Halina Auderska POCZWARKI WIELKIEJ PARADY Pamiętnik maturzystki ISBN 83-85560-09-2 26 sierpnia Koniec lata. Pojutrze wyjeżdżam do Warszawy i wrócę do Górki dopiero na święta Bożego Narodzenia. Jak szybko minęły wakacje! Wydaje mi się, że przyjechałam tu dopiero wczoraj, no, powiedzmy przedwczoraj. Wprawdzie nie miałam tego roku towarzystwa, bo ciocia z Nuną siedziały w Krynicy sześć tygodni zamiast dwóch, ale nacieszyłam się wsią. Michał mówi, że byłam tego lata wyjątkowo wesoła. Może dlatego, że nie patrzyły na mnie surowe oczy ciotki i ironiczne Nuny? Spędziłam cudowne lato z wujem Marcinem i Michałem. Byli dla mnie bardzo wyrozumiali i dobrzy. Wujaszek zabrał mnie dziś na spacer i poczciwie starał się wybadać, czy myślę o przyszłości i jak ją sobie wyobrażam. Starał się przekonać mnie o swej miłości, o przyjaźni jaką mają dla mnie jego dzieci, a wszystko po to, abym zapomniała, jak bardzo mnie nie lubi ciocia Hanka. Kochany wujaszek! Wierzę, że jest do mnie bardzo przywiązany, że chciałby być najlepszym z opiekunów. Natomiast ciocia... Nie mogę nie wiedzieć, że ma mi wszystko za złe. Powiedziałam wujkowi, że byłam w Górce zawsze bardzo szczęśliwa, i uważam go za najdoskonalszego z ludzi. A czy myślę o przyszłości? Mój Boże! Mam tyle planów, tyle projektów. Chciałabym kształcić się dalej a jednocześnie zarabiać. Wiem, że po maturze nie będę mogła wrócić do Górki na stałe. Gdyby nawet ciocia nie wspominała o tym, nie chciałabym stać się ciężarem dla wujaszka. Muszę pracować i chcę. Wracam do szkoły z olbrzymim zapasem dobrych postanowień i lekkim strachem przed zakończeniem roku — maturą. 5 28 sierpnia Jadę dziś wieczorem. Byłam właśnie zajęta po południu pakowaniem waliz, kiedy ktoś wszedł nie pukając. Podniosłam głowę. Oczywiście Nuna. Muszę przyznać, że po powrocie z Krynicy wygląda ładniej niż kiedykolwiek. Usiadła niedbale na brzeżku stołu. — Już się pakujesz? Zabierasz jakieś wieczorowe sukienki? Roześmiałam się. — Skądże znowu? Nigdzie nie bywam i nie bawię się wcale. Muszę pracować. Nuna strąciła popiół z papierosa na ziemię. — Prawda. Wciąż zapominam, że jesteś jeszcze na pensji. Ale i tak zazdroszczę ci wyjazdu. — Dlaczego? Możesz przez cały rok być w Górce. Tu tak ślicznie zimą. Skrzywiła się pogardliwie. — Nudy. I to straszne. Dosyć miałam jednej zimy na wsi. Tego roku chcę się trochę bawić, bywać. — O to chyba łatwo. Ciocia... Przerwała mi. — Mama chce ze mną wyjechać na parę miesięcy do Warszawy, ale nie wiem, co na to powie ojciec. Taki jest zadomowiony w Górce, zgnuśniały. — Nie można zostawiać wuja samego. Musi mieć opiekę. Nuna wyrzuciła papierosa przez okno i przyglądała się chwilę swym smukłym palcom. — Nno... jest przecież Michał. Nareszcie skończył swoją agronomię i posiedzi chyba w domu. Dość się bawił w Warszawie. Ze zdenerwowania wyjmowałam i wkładałam wciąż mundurek do walizy. — Z Michała żaden opiekun. Cały dzień będzie poza domem. Wujaszek potrzebuje serca i ciepła. — Nie masz się co unosić. Jest gosposia. Zna wszystkie przyzwyczajenia ojca. Można jej zaufać. — Ach, Nuna, jak możesz! Czy to jest to samo? Gosposia i wy? Zeskoczyła ze stolika. — Nudzisz mnie. Myślałam, że poprzesz mój projekt i powiesz ojcu parę słów. Ale ostatecznie dam sobie sama radę. Nie dziś, to jutro. Włożyłam mundurek na dobre do walizy i zatrzasnęłam wieko. — Nie chcę się wtrącać, lecz sądzę, że nie powinnaś tego nawet chcieć. Wujaszek tak was kocha i potrzebuje! Dopiero co wróciłaś z Krynicy. Wzruszyła ramionami. — Dziura! Nie poznałam nikogo ciekawego. 6 Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała uciec z domu. Nie wytrzymam tu dłużej... Przerwałam jej gwałtownie: — Jak możesz tak mówić! Chyba wiesz... Zrobiła zdecydowany ruch ręką. — Proszę cię, tylko bez kazań. Zrobię, co zechcę. Nie bądź tak cnotliwie nudna, bo to jest nie do wytrzymania. Więc nie powiesz nic ojcu? — Nie mogę. Nie powinnam. — No, to nie. Nie będę ci przeszkadzać. Żałuję, że wspomniałam o tym. Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale zanim zdobyłam się na odwagę, odsunęła walizę i wyszła swoim tanecznym krokiem, którego nie znoszę. Było mi źle i smutno. Nie poznaję mojej ukochanej, trochę despotycznej Nuny sprzed lat. To jakaś zła, obca dziewczyna. Jak to dobrze, że Michał nie jest do niej podobny. Jak to dobrze, że wrócił do Górki na zawsze. Wieczorem Dopiero co wróciłam ze spaceru. Zrzucę za chwilę moje białe, płócienne trepki, symbol letniej swobody i po raz ostatni spojrzę przez okno na usypiający park. Siedząc przy biurku widzę ciemny, tajemniczy gąszcz splątanych gałęzi i rozgwieżdżony szmat nieba. Gwiazdy są dzisiaj błękitne i zielone, a noc pachnie różami, kwitnącymi przed gankiem. Z trudem odrywam wzrok od okna i patrzę na ziejące otwartymi paszczami walizy. W pokoju panuje wielki nieład. Na łóżku piętrzy się stos prześlicznie wyprasowanej bielizny. Gdzie ja to zmieszczę? Walizy są pełne po brzegi. Ostatni raz otwieram dzienniczek przed opuszczeniem Górki. Kto powiedział przed chwilą to samo: „ostatni raz"? A, prawda! Michał! Mówił, że będzie mu brakowało naszych spacerów i gawęd w pokoju wujaszka. Próbowałam się śmiać. — Wrócę, Michale! Będziesz miał szczęście zobaczenia mnie za cztery miesiące... 7 - Uważasz, że to niedługo? Może w mieście, przy pracy, minie ci czas prędzej niż mnie na wsi. Ale będę pisywał do ciebie. — Naturalnie. Jak zawsze, jak dotychczas. Przyjrzał mi się uważnie. — Tak boisz się zmian? Przywiązałaś się do moich lakonicznych sprawozdań? Zmieszał mnie ton jego głosu. — Nie rozumiem. Przecież wiesz, jak lubię twoje listy. Postaram się zaraz odpisywać. — Postarasz się? Wolałbym, żebyś... Ale co tam! Naturalnie, zrobisz jak zechcesz. Wydało mi się, że jest nienaturalnie sztywny i oschły. — Gniewasz się o coś, Michale? Wzruszył ramionami. — Czy mógłbym się na ciebie gniewać? Żebyś tylko wróciła do nas i chciała tu zostać. Z innymi rzeczami dam sobie radę. Skąd masz to kółeczko? — Patrzył na moją rękę ozdobioną bransoletką z matowego złota. — Nie pamiętasz? Dostałam ją kiedyś od ciebie na imieniny. Pierwsze imieniny, które spędziłam u was. Byłam wtedy w żałobie i nie nosiłam jej przez długi czas. Leżała w kasetce w biurku, aż do dziś. Przyglądał się uważnie złotemu kółku. Milczał. Zrobiło mi się przykro. — Ale jak widzisz, przypomniałam sobie o jej istnieniu. Zabieram ją do Warszawy. — Ach, tak? Cieszę się, że nie zostawiasz jej tutaj. Mogłabyś, co prawda, zabrać i mnie. Bardzo tu będzie smutno bez ciebie. Roześmiałam się mimo woli. Ubawiła mnie myśl o ciężkiej, barczystej postaci Michała na tle szkolnych murów. — Och, Michale! Pomyśl tylko, co bym zrobiła z tobą na pensji. Nie wolno nam przywozić paziów. — Nie miałem zamiaru nim zostać. Nie lubię podrzędnych stanowisk, nawet w twoim orszaku. Już się uśmiechał po swojemu: pogodnie, dobrodusznie. Odetchnęłam. Lubię go rozumieć. Przyzwyczaiłam się do tego. Powiedziałam weselej: — To kółeczko będzie mi przypominało ciebie, Michale. Ale co ja ci dam? Zapomnisz! Spojrzał na mnie nagle i zrobił ruch, jakby chciał przybliżyć się o krok, lecz nie ruszył się z miejsca. Powiedział szorstko: — Możesz się tym nie przejmować. Jakoś dam sobie radę. Pamięć miałem zawsze dobrą. 8 Czym go uraziłam? Co mu się stało? Nie mam czasu rozważyć tego spokojnie. Już dziesiąta. Trzeba zamknąć walizy, zejść na dół i pożegnać się z wujostwem. Nuna i Michał odwożą mnie na stację. 29 sierpnia, Warszawa Przyjechałam dzisiaj przed południem. Panna Anna spotkała mnie na schodach i padła w moje objęcia. — Już jesteś! Bardzo się cieszę. Doskonale wyglądasz! Panna Anna wygląda również dobrze. Opaliła się na czerwono i schudła tak dalece, że wygląda jak niewysoki walec. Jest to duży postęp, jeśli się weźmie pod uwagę, że poprzednio przedstawiała z powodzeniem bilardową kulę. Powitała mnie tak, jakby tęskniła za mną przez całe lato: — Wszystkie już są, oprócz Maryjki i Basi. Spóźniłaś się trochę i dziewczęta są już rozlokowane. Mieszkasz z Niną. O mało nie wypuściłam z rąk walizki. — Z Niną? To już postanowione? Panna Anna roześmiała się i obejmując mnie ramieniem, zrobiła domyślną minę. Nie znoszę, kiedy udaje istotę wszechwiedzącą. — Wiedziałam, że nie będziesz zadowolona, ale nie można było nic zrobić. Tylko ona nie miała pary. Reszta, to stare przyjaciółki. — A Rena? — No, głowa do góry! Rena chciała być z Maryjką. Siedzą w jednej ławce już od pięciu lat. A ty jesteś u nas dopiero trzeci rok... Przechylała głowę i uśmiechała się do mnie bardzo poczciwie, ale byłam nieczuła na ten zdrój łask. Mieszkać z Niną! Spodziewałam się tego, lecz w głębi serca liczyłam na jakąś miłą niespodziankę. Oczywiście, nie mogę rozbijać dawnych, wypróbowanych związków przyjaźni, ale mieszkanie w jednym pokoju z Niną jest ponad moje siły. Nie znoszę jej organicznie. To nie jest dobra dziewczyna. Nie znam większej od niej egoistki i mniej szczerego człowieka. Dostałyśmy z nią pokój numer dwa na pierwszym piętrze obok Słonia i Inki. Numer trzeci na drugim piętrze ma Rena, a numer czwarty zajmują Basia z Krysią. Przypuszczam, że panna Anna umieściła Krysię obok Reny, aby zapobiec licznym kataklizmom. Krystyna, 9 największy urwis i kpiarz szkoły, stanowiłaby razem ze Słoniem coś w rodzaju mieszanki piorunującej. Złożyłam walizy i paczki w numerze drugim i rozejrzałam się uważnie. Cieszę się ogromnie, że maturzystki mają prawo do osobnych pokoików. Mój jest mały, prawie kwadratowy. Prócz łóżek mieści się w nim szafa, biurko i parę krzeseł. Jest wesoły i jasny, ale bardzo pusty. Trzeba go będzie koniecznie ozdobić. Łóżko z lewej strony było już zasłane, więc to jest legowisko mego wroga. Wroga? Czy nie za mocno? Nie lubię jej tylko. Uczesałam się, zmieniłam bluzkę i wypadłam na korytarz. W pokoju Inki i Słonia panował nieład nie do opisania. Obie walizy stały pośrodku pokoju, a obok klęczały dziewczęta, oglądając fotografie. Pierwszy zobaczył mnie Słoń. — Halo! Ala! Jak się masz? Świetnie wyglądasz! Kiedy przyjechałaś? — Pozwólcie mi odetchnąć. Inka, nie ściskaj mnie tak, masz siłę goryla. Znów ci włosy urosły? Inka potrząsnęła warkoczami i roześmiała się hałaśliwie. — Co noc centymetr. Wspaniale, prawda? — Nie szkodzi ci to na mózg? — spytałam podejrzliwie. Tu wtrącił się Słoń. — Jeszcze jak! Mówi, że nie przerabiałyśmy w zeszłym roku zadań ze stereometrii, a właśnie nad nimi męczyła się najwięcej. Mówię ci, co noc jej mózg kurczy się o centymetr sześcienny. Inka odsunęła się przezornie od Słonia i powiedziała zuchwale. — To chyba tylko zimą, kiedy przebywam z tobą. Za to latem bujnie rosnę. Mój mózg także. Było to stwierdzenie tak absurdalne, że musiałam się roześmiać. Inka spojrzała na mnie niepewnie, ale natychmiast roześmiała się także. W tej chwili Słoń wstał nagle i leżące na jej kolanach fotografie posypały się na podłogę. Schyliłam się po nie. — Kto to fotografował? Doskonałe zdjęcia. Inka pomagała mi zbierać fotografie. — To Słoń. Był latem nad morzem. Popatrz, jak się przed nią rozstępują fale. Na zdjęciu Słoń wyglądał jak Statua Wolności w Nowym Jorku. Wobec jej olbrzymiej postaci zajmującej pierwszy plan, wzburzone morze wydawało się malutkie i zupełnie niegroźne. — Słuchaj, Słoń! Powinnaś była zamordować tego fotografa. Przecież to kryminał! Masz tu jeszcze grubsze nogi i dłuższy nos niż w rzeczywistości. Górujesz nad okolicą. Słoń pokiwał głową i westchnął żałośnie. — Ha! Trudno! Kochałam go. Słoń kocha się niemal co miesiąc w kim innym. Umiera wówczas z tęsknoty, usycha z rozpaczy i ma już chyba zupełnie zeschnięte serce. Jak dotąd, wszystkie miłości były nie odwzajemnione i nieszczęśliwe. Spytałam więc ciekawie: — Któż to był? Interesował się tobą? — Właściwie tak. Ale czy można być pewną? Bardzo lubił chodzić ze mną na spacery i robić zdjęcia moim aparatem. — Dużo masz swoich podobizn? Pokaż! — Weź wszystkie fotografie. Lecz przeważnie są to zdjęcia morza. Mnie sfotografował tylko raz. Mówił, że lepiej specjalizować się w ładnych widokach. — Uprzejmy młodzieniec. Cóż ty na to? — Ja? No nic. Nie pamiętam przecież wszystkich naszych rozmów. Ale był bardzo miły. Możesz sprawdzić. Krysia potwierdzi. — A gdzie jest Krystyna? Była z tobą nad morzem? — Cały czas. W tej chwili jest u siebie na górze. Numer czwarty. — Wiem, idę do niej. Bardzo mi się podobał ten twój fotograf. Krysię zastałam u Reny. Siedziały na pustym łóżku Maryjki i także oglądały fotografie. Rena wygląda lepiej niż zwykle; czesze się w ósemkę i bardzo jej z tym do twarzy. Krysi oczy błyszczą jeszcze mocniej niż zeszłego roku i jest opalona na kolor mlecznej czekolady. — Tyszowiecka! Ala! Kiedy przyjechałaś? — Przed chwilą. Przyszłam zobaczyć, gdzie mieszkacie. Kryska, wyglądasz jak Murzynka! — Prawda? Panna Anna zgorszyła się moją opalenizną. — Zadowolona jesteś z lata? — Ogromnie. Pławiłam się całymi dniami w morzu, tarzałam w piasku i słońcu. Mówię ci, jedź na przyszły rok na Hel! — A gdzie Basia i Maryjka? Spóźnią się? — Basia już jest w Warszawie, ale załatwia z matką jakieś sprawunki, Maryjka przyjedzie pewnie wieczorem. A ty mieszkasz z Niną? Westchnęłam. — Właśnie. Jaka szkoda, że nie z którąś z was! 10 11 Krysia pokiwała głową i powiedziała sentencjonalnie: — Dziecko drogie, masz okazję doskonalenia się. Korzystaj z niej. Miej męstwo w sercu! W tej chwili głośno, natrętnie zadźwięczał dzwonek. Krysia drgnęła. — Co to? — Obiad. Odzwyczaiłaś się już od dzwonków? — Przyzwyczaję się prędko. Chodźcie, jestem głodna jak wilk! Na dole, w sali jadalnej przywitała nas przełożona. Jej wysoka, chuda postać wydała mi się niezwykle wydłużona. Wąska, blada twarz w obramowaniu kruczych włosów była pogodna i wypoczęta. Zmówiłyśmy pacierz stojąc, potem jak zwykła Wielka Parada wyszła z sali. Na obiad był rosół i siekane kotlety. Wszystko wróciło do dawnego trybu. Już zapomniałam o tym, że wczoraj jeszcze byłam na wsi. Jestem numerem trzydziestym drugim, pokój numer dwa, pierwsze piętro. 30 sierpnia Dziś przyjechała Maryjka. Jak zwykle niesłychanie wytworna i opanowana. W ciemnej sukni z białą krezą wokół szyi wygląda jak księżniczka z obrazka. Obejrzała nas krytycznym okiem prawdziwej malarki i wygłosiła moc cennych i trafnych uwag. Krysia mówi, że jeśli nawet Maryjka nie ma zadatków na wielką malarkę, ma niewątpliwie odpowiedni język. Wszystko co brzydkie skrytykuje bezlitośnie. Całe szczęście, że robi to tylko z życzliwości, a nie przez złośliwość. Za to, jeśli coś jej się podoba, potrafi chwalić bez końca i umiaru, z prawdziwym entuzjazmem. Przyjechała też Basia. Wypłowiała jeszcze bardziej na słońcu i wygląda zupełnie jak różowopłowe prosię. Biedna Baśka! Jednym z największych jej zmartwień jest właśnie ten niesłychany kolor włosów, brwi i rzęs. Asystowałyśmy umyślnie przy wypakowywaniu przez nią walizki, żeby się trochę pośmiać. Barbara przywiozła całą paczkę ziół do zabiegów kosmetycznych, kilkanaście słoików maści i moc perfum. Prócz tych przedmiotów, sporo miejsca zajmowały fotografie filmowych piękności i barwne numery „Kina". Obejrzałyśmy je z ciekawością, ale bez entuzjazmu, jakiego żądała Basia, marząca o karierze filmowej gwiazdy. — Patrzcie, co za twarz! Kryska, nie rób takiej głupiej miny. To jest gwiazda pierwszej wielkości! A te oczy! To jest cudowna i niebezpieczna kobieta. Podobno dziewięć razy dziennie zmienia toalety! Chciałabym być do niej podobna... Krysia cofnęła się o krok i zaczęła spoglądać kolejno na podobiznę gwiazdy i na twarz Baśki. Basia stropiła się. — Dlaczego tak patrzysz? O co chodzi? — Bo widzisz, złotko, jesteś naprawdę do niej podobna. Bardzo. Ten sam błędny wyraz oczu, ta sama podejrzanie mała głowa. — Cielę. — O! Czyżby? Nie cieszysz się podobieństwem? Słuchaj, Maryjko, masz malarskie oko, powiedz, czy ja kłamię? Maryjka wzięła „Kino" i przyjrzała się uważnie fotografii. — Phi, wiesz, po odpowiednim spreparowaniu mogłabyś ją przypominać. Inaczej nie. Chociaż... Rzeczywiście, coś jest w wyrazie oczu... Basia była wściekła. — Oddaj mi to zaraz. Nie jestem ciekawa twoich spostrzeżeń. — Dlaczego się gniewasz? Nie rozumiem. Chciałaś przecież być do niej podobna? — Już nie chcę. Dajcie mi święty spokój. Nie mogę się nawet rozpakować spokojnie! — Chodźcie, dziewczęta. Piękna Barbara jest przemęczona podróżą. Pozwólcie jej odpocząć. Mignęły mi jeszcze przez szparę jasne włosy Krystyny i płowa głowa przyszłej gwiazdy filmowej, po czym drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Rozgniewana piękność pozbyła się brutalnie ciekawego tłumu reporterów. 31 sierpnia Jesteśmy już wszystkie w komplecie. W internacie, jest sporo dziewcząt ze wsi i wiele sierot oraz półsierot nie mających w domu odpowiedniej opieki. Dziś właśnie zostały przyjęte dwie siostry Kalinówny, których rodzice zginęli tego lata w wypadku samochodowym. Wielka Parada obiecała opiekować się nimi aż do chwili, gdy ich stryj będzie mógł zabrać je do siebie. Dziś także przyjechała Hanka Łapianka. Kiedy weszłam do pokoju Basi, dziewczęta pochylały się właśnie 12 13 nad cudownymi wycinankami. Hanka jest córką gospodarza z okolic Łowicza i słynie z talentu zdobniczego. Nawet Maryjka przyznaje, że jej wycinanki i wzory na kilimy są niezwykle piękne. Podziwiałam właśnie najnowsze prace, kiedy Basia wpadłszy do swego pokoju i przywitawszy się z Hanką, zaczęła wołać przenikliwym, donośnym głosem: — Co za koloryt! I jaka świeżość! — Świeżość? Co ty pleciesz, Baśka? Kto się tak wyraża o rysunkach? — Ależ ja mówię o policzkach Hanki, nie o jej rysunkach! Popatrzcie, jakie aksamitne! Co zrobiłaś, żeby tak wyglądać? Hanka błysnęła w uśmiechu wspaniałymi zębami. — Owszem. Pracowałam całymi dniami w polu. Bo widzicie, ja nie zmarnowałam lata. To tylko wy, miejskie próżniaki wylegiwałyście się całymi dniami na plaży, czy też na trawnikach. Ja wolałam pomagać swoim. I oto cnota nagrodzona. Basia mówi, że wyglądam jak róża! Barbara obraziła się. — No, nie przesadzaj! I nie rób zbyt kwiecistych porównań! Według mnie wakacje są po to, aby wypocząć. A wypoczywa się najlepiej, próżnując... Hanka objęła ją serdecznie wpół. — W takim razie ty wypoczywasz całe życie. Bo przecież zawsze próżnujesz... Basia miała ochotę odparować cios, lecz zabrakło jej dowcipu. A zresztą w tym towarzystwie lepiej było nie protestować. Wiemy wszystkie, że Hanka ma rację... 1 września Miałyśmy dziś pierwszą lekcję z Pimą i zaczęłyśmy optykę. To jest ciekawy dział. Pima nie zmieniła się zupełnie przez lato. Jest tak samo cicha, zgaszona i niepozorna. Jej monotonny, przytłumiony głos przypomina mi szum strumyka na łąkach gorczańskich. Czy Pima nigdy się nie uśmiecha? Czy potrafiłaby roześmiać się dźwięcznie, głośno i wesoło? Czy w ogóle była kiedyś młoda? 14 2 września Jaka szkoda, że tylko w soboty i niedziele wolno nam uczyć się w swoich pokoikach. Wspólne odrabianie lekcji po południu jest męczarnią. Młodsze dziewczęta hałasują nieznośnie i niemądrze dowcipkują- Zapisuję dosłownie dopiero co usłyszany dialog. — Hanka, masz łaciński słownik? Hanka Klowna jest bardzo słabą uczennicą. — Nie, ale usiądź przy mnie, a zastąpię ci go w zupełności. — Oślica. — Nie wiesz, jak się nazywasz po łacinie? „Asinus", złotko i należysz do drugiej deklinacji. I tak ciągle. Rozmawiają tak głośno, że nie sposób nie słyszeć. Że też ktoś, wpadł na pomysł zaliczenia ich do starszyzny szkolnej. Niedo-warzone gąski. Na ich poziomie jest w naszej klasie chyba tylko Inka. 3 września Już odrobiłam lekcje na jutro i na chwilę siadam do dzienniczka. Dziś była pierwsza lekcja logiki i poznałyśmy Misia. Będzie się tak nazywał, bo jest wielki, niezgrabny i mruczy coś stale pod nosem. Słoniowi podobał się ogromnie, bo jak mówi Krysia, oboje są z jednej menażerii. Pytałyśmy, czy to będzie w tym roku szkolnym miłość numer jeden (siódma od początku roku), ale Słoń nie jest jeszcze zdecydowany. W każdym razie nie był to coup de foudre, a miłość z wyrachowania lub przyzwyczajenia nie ma u nas racji bytu. Należałoby wówczas kochać się koniecznie w Maternie, który często stawia dwóje, i w Kaliskim, którego widujemy co dzień. Ale ani dla matematyki, ani dla literatury polskiej nie warto się umartwiać. 4 września Dziś dostałam list z Górki od wuja Marcina. Pisze, że bardzo mu smutno beze mnie i że chodzi teraz na spacery przeważnie sam. Od cioci 15 Hanki ani słowa. Napiszę jutro długi list do wujaszka i odrobinę krótszy do Michała. 5 września Dziś Inka otrzymała przezwisko. Nie wiem, kto powiedział o niej „dziewczę polskie" i tak już zostało. Ta nazwa świetnie pasuje do jej różowej cery i olbrzymich warkoczy. Swoją drogą, włosy Inki są dziwnie nieefektowne. Gęste, długie, ale jakieś martwe, bezbarwne. Nie są nawet ozdobą Inki, przeciwnie, szpecą jej zbyt dużą głowę. Ona sama ma za złe warkoczom, że przeszkadzają jej w pracy, ponieważ wywołują częste migreny. Dla osoby pracowitej i starannej, a jednocześnie tak beznadziejnie niezdolnej jak Inka, te warkocze są prawdziwym biczem bożym. 6 września Dostałyśmy burę za fatalny porządek w pokoikach i niszczenie szkolnego dobytku. Trzeba przyznać, że lokal Słonia i Inki wygląda na co dzień tak jak Rzym po „sacco di Roma". U Reny jest znacznie lepiej, ale u mnie niezbyt uroczo. Może nasze pokoje wyglądają tak nieprzytul-nie i brzydko dlatego, że nie przywozimy z domu żadnych drobiazgów dla ich upiększenia? Pokój Reny ozdobiony kilimami wygląda zupełnie inaczej niż nasze, jakoś przytulnie i po domowemu. Trzeba będzie od; jutra zabrać się do nadania naszej klitce indywidualnego piętna. Panna Anna zabrała się do nas zbyt ostro, lecz muszę się na ogół z nią zgodzić. Bo ostatecznie nikt by się nie odważył rzucić u siebie w domu zmiętej w kulkę bibuły na posadzkę, ani nie przyszłoby mu do głowy potrząsać zacinającym się wiecznym piórem nad dywanem. A jednak w klasie i pokoikach robimy to często i przychodzi nam to zupełnie łatwo. Kto wie, czy Ciało P. nie ma racji mówiąc, że nie umiemy szanować cudzej własności, bo jesteśmy mało wyrobione społecznie? Postanowiłyśmy od dziś dbać o estetyczny wygląd naszych mieszkań. Słoniowi pożycza Rena swój prześliczny dywanik, żeby oduczyć ją skrapiania atramentem podłóg. W jakim stanie wróci to cudo do właścicielki, przyszłość pokaże. 7 września Mam po kolacji wolną chwilę, więc siedzę u siebie. Nina leży na łóżku, czyta jakieś powieścidło i je jabłko. Może jestem wstrętna, ale nie lubię tej niedbałej pozy i lekceważącej miny. Nie wiem, czy w ogóle mogłabym lubić kogoś, kto nie ma zwyczaju po umyciu wylewać wodę z miednicy? Robię to za Ninę systematycznie parę razy dziennie i za każdym razem jestem na nią wściekła. Nie czuję się na siłach być doskonałą w tych warunkach. Gdy patrzę na nią, majaczy mi zawsze przed oczami woda w miednicy albo słyszę chrzęst chrupanych jabłek. Dałabym wiele, żeby mieszkać z Reną, lecz muszę przyznać, że jest im z Maryjką doskonale. Sądzę, że Rena będąc na moim miejscu odnosiłaby się do Niny zupełnie inaczej. Może nawet miałaby na nią dobry wpływ? Kiedy byłam mała, wyobrażałam sobie często, że jestem idealną, książkową panienką z dworu, uwielbianą przez całą okolicę i przemieniającą najgorszych ludzi w anioły. Może dlatego, że przyzwyczaiłam się w myślach być taką, jest mi trudno pogodzić się z tym, że Nina nie ma zamiaru zmienić się w anioła. Nie uwielbia mnie też wcale, a „Słońcem domu" nie nazwałaby nawet za tuzin jabłek. Dochodzę do wniosku, że nie jest łatwo urabiać ludzi według jakiegoś wzoru, uszlachetniać i ulepszać. Trzeba być samemu siłą, która przyciąga światłem promieniującym na zewnątrz i dobrocią, co wszystko ogarnia. A przede wszystkim trzeba być sercem, współczującym i pełnym słodyczy, które ujarzmia i pociąga ku sobie ludzi jak kwiat pszczoły. 9 września Klasa jest podzielona na koła, kółka i kółeczka. Najwięcej dziewcząt skupia przy sobie Nina, ogólną faworytką jest Krysia. Nie mogę jakoś znaleźć miejsca w żadnej z grup, toteż jak ów słynny kot Kiplinga chodzę własnymi drogami. Dziewczęta odnoszą się do mnie życzliwie, ale bez wielkiego entuzjazmu i są trochę nieufne. Mówiła mi kiedyś Wielka Parada, że nie można być samotnikiem w gromadzie, bo jest to postawa aspołeczna. Sądzę, że musiała mnie już w zeszłym roku przejrzeć na wylot. Teraz widzę, jak trudno żyć w gromadzie nie znając jej i nie rozumiej.ac^Muszę nauczyć się współżyć z klasą, choć wiem, że l-Poczwark/g ?-?\? ^? 17 16 nie przyjdzie to łatwo. Pomoże mi świadomość, że nie można żyć obok ludzi i nie stać się egoistą. Nieraz zdaję sobie sprawę z tego, że patrząc krytycznie na klasę, patrzę jakby z góry, jakby z lotu ptaka, na brzęczący wesoło w słońcu rój owadów. Ile razy złapię się na tym, postanawiam wyrzec się pychy, lecz jestem wciąż jeszcze ciężko chora; nie nauczyłam się być dobrą pracownicą ula, a już krytykować umiem jak najstarszy z trutniów... 11 września Wczoraj wieczorem byłyśmy w teatrze na „Zemście". W roli Wacława wystąpił jakiś artysta z Krakowa, którego widziałyśmy po raz pierwszy. Zakochały się w nim prawie wszystkie, ale „najszaleniej" Basia i Maryjka. Maryjka orzekła, że jest cudownie piękny i pośle mu incognito kwiaty; całą wiązankę pąsowych róż. Basia telefonowała już co najmniej do stu osób i wreszcie zdobyła jego adres. Zdaje się, że obie rywalki coś knują. Maryjka prosiła mnie, żebym poszła z nią do kwiaciarni, ponieważ Rena jest przeziębiona i od dwóch dni leży. Parę dni temu odmówiłabym jej na pewno, bo uważam pomysł posyłania kwiatów za nieudany, lecz od wczoraj biorę udział w życiu gromady. Trudno, słowo się rzekło. Rzucam się w wir z zamkniętymi oczami i muszę spróbować wszystkiego: zarówno rzeczy bezsensownych, a więc głupich sztubackich poczynań, jak i wytężonego twórczego bytowania w zorganizowanej grapie. Kto wie, czy nie w ten sposób uchwycę rytm społecznego życia? 12 września Poszłyśmy z Maryjka do kwiaciarni aż na Nowy Świat, gdyż właściciel sklepu na naszej ulicy zna nas wszystkie z widzenia. Maryjka wybrała śliczne pachnące róże na długich łodygach, prawdziwe cuda natury. Sprzedawca, jakiś wesoły gadatliwy staruszek, przyglądał się nam bardzo natarczywie, więc Maryjka pisała adres już trochę nerwowo. Lecz ten szatan w postaci ogrodnika, ta esencja złośliwości, obejrzawszy kopertę zaczął się wypytywać: — Pewnie z okazji imienin takie piękne kwiateczki. A.jakiegoż to świętego mamy dzisiaj? 18 Zaczęłam się robić czerwona. Maryjka zaróżowiła się także, ale zdołała wykrztusić: — Nie... to rocznica ślubu. Spojrzałam na nią bezmyślnie i tępo. Dziad pokiwał głową. — Pewnie kuzyn panienki. Znam dobrze panią przełożoną i wiem, że nie pozwoliłaby obcym panom posyłać kwiatów. He, he...! Śmiał się złośliwie, przyglądając się naszym szkolnym znaczkom. Byłam wściekła, a jednocześnie wstydziłam się spojrzeć mu w oczy. Maryjka zdobyła się na odwagę. — Te kwiaty są dla mojego wuja. Proszę odesłać jak najprędzej. Do widzenia panu. — Moje uszanowanie panienkom. Zaraz odeślę wujaszkowi dobrodziejowi. Za godzinę już tam będą. Wyszłyśmy z kwiaciarni złe na niego, na nasz głupi pomysł i na pięk-nolicego aktora, z powodu którego musiałyśmy zostawić ciężki grosz tej żmii. Ale okazało się, że to nie był ostatni akt owej tragifarsy. Chwilę po nas do tegoż sklepu złe licho przygnało Krysię i Baśkę. Podobno wybrały wiązankę różowych goździków i nic złego nie podejrzewając, wypisały dokładnie nazwisko i adres ukochanego. Lecz ten gad nie wypuścił ich tak prędko ze sklepu. Uśmiechając się przymilnie, słodko gaworzył: — Prześliczne kwiateczki, prawda? Wyjątkowo piękna wiązaneczka. Gotów jestem nawet sprzedać ją panienkom taniej, bo znam dobrze przełożoną dobrodziejkę... Krysia przytomna jak zawsze, podjęła rękawicę. — Będziemy bardzo panu wdzięczne. -— To pewnie imieniny kuzynka? Zdenerwowana indagacją i wyprowadzona z równowagi jego ironicznym uśmieszkiem Krysia ucięła krótko: — Nie, pogrzeb. Pyton pokiwał współczująco głową. — Umarł? Biedaczek! Mój Boże! W samą rocznicę ślubu! Wprost wierzyć się nie chce. Krysia stropiła się. — Jak to? Co pan mówi? Wtedy dopiero ten płaz pokazał dziewczętom bilecik Maryjki i jej bukiet. Współczuł przy tym Krysi z powodu nieszczęścia, jakie ją spotkało i pocieszał dobrotliwie: — Ja rozumiem doskonale, co to za cios! Biedna panieneczka! A co do kwiatków, może wybralibyśmy mniej wesołe? Mam duży wybór wianków, które zupełnie nie rdzewieją na deszczu. Zaraz pokażę coś odpowiedniego dla drogich zwłok... Pokazywał im jakieś metalowe wieńce i znęcał się nad adoratorkami Wacława tak długo, że Krysia dostała napadu złości i wyleciała ze sklepu 19 na ulicę w obawie przed zdemolowaniem wnętrza. Baśka, sprawczyni nieszczęścia, musiała uregulować rachunek i przyjąć przywiędłą różę dla swojej „nieszczęśliwej przyjaciółki". Opowiadając nam to wszystko, Krysia nie przestawała obdarzać się najefektowniejszymi epitetami ze swego repertuaru. — Oto do czego prowadzi bliska i zażyła znajomość z Barbarą. Zachowałam się jak bez-mózgi chart! Jak zwyrodniały kretyn! — Kryska! — jęczała łzawo Basia. — Mówię ci... — Nic nie mów! Tobie w ogóle należałoby zabronić mówić i zachwycać się czymkolwiek. Robisz to zawsze w nieodpowiedni sposób... — Przecież zgodziłaś się pójść ze mną... — Bo mam szlachetne i życzliwe serce. Przypuszczam, że tego nie masz mi za złe... Doszłyśmy ostatecznie do wniosku, że ten pomysł był rzeczywiście bardzo niefortunny, a ogrodnik-żmija nie jest godzien miana człowieka. 14 września Dziś skończyłyśmy pracę nad ozdabianiem wszystkich pokoików. Chodziłyśmy oglądać je komisyjnie, żeby ocenić, który jest najładniejszy, najbardziej „domowy". Ostatecznie, nic nie uradziłyśmy. Wszystkie są przeobrażone, wyświeżone i miłe, wszystkie zachęcają do dłuższego pobytu. Basia z Krysią sporządziły nawet abażur z celofanu na nocną lampkę. Dostałyśmy pozwolenie urządzania w sobotnie wieczory zebrań towarzyskich po kolei w każdym z pokoików. Pierwsze przyjęcie urządzają Maryjka z Reną. 15 września Dziś był dziwny dzień, nie widziałam Wielkiej Parady. Jest podobno chora i nie opuszcza swego pokoju. Oczywiście, wszystko szło zwykłym trybem, lecz odczuwałyśmy wyraźnie jakiś brak. Dzień wlókł się nieznośnie. Dom wydawał się opuszczony, bezbarwny, smutny. Czuło się, że cierpi nad tym, że nie jest sobą, że zabrakło mu treści wewnętrznej jak 20 ciału. ? • duszy. Czemu dopiero teraz przyszło mi na myśl, że Wielka Parada jest duszą tego domu? 16 września Wczoraj była wielka awantura. Siedziałyśmy po południu w bibliotece i teoretycznie czytałyśmy jakąś rozprawę. Mówię, teoretycznie, bo w rzeczywistości dziewczęta rozprawiały na tematy nie mające nic wspólnego z wiedzą ścisłą. W ścianie między biblioteką a kancelarią jest małe okienko do podawania książek i traf chciał, że nie było w nim szyby. Prawdopodobnie ktoś ją zbił poprzednio i zapomniano wprawić nową. Oczywiście nie wiedziałyśmy o tym i rozgadałyśmy się w najlepsze. Na nieszczęście, dysputą naszą na temat „czy nasze opiekunki i nauczycielki znały w życiu miłość", zainteresowała się czytająca w kancelarii panna Irena, wychowawczyni młodszych dziewczynek. Dziewczęta nie oszczędziły i jej, a Krysia wyraziła opinię, że kobiety rodzące się z takimi twarzami należałoby bezwzględnie tępić środkiem owadobójczym. Maryjka żarliwie poparła ten projekt. — Masz rację, Kryska. Tępić i to bezlitośnie! Jeszcze w wieku niemowlęcym. — No, dobrze, ale panna Irena uchowała się przy życiu, więc... — Naturalnie, że już teraz za późno. Zabieg byłby zbyt kosztowny. Lecz sądzę, że można by ją za to przemalować na jednolity, stalowy kolor... Myśl przewodnia tego przemówienia była taka, że ponieważ ściany szkolne są do połowy pomalowane na ten kolor, panna Irena wsiąkłaby niejako w otaczające ją mury i przestała razić nasze wrażliwe na piękno oczy. Wyobrażam sobie, co się działo w duszy panny Ireny, słuchającej tych genialnych wywodów. Na nieszczęście, Krysię poniosło i skierowała rozmowę na Wielką Paradę. Przypuszczam, że panna Irena nie interweniowałaby wcale, gdyby rozmowa toczyła się tylko o niej, ale usłyszawszy teorię Basi o złamanym w zaraniu sercu Wielkiej Parady, wleciała do biblioteki jak bomba. — Co wy tu robicie? Co za niestosowne rozmowy! Co czytacie? — Rozprawę o Krasińskim, proszę pani. A rozmawiamy o różnych rzeczach... 21 — Zauważyłam to. Kto to jest Wielka Parada? Nie jest łatwo wymyślić coś prawdopodobnego na poczekaniu. Bibliotekę zaległa grobowa cisza. Panna Irena miotała się jak ryba wyjęta z wody. — Słucham? Pytałam się, kogo ośmieliłyście się tak nazwać? W tej chwili Krysia powiedziała szeptem: — Za chwilę rozsadzi ją i pęknie. Panna Irena nie dosłyszała tej uwagi, lecz zobaczyła przelotne uśmiechy na wszystkich twarzach i rozgniewała się nie na żarty. — Jesteście niegrzeczne i źle wychowane. Powiem o waszym zuchwalstwie komu należy... Komu należy, to znaczy przełożonej internatu, pannie Annie. Przed kolacją zostałyśmy rzeczywiście wezwane do jej pokoju. Tym razem nie pytano nas o to, kto to jest Wielka Parada i skarcono tylko bardzo ostro za zuchwałe zachowanie wobec osoby starszej. Zakończenie było takie: — Moje dziewczynki, nie muszę chyba mówić, że jeśli powtórzy się to jeszcze raz, zabronię wam chodzić do czytelni. Byłaby to straszna kara, ponieważ korzystamy prawie co dzień ze świetnie wyposażonej biblioteki, toteż przyrzekłyśmy skwapliwie poprawę. Miałyśmy już wyjść, kiedy panna Anna odwróciła się nagle ku nam. — Chciałabym jeszcze spytać, w jaki sposób panna Irena usłyszała waszą rozmowę? Czy okienko do kancelarii było otwarte, czy też krzyczałyście tak głośno? Rena wysunęła się naprzód. — Tam, proszę pani, nie ma szyby. Widocznie ktoś ją zbił. — Ach, tak? Od dawna? Któż to zrobił? — Nie wiem. Nie wiedziałyśmy nawet o tym. Panna Anna pokiwała głową. — Nigdy nie wiecie co i jak. Możecie iść. Przeprosiłyśmy pannę Irenę i zostałyśmy zaszczycone oschłym skinieniem głowy. Dziś po lekcjach zeszłyśmy znów do biblioteki, tym razem w zamiarach poważnych i zastałyśmy tam jakiegoś robotnika. Z miną skupioną oglądał trzymaną w ręku szklaną taflę i wodził grubym palcem po kancie. — Co to będzie? — zainteresowała się Basia. Szklarz podniósł głowę. — Wprawiam szybę do okienka, pa-niuńciu. 