BARBARA ERSKINE DOM ECH przełożył Mieczysław Dutkiewicz Warszawa 1997 Tytuł oryginału: House ofEchos ISBN 83-7180-047-9 urolog ?^Cimny promień słońca wdziera się do wnętrza przez otwór po sęku w drewnianej okiennicy i muska zakurzoną podłogę, niczym światło laserowe sunie w bok, na lewo, aż wreszcie napotyka kwiat. Pod wpływem światła płatki rozchylają się jeden po drugim, ich delikatną kremową biel mącą już brązowe cienie na obwódkach. Za to promień sunący po podłodze nie mąci ciszy; szepty przeszłości są bezgłośne. Natrętne echa nie znajdują w tym domu wdzięcznego słuchacza, zachowują więc ciszę. Drzewo genealogiczne Joss Grant: Sarah Rushbrook ur. 1861 zm. 1884 Julia Mary ur. 1862 zm. 1862 William Percival zm. 1866 Mary Sarah ur. 1864 zm. 1920 Henry John Lydia Sarah ur. 1900 ur. 1902 zm. 1903 zm. 1925 John Bennet ur. 15 lutego 1863 zaginął w 1903 Samuel Manners lady Sarah ur. 1882 zm. 1926 John Duncan Samuel John Robert Laura ur. 1920 ur. 1921 ur. 1922 ur. 1924 zm. 1921 zm. 1925 zm. 1936 zm. 1989 Samuel John ur. 1946 zm. 1953 George Philip ur. 1954 zm. 1962 Joss ur. 1964 Philip Duncan ur. 1920 zm. 1963 Lukę Grant ur. 1962 Tom ur. 1992 Ned ur. 1994 Katherine ur. 1995 Rozdział 7 C^zyżby naprawdę wolała nie wiedzieć? Joss wcisnęła pedał gazu i zwiększyła prędkość wchodząc w zakręt. A może lęka się prawdy? - Na pewno nie chcesz, żebym pojechał z tobą? - Zanim ruszyła sprzed domu, Lukę wsunął rękę przez otwarte okno i nakrył nią jej dłoń, spoczywającą na kierownicy. Obok niej na siedzeniu leżały atlas samochodowy ze skorowidzem miejscowości oraz tekturowa teczka, a w niej odpisy aktów urodzenia i adopcji, a także kartka z adresem. Belheddon Hall. Podniosła wzrok na męża i potrząsnęła głową. - Muszę zrobić to sama, Lukę. Ten pierwszy raz muszę to zrobić sama. * * * Z drewnianej furtki, skrytej za cisami i wawrzynami, na-pęczniałej już od wilgoci i śliskiej od porostów, nie korzystano pewnie od dawna. Pchnięta energicznie, uchyliła się tylko trochę i zatrzymała na nie wystrzyżonej trawie. Joss weszła na zarośniętą dróżkę, która - jak się niebawem okazało - wiodła w las. Z rękoma głęboko w kieszeniach, niemal z wyrzutami sumienia, Joss kroczyła ostrożnie i czujnie. Ożywiała się jedynie chwilami, kiedy wiatr nawiewał jej włosy do oczu. Drzewa wokół niej pachniały gnijącymi liśćmi i żołędziami, w powietrzu czuło się ostrą i gorzką woń wczesnej jesieni. ??? ech 8 «-Ł^sssffC^S^S nv krzyk bażanta i Jos no bije jej serce ? drzewa- ZU *^g%?* i P-^n^fawŁ beztroski ptak wynurzył się ? S4 dsza. Um1^ n n *»> do lasu ^fj^sw dalszym aąg^dić iakikol- szum lisa w gone. ^tawiała ucha, *«* z la widze- w^yst^.^^^scie^dflręc^^ Ł lśniły wiek dźwręk. Przed j wów. ich błysz«ą niemal Taz^Sok ^S^SS^ ^-ent kolędy Ostrokrzew rodzi owoc etovrame tragm . dneJ Parnie podsunąa M » ????? „ draa»A *^1 i Joss na ™ment u*vn marsza.Foą ??? ?? «torf» J*J stronie.obse^nH»^. ie ? ga»czu P° ''"la oddech i powoli Obro p0. ?-** ???? ona i lis -?????!???; P° ^'e W nieco lePSZJ0^y wiatru, które-Cp ostrokrze-Była to stara, pos»r drielonycb taW»J a W Niemal na Pa"»*?. „esamowty, ??>? si ? ?? „adawaly otaom «o* ss «?«???* ^ ^ ?1? przez krotką CI1W J ie; się ukradkiem- nięte ku S* •**?'????? - ??? Sną dr- ^?6?? wcho y T)om ec/i 9 wami alejkę, ginącą gdzieś dalej i dochodzącą zapewne do bramy głównej. Starannie położona niegdyś warstwa żwiru ginęła teraz pod wysokimi do kolan ostami i oleandrami. Wezbrały w niej nagle emocje, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała: były to poczucie poniesionej straty, przygnębienie, osamotnienie, rozczarowanie, nawet gniew. Gwałtownie odwróciła się plecami do domu i popatrzyła w dal, ocierając sobie oczy wierzchem dłoni. Długo błądziła po zapuszczonym ogrodzie i trawniku, obejrzała też jezioro zarośnięte sitowiem, podwórze przed stajnią i wozownię. Kuląc się przed wichurą usiłowała otworzyć najpierw drzwi frontowe, potem tylne, ale bez przekonania, domyślała się bowiem, że będą zamknięte. Wreszcie weszła na taras z tyłu domu, skąd roztaczał się widok na jezioro. Był to wspaniały dom: dziki, opuszczony, zamknięty w swojej przeszłości. Joss westchnęła, odwróciła się i spojrzała na ślepe, zamknięte okna. Kiedyś był to jej dom, chociaż jedynie przez parę miesięcy. Zapewne jakieś nieszczęście sprawiło, że matka postanowiła ją oddać. To właśnie tkwiło w niej, dręcząc ją od dawna. * * * Robię to wszystko dla Toma, uświadomiła sobie jadąc przez północny Essex, pocięty gęstą siecią cichych dróg. Dla mojego synka. Tak, tylko dla niego. Dopóki nie spojrzała na drobną, pomarszczoną i czerwoną twarzyczkę, tak bardzo podobną do twarzy jego ojca, była zadowolona, że jej pochodzenie osnuwa mrok tajemnicy. Przybrani rodzice dali jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Była przecież dla nich kimś specjalnym: dzieckiem wybranym. W chwilach, kiedy zastanawiała się nad prawdziwymi rodzicami, myśli te ograniczały się do dość mglistych i stereotypowych wyobrażeń; według nich matka była raz księżniczką, kiedy indziej służącą, potem z kolei poetką, artystką, a nawet prostytutką. Możliwości wydawały się nieograniczone i dawały okazję do niewinnej zabawy. Nie ulegało wątpliwości, że któregoś dnia trzeba będzie zacząć poszukiwać prawdy, ale Joss wiedziała w głębi duszy, że zwleka z tym, ponieważ lęka się, iż prawda okaże się 10 T)om ech zbyt prozaiczna. Dopiero gdy spojrzała na twarzyczkę Toma, kiedy zrozumiała, jakie to uczucie trzymać w ramionach własne dziecko, pojęła, że musi odkryć nie tylko, kto jest jej biologiczną matką, ale również, jak i dlaczego owa kobieta zdecydowała się oddać własną córkę obcym ludziom. I nagle, w jednej chwili, tamta dość niesprecyzowa-na ciekawość przerodziła się w dręczącą obsesję. Początkowo sprawa wydawała się łatwa, nawet zbyt prosta. Jej matka, jak wynikało z akt, nazywała się Laura Ca-therine Duncan, z domu Manners, jej ojcem był Philip George Henry Duncan. Zmarł na siedem miesięcy przed jej narodzinami. A ona przyszła na świat w Belheddon Hall, w Essex, 21 czerwca 1964 roku. Jej przybrani rodzice, Alice i Joe, od dawna już przygotowani na tę chwilę, radzili udać się do jednej z agencji, które specjalizują się w odszukiwaniu rodzin dzieci oddanych do adopcji, ale Joss nie chciała nawet o tym słyszeć; tę sprawę chciała załatwić sama. Nawet gdyby się miało okazać, że matka nie mieszka już w Belheddon Hall, zamierzała przekonać się o tym na własne oczy, zwiedzić miejscowość, gdzie przyszła na świat; upewnić się, czy zdoła wyczuć własne korzenie. Na mapie Belheddon figurowało jako mała mieścina na wybrzeżu wschodniej Anglii, pomiędzy Suffolk a Essex, zaskakująco daleko na północy po drugiej stronie rozległego obszaru wodnego, tam gdzie Stour wpada do Morza Północnego, jakieś pięć mil od niewielkiego miasteczka Manningtree. Joss spodziewała się ujrzeć miejsce bardziej romantyczne niż Essex, coś w rodzaju Szkocji, postanowiła jednak nie kierować się żadnymi uprzedzeniami, lecz zaakceptować wszystko, z czymkolwiek się zetknie. Kiedy wyjeżdżała do Belheddon, z wrażenia zaschło jej w gardle. Zatrzymała się przed niedużym sklepem o oknach oklejonych na krawędziach pożółkłym celofanem. Poczta w Belheddon i sklep. Zamknęła oczy, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik. Zaskoczona spostrzegła, jak mocno drżą jej ręce. Gwałtowne porywy wiatru gnały w stronę auta kupki zeschłych liści, tarmosiły na wszystkie strony tabliczką nad 'Dom ecH 11 wejściem do sklepu. Joss wysiadła z samochodu prostując się z trudem. Miała za sobą długą podróż. Jeśli wyobrażała sobie do tej pory cały Essex jako coś w rodzaju przedmieść północno-wschodniego Londynu, to teraz zrozumiała, iż była w błędzie. Odkąd wyjechała z Kensington, gdzie mieszkała z Lukiem, upłynęły już dwie i pół godziny, a przynajmniej przez ostatnią godzinę krajobraz, jaki mijała, nie miał nic wspólnego z miastem. Ulica wyglądała na opustoszałą; ani przechodniów, ani aut. Na tym odcinku biegła pomiędzy dwoma rzędami ładnych, schludnych domków i dopiero nieco dalej skręcała w stronę ujścia rzeki. Była to mała mieścina - nie więcej niż tuzin domków, wśród nich parę krytych strzechą, a dwa lub trzy podparte słupkami, z kołyszącymi się na wietrze malwami w ogródkach. Joss nie dostrzegła nigdzie kościoła. Odetchnęła głęboko i pchnęła drzwi sklepu. Ze zdumieniem stwierdziła, iż oferuje on więcej niż zapowiadał to skromny wygląd z zewnątrz. Po lewej stronie okienko małego urzędu pocztowego ginęło niemal za stosem kart pocztowych i artykułów piśmienniczych oraz wyłożonymi na półkach słodyczami, po prawej natomiast znajdował się imponujący i dobrze zaopatrzony dział delikatesowy. Stojąca za kontuarem ekspedientka była drobną, korpulentną kobietą w wieku około sześćdziesięciu lat, o siwych wiotkich włosach i szarych, przenikliwych oczach. Sięgała właśnie dłonią w plastykowej rękawiczce do lady chłodniczej po kawałek sera, ale podniosła wzrok na Joss i uśmiechnęła się do niej. - Za chwilę panią obsłużę, złociutka. Kobieta stojąca w kolejce przed Joss obejrzała się z zainteresowaniem. Była wysoka, ciemne niesforne włosy wymykały jej się spod chustki zawiązanej na głowie, a ogorzała twarz zdradzała długie lata obcowania z ostrym wschodnim wiatrem. Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Przepraszam, wygląda to tak, jakbym wykupywała cały sklep. Ale naprawdę już odchodzę. - Nie szkodzi. - Joss odwzajemniła uśmiech. - Właściwie weszłam tu tylko, aby zapytać o drogę do Belheddon Hall. Na twarzach obu kobiet odmalowało się zdumienie. 12 1)om ecH - To tuż obok kościoła - odparła kupująca i zmrużyła oczy. - Ale tam nie ma czego szukać. W Hall nie ma teraz nikogo. Joss zagryzła wargę, starając się ukryć rozczarowanie. - Czy to znaczy, że nie mieszkają już tam Duncanowie? Kobiety potrząsnęły głowami. - Już od lat nikt tam nie mieszka. - Ekspedientka wstrząsnęła się ostentacyjnie. - To stary, nawiedzony dom. - Owinęła ser w folię i wrzuciła do papierowej torebki, następnie przeniosła wzrok na klientkę. - Proszę bardzo, złotko. Razem cztery funty i dziesięć pensów. Prowadzimy z mężem ten sklep od osiemdziesiątego dziewiątego. -Znów uśmiechnęła się do Joss. - Ale nigdy nie spotkałam nikogo z tamtego domu. - Ani ja. - Klientka odbierająca swoje zakupy potrząsnęła głową. - Zdaje się, że stara pani Duncan, która mieszkała przy szkole, była ich krewną. Ale zmarła już dobrych parę lat temu. Joss wsunęła ręce głęboko do kieszeni. Poczucie zagubienia pogłębiło się. - I nie ma tu nikogo, kto mógłby powiedzieć, co się*stało z tą rodziną? Ekspedientka pokręciła głową. - O ile wiem, oni nigdy nie utrzymywali kontaktów z innymi. Chociaż... może z Mary Sutton. Ona na pewno coś pamięta. Nieraz tam pracowała. Czasem wygląda na trochę zramolałą, ale jestem pewna, że od niej uzyskałaby pani jakieś informacje. - A gdzie ją znajdę? - Apple Cottage. Za zakrętem, gdzie łąka. Pozna pani to miejsce po niebieskiej furtce. * * * Furtka była powykrzywiana, otwierała się z trudem. Joss pchnęła ją energicznie i ruszyła wąską ścieżką, klucząc pomiędzy ostami. Drzwi wejściowe nie miały dzwonka ani kołatki. Joss zapukała, ale po pięciu minutach dała za wygraną. Najwidoczniej w domu nie było nikogo. Przez chwilę rozglądała się dokoła. Teraz, kiedy oddaliła się nieco od głównej ulicy, dojrzała zakrytą częściowo przez T>om ech 13 drzewa wieżyczkę kościoła za łąką. Tam musiał być Belhed-don Hall. Zostawiła samochód i ruszyła na przełaj przez łąkę. Niebawem stanęła przy krytej daszkiem bramie cmentarnej i oparła się o nią, popatrując na ścieżkę, która skręcała za kościołem, ginąc z pola widzenia. - Cóż, podoba się pani nasz mały kościółek? Pochodzi z trzynastego wieku, wie pani? - Głos, który rozległ się za nią tak nieoczekiwanie, wyrwał ją z zadumy. Drgnęła gwałtownie. Za nią stał wysoki, chudy mężczyzna w koloratce; stawiał właśnie pod płotem swój rower. Widząc jej spojrzenie wzruszył ramionami. - Mój samochód jest w naprawie. Coś z hamulcami. Na szczęście lubię jeździć rowerem, zwłaszcza w takie piękne jesienne popołudnie jak dziś. - Zwrócił na nią uwagę już wcześniej, kiedy skręcił z New Barn Road. Zatrzymał się wtedy i obserwował ją parę minut, zaintrygowany jej zadumą i spokojem. Dopiero teraz, kiedy odwróciła się do niego i uśmiechnęła, zorientował się, że ma przed sobą młodą kobietę, dwudziestoparoletnią, najwyżej tuż po trzydziestce, dość atrakcyjną, przynajmniej w pewnym sensie. Ciemne, gęste włosy, ostrzyżone były na pazia, z grzywką opadającą na oczy - oczy, które miały w sobie błękit ślepiów syjamskiego kota. Zerknął na swój rower osuwający się w pokrzywy i z uśmiechem wzruszył ramionami. - Przyjechałem po książki, które zostawiłem w zakrystii. Może chciałaby pani wejść i rzucić okiem na kościół, zanim go zamknę? Kiwnęła głową. - Właściwie miałam odszukać Hall. Ale chętnie obejrzę także kościół. - Do Hall można dojść również przez tamtą furtkę, za cisami. - Ruszył przodem wąską ścieżką. - Ale tam nie ma niestety nikogo. Już od paru lat. -A może znał pan tamtych ludzi? - Wpatrywała się w niego przenikliwie. - Niestety nie. Już kiedy objąłem tę parafię, dom był opustoszały. Przydałoby się, aby zamieszkała tam jakaś rodzina. 14 ?)?? ech - A więc dom jest na sprzedaż? - zawołała skonsternowana. - Nie. Nie, na tym właśnie polega problem. Dom należy w dalszym ciągu do Duncanów. Jeśli dobrze słyszałem, pani Duncan mieszka teraz we Francji. Pani Duncan. Laura Catherine. Jej matka. - Nie zna pan przypadkiem jej adresu? - Jakby z daleka słyszała swój drżący głos. - Jestem jej krewną. Dlatego przyjechałam. - Rozumiem. - Zerknął na nią ukradkiem, kiedy dochodzili do kościoła. Wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i wprowadził ją do środka, wyciągając jednocześnie rękę, aby zapalić światło. - Niestety nie mam pojęcia, jak brzmi jej dokładny adres, ale może będzie to wiedział mój poprzednik. Zajmował się tą parafią przez dwadzieścia pięć lat i chyba utrzymywał kontakt z panią Duncan, kiedy wyjechała. Mogę pani dać jego adres. - Dziękuję. - Joss rozejrzała się dokoła. Był to piękny mały kościółek, prosty, o pobielonych ścianach, oknach z trzynastego wieku, łukowych sklepieniach, błyszczących przedmiotach z miedzi i mosiądzu oraz licznych płytach pamiątkowych. Nawę boczną w południowej części wypełniały dębowe ławy i rzędy krzeseł. Kościół został już przystrojony na święto dożynkowe; wszystkie gzymsy okienne, półki i ławy obwieszono owocami, warzywami i kwiatami. - Pięknie tu. - Nieprawdaż? - W jego głosie zabrzmiały satysfakcja i duma. - Cieszę się, że przyszło mi działać w tak uroczym kościele. Pełnię swoją funkcję oczywiście także w trzech innych, ale żaden z nich nie może się równać z tym. - Czy mój... - Joss ugryzła się w język i czym prędzej powiodła wzrokiem wokół siebie. Omal nie powiedziała: „mój ojciec"! - Czy Philip Duncan jest pochowany tutaj? - Owszem, tak. Pod tamtym dębem. Zobaczy pani jego grób, idąc ścieżką wprost do Belheddon Hall. - Nie będzie w tym nic złego, jeśli wejdę tam do środka? Może ktoś pilnuje domu? - zawołała Joss za księdzem, który wszedł już do zakrystii po książki. - Nie. Jestem pewien, że nie ma w tym nic złego. Proszę się tam swobodnie rozejrzeć. Nikt nie będzie miał nic prze- T)om ech 15 ciw temu, jako że w Belheddon Hall nie ma już nikogo, niestety. Zobaczy pani, co się stało z ogrodem. Kiedyś był naprawdę piękny, ale dziś to już dzika dżungla. - Wyszedł z zakrystii i zamknął za sobą drzwi. - Proszę, zapisałem tu adres Edgara Gowera. Przykro mi, ale nie pamiętam jego numeru telefonu. Mieszka w pobliżu Aldeburgh. - Wetknął jej w dłoń kartkę papieru. Odprowadzała go wzrokiem, kiedy szedł do furtki, gdzie zostawił rower. Niebawem wsiadł na niego i odjechał z książkami podskakującymi w bagażniku, ona zaś poczuła się nagle bardzo samotna. Nagrobek pod dębem był prosty, niczym nie upiększony. Philip Duncan Urodzony 31 stycznia 1920 Zmarł 14 listopada 1963 Nic poza tym. Nawet drobnej wzmianki o pogrążonej w żalu żonie. Ani o dziecku. Wpatrywała się w ten lakoniczny napis parę minut, a kiedy w końcu odwróciła się i drżąc cała postawiła kołnierz, aby ochronić się przed wiatrem, uświadomiła sobie, że oczy ma pełne łez. * % * Upłynęło jeszcze sporo czasu, zanim poczuła się dość silna, aby odejść od tej starej budowli i wrócić do samochodu. Potem, napawając się tęsknie atmosferą rodzinnego domu, siedziała bez ruchu i tylko wodziła dokoła wzrokiem. Na półeczce leżała skarpetka Toma; ściągnął ją, gdy siedział obok niej. Chciał, żeby possała mu palec. Jeszcze parę minut pozostawała tak w bezruchu, pogrążona w zadumie, a potem, jakby tknięta nagłą myślą, wyprostowała się i zacisnęła dłonie na kierownicy. Przecież w kieszeni ma adres kogoś, kto znał dobrze jej matkę, pamięta ją z pewnością i może wie, gdzie ona teraz przebywa. Sięgnęła po atlas samochodowy. Wspaniale, na szczęście Aldeburgh nie jest wcale daleko. Podniosła wzrok. Niebo tworzyło szachownicę z ciemnych, pędzonych przez wiatr chmur i jasnych promieni słonecznych. Do wieczora pozostało jeszcze mnóstwo czasu. ^Rozdział 2 jechała na długą, szeroką ulicę główną w Aldeburgh i przez chwilę siedziała bez ruchu, patrząc przez przednią szybę na sklepy i domy. Miejscowość sprawiała miłe wrażenie; była schludna, pogodna i w tym momencie bardzo cicha. Ściskając w dłoni kartkę z adresem Joss wysiadła z samochodu i podeszła do mężczyzny, który oglądał witrynę antykwariatu. U jego stóp nieduży terier szarpał za smycz; najwidoczniej nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie pójdą na plażę. Mężczyzna spojrzał na kartkę. - Crag Path? To tam. Nad morzem. - Uśmiechnął się. -Jest pani znajomą Edgara Gowera? Czarujący człowiek. Czarujący! - Nieoczekiwanie parsknął śmiechem i ruszył przed siebie. Idąc we wskazanym przez niego kierunku uświadomiła sobie zaskoczona, że i ona się uśmiecha. Minęła mały domek rybacki, przeszła na drugą stronę wąskiej dróżki i znalazła się na promenadzie oddzielającej długi szereg domów zwróconych frontem na wschód od wysokiego nabrzeża, za którym lśniła kamienista plaża. Dalej rozpościerało się szare, wzburzone morze. Wiatr wydawał się tu bardziej przenikliwy i Joss, szukając wzrokiem właściwego numeru, zatrzęsła się z zimna. Dom Edgara Gowera okazał się wysoki i wąski; był pomalowany na biało, a wysoki balkon wychodził na morze. W oknie na parterze z ulgą dostrzegła światło. Z komina unosiła się blada wstęga dymu. W T)om ech 17 Drzwi otworzył on sam; wysoki i kanciasty mężczyzna o czerstwej cerze i gęstych siwych włosach. Jego oczy miały barwę intensywnego błękitu. - Pan Gower? Jego przenikliwy wzrok sprawił, że Joss ogarnęło nagle osobliwe skrępowanie. Ten człowiek nie wydawał się wcale tak delikatny i życzliwy, jak jego następca w Belheddon; obaj duchowni różnili się pomiędzy sobą jak dzień i noc. - A kto pyta? - Ani razu nie zamrugał oczami. Ale chociaż nadal zdawał się przeszywać ją swoim płomiennym wzrokiem, jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie i cicho na tle ogłuszającego huku fal, które wdzierały się bezustannie na żwirowaty brzeg wydając na kamykach monotonny grzechot. - Otrzymałam pana adres od proboszcza w Belheddon. Przepraszam, że nie uprzedziłam telefonicznie o swojej wizycie... - Po co pani przyjechała? - przerwał jej obcesowo. Nie zaprosił jej do środka, a ona dostrzegła dopiero teraz, że na gruby sweter Gower narzucił płaszcz. Najwidoczniej wychodził właśnie, gdy się zjawiła. - Przykro mi, zdaje się, że przyszłam nie w porę... - Pozwoli pani, iż ja to ocenię, dobrze? - W jego głosie zabrzmiała źle skrywana, choć dość nikła irytacja. - Najpierw proszę mi wyjaśnić cel tej wizyty. - Sądzę, że zna pan moją matkę - wyrzuciła z siebie bez dalszych wstępów. - Doprawdy? - To Laura Duncan. Długą chwilę wpatrywał się w nią bez jednego słowa, ona zaś uświadomiła sobie, że przynajmniej zdołała go nareszcie zaintrygować. Wstrzymała oddech, z trudem wytrzymując jego przenikliwy wzrok. - Więc to tak - mruknął w końcu. - Pani to mała Lydia. Coś zaczęło dławić ją w gardle. - Jocelyn - sprostowała szeptem. - Jocelyn Grant. Grant... rozumiem. - Powoli kiwnął głową. - jśmy się przejść, pani i ja. Chodźmy. - Za-Irzwi, wyszedł na drogę i skręcił w prawo, 18 ?)??? ecfi nie oglądając się nawet za siebie, aby sprawdzić, czy ona idzie za nim. - W jaki sposób dowiedziała się pani o matce? - zapytał, przekrzykując wycie wiatru. Z rozwianą czupryną przywodził teraz na myśl proroka ze Starego Testamentu. - U Świętej Katarzyny dostałam metrykę urodzenia. Na imię mi Jocelyn, nie Lydia. - Z trudem dotrzymywała mu kroku, zaczynało już brakować jej tchu. - Jocelyn Maria. - Maria była pani prababcią, a Lydia babcią. - Proszę mi powiedzieć: czy moja matka żyje? - Musiała podbiec parę kroków, aby się z nim zrównać. Przystanął, a jego twarz, dotychczas jakby zacięta w obliczu dokuczliwego wiatru, złagodniała nagle i odmalowało się na niej współczucie. Serce Joss zamarło na moment. - Nie żyje? - szepnęła. - Niestety, moja droga. Odeszła z tego świata przed trzema laty. We Francji. Joss przygryzła wargę. - A tak gorąco pragnęłam... - Do waszego spotkania zapewne i tak by nie doszło, moja droga. Wątpię, czy pani matka zgodziłaby się na nie -powiedział. Był teraz pełen współczucia i życzliwości i Joss musiała zrewidować swoją dotychczasową opinię na temat tego człowieka; chyba jednak był dobrym pastorem. - Dlaczego mnie oddała? - zapytała drżącym głosem. Poczuła, że po policzkach spływają jej łzy; zażenowana usiłowała otrzeć je wierzchem dłoni. - Ponieważ panią kochała. Chciała ocalić pani życie. - Ocalić mi życie? - powtórzyła zaszokowana. Zerknął na nią, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął chustkę. Troskliwie wytarł jej policzki i uśmiechnął się, ale w jego oczach nie było ani krzty wesołości, kiedy potrząsnął głową. - Modliłem się, aby pani nigdy mnie nie odnalazła, Jocelyn Grant. Nie chciałem być tym, który panią zniszczy. Odwrócił się i odszedł parę kroków, po czym zatrzymał się i spojrzał na nią. - Czy będzie pani w stanie zapomnieć, że kiedykolwiek przyjechała do Belheddon? Czy będzie pani w stanie wymazać ten fakt ze swojej pamięci raz na zawsze? T)om ech 19 Oszołomiona pokręciła głową. - Jakżebym mogła zapomnieć? Opuścił ramiona. - Tak, to prawda. - Westchnął ciężko. - Chodźmy. Zawrócił w stronę domu, a ona ruszyła za nim w milczeniu, roztrzęsiona. Kiedy weszli do wąskiego przedpokoju, a Gower zamknął za sobą frontowe drzwi, pozostawiając na zewnątrz wycie wiatru i morza, uderzyła ją niezwykła cisza panująca w tym domu. Gospodarz zrzucił płaszcz, pomógł jej zdjąć kurtkę i powiesił jedno i drugie na kilkuramiennym wiktoriańskim stojaku, po czym skierował się ku schodkom. Pokój, do którego ją wprowadził, okazał się obszernym, wygodnie urządzonym gabinetem o oknach wychodzących na nabrzeże i morze pokryte w tej chwili białymi grzywami fal. W powietrzu unosił się intensywny zapach tytoniu fajkowego zmieszany z wonią kaliny wstawionej do wysokiego wazonu i michałków stojących na stoliku pośród stert książek. Gower wskazał gestem na przepastny, sfatygowany nieco fotel, następnie podszedł do drzwi i ryknął w dół schodów: - Dot! Herbaty i współczucia. Do mojego gabinetu. W ciągu dwudziestu minut! - Współczucia? - Joss usiłowała się uśmiechnąć. Przysiadł na brzeżku dużego nie uporządkowanego biurka i spojrzał na nią z namysłem. - Czy jest pani silną kobietą, Jocelyn Grant? Nabrała głęboko powietrza. - Sądzę, że tak. - Mężatka? - Opuścił wzrok na jej ręce i zerknął na ślubną obrączkę. - Jak widać. - Ma pani dzieci? Spojrzała mu prosto w oczy, ale nie zdołała z nich odczytać odpowiedzi na dręczące ją pytania. - Owszem, synka. Ma teraz osiemnaście miesięcy. Westchnął ciężko. Wstał, obszedł biurko i stanął przy oknie. Milcząc wpatrywał się w bezkres morza. 20 ________ T)om ecfi - Dopiero kiedy urodził się Tom, zrozumiałam, że muszę dowiedzieć się czegoś o moich prawdziwych rodzicach - powiedziała w końcu. - To oczywiste - odparł, nie odwracając się do niej. - Czy na cmentarzu w Belheddon pochowany jest mój ojciec... Philip? - zapytała. -Tak. - To pan go tam pochował? Powoli kiwnął głową. - Na co umarł? - Miał wypadek na koniu. - Spojrzał na nią. - Bardzo lubiłem Philipa. Był człowiekiem miłym i dzielnym. I ubóstwiał pani matkę. - Czy oddała mnie właśnie z powodu tego wypadku? Zawahał się. - Tak. Myślę, że częściowo z tego powodu. - Wrócił za biurko, usiadł ciężko i znużonym gestem przesunął dłońmi po twarzy. - Pani matka nigdy nie odznaczała się dużą odpornością fizyczną, chociaż pod względem psychicznym i emocjonalnym była najsilniejsza z nas wszystkich. Po śmierci Philipa dała za wygraną. Przed panią miała jeszcze dwoje dzieci, ale żadne z nich nie żyło dłużej niż kilka lat. Potem nastąpiła długa przerwa, po której pani przyszła na świat. A ona myślała już o wyjeździe. Nie sądzę, aby oboje z Phili-pem planowali więcej dzieci... - Umilkł i spojrzał na nią z namysłem. - Przykro mi, moja droga, spodziewała się pani z pewnością jakiejś opowieści o całym łańcuchu nieszczęść; bo w przeciwnym razie dlaczego kobieta o takiej przeszłości jak Laura miałaby oddawać własne dziecko do adopcji? - Ja... - Joss odchrząknęła i spróbowała ponownie. - Ja nie wiem nic o jej przeszłości. Znałam tylko jej adres. Kiwnął głową. - Jocelyn, błagam, czy mogłaby pani zapomnieć o tym wszystkim? Dla własnego dobra, dla dobra pani rodziny... proszę nie angażować się w sprawy Duncanów. Ma pani własne życie i dziecko. Proszę patrzeć przed siebie, zamiast próbować wracać w przeszłość. Z tym domem wiąże się zbyt wiele nieszczęść... - Jego twarz pojaśniała, kiedy ktoś zapukał cicho do drzwi. - Wejdź, Dot. T)om ecd 21 Drzwi uchyliły się najpierw tylko trochę, potem szerzej, pchnięte rogiem tacy. Gower nie wstał z krzesła, zmarszczył brwi. - Proszę, wejdź, kochanie, napij się z nami herbaty. Pozwól, że ci przedstawię: Jocelyn Grant. Joss spojrzała z uśmiechem na drobną, szczupłą kobietę zgiętą pod ciężarem tacy i natychmiast zerwała się na równe nogi, aby jej pomóc. - Już dobrze, moja droga, wcale nie jestem taka słaba, na jaką wyglądam! - Głos Dot Gower był silny i melodyjny zarazem. - Proszę usiąść, naprawdę. - Postawiła swój ciężar na biurku, na stercie papierów, a kiedy taca przesunęła się niebezpiecznie w stronę okna, zapytała: - Mogę już nalać? - Dot - odezwał się powoli Edgar Gower. - Jocelyn jest córką Laury Duncan. Joss przekonała się teraz, że wzrok Dot Gower potrafi być nie mniej przenikliwy niż oczy jej męża. Pod wpływem tego spojrzenia opadła z powrotem na fotel. - Biedna Laura. - Dot zajęła się już ponownie swoim dzbankiem herbaty. - Byłaby z ciebie naprawdę dumna, moja droga. Jesteś bardzo ładna. Joss poczuła się zażenowana. - Dziękuję. Jak ona wyglądała? - Była średniego wzrostu i szczupła, miała siwe włosy mimo stosunkowo młodego wieku, szare oczy. - Gower jeszcze raz zmierzył ją taksującym wzrokiem. - Nie ma pani jej oczu... ani Philipa. Ale figura jest podobna. Sądzę też, że dawniej miała włosy takie jak pani. Była miła, inteligentna, z poczuciem humoru, tylko że śmierć jej synów... nigdy się z tym nie pogodziła. A kiedy jeszcze straciła Philipa... -Westchnął i sięgnął po filiżankę herbaty. - Dziękuję, kochanie... Jocelyn, błagam, dla pani własnego dobra, proszę zapomnieć o Belheddon. Ich już nie ma. To miejsce nie może już pani niczego zaoferować. - Edgarze! - Dot wyprostowała się, spojrzała na męża z wyraźnym wyrzutem. - Obiecałeś! - Dot, nie! Przez chwilę trwali w milczeniu pełnym niezrozumiałego dla Joss napięcia. Atmosfera w pokoju stała się ciężka, 22 'Dom ech a Edgar odstawił nagle filiżankę, rozlewając trochę herbaty na spodek, po czym wstał i podszedł do kominka. - Zastanów się dobrze, Dot. Zastanów się nad tym, co mówisz... - Proszę mi wybaczyć - odezwała się Joss. - Ale o co tu chodzi? Bo jeśli to ma coś wspólnego ze mną, powinnam chyba o tym wiedzieć. - Owszem, ma - odparła stanowczo Dot. - Edgar złożył twojej matce pewną ważną obietnicę, zanim opuściła Anglię. I musi jej teraz dotrzymać. Wyraz twarzy Gowera wskazywał wyraźnie na głęboką Wewnętrzną rozterkę. - Owszem, obiecałem, ale nie wyjdzie z tego nic dobrego. - Co miałoby wyjść i z czego? - Joss wstała. - Przecież mam prawo wiedzieć. - Czuła, że narasta w niej lęk. Uświadomiła sobie nagle, iż wcale nie chce wiedzieć, było już jednak za późno. Edgar odetchnął głęboko. - To prawda, ma pani rację. Muszę spełnić życzenie Laury. - Westchnął znowu, a potem, prostując ramiona, "podszedł z powrotem do biurka. - Wprawdzie ja sam nie potrafię powiedzieć wiele, obiecałem jej jednak, że gdyby Wróciła pani kiedykolwiek do Belheddon, dopilnuję, aby otrzymała pani adres jej adwokata w Londynie. Jak przypuszczam, ona przekazała coś pani w testamencie; wiem także, iż tego dnia, kiedy adopcja doszła do skutku pod Względem prawnym, napisała do pani list. Przekazała go niejakiemu Johnowi Cornishowi, swojemu adwokatowi. - Wysunął dolną szufladę biurka, przez chwilę szperał w leżących tam papierach, po czym wyciągnął wizytówkę i pchnął ją przez biurko w stronę Joss. - Ale dlaczego pan nie chciał, abym o tym wiedziała? -spojrzała na niego zdumiona. - Dlaczego miało to być dla mnie tajemnicą? - Przeszyła ją nagle fala emocji, mocno Zacisnęła dłoń na wizytówce. Spojrzała na nią tylko raz, ale już to wystarczyło, aby zorientować się, że chodzi o dużą firmę prawniczą w Lincoln's Inn Fields. - Belheddon Hall to pechowy dom, moja droga; stąd moja reakcja. Przeszłość to przeszłość. Według mnie nie po- T)om ech 23 winno się do niej wracać. Pani matka była tego samego zdania. Właśnie dlatego chciała pani zapewnić nowy start. - W takim razie po co ten list dla mnie? - Przypuszczam, że w ten sposób szukała pociechy dla samej siebie. Joss zerknęła na wizytówkę. - Czy po wizycie w tej kancelarii adwokackiej będę mogła przyjechać tu i spotkać się z państwem po raz drugi? W pierwszej chwili odniosła wrażenie, jakby Gower zamierzał pokręcić przecząco głową. Po jego twarzy przemknął cień, a Joss odczytała na niej coś jeszcze. Lęk. Ale wyraz ten zniknął tak szybko, jak się pojawił, a Gower zdobył się nawet na uśmiech. - Może pani nas odwiedzić, kiedy tylko zechce, moja droga. Dot i ja postaramy się w miarę możliwości pomóc pani we wszystkim. Dopiero gdy wyszła w szybko zapadający zmierzch i zbliżyła się do auta, zaczęła się zastanawiać nad sensem tych słów. Dlaczego właściwie Gower sądzi, iż będzie jej potrzebna pomoc? I czego się boi? Rozdział ? Jjylo już bardzo późno, kiedy dotarła wreszcie do Ken-sington i zaparkowała na małym skrawku ziemi obok do-ttiu. Znużona wysiadła z samochodu i sięgnęła po klucze do drzwi frontowych. W kuchni nadal paliło się światło. Lukę siedział w kącie przy stoliku, wpatrzony w filiżankę zimnej kawy. Jego wysoka, barczysta sylwetka zdawała się jeszcze pomniejszać i tak małe pomieszczenie; głowę wsparł na łokciach, jakby mu zbytnio ciążyła. Twarz, zazwyczaj ogorzała, była teraz nienaturalnie blada. - Cześć, kochanie. - Nachyliła się i pocałowała go w ciemne, zwichrzone włosy. - Przepraszam, że wracam tak późno, ale musiałam pojechać aż do Aldeburgh. Tom już śpi? - Zapragnęła nagle wejść na górę i przytulić chłopca do serca. Lukę kiwnął głową. - Tak, od paru godzin. Jak poszło? Dopiero teraz spostrzegła napięcie na jego twarzy. - Lukę, co się stało? O co chodzi? - Opadła na stojący obok taboret i wyciągnęła do męża rękę. Powoli pokręcił głową. - Joss, nie wiem, jak ci to powiedzieć... Firma Henderson & Grant przestała istnieć. Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. - Ale... przecież Barry mówił... - Barry się ulotnił, Joss. Zwiał i zabrał całą kasę. A ja Uważałem go za przyjaciela! Myślałem, że nie ma nic pewniejszego, niż nasza spółka. Omyliłem się. Popełniłem wiel- T)om ecR 25 ki błąd! - Uderzył nagle pięścią w stół. - Poszedłem do banku, a tam się dowiedziałem, że konto zostało opróżnione. Cały dzień wyjaśniałem sprawę w księgowości i na policji. Dobrze, że przyszła twoja siostra; zajęła się Tomem. Nie miałem pojęcia, co robić. - Przeczesał sobie dłonią potargane włosy, a Joss zorientowała się, iż zbiera mu się na płacz. - Och, Lukę... - Joss, stracimy nasz dom! - Gwałtownie zerwał się na równe nogi, odtrącając krzesło, na którym siedział, następnie pchnął tylne drzwi wychodzące na mikroskopijny ogródek, wypadł na pogrążony już w ciemnościach taras i zatrzymał się, wlepiając wzrok w mroczne niebo. Joss siedziała bez ruchu. W jednej chwili wszystkie myśli, jakimi żyła od rana, ulotniły się gdzieś, a ona widziała w tej chwili jedynie blade płytki glazury na ścianie powyżej blatu. Przez półtora roku odkładała na nią pieniądze, a potem szukała płytek w odpowiednim kolorze i kogoś chętnego do roboty. Ułożenie tej glazury oznaczało ostateczne uwieńczenie marzeń o przytulnej kuchni, kuchni w jej pierwszym domu. - Joss! - W progu stanął Lukę. - Tak mi przykro! Zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego. Przytuliła się, złożyła głowę na jego piersi, a on ją objął. Poczuła tak dobrze sobie znany zapach - oleju maszynowego, płynu po goleniu, starej wełny... i oczywiście Luke'a; wszystkiego razem. Przytuliła się jeszcze mocniej, czerpiąc siłę z samej bliskości mężczyzny, którego kochała. - Coś wymyślimy - wyszeptała w jego sweter. - Damy sobie radę. Przygarnął ją do siebie z jeszcze większą siłą. - Jesteś tego pewna? - Najwyżej zacznę znowu uczyć. To nam pomoże przebrnąć przez najgorsze. Zwłaszcza, jeśli Tomem zajmie się Lyn. Jak dobrze, że mam siostrę, która lubi dzieci. Potrafi znaleźć z nim wspólny język... - Umilkła nagle. Nie cierpiała nauczać, to ją frustrowało i stresowało. Zdawała sobie sprawę, że nie nadaje się do tego zawodu, chociaż ze swoich obowiązków wywiązywała się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Nie była urodzoną nauczycielką, lecz po prostu 26 T)om ech osobą wykształconą i romantyczną. A te dwie cechy nie harmonizowały ze sobą. Ciąża okazała się dla niej wybawieniem; nie zaplanowana i niespodziewana sprawiła jej ogromną radość, między innymi dlatego, że dzięki niej mogła nareszcie skończyć raz na zawsze z zawodem nauczycielki. Z pracy zrezygnowała pod koniec wiosennego semestru, ignorując pochlebstwa Davida Tregarrona, swojego szefa, który chciał nakłonić ją do zmiany decyzji. Zamiast tego rzuciła się w wir przygotowań do czekającego ją macierzyństwa. Wspominając tamte chwile, westchnęła. Wygląda na to, że wróci do szkoły. Chyba przyjmą ją z powrotem. Niedawno słyszała, że jej następczyni odchodzi... Ale ona przecież nie chciała już nigdy uczyć. Chciała zajmować się Tomem! Nabrała głęboko tchu i cofnęła się o krok. Rutynowa czynność, jaką było napełnienie czajnika wodą i wetknięcie wtyczki do kontaktu, dała jej czas na zebranie myśli. - Napijemy się gorącej kawy i pójdziemy spać - postanowiła. - Trudno podejmować decyzję, kiedy jest się zmęczonym. Jutro zastanowimy się, co dalej. - Jesteś taka kochana! - Objął ją, ale w tej samej chwili przypomniał sobie, gdzie Joss spędziła cały dzień. - W takim razie opowiedz mi teraz, co załatwiłaś. Odnalazłaś swoją matkę? Potrząsnęła głową i napełniła filiżanki kawą. - Umarła parę lat temu. Dom jest pusty. Nie sądzę, aby pozostał jeszcze ktoś z rodziny. - Och, Joss... - Ale to nie ma znaczenia, Lukę. Najważniejsze, że zdobyłam o nich trochę informacji. Ona była nieszczęśliwa i chora, a jej mąż umarł. Dlatego mnie oddała. I - dodała tonem bardziej pogodnym - zostawiła dla mnie list. Jest pewna kancelaria adwokacka, z którą mam się skontaktować. Kto wie? - parsknęła krótkim śmiechem. - Może zapisała mi jakiś spory majątek? * * * - Pani Grant? - John Cornish stanął przed drzwiami swojego gabinetu i wprowadził ją do środka. - Proszę mi wybaczyć, że musiała pani czekać. - Gestem dłoni wskazał T)om ech 27 jej krzesło i sam zajął miejsce za biurkiem. Przysunął sobie cienki plastykowy skoroszyt leżący na blacie, po czym podniósł wzrok na klientkę; mężczyzna tuż po sześćdziesiątce, którego łagodny wyraz twarzy pozostawał w sprzeczności z ciemnym garniturem i nieco sztywnymi manierami. - Czy ma pani przy sobie metrykę urodzenia, świadectwo adopcji i akt ślubu? Przykro mi, ale te formalności... Kiwnęła głową i wyjęła dokumenty z torebki. - Skierował panią do mnie Edgar Gower? Przytaknęła bez słowa. Cornish pokręcił głową. - Przyznaję, że zastanawiałem się już od dawna, czy skontaktuje się pani ze mną. Wie pani, pozostało już niewiele czasu, tylko dwa lata. - Dwa lata? - Joss, nie mogąc opanować napięcia, przesunęła się na sam brzeżek krzesła; bezwiednie miętosiła cienką skórę torebki. -Tak. To osobliwa historia. Ale zanim zacznę... może napije się pani kawy? - Gestem wskazał na tacę leżącą na stoliku pod ścianą. - Chętnie, dziękuję. - Rzeczywiście potrzebowała kawy; zupełnie zaschło jej w gardle. Cornish napełnił filiżanki, podał jej jedną, następnie wrócił na swoje miejsce. Do tej pory nie dotknął skoroszytu leżącego na biurku ani koperty z dokumentami, którą wręczyła mu przed chwilą. - Pani matka, Laura Catherine Duncan, zmarła 15 lutego 1989 roku. Z Belheddon Hall w Essex przeniosła się do Francji wiosną 1984 roku i od tamtej pory dom pozostaje pusty. Jej mąż i pani ojciec, Philip Duncan, zmarł w listopadzie 1963 roku, a jego matka, która mieszkała w wiosce niedaleko Belheddon, zmarła trzy lata temu. Obaj synowie Laury i Philipa, pani bracia, zmarli kolejno w 1953 i 1962 roku. Przykro mi, ale obawiam się, że nie żyje już teraz nikt z pani bliskich. Joss zagryzła wargę i przeniosła wzrok ze swego rozmówcy na filiżankę kawy. - Laura Duncan zostawiła dla pani dwa listy - mówił dalej Cornish. - Pierwszy napisała, jak sądzę, w momen- 28 T)om ech ??? sfinalizowania adopcji. Drugi otrzymałem, zanim wyjechała z kraju. Zawiera pewne dość osobliwe zastrzeżenia. - Zastrzeżenia? - Joss odchrząknęła nerwowo. Uśmiechnął się. - Miałem oddać ten list pod jednym warunkiem: zjawi się pani w ciągu siedmiu lat od dnia śmierci Laury, ale z własnej inicjatywy, z chęci poznania swoich korzeni, a nie dlatego, że ja panią odszukałem. - A gdybym nie skontaktowała się z panem? - W takim przypadku nie odziedziczyłaby pani Belheddon Hall. Zaskoczona znieruchomiała z otwartymi ustami. - Co pan powiedział? - wykrztusiła po chwili. Ręce trzęsły się jej jak w gorączce. Uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z wrażenia, jakie wywarły jego słowa. - Dom oraz ziemia o powierzchni około dziesięciu akrów należą do pani, moja droga. Ta posiadłość czeka na panią od dawna. O ile wiem, wiele rzeczy jest tam nadal nerswo-im miejscu, chociaż to i owo Laura sprzedała jeszcze przed wyjazdem z Anglii. - A co by się stało z tym wszystkim, gdybym nie skontaktowała się z panem? - Joss, oszołomiona, nadal nie w pełni pojmowała sens tego, co usłyszała. - Dom zostałby sprzedany na licytacji, a uzyskane pieniądze przekazano by na cele dobroczynne. - Umilkł na moment. - Moja droga, muszę panią uprzedzić, że chociaż zabezpieczono wystarczające środki finansowe na opłacenie podatku spadkowego, brakuje pieniędzy na dalsze gospodarowanie majątkiem. Nie można wykluczyć, że owa posiadłość sprawi pani więcej kłopotów niż przyjemności. Wspomniałem już o paru zastrzeżeniach, z jakimi wiąże się przejęcie spadku. Otóż nie można z niego zrezygnować, chociaż oczywiście nikt nie zmusi pani do zamieszkania w tym miejscu. Po drugie: nie wolno sprzedać Belheddon Hall przed upływem siedmiu lat od momentu, kiedy wejdzie tam pani po raz pierwszy. - Wstał. - Dam pani teraz listy od Laury Duncan i zostawię panią samą na parę minut. T)om ech 29 Proszę przeczytać je w spokoju. - Uśmiechnął się przyjaźnie i wręczył jej dwie koperty. - Gdybym był potrzebny, znajdzie mnie pani w sekretariacie. Siedziała jakiś czas bez ruchu, wpatrzona w koperty. Pierwsza była zaadresowana: „Dla mojej córki Lydii", na drugiej widniało jej obecne imię i nazwisko - to, które otrzymała od przybranych rodziców, a więc Jocelyn Davies - oraz data: kwiecień 1984. Wzięła najpierw list zaadresowany do Lydii i otworzyła go powoli. W kopercie znalazła pojedynczą kartkę z wypisanym na górze adresem: Belheddon Hall, Belheddon, Essex. Kochana Lydio, mam nadzieję, że pewnego dnia zrozumiesz, dlaczego postąpiłam tak, a nie inaczej. Uwierz mi: nie miałam wyboru. Kocham Cię. Zawsze będę Cię kochać. Oby Bóg uczynił Cię szczęśliwą i bezpieczną w domu Twych nowych rodziców. Modlę się o to z całego serca, kochana córeczko. Niech Ci Bóg błogosławi na każdym kroku. Nie było żadnego podpisu. Joss poczuła łzy napływające do oczu. Gorączkowo pociągnęła kilkakrotnie nosem i opuściła list na biurko. Upłynęło parę sekund, zanim otworzyła drugą kopertę. Również tu w nagłówku widniał adres Belheddon Hall, ale ten list był dłuższy. Droga Jocelyn, miałam nie znać Twojego imienia, ale są ludzie, którzy dowiadują się różnych rzeczy, i dzięki temu uzyskałam wieści o Tobie. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. Kochanie, jestem z Ciebie taka dumna! Wybacz mi, Jocelyn, ale nie jestem w stanie opierać się dłużej życzeniom Twego ojca. Brak mi już sił. Opuszczam Belheddon ze wszystkimi jego dobrodziejstwami i plagami, ale ta ucieczka powiedzie się tylko, jeśli ustąpię. Jego życzeniem było, aby Belheddon należało do Ciebie, tak więc muszę dać za wygraną. Fakt, że czytasz ten list, oznacza, że jego wola zwyciężyła. Niech Bóg ma Cię w swojej opiece. Laura Duncan ?? ?>?? ech Zaskoczona przeczytała list ponownie. A więc to ojciec życzył sobie, aby ona odziedziczyła ten dom. Przypomniała sobie samotny grób pod dębem i wolno pokręciła głową. Mniej więcej pięć minut później do gabinetu zajrzał John Cornish. - Czy wszystko w porządku? Przytaknęła ruchem głowy. - Ale to nie takie proste oswoić się z tym. Usiadł na swoim krześle i uśmiechnął się życzliwie. - Mogę to sobie wyobrazić. - Co się teraz stanie? Wzruszył wymownie ramionami. - Otrzyma pani ode mnie klucze i zajmie się nowym domem. - To wszystko? , . - Trzeba jedynie załatwić parę drobnych formalności... podpisać dokumenty i tak dalej. Nic więcej. Zawahała się. - Mój mąż ma właśnie bardzo poważne kłopoty ze swoją firmą. Okradł go wspólnik. Niewykluczone, że konieczne będzie ogłoszenie bankructwa. Straciliśmy nasz dom. Czy nie oznacza to jednocześnie utraty Belheddon? Potrząsnął głową. - Przykro mi z powodu tamtej sprawy. Ale Belheddon Hall należy do pani, nie do jej męża. Dopóki pani sama me zbankrutuje, dom nie zmieni właściciela. - Możemy się tam wprowadzić i zamieszkać? Roześmiał się. . -Naturalnie. Ale proszę nie zapominać, że dom był jakiś czas nie zamieszkany. Nie mam pojęcia, w jakim jest teraz stanie. - Stan domu nie ma dla mnie żadnego znaczenia. W sytuacji, w jakiej się obecnie znaleźliśmy, ten spadek jest dla nas istnym wybawieniem! - Joss nie posiadała się z radości. - Panie Cornish, nie wiem nawet, jak panu dziękować! Uśmiechnął się promiennie. - Powinna pani być wdzięczna swojej matce, pani Grant, nie mnie. T)om ech___________ 31 - I ojcu. - Joss przygryzła wargę. - Przecież to on chciał, abym odziedziczyła ten dom. Parę minut później do gabinetu weszła sekretarka Cor-nisha. W ręku trzymała małe metalowe pudełko, które położyła ostrożnie na biurku. - O ile sobie dobrze przypominam, każdy z tych kluczy jest pieczołowicie oznaczony i opisany. - John Cornish przesunął je w stronę Joss. - Ale w razie jakichkolwiek problemów proszę dać mi natychmiast znać. Opuściła wzrok na pudełko. - To właśnie one? Uśmiechnął się najwyraźniej zadowolony. - Owszem. - I dom należy do mnie? - Dom jest pani własnością, może pani tam robić, co tylko zechce, uwzględniając oczywiście zastrzeżenia zawarte w umowie. - Wstał i wyciągnął rękę. - Gratuluję serdecznie, pani Grant. Życzę pani i jej mężowi wiele szczęścia w odziedziczonej posiadłości. ^Rozdział 4 -i7Vie mogę w to uwierzyć! Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach! - Lyn Davies siedziała naprzeciw swojej przybranej siostry przy małym kuchennym stoliku. W je] oczach malowała się zazdrość. . Joss wyciągnęła ręce do Toma, który bawił się u jej stóp, i posadziła go sobie na kolanach. - Ja też nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Ale przynajmniej mamy rekompensatę za stratę tego mieszkania.- dowiodła wzrokiem po kuchni. - To się nazywa: spaść na cztery łapy! - mruknęła naburmuszona Lyn. - Opowiedziałaś już o tym rodzicom? - Dwa lata młodsza od Joss, została poczęta juz po jej adopcji; pięć lat po tym, jak lekarze poinformowali Alice, ze nigdy nie będzie mogła mieć własnych dzieci. Lyn - krępa silnie zbudowana, o krótkich kędzierzawych blond włosach i szarych oczach - nie była w ogóle podobna do Joss, nikt zresztą nie brał ich nigdy za siostry. Joss kiwnęła głową. . - Zadzwoniłam do nich wczoraj wieczorem. Dla nich to brzmi jak piękna bajka. Wiesz, początkowo mama martwiła się trochę, że poszukując prawdziwych rodziców mogę przeżyć rozczarowanie; mimo to była dla mnie wspaniała. -Zerknęła na Lyn. - 1 nie miała nic przeciw moim planom. - Jasne, że miała! - Lyn sięgnęła po dzbanek i nalała sobie kolejną filiżankę mocnej czarnej kawy. - Bardzo się tym gryzła, bała się, że odnajdziesz inną rodzinę i zapomnisz o niej i o tacie. T)om ech 33 - Niemożliwe! - Joss była najwyraźniej wstrząśnięta. -Nie mogła tak myśleć! Nie wierzę ci! Tylko drażnisz się ze mną. Nie rób tego! - Odetchnęła głęboko. - Jesteś pewna, że możesz jutro zaopiekować się Tomem? - Przytuliła synka. - Lukę i ja możemy wziąć go ze sobą... Lyn potrząsnęła głową. - Nie, zajmę się nim. Tylko by wam przeszkadzał, kiedy będziecie mierzyć okna na zasłony lub szykować coś innego. - Zerknęła na twarz Joss i dodała czym prędzej: - Już dobrze, przepraszam. Nie chciałam cię zmartwić. Przecież wiem, że nie macie teraz pieniędzy na takie rzeczy jak zasłony. Jedźcie we dwoje, ty i Lukę, spędźcie ten dzień jak najprzyjemniej. Jemu to dobrze zrobi, jeśli oderwie się choćby na trochę od tego całego bałaganu z „Henderson & Grant". A mama i ja chętnie zaopiekujemy się Tomem! * * * Auto prowadził Lukę. Jego przystojna, sympatyczna twarz zdradzała głęboką troskę i zmęczenie wywołane brakiem snu. Joss wyciągnęła rękę, musnęła jego dłoń. - Odpręż się, na pewno ci się spodoba. - Jesteś tego pewna?^- Spojrzał na nią i uśmiechnął się po chwili. - Tak, masz rację. Jeśli dach okaże się szczelny, a ogród na tyle duży, aby móc tam uprawiać warzywa, będę zadowolony. Bez względu na wygląd domu. Ostatnie tygodnie były koszmarnym ciągiem spotkań z prawnikami, szefami banku i policjantami, jak również z wierzycielami i księgowymi. Te właśnie rozmowy wypełniły cały czas Luke'a, na którego oczach analizowano wszystkie aspekty działalności rirmy, będącej dotąd całym jego życiem. Na szczęście nie ogłoszono bankructwa, ale nie była też żadną pociechą wiadomość, że Barry Henderson jest teraz poszukiwany przez Interpol. Gorycz zdrady popełnionej przez Barry'ego pozostała w ustach Luke'a na długo, a świadomość nieuniknionej utraty mieszkania w zajmowanym dotychczas domku nie pozwoliła mu cieszyć się w pełni nieoczekiwanym spadkiem, choć ten przynajmniej na razie zapewniał im dach nad głową i dawał czas do namysłu, mogli więc zastanowić się spokojnie, co robić dalej. 3. Dom ech 34 TDorn ecń Zatrzymali się przed sklepem. - Może chcesz wejść i przedstawić się? - zaproponował Lukę. - Jako nowa właścicielka dworu. Joss wzruszyła ramionami. - I co miałabym powiedzieć? - Prawdę. Musisz im powiedzieć, Joss. Przecież tu mieści się także urząd pocztowy. Niedługo zaczną otrzymywać listy dla nas. No, idź już. Dostarcz im tematu do plotek. -Wysiadł z samochodu. Wiatr był zimny, przenikał przez ubranie, jak wściekły pies szarpał gałęziami pobliskiego jesionu, zrywając z nich resztki liści. Joss ruszyła za mężem. Już przy pierwszym porywie wichury, która rozwichrzyła jej włosy i zaatakowała oczy, postawiła kołnierz kurtki. W sklepie nie było nikogo. Stali tak, wodząc dokoła wzrokiem i rozkoszując się mieszaniną zapachów sera, szynki i wędlin, jak również ciszą, miłą dla ucha po wyciu wiatru na zewnątrz. Dopiero po chwili z tylnej części sklepu wyłoniła się właścicielka. - Witam drogich państwa. Czym mogę służyć? - Spojrzała na Joss. - Och, to pani była tamtego dnia, pytała o Hall. I jak, znalazła pani Mary Sutton? Joss potrząsnęła głową. - Pukałam tam, ale w domu nie było nikogo. Ale za to przed kościołem spotkałam proboszcza i dostałam od niego adres jego poprzednika, który znał Duncanów. - Ach, tak. - Kobieta przechyliła głowę na bok. - A pani, jak widać, jest szczególnie zainteresowana tym Belheddon Hall, nieprawdaż? - Jej oczy roziskrzyły się ciekawością. Joss usłyszała za sobą cichy chichot Luke'a. Ukradkiem nastąpiła mu na but, po czym z uśmiechem wyciągnęła rękę. -Myślę, że powinnam się przedstawić. Jestem Joss Grant, a to mój mąż Lukę. Wygląda na to, że zamieszkamy tu, przynajmniej na razie. Laura i Philip Duncan byli moimi rodzicami. Kiedy się urodziłam, oddali mnie do adopcji, ale teraz okazało się, że zostawili mi w spadku swój dom. Kobieta patrzyła na nią oniemiała ze zdumienia. - Coś podobnego! - zawołała wreszcie. - O Boże! Taka wielka posiadłość! - Wbrew oczekiwaniom Joss nie okazała T)om ecR 35 radości; wydawała się raczej przerażona. - Nie będzie pani mogła tam mieszkać! To niemożliwe! Joss, zaskoczona, zmarszczyła brwi. - Niby dlaczego? Nie zauważyłam, by dom był w tak złym stanie! - Och, nie to miałam na myśli. - Kobieta najwyraźniej zmieszała się trochę. - Niech pani nie zwraca na mnie uwagi. To ładne miejsce. Ma pani szczęście. I sąsiedzi będą zadowoleni. Belheddon Hall za długo stało pustką. O wiele za długo. - Potrząsnęła głową. - Och, gdzież moje maniery! Jestem Sally Fairchild. Mój mąż John prowadzi pocztę, a ja sklep. - Roześmiała się. - John był księgowym, pięć lat temu przeszedł na emeryturę i wtedy przyszło nam do głowy, że na starość możemy zająć się sklepem. Ale myśleliśmy, że będzie to spokojna praca. A tu... Nie mamy nawet czasu posiedzieć sobie i pogawędzić... Kiedy odjeżdżali spod sklepu, na tylnym siedzeniu leżał karton pełen zakupów; zapas, jaki wystarczyłby całej armii na trzy dni, jak powiedział z uśmiechem Lukę, odbierając od Sally Fairchild produkty wybrane na piknik. -1 co o tym myślisz? - zapytał przekręcając kluczyk w stacyjce. Joss zapięła pas. - Miła kobieta. Ale coś mi się wydaje, że tutejsi mieszkańcy, wbrew temu co ona mówiła, wcale nie będą zadowoleni z naszej obecności. Lukę zerknął w lusterko i ruszył. - Tędy, prawda? Jeśli chodzi o panią Fairchild, to ona też miała jakieś obiekcje, nie zauważyłaś? Nie chcesz wstąpić do tej Mary Sutton, pogadać z nią? Joss potrząsnęła głową. - Pojedźmy najpierw do domu. Nie mogę się już doczekać chwili, kiedy obejrzę go w środku. - Otworzyła schowek i wyciągnęła z niego pudełko z kluczami. - Nie możemy oczekiwać, że ludzie, którzy mieszkają tu od lat, zaakceptują obcych tak od razu, jakby nigdy nic. Kiedy zadzwoniłam do Davida Tregarrona i powiedziałam o naszej decyzji, ostrzegł, że zanim zostaniemy przyjęci w pełni przez tutejszą społeczność, może upłynąć nawet dwadzieścia lat. W na- 36 T)om ecd szym przypadku może wystarczy na to dziewiętnaście lat i osiem miesięcy - ze względu na moje więzy rodzinne. Lukę parsknął śmiechem. - Skręć tutaj, za tą łąką - wskazała mu drogę Joss. - To chyba ta alejka za kościołem... A on obiecał, że nas odwiedzi. - David udowodnił, że jest dla niej kimś więcej niż tylko byłym szefem; również przyjacielem. Kiedy parę dni wcześniej zatelefonowała do niego, okazał jej tyle ciepła, że poczuła się szczerze wzruszona. - O, to tu! To na pewno tutaj! Z obu stron ciągnął się wysoki żywopłot; brama z kutego żelaza, łącząca ze sobą dwa kamienne słupki zwieńczone porośniętymi mchem ananasami, była uchylona. Lukę zatrzymał samochód, przecisnął się za bramę i pociągnął ją ku sobie, aby otworzyć szerzej; szło to opornie, gdyż raz po raz zaczepiała o błotnisty, wysypany żwirem grunt. Powiódł wzrokiem dokoła. Alejka, zarośnięta zielskiem, biegła szpalerem wysokiego żywopłotu z wawrzynka i ginęła za łukiem zakrętu. Dom musiał stać jeszcze dalej, ale nigdzie nie było napisu informującego, że to Belheddon Hall. Wrócił do samochodu. m - W porządku? - zapytała Joss. Nie potrafiła ukryć rozpierających ją emocji. Ścisnął jej dłoń. - Oto powrót córki marnotrawnej. Jedziemy. Alejka nie była długa. Niebawem skończył się żywopłot, a podjazd zatoczył półkole, oni zaś znaleźli się przed domem. Lukę zaparkował i zgasił silnik. - Joss! - Zdobył się jedynie na ten okrzyk. Potem długo siedzieli w milczeniu, chłonąc przez przednią szybę widok, jaki mieli przed sobą. Joss pierwsza doszła do siebie. Otworzyła drzwiczki i wyszła z auta na mroźny wiatr. Nadal jednak wpatrywała się jak urzeczona we wznoszące się przed nią mury. Tu przyszła na świat. Oto jej dziedzictwo. Jej dom. Lukę stał nieco w tyle i spoglądał na żonę z prawdziwą dumą; była piękna, inteligentna, pracowita, seksowna -czym prędzej odegnał od siebie tę ostatnią myśl - a teraz jeszcze okazała się spadkobierczynią tej posiadłości! Podszedł bliżej i oparł jej dłonie na ramionach. "Dom ech 37 - I co? Jakie to uczucie znaleźć się w domu? - zapytał łagodnie. Uśmiechnęła się, potarła policzkiem o jego dłoń. - Dziwne. Chyba mam tremę. - To duży dom, Joss. -1 nie mamy pieniędzy. - Odwróciła się i spojrzała na męża. - Ale ty lubisz wyzwania. - W jej oczach czaiła się wesołość. - O ile naprawdę mamy tu zamieszkać na dłużej, musimy zdobyć gotówkę na opłacenie podatków, rachunków za ogrzewanie i elektryczność, a także na zakup żywności. Do tego dojdą prace remontowe. - Z tym nie powinno być problemu. Uśmiechnął się. - Czyżby twoja matka zostawiła ci czarodziejską lampę, torbę pełną złotych monet i mnóstwo służby? - Jasne. - W takim razie nie ma problemu. Dziurka od klucza w drzwiach frontowych miała dwa cale wysokości. Joss zdążyła już obejrzeć wszystkie klucze znajdujące się w pudełku; żaden z nich nie pasowałby tutaj. Sięgnęła po klucze yale, opatrzone napisem: „Tylne drzwi". Obeszli dom, mijając okna na parterze z zamkniętymi okiennicami. Za sklepionym murowanym przejściem rozpościerał się obszerny brukowany dziedziniec, otoczony z trzech stron zabudowaniami gospodarczymi; były tam wozownie, garaże i stajnie. Od wschodu podwórze zamykała tylna ściana domu. Przy drzwiach stała czarna żelazna pompa. - Joss! - Lukę, podekscytowany, wodził dokoła wzrokiem. - Czy wyobrażasz sobie, jak wspaniale mógłbym to wszystko urządzić? Już teraz mam pełno pomysłów. Szukanie zajęcia w Londynie nie ma pewnie sensu, ale mógłbym przecież pracować tutaj! - W trzech susach dotarł do jednych drzwi, otworzył je i zajrzał do pustego garażu. - Samochody! Mogę naprawiać samochody! Mogę zacząć od nowa. Boże, ile tu miejsca! - Zaaferowany zaglądał do kolejnych pomieszczeń. Joss kroczyła za nim, uśmiechając się do siebie. Ten dom już teraz działał cuda. Na jej oczach Lukę błyskawicz- 38 "Bom ech nie otrząsnął się z przygnębienia! Obserwowała go jeszcze chwilę, po czym, nie mogąc wytrzymać dłużej, podeszła sama do tylnych drzwi domu, napęczniałych od wilgoci. - Poczekaj na mnie! - Lukę podbiegł do niej, chwycił za rękę. - Zdaje się, że powinienem przenieść cię przez próg, nieprawdaż? Chichocząc zarzuciła mu ręce na szyję, on zaś poderwał ją w górę i wniósł w mrok pierwszego pomieszczenia. Tam postawił ją na podłodze, dysząc ciężko. - Mój Boże, kobieto, czym ty się odżywiasz? Kamieniami? Obszerny pokój tonął w ciemnościach, przez szpary w okiennicach wdzierały się nikłe, nieśmiałe promyki światła. - To kuchnia - szepnęła Joss. Olbrzymie palenisko zajmowało całą jedną ścianę. Na podwójnej wielkości piecu kuchennym, przywodzącym na myśl gigantyczną czarną lokomotywę, stał żelazny kociołek. Wokół dębowego stołu pośrodku kuchni ustawiono sześć wiklinowych krzeseł; jedno z nich było odsunięte, jakby dopiero przed chwilą ktoś wstał z niego i opuścił to pomieszczenie. Oszklone drzwiczki zakurzonego i oplecionego pajęczyną kredensu pozwalały dostrzec błyszczącą zastawę z porcelany. W milczeniu, trzymając się za ręce jak dwoje spacerujących dzieci, Joss i Lukę podeszli do drzwi w przeciwległej ścianie. Umieszczona nad framugą deska z zainstalowanymi na niej piętnastoma dzwonkami, od których odchodziły przewody, pokazywała, w jaki sposób wzywano dawniej służbę, jeśli była potrzebna w innych częściach domu niż kuchnia. Za kuchnią odkryli zaskakującą obfitość niewielkich spiżarni, a na samym końcu korytarza drzwi obite rypsem. Przystanęli przed nimi. - W górę i w dół - uśmiechnął się Lukę, muskając dłonią zielony materiał. - Masz ochotę pójść na piętro? Joss kiwnęła głową. Nie mogła wydobyć głosu, dygotała cała z emocji. Lukę otworzył drzwi, za którymi ujrzeli szeroki korytarz. Podobnie jak w kuchni, także tutaj panował mrok, rozjaśniony gdzieniegdzie przez cienkie smugi światła, w których unosiły się pyłki kurzu. Tu kończyła się ka- T)om ecd 39 mienna posadzka, a zaczynały szerokie dębowe deski, kiedyś pieczołowicie pastowane. Zamiast egzotycznego dywanu okrywały je zeschłe liście, które gnane wiatrem wtargnęły do środka przez szparę pod drzwiami frontowymi i teraz leżały tu i ówdzie, rozrzucone bezładnie. Z prawej strony odkryli pokój jadalny. Przy długim stole stało - Lukę, nie wierząc własnym oczom, przeliczył je na głos - dwanaście krzeseł. Po lewej stronie szerokie drzwi, starsze od wszystkiego, co dostrzegli tu do tej pory, gotyckie, niemal kościelne, wiodły do ogromnej wysokiej komnaty. Zafascynowani tym widokiem wpatrywali się w arkadowe kolumny i galerię zdobioną dębową, misternie rzeźbioną boazerią. - Mój Boże! - Joss postąpiła krok do przodu. - To znak czasu. - Rozglądała się dokoła z nabożną czcią. - Och, Lukę! Mebli było niewiele. Pod ścianami stały dwie masywne dębowe szafy, pośrodku mieścił się niewielki stół. W kominku pozostały jeszcze resztki popiołu. W końcu pokoju sklepione przejście osłonięte zakurzoną kotarą otwierało kolejny hol, skąd szerokie, kręcone dębowe schody wiodły gdzieś w mrok. Stali z zadartymi głowami, patrząc w górę. - Powinniśmy chyba otworzyć kilka okiennic - szepnął Lukę. - W tym domu brakuje przede wszystkim światła. -Czuł się trochę nieswojo. Zerknął na Joss. Jej twarz, blada w tym mdłym półmroku, zdradzała napięcie. - Chodź, kochanie, wpuścimy tu trochę słońca. Podszedł do okna i przez parę minut szamotał się z okiennicami. Wreszcie udało mu się je otworzyć, a na zakurzone deski podłogi wpełzły promienie światła. - Tak lepiej? - Nie, nie uległ przed chwilą złudzeniu. Jej twarz rzeczywiście była trupio blada. Kiwnęła głową. - Jestem oszołomiona. - Ja też. - Rozejrzał się. - Do tego pokoju pasowałaby jakaś średniowieczna zbroja, nawet dwie. Wiesz, moglibyśmy otworzyć tu hotel! Zapełnić ten dom turystami. I zbić na tym majątek. - Zbliżył się do kolejnych drzwi za holem i otworzył je. - Biblioteka! - zawołał. - Popatrz! Masz tu 40 T)om ech mnóstwo książek! - Na moment straciła go z oczu, usłyszała za to odgłos szurania metalu o drewno; Lukę i tutaj otwierał okiennice. Nie weszła za nim. Odwróciła się powoli i powiodła wzrokiem po pustej komnacie. Panująca tu cisza ciążyła jej coraz bardziej. Miała wrażenie, jakby ten dom nasłuchiwał i obserwował ją, wstrzymując oddech. - Joss, popatrz! - W progu stanął Lukę, uśmiechnięty od ucha do ucha. - To naprawdę wspaniałe! Otrząsnęła się, ruszyła za nim i natychmiast poczuła się lepiej. - Lukę! - Rzeczywiście, widok był wspaniały. Nieduży widny pokój, pełen ciepłego jesiennego światła. Okna wychodziły na trawnik za domem i urocze jeziorko. Ściany od podłogi do sufitu były wypełnione książkami, z wyjątkiem kąta, gdzie stało stare biurko z żaluzjowym zamknięciem oraz skórzany sfatygowany fotel. Przed kominkiem ustawiono jeszcze trzy fotele, mały stolik i stojak na czasopisma. Koszyk z przyborami do szycia, pełen nici i igieł, był z pewnością świadkiem ostatnich dni pobytu Laury Dun-can w tym domu. Joss czuła, że coś dławi ją w gardle. - Wszystko wygląda tu tak, jakby ona dopiero co wstała i wyszła z domu. Nie wzięła ze sobą nawet przyborów do szycia! - Pogłaskała koszyk, z trudem powstrzymując łzy. - Chodźmy już. - Lukę objął ją wpół. - Przecież to było zaplanowane, ona po prostu nie potrzebowała tych rzeczy, to wszystko. Chciała jak najprędzej znaleźć się we Francji, odpocząć tam wreszcie. Ty też na jej miejscu nie wzięłabyś swoich igieł do cerowania. - Objął ją mocniej. - To biurko jest zamknięte. Może znajdziesz do niego klucz? Otworzyła szkatułkę, nie znalazła w niej jednak odpowiedniego klucza. Dali więc na razie za wygraną i przeszli dalej, do ostatniego pokoju, niewielkiego saloniku z oknami wychodzącymi na podjazd. Okiennice uchyliły się z trudem, skrzypiąc przeraźliwie; z okna ujrzeli teraz swój samochód, obsypany już brązowymi liśćmi kasztana. Tuż przed nim baraszkowały beztrosko na trawniku trzy króliki. 1)om ech 41 U podnóża schodów Joss przystanęła. W górze łagodny łuk dębowej poręczy ginął gdzieś w mroku. Zawahała się. Za sobą czuła obecność Luke'a. - Co się stało? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Wydało mi się... że tam ktoś jest. I czeka na nas. Lukę pieszczotliwym gestem zmierzwił jej włosy. - Może rzeczywiście czeka. Szkielet w szafie. Już dobrze, wujaszek Lukę pójdzie pierwszy. - Wbiegł na górę, pokonując dwa stopnie na raz. Po chwili zniknął jej z oczu. Joss nie ruszała się z miejsca. Usłyszała odgłos jego kroków oraz znajomy już zgrzyt otwieranych okiennic, a potem górną część schodów zalał potok światła. - Chodź już, nie ma tu żadnego szkieletu! - Jego kroki oddaliły się, wreszcie ucichły zupełnie. - Lukę! - Nagle ogarnął ją lęk. - Lukę, gdzie jesteś? -Powoli zaczęła wchodzić wyżej. Schody trzeszczały przy każdym kroku. Pod dłonią czuła gładkie, chłodne drewno poręczy. Dochodząc do łuku pół-piętra podniosła głowę. Przed sobą ujrzała szeroki korytarz z trojgiem drzwi. - Lukę? Nie było odpowiedzi. Weszła na wyblakły perski dywan i zajrzała do pierwszego pomieszczenia z prawej strony. Była to obszerna sypialnia o oknach wychodzących na tylny ogród. Dalej rozciągało się za żywopłotem szerokie pole, widać też było ujście rzeki. Pokój był umeblowany dość skromnie: łóżko nakryte zakurzoną narzutą, komoda z szufladami w stylu wiktoriańskim, mahoniowa szafka. I nadal ani śladu Luke'a. Za kolejnymi drzwiami odkryła dużą, piękną sypialnię zdominowaną przez ozdobne łoże z baldachimem. Joss wydała okrzyk zachwytu. Mimo warstwy kurzu zorientowała się natychmiast, jak wytworny jest ten mebel. Podeszła bliżej i ściągnęła narzutę, odsłaniając haftowaną pościel, harmonizującą z baldachimem i kotarami. - A więc jak, pani Grant? Co pani sądzi o tej sypialni? -Lukę zjawił się za nią tak nagle, że krzyknęła wystraszona. 42 ?)