szesnasty dzień. Wieczorem kupiłem sześć butelek. Zaczynałem od trzech. Liczę: sześć butelek na dobę to butelka na cztery godziny. Odliczyć sen. Powinno wypaść co dwietrzy godziny butelka. Właściwie to mało. A jak nadejdzie noc bezsenna? Przecież bezsenność nawiedza mnie coraz częściej! A gąbkowatość mego organizmu? Nocami zaczynam się czegoś lękać. Jest to coś nieokreślonego, bez kształtu, nawet wyobraźnia nie podpowiada mi, co to może być. Spoglądam na esyfloresy wzorów na firankach. Tkaninę prześwietla światło lampy z ulicy. W miejscach tych esówfloresów widzę, cholera, najwyraźniej ludzkie twarze. Podobne do siebie. Damskie twarze w czarnych kapeluszach. Z profilu. Szeregami wzdłuż i wszerz. Dmucham na te firanki co sił w płucach. Lekkie poruszenia tkaniny. Lecz twarze poruszają się także. Jakby kłaniały się w stronę kąta ściany. Na moment przypominają mi się potworne muchy u dziadka Prota. Ale wysiłkiem woli odrzucam to podobieństwo. Owszem, piłem za dużo, stąd wzory wyglądają jak twarze. Ale jestem zły. Psiakrew! Co to znaczy?! Omamy? Chcę wstać, zapalić światło. Ale nawet rękę unoszę z wysiłkiem. Muszę jednak wstać, by zapalić światło. Opieram się o stojące przy tapczanie krzesło. Trzask! O Chryste! Butelka z winem spada na podłogę. Nie rozbija się, lecz wylewa się wino. Rany boskie! Nagle nabieram sił. Rzucam się na klęczki, chwytam butelkę z marną resztką wina. Na podłodze kałuża. Padam na brzuch i chłepczę to rozlane wino z brudnej podłogi. Przecież do rana tyle godzin, jak ja wytrzymam? Zapalam światło. Na firankach normalne wzory. Nie widzę twarzy w czarnych kapeluszach. Wylewam resztę wina do szklanki i piję. Niech się dzieje co chce, niech to całe życie szlag trafi natychmiast!! Siedemnasty dzień. Właściwie to nie mogę wstać. To wychłeptane z podłogi wino i wypita reszta załatwiły mnie na amen. Podobno można upić się w drebiezgi, wypijając spodeczek wódki łyżeczką. Może to prawda? Czuję piekło w głowie, w ustach, w całym wycieńczonym ciele, lecz najbardziej doskwiera mi piekło psychiczne. Nie umiem go sprecyzować, określić, na czym polega, skąd się bierze. Gdybym zdołał zobrazować to, co czuję, to byłoby to oblepianie mózgu i całego ciała mackami ni to pająka, ni to ośmiornicy. Przy tym nie czuję bólu fizycznego, jedynie potworny lęk przed czymś, połączony z obrzydzeniem do tego uczucia i do samego siebie. I tylko w głowie kołacze jedna myśl, że istnieje przed tym ratunek, a jest nim alkohol. I to diabelne, jakieś nieziemskie osłabienie. Wysuwam spod koca nogę. Opieram o podłogę. Drugą podobnie. Teraz podnieść się, udźwignąć ciężar zda się tysiąckilogramowego ciała. Nie mam sił, nie dam rady. Ale muszę! W takich chwilach przypominałem sobie katusze fizyczne i psychiczne ludzi w obozach koncentracyjnych. A ja co? Padłbym tam na mordę przy pierwszym wysiłku! Podciągam łokcie pod boki. Unoszę się powoli, znowu opadam, aż w końcu, zacisnąwszy zęby z wysiłku, siadam. Patrzę na podświetlone lampą okno i znowu widzę damskie twarze w czarnych kapeluszach. Przecież to dopiero wczesny wieczór. Lampy się palą, ale jeszcze widno, więc i w dzień te twarze. Przyglądam się firankom uważnie. Nic. Normalne kółeczka, kwiateczki, zawijasy wzorków. Więc przywidzenie? Przekonam się ostatecznie tej nocy. A może uciec stąd, wyjechać, gdzie oczy poniosą? Ale gdzie mnie one - przybłędę pijaka - zaprowadzą? Do nowej nory i innych halucynacji? Spryskuję twarz wodą. Chodzę chwilę po poddaszu tam i z powrotem, żeby nie zesztywnieć. Miałem kolegę. Zmarł z pijaństwa i głodu. Po prostu w łóżku zesztywniał. Chodzę więc po pokoju. Chwytając się stołu i krzeseł, by nie upaść. Osiemnasty dzień. A jednak, gdy zapada zmierzch, zbieram siły i mam ich tyle, że mogę dojść do sklepu i przy taszczyć całą torbę butelek z winem. Mam ich do jutra siedem. Zaczynam poważnie myśleć, czy nie zdechnę tu śmiercią głodową. Jest podobno lekka. W półprzytomności i gorączce. Kiedyś w więzieniu głodowałem dziewięć dni. To nie było straszne. Tylko nocami śniły mi się zawsze liście gotowanej kapusty. Nie kotlety, kluski czy chleb, jedynie te liście. Czułem ich zapach, który wydawał mi się cudowny. Który to już dzień nic nie jem? Może dwudziesty? Kupując w sklepie wino, poprosiłem o topiony serek i dwie bułki. Ekspedientka popatrzyła na mnie zdziwiona i nawet zapytała: - A może dwa serki i parę bułek? Pan chyba za dużo pije? - Podziękowałem, że to wystarczy, i poczułem dla tej dziewczyny ogromną wdzięczność za samo przewidywanie mej tragedii. Od paru dni nie miałem stolca. Wiem, że wino fermentuje w człowieku strasznym odorem. Może ten serek i bułki coś pomogą? Po powrocie obliczam pieniądze. Wystarczy ich najwyżej na tydzień takiego tempa. Zresztą co to za tempo?! To umieranie w alkoholowym smrodzie. Śmierć? Nie odczuwam strachu przed nią. Cóż życie? Przecież Stwórca darował mi je wielkodusznie w czterdziestym czwartym. Ile już tej wielkoduszności wykorzystałem? Dwadzieścia sześć lat, dwadzieścia sześć lat życia za darmo, na kredyt. Kiedy, czym i komu spłacę? O jakże żałuję, Panie, że nie zostawiłeś mnie tam z chłopcami, z "Nikiem", "Zarewiczem", "Visem" i tysiącem innych spalonych, zasypanych, rozerwanych pociskami, przeszytych seriami karabinów maszynowych. Widzisz, Panie, jak żyję... Góry moje ukochane są dokoła. Wpychają się w małe okienko mego poddasza. Widać je wszędzie. Swierczki, sosenki przyczepione do skałek. Jakim sposobem nie oderwą się od cienkich korzeni, targane listopadowym wiatrem? Piękno świata, piękno gór. Jak strasznie wewnętrzne życie człowieka potrafi to piękno niweczyć, zohydzać we własnych oczach. A nie tak dawno, budząc się w domu Nadziei, szeptałem szczęśliwy: - Boże, jaki piękny jest świat! - Myśl o nich jest bolesna, gorzka. Co robią, czy wspominają, może nienawidzą? Czy Misiunia już zapomniała smutnego pana? A może tu skonać? Jak później spojrzeć w kochane oczy? I czy te oczy zechcą być przeze mnie kochane? Zaduch tu okropny. Znów otwieram okno. Trzęsie mnie zimno. I mimo otwartego okna czuję jakby trupi odór. Wącham dłoń. Śmierdzi. Całe moje ciało cuchnie odorem alkoholu i nędzy z nim nierozłącznie związanej. Spoglądam na serek i bułki, ale nie odczuwam głodu. Poczekam. W nocy obudzi mnie jego szał! W długotrwałym pijaństwie, gdy się nie je, nadchodzą chwile opętańczego głodu. Można by wylizywać starą, zardzewiałą puszkę po konserwach, gdyby się znalazła. Leżę na tapczanie, co chwilę nalewam wino i piję, a w głowie wiruje plątanina dziwnych myśli. Są tam myśli o pięknej przeszłości, lecz one trwają krótko. Ustępują przed myślami o grozie dnia czy nocy, w której trwam na tym poddaszu. Czasami ogarnia mnie niepokój. Po tworny lęk przed atakiem epileptycznym. Mówię sobie, że minęło na zawsze, lecz niepokój mnie nie opuszcza. Od ostatniego ataku minęło prawie dwadzieścia lat. A mimo to na mgnienie kurczowo zaciskam palce na trzymanej w ręku butelce. Zaczynam chodzić po pokoju. Zmuszam się do myślenia o czymkolwiek. Nareszcie pomaga myśl o nagim i pięknym ciele kobiety. Oddychaj, mówię sobie, oddychaj głęboko, nalej wina, pij, zapomnij, zaśnij, byle nie tamto, nie latanie muchy, nie twarze w czarnych kapeluszach...! Trochę lepiej. Siadam, nalewam szklankę. Radio cicho gra. Dziewiętnasty dzień. Osiem butelek. Mało. Coraz mniej. Co się stanie, gdy pewnego dnia zabraknie nawet na tę ostatnią? Trzeba więcej spać. Ale sen alkoholika to nie sen, to przerywana co jakiś czas drzemka. I natychmiast po przebudzeniu nawyk szukania wokół siebie butelki. Czy jest, albo czy w ogóle jeszcze w niej coś zostało? Dziwne, że przy lekkich poruszeniach firanek twarze patrzą teraz na mnie wprost. Już nie widzę ich profilów. Tylko oczy czarne i duże, osłonięte rondami czarnych kapeluszy. Dziesiątki oczu. Wpatrzonych we mnie ze złością. Wiem, że to halucynacja, wiem, ale to nie zmieni faktu, że bez przerwy ironicznie mnie obserwują. Dwudziesty dzień. Musiałem sprzedać radio i piękny, puchowy sweter Nadziei. Poprosiłem gospodynię. Przyszła. Obrzuciła me poddasze bystrym gospodarskim spojrzeniem. Przedtem otworzyłem okno, wywietrzyłem, butelki były w tapczanie. Udawałem, że myję się przy umywalce, gdy zapukała. Rzekła podejrzliwie: - Jakoś pan wychudł na tym odpoczynku? Może pan chory? - Nie, Skądże, takie wspaniałe powietrze, ale siedzę w pokoju i dużo piszę. Wie pani, takie wspominki z życia... - Pokiwała głową bez widocznej wiary w me słowa, wzięła radio, sweter, zapłaciła, ile powiedziałem i poszła. Kazała także przekazać serdeczne pozdrowienia mej matce, którą znała z dawnych lat. Pomyślałem, że mogłem zażądać większej sumy. Ale człowiek przegrany przegrywa przy byle jakiej okazji. Uważnie przeglądam majątek, jaki posiadam. Mam parę butelek wina. Do wieczora wystarczy. I kilkaset złotych za radio i sweter. A więc parę dni z głowy. Co dalej, nie wiem. Śmierć z zapicia i głodu. Nie przeraża mnie. Jedynie panicznie lękam się, by nie nadeszła w delirycznych halucynacjach. Na popełnienie samobójstwa brak mi odwagi. Brzydzę się powieszeniem. Gdybym miał ampułkę silnych środków nasennych, zażyłbym bez namysłu. A wiem, że przy alkoholu w takich dawkach jak moje śmierć nastąpiłaby natychmiast. Niestety, szans na ich zdobycie nie mam. Żal mi też pieniędzy. Dopóki się żyje i ma parę złotych, myśl o wódce zawsze przesunie myśl o śmierci. Z dnia na dzień coraz bardziej denerwuje mnie firankowe kino, jak nazwałem je w przebłysku wisielczego humoru. Widzę je już w dzień. Z oddalenia. Z bliska wzorki, kwiatki. Odejdę dalej - twarze i drwiące spojrzenia pań w kapeluszach. Jak mogły zaniknąć ich profile? Teraz tylko oczy i usta. Czarne, olbrzymiejące. Nie tylko z firanek. Ściany, sufit upstrzone nimi niby czarna tapeta w kobiece fotografie. Wiem, do diabła, że nie ma żadnych oczu, ust, twarzy. Lecz widzę je, a więc są w mym chorym umyśle. Na spokojnie to może zaskakiwać. Ale nie ma spokoju, bo myśli są zawsze półpijane albo pijane. Napełniają poddasze obłokami smutku i lęku. Dwudziesty pierwszy dzień. W nocy pożarłem serek i bułki. Zdawało mi się, że połykam pożywienie jak umierający z głodu w Oświęcimiu "muzułman". Popiłem winem, odwróciłem się do ściany, lecz zasnąć nie mogłem. Mimo zamkniętych oczu widziałem kobiece twarze w czarnych kapeluszach. Twarze przesłonięte były teraz żałobnymi woalkami. Wczepione krótkimi szyjami w monstrualne korpusy ni to kobiet, ni to podobnych do kobiet ośmiornic. Potworne postacie z czarnymi twarzami pulsowały, ogromniejąc, to znów malejąc do lilipucich rozmiarów. Otworzyłem oczy pełen przerażenia. Byłem mokry od potu. Widziałem ciemną ścianę. Stała się nagle długim tunelem, a w jego końcowym prześwicie widziałem te oczy. Błyskawicznie zbliżały się ku mnie, lecz już w postaciach kobiet ośmiornic. Ogromniały niczym pociąg wpadający na nas z ekranu kina. Zerwałem się z tapczanu. Tarłem oczy aż do bólu, by zetrzeć to, co uważałem za halucynacje. Nie przestałem wierzyć, że to tylko wzrokowe omamy spowodowane alkoholem. Lecz świadomość tego nie przynosiła ulgi. Dowlokłem się do kontaktu i zapaliłem światło. Wszystko znikło. I twarze, i kobiety - ośmiornice, i potworny tunel z wypadającymi straszydłami. Chwyciłem butelkę. Nalałem szklankę, po chwili wypiłem drugą. Ależ dureń ze mnie! Widzę strachy, których przecież nie ma! Uspokojony alkoholem, wiem jednak, że potwory są i powrócą, gdy tylko minie podniecenie wywołane winem. Oddycham spokojniej. Ukradkiem spoglądam na okno. Firanka lekko się porusza, lecz bez twarzy. Z pobliskiego lokalu dobiega melodia znanego przeboju. Czuję, że jest mi niedobrze. Chyba po tym serku na wygłodzony żołądek? Podchodzę do umywalki i zaczynają się torsje. Wino skwaśniałe, cuchnące i śliny. Później już samo wyszarpywanie wnętrzności. Jest to cholernie przykra sprawa, gdy nie masz czym, a wymiotujesz. Zdaje się, że głowa rozpęknie się, nabrzmiała od dopływającej krwi. Znów wlokę się po ścianie na tapczan. Leżę i ledwo dyszę. Pot. Macam łydki - piszczele. Dłoń prawie obejmuje wychudzone udo. Rany boskie, co jest? Czy zdechnę zagłodzony na śmierć? Spokój, durniu, mówię do siebie, spokój, odlatujesz gdzieś daleko, skąd nikt nie wrócił, a taki odlot nie wymaga mięśni ani tłuszczu. Siedzę zgarbiony. Głowa na kolanach. I ponownie napływają te oczy i usta. Oczy ogromne, usta odęte, napuchnięte, uślinione. I wszystko to w ruchu. Boże, Boże! Przecież czytałem, mówiono mi, lekarze i chorzy, że alkohol zabija halucynacje, wytrąca je, zanikają. No, a u mnie? Widzę, choć przed chwilą wypiłem dwie szklanki. Widzę twarze, ciemny tunel i daleki prześwit z makabrycznymi postaciami. No tak, ale który to dzień pijaństwa bez jedzenia? Dziesiąty, a może dwudziesty, już nie pamiętam. Nie wiem, co robić, jak się ratować, by nie oszaleć. I ta przeklęta świadomość, po stokroć przeklęta, że nic w istocie nie ma, i choć wiem, że to prawda, to jednak wszystko jest i wszystko widzę! Dlaczego panowie doktorzy, docenci, profesorowie, opisujący mądrze i zajmująco te stany psychiczne, choć raz ich sami nie doświadczyli? Nienawidzę ich w zatrutym alkoholem umyśle, nienawidzę za ich teoretyczne, uczone rozprawy, mówiące wprawdzie o cierpieniach psychicznych, lecz nie mówiące nic o piekle tych cierpień, w którym nie mieli przyjemności przebywać. Paraliżuje mnie straszliwa myśl, że może znowu nadciąga koszmar delirium. Gdzie uciec? Jak się ratować, gdy nie mam nawet sił podnieść się z tapczana? Dwudziesty drugi dzień. Umywalka cała w krzepnącej już krwi. To moja całonocna awaria wymiotna. Stoję oparty o umywalkę, patrzę na własną krew, z własnych wnętrzności, i nic, obojętność. Czuję się trupem, który jakimś cudem jeszcze żyje, choć tak bardzo chciałby być nim, leżącym z wytrzeszczonymi oczami na tym tapczanie. Wydaje mi się, jakbym był ponad własnym