22 Krysi zabłysły oczy. — Och, co za pośpiech! Któż to kazał? — Panna Wirecka. Krysię aż podrzuciło z podziwu. — Cudowna kobieta, mówię wam! Ona także woli, aby nikt nie słyszał naszych intymnych rozmów. — To nas zobowiązuje, Krysiu. Panna Anna zachowała się nadzwyczajnie, ale musimy dotrzymać jej kroku. — Ty zawsze moralizujesz. To nudne, Reniuś. — Cicho bądź, Baśka. Rena ma rację. Nie będę już obgadywać Ciała ?., ? przynajmniej postaram się. — Swoją drogą panna Anna jest niezwykła. Krysia okręciła się kilka razy wokół Słonia. — Fenomenalna istota! Chodźmy do ogródka, muszę sobie trochę pokrzyczeć z zachwytu. A wy nie? 17 września Próżnujemy teraz trochę i dziewczęta piszą listy do domów. Słoń kończy już trzecią kartkę. Nie rozumiem, o czym może pisać, skoro nic się tu nie dzieje. Swoją drogą, jaka ja jestem samotna! Bo przecież ciocia Hanka się nie liczy. Opiekuje się mną tak niechętnie i bezdusznie, że właściwie nie czuję wyrzutów sumienia, że jej nie kocham. Jest tak oschła i zimna, jakby nie miała serca. Gdyby nie wuj Marcin i sama Górka, nie miałabym ochoty wyjeżdżać na wakacje z pensji. Ale kocham wieś, a w Górce jest cudownie. Jak dziwne jest to, że robię się zupełnie inna poza miastem i w słońcu! Budzi się we mnie beztroska i radość, jaka towarzyszyła wszystkim latom mego dzieciństwa w Suchej. I dziwna rzecz. Każda zima jest dla mnie taka sama, lato — każde inne. Najwcześniejsze z zapamiętanych pławią się w słońcu i szczęściu. Wtedy chodziłam jeszcze z rodzicami na dalekie spacery i pasjami lubiłam zbierać maki. Te lata mają w mojej pamięci kolor czerwony, późniejsze — niebieski. Pewnie dlatego, że jeździłyśmy z Mamuśką nad morze. A te najbliższe, spędzane już w Górce bez nich, po sprzedaniu Suchej, są różne. Najpierw były czarne, a potem zielone. Może dlatego, że trawniki i łąki gorczańskie mają taką cudowną, soczystą zieleń? A może to kolor nadziei? Może te lata, które przyjdą, będą znów czerwone i złote? 23 18 września Wczorajszy wieczór sobotni był czarujący. Zebrałyśmy się po koJ lacji u Reny, niby to na godzinę, ale siedziałyśmy do dziesiątej. Panie domu częstowały nas pierniczkami i jabłkami i starały się zabierać jak najmniej miejsca, żeby ktoś z gości nie musiał wyjść na korytarz z braku miejsca. Po raz pierwszy właściwie pomyślałam tego wieczoru o mojej przyszłości, powiedzmy ściślej, o możliwości zamążpójścia. Te myśli zostały mi jakby podsunięte przez dziewczęta, które nie chciały wierzyć, żeL nie kochałam się dotychczas. Tak, jakby to było najważniejsze w naszym | życiu. Basia z początku nie chciała przyjąć tego do wiadomości, a gdy nareszcie uwierzyła, potraktowała mnie wręcz z góry. — Nie rozumiem, jak możesz tak żyć! Nie masz swojego typu? — Nie. Nie myślałam o tym nigdy. Lecz upewniam cię, że tak żyć można. Nawet bardzo intensywnie. Baśka wpatrywała się we mnie zdumionymi, przerażonymi oczami. — Jak to? Nie żal ci zmarnowanych lat? — Bo Basia, Alu, uważa, że tylko ten dobrze wykorzystuje czas, kto zbiera zdjęcia gwiazd filmowych. Basia obraziła się. — Nie rób ze mnie idiotki! Zbieram fotografie, aby sprecyzować jaki jest mój typ. To bardzo ważne w życiu. — Sza-le-nie — przeciągnęła Krysia. — Tylko, że to nie rozwiązuje sprawy. Twój typ może nie kochać się w tobie. Na jego miejscu postąpiłabym tak na pewno. — Ty mnie w ogóle nie doceniasz. Jesteś arogancka i powierzchowna. Nie umiesz dostrzec głębi. — Tam, gdzie jej nie ma, na pewno. Co tu gadać, Baśka! Jesteś miła, wesoła, czasami zabawna pomimo kinomanii, ale ślizgasz się tylko po powierzchni. Możesz być doskonałym, wesołym kompanem zabaw, lecz nie będziesz nigdy opoką, na której można budować. — Kryska, bądź już cicho. Robisz jej przykrość. — Myślisz, że nie usłyszy tego nigdy w życiu? Sama jestem wesoła i trochę powierzchowna, jednak wiem przynajmniej, jaki jest mój ciężar gatunkowy. Nie mówię o swojej głębi. W gruncie rzeczy każda z nas wie dobrze, jaką reprezentuje wartość, tylko wolimy się do tego nie przyznawać. Takie dziewczęta jak Rena czy Ala przez skromność, Baśka przez głupotę. 24 — Ależ, Krysiu... —jęknęła Rena. — Uf, ulżyło mi. Lubię czasem wygarnąć wszystko, co mam na sercu. j4o, Baśka, nie bądź wściekła. W rzeczywistości kocham cię bardzo, tylko wiesz, nie znoszę, kiedy mucha ma pretensję do nazwy królowej zwierząt. No, daj pyska. — Ja się nie gniewam — powiedziała Basia dobrodusznie. — Sama wiem, że jestem niemądra. Ale widzisz, mnie tak pociąga życie, że nie mam już czasu na myślenie. Na nic nie mam czasu! To jest chyba najprawdziwszy z sądów Basi o sobie. Ta dziewczyna nie tylko nie ma czasu na intensywne życie wewnętrzne, lecz nawet na pracę szkolną, choć przecież po to jest w szkole, aby się uczyć. Jest przy tym tak płytka, że nie dostrzega różnicy między jednostką wartościową a niewiele wartą. To jej szczęście, że Krysia jest tylko pozornie bezmyślna i powierzchowna, inaczej ta przyjaźń nie wyszłaby jej na dobre. Wieczorem, już w łóżku, myślałam długo nad tym, o czym mówiłyśmy u Reny i po raz pierwszy w życiu zastanawiałam się nad tym, w kim mogłabym się zakochać. Doszłam do wniosku, że ten ktoś musiałby być dobry jak wujaszek, silny duchowo jak Michał i niezawodnie mądry jak Wielka Parada. Kiedy już usypiałam, przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, że wiem czego jeszcze życzyłabym sobie kategorycznie: musiałby co dzień rano po umyciu wylewać własnoręcznie wodę z miednicy. 20 września Weszłam do mistrzowskiej czwórki naszej szkoły. Wczoraj odbyła się decydująca rozgrywka i sądziłam, że Słoń mnie zwycięży, ale ostatnie gemowe piłki posłał w siatkę. Jest nas dobrych graczek właściwie więcej, lecz Halina Bratkówna choruje od tygodnia, a Julka Mirówna ma skręconą nogę. Ostatecznie czwórkę mistrzowską tworzą: Janeczka Biedówna, Wanda Jurzyńska z I licealnej, Myszka z naszej klasy i ja. Słoń jedzie na mecz jako gracz zapasowy. Trochę jest markotny, ale to nie moja wina, że ma zwyczaj posyłać piłki na aut. 25 Dziś po obiedzie odbył się mecz. Wyjechałyśmy z domu trochę i późno z winy Słonia, bo do ostatniej chwili nie mógł znaleźć dobrej pa; białych skarpetek. Obiecałam pannie Annie, która nam towarzyszyła, żi się nie damy, lecz miałam duszę na ramieniu. Przede wszystkim chodził* o mistrzostwo międzyszkolne, a po drugie, mam zastrzeżenia co do grj Wandy. Podsunęłam jej nawet myśl, żeby ze względu na stan zdrowi ustąpiła miejsca Słoniowi, ale ofuknęła mnie szorstko, Jestem równie silna jak Słoń. Do rozgrywki o mistrzostwo zakwalifikowane były trzy drużyn; Białe, Żółte i Zielone. Zielone — to my. Najgroźniejszym przeciwnikiei była drużyna Białych — reprezentacja gimnazjum państwowego. Samł starszyzna; wysokie, silne dziewczęta z wyższych klas. Nasza Janeczka§ wyglądała przy nich jak mała zielona żabka zabłąkana na korcie. W d' chu modliłam się o to, aby ona lub Wanda oddały rakietę Słoniowi, lecz| Wanda zacięła się w uporze, a Janeczka czuła się psychicznie doskonali Liczyła widocznie na swoją zwinność i dar błyskawicznej orientacji. Po? rządek był wyznaczony z góry: Żółte — Zielone, Białe — Żółte, Zielone — Białe. Dwukrotny zwycięzca uzyskiwał tytuł mistrza międzyszkolnego dwukrotnie przegrywająca drużyna otrzymywała trzecie miejsce Z losowania wynikało, że z Żółtymi miała grać para: Myszka -Janeczka, z Białymi: Wanda i ja. Pierwsze spotkanie odbyło się między nami a Żółtymi. Mecz zaczął się fatalnie dla nas. Jedna z Żółtych, wysoka, bardzo szczupła panna] o krótko przyciętych włosach, grała fenomenalnie przy siatce, ścinając| wszystkie piłki. Myszka grała wyjątkowo źle i mimo bohaterskich wysiłków Janeczki przegrała seta. Okazało się, że rachuby nieraz zawodzą. Zawsze uważa łam Myszkę za lepszą od Janeczki, a tymczasem na meczu grała fatalnie Wygrałyśmy ostatecznie stosunkiem 6:5, co jest wynikiem marnym, jeślil się weźmie pod uwagę słabą na ogół formę Żółtych. Mimo nieefektow-| nego zwycięstwa nasze dziewczęta zostały uczczone burzą oklasków. Mecz Białe-Żółte trwał znacznie krócej. Pokonana przez nas drużyna wystawiła swoją gorszą parę i nie mogła sprostać przeciwnikowi, W błyskawicznym tempie Białe wygrywały gem po gemie, zwyciężały bez żadnego wysiłku. Wynik 6:4 na niekorzyść Żółtych zdyskwalifikował je 23 wrześnie statecznie, przesuwając na trzecie miejsce. Walka o mistrzostwo miała ,. r0Zegrać między Białymi a nami. Podchodząc do mnie Janeczka trzy- 26 a}a wielki palec lewej ręki w zaciśniętej pięści prawej. — To na twoją [[ntencję, ???. Trzymajcie się. Zwycięstwo zależy od was. Myszka chwyciła mnie za ramię. — Wszystkie liczą na ciebie. Mnie [tak haniebnie nie szło. Ratuj honor drużyny! Pokiwałam głową. — Postaram się. Myślcie bardzo intensywnie Też nonwsłŁ wygranej. A przede wszystkim życzcie zwycięstwa Wandzie. Od niej Iwiele zależy! Nie zrozumiawszy mnie, Janeczka oburzyła się. — Co ty mówisz! Ona gra znacznie gorzej od ciebie. Jeżeli zwyciężymy, to tylko dzięki tobie. A może — zaczęła niepewnie Myszka — Słoń zastąpi Wandę? Jest silniejsza, bardziej wytrzymała... Aż uśmiechnęłam się do tej myśli. Drogi, kochany Słoń! Zupełnie inaczej grałoby się przy jej boku. Janeczka spostrzegła ten uśmiech. — Wolałabyś? No, to trzeba koniecznie iść do loży jurorów. Jeszcze teraz wolno zgłosić zastępstwo. Wolałam Słonia, ale nie mogłam zrobić „tego" Wandzie. Potrząsnęłam stanowczo głową. — Nie, nie Myszko! Tak nie można. Trzeba uzyskać jej zgodę. Ostatecznie na eliminacyjnych zawodach miała przewagę nad Słoniem. Może się poczuć dotknięta... — To było przypadkowe — gorączkowała się Janeczka. — Słoń zawsze był od niej lepszy. Zawiadomiłyśmy kierowniczkę drużyny i poszłyśmy szukać Wandy. Stała wśród swych koleżanek, słuchając ich życzeń i rad. — A pamiętaj, Wanda, nie denerwuj się, bo się zaraz zmęczysz. Niech Ala trochę pobiega. Janeczka zbliżyła się krokiem zdecydowanym. — Słuchaj, Wanda, chodzi o to, że Białe wystawiły najlepsze rakiety, samą starszyznę szkolną. 5esteś od nich wątlejsza i fizycznie słabsza. Czy nie byłoby lepiej, aby zastąpił cię Słoń? Jest bardzo silny i wytrzymały. A tu chodzi o honor szkoły, o pierwsze miejsce... Na mizerną, podłużną twarz Wandy wypłynęły rumieńce. Zaczęła się wahać, lecz w tej chwili któraś z jej koleżanek krzyknęła prowokacyjnie: — Nie ustępuj! Zwyciężyłaś Słonia. One chcą same zgarnąć laury! 27 Wanda podniosła nagle głowę. — Zostanę. Ostatecznie zwyciężyłai Słonia. Nie widzę powodu do zmian. — Głos miała rwący, obcy, musiał ją głęboko dotknąć nasza nieufność — No — powiedziała niby to wesoło Myszka — może masz racj< Przede wszystkim trzeba wygrać. A wszystko jedno kto to zrobi. Właśnie skończyła się przerwa. Rozgorączkowane i pełne nerwi wego niepokoju dziewczęta wypychały nas na kort Jej szeroko otwarte oczy krzyczały: — Wygraj! Wygraj! Serwując, Wanda zaczęła dobrze: 15:0, 30:0 dla nas Serwując, Wanda zaczęia aoDrze: io:u, ju:u aia nas. Na placu była probowa cisza. Serce biło mi mocno, mocno, podchodziło gdzieś wy-Pierwszego gema wygrałyśmy łatwo, bo zawsze wygrywam swój se, « ?? dłu . udekalo znów do piersi 0ch> jeszcze jedna świetnie wis. Drugiego nie zdołałyśmy zdobyć mimo doskonałej gry Wand) Wszystkie piłki szły nam nieszczęśliwie na aut. Dwa następne gem przegrały Białe z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, bo serwowały dc skonale. Może myśmy grały wyjątkowo dobrze? W każdym razie ? sze szanse ogromnie wzrosły. Ale przy stanie gemów 3:1 dla nas, na gle zmieniła się sytuacja. Wanda zaczęła niemal wszystkie piłki posyła w siatkę. Jej zdenerwowanie udzieliło się i mnie, bo Białe nie tyłki wyrównały, lecz zaczęły prowadzić. Długonoga Wilczkówna, najlepsz rakieta Białych, zjawiała się niemal jednocześnie w różnych częściac kortu jak duch, odbijała najtrudniejsze, niemożliwe wprost do wzięci piłki i uśmiechała się ciągle zwycięsko, promiennie. Wprawdzie Wand opanowawszy się grała znów nieźle, ale zwycięstwo chyliło się wyraźni na stronę Białych. Przy stanie gemów 5:3 na naszą niekorzyść, zaczęłan odczuwać zawzięty, głuchy gniew. Nie pozwolę Białym zwyciężyć. Ni dam się! Och, gdyby nie Wanda! Pokazałabym Wilczkównie, jak się gr i wygrywa! Z rozpaczą pomyślałam o tym, że jeżeli przegram swój serwis Białe zwyciężą. Słoń mówił mi potem, że miałam tak skupioną i surow twarz, że trudno mnie było poznać. Och, wiem, to nie było w porządk z punktu widzenia etyki sportowej. Przegrywałam brzydko, nienawidzą współzawodniczek i irytując się na własną partnerkę. Wiem o tym te raz, wiedziałam zresztą i wówczas, ale nie mogłam się przezwyciężyć Niech mnie usprawiedliwi to, że grałam wyjątkowo dobrze, nie zmarno 'atce. Naprzeciwko mnie uśmiechała się wdzięcznie opalona na brąz Wilczkówna. Wyglądała jak prawdziwa sportsmenka; obraz młodości, -iłv i p°g°dy ducha. O, gdyby przy moim boku stała teraz zwinna Ja- eczka! Ale nasza „żabka" siedziała w narzuconym na ramiona sweterku oza kortem i wpijając palce w rękę Myszki, wpatrywała się w Wandę. odbita piłka, jeszcze jedna ścięta tuż przy siatce. Wanda nie ruszała się prawie wcale, za to ja miałam skrzydła u ramion i podwójną, potrójną siłę w ręku. Czułam, że wygram tego gema i jakieś płomienne, radosne słowa rozrywały mi gardło. I nagle... Obie piłki Wandy poszły w siatkę. Następne także. Odwróciłam się ku niej i nie panując nad sobą, krzyknęłam napastliwie: — Oszalałaś? Co robisz? Nie odpowiadając, przeszła na dragą stronę kortu. Miała zupełnie bezkrwistą, jakby zesztywniała twarz i ruchy automatu. Następna piłka poszła znów w siatkę. Zamknęłam oczy, aby nie widzieć drugiej, nie zobaczyć jej toczącej się bezsilnie ku moim nogom, po tej stronie. Ale to była tylko chwila nerwowego lęku. Otworzyłam oczy i spojrzałam wprost w uśmiechniętą twarz Wilczkówny. W tej chwili piłka Wandy, odbiwszy się dźwięcznie od rakiety, padła po tamtej stronie siatki. Ktoś krzyknął głośno, z ulgą: „Aa", a mnie nagle porwała szalona radość. Nareszcie! Tej piłki nie zmarnuję na pewno i ona da nam szanse wyrównania! Był to właściwie pojedynek między mną a Wilczkówna. Piłka śmigała nisko nad siatką, dawała nura tuż za nią, to znów w długim, niskim locie dotykała krańców kortu. Dwoiłam się, troiłam, byłam wszędzie naraz, upojona radością walki i poczuciem własnej siły. Zdawało mi się, że nie mogę przegrać, że zwycięstwo musi być nasze. Ale w tej chwili piłka śmignęła nisko nad siatką i upadła o krok od stojącej przy linii Wandy. Ktoś krzyknął: — Nie bierz! -- Lecz Wanda porwana rytmem walki wałam ani jednej piłki i przy huraganie oklasków wygrałam gema. Terał sk}a odruchowo naprzód. Wzięła ją nawet, wzięła bardzo ładnie wszystko zależało od serwisu Wandy. Zbliżyłam się do niej i powiedział łam niegrzecznie: — Nie bierz żadnych piłek prócz najdalszych i serwuj uważnie. Nie możemy przegrać. Nie odpowiedziała nic, spojrzała tylko na mnie dziwnie. Zła za-l równo na swoją porywczość jak na jej milczącą naganę, stanęłam przJ z bekhendu, ale jakoś bezsilnie, bezdusznie. Zatoczywszy mały łuk piłka otarła się o siatkę i opadła... po naszej stronie. Cała radość zgasła nagle. Poczułam się ciężka, zmęczona. Stan punktów nie wróżył już nam zwycięstwa. Wiedziałam, że przegramy. 28 29 W tej chwili Wanda zagrała swą przedostatnią piłkę. Zrobiła w docznie maksymalny wysiłek, żeby zaserwować dobrze, lecz źle obliczy odległość. Piłka poszła na aut. Przyczajona do skoku Wilczkówna uśmi chając się odskoczyła w tył. Uczułam kłucie w sercu. Teraz, teraz. Jeszc? nie wszystko stracone. Została jeszcze jedna piłka. Odwróciwszy głów spojrzałam na Wandę. Podniosła zgięte ramię i otarła nim czoło. W I wym ręku ściskała mocno ostatnią, decydującą piłkę. Wolno, leniwi podniosła ramię i zastygła tak na chwilę z twarzą kamienną, zupełni zszarzałą. I nagle wzniesione ramiona opadły w dół jak martwe, rakiet wyślizgnęła się z dłoni i Wanda zachwiawszy się, runęła ciężko na koi twarzą w dół. Ktoś krzyknął, ktoś zaczął biec ku nam. Byłam przy ni< pierwsza i chwyciłam za rękę szukając pulsu. Poważna i skupiona Wilcs kówna nachylała także nad nią swą ogorzałą twarz. Lekarz szkolny bj już przy nas. — To nic. Omdlenie z wyczerpania. Proszę ją przenieść. Ostrożnie Ostrożnie. Złożyłyśmy bezwładne, sztywne ciało na jakiejś ławce. Nie wiem skąd zdobyto lód. Po minucie Wanda otworzyła oczy. Stałam tak bliskd że zobaczyła najpierw mnie. Powiedziała z wysiłkiem: — Nie mogłara już, nie mogłam. I zemdlała znowu. Prawa ręka zwisła zupełnie bezwładnie. Lekarz ujął ją ostrożnie i obejrzał. Była czerwona i bardzo nabrzmiała, dopodobnie naderwane ścięgno. Dzielna dziewczyna. Tak. Grała jeszcze trzy gemy, nie mogąc już właściwie utrzymać rakiety. Wiedziała, że po rozpoczęciu gry Słoniowi nie wolno jej zastąpić więc mężnie trwała na posterunku. Jak cierpliwie znosiła moje brutalna uwagi, jak bohatersko walczyła do końca. Przegrałyśmy. Dostałam nagrodę honorową za piękną grę, ale naszaj szkoła zajęła w klasyfikacji ogólnej drugie miejsce. Promienna Wilcz kówna, najlepsza rakieta Białych, przyjmuje gratulacje swoich koleża-nek. Patrzę na bladą, zmienioną twarz Wandy i nie myślę o tym, że gra^l łam dziś tak dobrze jak nigdy w życiu. Widzę tylko zaciśnięte, bezkrwista usta, z których nie wyszło ani jedno słowo usprawiedliwienia, i które nie skarciły mnie nawet skrzywieniem za bezlitosne słowa nagany. 30 25 września Pojutrze mamy oddać ćwiczenia domowe. Profesor Kaliski zapowiedział, że otrzymany za nie stopień będzie decydujący przy ocenie okresowej. Na pauzie podeszła dziś do mnie Lilka Wilewiczówna i obiela bardzo serdecznie. — Alu, złotko, napisz mi to ćwiczenie! Mam już dwie oceny niedostateczne i grozi mi teraz trzecia. Wiesz, jak marnie piszę, a dla ciebie to takie głupstwo. __Słuchaj, Lila, tu nie o to chodzi. Nie powinnaś tego robić ze względów zasadniczych. Wiesz o tym. — Och, nie bądź Ciałem P. Musisz napisać, musisz! Nie wrócę do domu z tyloma dwójkami. Pomyśl, grozi mi niedostateczny z fizyki, łaciny i polskiego. — Bój się Boga, Lilka! To przecież początek roku. Dlaczego od razu nie wzięłaś się do pracy? Już masz zagrożone oceny z trzech przedmiotów? Co będzie później? — Z łaciną jakoś sobie poradzę, ale z polskim w żaden sposób, chociaż uczę się nieraz do późnej nocy. Aluniu, najdroższa, zrób to dla mnie. Ten jeden, jedyny raz... — Przecież Kaliski pozna, że to ja. Wpadniesz jeszcze gorzej. — Alu, Alu, komu to mówisz? Wiem, że jeżeli zechcesz, nie pozna się, nie domyśli nawet. A ty jesteś taka kochana, taka dobra... Obejmowała mnie, ściskała, błagała ze łzami w oczach. Wiem, że PrawJt0 ?? 'emstwo z JeJ strony, ani chęć obarczenia pracą kogoś innego, tylko wyjątkowa wprost nieudolność. Wiem, że ojcu Lilki ogromnie na jej maturze zależy. Wszystko to wiem, ale... Nie mogę nie myśleć o tym, że będzie to źle pojęta koleżeńskość w stylu uczennic drugiej klasy. Co robić? Postanowiłam żyć z gromadą i współdziałać z nią. Jeśli odmówię Lilce, czy zboczę z obranej drogi? Wydaje mi się, że nie, a jednak nie zdobędę się na odpowiedź odmowną. Jestem zbyt tchórzliwa na to, aby płynąć pod prąd, aby powiedzieć Lilce, co myślę o tego rodzaju koleżeńskiej pomocy. Wiem, że dziewczęta oskarżyłyby mnie o egoizm i odsunęły się ode mnie.'Zazdroszczę tym, którzy mają w sobie tę siłę, co zmienia opinie, sądy i przekonania, co porywa ludzi w nowym kierunku, ku nowym ideałom. Czy ta siła bywa zawsze wrodzona, czy też może być nabyta? Kto jest winien, że jej nie posiadam: natura czy ja sama? Staram się oskarżyć naturę, lecz w głębi sumienia czai się pewność, która 31 mnie podstępnie kąsa: postępuję źle, bo nie mam odwagi przeciwstaw się fałszywemu sądowi innych, bo nie nauczyłam się być silną. 2 październiki Wanda wróciła na pensję po dwudniowym wypoczynku. Uśmiecll nęła się do mnie blado w przejściu. Jakaś przemożna siła pchnęła ??? ku niej. — Wanda, jak się masz! Jak twoja ręka? — Dobrze już, to było takie głupstwo! Nie wiedziałam, co dalej mówić. Stałyśmy naprzeciwko siebie obij milczące, sztywne i oschłe. Nagle chwyciłam jej zdrową rękę w mocJ uścisk. — Tak mi przykro. Tak przykro. Czy zechcesz zapomnieć? Ta sama, znana mi już łuna rumieńca zalała jej czoło, policzki i szyję] Powiedziała prędko: — Nic w ogóle nie pamiętam. Po co to robisz? I Głos był ochrypły i szorstki. Puściłam jej rękę. Prąd sympatii prza rwał się nagle. Nie wiedziałabym nawet, co odpowiedzieć, ale w tej chwil Wielka Parada przechodząc objęła Wandę i odeszła z nią troskliwie pJ chylona nad jej wątłą postacią. Nie powiedziałyśmy sobie nic, a raczą zbyt mało. Dochodzę do wniosku, że jednak nie jest łatwo lubić kogo! niejako bezosobowo, wyłącznie za jego wartość wewnętrzną. 3 października! Dziś nic ciekawego nie było. Dnie mijają bardzo szybko, bliźniaczo! do siebie podobne. Nadeszły tylko życzenia urodzinowe od Michała! który pamięta zawsze o moich smutnych i wesołych rocznicach. Lubił jego niezgrabne, ale poczciwe listy. Swoją drogą trudno uwierzyć, żl już jesteśmy dorośli, że mam siedemnaście lat, a on kończy dwadzieścia cztery. Pamiętam jeszcze Michała w harcerskim mundurku, a Nunę z o brzymią kokardą na czubku głowy. Jakie to już wszystko dalekie i ja mi do tych lat i zabaw w Suchej strasznie tęskno. 32 4 października Dziś skonfiskowano w naszym pokoju większy transport jabłek i cytryn dla Niny. Ktoś odkrył, że Ninon nie jada od tygodnia obiadów • 0CZywiście przeprowadzono z nią dłuższy wywiad. Nina musiała się przyznać, że chce schudnąć, choć z początku utrzymywała, że szkodzą jej g0towane potrawy. (Pierwszy raz o tym słyszę). Cytryny uległy konfiskacie i w dodatku dostałam burę za to, że pozwalałam jej na te szaleństwa. Nie mogłam przecież wyznać, że od kilku dni chrzęst jabłek miażdżonych szczękami Niny, przyprawiał mnie o szał, a wszystkie plamy na moich zeszytach są pochodzenia cytrynowego. Milczałam więc, choć w danym przypadku solidaryzuję się z Ciałem p i uważam postępowanie Niny za szczególnie głupie. Tym razem przynajmniej nie mam wyrzutów sumienia, bo nieraz tłumaczyłam jej, jak szkodliwą wymyśliła kurację. 6 października Postanowiłyśmy wydawać pismo. Hala Bratkówna pisze świetnie na maszynie, a jej starsza siostra obiecała nam pomóc. Chwilowo będzie to miesięcznik, ale później przekształcimy go w dwutygodnik. Rena, Krysia, Hala i ja — oto komitet redakcyjny. Większość stanowią mieszkanki internatu, gdyż łatwiej nam dyżurować w „redakcji". Panna Anna oddała nam do dyspozycji swój salonik na godzinę dziennie. Będziemy tam miały dyżury, załatwiały interesantów i przyjmowały rękopisy. Od jutra zaczynamy! 8 października Przez dwa dni byłam wprost umęczona. Dostałyśmy od dziewczynek taką moc rękopisów, że teoretycznie materiału starczyłoby na pięć numerów, a w rzeczywistości może zabraknąć na jeden. Chodzi o to, że jest duży procent nędznych wierszy o jesieni i tęsknocie (dlaczego są to pojęcia nierozłączne?), a nowele są przeważnie słabe. W dodatku, co piąty utwór to plagiat. Z rzeczy oryginalnych wybrałyśmy artykuł o stosunku 3 - Poczwarki.. -^ uczennic do pracy społecznej, wiersz Reny „Kwiaty" i impresję jakiejfc Nle wjem, czy naprawdę Lilka czytała później aż tak głośno. Każde czwartoklasistki „W górach". Ten ostatni utwór wydawał mi się sztucznJ,łoWO) kazde zdanie wpijało mi się w mózg, paliło płomieniem wstydu lecz zostałam przegłosowana. Szczególnie oszołomiło mnie takie zdanie» up0k0rzenia. Słuchałam własnych, od niechcenia kleconych zdań, nie-„Slońce stoczyło się za szczyty gór, jak futbolowa piłka kopnięta nogl^^ ptynących spod pióra. To były moje myśli drwiące ze mnie, z mojej turysty". No, no! Oby czytelniczki nie zrobiły tego samego z naszynThciw0Ści i pychy. Kochaj bliźniego swego... Tak, napisałam ćwicze-pismem. ? «e yjkj na kolanie starając się zachować najciekawsze spostrzeżenia, ?najoryginalniejsze ujęcia dla swojej pracy. Widzę jeszcze teraz oczami ?pamięci jedno napisane a potem wykreślone zdanie. Pamiętam, że od- 9 październikm-zuciłam je, bo było za dobre, bo chciałam je zachować dla siebie. Pi- Zostałam ukarana i to boleśnie. Dziś prof. Kaliski oddawał przelsałam ^^ ^ f *??*? * *"%•"* ^^? °Żf rżane i poprawione ćwiczenia. Zwykle zaznacza, które są najlepsze, a nalk^!;- Nagr°madziłam zbyt ™??? mysh' Przeładowałam » 5??2?™" wet każe odczytywać je głośno. Wśród nich są zwykle moje arcydzieła] Dziś było inaczej, dziwnie inaczej. Podnosząc swą łysą, stożkowatą głowę] znad stosu zeszytów, Kaliski wygłosił dłuższą przemowę. — Zwykle ufam moim uczniom. Staram się oceniać ich prace obiekJ tywnie i rzeczowo. Nie patrzę nigdy na nazwisko autora przed przeczytaj niem pracy i w ten sposób usuwam przeszkodę uniemożliwiającą obiekJ tywny sąd. Oczywiście, bywają omyłki. Piątki, przy których po przeczyJ taniu nazwiska autora jestem zmuszony postawić znak zapytania, mogą] być rzetelnie zasłużone. I odwrotnie. Często pozostawiam dobry stopień, choć nie jestem absolutnie pewny, czy praca jest samodzielna. Lecz toj już sprawa sumień pań. Dlatego też, niech się panna Wilewiczówna nie dziwi, że postawiłem stopień celujący, choć dotychczas z trudem zdobywałem się na trójkę. Chcę paniom wierzyć. Może to jest przebłyskj ukrytego dotąd talentu? W każdym razie — niespodzianka. Miałem j wczoraj jeszcze drugą. Panna Tyszowiecka, która jest taką znawczynią) Krasińskiego, dała mi do przejrzenia niesłychanie rozwlekłą pracę. Nie mogę posądzać jej o danie mi cudzego ćwiczenia w celu otrzymania gorszego stopnia. Myślę więc, że jest to także praca samodzielna, choć przypadkowo słaba. A teraz panna Wilewiczówna zechce odczytać swoje ćwiczenie. Proszę... Czerwona i zmieszana Lilka podeszła do katedry, żeby wziąć zeszyt. Kaliski rozsiadł się wygodnie i mrużąc swoje filuterne oczy, wymruczał: — Tytuł. Najpierw tytuł, proszę pani. — Pankracy i jego rola... — zaczęła drżącym głosem Lilka. — Głośniej — przerwał Kaliski. — Proszę głośniej. 34 łam kręgosłup referatu. Tak widocznie myślał Kaliski. Kiedy Lilka skończyła czytanie, powiedział z uśmiechem: — Co za jasność stylu, zwięzłość i przejrzystość budowy! Ani jednej myśli zbytecznej, a niemal genialna zwięzłość. To jest naprawdę wzór pisemnej pracy szkolnej. Choćby nawet autor był nieznany, należy mu się za takie ćwiczenie doskonały stopień... Był w świetnym humorze, jak zawsze gdy przeczyta coś, co mu się wyda naprawdę dobre. Fioletowa niemal na twarzy Lilka wróciła cichutko na swoje miejsce. Lekcja potoczyła się zwykłym trybem. Przed samym dzwonkiem Kaliski oddał zeszyty. Pod moim dziesięciostronicowym wyczynem widniały czerwone literki. Napis był długi: „Ćwiczenie rozwlekłe. Chaotyczność. Wadliwa konstrukcja. Zaledwie dobrze". Jest to moja pierwsza czwórka z polskiego i to niepełna. Kto wie, czy Kaliski nie posiada daru przenikania ludzkich dusz? Bo jednak ćwiczenie to nie było aż tak złe, choć panna Ala Tyszowiecka została słusznie skrytykowana. Powinnam za nie dostać nawet gorszy stopień, zupełnie zły, ale wpisany nie do szkolnego rejestru. Do rubryki grzechów przeciwko bliźnim... 9 października, wieczorem Najgorsze przyszło później. Szłam właśnie do szatni, aby wyjść na chwilę przed obiadem, kiedy ktoś stojący za mną objął mnie mocno ramionami. Usłyszałam gorący, cichy szept Lilki: — Alu, kochanie, tak 35 mi przykro! Napisałaś to tak cudownie, że pewnie zabrakło ci czasj dla siebie. Już nie wiem, jak cię przepraszać, taka jesteś cudna, dobri święta... Może trochę zbyt gwałtownie uwolniłam się z jej objęć. W gaij dle ściskało mnie coś obrzydliwie i mocno. Chciałam wytłumaczyć jej wszystko, chciałam wykrzyczeć cały mój wstręt do siebie, żeby nie wl dzieć tych wpatrzonych we mnie, pełnych uwielbienia oczu. Ale nie mj głam. Krzyknęłam tylko: — Nie dotykaj mnie! — i nagle wybuchnęłail płaczem. Lilka wytłumaczyła to sobie inaczej, musiała się nie tylko przel straszyć, ale i zmartwić. Obejmując mnie szeptała błagalnie, serdecznie — Aluśka, złotko, nie odpychaj mnie. Nie płacz, nie płacz. Napiszesl jeszcze sto cudownych referatów. Nie zamartwiaj się tak, bo umrę z ??? paczy. To wszystko przeze mnie, przeze mnie... Zdaje się, że potem płakałyśmy razem, bo coś gorącego spływał™ mi po szyi i kapało na mundurek. Nie mogłam wytłumaczyć Liii, M wszystko co mówi, jest nieporozumieniem. Wtedy nie mogłam. Led płakałam tak, jak nigdy w życiu. I kto wie, czy te łzy nie zmyły ostatnie smugi cienia leżącego między mną a ludźmi? Wydaje mi się dziś, a jestem innym człowiekiem. Chcę, chcę świadomie nie tylko patrzeć ni wszystkich dobrymi oczami, ale też mieć dla każdego miłość w sercu. 10 październiki Dziś, kiedy spokojniej zastanawiam się nad ostatnimi wydarzeniami, przychodzi mi na myśl, że choć niektóre złe czyny przynoszą nam czj naszym bliskim doraźne korzyści, nie przynoszą zadowolenia. Lilka jes] wprawdzie pewna trójki, ale nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Jej także. Bo choć się wszystko udało, choć rezultaty są pomyślne, trudni zapomnieć o oszustwie. Ta świadomość jest we mnie, rozrasta się, ??? brzmiewa i boli jak pęczniejący wrzód. I to jest chyba kara. Bo żyć z tym, nosić to w sobie i nie mó(j zapomnieć, jest bardzo trudno, trudniej niż być ideałem. 36 14 października Siedziałam wczoraj po obiedzie na dyżurze, kiedy nagle zadzwonił telefon. (Swoją drogą marzę o tym, abyśmy miały prawdziwy a nie taki międzypokojowy). Podnoszę słuchawkę. — Halo, tu redakcja. __Nie udawaj głupiej. — Słyszę głos Słonia. — Może poszłabyś ze mną na spacer? Nie było właściwie po co siedzieć, bo to nie był dzień dyżurów, więc poszłyśmy. Dziwiło mnie tylko, że Słoń zrezygnował z towarzystwa Inki i zwrócił się do mnie. Chciałam jechać do Łazienek, lecz Słoń uparł się, żeby iść na Marszałkowską. Przypuszczałam, że ma jakieś sprawunki do załatwienia, ale okazało się, że tylko chce popatrzeć na wystawy. Więc przyglądałyśmy się, choć najczęściej Słoń stawał przed sklepami spożywczymi i cukierniami. Zapytałam: — Głodna jesteś? — Trochę. — Zlituj się. Przed godziną był obiad. — Dopiero godzina? Myślałam, że już szósta. — Przecież widzisz, że jeszcze jasno. — Bo ja wiem. Nie bardzo się przyglądam. — Słoń! Zwariowałaś? Nie widzisz, że słońce świeci? — Daj mi spokój! Akurat mi oświetlenie w głowie! Skręcam się z głodu. — No to kup czekolady albo ciastek. — Też pomysł! Nudna jesteś... Rozgniewałam się i wróciłam do domu. Nie miałam ochoty słuchać impertynencji Słonia i przyglądać się artykułom spożywczym. Poszłam wprost do Inki po wyjaśnienie. Leżała na łóżku w stroju niedbałym, trzęsła się z zimna i wyglądała nieszczęśliwie. — Co ci jest? Grypa? — Chyba nie, ale tu okropnie zimno. Nie czujesz? — Nie czuję. Lecz mogę ci przynieść herbatę, chcesz? — Za nic w świecie. Nie mów mi nawet o tym. — Zwariowałyście dziś obie. Ty się wpakowałaś do łóżka, a Słoń lata po Marszałkowskiej i przygląda się sklepom spożywczym. Inkę aż podrzuciło na łóżku. — Nie? Naprawdę? Byłaś z nią? 37 — Zostawiłam ją przed chwilą koło wędliniarni. Wpatrywała są z zachwytem w szynkę. Może ty mi wytłumaczysz, co się stało? Inka boleśnie westchnęła. — Pewnie jest głodna. Mówiłam jej, żebj nie szła na spacer. Najgorzej patrzeć. — Czyście poszalały? Dlaczego Słoń jest taki głodny? Dlaczego leżysz w łóżku? Dlaczego... — Nie krzycz tak! Jestem zdenerwowana. — Ale czym? Nie miałyście dziś żadnych przykrości? — Właściwie nie. Lecz jesteśmy głodne. Rozumiesz? Głodne. Ol wczoraj pijemy tylko herbatę. To jest ohydna rzecz, herbata. Przyjrzałam się jej podejrzliwie. — Słuchaj, Inka, nic ci nie zrobi jeżeli rai powiesz jedno: czy to pomysł Niny? Gotowane wam szkodzi? Nie wiadomo dlaczego, rozzłościła się. — Daj mi spokój. Znęcasl się nade mną. Chcę być głodna, więc jestem. — Właściwie masz rację. Ale musisz zaraz coś zjeść. Przyniosę chcesz? — Wtedy cała męczarnia będzie na nic. Idź sobie. deszczach. Cieszę się, że mamy przed oknami i tę odrobinę zieleni, ale iakże ubogi i mały jest ten miejski ogródek, otoczony zewsząd murami. Teraz chodzimy oczywiście na spacery do parków, ale na wiosnę nasz ogród jest nieoceniony. W każdej chwili możemy zejść z książką na dół, pooddychać zapachem świeżej zieleni i grzać się w wiosennym słońcu. 16 października Historia głodówki Słonia miała zabawny epilog. Okazało się, że Słoń był zaproszony przez Lilkę W. na całą niedzielę i dostał pozwolenie od panny Anny na wyjście w sobotę wieczorem i przenocowanie u, oaństwa Wilewiczów. Odprowadziłyśmy Słonia aż do drzwi wyjściowych wiedząc, jak ważnym zdarzeniem w jej życiu była ta wizyta. Kuzyn Lilki, który niedziele spędzał przeważnie u nich, był ostatnią, siódmą miłością Słonia. Widziałam go kiedyś podczas spaceru i wydał mi się nieciekawy. Wysoki, chudy studencina, źle odżywiony czy też anemiczny, o bardzo Ależ, Inka! Przecież jesteś zmarznięta i zdenerwowana włał subtelnych rysach. Słoń wygląda przy nim jak dynia przy tyczce. Nie dzi- śnie z głodu. Pomyśl, czy to warto? Nie jesteś wcale tęga. Nie musisl schudnąć... — Myślisz? Ważę 64 kilogramy. Słoń zawsze mówi... — Co tam Słoń! Poczekaj chwilę, zaraz ci coś przyniosę. Coś bardzoj smacznego... Biedna Inka! Płakała niemal z rozkoszy jedząc bulion, wzdychała! pożerając „wspaniałą" pieczeń. Było mi jej żal, lecz jednocześnie staJ taki wydawał mi się poniżeniem człowieczeństwa. Myślała o jedzeniu! pragnęła go i delektowała się nim jak zwierzątko. I to wszystko dlaj tego, że nie jadła przez dobę. Wolę po stokroć zjeść mechanicznie dwl obiady i ważyć 64 kilogramy, niż tracić czas i energię na tęsknotę za.. ] szynką. 