?? ??? Objął ją i przyciągnął do siebie. - Jak sądzę, taki styl życia odpowiadałby ci, czy nie tak? - Roześmiał się. Uśmiechnęła się, zapominając o strachu. - Nie mogę jeszcze w to uwierzyć. To jest zupełnie jak pałac Śpiącej Królewny! - A Śpiącą Królewnę musi pocałować królewicz, aby zbudzić ją i przekonać, że to nie sen. - Lukę... - Chciała zaprotestować, kiedy pociągnął ją na wysokie łoże i ułożył się obok niej, ale jego pocałunki stłumiły jej głos. - Myślę, że powinniśmy na tym łóżku zaznaczyć naszą obecność, nie sądzisz, pani Grant? - Wsunął dłonie pod jej kurtkę i zaczął walczyć z guzikami sweterka. - Lukę, nie możemy... - Dlaczego nie? To przecież twój dom i twoje łóżko! Jęknęła, kiedy jego zimne dłonie objęły jej ciepłe piersi i zsunęły stanik. Poczuła narastające podniecenie, równe jego żądzy. - Lukę... - Cicho! - Jego usta powędrowały niżej, język drażnił rozkosznie całe ciało, dłonie gorliwie usuwały z drogi spódnicę i majtki. - Skoncentruj się na mężu, kochanie -uśmiechnął się do niej. - Właśnie to robię. - Wyciągnęła ręce, uwalniając go ze swetra i koszuli; teraz mogła nareszcie obsypać pocałunkami jego tors i ramiona. Pociągnęła go na siebie; w tej chwili nie liczyło się dla niej nic poza trawiącą ich oboje żądzą. W kącie pokoju ciemna postać tkwiła w bezruchu, obserwując ich. - Tak! - Okrzyk triumfu, wydany przez Luke'a, przytłumiły draperie łoża. Promienie światła wpadające z ogrodu przesunęły się po suficie i zgasły, kiedy od wschodu nadciągnęły ciemne chmury. Joss, nadal przywarta do Luke'a, otworzyła oczy i spojrzała na baldachim w górze. Pośrodku tkaniny widniała rozetka z kremowego jedwabiu, osnuta pajęczyną. Joss przeciągnęła się rozkosznie jak kot. Nie miała ochoty na najmniejszy ruch, delektowała się ciężarem ciała Luke'a, T)om ech 43 jego ciepłem i bliskością. Dopiero po chwili jej wzrok zarejestrował coś w kącie sypialni, a po upływie kolejnego ułamka sekundy zareagował mózg. Zamrugała gwałtownie oczyma, nagle ogarnięta strachem, ale teraz nie dostrzegła już nic podejrzanego. Po prostu gra światła, pomyślała. Lukę uniósł głowę i spojrzał na nią. Joss płakała. - Kochanie, co się stało? - Delikatnie, koniuszkiem palca, otarł jej łzy. - Sprawiłem ci ból? Potrząsnęła głową. - Nie zwracaj na mnie uwagi, nic mi nie jest. Sama nie wiem, dlaczego płakałam. - Uwolniła się z jego objęć i zeszła z łóżka. Obciągnęła spódnicę i nachyliła się po majtki leżące na podłodze. Założyła je w tej samej chwili, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi frontowych domu. Lukę wstał z łóżka, wciągnął sweter przez głowę, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Tam ktoś stoi! - szepnął i roześmiał się cicho. - Co za kłopotliwa sytuacja! Nasz pierwszy gość i od razu złapał nas na gorącym uczynku! - Wcale nie złapał! - Joss włożyła buty i spiesznie poprawiła sobie włosy. - Idziemy, musimy otworzyć drzwi. Ale okazało się, że to niemożliwe. Nadal nie mogli otworzyć drzwi frontowych. Lukę przytknął usta do dziurki od klucza i poprosił o udanie się do tylnego wejścia. Przyjęli swojego pierwszego gościa w kuchni, a okazała się nim wysoka, dystyngowana pani w grubym wełnianym swetrze, opatulona w kraciastą chustę. - Janet Goodyear - przedstawiła się i podała im rękę. -Jesteśmy sąsiadami. Sally Fairchild powiedziała mi, że przyjechaliście. Nie wyobrażacie sobie nawet, moi drodzy, jaką sensację wywoła tu ta wiadomość. Naprawdę chcecie tu zamieszkać? Przecież w tym miejscu diabeł mówi dobranoc! -Ściągnęła rękawiczki, rzuciła je na stół, podeszła do pieca i otworzyła jedne drzwiczki, następnie pociągnęła komicznie nosem. - Ta kuchnia wymaga, aby wydać na nią przynajmniej dwadzieścia tysięcy! Znam doskonałego projektanta, jeśli to was interesuje. Na pewno pokazałby, co potrafi. Lukę i Joss spojrzeli po sobie. 44 ?)??? ecR - Szczerze mówiąc, zamierzam zostawić tę kuchnię tak jak jest - powiedziała Joss. Lukę zmarszczył brwi; głos żony wydał mu się złowieszczo cichy. - Kiedy ją odnowimy, będzie wyglądała wspaniale. Pani Goodyear nie ukrywała zdumienia. - Tak, możliwe. Ale lepszy byłby gruntowny remont. Uważajcie na dach. Laura i Philip mieli z nim stale jakieś kłopoty. - Odwróciła się do nich z ciepłym uśmiechem. -Och, moi drodzy, jakie to wspaniałe mieć w pobliżu sąsiadów! Nie mogę się już doczekać, kiedy się wreszcie wprowadzicie. Ale właściwie przyszłam tu zapytać, czy nie mielibyście ochoty wpaść do mnie na lunch. Mieszkamy tam, za ogrodem, na farmie. - Zatoczyła ręką rozległy krąg. -Mój mąż jest właścicielem większości tej ziemi. Joss otworzyła usta, aby odpowiedzieć, ale Lukę okazał się szybszy. - To bardzo miłe z pani strony, ale przywieźliśmy jedzenie ze sobą. Mamy tu jeszcze mnóstwo roboty, chcemy dokonać różnych pomiarów, skoro tu jesteśmy. - Dwadzieścia tysięcy! - Parsknął śmiechem, kredy wreszcie zostali sami. - Gdyby ona wiedziała, że nie mamy nawet grosza przy duszy, na pewno skreśliłaby nasze nazwiska z listy gości zaproszonych na Boże Narodzenie, zanim by tam je umieściła! - Nie miała nic złego na myśli. Na mnie zrobiła nawet miłe wrażenie. - Joss otworzyła jedną z wysokich szafek. -I w pewnym sensie ma rację, Lukę. Tu jest dużo do zrobienia. Dach, woda, elektryczność; nie wiemy nawet, czy wszystko funkcjonuje jak należy. No i ten piec. Myślę, że możemy doprowadzić go do stanu używalności... - spojrzała na niego z powątpiewaniem - ... ale na pewno pożerałby mnóstwo opału. - Ze wszystkim damy sobie radę. - Objął ją i przytulił do siebie. Zauważyła, że Lukę znowu wygląda na szczęśliwego - po raz pierwszy, odkąd wyszło na jaw oszustwo Bar-ry'ego. Tak, był chyba naprawdę szczęśliwy. - Na początek mamy stertę węgla w szopie na podwórzu, nie zauważyłaś? - zapytał. - I jeszcze drewno. Damy sobie radę, na pewno. Zobaczysz. ^Rozdział 5 usty kufel piwa pozostawił na stoliku w pubie mokry ślad, kółeczko, które Joss przekształciła w ozdobną ósemkę. David Tregarron wracał już od bufetu, trzymając w ręku dwa napoje i torebkę orzeszków. David, szef wydziału historii w szkole w Kensington, miał trzydzieści osiem lat, od dwóch lat był samotny. Jego rozwód przebiegł w szczególnie przykrej atmosferze, a Joss była mu w tym czasie miłą i bardzo potrzebną podporą. Oboje mieli odmienne poglądy na metody nauczania, ale w tych ciężkich dla niego chwilach Joss zachowała godną uznania lojalność wobec szefa. Potrafiła go pocieszyć, kiedy jego żona wyjechała z nowym mężem, a w pokoju nauczycielskim przyrządzała mu kawę i cierpliwie wysłuchiwała jego ckliwych lamentów na temat kobiety, której nigdy osobiście nie poznała. Kiedyś, jakiś czas po przeprowadzeniu rozwodu, ujął jej dłoń i zaproponował: „Joss, odejdź od Luke'a i wyjdź za mnie". Niemal natychmiast uświadomił sobie jednak, że tylko w pewnym stopniu powiedział to serio. Opamiętał się w porę. Lubił Joss i na to mógł sobie pozwolić, ale nie wolno mu było posunąć się dalej. - A więc, jak Lukę przyjął fakt tego nagłego zdobycia majątku? - David ostrożnie zajął miejsce na obitym pluszem taborecie i podał jej szklankę. Joss uśmiechnęła się blado. - Jego odczucia to zaskoczenie, ulga i niedowierzanie. Niekoniecznie w tej kolejności.

om ech 71 Edgara Gowera, kiedy jeszcze tutaj mieszkał? - zwróciła się do Roya. Przytaknął. - Zabawny typ z tego Edgara. A jaki ma charakter! On też znał dobrze twoją matkę. Joss kiwnęła głową. - To on właśnie skontaktował mnie z adwokatem, a więc dzięki niemu dowiedziałam się o Belheddon. - Zerknęła na męża i odwróciła się do państwa Goodyear. - Usiłował mi wyperswadować przejęcie tego domu. Uważał, że to nieszczęśliwe miejsce. - Gower to stary, przesądny niedołęga - parsknęła wzgardliwie Janet. - Stale straszył Laurę, powtarzając jej, że mieszka w nawiedzonym domu. A ona dręczyła się tym nie na żarty. Dlatego byłam na niego wściekła. - A więc ty nie wierzysz w duchy? - Nie - odparła po króciutkiej chwili wahania. - Uważaj, Joss, nie daj mu się zastraszyć. Jak sądzę, biskup odwołał go stąd, gdyż był przekonany, że Gower zdziwaczał już na starość. Trzymaj się od niego z daleka, moja droga. - Poinformowałam go w liście, że zamieszkaliśmy w Belheddon Hall. Podziękowałam, ale nawet nie odpowiedział. - Telefonowała też, nawet dwukrotnie, ale nikt nie podniósł słuchawki. - Wcale mnie to nie dziwi. Z pewnością jest zbyt zaabsorbowany apokaliptycznymi wizjami! - wtrącił Roy. - Nie, to niesprawiedliwe, co mówisz. - Janet spojrzała na męża z wyrzutem. - Przecież odkąd przeszedł na emeryturę, zawsze wyjeżdża w zimie z żoną do Południowej Afryki, aby spędzić parę miesięcy z córką. Dlatego nie skontaktował się z Joss. - Rozumiem. - Ku własnemu zdumieniu Joss uświadomiła sobie, że jest rozczarowana. Poznała Edgara jako silnego człowieka, skłonnego do udzielenia im pomocy, gdyby tego potrzebowali. Przypomniała sobie nagle jego słowa -słowa, które wielokrotnie usiłowała wymazać z pamięci; słowa, których nigdy nie powtórzyła mężowi: „Modliłem się, aby pani nigdy mnie nie odnalazła, Jocelyn Grant. Nie chciałem być tym, który panią zniszczy". 72 TDom ecd Rozmowa toczyła się dalej bez jej udziału. Jakby z oddali docierały do niej strzępy słów Alana o krykiecie, potem Sally śmiała się z jakiejś anegdoty na temat jednego z sąsiadów, ale Joss nie mogła pochwycić wątku. W uszach rozbrzmiewały jej nieprzerwanie słowa Edgara. „Z tym domem wiąże się zbyt wiele nieszczęść... Przeszłość to przeszłość. Według mnie nie powinno się do niej wracać". Gwałtownie potrząsnęła głową. Zapytał ją wtedy, czy ma dzieci, a kiedy odparła, że tak, nie odpowiedział nic, jedynie westchnął. Odsunęła krzesło. - Lukę, zadbaj o naszych gości. Zajrzę na górę, zobaczę, czy u Toma wszystko w porządku. W holu panowała cisza, lampa w kącie rzucała łagodne światło. Joss przystanęła, zadrżała pod wpływem nagłego przeciągu. Jak dotąd, jedynie w kuchni udało im się zapewnić ciepło; jego źródłem był piec. Musiała zebrać myśli. Wszystko kłębiło jej się w głowie. Edgar Gower; dom; lęk matki... Przecież musi istnieć jakieś wspólne podłoże... I ten diabeł. Skąd miejscowi ludzie w ogóle wpadli na pomysł, że diabeł zadomowił się akurat w Belheddon? Pchnęła masywne drzwi wiodące z holu i znieruchomiała nagle, sparaliżowana ze strachu. Z sypialni dobiegały przeraźliwe krzyki Toma, odbijając się echem od schodów. - Tom! - Biegła już na górę, przeskakując po dwa stopnie na raz. Chłopiec stał w łóżeczku, łzy ciekły mu po twarzy, dłonie zaciskał kurczowo na poręczy. W pokoju było przenikliwie zimno. W nikłym blasku małej lampki nocnej w kształcie misia dojrzała jego zaczerwienioną twarz. Porwała go w ramiona. Piżama była mokra. - Kochanie, co się stało? - Musnęła jego włosy zlane potem. - Tom chce do domu - szlochał rozpaczliwie. - Tom chce do domu Toma. Zagryzła wargi. - Przecież to jest właśnie dom Toma, kochanie. Nowy dom Toma. - Przytuliła jego głowę do swego ramienia. - Co się stało? Miałeś zły sen? ?)?? ??? 73 - Tom chce do domu - powtórzył. Wpatrywał się w ciemne okno, pochlipując raz po raz. Z ulgą zauważyła, że uspokaja się stopniowo w jej ramionach. - Wiesz co? - Wyciągnęła rękę i zapaliła górną lampę, zalewając pokój jasnym światłem. - Zmienimy ci piżamkę, zmienimy pościel, żebyś miał sucho, a potem zejdziesz na parę minut na dół, do gości. Co ty na to? Obejmując go jedną ręką i przyciskając do boku, zrobiła to, co zawsze w takich przypadkach: z szafy wyjęła czyste ubranie i pościel, zmieniła jedno i drugie, obmyła mu gąbką ręce i twarz, miękką szczoteczką przygładziła włosy. Zauważyła, że Tom co chwila zerka na okno. Kiedy posadziła go na kocu, aby dokończyć ścielenia łóżka, chłopiec wsadził sobie palec do ust. - Pan poszedł sobie - powiedział po chwili. Wyjął na moment palec z ust, aby to powiedzieć, potem znowu zaczął ssać kciuk. Joss odwróciła się do niego. - Jaki pan? - zapytała ostrzej niż zamierzała. Oczy małego natychmiast zaszkliły się od łez. Rozpaczliwym gestem wyciągnął do niej rączki. Nachyliła się i poderwała go w górę. - Jaki pan, powiedz mi, Tom? Przyśnił ci się jakiś paskudny pan? - Bezwiednie podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, w kąt pokoju. Udało jej się znaleźć w sklepie ładne zasłony do okna: byli na nich klauni fikający koziołki wśród kół, balonów i wstążek. Właśnie te kolorowe zasłony i koce uczyniły z sypialni Toma najjaśniejszy i najweselszy pokój w tym domu. A teraz w tak przytulnej sypialni znalazło się mimo wszystko coś, co zdołało go przerazić? Zagryzła wargi. - Opowiedz mi o tym panu, Tom - poprosiła. - To Blaszany Drwal. - Tom pociągnął lekko jej naszyjnik. Uśmiechnęła się i delikatnie odsunęła jego rękę. - Blaszany Drwal? Z twojej książki? - Odetchnęła z ulgą. Na pewno Lyn przeczytała mu „Czarodzieja z Oz"! Joss ponownie objęła syna, przytuliła go mocno. - Chodźmy, Tom, zejdziemy teraz do gości, naszych sąsiadów. Wiedziała z doświadczenia, że w ciepłej kuchni, na kolanach Luke'a, Tom zaśnie w ciągu dziesięciu minut. Postanowiła kupić mu jutro urządzenie alarmowe dla dzieci, aby 74 ?)?? ?? fi nigdy już nie dopuścić do sytuacji, w której on płacze w swojej sypialni, a ona tego nie słyszy. Jeszcze raz rozejrzała się dokoła i wyniosła go do swojego pokoju. Tu panował chłód. Rozsunięte zasłony wpuszczały do środka bladą poświatę księżyca, która zapalała błyski na gładkiej dębowej podłodze. Łoże z baldachimem rzucało cień na dywanik u jej stóp. Joss przystanęła nagle, wtuliła sobie głowę Toma w ramiona i skierowała wzrok w odległy kąt pokoju, pogrążony w mroku. Jej kurtka, która wisiała tam na wieszaku, tworzyła czarną plamę na czarnym tle. Mocniej objęła Toma. Katherine. Zabrzmiało to jak cichy szept. Tom uniósł głowę. - Tatuś? - zapytał. Wyciągnął szyję, aby coś dojrzeć. Joss pokręciła lekko głową. To tylko złudzenie. Gra wyobraźni. Lukę jest przecież w kuchni. - Nie, kochanie, tu nie ma nikogo. - Pocałowała go w czubek głowy. - Tatuś jest na dole. Chodźmy, sam zobaczysz. - Blaszany Drwal! - Tom wyjął kciuk z ust i wskazałjpal-cem w mroczny kąt pokoju. - Tu jest Blaszany Drwal! - Buzia mu się skrzywiła, załkał żałośnie. - Nie, kochanie, nie ma żadnego Blaszanego Drwala, to tylko cień! - Joss ruszyła czym prędzej do wyjścia, niemal zbiegła po schodach. - Hej, a to kto? - Roy wstał i wyciągnął ręce do Toma. -Jak to się stało, kolego, że dopiero teraz przychodzisz na nasze przyjęcie, co? - Joss? - Lukę zauważył pobladłą twarz żony. - Co się stało? Coś złego? Potrząsnęła głową. - Nie, wszystko w porządku. Tyle tylko, że Tom płakał, a myśmy tego nie słyszeli. Miał chyba zły sen. Sen o Blaszanym Drwalu, który czai się w ciemnych kątach. "Rozdział S Ozuflady biurka były wypełnione papierami i listami traktującymi o sprawach, załatwianych dawno temu, a teraz już zapomnianych. Joss przejrzała je starannie parę dni po przyjęciu, siedząc na podłodze, ale nie znalazła niczego, co by jej wyjaśniło chociaż w przybliżeniu sens tajemniczego notatnika matki. Przedtem studiowała go uporczywie od początku do końca i na odwrót, niestety bezowocnie. Nie brakowało ani jednej kartki, nic nie zostało wymazane. Wyglądało na to, że matka najpierw umieściła dla niej dedykację na pierwszej stronie, a potem w którymś momencie załamania nerwowego - ale tylko jeden jedyny raz - wzięła pusty notatnik i wpisała tam owe dwa zagadkowe zdania. Zdania, które nie dawały teraz Joss spokoju. Wyzierało z nich błaganie o pomoc, rozpaczliwe wołanie przerażonego człowieka. Co się wtedy mogło wydarzyć? Kto tak bardzo przeraził matkę? A może ten Francuz, o którym wszyscy w okolicy myśleli, że przychodzi się do niej zalecać? Do tej pory nie powiedziała Luke'owi nic o istnieniu notatnika. Czuła się tak, jakby matka powierzyła jej w zaufaniu jakiś sekret. Nie chciała jej zawieść. Tę sprawę musiała rozwikłać sama. Odłożyła notatnik i sięgnęła po stojącą na podłodze filiżankę z kawą. Piła drobnymi łyczkami, patrząc przez oszklone drzwi na trawnik przed tarasem, jeszcze okryty szronem po kolejnej mroźnej nocy. W górze rozpościerał się nieskazitelnie czysty błękit nieba. Ciszę mąciło jedynie monotonne postukiwanie metalu o metal. Lukę pracował przy bentleyu. 76 T)om ech Na taras sfrunął nie wiadomo skąd drozd. Z przechylonym na bok łebkiem wpatrywał się bacznie w kamienną posadzkę. Joss uśmiechnęła się. Niedawno wysypała tu resztki ze śniadania, ale teraz pozostało z tego niewiele; drozda ubiegły już chmary wróbli i kosów z okolicznych drzew. W domu panowała kompletna cisza. Tom spał, dzięki czemu znalazła wreszcie chwilę dla siebie. Delikatnie przesunęła palcem po okładce notatnika. Mamo! - zabrzmiało jej w uszach. W pokoju było bardzo zimno. Joss zadygotała. Miała na sobie dżinsy i dwa swetry, a szyję owinęła dodatkowo długim jedwabnym szalikiem dla ochrony przed przeciągami szalejącymi w domu, ale i tak czuła, że zmarzły jej dłonie. Postanowiła pójść za chwilę do kuchni, rozgrzać się trochę i zrobić sobie jeszcze jedną kawę. Ale dopiero za chwilę, jeszcze nie teraz. Wodziła dokoła wzrokiem, usiłując wyczuć obecność matki. Ten pokój miał dla Laury szczególne znaczenie, w nim czuła się najlepiej - to nie ulegało wątpliwości. Oto książki matki, jej przybory do szycia, jej biurko, jej listy _ a jednak nic nie pozostało. Poduszki nie zachowały jej zapachu; tam, gdzie spoczywały jej dłonie, nie czuć żadnego ciepła; na próżno szukałaby też wibracji oznaczających istnienie kobiety, która wydała ją niegdyś na świat. W wyblakłym, zielonkawym skoroszycie znalazła zagubioną pomiędzy jakimiś starymi rachunkami kopertę z francuskim znaczkiem. Joss wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, rejestrując początkowo w świadomości jedynie pochyle pismo i fioletowy kolor atramentu. Potem dopiero dostrzegła stempel: list nadano w Paryżu w 1979 roku. Wewnątrz była kartka papieru. Ma chere Laura, jak już wiesz, wbrew moim planom nie zdążyłem wczoraj dotrzeć do domu. Spotkanie musi więc zostać przełożone na jutro. Potem zatelefonuję do Ciebie. Uważaj na siebie, kochanie. Stale się za Ciebie modlę. Podpis był nieczytelny. Joss, mrużąc oczy, usiłowała rozszyfrować pierwszą literę. P? A może B? Westchnęła i odłożyła list. Nie znalazła na nim żadnego adresu. T)om ech 77 - Co robisz? - Lukę wszedł do pokoju tak cicho, że nawet go nie usłyszała. Zaskoczona podniosła na niego wzrok. - Porządkuję biurko. Podobnie jak ona, również on miał na sobie dwa swetry, prócz tego kurtkę i wełniany szalik, a mimo to był przemarznięty. Zacierał poplamione smarem ręce. - Może napilibyśmy się kawy? Muszę odtajać. - Tak, oczywiście. - Zaczęła właśnie składać wszystkie papiery na jedną stertę, kiedy zadzwonił telefon. - Pani Grant? - Głos był nieznany, należał niewątpliwie do starszej kobiety. - Słyszałam, że próbowała się pani ze mną skontaktować. Jestem Mary Sutton. Joss omal nie krzyknęła z wrażenia. - Tak, rzeczywiście, pani Sutton... - Panno, moja droga. Panno Sutton. - Głos w słuchawce przybrał bardziej oficjalne, sztuczne brzmienie. - Zazwyczaj nie otwieram nieznajomym, chyba pani rozumie. Ale teraz, skoro już wiem, z kim mam przyjemność, może mnie pani odwiedzić. Mam coś, co z pewnością panią zainteresuje. - Teraz? - zdumiała się Joss. - Tak. Teraz. - Dobrze, postaram się przyjść jak najprędzej. - Joss odłożyła słuchawkę i wzruszyła ramionami. - Apodyktyczna panna Sutton chciałaby się ze mną natychmiast zobaczyć. Wypiję więc kawę później i pójdę do niej, zanim zmieni zdanie. Powiedziała, że ma coś dla mnie. Popilnujesz Toma? - Oczywiście. - Lukę nachylił się i cmoknął ją w policzek. - No to pa. Kiedy tym razem Joss zapukała do domu panny Sutton, drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Gospodyni okazała się drobną, zasuszoną kobietą o siwych cienkich włosach spiętych na czubku głowy w kok. Szczupła ptasia twarz ginęła za okularami w grubej szylkretowej oprawce. Joss weszła do niewielkiego schludnego pokoju o intensywnym zapachu starego ciasta i zwiędłych kwiatów. Na stole okrytym ciemnobrązową ceratą leżał mały notes -identyczny z tym, jaki Joss znalazła w biurku matki. Jak 78 ______ T>om ecfi urzeczona, utkwiła w nim wzrok siadając machinalnie na krześle pod oknem. Po kilku długich chwilach bacznej obserwacji pełna powagi twarz panny Sutton rozjaśniła się w promiennym uśmiechu. - Możesz mi mówić Mary, moja droga, tak jak robiła to twoja matka. - Odwróciła się i przygotowaną już herbatą napełniła ustawione na tacy filiżanki. - Kiedy byłaś małym dzieckiem, nieraz się tobą zajmowałam. To ja oddałam cię twoim przybranym rodzicom, kiedy załatwiono adopcję, a oni przyszli po ciebie. - Zamrugała oczyma. - Twoja matka nie mogła się zdobyć na to, aby być przy pożegnaniu. Poszła nad rzekę i wróciła dopiero, kiedy ciebie nie było już w domu. Joss wpatrywała się w nią zaskoczona; milczała, nie mogąc wydobyć z siebie nawet jednego słowa. Oczy starszej kobiety, podobne za grubymi szkłami do ogromnych półkul, lśniły od łez. - Dlaczego zdecydowała się mnie oddać? - wykrztusiła po dłuższej chwili Joss. Drżącymi rękami wzięła swoją filiżankę i odstawiła ją spiesznie na brzeg stołu. Przeniosła wzrok z twarzy Mary na notatnik. - Na pewno nie kierował nią brak uczucia do ciebie, moja droga. Wręcz przeciwnie: zrobiła to, gdyż kochała cię za bardzo. - Mary usiadła i obciągnęła spódnicę, wpychając materiał pod kościste nogi. - Widzisz, wszyscy inni pomarli. Bała się, że i ty mogłabyś umrzeć, gdybyś tu została. - Inni? - Joss poczuła, że zaschło jej w gardle. - Sammy i George. Twoi bracia. - Sammy? - Joss wpiła w nią płomienny wzrok. Przeszedł ją nagle zimny dreszcz. - O co chodzi, kochanie? - Mary zmarszczyła brwi. - Co się dzieje? - Czy opiekowała się pani także nimi? Moimi braćmi? -wyszeptała Joss. Mary kiwnęła głową. - Odkąd się urodzili. - Po jej twarzy przemknął tęskny uśmiech. - Były z nich nie lada urwisy! Obaj wdali się w ojca. Twoja matka nie widziała poza nimi świata bożego. ???? ecfi 79 Omal nie pękło jej serce, kiedy ich straciła. Najpierw Sam-my'ego, potem George'a. To już było dla niej za wiele, nie zniosłaby tego żadna kobieta. - Ile mieli lat, kiedy umarli? - Joss bezwiednie zaciskała kurczowo dłonie. - Sammy około siedmiu. George urodził się rok później, w 1954, a umarł dokładnie w swoje ósme urodziny, niech spoczywa w spokoju. - Jak umarł? - zapytała Joss niemal bezgłośnie. - Okropnie! Jeden i drugi. Sammy łapał kijanki. Znaleziono go w jeziorze. - Umilkła na długą chwilę. - Kiedy potem umarł George, twoja matka omal nie oszalała. Joss wpatrywała się w nią bez słowa. Mary kręcąc głową upiła łyk herbaty. - Znaleźli go w piwnicy, pod schodami. Wiedział, że nie wolno mu tam schodzić, pan Philip zawsze chował klucze. I nadal były zamknięte w jego biurku. - Westchnęła ciężko. - Ale to już odległa przeszłość, moja droga. Nie opłakuj ich teraz, twoja matka nie byłaby tym zachwycona. - Sięgnęła po notatnik, wzięła go ze stołu i położyła na kolanach, głaszcząc delikatnie koniuszkami palców. - Trzymałam go przez te wszystkie lata. Ale to ty powinnaś je mieć, wszystkie wiersze napisane przez twoją matkę. - Nadal nie oddawała notesu, trzymała go kurczowo, jakby nie mogła znieść myśli, że się z nim rozstanie. - Musiała ją pani bardzo kochać - szepnęła w końcu Joss i poczuła, że ma łzy w oczach. Mary milczała, w dalszym ciągu głaszcząc okładkę notatnika. - Czy... czy znała pani tego Francuza, który tu przyjeżdżał? - Joss wpatrywała się z napięciem w twarz starszej kobiety, nie dostrzegła jednak nic prócz lekkiego wydęcia warg. - Tak, znałam. - Jaki on był? - Podobał się twojej matce. - Nawet nie znam jego nazwiska. Mary podniosła na nią wzrok. Najwidoczniej uznała, że może wyjawić przynajmniej tyle. 80 "Dom ecH - Paul Deamdlle. Był kimś w rodzaju handlowca. Podróżował po całym świecie. - Czy mieszkał w Paryżu? - Owszem. - A moja matka wyjechała, by zamieszkać razem z nim? Mary wzdrygnęła się nieznacznie. - To on zabrał ją z Belheddon. - Myśli pani, że uczynił ją szczęśliwą? Mary spojrzała na nią przez groteskowo powiększające szkła okularów. - Mam taką nadzieję, moja droga. Ale odkąd wyjechała, nie miałam od niej żadnej wiadomości. Tak jakby się wystraszyła, że powiedziała zbyt wiele, zacisnęła mocno usta i Joss po paru zdawkowych pytaniach wstała. Dopiero gdy się odwróciła, aby wyjść na oślepiające zimowe słońce, Mary podała jej wreszcie notatnik. - Ale uważaj, nie zgub go. Tak niewiele po niej zostało! - poprosiła chwytając ją za rękę. - Oczywiście. - Joss zawahała się. - Mary, może wpadnie pani do nas w wolnej chwili? Chciałabym, żeby poznała riS-ni mojego synka, Toma. - Nie. - Mary potrząsnęła głową. - Nie, to wykluczone. Nie gniewaj się, moja droga, ale nie wejdę do waszego domu. Tak będzie lepiej. - Cofnęła się w mrok wąskiego przedpokoju i zamknęła za sobą drzwi, niemal zatrzaskując je przed nosem Joss. * * * Oba groby były tam, tuż za grobem ojca - tak zarośnięte zielskiem, że nie od razu dostrzegła wśród pokrzyw pod drzewem dwa małe białe krzyże. Stała tak długą chwilę, patrząc na nie. Samuel John i George Philip. Ktoś położył na obu grobach po jednym małym bukiecie białych chryzantem. Joss uśmiechnęła się przez łzy. Przynajmniej Mary nie zapomniała! Kiedy wróciła do domu, Lukę i Tom pracowali w wozowni. Rzuciła tylko okiem na ich umorusane, rozradowane twarze i nie przerywając im udała się czym prędzej do gabinetu. W ręku ściskała notatnik. Promienie słońca ?)?? ecfi 81 wpadały przez okno i ogrzewały pokój, ale Joss dorzuciła parę szczap do ognia w kominku, żeby było jeszcze cieplej. Potem skuliła się w fotelu i otworzyła otrzymaną od Mary Sutton książeczkę. Na pierwszej stronie przeczytała: Laura Manners - Notatnik. Napis był tu tak samo ozdobny, jak w notesie, który znalazła w biurku matki. Przejrzała parę pierwszych stron i ogarnęło ją rozczarowanie. Przedtem sądziła, że są tu wiersze matki, a tymczasem notatnik zawierał fragmenty utworów innych poetów, zapewne pomyślane przez Laurę jako antologia tych najbardziej przez nią ulubionych. Były wśród nich oda „Do Jesieni" Keatsa, kilka sonetów Szekspira, kilka Byrona oraz „Elegia" Graya. Powoli, systematycznie Joss odwracała kartkę za kartką, czytała to i owo, usiłując na tej podstawie dowiedzieć się czegoś o guście i wykształceniu matki. Całość była nieco romantyczna, dość eklektyczna, miejscami niejasna. Joss znalazła fragmenty Racine'a i Dantego w oryginalnych wersjach francuskiej i włoskiej, jak również krótki wiersz Schillera. A więc matka była poliglotką. Były tu nawet epigramaty łacińskie. I nagle charakter notatnika uległ zmianie. Między stronicami tkwiła zwykła karteczka, stara i postrzępiona, przyklejona taśmą, która zdążyła się już odbarwić. Kartka wyglądała na wydartą z księgi liturgii katolickiej, a widniała na niej modlitwa na wodę święconą w języku angielskim i w łacinie. ...czynię to, ażeby opuścił cię zły duch i abyś zdołał odpędzić całkowicie moc wroga, wyplenić go wraz z jego zbuntowanymi aniołami... ... i cokolwiek w domach wiernych lub gdzie indziej będzie nią spryskane, niechaj zostanie oczyszczone z wszelkiego brudu i bólu. Niechaj nie dotrze tam żadne tchnienie zarazy, żaden ślad zepsucia. Niechaj czający się wrogowie nie osiągną niczego, a wszystko, co zagraża bezpieczeństwu i spokojowi tych, którzy tam przebywają, zniknie pod wpływem tej wody... Joss spłoszona rozejrzała się wokół siebie; dopiero teraz zorientowała się, że przeczytała te słowa na głos. Dom pogrążony był w całkowitej ciszy. 6. Dom ech 82 ?>??? ech ???????? te, in nomine Dei + Patris omnipotentis, et in no-minejesu Christi Filii ejus, Domine nostri, et in virtute Spiritus Sancti... Diabeł we własnej osobie mieszka tu--- W jej głowie zabrzmiało nagle echo słów Alana Fair-childa. Parę minut siedziała bez ruchu, wpatrzona przed siebie, następnie zamknęła notatnik, wstała, podeszła do biurka i podniosła słuchawkę telefonu. * * * David Tregarron siedział w pokoju nauczycielskim przeglądając testy uczniów, kiedy zadzwonił telefon. - Co u ciebie, Jocelyn? Jak ci się żyje na prowincji? -Jego tubalny głos odbijał się echem od ścian pokoju. - W niemałym stresie - odparła i zmarszczyła brwi. Powiedziała to spontanicznie, a przecież nie chciała się demaskować tak od razu. - Mam nadzieję, że odwiedzisz nas wkrótce. - Znowu uświadomiła sobie, że mówi nie tak, jak zamierzała, lecz tonem dziwnie rozpaczliwym. - Davidzie, zrobisz coś dla mnie? Kiedy będziesz w Bibliotece Publicznej, zajrzyj pod hasło „Belheddon" i spróbuj znaleźć tam coś o historii tego miejsca, dobrze? Nie odpowiedział od razu; starał się wyczytać coś z tonu jej głosu. - Dobrze, oczywiście - odparł w końcu. - Z tego, co mówiłaś na początku, wnioskuję, że to piękna okolica. Przyjadę bardzo chętnie, nie mogę się doczekać tej pierwszej wizyty. - Ja też. - Jego zapał ją zaskoczył. - Ciekawi mnie, co oznacza ta nazwa. - Belheddon? To chyba proste. Bel - piękny. Albo, o ile nazwa jest znacznie starsza, może pochodzić z języka celtyckiego, a wtedy oznaczałaby ujście rzeki. Jest też trzecia możliwość: słowo to może być związane ze starymi bogami Bel, chyba pamiętasz... Belfegor lub Baal z Biblii, który reprezentował samego diabła. Jeśli chodzi o słowo „heddon", to oznacza ono chyba „wrzos", albo świątynię na wrzosowym wzgórzu lub coś w tym... ?)??? ecfi___________________ 83 - Co powiedziałeś? - przerwała mu gwałtownie Joss. - Świątynię... - Nie, przedtem, coś o diable. - Ach, o to ci chodzi... Tak, to jedna z możliwości. Dość romantyczna. Może dawniej mieściła się tam świątynia. - Tu istnieje taka miejscowa legenda, Davidzie, o diable, który zamieszkiwał ten dom. - Jej głos zabrzmiał zaskakująco nieśmiało i zarazem szorstko. - A ty jesteś tym raczej wystraszona niż rozbawiona. Och, daj spokój, Joss, chyba nie słuchasz tych przesądnych wieśniaków, co? - Nieoczekiwanie spoważniał. - Nie wierzysz w te bzdury, prawda? - Oczywiście, że nie - roześmiała się. - Chciałabym po prostu wiedzieć, skąd się wzięły te plotki. - No cóż, sądzę, że tego typu opowieści powstają w ciemne noce, kiedy wszędzie słychać jedynie wycie wiatru. Muszę przyznać, że mam coraz większą ochotę zobaczyć to miejsce na własne oczy. - Po chwili milczenia zapytał: - Chyba nie mógłbym wpaść w ten weekend, co? Wiem, że to bardzo blisko świąt, ale semestr praktycznie dobiegł końca. Przy okazji załatwiłbym coś dla ciebie, znalazł jakieś książki... Roześmiała się uradowana. - Jasne, że możesz wpaść! Byłoby wspaniale! Miejsca na pewno nie zabraknie. Ale weź ze sobą ciepłe ubranie, tutaj jest jak na biegunie! Kiedy do domu wrócili Lukę i Tom, obaj brudni i zziębnięci, ale szczęśliwi, Joss przyrządzała zupę. Powitała ich z uśmiechem. - David odwiedzi nas pojutrze. - Wspaniale. - Lukę podniósł syna do zlewu i sięgnął po pastę do zmywania smaru. - Chętnie się z nim zobaczę. Na pewno przyniesie jakieś ciekawe wieści ze starego poczciwego Londynu, ośrodka cywilizacji. - Roześmiał się, nakładając zieloną pastę na ręce Toma, a chłopiec aż zapiszczał z uciechy. - Ale chyba nie zacznie cię przekonywać, że twoje miejsce jest tam, nie tu? Że tu na prowincji popadasz w marazm, zamiast uczyć innych? Potrząsnęła głową. 