ciałem. Jakbym patrzył na nie z wysoka. Parę kości obciągniętych żółtą, pomarszczoną skórą, trochę krwi w żyłach, zwiędła, stara twarz, zapadłe, dzikie spojrzenie przekrwionych oczu. Jednak najważniejszy jest strach przed lękiem. Tak to można określić. Tak wtedy myślałem. I następujący po tym lęk przed przerażeniem psychicznym, przerażeniem nie do wytłumaczenia sobie, nie do pokonania. Przeżyłem piekło Powstania, parę razy spoglądałem w otwór karabimowej lufy, a to było gorsze niż spoglądanie śmierci w oczy. Znam uczucie człowieka żywcem zasypanego gruzami budynku. Ale tamte wszystkie przerażenia, jeśli ciało nie odczuwało bólu fizycznego, można było znieść. Nawet siłą woli wytłumaczyć sobie, że to koniec i tak być musi. Drżę przed wszelkimi dźwiękami. Szczególnie tymi niespodziewanymi. Nawet brzęk szklanki potrąconej o butelkę jest sekundą lęku. Przeszywa ciało jak nagłe uderzenie elektrycznego prądu. A gdy zabraknie wina czy wódki, lękiem staje się każda sekunda. Skrzypnięcie drzwi na dole, trzask Okna, dźwięk klaksonu na ulicy, a nie daj Boże kroki na schodach prowadzących na moje poddasze - to już paroksyzm trwogi. Może po mnie? Zamknąć się czy zabić? W takich chwilach rozsądek nie jest nawet zdolny do logicznego pytania: dlaczego po mnie, za co? Mój Boże, myślę w takich momentach, a jak muszą cierpieć ci, którzy zupełnie nie zdają sobie sprawy, dlaczego to przeżywają, których umysły niezdolne są przy pomocy jakiej takiej wiedzy do samoobrony? To z nich przede wszystkim rekrutują się dożywotni mieszkańcy szpitali psychiatrycznych. W tej zawierusze lęków, strachów i halucynacji pomaga mi okno i świat obserwowany za nim. Siadam na krześle przy oknie, butelka na parapecie i mogę siedzieć tak godzinami, popijając i patrząc, co się dzieje na uliczce i dalej na górskich połoninach. Rozczula mnie widok dwóch górali zatrzymujących swe podjezdki, zjeżdżających na pobocze drogi i widać serdecznie a przyjaźnie o czymś rozmawiających. Są dla mnie synonimem pogodnego ludzkiego życia. Wyżej, w górze za miasteczkiem widzę stadko pasących się owiec. Wyglądają z mego okna jak malowanka w książce szkolnej. Biały owczarek obszczekuje gromadkę owieczek, podpity juhas wyśpiewuje góralską piosenkę, której echo dociera aż tutaj. Ale gdy tylko odwrócę wzrok na ściany mego poddasza, już zewsząd widzę wpatrzone we mnie twarze. Nie jestem już zdolny do skupienia uwagi na wspomnieniach, które stawały się momentami rozproszenia upiornej rzeczywistości. Dwudziesty trzeci dzień. Znów wymioty krwią. Wspomnienie inspektora i jego płuc wypływających na podłogę krwawą miazgą. Wczoraj wieczorem ledwo dowlokłem się do sklepu. Za twarzą tej samej grzecznej ekspedientki, na półkach, na setkach różnokolorowych etykiet kobiece mordy. Pijackie, obrzmiałe, wyszminkowane, dające mi bezwstydnie znaki porozumiewawcze. Patrzyłem ogłupiały, nie wierzyłem własnym oczom. Nawet tutaj? Ekspedientka: - Czy pan mnie słyszy? Ile butelek? - Nie mogłem wydobyć głosu, odpowiedzieć coś logicznie. Pokazałem palcami pięć, zapakowałem do torby i nie patrząc na nic wyszedłem. Torbę z butelkami ledwo doniosłem. Przystawałem co dwa schodki. To już koniec, myślałem, padnę tu trupem! Byle nie z zapicia w delirium, ale z głodu, z wycieńczenia, bez potwornych lęków i widziadeł. Modliłem się o taką śmierć - byle nie w psychicznej męce wywołanej alkoholową trucizną. Ledwo wszedłem na poddasze, zwaliłem się na tapczan. Rzęziłem jak astmatyk. Nie miałem siły wstać, podejść do okna, by choć na chwilę pozbyć się widoku przeklętych kobiet. Przed obłędem ratowało mnie jedynie przekonanie, że ich nie ma. Ale to marna pociecha, gdyż były wszędzie. Podchodzę do umywalki. Spryskam się zimną wodą, może to pomoże. Patrzę, a w lustrze dziesiątki kurewskich wymalowanych mord w czarnych kapeluszach. Myślę przytomnie: dlaczego te kapelusze są takie, jakie nosiła Ordonka, nasunięte na ucho? Zaczynam się śmiać. Ryczę ze śmiechu, a te mordy też się śmieją, i to ze mnie. Chwytam z torby butelkę i walę w lustro. Na chwilę nic nie widzę. Nalewam z drugiej butelki do szklanki. Piję, a później nie bawię się już nalewaniem, lecz piję prosto z butelki. I nic nie pomaga. Twarze schodzą ze ścian, z sufitu, z firanek, są wokół mnie, obrzydliwe, kurewskie, w najgorszym ruinowym wydaniu, za kanapkę. Teraz znów słyszę muzykę. A przecież radio sprzedałem. Muzyka jest wszędzie. W ścianach, w kranie, gdy puszczam wodę, w krześle, na którym siadam, nawet taniutki żyrandol wygrywa jakąś melodię. Tego za wiele. Dostaję szału. Krzesłem rozwalam wszystko, co popadnie. I co mnie później zaciekawiło: rzucałem krzesłami, wybiłem okienko, rozwaliłem popielniczką żyrandol i umywalkę, lecz dwóch pozostałych mi jeszcze butelek wina nie ruszyłem. Gdy przyszli po mnie, kończyłem łapczywie pić drugą, by mi jej nie odebrali... Z poddasza góralskiego domku zabrała mnie karetka pogotowia. Gospodyni powiadomiła Nadzieję, a ona przyjechała razem z Łunką i znajomym lekarzem psychiatrą. Był także pielęgniarz, lecz na prośbę Nadziei w pasy mnie nie powiązał. Zawieziono mnie do szpitala psychiatrycznego, skąd po trzytygodniowym odtruwaniu powróciłem do domu. Znów leżę w pokoju balkonowym na tapczanie. Miśka usadowiła się zadowolona w nogach. Jak to dobrze, że pies jest nieświadomy tragedii własnego pana. Żadne słowo przyjaciela nie zapadnie tak głęboko w duszę człowieka jak wierna mordka psa, tuląca się do zwisającej ręki leżącego w rozpaczy człowieka. Przed wyjściem Nadzieja przyniosła mi talerz gorącego kleiku. Nic innego jeść po dwudziestodniowej głodówce nie mogłem. Ponownie przybieram normalny kształt fizyczny, po powrocie z krainy halucynacyjno alkoholowych szaleństw. Jednak z psychiką w dalszym ciągu tragicznie. Przygnębienie, depresje, myśli o samobójstwie, poczucie własnej marności. Któryż to już raz przeżywam stan popularnie nazywany upodleniem człowieka i wychodzę z niego do życia? Czasami myślę, czy nie pozostać na zawsze w tym stanie i nie wychodzić z niego ani o własnych siłach, ani przy pomocy innych osób. Gdy Nadzieja, pogładziwszy mnie po twarzy, odchodzi, Misia pędzi za nią do drzwi. Musi panią odprowadzić, pożegnać. Nawet pies zna i wypełnia obowiązki swego życia... O tym, co się tam działo na poddaszu, wiem jedynie z opowieści. Gospodyni, przestraszona waleniem w ściany i trzaskaniem okna, wpadła na górę. Zastała mnie, jak z głupkowatym uśmiechem zgarniałem ze ścian - jak mówiłem - kurewskie twarze kobiet. Czyniłem to poręczą połamanego krzesła. Tapczan był otwarty; z dziesiątków butelek, które w nim gospodyni zobaczyła, wysączałem resztki. Zadzwoniła do Nadziei, której numer telefonu znała, no i tak zakończył się ostatni mój pijany pobyt w ukochanych górach młodości. Nie powróciłem tam długo, dopiero po piętnastu latach jako człowiek zdrowy. W ciągu tamtych dwudziestu trzech dni pijaństwa straciłem piętnaście kilogramów. Jakie zmiany zaszły w mym mózgu, na razie nie wiem. Nie odczuwam nic straszniejszego, niż było. Co będzie w przyszłości z moim stanem psychicznym, trudno wyrokować. Przypuszczam, że nic dobrego. Przeżyłem dwa ataki delirium. Znam takich, którzy przetrzymali cztery i życie ich nie uległo żadnej zmianie. Pili jak zawsze. Jak mogli, przeżywszy kilka takich koszmarów, nie zdecydować się raczej na samobójstwo? Ale potęga nałogu jest straszna, a alkohol jest potwornym lekarstwem, które nakazuje żyć, gdy tylko są nawet najmniejsze szansę jego zdobycia. I ta cholerna, wiecznie ta sama myśl: a może teraz będzie lepiej? Zapyta ktoś, czy takie przeżycia nie pozostawiają śladu w organizmie. Pozostawiają ślady straszne i na zawsze. Życiu nałogowych alkoholików towarzyszy wieczny smutek, przygnębienie i ciągły lęk przed jutrem bez alkoholu. Żyją w okrutnym kręgu. Smutek, lęki, wódka, wyzwolenie i ponownie zmora halucynacji. Nawet ci, którzy zdołali się wyrwać z koszmaru alkoholizmu i przeżyli wiele lat w abstynencji, cierpią, choć na ogół nie przyznają się do tego. Oczywiście, przeżywają okresy prosperity w sferze zawodowej, rodzinnej, przyjacielskiej, lecz zapytani przez takiego samego człowieka jak oni, szczerze odpowiedzą: - Wiesz, żyje mi się dobrze, cieszę się, odniosłem największe zwycięstwo, bo nad samym sobą, ale uważam mimo to życie za zmarnowane... - Może dlatego, że tak myślą, wielu powraca do tragedii nałogu po dziesięciu czy nawet piętnastu latach abstynencji. Wtedy giną już szybko. Straszne jest to dożywotnie wszczepienie alkoholizmu w mózg chorego człowieka. Gdy zastanawiałem się, dlaczego po tylu nawrotach choroby Nadzieja nie pozostawiła mnie własnemu losowi, dochodziłem do przekonania, że nie spowodowała tego szalona miłość czy namiętność, lecz zwykłe współczucie. Była bystrą i inteligentną obserwatorką ludzkiej psychiki. Zauważyłem to nawet w sposobie wychowania córki Łunki. Zdawało mi się, że rozumiała mą tragedię sercem, choć bardzo mało słyszałem od niej ciepłych i pocieszających słów. Upływało życie i niestety z mej winy rozstawaliśmy się na krócej lub dłużej. Ale nawet daleko od niej żyłem jakby pod płaszczem jej zainteresowania mym losem. Najwidoczniej grała o najwyższą stawkę: uratowanie człowieka. Tym dziwniejsza była to gra, że nie owiana szaloną miłością. Rozgrywała ją w chłodzie porażek. Może liczyła na ciepło zwycięstwa, w które musiała wierzyć. Są takie kobiety, choć jest ich tak mało na drodze takich jak my... Nienawidziła kłamstw, a ja uwielbiałem kłamać, szczególnie gdy byłem podchmielony. Kochała posiadanie pieniędzy, a ja kochałem je wydawać. Nie mieliśmy zbieżnych poglądów na sprawy Kościoła, wiary, moralności, początkowo dzieliły nas poglądy polityczne, inna była nasza filozofia życia w rozumieniu codzienności, mieliśmy absolutnie różne przeżycia wojenne. Ona czas okupacji przeżyła w dobrobycie i nie wiem do dziś, czy słyszała trzy czy pięć wystrzałów karabinowych, a człowieka zabitego na pewno nie oglądała. Ja poznałem w dzieciństwie głód, w młodości strach, strzelano do mnie i ja do innych. Inna sprawa, że wychowywaliśmy się w absolutnie różnych regionach kulturowych. Początkowo wszystkie te odmienności nie miały wpływu na nasze życie. Głównym tematem był mój alkoholizm, z którego pragnąłem się wyzwolić, tak jak ona pragnęła mi w tym pomóc. Mijały lata, z wyzwalaniem się bywało różnie, raz lepiej i dłużej, raz gorzej i krótko. Może cierpliwość anioła nie ma granic, ale u kobiety nawet najbardziej dobrej granice takie istnieją. I tak nasze początkowo spokojne poalkoholowe dyskusje zaczęły przeradzać się w sprzeczki, a następnie w kłótnie. Nasilały się, gdy pozostawałem bez pieniędzy. Wprawdzie zawsze coś zarabiałem u matki czy przy innych dorywczych zajęciach, ale wódka pochłaniała większość kapitału. Jednak teraz, gdy myślę o tym wszystkim z perspektywy odległych lat, absolutną większość winy muszę przypisać sobie. Wprawdzie nie należałem do alkoholików demolujących mieszkanie, rozbijających meble czy bijących żonę i dzieci, ale zawsze po wódce musiałem się wykrzyczeć, wypowiedzieć często ordynarnymi słowami. I uległość Nadziei nie zawsze mogła to znosić. Zaczęły się moje ponowne ucieczki, a właściwie wyrzucenia z mieszkania i tułaczki po melinach i dworcach jak w dawnych latach. Ale cokolwiek bym przeżył, wiem jedno, że poświęciła dla mnie dużą część swojego życia i serca, gdy ja w zamian dałem jej tylko parę miesięcy spokoju i okruchy dobroci. Jednak zawsze, nawet mimo okresowo odczuwanej nienawiści, oddałbym za nią całe życie i serce. Całe i bez namysłu. Tylko, mój Boże, kto zrozumie i przyjmie życie i serce alkoholika...? Ponownie zdecydowałem się leczyć w ośrodku lecznictwa odwykowego u dyrektora, którego nazywaliśmy człowiekiem o gołębim sercu. Znowu była zima. Mróz tęgi, zaspy śnieżne. Idąc od bramy ośrodka, dostrzegłem wśród ośnieżonych drzew światła okien. Spokój, cisza śniegu i nocy. Szedłem z wiarą, że mimo wszystko walka, którą rozpocząłem od czasu poznania Nadziei, trwa i musi trwać dalej. Nie myślałem tak jedynie dlatego, że byłem trzeźwy. Przekonanie o przyszłym zwycięstwie tkwiło w mej świadomości jak pacierz wyuczony przez matkę. Powitano mnie przyjaźnie. Nie byłem tu nowym pacjentem, spoglądającym spode łba, co też będą z nim wyczyniać. Pijacy, nie są zbyt romantyczni, nieczęsto ulegają nastrojom lirycznym. Ale ja miałem przeświadczenie, że tym domem nadziei kieruje dobre, współczujące, ludzkie serce. To nie był szpital psychiatryczny, gdzie człowiek jest tylko przypadkiem danej choroby, nawet nie zawsze precyzyjnie określonym. Wchodziłem tutaj jako człowiek chory na alkoholizm przewlekły i co najważniejsze - byłem w ścisłym kontakcie psychicznym z lekarzem. Przebywałem w ośrodku miesiąc. Chodziłem do parku wycinać stare drzewa. Odkopywaliśmy ze śniegu wiejskie drogi i zasypane przystanki autobusowe. Wyżywienie było niezłe. Dużo leków uspokajających i zastrzyków. Część dnia poświęcano psychoterapii, czyli rozmowie psychologów i lekarzy z chorymi o ich chorobie. Z tych rozmów, dyskusji i bardzo często najszczerszych wyznań innych chorych dowiadywaliśmy się, jak strasznie niszczycielską siłą jest alkoholizm. Bardzo przydatne w coraz głębszym poznawaniu choroby było porównywanie własnych doświadczeń z przeżyciami innych pacjentów. Tak minęło kilka tygodni. Ale pewnego dnia, w siarczysty, trzaskający mróz odechciało mi się leczenia. Rozumiałem, że popełniam błąd, ale musiałem uciec. W ten cholerny mróz, bez ubrania, zamkniętego w magazynie depozytowym, w samych ukradzionych z szatni drelichach i gimnastycznych pepegach skoczyłem na platformę ciężarówki, która przywiozła pacjentów pracujących na budowie w mieście wojewódzkim. Nim dojechaliśmy do wsi, w której samochód się zatrzymał, zmarzłem na kość. Wyskoczyłem i widzę sklepik geesu. Kupiłem dwie flaszki