15 październiki W szkolnym ogródku panuje już zupełna jesień. Liście leżą na miniaturowych alejkach, zżółkłe trawniki pełne są zeschłych gałązek. Przebywamy najczęściej na boisku, które nie rozmiękło po ostatniclj 38 wię się jej nawet, że chce schudnąć mając za ukochanego linię prostą, ale wątpię, czy się do niego upodobni. Jak powiedziała słusznie Krysia, ona jako bryła należy do stereometrii, on zaś jest figurą wybitnie planimetryczną. Ale mniejsza z tym. Chodzi o to, że Lilka była wprawdzie powiernicą Słonia i nieraz wysłuchiwała jej uczuciowych wybuchów, lecz nie wiedziała nic o głodówce. Trudno jest ostatecznie latać z kuzynką ukochanego po ulicy i wpatrywać się w wędliny. Miłość musi być romantyczna, choćby się kochało w życiu już po raz siódmy. Otóż Słoń podczas sobotniej kolacji u Lilki nie przełknął ani kęsa i tłumaczył się zdenerwowaniem: — Nie jem, bo kocham... — Lilka, która jest bardzo romantyczna i dziecinna, musiała uwierzyć i podobno długo w nocy rozmawiały o „nim". Bestia Słoń nałgał Lilce najbezczel-niej, że prócz niej i Inki nikt nie zna tajemnicy jej serca, i że umarłaby z rozpaczy, gdyby Lilka wygadała się przed nami. (A my wiedziałyśmy o tym od pierwszego dnia, bo po pewnym spacerze Słoń nagle uznał za najszczęśliwszą liczbę dla siebie — siódemkę). Zdaje się, że Lilka była trochę zazdrosna o Inkę, lecz Słoń 39 wytłumaczył jej, ze często w nocy wymawia przez sen jego imię i wob tego Inka nie może nie wiedzieć. eJ nią innymi, ciekawymi oczami. Natomiast zupełnie nie myśli o tym, Jak się do tego odniosła Lilka i o czym mówiły jeszcze, nie wiem, h Słoń nie był dziś bardzo rozmowny, ale w każdym razie w nocy nastąpi! katastrofa. Nie sądzę, aby zgłodniałemu Słoniowi przyśnił się bezciel sny ideał, wierzę w to, że snuła dalej przerwaną przez zwierzenia n_ marzeń o szynce. Lilka, która nie mogła spać z przejęcia, wsłuchując si<^ pilnie w jej bredzenia, oczekiwała naturalnie rewelacyjnych rzeczy. Lec^ gramie. ?? jej prace mogłyby być jeszcze lepsze, że jej rysunki budzą podziw fesorów. jy[oze dlatego, że jest w niej jakieś lenistwo woli, jakaś nie-Hjara w siebie. Maryjka maluje bardzo mało, jakby pod przymusem, Lie umie pracować nad swoim talentem. Myślę, że imponuje jej właśnie Ljdzy wysiłek twórczy, cudza wiara we własne zdolności. Słuchałyśmy iedyś opowieści jednej z nauczycielek o naszej znacznie starszej koleżance. Mówiono o niej jako o kimś zdolnym, rzutkim, torującym sobie tej nocy z ust śmiertelnie zakochanej nie padło jego imię. Za to LiHdJjrogę do sławy. Maryjka miała jakiś półuśmiech na ustach i rozma przekonała się ze zdumieniem, że można przyzywać ku sobie namiętni cielęcinę i wołać gorąco: — Daj mi to, daj mi to... Przyparty nad ranem do muru Słoń wyznał, że trapiły go okropni, sny. Był subiektem w sklepie mięsnym i całą noc ważył i zawijał serdelki Ile razy jednak brał je do ręki, aby zjeść jednego, jakaś olbrzymia, czer ____ - - wona łapa wyrywała mu zdobycz. Lilka, łudząca się jeszcze, że owo ,,dalvydaje mi się zawsze, że było to widocznie łatwe do zdobycia. mi to" odnosiło się do serca kuzyna, nie miała już po tych zwierzeniach Rozmawiałam wczoraj o tym z Reną. Ją także martwi stosunek Ma- zone oczy. Szepnęła wzdychając: — Szczęśliwa. — Tak jakby ona, Ma-łyjka, była upośledzona przez los. Pytałam się kiedyś, czy byłaby zadowo-ona i dumna, gdyby jej obraz znalazł się w Zachęcie. Pomyślała chwilę. __ Zadowolona, chyba tak. Ale dumna, nie. Bo widzisz, miałabym wra-:enie, że to nie ja jestem wielka, ale Zachęta mała. Jeśli coś zdobędę, wątpliwości, że chodziło o serdelek. Zaczęła męczyć Słonia pytaniamłyjki do siebie i swojej pracy. Przecież ta dziewczyna zmarnuje w ten i rozczarowała się ostatecznie dowiedziawszy się, że można piekielniAposób wielki talent. Nie nauczy się pracować i nie będzie robiła żad-kochać, a jednocześnie cieszyć się takim apetytem. Cała ta historia popsuła zdaje się niedzielne popołudnie, a kuzynelL me zakochał się w Słoniu od pierwszego wejrzenia, jak to było w prołtych uwag bardzo uważnie i podobno wieczorem, już leżąc w łóżku, spy tała Renę: — Więc ty naprawdę myślisz, że ja mam talent? Czy tylko pardzo mnie lubisz? Przez parę dni potem była jakaś weselsza, ufna we własne siły i bar- W każdym razie Słoń wrócił wczoraj wieczorem kwaśny, zły na siebie i Lilkę, wściekły na siódemkę i usposobiony pogardliwie do tak zwanej ... - - . - miłości. Oznajmił nam, że życie jest podłe, ludzie mało warci, a wszystkd|dzo pilna. Ale teraz znów nadeszły złe chwile. Trzeba ją zmusić do prze na świecie jest bagnem. Ten wstręt nie przeszkodził jej jakoś w wyłowieniu z tego „bagna"L olbrzymiej porcji cielęciny na zimno i zjedzeniu (nareszcie!) z odpycha-1 jącym wprost apetytem... ??????? się, do zwalczenia depresji. Całe szczęście, że Maryjka ma Renę, :tóra ją kocha i zna lepiej od niej samej. Jakie dziwne usposobienie ma Maryjka. Umie ocenić wszystkich prócz siebie. Czyjaś udana praca, dobra wypowiedź, mądre wystąpienie wzbudzają w niej nie tylko zachwyt, ale i cześć dla autora. Powiedzia-i łabym, że krąży obok tej osoby ze szczególnym nabożeństwem, patrzy] 19 października ,„ ,, ? ., m Wczoraj jakaś malutka z wstępnej klasy przyniosła mi swój utwór. P |Spytała bardzo rzeczowo, czy będziemy drukowały także powieści i dała 40 mi nieduży niebieski zeszyt. — Tam są dwie powieści. Powiesz mi potem, którą wolisz. Znam już obie. Skończyłam przed chwilą odcyfrowywanie koślawych literek i jestem w euforii. Co za szczerość, prostota, realizm! Cała 41 redakcja jest chora ze śmiechu i cytuje na głos ciekawsze ustępy. WpisJ „Życie Franka" tu kilka rozdziałów, aby tego nie zapomnieć. . -ce moi mieli najpierw mnie. Trzy miesiące później urodził się mój ł dszy brat — Kajetan. Potem umarła matka. Od czasu jej śmierci ojciec Powieść „Irenka" ^ m^wiąc chodził wciąż po pokoju ze skrzyżowanymi ramionami. Tak Pewnego dnia z wykwintnie urządzonego pałacu, ze wspaniałej kołyski, ? ? . jedenaście lat. Pewnego dnia ojciec zawołał mnie i powiedział: — stała ukradziona mała, dziesięciomiesięczna dziewczynka imieniem Irenktl,- _,„„; Jedziemy do Afryki. Rozumiesz chyba, że nie mogę zostać tu, Ukradła ją banda dzikich Cyganów, która z Tokaju przybyła do Polski i nłLe umarla twoja matka. drowała teraz na Węgry (?). W drodze Irenka cierpiała bardzo, bo przyzM . , . t u li -a * j 7 -— Tak, jej nie wolno! — A Ali? -— Ach, czy ty nie rozumiesz? Ala kocha Suchą. Przeżyła w niej szczęśliwsze chwile, które nigdy nie wrócą. Wszystko tam było najmniejsze, najmądrzej pomyślane, bo wrosło w jej serce. Ala oddałaby jZystko, żeby tam wrócić. A ta? Janeczka potrząsnęła głową. — O, ta! Jej chodzi tylko o nas. Chce s olśnić, upokorzyć. Jaśnie panienka! Idiotka! Krysia stuknęła pięścią w pulpit. — Właśnie! Otóż to. Tego nie 0źna puścić płazem. Nie można dać się okpić takiej lali. — No pewnie. Nie jesteśmy stadem gęsi. Warto ją o tym prze- ?????- Słoń zacisnął obie pięści. — Janeczko, gdzie ona teraz jest? — Pewnie odrabia lekcje w klasie. Hanka przytrzymała Słonia za fartuch. — Teraz nie. Daj spokój. rf>tZeba przeprowadzić akcję planowo. Nie masz chyba zamiaru bić się nią. Zaczekajmy do jutra. 51 — No — zgodziła się Basia — może i racja. Niech Krysia obmyśli coś ze Słoniem. Naradzimy się jutro. Janeczka wstała. — To już idę. A pamiętajcie, że my jesteśmy z wami. — Dobrze, idź już. Rada naczelna powiadomi was o wszystkim. Kłaniaj się od nas tej Waluni. Powiedz, że nie posyłam jej złotej fajki pokoju tylko dlatego, że moja osobista sekretarka wyszła do miasta. 6 listopada Kazałyśmy Janeczce zaprosić Topolską do pokoju Reny na podwieczorek. Panna Anna niechętnie udzieliła pozwolenia, ale wytłumaczyłyśmy jej, że chodzi o akcję wychowawczą. Prócz Niny i Maryjki (Nina nie chciała), zebrałyśmy się wszystkie. Włożyłam wizytową suknię Basi i siedziałam na fotelu pod oknem. Ponieważ Topolska nie zna nas jeszcze dobrze, dziewczęta kazały mi udawać jakąś hrabiankę K., uwielbianą przez Barbarę i słynącą podobno z manii wielkości. — To będzie pyszne — emocjonowała się Basia. — Pleć największe głupstwa, rzeczy najbardziej nieprawdopodobne. Musimy doprowadzić ją do wściekłości... — I porządnie wyśmiać — dodała Krysia. Zaraz po dzwonku zwołującym na podwieczorek, Janeczka wprowadziła Walunię. Uchylając drzwi, Krysia odezwała się przenikliwym szeptem: — Jak się masz! Dobrze, że się nie spóźniłaś. Topolska zdziwiła się. — Dlaczego dobrze? Nie wolno się spóźniać? — Nie o to chodzi! Dobrze, że przyszłaś, bo mamy gościa. Czy znasz już wszystkie dziewczynki? — Jeszcze nie. To znaczy, niektóre znam już doskonale, ale nie pamiętam nazwisk. — A więc, panie pozwolą — Krysia akcentowała przesadnie każde słowo — oto Walunia Topolska. A to nasza kochana ósemka, z której brak Niny i Ali, ponieważ mają jakieś lekcje. A to przyjaciółka Basi, hrabianka Komarowska. 55 Walunia przywitała się z nami trochę sztywno i usiadła obok Janeczki na sofie. Tymczasem Krysia roznosiła na srebrnej tacy panny Anny herbatę i Cjastka Proszę cię, bierz — zapraszała uprzejmie Basia. — To są krakowskie ciastka. Świetne. — Krakowskie? — zdziwiłam się obłudnie... ??? Podjęła Krysia. — Matka Reny przesyła jej co dzień świeży transport. Dziś przed obiadem przyleciały samolotem. Po co talci kłopot? — zdumiała się Janeczka. — Brakuje ciastek w Warszawie? Rena wydęła wargi. — Nie są dość dobre. A ponadto lubię wyroby tego cukiernika z Krakowa. No, dobrze — wtrąciła się Walunia — ale to przecież kosztuje bajeczne sumy. Krysia wzruszyła ramionami. — Rena może sobie na to pozwolić! Co ma ostatecznie robić z pieniędzmi? Wiecie -- zaczęła Maryjka — widziałam dziś cudowny pierścionek. Powiadam ^??> cud0i Poproszę ojca, żeby mi go kupił na imieniny. Brylant wielkości śliwki. — Wierzę, ?? to moze być ładne — westchnęła Basia. — Lecz na pewno nie zobaczę już piękniejszego brylantu od tego, jaki mi pokazała pani Komarowslca. Pamięta pani? Basia zwracała się do mnie z taką słodyczą i z tak wyszukaną uprzejmością, że z trudem powstrzymałam się od śmiechu. Pamiętam. Pani mówi pewnie o tym nie oprawionym brylancie, który leży u ???? na biurku? — Nie — bezczelnie zmyślała Basia. — O tym największym, wielkości pięści. Ciekawam, jakie jest przeznaczenie tych licznych kamieni? Powiedziałam niedbale: — Przypuszczam, że ładniejsze kiedyś się oprawi, a na mnjej pięknych służba, zdaje się, ostrzy u nas noże... W tej chwili Słoń spojrzał na mnie z tak bolesnym zdumieniem, że Krysia parsknęła śmiechem. Walunia siedziała na brzeżku krzesła czerwona, milcząca i wpatrywała się we mnie uporczywie. Zorientowała się już widocznie, że żartujemy z niej wszystkie, ale onieśmielało ją obce środowisko. Wyśmiawszy s\^ Krysia usiadła tuż obok niej. — Słyszałam od twoich koleżanek, że masz majątek? 56 — Owszem — powiedziała niezdecydowanie Topolska. — Duże to jest? — zainteresowała się Krysia. Walunia zaczerwieniła się. — Koło... koło stu włók. — No, to już niezły folwarczek — orzekłam łaskawie. — Można to już prawie nazwać majątkiem. Walunia przeszyła mnie spojrzeniem, które mogło zabić. — Podobno masz ładną stajnię — dręczyła ją Krysia. — Uhum — mruknęła Topolska. — Przepadam za końmi — westchnęła Basia. — W dobrach hrabiego Komarowskiego widziałam cudowne araby. Ale ślepe. Bo wiecie, hrabia jest krótkowidzem, więc nie chce, żeby one widziały lepiej od niego. — Moja droga — przerwałam jej z pobłażliwym uśmiechem — onieśmielasz ją tymi opowieściami. Walunia zakrztusiła się babką z rumem i nagle wstała. Była purpurowa i wyraźnie wściekła. — Idę już. Do widzenia. Nie chcę przeszkadzać w zwierzeniach... Krysia wstała także. — Nie przeszkadzałaś nam zupełnie. Przeciwnie. Bardzo nam było z tobą przyjemnie. Hrabianka... — Daj mi spokój z waszą hrabianką. Nie pozwolę nikomu kpić z siebie. — Nie rozumiem? — dziwiła się obłudnie Basia. — Sądziłyśmy, że będziesz się dobrze czuła wśród nas. — Nie udawaj — przerwała Topolska. — Rozumiesz doskonale, o czym mówię. — Ależ nie. Nie wiem, o co ci chodzi. Naprawdę! Słyszałyśmy, że jesteś światowa, bardzo obyta, rozmowna, więc chciałyśmy wciągnąć cię do naszego kółka... — Mniejsza z tym. Idę już. — Czy tak się źle czułaś wśród nas? Zdaje się, że jeśli chodzi o sferę... Topolska, upokorzona i wściekła, wybuchła nareszcie. — Mam już dość tych głupich żartów. Jesteście po prostu... po prostu... — Krztusiła się, szukając najgorszej obelgi. — Po prostu ordynarne i głupie. Przechylając głowę Krysia powiedziała z szalonym zdumieniem: — Co ty mówisz? Słowo w słowo to samo słyszałam wczoraj o tobie. Wiesz, z powodu tych mahoniów w stajni i złotych piorunochronów... 57 Wstrzymałyśmy oddech. Walunia była purpurowa i z trudem powstrzymywała się od rękoczynów. — Och — zdołała tylko wykrztusić zaciskając pięści — och... — Słabo ci? — spytała współczująco Krysia. — Może posłać po doktora? Nie usłyszałyśmy odpowiedzi. Drzwi tylko stuknęły bardzo głośno... 8 listopada Mam teraz moc pracy. Redaguję „Blaski", uczę się intensywnie, a oprócz tego trzy razy w tygodniu mam lekcje z Wiesią B. Jest to pomoc koleżeńska zorganizowana dla najsłabszych. Słoń daje co dzień korepetycje z matematyki. Staramy się podnieść poziom klasy, bo jest zbyt duży procent słabych. Słyszałam dziś, jak panna Anna mówiła jakiejś pani, że jesteśmy klasą najbardziej wyrobioną społecznie i najlepiej zorganizowaną. Ciekawa jestem, czy tak jest naprawdę, czy też tylko tak się Ciału P. wydaje... 10 listopada Dziś mam więcej czasu i mogłabym pisać dłużej, ale nie jestem w pokoju sama. Nina, która nie interesuje się moim życiem osobistym, wyraziła życzenie poznania mego dziennika. — Dasz mi go do przeczytania po maturach pisemnych? — Po co? To nic ciekawego. — O, wierzę, lecz chciałabym choć raz w życiu mieć w ręku pamiętniki szaleńca. — Czy to miało być dowcipne? — Absolutnie nie. Ale twój umysł obłąkany i opity wiedzą jest dla mnie obiektem tak interesującym... Poradziłam jej, żeby raczej zajęła się defektem własnego intelektu, lecz dotąd nie mogę ochłonąć! Że też los zesłał mi właśnie Ninę na współlokatorkę. Muszę przestać myśleć o tym jabłkojadzie, bo zupełnie nie będę mogła pracować. 58 11 listopada Czytam znów Sienkiewicza i zachwycam się jego językiem. Wczoraj tak byłam zaczytana w „Quo vadis", że nie zauważyłam nawet, kiedy otworzyły się drzwi i do klasy wszedł sprężystym krokiem żołnierza profesor Kaliski. Na ten dzień przygotowałam referat, przeto dziewczęta zaczęły wywoływać moje nazwisko, on wszakże zmarszczywszy brwi mocnym głosem nakazał spokój. Jakkolwiek mówił stanowczo i chwilami przekonująco, w klasie rozlegały się szepty. Nagle umilkł, gdyż spostrzegł, że nikt go nie słucha. W tej chwili niski znajomy głos ozwał się spod okna głośnym szeptem: — Uciszcie się, albowiem nastanie dzień gniewu. Na te słowa wszystkie oczy zwróciły się ku ostatnim ławkom, on zaś, wyciągnąwszy prawicę uzbrojoną w pióro, nakreślił w dzienniku jakiś znak. Potem zaczął wpatrywać się w ofiarę swymi przenikliwymi oczami dalekowidza, jakby chciał nasycić się jej widokiem. Za oknami niebo zaczęło się chmurzyć. 13 listopada Uczymy się, uczymy i nic się ciekawego nie dzieje. W powieściach pensjonarki wcale się nie uczą, tylko obmyślają figle i kawały. My nie mamy na to absolutnie czasu. Gdybym notowała dzień po dniu wszystko, co robimy, okazałoby się, że wciąż powtarzamy. Oczywiście, każda z nas uczy się inaczej: jedna na smutno, druga na wesoło, ale kujemy wszystkie prócz Niny. To dziewczę dostało dziś pałkę z klasówki łacińskiej i jest wściekłe. Lecz nie dziwię się Rawiczowi. Łatwiutki ustęp z „De bello Gallico", opowiadający o wysłaniu przez Cezara posła do Belgii, przetłumaczyła tak: „Pewnego razu został wysłany Cezar (!) z listami i poleceniami do Belgii. Wreszcie doszedł do gór. Tu ścieżki były tak wąskie, że obładowany słońmi (!) nie mógł się przez nie przecisnąć". Biedny Cezar! Choć był genialnym wodzem i świetnym pamiętnika-rzem, nie mógł „obładowany słońmi" przecisnąć się przez Alpy! Wprost wierzyć się nie chce! Nie dziwię się, że Rawicz nie był zachwycony tym podkreśleniem ujemnych, a dotąd nikomu nie znanych cech uwielbianego przez siebie wodza! 59 Wyśmiałam wiedzę filologiczną Niny, ale okazało się, że biedactwo nie widzi różnicy między podmiotem a dopełnieniem! Drogie, niezaradne maleństwo! Jest jej wszystko jedno, czy chodzi o Cezara, czy też o objuczone słonie, dla których ścieżki alpejskie okazały się zbyt wąskie... 16 listopada Dwa dni, po dziesięć godzin bardzo intensywnej pracy. Miałam dziś wielką satysfakcję. Rozwiązałam sama dwa zadania, nad którymi biedził się długo nawet Słoń. Dziś też skończyłam i przepisałam artykuł do „Blasków". Idę spać tak zmęczona, że bolą mnie wszystkie możliwe nerwy i mięśnie, lecz dziwnie zadowolona. Zrobiłam dziś maksimum tego, co można było zrobić i nie zmarnowałam nawet pięciu minut. 17 listopada Dziś Nina z Basią strajkowały podczas kolacji. Zupełnie głośno krytykowały makaron z grzybami, a Nina powiedziała, że dokuczył jej już pensyjny wikt. Byłyśmy pewne, że będzie awantura, bo panna Anna słyszała te uwagi, ale jakoś nic nie zaszło, tylko obie zostały wydelegowane wieczorem do kuchni. Zwykle dyżurne rozdają kolację dzieciom bezrobotnych, którymi się opiekujemy, więc zdziwiło nas wysłanie tam jeszcze dwóch dziewczynek. Panna Anna kazała im poza tym przygotować na jutro raport o tym, co przeważnie jadają te biedactwa na obiad i kolację. Basia i Nina zeszły już na dół do czeladnej, lecz z ich min wywnioskowałam, że są wściekłe. 18 listopada Mówiła mi Rena w wielkiej tajemnicy, że zna dobrze rodzinę Niny i wie, jaka tam bieda. Ojciec nie żyje, matka zarabia na utrzymanie swoje i synka szyciem bielizny. Rena zna ją, bo pani Dziedzisz haftuje wyprawową bieliznę jej siostry. Podobno wspominała kiedyś, że byłaby 60 odebrała Ninę z pensji, gdyby nie pani przełożona, która obiecała łożyć na jej naukę i utrzymanie aż do matury. Panna Anna nigdy nie mówiła o tym i dziewczynki nie domyślają się nawet prawdy, ale ja jestem oburzona. Nina, ta wiecznie ze wszystkiego niezadowolona i arogancka Nina, która nie ma prawa krytykować, urządza strajk podczas kolacji? Ma odwagę brać to, co się jej ofiarowuje, z pogardliwym skrzywieniem ust i niezadowoloną miną. Wprost wierzyć się nie chce, że taka gruboskórność jest możliwa. Podziwiam pannę Annę, że się nie uniosła i nie zerwała z niej nimbu tej fałszywej królewskości, którą imponuje dziewczynkom. 20 listopada Wczoraj irytowało mnie więcej niż kiedykolwiek nocne czytanie Niny. Łamie najbezczelniej przepisy, wypala moc światła, pożerając głupie romansidła i szeleści kartkami nie dając mi usnąć. Nie chcę jej zwracać uwagi, bo boję się, że się zdradzę i powiem, co o niej myślę. Nie mogłam wczoraj usnąć z bezsilnej złości. Nie, nie mam powołania na kobietę-anioła. Niestety, jestem widocznie piekielnicą. 22 listopada Już dawno nie miałam wiadomości z Górki. Od czasu jak Nuna skończyła pensję, zmienił się zupełnie jej stosunek do mnie. Moje sprawy nic ją obecnie nie obchodzą. Nie tylko nie zwierza mi się ze swych myśli i przeżyć, ale nawet nie pisuje do mnie. Nie mogła już bardziej lakonicznie zawiadomić o zaręczynach. Czy oddalimy się od siebie zupełnie? Dlaczego pogardziła moją starą, wierną przyjaźnią? Chyba nie znajdę na to odpowiedzi, jak nie znalazłam wtedy, gdy pogniewała się na mnie kiedyś w dzieciństwie. Miałam wtedy dziesięć lat i spędzałam pierwsze lato w Górce. Któregoś dnia Nuna obraziła się i chodziła chmurna i zła, męcząc mnie swoim nastrojem. Po kolacji czatowałam na ni^ w ogrodzie. Pamiętam tę chwilę, jakby to było dziś. Z werandy dolatywały zmieszane głosy starszych. Światło lampy sączyło się przez liście dzikiego wina i oświetlało kwitnące pod oknami róże. Była ciepła, pachnąca noc. 61 Przytulona do ściany domu, czując na twarzy świeżość różanych płatków, czekałam na zjawienie się Nuny. Wydawało mi się wtedy, że w taki cudowny, spokojny wieczór, nie można czuć gniewu ani żalu. W salonie ktoś zaczął grać. Ciepła fala wzruszenia i zachwytu zalała mi serce, wypełniając je po brzegi miłością. Tak bardzo, niemal boleśnie, pragnęłam wówczas objąć za szyję moją okrutną przyjaciółkę. Wpatrzona w werandę czekałam. W pewnej chwili przed domem zamajaczyła jej biała sukienka. Szła w moją stronę. Drżącymi rękami wciągnęłam ją w pachnący gąszcz i objęłam mocno, z całych sił, szepcząc słowa usprawiedliwienia. Odepchnęła mnie z jakimś wyzywającym, złym uśmieszkiem. — Idź sobie, idź. Cóż to za czułości? Co ona robi... Mówiła to umyślnie głośno, tak głośno, że usłyszeć ją można było na ganku. Widocznie chodziło jej o to, chciała pokazać, jaką ma nade mną władzę. Nie rozumiałam tego wówczas, lecz kurczyłam się wewnętrznie z bólu i wstydu. Odchodząc w głąb parku, Nuna odwróciła się jeszcze w moją stronę: — Mówisz, że mnie kochasz, a mnie z tobą wcale nie jest przyjemnie ani wesoło. I poszła. Zostałam w swoim pachnącym ukryciu odepchnięta i bardzo nieszczęśliwa. Kochałam ją i nie umiałam zatrzymać przy sobie. Nie rozumiałam wtedy, że Nuna potrafi kochać tylko tych, z którymi jest jej dobrze. Czułam się rozbita i samotna, więc objęłam ramionami ukwiecone gałęzie i przytuliłam się do nich twarzą. Kolce raniły mi ręce, szyję, czoło, ale ten fizyczny ból koił cierpienie serca. Tego wieczoru wypłakałam całą moją tęsknotę do kochających rąk, do matczynej pieszczoty. Pamiętam, że szukano mnie, że ktoś wołał w ciemność ogrodu moje imię. Ociągając się weszłam w jasny krąg lampy. Schyliłam się na dobranoc do pięknej ręki ciotki. Odgarniając włosy, opadające mi na czoło, powiedziała lekko: — Podobno jesteś sentymentalna? Co to, płakałaś? Zobaczyłam błysk tryumfu w oczach Nuny. Pocałowałam układnie rękę, dotykającą mojej twarzy, i prostując się zaprzeczyłam: — Wąchałam róże, to pewnie rosa... 27 listopada Nie pisałam już od kilku dni i zatęskniłam do mego dziennika. Gdybym wiedziała, że w szpitaliku można mieć chwilkę samotności, byłabym 62 zabrała te notatki ze sobą. Całe szczęście, że ta grypa była krótkotrwała i dziś pozwolono mi opuścić szpitalik. Jutro będę już na wszystkich lekcjach. 28 listopada Dziś była klasówka z polskiego, a na pojutrze zapowiedziane są dwie: z języka francuskiego i algebry. Uczyłam się po południu w pokoju Reny, kiedy nagle usłyszałyśmy łoskot i krzyk na korytarzu. Wybiegłyśmy natychmiast i wpadłam z rozpędu na Krysię. Zataczała się ze śmiechu i piała po prostu z radości. — Oszalałaś? Panna Anna jest u siebie. — Och... wciągnijcie mnie... już nie mogę... o to mi chodziło... Wciągnęłyśmy ją do pokoju trochę brutalnie. — Co się stało? O co chodzi? — O to, że panna Anna jest u siebie. Zobaczycie... Och... Och... — Nie łykaj mego jaśka. Oszaleć można! Co się stało? Krysia rozstała się z trudem z poduszką Reny, na którą obaliły ją kurcze śmiechu i siadła na łóżku. — To Nina — jęczała — Nina. Poradziłam jej, żeby dostała ataku ślepej kiszki pod jej drzwiami. Pewnie tam jeszcze leży... — Kto leży? Po co? Przestań ryczeć! — Kiedy nie mogę... Wody... Wody... — Jeżeli nie powiesz natychmiast, wyleję ci cały dzbanek na głowę. — Czekajcie... Niech się uspokoję. To było tak: Nina chciała się wykręcić od tych klasówek, bo dwóje pewne. Najpierw planowała gorączkę, ale to przecież nie miało sensu. Wydałoby się w końcu, a Materna ma wstręt do gorączkujących. Więc mówię jej: — Tylko ślepa kiszka. Jedyna, niezawodna, doskonała choroba... Kto sprawdzi? Więc właśnie... Och... Właśnie szłyśmy korytarzem i ona upadła. Pod jej drzwiami... Z takim hukiem, że zadudniło w korytarzu. I leży tam... Och... zobaczcie... Wyjrzałyśmy, lecz Niny w korytarzu nie było. Leżała już na oto-mance w saloniku panny Anny, a ta kręciła się koło niej i powitała nas 63 jak Armię Zbawienia. — Dziewczynki drogie, niech któraś pobiegnie do szpitala po pannę Kłos i wody mi podajcie. Prędko, prędko... Biedna panna Anna! Patrzyła z przerażeniem na konającą Ninę, zwilżała jej skronie, rozcierała ręce i niemal płakała ze zmartwienia. A Nina wzorowo udawała trupa. Nawet oczy zachodziły jej bielmem, choć zupełnie nie wiem, skąd się ono tak na poczekaniu wzięło. Wreszcie dała się ocucić. Sądzę, że pośpieszyła się dlatego, że panna Anna dała jej do wąchania amoniak, a Nina go nie znosi. Potem jęczała pierwszorzędnie i tylko w drodze łaski pozwoliła się dotknąć pannie Kłos. Po pensji błyskawicznie rozeszła się wiadomość o ciężkim zachorzeniu Niny i musiałyśmy błagać Krysię, aby śmiała się ciszej. Panna Kłos była zgorszona jej zachowaniem i wspomniała coś nawet o bezduszności współczesnej młodzieży. Swoją drogą pomysł był bardzo ciężkostrawny i nic nie usprawiedliwia Krysi. 30 listopada Nigdy nie myślałam, że to się tak skończy. Same nie wiemy, co robić. Ten sławny chirurg, którego dziś sprowadziła panna Anna, uwierzył. Nie tylko uwierzył, ale twierdzi, że jest to dość ostry atak. Krysia chodzi jak nieprzytomna, bo klasówki już się odbyły i kiszka powinna automatycznie wyzdrowieć. Nina liczyła na to, że jutro wstanie i „poczuje się dobrze", a tu jakiś maniak wmawia w nią, że jest źle i trzeba operować najdalej pojutrze. Poleciałyśmy do szpitalika na naradę. Nina była wściekła. — Co teraz będzie? Ładnie mnie urządziłaś! — Ja? Mówiłam o ataczku, a ty zaraz zabrałaś się do umierania. — Mówiłaś, żeby zemdleć, czy nie? — Mówiłam, ale tak na chwilę, na sekundę. A ty od razu zaprezentowałaś bielmo. — Podłe zwierzę! — Jeszcze słowo, a zacznę krzyczeć! Więc to moja wina? Ja nie chciałam pisać klasówek? Ja udawałam trupa? Ja robiłam z siebie ofiarę? Basia pociągnęła ją za rękaw. — Daj spokój. Nie widzisz, że ledwo żyje? Chcą ją jutro krajać! 64 Usłyszawszy te pocieszające, serdeczne słowa, Nina zaczęła szarpać kołdrę. — Nie dam się. Coś trzeba wymyślić! — Ale co? Taka pułapka! Niespodziewanie Krysia dotknęła czoła Niny. — Rozpalone... Nawet bardzo. Czy ty, Ninuś, nie masz gorączki? — Idź precz! Nie dotykaj mnie! — Bo może, złotko, ty jesteś naprawdę chora? Może ten doktor... Nie skończyła, bo Hanka trzasnęła ją tak mocno w plecy, aż zachwiała się sama. — Przestań błaznować! Trzeba radzić. Radziłyśmy potem całą godzinę burzliwie i głośno, ponieważ jakaś dziwna skromność nie pozwalała Krysi stanąć na czele wydelegowanych do panny Anny dziewcząt z przyznaniem się do symulacji. — Pójdziesz! — krzyczała Nina. — Możesz nie mówić, że to był twój pomysł, ale musisz pójść! Nie chcę przez ciebie iść pod nóż. Po długich debatach poszłyśmy wszystkie. Przemawiać miała Krysia. Nie wiem, czy panna Anna była naprawdę zaskoczona, czy też udawała zgorszenie, ale z początku nie chciała wierzyć. Może to wina Krysi, bo bełkotała jakoś dziwnie mętnie o „fałszowanej chorobie". Zrozumiawszy, panna Anna milczała bardzo długo odwrócona twarzą do okna. Nawet Krysia była bardzo blada i wpijała paznokcie w moje ramię. Wreszcie panna Anna spojrzała na nas. Nie była groźna. Wydała mi się nawet jakaś skulona, żałosna, zmęczona. Powiedziała tylko: — Więc to tak? Idźcie do swoich pokoi, porozmawiamy wieczorem. Nie sądziłam, że jesteście... — Urwała i przyciskając rękę do czoła, przymknęła oczy. Wycofałyśmy się jakoś niechętnie. Rena nawet rzuciła się naprzód, jakby miała ochotę coś powiedzieć. Czułam się przez te kilka minut okropnie. Po prostu bolało patrzenie na roztrzęsioną twarz panny Anny i jej bolesne niedowierzanie. Wszystko co mówiła, dałoby się zamknąć w pełnym zdziwienia okrzyku: — Więc takie jesteście? Jestem w tej chwili w naszym pckoju — sama. Nie wiem, jak dziewczęta reagują na to przejście, ale mnie najbardziej męczy myśl, że nam dotychczas ufano, a okazałyśmy się „aż takie". 5 - PociwarkL. 65 1 grudnia Co się dzieje, co się dzieje! Po prostu tracę głowę. Dziś rano doktor, poinformowany o wszystkim przez pannę Annę, nie uwierzył. Zrobiłyśmy na niego zasadzkę w korytarzu, aby wszystko wytłumaczyć, lecz przeszkodził nam ktoś z Ciała P. Widziałam tylko, jak toczył się po korytarzu obok panny Anny, zacierał tłuste ręce, sapał, prychał i świecił różową łysiną. Szedł właśnie do Niny, żeby, jak mówił, zbadać ją dokładniej. Pobiegłyśmy do szpitalika, ale podsłuch wypadł blado i musiałyśmy poprzestać na relacjach naocznych świadków. Wzięta na spytki panna Kłos twierdziła, że doktor potraktował Ninę jak niespełna rozumu. Chociaż wbrew jego opinii twierdziła, że jest zdrowa i nic ją nie boli, nie przeczył, by jej nie drażnić, tylko badał zawzięcie. Ninę doprowadzała jego dobroduszna niewiara do furii. A doktor podobno pytał co chwila: — A tu? Boli panią, jak naciskam? Nie? A teraz? Nie? Więc dlaczego pani zgina nogę? Zupełnie umęczona Nina próbowała się tłumaczyć. — Pan doktor tak mocno naciska, że musi boleć. — Te, te, te... Gadanie. Zdrowego nie zaboli. A tu? — Nie boli. Nic mnie nie boli. Ja jestem zdrowa, panie doktorze! To było tylko udawanie. Daję słowo! — Boi się pani? Czego? Nic dziecko nie będzie czuło. Szast — prast i już, kiszeczki nie ma. Nina była bliska płaczu. — Ależ ja nie chcę, żeby jej nie było. Jestem zupełnie zdrowa. Doktor miał już dosyć. Zniecierpliwił się. — Dobrze, dobrze. Pani swoje, a ja swoje. Jutro pogadamy. Tu próbowała się wtrącić panna Kłos, lecz doktor krzyknął na nią ostro: — Co mi pani opowiada! Mam czucie w rękach, czy nie? Opu-chlina wyraźna, stan niegroźny jeszcze, ale może przejść w zapalny; najlepszy moment do operacji. Gdzie pani przełożona? I wyszedł. Nina tarzała się po pościeli w ataku wściekłości i rozpaczy. Poszłyśmy ją pocieszyć, lecz same byłyśmy bardzo niespokojne. Przed wieczorem raz jeszcze tłumaczyłyśmy pannie Annie, że to była symulacja, i że Nina nie może tak drogo płacić za głupi żart. Panna Anna zdenerwowana i zgnębiona poszła na konferencję do przełożonej, ale wróciła z niczym. Doktor kazał nazajutrz rano przewieźć Ninę do 66 lecznicy, gdzie ma być konsylium. Pani przełożona może tylko prosić, żeby konsylium odbyło się na pensji. Lecz potem, jeśli lekarze zdecydują, że operacja jest konieczna, Nina będzie musiała poddać się jej. Jesteśmy w strasznym nastroju. Krysia płacze bez przerwy od obiadu, a Nina nie chce nas widzieć. Panna Anna siedzi przy niej, ale o czym rozmawiają, nie wiadomo. Jak się to skończy? Strasznie mi żal Niny i boję się o nią bardzo, bardzo... 2 grudnia Dopiero co przewieziono Ninę do lecznicy. Lekarze zdecydowali, że operacja jest konieczna. Pani przełożona posłała Marcysię z szatni po matkę Niny, lecz okazało się, że przyjść nie może, bo jest chora. Mamy dziś po obiedzie iść do niej z wiadomością o przebiegu operacji i z jakąś paczką od Wielkiej Parady. Chciałabym, aby to już był jutrzejszy dzień. Godziny wloką się niemożliwie. Siedzimy teraz, czekając na obiad w moim pokoju i każda udaje, że coś robi. Rena haftuje, Maryjka poprawia jakiś szkic, tylko Krysia płacze. Siedzi na łóżku Niny, chlipiąc głośno i żałośnie jak małe dziecko. Za godzinę najpóźniej wróci ktoś z lecznicy i poinformuje nas o wszystkim. Sądzę, że lepiej będzie, jak zejdziemy teraz do przedpokoju i tam zaczekamy. Prędzej dowiemy się o wyniku operacji. 4. po południu Już po strachu. Podobno operacja udała się doskonale i Nina czuje się nieźle. Wielka Parada przyszła do nas z tą nowiną podczas obiadu. Była bardzo wzruszona, ale rada, że skończyły się kłopoty. Okazało się, że operacja była konieczna i Ninie groził rzeczywiście poważny atak w najbliższych dniach. W wyrostku robaczkowym było już trochę ropy. Opatrzność czuwała widocznie nad Niną i jej udany atak okazał się dzwonkiem alarmowym. Podobno biedaczka do ostatniej chwili nie chciała wierzyć doktorom i pozwoliła się przewieźć na salę operacyjną dopiero po długiej rozmowie z przełożoną. Biedna Nina! Krysia poweselała nieco od chwili, gdy okazało się, że była narzędziem losu i choć 67 martwi się bardzo, jest trochę pewniejsza siebie. O ile nie będzie komplikacji, odwiedzimy Ninę pojutrze. 3 grudnia Doprawdy, więcej mamy teraz przeżyć niż w ciągu całego miesiąca. Wczoraj, przed piątą poszłyśmy do pani Dziedzisz: Rena, Krysia, Inka, Hanka, Słoń i ja. Mieszka na parterze, od podwórza, przy ulicy Zielnej. Weszłyśmy do malutkiej sionki, a potem do ciemnego, ponurego pokoiku, w którym leżała matka Niny. Zupełnie nie są do siebie podobne, bo pani Dziedzisz jest wynędzniała, brzydka i bardzo nieśmiała. Przyjęła nas serdecznie, lecz była zawstydzona i tłumaczyła chorobą nieporządek w pokoju. Opowiedziałyśmy jej wszystko o Ninie i miałyśmy już iść, bo rozmowa jakoś się nie kleiła, kiedy ktoś zaczął gwałtownie dobijać się do drzwi. Słoń polazł otworzyć i wrócił z jakąś krótką a grubą paniusią, która zarzuciła nas huraganowyn ogniem słów. Okazało się, że „pani" przysyła ją już po raz trzeci, że wieczorem jest przyjęcie i serwetki „muszo być, choćby się waliło", bo inaczej ona, gospodyni, zrobi takie piekło, że „poniektórzy od razu wyzdrowieją". Pani Dziedzisz zaczerwieniona i zdenerwowana wymachiwała chudymi ramionami i krzyczała także ostro, przenikliwie: — Widzi pani, że to przez nieszczęście, a nie przez złość! Córka chora, ja chora, przecież nie dam wszystkiemu rady. Gosposia odtrąciła Inkę i podeszła bliżej. — To nie trzeba było brać, jak się rady nie daje. Mieli być na dziś czy nie? Moja pani mówi: „Idź i przynieś". A ja co powiem? No? — Patrzyła na Słonia tak wyzywająco, jakby to on zawinił. Pani Dziedzisz swymi bystrymi, kłującymi oczami przesuwała się z przedmiotu na przedmiot, z twarzy na twarz. — Postaram się. Jakoś to będzie. Odeślę przed wieczorem. — A właśnie. Postara się pani! Ja muszę wiedzieć: będą przed ósmą czy nie? Nacierała coraz bliżej, groźna, napęczniała złością i nadmiarem krwi. Pani Dziedzisz westchnęła: — Będą, na ósmą. Mój syn odniesie. — A no, zobaczymy. A niech pani pamięta, ani minuty czekać nie będę. 68 Potrąciła znów Inkę i potoczyła się ku drzwiom. Od progu odwróciła się jeszcze. — A niech nie będą, już ja pani podziękuję! Po jej wyjściu bardzo długo nikt nic nie mówił. Wreszcie odezwał się Słoń: — A dużo jest tych serwetek? — Tuzin. Dwie jeszcze nie skończone. — Zdąży pani przed ósmą? Pani Dziedzisz patrzyła na nią chwilę tępo i nagle rozpłakała się. — Boże, Boże — jęczała wśród łkań. — Za co taka kara... co ja zrobiłam... Czarne włosy rozsypały się na poduszce, wątłe ramiona drżały. Stałyśmy obok łóżka zawstydzone i przybite. Czułam, że musimy jej pomóc. Usiadłam na łóżku. — Niech pani nie płacze. My jesteśmy tutaj. Chętnie, bardzo chętnie pomożemy. Mamy masę czasu. Sięgnęła ręką pod poduszkę i przyłożyła chusteczkę do oczu. Po chwili wyszeptała: — Bardzo dziękuję. Jakoś sobie poradzę. Panienki nie potrafią... Przypuściłyśmy do niej istny szturm, odwołałyśmy się do rozsądku i serca, prosiłyśmy, tłumaczyły. Ustąpiła wreszcie. Właściwie od początku miała ochotę ustąpić, lecz wstydziła się wtajemniczenia nas w swoje sprawy. Ostatecznie Krysia rozłożyła na kołdrze dwanaście płóciennych, prześlicznie mereżkowanych serwetek i zaczęłyśmy lustrację. Dziewięć należało uważać za gotowe, dwie były prawie skończone, jedna dopiero zaczęta. Pani Dziedzisz patrzyła na nie z rozpaczą. — Nie ma co. Nie zdążę. Choćbym była zdrowa. Rena zdziwiła się. — Dlaczego? Tę jedną skończy pani w łóżku w ciągu trzech godzin. Te dwie wykończymy my. Zapalimy zaraz światło i spróbuje pani. Jeżeli nie będzie miała pani siły, pokaże nam pani tylko, jaki ma być wzór. Umiem haftować. Pani Dziedzisz nie przestawała wzdychać. — Tak, ale przecież... Co tu mówić? Na dziś nie zdążę... — Dlaczego? Podejmuję się skończyć do ósmej, naprawdę. — Przecież — wybuchnęła nagle pani Dziedzisz, opadając na poduszkę — to trzeba jeszcze wyprać i wyprasować. Rena zmieszała się tylko na chwilę. — Naturalnie. Jest nas sześć. Trzy pomogą pani, a trzy zajmą się resztą. Te dziewięć można zaraz przeprać i wyprasować. 