84 T)om ech - Ależ skąd! Gdybym chciała do tego wrócić, mogłabym zająć się jakąś pracą badawczą. Ale wolałabym coś mniej naukowego i bardziej lukratywnego. Może napiszę książkę, o której mówił kiedyś David. Chyba nawet porozmawiam z nim o tym, kiedy przyjedzie. - Rzeczywiście ten plan dojrzewał w niej od jakiegoś czasu. Sięgnęła po młynek do pieprzu, trzymając go nad zupą pokręciła korbką, zamieszała, odłożyła młynek i łyżkę. - Nie pytałeś nawet, jak było u Mary Sutton. Lukę uniósł brwi. - Od razu jak wróciłaś, zorientowałem się, że musiało być źle i dobrze jednocześnie. Chcesz mi teraz o tym opowiedzieć? - Lukę, moi dwaj bracia tu umarli. Zginęli w wypadkach. Przeniosła wzrok na Toma; zapragnęła nagle przytulić go, przycisnąć do serca. Jak matka mogła znieść utratę dwóch synów?! - Kochanie, naszemu Tomowi nie przytrafi się nic złego. -Lukę, jak zwykle, zdołał odczytać jej myśli. Zręcznie zmienił temat. - Wiesz, skoro już jesteśmy przy Tomie i twoim-pi-saniu... co byś powiedziała na to, żeby poprosić Lyn, aby przyjechała do nas i zaopiekowała się trochę Tomem? Potraktowalibyśmy to jako jej pracę. - Wytarł chłopcu ręce do sucha i skierował go ku matce, dając mu lekkiego klapsa w pupę. Joss wyciągnęła ręce do synka. - O ile nie znalazła już sobie jakiegoś zajęcia. Trzeba przyznać, że zawsze radzi sobie z Tomem doskonale. Trochę by też zarobiła, chociaż nie moglibyśmy zapłacić jej dużo. A ja zyskałabym nieco czasu, aby zająć się domem. - Uśmiechnęła się. -1 napisać swój bestseller. - To nie żarty, Joss. Bardzo potrzebujemy tych pieniędzy. A ty udowodniłaś już kiedyś, że masz do tego dryg. Wypadłabyś wspaniale, jestem tego pewien. - Dawniej to były drobne publikacje w gazetkach studenckich, Lukę. Za takie drobiazgi nie płacą zawrotnych honorariów. -Teraz przydadzą się nam nawet niewielkie sumy -uśmiechnął się. - Naprawdę sądzę, że powinnaś spróbować. T>om ecfi 85 Każda suma byłaby dobra, byle tylko przetrwać do następnego roku, kiedy zaczniemy zbierać własne warzywa i winogrona, wynajmować pokoje turystom, odnawiać samochody, prowadzić poradnictwo ziołowe, drukować fałszywe pieniądze... Roześmiała się. - Jak dobrze, że nie mamy zbyt ambitnych planów. Nalej mi wina, musimy wypić za wspaniałą przyszłość naszej rodzinnej firmy. - Posadziła sobie Toma na kolanach i pocałowała go w czuprynę; zmarszczyła nos czując zapach smaru. - Potrzebna ci kąpiel, młody człowieku. Tom obrócił się w jej ramionach, uśmiechnął się szeroko. - Tom pójdzie nad jezioro popływać - powiedział. Joss zamarła. Zacisnęła kurczowo dłonie, którymi obejmowała synka, a wyobraźnia podsunęła jej obraz innego małego chłopca; chłopca łowiącego kijanki. - Nie, Tomie - wyszeptała. - Nie idź nad jezioro. Nigdy tam nie chodź. Nigdy! ^Rozdział 9 -?^???? -Mmm. Lukę ślęczał nad jakimiś papierami przy biurku jej matki. Byli już po kolacji, napoczętą butelkę wina przenieśli tutaj, aby dopić ją przy kominku. Joss siedziała w kucki na dywanie, dokładając szczapy do żarłocznych trzaskających płomieni. Za oknem tęgi przenikliwy mróz wziął we władanie uśpiony ogród. - Skoro mamy w piwnicy pełno wina, moglibyśmy otworzyć drugą butelkę, nieprawdaż? - Obok niej stało pudło z listami i papierzyskami, wydobyte z samego dna komody. Listy były związane wstążeczką, a pudło miało opaskę z napisem „Bourne i Hollingsworth". Była też tam data: 23 września 1937, oraz adres: John Duncan, Belheddon Hall, Essex. - Moglibyśmy. Ale jedno z nas musiałoby po nią pójść. - Ty pójdziesz. Roześmiał się. - Pójdźmy razem. Zejdziemy do piwnicy. - Och! - Przygryzła wargi. - To nic strasznego, Joss. Mamy tam elektryczne światło i setki wspaniałych butelek. I żadnych szczurów. - Nie boję się szczurów! - A więc nie ma problemu. - Lukę odłożył długopis i wstał. - Idziemy. - A może idź sam, a ja w tym czasie przyniosę z kuchni korkociąg. - Joss! T)om ecfi 87 Wzruszyła niepewnie ramionami. - Wiesz... po prostu... jeden z moich braci zabił się spadając właśnie z tamtych schodów w piwnicy. Lukę opadł z powrotem na krzesło. - Och, Joss, dlaczego mi nie powiedziałaś? - Dowiedziałam się dopiero dziś rano. Od Mary Sutton. Ale ostatnim razem, kiedy tam zeszłam... poczułam to, coś dziwnego... coś strasznego. - Joss, poczułaś po prostu chłód i wilgoć. - Jego głos był bardzo łagodny. - A co do wypadku twojego brata, nie ma w tym nic przerażającego. Przyznaję, to smutne. Bardzo smutne. Ale przecież upłynęło już tyle czasu! A teraz jesteśmy tu my. I mamy wnieść do tego domu radość i szczęście. - Tak myślisz? - A po co według ciebie matka przepisała go tobie? - Sama nie wiem. - Objęła oburącz kolana, utkwiła wzrok w płomieniach. - Przepisała go na mnie, bo tego życzył sobie mój ojciec. - Potrząsnęła głową. - Dziwne. To taka tajemnicza postać. Nikt o nim nic nie mówi. I nikt go chyba nie pamięta. - Przecież umarł już dawno temu, czyż nie? Może dlatego nikt o nim nie mówi. - Wstał. - Chodź. - Ujął jej dłoń i pociągnął w górę. - Znajdziemy najlepsze wino Philipa i pozbędziemy się wszelkich hamulców, dopóki mamy ten dom tylko dla siebie. Co ty na to? - Brzmi interesująco. - Stanęła na palcach i pocałowała go. Klucz tkwił w drzwiach. Lukę przekręcił go, sięgnął po omacku w mrok i zapalił światło. Wewnątrz zrobiło się widno aż po stelaże z winem, blask światła wydobył z ciemności okryte kurzem butelki. W piwnicy panował przejmujący chłód. Lukę zszedł ostrożnie na sam dół i tam zaczekał na żonę. - Wszystko w porządku? - zapytał. Kiwnęła głową. Czuła w powietrzu osobliwą mieszaninę stęchlizny i świeżości, ciszy grobowej i - mimo owego stę-chłego zapachu - czystą woń zamarzniętego ogrodu przed domem. 88 T)om ech - Spójrz - Lukę wskazał na górną część ściany. - To okratowanie wychodzi na klomby kwiatowe w ogrodzie. Tędy dostaje się do środka powietrze, ale z jakiegoś powodu temperatura nigdy nie ulega większym zmianom. To idealne warunki dla wina. - Spojrzał na najbliższy stelaż. - Myślę, że najlepsze byłoby któreś z tych młodszych win. Nie chciałbym wypić butelki wartej kilkaset funtów po to tylko, aby uwieść własną żonę. - Pięknie dziękuję! Nie było tu nic, co mogłoby wzbudzić lęk. Wokół panowała cisza... i może jeszcze istniały te wspomnienia. Joss usiłowała nie myśleć o ośmioletnim chłopcu, podekscytowanym z powodu swoich urodzin, zadowolonym, otwierającym drzwi i patrzącym w mrok... Nie, sama myśl o tym była nie do zniesienia. Odsunęła ją od siebie. - Weź pierwszą lepszą butelkę i chodźmy już. Strasznie tu zimno! - Dobrze. Biorę tę. Nie powiemy Davidowi, zgoda? Pozbędziemy się tego zapasu, zanim przyjedzie. - Wyciągnął ze stelaża dwie butelki. - Teraz możemy iść. Niebawem drzwi zostały starannie zamknięte, korkociąg z kuchni znalazł się na stoliku, a Joss sprawdziła, czy u Toma wszystko w porządku, i włączyła urządzenie alarmowe. Usiedli przy kominku. - No więc, zobaczmy, co tu mamy. - Lukę spojrzał na etykietkę. - Cios Vongeout 1945. Joss, mieliśmy wziąć coś młodszego! - Wyciągnij korek i postaw na parę chwil obok ognia. -Joss sięgnęła po plik listów. Chciała zająć teraz uwagę czymkolwiek, aby tylko nie myśleć o tym ośmioletnim chłopcu, który w dzień swoich urodzin zaglądał przez uchylone drzwi w mrok, na nieznany teren... Belheddon Hall Belheddon Essex 29 września 1920 Drogi Johnie, Samuel i ja bardzo się ucieszyliśmy widząc Cię tu wczoraj i słysząc, że zamieszkasz w Pilgrim Hall. A więc się żenisz! La- T)om ecfi 89 dy Sarah to piękna i miła kobieta. Wiem, że uczyni Cię szczęśliwym. Jak już wiesz, rozwiązanie u mnie nastąpi za parę tygodni, ale mam nadzieję, że od razu potem odwiedzicie nas oboje w Belheddon. Mój Samuel chciałby w przyszłym roku zająć się tutaj organizowaniem rozgrywek tenisowych. Byłoby wspaniale, gdybyście przyjechali do nas oboje. Oddana Ci zawsze kuzynka, Lydia Manners Lydia Manners. Joss obracała kartkę to na jedną stronę, to na drugą. Lydia Manners, babcia, której imię otrzymała od matki, gdy przyszła na świat. Z pudełka oznaczonego nalepką Bourne i Hollingsworth wyciągnęła kolejny plik listów. Związane bladoniebieską tasiemką miały naklejkę z napisem „Listy ojca". Nie było to pismo Laury. Joss gorączkowo przeglądała listy. Różnorodne charaktery pisma i daty, adresy, które nic jej nie mówiły. I wreszcie list z Belheddon Hall. Krótki i zwięzły: W dniu 30 listopada przyszedł pomyślnie na świat nasz syn, mały Samuel. Przekaż, proszę, nasze serdeczne podziękowania lady Sarah za jej list. Wkrótce napiszę więcej. Twoja oddana Ci kuzynka Lydia List był zaadresowany do Johna Duncana w Pilgrim Hall. A więc John to John Duncan, krewny Philipa. Albo jego ojciec i tym samym jej dziadek. Joss odłożyła listy i zadumana znów utkwiła wzrok w kominku, wsłuchując się w głosy, które kołatały się w jej głowie i zmuszały do powrotu myślami w nieznaną przecież przeszłość. - To jak, napijemy się teraz wina? - Lukę zerkał na nią co pewien czas, kiedy przeglądała pudło z listami. Z ulgą odsunął na bok faktury, usiadł obok niej na podłodze i otoczył ją ramieniem. - Masz taką poważną minę! Uśmiechnęła się i przytuliła do niego. - Wcale nie. Po prostu coraz lepiej poznaję przeszłość. I rodzinę mojego ojca. - Patrzyła, jak Lukę napełnia kieliszki winem; miało ciemnobrązową barwę i zapach dymu, zupełnie jak las w listopadzie. Jego ciepło rozlewało się przemożną falą po jej ciele; wystarczyło parę łyków, aby 90 T)om ech poczuła silne podniecenie. - Czy to wino, czy po prostu sugestia? - wyszeptała. - Jaka sugestia? - Jego ręka zacisnęła się na jej ramieniu, przechyliła ją w tył, na poręcz fotela, a po chwili dłoń zsunęła się leniwie niżej i poczęła pieścić jej pierś poprzez grubą wełnę swetra. - Ta właśnie. - Nogą odepchnęła pudło z listami i upiła kolejny łyk. - To wino wydaje mi się bardzo mocne. Lukę zachichotał. - Podejrzewam, że kosztowało fortunę, ale kto by się tym teraz przejmował, czy rzeczywiście jest tyle warte... Pójdziemy na górę? - Delikatnie muskał wargami jej ucho, wodził nimi po całym płatku. -Jeszcze nie teraz. Najpierw drugi kieliszek. Lukę... -odwróciła się do niego, już bez uśmiechu na twarzy. - Nie zapytałabym cię o to, gdybym była zupełnie trzeźwa. Chyba nie żałujesz, że zamieszkaliśmy tutaj, prawda? - Czy żałuję? Oczywiście, że nie! - Jego dłoń wpełzła pod kołnierz jej swetra. - Na pewno? Nie mamy teraz żadnych dochodów, jeśli już mowa o... - A więc nie mówmy o tym. - Nie zamierzał zwierzać się jej ze swoich koszmarnych snów o pracy i o wierzycielach czających się na każdym kroku; ani z tego, że miewa chwile depresji, zwłaszcza gdy myśli o Barrym i wyrządzonej przez niego krzywdzie. Bo jaki miałoby to sens? Przecież tamto należy już do przeszłości. Odstawił kieliszek, nachylił się, przywarł wargami do jej ust. - Chodźmy - szepnął. - Już czas, żebyśmy poszli na górę. * * * Sammy! Sammy, gdzie jesteś? Śnieg już stopniał; na zamarzniętej glebie wystrzeliły w górę pierwsze przebiśniegi. Chłopiec nachylił się pod łukiem gałęzi jodły i po chwili zniknął z pola widzenia. Kiedy ujrzała go znowu, biegł co sił po trawie w stronę jeziora. - Stój! - krzyknęła. - Stój! Nie idź tam, błagam... Ktoś stał jej na drodze. Wpadła na niego, zaczęła się szamotać, chciała dalej... 'Dom ech _____________ 91 - Hej, przestań, uspokój się! - Lukę uchylił się w ostatniej chwili przed jej pięściami, którymi wymachiwała na oślep. - Joss, uspokój się! Co się dzieje? - Sammy! - Z trudem wydobywała się z odmętów snu, w ustach czuła cierpki smak, w głowie rozbrzmiewał jej jednostajny łoskot. - Sammy! - Joss, obudź się! Miałaś zły sen! - Lukę chwycił ją za rękę, kiedy usiłowała zrzucić na podłogę krępującą jej ruchy kołdrę. - Joss, obudź się! Była naga, jej ubranie leżało rozrzucone po całej podłodze; ramiona - gołe nad rąbkiem kołdry - zdrętwiały już z zimna. Blask księżyca zalewający podłogę oświetlał przewrócony kieliszek na podłodze przy łóżku i opróżnioną butelkę na nocnej szafce obok lampy. Joss powoli wracała do rzeczywistości. Przekręciła głowę na bok i jeszcze trochę zdezorientowana szepnęła: - Sammy... - Nie ma tu Sammy'ego, Joss. Nie ma go tutaj. To ja, Lukę, twój mąż, zapomniałaś? - Pogłaskał ją po ramieniu i niemal syknął z wrażenia, kiedy poczuł lodowate zimno jej skóry. Podciągnął wyżej kołdrę, aby ją okryć. -Tom... - Z Tomem wszystko w porządku. Śpi jak kamień. Ty też postaraj się zasnąć. Niedługo świt. - Otulił ją szczelnie kołdrą, a potem wsparty na łokciu spoglądał na nią, na jej twarz skąpaną w wyjątkowo dziś upiornej, nieziemskiej poświacie księżyca. Miała zamknięte oczy. Nie rozbudziła się tak naprawdę ani na jedną chwilę. Cały czas tkwiła w tym swoim makabrycznym śnie. Za dużo wypili wina. Z żalem spojrzał na butelkę. Czuł już pierwsze bóle głowy. Zanim wstanie dzień, bóle przerodzą się w regularnego kaca. Szkoda. Opadł z powrotem na poduszkę, skierował wzrok na haftowane draperie w górze. Joss oddychała coraz wolniej, zapadając w głęboki sen. Cień w kącie, jak zwykle czujny, poruszył się lekko, nie bardziej niż odblask księżyca na zasłonach, a w ciemność wpełzł dreszcz rozkoszy. ^Rozdział ? avid skwapliwie podchwycił propozycję spędzenia weekendu we Wschodniej Anglii, zanim jeszcze usiadł i spokojnie rozważył ewentualne konsekwencje. Teraz, patrząc przez przednią szybę swojego ośmioletniego vauxhal-la na zabytkową, zarośniętą pnączami fasadę Belheddon Hall, poczuł coś w rodzaju zazdrości. Ale trwało to tylko chwilę; lepsza strona jego natury wzięła górę nad tą drugą. Jeśli ktoś zasługiwał na romantyczny uśmiech losu, td*na pewno Joss. Przypomniał sobie suche, pobieżne notatki, które sporządził dla niej, i uśmiechnął się sam do siebie. Dom był o wiele starszy niż wskazywały na to mury widoczne z samochodu, krył też w sobie z pewnością burzliwe i romantyczne dzieje. Wysiadł z auta, prostując z trudem zesztywniałe ciało, następnie wsunął tam z powrotem głowę i sięgnął po walizkę, karton ze smakołykami od Harrodsa oraz aktówkę. - Popatrz tu. - Popukał palcem w kartkę z notatkami, kiedy godzinę później siedzieli przy lunchu. - Kościół zbudowano w 1249 roku. Nie jestem pewien, ale przypuszczam, że początki tego domu przypadają mniej więcej na ten sam okres, o ile nie jeszcze wcześniejszy. Oczywiście nie jestem ekspertem, ale ta wspaniała sala z galerią wygląda mi na wiek piętnasty lub nawet czternasty. Dlaczego nie skontaktowaliście się jeszcze z tym miejscowym specem od historii? - Nie mieliśmy na to czasu. - Joss zdjęła Tomowi śliniaczek i wytarła mu nim buzię, czemu David przyglądał się T> ???? ecd 93 na poły ze zdumieniem, na poły z niesmakiem. - Poczekaj chwilę, położę tylko tego młodego człowieka spać, a potem sobie pogadamy. Lukę, nastaw wodę na kawę, bądź tak dobry. - Zdjęła Toma z wysokiego krzesełka i przytuliła do siebie. - Nawet nie wiesz, Davidzie, jak bardzo się cieszę z twojej wizyty. - Mijając go, położyła mu dłoń na ramieniu. - Muszę się dowiedzieć jak najwięcej o tym domu. Kiedy zniknęła za drzwiami, David zmarszczył brwi. -Muszę się dowiedzieć... Jak na nią, to dość osobliwe postawienie sprawy! - Bo też osobliwie się czuje, mieszkając tutaj. - Lukę napełnił czajnik wodą i postawił go na ogniu. - Pomyśl tylko: żyły tu pokolenia jej przodków, a ona wie o własnej matce tyle co nic. - Usiadł i ukroił sobie sporą porcję sera. - Miewa koszmarne sny. Jakaś pozbawiona taktu stara baba, która mieszka w pobliżu, powiedziała, że jej obaj bracia zginęli w wypadkach. Nic dziwnego, że Joss ma teraz coś w rodzaju obsesji na tym punkcie. David uniósł brew. - Rzeczywiście, trudno się jej dziwić. - Wzdrygnął się. -To straszne! No cóż, wygląda na to, że im dalej w przeszłość, tym weselej. W tych stronach żyła przez kilka stuleci młodsza odnoga rodu de Vere. Jednemu z jej członków ścięto głowę w Tower. Lukę roześmiał się, sięgnął po wino. - I to jest według ciebie tak wesołe? - Jestem historykiem; tego typu informacje zawsze budziły mój zachwyt - zachichotał David. - Historia to ruchome schody. Ludzie wchodzą na dolny stopień i powoli wjeżdżają wyżej. Dostają się na górę, potem znikają z pola widzenia. Czasem coś zadziała nie tak jak należy i wtedy niektórzy spadają z powrotem, albo noga ugrzęźnie im między stopniami. Część patrzy przed siebie, w górę, inni za siebie, w dół. - Uśmiechnął się, zadowolony z wymyślonej przez siebie metafory. - Ale w ostatecznym rozrachunku nie ma to żadnego znaczenia. Jeden znika w górze, drugi też, nie zostawiając po sobie śladu, ale już się tłoczą kolejni, a wszyscy wznoszą się wyżej i zjeżdżają na dół w taki sam sposób. 94 ?)?? ech -?? filozofia dobra przy butelce. - Joss wróciła już i Lukę napełnił jej kieliszek. Zauważył, że poprawiła sobie włosy, usunęła też z policzka ślady zatłuszczonych palców Toma. - Kochanie, przez wiele wieków był to wspaniały, zamożny dom. Powinnaś odczuwać dumę, będąc teraz jego gospodynią. -Odczuwam dumę. - Włączyła stojące na kredensie urządzenie alarmowe dla dzieci i usiadła, najwyraźniej zadowolona. - Zaprowadzę cię potem do kościoła, Davidzie. Jest piękny. Niedawno ozdobili go na Boże Narodzenie, ustawili też pełno kwiatów. - Uśmiechnęła się. - Janet powiedziała, że w tym roku nie muszę im pomagać, bo jesteśmy tu od niedawna. - Coś podobnego! - Lukę pokiwał głową. - Ale za kilka tygodni będziesz i tak filarem kościoła. David obserwował bacznie twarz Joss. Odkąd widzieli się ostatnim razem, straciła dużo na wadze, pod oczami pojawiły się jej ciemne sińce i chociaż siedziała uśmiechnięta, wyczuwał w niej pewne niepokojące napięcie. Ale-na szczerą rozmowę w cztery oczy mógł sobie pozwolić dopiero dwie godziny później, kiedy posadziła Toma w wózku i poszli z nim na spacer najpierw alejką, a potem wąską ścieżką wiodącą na cmentarz. - Tu leży mój ojciec - wskazała na nagrobek. - Biedna Joss! - David wsunął dłonie głęboko do kieszeni, aby ochronić je przed przejmującym zimnem. - Musiałaś być okropnie rozczarowana, gdy się dowiedziałaś, że nie żyją już ani on, ani twoja matka. - Rozczarowana to łagodne określenie. - Na płytę nagrobka sfrunął z góry drozd. Tom, zainteresowany ptakiem, wyciągnął ku niemu rączkę, a Joss przystanęła. - Czy dowiedziałeś się czegoś o samej nazwie? -Belheddon. - Zastanawiał się chwilę, przygryzając wargę. - Ta nazwa sięga daleko w przeszłość. Można wymawiać ją w różnoraki sposób, jak wiele innych nazw. starych miejscowości angielskich, ale w każdym razie w takiej formie widnieje w księdze katastralnej sporządzonej za Wilhelma Zdobywcy. Tym samym cofamy się do 1087 roku. T)om ech 95 A może wolałabyś czasy jeszcze wcześniejsze? - Uśmiechnął się i wydmuchnął obłoczek białej pary, czym rozśmieszył Toma. - Wspomniałeś coś o wpływach celtyckich. Epoka żelaza? A może brązu? - Joss, opieram się jedynie na domysłach i niestety nie posunąłem się dalej. Istnieje możliwość, że nazwa pochodzi od słowa „belwe", co w języku średnioangielskim znaczy tyle co „wyć, ryczeć". „Hedon" oznacza najprawdopodobniej „wzgórze wrzosowe". Może wypasano tam szczególnie hałaśliwe bydło. Ale tu wkraczamy już na obszar archeologii. - A dlaczego diabeł miałby zamieszkać właśnie tutaj? Stała zwrócona do niego plecami, wpatrzona w drozda. David zmarszczył brwi. W jej głosie zabrzmiał dziwny ton -jakby wymuszona żartobliwość. - Wątpię, aby tu w ogóle mieszkał. Odwróciła się do niego, on zaś spojrzał jej prosto w oczy. - Czego się właściwie boisz, Joss? Wzruszyła ramionami, manipulując coś przy szelkach Toma. Chłopiec od paru chwil marudził. - Nie wiem. Zazwyczaj jestem osobą rozsądną. I uwielbiam ten dom. Chodzi o to, że coś nie jest tu tak, jak powinno być. - Ale to nie ma nic wspólnego z diabłem! - Powiedział to tonem autorytatywnym, jakiego używał w szkole, ale ubarwił go nieznaczną kpiną. - Nie, oczywiście, że nie. - Nie wyglądała jednak na przekonaną. - Joss, nawet gdyby diabeł zdecydował się zamieszkać na Ziemi, to nie wierzę, aby wybrał Belheddon, nawet jako wiejską rezydencję. - Uśmiechnął się mrużąc oczy. - Przede wszystkim jest tu zbyt zimny klimat. Roześmiała się. - A ja cię trzymam tak na tym mrozie! Wejdźmy do kościoła. Metalowa klamka była lodowata, sprawiała ból nawet przez rękawiczkę. Joss z trudem przekręciła gałkę, uchyliła drzwi i wepchnęła wózek do mrocznej bocznej nawy. 96 ???? ecd - ?? stary, piękny kościół... - David rozglądał się dokoła. Kiwnęła głową. - Byłam już na jednym, nawet na dwóch nabożeństwach wieczornych. Bardzo je lubię. - Ruszyła ku przeciwległej ścianie. - Spójrz, tu są napisy i płyty pamiątkowe ku czci mieszkańców Hall. Ale nazwiska się nie powtarzają; wygląda to tak, jakby mieszkały tu tuziny różnych rodzin. To naprawdę frustruje. Nie wiem nawet, kto z nich był moim krewnym. - Zatrzymała się przed jedną z kamiennych płyt pamiątkowych. - Popatrz: „Sarah, umiłowana żona Williama Percivala, dawniej z Belheddon Hall, zmarła dnia 4 grudnia 1884 roku". Potem, znacznie później, była Lydia Manners, moja babcia. Nazwisko moich rodziców brzmiało już Duncan. Ciągle inne nazwiska. - A odnalazłaś Biblię rodzinną? - Wszedł już do prezbiterium. - O, tu widnieje nazwisko de Vere. 1465 i 1453, oboje z Belheddon Hall. Może oni także są twoimi przodkami? Joss szła za nim, pchając wózek. - Nie pomyślałam nawet o Biblii! Ale to wspaniały pomysł! *» - Jeśli ta biblia w ogóle istnieje i jest dostatecznie duża, powinnaś znaleźć ją bez trudu. Co do mnie, Joss... - objął ją ramieniem. - Naprawdę nie wierzę, że pochodzisz od diabła! - Ale sama myśl o tym intryguje, musisz to przyznać. -Stojąc przy balaskach przed ołtarzem podniosła wzrok na witraż. - Podejrzewam, że gdybym od niego pochodziła, wokół mnie rozchodziłby się zapach siarki, wiałyby wirujące wiatry i rozbrzmiewałyby krzyki demonów. Katherine Głos odbity echem od sklepienia prezbiterium był jak ciche tchnienie wiatru. Żadne z nich go nie usłyszało. David usiadł na jednej z ław. -Joss, jeśli chodzi o twoje książki... Opowiadanie „Syn miecza" dałem Robertowi Cassie z wydawnictwa Hibberd. Najpierw sam je przeczytałem i bardzo mi się spodobało. To dobry pomysł: dreszczowiec osadzony w przeszłości. Żałowałem tylko, że opowiadanie jest tak krótkie. Byłby to doskonały materiał na dłuższą powieść. Bob zgodził się ze ?)??? ech 97 mną. Nie wiem, czy nasz pomysł się sprawdzi, ale gdybyś zechciała rozbudować ten temat w dłuższą formę, Bob chętnie by wysłuchał, jak to sobie wyobrażasz... no wiesz... może musiałabyś przedstawić mu jakiś konspekt, nawet kilka rozdziałów. Stała bez ruchu, patrząc na niego. - Mówił to serio? Kiwnął głową. - Mówiłem ci, że dałabyś radę, Joss. Spodobały mu się nakreślone przez ciebie postacie, atmosfera tajemniczości i sensacji, no i oczywiście sama fabuła, tak bardzo zagadkowa. - Uniósł brew. - A ty sama wiesz, jak to się zakończyło? Roześmiała się. - Jasne, że wiem. - Doskonale. Pozostaje ci więc jedynie opowiedzieć tę historię. * * * Biblię odnaleźli tego samego dnia wieczorem. Duża księga oprawiona w skórę leżała w kącie regału za fotelem matki Joss w gabinecie. % - Mole książkowe - mruknął David, przesuwając palcem po postrzępionych brzegach stronic. - Może też myszy... A tu, proszę bardzo: na ostatniej stronie pełno wpisów. Fantastycznie! Zaniesiemy ją do kuchni, tam jest lepsze światło. Lukę zmywał właśnie smar z rąk, kiedy weszli niosąc triumfalnie swoje znalezisko. - Co tam macie? - uśmiechnął się dobrodusznie. - Jesteście oboje jak para dzieciaków! David ostrożnie otworzył księgę. - No i proszę. Pierwszy wpis jest z 1694 roku. - A ostatni? - Joss zaglądała mu przez ramię. Obrócił grubą kartkę z czerpanego papieru. - Samuel Philip John Duncan, urodzony 10 września 1946 roku. -Sammy... - Joss odchrząknęła. Nie było tu ani Geor-ge'a, ani jej samej, odrzuconego członka rodziny Dunca-nów. 7. Dom ech 98 ______ T)om ech David odsunął się od stołu, trochę onieśmielony, ale za bardzo zaintrygowany odkryciem, aby miał dać za wygraną. - No, proszę, przejrzyj ją. Joss usiadła, nachyliła się nad książką i czytała wodząc palcem po papierze. - O, tu mamy Sarę z kościoła - mruknęła. - Sarah Rush-brook poślubiła Williama Percivala 1 maja 1861 roku. Następnie Julia Mary, urodzona 10 kwietnia 1862 roku, zmarła 17 czerwca 1862 roku. Żyła zaledwie dwa miesiące. -Taka była tamta epoka. Umieralność wśród małych dzieci osiągnęła wówczas zatrważające rozmiary, Joss. Wystarczy przeczytać dane statystyczne na ten temat - powiedział David z powagą w głosie. Nagle poczuł się nieswojo, stając twarzą w twarz z przeszłością. Joss czytała dalej: - „Mary Sarah, urodzona 2 lipca 1864. Poślubiła Johna Benneta wiosną 1893 roku. Nasz pierworodny, Henry John, przyszedł na świat 12 października 1900 roku. Nasza córka Lydia"... to chyba moja babcia... urodziła się w 1902 roku, a potem... och, nie! - Umilkła na moment. - Mały Henry John zmarł w 1903. A więc miał tylko trzy lata. Tego wpisu dokonał już ktoś inny. Następny pochodzi z 24 czerwca 1919. „W 1903 roku, trzy miesiące po śmierci naszego syna Henry'ego, zaginął mój mąż John Bennet. Nie oczekuję już jego powrotu. Tego dnia moja córka Lydia Sarah poślubiła Samuela Mannersa. Odtąd on zamieszka w Belheddon Hall". -Brzmi to dość tajemniczo. - Lukę, zaintrygowany, usiadł naprzeciw niej. - Czytaj dalej. - „Nasz syn Samuel urodził się 30 listopada 1920 roku. Trzy dni później moja matka, Mary Sarah Bennet, zmarła na grypę". - Nie do wiary! - David pokręcił głową. - Oto historia społeczna w skrócie. Ciekawe, czy owa Mary Sarah padła ofiarą tej wielkiej epidemii grypy, która po I wojnie objęła cały świat. Biedaczka! Zapewne nigdy nie ujrzała swojego wnuka. - A co się mogło stać ze starym Johnem Bennetem? - zastanawiał się na głos Lukę. TJom ech 99 - W biurku znalazłam list - przypomniała sobie nagle Joss. - List od Lydii do jej kuzyna Johna Duncana. Informowała go o narodzinach syna. Musiała to napisać, zanim się dowiedziała, że umiera jej matka. - Zerknęła ponownie na książkę. - Miała jeszcze trójkę dzieci, Johna, Roberta i Laurę, moją matkę. Wszystkie rodziły się w odstępach dwuletnich... O, popatrzcie: ona sama umarła w rok po narodzinach Laury. Miała zaledwie dwadzieścia trzy lata! - To smutne! - Lukę dotknął ręką jej dłoni. - Ale od tamtych wydarzeń upłynęło już wiele lat! Nie powinnaś się tym tak bardzo trapić. Zdobyła się na blady uśmiech. -Nie trapię się, ale to takie dziwne uczucie... Czytam jej list, trzymam go w dłoni. Właśnie przez to czuję się jej bliska. - Niewątpliwie w tym domu jest mnóstwo listów i dokumentów - odezwał się David. - A to, że twoja matka pozostawiła tu wszystko jak było, jest z punktu widzenia historyka wspaniałe. Po prostu wspaniałe! Może znajdziecie też ich fotografie, jakieś portrety? - Podekscytowany aż wiercił się na krześle. - Musicie odtworzyć drzewo genealogiczne swojej rodziny! Joss uśmiechnęła się. - To mogłoby być interesujące. Zwłaszcza dla Toma, kiedy dorośnie. - Pokręciła powoli głową i wróciła do lektury, wpatrując się uważnie w wyblakłe litery. Zorientowała się od razu, że adnotacje dotyczące pierwszych czterech pokoleń sporządzono tym samym charakterem pisma. Potem, rok po roku i pokolenie po pokoleniu, uwagi o kolejnych gałęziach rodu wpisywało inne pióro. - Gdybym skopiowała te imiona, mogłabym zanieść listę do kościoła i dowiedzieć się, ilu z nich pochowano tutaj - powiedziała. - Ciekawe, co się stało z Johnem Bennetem. Nie ma o nim nigdzie żadnej wzmianki. Czy został pochowany tutaj? Może miał wypadek? - Albo padł ofiarą morderstwa - zachichotał Lukę. - Czy myślisz, że wszyscy ci ludzie zmarli śmiercią naturalną? -Lukę... - Joss nie zdążyła zaprotestować, gdyż rozległ się brzęczyk urządzenia alarmowego. 100 1)??? ech - Tom! - Lukę zerwał się na równe nogi. - Pójdę do niego. A wy odłóżcie na razie tę Biblię i pomyślcie o kolacji. Joss wstała i zamknęła ciężką księgę, nasłuchując z niepokojem. - To ja powinnam pójść... - Lukę da sobie radę. - David kojącym gestem położył jej dłoń na ramieniu. Po chwili cofnął ją spłoszony. - Joss, nie obarczaj Luke'a tym wszystkim, dobrze? Rodzina, historia, dom... To może się okazać dla niego za ciężkie... - A dla mnie? - Cisnęła książkę na blat kredensu w tej samej chwili, kiedy w głośniczku interkomu rozległ się trzask otwieranych drzwi, a potem przerażony głos Luke'a: - Tom! Coś ty zrobił? Joss rzuciła szybkie spojrzenie na Davida, odwróciła się i wybiegła z kuchni. Kiedy zjawiła się w pokoju dziecinnym, czując tuż za sobą zadyszany oddech Davida, Lukę trzymał Toma w ramionach. Łóżeczko stało przy oknie. - Już dobrze, nic się nie stało. - Podał jej dziecko. - Na pewno rozkołysał jakoś łóżko, aż przesunęło się pod okno. Potem zobaczył, że jest w innym miejscu i wystraszył ISię trochę, czy tak, mój kawalerze? Czułym gestem zmierzwił mu włosy. Joss przytuliła Toma ze wszystkich sił, czuła, jak mocno drży jego drobne ciało. - Głuptasku! Co się stało? Rozkołysałeś łóżeczko, tak jak mówi tatuś? Tom sapnął cicho. Miał już zamknięte oczy. - Może miał zły sen - wyszeptał Lukę. Joss kiwnęła głową, patrzyła, jak Lukę przesuwa łóżeczko na dawne miejsce i odchyla kołderkę. - Tom wraca do łóżka - szepnęła cicho. Chłopczyk nie odpowiedział, jego długie rzęsy o barwie jasnego miodu ocieniały już policzki. - Sprytne urządzenie, ten alarm z interkomem - mruknął z uznaniem David, kiedy usiedli znowu w kuchni. - Czy Tom często wyczynia takie sztuczki? Joss potrząsnęła głową. - Raczej nie. Ta przeprowadzka wytrąciła go trochę ż równowagi, jest też podekscytowany, bo niedługo Boże Na- T)om ecH 101 rodzenie. Niedługo przyjadą Alice, Joe i Lyn. Lyn zajmie się Tomem, będzie jego nianią na pół etatu, już się zgodziła. A poza tym Lukę obiecał chłopcu, że jutro ustawią choinkę. - Nakryła do stołu, jej ruchy były szybkie, trochę chaotyczne. David poprawiał ułożenie noży i widelców. - Abstrahując od diabła... czy sądzisz, że ten dom jest nawiedzony? -zapytał nagle, nie przerywając swojej czynności. - Dlaczego? - Lukę odwrócił się od pieca, w ręku trzymał jeszcze drewnianą łyżkę. - Czy zauważyłeś coś dziwnego? - Nie, nic takiego nie widziałem - odparł powoli David. - A więc słyszałeś? - Joss napotkała jego wzrok. Głosy. Głosy małych chłopców. Czyżby on też je słyszał? David wzruszył ramionami. - Nie. Nic konkretnego. Tylko takie dziwne odczucie... Odczuł to, kiedy byli w sypialni Toma, ale nie zamierzał teraz przyznać się do tego. To było dziwne. Owionął go chłód, ale nie fizyczny. Było to raczej coś jakby chłód... w ostatniej chwili powstrzymał się przed dokończeniem myśli i zdusił rodzący się w jego gardle śmiech. Co za niedorzeczny pomysł! A już przyszło mu do głowy, że było to coś jakby chłód upiora! ^Rozdział 11 - JL rezenty, żywność, koce, termofory. •? Wyglądam jak karetka Czerwonego Krzyża z darami! - Kiedy następnego ranka Lyn zajechała przed Bełheddon Hall, jej stary niebieski mini cooper aż się uginał pod ciężarem bagażu. -Mama i tata przyjadą w środę, a ja pomyślałam, że mogłabym wam tymczasem pomóc. - Uśmiechnęła się nieśmiało do Davida. - Zajmę się Tomem, tak że Joss będzie mogła spokojnie pisać swoje oszałamiające bestsellery. » - To dobrze. - David odpowiedział jej uśmiechem. Młodszą siostrę Joss spotkał dotychczas kilkakrotnie: wydała mu się niezbyt ciekawa i niepodobna do Joss. Teraz już wiedział, dlaczego. Nie były przecież rodzonymi siostrami. Zegar wybił jedenastą, zanim zdołał wywabić Joss z domu pod pretekstem wyszukania w kościele kilku nazwisk z Biblii. Zaczęli od Sary Percival. - Zwróciłam na nią uwagę, gdyż jej tablica pamiątkowa jest szczególnie ozdobna. Muszą tu być tez starsze - szepnęła Joss. Przeszła trochę dalej. - 0, tu. Mary Sarah Ben-net zmarła w 1920 roku. Napis mówi jedynie o Bełheddon Hall. Nie ma wzmianki o zaginionym mężu. - Może nie chciała, aby pochowali go razem z nią. - Da-vid utkwił wzrok w cieniu okrywającym północne drzwi. -Mamy tu piękną tabliczkę. Pamięci Katherine... - zmrużył oczy. - Czyszczono ją tak często, że nie mogę odczytać nazwiska. Potrzeba mi więcej światła... - Podszedł bliżej, wyciągnął rękę, aby wyczuć litery końcami palców. - Umarła 14... nie wiem, jak dalej. ?