wina i z tyłu za budynkiem zaraz jedną wypiłem. Może to cholerne wino uratowało mnie wtedy od zapalenia płuc czy innego odmrożenia. Druga flacha dyndała w przepastnej kieszeni roboczych spodni. Wtedy jak cud z nieba dostrzegam w tej wsi zabitej dechami normalną, warszawską budkę telefoniczną. Sprawdzam - czynna! Wtedy byłem zdziwiony, ale dziś najprawdopodobniej najpierw zbaraniałbym z wrażenia, a potem pomyślał, jako uciekinier, czy to nie pułapka MO. Mimo wina szczękam zębami, ale dzwonię do dyrektora ośrodka, mieszkającego w pobliskim miasteczku. Żal mi go było, taki dobry człowiek, chciałem się jakoś wytłumaczyć, przeprosić go. Wiedziałem, jak bardzo mi ufał i ile nadziei pokładał w moim postanowieniu zerwania z nałogiem. Przegadaliśmy niejedną godzinę jak ojciec z synem. Zaczynam: - Panie dyrektorze, bardzo mi przykro - ale dyrektor przerywa mi i mówi spokojnie: - Już wiem, że uciekł pan bez ubrania w taki mróz. Czy jest pan w stanie myśleć logicznie? - Tak - odpowiadam. - Niech pan w tym Lipiu czeka, zaraz tam przyjadę i... - Teraz ja przerywam gwałtownie. Boję się spotkania z nim, boję spojrzenia jego oczu. Wołam do słuchawki: - Nie, nie, panie dyrektorze, zaraz będę u pana, wyjaśnię! - Napatoczył się jakiś żuk z geesu, zapytałem, czy zabierze mnie do miasteczka. Zabrał, dobry człowiek. Wyciągam tę drugą flachę, odbijam, częstuję go, ale nie chciał. Piję więc sam, jadę i myślę, co ja najlepszego robię. Do Nadziei po awanturze wrócić nie mogę, do matki z powodu "kochanego" ojczyma nie ma nawet o czym myśleć, mróz jak cholera, bez swetra, koszuli, kalesonów, zdechnę pod płotem. Nim dojechaliśmy, flaszka była pusta, a ja odrobinę odważniejszy. Co ma być, to będzie! Na małym ryneczku, gdzie kierowca wysadził mnie, była otwarta kwiaciarnia. Pomyśleć, co to były za czasy! Telefon właściwie w lesie, kwiaciarnia otwarta wieczorem, zimą, w takiej ni to wsi, ni to miasteczku. Wszedłem, kupiłem piękny duży czerwony goździk i idę pod willę dyrektora. Wsadziłem kwiatek w skrzynkę na listy, zadzwoniłem i jak skończony szczeniak uciekłem. Nie przed smutnym spojrzeniem oczu dyrektora, nie ze wstydu, w końcu wiedział, że jestem nałogowym alkoholikiem, ale najzwyczajniej poczułem po tych dwóch flachach wina głód alkoholu. Wiedziałem, gdzie jest knajpka, i dobiegłem do niej zdyszany. Parę setek miałem, nie wiem nawet skąd, chyba przed odjazdem dostałem od matki, może od brata, a może komuś ukradłem. To nie było ważne, mnie okradali dziesiątki razy i przeżyłem. Ważne było posiadanie tych czerwonych papierków, które pozwolą posiedzieć w cieple, przy stole, rozprostować zmęczone, zmarznięte nogi, popić i zastanowić się, co dalej. Siedzę, piję i zastanawiam się. Starzy bywalcy tej mordowiochy, bo prawdziwe mordownie znałem tylko w dużych miastach, natychmiast po ubiorze zorientowali się, kto ja i skąd pochodzę. Wszyscy uciekinierzy z ośrodka tutaj mieli pierwszy przystanek pitny. Podeszło najpierw dwóch, jak należy, z pełnymi kuflami w rękach i pytają: - Czy można? - W takiej mordowni, aby odpowiedzieć pijanym sukinsynom, że nie można - zajęte, trzeba mieć albo obstawę, albo nóż sprężynowy lub spluwę, albo być przynajmniej mistrzem okręgu w boksie. I to wątpliwe, bo wiejska sitwa wali na odlew z butelki. Powiedziałem więc, że wolne, i pijemy każdy swoje. Ale podchodzi trzeci, stawia flaszkę i zaraz mnie nalewają pierwszemu. Wódka początkowo łagodzi obyczaje najbardziej świńskich szumowin, dopiero później różnie to bywa. Pijemy więc grzecznie i ja stawiam następną flaszkę. A że miałem w głowie już dwa wina i parę setek wódki, zacząłem majaczyć. Otóż wydało mi się, że jestem w mych kochanych górach, że dopiero Skończyła się wojna i należy organizować chłopców do następnej, trzeciej, o której wtedy wszyscy mówili. I zacząłem organizować, czyli namawiać tych chamów do partyzantki. Słuchali o mym powstaniowym krzyżu, o zdobywaniu Bolonii, co było kłamstwem, bo w Bolonii zdobywałem jedynie po pijanemu piersiaste Włoszki, klepali mnie po ramieniu, całowali z dubeltówki, bo - pili moją wódkę! Mianowałem ich komendantami jakichś tam podokręgów podkarpackich, co przyjmowali, też już pijani, w postawie na baczność. Panowała nasza polska zgoda jak zawsze przed walką, a gdy do tego zanuciłem "Rozszumiały się wierzby", wszyscy trzej bandyci wraz ze mną mieli pijackie łzy w oczach. W końcu kelnerki zaczęły wypraszać pijaków, a ja byłem tak otumaniony, że rozkazałem tym drabom, by mi - jak by nie było komendantowi przyszłej grupy partyzanckiej, której nadałem nazwę "Zemsta" - sprowadzili taksówkę, bo muszę być wieczorem na ważnym zebraniu dowódców w Jeleniej Górze. - Oczywiście, komendancie - odpowiedzieli ochoczo, wzięli mnie pod pachy, bo z lekka powłóczyłem nogami, i wyprowadzili z tej mordowiochy. Zaprowadzili mnie nawet niedaleko, za budynek, gdzie przepływała zamarznięta wtedy rzeczka. Tam zaczęli mnie łomotać, nie za partyzantkę, jak zdołałem się zorientować przy pierwszych uderzeniach, lecz ponieważ chcieli forsy. - Tyś komendant - mówili - to dawaj na zaprowiantowanie oddziału! - Miałem jeszcze chyba dwie setki, zabrali, zegarek zabrali, szukali jeszcze, czy mam sweter. Rozbili mi głowę, który to raz w życiu? Od kopnięć miałem pęknięte dwa żebra. Gdy dowlokłem się do ryneczku, początkowo żaden taksówkarz nie chciał mnie wieźć tak daleko. Tym bardziej że obiecywałem zapłacić dopiero w domu. Dopiero gdy powiedziałem, że znam dyrektora ośrodka, jeden z tych panów zlitował się. Zawiózł mnie do dyrektora. Tam mnie opatrzono, obandażowano pęknięte żebra i chciano koniecznie odwieźć z powrotem do ośrodka. Byłem jednak pacjentem dobrowolnym i prosiłem kategorycznie o odwiezienie do domu. Dyrektor przyglądał mi się chwilę i rzekł: - Niech pan jedzie, ja wiem, że kto jak kto, ale pan, panie Zdzisławie, do mnie powróci... - Chciał mi dać pieniądze na drogę. Podziękowałem. Siedziałem w taksówce i trochę przytomniejszy myślałem, gdzie właściwie jechać. Podałem adres Nadziei... Nie było z moją Nadzieją tak pięknie, jak by się z moich laurkowatych opisów wydawało. Cierpliwość jej zaczynała powoli pękać w szwach. Wprawdzie po zastanowieniu się i po mych gorących przeprosinach zszywała pęknięcia, ale wytrzymałość w tych miejscach była już mniejsza. Jedynie Łunka była długo po mojej stronie i zawsze brała mnie w obronę przed gniewem matki. Najwierniejsza do końca pozostała Miśka. Ale cóż, pewnej zimy, w styczniu, bidula zdechła. Niosłem wieczorem jej ciałko do lasku za miasto i płakałem jak nad człowiekiem. Tyle okrutnych i bezlitosnych serc ludzkich poznałem w życiu. A to jedno, już teraz martwe, które miałem pogrzebać, lubiło mnie, cieszyło się na mój widok i pozwoliło znów poczuć się człowiekiem. Łunka po zdaniu matury studiowała polonistykę. Poznała miłego chłopca kończącego studia ekonomiczne. Chłopak był urodziwy i, jak to się mówi, na schwał. Pochodził z rodziny dość zamożnej i solidnej. Miał dwóch braci księży. Stosunki nasze początkowo układały się pomyślnie. Przeważnie na początku, nim się ludzie poznają i dopasują swe intymności psychiczne, stwarzają pozory, że wszystko gra. Wszem wiadomo, jakie piekło potrafi uczynić z domu alkoholik. A jeśli nie piekło, to jak ciężką wprowadza wraz z wódką atmosferę. Znałem pana magistra, nie tego śmieciarza, broń Boże, człowieka w pełni kulturalnego, który po pijanemu - a pił wyłącznie okresowo, choć nałogowym alkoholikiem był od lat - zwykł był w sadystyczny wręcz sposób gwałcić własną żonę. Nie musiał tego czynić, bo ta kobieta bardzo go kochała. Gdy nie pił, był wspaniałym partnerem. Wódka wyzwalała w nim zwierzę. Doszło do tego, że gdy zaczynał pijacki cyrk, sama żona w trakcie stosunku pozorowała, że jest gwałcona, i pan magister zasypiał zadowolony. Doszła do takiej wprawy, że gdy po latach za przyczyną nałogu potencja pana magistra zmarniała, zaspokajał mimo to swe popędy, gdyż żona potrafiła krzyczeć, gryźć i rwać na sobie bieliznę. Pan magister był w siódmym niebie, choć żona była w piekle, które w końcu wraz z panem magistrem porzuciła. Szczerze mówiąc, sam jej to w dalekiej przeszłości doradziłem, wiedząc, jak bardzo tego człowieka kochała. Znałem zresztą tyle i tak zadziwiająco nieprawdopodobnych wynaturzeń spowodowanych alkoholizmem przewlekłym, że mogłem stać się w tej dziedzinie radcą, może nie prawnym, lecz teoretycznym na pewno. Inny pan lubił, gdy żona przynajmniej przez pół godziny przed stosunkiem paradowała nago. Jeszcze ktoś przynosił żonie wymyślne stroje, które musiała zakładać na siebie. Ten facet zadowalał się już samym rozbieraniem żony z tych fatałaszków. Znałem i takich, którzy sprowadzali własnym żonom młodych byczków i z uciechą obserwowali ich stosunki. W paru znanych mi wypadkach żony te były całkowicie uzależnione od męża majątkowo. Niektóre z nich nawet te zmiany lubiły. A mężowie z czasem stawali się pederastami, co w świecie nałogowych alkoholików bywa sprawą wyjątkową. W ogóle łóżko w małżeństwie alkoholika nałogowego do pewnego okresu zapicia czy przepicia jest po wódce problemem numer dwa. Z czasem alkohol wyniszcza organizm, siły męskie zanikają, pozostaje jednak w mózgu, nazwijmy to, zadra seksu do końca marnego życia. Wielu w takim stanie zapijaczenia wystarcza onanizm. Jedni uprawiają go jak młodzieniaszkowie, w wyobraźni, na widywanej często kobiecie. Może to być sąsiadka, często przechodząca ulicą dziewczyna i tym podobne. Inni, jeszcze jako tako zasobni, skupują tygodniki z roznegliżowanymi paniami, pisma i pisemka pornograficzne, kradną nawet bieliznę damską, najchętniej już noszoną. Są i tacy alkoholicy, którzy z upływem lat przerzucają swe męskie upodobania z żon na teściowe, a nawet siostry czy własne córki. Nie ma oczywiście mowy o nagłych porywach serca, lecz chodzi o najzwyklejszą i obleśną męską chuć. Społeczeństwo o tym nie wie albo nie chce wiedzieć. Ale iluż jest ojców alkoholików żyjących z własnymi córkami, i to często za wiedzą żon. Zastraszonych, bojących się głodu lub zdeprawowanych i zobojętniałych. Często te sprawy kończą się tragicznie, gdy córka poznaje chłopaka, którego zdolna jest pokochać. Na szczęście w tej posępnej dziedzinie zalkoholizowanego życia nie było między nami zadrażnień. Najwyżej trwały długie cisze, z racji mych alkoholowo buńczucznych nastrojów. Zdarzały się przykre zajścia z innych przyczyn. Leżałem kiedyś chory na tapczanie, mając przy sobie pełną pięciolitrową bańkę piwa. Idiotycznie brzmi w takim wypadku słowo chory. Po prostu człowiek leży pijany jak świnia, wstać mu się nie chce, bo mając przy sobie alkohol, nie musi. Nadzieja zrobiła mi za to małą awanturę. Ja, jak to ja po wódce, odpowiedziałem coś opryskliwie, nawet ordynarnie, Łunka to usłyszała i zdenerwowana zadzwoniła po milicję. Przyjechali. - Niech się pan ubiera! - Dlaczego? - zapytałem. Jak każdemu pijakowi, tak i mnie wydawało się, że jestem najtrzeźwiejszy pod słońcem i że wolno mi leżeć w moim mieszkaniu. Wprawdzie ono nie było moje, ale nie przypuszczałem, by panowie władza o tym wiedzieli. - Jest pan pijany i proszę z nami! - powtórzył formułę, którą znałem z setek zatrzymań w innych okolicznościach. Trzeba przyznać, iż panowie milicjanci nie byli zbytnio elokwentni. Zresztą biorąc pod uwagę nas, alkoholików, ani ja się temu nie dziwiłem, ani oni nie musieli dobierać eleganckich zwrotów. Takie wiązanki łaciny, jakich wysłuchiwali od nas, mogły porazić nawet głuchych. Jednak poznałem i przykre wyjątki. Na pewnym dużym dworcu, jedynie lekko podchmielony i nawet dość porządnie ubrany, za jedno ostre słowo zostałem spałowany i obrzucony obelgami. Wstaję więc z tego tapczana i pijany, i wściekły. Myślę: zabiorą mnie do żłobka - trzeba pociągnąć z bańki na drogę. Biorę bańkę do ust i piję zachłannie. Któryś z milicjantów usiłuje mi ją wyrwać. Nie oddałem bańki, lecz z całą siłą trzasnąłem nią o ścianę. Ponieważ opryskałem im przy okazji mundury, zostałem zatrzymany do dyspozycji pana prokuratora za rzekome stawianie czynnego oporu wobec funkcjonariuszy w czasie pełnienia przez nich obowiązków służbowych. Pomogła interwencja mojej matki i Nadziei, które wyjaśniły sytuację. Innym razem wybuchnąłem, gdy zostałem uderzony ścierką w twarz. Przyczyny uderzenia nie muszę wyjaśniać. Byłem pijany. Nie wiedząc, jak wyładować wściekłość, chwyciłem tłuczek do mięsa i rąbnąłem nim kilka razy w nową politurę szafy. Ślady uderzeń widzę do dnia dzisiejszego. Nadzieja z Miśką, przerażone moim niecodziennym w końcu zachowaniem, uciekły z mieszkania. Było zimno i padał deszcz. Siedziałem w kuchni, piłem dalej i płakałem nad swym marnym losem. My wszyscy, nałogowi alkoholicy, zawsze w takich wypadkach opłakujemy swój własny los, a nie los naszych matek, żon czy córek. Największą tragedię rodzinną, no, może jedną z największych przeżyłem w czasie pewnej Wigilii. Po raz pierwszy od pięciu czy siedmiu lat przyjechał do nas mój ojciec ze swą żoną. Przygotowywaliśmy się z Nadzieją do tych świąt i szacownych odwiedzin pary staruszków cały tydzień. Choć od dwudziestu lat żyliśmy osobno, kochałem ojca bardzo. Pewnie dlatego, że w dzieciństwie zapamiętałem jego dobroć, rozsądek i wyrozumiałość w stosunku do mnie. Zawsze zazdrościłem mu prawości charakteru i wiecznego optymizmu. Teraz miał już 78 lat i mogły to być nasze ostatnie święta. W dniu Wigilii od rana z radości zacząłem popijać. Najwidoczniej było mu przykro, lecz nie okazywał mi tego, a ja także nie przebierałem miarki, tyle tylko, aby być na rauszu. Dopiero wieczorem przy choince po życzeniach poszedłem do kuchni, nalałem sobie szklankę i wypiłem duszkiem. Rzeczywiście, przy stole nie pito. Ojciec był abstynentem. Nadzieja także, a inni przy jednym kieliszku dysputowali pół godziny. Tego, co uczyniłem po tej szklance wódki, nie