69 Chora patrzyła na nas trochę błędnie. — Jakże to? Panie potrafią? Bo to trzeba w kuchni ogień rozpalić... Pięć minut później byłyśmy wszystkie przy pracy. Rena, Hanka i Słoń siedziały przy łóżku pilnie haftując. Krysia z Inką rozpalały ogień, a ja wlewałam wodę do miednicy. Kuchnia była ciemna i porządnie brudna, więc Krysia od czasu do czasu krzywiła usta i jęczała, że nie wytrzyma. Lecz wytrzymała doskonale. Wydelegowałyśmy Inkę do prania, bo twierdziła, że umie i skoczyłyśmy do sklepiku po mydło. Okazało się, że Inka nie ma o praniu zielonego pojęcia. Chlapała mydlinami na wszystkie strony, nurzała w miednicy swoje warkocze, sapała jak lokomotywa i biadała, że woda parzy. Odpychając ją lekko, Krysia narzekała: — Zawsze byłaś niezdara. Co z ciebie wyrośnie? Puść Alę. Zostaw te nieszczęsne serwetki. Czerwona i zaperzona Inka próbowała bronić straconej placówki. — Dlaczego? Piorę wspaniale. Że raz umoczyłam warkocze, to co? Pić tego przecież nie będziesz... Krysia wzdrygnęła się z nie udawanym obrzydzeniem. — Ja myślę. Co za ohyda! Mówię ci, puść Alę. — Dlaczego? Trochę osłabłam z głodu, ale skończę. — Mowy nie ma. Chyba, że obetniesz włosy i zmienisz ręce. Nie masz zewnętrznych warunków na praczkę. Inka obraziła się. — Pewnie, że nie. Jestem damą. Lecz zaczęłam, to skończę. — Nie, możesz najwyżej pomóc przy wylewaniu wody. Pierzesz ohydnie. Korzystając z tego, że Inka zaczęła wymachiwać mokrymi rękami przed nosem Krysi, zabrałam się do roboty. Inka musiała pogodzić się z losem, ale straciła humor i spod oka przyglądała się moim poczynaniom. Trochę później ofiarowała się z pomocą przy prasowaniu, lecz Krysia zbyła ją krótko: — Możesz najwyżej patrzeć. Bardzo lubię widzieć błyski podziwu i uznania w oczach widzów. Inkę aż podrzuciło z irytacji. — Tym razem nie zobaczysz. Idę pomóc Hance. Poszła istotnie i o mało co nie pocięła najpiękniejszej sztuki. Ostatecznie, wszystko poszło dobrze. Dwadzieścia minut przed ósmą kończyłam prasowanie tej serwetki, która o piątej była jeszcze w stanie 70 surowym. Piętnaście przed ósmą pani Dziedzisz, rozgorączkowana i szczęśliwa dotykała swymi przezroczystymi palcami grzbietów serwet leżących przed nią na stole. Powtarzała w kółko: — Nie myślałam... nie spodziewałam się... jakiż to dobry dzień... W chwilę potem ciężka paczka leżała w ramionach Krysi. Wręczyła ją uroczyście Ince. — Masz. Możesz już iść, byle prędko. Państwo się niecierpliwią. — Oszalałaś? Jacy państwo? Nie rób ze mnie idiotki. Krysia przechyliła wdzięcznie głowę. — A po cóż mam robić, złotko? Jesteś już dziełem skończonym... Poczciwy Słoń ofiarował się towarzyszyć długowłosej. Zostałyśmy jeszcze chwilę, aby uporządkować kuchnię i doczekać się powrotu młodego Dziedzisza, który miał wrócić na ósmą. Nalewając w kuchni herbatę dla chorej, Krysia zwierzyła mi się z ponurą miną: — Wolę tam nie iść, bo tak się boję podziękowań. Zawsze mi przykro i wstyd, kiedy mnie kto darzy błogosławieństwami. Tym razem niepotrzebnie się bała. Kiedy weszłyśmy do pokoju, aby podać herbatę, przekonałyśmy się, że usnęła. Musiała zasnąć nagle z przemęczenia i wyczerpania, bo w słabo zaciśniętych palcach trzymała jeszcze nożyczki. Leżała na wznak i rozpalony policzek ledwo dotykał poduszki. Ciężkie powieki zasłoniły rozbiegane oczy i twarz, na którą teraz patrzyłam, była zupełnie spokojna. Rena położyła paczkę przełożonej na krześle obok łóżka i cicho, na palcach przemknęła do kuchni. Stałam jeszcze chwilę z Krysią przy chorej. Myślałam o Ninie. Czy we śnie można być blisko swego dziecka? Bo na twarzy śpiącej był uśmiech. Czaił się w kącikach ust, pełzał po policzkach. W pewnej chwili spoza warg wybiegło westchnienie, ręka poruszyła się, a palce rozkurczyły w błogim bezruchu. Położyłam ostrożnie nożyczki na stoliku i trąciłam Krysię. Skinęła głową. Wyszłyśmy cichutko do sionki, w której Rena tłumaczyła coś wysokiemu, chudemu chłopcu. Za chwilę byłyśmy już na ulicy. W oczy uderzył czerwony, jaskrawy napis neonowy, w uszy wdarł się nagle uliczny hałas. Szłyśmy długą chwilę w milczeniu. Pierwsza odezwała się Krysia. Powiedziała, jakby do siebie, nurtującą ją myśl: — To było też błogosławieństwo. Ten spokój... 71 6 grudnia Byłyśmy dziś u Niny. Trudno z nią było rozmawiać, bo w jej salce leżą jeszcze dwie chore, ale zdążyłyśmy opowiedzieć najważniejsze nowinki. Nina schudła bardzo i jej skóra zrobiła się zupełnie przezroczysta. Słuchała nas, lecz widać było, że jej te sprawy zupełnie nie obchodzą. Zamieniła z nami parę słów wyłącznie na temat swoich przejść, operacji i bólu. Krysię napadło znów przygnębienie i przez całą powrotną drogę zamęczała nas uwagami o zmienionym wyglądzie Niny. 7 grudnia Drugi numer „Blasków" wyszedł z opóźnieniem, ale jest znacznie lepszy od poprzedniego. Schowam go na pamiątkę, bo jest tam moja nowela, którą pochwalił nawet profesor Kaliski. Kto wie, może zostanę powieściopisarką? Rena mówi, że mam duże zdolności, lecz muszę jeszcze wiele pracować nad sobą. Czytam tymczasem książki najlepszych autorów i marzę o studiach polonistycznych na Uniwersytecie. Nie wiem tylko, czy będę mogła je pogodzić z pracą zarobkową. Ciocia Hanka wciąż powtarza, że nie mam żadnych kapitałów i będę musiała pracować. Wiem o tym dobrze, lecz sądzę, że jak się w coś wierzy, jak się czegoś wytrwale chce, to się ma. Otóż ja wierzę w moje wymarzone studia i chcę je pogodzić z pracą zawodową. 9 grudnia Spadł pierwszy śnieg i ubielił drzewa w ogródku. Jest bardzo słonecznie i bardzo zimno. Cieszę się, że za piętnaście dni będę mogła saneczkować i ślizgać się już w Górce. 14 grudnia Chodzimy prawie co dzień po lekcjach na ślizgawkę. Lubię ogromnie krążyć po olbrzymiej tafli lodu, lubię czuć się zwinną i lekką. Drzewa naokoło stawu pokryte są szronem i srebrzą się w słońcu. Powietrze jest 72 czyste, świeże i bardzo ostre. Na twarzach dziewcząt kwitną rumieńce, ruchy są zwinne i szybkie. Tylko Słoń, pochylony naprzód, przewala się niezgrabnie z nogi na nogę i węszy swym olbrzymim nosem, bo podobno wśród ślizgających się jest „On". Od czterech dni bywa stale na lodowisku w tym samym czasie co my i podobno przygląda się natarczywie Słoniowi. Tak przynajmniej twierdzi ona sama. Jest to jakiś krępy, dobrej tuszy student w białym swetrze, bardzo zwinny i wesoły. Jego promienna, czerwona twarz jest siedliskiem półuśmiechów, a oczy błyszczą z uciechy. Wątpię, żeby się specjalnie interesował Słoniem, natomiast wyraźnie bawi go jej nieporadność. Wczoraj poznali się wreszcie w bardzo dziwnych okolicznościach. Słoń znęcał się właśnie nad jakimś zakątkiem stawu, tupał, wierzgał i kolebał się w miejscu, kiedy nagle zobaczył przed sobą rozpędzony pocisk. Kula była biała, znajoma i wywołująca słodki dreszcz w sercu, więc Słoń zapatrzył się i zupełnie zbaraniał. Pocisk tymczasem zbliżał się, rósł i nagle z nie wyjaśnionych powodów, zamiast wyminąć Słonia, przeszył go na wylot. Któreś z nich wrzasnęło dziko, po czym Słoń wyrżnął tak mocno o lód, że aż staw jęknął. Nadbiegłyśmy z pomocą. Słoniowi wyraźnie chciało się wyć z bólu, ale nie mówił nic, tylko jęczał głucho. Młodzieniec, pomagając nam ją podnosić przepraszał, tłumaczył się i wyglądał naprawdę na zrozpaczonego. Przy jego pomocy doprowadziłyśmy Słonia do jakiejś ławki i zostawiłyśmy tam obie ofiary wypadku. Kiedy po godzinie wracałyśmy do szkoły, Słoń był już rześki i zupełnie zdrowy. Podobno młodzieniec ma dar prowadzenia interesującej rozmowy i wnioskując z humoru Słonia, jest prawdziwym lekarzem dusz. Teraz biedne Słonisko nie może doczekać się godziny przeznaczonej na ślizgawkę i zamęcza nas opowieściami o nim. A biała kulka nie wie nawet, że urosła do rozmiarów olbrzymiej, gigantycznej kuli, która przesłoniła Słoniowi cały świat. 15 grudnia Dziś wróciła na pensję Nina. Przywitałyśmy ją owacyjnie i wszystkie dziewczęta siedziały długo w naszym pokoiku, słuchając jej zwierzeń i uwag. Nina dostała urlop do końca tygodnia, ale w poniedziałek ma już być na lekcjach. Przez ferie świąteczne uzupełni braki i w ten sposób 73 nic nie straci. Swoją drogą, jakie to szczęście dla Krysi, że ta historia skończyła się pomyślnie. 18 grudnia Jeszcze tydzień do świąt. Mamy tyle pracy, że nie wiadomo wprost, czego się uczyć najpierw. Istny potop klasówek i decydujących ocen. Nie mam nawet czasu na lekturę uzupełniającą, a od dwóch dni nie chodzę na ślizgawkę. Czytuję jedynie listy. Wczoraj panna Anna wręczyła mi aż trzy. Dwa od Michała i jeden od wujaszka. Michał w jednym liście odwoływał drugi. Już nie wyjeżdża na święta z Górki. Projekt spędzenia kilku dni u kolegi upadł i Michał chętnie zostaje. Tak przynajmniej głoszą słowa jego listu. Na parę dni ma przyjechać narzeczony Nuny. Ciekawa jestem, czy ona go kocha? Czy zmieniła się pod wpływem tego uczucia, czy też została tą samą, wpatrzoną w siebie Nuną? i 21 grudnia Wyjeżdżam dziś wieczorem. Na pensji straszne zamieszanie i ożywiony ruch. Dziewczęta biegają po schodach z sukniami, książkami i absolutnie bez głów. Spotkałam przed chwilą w korytarzu Basię. — Nie pędź tak. Zachorujesz na serce. Ą Baśka przystanęła tylko na chwilę. — Muszę się śpieszyć, zaraz wyjeżdżam. Lecę odprasować prezent dla mamusi. — Przerzucona niedbale przez ramię chwiała się na wietrze jakaś różowa szmatka. Przyjrzałam się jej podejrzliwie. — Oprzytomnij, Baśka. Przecież to twoja jedwabna koszula. Basia dała parę susów naprzód, potem w bok, wreszcie wpadła na mnie. — Ach, Boże, co ja robię! Zupełnie tracę głowę. To jest takie podobne. Zakręciła się na miejscu i popędziła w stronę swego pokoju jak orkan. Nie słyszałam nigdy o podobieństwie między koszulą a poduszką. Co prawda wyżej wymieniona część bielizny Baśki jest także z różowego jedwabiu i została przywieziona tylko gwoli radości oczu, ponieważ panna Anna uznała ją za „niemożliwą" do użytku. Poszłam zobaczyć 74 prezenty dziewczynek. W wielkiej garderobie ustawiono stół, na którym ofiarodawczynie prasowały swoje świąteczne dary. Niektóre rzeczy są prześliczne: między innymi serweta Hanki i poduszka Feli K. z piątej klasy. Szkoda, że nie jestem uzdolniona w tym kierunku. Mogłabym przywieźć wujkowi jakiś uroczy podarunek. Wieczorem Wyjeżdżam za godzinę. Zapakowałam przed chwilą do walizy moją cenzurę. Nie jest zła, przeważają oceny dobre i bardzo dobre. Gdyby jeszcze udało mi się przeniknąć tajemnice matematyki. Muszę przez święta popracować nad nią, bo potem nie będę już miała czasu. Od stycznia zacznę powtarzać historię, a w Górce ułożę plan przyszłej pracy. Górka, 22 grudnia Na stacji spotkał mnie Michał ośnieżony i zziębnięty. — Jak to dobrze, że już jesteś. Gdzie twoja walizka? Pociąg się trochę spóźnił. Przyjemnie jest siadać do znajomych, starych sań okrytych baranicą. — Dobra sanna? — Doskonała. Otul się dobrze, bo bardzo zimno. Drabiński, ruszamy. Lubię wsłuchiwać się w skrzypienie zamarzłego śniegu. Pola były białe i niebieskie, drzewa uginały się pod okiścią. Trzeba było mrużyć oczy, taki blask bił od ziemi i nieba. — Cudownie tu u was, Michale! W mieście nie ma prawdziwego śniegu. Roześmiał się. — Teraz jestem już pewien, że to ty. Wygłaszasz to samo zdanie rok w rok dwudziestego drugiego grudnia. Zresztą bardzo miłe zdanko. Roześmiałam się także. — Robisz się spostrzegawczy i złośliwy. Nie jestem pewna, czy to ty? — Jak to? Czyż nie mówiłem, że się cieszę z twego powrotu? To także moje stałe powitanie. 75 — Prawda. Spotykasz mnie już trzeci rok z kolei. Może to dziś ostatni raz? Przyjrzał mi się uważnie. — Po co to mówisz, Alu? Wolę o tych rzeczach nie myśleć. A zresztą, kto wie? Może będziesz studiowała humanistykę w Warszawie i wracała do nas na święta? Czyż nie tak? — Chyba inaczej, Michale. Chcę przecież pracować. Nie zapomnij, że w biurach i urzędach święta trwają tylko dwa dni. Nie warto będzie tutaj wracać. Zmarszczył brwi. — Tak sądzisz? Zdawało mi się, że do Górki zawsze wracać warto. Zrobiło mi się przykro. — Nie rób takiej ponurej miny. Oczywiście, że cieszę się zawsze mogąc zobaczyć Górkę, wujaszka, ciebie. Ale nie wiem, czy będę mogła wyrwać się zimą z Warszawy. Zresztą zobaczymy. Cóż Nuna? — Ano, nic. Zajęta przemeblowywaniem domu. Podobno mieszkamy po staroświecku. — Że też wujaszek na to pozwala. Myślisz, że robi to na intencję Żabickiego? Bardzo zakochana? Michał zrobił śmieszny grymas. — Przesada. Zdaje się, że tylko trochę. Wystarczająco może, jak na nią. — Znasz tego pana? Jaki on jest? — Umysł bardzo przeciętny, ale kryształowa dusza. Boję się trochę o niego. Nuna potrafi być okrutna i wymagająca. — Będą mieszkali w mieście? — Naturalnie. On jest wicedyrektorem banku w Warszawie. Nuna nie zgodziłaby się nigdy na wiejską sielankę. Milczeliśmy chwilę. Spytałam wreszcie. — Ciocia jest zadowolona? — Zdaje się, że tak, chociaż będzie jej brak Nuny. Rozumiała ją tak dobrze! Ja patrzę na to małżeństwo krytyczniej. — Dlaczego? Nie podoba ci się Żabicki? — Raczej Nuna. Boję się, że chodzi jej tylko o wyrwanie się z domu, z nudnej wsi. A więc Michał myśli to samo, co ja. Próbowałam bronić Nunę — Jesteś surowy. Wiele dziewcząt zrobiłoby to samo na jej miejscu. Milczał chwilę. — Wystarcza mi, że są takie, które by tak myśleć i postępować nie mogły. Myślę o tobie. 76 Próbowałam zażartować. — Skąd wiesz? Może jestem przewrotna, może pozory mylą? Niebezpiecznie jest za kogoś ręczyć. Pochylił się, żeby poprawić baranicę i mruknął niewyraźnie: — Gotów jestem narazić się na to niebezpieczeństwo. W tej chwili Drabiński odwrócił się ku nam. — Panienka jedzie naprzeciwko. Ot, tam... Na białej drodze czernił się niewyraźny punkt, zbliżał się, powiększał z każdą chwilą. Za minutę Nuna zrównała się z nami. Zarumieniona od mrozu, w rozpiętym futrzanym kubraczku, wyglądała jak uosobienie zdrowia i siły. Przypomniało mi się często powtarzane przez nią zdanie, że wieś jej nie służy. Wychyliłam się z sań. — Nuna, jak się masz? Na chwilkę wstrzymała rozpędzonego konia. Zobaczyłam tuż nad sobą rozdęte chrapy i zdarty wędzidłem pysk. — Dzień dobry! Jadę na spacer do lasu. Wrócę za godzinę. Przemknęła jak burza. Patrzyłam na jej sylwetkę ginącą w śnieżnej kurzawie. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Michała. — To tak zawsze. Przechodzi tylko obok nas. Kto wie, czy nie dlatego nie nauczyła się nas kochać? 23 grudnia Wujaszek wygląda nieszczególnie. Kiedy wyszedł na moje powitanie oparty ciężko na lasce, ścisnęło mi się serce. Wychudł, przygarbił się i stracił na humorze. Biedny, drogi wujaszek! 24 grudnia Dziś przyjechał Żabicki. Jest miły, przystojny, może mieć koło trzydziestu lat. Witał się z Nuną bardzo serdecznie. Ciocia jest dla niego w miarę oschła i nie może się pogodzić z.myślą, że ten człowiek zabierze jej córkę. Żabicki wpatrzony jest w Nunę jak w obraz. Snuje się za nią po pokojach jak cień i przeszkadza wszystkim w przygotowaniach świątecznych. Po dwunastej spotkałam Nunę w sieni. Była w amazonce. — Nuna! Jedziesz na spacer? Dziś? 77 Roześmiała się wesoło. — Cóż »9 , j0k co dzień. d z§«rszona mina! Jadę jak zawsze, -A pan Henryk? Zostawiasz go? - Sam zostaje, bo nie jeździ ko ' pfzed śniadaniem. ??0- Trudno! Muszę się przewietrzyć - Ależ Nuna! Co on sobie pomyśli, n • - Po pierwsze nie dopiero co h ????? C° PrzyJechał' co ty masz do powiedzenia1? ' ° dziewi?lteJ rano, a po drugie, Rzeczywiście, że nic, skoro Żabicki „,-, ^ Oglądał albumy z fotografiami i od **' Zastałam S° w saloniku, do pokoju. Może myślał, że to NUn 17 S'ę ^?*1(??'?> ??? weszłam przy ubieraniu drzewka' i przez god aproPonowałam m" współpracę ktoś obcy wszedł do salonu i zobac° ł^ bawiłam S° rozmową. Gdyby stóp, z wzniesionymi ku górze rami^ ???? ? drabinie> a Jeg° u moich oczami wzruszający obrazek ?????????? ™Ó™4 gł°Wą' miałby Przed rąk złote i srebrne kule, girlandy i JTh ° SZCZęŚcia> Brałam z Jeg° na pachnących gałązkach lecz myśl ł zawieszałam je machinalnie Nuna nie wyrzekła się dziś przejazdu ^^ °jednym ~ DIaczeg° Po godzinie spotkałam ją w stołowym ? ?? Z°Stała Z narzec20nym? jeszcze była zarumieniona z zimna i t' Siała wrócić Przed chwilą, bo Powiedziała wesoło- — Mn n, a .rZymała w ręku szpicrutę. - Ubieraliśmy choinkę. 8?? ?"' ^ ^"^ stępowaniem. ?' ? nie jest zachwycony twoim po- Roześmiała się i trzepnęła szd* składa. Niech ma szkołę. PIcrutą po sukience. — Świetnie się Zdaje się, że będzie'to gruntowne i * •, • g umowne 1 cięzbe przeszkolenie. Wieczorem siedzieliśmy długowi- , ^ ***** rozmawiał z Nuną, wujaszek grał vT T*^' prZy kominku- Żabicki łam cioci w układaniu pasjansa St , Z Michałem' a ja pomaga-człowiekiem jest narzeczony Nunv Z u ** ^ odgadn^> jakim opanowane ruchy. Musi być oownL, 1 Z° miłą ^??2 ' sP°bjne, małe rozkapryszone dziecko Baw / ^??- Na Nune s,e- samntna, choć "riału GrL Je mi Slę' ŻC Są t0 Iudzie ^??°8??? z ^nego ma- ta^ieth ? "? ?? RCny j jej Poczesną dojrzałością Rena fth*? SrdW' ^ WiCm' Że ma zal do "^ któr^stawia ???^?'?' Tamtajesrdobno weso,a-beztroska- Wiele razy zarzTZ ^ UWaZa r°dzina za JeJ Przeciwieństwo. Swxs^ ""?????????? J4 ??? teg° Za Złe> Mam d,a ???? wiele Podz™ wTerdzi ^™ " J^T!' WytnVa,e Wa,CZy Z W,aSn^ natura- bryjka twierdzi, ze gdy szesc lat temu poznała Renę, była ona zupełnie inna ™?™:Qnapady złości f gniewu f *? taka «-???; i^^ŁZhT8-^61^że ta opanowana> mad- R-a nyw złośnicą, ale tym bardziej ją podziwiam. Myślę, że jej skrytośc i do- ^d^em ich°Rafy nied°Cenieniem « ^w J LZ a niw t wyszydzeniem ich. Rena musi s,ę kryć z tym, że myśli i czuje inaczej niż otoczenie , pewnie dlatego jest posądzana o wyniosłość. ? ?????? świadom* mają jej za złe, że jest głębsza od nich? Tę myśl nasunefe kZTnTeto Wraj-Zdanie: "NaJW^ "* ™ W NU "t których me posiadamy, te wady, które mamy sami"... * 23 stycznia Dziś imieniny Słonia, ponieważ rodzice obdarzyli ją wdzięcznym imieniem Maria. Mamy po obiedzie posłać kogoś do miasta po pączki, ciastka i wino owocowe. Komitet obchodu imienin uradził zasłać kocami kąt stryszku i tam urządzić ucztę. W razie alarmu wpadniemy do pokoju Krysi. Nie bardzo rozumiem, po co mamy się kryć na zimnym stryszku i obawiać alarmu, kiedy panna Anna proponowała nam urządzenie podwieczorku w swoim saloniku i pozwoliła kupić butelkę „owocówki". Ale oczywiście, przyjęcie na stryszku może mieć swój urok, skoro nie wolno tam zaglądać. Wieczorem Poszłyśmy na górkę zaraz po piątej. Koce leżały już na ziemi, ale wokół było trochę brudno. Świec kupiłyśmy za mało i paliły się tylko dwie, a właściwie jedna, bo na drugą siadł od razu Słoń i uczynił ją niezdatną do użytku. Było więc trochę prymitywnie, tym bardziej, że zaczął padać deszcz, a dach w rogu przeciekał. Maryjka wzniosła toast na cześć Słonia, który powstawszy trącał się ze wszystkimi. Potem piłyśmy po kolei, bo szklanek było tylko trzy, jadłyśmy ciastka, marzyłyśmy i gadały bez przerwy. W pewnej chwili Ince oczy stanęły w słup i zaczęła machać rękami. — Inka, co się stało? — Cicho... Nie słyszycie? Ktoś idzie po schodach. Znieruchomiałyśmy wszystkie, patrząc na drzwi. Ktoś szedł rzeczywiście. Zrobiło się nagle bardzo gorąco i duszno. Krysia zdmuchnęła świecę i pogrążyłyśmy się w mroku. W tym momencie skrzypnęły drzwi i ktoś stanął w progu. Było bardzo cicho, tylko Słoń sapał. Intruz się nie poruszał i już pomyślałam, że sobie pójdzie, nie usłyszawszy żadnych podejrzanych szmerów, kiedy nagle ktoś krzyknął przeraźliwie i runął jak długi na koce, ciastka i nasze kolana. Dopiero w zetknięciu się z tym obcym, ciężkim ciałem, zrozumiałam, co może czuć człowiek żywcem pogrzebany. Miałam już zemdleć, gdy nagle usłyszałam nad sobą jadowity szept: — Co wy wyprawiacie, u licha! Mam całą twarz w jakimś paskudztwie... 89 Głos należał niewątpliwie do Niny. Nastąpił tumult ogólny i od razu w kilku miejscach zabłysły ogniki zapałek. I wtedy.. , O' wtedy odechciało mi się mdleć. Pośrodku nas klęczała Nina, głośno złorzecząc Nos i usta miała oblepione żółtym kremem, a na policzku sterczała tryumfalnie połowa śnieżnobiałej bezy. Na ten widok wybuchnęłyśmy śmiechem. Był to śmiech ulgi, radości, zachwytu, a jednocześnie śmiech gorzki i bolesny, jakim śmieją się rozgniewane bóstwa na Olimpie Bo jednak ciastka przepadły. Leżały na tacy zgniecione, nieszczęśliwe, zalane winem i nie zjedzone. O, ironio losu! Gdyby kto powiedział nam przed godziną, że ciastka pozostaną nie zużyte, wzięłybyśmy go za wariata Patrząc na drogie szczątki, dostałam takiego napadu śmiechu, że uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy z góry coś pociekło i wpadło mi prosto w usta. Okazało się później, że Nina straciła równowagę właśnie dlatego, że deszcz zaciął jej w oczy. Kiedy uspokoiłyśmy się trochę i pomogły obetrzeć twarz Ninie, nastąpił sądny dzień. — Czy — syczała Nina - musiałyście koniecznie wleźć do tej dziury? Brudno, mokro i ohydnie. Dlaczego siedziałyście po ciemku? — Bo, Nineczko, chciałyśmy sobie oszczędzić widoku twojej twarzy Nie wiemy jednak, co ciebie tu przygnało? — Nie bądź zbyt dowcipna. Przyszłam, bo chciało mi się palić. — Tylko dlatego? Uważaj, bo Słoń gotów się obrazić. — Nie bądźcie Śmieszne. Uważam, że znacznie lepiej byłoby na dole, w saloniku panny Anny. Takie przyjęcie mogłoby być nawet przyjemne, ale wolałyście brudny strych. — O, lady! Czy nie dotknęłam przypadkiem rąbka twojej szaty swoim ordynarnym pantoflem? - Mówiąc to, Słoń chciał z gracją cofnąć wyciągnięte nogi, lecz jak zwykle uszkodził kogoś. Nina zmierzyła nas pogardliwym wzrokiem. - Zapalę papierosa i schodzę. Kto za mną? — Twój cień, madame — pisnęła cieniutkim głosikiem Basia Śmiałyśmy się potem znów jak szalone i Nina obrażona byłaby poszła, gdyby nie Basia. Zachciało się jej papierosa. — Nina, masz więcej? Dawaj! Próbowała potem palić i Krysia, lecz pozostałe nie dały się skusić Nie znoszę robienia rzeczy zakazanych i nie nęcą mnie wcale Nie dlatego żebym uważała wszystkie przepisy za „tabu", ale po prostu nie luDię czuć się w skórze przestępcy. Na myśl, że mogłabym zostać przyłapana na gorącym uczynku jak zwyczajny złodziejaszek, robi mi się 90 zimno. Muszę być pewna, że to, co robię, jest dobre. Zastanawiałam się kiedyś nad tym, czy nie jest to zwykła chęć zdobycia uznania Ciała P. Bo wówczas musiałabym z tym walczyć. Sądzę jednak, że jestem raczej przeraźliwie rozsądna, jak mówi Nina. W każdym razie, jeżeli brakuje pokus, to gdzież zasługa? Nie mam być z czego dumna, natomiast podziwiam Renę. Ona jedna wśród nas ma ideał, do którego dąży. Ćwiczy wolę, odmawiając sobie przeróżnych rzeczy i jest naprawdę pełnowartościowym człowiekiem. Jeżeli czegoś nie robi, to albo dlatego, że jest to złe, albo chce się tego wyrzec. Nie to co ja. Nie palę, za żadne skarby nie dałabym się do tego namówić, a nie wiem dlaczego? Okropność! 24 stycznia Jest ktoś na pensji, kogo obecność jest mi przykra, bo wprawia w wyraźne zakłopotanie. To Wanda. Od pamiętnej historii z mistrzostwem tenisowym unikamy się wzajemnie, a jednocześnie nie przestajemy myśleć o sobie. Jestem tego pewna. Nieraz spotykam jej wzrok, utkwiony we mnie, nieraz rozmyślam nad naszym stosunkiem. Dlaczego czujemy się wobec siebie skrępowane i nieswoje? Dlaczego Wanda mnie nie lubi? 25 stycznia Wczoraj czułam się szczególnie samotna. Tego dnia u nas, w Suchej, obchodzono uroczyście imieniny Mamuśki. Tak mocno, boleśnie odczułam wczoraj jej nieobecność. Stałam, myśląc o niej w kaplicy szkolnej, kiedy za filarem ktoś się nagle poruszył. To była Wanda. Spojrzała w moją stronę i najniespodziewaniej w świecie uśmiechnęła się do mnie. Był to jakiś tajemniczy uśmiech porozumienia, pełen słodyczy i dobroci. Nasze oczy spotkały się na chwilę i zrozumiałam nagle, że tylko jej jednej z wszystkich dziewcząt mogłabym opowiedzieć o sobie, o swoich najtajniejszych myślach i poruszeniach serca. I zrozumiałam także, że nie ma już między nami żadnego muru, żadnej niechęci. W tym momencie Wanda przysunęła się bliżej i stanęła tuż przy mnie milcząca, skupiona i cicha. Nie patrzyłam na nią, lecz serce łomotało mi w piersiach mocno i niespokojnie. Czułam jakąś dziwną radość w sercu, jakby w nim nagle 91 zakwitły świeże, pachnące kwiaty. Porwana uniesieniem dotknęłam jej ręki. Przysunęła się jeszcze bliżej i nasze dłonie zwarły się w mocnym uścisku. Czułam bicie jej serca tuż przy moim. — Zawsze cię lubiłam — szepnęła. Nasze oczy spotkały się znowu i rozbiegły zawstydzone, promienne, szczęśliwe. Nie znalazłam słów odpowiedzi, ścisnęłam tylko mocniej ofiarowaną mi dłoń — dłoń mojej przyjaciółki. 26 stycznia Dziś miałyśmy wyjątkowo ciekawe zebranie kółka literackiego. Rena wygłosiła doskonały referat o teatrze antycznym, potem zaś rozwinęła się dyskusja na temat: „Teatr i kino w życiu współczesnego człowieka". Baśka oczywiście broniła gorąco a niemądrze swoich ukochanych aktorów i obniżyła na pewien czas poziom dyskusji. Lecz następne przemówienia były bardzo ciekawe. Sądzę, że jednak nasze kółka samorządowe nie tylko uczą nas samodzielnego myślenia, ale także każą nam zastanawiać się nad wieloma ważnymi kwestiami związanymi z życiem. 27 stycznia Bardzo wiele czasu poświęcam poznawaniu i „odkrywaniu" Wandy. Po skończonych lekcjach przebywamy przeważnie razem. Wanda jest niesłychanie skryta, więc trudno przeniknąć ją i poznać od razu, ale przeczuwam i odgaduję wiele. Nasze myśli biegną często tymi samymi torami. Patrzę na nią i wiem o czym myśli, jak reaguje na to lub owo. Jest w tej łączności jakaś siła i jakaś pociecha. Dobrą i słodką rzeczą jest przyjaźń... Znalazłam duszę tak bliską sobie, że to podobieństwo aż zawstydza... 28 stycznia Wprost nie wiem, jak sobie dam radę z żywiołową katastrofą, która nawiedziła mój mózg. Nina twierdzi, że zbankrutowała metoda uczenia 92 się, ponieważ zamęt w mojej głowie jest rzeczą gorszą od jej zrównoważonej niewiedzy. Co prawda Nina zawsze daje sobie radę. Jak ktoś powiedział, ma mózg z lekka tylko nakrapiany wiadomościami, a jednak pytanie profesora nie trafia nigdy w puste miejsce. Jaka to pyszna rzecz mieć takie szczęście! Moje wiadomości matematyczne wyłaniają się z chaosu zawsze o moment za późno. Ta zwłoka wystarcza najzupełniej do wypowiedzenia przez osobę trzecią tego ohydnego zdania: „Dosyć, dziękuję". Ninie to się nie przytrafia. Ręczę, że nie nauczyła się lekcji, ale odpowie jutro nieźle z historii, bo ma już takie szczęście... 29 stycznia Jestem tak wstrząśnięta tym, co się stało dziś rano, że nie mogę zebrać myśli. Wydaje mi się wciąż, że to był przykry sen i wystarczy otworzyć oczy, aby przekonać się, że rzeczywistość jest inna. A jednak wiem, że to co się stało, nie jest przywidzeniem. Wydaje mi się, że nie będę mogła nawet o tym pisać. Spróbuję jednak. To było tak. Dziś miałyśmy kupić dla „naszej" rodziny łóżko. Chodzi o to, że ci biedacy sypiają w jakimś barłogu na ziemi i dziewczynki często zapadają na grypę. Ponieważ podłoga jest kamienna i bardzo zimna, postanowiłyśmy kupić żelazne łóżko, żeby przynajmniej dzieci, z natury bardzo wątłe, miały na czym sypiać. Oczywiście łóżko miało być nowe i postanowiłyśmy w ciągu dwóch tygodni stycznia odłożyć tyle, żeby zakup zrealizować. Lila Wilewiczówna pożyczyła nam metalową skarbonkę, którą zawiesiłyśmy na ścianie klasy i każda wrzucała tam co dzień parę groszy. Słoń obliczył wczoraj, że w skarbonce powinno już być koło trzydziestu złotych, gdyż kilka dziewczynek ofiarowało jednorazowo większe kwoty. W każdym razie dziś po lekcjach miałyśmy wobec całej klasy otworzyć skarbonkę, przeliczyć pieniądze i wręczyć je Słoniowi, który wraz z Lilką miał zająć się kupnem. Po lekcji francuskiego Słoń z uroczystą miną zbliżył się do skarbonki, zdjął ją i stanął przy katedrze. — Dziewczęta! Lilka, jak wiecie nie mogła dziś przyjść, bo jest przeziębiona. Przysłała jednak kluczyk, więc otwieram skarbonkę. Proszę Ty-szowiecką o zastąpienie Lilki. Zaraz po obiedzie pójdziemy kupić owo cenne łoże. Panna Anna obiecała nam pomóc... 93 Z włe"ZCZaJ Sfę *" ??2????} ktoś sP°d °kna. usłyszycie S ?????? ~~ zakonczył swoJ'e Przemówienie Słoń. - Teraz usłyszyc e dźwięczną mOWę waszych grosikow ? złQtówek Słuchajde cicha bTsło? htl °nką- ZaP°wiedziana ™wa musiała być bardzo cicha^bo Słoń zbladł, na jego twar2y odmaiowało się zmieszanie słyszymy ° "~ krZykn?ła 0la- ~ Potrząśnij mocniej. Jakoś nic nie fartu^^ bielały warg. Gorączkowo sięgnął do kieszeni h/śmy szczek ????-' ę JCJ dFZaly tak' Że d°Piero P° chwili ™??-SeTdrżS ją^g° Zamka- TrZydzieŚci Par oczu ^?1^ ^?? S^fe^ "» ** ***« P- oczu mazało' środki0! nl^Sł frb0nkę' °tWOrZył ŻdaZne drzwiczki j zaJ™' do środka a potem wolnym ruchem wysypał zawartość na katedrę. jeszcze ? dz*wczynek. Były to dwie pięciogroszówki. Słoń raz SDoTzałT' ,°nkę [ P°trZąSnął ??? mocno' niecierpliwie, po czym WfeSr^ • ?? * ??? P°rUSZył> nikt nie Przemów« słowa, wieaziatysmy juz wszystkie. Skarbonka była pusta ogarntr^pTomtr W°dZiĆ ??? P° klaSie' ??' ŻC P°Hczki Ola wpla n! ZC mam Całą tWarZ W °gniu- St0J'aca obok m™ sp esZe odde ? h gr'b'et trZymaneJ teCZkL SlychaĆ ?^° ^1?? ?^- T^S^sif- mtwe *???? zegara na koiytarzu odważył się to ZrX C f??- ? Kt°ra Z DaS, ?? Kt° Z nas- • • mógł. • • skarbonka 11 ' '• & ^°? P° lekcjach sprawdzałam, że SKarbonka jest bardzo ciężka, więc to dziś! Taki wstyd. żadna z Z Po^edz hańba. Nie mogę w to uwierzyć. To nie była gwiazdy. ~~ Maryjkl łamał Się' drzał' ??2? bhyszczały jak bardzo^t^pt^ ! prZekrf iła.Dag!e k,UCZ W Zamku- ??» - A wiec 7?? t' TSZy raZ Wldziałam W tak rozgniewaną i surową. sie nie wyją n?^ Z"1 ?? "*** Stąd Ż3dna Z naS' d°P°ki ^ ubogichX;ch^aak to ???? jest ^głupi żart okradzion° — No — s V musimy dociec, kto to zrobił. Kto ukradł? oględniej. ła Nina> *~ Za.duż0 «obie pozwalasz. Wyrażaj się 94 — Tu nie ma złodziejek — krzyknęła ostro i zaczepnie Hania Pińska. Rena zasłoniła sobą drzwi. — Chciałabym, żebyście miały rację. Lecz tymczasem nic nie wiemy. Nikt nic nie wie, a jednak za godzinę najdalej wszystko musi być jasne. Przed drugą musimy wiedzieć, kto... Sądzę, że powinnyśmy to załatwić między sobą. Nie można wtajemniczać nikogo. To rzecz klasy. — Tylko klasy — poparł ją Słoń. — Chodzi przecież o nasz honor. Pomyślcie, co za hańba. — Więc — zaczęła Ola, podchodząc do katedry — proszę o głos. Mówicie, że to się stało dziś. W takim razie pieniądze muszą być jeszcze tutaj, w którejś teczce. Przypuszczam, że wszystkie chętnie zgodzą się na rewizję. Oto moja teczka, proszę. — Ja nie pozwolę — krzyknęła Hania Pińska. — Te podejrzenia rzucają cień na każdą z nas. Skąd wiecie, że to nie była któraś z młodszych? Niespodzianie podniosła rękę Nina. — Ja wiem. Nie wychodziłam dziś z klasy. Osińska przyniosła ciekawą powieść i czytałam ją na przerwach. Tu nikt nie wchodził. Hanka przyjrzała się jej arogancko. —To może wiesz i resztę? Może wiesz, kto? Nie skończyła. Groźna, z zaciśniętymi pięściami Nina przysunęła się ku niej. Powiedziała przez zęby: — Jak mam to rozumieć? O co mnie posądzasz? Hanka zmieszała się nagle. Stchórzyła. — Ja? O nic... Mówię tylko... — Proszę o ciszę — przerwała Rena. — Nie pora teraz na osobiste porachunki. Chodzi o wyjaśnienia. Nina stwierdza, że to nie mogła być żadna z małych. A więc kto? Jeżeli ta, która miała odwagę wziąć pieniądze biedaków, ma także odwagę przyznać się do swego czynu, to słuchamy. Nikt się nie odezwał. Słoń zastukał w katedrę. — Dziewczęta! Proponuję, żeby każda z nas złożyła tutaj zwiniętą kartkę. Ta, która jest winna, niech napisze swoje nazwisko. Reszta nakreśli tylko jakiś znak. Obiecuję, że załatwimy sprawę między sobą. Przełożona nie dowie się o niczym. Chcecie? 95 w *? W*9?0test0wała ^?8**- - Przecież i tak inne się dowiedzą, kto dał taką kartkę. To tylko będzie zabawa w delikatność. Niech lepiej ta, która to zrobiła, podniesie rękę, będzie prościej. Rena skinęła głową. — A więc? Czekamy. Kilka dziewcząt obejrzało się za siebie. Kilka westchnęło. Nikt się nie odezwał i nie podniósł ręki. Rena spuściła głowę i milczała długą chwilę. Wreszcie przerwała męczącą ciszę. - W takim razie nie widzę innej drogi. Musimy poddać się rewizji. Kto pierwszy? — Czekajcie — zaczęła Basia, przeciskając się ku katedrze. — Nikt nie jest pewny, że to się stało dziś. Może już wczoraj?. — Nie — przerwałam stanowczo. — Wiesz, że nie. Uczyłyśmy się tutaj cale popołudnie i nawet wieczorem. Nikt tu nie wchodził — Prócz Wilewiczówny - dokończyła Basia. - Była wczoraj po południu na pensji. Słoń drgnął. Rena wpatrzyła się w Barbarę. - Czy sądzisz Czy możesz wziąć odpowiedzialność za to, co mówisz? Basia zmieszała się trochę. - No, nie wiem. Nie mogę ręczyć. Lecz myślę, ze to jednak dziwnie wygląda. Lilka nie przyszła dzisiaj. To była przecież jej skarbonka. Ten, kto wyjął pieniądze, a przypuszczam, że zrobił to wczoraj, nie rozbił zamka, więc musi mieć klucz. O ile wiem Lila dopiero dziś przysłała klucz Słoniowi. Więc. Nikt nie protestował, zbyt wiele było prawdopodobieństwa w tych słowach. Wszystko wskazywało na Lilę jako na tę, która... Nie mogę tego wymówić. Nie może mi się to w głowie pomieścić. Lila, przyffi ciołka Słonia, jedna z najmilszych dziewcząt w klasie... I ona mogłaby? Okropność! fe J' Słoń bardzo blady podniósł głowę. - Słuchajcie! Wszystko rzeczywiście świadczy prZeciwko niej. Ale ja w to nie wierzę. To jest pewna dziewczyna. J F — A my nie? — krzyknęła Helena Goleniówna. ? f C^'me chciałam urazić żadnej z was. Lecz trzeba iść do Lilki Mozę zgodz.de się, że ja to zrobię. Pozwólcie mi pójść. Jeżeli mi nie wierzycie, niech ze mną idzie Hanka czy też Ola. Bardzo proszę wyiścTjeżeliTo"" °b?rZWi- ~ ZgadZade Slę? SądZę' ŻC t0 Jest ?™ Sz nas ' ??2?2?? Si ręczę za **a leżała ukryta od owd ?????? •**** ChUStU Wiec - óże Ls * o straszny czyn, stokroć go^od J? ^ ™???' ze Podejrzewam ze bla nie jest winna. A te S ^ ?"???* 'ecz coś mi mówT CZa -ne imię, inne ??^?