>?? ech 103 Katherine W ciszy starego kościoła Joss zachwiała się, jakby ktoś zadał jej znienacka silny cios. Stojąc na stopniach prezbiterium wpatrywała się w niewielką tabliczkę na ścianie za pulpitem. Na dźwięk słów Davida odwróciła się i ujrzała, że muska palcami małą, lśniącą tabliczkę. - Nie, nie dotykaj jej! - zawołała, zanim jeszcze zdołała sobie uświadomić, co mówi. Cofnął się zaskoczony. - Dlaczego, na Boga? Przecież nie chodzę po niej... - Słyszałeś? - Przycisnęła dłonie do skroni. - Co miałem usłyszeć? - Odszedł od pulpitu, stanął przy niej. - Joss, o co chodzi? - Katherine - szepnęła. Mknął galopem... jechał w ten letni upał, usiłując ją dogonić. .. -To byłem ja, Joss. Przeczytałem na głos jej imię... Spójrz, ta tabliczka na ścianie. A na półeczce pod nią jest kilka zwiędłych kwiatów. Mknął... mknął... posłaniec potrzebował dwóch dni, aby go dogonić... mogło być już za późno... Woda w szklanym pucharku była zielonkawa i śluzowata. - Musimy odświeżyć te kwiaty. Biedactwa, nie zadbał nikt o nie... Z końskiego pyska spływały płaty piany, znacząc jego opończę białymi plamami... - O tej porze roku nie zerwiesz nigdzie kwiatów, można je tylko kupić w kwiaciarni - odparł David. Znów zbliżył się do ściany. - Nie masz przy sobie notatnika? Moglibyśmy przepisać kilka imion. Joss podniosła wazonik, nie odrywała od niego wzroku. - Na wsi zawsze rosną kwiaty - mruknęła powoli. -Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich szukać. Potem przyniosę ich trochę. Obejrzał się na nią przez ramię. Wydała mu się jakby zaabsorbowana czymś innym. - Nie musisz tego robić - powiedział. - Zajmują się tym kwiaciarki. Wzruszyła ramionami. 104 T)om ech - Nie wygląda na to - odparła. - Kwiaty stały tu zapomniane, w ciemnym kąciku. Biedna Katherine... Katherine! Przywarł do grzbietu konia całym ciałem ponaglając zwierzę, zmuszając je do przyśpieszenia biegu. Słyszał szaleńczy tętent kopyt uderzających o spieczoną słońcem ziemię i jakaś cząstka zdrowego rozsądku podpowiedziała mu, że jego najlepszy wierzchowiec okuleje już na zawsze, jeśli utrzyma nadal to tempo. - Davidzie! Rozbrzmiewający w głowie Joss łoskot był niczym tętent końskich kopyt, zdawał się nie mieć końca, ta ta tam, ta ta tam. Świat wokół niej wirował... - Joss! - Kiedy opadła bezwładnie na najbliższą dębową ławę, David błyskawicznie znalazł się przy niej. - Joss? Co się stało? - Ujął jej dłoń i zaczął ją rozcierać; była zimna jak lód. - Joss, jesteś biała jak papier! Możesz wstać? Chodźmy, odprowadzę cię do domu! Za nim, daleko w tyle, podążała gromada ludzi, wśród nich posłaniec; usiłowali dotrzymać mu kroku, ale nie ulegało wątpliwości, że niebawem zniknie im z oczu. W ciszy sypialni Joss leżała na łóżku, obok niej siedział ich nowy lekarz, Simon Fraser, wezwany przez Luke'a. Chłodną, silną dłonią ujął jej rękę w przegubie, nie odrywał oczu od zegarka. Po chwili uwolnił jej rękę. Osłuchał już jej serce, kilkakrotnie nacisnął brzuch. Wreszcie podniósł na nią wzrok. Zza okularów w złotej oprawce spoglądały na nią jego jasnoniebieskie oczy. - Pani Grant - zapytał - kiedy po raz ostatni wystąpił u pani okres? Joss usiadła; odetchnęła z ulgą, stwierdziwszy, że zawroty głowy minęły. Otworzyła usta, aby odpowiedzieć, ale nagle zawahała się. - Tyle było zamieszania przy tej przeprowadzce i w ogóle... chyba straciłam orientację... - Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Chyba nie ma pan na myśli... Pokiwał głową. - Moim zdaniem jest pani w trzecim miesiącu ciąży. -Włożył stetoskop do walizeczki i zamknął ją starannie. - T)om ecd 105 Powinna pani udać się do szpitala na obserwację, tam dopiero stwierdzimy dokładnie, który to tydzień. - Wstał, uśmiechnął się. - Czy to zaplanowane dziecko? Katherine Znowu w jej głowie odezwał się tamten dźwięk. Wytężyła słuch, chciała wyłowić poszczególne słowa, ale one zdawały się dochodzić z daleka, były zbyt ciche. Katherine: moja ukochana; zaczekaj na mnie... - Pani Grant? Joss? - Simon Fraser wpatrywał się w nią intensywnie. - Czy wszystko w porządku? Z trudem skoncentrowała na nim wzrok, marszcząc brwi. - Pytałem, czy dziecko była planowane - powtórzył cierpliwie. Wzruszyła ramionami. - Nie. Tak. Chyba tak. Myśleliśmy o drugim, aby Tom nie czuł się samotny. Tylko że nie miało chyba przyjść na świat już teraz. Czeka nas tyle roboty... - Dudnienie w głowie ucichło. Głos zanikł. - No cóż, trzeba się będzie teraz oszczędzać. - Ujął walizeczkę. - Będę szczery, pani Grant. To, co przytrafiło się dziś rano, to może nic niepokojącego, normalna reakcja hormonów przystosowujących się do nowej sytuacji, ale miałem już do czynienia z mnóstwem kobiet, które pracowały bardzo aktywnie we wczesnym okresie ciąży i potem tego żałowały. Dom, pakowanie, porządki... to wszystko nie zrobi się samo, wiem, ale z drugiej strony żadna z tych spraw nie jest na tyle ważna, aby z jej powodu ryzykować własne zdrowie lub zdrowie dziecka. Rozumiemy się? - Na jego twarzy pojawił się miły, chłopięcy uśmiech. - Od dawna już pragnąłem przyjść tu i obejrzeć ten dom... jest naprawdę piękny! Ale nie chciałbym przychodzić stale tylko dlatego, że jego nowa właścicielka przeliczyła się z siłami. Prawda? Joss usiadła na brzegu łóżka, opuściła nogi na podłogę. - Coś mi się zdaje, doktorze, że był pan już odpowiednio nastawiony, zanim zaczął mnie badać. Z pewnością rozmawiał pan przedtem z moim mężem. Roześmiał się. 106 HDom ecR - Może tak, może nie. Ale niezależnie od tego potrafię ocenić właściwie naturę człowieka. Nieco później, w kuchni, Lukę porwał ją w ramiona, unosząc do góry. - Wspaniale, kochanie, wspaniale! Musimy to uczcić szampanem! Davidzie, czy jesteś gotów udać się w tej sprawie do piwnicy? Tam znajdziesz odpowiedni trunek. - Lukę... - Joss opadła na krzesło. - Nie powinnam teraz pić szampana. A zresztą... czy nie lepiej poczekać na wyniki testów? - Nadal czuła się dziwnie, nieco zdezorientowana, jakby zbyt nagle wyrwano ją ze snu. - Nie ma mowy! - Lukę najwyraźniej był w siódmym niebie. - Kiedy otrzymamy wyniki, otworzymy drugą butelkę. A zresztą, chyba nie wątpisz w trafność diagnozy doktora Frasera? Powiedział, że jest tego pewny. Ja też jestem tego pewien i ty chyba także... - Spojrzał na nią przenikliwie. - Kobiety zawsze wiedzą. Przycisnęła dłonie do skroni, usiłowała zebrać myśli. - Trudno powiedzieć - szepnęła. - Sądzę, że były symptomy. - Owszem, były. Po pierwsze: poranne mdłości, na. które nie zwracała większej uwagi, zaabsorbowana budzeniem i ubieraniem Toma. Zmęczenie wiązała z faktem, że ostatnio przybyło jej pracy i obowiązków. - A więc, nia-niu... - Joss spojrzała na Lyn. - Wygląda na to, że już wkrótce przybędą ci kolejne obowiązki. Oczy Lyn zaiskrzyły się. - Będziecie musieli płacić mi więcej za opiekę nad dwojgiem dzieci. - Cudownie. Piękne dzięki! - Przynajmniej będziesz siedziała spokojnie na miejscu, pisząc swoją książkę. I nie masz teraz pretekstu do odkładania tego na później - orzekł stanowczym tonem Lukę. Postawił kieliszki na stole i pocałował Joss w czubek głowy. - Pójdę pomóc Davidowi w piwnicy. Kiedy zszedł na dół, David stał przed stelażem z butelkami. - Okropnie tu zimno... Ale widzę tu same dobre roczniki. - Zerknął na Luke'a i zniżył głos. - Jeśli potrzebne ci pieniądze, to najlepiej byś zrobił sprzedając część tego za- ?)?? ecfi 107 pasu. Masz tu mnóstwo doskonałych marek. Popatrz tylko tu: Haut-Brion 49. A obok Chateau d'Yquem! - O jakiej kwocie mówimy? - Lukę sięgnął po jedną z butelek, wyciągnął ją ostrożnie ze stelaża. - Oto wino z... - zmrużył oczy, przyjrzał się bacznie - ...z 1948 roku. - Nie trzęś nią, uważaj! Trzymasz teraz w ręku około 350 funtów. A przed sobą masz tu tysiące funtów, Lukę. Dziesięć, dwadzieścia, może nawet więcej. - Wiesz, właśnie mnie intrygowało, ile jest wart ten zapas. Dlatego chciałem, abyś rzucił na to okiem. David kiwnął głową. - Mogę dać ci nazwisko człowieka, który zajmuje się sprzedażą win w domu aukcyjnym Sotheby's. Gdybyś go zaprosił, podałby ci przybliżoną wartość tych butelek i skatalogowałby je. Z jednej strony szkoda pozbywać się ich, ale z drugiej wiem, że brak ci gotówki, a w drodze jest drugie dziecko. Krótko mówiąc: powinieneś spieniężyć przynajmniej część tej piwniczki. Zresztą wiem, że nie musisz koniecznie pić tak drogich win, zadowolisz się nawet zwykłym sikaczem, ty ignorancie! - Parsknął śmiechem. - Chyba lepiej odłożę ją na miejsce... - Lukę spojrzał na trzymaną w ręku butelkę. - Słusznie. Chodź, poszukamy szampana na cześć drugiego dziecka. - David wybrał jedną butelkę i obejrzał etykietkę. - Pommery Brut 1945. Nieźle! - Jakieś dwadzieścia do trzydziestu funtów za butelkę, jak sądzę? - jęknął Lukę. - Co najmniej pięćdziesiąt! Dziwne tu prowadzisz życie. - David powoli pokręcił głową. - Z jednej strony akcenty wielkopańskie, z drugiej - brak gotówki. - To prawda - uśmiechnął się Lukę. - Mieliśmy utrzymać się tutaj z uprawy. Renowacja samochodów nie przyniesie mi wiele, ale przynajmniej będziemy chyba mieli na opłacenie rachunków za elektryczność, grunty i inne rzeczy. Joss nie chciałaby nawet słyszeć o sprzedaży czegokolwiek z domu, tutejsza historia stała się jej obsesją, ale wino to co innego, nieprawdaż? Na pewno nie będzie miała nic przeciw temu. A te pieniądze to dla nas różnica między piekłem i normalnym, choć pracowitym życiem. - 108 ________________ T)om ech Wziął butelkę. - Powiedz mi coś, Davidzie. Czy sądzisz, że Joss naprawdę będzie mogła zarobić tym pisaniem na życie? - Joss ma bardzo dobry styl. I wspaniałą wyobraźnię. Pokazałem już jej teksty pewnemu zaprzyjaźnionemu wydawcy. Jedno z krótkich opowiadań spodobało mu się; do tego stopnia, że poprosił, aby przyniosła mu coś więcej. Nie powiedziałby tak, gdyby nie myślał o, tym poważnie. No, a reszta jest w rękach bogów. - Wzdrygnął się nagle. -Chodźmy już, wynośmy się stąd. Okropnie tu zimno! Przydałby się jakiś ciepły posiłek. Nieco później Joss udała się sama do kościoła. W ręku trzymała mały bukiecik, w którym były czerwone jasnoty, gałązki ostrokrzewu, jaśmin oraz obsypane kwieciem zielone gałązki bluszczu. Zapadł już zmrok, kiedy w schowku znalazła klucz i otworzyła ciężkie drzwi kościoła, po czym weszła do ciemnego wnętrza i postawiła na półeczce pod tabliczką wymyty i napełniony czystą wodą wazonik. - Proszę bardzo, Katherine - szepnęła. - Świeże kwiaty na Boże Narodzenie. Katherine? - umilkła, jakby czekała na odpowiedź, powtórny zgiełk w głowie, ale nie doczekała się jej. W kościele panowała głucha cisza. Z nikłym uśmiechem na twarzy wróciła do domu. W kuchni nie zastała nikogo. Parę chwil stała przy piecu, grzejąc sobie ręce. Lukę i David z pewnością zajęli się czymś, tak samo Lyn. Trzeba wziąć się do pracy, rozpakować pudła, przygotować prezenty; nie ma teraz czasu na bezczynność. Ale z drugiej strony... Jest teraz sama, nikt jej nie przeszkadza. Mogłaby przejrzeć znowu tamte listy... Zwłaszcza że lekarz zalecał jej spokój... Wielki hol przybrał już świąteczny wygląd. Lukę i David wnieśli do domu dwumetrowe drzewko wycięte rano w zagajniku nad jeziorem i teraz cała komnata pachniała świeżym igliwiem. Choinka stała przy oknie, wetknięta w ogromną donicę wypełnioną ziemią. Lyn znalazła już pudła z ozdobami choinkowymi; leżały teraz na dywanie tuż obok drzewka. Tomowi obiecano, że po kolacji, zanim pójdzie spać, będzie mógł pomóc przy ubieraniu choinki. Joss T)om ech 109 uśmiechnęła się. Warto zachować w pamięci minę, jaką dziecko zrobiło na widok wnoszonej choinki. Wzięła duży srebrny puchar, napełniła go gałązkami ostrokrzewu, bluszczu oraz żółtego jaśminu i ustawiła go na stole. Zdawał się teraz ożywiać mrok pokoju grą barw. Katherine Joss zmarszczyła brwi. W powietrzu wyczuła niezwykłe napięcie elektryczne, usłyszała trzask silnego wyładowania, jakby przed burzą. A potem znowu tamto: rozchodzący się echem po całej głowie głos, niestety niewyraźny. Kiedy koń, dudniąc kopytami, wbiegł na podwórze, dom tonął w blasku słońca. Ściągnął cugle, osadzając zwierzę w miejscu; dyszało ciężko i chrapliwie. Nigdzie nie było śladu służby, nawet psy nie zakłócały ciszy... Oszołomiona potrząsnęła głową, wpatrując się w puchar z kwiatami. Srebro, nadal matowe w miejscach, gdzie powierzchowne przetarcie ściereczką nie usunęło znamion minionych lat, świeciło łagodnie w nikłym blasku lampy. Na czarny dębowy blat stołu opadł powoli żółty płatek jaśminu. Zeskoczył z siodła i zostawiając przed domem spocone, rozdygotane zwierzę wbiegł do środka. Wielki hol, mroczny w porównaniu z podwórzem rozświetlonym blaskiem słońca, był pusty. Wpięciu susach znalazł się przy schodach, które wiodły do niej... Zapach żywicy ze świeżo ściętego drzewa wypełniał cały pokój. Joss czuła zaciskającą się na jej czole obręcz bólu. - Katherine! -Jego głos był ochrypły od kurzu i lęku. - Katherine! - Joss! - Donośny okrzyk odbił się echem, wtargnął przez otwarte drzwi. - Joss, gdzie jesteś? Lukę trzymał pokaźny pęk jemioły. - Joss, popatrz, co znalazłem! - Podszedł do niej szybkim krokiem i uniósł jemiołę wyżej, ponad ich głowy. -A teraz, kochanie, pocałunek! Natychmiast! - Roześmiał się radośnie. - No, pośpiesz się, kochanie, zanim postanowimy, gdzie ją powiesić. Katherine! Patrzyła na męża nie widząc go, jej umysł koncentrował się na tym, co dzieje się w jego wnętrzu, starał się zło- 110 Dom ecfi wić rozbrzmiewające tam dźwięki, które nadchodziły z daleka. - Joss? - Lukę nie spuszczał z niej oczu, opuścił rękę z jemiołą. - Joss? Co się stało? - Mówił coraz ostrzejszym tonem. - Joss, czy ty mnie słyszysz? Katherine! Głos cichł już, był jakby przytłumiony, bardziej odległy. - Joss! Nieoczekiwanie uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, aby dotknąć jemioły. Jej owoce były zimne i śliskie. Postanowili rozdzielić ją na dwa bukiety i jeden powiesić w kuchni, a drugi w holu, na galerii. Przed powrotem do domu David pocałował Joss pod jemiołą w kuchni. - Jeśli znajdę przed domem jeszcze trochę, prześlę wam pocztą. A tymczasem przygotuj kilka rozdziałów książki, aby móc je wysłać do mojego przyjaciela, Boba Cassie. Mam dobre przeczucie co do tego bestselleru. - Ja też, Joss - powiedział Lukę, kiedy zostali sami. -Wszystko układa się znakomicie. Lyn zajmie się Tomem, a potem maleństwem, kiedy już przyjdzie na świat. Ty rffo-żesz pisać. Robisz to dobrze, wiemy o tym oboje. A pieniądze są nam bardzo potrzebne. - To prawda. - Masz już jakieś pomysły co do fabuły? - Zerknął na nią z ukosa. Roześmiała się. - Wiesz, że tak! I że porobiłam już notatki, aby rozbudować całą historię. Chcę się posłużyć retrospekcją, cofnąć się do momentu, kiedy mój bohater jest chłopcem i mieszka w domu podobnym trochę do tego. Jest giermkiem, chce jednak zostać rycerzem, a potem zostaje zamieszany w wojnę Lancastrów z Yorkami. - Znakomicie! - Lukę cmoknął ją w czoło. - Może potem książkę sfilmuje telewizja, a my zostaniemy milionerami! Odepchnęła go ze śmiechem. - Najpierw muszę ją napisać i opublikować. Idź zająć się teraz samochodami, a ja zacznę pisać. W szufladzie znalazła czysty notes matki, usiadła przy biurku i chwyciła za pióro. Reszta opowieści istniała już, Dom ecfi Ul drzemała w zakamarkach jej mózgu. Widziała teraz swojego bohatera jak na dłoni. Na początku powieści będzie miał około czternastu lat. Wysoki, o jasnych jak len włosach, z piegami wokół nosa, w aksamitnej czapce z wesołym piórkiem. Był na służbie u pana z Belheddon. Wyjrzała przez okno. Na pnącej róży siedział drozd, zdawał się zaglądać do jej pokoju. Miał czarne, bystre oczka. A jej bohater miał na imię Richard, natomiast córka właściciela dworu, bohaterka opowieści, rówieśniczka Roberta, nazywała się Annę. Georgie! Potrząsnęła głową. Drozd przeleciał na gzyms okienny, zaczął wydziobywać coś z mchu, porastającego mur. Georgie! Odległy głos odezwał się ponownie. Usłyszał go takż» i drozd. Ujrzała, jak nieruchomieje nagle, przechyla główkę. Po chwili odfrunął. Palce Joss zacisnęły się na piórze. Richard i Annę oczywiście kochają się od samego początku, ale jest to niewinne, młodzieńcze uczucie, które będzie rzucone na tło przygody i wojny dopiero później, kiedy dwa wrogie sobie stronnictwa wniosą w te strony napięcia, konflikty i śmierć. Pisała niepewnie, tworząc zarysy pierwszej sceny. Dwukrotnie popatrzyła na okno, a raz na drzwi, odniosła bowiem wrażenie, jakby dobiegło ją z tamtej strony czyjeś stąpanie po podłodze. Drewno w kominku trzaskało raz po raz, a w pewnym momencie wypełniło pokój słodko pachnącym dymem, gdy poryw wiatru wpadł do środka przez komin. Georgie! Gdzie jesteś? Tym razem głos był bardziej wyraźny, dochodził zza drzwi. Joss wstała, serce waliło jej jak młotem. Nagłym ruchem otworzyła drzwi, ale w holu nie ujrzała nikogo, a drzwi piwnicy były zamknięte. Weszła z powrotem do pokoju, oparła się plecami o framugę, zagryzła wargę. Oczywiście, to tylko wyobraźnia, nic więcej. Głupia! Idiotka! W domu panowała głucha cisza. Z wahaniem oderwała się od framugi, wróciła do biurka. Na notesie leżała róża. 112 T)om ecfi Patrzyła na nią zupełnie zaskoczona. - Lukę? - Rozejrzała się dokoła. - Lukę, gdzie jesteś? Kawałek drewna spadł z trzaskiem na kosz z koksem, wzniecając deszcz iskier. - Lukę, gdzie jesteś? Nie wygłupiaj się! - Podniosła różę i przytknęła ją do nosa. Białe płatki były lodowato zimne i pozbawione wszelkiego zapachu. Wzdrygnęła się, odłożyła kwiat na biurko. - Lukę? - zawołała ostrzejszym tonem. - Wiem, że tam jesteś! - Podeszła do okna i odsunęła zasłony. Nie było nikogo. - Lukę! - Ponownie podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. - Lukę, gdzie jesteś? Nikt nie odpowiedział. - Lukę! - Puściła się pędem w stronę kuchni. Tu zapach żywicy był bardziej intensywny. Lukę stał przy zlewie, szorując sobie ręce. -Hej, a ja się zastanawiałem już, gdzie jesteś... -Urwał, kiedy zarzuciła mu ramiona na szyję. Sięgnął po ręcznik, wytarł sobie dłonie do sucha i odsunął ją od siebie delikatnie. - Joss, co się stało? O co chodzi? - Nic takiego. - Znowu przylgnęła do niego całym ciałem. - Staję się neurotyczką pod wpływem działania hormonów. To normalne, pamiętasz? - Nie pozwalasz mi o tym zapomnieć, kochanie. - Poprowadził ją do stołu i posadził na fotelu. - A teraz opowiedz mi o wszystkim. -Róża. Położyłeś mi różę na biurku, prawda...? - Jej głos zamarł. Lukę patrzył na nią marszcząc brwi. Po chwili usiadł obok niej. - J°ss, cały czas pracowałem przy samochodzie. Chciałem zrobić jak najwięcej przed zapadnięciem zmroku. Światło w wozowni jest słabe, a na zewnątrz można zamarznąć. Lyn wyszła z Tomem. Mieli nazbierać trochę szyszek, ale powinni zaraz wrócić. Chyba, że już są, a ja nie zauważyłem, jak przyszli. Co to za historia z tą różą? - Ktoś położył mi ją na biurku. -1 to cię tak przeraziło? Głuptasku, na pewno zostawił ją David! T)om ech 113 - Możliwe. - Pociągnęła niepewnie nosem. - Wydało mi się, że usłyszałam... - Urwała w pół zdania. Chciała już powiedzieć: „jak ktoś woła: Georgie", ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. Na pewno to wyobraźnia płata jej figle, zwłaszcza, kiedy wszędzie panują mrok i cisza. - Gdzie ta róża? Pokaż mi ją. - Lukę zerwał się nagle z krzesła. - Chodźmy. Potem pomogę ci przygotować kolację dla naszego juniora. Uparł się, że nie pójdzie spać, dopóki nie ujrzy choinki w całej jej krasie. Ogień w kominku przygasł już. Lukę dorzucił trochę drewna, a Joss podeszła do biurka. Pióro leżało na otwartym notesie, tak jak je zostawiła. Obok dostrzegła zasuszony pąk róży, płatki - pomarszczone i już pociemniałe - były cienkie i kruche jak stary papier. Podniosła kwiat i spojrzała na niego zaskoczona. -Róża była świeża... i zimna! - Dotknęła jej czubkiem palca. Płatki, niczym suchy liść, rozsypały się natychmiast w proch. Lukę spojrzał na żonę. - To po prostu wyobraźnia. Zapewne kwiat wysunął się z jednej z tych przegródek. Sama mówiłaś, że pełno w nich rupieci po twojej matce! - Łagodnym ruchem wyjął różę z jej dłoni, podszedł do kominka i wrzucił ją w ogień. Przez ułamek sekundy jaśniała żywym płomieniem, a potem zniknęła. 8. Dom ech "Rozdział 12 JYotatnik Lydii otworzył się w miejscu, gdzie tkwiła zakładka - długi, zasuszony liść o nikłym zapachu mięty. 16 marca 1925. Wrócił. Czuję, jak z godziny na godzinę narasta we mnie lęk. Wysłałam Polly na probostwo po Simm-sa, a dzieci wraz z nianią do Pilgrim Hall. Dałam im list do lady Sarah z prośbą, aby pozwoliła im przenocować u siebie. Nie licząc służby, jestem tu teraz sama. Joss podniosła wzrok, spojrzała na zakurzone okno strachu. Promienie słońca wpadały ukośnie do pomieszczenia, rozświetlając beżowe stokrotki, jedyny deseń wyblakłej przez lata tapety. Mimo tych ciepłych promieni za szybą Joss drżała, do jej świadomości docierały jedynie echa w pustych pokojach domu. Pusta była też reszta stronicy. Joss odwróciła ją i jeszcze następną. Ani jednego zdania. Kolejny wpis miał datę 12 kwietnia, od poprzedniego dzielił go niemal cały miesiąc. Mamy teraz Wielkanoc. Ogród jest pełen żonkili, zebrałam ich pełen kosz, bo chciałabym przystroić nimi wszystkie pokoje. Sok z łodyg poplamił mi suknię - być może jest to kara za moje próby wydostania się z piekła rozpaczy. Najładniejsze kwiaty zostavAłam; zaniosę je na grób mojego najmłodszego. 14 kwietnia. Samuel zabrał dzieci do swojej matki. Kiedy nie ma niani, nie potrafię się nimi zająć. 15 kwietnia. Polly odeszła. Jako ostatnia. Teraz zostałam naprawdę sama. Z tym jednym wyjątkiem. 16 kwietnia. Znów przyszedł Simms. Zaklinał mnie, abym opuściła dom, przyniósł jeszcze więcej wody święconej, abym T)om ecfi 115 spryskała nią wszystko, ale mnie się wydaje, że podobnie jak wszystkie wonie Arabii nawet całe dzbany tego cudownego płynu nie są w stanie wymazać krwi. Nie mogę pójść na probostwo. W końcu odesłałam go... - Joss! - Głos Luke'a, który dobiegł od podnóża schodów, przywołał ją do rzeczywistości. - Tom płacze. - Już idę. - Wsunęła pamiętnik z powrotem do szuflady toaletki i przekręciła klucz. Zauważyła jeszcze dwa wpisy, ale nagle ogarnął ją lęk. Lepiej ich nie czytać... Dopiero teraz usłyszała wyraźnie płacz Toma. Jak to możliwe, że nie słyszała go wcześniej? Które z dzieci Lydii umarło? Kto spośród jej potomstwa spoczywa teraz w grobie ozdobionym przez nią wiosennymi żonkilami? Zbiegła szybko po schodach i już po chwili weszła w korytarz wiodący do pokoju dziecinnego. Z każdym krokiem słyszała wyraźniej płacz Toma. Stał w swoim łóżeczku z wykrzywioną buzią, zalaną łzami gniewu i rozpaczy. Na jej widok wyciągnął rączki. - Tom! - Poderwała go w górę, przytuliła do piersi. - Co się stało, skarbie? - Zanurzyła twarz w jego miękkich włosach; pachniały galaretką malinową, którą dostał na lunch. Przytuliła go jeszcze mocniej. Musiał się przedtem zmoczyć, poczuła to wyraźnie. Łkania cichły już, przechodziły w posapywanie. - Nic mu nie jest? - Lukę wsunął głowę przez uchylone drzwi. Pokręciła głową. Długą chwilę nie mogła nic powiedzieć, gdyż coś dławiło ją w gardle. - Przebiorę go i zniosę na dół - szepnęła w końcu. -I tak nadchodzi pora podwieczorku. A gdzie Lyn? Lukę wzruszył ramionami. Wszedł do pokoju i zadał chłopcu pozorowany cios pięścią. -1 jak, żołnierzu, w porządku? - Zerknął na Joss. -A u ciebie? - Musnął palcem jej policzek. - Nadal źle się czujesz? Zmusiła się do uśmiechu. - Jestem po prostu zmęczona, to wszystko. ?)?? ??? 116 Przebrała Toma w nowe, ładne spodenki i pasiasty sweterek od babci, po czym przeniosła do gabinetu. Tam posa-H ł na podłodze i dała do zabawy komplet kredek, na-steraife usiadła przy biurku i sięgnęła po swój brudnopis. Na sąsiednim stole stał amstrad Luke'a. Plik zatytułowany ? iecza" zawierał już kilka stron z opisem postaci !' yn k streszczenia. Spojrzała bezradnie na brudnopis, • ?-? niewidzący wzrok na pusty ekran monitora, przeniosła mewi ^ j ...... . „ ? Ch ała kontynuować pisanie, ale jej spojrzenie padło właśni" na rodzinną Biblię, leżącą na półce. Westchnęła zrezygnowana i zamknęła notes. Uświadomiła sobie, że nie uda iei sie skupić na pracy, dopóki nie przejrzy historii wyła-niaiacei się z zapisków na kartach tej grubej starej księgi. Zdieła ją z półki, położyła na biurku i otworzyła. T dia Sarah Bennet poślubiła Samuela Mannersa w 1919 ? ? Mieli czworo dzieci: Samuela, który zmarł w 1920, trzy mieniące po przyjściu na świat; Johna, który urodził się w następnym roku i zmarł w 1925, a więc mając cztery lata; Roberta, urodzonego w 1922 i zmarłego w wieku 14 lat; oraz Laurę Je3 matkę, urodzoną w 1924 i zmarłą w 1989, a więc "eku 65 lat. Sama Lydia umarła w 1925 roku. Joss przygryzła wargę. Zapiski w pamiętniku musiały w takim razie zostać dokonane na parę zaledwie miesięcy przed jej śmie rei *i* Spojrzała ponownie na otwartą księgę. Atrament był juz blakły> tu 1 ówdzie widniały drobne kleksy, które utrudniły odczytanie i tak już niezbyt wyraźnego pisma. Powoli Toss zamknęła księgę. -Mamusiu, Tom chce herbaty! - Cichy głos Toma wy- ał ia z zadumy. Chłopiec siedział przed kominkiem i patrzył na nią. Twarz miał pomazaną czerwonym atramentem. - Och, Tom! - Nachyliła się, aby wziąć go na ręce. - Co ty wyrabiasz! Skąd wziąłeś pióro? _ Tom maluje - odparł rezolutnie. - Maluje obrazki. -W dłoni ściskał cienkie wieczne pióro; na pierwszy rzut oka widać było, że jest stare. Z pewnością nie miało już atramentu, chłopiec musiał więc zwilżać stalówkę, wsadza-' ? i a do ust. Joss pokręciła głową i przytuliła Toma do bole Z tym jednym wyjątkiem... To zdanie kołatało się jej Dom ech 117 w głowie. Z tym jednym wyjątkiem... Mój strach dodaje mu sił... Słowa zapisane w pamiętnikach przez dwie kobiety, które dzieliło ponad pół stulecia. Dwie kobiety, które coś, co zjawiło się w ich domu, napełniło panicznym lękiem. Dwie kobiety, które w kościele i wodzie święconej szukały ratunku - niestety bezskutecznie. Przenosząc Toma przez główny hol spojrzała na choinkę. Przystrojona srebrnymi bombkami i długim, lśniącym anielskim włosem oraz kolorowymi lampkami stała w kącie jak jakieś opiekuńcze bóstwo. Joss i Lukę ułożyli już pod nią stertę paczuszek, łącznie z tymi, które otrzymali od Davida. Jutro mają przyjechać Alice i Joe z kolejnymi prezentami. - Chcę zobaczyć drzewko! - Na widok choinki Tom zaczął się wyrywać z jej objęć. - Chcę tam podejść. - Zaledwie postawiła go na podłodze, puścił się pędem w stronę choinki, wskazując pulchną rączką na jej czubek. - Aniołek Toma! - Tak, aniołek Toma, który ma nas chronić przed złem -przytaknęła Joss. Podczas dekorowania drzewa Lukę podniósł chłopca wysoko, tak aby mógł sam uwieńczyć dzieło i umieścić na czubku piękną małą lalkę z błyszczącymi pierzastymi skrzydełkami, wykonaną przez Lyn. - Proszę -szepnęła Joss do siebie samej, patrząc na synka, który z szeroko otwartymi ustami chłonął wzrokiem rozłożystą choinkę. - Proszę, ocal nas od nieszczęścia! Jedli właśnie wczesną kolację, kiedy ktoś zadzwronił do drzwi i niemal jednocześnie usłyszeli donośne głosy na podjeździe. - Kolędnicy! - Lyn pierwsza zerwała się na nogi. Cała grupa stała mniej więcej dwadzieścia minut pod choinką, pijąc wino i śpiewając kolędy, a Joss obserwowała ich ze swojego dębowego krzesła z wysokim oparciem. Od ilu to już wieków podobne zespoły kolędników zjawiają się w tym domu i wznoszą toast? Mrużąc oczy starała się zobaczyć ich tak, jak widzieliby ich Annę i Richard z jej powieści: skupionych przed kominkiem, w butach i szalikach, z czerwonymi nosami i zgrabiałymi od mrozu dłońmi. Ich latarenki tworzyły niewielkie półkole na blacie stołu i Lyn 118 TJom ech również zapaliła świece i zgasiła lampy, tak że żadne światło elektryczne nie padało na małe barwne bombki. Nawet kolędy były te same. Joss wsłuchiwała się w ich słowa, które wypełniały pomieszczenie odbijając się echem od wysokich ścian. Może Katherine słuchała ich pięćset lat temu w taką właśnie mroźną noc jak dzisiejsza... Joss poczuła, że przeszedł ją dreszcz. Mogła ją sobie wyobrazić bez trudu: długie, ciemne włosy skryte pod czepkiem, roziskrzone szczęściem oczy o barwie szafiru, długa szata spływająca w obfitych fałdach na podłogę podczas toastu wznoszonego pucharem wina na cześć pana... Ukochana! Po raz pierwszy ujrzał ją na przyjęciu bożonarodzeniowym i potem nie mógł oderwać oczu od jej wdzięcznej postaci, kiedy tańczyła i rozmawiała ze swoimi kuzynami. Muzyka rozpaliła w jej oczach wesołe iskierki, policzki zaróżowiły się od ciepła kominka. Drgnęła tak gwałtownie, że ściągnęła na siebie uwagę Lyn. - Joss, czy coś się stało? - W jednej chwili siostra stanęła przy niej, obejmując ją ramieniem. - Wszystko w po* rządku? Joss potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od swoich stóp rozświetlonych blaskiem świec. - Tak. Zimno mi trochę. Kolędnicy niczego nie zauważyli, śpiewali nadal pięknymi głosami, ale była to akurat ich ostatnia kolęda. Teraz mieli odwiedzić farmę Goodyearów, a następnie probostwo. Poprawili już szaliki, założyli rękawiczki, schowali otrzymane pieniądze. Po ich wyjściu zaległa głucha cisza. Domownicy siedzieli przy kominku wpatrzeni w płomienie i milczeli, jakby bali się zakłócić nastrój. Katherine, ukochana, poczekaj na mnie! Słowa były niemal słyszalne, jak na wpół zapomniany sen, nieuchwytny, choć istniejący w świadomości. Joss westchnęła i pokręciła głową. - Piękne były te kolędy. Wiesz, to dziwne; jeżeli w naszym domu przebywał kiedyś diabeł, można by oczekiwać wrażenia, jakby kryło się tu coś złego. A wcale tak nie jest. T)om ecR 119 - Oczywiście, że nie. - Lukę pocałował ją w czubek głowy. - Chciałbym, żebyś zapomniała wreszcie o tym diable. Mamy wspaniały, szczęśliwy dom o ciekawych dziejach. -Czułym gestem zmierzwił jej włosy. - Taki dom nie przypadłby diabłu do gustu! Spał już, kiedy Joss wśliznęła się do łóżka. Długo leżała w kąpieli i usiłowała się pozbyć uczucia chłodu w wodzie niedostatecznie gorącej, aby to mogło się udać. Bezwiednie przywarła całym ciałem do rozgrzanej emalii wanny, starając się wykorzystać resztki ciepła. Kiedy w końcu stanęła na dywaniku kąpielowym, zorientowała się, że układ ogrzewania, sprzężony z piecem kuchennym, wyłączył się automatycznie na noc, jak zwykle zgrzytając przy tym i wydając ciche trzaski. Włączy się znowu dopiero nad ranem, wydając takie same odgłosy. Do tego czasu nie ma mowy o ciepłej wodzie i cieplejszych kaloryferach. Joss wzdrygnęła się i spojrzała na Toma. Leżał zaróżowiony, rozgrzany pod kołdrami i spał smacznie. Joss zostawiła u niego lekko uchylone drzwi, weszła do sypialni, niechętnie zdjęła szlafroczek i położyła się obok Luke'a. Za oknem srebrny księżyc odcinał się ostro od rozgwieżdżonego nieba. Mróz pobielił ogród; było niemal widno jak w dzień. Lukę nie zaciągnął do końca zasłon na oknie i dzięki temu mogła dostrzec teraz cały urok nocy. Poświata księżyca zalała podłogę, ogarniała już też kołdrę. W pokoju pogrążonym w półmroku byli wszyscy: służba, członkowie rodziny, ksiądz. Kiedy wtargnął do środka, zwrócili ku niemu blade twarze, on zaś kroczył dzwoniąc ostrogami i zaczepiając butami o wiązki miękkiego siana, które rozrzucono po podłodze, aby przytłumić hałasy. -Katherine? - Zatrzymał się w pobliżu wysokiego łoża. Dyszał gwałtownie, serce podchodziło mu ze strachu do gardła. Jej twarz była piękna i zupełnie spokojna. Nie dostrzegł na niej żadnych oznak bólu. Bujne ciemne włosy, uwolnione od czepca, leżały rozsypane na poduszce; rzęsy rysowały się grubą linią nad alabastrowym aksamitem policzków. -KATHERINE! - Własny głos wydał mu się donośnym krzykiem. I wreszcie ktoś się