wybaczę sobie, ze względu na pamięć nie żyjącego już ojca, do śmierci! Wróciłem do pokoju i zacząłem wygłaszać mowę: że zmarnowałem życie przez rozwód rodziców, że ojciec mnie nigdy nie kochał, że moja matka, która także była wtedy u nas ze swym mężem, oddała syna na pastwę losu, a sama zajęła się własną miłością, że byli okrutni ściągając mnie do kraju - gdy, tam miałem dziewczynę i majątek i tak dalej. Dostało się oczywiście i Nadziei, która w pewnej fazie mego monologu włączyła magnetofon. To, co uczyniłem wtedy, na pierwszych od kilkunastu lat wspólnych świętach - rodzicom, Nadziei, Łunce i reszcie obecnych, bo w końcu wymyślałem wszystkim - gdy otrzeźwiałem, nie mieściło mi się w głowie. Po raz setny uświadomiłem sobie, że wódka czyni ze mnie idiotę. To nie było delirium, bo nawet gdy atak nadchodził, zdawałem sobie mimo wszystko z tego sprawę. Nie byłem nawet tak bardzo pijany. Przed chwilą cieszyłem się ze wszystkimi przy stole. Rozmawiałem serdecznie z ojcem, matką, Nadzieją, śpiewałem kolędy. Szklanka wódki przekształciła mój względny rozsądek w idiotyczny, chamski, ordynarny, bezwstydny wybuch żalu do własnych, najlepszych pod słońcem rodziców i najserdeczniejszej po nich dla mnie kobiety! Gdy wykrzyczałem wszystko, uciekłem do kuchni i piłem dalej. W domu słyszałem ciszę, przerywaną łzami kobiet. Przerażony tym, co uczyniłem, przeklinałem siebie za to, że nie stać mnie na samobójstwo. Po cichu ubrałem się i w noc wigilijną, gdy ludzie szli na pasterkę, żebrałem u zaspanej recepcjonistki w hotelu o pokój. Dała mi, gdy położyłem parę setek. Całe święta piłem w pokoju hotelowym do utraty przytomności. Trzeźwiałem, szedłem po wódkę i od nowa. Ojciec i matka wyjechali bez pożegnania, odprowadzeni przez smutną i zawstydzoną moim zachowaniem Nadzieję. Wróciłem do domu po trzech dniach. Ale okazało się, że domu już nie miałem. Najcięższe do przeżycia były chwile pokornej skruchy po jakiejś awanturze. Człowiek pragnął wtedy stać się powietrzem, lecz niestety miał ciało, które poruszając się zawadzało innym. Człowiek chciał stać się ślepcem, lecz od czasu do czasu musiał spojrzeć w inne, tak strasznie zbolałe lub karcące oczy. Cóż by się wtedy dało za szklankę wódki! Człowiek odpisałby za nią diabłu rok życia. Lecz napić się nie było wolno! Te dni były prawdziwą męką walki z alkoholem. I nigdy się w nich nie napiłem. Dopiero gdy mijało uczucie upodlenia i wracały siły fizyczne, skłonny byłem się napić. Zawsze znalazł się w pobliżu pan nałóg. Raz zaszeptał: - Aleś głupiec! Zamknęli cię w piżamie, nie masz ubrania, ale masz 50 złotych. Zawołaj z balkonu chłopca, napisz kartkę, że tatuś posyła synka po trzy buteleczki wody brzozowej, i po kłopocie... - Zrobiłem, jak kazał. Chłopiec na szczęście nie uciekł. Przyniósł mi ratunek, a nie wyobrażał sobie na pewno, jak wielki skarb miał w rękach... Musiałem się gdzieś wynieść. Ruszyć, jak to się mówiło, w pijacki świat, a teraz mówią - w Polskę. Nie byłem zwierzęciem i odchodziłem z wielkim bólem serca. Przeżyłem w tym domu najpiękniejsze, poza młodością, względnie trzeźwe lata. Bywało, że nie piłem po trzy, pięć, a nawet kiedyś osiem miesięcy. Łunka była już mężatką i młodzi spodziewali się dziecka. Mieszkać wspólnie było ciężko, a z dzieckiem i przy moim nałogu nie do pomyślenia. Nadzieja musiała poprzeć córkę. To była sprawa dla mnie zupełnie zrozumiała. A jednak odszedłem jak łobuz. Właściwie mógłbym napisać, że nie odszedł człowiek, lecz alkohol o wyglądzie półczłowieka - półzwierzęcia. Zwierzę nie ma nazwiska. Ja miałem. I słowo łobuz na pewno na długie lata przylgnęło do niego w pamięci tamtych dobrych ludzi. Każda rodzina walczy o polepszenie" własnego bytu. Hitlerowcy rozstrzeliwali nałogowych alkoholików. Miałem w pamięci tamte lata. Czyż miałem prawo żądać od ludzi współczucia? Robert, mąż Łunki, był miłym młodym człowiekiem. Szczery, uczuciowy, szlachetny. Nie dlatego, że sam przegrałem życie, podziwiałem go. A jednak odchodząc, sprowokowałem głośną, łobuzerską sprzeczkę z nim. Gdy pijany i wściekły zatrzasnąłem kochane drzwi i wyszedłem na chodnik, podjąłem z ziemi duży kamień. Z rozmachem rzuciłem nim w okno, które rozprysnęło się w kawałki. Aby obraz Nadziei i tego, co utraciłem, nie był zbyt rozwodniony, muszę cofnąć się pamięcią parę lat wstecz. Siedzę w domu, Łunka mówi, że jestem napompowany satysfakcją, bo wygrałem pewien konkurs literacki. Oczywiście, nie byłem, nie jestem i nie będę pisarzem, ale przysiadłem fałd i coś o alkoholizmie napisałem. Rzecz była dość duża, tytuł dano mój własny, no i załapałem drugą nagrodę, a pewne miłe panie mówiły: niech pan pisze, bo szkoda, tego i owego. Notabene dość wysoką nagrodę przepiłem, i to raczej w dramatycznych okolicznościach, spadając na łeb z wysokich schodów. Pisałem chyba o tym i nie ma co powracać. Tych spadnięć na łeb, uderzeń w łeb, kopów w łeb, rozbitych łbów tyle było w mym życiu, że mógłbym obdzielić nimi pluton. A jeszcze nie mówiłem o późniejszych wypadkach samochodowych, w których zawsze cierpiała najbardziej moja głowa. Twarde i głupie głowy wytrzymują najwięcej. Przynajmniej na mnie to się sprawdziło. Siedzę więc i obserwuję Miśkę, która jeszcze wtedy żyła i właśnie wyczuła na schodach Nadzieję. Rzeczywiście, za chwilę wchodzi i prowadzi mnie do okna. - Popatrz - mówi. Patrzę i widzę lśniącą niklem "warszawę". W tamtych latach samochód był rzeczywiście luksusem, ale wzruszyłem ramionami, cóż, niech ktoś się cieszy. Ale Nadzieja mówi: - Popatrz jeszcze! - No coś takiego! Zaniemówiłem. Łunka opuszcza szybę przy kierownicy i gra nam palcami na nosie. Po chwili rusza i odjeżdża. Wieczorem w cieple lampy siedzimy we trójkę, a Miśka przy nogach Nadziei. Nadzieja bierze mnie za rękę i mówi: - Widzisz, miałam trochę oszczędności i mamy samochód. Zrobisz prawo jazdy, Łunka ci pomoże, a zresztą ma na głowie maturę. Samochód przyda się także - wiesz dlaczego...? - Wiedziałem. Taka była Nadzieja. Dramaty, awantury, milicja, izby wytrzeźwień, szpitale, więzienia, ucieczki z domów w Polskę, rozpacz życia na jakimś dworcu, a jednak życie toczy się dalej. Podłe, szmatławe, a konieczne, jeśli nie znalazłeś w sobie siły, by skończyć samobójstwem. Wielu tak kończy, miliony trują się dalej. Siedziałem kiedyś na jakimś dworcu. Głodny, obdarty, przepity, bezdomny, myślałem o samobójstwie. Wiecie, co mi pomogło i powstrzymało przed pójściem na tory? A był to jedyny w mym życiu raz, kiedy bym to uczynił. Właśnie wtedy, gdy straciłem dom Nadziei. Pomyślałem sobie o setkach tysięcy takich jak ja, którzy w swych domach, w ruinach, w piwnicach i gdziekolwiek by nie byli, tak samo jak ja w tej chwili pragną umrzeć. Pragną umrzeć i modlą się do Boga o śmierć. Nie wytrzymują presji własnej podłości, własnej nicości, upadku. A jednak przeżyją tę straszną noc, świat się nie zawali, śmierć nie przyjdzie na zaproszenie, nikt nie wzruszy się ich cierpieniem i rano jak zawsze tramwaje zaczną zgrzytliiwą pogoń życia. Wzmocniła mnie myśl, że nie jestem samotny w cierpieniu, przez siebie zawinionym. Może silny jest ten, kto w taką noc kończy ze sobą. Może... Lecz na pewno silniejszy okaże się ten, kto tę noc przeżyje, bo los może mu podać dłoń pomocną. Tamtej nocy najmocniej odczułem pragnienie, by ktoś kiedykolwiek na myśl o mnie czule się uśmiechnął... Nie miałem żadnych szans. Pojechałem do matki. Ojczym popatrzył wprawdzie na mnie bokiem, ale był sezon handlowy, roboty przy straganie masa, więc mnie przyjęli i zatrudnili. Pozwolono mi nawet dwa dni wytchnąć z przepicia. Prawo jazdy miałem od dawna, powróciłem na zieleniak, na którym kiedyś poznałem swą drugą żonę. Nic się właściwie tu nie zmieniło. Nie działała jedynie tak zwana druga ręka, to znaczy ci, którzy wykupywali samochody z towarem na pniu, jak leci od hurtowników, a później towar z zarobkiem sprzedawali detalistom. Kupowałem, woziłem wszystko od pietruszki po pomidory i kalafiory. Kupić umiałem, miałem jakąś smykałkę. Mama była zadowolona, ojczym także, gdyż miał więcej czasu na grę w skata, którą uwielbiał. Sezon trwał od kwietnia do końca grudnia. Praca była ciężka. Zarobek niezły. Przepracowałem w interesie warzywniczo owocowym trzy sezony. Wszystko byłoby jakie takie, gdyby nie ciągłe utarczki słowne pomiędzy mną a ojczymem. Stanowiliśmy absolutne przeciwieństwo charakterów. Był dziwnym człowiekiem, nie uznającym racji drugiej strony. Wszystko, co zaplanował, pomyślał i realizował, było jedynie słuszne i dobre. Gdyby chodziło wyłącznie o sprawy handlowo zawodowe, mógłbym jeszcze się przystosować. Ostatecznie wraz z matką był współwłaścicielem interesu. Oni mi płacili i mieli prawo wydawać mi nawet głupie polecenia. Ale takie samo stanowisko zajmował w dosłownie każdej dziedzinie życia, a mówiąc szczerze, o większości spraw ispołecznych, politycznych, a szczególnie kulturalnych nie miał nawet zielonego pojęcia. To mogło drażnić, gdyż żyliśmy przecież pod jednym dachem. Czasami doprowadzał tym innych do pasji. Ten człowiek się wtedy śmiał, uważając, że osiągnął zamierzony cel. Wytrzymałem te trzy sezony jedynie dlatego, że jedynym człowiekiem, którego się bał i któremu prawie we wszystkim ulegał, była moja matka. Takie to bywa życie między ludźmi - jak mówią na południu - potyrtane! Drugą przyczyną, dla której musiałem odejść, było moje pijaństwo. Wieczne napięcie pomiędzy mną a ojczymem było powodem większości mych pijatyk. Co z tego, że w sezonie zarobiłem nieźle? Znajdowałem się w takim stanie wrzenia psychicznego, tamowanego miesiącami ze względu na matkę, że po zakończeniu handlu, przez grudzień i styczeń piłem na umór. Można to nazwać rozładowaniem napięcia nerwowego, Choć Bogiem a prawdą piłbym i z innych powodów. Gdzieś w połowie lutego zostawałem już bez pieniędzy i bez dachu nad głową. Dopóki miałem pieniądze, znalazłem zawsze kwaterę na noc u jakiegoś pijaczka. W domu u matki, choć prosiła, ze względu na jej męża mieszkać już nie mogłem. Ot, wpadałem raz na jakiś czas. Choć nigdy nie byłem i nie jestem mściwy, nie mogę zapomnieć awantury sprzed kilkunastu lat, jaką urządził mi ten człowiek o talerz zupy podany mi przez matkę. Znowu nadeszły ciężkie lata. Dawno przekroczyłem czterdziestkę, a tych lat naprawdę dobrych i względnie trzeźwych, razem z młodością, może doliczyłbym się siedmiu, ośmiu? Do stałej, systematycznej pracy nie nadawałem się. Gdzie ja nie zaczynałem pracować przez te pijane lata! Byłem górnikiem, kamieniarzem w kamieniołomach, ale i przy nagrobkach, grabarzem, śmieciarzem, kelnerem, badylarzem, pomocnikiem cinkciarza, marynarzem na ostatnim stateczku wiślanym, panem do towarzystwa starszych pań, a przede wszystkim i zawsze nałogowym alkoholikiem. Nieraz załapałem nawet dobrą pracę, na przykład jako kelner, grabarz, mogłem nawet wżenić się w zasobne badylarstwo z niezłą właścicielką, ale wszędzie wysadzała mnie z siodła wódeczność. Z panią badylarką już nawet mieszkałem. Plany były dalekosiężne, była w nich mowa bodajże o Majorce. Co z tego? Załadowałem kiedyś do jej opla 1000 róż, rozwiozłem odbiorcom, pieniądze przepiłem w górach, opla strzaskałem pod górami, sam odsiedziałem parę miesięcy w dolinie. Ciągle wspominałem te parę lat z Nadzieją, które tak źle zakończyłem. Był luty, mróz trzaskający, ja bez forsy i mieszkania. Pojechałem wieczorem na dworzec położony niedaleko mieszkania Nadziei. Bez planu, coś mnie tam ciągnęło. Podszedłem pod okna mieszkania. Rozświetlone spokojnym szczęściem. Wszedłem do piwnicy, którą znałem doskonale. Były tam kaloryfery. Pomyślałem, że trochę się ogrzeję i może usłyszę chociaż głos Nadziei czy Łunki. Ale zaraz przyszła myśl, jak to u alkoholika, że na pewno na mym miejscu jest inny stateczny, poważny pan. O dziwo, głosu znajomego nie usłyszałem, ale szczekanie pieska. W pierwszej chwili wydało mi się, że to niemożliwe. Przecież Miśkę sam pogrzebałem. Piesek jednak na górze szczekał. Piwnica, a właściwie jej zakątek znajdował się pod samym naszym mieszkaniem. I tam, w tym zakątku, do którego nikt nigdy z lokatorów nie zaglądał, odnalazłem świecąc zapałkami stary, zniszczony fotel, tak ogromny, że od biedy można było w nim spać. Wiedziałem, że należał do pana profesora mieszkającego nad nami, bo kiedyś przypadkowo będąc u niego w mieszkaniu, ten fotel widziałem. Jakże w duchu dziękowałem temu dobremu człowiekowi. I dawniej ceniłem go bardzo. Miał maleńką, milutką żonę. Lecz gdy szli ulicą, on wyglądał jak aktor filmowy, był przystojny, a ona przy nim jak skromniutka siostra. Podziwiałem ich miłość, bo kochali się i szanowali bardzo. Przez wiele lat stanowili dla mnie zagadkę, dopóki nie zrozumiałem, że prawdziwa ludzka miłość ofiarowana nielicznym ukryta jest w sercu człowieka, a nie w jego wyglądzie czy bogactwie. Rozsiadłem się w tym fotelu i nadsłuchiwałem głosów z góry. Ale był już późny wieczór i dom ogarnęła cisza. Nie miałem co palić. Oświetliłem zapałkami korytarzyk do tego zakątka z fotelem i znalazłem parę petów. Kawałek gazety też. Skręciłem w gazecie wielkiego skręta, zapaliłem, później otuliłem się jak mogłem wiatrówką i przespałem pod mieszkaniem Nadziei do rana. Fotel w zatęchłym zakątku piwnicznym pod mieszkaniem Nadziei ratował mnie z wielu nocnych opresji, gdy nie miałem gdzie spać. Parę razy skorzystałem z niego w ciągu dnia. Miałem szczęście, bo nikt nigdy mnie nie zauważył. Zimowe, mroźne dni są dla bezdomnych pijaków szczególnie okrutne. Upijesz się w ciągu dnia, a nie ma kąta, ławki czy łączki, gdzie mógłbyś choć godzinę pochrapać. Na dworcach patrole milicji, na klatkach schodowych lokatorzy, podrzemiesz w piwnicy czy na strychu i zaraz krzyk: złodziej! Do znanej meliny przyjęli, gdy miałeś forsę na flaszkę. Za pijakami porzuconymi przez żony lub takimi, którzy sami pozbyli