^ ' P^czajone w rogu chustki Z' ? P°dzie'ę się z kimś sw^Sf ?? chwi,a™> * oszalej Sle r^m nad wszystkim ^ myS,amL PÓJde do Reny. Zastanówmy 31 stycznia Postanowiłyśmy rozmówić się z Goleniówną. Nie miałam nigdy zaufania do tej dziewczyny, teraz zaś czuję po prostu wstręt, choć jeszcze nie jestem pewna, czy to ona... Kiedy wczoraj zwierzyłam się ze swych spostrzeżeń Renie, sądziłam, że mnie rozszarpie na kawałki. Nie chciała wierzyć, nie mogła zupełnie zrozumieć. Dopiero widok znaczonej chusteczki wzbudził i w niej podejrzenia. Zwołałyśmy na naradę całą naszą ósemkę. Nina, która lubi Helę i zna ją lepiej od nas, ku memu zaskoczeniu nie stanęła w jej obronie. Powiedziała krótko: — Nie ręczę za nią. To zdaje się zła dziewczyna. Tego dnia, kiedy otworzyłyśmy skarbonkę, była już o wpół do ósmej w klasie. Tłumaczyła się, że jej zegarek się spieszy. Lubiłam ją, lecz nie jestem pewna, czy... Rena westchnęła. — Widzisz? Nie wystarczy kogoś lubić. Trzeba mu ufać. Nina skrzywiła się pogardliwie. — Nie udało mi się, trudno. Proszę cię, nie próbuj tylko moralizować. Nie bądź Wielką Paradą. — Jak możesz! — krzyknął Słoń. Nina wzruszyła ramionami. — Kto mi zabroni? Mam nadzieję, że jej tego nie powtórzysz? — Nie udawaj gorszej, niż jesteś — mruknęła Inka. — A Wielkę Paradę zostaw w spokoju. Na to, żeby mówić o niej, masz zbyt ciasne serce. Byłyby się pokłóciły, ale Rena interweniowała bardzo energicznie i sprowadziła dyskusję na właściwe tory. Dziś na dużej przerwie sąd koleżeński w osobach Reny, Słonia, Oli i Mili wezwał Helę do pokoju Wielkiej Parady oddanego nam do dyspozycji. Goleniówną zgodziła się usłuchać ich wezwania dopiero po długich pertraktacjach i bardzo niechętnie. Idąc ze mną korytarzem, mruczała ze złością. — Co to znowu za historia? Czego się spodziewają po rozmowie ze mną? Siedziałam wprawdzie z Lila, ale nie mam zamiaru za nią odpowiadać. Czego chcą? Zacisnęłam zęby, aby nie powiedzieć jej, co o niej myślę. — Tego nie wiem. O coś chcą cię spytać. Nie wiem, co się działo za drzwiami pokoju Wielkiej Parady, ale gdy po piętnastu minutach na progu stanęła Rena, wiedziałam już, że moje podejrzenia były słuszne i tamta się przyznała. Rena była 103 bardzo zdenerwowana i roztrzęsiona. — Alu! Miałaś rację. Idź, poproś Wielką Paradę. Musimy już wracać do klasy, a nie można jej zostawić samej... To był w ogóle burzliwy dzień. Dziewczęta nie chciały z początku wierzyć, żeby taka rzecz była możliwa. — Hela? Goleniówna? — powtarzała wciąż w kółko Ania Kolska. — Nie mogę uwierzyć. Przecież kolegowała się z Lila od czwartej klasy. I pozwoliła na to, abyśmy ją tak skrzywdziły? Co za podłość! — Przyznała się od razu? — dziwiła się Hanka. — No, nie — opowiadała z przejęciem Ola. — Z początku stawiała się bardzo ostro. Lecz nie umiała opanować nerwów na widok chustki. Wydarła ją Renie z rąk. — A potem? Potem? — wypytywała Ania. — Potem coś się w niej załamało. Powiedziała nagle, że jej już wszystko jedno. Ma i tak dosyć naszej przebrzydłej szkoły... Okazało się z relacji Oli, że Goleniówna miała w domu taką samą skarbonkę jak Lila i otworzyła zamek swoim kluczem. Podobno chustka leżała w pulpicie Liii przez cały czas od rewizji do następnego ranka. Lila przyszła wczoraj wcześniej od Goleniówny i wsuwając teczkę położyła ją na zawiniątku, więc Hela nie mogła zabrać swego łupu. Może zresztą wolała nie ryzykować? Może przestraszyła się hałasu, jaki się wszczął wokół tych nieszczęsnych pieniędzy i wolała ich nie mieć? Nie wiem. W każdym razie oburzenie klasy było tak wielkie jak nigdy. — Chodźmy — krzyczała Hanka. — Chodźmy powiedzieć jej wprost w oczy, co o niej myślimy! Niech przynajmniej wie, że za takie rzeczy trzeba płacić! — Tak! — starała się przekrzyczeć ją Krysia, wskakując na ławkę. — Trzeba ją jakoś ukarać. To będzie za mało, jeżeli ją tylko wyrzucą! Będzie taka sama gdzie indziej. Zatruje atmosferę każdej klasy w innej szkole. Ją trzeba unieszkodliwić. — Niech idzie z nami do Liii! — Niech przyjdzie tutaj! — Niech przysięgnie, że już nigdy... Wołały tak głośno, że z trudem zdołałam je przekrzyczeć. — Słuchajcie! Nie możemy urządzać samosądu. Trzeba to głębiej przemyśleć. Mówiłam coś jeszcze, kiedy do klasy weszła przełożona i patrzyła chwilę na nas nic nie mówiąc. Dziewczęta ucichły natychmiast. 104 — Co chcecie z nią zrobić? Czy klasa ma jej coś do powiedzenia? — Och! — zacisnął pięści Słoń. — Miałybyśmy jej do powiedzenia bardzo dużo. W imieniu Liii... — Tak — zgodziła się Wielka Parada. — Można ją zmusić do zadośćuczynienia. Lecz boję się, że... Słuchajcie dziewczęta. Nie uszczuplałam nigdy waszych praw. Ale tym razem chciałabym... Niech wam się zdaje, że Goleniówna dokonała już aktu skruchy. Zapomnijcie o niej. Zostawcie załatwienie tej sprawy mnie. Czy chcecie mi zaufać? Milczałyśmy. Dopiero po chwili odezwała się Osińska: — Naturalnie. .. Sądzę, że my wszystkie... Muszą być ważne powody. Wielka Parada przesunęła ręką po oczach. — Bardzo ważne. Możecie mi wierzyć. Hela jest w stanie nerwowego wyczerpania i... — Nie dokończyła. Znowu nastała cisza. Wreszcie przemówiła Wielka Parada, ale głos miała już weselszy. — Idźcie lepiej całą klasą do Liii. To będzie akt skruchy z waszej strony. A przekażcie, że mi już do niej bardzo tęskno... 1 lutego Kiedy Lila otworzyła nam drzwi, a było nas dwadzieścia kilka, zmieszała się tak, że przez chwilę nie wiedziała co robić i jak się zachować. Nie dałyśmy jej czasu do namysłu. Objęły ją życzliwe, przyjazne ramiona, otoczyły szczęśliwe, roześmiane twarze. — Liluś! — Lila! — Już wiemy, że to nie ty! — Nie wiemy tylko jak przepraszać. — Wiesz? To Goleniówna. — Przebacz nam! — Nie gniewaj się na mnie — szepnęła Rena. — I na mnie też — huczał Słoń. — Wszyscy są omylni. Bądź wspaniałomyślna. Ledwo mieszcząc się w przedpokoju, popychałyśmy ją, obejmowały, ściskały tak mocno, że w końcu zupełnie nie mogła złapać tchu. Stała wśród nas czerwona, roztrzęsiona, szczęśliwa i miała zupełnie wilgotne 105 oczy. Lecz zdaje się, że nie była jedyną... Śmiałyśmy się wszystkie przez łzy. A potem przyszła Wielka Parada. Rozmawiała długo z ojcem Liii, a następnie weszła do salonu, gdzie tłoczyłyśmy się wszystkie. Przytuliła Lilę i całowała długo jej zapłakane oczy. — Czekamy cię jutro. Bardzo nam smutno bez ciebie. — Pani już idzie? — pytała Lila, podnosząc na nią błagalny wzrok. — Jeszcze chwilę, chwileczkę... Wielka Parada spojrzała na zegarek. — Mam jeszcze parę minut. Siadajcie, dziewczęta. Lubię was widzieć razem. Wydaje mi się, że jesteśmy jedną wielką rodziną. — Z którą ma pani wiele kłopotu — westchnął Słoń siedzący tuż przy Liii i trzymający ją mocno za rękę. Wielka Parada zanurzyła palce w jej ciemnych, puszystych włosach. Patrzyła chwilę na nas z jakimś łagodnym półuśmiechem na ustach. W zapadającym mroku jaśniała jej blada, szczupła twarz i przejrzyste oczy. — Miewam czasem i miłe chwile. Przeważnie wtedy, kiedy myślę o tym, co dobrego zrobicie w przyszłości... — Postaramy się nie skompromitować szkoły — zdecydowała Ola. Wielka Parada uśmiechnęła się. — Niewielki program. Wolałabym, aby był bardziej twórczy. Cóż wy na to? — Jesteśmy tak zapracowane, że nie mamy czasu nad tym pomyśleć — jęknęła Basia. — To Blizińska — stwierdziła wesoło Wielka Parada. — Poznaję cię nie tylko po głosie, lecz także po uwadze o czasie. Dla ciebie każdy dzień jest za krótki. — Bardzo pracuję — westchnęła Basia. — A wy? Kim chciałybyście zostać? Nad czym pracować? — Ja — zaczęła Hala Bratkówna — chcę się poświęcić literaturze. Będę pisała monografie wielkich i niezwykłych kobiet. Któregoś dnia chciałam dowiedzieć się paru szczegółów z życia Orzeszkowej i nie znalazłam żadnej odpowiedniej lektury... — W takim razie — przerwała Rena — będziesz musiała pisać też o wybitnych posłankach, lekarkach, pedagogach. Nic o nich nie wiemy. — Jest tyle do zrobienia — westchnęła rozpaczliwie Maryjka. — Zastanawiam się nieraz nad tym — zaczęła Wielka Parada — w co się zmienią moje małe poczwarki. 106 — Na szczęście nie w motyle — wyrwało się Basi. — Motyle żyją tak krótko... — Ale kochają słońce — szepnęła Wielka Parada, patrząc na nią z zadumą w oczach. 3 lutego Dziś Goleniówna nie była już na lekcjach. Postanowiłyśmy odłożyć przedstawienie, bo po pierwsze nie mamy nastroju do zabawy, a po drugie miałyśmy tylko parę prób i nie zdążymy nauczyć się ról. — Idźcie poprosić Wielką Paradę, żeby pozwoliła nam przełożyć to na inny dzień. Nie zdążymy... — Dlaczego? — dziwiła się Ola. — Mamy jeszcze cztery dni. Jeżeli się postaracie, zdążycie na pewno. Dekoracje są już prawie gotowe. — A kostiumy? — westchnęła Krysia. — Czwartaki obiecały uszyć na czas. Nie zapominaj, że one o niczym nie wiedzą. Musiałybyśmy je wtajemniczać... — Mowy nie ma — gorączkowała się Krysia. — Nie możemy opowiadać o tym nikomu. — W takim razie lepiej nie odkładać przedstawienia. Zresztą możemy się poradzić Wielkiej Parady. Poszłyśmy do kancelarii. Przełożona wysłuchała nas uważnie, lecz nie chciała zgodzić się na zmianę terminu. — Przede wszystkim salka jest zajęta w najbliższe soboty i niedziele. A po drugie sądzą, że to będzie dobrze i dla was. Wróciłyśmy do klasy z odmowną odpowiedzią. — Trudno — orzekła, wysłuchawszy nas Inka. — Musicie grać. Może to i lepiej, bo przestaniemy myśleć o tamtym... 4 lutego Mamy moc zajęć w związku z przedstawieniem. Czwartaki szyją kostiumy i malują dekoracje, a my uczymy się na gwałt ról. Trudno mi się wczuć w rolę starej królowej, matki Basi-królewny, ale pocieszam się tym, że mówię zaledwie kilkanaście słów i nie występuję 107 w ostatnim akcie. Prawdę rzekłszy, sztuka Krysi jest jakąś bałamutną historią o próbach, na jakie wystawia swych starających się młoda, według mnie, bezdennie głupia księżniczka. Gramy tę bajkę tylko dlatego, że już nie wypada się cofnąć. 5 lutego Dziś, w sobotę, odbyła się generalna próba przedstawienia, a jednocześnie miałyśmy przeprawę z Basią. Okazało się, że chcąc być bosko piękną w roli królewny, przeprowadziła gruntowny remont twarzy. Kiedy wpadłyśmy z Krysią do jej pokoju po kostiumy, Baśka stała pod lampą i z natężeniem wpatrywała się w ręczne lusterko. Krysię tknęło widocznie przeczucie, bo spytała od razu: — Baśka! Znów coś majstrujesz? — Wyrażasz się wulgarnie. Jestem zajęta oprawą oczu. — Po co? Co to zajęcie pomoże? Masz rzęsy i brwi prosięcia. — Chciałaś powiedzieć: miałam. Obecnie rzęsy mam czarne, a brwi są w obróbce. Jednym skokiem Krysia dopadła Barbary i spojrzała jej wprost w twarz. Przyglądałam się i ja. Niby Basia a niby nie. Zamiast jasnych, prawie białych rzęs, ocieniał oczy ciemny gąszcz. Lecz to nie było wszystko. Coś zmieniło się w tej twarzy, przez co uzyskała dziwaczny wygląd. Nagle olśniło mnie. Krzyknęłam: — Brwi! Twoje brwi! Gdzie one są? Baśka rozgniewała się. — Nie krzycz! Leżą na podłodze. Były nie do przerobienia. Krysia wpadła na nią z furią. — Oszalałaś! Zgoliłaś brwi. I to teraz przed przedstawieniem? Wyglądasz prześlicznie! — Teraz może jest brzydko, ale kto wam kazał tu wpadać? Za dziesięć minut będę miała cudowne czarne brwi. Dam je znacznie wyżej żeby powiększyć oczy. Jęknęłam. — Namalujesz brwi? Przecież każdy się na tym pozna. Panna Anna... Przerwała mi. — Nie martw się o mnie. Zobaczysz, jaka będę urocza jutro, na przedstawieniu. Wyszłyśmy z Krysią z pokoju trochę złe a trochę rozbawione. Ciekawa jestem, jaki będzie epilog tych postrzyżyn. 108 6 lutego A więc już po wszystkim. Przedstawienie się odbyło, awantura także. Wczoraj wieczorem i dziś rano nikt nic nie zauważył. Lecz już pierwszy akt był pechowy. Przed rozpoczęciem Inka wlazła, nie wiadomo po co, na scenę i usiadła za wielkim głazem. O czym myślała, nikt nie wie. W każdym razie nie zauważyła, że kurtyna się rozsuwa i musiała już tam zostać. Klęczała więc tuż za owym kamieniem, nawet kurczyła się jak mogła, lecz jednak było ją widać. W najbardziej patetycznej scenie, kiedy Słoń-kapłan rzucał klątwę na głaz, który odtąd miał powodować natychmiastową śmierć każdego, kto go dotknie, na sali wybuchł śmiech. Bo ostatecznie widać było doskonale, że Inka trzyma się kamienia kurczowo, a jednak nic jej nie jest. Żałowałyśmy potem, że nie udała nagłego porażenia i nie upadła jak martwa. Byłaby bardziej widoczna, ale nie psułaby widzom iluzji i nie profanowała głazu. Lecz ostatecznie nie to było najgorsze. Znacznie gorzej wypadła scena oświadczyn Czarnego Rycerza, bo Krysi pękły szelki. Musiała biedaczka przejść na kolanach przez całą scenę, niby to przyciskając ręce do piersi, choć z roli wynikało, że po otrzymaniu kosza rycerz odchodzi wzburzony i wściekły. Nawet licznie zebrane na sali dzieci nie uwierzyły chyba, że po wysłuchaniu odmowy pełznie się na klęczkach ku wyjściu. Ale najgorsze przyszło dopiero w przerwie. Panna Anna zjawiła się w garderobie artystek i wpadła od razu na Basię. — Podobno jesteś umalowana? Podnieś głowę! Gdzie ty masz brwi? Na środku czoła? Basia mówiła prawie szeptem: — To na przedstawienie, proszę pani. Wszyscy mówią na scenie o urodzie królewny, więc ja myślałam... — Źle myślałaś. Wytrzyj mi to zaraz. Masz chusteczkę. Wpatrywałyśmy się w Basię jak urzeczone. — Proszę pani... To będzie takie okropne... Przy czarnej peruce będę wyglądała jak upiór. Niech pani pozwoli do końca przedstawienia... — Mowy nie ma. To jest śmieszne i nienaturalne. A zresztą zabraniałam wyraźnie. Wytrzyj natychmiast. Basia wytarła. Właściwie zmyła swoje cudowne brwi łzami. Lecz wtedy nastąpiła katastrofa. — Twoje brwi? Coś ty z nimi zrobiła? Zupełnie niepotrzebnie wtrąciła się ironicznie Nina: — Nie uchowały się, proszę pani. Zawsze były takie wątłe... 109 I panna Anna, i Basia zmierzyły ją spojrzeniem, które mogło zabić, po czym awantura trwała dalej. — Więc słucham? Kiedy wpadłaś na ten pomysł? — Wczoraj... myślałam... ja... Zaczerwieniona twarz bez brwi wynurzyła się nagle zza chusteczki i Basia powiedziała gorąco, z przejęciem: — One odrosną, proszę pani! Na pewno odrosną! Ktoś się roześmiał. Panna Anna zaczęła zacierać ręce, co zdarza się tylko w chwilach wielkiego zdenerwowania. — Och, spodziewam się. Włosy mają w ogóle taką właściwość. Lecz dziś już nie zdążą... — Na dziś pani mi pozwoli... Tylko na te dwa akty. Potem zmyję na pewno. Proszę pani... Ja tak proszę... — To wykluczone. Zapowiadałam, że malować się nie pozwolę. Ponosisz konsekwencje swego czynu. Musisz wyjść tak. — O, proszę pani, ja chyba umrę... Panna Anna miała serce z granitu. — Spróbujesz umrzeć bez brwi. One są raczej potrzebne do życia... na pensji... — Och, och! — jęczała Basia. — Co za wstyd, co za wstyd... Sądziłyśmy, że panna Anna zmięknie, lecz wyszła bez słowa, zabierając ze stolika jakieś zabłąkane pudełko z różem. Otoczyłyśmy Basię, pocieszając ją i całując. Swoją drogą, nie wiem, czy można było wymyślić piekielniejszą karę. Kruczowłosa królewna Liii wyszła w drugim akcie na scenę bez brwi i z rzęsami prosięcia. Pierwsze rzędy musiały coś spostrzec, bo zaczęły się szepty i tłumione śmiechy, które ogarnęły całą salę w chwili, gdy Rycerz Błękitny — wybrany królewny — wypowiedział te fatalne słowa: — „O, czarnobrewa! W otchłannej głębinie twych oczu zgubiłem duszę." Trzeba przyznać, że to było niefortunne, ale sala zachowała się po grubiańsku. Wśród szału wesołości i hucznych oklasków musiałyśmy opuścić kurtynę. Basia dostała spazmów i wbiegła do garderoby jak szalona. Pobiegłyśmy ją ratować. Oparta o ścianę, zupełnie załamana i nieprzytomna, zawodziła żałośnie: — Zgubiona, zgubiona... Ta żmija... Zgubiona... Rzeczownik odnosił się oczywiście do panny Anny, imiesłów do niej samej. Na taką przynajmniej interpretację pozwalała interpunkcja. Lecz po kilku sekundach, nawet słowo „żmija" brzmiało rozdzierająco i łzawo, 110 aż w końcu roztopiło się w powodzi jęków. Nie pomogły namowy i słowa pociechy. Basia nie chciała grać. Zresztą, nie mogła. Czerwona, z za-puchniętymi oczami, wyglądała tak rozpaczliwie brzydko, że kazano mi ją zastąpić. O mało nie zemdlałam. — Co, ja? Własną córkę? Przecież wszyscy się zorientują i pękną ze śmiechu. — Trudno — perorowała Krysia, niefortunna autorka. — Nie możemy brać kogoś obcego. Ty znasz mniej więcej jej rolę. Musisz to zrobić. Dla mnie... W tej chwili Rena zadzwoniła po raz drugi. Nie było czasu do namysłu. Przebrałam się szybko w szaty zdetronizowanej królewny i stanęłam w głębi sceny, tyłem do widowni. Całe szczęście, że w trzecim akcie Basia miała do powiedzenia tylko kilka słów pożegnania, które odczytałam z kartki najbezczelniej trzymanej w ręku. Sądzę, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że po scenie rozstania królewna miała odejść. Ja też powinnam, ale nie mogłam. Stanęłam trochę za daleko kulis, na środku sceny i aby się wycofać, musiałam odwrócić się bokiem do widzów. A to właśnie zostało mi surowo zabronione z obawy przed zdemaskowaniem i skandalem. Bo jakże? Matka i córka w jednej osobie? Więc, choć powiedziałam już trzy razy „żegnaj", stałam w miejscu, patrząc bezsilnie na osłupiałą twarz klęczącej przede mną Maryjki. Zza kulis Słoń syczał przeraźliwie głośno jak karbidowa lampa: — Idź już. Do kroćset diabłów, wychodź!... Nie wiem, dlaczego zgłupiałam tak doszczętnie. Raz jeszcze machinalnie i beznadziejnie wyszeptałam „żegnaj" i stałam dalej. Wtedy to usłyszałam za sobą wesoły głos jakiegoś wysoce nietaktownego widza: — No, hop... Czułam, że robi mi się słabo. Jeszcze chwila, a usłyszę ten sam wybuch śmiechu, który unicestwił Basię. Ale w tej chwili na Błękitnego Rycerza zstąpiło natchnienie. Wstał z klęczek i podszedł do mnie. — Musisz odejść, królewno. Już czas. Była to oczywista i bolesna prawda. Powiedziałam głosem naturalnie złamanym: — Nie mogę — i rozłożyłam ręce. Lecz Maryjka przeszła samą siebie. Objęła mnie wpół i pochylając się ku mnie czule sprowadziła ze sceny, zasłaniając sobą moją nieszczęsną postać. W ten sposób wszystko skończyło się dobrze, choć panna Anna mówiła później z przekąsem, że najlepiej udają się nam dialogi 111 miłosne i że scena rozstania była zagrana aż nadto realistycznie. — To tak wyglądało, jakbyś nie mogła się z nim rozstać. To było wprost nieprzyzwoite. Nawet w grze potrzebne jest opanowanie. _ Proszę pani, przecież Ala nie mogła odejść, bo wszyscy by ją poznali... — No dobrze. A ta improwizacja Maryjki? Na próbach nie było żadnego obejmowania. Tak. Nie jest łatwo „tout comprendre". A przecież okoliczności były wyjątkowe. Nieczęsto zdarza się detronizacja królewskich potomków z powodu braku brwi i nieczęsto aktor musi stać tyłem do widowni, bo mu nie wolno pokazywać twarzy. A wreszcie nieczęsto matka musi zastępować córkę w scenie oświadczyn. Ale chwała Bogu, że już po wszystkim! Dostałyśmy naganę za podkreślenie drażliwych momentów, za to Baśce dadzą spokój, bo panna Anna orzekła, że została już dostatecznie ukarana. Byłyśmy potem cały wieczór w świetnych humorach, tylko Krysia chodziła wściekła, bo ktoś z rodziców spytał ją, czyje to było sztuczydło. Tak. To jednak nie jest łatwo napisać coś równie dobrego jak Fredro... 7 lutego Skończyłam już powtarzanie historii średniowiecznej. Nowoczesną pamiętam dobrze, więc zajmie mi niewiele czasu. Najgorzej jest z Se-danem. Stale myli mi się z Sadową i wtedy, kiedy chcę powiedzieć jedno, mówię drugie. Zupełnie tak samo cierpię nad ??????'??. Mądry i dzielny człowiek, ale co za nazwisko! 8 lutego Wczoraj nie miałam ani sekundy wolnej. Wprawdzie Basia twierdzi, że jestem zbyt pilna i niepotrzebnie tyle pracuję nad matematyką. Myślę, że lepiej pracować intensywniej teraz, niż przed samym egzaminem. Zresztą moja matematyka jest niepewna. Dziwię się tym dziewczętom, które wolą próżnować, niż uczyć się systematycznie, ale Nina twierdzi, że jestem nudnie rozsądna. 112 10 lutego Ta zima była wyjątkowo cicha i spokojna. Oczywiście, bawiłyśmy się trochę, lecz nie wszystkie. Z pensjonarek głównie Krysia, Basia i Słoń, toteż rezultaty są opłakane. Ostatnia seria klasówek pławiła się w ocenach niedostatecznych. Naprawdę trudno pogodzić naukę z tańcami. Same zabawy właściwie nie absorbują tyle, co przygotowania i rozmyślania na ich temat. Przed każdym podwieczorkiem Basia i Słoń są zupełnie nieprzytomne. W pokoju Słonia, w którym zawsze jest nieporządnie, robi się śmietnik, a Inka zupełnie traci głowę. Spełnia rolę garderobianej wyjątkowo nieinteligentnie, gubi wszystko, co się jej wetknie w rękę i zmiata swymi warkoczyskami drobiazgi ze stoliczka. Jest przy tym tak zaaferowana, czerwona i nieszczęśliwa, jakby patrzyła na powolne konanie przyjaciółki. Słoń ciska się niezdarnie, wciąż coś na nim pęka i coś go gniecie, a wreszcie okazuje się, że zapodział gdzieś koronkową chusteczkę lub pończochy. Wtedy Słoń wtyka swój wielki nos w szafkę, węszy i szuka, w końcu zaczyna wyrzucać wszystko na podłogę. Gdy już w szafce nic nie ma, rozgrzebują we dwie z Inką śmietnik na ziemi. Ostatecznie to „coś" znajduje ktoś trzeci na oknie albo pod poduszką i Słoń tryumfalnie wychodzi, zostawiając Inkę złamaną na duchu i ciele. Baśka ubiera się systematyczniej i pozostawia po sobie mniej gruzów i zgliszczy, za to najmniej godzinę robi się na bóstwo. Smaruje najpierw ręce i twarz jakimś upiornie białym kremem, a potem spaceruje po pokoju „dając cerze odpocząć". Nie wiem, co wtedy robi cera, ale Krysia i asystentki są w ciągłym strachu. Bo zwykle właśnie wówczas Baśka „musi" zdjąć nitkę z Krysinej sukni i zostawić na niej część błogosławionego kremu albo zapomina się i całuje którąś z nas. Kiedy już cera należycie odpocznie, a właściwie kiedy cały krem wetrze się w ubrania asysty, Basia rozpoczyna manikiur. Po umalowaniu paznokci znów spaceruje, żeby przewietrzyć lakier i zmusić go do szybszego schnięcia. Po tej ceremonii powietrze w pokoju jest jakby zatrute jadem. Nie wiem dokładnie, co następuje potem, w każdym razie w jakimś momencie Baśka znów wraca do twarzy i ogląda jej wady i braki z miną taksatora koni. Co prawda, nigdy chyba nie zrozumiem, dlaczego Basia, która tyle czasu poświęca uszlachetnieniu swej cery, ma twarz wiecznie w plamach i krostach. Wygląda zwykle jak kraina spustoszona przez szarańczę. Gdyby nie to, że jest taka żywa, wesoła i w gruncie rzeczy nie zepsuta, miałabym jej za 8 - Pnczwarki.. 113 złe te nieustanne zabiegi kosmetyczne. Krysia twierdzi, że Baśka nie spocznie, dopóki nie zepsuje sobie gruntownie cery albo nie wyleci ze szkoły. Kto wie, czy to się tak nie skończy. 16 lutego Minęły ostatki. Wczoraj klasa czwarta odegrała „Zemstę" Fredry. Muszę przyznać, że przedstawienie wypadło doskonale ku wstydowi i hańbie maturzystek. Jutro Popielec, a za tydzień zaczynają się rekolekcje. 17 lutego Chodzimy do schroniska dla ociemniałych, aby czytać tym biedakom gazety i czasopisma. Wczoraj byłyśmy we dwie z Inką. Tak się jakoś dotychczas składało, że dwa razy opuszczałam swój dyżur, byłam więc tam pierwszy raz. Jakaś niziutka, miła pani zaprowadziła mnie do sali, w której stało kilkanaście łóżek i wskazała na stojące pośrodku krzesło. Miałam wielką tremę i z początku głos mi drżał bardzo, ale już po chwili opanowałam się zupełnie. Od czasu do czasu rzucałam okiem na salę. Na łóżkach leżały lub siedziały przeważnie starsze kobiety i zupełne babuleńki. Ubrane były czysto, choć bardzo ubogo i licho. Niektóre słuchały z wielkim zainteresowaniem, inne nie reagowały zupełnie na moją obecność i drzemały w swoich wąskich, szpitalnych łóżkach. Kończyłam właśnie odczytywanie depesz i wiadomości bieżących, kiedy jakaś przygarbiona, bardzo stara kobieta przerwała mi: — A panieneczka u nas pierwszy raz, prawda? Zdziwiłam się. — Pierwszy. Pani pamięta wszystkie moje koleżanki? Babuleńka roześmiała się i nagle zaczęła kasłać bardzo głośno i jakoś dziwacznie. Siedząca na najbliższym łóżku blada i mizerna kobieta przysunęła się bliżej ku mnie. — Każdą poznamy po głosie. Lecz panienkę słyszę pierwszy raz. Taki dźwięczny, młody głosik. Panienka chyba z młodszych klas... Zdradziłam swój prawdziwy wiek i potem rozmawiałyśmy chwilę 114 o mnie, o naszym życiu w szkole, o najważniejszych wydarzeniach ostatniego tygodnia. Po godzinie przyszła po mnie ta sama uśmiechnięta, pulchna pani. Kiedy wychodziłyśmy, przekręciła przy drzwiach kontakt i wisząca pod sufitem lampa zgasła. Myślałam, że zrobiła to przez roztargnienie, toteż powiedziałam odruchowo: — Co pani robi? Przecież one nie śpią. Niziutka pani westchnęła tylko i popchnęła mnie lekko ku drzwiom. Już w korytarzu odezwała się szeptem: — Dla nich jest zawsze noc. Czy śpią, czy nie śpią... Wracałyśmy z Inką bardzo przygnębione. Inka milczała długo i dopiero kiedy weszłyśmy na jaskrawo oświetloną Marszałkowską, odetchnęła głęboko, pełną piersią. — Pomyśl, Alu. Gdybym nie była tam dziś, nie wiedziałabym, że można się cieszyć z tego, że się widzi. Zdawało mi się, że nie może być inaczej, bo to jest konieczne do życia. Westchnęłam także, mrużąc oczy przed oślepiającym światłem jakiejś neonowej reklamy. — Tak, powinnyśmy dziękować Bogu za wiele rzeczy, z których wartości nawet nie zdajemy sobie sprawy... 19 lutego Dziś byłyśmy z Hanką w Łazienkach. Drzewa okryte są śniegiem, niższe gałęzie uginają się pod okiścią. Smukłe sosny wyglądają jak srebr-nobiałe kolumny, podtrzymujące blady strop zimowego nieba. Lubię śnieżną zimę... 22 lutego Dziś po południu zaczynają się rekolekcje. Cieszę się na te trzy dni skupienia i rozmyślań. 23 lutego Im dłużej się zastanawiam, tym większą widzę różnicę między sobą w rzeczywistości, a sobą w marzeniach. Zdaje mi się, że moją największą 115 wadą jest kult wielkości. Imponuje mi wszystko co niezwykłe, trudne do osiągnięcia i zdobycia. Od najwcześniejszego dzieciństwa myślałam o swoim życiu, jako o czymś niecodziennym, odmiennym od życia innych ludzi. Teraz także wydaje mi się, że dokonam w przyszłości czegoś wielkiego. Wprawdzie widzę, iż dotychczas nie zrobiłam jeszcze nic, że jestem taka sama jak wszyscy, ale gdzieś w głębi duszy wierzę, że tak nie będzie zawsze. Mówił dziś ksiądz, że wydajemy sąd o sobie zwykle na podstawie odczuwanych zdolności do czynów, natomiast inni sądzą nas na podstawie tego, czegośmy już dokonali. Wydawało mi się, że słowa te stosują się specjalnie do mnie. Tylko, że mój sąd o sobie oparty jest raczej na marzeniach o czynach, które absorbują mnie od dzieciństwa. Powinnam zacząć walczyć z nimi i patrzeć trzeźwo i krytycznie na to, co robię i kim jestem, zamiast wpatrywać się w wizję przyszłości. Od dziś postanowiłam nie' myśleć o tym, co leży w mglistej dali, lecz dbać o to, co mi leży pod ręką. 24 lutego Dostałam dziś od panny Anny „Okruchy Ewangeliczne". Pierwsze zdanie, jakie mi wpadło w oczy, brzmiało: „I czyjaż mężniejsza walka, jak tego kto usiłuje zwyciężać sam siebie? Świat cały w dumę nie wbije tego jedynie, kogo prawda sobie podbiła"... Postaram się kształcić wolę, aby stać się silnym człowiekiem. 26 lutego Zaczytuję się teraz Wyspiańskim. Jest mi ogromnie bliski, bo nie znosił cierpiętnictwa, skarg i romantycznego lubowania się w smutku. Siła i czyn — oto dwie miłości Wyspiańskiego. Wpisuję tu zdanie, które wywarło na mnie olbrzymie wrażenie: — „Nie wiecie, co to jest dusza. Siła, która jest tym, czym chce i nie jest tym, czym nie chce. Nią nie jesteście. Bo mieć ją i nie być nią — to jest nielogiczne... " 116 27 lutego Pierwszego marca odbędą się corocznym zwyczajem egzaminy do samorządu. Jula Karosz, dotychczasowa przewodnicząca ustępuje ze swego stanowiska i jak zwykle zastąpi ją któraś z młodszych. Tego dnia odbędą się też wybory do kolegiów klasowych. Właściwie nie warto już nam, maturzystkom wybierać klasowej przewodniczącej na trzy miesiące, ale klasa nie może zostać bez reprezentantki. Zastanawiałam się wczoraj nad tym, kto właściwie rządzi klasą i ma na nią wpływ. Najwięcej liczą się z sądem Niny, a najbardziej lubią Krysię. Może dlatego, że jest wesoła, dowcipna i bardzo uczynna? Czy ja wiem? Dziewczęta w gromadzie są takie dziwne. Nie znoszą uległości i starają się podkreślić własną niezależność myśli i sądów. Słyszałam, jak Mira mówiła na przerwie Ninie, że nie zniosłaby narzuconej kandydatki. Któraś z paczki Krysi dorzuciła jeszcze, że potrafią być oryginalne i wybiorą kogoś swojego. Stąd wniosek, że nie uznają kandydatury Reny, popieranej nieoficjalnie przez Ciało P. W ogóle grupa zwolenniczek Reny jest nieliczna. Są to przeważnie słabe uczennice, korzystające z jej pomocy i prawie wszystkie mieszkanki internatu poza Niną, Krystyną i Basią. Sądzę, że klasa czuje swą niższość wobec Reny, nuży się szybko jej powagą i dlatego stara się pomijać ją przy rozdawaniu zaszczytów. Nie zapomnę nigdy, jak umówiły się na początku zeszłego roku, że na dyżurną nie będą wybierały Reny. Dopiero przed samymi wakacjami, kiedy zaszczyty znudziły się wszystkim, zarządziły, że ten urząd będzie odtąd sprawowany po kolei przez te, które dotychczas nie zostały wybrane. Rena wyczuwa niechęć klasy i na pewno cierpi. Nie rozmawiałam z nią nigdy na ten temat, lecz nie mogę dociec przyczyny jej niepopularności. Może jest zbyt skryta, krytyczna i mądra? Sama nie wiem. 2 marca Wczorajsze wybory na przewodniczącą klasy skończyły się niespodzianką. Nie wiadomo, w jaki sposób najpoważniejszą kandydatką okazała się Nina i ku własnemu zdziwieniu otrzymała najwięcej głosów. Wiem, że Nina ma wpływy i wielki urok, ale nie rozumiem porażki Reny. Bo ostatecznie Nina, mimo swego czaru i tajemniczości jest 117 małowartościowym człowiekiem. Jestem pewna, że rządzi dziewczętami głównie dlatego, że je lekceważy. Rena nie umie zdobyć posłuchu, bo jest zbyt doskonała i jak dziewczęta mówią — nudna. Jak twierdzi Mira, Rena jest zupełnie inna i nie należy do „swoich". Natomiast Nina, posiadająca obok wad i słabości własną indywidualność i stojąca stale w opozycji do nauczycieli, daje im przedsmak swobody i samodzielności. Dla Reny ta porażka przy wyborach jest podwójną klęską. Po pierwsze przekonała się o swej niepopularności, a po drugie straciła wiarę w siebie. Kiedy odprowadzałam ją wczoraj do pokoju i próbowałam pocieszać, roześmiała się jakoś nienaturalnie. — Daj spokój. To nie ich wina. Ja jestem do niczego. Sama widzisz... Nie umiem żyć z ludźmi. W pokoju było szaro, lecz zdawało mi się, że oczy jej są pełne łez. — Może usiądziemy przy oknie. Chcesz? Na chwilę? Tak nie mam ochoty wracać do siebie, do Niny. Objęła mnie mocno za szyję. — Moje ty kochanie. Jesteś taka dobra, taka dobra... — Ja? Żartujesz chyba. Nie jestem dobra, tylko one były rozmyślnie złe. Ustawiły na piedestale Ninę, żeby podnieść się we własnych oczach. Wobec ciebie czują się zbyt małe. Roześmiała się cichutko. — O... Jak się gniewasz! Lecz nie pocieszaj mnie w ten sposób. To jeszcze więcej boli. Milczałyśmy chwilę. Rena usiadła obok mnie na łóżku. — Bo widzisz, nie one są winne. One się bronią. — Przed tobą? Dlaczego? — Bronią się przed nudą. Jestem w ich pojęciu ucieleśnionym morałem i rozsądkiem. Rozumiesz? Zawsze odnoszę się do ich wybryków i wad krytycznie, a one tego nie lubią. — Sądzisz, że tylko to? Mnie się zdaje, że bronią się przed krytycznym wejrzeniem w siebie. Wolą Ninę, bo idą drogą najmniejszego oporu. — Tak myślisz? Zdaje mi się, że Nina umie je porwać, zainteresować i w tym leży tajemnica jej władzy. W pokoju zrobiło się zupełnie ciemno. Na wprost okna świeciła jasno jakaś samotna gwiazda. Nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Głowa Reny opadła mi na kolana, ramiona zadrgały od płaczu. 118 - — Reniuś! Reniątko! Co ty wyprawiasz? Czy warto? Takie głupie dziewczyny! Ścisnęła mi rękę mocno, az do bólu. — Myślisz, że ja dlatego? O, nie, nie! To nie to. — Więc nie płacz już. Czy to takie ważne? — Bardzo. Widzisz, chciałam być najlepsza. Starałam się walczyć ze złem i sądziłam, że jestem coś warta. A okazało się, że nic. Rozumiesz? Nic! — Mówisz tak, jakbyś pracowała nad sobą dla uzyskania pochwał i zaszczytów... — Widzisz? Ty też tak uważasz. To jest najgorsze. Właśnie to. Wydaje mi się teraz, że robiłam to tylko po to. Że jestem nikczemna, nikczemna... — Cicho. Sama wiesz, że to nieprawda. Nie uwierzę nigdy... Nastała chwila ciszy. — Więc dlaczego jest mi tak źle? Tak przykro? Powiedz! Widocznie nie jestem ani dobra, ani silna. Nie umiem ich przyciągnąć ku sobie. A przecież dobro przyciąga? Powiedz! — Sądzisz, że dlatego wybrały Ninę? Wiesz sama, że nie. To jest jakaś inna władza. Dar rządzenia ludźmi, wywierania na nich wpływu. Ty... — Ja?... — Ty nie masz tego daru. Lecz czy o to walczyłaś tyle lat? O wpływy? Przywarła silniej twarzą do mych kolan. — Myślałam, że nie. Daję ci słowo. Myślałam, że chcę być lepsza, niezależnie od wszystkiego. Ale teraz... Teraz już nie wiem... — Boli cię to, że wolały Ninę? Że się nie poznały na tobie? — Och, nie! Jak możesz? Nie... Tylko nie potrafię tego zrozumieć. Dlaczego lubią zło? Tu się dzieje krzywda sprawiedliwości... — I to cię tak gnębi? — Nie, jeszcze coś. Przecież prawdziwe dobro promieniuje, przyciąga. Dlaczego nie wybrały ciebie? Bo ja jestem zła, bardzo zła... — Zaczynasz od początku. Więc dobrze, nie jesteś jeszcze doskonała. Cóż stąd? Uważasz, że nie warto walczyć dalej? — Chwilami tak sądzę... Jestem wstrętna... — Jesteś słaba. Nie myślałam nigdy, że będę ci to mogła powiedzieć. 119 — Alu! — ??? — Posłuchaj. W głębi serca nie wierzę w to, że nie warto być dobrą. Wierz mi. Tylko taka jestem dzisiaj rozbita... Głaskałam ją po włosach, kołysałam do snu jak małe dziecko. Miała wilgotne policzki i rozpalone ręce. Udało mi się uspokoić ją, utulić, namówić do wyciągnięcia się na łóżku. Maryjka, wiedziona jakimś szczególnym przeczuciem, nie nadchodziła. Spróbowałam wysunąć się z pokoju. Zatrzymał mnie przy drzwiach jej głos. — Alu? — Co, kochanie? — Chodź tu na chwilę. Kiedy podeszłam do łóżka, objęła mnie mocno za szyję. Szeptała, przysuwając usta do mojej twarzy; — Dziękuję ci. Za wszystko. Będę silna, będę lepsza, zobaczysz... Jasne, że zobaczę. Bo Rena należy do tych, które podbiła prawda. 