poruszył. Kobieta, która tak czę- 120 T>om ech sto wprowadzała S° do tej komnaty i przynosiła mu wino, podeszła bliżej. Trzymała na rękach małe zawiniątko. _ jAacie syna, panie. Nareszcie macie syna! Joss drgnęła, odwróciła się do Luke'a, przylgnęła do jego pleców. Blask księżyca budził w niej nieokreślony niepokój, wydawał się jakiś bezwzględny, srogi, zimny. Zadrżała i nakryła się kołdrą, kryjąc głowę w poduszce. Obok siebie czuła kojące ciepło ciała męża. Skamieniały z trwogi wpatrywał się w leżącą na łożu kobietę. _ fCatherine! Tym razem słowo to zabrzmiało jak łkanie; jak modlitwa. Padł na jej ciało, wziął ją w ramiona i zaszlochał. Westchnęła ciężko i wreszcie zapadła w niespokojny sen, wypełniony jakimiś przykrymi, ale trudnymi do zapamiętania scenami. Nie dostrzegła już ciemnej sylwetki, która wędrowała w poprzek księżyca i rzucała mroczny cień na łóżko, nie czuła też potęgującego się chłodu ani dotyku zimnych palców, które sunęły po jej włosach. Katherine, Katherine, Katherine! » To imię rozbrzmiało w najciemniejszym kącie pokoju i zagubiło się gdzieś w cieniu pod dachem, nad belkami; rozedrgane bóle™ wniknęło w ściany domu. Podniósł twarz mokrą od łez. _ Zostawcie mnie! - zawołał. - Zostawcie mnie, chcę być tu tylko z nią. Odwrócił się do służącej, usta wykrzywił mu grymas nienawiści- _ Zabierz dziecko! On ją zabił! Zabił moją miłość! Niech będzie przeklęty! Zabił najsłodszą, najłagodniejszą kobietę na świecie! Obudził ją ostry ból głowy; dopiero parę sekund później uświadomiła sobie, że zbiera się jej na wymioty. Nie tracąc czasu na szukanie szlafroka wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki, gdzie padła na kolana przy sedesie. Dopiero Lukę, który czule głaskał ją po głowie, gdy wymiotowała, zarzucił jej na ramiona coś ciepłego, a potem przyniósł filiżankę gorącej herbaty. ^Rozdział 13 oktor Robert Simms był proboszczem w Belheddon od roku 1914 do 1926. Stojąc w kościele przed witrażem poświęconym jego pamięci Joss zastanawiała się, w jakim stopniu potrafił ukoić ból Lydii w ostatnich miesiącach jej życia. Czy spryskał cały dom wodą święconą? Czy pochował jej syna? Zapewne zadbał o jej pogrzeb. Grób na cmentarzu porastały dziś pokrzywy i bluszcz, ale kiedy Joss odgarnęła mech, znalazła wyryty napis: Samuel Manners, ur. 1882, zm 1926, Lydia Sarah Manners, ur. 1902, zm. 1925; ich synek, Samuel, ur. i zm. w 1920; ich drugi synek John, ur. 1921, zm. 1925; ich trzeci syn Robert, ur. 1922, zm. w 1936. Co sprawiło, że wszyscy trzej synowie w tym domu zmarli tak młodo? Wracając powoli ścieżką wiodącą do ogrodu Joss cały czas zadawała sobie to pytanie. Przystanęła na moment przy grobach swoich braci. Lukę ściął już pokrzywy, a ona odgarnęła teraz resztki mchu i łodyg z zamarzniętej ziemi. Zadrżała. Przyszły jej na myśl słowa Edgara Go-wera: „Proszę nie angażować się w sprawy Duncanów... Belheddon Hall to pechowy dom, moja droga. Przeszłość to przeszłość. Według mnie nie powinno się do niej wracać". Czy w Belheddon działo się naprawdę coś straszliwego? A jeśli tak, to dlaczego ona czuje się tu szczęśliwa? Dlaczego to miejsce podoba się Luke'owi? Dlaczego ani ona, ani on nie czują obecności diabła, który tak bardzo przeraził Lydię i Laurę? om ech Joss potrząsnęła głową. - Wiesz przecież, że on nie lubi, gdy rozmawiamy przez telefon. Po prostu woli, żeby jemu poświęcać całą uwagę. Wszystkie dzieci przechodzą taki etap. - W takim razie mogę mieć tylko nadzieję, że ten etap nie będzie trwać długo! - Lyn spojrzała na stertę bielizny. -Pewnie chcesz, abym włożyła to wszystko do pralki? Joss zmrużyła oczy. W głosie Lyn dosłyszała wyraźnie nutę urazy. - Nie, mogę zrobić to sama. O co chodzi, Lyn? - Nie interesujesz się w ogóle mamą, nie myślisz o niej. Kiedy zadzwoniłaś do niej ostatnim razem? Ona mówi, że nie rozmawiałyście ze sobą już od wielu dni! -Lyn... - Nie, nie musisz mi niczego tłumaczyć. Widzę, że przestała cię obchodzić. Jeszcze trochę i w ogóle o nich zapomnisz. Bardziej interesująca wydaje ci się twoja nowa rodzina. My nigdy nie byliśmy dla ciebie wystarczająco dobrzy! - Lyn podbiegła do okna i stanęła tam ze skrzyżowanymi ramionami, wyglądając na zewnątrz. «* - To nieprawda! Na miłość boską, co się z tobą dzieje! -Joss musiała podnieść głos, gdyż Tom, wystraszony ostrym tonem Lyn, rozpłakał się na dobre. Joss nachyliła się, wzięła go w ramiona. - Lyn, o co chodzi? Czy mama coś powiedziała? Czy wie, co jej dolega? Lyn tylko potrząsnęła głową. - Czy to nowotwór? - Joss położyła jej dłoń na ramieniu. Lyn milczała przygnębiona. - Jeśli chcesz, pojedź do niej - powiedziała łagodniej Joss. - Nie musisz przecież siedzieć tutaj. - Ale jestem ci potrzebna. - Tak, to prawda. I jesteśmy bardzo zadowoleni, że zostałaś z nami. Ale jeśli nie czujesz się tu szczęśliwa... - Kocham Toma. Joss uśmiechnęła się. - Wiem. Ja z kolei kocham mamę i tatę. Zawsze ich kochałam i będę kochać. Nie wolno ci w to wątpić nawet przez chwilę. Jeśli nie zadzwoniłam wczoraj do mamy, to tylko dlatego, że byłam zbyt zajęta... T)om ech 135 - Zbyt zajęta, aby porozmawiać z nią przez dwie minuty? - Lyn nadal patrzyła gdzieś za okno. - To wcale nie znaczy, że przestałam ją kochać. - Ale mama tak to odbiera. - Nie wierzę. - Joss poczuła nagle, że ogarnia ją gniew. -Wiesz doskonale, że tak nie jest. - Odwróciła się i bezceremonialnie posadziła Toma na podłodze obok sterty kolorowych klocków, następnie wrzuciła brudne rzeczy do pralki i sięgnęła po proszek do prania. - Jutro biorą ją do szpitala, Joss. - Lyn utkwiła wzrok w klamce okna, jej głos brzmiał głucho. Joss opadła na krzesło przy stole. - Dlaczego nie powiedziałaś mi od razu? - Mama umrze. -Lyn... - Nie mogę znieść myśli, że ona umrze. - Z oczu Lyn pociekły łzy. - Mama nie umrze. - Joss skryła na moment twarz w dłoniach, nabrała głęboko tchu. - Na pewno nie umrze, Lyn. - Nie chciała nawet dopuszczać do siebie tej myśli. Uświadomiła sobie nagle, że poczułaby się bardzo samotna, gdyby zabrakło przy niej kobiety, która - odkąd sięgała pamięcią - była jej matką i podporą w życiu. Opuściła wzrok na Toma, do tego stopnia zaabsorbowanego zabawkami, że zapomniał już o swoim niedawnym zmartwieniu i płaczu - i nieoczekiwanie zalała ją fala gorącej miłości do syna. Westchnęła. To właśnie miłość czyni z ludzi istoty wrażliwe, jest źródłem radości, ale sprawia też ból i łamie serca. * * * Gerald Andrews przysunął sobie filiżankę i z trudem podniósł ją swoją zniekształconą przez artretyzm dłonią. Kiedy wreszcie przytknął filiżankę do ust, uśmiechnął się radośnie do Joss. - To bardzo miłe, moja droga, że zaprosiła mnie pani na herbatę. Już od dawna pragnąłem tu przyjść, obejrzeć ten dom. To dość nieprawdopodobne: opisać historię domu, w którym nie miało się nawet okazji przestąpić progu. 136 T)om ech Miał na myśli niedużą broszurę w twardej płowożółtej oprawie, która leżała teraz na kuchennym stole. Na okładce reprodukcja drzeworytu z XVIII wieku ukazywała front domu i rosnący przed nim buk; dziś drzewo było dwukrotnie wyższe. - Nie wierzyłem własnemu szczęściu, kiedy przypadkowo nawiązałem rozmowę z Davidem Tregarronem, a on powiedział, że zna panią! - Poczęstował się herbatnikiem. - To również dla mnie szczęśliwy traf - zapewniła Joss; nie mogła się doczekać chwili, kiedy przejrzy tę książkę. -Muszę się teraz starać nadrobić zaległości. Wiem tak niewiele o swojej rodzinie! Andrews kiwnął głową. - Wysłałem do pani matki kilka listów, pytałem w nich, czy mógłbym jej złożyć wizytę, zobaczyć się z nią w trakcie pisania książki, ale o ile wiem, nie czuła się najlepiej. Odpowiedzi otrzymywałem od panny Sutton; twierdziła każdorazowo, że w tym momencie byłoby to zbyt kłopotliwe. A potem pani matka wyjechała i sprawa upadła całkowicie. - Mieszkał pan długo w tych stronach? - Joss nie mogła*» się powstrzymać i otworzyła broszurę. Pierwszy rozdział był zatytułowany: „Wczesny okres". - Jakieś dziesięć lat. Wykorzystałem chyba pół tuzina informatorów, w których są opisy najznamienitszych budowli tego okręgu. Stare Probostwo, Pilgrim Hall, Picker-sticks House... - Pilgrim Hall? - Joss podniosła wzrok. - Dom mojego ojca? - Dom pani dziadka. John Duncan został ustanowiony opiekunem pani matki i jej brata Roberta po śmierci ich rodziców. Myślę, że to, co się stało jakiś czas później, było nieuniknione: jego syn Philip zakochał się w Laurze. John początkowo prowadził oba domy, a kiedy umarł Robert, sprowadził Laurę do Pilgrim Hall. To miejsce było trochę zaniedbane, ale oczywiście stanowiło dziedzictwo Laury i nie mogli go sprzedać. Znacznie później John Duncan zdobył spory majątek - o ile wiem, był to spadek po jakimś krewnym, który żył na Dalekim Wschodzie. John był dziwnym człowiekiem; ponieważ nie cierpiał Belheddon i Pilgrim Hall, rozdzielił pieniądze pomiędzy dwoje dzieci, Phi- T)om ecfi 137 lipa i swoją wychowanicę Laurę, po czym sam opuścił kraj. Jego żona, lady Sarah, pozostała w domu do momentu ślubu dzieci, następnie sprzedała Pilgrim Hall, znacznie mniejsze od Belheddon, i wyjechała do męża. John nigdy nie wrócił do kraju, nawet na ślub. W tamtych czasach musiało to wywołać niemały skandal. Ludzie podejrzewali, że John Duncan odszedł w siną dal z jakąś ślicznotką. - Andrews zachichotał. - Ale nie sądzę, aby lady Sarah mogła tolerować coś takiego. Gdyby to rzeczywiście miało miejsce, zatłukłaby rywalkę na śmierć parasolką. To była energiczna damulka, pani babcia za strony Duncanów. Joss uśmiechnęła się. - Oboje zmarli za granicą, nieprawdaż? - John chyba tak. Zaklinał się, że nigdy nie wróci do Anglii. Nigdy nie zdołałem się dowiedzieć, dlaczego. Po jego śmierci lady Sarah przyjechała tu, próbowała nawet odkupić Pilgrim Hall. To musiały być lata sześćdziesiąte. Potem dobudowali jeszcze obszerny pawilon i urządzili w nim hotel. Spotkałem ją raz, gdyż opublikowałem już broszurkę o Pilgrim Hall, a ona poprosiła o egzemplarz dla siebie. Było to chyba pod koniec lat sześćdziesiątych, bo pani ojciec, Philip, nie żył już wtedy. Miał ten okropny wypadek na koniu... tak, to bardzo smutne, ale zapewne pani zna tę sprawę. Właśnie wtedy lady Sarah zasugerowała, abym napisał o Belheddon. Była bardzo drażliwa na punkcie tej posiadłości. Jej zdaniem Belheddon zostało dawniej przeklęte. Uważała, że Laura postąpiła nierozważnie, decydując się na pozostanie tu, ale ona najwidoczniej nie potrafiła inaczej. Pamiętam, jak wyznała mi kiedyś, że czuje się przykuta do tego miejsca. Nieraz udawała się na długie, nawet parogodzinne samotne spacery po okolicy, również nocami, i wiodła rozmowy z samą sobą. - Andrews zerknął na Joss. - A potem, kiedy Laura oddała panią do adopcji, lady Sarah uznała ją za osobę niespełna rozumu. Wszyscy sąsiedzi przyjęli wieść o adopcji z oburzeniem, a pani matka znalazła się potem poza nawiasem miejscowego towarzystwa. Lady Sarah postanowiła zerwać z nią wszelkie kontakty i niebawem wyjechała gdzieś na północ. - Zawahał się. - To właśnie jej teoria o ciążącym na tym domu przekleństwie 138 T)om ech mnie zaintrygowała. Zazwyczaj nie wierzę w takie rzeczy, ale z tym domem wiąże się naprawdę wyjątkowa liczba tragedii! - I umierało tu dużo dzieci! - Joss odruchowo przycisnęła dłonie do brzucha, jakby chciała go przed czymś ochronić. Andrews zmarszczył brwi. - Nie powinna pani czytać tak dużo o zgonach dzieci. Ta wysoka śmiertelność może faktycznie szokować, ale proszę nie zapominać, że było to zjawisko normalne we wszystkich okresach historii prócz obecnego - Tak, to prawda. - Spojrzała na trzymaną w ręku broszurę. Cztery główne rzeki mają swe źródła w Bełheddon Ridge, piaszczystym, żwirowym paśmie wzgórz, które przecina gliniaste wybrzeże i krajobraz Wschodniej Anglii ze wschodu na zachód linią widzianą całymi milami - przeczytała. Miejsce to nadawało się idealnie pod wczesne osadnictwo i istotnie wykopaliska archeologiczne potwierdziły istnienie w epoce żelaza osady tam, gdzie obecnie wznosi się zachodnie skrzydła domu... Zaintrygowana kartkowała książkę. - Wygląda na to, że ani razu nie mieszkała tu przez dłuższy okres jedna rodzina - mruknęła w końcu. Podniosła wzrok. - W listach, pamiętnikach i w rodzinnej Biblii znalazłam mnóstwo różnych nazwisk. - To rezultat dziedziczenia przez kobiety. - Andrews sięgnął p& następne ciasteczko. - Łatwo zauważyć, że dom niemal zawsze przejmowały córki. Z tego względu każde kolejne pokolenie oznaczało zmianę nazwiska. Nieraz dom stał opustoszały, kiedy indziej znowu miał mieszkańców, jednak w końcu musiał chyba wracać do tej rodziny lub innej. A wtedy zaczynał kolejny etap swoich dziejów i taki okres trwał dłużej, niż pani myśli. - Naprawdę? - Spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem. - A my pochodzimy od de Vere'ów? - Och, to niemal pewne. Ale, jak powiedziałem doktorowi Tregarronowi, coś mnie w tym intryguje. Niestety nie T)om ech __________________139 miałem nigdy wystarczająco dużo czasu, aby zbadać wszelkie szczegóły, tym powinien się właściwie zająć ekspert od genealogii. Dziedziczenie po kądzieli, przez linię żeńską, to zjawisko bardzo interesujące. Może mało nam znane, ale dla niektórych to naprawdę problem. W tym przypadku nie było to zamierzone, tak się po prostu złożyło. Żadnych synów! - Pokręcił głową, wziął do ust jeszcze jedno ciasteczko i spojrzał na zegarek. - Nie chciałbym być natrętny, pani Grant, ale wspomniała pani, że mi pokaże pokoje. - Naturalnie. - Niechętnie odłożyła książkę. - Oprowadzę pana. W ciągu kolejnej godziny wysłuchała obszernego, gorączkowego i żarliwego wykładu na temat budownictwa angielskiego, obejmujący sztukaterię, prace murarskie i tynkarskie, a nawet freski („Jestem niemal pewien, że tu są, pod boazerią. Boazeria ochroniłaby je przed zniszczeniem, chyba pani wie...") oraz schody, sypialnie, tarasy i wielki hol jako centrum domu. Już niebawem poczuła zawrót głowy. Kroczyła posłusznie za Andrewsem i żałowała tylko, że nie ma przy sobie magnetofonu, aby utrwalić na taśmie choćby część encyklopedycznej wiedzy tego człowieka. Powiedziała mu to, na co zareagował śmiechem: - Jeśli pani chce, przyjdę tu znowu. Możemy porobić notatki. A teraz piwnica. - Stanęli właśnie u podnóża głównych schodów. - Może wytropimy tu ślady pierwotnych sklepień. Joss wskazała na drzwi. - To tutaj. Czy nie przeszkodzi panu, jeśli zostanę na górze? Cierpię trochę na klaustrofobię. - Widząc jego baczny wzrok roześmiała się, aby zatrzeć wrażenie wywołane tymi słowami. Patrzył na nią stropiony. - Czy aby nie męczę pani za bardzo? Wiem, że te oględziny trwają już dość długo, ale to wszystko tak mnie ekscytuje... - Mówiąc to dość niezdarnie gmerał przy zamku, wreszcie otworzył drzwi i zapalił światło. Odprowadzała go wzrokiem, kiedy schodził na dół powoli, sztywno stawiając kroki, a potem odwróciła się i wróciła do swojego pokoju. Czekała przy oknie, wyglądając na trawnik, a czas dłużył 140 ?)??? ??? się jej niemiłosiernie. Miała wrażenie, że stoi tak całe godziny. Wreszcie, marszcząc brwi, spojrzała na zegarek i zeszła na dół. Przechodząc przez hol poczuła zapach cebuli i czosnku. Lyn na pewno przyrządza lunch, a Tom w tym czasie ogląda „Ulicę Sezamkowa". W piwnicy panowała cisza. Joss podeszła do drzwi i bojaźliwie zajrzała w dół. - Panie Andrews? - Odpowiedziała jej cisza. - Panie Andrews? - Lęk ścisnął jej gardło. - Czy wszystko w porządku? Czuła chłód napływający z piwnicy, powietrze pachniało stęchlizną i wilgocią. Wzdrygnęła się, kładąc dłoń na chropowatej poręczy, nachylona usiłowała dojrzeć coś w pierwszej piwnicy. - Panie Andrews? - Schody były bardzo strome; z wahaniem postawiła nogę na pierwszym stopniu. - Panie Andrews, czy nic się panu nie stało? - Goła żarówka rzucała jaskrawy snop światła, pogrążając resztę pomieszczeń w jeszcze głębszych ciemnościach. - Panie Andrews? -Głos jej drżał, ogarniała ją panika. Kurczowo zaciskając dłoń na poręczy zeszła dwa stopnie niżej. Tu właśnie* spadł kiedyś Georgie, jego drobne ciało stoczyło się po schodach i pozostało nieruchome na samym dole. Odepchnęła od siebie te myśli, zmusiła się do zejścia niżej. Kątem oka dostrzegła nagle na ścianie jakiś ruch i zamarła przerażona. Dopiero po chwili zorientowała się, że to mała brunatna jaszczurka, która przylgnęła do muru; podejrzliwie patrzyła na intruza, po czym trzepnęła ogonkiem i zniknęła w drobnej szczelinie między dwiema cegłami. - Proszę popatrzeć, pani Grant! - Podekscytowany, roze-mocjonowany głos rozległ się tuż za jej plecami tak nieoczekiwanie, że Joss drgnęła gwałtownie i obróciła się z cichym okrzykiem. - Och, jakże mi przykroi Przestraszyłem panią? - Ge-rald Andrews stał pod łukowym sklepieniem, za którym zaczynała się kolejna piwnica. - Proszę popatrzeć na te mury: najczystsze średniowiecze! Typowe dla ówczesnej architektury. Szkoda, że nie wiedziałem o tym pisząc tę książkę. To cofa datę początków tej budowli do... powiedz- T)om ech _______________ 141 my... trzynastego lub czternastego wieku... - Znowu zniknął jej z oczu za załomem muru. Joss westchnęła ciężko i ruszyła za nim, mijając połyskliwe rzędy butelek, które w przyszłym tygodniu czekała wizyta eksperta od win z domu aukcyjnego Sotheby's. Po chwili znalazła się w następnej piwnicy. - Widzi pani to sklepienie? Zbudowano je z tego samego kamienia co kościół! - Nie starał się nawet ukrywać swego podniecenia. - A te kroksztyny! - Promieniał cały. - Ma pani tu prawdziwy skarb! O ile się nie mylę, zbudowano to sześćset lub siedemset lat temu. - Siedemset lat? - Joss wpatrywała się w niego; jej lęk opadał, w miarę jak narastał entuzjazm Andrewsa. Objęła się oburącz, aby choć trochę się rozgrzać. Andrews muskał ścianę dłonią. - Czy mógłbym przyprowadzić tu swojego kolegę, aby i on rzucił na to okiem? I kogoś z departamentu zabytków? Cudownie! I jeszcze tu! Uśmiechnęła się. - Oczywiście, proszę ich sprowadzić. To może być bardzo ekscytujące i nakłonić wydawcę do wznowienia pana książki. Andrews roześmiał się. - Jak widzę, potrafi pani czytać w myślach, moja droga. Wiem, że jestem starym głupcem. Że może za bardzo się tym pasjonuję, ale nie potrafię inaczej. To tak, jakbym ujrzał przed sobą kawałek historii, jakbym uczestniczył w dawnych wydarzeniach, jakie miały tu miejsce. - Czy wtedy te komnaty pełniły jak dziś rolę piwnicy? - Może. W każdym razie były tu jakieś lochy, magazyn... - Roześmiał się. - Na pewno nie studnia. - Studnia jest na podwórzu. - Wycofywała się w stronę schodów, usiłując odciągnąć go stamtąd. - Może wejdziemy już na górę, panie Andrews? Okropnie tu zimno. A pan może przecież wrócić tu jeszcze nie raz, kiedy tylko zechce. Spojrzał na nią zakłopotany. - Och, przepraszam! Jakiż ze mnie egoista! Rzeczywiście wygląda pani na zziębniętą. Musimy wracać. - Rzucił jeszcze raz tęskne spojrzenie na ściany i łuki, po czym ruszył za Joss ku wyjściu. 142 ?)?? ??? Luke'a nie było jeszcze w domu; po lunchu pojechał w towarzystwie Lyn i Toma do Colchester po części zapasowe do samochodu. Joss odprowadziła Andrewsa do drzwi, pomachała mu na pożegnanie, następnie wzięła płaszcz, otworzyła tylne drzwi i wyszła do ogrodu. Po przejściu kilkuset metrów dotarła na skraj pola, skąd roztaczał się widok na morze. Stała tam parę minut z rękami w kieszeniach, spoglądając na szarą toń, wreszcie zawróciła w alejkę osłoniętą przez splątane gałęzie żywopłotu. Szła powoli, rozkoszując się cudownym zapachem wiosennych kwiatów i wilgotnej ziemi, jakże odmiennym od ostrej, słonej woni morza. Z tego miejsca widziała wyraźnie wieżę kościelną, co jakiś czas natomiast, kiedy ścieżka wznosiła się wyżej, dostrzegała dach Belheddon Hall. Tu, w cieniu zarośli, było wilgotno i chłodno. Joss zadrżała i przyśpieszyła kroku. Przechodząc przez furtkę pod jarzębiną zauważyła jakiegoś chłopca. Stał na brzegu jeziora plecami do niej, jakby wpatrzony w wodę. - Sammy? - wyszeptała głosem zduszonym przez lęk. -Sammy! - Tym razem krzyknęła, ale chłopiec nawet się nie' obejrzał. Tak jakby jej nie słyszał. Puściła się pędem na przełaj przez trawnik, minęła gęste krzaki bzu i głogu splątane z bluszczem i wreszcie wypadła na otwartą przestrzeń obok małej przystani. W polu widzenia nie było nikogo. - Sammy! - Jej krzyk spłoszył czaplę stojącą nieruchomo na płyciźnie jeziora. Ptak zaskrzeczał gniewnie, wzniósł się ociężale ku niebu i po chwili zniknął. -Sammy... - szepnęła znowu, chociaż zdawała sobie sprawę, że gdyby jakieś dziecko bawiło się nad wodą, czapla odleciałaby stąd dużo wcześniej. Wolnym krokiem Joss ruszyła do domu. Lyn i Tom siedzieli w kuchni. Twarz chłopca umazana ciastem zdradzała, że są tu od dawna, w każdym razie tak długo, że zdążyli już zacząć piec ciastka. - Wszystko w porządku? - zapytała Lyn, a Tom podbiegł i przytulił się do jej kolan. Joss skrzywiła się. - Mam lekką kolkę. T)om ech 143 - Usiądź przy kominku. Przyniosę ci herbatę. - Lyn wsunęła do pieca blaszane foremki z ciasteczkami. - No już, zmykaj stąd. Ogień w pokoju dogorywał. Joss nachyliła się z trudem, dołożyła trochę drew i szuflę węgla, a potem wzięła notatki Davida i usiadła w starym fotelu. Bolały ją plecy, czuła się zmęczona jak nigdy przedtem. Kiedy pół godziny później Lyn przyniosła filiżankę herbaty, Joss spała. Przez chwilę Lyn stała patrząc na nią, wreszcie wzruszyła ramionami i wyszła. Nie zostawiła herbaty. * * * - Lukę! - Krzyk Joss przerodził się w jęk, kiedy gwałtowny skurcz wyrwał ją ze snu. - Lukę, dziecko! Niedobrze! - Przyciskając oburącz brzuch osunęła się z fotela na dywan. - Lukę! Poczuła dłoń na ramieniu, łagodną, czułą. A więc jest przy niej. Załkała i wyciągnęła rękę, aby dotknąć jego dłoni, ale ta przesunęła się już na plecy i gładziła je kojącym ruchem. Dotarł do niej zapach róż. Gdzie Lukę znalazł róże o tej porze roku? Nadal szukała ręką jego dłoni, ale na próżno. Zaskoczona odwróciła się do tyłu i nagle przeszyła ją kolejna fala strachu; prócz niej w pokoju nie było nikogo. - Lukę! - krzyknęła przeraźliwie. - Joss? Wołałaś? - Drzwi się uchyliły, Lyn wsunęła do środka głowę. - Joss? O Boże! Co się stało? Po paru minutach jechała już do szpitala. Lukę umieścił ją na przednim siedzeniu, obok siebie, mogła więc obserwować go z boku. Na jego bladej twarzy dostrzegła plamę smaru lub oleju. Uśmiechnęła się. Biedny Lukę! Zawsze coś musi odciągnąć go od pracy nad tym drogocennym samochodem! Bóle ustały. Czuła teraz jedynie dziwne, obezwładniające osłabienie. Z trudem wykonywała najdrobniejsze ruchy, nie mogła utrzymać otwartych oczu i nawet lęk o dziecko nie był w stanie odegnać senności. Niejasno zdawała sobie sprawę, że ktoś wiezie ją na wózku z samochodu do windy, a potem kładzie na łóżku. Niemal natychmiast zapadła w mroczną aksamitną czeluść. Obudzi- 144 ??? ??? ła się dwukrotnie. Za pierwszym razem ujrzała Simona Fra-sera. Siedział obok niej, trzymając ją za rękę. Uśmiechnął się, kiedy otworzyła oczy, piaskowe włosy opadały mu na twarz, w szkłach okularów odbijała się ściana sali. - I jak się czujemy? - zapytał. - Witam na planecie Ziemia. -Czy moje dziecko...? - Spokojnie - uśmiechnął się. - Potem przeprowadzimy dokładne badanie, po prostu aby się upewnić, że wszystko w porządku. Proszę teraz odpoczywać, Joss. Kiedy obudziła się ponownie, obok niej siedział Lukę. Twarz miał już czystą, zmienił koszulę, nadal jednak był blady i spięty jak przedtem. - Joss, kochanie, jak się czujesz? - Czy z dzieckiem wszystko w porządku? - Czuła się, jakby miała w ustach papier ścierny, głos jej ochrypł. - Tak, wszystko dobrze. - Nachylił się i pocałował ją w usta. - Co się stało? Upadłaś? Powoli pokręciła głową, poczuła pod włosami szorstki dotyk bawełnianej poduszki. - Nie, spałam. - Przypomniała sobie, że biegła przez trawnik. Potem poczuła kolkę. A kiedy siedziała w pokoju, ktoś tam był. Ktoś ją dotykał. Nie Lukę. Ani Lyn. Ten dotyk nie wzbudził w niej lęku. Miała wrażenie, jakby ten ktoś chciał ją pocieszyć, przyjść z pomocą. Próbowała teraz rozpaczliwie przypomnieć sobie coś więcej, ale znowu ogarniał ją sen. - Zasypiam, nie mam siły. - Z trudem wypowiedziała te słowa; usta odmówiły jej posłuszeństwa. Twarz Luke'a napłynęła bliżej, zogromniała, była tuż tuż. - Zostawię cię teraz, musisz się przespać. Przyjdę potem znowu. - Poczuła dotyk jego warg, potem natychmiast otoczyła ją ciemność. Niebawem przenieśli ją do innej sali. Ktoś rozmazywał na jej brzuchu galaretkę, przytknął do ciała coś twardego i zimnego. - Już dobrze, moja droga. Widzi pani ten monitor? O, tutaj. Maleństwo leży sobie spokojnie, zwinięte w kłębek, aby uniknąć przypadkowych niebezpieczeństw. Widzi pani? T)om ecd 145 Spojrzała posłusznie na rozjaśniony, migotliwy ekran ustawiony przy łóżku. Nie mogła nic dostrzec, ale słowa la-borantki sprawiły jej ogromną ulgę. - Naprawdę wszystko jest w porządku? Jest pani tego pewna? - Naturalnie, nie ma powodu do obaw. - Kobieta wytarła jej brzuch ligniną i obciągnęła koszulę. - Będzie pani miała śliczne czerwcowe dziecko. Kiedy przewieziono ją z powrotem do jej sali, przy łóżku czekał na nią Simon Fraser. - Wpadłem tylko na moment. Jak się czujesz? - Lepiej. - Ułożyła się wygodniej. - To dobrze. - Przechylił głowę na bok. - Wrócisz do domu i będziesz się oszczędzać. Potrzeba ci paru tygodni wypoczynku. Rozmawiałem już z twoją siostrą. Mówi, że poradzi sobie ze wszystkim sama. Joss uśmiechnęła się blado. - Rzeczywiście, mogę na niej polegać. - To dobrze. Pamiętaj, wypoczynek jest bardzo ważny. Mówię serio. Po powrocie do domu odniosła wrażenie, jakby cała rodzina została już wcześniej odpowiednio pouczona. Natychmiast zaprowadzono ją do łóżka, gdzie musiała leżeć - nawet wtedy, gdy zjawili się przedstawiciele domu aukcyjnego So-theby's, aby dokonać przeglądu zapasów w piwnicy i wybrać wino na aukcję. Lukę opowiedział jej o wszystkim wieczorem. - Szkoda, że nie widziałaś, jak ostrożnie pakowali te butelki. Można by pomyśleć, że mają do czynienia ze złotem albo z kruchą porcelaną. Patrząc na nich, nie śmiałem nawet oddychać. Wiesz, to może nas postawić finansowo na nogi. Ten rzeczoznawca był dobrej myśli, uważa, że nasze wino może osiągnąć na aukcji dobrą cenę. Ta wiadomość pomogła jej oderwać uwagę od innych spraw. W taki sam sposób podziałała na nią kolejna wizyta Davida parę dni później. - Przywiozłem książki. Artykuły. I list od twojego wydawcy! - Rzucił na łóżko całe naręcze pakunków, sam zaś usiadł na kołdrze, tuż obok niej. 10. Dom ech 146 1)om ecfi - Od mojego wydawcy? - Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Przytaknął, najwyraźniej zachwycony i podekscytowany. - Podobał mu się konspekt twojej książki i oba pierwsze rozdziały. W liście przedstawia ci chyba jakieś sugestie i dwie rady, które mogą ci się przydać. Jest skłonny zawrzeć z tobą umowę i wypłacić drobną zaliczkę. Nie... -uniósł rękę, aby powstrzymać jej wybuch radości. - Nie będzie to kwota wystarczająca na remont dachu, ale z pewnością przyda się na początek. Nawiasem mówiąc, zyskasz w ten sposób doskonały pretekst, aby nie ruszać się z łóżka i pisać w nim wspaniałą powieść. A Lukę i Lyn niech czekają cierpliwie, aż twoje dziecko stanie się trochę większe. Joss roześmiała się. - Mam nadzieję, że nie będą musieli czekać długo. Na razie jestem jeszcze płaska jak stół. Gdybym nie obejrzała się od środka na monitorze, zastanawiałabym się w ogóle, czy on jest tam naprawdę. - A jesteś pewna, że to on, nie ona? - Nie. Tak się po prostu mówi. - Uśmiechnęła się. - Al* pielęgniarka uważa, że będzie chłopiec. Ona jest zdania, iż chłopcy zawsze sprawiają więcej kłopotów niż dziewczynki, w każdym razie potem. Wie to z obserwacji. - Otworzyła list, rzucony przez Davida na łóżko. - Od samego Roberta Cassie - odezwał się David, obserwując jej minę. - Był bardzo zaintrygowany wieścią, że właśnie w tym domu umieszczasz akcję książki. - Trzy tysiące funtów! Davidzie, popatrz! On zapłaci mi trzy tysiące funtów! - Pomachała listem w powietrzu. -A mówiłeś, że dostanę niewiele... Przecież to cała fortuna! Lyn, spójrz! - W progu zjawiła się właśnie siostra, niosąc tacę z herbatą. Tuż za nią dreptał Tom. Na widok matki przebiegł przez pokój i zaczął się wdrapywać na wysokie łóżko. - Mama poniesie Toma - oznajmił, nie troszcząc się. w najmniejszym stopniu o książki i papiery strącane na podłogę. - Uważaj na swojego braciszka, kawalerze - ostrzegł go David. Wziął chłopca na ręce i posadził go sobie na kola- nom ecd 147 nach. - Albo na siostrę, chociaż uchowaj Boże, aby dziewczynka miała być tak niewychowana, by zjawiać się przed czasem. - Roześmiał się. Kiedy wszyscy zeszli na dół, Joss opadła na poduszkę i po raz dziesiąty przeczytała uważnie list od Roberta Cassie. Umowa! Zaliczka na poczet honorarium autorskiego, a także opcja na kolejną powieść; następną, chociaż tę dopiero zaczęła pisać! Przeniosła wzrok na komputer, przyniesiony tu przez Luke'a i ustawiony na stoliku pod oknem. Pisanie książki szło jej dobrze, posuwało się do przodu. Wymuszone leżenie w łóżku dawało jej czas potrzebny na doprowadzenie pracy do końca. Fabuła kołatała się jej w głowie, galopowała tam tak szybko, że trudno było za tym wszystkim nadążyć, jeden epizod gonił drugi. Joss czekała, aż pomysły nabiorą logicznego kształtu; dopiero potem miała wstać, założyć szlafrok i usiąść przy stoliku pod oknem, obserwując, jak na ogród spływa zmierzch, a pod jej palcami ożywa znowu Richard, który kryje się w świeżo ustawionym stogu siana, oblanym poświatą dużego letniego księżyca. Kiedy pół godziny później Lukę zajrzał do pokoju, Joss spała. W ręku trzymała nadal list od wydawcy. Lukę wziął go delikatnie, aby nie zbudzić żony, przeczytał go z uśmiechem, następnie usiadł przy łóżku patrząc na Joss. Jej twarz, wychudzona i zmęczona, ale odprężona podczas snu, była piękna, a nawet pociągająca w tym dyskretnym blasku lampy. Nachylił się i leciutko musnął ją wargami. Za oknem jakiś ptak zatrzepotał nagle skrzydłami uderzając nimi o szybę i tak samo nagle odleciał. Powiew wiatru wtargnął przez niewidzialne szpary do pokoju, wydął zasłonę. Lukę zadrżał; nie znosił przeciągów. Wstał i wyjrzał na zewnątrz. Było już ciemno, jedyne, co dostrzegł, to odbicie stojącej za nim lampy. Wzdrygnął się i zaciągnął szczelniej zasłony. Znów spojrzał na Joss. Na jej twarzy malował się teraz uśmiech, policzki nabrały lekkich rumieńców. Na poduszce tuż obok niej dostrzegł pąk róży. Jej płatki były białe, z de- 148 ^Dom ecd likatnym różowym obrzeżem. Patrzył na kwiat ze zdumieniem. Dlaczego nie zauważył go wcześniej? Nachylił się nad łóżkiem, wziął kwiat, musnął go dłonią. Był zimny w dotyku, jakby dopiero przed chwilą zerwano go w ogrodzie. To David! Na pewno przyniósł go David! Lukę zmarszczył gniewnie brwi, następnie rzucił różę na nocną szafkę stojącą przy łóżku i zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju. ^Rozdział J5 ~/ak to: wyjechał do Londynu? - Joss usiadła w łóżku, patrzyła zaskoczona na Lyn. - Tak nagle? Dlaczego? Lyn wzruszyła ramionami. - O ile wiem, on i Lukę się przemówili. - Nie patrząc na siostrę, układała na tacy puste filiżanki po kawie. - Co to znaczy, przemówili się? - Joss zmarszczyła brwi, zaszokowana. - Z jakiego powodu? - Nie domyślasz się? - Lyn wyprostowała się, spojrzała jej prosto w oczy. - Lukę uważa, że David cię podrywa. Joss otworzyła usta, aby zaprotestować, potem zamknęła je z powrotem. - Co za bzdura! - krzyknęła wreszcie. - Na pewno? - Wiesz, że tak. David i ja pracowaliśmy razem, jesteśmy kolegami po fachu. To prawda, lubi mnie, a ja jego, ale nic poza tym. Lukę nie powinien nawet dopuszczać do siebie myśli, że mogłoby kryć się za tym coś więcej. To szaleństwo! Do diabła, przecież jestem w ciąży! - Lukę powiedział, że dostałaś od Davida kwiaty. - Kwiaty! - Joss spojrzała zaskoczona. - David nie dał mi żadnych kwiatów! Ale nawet gdyby to zrobił... Co w tym złego? To przecież normalne, że gość przynosi gospodyni kwiaty. Lyn wzruszyła ramionami. - Zapytaj Luke'a. Joss westchnęła głęboko i opadła na poduszki. - Lyn... - Przesunęła dłonią po kołdrze. - Jakie to kwiaty miałby mi niby dać David? 