się żon czy przyjaciółek i posiadali mieszkanie, włóczyły się tabuny oberwanych, przepitych koleżków, nadskakujących im i usłużnych, żeby tylko zaprosili na chatę. Tamci, niegłupi, wybierali tylko takich przy forsie. Ponieważ w tym czasie, jeśli miałem forsę, to tylko na wódkę, fotel był dosłownie łaską z nieba. Pewnego wieczora zmarznięty, zrezygnowany, przepity jak pijak i głodny jak pies, podszedłem pod drzwi mieszkania. Usłyszałem śmiech Łunki, płacz dziecka i uspokajający je głos Nadziei. Stałem oparty o ścianę. Chciałem zadzwonić. W ostatniej chwili cofnąłem dłoń. Jej oczy? Smutne, współczujące, chłodne, zdziwione, a może złe?! Jakiekolwiek by były, nie miałem odwagi w nie spojrzeć. A Łunka? Już widocznie była matką - jak by spojrzała na mnie, oberwańca? Nowy piesek, którego widocznie mieli, wyczuł przez drzwi obecność obcego i zaczął szczekać. Uciekłem szybko do piwnicy. Zasypiając pijany w fotelu, myślałem: zagram jeszcze jedną kartę. Mam tam przecież rzeczy osobiste. Jutro pójdę je odebrać. Poszedłem. Wódka dodała mi bezczelności, naplułem na wstyd. Ponownie ludzki łachman zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiadał. Zadzwoniłem, silnie przyciskając dzwonek. Za drzwiami najpierw rozszczekał się piesek. Później spieszne kroki Nadziei, które poznałem, i już stałem przed nią. Byłem bardzo zmęczony. Chciałem spać za wszelką cenę. Za cenę poniżenia, zbesztania, nawet zniewagi. Byle pozwolono mi na godzinę gdziekolwiek złożyć głowę. Rozprostować ciało. Fotel był dobry, ale to trwało już tygodnie. Niby szukałem w szafie koszul, a drżałem w nadziei, że usłyszę dawne: - Wykąp się, połóż, odpocznij... - Nie usłyszałem. Nienawidziłem jej wtedy z całego serca. Nawet za to, że pomagała mi szukać tych nieszczęsnych moich rzeczy. Znalazła w końcu czystą, wykrochmaloną koszulę. Wydała mi się jak ten dom, który musiałem porzucić. - Gdzie pojedziesz? - zapytała, wkładając do walizki rzeczy, które miałem zabrać. A więc wszystko skończone, myślałem nerwowo podniecony, przestałem nawet odczuwać zmęczenie bezsennością. - Do matki - wychrypiałem w kłamliwej odpowiedzi. Nowy piesek, Kubuś, łasił się do mych nóg. Pogłaskałem go i chciałem nawet powiedzieć Nadziei prawdę o fotelu. Ale pomyślałem, że nie! o tym nigdy, mogę być Skończonym w jej oczach pijakiem, ale we własnych jestem jeszcze człowiekiem. Tylko że takim jak my nawet najbardziej kiedyś zakochane kobiety, jeśli nie plują w twarze, to nie pomagają nigdy! Wyszedłem z wyładowaną walizką, udałem, że Wlokę się w kierunku dworca, później zawróciłem i wszedłem skrycie do piwnicy. Był cholerny mróz, byłem głodny, nie miałem co pić. Usiadłem w fotelu i z wściekłością oplułem dach nad głową będący podłogą mieszkania, z którego tym razem wyrzucono mnie jak psa... Walizkę zostawiłem rano w znajomym kiosku "Ruchu". Powiedziałem, że sprzedam wszystko razem z opakowaniem. Dostałem pod zastaw dwie wody brzozowe. Mogłem się choć trochę podratować. Pierwszy raz wypiłem te pachnidła bez rozcieńczania. Na dworcu woda zamarzła w kranach. Matka powitała mnie cicho. Jak to matka. Ciepła jak słońce. Tragedia matki patrzącej na sponiewieranego syna. Tego pana nie było w domu. Poszedłem na górę i zwaliłem się na tapczan. Pierwszy raz od tygodni w ciepłym pokoju, swobodnie wyciągnięty, zasnąłem natychmiast. Wieczorem, gdy obudziłem się w szaleństwie trzeźwienia, matka siedziała przy mnie. Była jedyną osobą na świecie, przy której rzeczywiście i najtragiczniej cierpiałem. Cierpienia przy innych były często pozorowane, a jeśli nie, to odpowiednio dawkowane. Była to pewnego rodzaju gra na uczuciach innych ludzi. W oczach matki dostrzegałem głębię własnego upadku. Tragedia była w tym, że całą moją nędzę, całą rozpacz ona jakby wchłaniała. Nie odczuwałem już właściwie żadnego żalu nad sobą. Tylko nie mogłem znieść myśli o jej cierpieniu, gdy patrzy na mnie. Nie zaprzeczę, że dlatego też całymi miesiącami unikałem matki. Nasze spotkania niczego nie zmieniały. Nie czyniły mnie lepszym. Dziwiłem się tylko, że tak bardzo, moje zapijaczone życie oddaliło nas od siebie. Trząsłem się z braku wódki, gdy siedziała przy mnie. Widziała to i wskazała mi oczami stolik przy tapczanie. Przyniosła mi, biedna i ukochana, koniak w butelce po oranżadzie. Pierwszy i jedyny raz w życiu. Powiedziała mi cicho: - Widzę, co się z tobą dzieje. Wypij i śpij. On dziś, zdaje się, nie wróci. Rozbierz się i wykąp. Przecież mieszkasz, mój synu, w piwnicach... - Płakaliśmy, oparci o siebie głowami. Matczyny koniak bardzo mi pomógł. Zrzuciłem z siebie wszystkie brudy, wykąpałem się w łazience. W kącie znalazłem półlitrową butelkę denaturatu. Zostało w niej jeszcze trochę fioletowej trucizny. Miałem na rano. Matka przyniosła mi czystą bieliznę, koszulę, swetry, ubranie, wiatrówkę moją wyprała i powiesiła na kaloryferach. Gdy wychodziłem rano, była sucha. Za wszelką cenę chciałem uniknąć spotkania z ojczymem. Chodziło mi o matkę. Ona bardzo przeżywała nasze kłótnie. Był jeszcze jeden atut w grze tego pana przeciw matce, której we wszystkim innym ulegał. Mój przyrodni brat, ich syn, już dorastał. Ja miałem być złym przykładem dla niego, i to nie tylko, w związku z alkoholizmem. Przy okazji w oczach ojczyma byłem nierobem, łajdakiem i tak dalej. Matka oczywiście stawała w mej obronie. Jednak w tym wypadku trudno jej było pokonać atuty ojczyma, choć, prawdę mówiąc, w życie tego chłopaka, mego przyrodniego brata, wniosłem o wiele więcej wartości niż jego kochany tatuś. Ale o tym mieli się wszyscy przekonać dopiero po wielu latach. Pierwszy bar otwierany w mieście. Jeszcze ciemno, pada drobny śnieg. Pojedynczo i po dwóch, trzech oczekujący przemarznięci pierwsi amatorzy piwa. Wśród nich większość to alkoholicy. Są i ci z pogranicza pijaństwa i nałogu. Wszyscy wczorajsi, to znaczy po dobrym pijaństwie poprzedniego dnia. Krążą nerwowo. Jedni stoją skuleni, inni chodzą od rogu chodnika do pierwszej świecącej jeszcze latarni i z powrotem. Jestem jednym z nich. Dla kogoś z wyobraźnią wyglądamy jak zwierzęta na wybiegu. Podniesione kołnierze, ręce w kieszeniach kurtek i wiatrówek. Żarzące się papierosy w kącikach ust. Nie słychać rozmów. Z magazynu przekleństw każdy osobiście wybiera najordynarniejsze na określenie własnych kacowych męczarni. Przy okazji dostaje śię całemu światu. Najwięcej kurewskich i pierdolonych ciosów otrzymują ciągle zamknięte drzwi. Dostaje się także paniom bufetowym i całemu personelowi knajpy. Jednak te panie i ci panowie, którzy przygotowują się wewnątrz do długiej i ciężkiej pracy, w smrodzie piwa, tytoniu, brudnych ubrań i nie mytych ciał, nie zrezygnowaliby z niej nawet po otrzymaniu listy przekleństw z podpisami. Za bardzo ta praca jest cenna i wymierna w złotówkach. Wiedzą dobrze, czego im życzymy, oczekując. Mówią im później o tym nasze rozdygotane dłonie, chwytające upragniony kufel, i oczy pełne psiej pokory, gdy trafia się dolany do pełna. Milcząc, można by zdechnąć z pijackiej drżączki. Nie rozmawiając ze sobą, dodajemy sobie tymi przekleństwami odwagi do przetrwania. Astmatyczne oddechy, kaszel, charkotliwe splunięcia. Co chwilę. Tuż przed szóstą poszum przekleństw narasta. Nawet najcierpliwsi włączają swoje: - To pierdolone kurwy! Chleją tam! Otworzą piętnaście po - mówię wam! Wreszcie brzęk zasuw przy drzwiach. Wśród oczekujących poruszenie jak wśród głodnych wilków. Tłumek na drzwi! Atak! Milczący, ale twardy, bo skacowany. Wreszcie wszyscy w kolejce. Rozdygotane czaszki liczą inne, te przed sobą. Jestem dziesiąty, to znaczy, że za 10, 15 minut będę u wrót raju. Nerwowo szukam pieniędzy. Rany boskie, a gdybym zgubił te ostatnie 20 złotych! Oblewa mnie zimny pot strachu. Nie, są! Jeszcze parę chwil. Gruba bufetowa rusza się powoli. Omiatana nienawistnymi spojrzeniami tych z kolejki. Też wie o tym. I o przekleństwach wie. Ale ma humor. Zaczyna się kasa. Któregoś z niecierpliwych przytrzyma wydawaniem reszty. Innemu przygada: - Trzęsiesz się pan jak po ciężkiej robocie z żoną. - Rechot najbliżej stojących, aprobujący chamski dowcip kobiety, byle kufle były dolane do pełna. Ponocny, skwaśniały odór piwa powoduje przełykanie ślin. Gdy zbliżam się do bufetowej, wydaje mi się, że wiem, jak wygląda agonia umierających z pragnienia. Mój ponury wzrok wymusza na nalewającej pełny kufel, nawet z pianką. Mniej ponuro proszę zaraz o drugi, także z pianką. Odchodzę i czuję teraz na sobie nienawistne spojrzenia z kolejki. Idę pewny siebie, bo wiem, że za chwilę stanie się cud. A w kolejce nadal nieokreślony lęk. Wystraszone oczy, płochliwe spojrzenia. Śniade z brudu, zarośnięte twarze. Jedne opuchnięte, inne wynędzniałe, zapadnięte, szczurze. Odór brudnych ubrań i niemytych tygodniami nóg. W ciszy słychać tylko pomruk lęku. Byle starczyło! Byle nie poszła nabijać drugiej beczki. Czasami, gdy zła, może nabijać i pół godziny. Wytrzeszczone oczy popędzają grubą kobietę. Stawiam dwa kufle niczym drogocenne puchary. I natychmiast usta w jeden z nich. Piję długo. Dokonał się cud... Poranne zaprawianie się piwem trwało do otwarcia restauracji, knajp i mordowni. Ta, w której się zaczynało, była super mordownią przy bazarze, pełną mętów kryminalnych, żerujących na nałogowych alkoholikach. Już przy wejściu zaduch z toalet. Dwoje odrapanych drzwi. Przybytki damski i męski. Jest to przedsionek, a bardziej elegancko - hall przy sali głównej. Między drzwiami stolik z talerzykiem na pieniądze. Na stołeczku starsza, przygarbiona kobieta w fartuchu. Na nosie okulary. Ciągły ruch szydełkujących dłoni. Za jej plecami lustro, pęknięte, przymglone. W sali jeszcze cisza. Tylko przy długim bufecie brzęk mytych kufli. Bufetowa nie zajmuje się tą robotą. Stać ją na pomywaczkę, pomocnicę. Ona tylko nalewa piwo i wódkę, kasuje należność i popycha naczynia do mycia. Sala przesycona jest kwaśną wonią piwa, papierosowego dymu i smołowanej podłogi. Zresztą smród wszystkich rodzimych knajp jest podobny. Ta odróżniała się jedynie dodatkowym zapachem smoły i trocin, którymi przed zamiataniem posypywano podłogę. Wprawdzie salę przed otwarciem wietrzono, ale zaduch alkoholu pozostawał. Wżarł się w ściany, sufit i wszystkie kąty, stoliki, krzesła, bufet. Był nie do wywietrzenia. Zaliczaliśmy tę i inne mordownie do kategorii S super. Długie, wysokie stoły stały w dwóch szeregach. Pośrodku każdego lichy wazonik na liche kwiatki. Ponieważ kwiatków nie było, wazoniki spełniały rolę nadpopielniczek. Stoły wyglądały, jakby przez tę dużą, wysoką salę przechodziła karawana dromaderów. Jestem jednym z pierwszych pijaczków. Nadchodzą z lękiem. Sylwetki przygarbione, wymięte. Wypłoszeni wyparowanym alkoholem. Nieśmiałe burknięcia przy bufecie: - Dwa, trzy, cztery i setkę! - On, ten przy forsie! Brzęk pieniędzy. Wprawne, upierścienione palce bufetowej. Nalewa i liczy. Wydaje resztę. Nalewa i liczy. Nalewa. W zagłębieniu ładnego, pełnego biustu złoty krzyżyk. Przyciąga oczy. Ten biust, oczywiście. Jego ciepła, bliska obfitość upaja alkoholików. Drżące dłonie unoszą kufle na stoły. Wypijają samotnie pierwsze, najcudowniejsze pół kufla. Później przystają po dwóch, trzech. Już cokolwiek spokojniejsi po pierwszych łykach. Gdzieniegdzie słychać parę weselszych słów. Alkohol budzi drzemiący animusz. I potem piją łapczywiej, zachłanniej. Zbliża się południe. Na sali wrzawa targowiska. Alkoholicy kończą już pierwsze, doniesione godzinę temu flaszki. Piją ukradkiem. Bufetowa nie lubi tego. Jej zysk wtedy maleje. Potrafi być nawet brutalna, a ma się kim posłużyć. Poranne, wychudłe twarze pijaków, teraz w obrzękach alkoholu. Worki pod oczami, mętnieje błękit oczu. Uspokajają się dłonie ze szponami brudnych, zakrzywionych paznokci. Brudne, także opuchnięte paluchy otulają kieliszki lub szklanki z wódką. Podnoszą je do ust ostrożnie, by nie uronić kropli. Szybki przechył głowy, przełknięcie, oddech i alkohol już w czeluści gardła. Uśmiech odkrywa poszczerbione, spróchniałe zęby lub gołe dziąsła. Teraz spokojnie, dla utrwalenia mocy alkoholu, piwko pani bufetowej. Wszyscy przekrzykują się nawzajem. Południe. Najszczęśliwsza pora dnia. Pierwsze mocne odczucie alkoholowego oszołomienia. Świat w kolorach. Fala otuchy, odwagi, chamstwa i niby to koleżeństwa. Przypadkowi frajerzy lub kumple akurat dziś przy forsie, zamawiają, stawiają. Dla przegranych, bez grosza, także. Jeszcze nie odczuwają strachu przed nocą. A zresztą teraz - oni i strach? Usłużni, szybko przynoszą od pani bufetowej tace z piwem i kieliszkami z wódką. Stare kanapki z serem, jajko na twardo, kawałek salcesonu na zagrychę. Dla większości będzie to jedyny posiłek dnia, od rana do późnej nocy. Sala w wyziewach alkoholu. Z kieliszków, kufli, zalanych piwem stołów i ludzkich oddechów. Nagle ktoś pochylił się niżej. Ciałem jego szarpią wymioty. Koledzy zasłaniają go, sami nieraz byli w podobnej sytuacji. Wyrzygał stare jajko na twardo i część wchłoniętego alkoholu. Szlag trafił jajko, piwa i wódki szkoda. Szybciej przyjdzie trzeźwienie. A nie wiadomo, czy przed nocą zdarzy się jeszcze okazja do popicia. Gdyby była forsa, to co innego! Delikwent wyciera pięścią śliny ściekające po brodzie i trze załzawione z wysiłku oczy. Oddycha ciężko. Ukradkiem rozciera butem własne rzygowiny. Nagły krzyk bufetowej. Zauważyła! Przywołuje pijaczynę, ten idzie pokornie. Nie ma pieniędzy na zapłacenie za posprzątanie nieczystości. Bierze szmaty i wiadro i sam sprząta. Teraz wesoły śmiech kompanów: - Te, Felek, szmatę wyciśnij, frajerze, do kufla. Na noc będzie jak znalazł. - Rechoczą dalej z uciechy, choć zdają sobie sprawę, że obrzydliwość, o której mówią, nie jest daleka od prawdy. Wrzawa, a właściwie ryk sali już na pełnych obrotach. Trzeba krzyczeć, aby być zrozumianym. Ciągle słychać przekleństwa, odgrażania, ktoś się