5 marca Krysia chodzi cały dzień jak struta. Okazuje się, że chcąc nam przedwczoraj zrobić niespodziankę i na sobotnie przyjęcie u siebie podać tort hiszpański, napisała do brata po pieniądze. Właściwie Krysia ma trochę gotówki u panny Anny, ale ponieważ był to wydatek ekstra, więc wysłała list. Na nieszczęście pisała jednocześnie bilecik z podziękowaniem za pożyczenie „Popiołów" do kolegi brata i zamieniła przez roztargnienie koperty. Los ukarał Krysię za roztrzepanie i złośliwość, bo chyba nic życzliwego nie pomyślał o niej przyjaciel brata, przeczytawszy taki list: • Kochane pieniądze! Przykro mi, że zwracam się do Was z prośbą o zasilenie mojej kasy, ale mam pilny wydatek w związku z urządzanym przeze mnie rautem. „Mon coeur bat, bat" z żalu i bólu, że Ci sprawiam tyle kłopotu, lecz tort jest ważniejszy. Przyślijcie mi Drogie Pieniądze małą zaliczkę, a będę Wam wdzięczna do grobu. P.S. Co do tego idioty Zbyszka, o sentyment do którego mnie posądzasz, proszę Cię, zapamiętaj sobie raz na zawsze: nie przepadam 120 za ludźmi, których głowy przypominają mi balony przywiązane do żerdzi. Ściskam i całuję — Krystyna. Nie jestem zupełnie pewna, czy Krystyna rzeczywiście nie lubi takich głów. W każdym razie snuje się dziś po pensji jak cień i odczytuje raz po raz list brata, donoszący o katastrofie. Przysyłając pieniądze zaznacza on, że pismo Krysi zostało mu doręczone własnoręcznie przez wyżej wymienionego Zbyszka, który bardzo boleje nad kształtem swojej głowy. Krysia zamknęła się po kolacji w pokoju numer cztery, a Baśka daje słowo, że słyszała dochodzące zza drzwi jęki i zawodzenia. Podobno słychać było taki krzyk serca: — Głowino moja słodka... och... o... Należy wziąć pod uwagę, że Basia notorycznie mija się z prawdą. 6 marca Uczymy się. Uczymy się. Uczymy się. O, nędzo bytowania! 10 marca Rozmawiałyśmy dziś na temat, kim będziemy w przyszłości. W pokoiku Reny przytulnie było, cicho i ciepło. Leżąc na dywaniku rozłożonym na ziemi między łóżkami, Słoń wpisywał do notesu przypuszczalne tytuły naukowe naszych koleżanek. Leżąc tuż przy niej, dorzucałam swoje uwagi. Rena z Maryjka siedziały pod oknem, a Krysia z Inką zajęły łozka, łamiąc zakaz panny Anny. No, ale podczas sobotnich zebrań mamy więcej swobody. Słoń nieszczęsny mylił się wciąż, sapał i trącał mnie łokciem. — Alu! Nie wiesz, na co idzie Inka? - Zdaje mi się, że na dożywotnie wakacje. Ale może by się spytać. Inka! Halo! Inka! Nie jest rzeczą łatwą otrzymać odpowiedź od Inki, gdy ma ksiązKę w ręku. Wprawdzie taka sytuacja należy do rzadkich, bo Dziewczę polskie czytuje przeciętnie dwie powieści rocznie, ale za to „odrabia to sumiennie. Można wówczas rzucać w nią ciężkimi przedmiotami, krzyczeć i pomstować, nic nie jest w stanie przywołać ją do rzeczywistości. Jak mówi Maryjka, Inka wtapia się w książkę, żyje w wyczarowanym przez 121 autora świecie. Słoń podniósł głowę i włożywszy w usta ołówek przyglądał się mojej akcji. Najpierw pociągnęłam Inkę za zwisającą z łóżka nogę, potem, zdjąwszy z niej pantofel, rzuciłam nim w książkę. Nie przestając czytać, Inka odwróciła się na bok i mruknąwszy: — Po co to wszystko? — zagłębiła się znów w czytaniu. Huczałam jak okrętowa syrena. — Inka! Inka! Oprzytomnij na chwilę. Posłuchaj, Inka! Nagłym ruchem Krysia wytrąciła jej książkę z rąk. Podnosząc na nas bezmyślne oczy, Dziewczę polskie zaczęło bełkotać nieprzytomnie: — Co było? Co było?... — Dotąd nic nie było — uciął krótko i surowo Słoń. — Chcemy właśnie wiedzieć, co będzie. Nie możesz liczyć zawsze na nas. Pójdziesz sama w życie i musisz... — Czekaj, czekaj, nie oszołamiaj jej. Niech otrzeźwieje. Słuchaj, Inka, kim będziesz w przyszłości? Inka siadła na łóżku i zaczęła szukać książki, która spadła na dywan. Podnosząc głowę, burknęła: — Nie przeszkadzajcie. Mam bardzo ciekawą powieść. Czy to takie ważne? — Bardzo ważne. Po pierwsze, musisz wreszcie pomyśleć o przyszłości, a po drugie Słoń nie wie, co wpisać do notesu. Kim ty będziesz? Inka znalazła właśnie swoją powieść i z westchnieniem ulgi zabrała się znów do czytania. — No — mruknął Słoń — co mam napisać? Nie wypuszczając z rąk książki, Inka wtuliła głowę głębiej w poduszkę i powiedziała spokojnie: — Matką i żoną. A teraz daj mi święty spokój... — No wiesz — sapał Słoń. — Co ona sobie właściwie myśli? Czy to takie łatwe. Kto ją zechce z tą pustką w głowie? Inka ocknęła się nagle. — A włosy? — powiedziała zaczepnie i znów zasłoniła twarz książką. — Wielka mi rzecz... włosy — ciskał się Słoń. — Skąd wiesz, że one wystarczą? Może przeciwnie, kontrast między nimi a krótkim rozumem będzie twoim przekleństwem? Inka spojrzała na nią bezmyślnie i umilkła. Za to Krysia tarzała się z uciechy po łóżku i piała z zachwytu: — Pisz, Słoń, pisz! Umrę za chwilę. O... o... Słoń uderzył ołówkiem w leżący przed sobą zeszyt. — Bo ja wiem, 122 jak to sformułować? Napiszę: zawód niepewny. Trudno ręczyć za taką mętną przyszłość. Kryska, na co ty idziesz? — Chcę się zapisać na prawo. Bo właściwie jedyną rzeczą jaką umiem, jest gadanie. Napisz — mecenas. Słoń stękał i sapał, ale nie wypuszczał ołówka z ręki. — Hanka idzie do Akademii Sztuk Pięknych, to wiem. A ty, Alu? Westchnęłam. — Słuchaj, Słoń, a jaki tytuł rezerwujesz dla siebie? — Idę na matematykę. To już postanowione. Będę nauczycielką... Spojrzałam w stronę okna. — A kim ty chcesz być, Reno? — Jeszcze nie wiem... Sprzeciwią się na pewno moim planom, bo chciałabym iść na medycynę. Mamusia boi się trupów, a przecież sekcje są konieczne. Będzie mi z pewnością odradzać... Maryjka objęła ją za szyję. — Dasz sobie z tym radę, Reniuś? To takie obrzydliwe. Jesteś bardzo wrażliwa... — Sądzę, że wytrwam. Bardzo, bardzo bym chciała zostać lekarzem. Marzyłam o tym od dzieciństwa. Pamiętam, jak scyzorykiem robiłam dziury w stole, żeby później wkładać w nie tampony i plastry z gliny. Wyobrażałam sobie, że opatruję rany... Maryjka aż podskoczyła na krześle. — Fe, jaka ohyda! Miałaś zde- generowaną wyobraźnię... — Nie piszcz — mruknął Słoń, nie mogąc się skupić. — Nie wiecie, co po maturze będzie robiła Baśka? Krysia gwizdnęła po łobuzersku. — Ona? Ma zamiar zostać piękną kobietą i słynną pożeraczką serc. Gdyby znalazł się taki szaleniec, który by chciał ją zaangażować, zostałaby gwiazdą filmową. W każdym razie skończy swoją edukację na szkole średniej... Słoń westchnął. — Wiecie? Tylko cztery z nas nie mają zamiaru kończyć wyższych studiów. Okropnie mądra klasa... Maryjka roześmiała się. — Obiecuję wam, że za dziesięć lat namaluję wielki obraz. Uwiecznię na nim te z nas, które już będą miały zanotowane przez Słonia tytuły. Ciekawam, ile to będzie głów? Roześmiałam się także. — Jeżeli do tego czasu będziesz kimś więcej, niż pokojowym malarzem, może to będzie jedna, jedyna głowa? Twój autoportret? Krysia zeskoczyła z łóżka zwinnie i lekko jak wiewiórka. — Wykluczone! Będzie tam także na pewno Inka jako matka i żona. Ciekawa 123 jestem tylko, czy potrafisz ją obrzucić dookoła dziećmi? Podobno nie lubisz malować niemowląt?... 14 marca Za dwa tygodnie Wielkanoc. Nie wiem, czy mam się cieszyć na zobaczenie Górki, czy też nie. Od Michała dawno nie miałam listu. Co to może znaczyć? Czyżby zdecydował się starać o Lalę? Właściwie, nic mnie to nie obchodzi, ale wolałabym, żeby to nie była ona. 20 marca Baśka nie lubi razowego chleba, a ponieważ do śniadania dostajemy tylko razowiec, codziennie powtarzają się te same miny, fochy i dąsy. Od paru tygodni Baśka wpadła na pomysł. Ponieważ panna Anna sprawdza, czy wszystkie zjadły przynajmniej po kawałku chleba, Basia chowa swoją porcję do kieszeni fartuszka i wrzuca podczas spaceru do kosza na ulicy. Wspomniałam kiedyś o marnotrawstwie, lecz wyśmiała mnie. — Nie bądź taka mądra teraz, bo zgłupiejesz na starość, zobaczysz! Zobaczyłam rzeczywiście, ale zgoła coś innego. Poszłyśmy dzisiaj na spacer we cztery: Hanka, Krysia, Basia i ja. Na Nowogrodzkiej Baśka wyjęła z torebki małą paczuszkę i demonstracyjnie ujęła ją w dwa palce. Znam dobrze ten manewr i wiem, że przy Marszałkowskiej jest kosz do śmieci. Spojrzałam więc tylko na paczkę i westchnęłam. W tej chwili minął nas mały, ciężarowy samochód i stanął kilka domów dalej. Szofer otworzył z boku drzwiczki i wyjąwszy kosz pieczywa, wszedł do sklepu. Patrzyłam właśnie, z jakim trudem dźwiga swój ciężar, kiedy nagle Krysia chwyciła mnie za rękę. — Patrz! Do wozu skradał się ostrożnie jakiś obszarpany, wysoki człowiek. Miał na sobie, mimo panujących chłodów, tylko podartą niebieską bluzę i ciemny szalik owijający ciasno szyję. Był bardzo zabiedzony i szczupły. Raz jeszcze spojrzał na drzwi sklepu, w których zniknął szofer i nagle, jakimś zwinnym, kocim ruchem wsunął rękę do wnętrza samochodu. Trwał tak chwilę, przylepiony niemal do drzwiczek, aż wreszcie wyszarpnąwszy zdobycz, dopadł okrągłego, wielkiego bochenka zębami. Odwracał 124 się właśnie ku nam i zobaczyłam jego głodne, chciwe oczy, drżące ręce i długie palce rozrywające w kawały świeży miąższ razowego chleba. Odchodził już, kiedy ze sklepu wypadł szofer, który widocznie obserwował wóz zza szyby piekarni. Wrzasnął przenikliwie „złodziej" i rzucił się ku nędzarzowi. Odsunęłyśmy się trochę, bo obaj zaczęli biec w naszą stronę. Jakiś dorożkarz zaciął konia i popędził równolegle z nimi, wołając z wysokości kozła: — Łapaj! Trzymajcie go! Złodziej! Ktoś przebiegł ulicę i dopadł człowieka w niebieskiej bluzie. Dorożkarz zatrzymał konia, zeskoczył lekko na ziemię i podbiegł ku szarpiącym się mężczyznom. Jednocześnie niemal nadbiegł szofer. Szarpiąc go za ramiona, za bluzę, wygarniali całą złość nagromadzoną w sercach, klęli, lżyli go ostatnimi słowami. W trakcie szamotania wysunął się chleb z osłabłych rąk i potoczył w stronę jezdni. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy tego człowieka. Przestał się wyrywać, patrzył tylko na toczący się bochenek, patrzył z taką chciwością, rozpaczą i żalem, że uczułam skurcz w sercu. Popychając go, ciągnąc, kierowali się wszyscy ku Marszałkowskiej, gdzie na skrzyżowaniu ulic widniała sylwetka policjanta. Minęli nas złorzecząc. Człowiek w szalu szedł apatycznie, nie stawiając opora, jakby walka straciła rację bytu. Przechodząc obok wozu z pieczywem, spuścił głowę. Stałyśmy długą chwilę, wpatrzone w jego chudą postać. Kiedy niebieska bluza zginęła za zakrętem, Krysia odwróciła ku mnie zbielałą twarz. — Jak można... Boże... Przecież on był głodny... Milczałyśmy. Trudno było pochwalać ten czyn, a jednocześnie bolało jego cierpienie, męczył widoczny głód. Nie wiadomo, skąd do serca napłynęła fala gniewu na gorliwego dorożkarza. Spojrzałam niemal z nienawiścią na jego pojazd i zacisnęłam usta, żeby nie krzyknąć. W tej chwili wzrok mój padł na małą, białą paczuszkę w ręku Basi. Przechodziłyśmy właśnie obok słupa, do którego przytwierdzony był wielki na czerwono pomalowany kosz. Uczułam pchnięcie w samo serce. Nie mogłam, nie mogłam w żaden sposób oderwać oczu od tej białej paczki, od niedbale ją trzymających palców. W pewnym momencie, kiedy mijałyśmy słup, palce te drgnęły, ręka uniosła się machinalnie i nagle opadła. Palce zacisnęły się mocniej, sznurek wpił się w rękę zamykającą się w pięść. Tego dnia Basia nie wyrzuciła swego chleba. Nie odważyła się tego uczynić. 125 22 marca Rozmawiałam dziś z Wandą bardzo długo. Jaka szkoda, że nie mogę z nią częściej przebywać i że nie jesteśmy w tej samej klasie. Im lepiej ją poznaję, tym bardziej podziwiam i kocham. Jest taka prawdziwa, prosta, kryształowo czysta. Gdyby wszystkie dziewczęta były do niej podobne, świat stałby się rajem. 23 marca Dziś po południu wywołano do kancelarii Słonia. Kiedy godzinę później zeszłam tam, aby przynieść pannie Annie jakiś zapomniany papier, zastałam Słonia w objęciach siwawej, bardzo jeszcze pięknej pani. Żegnały się właśnie i widać było, jak trudno im się rozstać. Była to, jak się później okazało, matka Słonia, której nie widziała od wakacji, bo przez parę miesięcy ciężko chorowała. Szłam po schodach z jakimś głuchym bólem w sercu. Od wielu lat nie mam kogo żegnać z takim żalem i tak serdecznie. 25 marca Uczę się całymi dniami, przerywając pracę co dwie, trzy godziny, według zaleceń doktor Migowej. Podczas tych kilkuminutowych rekreacji staram się o niczym nie myśleć, najwyżej wpiszę tu parę słów. Nie mam nawet czasu na czytanie. 29 marca Cała klasa uwzięła się na Dziewczę polskie. Dziś Krysia z Olą zabrały się za nią. Nie jest łatwo poradzić sobie z największymi łobuzami i kpiarzami klasowymi, więc Inka dała się nabrać. Już wczoraj Krysia z Olą szeptały zawzięcie na przerwach, a dziś Ola przyniosła pisany na maszynie list w zaklejonej kopercie i w tajemnicy przed Inką pokazała go wszystkim. List był do Materny i brzmiał tak: 126 Szanowny Panie! Nie mogąc inaczej, po długiej walce wewnętrznej, piszę tych kilka słów. Już od dawna kocham Pana i myśleć mogę tylko o tym, co mi przepełnia serce. Boję się, że Pan mnie wyśmieje, ale tak mi trudno milczeć. Podpis był taki: . To jestem ja i pojutrze, gdy Pan wejdńe do klasy na lekcję, będę stała w kącie pod piecem... List ten miała Ola po lekcjach wrzucić do skrzynki na poczcie główne! żeby na pewno doszedł do adresata. Potem razem z Krysią zabrały się do Inki. - Słuchaj, Dziewczę polskie, jak tam z twoją dwóją z matematyki? , ., . ? Inka smętnie pokiwała wielką głową dobrodusznej krowy. - A no, źle Zostanie pewno na świadectwie... ' - Bo ty, Inka, wcale nie starasz się walczyć. Weź się za Maternę... — Też, pleciesz. Jakżebym mogła? Zresztą mam pecha. — Zaimponuj mu czymś... _ Włosami chyba. Sama wiesz, że nic nie rozumiem z postępów. — Nie daj się Inka! Zacznij być bezczelna i odważna. — Ja? Sądzisz, że potrafię? — Spróbuj. Ty nigdy dotąd nie zdobyłaś się na żaden wysiłek. Bestia Krysia rozpoczęła atak prowokatorski. - Daj jej spokój, Ola. Nic z niej nie będzie! Jest i umrze cielęciem. Inka zaczewieniła się. - A ty czego się wtrącasz? Rozmawiam Z °- Jeżeli to można nazwać rozmową. Ona mówi, a ty milczysz. Ty w ogóle nie umiesz na nic się zdobyć. Nie zrobiłabyś nigdy nic heroicz- nego, niezwykłego... — Skąd wiesz? Właśnie, że zrobiłabym... _ Akurat. Nie stanęłabyś na przykład przed piecem na lekcji ma- tematyki? — Dlaczego nie? Stanę! Inka była tak zaperzona i czerwona, że aż łzy jej napływały do oczu. Krysia nie ustępowała. - Założę się, że nie! Nie staniesz! — Właśnie, że stanę! — Zakład? — Zakład! — ???? — O co chcesz. — ? tabliczkę czekolady. — Wspaniale! Choćbym pękła, stanę. Krysia odeszła z miną tryumfatorki. Miałam pewne wątpliwości, czy ta historia nie zaszkodzi Ince, ale Ola orzekła, że raczej pomoże. Po pierwsze, pojutrze jest prima aprilis i Materna weźmie ten list za głupi dowcip, a po drugie, Inka i tak nigdy nie rozwiąże żadnego zadania, choćby stanęła na głowie. — Inka nie ma i tak szans, a Materna może dostać wyrzutów sumienia, że przeszkadza jej w pracy. Trudno rozumować logicznie, gdy się ginie z nieszczęśliwej miłości. Zobaczysz, że Ince to nie zaszkodzi, a uśmiejemy się pierwszorzędnie. O ile list dojdzie na czas, będziemy miały pojutrze sensację... 1 kwietnia Byłyśmy nieprzytomne z przejęcia już od rana. Inka chodziła napuszona i nadęta „w przeddzień czynu", jak mówiła Krysia. Na przerwę przed algebrą nie wyszłyśmy wcale z klasy, rozmawiając umyślnie głośno na temat: „Stanie czy nie stanie?" Inka czerwieniła się i bladła na przemian, ale trzymała się ostro. Po pierwszym dzwonku Krysia podeszła do niej i mrużąc oczy zaczęła jadowicie: — No, co? Tchórzysz? Inka zrobiła się purpurowa. — Ani myślę. Właśnie szłam pod piec... Stanęła pod nim rzeczywiście, założywszy dla kontenansu ręce po napoleońsku, ale miała minę przestraszonego cielęcia: żałosną i głupawą. Po drugim dzwonku cisza nastała w klasie grobowa. Kiedy otworzyły się drzwi, zrobiło mi się prawie słabo z przejęcia. Materna wszedł bardzo szybko, już od drzwi spojrzał w kierunku pieca i aż zbladł ze zdumienia. Nie przypuszczał widocznie, że znajdzie się ktoś tak bezczelny, aby się przyznać do autorstwa listu, Nagle pod piecem ujrzał najpotulniejszą i najbardziej nieśmiałą uczennicę; naiwne a długowłose Dziewczę polskie. Trzeba przyznać, że Inka przejęta heroizmem rozpaczy, nabrała nagle rezonu i patrzyła na niego wzrokiem 128 wyzywającym, rzucając w przerwach zwycięskie spojrzenia klasie. Materna podszedł do katedry i Krysia, która na ten spektakl zajęła pierwszy rząd, słyszała, jak mruczał: — Co za bezwstyd! A Dziewczę polskie przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Patrzyła buńczucznie i hardo, odrzucając nonszalancko warkocze i coraz wyżej podnosiła głowę. Obserwując ją klasa tarzała się z uciechy, aż wreszcie Materna, czerwony i wściekły, uniósł głowę znad dziennika. — Co to jest? Proszę o spokój! Ale nie mogłyśmy już walczyć z tłumionym śmiechem. Krysia cichaczem przeniosła się do dalszych rzędów, aby swobodniej się wyśmiać. Materna zaczął wodzić groźnym wzrokiem po ławkach i wreszcie wpadł na jedyną niewinną istotę w klasie, na bohaterską Inkę. — Proszę o ciszę. Panna Dolińska chce odpowiadać? Proszę, bardzo proszę... — Syczał jak pyton. Panna Dolińska wpatrywała się w niego tępo i nagle stała się zwykłym, potulnym dziewczęciem polskim. Byłaby się może zaczęła tłumaczyć, gdyby nie przenikliwy szept Materny. — Proszę, proszę. Do tablicy. Nieszczęsna ofiara miała minę tak zrozpaczoną, że pożałowałyśmy żartu. Lecz los chciał, aby tego dnia panna Dolińska pozostała tryumfującą bohaterką. Jak wyznał potem Słoń, w przewidywaniu katastrofy przerobił z Inką kilka zadań z podręcznika i niefortunny Materna dał jej właśnie jedno z nich. Ze zdumieniem graniczącym z obłędem wpatrywał się w swą wielbicielkę, rozwiązującą z wdziękiem zawiłe zadanie na tablicy. A Inka, zupełnie zresztą nieświadomie, znęcała się nad „ukochanym". — Może podkreślić ten wynik, panie profesorze? Lepiej go będzie widać? Materna kiwał się nerwowo na krześle, ściskał pięści i zasłaniał powiekami udręczone oczy. — Jak pani chce. Tylko prędzej, prędzej... Był widocznie u kresu wytrzymałości. Widok odważnej i nagle uświadomionej w sprawach matematyki Inki, działał mu wyraźnie na nerwy. Nie mógł już na nią patrzeć. Kiedy Dziewczę polskie, bardzo wolniutko i bardzo poprawnie rozwiązawszy długie zadanie odłożyło kredę i uśmiechnęło się do niego, po raz pierwszy w życiu życzliwie i pogodnie, Materna wybuchnął. — Panie rozmawiają bez przerwy! Proszę o ciszę. Dlaczego panna Bukowna wstaje wciąż z miejsca? 9 - PoczwarkL. 129 > Krysia, która właśnie wracała „etapami" do pierwszego rzędu, aż przysiadła ze strachu. A Materna piorunował. — Pani spaceruje po klasie, panna Dolińska spaceruje po klasie, co panie sobie w ogóle myślą? Na szczęście odezwał się dzwonek i Materna, zawsze punktualny, zapisawszy coś gorączkowo w dzienniku, wybiegł ostrym kłusem. Obiegłyśmy natychmiast katedrę, żeby przyjrzeć się bezspornej dwójce Dziewczęcia polskiego i, o dziwo, nie znalazłyśmy jej. Sprawiedliwy i wspaniałomyślny Materna „manu propria" wypisał pełną, zaokrągloną trójkę, pierwszą trójkę Inki. Natomiast w rubryce „uwagi" zanotował genialne zdanie: — „Klasa chodzi po klasie i nie zwraca uwagi na moje uwagi". Drogi, kochany Materna! Zachował się do końca cudownie, bo wprawdzie oskarżył klasę przed panią przełożoną, ale nie wspomniał o liście. Dostałyśmy na przerwie burę za hałaśliwość, przeprosiłyśmy uroczyście Maternę i wróciłyśmy do klasy, aby napaść do syta oczy niezwykłym widokiem. Nad otwartym dziennikiem siedziało, wpatrzone weń po raz pierwszy z zachwytem, Dziewczę polskie i zagryzało własną mądrość olbrzymią tabliczką mlecznej czekolady. 2 kwietnia Dziś koniec lekcji. Dziewczęta rozjeżdżają się w takim tempie, że trudno się z nimi żegnać. Co prawda, za sześć dni zobaczymy się znowu. Mamy jeszcze przed sobą tylko trzy tygodnie nauki, bo ósmego maja matura. Nikt, prócz mnie nie zostaje na pensji. Czuję się pokrzywdzona i samotna, ale staram się nadrabiać miną. Mój Boże! Szkoda, że to tak daleko i ciocia Hanka orzekła, że na tydzień przyjeżdżać nie warto. Nie warto! Dałabym bardzo wiele, żeby spędzić kilka dni na wsi... Zazdroszczę Ince, Basi i Hance. Wracają do domów! Dziś pożegnałam się z Wandą. Wiem, że miała ogromną ochotę zaprosić mnie do siebie, lecz nie mogła. Jej rodzice znajdują się w tak ciężkich warunkach, że narzucenie im gościa byłoby niedelikatnością. A przy tym Wanda mieszka kątem, bo mieszkanie jest bardzo ciasne. Pojechała więc na swój Żoliborz sama. Po lekcjach przyszła do mojego pokoju. — Alu! Zatelefonujesz do mnie? Będę czekała wiadomości. — Zatelefonuję na pewno! Myśl o mnie. Zostanę tu taka osamotniona. 130 Objęła mnie mocno za szyję. Powiedziała niby to żartem: — Tylko się nie roztkliwiaj. Będę myślała o tobie często, bardzo często. Będziemy chodziły wspólnie na spacery. Chcesz? Odprowadziłam ją aż do drzwi. Na pożegnanie uśmiechnęła się do mnie tajemniczym, dobrym uśmiechem, którym mnie podbiła. Kiedy wracałam na górę do swego pustego, cichego pokoju, nie było mi już tak smutno jak przedtem... Wielki Piątek Nawet nie zaglądam do dzienniczka, taka jestem osowiała i smutna. Tęsknię do dziewczynek, do zgiełku i gwaru. Teraz dom przypomina mi cmentarz. Cicho, pusto i trochę straszno... Uczyłam się przez te dwa dni rankami, a w południe chodziłam do Łazienek. Zaprzyjaźniłam się ze śliczną, małą wiewiórką i spaceruję z nią po parku. To znaczy, ona skacze z drzewa na drzewo, a ja chodzę za nią. Nie sądziłam nigdy, by mały zwierzak mógł skakać na taką odległość. Nie wiem zresztą, czy wszystkie wiewiórki są takie zdolne, ale moja skacze fenomenalnie, trudno mi za nią nadążyć... Wielka Sobota Dostałam dziś list z Górki z życzeniami od wszystkich i osobno list od Michała. Jest bardzo zmartwiony decyzją ciotki Hanki i przesyła mi moc serdecznych, dobrych słów. A jednak, Michale, to ty jesteś główną przyczyną mojego obecnego wygnania. Chyba wiesz o tym? 7 kwietnia Byłam wczoraj u Lilki Wilewiczówny. Poznałam kilka osób z rodziny i mnóstwo gości. Lilka powiedziała mi w sekrecie, że jej brat pytał: „Dlaczego ta ładna koleżanka tak rzadko do nas przychodzi?". Nic mnie nie obchodzi zdanie pana Wilewicza, ale cieszę się, że nie jestem potwornie brzydka. 131 8 kwietnia Rankami bywa już zupełnie ciepło i w powietrzu jest zapach wiosny. Jak cudownie musi być teraz w Górce! Cały ogród pachnie świeżo skopaną, tłustą ziemią, a ścieżki są rozmiękłe i grząskie. Za kilkanaście dni pączki bzów będą już lepkie i nabrzmiałe, zaś w alejce grabowej zakwitną pierwsze fiołki. Tak mi tęskno do gorczańskiego ogrodu, tak tęskno! Jutro wracają dziewczęta. Nie mogę się doczekać końca dzisiejszego dnia. Było tu bardzo smutno i pusto bez nich. 9 kwietnia Nie myślałam nigdy, że będę się cieszyła z rozpoczęcia lekcji. A jednak tak jest. Jestem znów w miłym kole uśmiechniętych, znajomych twarzy; śmieję się i mówię, mówię bez przerwy. Wymiana myśli, to jednak duża przyjemność. Pójdę teraz do Reny, bo umieram z chęci dowiedzenia się, jak spędziła święta. 14 kwietnia Jest cudownie i ciepłe, a my uczymy się całymi dniami bez przerwy. Nawet dziś nie wyszła żadna z nas na spacer i kujemy zawzięcie. Słoń pomaga mnie i Ince w rozwiązywaniu zadań matematycznych, a Rena uczy się historii z Basią i Maryjką. Właściwie, prócz Inki, która jest bardzo niepewna, wszystkie mają szanse dostania matury. Sądzę, że ostatecznie zrobię jedno zadanie, a nawet gdybym dostała dwóję, zostaje ustny. Muszę zdać. Od przyjazdu dziewczynek zajadam się fitiną, która podobno dobrze działa na tkanki mózgowe. Zresztą każda przywiozła inną receptę z domu i moc słodyczy na wzmocnienie. Tylko Nina wyśmiewa naszą manię wzmacniania i nadal odżywia się cytrynami. 15 kwietnia Staram się patrzeć na wszystko szeroko otwartymi oczami, jak to zalecała wczoraj Pima. Swoją drogą, muszę przyznać, że jest świetną 132 fizyczką i klasa uprzedziła się do niej. Nie jest niesprawiedliwa i zawzięta, jak głosi fama. Zdaje się, że dziewczynki nie lubią jej z powodu zaniedbania. Uważają, że musi być okropnie skąpa, ponieważ żałuje nie tylko na ubranie, ale jak mówią, nawet na mydło. Od wczoraj kursuje po klasie wiersz Krysi o „Pimie nie umytej i niedbałej". Muszę przyznać, że nie znoszę jej mysich, nikłych włosów, ściągniętych w ubożuchny węzełek. Rażą mnie, jak i klasę, jej odrażające, zupełnie białe usta i ziemista cera. Zastanawiałam się kiedyś, czy Pima była pociągająca w młodości i odkryłam, że ma cudowne ręce. Są szczupłe, białe i delikatne o długich palcach i prześlicznym kształcie paznokci. Ale te śliczne, przywiędłe ręce rażą na tle jej postaci, są jakby skazane na samotną śmierć. Nie wiem dlaczego, lecz przyszło mi na myśl, że podobnie musiałby boleć widok róż, więdnących w piwnicznej izbie. Może jestem okrutna, ale myślę, że szkoda takich rąk dla niej. 16 kwietnia Nie zapomnę nigdy dzisiejszej lekcji. Nie zapomnę nigdy wyrazu twarzy Oli w chwili, gdy Pima położyła swą dłoń na pisanej przez Olę kartce i powiedziała cierpko: — Czymże to jesteś aż tak zajęta, że nie słyszysz mojego pytania? Czerwona i dziwnie zmieszana Ola wstała ociągając się. — Bardzo panią przepraszam — bełkotała niewyraźnie. — Bardzo... Już będę uważała... tylko proszę, proszę mi oddać tę kartkę... Rozprostowując zmięty świstek, Pima spojrzała na nią z uśmiechem. — Cóż to? Ściągaczka? Maturalna? Sprawdzę przynajmniej, czy nie ma błędu we wzorach... Ola pochyliła się naprzód i wyciągnęła rękę. Mówiła błagalnie: — To nie jest ściągaczka. Proszę, bardzo proszę... Ale Pima przeczytała już tytuł nieszczęsnego wiersza i zagłębiła się w arcydziele Krysi. W klasie nastała grobowa cisza. Ola usiadła na swoim miejscu, chowając twarz w dłoniach. Łzy wstydu i zdenerwowania spływały z jej policzków i ściekały po zasłaniających oczy palcach... A Pima czytała. Wiedziała dokładnie, kto jest bohaterem wiersza, ponieważ Krysia wyraża się dosadnie i dobitnie. Zresztą, w którymś wierszu figurowało jej nazwisko. Zdawało nam się, że to straszliwe czytanie nie ma końca, 133 że wydłuża się w nieskończoność. Aż wreszcie Pima oderwała oczy od przeklętej kartki. Patrzyła chwilę zamyślonym, nie widzącym wzrokiem na błękitniejące za oknem niebo, potem westchnęła. Było tak cicho, że to westchnienie słyszała każda z nas. Jak urzeczone wpatrywałyśmy się w jej ręce, trzymające kartkę. Schowa i pokaże przełożonej, czy też zgniecie w kulę i rzuci na podłogę? Ale białe, smukłe palce rozprostowały dokładnie świstek i złożyły go ostrożnie, delikatnie na pulpicie Oli. W tej chwili zadźwięczał dzwonek. Pima podeszła do katedry, zebrała swoje notesy, włożyła je wolno do teczki i dopiero wtedy spojrzała na nas. Była zupełnie spokojna. Powiedziała głosem trochę drżącym: — Do widzenia, dziewczęta. Życzę wam szczęścia w nowym życiu. Za tydzień przestaniecie przychodzić do szkoły, a dziś była moja ostatnia lekcja. Dziękuję wam za nią... I wyszła. Stałyśmy chwilę jakby przykute do naszych miejsc. Tylko Ola szlochała głośno, rozpaczliwie, z twarzą ukrytą w dłoniach, a Krysia powtarzała w kółko, ściskając rękami skronie: — Podła jestem... podła... podła... Po lekcjach podeszła do Reny grupka dziewcząt. Zapuchnięte oczy Oli-miały jakiś błagalny, tak nie pasujący do nich wyraz. — Słuchaj, Rena, uradziłyśmy, że kilka z nas pójdzie przeprosić Pimę. Czy zechcesz powiedzieć parę słów, przeprosić ją w imieniu klasy? Nie dając Renie dojść do słowa, Maryjka wysunęła się naprzód i zastawiła ją sobą. Zawsze spokojna i opanowana, teraz mówiła głośno i szorstko: — Rena? Dlaczego Rena? Więc to tak? Kiedy chodzi o zaszczyty, tytuły, reprezentacje, wybieracie Ninę. Wtedy Rena jest niepotrzebna! Ale kiedy potrzebujecie rady i pomocy, kiedy chodzi o załatwienie trudnej, przykrej sprawy, wtedy Rena staje się niezastąpiona. Nie, moje drogie. To nie jest w porządku! Idźcie prosić o interwencję Ninę. Macie przewodniczącą wybraną waszymi głosami. Niech ona was tłumaczy i reprezentuje, złe, głupie dziewczyny. Nie wyobrażałam sobie, aby Maryjka mogła się tak unieść. Rena objęła ją. — Cicho, cicho. Nie gniewaj się tak. To jest zupełnie w porządku. Pomaga ten, kto chce pomóc. A ja bardzo chcę. Pójdę oczywiście i ty pójdziesz ze mną. Dobrze? Maryjka chciała coś mówić, protestować, lecz spotkała wpatrzone w siebie oczy Reny i umilkła, machnąwszy ręką. — Et! Co tu gadać! Zawsze jesteś pierwsza do poświęceń... 134 Zapanowało kłopotliwe milczenie. Dziewczęta stały zbite w grupkę ze spuszczonymi oczami. Rena powiedziała pogodnie: — A więc pójdziemy dziś. Prócz Oli chciałabym wziąć Maryjkę i Alę. Myślę, że to wystarczy... Nikt nie zaprzeczył. Nikt nie zaprotestował. Tylko Maryjka odciągnęła mnie na bok jeszcze zachmurzona i ponura. — Powiedz, czy to ma sens? Potrzebna im jest tylko w ciężkich chwilach. Zaprzeczyłam. — Zdaje się, że to ma swój wyjątkowo głęboki sens. Okazuje się, że znają wartość Reny. Dzisiaj był dzień jej tryumfu. Maryjka uśmiechnęła się gorzko. — Niezwykły tryumf! Być potrzebną w nieszczęściu! — Bądź sprawiedliwa, Maryjko! Właśnie w nieszczęściu potrzebne jest wielkie, wszystko rozumiejące serce... 17 kwietnia Zaraz po obiedzie poszłyśmy wczoraj do kwiaciarni. Miałyśmy bardzo mało pieniędzy, więc zamiast róż kupiłyśmy kilkanaście bukiecików fiołków. To był pomysł Maryjki, który podobał się nam głównie dlatego, że powiedziała tak ładnie: — Obsypiemy ją fiołkami... Pojechałyśmy tramwajem, bo okazało się, że Pima mieszka bardzo daleko, gdzieś na Marymoncie. Właściwie tam już miasto się kończy. Wzdłuż wyboistej, wiejskiej drogi stoją malutkie domki, krzywe i nędzne. Na lewo rozkładają się, szeroko i płasko, zieleniejące łąki. Szłyśmy szeroką drogą. Powietrze było przejrzyste i pachnące wilgotną ziemią. Wiosna krzyczała spod zieleni łąk sokami napęczniah/ch łodyg kaczeńców. Maryjkę skusił ich koloryt i wnet wróciła z ich wielkim naręczem i z lepkimi dłońmi. Rena przysunęła ku tej jaskrawości nasz bukiet fiołków i powiedziała tym samym tonem co Maryjka w kwiaciarni: — Obsypiemy ją kaczeńcami... Maryjka śmiała się. — Czy nie uważasz, że pasowałyby do niej jeszcze mniej niż fiołki? Są takie młode, bujne, świeże. Fiolet pasuje lepiej do jej cery, wieku, usposobienia. W ogóle widzę ją fioletowo, na brud- nofioletowo. — O, Maryjko! Jak możesz? Po tym, co było dziś? — Ja wiem, Reniuś, że to jest wstrętne, ale nie mogę się przemóc. 135 Naturalnie, przykro mi, że ten głupi wiersz wpadł jej do rąk, ale i ona jest winna. Dlaczego jest taka nieporządna? Przecież na pewno nieźle zarabia... Każe patrzeć na ten cudowny świat szeroko otwartymi oczami, a sama nie widzi kontrastu między sobą a nim. Nie miałyśmy ochoty przeczyć. Byłyśmy okrutne i złośliwe, ale Pima także była okropna. Może inaczej, tylko zewnętrznie, lecz dostatecznie irytująco. Przynajmniej tak myślałam wtedy, kiedyśmy szły drogą między łąkami. Kiedy wracałyśmy, było już zupełnie inaczej. Wieczorem Nie miałam czasu skończyć przed obiadem, więc piszę teraz. Nie mogę zapomnieć wyrazu twarzy Pimy, kiedy otworzyła nam drzwi. W jej oczach był przestrach. Miałam wrażenie, że zaraz wyciągnie przed siebie ręce jakby dla obrony. Potem zawstydziła się. Nie wiem, czy swego przerażenia czy nas, czy tej okropnej sionki za sobą. Zrobiła się nagle mała i nieporadna. Nie spytała nawet, po co przychodzimy i czego chcemy. Cofnęła się w głąb sieni, otworzyła jakieś drzwi na prawo i wyciągnęła ku nam rękę. Ani ona, ani my nie wymówiłyśmy słowa. Pierwsza Rena zaczęła iść w jej stronę. Weszłyśmy do malutkiego pokoju. Nie był nawet ciemny, ale tak zastawiony czarnymi meblami, że robił wrażenie grobu. Pima zakrzątnęła się gorączkowo przesuwając krzesła. — Siadajcie, siadajcie... Nie myślałam, że traficie tu do mnie... Była wyraźnie zakłopotana. Trochę niezdarnie, lecz prosto i serdecznie Rena powiedziała jej, z czym przychodzimy i jak żałujemy tego, co się stało. — Myślałyśmy, że pani nam wybaczy. Nie mamy usprawiedliwienia dla naszego postępku, ale wierzymy w pani dobroć. I proszę, te fiołki... Pima patrzyła chwilę bez słowa na uroczy bukiet. Potem delikatnie, ostrożnie pogładziła go ręką. Powiedziała bardzo cicho: — Tak. To jest ładne, miłe. Ja wiem. Lecz tak trudno... Nie wiem, co chciała powiedzieć, ale jestem pewna, że myślała o kontraście między sobą a światem, o którym mówiła Maryjka. Może chciała nam wytłumaczyć, że niełatwo być jednym z jego cudów? Nie miałam wtedy czasu myśleć nad tym, bo drzwi od sionki otworzyły się wolniutko i do pokoju weszła mała dziewczynka. Miała ze cztery lata 136 i była prześliczna. Pod szopą lnianych, niemal białych włosów błyszczały brązowe oczy. Przestraszyła się nas pewnie, bo nagle podbiegła do Pimy i objęła jej nogi ramionkami. Powtarzała przy tym uparcie, płaczliwie: — Mama, mama... Pima schyliła się i wzięła ją na ręce. Miała jakieś nowe, świetliste spojrzenie i nie krzywiła ust. — Boisz się, Misiu? To bardzo miłe panienki. Popatrz tylko... Nie mogłam od niej oderwać oczu. Tak, to była Pima, ale jakaś przeistoczona, zupełnie inna. Nie dziwiłam się małej, że nagle zarzuciła jej ręce na szyję i zaczęła ją całować po zwiędłych policzkach, po czole, po ubogich nikłych włosach. Zasłoniła nam swoją jasną głową twarz Pimy, lecz nie zasłoniła obejmujących ją rąk. Dopiero wtedy zrozumiałam, że te śliczne ręce stworzone zostały do dźwigania słodkiego ciężaru dziecka i są tak samo istotną cząstką jej ciała jak mysiego koloru włosy i ziemiste policzki. W jednej chwili piękno ich w zestawieniu z Pimą przestało mnie razić. Wydawało się, że maleńka powinna czuć się bezpieczna w tych ramionach, lecz nagle szarpnęła się, zsunęła na ziemię i uciekła. Patrzyłyśmy chwilę na rozchybotane drzwi. — Śliczna jest — powiedziała wreszcie Maryjka. — Prawda? — Pima ożywiła się nagle. — Taka słodka. — Jak się nazywa? — Misia. Maria. To nie jest moja córka tylko siostrzenica, ale wychowuję ją już od tylu lat... Rena roześmiała się. Ten szereg lat w zestawieniu z malutką wyglądał rzeczywiście zabawnie. Pima uśmiechnęła się także, ale jakoś lękliwie, jakby wstydziła się swego uczucia. — To brzmi śmiesznie, prawda? Lecz mnie się zdaje, że mam ją już od tak dawna. Od zawsze. To co było przedtem, wcale się nie liczy... Patrzenie na jej wzruszenie bolało. Mimo woli powtórzyłam za Maryjka: — Śliczna jest... Pima spojrzała nagle niespokojnie na drzwi. Zamieniła się cała w słuch. — Płacze? Zdawało mi się... Ale to nie był płacz. Na progu stanęła Misia roześmiana, szczęśliwa. W rączce trzymała dwa nadłamane kaczeńce i pokazywała je Pitnie z miną zdobywcy. — Patrz, mamuś! Kwiatki! Misia znalazła przed domem... 