150 T)om ech Lyn parsknęła krótkim śmiechem. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Myślę, że tak. - W takim razie musisz zapytać Luke'a. Bo ja nie wiem. - Dobrze, zapytam. Nie powinien traktować w ten sposób naszych przyjaciół, wyrzucać ich z domu! - Nie sądzę, aby Lukę go wyprosił. David po prostu wyjechał. Szkoda. Lubię go. Potrzebni nam goście, żebyśmy mogli się przy nich choć trochę odprężyć. Powiedziała to tonem lekkim, dość beztroskim, ale zabrzmiała w nim jakaś osobliwa nuta, która kazała Joss zapomnieć na moment o własnych kłopotach. - Lyn, czujesz się tu samotna? Nudzisz się, brak ci Londynu? - Nie, oczywiście, że nie. Rozmawiałyśmy już przecież na ten temat. - Lyn ujęła tacę. - Mam wyrzuty sumienia. Wszystkie obowiązki spadły na ciebie, a ja leżę tu, przykuta do łóżka. - Joss wyciągnęła rękę, położyła ją na ramieniu siostry. - Ale bez ciebie nie dalibyśmy sobie rady, chyba wiesz o tym. ** - Wiem. - Lyn uśmiechnęła się, aby złagodzić szorstką odpowiedź. - Nie przejmuj się mną, nie jestem z porcelany. Praca w domu wcale mnie nie męczy, a poza tym wiesz, jak bardzo kocham Toma. - Umilkła na moment. - Niedawno dzwonił tata. Ostatnie badania mamy wypadły pomyślnie. - Dzięki Bogu! - Joss odetchnęła z ulgą. - Musisz pojechać do Londynu, zobaczyć się z rodzicami. Kiedy tylko zechcesz. - Dobrze, pojadę. - Ja też bym pojechała, gdybym mogła, chyba wiesz. Lyn zdobyła się na blady uśmiech. - Jasne, że wiem - powiedziała. Pchnęła drzwi łokciem, balansując ciężką tacą. - Simon przyjdzie niedługo. Miałam tego nie mówić, żeby nie podskoczyło ci ciśnienie! -Uśmiechnęła się jeszcze raz. - Oddech, joga i medytacje, oto zalecenia dla pani, madame, a wtedy może doktor pozwoli ci zejść na dół. I rzeczywiście, w końcu pozwolił: na krótki, wolny spacerek. Ale żadnej pracy w domu, żadnego brania Toma na ręce. Tak brzmiały instrukcje lekarza. HDom ecE 151 Kiedy została sama w swoim pokoju, w pierwszym odruchu chwyciła za słuchawkę i zadzwoniła do Davida. -Dlaczego wyjechałeś tak nagle... nawet się nie pożegnałeś! - Nie mogła na razie porozmawiać o tym z Lukiem; w poszukiwaniu części zamiennych do samochodu wyjechał na resztę dnia do Cambridge. W głosie Davida wyczuła wahanie. - Joss, myślę, że chyba złożyłem ci o jedną wizytę za dużo. - Co masz na myśli? - Zmarszczyła brwi. - Lyn powiedziała, że pokłóciłeś się z Lukiem. Ale to chyba niemożliwe. On nigdy się z nikim nie kłóci. - Naprawdę? - Umilkł na moment. - Powiedzmy, że Lu-??'? ? mnie podzieliły różnice zdań na pewien temat. To nic poważnego. Po prostu przyszło mi do głowy, że może nadeszła pora wrócić do domu i przygotować się do nowego semestru. - A czego dotyczyła wasza dyskusja? - Zerknęła na drzwi. W domu panowała cisza. Lyn i Tom wyszli na spacer. - Według niego pogłębiam w tobie obsesję na punkcie tego domu. - Nie wspomniał o niezrozumiałej, nagłej wrogości Luke'a. Ani o oskarżeniu dotyczącym róży. Joss milczała. - Joss, jesteś tam jeszcze? - Tak. Nie sądziłam, że ma coś przeciw temu. - Nie ma nic przeciw temu, że interesują cię dzieje Bel-heddon Hall. Sam się tym interesuje. Chodzi mu o zachowanie odpowiednich proporcji. Po powrocie Luke'a Joss skoczyła na niego. - Jak mogłeś to zrobić? Pokłóciłeś się z Davidem i wyprosiłeś go z naszego domu! Jeśli nie podoba ci się, że bada przeszłość Belheddon, powiedz o tym mnie, nie jemu. Bo to ja go prosiłam, aby się zajął tą sprawą! - Joss, ta sprawa, jak mówisz, staje się twoją obsesją... - Jeśli nawet, to nie z winy Davida! - Jestem innego zdania! - Lukę zacisnął usta. -Jesteś w błędzie. A zresztą... tu chodzi o coś więcej, prawda? Ubzdurałeś sobie, że David się we mnie kocha. - Nie sądzę, aby był to tylko mój wymysł, Joss. To stało się już nadto widoczne, nawet dla ciebie. Nie możesz temu zaprzeczać! 152 ??? ech Nie odpowiedziała od razu. - Wiem, że mnie lubi - przyznała wreszcie. - Ja też go lubię. - Wytrzymała spojrzenie męża. - Ale to jeszcze nie znaczy, że mamy w planie płomienny romans. To ciebie kocham, Lukę. Ciebie poślubiłam i ty jesteś ojcem moich dzieci. - Przycisnęła sobie dłoń do brzucha. - Lukę... - Zawahała się. - Czy twoja sprzeczka z Davidem rozpoczęła się od kwiatów? Wzruszył ramionami. - O ile wiem, róża w mowie kwiatów oznacza miłosne wyznanie. - Róża! - Przeszedł ją nagle zimny dreszcz. - On zostawił ci na poduszce różę! - Głos Luke'a dygotał z gniewu. - Joss, daj spokój, na pewno sama dostrzegasz, jaką to ma wymowę! Milczała. Nie mogła wykrztusić teraz ani słowa. Róża, którą znalazła wtedy na swojej nocnej szafce, była zwiędła i zimna. To niemożliwe, aby zostawił ją tam David! * * * Od tego momentu starała się nie mówić nic o domu ani o rodzinie, pamiętniki matki czytała jedynie na osobności, a na strych wchodziła tylko wtedy, gdy Luke'a nie było w pobliżu. David nie odwiedził jej już podczas tego semestru, nie przesłał też żadnych kolejnych notatek ani informacji na temat dziejów Belheddon. Dzięki Lyn, która opiekowała się Tomem, Joss miała teraz dużo czasu. Wykorzystując jako pretekst wizyty w klinice położniczej oraz wyprawy, podczas których zdobywała materiał do książki, pojechała parokrotnie do Ipswich i Colchester. Odwiedzała biblioteki, wyszukiwała książki na temat wydarzeń historycznych z tego okręgu, wypożyczała albumy prezentujące średniowieczne ubiory i potrawy oraz znane osobistości z XV wieku. Simon dał jej już wolną rękę, musiała mu jedynie przyrzec, że natychmiast zrezygnuje z wszelkiej pracy, gdy poczuje się zmęczona. Tym skwapliwiej jeździła po całej okolicy i niebawem uświadomiła sobie ze zdumieniem, że przebywając poza domem, z dala od napiętej atmosfery wytwarzanej przez T)om ech 153 Lyn, czuje się szczęśliwsza i bardziej odprężona niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy. Do Belheddon Hall wracała potem ożywiona i pełna pomysłów, pisała więc z zapałem, mając przy tym wrażenie, jakby całą opowieść dyktował jej wprost do głowy sam Richard. Zaczęła się zastanawiać, czy to wszystko nie jest efektem rzuconych na nią czarów. Dopóki myślała o tej historii, zamiast o rodzinie, w której się urodziła, dom pozostawał łagodny i dobrotliwy, użyczał jej swych wspomnień do snów, a nawet wydawał się zadowolony z faktu, iż to właśnie jego dzieje, a przynajmniej dużą ich część, Joss wykorzysta do swojej powieści i przeleje na papier. Czasem, wykonując jakieś lekkie, dozwolone prace, jak porządkowanie ubrań w szafie albo zmywanie naczyń i odkurzanie, nieruchomiała na moment i nadstawiała ucha, ale głosy rozbrzmiewające w jej głowie okazywały się jedynie głosami wyobraźni. Może duchy odeszły w końcu? A może w ogóle ich tu nie było? Parę tygodni później odwiedził ją Gerald Andrews. Na tylnym siedzeniu jego samochodu piętrzyła się sterta książek. - Przywiozłem je dla pani. Proszę przejrzeć je w wolnych chwilach. Nie musi się pani śpieszyć z ich oddaniem. W przyszłym miesiącu idę do szpitala. Czy potem mógłbym odwiedzić panią znowu i przywieźć moich przyjaciół? Tak bardzo chciałbym zobaczyć, jakie miny zrobią na widok tych sklepień! - Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo, a ona zapewniła, że z przyjemnością spotka się z nimi. Książki zaniosła do swojego pokoju i ustawiła za fotelem, gdzie leżało wiele innych. Było mało prawdopodobne, aby Lukę dostrzegł je w takiej masie. Przez parę dni ignorowała je, ale potem uświadomiła sobie, że mogą stanowić cenne źródło dla powieści, zaczęła je więc przeglądać w wolnych chwilach, szukając przydatnych informacji. Było ich tam rzeczywiście wiele. Odnajdywała na ich kartkach legendy, plotki i pogłoski, historyjki o duchach. Belheddon Hall cieszyło się swoistą reputacją od pierwszej chwili swego istnienia. 154 'Dom ech Tymczasem szary luty przeszedł w marzec. Brzuch zaokrąglił się trochę, jakby czuł nadchodzącą wiosnę. Na wierzbach zakwitły złociste bazie, podobnie jak na żywopłocie z leszczyny, przebiśniegi i pierwiosnki ustąpiły miejsca żonkilom, a pod coraz grubszym maszynopisem leżała ukryta kartka z drzewem genealogicznym całej rodziny. Joss wpisała już tam szczegóły dotyczące okresu ponad stuletniego - urodziny, śluby i zgony. Mnóstwo zgonów... Niezmordowanie powracała do lektury o domu, a krzątając się po pokojach z odkurzaczem lub ze stertą czystej bielizny i ręczników, albo stojąc przy kuchennym piecu - raczej, rzadko, gdyż nie cierpiała gotowania w tym samym stopniu, w jakim uwielbiała je Lyn - mimo woli zaczynała znowu nasłuchiwać tamtych głosów. Wytężała słuch także, gdy korzystając z nieobecności Lyn albo ?????'? ? Toma zakradała się na strych. Ale jedynym odgłosem, jaki do niej dochodził, był szum wiatru pomiędzy szczytami dachu. Wtedy wzdychała ciężko i wracała do sypialni albo do gabinetu, aby pisać dalej. Ogarniało ją szaleństwo, wiedziała o tym. To idiotyczfte, chcieć ciągle słyszeć te głosy. Ale były to przecież głosy jej małych braciszków; jej jedyny kontakt z rodziną, której już nie było. Niebawem zaczęła zaniedbywać pisanie, rzucając umyślnie wyzwanie własnej teorii, według której milczenie George'a i Sammy'ego było efektem intensywnej koncentracji nad książką. Jednak w momentach, gdy przestawała pisać, czuła jakąś pustkę (na samą myśl o tym uśmiechała się i przesuwała dłonią po coraz bardziej wypukłym brzuchu), która rodziła w niej uczucie frustracji i braku spełnienia. Lukę zauważył tę rozterkę i usiłował jej pomóc. - Lyn wpadła na pomysł, żeby zabrać Toma do zoo. Odkąd tu mieszkamy, nie urządzamy mu żadnych wycieczek. Może pojedziemy tam razem, zrobimy sobie dzień relaksu? Przesiadujesz ciągle w domu, a tak miałabyś jakąś odmianę. Propozycja przypadła jej do gustu. - Doskonale. Bardzo chętnie. Tom będzie zachwycony. Na wycieczkę wybrali najbliższą środę. Joss nie mogła się już doczekać, kiedy pojadą. Zrezygnowała ze swoich bezowocnych spacerów po strychu, zaczęła za to wraz z Lyn T)om ech 155 przygotowywać Toma do wizyty w zoo; obie pokazywały mu zdjęcia słoni, lwów i tygrysów, opowiadały o innych zwierzętach, jakie zamierzały obejrzeć. We wtorek emocje wzięły górę nad wszystkim innym i nie pozwalały chłopcu zasnąć. - To nasza wina - orzekła w końcu Joss i znużona wstała od stołu w kuchni, gdzie kończyli właśnie kolację. Urządzenie alarmowe odezwało się już po raz drugi tego wieczoru. - Teraz moja kolej. Pójdę zobaczyć, co się stało. Przechodząc przez hol usłyszała głośny płacz Toma. Przyśpieszyła kroku, weszła na górę i ręką odszukała w ciemnościach kontakt od lampy. Na ścianie przy schodach dojrzała wyraźnie cień mężczyzny. Nachylał się ku niej groźnie. Joss, sparaliżowana ze strachu, zacisnęła dłonie na poręczy, w jej uszach rozbrzmiewały echem krzyki Toma. - Tom! - wyszeptała z lękiem, stawiając nogę na ostatnim stopniu. Zmusiła się, aby wejść wyżej. - Tom! Ramię zjawy poruszyło się nieznacznie, jakby wzywając ją do siebie. Joss zatrzymała się na moment, potem zrobiła kolejny krok i spojrzała na korytarz. Na górze wisiała nieprzemakalna kurtka Luke'a. To jej cień wzięła za zjawę. Tej nocy dręczył ją koszmar, po którym zbudziła się drżąca i oblana potem. We śnie jakiś olbrzymi metalowy bęben na nogach kroczył w jej stronę przez cały pokój, wyciągając ramiona w kształcie gigantycznych spinaczy. Jego aluminiowy tułów połyskiwał złowieszczo. Zerwała się przerażona i długo leżała potem bez ruchu, bojąc się wykonać najmniejszy nawet ruch. Serce kołatało się jej w piersi jak oszalałe. Obok niej Lukę drgnął i wymamrotał coś przez sen. Nasłuchiwała uważnie. Pochrapywanie męża było jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do niej. Cisza panowała nie tylko w sypialni Toma, ale także w innych pomieszczeniach. Ucichł nawet wiatr w ogrodzie. Kiedy obudziła się na dobre, dokuczał jej nieznośny ból głowy. Usiadła w łóżku, spojrzała na budzik, a potem z jękiem opadła z powrotem na poduszkę. Z pokoju Toma dobiegało wesołe szczebiotanie Lyn, która ubierała chłopca. Dziecko śmiało się zachwycone. Nigdzie nie było śladu Luke'a. 156 T)om ecfi Zanim śniadanie dobiegło końca, Joss uświadomiła sobie, że nie będzie mogła pojechać z rodziną do ZOO. Wszystko wirowało jej przed oczyma, czuła się tak osłabiona, że nie byłaby w stanie chodzić. - Przełóżmy to na inny dzień - zaproponował Lukę. Zatroskany nachylił się nad nią. - Nie - potrząsnęła głową. - Nie, to byłoby za duże rozczarowanie dla Toma. Jedźcie beze mnie, a ja pójdę do łóżka i prześpię się trochę. Potem popracuję nad książką. Naprawdę, nie przejmujcie się mną, wszystko będzie w porządku. Pomachała im na pożegnanie, z rozdartym sercem słuchała płaczu Toma, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że jadą bez mamy. Potem wróciła do domu. Było już po drugiej, kiedy się obudziła. Poranne słońce zniknęło, niebo pokryło się chmurami, w wysokim kominie wył wiatr. Joss nalała sobie filiżankę herbaty, popiła nią kanapkę, posiedziała w kuchni, wreszcie sięgnęła po kurtkę. Przystanęła nad brzegiem jeziora, z rękami w kieszeniach, i długo wpatrywała się w drobne fale sunące po wodzie. Skulona przed wiatrem sięgała wzrokiem w głębinę, starając się odegnać od siebie natrętne myśli o małym chłopcu ze słoikiem pełnym kijanek, który nachyla się nad wzburzoną tonią, krocząc po śliskim brzegu... Wzdrygnęła się, słysząc za sobą jakiś dźwięk. Odwróciła się błyskawicznie i powiodła wzrokiem po trawniku. Nie było nikogo. Nie udało jej się też złowić żadnego odgłosu, tylko wiatr szumiał jej w uszach. Wolnym krokiem ruszyła z powrotem do domu. Napije się jeszcze trochę herbaty, a potem weźmie się do pisania. Za dużo już czasu straciła na te rozmyślania. Książka czeka. Sammy! Z jedną ręką na klawiaturze komputera i drugą na myszy znieruchomiała, podniosła wzrok, wytężyła słuch. Ktoś zbiegał po schodach. T)om ech 157 Sammy! Pobaw się ze mną! Wstrzymała oddech, wstała powoli, na palcach podeszła do drzwi. - Kto tu jest? - Niepewnie przekręciła gałkę. - Halo! -Wyjrzała do holu, przeszukała wzrokiem schody. - Czy ktoś tu jest? Sammy? Georgie? Cisza była elektryzująca; tak jakby jeszcze ktoś prócz niej wstrzymał oddech i nasłuchiwał. - Sammy? Georgie? - Zacisnęła dłoń na gałce w drzwiach z taką siłą, jakby zależało od tego jej życie, po plecach spływały strużki potu. Zmusiła się, aby wyjść do holu, a potem powoli, krok za krokiem, zaczęła wchodzić po schodach na górę. * * * - Pigułki na sen to nie najlepsze wyjście. - Simon siedział na krześle tuż obok Joss i patrzył na nią bacznie. -O co chodzi? Boisz się porodu? - Naturalnie, że się boję. Nie ma kobiety, która nie czułaby lęku. - Joss wstała gwałtownie i podeszła do okna. Stanęła tyłem do Simona, tak aby nie mógł dojrzeć jej twarzy. Na zewnątrz Lyn i Tom grali na trawniku w piłkę nożną. Chciała już krzyknąć: „Nie podchodźcie za blisko do jeziora, uważajcie!" Ale przecież Lyn wie, że ma go pilnować. A nawet, gdyby pobiegł trochę dalej, od wody dzieliłby go i tak szeroki pas roślin. Sammy! Głos zabrzmiał w pokoju szczególnie donośnie. To już trzeci raz tego ranka! Odwróciła się, spojrzała na doktora. - Słyszałeś? Simon zmarszczył brwi. - Co miałem usłyszeć? - Ktoś wołał. Nie słyszałeś? Potrząsnął głową. - Chodź, usiądź przy mnie, Joss. Zawahała się, potem podeszła bliżej i zajęła miejsce na niskim krześle naprzeciw niego. - Widocznie mam urojenia, słyszę „głosy". - Zmusiła się do uśmiechu. 158 T)om ech - Może. - Zastanowił się. - Joss, czy często wydaje ci się, że słyszysz te „głosy"? - Nie, niezbyt często. - Nadal uśmiechała się zażenowana. - Kiedy wprowadziliśmy się tutaj, zaczęłam słyszeć głosy chłopców... jak się bawią... i głos Katherine... -Wzruszyła ramionami, nie było jej łatwo mówić dalej. -Nie chcę, abyś myślał, że zasługuję na klinikę psychiatryczną. Nie jestem obłąkana. Nie wyobrażam sobie niczego... - Umilkła na moment i dodała ciszej: - Przynajmniej tak sądzę. - Czyżbyśmy mówili o duchach? - Uniósł brew, przechylił się do przodu, patrzył jej teraz bacznie w oczy. Umknęła wzrokiem w bok. - Chyba tak. Nastała długa chwila ciszy. Widząc, że Simon czeka na jej dalsze słowa, Joss roześmiała się nerwowo. - Kobieta ciężarna miewa swoje dziwactwa, nie słyszałeś o tym? A ja byłam w ciąży już wtedy, kiedy się tu wprowadziliśmy. -1 sądzisz, że tu właśnie leży przyczyna twoich uroję»? - Rozparł się na krześle i założył nogę na nogę, przybierając rozmyślnie niedbałą pozę. - Pytasz o to mnie? Przecież to ty jesteś lekarzem. Zaczerpnął głęboko tchu. - Joss, ja nie wierzę w duchy. - A więc wynika z »:ego, że ogarnia mnie obłęd. - Tego nie powiedziałem. Po prostu uważam, że przeprowadzka wymęczyła cię pod względem fizycznym i psychicznym. Pozwoliłaś, aby twoim umysłem zawładnęły romantyczny charakter i dzieje tego odludzia. - Westchnął. -Podejrzewam, że gdybym ci doradził urlop wypoczynkowy, nie posłuchałabyś tej rady. - Wiesz dobrze, że Lukę nie może teraz wyjechać. Ma trzy samochody do renowacji. - Zastanawiali się już nawet, czy nie powinien zatrudnić w warsztacie kogoś do pomocy. -1 nie wchodzi też w rachubę wyjazd bez niego? - Nadal wpatrywał się w jej twarz. Zbyt wymizerowaną. I zbyt bladą. - Nie. To wykluczone. - Uśmiechnęła się. T)om ecfi 159 Sam nie rozumiał, dlaczego odniósł dziwne wrażenie, jakby jej odpowiedź nie dotyczyła wcale Luke'a. Potrząsnął głową. - W takim razie musisz bardziej na siebie uważać. Więcej wypoczynku. Porządnego wypoczynku. Więcej kontaktów towarzyskich. Wiem, wydaje ci się, że jedno kłóci się z drugim, ale przecież masz tu prawdziwy skarb w postaci Lyn. Wiem, że chętnie zajęłaby się organizacją takich przyjęć, wyręczyłaby cię w tych obowiązkach. Musisz się odprężyć, potrzebujesz tego. Jak również śmiechu i hałasu, chociaż z tym ostatnim nie należy oczywiście przesadzać. Roześmiała się, tym razem szczerze. - Simonie, gdybyś wiedział, jak to okropnie zabrzmiało! Nie jestem aż tak bardzo samotna! Nie cierpię z powodu ciszy i jestem pewna, że nie mam halucynacji. - A więc wierzysz w duchy. - Tak - odparła krótko, na pół wyzywająco, na pół jakby z poczuciem winy. - Uwierzę ci, jeśli sam coś ujrzę lub usłyszę. - Simon przeciągnął się, westchnął i wstał z krzesła. - Niestety, nie jestem w stanie przepisać ci czegoś na bezsenność. Najlepsze, co mogę zalecić, to spacery na świeżym powietrzu, kakao przed snem i unikanie stresów. - Podszedł do drzwi, a otwierając je spojrzał jeszcze raz na Joss. - Na pewno nie odczuwasz żadnych lęków? - Na pewno - uśmiechnęła się swobodnie. - Nie odczuwam niczego w tym rodzaju. Blask słońca wypełniał cały strych, uwydatniał ślady deszczu na zakurzonych szybach, ożywiał powietrze, zdające się tańczyć w jaskrawych promieniach. To byłaby wspaniała sceneria w którymś miejscu książki: gorące słońce, zapach minionego czasu i starego dębu, kurz i absolutna cisza. Schody były strome, ale Joss, zadyszana po wejściu na górę, zamiast odpocząć podeszła natychmiast do stojącego pod ścianą kufra i podniosła ciężkie wieko. Parę dni wcześniej zdołała otworzyć kłódkę. Nie chciała prosić Lu-??'? ? przepiłowanie jej, sama więc przesiedziała tu godzi- 160 T)om ech nę, dłubiąc w zamku szpilką do włosów; w pewnej chwili rozległ się cichy trzask i pałąk kłódki odskoczył. Teraz przejęta zajrzała do środka. Książki, listy, jakieś papiery -i zasuszony bukiecik kwiatów. Róże. Stare, uschnięte róże, pozbawione już koloru i przewiązane jedwabnymi wstążeczkami. Położyła je ostrożnie na podłodze i sięgnęła po leżące na dnie dokumenty. Z czeluści kufra napłynął ku niej stęchły zapach cedru i zbutwiałego papieru. Jej wzrok padł na pamiętnik Johna Benneta - tego samego Johna Benneta, który w 1893 poślubił jej prababkę, a dziesięć lat później, w 1903, zniknął bez śladu. Ostatni zapis w pamiętniku, który w przybliżeniu obejmował pięć lat, miał datę 29 kwietnia 1903 roku. Słowa zostały zapisane drżącą ręką, w poprzek kartki. A więc upolował sobie kolejną ofiarę. Chłopiec nie żyje. Ja będę następny. Dlaczego ona nie widzi, co się dzieje? Chciałem, aby sakrament celebrowano tutaj, w domu, ale ona się nie zgodziła. Słodki Jezu, zmiłuj się nad nami. To wszystko. Joss zamknęła kufer, usiadła na wierzchu i z książką na» kolanach wpatrywała się w zakurzone okno. Niebo jaśniało olśniewającym błękitem. Słodki Jezu, zmiłuj się nad nami. Te słowa powracały do niej jak natrętne echo. Co się z nim stało? Uciekł, czy - jak już zaczęła podejrzewać - umarł? Ponownie zaczęła kartkować pamiętnik. Wszystkie zapiski prócz ostatniego były sporządzone starannym, zdecydowanym charakterem pisma i dotyczyły spraw folwarku i wioski. Znalazła też informację o narodzinach małego Hen-ry'ego Johna. Mary miała nieskomplikowany poród, dziecko przyszło na świat o ósmej nad ranem. Ma rude włosy i jest bardzo podobne do ojca Mary. Nieco wcześniej umieszczono podobnie lakoniczny zapisek o ślubie Johna z Mary, który odbył się wiosną 1893 roku: Dzisiejszego dnia Mary i ja pobraliśmy się w kościele w Belheddon. Padał deszcz, ale uroczystość przebiegła według mnie w radosnej atmosferze. Czekaliśmy na ten ślub tak długo! Modlę się, aby nasz związek okazał się pomyślny i owocny i żeby szczęście zawitało wreszcie do Belheddon Hall. T)om ech 161 Joss przygryzła wargę. A więc już wtedy John zdawał sobie ze wszystkiego sprawę. Ciekawe, skąd pochodził? W jakich okolicznościach poznał Mary? Odpowiedzi na wszelkie tego typu pytania zawierał pamiętnik. Ojciec Johna był pastorem w Ipswich, jego matka zmarła wcześnie. On sam studiował prawo, przez kilka lat razem ze wspólnikiem prowadził kancelarię adwokacką w Bury. Po ślubie zrezygnował z tego zajęcia - zapewne, aby móc sprostać obowiązkom w Belheddon, które w owym czasie było olbrzymią, bo zajmującą powierzchnię setek akrów, dobrze prosperującą posiadłością z wieloma folwarkami i zabudowaniami gospodarczymi. Joss opuściła pamiętnik na kolana, oparła się plecami o ścianę i utkwiła wzrok w przeciwległym kącie strychu, gdzie tańczyły cienie wprawione w ruch przez świetliste promienie słońca; sunąc po sklepionych belkach pod sufitem łączyły się chwilami i przybierały na tapecie kształt, który przypominał do złudzenia sylwetkę mężczyzny. Uświadomiła sobie nagle, że serce znowu zaczyna jej walić jak młotem, szybciej niż zazwyczaj, a dłonie wilgotnieją od potu. Przycisnęła je mocno do wieka kufra, którego ma-sywność dodała jej otuchy, po czym skierowała spojrzenie na drzwi. Wydały jej się teraz oddalone o setki mil. Wokół niej panowała głucha cisza, umilkło nawet charakterystyczne poskrzypywanie drewnianej podłogi i cichy szum kwietniowego wiatru. - Kim jesteś? - Jej szept wtargnął dość brutalnie w ciszę tej pustki. - Kim jesteś? Żadnej odpowiedzi. Cienie przybrały znowu pierwotny kształt, ułożyły się zgodnie z architekturą pomieszczenia. Joss odchrząknęła nerwowo i podpierając się oburącz wstała z kufra. Pamiętnik zsunął się jej z kolan na podłogę i leżał teraz jakby zapomniany u jej stóp. - W imię Jezusa Chrystusa, odejdź! - Jej głos zadrżał, a ręka machinalnie powędrowała od głowy do serca i od ramienia do ramienia, wykonując zbawienny, ochronny znak krzyża. Powoli, krok po kroku, zaczęła się wycofywać w stronę drzwi, nie odrywając wzroku od ściany, gdzie widziała - albo tak się jej tylko wydało - sylwetkę mężczyzny. 11. Dom ech 162 Bom ecd Ledwie wyczuła plecami framugę drzwi, odwróciła się i jak mogła najszybciej zbiegła po schodach na dół i przez hol do kuchni. Tam, dysząc ciężko, opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Dopiero po długiej chwili doszła do siebie, oddech jej się wyrównał. Odruchowo przycisnęła ręce do brzucha. Siedziała tak nadal jeszcze wtedy, gdy do domu wróciła Lyn, pchając wózek z Tomem. - Joss? - Lyn zostawiła wózek i podbiegła do niej. -Joss, co się stało? Wszystko w porządku? - Otoczyła ją ramieniem. - Coś z dzieckiem? Masz jakieś bóle? Joss uśmiechnęła się blado i potrząsnęła głową. - Nie, nie, nic mi nie jest. Pobolewała mnie trochę głowa, to wszystko. Chciałam sobie zrobić herbatę i zakręciło mi się w głowie. - Zadzwonię do Simona. - Nie! - krzyknęła gwałtownie Joss. Nieco łagodniej powtórzyła: - Nie, nie zawracaj sobie tym głowy, Lyn. Wszystko w porządku, naprawdę. Po prostu zbyt raptownie wstałam z krzesła. - Podeszła do Toma, zdjęła mu szelki i postawiła go na nogi. - No jak, Tom, miałeś przyjemny spacer? Uświadomiła sobie jedno: głosy dzieci, głosy braci, które tak często słyszy, nie mają nic wspólnego z tym, co budziło lęk kolejnych pokoleń lokatorów tego domu. Georgie i Sammy przyszli na świat długo po śmierci dziadków i pradziadków. John Bennet, Lydia Manners... oni nie mogli słyszeć śmiechów George'a i Sammy'ego na strychu. Wzięła czajnik i podstawiła go pod kran. Nikt inny nie słyszał nic, nikt inny nie zadręcza się tym tak jak ona. Może Simon miał rację? Nabawiła się jakiejś dziwacznej neurozy pod wpływem ciąży. Może wszystkie kobiety ciężarne miewają takie dziwactwa? Na samą myśl o tym ogarnęła ją wesołość; stawiając czajnik na rozgrzanym piecu uświadomiła sobie, że uśmiecha się sama do siebie. Lyn zauważyła to i odwzajemniła uśmiech. - Kiedy wychodziłam, zadzwonił David - poinformowała. - Zaprosiłam go do Belheddon, zapewniłam, że jego wizyta poprawi ci humor. Przyjął to dość sceptycznie, ale T)om ecR 163 obiecał, że przyjedzie. Na przyszły weekend. Dobrze zrobiłam? - Naturalnie. - Mówiłam już o tym Luke'owi. - Wspaniale. I jak zareagował? - Prawidłowo. Powiedziałam, że nie tylko ty lubisz Davi-da. I nie każda z nas ma męża. - Na jej bladą zazwyczaj twarz wystąpiły rumieńce i Joss spojrzała na nią uważniej. A więc to tak! Westchnęła w duchu. Biedna Lyn. Typ mola książkowego. David nie zwróci na nią uwagi nawet za milion lat! Początkowo wspólny weekend przebiegał pomyślnie. Da-vid przywiózł Luke'owi spory zapas wina („Skoro zabrali ci tak dużo butelek, pomyślałem sobie, że uzupełnienie piwniczki będzie ci na rękę... A skoro już o tym mowa: kiedy aukcja?"), książki dla Joss, ładny wazonik z porcelany dla Lyn i ogromnego pluszowego misia w spodenkach zrobionych na drutach dla Toma. Uparł się, że pomoże Lyn przygotować lunch, wyraził się z uznaniem o samochodzie czekającym w wozowni na renowację, porozmawiał też z pomocnikiem Luke'a, zatrudnionym na pół etatu dwudziestoletnim praktykantem z wioski. Do Joss nie zbliżał się, gdy nie było to konieczne; unikał jej jak tylko mógł. Zdecydowana nie okazywać, jak bardzo ją to dotknęło, zrezygnowała ze wspólnego spaceru, poszła do sypialni, rzuciła się na łóżko i wyczerpana zapadła w ciągu paru sekund w głęboki sen. Śniło jej się, że stoi obok i patrzy na samą siebie, uśpioną. Przy łóżku rysowała się coraz wyraźniej wysoka barczysta, postać: mężczyzna, lub to, co pozostało z ducha mężczyzny. Podszedł bliżej, spojrzał na nią i nachylił się, aby wsunąć pod kołdrę dłoń, przejrzystą i lekką jak pajęczyna, a potem popieścić dziecko spoczywające w bezpiecznej ciemności jej łona. W pokoju było niesamowicie zimno, ale powietrze wydawało się naelektryzowane niczym przed burzą. Joss jęknęła cicho i ułożyła się wygodniej. Postać nie odeszła, lecz nachyliła się niżej. Lodowate palce muskały jej włosy, twarz, wodziły po kościach policzkowych. Joss krzyknęła przerażona, otworzyła oczy. Leżała wpatrzona 164 T)om ech w baldachim nad głową. Czuła chłód, a jednocześnie oblewał ją pot. Zadrżała i otuliła się szczelniej kołdrą. Cień zniknął. Dopiero wieczorem udało jej się porozmawiać z Davi-dem bez świadków. Lukę poszedł do Goodyearów, a Lyn kładła Toma spać. Siedząc w gabinecie naprzeciw niej, z nogami wyciągniętymi w stronę kominka i z kieliszkiem whisky w dłoni, David uśmiechnął się do Joss. - Jak książka? - Świetnie. Doskonała zabawa, ale również ciężka praca. Upił łyk z kieliszka. - W ubiegłym tygodniu byłem na lunchu z Geraldem Andrewsem. Nie wiem, czy ci o tym mówił, ale czeka go operacja biodra. Biedak! Bardzo się tym denerwuje. Chwilowo nie będzie mógł nam pomagać w tych badaniach. Rozmawialiśmy trochę o tobie. -I? - I... - Urwał, jakby w ostatniej chwili uznał, że nie powinien tego mówić. - Joss, czy myślałaś w ogóle o sprzedaży Belheddon? — - Nie - odparła bez namysłu. Przez chwilę oboje milczeli, wreszcie ona spojrzała mu prosto w oczy. - Dlaczego pytasz? Jakby zmieszany odstawił kieliszek. Wstał, podszedł do oszklonych drzwi i wyjrzał na trawnik skąpany w blasku księżyca. Na zewnątrz było widno, choć zimno. Na żywopłocie widniały jeszcze resztki szronu z poprzedniej nocy. - Przyszło nam na myśl, że te opowieści mogą wpłynąć negatywnie na twoją psychikę - mruknął wreszcie. - Mówiłeś o tym Luke'owi? -Nie. - W takim razie bardzo cię proszę: nie rób tego. Moja psychika jest w zupełnym porządku, nie jestem przygnębiona. Zresztą dlaczego miałoby mnie to smucić? Tak to już bywa w historii, że jej kolejni aktorzy umierają. Uśmiechnął się mimo woli. - Nie mógłbym ująć tego trafniej. - A jak się mają sprawy między tobą i Lukiem? Wszystko w porządku? - Zażenowana odwróciła wzrok. - Naturalnie, w przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj. T)om ech 165 Nastała długa chwila milczenia. Wreszcie Joss wstała i stanęła obok Davida. Postanowiła zmienić temat. - Gerald zwrócił mi na coś uwagę. Zauważył, że niemal cały czas Belheddon dziedziczyły kobiety. To dlatego jego właścicielki mają różne nazwiska, mimo iż były ze sobą spokrewnione. Nazwał to dziedziczeniem w linii żeńskiej. Sprawdziłam potem na drzewie genealogicznym, które rysuję. I okazuje się, że tak było naprawdę. Tego miejsca nie odziedziczył nigdy żaden potomek męski. Nigdy. Ani razu. Mówiąc to nie patrzyła na niego. Jej wzrok koncentrował się na jakimś odległym punkcie jeziora, tam gdzie odbicie księżyca lśniło na powierzchni wody, przekształcając ją w diamentowy płaszcz. - Mieliśmy nadzieję, że nie zauważysz tego faktu. - Trudno go nie zauważyć. Miałabym uwierzyć, że to tylko zbieg okoliczności? - A cóż innego? - Jego głos zabrzmiał głucho. - No właśnie - mruknęła. Wróciła do krzesła i opadła na nie. - Mówiłaś o tym Luke'owi? - David stanął tyłem do kominka, patrzył na nią z uwagą. Potrząsnęła głową. - Próbowałam opowiedzieć mu o pamiętnikach i listach, ale on nie chce o tym nawet słyszeć. Zresztą ty sam radziłeś, abym nie obarczała go zbytnio sprawami tej spuścizny. I słusznie. Miałabym mu powiedzieć, że dom, w którym zamieszkaliśmy, jest przeklęty? - Nie jest wcale przeklęty, zapewniam cię. - Wzdrygnął się mimo woli. - Czy aby na pewno? Czy zdajesz sobie sprawę, ile tu wydarzyło się wypadków w ciągu stuleci? Ale ich ofiarą nie padła nigdy kobieta. Ginęli tylko mężczyźni. Moi bracia, ojciec, dziadek... Ocalał jedynie pradziadek, a wiesz dlaczego? Bo przewidział nieszczęście. Napisał w pamiętniku, że... że teraz jego kolej. - Zwiesiła nagle głowę. - Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, czy mimo wszystko ten sam zły los nie dosięgną! także pradziadka. Wiadomo jedynie, że zniknął. I nigdy się nie dowiemy, czy uciekł, czy też przy- 166 __________ ?)