szarpie do bicia, inni całują się z dubeltówki. Słabsi śpią, oparci o stoły. Włosy w kałużach piwa. Tu i ówdzie butelki z winem. Teraz piją już wszystko. Byle się upić. Coraz więcej głów zwisających nad stolikami. Jak zwiędłe kwiaty nad krawędzią wazonu. Ale nie ma w tych łbach poezji. Podparte dłońmi. Zamknięte oczy. Zasypiają w tunelu ciepłych rąk. Zapici, przemęczeni, wynędzniali od tygodni, zasną w każdej sytuacji. Stuk czoła o blat stołu i leniwe przebudzenie. Usiłowanie dźwignięcia głowy. Najbardziej zapici chrapią. Nosy wydmuchują zawartość popielniczek. Śpiące głowy nie czują, że leżą w kałużach. To najsłabsi, najbardziej wynędzniali. To ich pierwsze południowe zapicie. Brutalnie budzeni i przepędzani, wychodzą chwiejni. Jeszcze śmierdząca jaskinia ubikacji. Brzęk monet na talerzyku. Albo kłótnia z kobietą, gdy ich nie mają. Kobieta przestaje szydełkować. Wita i odprowadza pijaków złymi spojrzeniami. Nie lubi nas, nie jesteśmy wypłacalni i obrzydliwie zawsze pijani. A cóż może czuć do nas? Główna sala mordowni pustoszeje. Na dwie godziny. Tylko przy paru stołach stoją ći, którzy przyszli później. Sprzątaczka wyciera stoły. Zbiera na tacę naczynia. Pani bufetowa o pięknych piersiach liczy dotychczasowy utarg. Jest tym bardzo zaprzątnięta. Pani od toalet zagląda do nich z wiadrem i ścierką. Mamrocze coś ze złością. Pijana wataha atakuje teraz miasto. Innych niesie nie zapita rozpacz. Beznadziejność własnego losu. Pragnienie odpoczynku i snu za wszelką cenę. Ci idą spokojnie. Reszta pijanych jeszcze hałaśliwa, chamska. Idą do swoich nor na dwie - trzy godziny trochę otrzeźwieć. Bezdomni rozpełzają się po okolicznych klatkach schodowych. Szukają ustronnego kąta w piwnicy, na strychu, gdziekolwiek, by odpocząć. Wytchnąć smród pijaństwa, uspokoić organizm tlenem i snem. Śpią w tramwajach, szukają miejsc na dworcach, pukają do znajomych melin. Wloką się na ostatnie piętra klatek schodowych. Śpią w kucki, wygodnie, gdy cegła pod siedzeniem. Ci, którzy nie znaleźli ustronnego kąta, siadają wprost na schodach. Pragnienie snu i zmęczenie są silniejsze od strachu przed lokatorami, dozorczynią, a nawet milicją. Upragniony sen po pierwszym piciu. Wygłodniały organizm trochę się wzmocni godzinną choćby drzemką. Starzy alkoholicy wiedzą, że pijacka sjesta jest konieczna, by móc jeszcze raz upić się na noc. Lecz nie wolno zasnąć mocno i obudzić się w nocy. Sama myśl o trzeźwej nocy przeraża. I budzą się w sam raz, jak trzeba. Południowa drzemka czy sen to także zapomnienie. Nie myśli się. Zatrzymuje się szaleńczy wir pijackiego życia. Przebywać w nim ciągle mogą jedynie jeszcze silni i przy forsie. Mają mieszkania i środki na picie. Ale i na nich przyjdzie czas pokuty. Czas żebrania o zlewki, o noce na schodach. Średniacy, tacy w przejściu z pijaństwa w nałóg, czas popołudnia wykorzystają na zdobycie pieniędzy na ubaw wieczorny. Oni także, jak ci ze schodów, zaczynają już drżeć przed możliwością trzeźwej nocy. Szczęście, gdy mają jeszcze rodziny, znajomych czy przyjaciół. Jak się da, naciągają na pożyczki. Jak nie, wyprzedają za bezcen własne rzeczy. Może to być także własność matki, żony, siostry - obojętnie. Na końcu wyprzedają meble, a później, po rozbiciu rodziny - same mieszkania. Po szczeblach w dół alkoholizmu schodzi się bardzo szybko i pewnego dnia staje taki pijaczyna, już nałogowy alkoholik, i mówi sobie: jestem bezdomny! Skąd oni biorą forsę na wódkę? Różnie bywa, zależy od człowieka i ilości przepitych lat. Wielu podkrada, co się da, żonom, dzieciom, później znajomym, kolegom i tak dalej. Kradzież! Nieobca żadnemu w nałogu. Jeszcze czasami bezczelna u młodszych. U innych, owszem, byle nie wymagająca ucieczki, wysiłku, walki. Są słabsi i tchórzliwsi. Takimi uczynił ich nałóg. Zawsze wystraszeni, to jeden z ich znaków rozpoznawczych. Przyciśnięci brakiem wódki, mogą żebrać. Coś takiego jak godność mogą jedynie wyśmiać. Myśleć już na temat tego słowa nie potrafią. Da się dziecku wyrwać portmonetkę - dobra! Ociemniałemu wykraść z czapki pieniądze - dobra! Pragnienie wódki popchnie ku każdej podłości. Są już zbyt podli, by mogli o tym myśleć. Podłość, godność? Jakieś mgliste słowa z dzieciństwa. Ci, którzy przestali już myśleć, są skończeni. Od dwóch tygodni wyprzedawaliśmy mieszkanie pewnego kolesia. Spotkałem go rano w mordowni, przy piwie. On swoje, ja swoje. Widzę, że bardzo zrezygnowany, co u nas oznacza - przegrany. Zaczął się żalić. - Wiesz - mówi - wczoraj sprzedałem dobrą kozetkę za trzy flaszki. Dwie dał, a trzecią miał przynieść tutaj po południu. Czekałem do zamknięcia. Nie przyniósł. Wiem, gdzie mieszka, pomożesz mi? - Tak się zaczęła wyprzedaż, a dla mnie znośniejsza egzystencja. Poszliśmy z przegranym do kupca. Okazało się, że znałem tego wszarza. Kiedyś okradł mnie, gdy byłem pijany. Wprawdzie forsę oddał, bo inni widzieli, ale po ryju jeszcze nie dostał. Popatrzyliśmy na siebie iwiedzieliśmy wszystko. Ja, że kozetka warta była nie trzy, ale na pewno dziesięć flaszek, a on, że piorunem powinien sprawę załagodzić. Trzeba przyznać, że pamięć miał jeszcze dobrą. Szybciutko dał mi pieniądze na pięć flaszek i obiady z piwem i zaczęliśmy z przegranym balowanie. Teraz już nie chciał mnie opuścić, lecz przeciwnie, powierzył mi załatwianie wszystkich operacji finansowych związanych z wyprzedażą. Zostałem ministrem skarbu. Mimo wszystko miałem pewne wyrzuty sumienia. Przegrany był człowiekiem myślącym, chciałem powiedzieć, jeszcze myślącym, choć burzył własne gniazdo. Nie dawało mi także spokoju jego widoczne cierpienie z powodu tego, co robił. Wprawdzie nie byłem zainteresowany tym, by zmienił decyzję, a etap umoralniania dawno pozostawiłem za sobą. Zwykła ludzka ciekawość nakazała mi pewnego wieczoru, gdy siedząc w pustym Pokoju na podłodze kończyliśmy którąś tam flaszkę, zapytać: - Dlaczego to robisz? - Popatrzył na mnie oczami, które wydawały się ciągle załzawione, i po wypiciu połowy musztardówki, po długim milczeniu przeze mnie uszanowanym, odpowiedział: - Wiedziałem, że kiedyś o to zapytasz. Widocznie jeszcze myślisz - powtarzał me własne myśli o nim - więc ci odpowiem szczerze. Jesteś świadkiem procesu samozniszczenia albo inaczej - samopalenia. Byłem w życiu, jak to się mówi, kimś. Stworzyłem, jak to się mówi, coś. Siedzimy właśnie na ruinach tego czegoś. A i ruiny, mam nadzieję, rozsprzedamy po ludziach. Zaczęło się to, gdy utraciłem miłość, a później nawet poważanie wszystkich, których kochałem. Matki, żony, dzieci, rodziny, przyjaciół, znajomych. Bo i ci ostatni, gdy rzuciłem pracę, zaczęli mnie unikać jak zarazy. Alkoholizm zniszczył mój dom, rodzinę, miłość. Całe moje życie. Nie wolno po nim pozostawiać śladu. Po życiu także. Jak myślisz? Jakich słów użyto by wspominając mnie tutaj? - Przerwał i zaczął ponownie nalewać do musztardówek. Wziął szklankę, oczami wskazał mi moją i powiedział: - Wiesz już coś, a cała reszta nie ma sensu... Puste mieszkanie. Rzeczywiście, zachłanność ludzka porwała wszystko. Karnisze, żyrandole, linoleum, rolki starych tapet, wannę, piecyk, umywalkę, nawet śmierdzący sedes wynosili uśmiechnięci, bo za parę złotych. Nie pamiętam, co jeszcze. Przegrany sprzedawał już wcześniej. Na końcu wydłubywano dębową klepkę parkietową z dużego pokoju. Spaliśmy na podłodze. Na resztkach starych koców, okryci strzępami zasłon, pod głowami nasze buty. Ale pijacki dobry czas, jak wszystko, co dobre, przemija szybko. Dziś w mordowni przepijaliśmy ostatnie pieniądze. Samopalenie miało do pożarcia już tylko ruiny mieszkania. Choć wiedziałem, że mieszkanie to grubsza forsa, postanowiłem w tym nie uczestniczyć. Może dlatego, że zbyt dokuczyła mi bezdomność, że wiedziałem, iż być nałogowym alkoholikiem i stracić dach nad głową to zejść z ostatniego stopnia na dno pijackiego upadku. Piliśmy na ponuro. Szczególnie on. Właściciel mieszkania" które było kiedyś rodzinnym domem. Zaproponowałem mu szczerze: - Może nie sprzedawaj? Gdzie się podziejesz? - Machnął ręką, zapamiętanym z młodości, przeklętym gestem beztroski, nie odpowiedział nic i dalej pił piwo. Później pijani, ciężko dysząc, weszliśmy na trzecie piętro do jego mieszkania. Drzwi nie były zamknięte. Po co zamykać? I na co? Zamki i zasuwy też za parę złotych ktoś sobie wymontował i zabrał. Położyłem się w kącie na legowisku, buty pod głowę. Przegrany został w kuchni. Pomyślałem, że może ma tam coś do zjedzenia, i zasnąłem natychmiast. Obudziłem się po godzinie. Wody! Cholerny zgrzyt w mózgu. Jestem spocony. Nie mam siły unieść głowy. Myślę, gdzie może być przegrany. Jego kąt pusty. W końcu wstaję. Idę do kuchni. Wisi na okiennej klamce. Nogi podkurczone. Język. Oczy. Chwilę nic. Nagle ogłupiające przerażenie. Czuję okropny zapach. Smród ludzkich resztek nie wydalanych od dawna. Zgniłych, przepalonych alkoholem. Widzę, jak ściekają z niego na podłogę. Chwytają mnie torsje. Chyba torsje życia. Miotam się po przedpokoju. Uciekam na schody, ulicę. Biegnę do mordowni. Przed wieczorem. Przy stoliku między drzwiami toalet inna kobieta. Młodsza, nawet trochę umalowana. Twarz zaczerwieniona. Spojrzenie oczu błękitne. Znajome - nasze. Sala mordowni jeszcze nie przepełniona. Większość to robotnicy po pracy. Podpici i głośni. Poranni znajomi chyłkiem. To tu, to tam. Roztrzęsieni, to widać, lecz trochę wyspani. Ogromnie znów spragnieni wódki. Teraz w lęku przed nocą. Niektórym udaje się przystąpić do grupki pijących robotników. Znajomi. Ci mają szczęście, choć przy tamtych, dobrze odżywionych, wyglądają jak czarne pijawki. W ugrzecznionych, a zarazem poufałych pozach. Siorbacze darmowych wódek i łaskawie podsuwanych kufli z piwem. Odpłacają się marnymi resztkami alkoholowej elokwencji. Nieśmiało poklepują stawiających. Usłużnie im we wszystkim przyświadczają. Gdy znów podpiją sobie, ośmielają się wygłosić pod adresem przyjaciela hymn na cześć jego szczodrości i odwagi. - Raz patrzę, a tu na Felka trzech. On jednego w ryło, drugiego, trzeciego bykiem i po krzyku. Jak się pozbierali, postawił im flaszkę. Pod warunkiem, że przysięgną głośno, że będą grzeczni. Uklękli i przysięgali. Śmiech był w knajpie, jak przed wojną... - W pijackim bractwie wśród jeszcze silnych i bogatych, bo utrzymujących jakimś cudem pracę i dom, przechwałki takie były w cenie. Dodawały pijackiego splendoru. Czy były prawdziwe, nikt w to nie wnikał. W alkoholizmie takie głupstwa jak prawda i blaga nic nie znaczą. Po wielu latach upadków i wspinaczek w końcu doczołgałem się na lodowy szczyt trzeźwości. Patrząc z wierzchołka w otchłań przebytej drogi pomyślałem, że teraz zachwiać się to znaczy bezpowrotnie runąć w dół. Byłem już człowiekiem na progu starości i nie znalazłbym sił na ponowną morderczą wspinaczkę. Czułem się wyczerpany latami walki z nałogiem. Najciężej znosiłem rozbicie psychiczne. Należało jednak zebrać się w garść i od nowa urządzać życie na tym szczycie. Na mecie męczeństwa, jak patetycznie, choć drwiąco określałem zakończenie wspinaczki. Pijany los nie zawsze był dla mnie surowy. Czasami obdarowywał mnie w nieszczęściu - łutem szczęścia. Muszę zatrzymać się na chwilę nad tym dziwem. Coś w tym wszystkim było nie tak. Zawaliłem na przykład przez pijaństwo jakąś sprawę. Wyrządziłem komuś przykrość. Mogłem spodziewać się kary ze strony losu, lecz często napotykałem okoliczności, które karę niwelowały. Obojętne, czy była to ludzka pobłażliwość, wyrozumiałość, wielkoduszność czy litość. A przecież zdawałem sobie sprawę, że zło nie może rodzić dobra. Byłoby to sprzeczne z samym sensem istnienia. Dziwiły mnie te niezasłużone łuty szczęścia. Jednak zawsze przyjmowałem je z westchnieniem ulgi. Teraz, po wdarciu się na szczyt abstynencji, oczekiwałem ich także. Początkowo było bardzo ciężko i źle. Już nie wierzono mi tak jak dwadzieścia czy dziesięć lat temu. Nie mogłem liczyć na wielkoduszność najbliższych tylko dlatego, że przestałem pić. Łut szczęścia jednak mnie nie opuścił. Tym razem ingerował w psychikę i serca rodziny, matki, żony. Po paru miesiącach uważnych obserwacji zaczęto mi ufać. Inna rzecz, że sam emanowałem wiarą w powodzenie i długotrwałość mojej abstynencji. Wyczuwałem, że zaczynają patrzeć na mnie inaczej, i to nie z powodu lat czy siwiejących skroni. W takiej atmosferze było o wiele łatwiej zaczynać trzeźwe życie. Mimo to pierwszy rok abstynencji był najcięższy. Przynosił wiele rozdrażnień, zacięć, załamań psychicznych. Musiałem je przełamywać za wszelką cenę, by ufność, jaką mi okazywano, mogła procentować. Nie wolno mi było powrócić do ogranej roli nawróconego alkoholika. Musiałem grać najpoważniejszą i najcięższą rolę w sztuce życia. Zagrałem dobrze i szczęśliwie minął pierwszy rok trzeźwości. W drugim było już łatwiej. W trzecim traciłem rozeznanie, czy jeszcze odgrywam trzeźwe życie, czy już żyję trzeźwy naprawdę. Zdobywałem nieśmiały jeszcze poklask otoczenia dla swej roli uleczonego alkoholika. Na szczęście, nie był to już estradowy popis, lecz samo trzeźwe życie człowieka. Powrócę jeszcze do pierwszego roku. Uważa się, że dla nas, nałogowych alkoholików, trzeźwość jest stanem szczęśliwości. Owszem, ale to jedna strona zagadnienia. Tylko trzeźwość jest życiem. Cała reszta w alkoholizmie to wędrówka przez piekło. Takie trwanie biologiczne, półzwierzęce. Życie w trzeźwości ma jednak smutne aspekty. Nigdy nie przypuszczałem, że trzeźwość, szczególnie w okresie początkowym, będzie dla mnie nie okresem szczęśliwości, lecz męką zesłaną przez szatana. Ileż razy przeklinałem tę trzeźwość! Ileż razy resztkami rozsądku cofałem dłoń sięgającą po kieliszek! Były dni męki w nałogu, kiedy sama myśl o ponownym pijaństwie sprawiała mi masochistyczną satysfakcję. Trzeźwość wydawała się kalectwem. Przerażało życie bez wódki. Gdy widziałem wchodzącą do knajpy roześmianą