137 Obejrzałam się mimowolnie na Maryjkę. Przyglądała się błyszczącymi oczami małej i jej ubożuchnym kwiatkom. Nagłe uklękła obok niej. — Masz, Misiu. Przyniosłam je dla ciebie... Wciskała w małe rączki swoją złocistą więź i uśmiechała się, jak tylko Maryjka to potrafi. Malutka zagarnęła kaczeńce i tuląc je mocno w ramionkach, zaczęła się cofać ku drzwiom. Jej skarb nie był widocznie przy nas bezpieczny. Znalazłszy się na środku pokoju, odwróciła się nagle i wybiegła. Maryjka klęczała jeszcze chwilę. Miała twarz wniebowziętą. Kiedy serdecznie pożegnawszy Pimę wracałyśmy drogą wśród łąk, Rena westchnęła. — Wiem teraz na kogo i na co Pima wydaje pieniądze. Mówiłam zawsze, że nie wygląda na skąpą... — Lecz przyznasz sama, że nie ma estetycznej powierzchowności — mruknęła Maryjka. Rena objęła ją za szyję. Powiedziała przekornie: — A jednak obsypałaś ją kaczeńcami... — Nie ją — oburzyła się Maryjka. — Misie. Była taka śliczna... Rena roześmiała się. — Nie podziękowała ci nawet. Nie doceniła wielkości twojej ofiary... — Mniejsza z tym. Pasowały do niej... To była typowa Maryjka. Nie mogłaby ofiarować kwiatów Pimie, choćby wiedziała, że sprawi jej tym radość i zmaże winę, ale z zachwytem i uniesieniem oddała je małej, bo harmonizowały z brązowymi oczami... 19 kwietnia Jestem prawdziwą męczennicą wiedzy. Śnią mi się co noc wypadki historyczne przeplatane geografią. Ta ostatnia zawsze była moją piętą achillesową, a obecnie staje się zmorą. Już trzeci raz śnią mi się podróże po rozmaitych krajach, przy tym ostatnio byłam we Francji, która leżała na jednej z wysp Archipelagu Sundajskiego. Dziś w nocy płynęłam we śnie na jeden dzień do Holandii — Wisłą. Nie wiem, skąd na statku zjawiła się Nina i widząc grzeczny ukłon, jakim przywitał mnie kapitan, powiedziała głośno: — Niepotrzebnie się pan trudzi, panie kapitanie! Ona» i tak nie będzie miała trójki z matematyki... 138 Kapitan spojrzał na mnie z wyrzutem i bardzo obrażony, odszedł. Chodziłam po pokładzie smutna i zrozpaczona, myśląc tylko o tym żeby się nie spóźnić następnego dnia na lekcje. Tymczasem zaczęło się chmurzyć. Wypłynęliśmy z Wisły na pełne morze i ruszyliśmy w stronę Holandii, gdy nagle statek zatrzymał się. Okazało się, że z holenderskiego brzegu wymachują ku nam rękami, żeby zawracać i krzyczą, że jest straszna mgła, która utrudni zwiedzanie. Zawróciliśmy od razu i obudziłam się. Swoją drogą, że takie głupstwa mogą się śnić inteligentnej, kulturalnej jednostce... 20 kwietnia Jest cudownie ciepło. Wiosna tego roku przyszła jakoś wyjątkowo wcześnie, bo już wszędzie zielenią się trawniki i drzewa. W parku Ujazdowskim unosi się niby zielona mgła. Krzewy wyglądają tak, jakby obsiadły je roje zielonych muszek i chrabąszczy. Kasztany mają już sporo liści, jeszcze skulonych i lepkich, opadających jakoś nieporadnie w dół. Te wieloczłonowe listeczki, wątłe jeszcze i słabe, przypominają mi zwisające bezwładnie łapki nieżywej kury. Widocznie nie jestem w duszy poetką... 24 kwietnia Dziś ostatni dzień lekcji. Od jutra będziemy uczyły się same, poświęcając więcej czasu tym przedmiotom, w których jesteśmy najsłabsze. Prócz jednej jedynej Eli K. wszystkie są dopuszczone do egzaminów pisemnych. Dziś rano żegnałyśmy się z nauczycielkami i profesorami i wylałyśmy całe morze łez... Wszyscy byli tu dla nas zawsze bardzo wyrozumiali i dobrzy. Zżyłyśmy się ze szkołą i choć cieszymy się na nowe, nieznane życie, wiemy, że jeden rozdział skończył się już bezpowrotnie. Skończyła się nasza beztroska i gromadne życie klasy. Zamykają się za nami drzwi szkoły... 139 26 kwietnia Uczymy się bez przerwy. Opętał nas szał kucia, a jednocześnie wszystkie wątpimy w rezultat. Odczuwam tępy, męczący ból w skroniach i tyle głowy. Nie spałam z przemęczenia całą noc. Żeby to się już skończyło! 28 kwietnia Mam wrażenie, że nie zdam. Ten olbrzymi materiał nie może się jakoś zmieścić w mojej nieszczęsnej głowie. Ale spałam dziś i miałam cudowny sen. Widziałam morze i lecące mewy. Dziwiłam się, że jestem ptakiem, a nie człowiekiem, i że dotychczas nie próbowałam latać. Wtedy właśnie upadłam na piasek wybrzeża. Nie wiem, skąd zjawił się tam jakiś młodzieniec. Chwyciłam go za rękę (chyba nie byłam już wtedy mewą?) i śmiejąc się ciągnęłam ku wodzie. Nagle on krzyknął. Serce zaczęło mi bić szybko i poczułam, że muszę uciec od niego jak najdalej. Wtedy zauważyłam brak skrzydeł. Obudziłam się odurzona. Maryjka mówi, że to był pewnie sen proroczy. Po pierwsze, tego lata poznam kogoś, kogo pokocham, a po drugie nie zdam matury (brak skrzydeł). Ostatecznie Maryjka nie jest nieomylna. Może drugie proroctwo nie spełni się? 30 kwietnia Nie mam nawet chwili wolnej, bo uczę się do późnej nocy. Nina zabrała się wreszcie do kucia, lecz sądzę, że nie zdąży przerobić całego materiału. Nawet dwa tygodnie intensywnej pracy, to zbyt mało. W żaden sposób nie można sobie porządnie rozplanować roboty i powtórzyć wszystkiego. Zresztą zobaczymy... 2 maja Podobno w tym roku modne są wolne tematy. Martwię się tym, bo „wodniste" ćwiczenia są moją piętą achillesową. Nie potrafię długo i kwieciście mówić o tym, co da się wypowiedzieć treściwie i krótko. 140 Frazesy to królestwo Krystyny, nie moje. Może jednak będę miała odrobinę szczęścia? Napiszę doskonały referat, który będzie chlubą szkoły? Czuję, że mi się coś takiego przytrafi, oczywiście, o ile Maryjka jest złym prorokiem. 3 maja Uczymy się nawet dziś. Ciocia Hanka zainteresowała się moją maturą. Nie wiem, czy może komuś sprawić przyjemność list faszerowany takimi zwrotami: „Tylko się nie skompromituj", „Mam nadzieję, że jakoś wybrniesz, bo matura będzie ci koniecznie potrzebna w życiu". Nie wiem dlaczego, lecz mam wrażenie, że ciocia nie chce mego powrotu na wakacje do Górki. Mam od razu zacząć pracować w Warszawie. Cieszę się trochę tym, że będę zupełnie samodzielna, ale przykro mi, że wujek nie ujął się za mną. Biedny wujaszek! Wie, że lepiej nie rozpętywać burzy. Michałowi będzie przykro, tego jestem pewna. Nie powie nic jak zwykle, ale będzie ponury i milczący. Lubię go takim może dlatego, że jest wtedy mniej dobry. To może nonsens, lecz gniewa mnie zawsze jego wyrozumiałość. Wolałabym, żeby był bardziej zdecydowany, silny, szorstki. Może wtedy zawarłabym z nim wieczysty pakt przyjaźni, bo jednak to jest niezwykły, mądry człowiek. 4 maja Dziś rano postanowiłam uciec z miasta. Pojechałam do Wilanowa zupełnie sama z grubym Chrzanowskim pod pachą. Park wilanowski jest już jaskrawozielony, młody, pachnący ziołami i rozkrzyczany świergotem ptaków. Nie mogłabym przysiąc, że uczyłam się literatury niepodległej Polski, ale nie zmarnowałam dnia. Po pierwsze, stwierdziłam, że w podmiejskich sadach kwitną już jabłonie. Po drugie, że trawa jest zielona, soczysta i pachnąca wszędzie, nie tylko w Górce. A po trzecie, że można stać się lepszą w ciągu kilku godzin słonecznego ranka... 141 7 maja Nie mogę się dziś zupełnie uczyć. Zresztą może to nawet lepiej. Przecież jutro zdaję polski. Już jutro! Dziewczęta wymyślają coraz to idiotyczniejsze tytuły przypuszczalnych prac: „Kazimierz Wielki jako przedstawiciel ładu i nieładu". „Konrad jako Konrad i jako człowiek" itd. Niektóre pomysły przypominają majaczenia wariatek. Jakie to szczęście, że Ciało P. nie składa się z maturzystek! 9 maja Zdaje się, że napisałam nieźle. Muszę się teraz zabrać do matematyki i przerabiać zadania, zadania, zadania... 12 maja Już po wszystkim. Nie mogę zapomnieć tej ponurej, obcej sali z rzędami ławek i wielkim, długim stołem pod oknem. Materna miał jakąś nową twarz, Kaliski maskę kamienną. Cieszę się, że to koniec. Jak zwykle wszystkie się skarżą, że napisały okropnie, co znaczy, że im się udało. Tylko Inka twierdzi, że matematyka była wyjątkowo łatwa i wszystko się na końcu skróciło. Przyparta do muru wyznała, że przednia krawędź ostrosłupa przecięła się jej z prostą leżącą na tylnej ścianie i utworzyły się „wspaniałe" trójkąty podobne. Narysowałyśmy ten nieszczęsny ostrosłup na tablicy, tłumaczyłyśmy, perswadowały, nic nie pomogło. — Ależ, Inko, czy nie widzisz, że ta krawędź nie leży na tylnej płaszczyźnie? Czy nie możesz sobie tego wyobrazić? — Widocznie nie mogę. Mam trzeźwy, pozytywny umysł i nie miewam wizji. Nie wiedziałam, że jest to potrzebne w matematyce. — Ależ, Inko, czyż nie masz wcale fantazji? Cały rok robiłyśmy takie zadania. — Przez cały rok nie mogłam ich zrozumieć! Wiesz o tym. Nie liczyłaś chyba na to, że mi przez jeden dzień rozum urośnie? — To nie. Lecz sądziłam, że masz więcej wyobraźni... Inka obraziła się na serio. — A to wspaniałe odkrycie! Chyba kpisz 142 sobie ze mnie! Dostawałam od Materny dwóje właśnie za fantazjowanie. Oburzał się, kiedy zgadywałam zamiast obliczać i rozumować. Jakby to nie było lepiej zgadnąć, niż w ogóle nie wiedzieć... Słoń wpadł w szał. — W danym wypadku lepiej było istotnie próbować zgadnąć. — A widzisz? Mówiłaś zawsze: „Nie zgaduj, tylko patrz, licz i rozumuj." Stosowałam to na maturze i ślicznie na tym wyszłam!... Słoń miotał się po klasie. — Chyba oszaleję. Jesteś zupełnie niemożliwa! — Ale logiczna. Co się przecięło na rysunku, to się przecięło i nic na to nie poradzę. Gdyby mi odebrano tę pewność, nie wierzyłabym już własnym oczom. Trudno, nie mogę dla matematyki tracić wiary w siebie. Mówiła z taką godnością, potrząsając warkoczami, że po jej wyjściu nikt nie zabierał głosu. Dopiero po chwili Maryjka powiedziała pozornie bez związku, z głębokim podziwem: — Ale włosy to jej ciągle rosną... 13 maja Pełną mam pierś szczęścia. Pełną pierś! Siedzę przy otwartym oknie i wpatruję się w mocny błękit nieba. Stoją mi przed oczami łąki gorczańskie i zielone, rozległe pola. Nie mogę myśleć, nie mogę się uczyć. Chce mi się krzyczeć głośno, z całych sił. Chce mi się tarzać po miękkiej, soczystej murawie... Wiosna, wiosna, wiosna!... 14 maja Dostałyśmy pozwolenie na kilkudniowy wyjazd do domów. Matura ustna wypadnie koło piątego czerwca, więc mamy moc czasu. Oczywiście zabierzemy książki, lecz postanowiłam uczyć się tylko rankami. Od obiadu będę, w myśl zasad doktor Migowej, „nabierać sił". Dziś Dziewczę polskie zaprosiło Krysię i mnie do swego pokoju. — Nie pojechałybyście do mnie na wieś? Będę strasznie rada. Odpoczniemy po trudach i ubawimy się świetnie. — No dobrze, Ineczko, ale sprawimy moc kłopotów. Czy będą nam radzi? 143 Inka oburzyła się. — Też pytanie! Przecież was zapraszam. Panna Anna już wie. Pojechałybyśmy jutro. Słoń naturalnie z nami. Naturalnie, że jedziemy. Cieszę się ogromnie na spędzenie rozkosznego tygodnia na wsi. 16 maja, Klonowice Przyjechałyśmy dziś o czwartej rano. Na stacji czekały na nas dwie bryczki i jakiś młodzieniec w brązowej kurtce. Myślałam, że Inka powie nam, kto to taki, ale była już przy koniach i pytała bardzo głośno, jakby furman był głuchy: — Co to? Aśćka już zdrowa? A jak z nogą? Podczas tej konferencji z furmanem stałyśmy trochę zapomniane z boku, a młodzieniec przyglądał się nam niezwykle pilnie. Dopiero kiedy Inka zaspokoiwszy ciekawość, odwróciła się ku nam, podszedł do niej. — Jak się masz, Inette? Nie zauważyłaś mnie wcale. — Andrzej! No, wiesz... Ponieważ ucałowali się z dubeltówki, Słoń zakomunikował nam przeraźliwym szeptem: „brat" i westchnął rozpaczliwie. Widocznie przyszło jej na myśl, że oto patrzy w twarz miłości numer dziewięć. Pięć minut później lokowałyśmy się już w pojazdach. Inka, porwawszy Słonia na pierwszą bryczkę, zabrała się do powożenia, a mnie i Krysię rzuciła na pożarcie lwu. Niewiele zresztą mówiliśmy, bo lew był bardzo zaabsorbowany końmi. Droga była nienadzwyczajna, ale prawdziwie po wiej-sku urocza. Krysia, rasowa mieszczka, wyjeżdżająca na wakacje tylko do uzdrowisk, zadawala mi z początku oszałamiające pytania co do rodzajów zbóż, a potem umilkła. Myślałam, że jest śpiąca, więc nie odzywałam się już do niej obserwując okolicę. Ranek był słoneczny i rośny. Droga szła kawałkami przez las z bujnym, jasnozielonym podszyciem. Godzina jazdy wydała mi się kwadransem. Skręciliśmy z drogi do parku i po chwili zobaczyłam dwór. Jasnoszary, olbrzymi dom z kolumnadą pośrodku stał frontem do wielkiego trawnika, po którym pędziły teraz dwa wyżły. Nie słyszałam nigdy od Inki żadnych relacji o jej Klonowicach, więc wyobrażałam je sobie niepozornie, w myśl szkolnej maksymy: — Kto się nie chwali, ten nie ma czym. Przyzwyczaiłyśmy się do obrzydliwego samochwalstwa tak bardzo, że wszystkim opowiadaniom wierzyłyśmy w końcu tylko w połowie. Skoro 144 Inka nie opowiadała w ogóle o swoich „dobrach", myślałyśmy zawsze, że ich nie ma, albo ciotka jej dzierżawi jakiś folwarczek. Przed samym wyjazdem przyszła nawet do mnie Krysia z pytaniem, czy warto jechać? Bala się, że nie będzie miała żadnych wygód i każą jej jeść przez cały dzień kluski na mleku. Spojrzałam na nią, kiedy wjeżdżaliśmy pod kolumnadę pałacu. Była wciąż jakaś osowiała i pogrążona w myślach. Dopiero, kiedy poprzedzane przez służącą, przeszłyśmy niezliczoną ilość salonów i dotarłyśmy do olbrzymich pokojów gościnnych, Krysia przytrzymała Inkę za ramię. — Słuchaj no, Inka! To ty masz brata? Dziewczę polskie spojrzało na nią nieprzytomnie. — A mam. Nie widzisz? — Widzę — powiedziała Krysia twardo. — Lecz nie wiedziałam. To są twoje Klonowice? — No, tak. — I przez trzy lata pobytu na pensji nie pisnęłaś ani słowa? — No... — Żebyś pękła! • Nie wydaje mi się, żeby Inka zrozumiała o co chodzi. Powiedziała dobrodusznie: — Idź spać. Ledwo stoisz. — I poszła do sąsiedniego pokoju, gdzie się rozlokował jej ukochany Słoń. Krysia stała jeszcze przez chwilę z miną zawiedzioną i śmieszną, wreszcie zaczęła się rozbierać. Leżałam już pod wspaniałą, jedwabną kołdrą koloru brzoskwini, kiedy wypowiedziała swoje ostatnie przed zaśnięciem słowa: — I kołdra krepdeszynowa! Ech! Wieczorem Przerwałam pisanie przed kolacją, więc teraz notuję kilka uwag. Wstałyśmy dopiero koło południa i teraz wpadłyśmy do sąsiedniego pokoju, żeby przywitać się z dziewczętami, ale okazało się, że Słoń jest sam. Inka nie nocowała w tym pokoju. Zarzuciłyśmy wchodzącą dziewczynę pytaniami, gdzie panienka. — Panienka pewnie w polu. Pojechali z jaśnie panem. Krysię rozsadzała ciekawość. — Wcale nie spała? — A jakże. Spała do dziewiątej. — A gdzie? 10 - Poczwarki.. 145 Służąca spojrzała na Krysię ze zdumieniem. — Au siebie. Pokój pani dziedziczki na dole. Za bedoarkiem. Powiedziawszy to trudne słowo wyszła. Krysia gwizdnęła przez zęby. — Nno. Słyszałyście? „Bedoarek", jaśnie panienka, dziedziczka, Inette. Tfu! I to jest nasze głupie „dziewczę polskie"? Słoń podniósł głowę znad miednicy i spojrzał groźnie. — Daj spokój. Wolisz chyba, że jest inaczej, niż myślałaś? Krysia spojrzała na nią z politowaniem. — Czy wolę? Dobra sobie! Tylko nie mogę zrozumieć, jak można przemilczeć takiego brata i taki majątek... Nie słyszałam dalszego ciągu dysputy, bo ubierałam się na gwałt. Zeszłyśmy na dół przed samym obiadem, akurat w chwili, kiedy Inka wracała ze spaceru. Przywitała się z nami i poleciała się przebrać. Poszłyśmy za nią. Za zielonym „bedoarkiem" znajduje się wielka, trochę ponura sypialnia umeblowana pięknymi mahoniami. Ten wspaniały, ale ciemnawy i smutny pokój tak kontrastuje z naszymi, że spytałam: — Czemu nie śpisz na górze? Tam tak jasno. Inka chwilę zajęta była wygładzaniem włosów. Powiedziała po pauzie: — Zawsze tu sypiam. To sypialnia mojej mamy. Inka nie ma rodziców. Jedyną rzeczą, jaką wiedziałyśmy na pensji o niej, było to, że mieszka z ciotką. Poznałyśmy tę panią przed samym obiadem. W salonie żółtym, przy oknie, siedziała bardzo tęga, czarno ubrana dama zajęta robótką. Inka pocałowała ją w rękę. — Cioteczka pozwoli? To moje przyjaciółki: Krysia, Ala i Słoń. Dama sapnęła głośno. — Comment? Słoń? Jak ty się wyrażasz, Inette? Inka zmieszała się trochę. — Tak mi się wyrwało, ciociu. — Bardzo mi miło poznać panienki. Cóż to za imię przekręciłaś tak okropnie? Nie wiem, czy Inka naprawdę nie mogła sobie na razie przypomnieć, jak ma na imię Słoń, ale powiedziała odważnie: — Jakie imię? Honorata, cioteczko. Dama zgorszyła się nie na żarty. — Ach, moja droga, to tym większy wstyd! Profanować takie imię. Cieszę się, że panią poznałam, moja Honoratko... Wysuwając naprzód jeszcze bardziej niż zwykle swój zadziwiający nos, Słoń patrzył na damę bezradnie i tępo. 146 — Nie wiem, czy znasz dobrze życiorys swojej patronki. Po obiedzie dam ci o niej książkę. Specjalnie czczę tę świętą... — Tu westchnęła głośno i na chwilę przestała patrzeć na Słonia, który dawał rozpaczliwe znaki Ince. Lecz Dziewczę polskie, tylekroć ratowane przez nią z opresji, okazało się stworzeniem niewdzięcznym. Odrzuciła warkocze i powiedziała układnie: — Naturalnie, ciociu. Ona przepada za taką lekturą... Dama wstała wolno z fotela i uśmiechnęła się do Słonia łaskawie. Przy okazji poklepała Inkę po ramieniu. — Bardzo się cieszę, że masz taką miłą przyjaciółkę. Od razu wydała mi się dobrze ułożona... Tu Krysia poczęła hałaśliwie kaszleć, krztusić się i prychać, ponieważ Słoń w roli miłej Honoratki był rzeczywiście trochę śmieszny. Ciocia obrzuciła ją pobieżnym, ale karcącym spojrzeniem i popłynęła ku drzwiom stołowego pokoju. Unikając wyjaśnień, Inka popędziła za nią. Przez cały długi i nudny obiad umierałam z chęci dowiedzenia się, dlaczego Słoń został Honoratą. Znając Inkę, trudno ją było posądzić o chęć zażartowania z nas wszystkich. Nie mogłam też zrozumieć, dlaczego stół był nakryty na pięć osób, i co się stało z Andrzejem. Czekając niecierpliwie końca obiadu, aż drgnęłam, ujrzawszy na talerzu Krysi nieprzyzwoicie wielką górę śmietankowych lodów. Powiedziałam szeptem, lecz dostatecznie jadowicie: — Jakże ci smakują kluski na mleku? Krysia spojrzała na mnie zabójczo i przełknęła bardzo szybko olbrzymi kawał lodów. Odparła z wściekłością: — Idź precz — i pogrążyła się w jedzeniu. Dopiero po obiedzie mogłyśmy wziąć Dziewczę polskie na spytki. — Czyś zbzikowała, Inko? Dlaczego mam być Honoratą? Po co mam czytać życiorysy świętych? — Ach, Słoniu złoty, nie bądź taki zły! Po prostu bałam się, że nie będziesz dostatecznie comme ii faut w oczach cioci, więc chciałam, żebyś miała ten plus. — Winszuję ci sprytu. To ma być plus? — Jeszcze jaki! Ciocia przepada za tym imieniem! — Niechże i mnie uwielbia, ale nie uszczęśliwia lekturą swojego wyboru. Ja w ogóle nie chcę czytać. Chcę odpocząć od książek. __Słuchaj, Słoń! To taka nieszkodliwa mania. Ja wiem, że ciocia dziwaczy, ale ma złote serce... 147 Krysia szarpnęła Dziewczę polskie za rękaw. — Powiedz lepiej, co się stało z twoim bratem? Inka zdziwiła się niemądrze. — Andrzej? Przecież pojechał na obiad do Niskiej. — Jakiej Niskiej? Masz jeszcze jeden majątek? To on tu nie mieszka? — Kto? Andrzej? Krysia straciła cierpliwość. — Nie, Łokietek. Doprawdy, nie można się z tobą dogadać. Jakbyś spadła z księżyca. — Bo widzisz — usprawiedliwiała się Inka — zapomniałam, że ty nie wiesz. Andrzej mieszka u siebie, w Niskiej. To trzy kilometry stąd. Nie mógł być na obiedzie, bo jest u niego Jacek. — Cóż to nowego? Jeszcze jeden brat? — Nie. Kuzyn. Bardzo lubię Jacka. — Nie rozmarzaj się tak. Po obiedzie niezdrowo. A poza tym, to że go lubisz, nic nie wyjaśnia. Jaki on jest? Inka ożywiła się niespodziewanie. — Wspaniały! Przyjedzie na podwieczorek, to go poznacie. — Nno — mruknęła Krysia. — To już coś konkretnego. Zobaczymy. A teraz chodźcie do ogrodu. Musi tam być cudownie... — Jeszcze jak! Bzy kwitną... Całe popołudnie spędziłyśmy w parku. Jest olbrzymi i prześlicznie rozplanowany. W jakimś grabowym szpalerze było tak uroczo, że Słoń chciał tam umrzeć. Na polance, którą Krysia nazwała „łąką nimf", przeleżałyśmy w pachnącej trawie przeszło godzinę. Wróciłyśmy koło piątej z naręczami bzów, uszczęśliwione, potargane i wpadłyśmy w hallu na ciocię. — Ależ, Inette! Gdzie byłyście? Przyjechali panowie, zaraz będzie podwieczorek. Jak wy wyglądacie? Poleciałyśmy na górę, śmiejąc się niezbyt comme ii faut. Krysia mówi, że ciocia przypomina jej fokę. Nie wiem dlaczego, ale ilekroć na nią spojrzę, widzę raczej przewalający się z boku na bok warszawski autobus... 148 17 maja Na małym ganku bocznym, który przytyka do pokojów Inki, stoi długa ława. Zauważyłam tam liczne towarzystwo: starego chłopa trzymającego za rękę pięcioletnią może dziewczynkę, jakiegoś wyrostka i młodą kobietą w białej chustce na głowie. Okazało się, że są to chorzy ze wsi, którzy przyszli do Inki po lekarstwa. Nie wiedziałam o tym, że Dziewczę polskie umie leczyć. Roześmiała się, widząc moje zdumienie. — To nic trudnego. Zobaczysz. Zdaje się, że cała trudność polega wyłącznie na tym, aby ich zrozumieć i wysłuchać do końca. Inka słucha uważnie, nie przerywając, często kiwa głową i coś mruczy. Ma przy tym taką minę, jakby znała tę chorobę świetnie i doskonale rozumiała odczuwane cierpienia. Dziewczynka wpatrywała się w nią jak w obraz oczami podobnymi do czarnych paciorków. Miała spuchnięte dwa palce prawej ręki tak silnie, że straciły zupełnie swój wydłużony kształt. Były kwadratowe. Obejrzałyśmy rączkę, lecz nie znalazłyśmy żadnej ranki ani nawet zadrapania. Inka pokiwała głową nadprogramową ilość razy i wysłuchawszy biadań chłopa, poszła po bandaże do apteczki. Weszłyśmy przez ciemną sionkę do małego składziku obok jej pokoju. Zapachniało mocno ziołami. Na stołach pod oknem leżały suszące się, pokurczone listki i łodygi, na półkach stały liczne torebki. Inka wzięła z półki duży zeszyt w czarnej, ceratowej oprawie i zaczęła przerzucać kartki. Stronice zapisane drobnym, nierównym pismem przesiąknięte były zapachem ziół. Inka pochyliła się nad pożółkłymi kartkami. — Widzisz? To cała moja mądrość. Mamusia spisała tu niemal wszystko, co wiedziała o ziołach, a wiedziała dużo. Z sąsiednich wsi przychodzili do niej chorzy w nagłych wypadkach. — A ty? Wyleczyłaś już kogoś? Inka roześmiała się. — O, tak! Lecz to nie moja zasługa. Bez tego zeszytu byłabym zupełnie bezradna. Zresztą i tak w trudniejszych wypadkach odsyłam zawsze do miasteczka, do doktora. Zaczęła pilnie czytać. Słońce padało właśnie na stół i na jej pochyloną głowę. Ciężkie sploty warkoczy skąpane w blasku wydawały się złote. Tak. To była jasnowłosa głowa dobrej wróżki rozmyślającej nad dolą cierpiących ludzi. Wokół zioła pachniały mocno, odurzająco. Pokój, nasycony jasnością, pęczniał od światła i blasku. Za oknami bezustannie brzęczały owady. Zamknęłam oczy. Zdawało mi się przez 149 chwilę, że jestem w baśniowej komnacie jakiegoś dobrotliwego czarodzieja. 19 maja Historia wczorajszej porady lekarskiej miała zabawny epilog. Okazuje się, że ponieważ mąż owej chłopki w białej chustce gorączkuje od kilku dni, Inka dała babinie aspirynę i termometr. Obiecała też przyjść przed wieczorem odwiedzić chorego i sprawdzić, jaką ma temperaturę. Otóż zaraz po podwieczorku kobieta przyleciała po raz drugi i koniecznie chciała widzieć się z Inką. Zaczęła wzdychać i jęczeć tak strasznie, że się przelękłam. — Cóż to, Miętowa, waszemu gorzej? — A już sama nie wiem, panienko. Musi umiera... Inka miała minę wystraszoną. — Gorzej się ma po lekarstwie? Baba zgorszyła się mocno. — A jakżeby mógł, proszę panienki? Boże broń! Tak w sobie, to jemu lepiej i kaszle mniej, tylko gorąc u niego okrutny. Już chyba koniec... Dziewczę polskie straciło głowę. — Jak to? Nie rozumiem? Niby lepiej, a umiera? Baba uderzyła nagle w lament. Przypadła do rąk Inki i błagała chlipiąc: — Panienko złociutka! Ratujcie od nieszczęścia! Mój cięgiem tylko jęczy i przykazuje: „Idź do panienki. Może jeszcze jeden da". Bo dwoma nijak nie można. — Co dam? Nic nie rozumiem. Jakie dwa? — Ano, te tyrmometry. Już dwa są pełne i mój prosi o trzeci. Panieneczko jasna, najmilejsza... Uciekłam pędem, żeby nie wybuchnąć śmiechem. W ogrodzie spotkałam Krysię. — Kryska, wiesz jaką temperaturę ma pacjent Inki? Już dwa termometry są pełne i trzeba posyłać po trzeci... — Oszalałaś? Jak to pełne? — No, rtęć się już nie podnosi wyżej. On myślał, że... Nie mogłam skończyć, bo pokonał mnie śmiech. Kiedy wróciłyśmy razem do apteczki, nie było już na ganku nikogo. Podobno Inka przerażona wysoką temperaturą pacjenta pojechała bryczką po doktora. Mam 150 wyrzuty sumienia, że opuściłam ją w nieszczęściu. Biedna Inka! Biedna dobra wróżka! 20 maja Andrzej był wczoraj na podwieczorku i kolacji i wygadał się, że to on dał Miętowej drugi termometr. Wyszło na jaw, że wprawdzie ludzie wierzą w Inkę, ale radzą się dodatkowo gospodyni Andrzeja. Wiem, że Ince było przykro, lecz zniosła ten cios mężnie. Była nawet wieczorem u Mięty, który zresztą po wizycie doktora ma się o wiele lepiej. Słuchając mojej relacji o przebiegu i wyniku porady, Jacek śmiał się wprawdzie, ale patrzył na Inkę jakoś dziwnie. Był w tym spojrzeniu uśmiech, była też i ogromna czułość. Kto wie, czy Jacek nie będzie kiedyś gospodarował w Klonowicach? 21 maja Jedziemy jutro na imieniny do kuzynów Inki. Słoń jest w rozpaczy, bo nie wziął żadnej strojniejszej sukni, a na jedyną lepszą wylał wczoraj butelkę atramentu. Nie wiem, czy taką olbrzymią plamę da się ukryć, bo o wywabieniu nie ma mowy. Jeżeli nawet Jacek nie umiał się jej pozbyć, to znaczy, że stała się integralną częścią sukni. Pocieszamy Honoratkę, jak umiemy, lecz jest bardzo smutna. Miłość numer dziewięć źle się zaczyna... Wieczorem Leżałam po obiedzie w trawie czytając nowele Prusa, kiedy Inka przyszła zaproponować mi spacer. Jedzie w pole i może wziąć na linijkę jeszcze dwie osoby. Ponieważ Słoń zajęty był swoją suknią, pojechałyśmy we trzy: Inka, Krysia i ja. Pogoda była cudowna, słońce grzało jak w lipcu. Jechałyśmy drogą polną w stronę lasu. Krysia śpiewała. Powietrze było tak czyste, że widać było na horyzoncie wieże jakiegoś kościoła. W lesie opadł nas półmrok. Niespodzianie powiało chłodem 151 i wilgotnym igliwiem. Aśćka zaczęła prychać i zagłębiła się ostrożnie, powoli w ciemny gąszcz. Krysi głos drżał niepewnie. — A może są tu dziki? Słuchaj, Inka, z tym nie ma żartów! Wyjedź lepiej na słońce. Wyjechałyśmy po chwili na jasnozieloną polankę otoczoną zewsząd ciemnym wałem lasu. Przesiedziałyśmy tam nad wojną trzydziestoletnią przeszło godzinę, ale nie skorzystałyśmy wiele. Inka przynajmniej uczyła się w ten sposób: — Więc, Wallenstein... jaki on różowy, śliski, patrz Alu... — i pokazywała mi wstrętnego, olbrzymiego ślimaka, pełznącego po ścieżce. Wróciłyśmy z pustymi głowami, ale oczami pełnymi blasków i zieleni. Po drodze Krysia dopytywała się ciekawie, po co zostawia się zboże w stertach i namawiała gorąco Inkę do ich zlikwidowania. — Pomyśl. A jak ci którego dnia ukradną sterty? Przecież tego nikt nie pilnuje... Wróciłyśmy o zmierzchu. Inka nie odwiozła nas do domu, tylko zajechała przed stajnię i odbyła przegląd koni. Furman Pestka, który wpatruje się w Inkę z bałwochwalczym uwielbieniem, informował ją o zdarzeniach dnia: o obtartej nodze Lalka i poranieniu Siwki. Nie mogłam dziś odnaleźć w tej interesującej się wszystkim pani domu, naszego niezdarnego Dziewczęcia polskiego. Konferowała ze swymi ludźmi z przejęciem i znajomością rzeczy, raczej nas traktując pobłażliwie i protekcjonalnie. Krysia, której ta szczególna metamorfoza Inki musiała wpaść w oczy, zwierzyła mi się ze swych filozoficznych rozmyślań. — Widzisz, co może ziemia! Nawet z Inki zrobiła innego człowieka. — Skąd wiesz, że zrobiła? Inka zawsze była taka. Tylko myśmy ją znały jednostronnie. — Tak — mruknęła Krysia. — U nas ona jest jakby wyrzucona z siodła. I pomyśl, jak trudno osądzić sprawiedliwie człowieka. Uważałam ją zawsze za przygłupią, a tutaj ten Pestka myśli to samo o mnie... Co ta wieś robi z ludzi... Inka musiała dosłyszeć ostatnie słowa, bo dopędzając nas, powiedziała wesoło: — Nie ma to jak wieś! Tu żyć, ? umierać! 152 i 22 maja Korzystam z tego, że wszyscy są zajęci i uciekam z dzienniczkiem do parku. Siedzę teraz na trawniku pod krzakiem bzu i piszę. O trzy kroki ode mnie tarzają się i koziołkują dwa wyżły. Co chwila któryś z nich wpada na mnie i wytrąca pióro z ręki. Jest cudownie ciepło. Przez liście bzu słońce sączy się na trawę, kładąc się na nią jakimś koronkowym rysunkiem. Nie chce mi się myśleć. Jestem ociężała i senna. Na chwilę zamknę oczy... 11. rano Nie spałam długo, bo przestraszyłam się nieludzkiego wrzasku, jakiego narobiła Krysia. Szukały mnie z Inką po całym ogrodzie i wyrwały ze słodkiej drzemki, aby mi pokazać „coś wspaniałego". Okazało się, że Autobus mierzył właśnie suknię, przyniesioną z okazji dzisiejszej uroczystości przez krawca z sąsiedniego miasteczka. Ponieważ Foka włożyła gwoli przyzwoitości nową szatę na starą, wszystko leżało fatalnie. Przez okno garderoby przyglądałyśmy się z zapartym tchem malutkiemu człowieczkowi, który wspinał się na palce, wchodził na krzesełko, wzdychał i słuchał pokornie gorzkich, choć sprawiedliwych wymówek. — A mówiłam, żeby Kula nie wszywał paska do spódnicy. Najlepiej upięłoby się na figurze. — Wielmożna pani, co jest? Zaraz odpruję pasek i światowa osoba będzie wyglądała jak panienka. Już się robi... Odpruty pasek opadł na ziemię, a za nim stoczyła się spódnica. Osłonięty przed oczami ciekawych suknią „na co dzień", Autobus ani drgnął. Za to krawiec gorączkował się i śpieszył. — Niech wielmożna pani przytrzyma spódniczkę ręką. Tutaj z przodu. Ja zaraz tu będę, zaraz obletę. Myślałam, że pójdzie co najmniej do sąsiedniego pokoju, ale on odbył tylko podróż okrężną dookoła pionowej osi „światowej osoby" i wrócił zdyszany do punktu wyjścia, do trzymanej łaskawie na brzuszku pulchnej ręki. Usłyszawszy owo „zaraz tu będę", Krysia dostała ataku szalonego śmiechu i pozbawiła nas możności oglądania monsieur Kuli. 153 Musiałyśmy uciec spod okna i przed chwilą wróciłam tutaj. Wyjeżdżamy zaraz po podwieczorku. 23 maja Wyjechałyśmy dopiero koło siódmej, bo Słoń straszliwie marudził z ubieraniem. Okazało się, że owa fatalna plama rozłożyła się wygodnie a szeroko na samym froncie i w żaden sposób nie dała się ukryć. Inka proponowała przypięcie dużej kiści bzu, ale pomysł okazał się niewykonalny z powodu koloru sukienki. Byłyśmy już tą sprawą trochę zmartwione, kiedy nagle nadjechał z pomocą Autobus. — Jakież to proste! W oranżerii kwitną już róże. Każ przynieść kilka pąsowych Honoratce. Będą doskonale pasowały do różowej sukni. Inka chciała wołać ogrodnika, lecz Honoratka wolała pójść sama. Wróciła po chwili z całym krzewem różanym. Krysia zgorszyła się. — Czyś ty oszalała? Przecież nie będziesz dźwigała całego krzewu na piersiach? — Mogłabyś się wyrażać mniej drastycznie... — Dobrze. Czy masz zamiar całe płuca zasnuć tym kwieciem? — Po pierwsze, nie jesteś wcale dowcipna. Po drugie, to nie jest cały krzak tylko połowa. — Po co? Czy nie wystarczyłyby trzy róże? — Naturalnie, że nie. Widzisz chyba, że ta plama ma pół metra długości. Tu Inka stanęła w obronie Słonia. — Ja już próbowałam. Nawet pęk róż nie zasłania dostatecznie. Najlepiej wygląda cała gałąź. I rzeczywiście. W cieniu krzewu plama przestała istnieć, za to Słoń „zaistniał" podwójnie. Żaden płaszcz nie chciał się dopiąć i odjechała ze swym przepołowionym krzakiem w ręku. Krysia twierdziła, że przypomniały się jej dziewice chrześcijańskie z palmami męczeństwa w dłoniach. W Krukowcu zastałyśmy moc gości. Poznałam jakąś rudowłosą ku-zyneczkę Inki i dwóch młodzieńców bardzo wysokich i nieprawdopodobnie krótkowzrocznych. Któryś z nich, wyglądający jak jedno długie jelito, rozmawiając ze Słoniem przysuwał swoje wyblakłe oczy tak blisko jej.ukwieconego płuca, że omal nie zgubił się w tym gąszczu. Lecz 154 Słoń trzymał się dzielnie. Tańczył nawet, choć do dziś nie wiem, jak można było ją objąć, nie narażając się na pokłucie lub zgniecenie bujnej flory. Słoń twierdził później, że między nią a tancerzem był jeszcze odpowiedni dystans, czego Krysia nie omieszkała wyśmiać. — Słoniu, złotko, nie słyszałaś szumu wiatru, łamiącego różane gałązki? — Jakiego wiatru? — No tego, który hulał między wami. Ale mniejsza z tym. Bawiłyśmy się uroczo, pysznie, wspaniale. Jacek opowiadał przy kolacji w bardzo zabawny sposób historię swojej przyjaźni z Andrzejem, z którym kolegował w szkole. Kiedy zeszłego roku Andrzej, skończywszy agronomię zaczął gospodarować w Niskiej, Jacek zjechał do niego na całe lato. Podobno bawił się świetnie obserwowaniem kuzynowskiej gospodarki. Najniezwyklejszym czynem Andrzeja było intensywne zwożenie siana przez cały dzień z obawy przed nocnym deszczem i pozostawienie naładowanych fur w podwórzu. Przed północą spadł istotnie silny deszcz i siano mokło cierpliwie całą noc o krok od szopy. Po kolacji tańczyliśmy znowu. Słoń posyłał zza swego krzaka tęskne spojrzenia Andrzejowi i niechętnie słuchał zwierzeń krótkowzrocznego młodzieńca. Andrzej nie odstępował Krysi i słyszałam, jak się śmiali, wspominając pierwsze spotkanie. Jacek tańczył przeważnie z Inką i ze mną. Bawiłam się świetnie. Jaką genialną myśl miało Dziewczę polskie, żeby nas zaprosić na te dziesięć dni do Klonowie. 23 maja, wieczorem Dziś po południu Krysia uczyła się jeździć konno. Inka kazała przyprowadzić przed ganek jakąś niezwykle spokojną, ślepą na jedno oko klacz i zajęła się edukacją Krysi. Całe szczęście, że nie było przy tym nikogo, bo Krysia wyglądała na koniu dosyć nędznie. Po trzykrotnym objechaniu klombu zatrzymała się przy nas i oznajmiła głosem gasnącym: — Strasznie się już zmęczyłam. Schodzę. — Ani mi się waż — krzyknęła Inka. — Musisz jeździć jeszcze przez dziesięć minut. — Och, kiedy to wcale nie jest przyjemne — jęknęła Krysia 155 i pochyliła się ku mnie z miną tajemniczą. — Wiesz? Ona się pode mną cała trzęsie... Tu zupełnie niepotrzebnie wkroczył na widownię Słoń i machnął nagle ręką przed okiem klaczy. Los chciał, że było to właśnie zdrowe oko i szkapina, zapomniawszy o swym przysłowiowym spokoju, puściła się kłusa po alejce. Krysia wydała dziki okrzyk skalpowanej ofiary i opadłszy na grzbiet Muchy, objęła ją ramionami za szyję. Za Muchą popędziła Inka, za nią ja ze Słoniem. Lecz nie zdążyłyśmy dobiec na czas. Krysia chwiała się chwilę jak liść oderwany od drzewa, na części sąsiadującej z ogonem, po czym osiadła miękko na ścieżce. Inka przypadła do niej pierwsza. — Nic ci się nie stało, Krysiu? Krysia podniosła na nią oczy zupełnie ogłupiałe ze zdziwienia i powiedziała jakoś żałośnie, kiwając głową: — Popatrz! Koń mi się skończył. 