gromadę przyjaciół, kryłem się jak złodziej i uciekałem. Byłem dla nich trędowaty. Eksprzyjaciel, który zwariował. Połówka mężczyzny godna kpinek i drwin. Nastrojem mego życia stało się przygnębienie. Przychodziły dni głębokiego smutku, depresji. Wiedząc, że za żadne skarby świata nie wolno mi pić, przeklinałem jednocześnie rozsądek, który to nakazywał, który nie pozwolił przepędzić rozpaczy jedną setką wódki. Przez kilka pierwszych miesięcy trzeźwości żyłem w takiej depresji jak w malignie. Praca, do której powróciłem jako prywatny handlarz warzyw i owoców, nie przynosiła niestety zadowolenia. Każdego dnia od rana największym wysiłkiem woli zmuszałem się do pracy. Wstać, przygotować samochód, skrzynki, worki, jechać na zieleniak po towar, załadować, powrót na stragan, rozładować. Poruszałem się jak manekin. Nawet możliwość dobrego zarobku nie pobudzała inicjatywy ani nie dawała satysfakcji. Bez wódki wszystko było obojętne. I znów odnalazł mnie łut szczęścia. Przysłowiowy. Objawił się w pomocy żony. Wiedziałem, że każdego dnia i o każdej godzinie ze smutkiem, choć przychylnie obserwuje mnie żona. Modliła się, pragnęła mej trzeźwości jak największego szczęścia. I choć w rzeczywistości alkoholik pozostaje sam w walce z samym sobą, to jednak zatroskane spojrzenia żony pomagały mi przeżyć następną godzinę, następny dzień. Nie wyobrażałem sobie jej smutku, gdybym znowu zaczął pić. To byłoby straszne. Oczywiście, nasze życie nie składało się wyłącznie z ciepłych spojrzeń i zgody serc. Bywały chwile nieprzyjemnych napięć. Powodowały je dni mojej apatii. Tkwiła we mnie ciężka, nie do pokonania rezygnacja. Nic dziwnego, że czasami dostrzegałem nagle niewiarę w oczach żony. Wtedy moje zniechęcenie zbliżało się do granicy załamania. W mózgu błyskawicznie narastała myśl: wyjść, zapić to wszystko! Nałóg dopominał się o daninę. Przez całe dziesięciolecia przyzwyczaiłem się wódką rozwiązywać przeciwności życia. Ale Nadzieja czuwała. Znała me idiotyczne wyczulenie na najmniejsze objawy jej wątpliwości. Czasami wybuchałem złością i to było lepsze, gdyż rozładowywało napięcie. Gdy trwałem w posępnym milczeniu, Nadzieja podchodziła do mnie z czułością, oczy jej nabierały blasku wiary i otuchy. Pocieszała mnie i powracałem do swej trzeźwej skorupy, choć już w mniejszej depresji. Nie wiedziałem wtedy, że napotykane czasami nieprzychylne spojrzenia żony miały się stać wkrótce spojrzeniami długotrwałej niechęci. Żadne tłumaczenia ludzi życzliwych, rodziny, lekarzy, przyjaciół nie pomogły mi wyrwać się z przygnębienia. Nałóg zakleszczył we mnie wszelką radość życia. Przecież sam fakt trzeźwości powinien ją wyzwolić. Trzydzieści lat czekałem na te miesiące bez wódki. Co gorsza, coraz ciężej znosiłem Obowiązki pracy. Zarabiałem nieźle, lecz pieniądze wyrzucałem na stół przed żoną jak paczkę papierosów. Nie podniecał mnie szelest przeliczanych banknotów. Może dlatego, że zawsze przynosiły mi nieszczęście. Im więcej ich miałem, tym dłużej piłem. Mimo wszystko zdawałem sobie sprawę, że to wieczne przygnębienie, ten absolutny brak zainteresowania czymkolwiek to już choroba psychiczna. Nie tylko łut szczęścia, ale całe jego pudy rzucone do walki ze smutkiem nie mogły mi pomóc. Musiałem przetrwać w trzeźwości czas przygnębienia. Musiał się we mnie wypalić. Dopiero potem mogłem oczekiwać, że życie rozjaśni mi horyzonty. W szóstym miesiącu, zgodnie z biologicznym kwartalnym rytmem napadów nałogu, porzuciłem pracę. Co trzy miesiące, w abstynencji, organizm zaczynał wyć z tęsknoty za alkoholem. Takie wycie psychiczne trwało zazwyczaj tydzień i mijało. Nie pojechałem więc pewnego dnia po towar na zieleniak. Stragan w myślach zabiłem deskami i powiesiłem kłódkę. Siedziałem w fotelu przed oknem wychodzącym na ulicę. Tkwiłem w tym fotelu jak na piedestale rozpaczy przez trzy dni i trzy noce. Nie odzywałem się do żony. Z odrętwienia wyrywały mnie jej wołania na posiłki, ale udawałem tylko, że jem. Obserwowałem ludzi przechodzących uliczką. Wyobrażałem sobie ich życie i pozycję, jaką zajmowali w pracy, w społeczeństwie i rodzinie. Marniałem we własnych oczach, porównując. Roztapiałem się jak brudny śnieg. Zacząłem mówić do siebie, że jedynym wyjściem byłoby samobójstwo. Po chwili znów wyjaśniałem rozsądnie, że przecież nie zabiłem się pijąc. Gest samobójstwa teraz, gdy jestem trzeźwy, wywołałby w pogrzebowym kondukcie gromadne pukanie w czoło. Siedziałem w tym fotelu i rozmyślałem w lęku i we łzach. Nie wiedziałem, co wybrać. Zawsze pozostawały łzy. Trzeciego dnia wieczorem podeszła do mnie Nadzieja. Doskonale wiedziała, co się dzieje ze mną. Rozmawialiśmy długo i bardzo serdecznie. Przełamała to, co wydawało mi się końcem świata - smutek. - Słuchaj, tak dalej nie możesz, nie wytrzymasz... Idziesz przez ciemność do strasznej choroby. Weź się w garść! - I tak sam, ciągle trzeźwy, pojechałem do zakładu lecznictwa odwykowego w Parzymiechach. Powróciłem tutaj po piętnastu latach. Pierwszy dyrektor, założyciel zakładu, zmarł kilka lat temu. On pierwszy odkrył, kim jestem. I co najważniejsze, powiedział, jak walczyć ze sobą, z nałogiem. Smutno myślałem o dniu jego pogrzebu. Na pewno leżałem wtedy zapity w jakiejś knajpie. A powinienem był iść w pierwszym szeregu ludzi, którym poświęcił życie. Jak wiele się tutaj zmieniło. Dziki park zamienił się w aleje i klomby z tysiącami róż. Wśród nich stały nowe, jasne budynki. Nikiel i szkło. Nic dziwnego, że zaglądali tu Szwedzi i Finowie, by kręcić filmy. Zakład zasługiwał na to, aby pokazać go światu jako instytucję wzorową. Ale nie tylko aleje, klomby różane i pawilony zadziwiały przybyszów. Dla nas, ludzi dotkniętych nałogiem, najważniejsza była pomoc, jaką nam tu ofiarowywano. Dopiero tutaj odczułem wielką szczodrość społeczną na rzecz mego nieszczęścia. Choć nie przyszedłem z przysłowiowego rynsztoka, to jednak zadziwiły mnie dobre warunki mieszkania, leczenia, pracy, wypoczynku i całej psychosomatycznej odnowy naszych zrujnowanych organizmów. Odpoczywałem pewnej niedzieli na ławce przed pawilonem. Obok mnie siedziało starsze małżeństwo. Przyjechali odwiedzić syna alkoholika. Przed nami było rondo podjazdu do głównego pawilonu, z wykwitającym w środku klombem róż. Spośród kwiatów wyrastało potężne drzewo. Tulipanowiec wioski, sprowadzony sto lat temu przez właściciela włości. Na gałęziach, wśród liści podobnych do klonowych, kwitły przepiękne kwiaty przypominające złociste chryzantemy. Widok tego fantastycznego bukietu olśniewał. Słyszałem słowa zachwytu wypowiedziane przez siedzących obok mnie: - Mój Boże, jakże tu pięknie! W jakich wspaniałych warunkach Janek może się leczyć. Oby tylko zrozumiał! - To była prawda, którą nie wszyscy z nas chcieli zrozumieć. Nie tylko róże podścielano nam pod okna i nogi. Przepięknie położone stawy, pełne łabędzi, dzikich kaczek, kurek wodnych i wspaniałych karpi. Dookoła ławki. Boiska do piłki nożnej i siatkówki. Korty tenisowe. Zielona sala gimnastyczna z wszelkimi urządzeniami do ćwiczeń. Bieżnia lekkoatletyczna i skocznia do skoków w dal. Dookoła parku aleja do biegów średniodystansowych. Można tu było chodzić w ciszy i zadumie nad marnowanym życiem. I nabierać energii, rozumu i chęci do następnego, lepszego etapu. Z dawnego personelu lekarskiego i pielęgniarskiego poznałem parę osób. Wspaniały lekarz i człowiek doktor Mastalerz pracował nadal. Dzięki niemu żyję. Wyciągnął mnie przed laty z lekomańskiej agonii. Przywlokłem się do zakładu po wielkim pijaństwie. Całkowicie załamany. W nocy połknąłem 26 tabletek meprobamatu. Rano pacjenci z sali byli przekonani, że śpię po wielkiej wódce. Doktor Mastalerz zorientował się, że coś jest nie tak. Zastosował jakieś zabiegi, wezwał pogotowie i szpital doprowadził mnie do życia. Jednak najlepiej pamiętam niezwykłą łagodność tego człowieka w postępowaniu z nami, w końcu prawie "podludźmi". Pracował także kierownik terapii zajęciowej magister Witold Pawłowski. Zaczynał jako instruktor. Pracując, skończył studia. Z biegiem lat awansował. Dzięki niemu funkcjonowały wszystkie działy zatrudnienia pacjentów. Pod jego okiem powstała pierwsza alejka i ostatnio wspaniała sala gimnastyczna. W miarę surowy dla krnąbrnych. Lecz długotrwali abstynenci poznawali drugą stronę jego charakteru. Wspaniała koleżeńskość wobec tych, którzy pokonywali nałóg. Nigdy nie zapomniał o mnie. W najdalszym krańcu Polski zawsze otrzymywałem od niego pozdrowienia pełne słów otuchy. Poznałem go, gdy był młodym człowiekiem, dziś był szpakowatym starszym panem. Z sióstr oddziałowych, które pamiętałem, wiele było już na emeryturze. Bardzo sympatyczna pani Balbina zmarła. Dwie jeszcze pracowały. Reszta to młode, wesołe dziewczęta, lecz dość ostro traktujące sprawy leczenia i dyscypliny. Siostrą oddziałową była przemiła pani Wanda, żona magistra PawSowskiego. Nowy dyrektor zakładu, doktor Mieczysław Swiniarski, był starszym, pełnym godności i powagi, szpakowatym panem w okularach. Przed pierwszą z nim rozmową słyszałem opinię wielu pacjentów, że bardzo surowy, że karność, porządek i dyscyplinę traktuje jako pierwsze warunki pomyślnego leczenia. To była część prawdy. Zresztą, mój Boże, można sobie wyobrazić leczenie nałogowych alkoholików, którym popuszczono cugli. Obawiałbym się o całość wioski Parzymiechy, w której obrębie mieścił się zakład, w parku należącym do majątku Potockich. Jesteśmy zbiorowiskiem ludzi chorych, to fakt, lecz pod wpływem alkoholu zmieniamy się w szaleńców, którym wolność i wódka wystarczą, by unicestwić siebie, a przy tym zniszczyć otoczenie. Uciekałem kiedyś z zakładu z gromadą tak samo jak ja pijanych byczków. Szliśmy nocą przez wieś do stacji kolejowej. Rozwrzeszczeni, dzicy. Przechodząc obok sklepu, ktoś rzucił iskrę słowami: - Tam, wino! - Staliśmy się momentalnie watahą atakujących wilków. Pękły wątłe kraty, prysnęły szyby. I były dziesiątki butelek wina. Dzika, wesoła ucieczka w las. Za wsią przezornie odłączyłem od grupy. A potem, przy stacji, spałowane wilki, niczym stado owieczek, upychała milicja do samochodu. W pierwszej rozmowie z dyrektorem powiedziałem, że wprawdzie nie piję od kilku miesięcy, lecz przyszedłem po ratunek, bo życie moje stało się piekłem. Nie chciałbym zaczynać od nowa. Przyzwyczajony w setkach rozmów z lekarzami, czekałem na pytania stereotypy: Od kiedy pan pije, ile, co, czy ma pan halucynacje i tym podobne. I dalej: no tak, widzi pan, do czego pan doszedł. Nie wolno panu pić, otrzyma pan odpowiednie leki, zastrzyki, proszę iść na oddział. I oto zamiast podobnej wypytywanki potoczyła się między nami rozmowa swobodna, wręcz koleżeńska. Chciałbym ją wtedy przedłużyć w noc. Spoglądałem w przyjazne oczy dyrektora i myślałem: jakże nieufne i niechętne są nasze osądy ludzi, którzy zostali powołani do tego, by nam pomóc. Chyba tylko dlatego, że to ludzie trzeźwi, a więc lepsi od nas. Polubiłem tego człowieka surowego, lecz w jakiś ludzki sposób. Dziękowałem w myślach Nadziei, że wskazała mi drogę tutaj. Z biegiem trzeźwych lat już sam obierałem kierunek do zakładu, gdy czułem, że się ze mną źle dzieje. Dyrektor zawsze czekał z wyrozumiałością. Wiedział, że walczę o uratowanie resztek życia. Zakład w Parzymiechach był wzorowym w województwie zakładem lecznictwa odwykowego. Jednym z najlepszych w kraju. Z inicjatywy dyrektora wprowadzano nowe metody leczenia nałogowych alkoholików. Pokrótce mógłbym je określić w czterech punktach: 1) walka o stabilizację psychiczną, 2) walka o odnowę biologiczną, 3) walka z lenistwem poprzez pracę, 4) walka o sensowność myśli. W pierwszych dniach pobytu byłem oszołomiony. Okazało Się bowiem, że muszę poruszać się od rana do wieczora niczym wskazówka sekundnika. Bez wysiłku, ale ciągle krążyć od zajęcia do zajęcia. Po gimnastyce i śniadaniu praca. W przerwie drugie śniadanie. Po nim znów praca do obiadu. Krótka przerwa i po niej następował cykl wywiadów. Psychoterapia, socjoterapia, alkohologia. Kolacja i dopiero czas wolny. Ale był to czas wolny problematycznie. Dochodziły spotkania dyskusyjne z psychologami w klubie wzajemnej pomocy "Metamorfoza". Po tygodniu mimo tych zajęć zdołałem wygospodarować pół godziny na samotny spacer po parku. Przysiadłem na ławce nad stawem i zrozumiałem, że gdzieś do diabła odeszło me przygnębienie. Że chce mi się żyć trzeźwym i że tylko takie życie jest wspaniałe. Po pewnym czasie dyrektor zaproponował mi prowadzenie wykładów z alkohologii. Miałem po prostu opowiadać o tragedii alkoholizmu na podstawie własnych doświadczeń. To była także jedna z nowych metod leczenia, zainicjowana przez dyrektora. Dzieląc się własnymi doświadczeniami, umożliwiałem innym wykorzystanie ich do samoobrony w nałogu. Zacząłem więc te wykłady z nieśmiałością. W końcu nie mówiłem do teoretyków. Ale o dziwo, zauważyłem, że sala jest zawsze przepełniona. Nie mówiłem przecież nic nowego. Po prostu opowiadałem o pijackich przeżyciach. Widocznie frapowała szczerość wypowiedzi, nawet w sprawach drastycznych. Po wykładach, nieraz do późnej nocy, już w pokojach, dyskutowano na tematy przeze mnie poruszane. Inną formą samopomocy w chorobie było powierzanie chorym funkcji sanitariuszy. To także była nowość. Powierzano je pacjentom, którzy w czasie dłuższego leczenia wyróżniali się postawą i nigdy nie złamali abstynencji. Otrzymywali białe fartuchy i spełniali zadania, jakie dotychczas były domeną pracowników etatowych. A więc dyżurni nocni i dzienni zakładu, wychowawcy sportowi, kulturalni, inspekcyjni porządkowi i pracy. Oczywiście pracowali społecznie. Ale i w tym dyrektor wprowadził innowację. Otóż ci z pacjentów sanitariuszy, którzy wzorowo wywiązywali się ze swych obowiązków, mogli z czasem zostać zatrudnieni na etatach pracowników zakładu. Dotyczyło to przeważnie tych, którzy po zakończeniu leczenia mieli w dalszym ciągu kłopoty rodzinne, zawodowe lub mieszkaniowe. Po prostu nie mieli dokąd pójść. Zamieszkiwali w przyzakładowym hoteliku pracowniczym i zaczynali nowe, trzeźwe życie, sławiąc pomysłodawcę. W czasie drugiego pobytu profilaktycznego w zakładzie ze zdumieniem poznałem na stanowisku kierownika Biura Statystyki swego dawnego kolegę pacjenta. Inny pracował jako kierowca zakładowego "Żuka", jeszcze inni jako palacze w kotłowni lub sanitariusze. Wszyscy alkoholicy, obecnie pracownicy etatowi. Ratowali swój los i życie, które tam, za murami im nie wyszło. Przygotowując się do wykładów z alkohologii za podstawę mych wypowiedzi brałem walkę, jaką przez czterdzieści lat toczyłem z nałogiem. Z racji wieku mogłem być pewnym autorytetem. Nie miałoby sensu zabawiać słuchaczy opowiadaniem o pijackich ekscesach. Wszyscy byli dużo młodsi ode mnie. Wielu mogło być moimi synami. Chciałem więc nakłonić ich do tej walki. Przecież tylko psychiczne zmagania z samym sobą pozwoliły mi dożyć tych lat. Te zmagania pozwalały mi przerywać pijaństwo w ostatecznych, tragicznych momentach. Kim byłbym i czy w ogóle byłbym, gdyby nie one. Należało więc wszczepiać w serca słuchaczy lęk przed życiem, które ich czeka, gdy pozostaną w nałogu. Mówiłem więc o tragediach osobistych, gdyż takie są najbardziej przekonywające. Bardziej niż dramaty dzieci, żon czy matek. Waliłem prosto w oczy, opowiadając o nocnych koszmarach, o halucynacjach i o efekcie końcowym pijaństwa - delirium. Przypomniałem im piekielne obrazki porannych kaców. Gdy chce się umrzeć bez wódki i chce się tańczyć, jeśli znajdzie się ona w zasięgu ręki. Ekscytowałem wyobraźnię opisem zboczeń, niemocy i perwersji seksualnych alkoholików. Otwierałem bramy szpitali psychiatrycznych dla wielu, którzy pić nie przestaną. Szpitali, których nie opuszczą do końca swych dni, tkwiąc w nich jako alkoholowe wydania kretynizmu czy imbecylizmu. Profilaktyczna kuracja w celu psychicznego uspokojenia Okazała się bardzo skuteczna. Powróciłem do domu już jako inny człowiek. Zakład lecznictwa odwykowego jako ostatni azyl upadłych w nałogu spełnił swą rolę. A pamiętam, jak kilkanaście lat temu przeklinaliśmy "odwykówki". Uważaliśmy je za więzienia dla naszych pijackich wolności. Większość sądziła, że sama da sobie radę z nałogiem. Odwykówki naznaczały nas w oczach społeczeństwa piętnem alkoholików. To wzbudzało bunt. Myślano Stereotypami: gorsi piją i żyją. Nie rozróżniano, że ci gorsi to pijacy, a my niestety alkoholicy. Oni nie musieli pić, a my musimy. W czasie ostatniego pobytu słyszałem jeszcze podobne rozważania. Durnie - myślałem - a czy wiecie, że z tamtych "swobodnie" pijących połowa padnie na swe barłogi, zapita na śmierć, w wieku trzydziestu - czterdziestu lat?! Czy nie liczy się dla was nawet to, że wycieńczone pijaństwem organizmy powracają tu do zdrowia i mogą znów nurzać się w piwie? Do zakładów wloką Się alkoholicy dobrowolni i przymusowi, to znaczy skazani wyrokami sądowymi, z różnych szczebli upadku. Z długotrwałego pijaństwa, opuchnięci lub wychudzeni do szkieletu, jeszcze na nogach, czasami już prawie na czworakach. Wielu dowozi pogotowie lub MO. Najbardziej wynędzniali zrzucają często zawszone i uwalane kałem ubrania. Toczą dookoła dzikim, nie widzącym i przerażonym wzrokiem. Część z nich zaczyna trzeźwienie napadami padaczki, halucynacji lub delirium. Gdyby nie dotarli tutaj, czekałaby ich pewna śmierć. Śmierć straszna, w męczarniach psychicznych. Przeklinane odwykówki wracają im życie. Uspokajają psychikę, nabijają szkielety ciał kilogramami mięśni i tłuszczu. Po paru miesiącach odchodzą wypoczęci, silni fizycznie, choć psychikę ich, system nerwowy nie zawsze można połatać. Oczywiście mówię o grupie z dna zapicia. Smutne jest to, że właśnie ta część chorych po ozdrowieniu najbardziej narzeka na zakład. Czasami uciekają przed końcem leczenia, by pić znowu. I niekiedy giną marnie... Miałem to szczęście, że pijąc nałogowo przez czterdzieści lat nigdy nie przestałem myśleć o ratunku. Nigdy. Na samym dnie pijackiej rozpaczy, w podświadomości, mój mózg nadawał sygnały alarmowe: musisz, musisz z tego wyjść! Były chwile, że wyjściem wydawało się jedynie samobójstwo. Lecz te czarne dziury załamań szybko mijały i sygnał alarmowy brzmiał ponownie: poczekaj, durniu, zlazłeś na dno, dlatego tak myślisz. Za parę godzin wyparujesz i zaczniesz obronę. Zaczynałem. Pewno, że po setnym czy pięćsetnym pijaństwie było coraz ciężej. Ale nigdy w życiu nie powiedziałem sobie: koniec - poddaję się! Nawet gdy miałem więcej lat w nałogu, okresy abstynencji były coraz dłuższe. Mój trzeźwy dom był miejscem spokoju i uśmiechniętej przyjaźni. Bez przesady, żyliśmy w aureoli szczęśliwości. Nadzieja mówiła: - Przypomnij sobie, ile razy cię błagałam, jedź tam, zapobiegniesz tragedii, pomogą ci przetrwać... - Tak. Nigdy przez myśl mi nie przeszło prosić o pomoc tylko dlatego, że przeczuwałem nadchodzące pijaństwo. Dopiero z dna wlokłem się po ratunek. A powinienem biec po pomoc przed upadkiem. Jak ostatnio. Pracowałem teraz ciężko, lecz z zapałem. Spałem trzy, cztery godziny na dobę. Nocą jechałem po towar. Rano rozstawiałem stragan. Na nim elegancko rozkładałem kopiaste pagóry świeżej zieleniny i owoców. Do wieczora pomagałem ekspedientce i pilnowałem interesu. Dopiero po zwinięciu handelku jechałem do domu przespać się. Nie myślałem o forsie. Nie ona była celem, lecz odczuwana przyjemność pracy w trzeźwości. Pieniądze liczyły się jedynie ze względu na żonę i utrzymanie domu. No, miałem także sporo długów. Jak każdy alkoholik. Zawsze je spłacałem dzięki dobrej profesji. Ale pieniądze naprawdę mnie nie obchodziły. Wręcz bałem się ich. Zawsze powodowały i umożliwiały pijaństwo. Były drożdżami mego dramatu. Kładłem się spać wieczorem, by o północy móc jechać po towar. Budziłem się wcześniej i z radosnym biciem serca wyczekiwałem, kiedy ruszę na hurtowy zieleniak. Po mieszkaniu chodziłem cicho, by nie budzić śpiącej w drugim pokoju żony. Nigdy nie wiedziała, kiedy odjechałem. Towarzyszył mi jedynie nasz piesek Kubuś. Ja do łazienki, on za mną, ja w kuchni parzę kawę, on hop na kozetkę i patrzy na mnie wiernie, Choć smutno. Zawsze się martwił, gdy wychodziłem. Rano po powrocie wesoło opowiadałem Nadziei o targach na zieleniaku. Żartowałem, że muszę żyć radośnie i szybko, by nadrobić stracone lata. Tak minął pierwszy rok trzeźwości. Drugi rok trzeźwości przeżywałem w triumfie człowieka wyzwolonego z nałogu. Ścieżka ta jest niebezpiecznie wąska i łatwo się z niej spada. Jednak zawsze pamiętałem, kim jestem i kim pozostanę do śmierci. Mimo to czasami poddawałem się radosnej aprobacie mej postawy, wyrażanej przez żonę, matkę, rodzinę. Wszak najdłuższe okresy mej trzeźwości sięgały dawniej granic 4-6 miesięcy. Przez długie lata dostrzegałem w oczach najbliższych jedynie smutek. Nic dziwnego, że ten pierwszy sukces dłuższej abstynencji działał na mnie jak zwycięstwo, choć tylko w ćwierćfinale. Złamałem rękę. Nadgarstek, łokieć, ramię. Lewe oko wypływało z oczodołu. Szpital opuściłem z krzywą, źle zrośniętą ręką i mniejszym okiem, na które na szczęście widziałem. W domu w czasie rekonwalescencji, znów rozszalało się we mnie piekło przygnębienia i apatii. Żona zmieniła się. Straty materialne i moje wypadki załamały ją. Wiedziałem, że nie mogę już liczyć na jej wyrozumiałość. Kiedyś powiedziała mi ostro: - Wytrzymałeś bez wódki dwa lata. Nie powinieneś mieć więcej kłopotów. A jeśli, to walcz już sam! Wiesz, co nas spotkało. Nie mam już sił wirować wokół osi twego nałogu... - Coraz częściej kłóciliśmy się. Przeze mnie. Z przygnębienia wpadałem nagle w rozdrażnienie. Przeniosłem się znów do matki. Sądziłem, że rozłąka nas uspokoi. Lecz pewnego dnia listonosz przyniósł mi pozew sądowy żony w sprawie naszego rozwodu. Świat zapadał się pod nogami. Z czasem wyciszyłem uczucia satysfakcji i dumy. Mogły być groźne. Prosiłem żonę i matkę, by już nigdy nie świętowały mej abstynencji. - Słuchajcie - mówiłem - ja ciągle chodzę po linie. W każdej chwili mogę spaść. Gdy zbytnio sobie zaufam, gdy wy zapomnicie. - Pamiętałem z własnego życia i z setek przykładów innych alkoholików, czym kończy się przedwczesna pewność siebie. Oto zwyciężyłem nałóg! Wtedy tylko krok do wiary w umiejętność picia kontrolowanego. Następny krok to próba praktyczna. I pijaństwo straszniejsze od wszystkich dotychczasowych. Wstrząsnąłem się na myśl o tym. Postanowiłem po rozmowie z Nadzieją zacząć uczęszczać do Klubu Abstynenta. Pierwszy mściwy cios nałogu otrzymałem przy końcu drugiego roku abstynencji. Jakby dla uprzytomnienia, że nie zniknie tak łatwo w cieniu trzeźwości. Zwaliła się na mnie lawina nieszczęść. Zgodnie z przysłowiem, że nieszczęścia chodzą parami. Najpierw miałem wypadek samochodowy. Skończył się chyba dziesiątym w życiu wstrząsem mózgu i połamaną nogą. Po wyjściu ze szpitala, gdy żona była w sanatorium, a ja chwilowo u matki, okradziono doszczętnie nasze mieszkanie. Dwadzieścia lat wspólnej pracy, cały dorobek naszego życia poszedł z łobuzami w Polskę. To było ciężkie uderzenie losu. Niestety dopiero początkowe. Po jakimś czasie, schodząc po stromych schodach do piwnicy, straciłem przytomność i runąłem w dół. Gdy wniesiono mnie do mieszkania, miałem w trzech miejscach połamaną rękę. Sprawa sądowa odbyła się w drugą rocznicę mej abstynencji. Żona była chłodna i grzeczna. Najwidoczniej chciała, by się to wszystko jak najszybciej skończyło. We mnie wył żal, że właśnie teraz, gdy zaczynałem żyć jak człowiek, zadała mi taki cios. Sprawa trwała krótko. Całą winę wziąłem na siebie. Kilka razy odpowiedziałem "tak" - i koniec. Wyszliśmy z sądu razem. Szliśmy rozsłonecznioną, pełną roześmianych ludzi ulicą, a ja płakałem. Ekspijak ma łzy na zawołanie. Jakby chcąc nasycić się mą rozpaczą, żona zaprowadziła mnie do jakiegoś urzędu. Szedłem bezwolnie. Później słuchałem obojętnie gróźb młodej kobiety, pani prokurator, że gdybym ośmielił się nachodzić żonę, zostanę uwięziony. A mijał dwudziesty piąty rok naszego wspólnego życia. Szliśmy ulicami w milczeniu. Pożegnania nie było. Na przystanku zapytałem: Dlaczego to zrobiłaś? - Milczała, zmieszana i smutna. Krótko spojrzała mi w oczy. - Niech ci Bóg pomaga, nie pij - powiedziała i odeszła. Patrzyłem za nią, aż znikła w tłumie. Po czterdziestu latach nałogu, na progu trzeźwości zostałem sam. Łut szczęścia opuścił mnie. Nie miałem pretensji do złego losu. Zmarnowane życie musiało po prostu zemścić się. Nałóg spustoszył mnie moralnie. Systematycznie wdeptywał w bagno pijaństwa resztki człowieczeństwa. Niszczył wszystko. Od romantycznych ideałów młodości po późniejsze aspiracje, nawet materialne. Pozbawił miłości rodziny i przyjaźni przyjaciół. Pustkę, jaka wytworzyła się po odejściu żony, zniosłem dzięki trzeźwości. Nie piłem, choć ludzie usprawiedliwiliby nawet największe pijaństwo z takiej przyczyny. Nie powodowała mną ambicja, by pokazać żonie, że nawet po dramacie rozwodu potrafię żyć w trzeźwości. Trzeźwość to była wyłącznie moja sprawa osobista. Ostateczne ukoronowanie zwycięstwa nad samym sobą. Pragnąłem jedynie, by okrzepła, utrwaliła się we mnie. Bym dobrocią trzeźwych lat mógł odpłacić najbliższym za wszystkie lata smutku. Po rozwodzie mieszkałem sam w R. Dwa lata. Mam tu mały domek kupiony w okresie badylarskiej prosperity. Mieszkanie na parterze wynająłem rodzinie rzemieślnika i z tego żyłem. Dwa lata pisałem te wspomnienia. Tkwiłem w samotności, pisaniu i trzeźwości. Wychodziłem z domu raz na trzy dni. Po mleko, chleb i papierosy. Z żoną nawiązaliśmy korespondencję. Zaczęło się od kartek świątecznych z życzeniami. Teraz jest wszystko między nami na najlepszej drodze do pojednania. Powodem odejścia żony było jej umęczenie mą pijacką osobowością, moimi nastrojami czarnej rozpaczy lub tańczącej euforii. Rozumiem ją doskonale. Mój Boże, tyle lat byłem ponurym cieniem jej życia. Wkrótce osiągnę szósty rok trzeźwości. Czasami wydaje mi się to nieprawdopodobne. A jednak. Umierałem sto razy. Zaczynając każde większe pijaństwo, człowiek uzależniony staje w przedsionku śmierci. Możliwej w różnych kombinacjach przyczyn i skutków. Życie alkoholika, nawet jeśli nie ustaje nagle i tragicznie, kończy się dużo wcześniej. Wskutek okrutnego wyniszczenia organizmu. Pijaństwo jest samobójstwem rozciągniętym w czasie. Umierałem sto razy. Psychicznie. Konając psychicznie, w lęku i rozpaczy, błagałem o śmierć, o koniec męki. Przyjacielu, jeśli teraz właśnie zaczynasz pić, wspomnij moje słowa! Chwała tym, którzy wydzierają nas z objęć śmierci. Gdy zostajemy odrzuceni przez przyjaciół, rodzinę i społeczeństwo, jedynie oni spieszą nam z pomocą. Dlatego nie zapomnę nigdy lekarzy i sióstr z Parzymiechów i z zakładu przy ul. Kdańskiej w Warszawie. Lekarzy, dyrektorów, ordynatorów: doktora Kaczmarka, Zielińskiego, Swiniarskiego, Mastalerza, Waśniewskiego - oraz panie: doktor Jagłowską, Stolarską, a także wielu innych, których nazwiska uleciały mi z osłabionej wódką pamięci. Nie zapomina się ludzi, którzy na drogach nieszczęśliwego życia stali się drogowskazami trzeźwości. Do końca mych dni muszę pamiętać, że jestem alkoholikiem. I do końca muszę walczyć z nałogiem. Każdego dnia, o każdej godzinie. Zaniechanie walki to ręka natychmiast sięgająca po kieliszek. Czekają mnie ciężkie lata. Zrujnowany system nerwowy nie pomaga w zmaganiach z chorobą. I na pewno nie jest sprzymierzeńcem mych pragnień. Dlatego muszę szukać pomocy w społeczeństwie, w poradniach i zakładach lecznictwa odwykowego. Bez nich nie dam rady. Wpadnę w pijaństwo, by już nie powstać. Jedyne, co mi pomaga, to cel życia, jaki sobie wytyczyłem. Trzeźwość. Spłacić nią choć część smutku matki i żony. I odwdzięczyć się wszystkim, którzy mi pomogli.