24 maja Wracamy dziś wieczorem. Jestem niepocieszona. Jak niesłychanie szybko przeleciały te dni i jak pełne były wrażeń. Dziś rano przyszła do nas Inka z tragikomiczną miną i listem w ręku. — Śmiejecie się tutaj z dowcipów Krysi, a ja się męczę. — No to przestań, Ineczko. Jest to zajęcie przykre i monotonne. — A właśnie, nie mogę przestać, bo Stefka siedzi u mnie w pokoju na podłodze i płacze. — Stefka? Ta, która u nas sprząta? Co jej się stało? — Gdybym wiedziała! Myślisz, że potrzebowałabym twojej rady? Krysia przestała kołysać się na krześle. — Ach, moja droga, nie spodziewałam się tego po tobie. Gdzie uprzejmość, gdzie wrodzona dystynkcja? Była w tej chwili tak podobna do Autobusu, że Słoń roześmiał się bezwiednie. Lecz Inka nie miała ochoty do żartów. — Daj spokój. Jestem naprawdę w kłopocie. Co robić? — Ale z czym? Co się stało Stefce? — Przyszła do mnie z prośbą o przeczytanie listu dawnego narzeczonego, z którym zerwała przed Wielkanocą. Więc... — Czekaj no! Więc ona go już nie kocha? 156 — A to wspaniałe! przecież właśnie o to przyszłam was spytać. Trzeba wywnioskować czy tak, czy nie. Krysi zabłysły oczy. — Nic nie rozumiem, ale mów dalej. Mam zadatki na świetnego detektywa. Wylicz mi wszystkie pozytywne dane. — Przestań pleść. Chodzi o to, że Stefka w marcu poznała jakiegoś żołnierza i zdecydowała się zerwać z tamtym. Otóż teraz przyszła do mnie z tym listem. Macie. List był napisany bez żadnego poszanowania ortografii, ale za to z polotem. Zaczynał się od słów „mój ideale" i rozwijał genialną myśl, że odmowa ukochanej łamie serce kochającego. Były tam gorzkie wyrzuty i czułe wezwania, na końcu zaś znajdowała się pełna lista darów niedoszłego oblubieńca z wyraźnie sformułowaną prośbą o zwrot takowych. Ostatnie zdanie brzmiało mniej więcej tak: „Przypominam jeszcze koraliki czerwone, chustkę w kwiaty, cośmy ją kupili na rynku i dwa kilo czereśni, których już nie liczę... Ta ostatnia pozycja była rzeczywiście bezpowrotnie stracona. Krysia szalała z uciechy, skacząc z listem w ręku po pokoju i starając się uciec od Inki. — Pocze... kaj... och... nie mogę... Pozwól się tym nacieszyć... przepiszę to sobie... Lecz Inka była nieubłagana. — Oddaj to! Nie powinnaś śmiać się z jej nieszczęścia. Oddaj zaraz... Powiedziałam pojednawczo: — Słuchaj, Inka, jakie to nieszczęście? Przecież to ona złamała mu serce, a nie on jej. — No tak, ale ona tak strasznie płacze... Krysia stanęła nagle jak wryta. — Płacze, powiadasz? A zauważyłaś, kiedy zaczęła? W środku listu czy przy końcu? — Daj mi spokój. Kiedy czytam, nie widzę, co się wokół mnie dzieje. — A to źle. Jeżeli płakała przy końcu, to znaczy, że szkoda jej tych pięknych prezentów, a jeżeli zaczęła płakać od razu... — Bzdury — powiedziała zdecydowanie Inka. — Wcale nie. Właśnie dlatego, że jej nie obserwowałaś, nie wiesz, dlaczego ona płacze i radzisz się mnie. — Wcale się ciebie nie radzę. Przyszłam do Ali i Słonia. — A... a... westchnęła Krysia rozkładając ręce. — W takim razie 157 odchodzę. Nie moja to będzie wina, jeśli nie wpadniesz na trop, a Stefka zapłacze się na śmierć... Przytrzymałam ją za ramię. — Nie błaznuj. Trzeba pomóc Stefce. Taka jest milutka. — Jeśli odwołujesz się do mego serca — zostaję. Lecz muszę wiedzieć, jak ona odnosi się do tego żołnierza? Inka wzruszyła ramionami. — Czy ja wiem? Gosposia mówi, że chciałaby wyjść za niego. Ale teraz tak płacze, jakby serce jej miało pęknąć. — Pytałaś się, co ją tak boli? — Naturalnie. Lecz ona wcale nie odpowiada. Jęczy, wzdycha i płacze... — No to chodźmy do niej. Może się czegoś dowiemy. Zbiegłyśmy po schodach z szybkością orkanu. Niestety, w pokoju Inki nikogo już nie było. Krysia chciała szukać Stefki, ale Inka postanowiła odłożyć indagacje na później. Dopiero przed samą kolacją zobaczyłyśmy „złamane serce". Weszła do pokoju Słonia z dzbankiem ciepłej wody i krzątając się nuciła coś półgłosem. Krysia przyglądała się jej badawczo, a gdy Stefka przeszła do sąsiedniego pokoju, zakomunikowała nam szeptem: — Zobaczycie, że będzie katastrofa. Ja się na tym znam. Ona się na pewno zabije... — Przecież słyszysz, że śpiewa. — Właśnie. To jest najgorsze. Chce nas wprowadzić w błąd, zmylić naszą czujność. Ale trafiła na mnie. Nie dam się oszukać. Inka aż otworzyła usta ze zdumienia. — I co zrobisz? — To, co zawsze — powiedziała Krysia z godnością. — Wezmę ją w krzyżowy ogień pytań. Na pewno się załamie. Mogę się założyć z tobą, że się przyzna. Spojrzała na nas z wyraźnym wyzwaniem, ale ponieważ nikt nie przeczył, wyszła z pokoju w ślad za Stefką. Wróciła dopiero po godzinie. Słoń, który był bardzo ciekawy rezultatu przesłuchania, zerwał się na jej widok. — No i co? Może już nie zdążyłaś? Krysia była jakaś zmieszana i zła. — Właśnie. Kazała ci się kłaniać konając. ? — Nie męcz mnie, Kryska! Powiedz, jak było? — Nic nie było. To jakiś zdegenerowany osobnik. 158 — Kto? Ten żołnierz? — Nie, Stefka. Wcale nie miała zamiaru umierać. — Krysiu, najdroższa! I co?. I co? — Nic. Po prostu nic. — Wzięłaś ją w krzyżowy ogień pytań? Krysia machnęła ręką. — Nie warto było się trudzić. To nie jest nieszczęśliwa kobieta. To jest po prostu cielę. Nie chciała nam powiedzieć nic więcej i musiała być bardzo zmartwiona, bo jadła wyjątkowo mało na kolację... Dopiero wieczorem Słoń dowiedział się reszty. Okazało się, że Stef-cia płakała tak strasznie z rozrzewnienia i przyjemności. Kiedy Inka czytała jej ów list, wydawało się jej, że to ktoś o niej „piękną książkę układa". Krysi powiedziała po prostu, że „miała mus płakania", i że chciałaby prosić o powtórne odczytanie tego ślicznego listu. Inka twierdzi dobrodusznie, że widocznie dla Stefci posiada ón właściwości dobrej cebuli. W każdym razie historia złamanego serca skończyła się bardzo nieromantycznie... 10. wieczorem Przed chwilą przyjechał Andrzej, aby nas odwieźć na stację. Koniec próżniactwa i miłych chwil. Od jutra muszę się porządnie zacząć uczyć, bo może być źle. Żegnajcie urocze Klonowice! 25 maja Jesteśmy już na pensji. Panna Anna przyjęła nas bardzo miło i nawet nie dała bury za spóźnienie. Siedzę teraz w moim pokoiku i patrzę z rozpaczą na szare mury przeciwległej kamienicy. Wydają mi się obecnie szczególnie ponure, brudne i smutne. Od dziś jestem jeszcze gorętszą zwolenniczką wsi. Wczoraj o tej porze siedziałyśmy z Andrzejem i Jackiem na tarasie. Noc pachniała bzami, gdzieś niedaleko domu śpiewał słowik. Zamknąwszy oczy można było rozpłynąć się w ciszy i niebycie. A dziś? Dziś czuję ciężar swego ciała i nie przestaję myśleć o tym, że za dwa tygodnie spojrzę w groźne oblicze matury. 159 28 maja Zabrałyśmy się do pracy i nie wychodzimy prawie z domu. Chwilami cudowne dnie klonowickie wydają mi się snem. Dopiero gdy widzę przybladłą i wystraszoną twarz Inki, zdaję sobie sprawę z tego, że to była rzeczywistość. Wczoraj dostałam list od Michała. Interesuje się bardzo stanem mego zdrowia i wynikiem egzaminów pisemnych. Kochane, poczciwe Michalisko. Od cioci i od Nuny ani słowa. Wiem tylko od Michała, że ślub ma się odbyć w lipcu, w kaplicy gorczańskiej. Ciekawa jestem, czy będę zaproszona na wesele? 30 maja Wiemy już, że wszystkie zostały dopuszczone do egzaminów ustnych. Inkę uratowała piątka z francuskiego i czwórka z historii. Ku naszemu zdumieniu, ma tylko dwa egzaminy ustne. Z literaturą polską poradzi sobie na pewno, ale co będzie z matematyką? Co powie Materna, jeśli się jej przetną „wspaniale" dwie równoległe krawędzie? Ja dostałam piątkę z polskiego, czwórkę z francuskiego i naciąganą trójkę z matematyki. Moje ćwiczenie na temat wolny nie wywołało, niestety, entuzjazmu. Profesor Kaliski powiedział mi dziś, że przyzwyczaiłam go do ciekawszych i lepszych prac. No, trudno. W każdym razie pisemną maturę mogę uważać za nieźle zdaną. Obym to samo powiedziała za tydzień o ustnej! 4 czerwca Nie miałam czasu na pisanie. Uczymy się całymi dniami. Pojutrze zdają wszystkie mieszkanki pokojów od numeru pierwszego do czwartego. Nawet Nina uczy się trochę, choć uważam, że zabrała się do tego za późno. Boimy się najwięcej o matematykę Inki. 160 5 czerwca Dziś przyszła do mnie Wanda. — Bardzo się boisz, Aluś? — Trochę. Pocieszam się tym, że historię umiem świetnie. Może Materna będzie na mnie łaskaw. — Będę myślała o tobie cały czas. Jestem pewna, że wszystko będzie doskonale. Zobaczysz. Jestem mniej pewna, ale liczę na odrobinę szczęścia. Tak bardzo chciałabym zdać ze względu na wujaszka. 6 czerwca Zdałam, zdałam, zdałam! Zupełnie dobrze z matematyki. Trzeba przyznać, że miałam dość łatwe pytania i Materna był ze mnie zadowolony. Za to gniewał się na Inkę, bo odważyła się przyznać, że nie słyszała nigdy o Talesie. Podobno zaliczyła go do bohaterów greckich, pomieszawszy z Herkulesem, a wreszcie wyznała dobrodusznie, że „wypadł jej z pamięci". Materna pienił się z gniewu, lecz ponieważ zadanie rozwiązała nieźle, postawił jej trójkę i rozstał się z nią z rozkoszą. Krysia podejrzewa go o chęć zerwania z nią wszelkich stosunków matematycznych i twierdzi, że Materna marzy o tym, żeby mu Inka „wypadła z pamięci". A gdyby jej postawił dwójkę, zdawałaby maturę jeszcze raz. No, ale to są złośliwości, faktem zaś jest zwycięstwo naszej dobrej wróżki z Klonowie. Krysia weszła na salę egzaminacyjną nafaszerowana ściągaczkami, lecz niewiele jej to pomogło. Nie umiała powiedzieć nic konkretnego o Gambetcie, choć miała go w rękawie. Wyjmowanie Asnyka z pantofla okazało się w praktyce niepodobieństwem i Krystyna, wbrew chęci i woli, wyszła z egzaminu czysta jak łza. Rena, Hanka, Maryjka i Słoń zdały dobrze, Basia bardzo miernie. Podobno pomieszało się jej wszystko w głowie i odkryła Amerykę nieco później od Kolumba, bo w końcu XVI-go wieku. Zrobiło to olbrzymie wrażenie na sali, bo na zapytanie czy się nie myli, Basia odpowiedziała z godnością, że jest to jedna z tych rzeczy, których jest absolutnie pewna. Ponieważ zdawała dziś ostatnia, Ninę przeniesiono na jutro. Myślę, że to się źle skończy. Jest fatalnie przygotowana i osłabiona głodówką. Gdyby mnie spytano na początku roku, czyja porażka zrobi mi najmniejszą U - Poczwarki. 161 przykrość, odpowiedziałabym, że Niny, bo brałam pod uwagę ją jedną. Ale dziś wiem, że niepowodzenie Niny byłoby katastrofą dla jej matki. Komu bardziej potrzebna jest matura jak nie jej, zmuszonej pracować na utrzymanie rodziny? Więc choć wiem, że Nina nie zasłużyła na powodzenie, chcę, aby zdała. 7 czerwca Jest źle. Stałyśmy wszystkie pod drzwiami sali, za którymi od dwudziestu minut znajdowała się Nina, kiedy ktoś pchnął je mocno od wewnątrz i na progu stanęła Wielka Parada. Była wyraźnie zdenerwowana. Obrzuciła nas uważnym spojrzeniem i spytała nagle: — Czy Dziedzi-szówna jest chora? Kto z nią sypia? — Ala, proszę pani. Zwróciła ku mnie skupioną twarz. — Nie zauważyłaś nic? Nina nie skarżyła się na ból głowy? — Nie, proszę pani. Lecz jest w ogóle bardzo wyczerpana. Przełożona zmarszczyła brwi. — Czym? Przecież nie nauką. Nic nie robiła ostatnio. Hanka zdobyła się na odwagę. — Czy jest aż tak źle, proszę pani? Wielka Parada spojrzała przez nią gdzieś w dal, jak przez szklaną taflę. Nie wiem, czy nie dosłyszała, czy nie chciała dosłyszeć pytania, ale nie odpowiedziawszy odeszła do kancelarii. — Brr!... —westchnęła Basia. — Nie chciałabym teraz być Niną. Słoń rozgniewał się. — Nie bądź egoistką. Ciebie obchodzi tylko twoja matura. Ale nam zależy na tym, żeby Nina zdała. — Ciszej... — zasyczał ktoś z głębi korytarza. — Nie przeszkadzajcie. Umilkłyśmy, wpatrując się w drzwi i czekając wyjścia Niny. Lecz egzamin trwał wyjątkowo długo. Wielka Parada wróciła na salę i znów wyszła. Była wyraźnie wzburzona i zdenerwowana. Na bladą zwykle twarz wystąpiły rumieńce, nawet czoło pokryło się różowymi plamami. Brwi tworzyły nad oczami jedną ciemną kreskę. Widać było, że jest nie tylko niezadowolona z przebiegu egzaminu, lecz też czymś przejęta i zmartwiona. 162 Nie pytałyśmy już o nic. Nina wyszła z sali przed samym obiadem. Była zupełnie zielona i chyba po raz pierwszy w życiu pokorna. Nie wzruszała ramionami, nie mówiła, że gwiżdże na wszystko. Machnęła tylko ręką. — Zupełne fiasko! Wpadłam. A myślałam, że jakoś wybrnę. Wiem, że myślała tak przez całe cztery lata pobytu w szkole. I rzeczywiście, dotychczas „jakoś tam" wszystko się udawało. Dopiero teraz... -Koło pierwszej, po sesji dowiemy się, czy Nina zdała. Ale sądząc z jej przygnębienia, występ ten musiał być skandaliczny. Biedna Nina! A przede wszystkim, jak zniesie ten cios jej matka? Wieczorem Nina nie zdała. Odpowiadała fatalnie z historii i beznadziejnie z polskiego. Nie pomogły nawet niezłe prace pisemne, nawiasem mówiąc, niezbyt samodzielne. Siedziałyśmy właśnie w klasie, rozprawiając o przebiegu egzaminu, kiedy na progu stanęła przełożona. — Dziewczynki drogie! Zdałyście wszystkie, prócz Niny. Jest mi ogromnie przykro, ponieważ zawiodłam się zarówno na niej jak i na was. Powinnyście były jej pomóc, zmusić do pracy. Jest to tym smutniejsze, że była przewodniczącą klasy... Wychodząc spotkała się w drzwiach z Niną. Przeszła obok niej bez słowa, po chwili jednak odwróciła się ku nam. — Przyjdź do kancelarii za pięć minut. Musimy omówić niektóre sprawy. Nina wpadła do klasy z twarzą pobladłą. — Nie zdałam? No, mówcie? Nie zdałam? Żadna z nas nie zdobyła się na odwagę powiedzenia jej prawdy. Milczałyśmy. Zaczęła wodzić pytającymi oczami po twarzach. Opadła z niej pozorna obojętność i sztuczne lekceważenie wszystkiego, co dla nas było ważne. Po raz pierwszy od chwili poznania Niny zobaczyłam jej twarz bez maski, twarz udręczonego człowieka. — No? Dlaczego milczycie? Wolę wiedzieć. Nie zdałam? Wyczytała odpowiedź z naszych spuszczonych głów i unikających ją oczu, bo nagle oparła się ciężko o ścianę. Powieki opadły na pełne rozpaczy oczy, palce wpiły się w dłonie. Nagle spod przymkniętych powiek zaczęły płynąć łzy. Spływały wolno po policzkach, bolesne, gorzkie, padające wprost w serce. Zanim się spostrzegłam, Rena była już przy niej. 163 Objęła ją ramieniem i wolno, ostrożnie prowadziła ku ławkom. Nina szła jak automat. Pozwoliła się ulokować wygodnie i patrząc wciąż otępiałymi, nie widzącymi oczami w jeden punkt, powtarzała machinalnie: — Co ja jej powiem? Co ja jej powiem? Wiedziałyśmy, o kim myślała. Rena usiadła przy niej. — Nie dręcz się tak. Masz tu chusteczkę. O, czekaj, obetrę ci oczy... Odetchnij głęboko. O, tak! Zaraz będzie ci lepiej... — Po co mi to — broniła się Nina. — Teraz już wszystko jedno... — Jak możesz tak mówić. Jest źle, ale to się da naprawić. Możesz zdawać znów w styczniu. Nina uśmiechnęła się gorzko. — A do stycznia? Mam przejadać jej drobne, uciułane oszczędności? Mam cierpliwie znosić, jak patrzy na mnie z pogardą Janek? — Wiesz, że tak nie będzie. Jestem tego zupełnie pewna. My... — Wy — przerwała Nina. — Cóż wy możecie wiedzieć o życiu, które ona znosi? — Byłyśmy tam — powiedziała cicho Hanka. Umilkły obie. W tej chwili Krysia spojrzała na zegarek. — Już musisz iść. Minęło siedem minut. Nina otarła łzy i wstała. — Idę. To będzie miła rozmowa... I poszła. Odprowadziłyśmy ją do kancelarii i postanowiłyśmy zaczekać. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, pół godziny. — O czym one mogą tak długo rozmawiać? — dziwiła się Basia. W tej chwili drzwi kancelarii uchyliły się nieco i przez szparę prześlizgnęła się Nina. Kiedy podeszła do nas, poznałam, że znów płakała. Miała zaczerwienione oczy i spuchnięte policzki. Basia, jak zawsze niedelikatna, chwyciła ją za rękę. — No co? Była awantura? Nina zaprzeczyła ruchem głowy. — Gniewała się? — Ach, nie, skąd. Ona jest niezwykła. To ja jestem wstrętne zwierzę. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w tej chwili z poczekalni wyszła jakaś szczupła, czarno ubrana kobieta i podeszła ku nam. Spojrzały na nas niespokojne, rozbiegane oczy i trochę ostry głos zapytał: — Panienki są z której klasy? 164 Stanęłyśmy jak wryte. Nie widząc Niny, schowanej za potężnymi plecami Słonia, pani Dziedzisz witała nas radośnie. — A, to te panienki, które... Dzień dobry, dzień dobry. Wpadłam na chwilę tutaj, żeby powinszować mojej córce! Już doczekać się nie mogłam wieczoru. Milczałyśmy. Tyle było wiary i radości w jej głosie, że trudno było przeczyć. Lecz pani Dziedzisz wyczuła nasze zmieszanie. — Co się stało? Może zachorowała? — Niee — wyrwało się Basi. Pani Dziedzisz chwyciła nagle Basię za rękę i potrząsając nią, krzyczała: — Co? Może?... Może nie zdała? Ona? Nina? Taka zdolna, najzdolniejsza w klasie? Odsuwając Słonia, Nina rzuciła się ku matce. Pani Dziedzisz rozłożyła ramiona i przygarnęła ją mocno, gorąco do serca. — Ninuś, moja córeczka... moja chluba, moja podpora... co one mówią o tobie? Nie pozwól żartować z matki... A Nina płakała. Całym jej ciałem wstrząsał ciężki, bolesny szloch, nie pozwalający na wypowiedzenie nawet słowa. Pani Dziedzisz odsunęła się na chwilę, jakby rażona jakąś straszną myślą i nagle, obejmując ją jeszcze mocniej, wpatrzyła się w Renę. Jej oczy mówiły więcej niż słowa, błagały o prawdę, domagały się jej niemal. Były zrozpaczone i chciwe. Rena rozłożyła ręce gestem, który oznaczał jej bezsilność wobec wypadków. Pani Dziedzisz spoglądała chwilę na nas drętwo i bezmyślnie, aż nagle przytuliła Ninę ruchem opiekuńczym, matczynym. Całując jej rozwichrzone włosy, przytulając twarz do jej wilgotnych policzków, zaczęła szeptać przez łzy: — Cicho, cicho, córuś. Jakoś sobie dam radę. Trudno. Nie płacz. Od czego jest matka... Lecz Nina wydarła się z objęć. Ściskając mocno jej spracowane ręce, mówiła szybko, gorączkowo, połykając słowa: — Nie, nie. Nie będziesz się już męczyła przeze mnie. Zobaczysz, zdam w styczniu. Doskonale zdam. A tymczasem dostanę posadę. Ona mi to obiecała. Przełożona. Zobaczysz. Będę robiła wszystko, co mi każą. Byłam dotąd podła, okropna, ale to już koniec. Pomogę ci, zobaczysz... Kiedy po godzinie Nina wróciła do naszego wspólnego pokoju, była już prawie spokojna. Usiadła koło mnie, na łóżku. Milczałyśmy chwilę, wreszcie Nina podniosła głowę. — Czy zechcesz mi dać wszystkie notatki z tego roku? Masz takie porządne zeszyty... 165 — Ależ naturalnie. Chcesz zaraz? — Może jutro. Teraz nie mogłabym nawet patrzeć na książki. Lecz od jutra... Nie skończyła. Siedziała chwilę milcząc, po czym wstała. Nie patrząc na mnie, nie podnosząc głowy powiedziała cicho, z wyraźnym trudem: — I nie gniewaj się na mnie. Byłam taka nieznośna... 8 czerwca Nina wyjeżdża do Klonowie. Inka miała długą rozmowę z przełożoną i uradziły obie, że Nina pojedzie tam na dziesięć dni dla odpoczynku i wzmocnienia, a potem obejmie posadę pielęgniarki i lektorki u babki Inki, która mieszka w Warszawie i jest sparaliżowana. Inka twierdzi, że Nina będzie miała tam moc pracy, ale w tych wszystkich knowaniach widzę opiekuńczą dłoń dobrej wróżki z Klonowie. Nina pożegnała się już z nami i poszła do matki. Za trzy dni spotka się z Inką na dworcu. 9 czerwca Depeszowałam przedwczoraj do domu, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Nie wiem, co robić: czy wracać do Górki, czy czekać tutaj na dyspozycje wujaszka? Myślałam, że dziś dostanę depeszę z instrukcjami, lecz nie nadeszła. Już prawie wszystkie dziewczęta wiedzą, co je czeka w najbliższej przyszłości, a ja nie wiem. Jest mi bardzo przykro, że nikt z Górki nie zainteresował się przebiegiem mojej matury. Nikt, to znaczy wujaszek Marcin, no i Michał. 10 czerwca Spędzamy dziś ostatni dzień w szkole. Jutro odbędzie się rozdanie matur i rozjedziemy się do domów. Może jednak dostanę list z Górki przed jutrzejszym dniem? Jestem tak niespokojna, że nie ucieszyłam się nawet z zaprosin Krysi, która chce nas wszystkie mieć dzisiaj wieczorem 166 u siebie. Dziś pożegnałam się z Wandą. Miała łzy w oczach. — Będziesz pisywała do mnie, Alu? — Będę na pewno. Ale prawdopodobnie w ogóle nie wyjadę. Spędzimy lato razem w Warszawie. Przyjrzała mi się badawczo i uścisnęła bardzo mocno. — Głowa do góry, Alu! Wszystko będzie dobrze. Oby to się sprawdziło. Wieczorem Przed chwilą wróciłam do swego pokoju. Jak tu pusto i nieprzytul-nie. Łóżko Niny jest nie przykryte i niebieski materac przygląda mi się natrętnie. Spakowałam już wszystkie drobne graciki i jestem na wylocie. Kto wie, może jutro nadejdzie list od wujaszka? Dzisiejszy wieczór spędziłyśmy bardzo przyjemnie u Krystyny. Wspominałyśmy najważniejsze wydarzenia ubiegłych lat i omawiałyśmy przyszłość. Maryjka jest zdania, że było nam ze sobą wyjątkowo dobrze. — Nie raziłyście mnie nawet nigdy malarsko. Oczywiście, mówię to żartem. Ale naprawdę myślę, że byłyśmy dobraną paczką. Uzupełniałyśmy się wzajemnie. — Uhum — mruknął Słoń. — Liczyłam zawsze na twoją wytwor-ność i dlatego byłam aż tak nieporządna. Lecz kierowała mną dbałość o równowagę. — Właśnie — jęknęła Inka. — Możesz to mówić, ale nie przy mnie. Gotowam cię posądzić o umyślne ogłupianie mnie w dziedzinie matematyki w celu zrównoważenia mądrości. Przez ciebie nie zgadywałam podczas matury. Raz jeden postanowiłam myśleć i ładnie na tym wyszłam. — No — zaprotestował Słoń. — O ile wiem, nie najgorzej. Byłaś jedną z tych uczennic, których odejście Materna uczcił westchnieniem... — Ulgi — dokończyła Basia. Roześmiałyśmy się wszystkie. Inka, bynajmniej nie obrażona, skrzywiła się pociesznie. — Ja także nie narzekam, że go tracę z oczu. Pomyślcie, pojutrze będę już na wsi! Wprost wierzyć mi się nie chce, że to już na długo, na zawsze. Słoń, pojedziesz ze mną? 167 - Jeżeli moi mnie puszczą. W każdym razie dopiero za miesiąc. Muszę się teraz wytarzać na łonie rodziny. Stanęły mi w oczach słoneczne dni klonowickie i pozazdrościłam Słoniowi. — A ty, Maryjko, co robisz latem? — Jadę do Hanki, na wieś. Będę malowała całymi dniami. Nareszcie znajdę na to czas. Hanka roześmiała się. — Mówisz tak, jakbyś nie miała go zimą pod dostatkiem. Po prostu nie chciało ci się malować. — Luby dojrzalcze — zaczęła Krysia. Ale zakrzyczałyśmy ją. — Co za ohyda! — Jak możesz tak się wyrażać! — Cofnij tę obelgę! Krysia broniła zażarcie swego neologizmu. — Dostałaś świadectwo dojrzałości, czy nie? Trudno, abym cię nazywała teraz dziewczęciem. Jesteś już starym gratem... — Wiecie — starała się przekrzyczeć nas Basia. — Jadę tego lata nad morze. Strasznie się z tego cieszę. Strasznie. Będziemy z kuzynką mieszkały w kaszubskiej chacie, żywiły się tylko owocami i mlekiem, w ogóle żyły jak dzikuski. — Nno — przeciągnęła powątpiewająco Hanka. — A jak dasz sobie radę bez fryzjera, pudru i kremów? Radzę ci, nie jedź. Nie jesteś stworzona do takiego roślinnego życia. — Zobaczysz — gorączkowała się Basia. — Wrócę jak brzoskwinia. Przeczytałam niedawno, że morze, natura i słońce najlepiej wpływają na cerę. — A, to już jestem w domu. Wiem, rybko, dlaczego chcesz jechać nad morze. Jak zwykle, wzgląd na cerę... — Jesteś nieznośna! Wszystko przekręcasz. — Pax, pax! — śmiała się Rena. — Jeszcze chwila, dziewczęta, a pomyślę, że jesteśmy znów w trzeciej klasie... — Pamiętacie — rozmarzyła się Maryjka — pierwszy dzień pobytu Inki w szkole? Mówiła każdej z nas „pani" i była okropnie śmieszna. — I wy byłyście śmieszne — odcięła się Inka. — Przez pierwszy dzień podejrzewałam Słonia, że to na moją intencję przykleił sobie taki 168 wielki nos. Dopiero wieczorem, w umywalni, upewniłam się, że to jej własne arcydzieło. — Nie bądź zuchwała — skarcił ją Słoń. — Ja nie robię przytyków do twojej peruki. — A pamiętacie — przerwała Rena—jaką dziczka i samotnicą była w czwartej klasie Ala? — Owszem — mruknęła Krysia. — Jawnie gardziła nami. Od tego czasu wyporządniała znacznie. Całkiem inny człowiek. — Tak — zgodziła się Rena. — Wyleczyła się ze zbytniej pewności siebie i krytycyzmu w stosunku do nas. — Powiedz, że to myśmy ją wyleczyły. Prawda, Alu? Ucałowałam śniady policzek Krysi. — Chciałam wyzdrowieć kochanie, to jedno wiem na pewno. Lecz kto właściwie był tym opatrznościowym lekarzem, trudno mi powiedzieć. Może zrozumiem to dopiero po wielu latach? — Słuchajcie — przerwała Maryjka. — Kto da moje arcydzieło — laurkę Wielkiej Paradzie? Kto pożegna szkołę? — Ala. Niech powie parę serdecznych słów. Rena wręczy twoje arcydzieło w imieniu internatu. Tak będzie najlepiej. Siedziałyśmy milcząc. Wreszcie Krysia wstała. — Chodźcie na chwilę do ogrodu. Nie wypraszam was, ale szkoda czasu na siedzenie w pokoju. Taki cudowny wieczór... W małym ogródku szkolnym mocno pachniały róże. Wieczór był istotnie cudowny, iskrzący się od gwiazd. Siedziałyśmy na ławce objąwszy się ramionami i patrzyłyśmy na gorejące okna domu. W pewnej chwili w jednym z okien parteru zamajaczył cień przełożonej. Wysoka, smukła postać odcinająca się od jasnego tła sprawiała wrażenie posągu z brązu. Usłyszałyśmy jej głos: — Nie zimno wam, dziewczęta? — Bardzo ciepło! — Cudownie. — Nie siedźcie długo. Już późno... — Pochłonął ją rozświetlony dom. — A jednak czułyśmy się tu dobrze — szepnęła Hanka. Tak. Uczyłyśmy się tu patrzeć szeroko otwartymi oczami na świat, uczyłyśmy się patrzeć w cudze serca z życzliwością i dobrocią. Uczyłyśmy się wielu, wielu umiejętności, ale musimy nauczyć się jeszcze jednej: 169 promieniowania w ciemnościach i mrokach jak te płonące złotem, świetliste okna domu... 11 czerwca O piątej po południu odbędzie się uroczystość wręczenia matur. Jestem nieprzytomna z radości i tak lekka jak podmuch wiatru. Nie mogę myśleć ani robić planów na przyszłość. Czuję się zupełnie pusta, pozbawiona treści. Martwi mnie tylko brak wiadomości z Górki, lecz nawet tym nie mam czasu się przejmować. Przemęczenie znikło bez śladu, została tylko rozkrzyczana radość. Biegamy po korytarzach jak tabun dzikich koni. Wszystkie dziewczęta są jakieś inne, uśmiechnięte, prześliczne. Oczy błyszczą jak gwiazdy... O, jakie piękne jest życie! 11 czerwca, wieczorem Weszłyśmy na salę przed godziną piątą, wszystkie ubrane na biało. Sala tonęła w słońcu. Na stole, przy którym zasiadło Ciało ?., stały kremowe róże z naszego ogrodu. Serce zabiło mi w piersi mocno, mocno, lecz nie na trwogę. Może z wielkiego wzruszenia? Miałam pożegnać szkołę w imieniu maturzystek. Nie czułam tremy, To, co chciałam powiedzieć, było takie szczere i proste. Nie przygotowałam przemówienia. Myślałam, że będzie najlepiej, jeżeli powiem to, co mi w chwili pożegnania wypełni serce. Mówiłam krótko i nie potrafiłabym powtórzyć tych słów. Ale musiały wiernie oddać stan naszych serc, bo Wielka Parada dziękowała mi ze wzruszeniem. A potem nastąpiły radosne okrzyki powitania, przeróżne życzenia rodziców i krewnych. W sali było rojno i gwarno, nastrój był wyjątkowo miły. Inkę przygarniał do szerokiej maski wzruszony Autobus, Słoń tłumaczył coś z przejęciem swojej matce. Widziałam wokół wesołe, uśmiechnięte lub wzruszone twarze i myślałam wciąż o jednym: „Dlaczego nie dostałam dotąd listu?" Stanęłam przy drzwiach, trochę zapomniana i bardzo samotna, kiedy mojej ręki dotknęło nagle coś chłodnego. Spojrzałam w dół i zobaczyłam 170 tuż przy mej dłoni stulone pąki białych róż. Ktoś powiedział szeptem: — Alu. Odwróciłam się błyskawicznie. Oczy Michała były wpatrzone we mnie. Uśmiechały się. Podałam mu obie ręce. — O, Michale! Jak to dobrze, że jesteś! Wydało mi się, że pobladł. Jego ręce trzymały moje w mocnym uścisku. — I ja się cieszę. Jestem taki dumny z ciebie. — Patrzył na mnie uparcie. Schyliłam głowę i spojrzałam na leżący na podłodze bukiet. — Popatrz, co się stało z różami. Nie umiem jeszcze przyjmować kwiatów. Roześmiał się, puszczając moje ręce. — Mam nadzieję, że się nauczysz. W Górce wszystko teraz kwitnie. Uczułam pchnięcie w samo serce. — Ciocia? Nuna? Masz jakieś polecenie dla mnie? — To samo, co zawsze: przyjeżdżaj jak najprędzej. Ojciec nie może się ciebie doczekać. Kochany wuj Marcin! Spytałam niepewnie: —: A ciocia? Wie, że tu jesteś? — Mama jest bardzo zajęta Nuną. Obecnie obie są w Poznaniu. Nie wiem, czy pamięta, że miałem wpaść tutaj... Ale, oczywiście, czekamy cię wszyscy. Spojrzałam mu wprost w twarz. — Michale! Gdybyś był moim opiekunem, moim bratem, radziłbyś mi jechać? Coś błysnęło na dnie jego ciemnych oczu. Powiedział przyciszonym głosem: — Nie. Pewnie bym ci nie radził. Lecz to jedno lato możesz chyba podarować ojcu i mnie. A potem... potem... — Potem, Michale? Któż z nas wie, co będzie potem? 20 sierpnia, wieczorem A jednak wiem. W tym brulionie zostały tylko dwie czyste kartki. Czy zmieszczę na nich to wszystko, co stało się potem? Spróbuję, bo muszę wykrzyczeć swoją radość, pierwszą autentyczną radość w życiu. Zaczęło się od przyjazdu do Górek sąsiada, pana w średnim wieku. Najpierw przyglądał mi się bardzo uważnie, później zaczął wypytywać o moje zainteresowania i plany na przyszłość. Wreszcie napisał do cioci 171 list, w którym pytał, czy może starać się o mnie. List ten odczytała mi ciocia wyjaśniając, jak dobrze się składa, bo dwór sąsiada jest duży i piękny. Wprawdzie mieszkają tam jego dwie małe córeczki, lecz ja przecież lubię pomagać innym. Będę na pewno dla nich wymarzoną matką. — Macochą! — przerwałam. — Bywają macochy nie gorsze od rodzonych matek. Dobrze się zastanów, zanim zadecydujesz, co odpowiedzieć. Ja na twoim miejscu nie miałabym żadnych wątpliwości. Siedziałam dziś rano w ogrodzie z tym listem w rękach, w moim ulubionym zakątku pod krzakiem pnących róż. Wszystko krzyczało we mnie: „Nie! Nie! Nie chcę być niczyją macochą, nie chcę być małą panią dużego domu!" Ale w takim razie nie będę też mogła zostać tutaj, gdzie jedynym życzliwym, oddanym mi człowiekiem jest wujek Marcin i gdzie pracuje Michał. Więc nigdy nie stanę się wobec niego zupełnie szczera? Zostanie mi odebrany nawet cień nadziei, że kiedyś wolno mi będzie powiedzieć do niego „kochany", jak od dawna już nazywam go w myślach? Rozstaniemy się, zapewne na zawsze, bo i Nuna nie zechce, abym tu została. Odmówić, narazić się cioci i wyjechać... Ale dokąd? Do kogo? Zamyślona i zniechęcona nie usłyszałam kroków Michała, a on już siedział przy mnie na trawniku wpatrując się w list. Oczy miał inne niż zwykle... złe. Bez słowa wyjął mi z rąk zapisane kartki i zaczął je drzeć na drobne kawałeczki. Rzucał je poza siebie i zaczął mówić bardzo głośno: — Powiedziała mi, o co prosił ten bogacz. Wyznała też, że nie dałaś jeszcze odpowiedzi. Dopiero teraz zrozumiałem, co mogę stracić. Ogarnęła mnie wściekłość z zazdrości i gniewu. Pozwól, że ja zapytam, zgodzisz się? — Och, Michale... — Nie zasłaniaj się tym nic nie znaczącym jękiem. Rozumiesz, nic! Pytam się, czy go chcesz? — Nie! Dobrze, lecz to za mało.- Musisz odpowiedzieć na ważniejsze pytanie. Kochasz kogoś innego? — Och, Michale... "> 172 — A czy... Czy tym innym nie mógłbym być... ja? Tak bardzo tego pragnę. Nie milcz, mów! — No więc tak, tak, tak! Pocałunki, pocałunki... Nie wiedziałam, że mogą być tak słodkie, tak upajające. Poczułam się jak ptak wypuszczony nagle z klatki. Wolny, nareszcie wolny! Powiedział po chwili: — Powiemy jej to dopiero jutro, żeby nie popsuć dzisiejszego dnia. — Tak, kochany. — Nareszcie! Słuchaj, nie pozwolę mamie urabiać się na jej modłę. Jestem inny, podobny do ojca. Wyjedziemy stąd oboje. Weźmiemy małą dzierżawę blisko Warszawy, znam taki zakątek. Będziesz mogła studiować albo pisać książki i pomagać mi. Podobno lubisz pomagać innym. — Michale! — Nie dosłyszałem. — Kochany mój, kochany... Teraz już wiem, co będzie potem: szczęście. Moje i jego. Nasze szczęście! KONIEC ISIS* WYDAWNICTWO NOVUS ORBIS POLECA POWIEŚCI DLA DZIEWCZĄT CHARLES TRITTEN: HEIDI DORASTA. Przełożyła z języka angielskiego Joanna Kazimierczyk. Heidi to jedna z najpopularniejszych bohaterek powieści dla dziewcząt. „Heidi dorasta" opowiada o przeżyciach dziewczynki na pensji „Pod Głogami", o nowych przyjaciółkach, trudnym debiucie w roli nauczycielki i o pierwszej miłości do przyjaciela z lat dziecinnych. ----------------«—??€=—?---------------- CHARLES TRITTEN: DZIECI HEIDI. Przełożyła z języka angielskiego Joanna Kazimierczyk. W ostatnim tomie przygód Heidi i Piotrka znajdujemy nie tylko wyjaśnienie wielu rodzinnych tajemnic, ale też wzruszające i pełne humoru wydarzenia z życia już dorosłych bohaterów, ich dzieci i przyjaciół. ----------------?—^???: ?---------------- MARIA SUSANNA CUMMINS: TAJEMNICA GERTY. Tłumaczyła z języka angielskiego Janina Buchholtzowa. Powieść pisarki amerykańskiej, autorki popularnych książek dla dziewcząt i romansów. Gertruda, bohaterka powieści, nie zna swego pochodzenia. Jej przeszłość kryje dramatyczną tajemnicę. Niespodziewane spotkanie na statku staje się początkiem zdumiewających wydarzeń... m WYDAWNICTWO NOVUS ORBIS WYDAWNICTWO fJOŁIPS ORBIS KOLEKCJA LUCY MAUD MONTGOMERY SPOTKANIA PO LATACH. Przekład: Karolina Bałłaban i Joanna Kazimierczyk. Zbiór 18 opowiadań połączonych wspólnym motywem rozstań w gniewie czy kłótni, a następnie spotkań po wielu latach. Czarodziejka z Wyspy Księcia Edwarda ukazuje miłość i nienawiść, światło i mrok, rozstania i powroty. Świat miasteczek i farm wschodniej i zachodniej Kanady... Książkę wydano po raz pierwszy w Kanadzie w 1991 roku. -------------------?>—=3$?€?—»------------------- BIAŁA MAGIA. Przekład: Joanna Kazimierczyk. L.M.Montgomery jakiej czytelnicy dotąd nie znali! Opowieści o miłości trwalszej niż śmierć. Intrygujące zachowania bohaterów, zaskakujące sytuacje — w nastroju grozy, tajemniczości, ale i tak charakterystycznego dla pisarki liryzmu i humoru. A wszystko dzieje się na tle życia kanadyjskich wsi i miasteczek. Pierwsze wydanie w Kanadzie w 1990 roku. ---------------?—??? ?--------------- BŁĘKITNY ZAMEK. Przekład: Joanna Kazimierczyk. Niezwykła metamorfoza niepozornej, starej panny, która spotyka na swej drodze mężczyznę podejrzewanego o najgorsze przestępstwa. Historia Valancy Stirling dowodzi, że warto czasem zaryzykować, a mówienie krewnym tego co się myśli, może stać się nie lada przyjemnością. W purytańskiej społeczności małego miasteczka otwarte wyrażanie własnych opinii uważane jest za początek obłędu. Co począć, jeśli córka „starej" szacownej rodziny poślubi „czarny charakter", a do tego ma czelność być niewypowiedzianie szczęśliwą? ----------------?—3|fe-»---------------- Lucy Maud Montgomery może być „staroświecka", ale jej książki pulsują życiem. The Toronto Star : $ Sprzedaż książek Wydawnictwa NOVUS ORBIS prowadzi INTERNOVATOR ul. Grochowska 341, Warszawa, tel. 196878, tel/fax 19 6665 Druk: 4jąp?f Gdańsk, ul. Załogowa 6 • tel. (058) 43-00-01 • fax: 43-10-53 • telex: 0512203 \s