?? ??? trafiło mu się coś okropnego. Może leżał tu w jakimś gąszczu i nikt nie zauważył ciała. - Joss, daj spokój! - David usiadł na poręczy jej krzesła, ujął ją za rękę. - To niedorzeczne. Po prostu masz do czynienia ze zbiegiem okoliczności. - W takim razie dlaczego chciałeś, abym sprzedała tę posiadłość? Uśmiechnął się z zażenowaniem. - Ponieważ każdy z nas jest po trosze przesądny. -1 wierzy, że w Belheddon mieszka diabeł? - zapytała cicho. - O, nie! - roześmiał się David. Tego nie powiedziałem. Ja nie wierzę w istnienie diabła. - Ale, wybacz, że to powiem, twoje słowa nie dowodzą jeszcze, że jego nie ma. - Masz rację. Mnie jednak wystarcza ta teoria. Nie, cokolwiek tu się dzieje, jest dziełem przypadku. Taka tragiczna śmierć, jaka stała się udziałem twoich braci i ojca... to wszystko może się zdarzyć w każdej rodzinie. Kiedyś mogły działać też inne czynniki. Może woda była skażona i zara*-ki atakowały częściej chłopców niż dziewczęta; może jakiś gen sprawiał, że dzieci płci męskiej były mniej odporne, podatne na rozmaite infekcje. - A więc gen sprawił, że dzieci płci męskiej stały się bardziej podatne na wpadanie do jeziora? - Joss zmusiła się do uśmiechu. - Nie brzmi to zbyt przekonywająco, Da-vidzie. - Nie, ale jest tak samo prawdopodobne, jak każda inna teoria. Za ich plecami drzwi otworzyły się nagle, do pokoju zajrzał Lukę. Jego wzrok spoczął natychmiast na poręczy krzesła, gdzie dłoń Davida nakrywała rękę Joss. - Widzę, że przeszkadzam - odezwał się zimno. - Nie, Lukę, nie! - Joss zerwała się na równe nogi, a Da-vid odsunął się na bok. - Posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Błagam, wysłuchaj mnie! Lukę wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi. Twarz miał bladą jak papier. - Nie jestem pewien, czy chcę tego słuchać. HDom ech _________________ 167 - A jednak muszę ci to powiedzieć. Sprawa jest bardzo ważna. Już parę razy usiłowałam ci ją wyjaśnić, ale... - Potrząsnęła głową i spojrzała bezradnie na Davida. - Istnieje pewien problem, który ma związek z naszym domem. Zdaje się, że ciąży na nim jakaś klątwa... - Och, daj spokój! - Lukę machnął wzgardliwie ręką. - Nie zaczynaj znowu! Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z większą bzdurą! Klątwa! Tylko tego nam trzeba! Na wypadek, gdybyś zapomniała: mamy tu mieszkać. Nie możemy sprzedać Belheddon! Taki warunek postawiła w testamencie twoja matka. Jeśli nie chcesz tu mieszkać, stracimy po prostu dom. Nie mamy pieniędzy ani pracy. Tutaj znalazłem zajęcie. A ty piszesz swoje książki. Lyn i twoi rodzice mogą nas odwiedzać, kiedy tylko zechcą. Jest nawet pokój dla twoich przyjaciół. - Przeniósł wzrok na Davida. - Przyznaję, Davidzie, że jestem zaskoczony twoją postawą. Myślałem, iż jesteś bardziej rozsądny i nie będziesz rozbudzał w niej takich obaw! - A ja sądzę, że w tym, co ona mówi, jest coś z prawdy. -David najwyraźniej czuł się trochę nieswojo. - Powinieneś porozmawiać z nią na ten temat. Nie twierdzę, że ta klątwa istnieje, może jest to jedynie zbieg okoliczności, pod tym względem przyznaję ci rację, ale jednak sprawa wygląda istotnie dość intrygująco... Te wszystkie tragiczne wydarzenia na przestrzeni wieków... - Wierzysz, że mieszka tu diabeł? Szatan we własnej osobie, z widłami i piecem piekielnym w piwnicy? - Nie, nie, jasne, że nie! - Ja na pewno w to nie wierzę. Davidzie, zastanów się nad tym, co mówisz! Joss jest w ciąży. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje, jest utwierdzanie jej w przekonaniu, że te bzdury mogą mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Simon Fraser rozmawiał już ze mną. Powiedział, że Joss jest na najlepszej drodze do nabawienia się nerwicy. Musi mieć więcej spokoju. A co tu widzę? Ty trzymasz ją za rękę i wspólnie rozprawiacie sobie w najlepsze o tym, że nasz syn może umrzeć. Zapadła kompletna cisza. Joss zbladła. - Nigdy tak nie mówiłam - wyszeptała wreszcie. - Nigdy podczas naszych rozmów nie wymieniłam imienia Toma! 168 ?)??? ech - Ale jednak o to właśnie w tym wszystkim chodzi, czyż nie? Że w tym domu giną zawsze mężczyźni! Głosy w ciemnościach, mali chłopcy w piwnicy... - Lukę wsunął ręce głęboko do kieszeni. - Wybacz, Joss. Chciałem tylko, abyś przekonała się sama, jak to absurdalnie brzmi. Nikt z twojej rodziny nie żyje. Podobnie, jak to się dzieje w wielu rodzinach, część z nich umarła w bardzo młodym wieku, a część w starszym. Im dalej sięgniesz w przeszłość, tym więcej chyba znajdziesz przypadków zgonów nagłych i zagadkowych. Ale cóż, takie były czasy. Nie było odpowiednich leków ani chirurgów, śmiertelność wśród dzieci osiągała przerażające rozmiary. Dlatego w epoce wiktoriańskiej starano się mieć jak najwięcej dzieci - po prostu chciano w ten sposób jakoś się zabezpieczyć i zapobiec bezdzietno-ści. Na szczęście żyjemy obecnie w okresie bardziej postępowym, na wyższym poziomie znajduje się też medycyna. I tu kończy się cały problem. A teraz, jeśli mi wybaczycie, zajmę się swoją pracą w wozowni. Potem możemy zjeść kolację i proponowałbym zapomnieć jak najprędzej o tych wszystkich bzdurach. « Zamknął za sobą drzwi tak energicznie, że aż się zatrzęsły. Joss i David spojrzeli po sobie. - Niełatwo go przekonać - mruknął po chwili David. -Ale z drugiej strony wydaje mi się, że w dużej mierze ma rację. Nie przejmuj się, Joss. Myśl o czymś innym, miej się jednak trochę na baczności. - Mam się mieć na baczności? Przed czym? - Przeszedł ją zimny dreszcz, odruchowo podeszła do kominka. - W pamiętnikach jest mowa o NIM. Coś lub ktoś wzbudzało lub wzbudzał lęk normalnych, inteligentnych, wykształconych kobiet. Oraz zabijało lub zabijał małych chłopców, dodała w duchu, ale nie powiedziała tego na głos. - A ty, również kobieta normalna, inteligentna i wykształcona, nic nie widziałaś. I nic nie słyszałaś - jedynie jakieś głosy uwięzione niczym echo w ścianach tego domu. - Uśmiechnął się. - Daj spokój, Joss. Wiesz chyba, jaki znak działa na oko diabła, prawda? - Podniósł oba palce wskazujące i skrzyżował je przed jej twarzą. - Bądź goto- T)om ech 169 wa, gdybyś go ujrzała. Poza tym staraj się o tym nie myśleć. Tom czuje się tu szczęśliwy. To wspaniałe miejsce. A potencjalne niebezpieczeństwo czyha przecież wszędzie, nie tylko w tym domu. Schody piwniczne i jeziora to miejsca, gdzie małym dzieciom zawsze może się przytrafić coś złego, dawniej i dzisiaj. Na szczęście ty jesteś czujna, uważasz na Toma, a Lyn chodzi za nim wszędzie jak kwoka. Nie można zrobić nic więcej. - Chyba masz rację. A więc upolował sobie kolejną ofiarę. Chłopiec nie żyje. Ja będę następny. Dlaczego ona nie widzi, co się dzieje?... Czy to możliwie, aby tak wielu ludzi miewało identyczne halucynacje? Czyżby każdy z nich czytał pamiętniki pozostałych, siedział w tym samym pokoju i czerpał otuchę z ciepła kominka, kiedy w długie, mroźne zimowe wieczory strach ściskał im serca? Wydawało się to mało prawdopodobne. W kuchni było rozkosznie ciepło, widno i przytulnie. Kiedy weszli do środka, Lyn podniosła na nich wzrok, jej twarz błyszczała od żaru pieca. Właśnie przed chwilą wsunęła ciasto do piekarnika,. W kącie na podłodze Tom bawił się klockami; budował wieżę o bardzo ryzykownej symetrii. Lyn jakby z zażenowaniem otarła sobie twarz rękawem. - Lukę wyszedł przed chwilą i mruczał coś do siebie - poinformowała. - Chyba uważa, że macie nie po kolei w głowie. - Tak, chyba tak właśnie myśli. - Joss zmusiła się do uśmiechu. - W każdym razie zbeształ nas nie na żarty i dlatego pełni skruchy postanowiliśmy pomóc ci przygotować herbatę. - Spojrzała na Toma i nagle zapragnęła wziąć go w ramiona. - Świetnie - odparła Lyn, ale jej mina nie zdradzała wcale entuzjazmu. - Lukę mówił, że uważacie ten dom za nawiedzony, obłożony klątwą. - Zmarszczyła brwi. - To chyba jakiś żart, prawda? Nie wierzysz w to? - Oczywiście, że w to nie wierzy. - David usiadł przy stole obok Lyn. - No, a teraz powiedz, w czym mogę ci pomóc. Czuję, że czeka mnie lekcja gotowania. Lyn zerknęła na niego z ukosa. 170 'Dom ecfi - Warto chyba upiec ciasteczka. - Spłonęła rumieńcem. To magiczne słowo natychmiast zelektryzowało Toma. Zerwał się z miejsca, rozrzucając po całej podłodze bajecznie kolorowe klocki, uchylił się przed wyciągniętą ku niemu ręką Joss i podbiegł do Lyn. - Ja będę piec ciasteczka - oznajmił stanowczo, wspiął się na palce i sięgnął po drewnianą łyżkę leżącą na stole. Joss obserwowała ich parę minut. Bolały ją plecy, czuła się osłabiona. Lyn otwarcie flirtowała z Davidem, on natomiast, choć początkowo wykazywał pewną rezerwę, najwidoczniej postanowił przystać jednak: na tę grę. Kiedy w końcu Joss wyszła z kuchni, żadne z nich nie zwróciło na nią uwagi: ani David i Lyn, zaabsorbowani mieszaniem ciasta, ani Tom, który śmiał się zbyt głośno, aby usłyszeć odgłos zamykania drzwi. W głównym holu Joss przystanęła i powiodła dokoła wzrokiem. Na stoliku dojrzała ustawiony przez Lyn wazonik z żonkilami: ich pąki otworzyły się już w cieple domu, a urzekająca woń rozchodziła się po całym pomieszczeniu. Był to miły zapach. Napawał optymizmem, przywodził na-myśl wiosnę i nowe życie. Stała parę chwil, wpatrzona w kwiaty, następnie poszła do swojego pokoju. Na krześle, gdzie zawsze siadała, leżała róża. Joss zamarła. Niezdolna do wykonania najmniejszego nawet ruchu patrzyła na kwiat. Niemożliwe, aby położył go tam David, nie zachowałby się tak głupio! Wyciągnęła rękę i dotknęła róży: była lodowato zimna, jakby zamrożona, wiotczała w nagrzanym pokoju. Białe płatki otwierały się jeden po drugim i opadały na jej oczach. Mimo woli wzięła różę do ręki i przyjrzała się jej uważnie; było w niej coś smutnego, przygnębiającego, nawet nieprzyjemnego. Patrzyła na kwiat jeszcze krótką chwilę, wreszcie wzdrygnęła się jakby z odrazą i wrzuciła go w płomienie. Rozdział 16 /oss położyła się tym razem tak, aby móc ujrzeć obraz płodu na monitorze. I rzeczywiście, zobaczyła wyraźnie - zarys dziecka zwiniętego niemal w kłębek, drobne rączki i nóżki, niemowlę pulsujące życiem. - Czy można już stwierdzić płeć? - zapytała. - Chłopczyk czy dziewczynka? - To pytanie nurtowało ją od rana. - Nawet jeśli jest to możliwe do stwierdzenia, nie wolno mi udzielać tego typu informacji - odparła laborantka nie przerywając monitorowania. - Ale ja muszę wiedzieć. - Głos Joss dygotał z napięcia. - Bardzo proszę! Muszę to wiedzieć! - Daj spokój, kochanie. - Lukę siedział obok niej na krześle, patrząc jakby z zakłopotaniem na plamki i migotliwe linie, które tworzyły obraz jego dziecka. - Niech to będzie niespodzianka. Przecież i tak jest nam wszystko jedno, chłopiec czy dziewczynka! Najważniejsze, aby dziecko było zdrowe. - Muszę wiedzieć, Lukę - szepnęła żarliwie. - Błagam! Naprawdę nie może mi pani powiedzieć? Nie zdradzę się nawet jednym słowem, że wiem! Kobieta skończyła już badanie, odstąpiła od łóżka. - Zarządzenie szpitalne zakazuje informowania pacjentek w tej kwestii. - Wyjęła z pudełka wacik i zaczęła ścierać galaretkę z brzucha Joss. - Ale ja i tak nie potrafię tego stwierdzić, moja droga. Dopóki dziecko leży w takiej pozycji, to niemożliwe. Trzeba poczekać trochę, ale już niedługo. Jeszcze osiem tygodni. I o ile znam się 172 T)om ech na rzeczy, maleństwo jest zdrowe jak rydz. Nie przewiduję żadnych komplikacji. - Uśmiechnęła się. - Wypełnię teraz formularz, a pani może wstać. I wziąć sobie na pamiątkę zdjęcie. - Przysunęła sobie krzesło i usiadła przy biurku. - Lukę, niech ona mi powie! - W oczach Joss zakręciły się łzy. Spojrzał na nią zdumiony. - Joss, co się dzieje, do diabła? Przecież uzgodniliśmy już, że płeć dziecka nie ma dla nas znaczenia! - A jednak ma! Chcę wiedzieć! Laborantka włożyła okulary w drucianej oprawce, odwróciła się i spojrzała na Joss. - Pani Grant, mówiłam już, że nie potrafiłabym tego powiedzieć, nawet gdybym chciała. - Zmarszczyła brwi, wstała i zdjęła okulary. - Musi pani wziąć się w garść. Taki stres nie jest dla pani wskazany, proszę mi wierzyć. W samochodzie oboje milczeli. Dopiero gdy dojechali na skraj miasta, Lukę zerknął na żonę. - Daj spokój, Joss! O co ci chodzi? Przecież ona powie* działa, że z maleństwem wszystko w porządku. - Muszę wiedzieć, Lukę. W Londynie by mi to powiedzieli, jestem pewna! Czy ty niczego nie rozumiesz? Jeśli to chłopczyk, grozi mu niebezpieczeństwo... - O, nie! - Lukę gwałtownie wcisnął pedał hamulca. -Joss, mam tego dość! Nie chcę dłużej słuchać tych bzdur! To jakiś obłęd! Tomowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo, naszemu drugiemu dziecku... wszystko jedno, czy będzie to chłopczyk, czy dziewczynka, też nic nie grozi. I tobie nic nie grozi. Ani mnie. - Minął ich jakiś samochód. Kierowca, patrząc na Luke'a, zdjął z kierownicy jedną rękę i wymownym gestem popukał się w czoło. - Joss, naprawdę nie masz się czym przejmować. Poproszę pastora, aby nas odwiedził i porozmawiał z tobą. Może poczujesz się lepiej, jeśli pobłogosławi nasz dom i odprawi stosowne egzorcyzmy? Czy wtedy przestaniesz się zamartwiać? Exorcizo te, in nomine Dei + Patris omnipotentis, et in no-minejesu + Christi Filii ejus, Domine nostri, et in virtute Spiritus + Sancti... T>om ech 173 Westchnęła głęboko, odchyliła się do tyłu i powoli pokręciła głową. Nie, to bezcelowe. Bo i po co? Przecież próbowano już tego nieraz. * * * A jednak trzy tygodnie później Lukę zaprosił pastora. James Wood siedział na brzeżku krzesła, słuchając wyjaśnień to Joss, to znów jej męża, a majowe słońce wdzierało się przez okna do pokoju. Wreszcie uśmiechnął się. - Zawsze jestem gotów pobłogosławić dom, zazwyczaj robię to natychmiast, kiedy ludzie się wprowadzają. Modlę się o ich szczęście i aby znaleźli w swoim nowym domu prawdziwą przystań życiową. - Powoli pokręcił głową. - Ale jeśli chodzi o duchy, pozostawiam to innemu księdzu, specjaliście od takich spraw. Joss zmusiła się do uśmiechu. Lubiła pastora, podobały jej się też celebrowane przez niego nabożeństwa niedzielne, ale jego reakcja na ich prośbę rozczarowała ją. - Będziemy wdzięczni za błogosławieństwo, pastorze. -Zerknęła na ?????'?, on jednak wpatrywał się usilnie w kominek, nie mogła więc dojrzeć jego miny. Oboje usiedli z pochylonymi głowami, podczas gdy pastor odprawiał modły, następnie stanęli w głównym holu, gdzie wysłuchali kolejnej modlitwy, tym razem znacznie krótszej. Już przy wyjściu pastor zwrócił się do Joss. - Moja droga, zdaje się, że widziała się pani z Edgarem Gowerem? Czy zwierzyła mu się pani ze swoich kłopotów? Potrząsnęła głową. - Jeszcze nie wrócił z podróży. - Od miesiąca, nawet dwóch, wydzwaniała do niego niemal codziennie, łudząc się nadzieją, iż wrócił już z Afryki Południowej. - No tak. - Pastor westchnął. - On mógłby udzielić pomocy, to pewne. Zna dobrze Belheddon, znał też pani rodziców. I rozumie problemy, które trapią wasz dom. - Z niejakim zakłopotaniem przyznał: - Ja osobiście nigdy nie widziałem ducha, nie przeżyłem też jeszcze nic nadprzyrodzonego, oczywiście poza praktyką religijną. Dlatego trudno mi to ogarnąć umysłem. 174 Dom ech Joss położyła mu dłoń na ramieniu. - Nic nie szkodzi. Zrobił pan, co tylko mógł. Kłopot polegał na tym, że to nie wystarczało. Upłynęło parę tygodni. Joss myślała już, że wszystko wróciło do normy. Pogoda poprawiała się z dnia na dzień; założony przez Luke'a ogród warzywny przybierał coraz wyraźniejsze kształty. W połowie miesiąca Lukę wyjechał do Londynu na aukcję win. - Szkoda, że nie mogłaś pojechać ze mną, Joss! - zawołał po powrocie. Z wrażenia i emocji aż błyszczały mu oczy. -To fantastyczne! Jesteśmy bogaci! - Ujął ją za ręce i zakręcił dokoła. - Nawet, gdy wezmą sobie swój udział, dla nas zostaje i tak dwadzieścia siedem tysięcy funtów! Och, Joss! To koniec naszych kłopotów! Zarażona jego energią i optymizmem wzięła się z nowym zapałem do pisania. Pomagała także Lyn w kuchni, mając nadzieję, że w ten sposób zapomni na dobre o tan* tych koszmarach. W domu panował na szczęście całkowity spokój, całe napięcie zniknęło. Wiosenne słońce odegnało wszelkie cienie. A potem pewnego dnia, mniej więcej w godzinę po pójściu do łóżka, Tom przeżył ponownie chwilę grozy. Dorośli siedzieli w kuchni, kiedy z głośniczka urządzenia alarmowego rozległy się jego krzyki. Zerwali się na równe nogi. Joss, mimo iż brzuch ciążył jej coraz bardziej, dobiegła pierwsza. Łóżeczko, podobnie jak niegdyś, stało przysunięte do okna. Tom stał z zamkniętymi oczami, po jego zaczerwienionej od płaczu buzi płynęły łzy. - Widziałem Blaszanego Drwala! - wołał. - Nie lubię go! - Poczekaj, kochanie, nie podnoś go, jest teraz dla ciebie za ciężki! - Uwaga Luke'a przyszła za późno, gdyż Joss złapała już Toma na ręce i przytuliła do serca. Drobnymi rączkami oplótł jej szyję. - Co się stało? Jaki blaszany drwal? - Przywarła twarzą do jego gorącej szyi. - Kochanie, nie płacz! Przyśniło ci się rDom ecfi 175 coś złego, przecież tu nie ma nikogo! Spójrz, tatuś przestawi łóżeczko z powrotem na dawne miejsce. Lukę nie odrywał wzroku od podłogi. - Przymocowałem łóżko tak, żeby nie mogło się już przesunąć. Nie rozumiem... W jaki sposób Tom rozkołysał je tak mocno, że podjechało do okna? - Poprawił łóżko, wyciągnął ręce po syna. - Chodź, szkrabie. Tatuś zaniesie cię tam, gdzie twoje miejsce. - Co to za stwory, które Tom widuje we śnie! - Joss spojrzała na Lyn z wyrzutem. - Przecież prosiłam cię, żebyś nie czytała mu już nigdy tego „Czarodzieja z Oz"! Potem śnią mu się same koszmary! Lyn potrząsnęła głową. - Nie czytałam mu „Czarodzieja", Joss! O ile wiem, nie mamy tu w ogóle tej książki! - Umilkła, kiedy Tom, nie dając się położyć do łóżka, zaczął krzyczeć przeraźliwie. -Trzeba go zabrać na dół, tam uśnie. Zaniosę go za jakiś czas z powrotem. - Z kocem i czarnym pluszowym misiem w ręku szła za Lukiem, który trzymał w ramionach Toma. Przystanęła w progu. - Joss? Idziesz? - Za chwilę. - Joss rozglądała się po pokoju. - Obejrzę tylko wszystko, może zobaczę, co go tak przeraziło. Słyszała ich kroki obok głównej sypialni, potem na schodach, następnie zeszli na dół i zapadła cisza. Joss została sama. Na zewnątrz, za grubą zasłoną było jeszcze widno, ale w pokoju paliło się już światło. Podłoga była usłana większymi zabawkami Toma, mniejsze leżały porządnie w skrzyni. W kącie za drzwiami stała szafa z szufladami, a na niej nocna lampa z abażurem. Żadna z tych rzeczy nie mogła przestraszyć Toma. Czując, jak mocno bije jej serce, Joss podeszła do drzwi i zgasiła górne światło, następnie stanęła znowu obok łóżeczka i jeszcze raz powiodła dokoła wzrokiem. Mała lampka nocna wydobywała z mroku zakamarki pokoju. Joss widziała teraz wyraźnie dużą, kolorową piłkę z plastyku, prezent od Goodyearów, jasny dywanik, skrzynię z zabawkami. Zaciągnięte szczelnie zasłony nie pozwalały dojrzeć okna. Joss zmarszczyła brwi. Zasłony zafalowały nagle, najpierw w stronę okna, potem wydęły się do wewnątrz poruszone podmuchem wiatru. Joss nerwowym krokiem ruszyła pod okno. 176 T)om ecfi - Kto tam? Oczywiście, nikogo tu nie ma. Bo i kto miałby być? Ale okno jest zamknięte, bo wieczory są nadal chłodne. Na zewnątrz jeden z tych spóźnionych, typowych dla angielskiego maja przymrozków posrebrzył znowu cały ogród, a ona sama zamknęła wcześniej okno, kiedy przyszła pocałować Toma na dobranoc. W takim razie dlaczego zasłony się poruszyły? Ze ściśniętym gardłem podbiegła do okna i szarpnięciem rozsunęła zasłony. W szybie ujrzała jedynie odbicie lampy stojącej za jej plecami. Zasłony wisiały nieruchome, mimo iż pociągnęła za nie tak gwałtownie. Przeszedł ją zimny dreszcz. Katherine, Katherine, moja słodka, nie chcesz porozmawiać ze swoim królem ? Odprowadzał dziewczynę wzrokiem, kiedy sunęła przez komnaty. Spod gęstej zasłony jasnych jak pszenica włosów strzelała dokoła oczyma o barwie przetacznika, a jej śmiech odbijał się echem od ścian. Przy oknie było zimno, znacznie zimniej niż w głębi pokoju. Joss czym prędzej zaciągnęła zasłony z powrotem. «. Stał teraz tuż za nią - cień pomiędzy nią i lampą. Przez ułamek sekundy zasłaniał sobą blask światła, a potem zniknął. - Och! - jęknęła bezwiednie i gorączkowo rozejrzała się dokoła, ale nikogo nie było. To tylko wytwór wyobraźni! Kiedy weszła do kuchni, Lyn podniosła na nią wzrok. Lukę siedział na bujanym fotelu przy piecu, z Tomem na kolanach. Chłopiec miał już zamknięte oczy. - Chodź, posiedź z nami, Joss. Właśnie odgrzewam kolację. Tom zaśnie za moment, okryjemy go kocem, niech tu poleży. - Według mnie nie powinien dłużej sypiać sam w tamtym pokoju. - Joss opadła na krzesło, oparła głowę na dłoniach. - Wolę już, żeby spał z nami. Możemy wstawić jego łóżeczko do naszej sypialni. - Nic z tego, Joss. - Lukę spojrzał na nią znad głowy chłopca, marszcząc brwi. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że to nie rozwiązałoby problemu. Jeśli pozwolimy mu teraz spać z nami, nigdy nie będzie samodzielny. Zresztą w two- rom ech 177 im stanie potrzebujesz spokoju i wypoczynku. Niech śpi w swoim pokoju. - Nic mu nie będzie, Joss. Wszystkie dzieci miewają czasem złe sny. - Lyn obserwowała Luke'a, kiedy ten wstał i ostrożnie ułożył Toma na fotelu, owinął dziecko kocem i przez moment spoglądał na jego zaróżowione policzki, wsłuchując się w regularny oddech. - Wiem, o czym myślisz, kochanie - powiedział po chwili. Podszedł do Joss i pocałował ją w czoło. - O tych dzieciach z dawnych lat, które zginęły w ten lub inny sposób. Ale nie rób tego. To bez sensu i szkodliwe. Tamte wydarzenia należą do przeszłości. A dziś to dziś. Obecnie dzieci mają przed sobą znacznie lepsze perspektywy. # * * Joss poruszyła się we śnie. Jej usta drgnęły w uśmiechu, jęknęła cicho. Powoli i delikatnie, aby jej nie zbudzić, kołdra sunęła się z niej, a nocna koszula rozchyliła się, obnażając piersi, widoczne teraz wyraźnie w blasku księżyca. Było jeszcze ciemno, kiedy się obudziła. Dopiero po chwili zdołała otworzyć oczy. Spojrzała na sufit, zdezorientowana, następnie sięgnęła po budzik. Wpół do piątej. Co ją zbudziło o tak wczesnej porze? Nasłuchiwała przez moment. Kiedy Lukę zaniósł wreszcie Toma do jego łóżeczka, wczoraj w nocy, chłopiec spał grzecznie, tuląc do siebie pluszowego misia. Również teraz z sypialni Toma nie dochodził żaden dźwięk, ona jednak poczuła natychmiast, że musi wstać i zajrzeć tam. Przekonać się, czy na pewno wszystko w porządku. Ostrożnie wysunęła się z łóżka i zerknęła na skuloną pod kołdrą sylwetkę Luke'a. W nikłym blasku światła sączącego się ze schodów przez uchylone drzwi widziała niewiele, zorientowała się jednak, że mąż śpi głęboko. Sięgnęła po szlafrok, boso podeszła pod drzwi sypialni Toma i pchnęła je. W pokoju było zimno, chłód dawał się tu bardziej we znaki niż w innych pomieszczeniach. Zaskoczona dotknęła ręką grzejnika: był gorący. A więc termostat działa! Drżąc z emocji zbliżyła się do lekko uchylonego okna, wyjrzała w mrok ogrodu. Jej własne odbicie w szybie było 12. Dom ech 178 T>om ech niewyraźne, tworzyło mglistą sylwetkę na tle blasku nocnej lampki. Za trawnikiem w ogrodzie połyskiwała tafla wody roziskrzona świetlnymi punkcikami gwiazd. Jeśli przestudiujesz wszystko dokładnie, przekonasz się, że dom dziedziczyły niemal zawsze kobiety. Słowa Geralda Andrewsa przypomniała sobie dokładnie w chwili, kiedy poczuła kopnięcie w brzuchu. To będzie chłopiec. Była o tym przekonana. Brat Toma. Obaj znajdą się w ogromnym niebezpieczeństwie. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, starając się zdusić krzyk lęku, który zdawał się narastać z najgłębszych zakamarków jej duszy. Nie, nie! Nie! Nie wolno do tego dopuścić! Nie ma dla niej teraz nic ważniejszego! Z dłońmi przyciśniętymi do brzucha odwróciła się powoli, niemal paraliżowana przez strach i pewna, że ON będzie tu znowu - ta wysoka, barczysta postać oddzielająca ją od łóżeczka. Nie dostrzegła jednak nikogo. Długo siedziała bez ruchu na kupionym dla Toma worku wypełnionym grochem i obejmując kolana wpatrywała sig w chłopca, który spał smacznie, skulony pod kołdrą. Co jakiś czas mruczał coś i cmokał wargami, ale nie budził się. Z wolna i ją począł morzyć sen. Zbudziła się gwałtownie, kiedy poczuła, że głowa opada jej bezwładnie. W pokoju panował półmrok. Joss ogarnął lęk: nie mogła nigdzie dostrzec Toma. Łóżeczko skryte w ciemności było puste. Natychmiast zerwała się z miejsca, aby tam podbiec, ale już po pierwszym kroku omal nie upadła i wtedy uświadomiła sobie, że zdrętwiały jej nogi. Teraz go dostrzegła; był prawie niewidoczny w tym mroku, ale cały i zdrowy. Nadal spał smacznie. Westchnęła cicho z ulgą i ruszyła do wyjścia. W progu jeszcze raz spojrzała za siebie. W pokoju było znowu ciepło; zrobił się przytulny, bezpieczny, emanował szczęściem. Nagle ogarnęła ją tęsknota za Lukiem. Wracała przecierając dłońmi oczy. Światło na schodach nadal sączyło się do sypialni i Joss przystanęła przed łóżkiem. Parę minut wpatrywała się w męża. Leżał skulony T)om ech 179 tak samo jak Tom, jego twarz była lekko zarumieniona i odprężona, malowało się na niej zadowolenie. Zamiast pluszowego misia obejmował poduszkę. Joss uśmiechnęła się i rozwiązała pasek u szlafroka. Zsunęła go, odrzuciła na brzeg łóżka i po raz ostatni spojrzała na schody. Pusto. Cicho. Z ulgą skinęła głową i odchyliła kołdrę, by się pod nią wśliznąć. Na poduszce leżała kolejna róża. Przerażona odskoczyła do tyłu. - Lukę! - Jej głos zabrzmiał jak zduszony szept. Lukę, czy to ty... położyłeś ją tutaj?, chciała już zapytać, ale w porę uświadomiła sobie, że na pewno nie on. Żadna z poprzednich róż nie była od niego. Wpatrywała się w nią jak urzeczona, przyciskając obie dłonie do brzucha. Czuła się znieważona, upodlona. Róża leżała na jej łóżku, na poduszce, gdzie wcześniej spoczywała jej głowa, bezbronna i uśpiona. Więc jednak on... lub ono... stał tutaj, przyglądał się jej! Zadrżała gwałtownie, cofnęła się jeszcze o krok. - Lukę! - Wyciągnęła rękę do kontaktu, zapaliła światło. - Lukę! - Co się stało? - jęknął. Odwrócił się na wznak, spojrzał na nią mętnymi od snu oczami. Ze swoją zwichrzoną czupryną przypominał teraz Toma bardziej niż kiedykolwiek. - Zobacz. - Drżącą ręką wskazała na poduszkę. - Co? - Jeszcze raz jęknął i usiadł w łóżku. - Co się stało? Jakiś pająk? - Mrużąc oczy, rozejrzał się dokoła. W przeciwieństwie do niej lękał się pająków. - Spójrz na poduszkę! - wyszeptała. Popatrzył i potrząsnął głową. - Nic nie widzę. Cokolwiek to było, musiało już odlecieć. Joss, na miłość boską, obudziłaś mnie w środku nocy! - Tam, tam! - wskazała ręką. - Co takiego? - Zrezygnowany wyszedł z łóżka i odgarnął kołdrę, odsłaniając seledynowe prześcieradło. - O co chodzi? Czego właściwie szukamy? - Tutaj, na poduszce! - Nie mogła się przemóc, aby podejść bliżej. Z miejsca, gdzie stała, nie widziała róży, ale wiedziała, że musi tam leżeć. 180 ???? ecd Nie musiała też jej dotykać, aby się przekonać, jaka jest w dotyku: lodowato zimna, woskowa. I martwa. - Tu nic nie ma, Joss, zobacz sama. - Lukę doszedł już do siebie, jego głos przybrał łagodniejsze brzmienie. - Na pewno coś ci się przyśniło, kochanie. Zobacz, nic tu nie ma. Ale co niby miałoby tu być? Postąpiła krok do przodu, zerknęła na poduszkę. - Kwiat. Dokładnie pośrodku poduszki. Biały kwiat. -Głos jej drżał. Spojrzał na nią zaskoczony. - Kwiat? Całe to zamieszanie z powodu jednego kwiatka? - Ogarnęła go irytacja. - Kwiaty nie zjawiają się ni stąd, ni zowąd w środku nocy. Nie spadają na poduszkę z nieba. - Na miłość boską, sądzisz, że bałabym się prawdziwego kwiatu? - A jakiż to był kwiat? - Zwiędły. Westchnął zrezygnowany. Przez moment wyglądało na to, że nie wie, co powiedzieć. Poprawił kołdrę. - Tak czy inaczej, nie ma tu teraz żadnego kwiatu. Musiał ci się przyśnić, Joss, nie mogło być inaczej. Zobacz. Czyste prześcieradło, czyste, gładkie poduszki. A ja kładę się teraz i zamierzam spać. Bo jestem bardzo zmęczony. Zdobyła się na nikły, smętny uśmiech. - Nie ogarnia mnie obłęd, Lukę. Ten kwiat tam leżał. Naprawdę. - To oczywiste - mruknął i gwałtownie klepnął dłonią w łóżko. - Położysz się wreszcie, czy wolisz spać dzisiaj w drugim pokoju? - Nie, już idę. - Do oczu napłynęły jej łzy gniewu, upokorzenia i wyczerpania. Prędko, aby nie mieć czasu na rozmyślania, weszła do łóżka. Teraz, kiedy Lukę pościelił je ponownie, nie wydawało się już jej ciepłe ani wygodne i przytulne. Niechętnie położyła się na wznak i utkwiła wzrok w baldachimie nad głową. Lukę wyciągnął rękę i zgasił światło. - Proszę cię, śpijmy już. - Poprawił sobie poduszkę i zasnął niemal natychmiast, przypominając sobie jedynie cDom ech 181 przez krótki moment różę, którą sam znalazł niedawno na jej poduszce. Różę, z którą skojarzył sobie wtedy natychmiast Davida Tregarrona, sądząc, iż to on ją tu zostawił. Joss, zrezygnowana, odwróciła się do niego plecami. Pod policzkiem poczuła kwiat. Twarda łodyga była zimna i bardzo chropowata, dotyk płatków przywodził na myśl miękki wosk. 'Rozdział 17 l^zy jest jakieś miejsce, gdzie mogłaby zatrzymać się na parę dni, miejsce oddalone trochę od Belheddon Hall? Cichy głos Simona Frasera nie od razu dotarł do jej świadomości. Od ostatniego incydentu z kwiatem upłynęły już dwa tygodnie. - Nie, nie mogę wyjechać, naprawdę nie mogę. Muszę tu zostać. - Ale dlaczego, Joss? - Lekarz siedział na brzegu łóżka?» trzymał ją za rękę. Budzik na nocnym stoliku wskazywał trzecią pięćdziesiąt. Na zewnątrz jaśniało powoli. Potrząsnęła głową. - Po prostu chcę być tutaj. Muszę tu być. To mój dom. -Jej rozpaczliwe pragnienie pozostania w domu było irracjonalne, wiedziała o tym, ale nie potrafiła go zwalczyć. - Przebywając w Belheddon Hall miewasz teraz koszmary. Lukę wezwał mnie już drugi raz w ciągu dwóch tygodni. Jesteś przemęczona i zestresowana. - Uśmiechnął się dobrotliwie. - Joss, bądź rozsądna. Wyjedź chociaż na parę dni, wypocznij, poleniuchuj, nie martw się o Toma i ciążę. -Wcale się nie martwię... - Czuła wyraźnie, jak dom nasłuchuje, błaga ją, żeby została. - Zamartwiasz się. I wcale się temu nie dziwię. Nie ma w tym nic nienormalnego. Masz kłopoty z zaśnięciem, a kiedy już zaśniesz, miewasz koszmarne sny. Pogoda poprawiła się nagle, zrobiło się cieplej i dlatego dziecko ciąży ci w brzuchu, jak mawiała moja babcia. Zresztą u ciebie T)om ecd 183 nie potrwa to już długo. Ile właściwie mamy? Trzydzieści sześć tygodni? Nie widzę nic niepokojącego u ciebie... ani w tym domu. Moim zdaniem powinniście oboje rozdzielić się na jakiś czas. Lukę zająłby się gospodarstwem, a Lyn Tomem. Ty nie masz tu co robić. Lyn uważa, że powinnaś pojechać do Londynu i odwiedzić rodziców. Nie miałabyś tam idealnych warunków, bo matka jest chora, ale o ile wiem, jej ostatnie wyniki są zadowalające. Wymaga jedynie leczenia. Ucieszyłabyś ich, składając im wizytę. To byłoby wspaniałe wyjście z sytuacji. - Lukę? - Joss spojrzała na męża. - Powiedz mu, że nie mogę teraz wyjechać. - Możesz, Joss. Nawet powinnaś. Miałabyś przynajmniej jakąś odmianę. - Nie! - krzyknęła i wyskoczyła z łóżka. Podbiegła do Simona, który pakował już swoje przyrządy. - Nie pojadę. Nie mogę! Przykro mi, ale to mój dom i zamierzam w nim pozostać! - Biegnąc boso minęła Luke'a i zamknęła się w łazience, zatrzaskując za sobą drzwi. Było jej duszno, drżała cała, czuła ból pod żebrami. Zmoczyła sobie twarz zimną wodą, a potem spojrzała w lustro. Policzki były zarumienione, oczy błyszczały, rzęsy lśniły od łez. - Nie zmuszą mnie do wyjazdu - powiedziała na głos do swojego odbicia. - Nie zmuszą. W uszach nadal rozbrzmiewały jej własne krzyki, a na policzku czuła woskowy dotyk róży - róży, której nie widziała już po przebudzeniu. - Joss? - Z zadumy wyrwało ją delikatne pukanie do drzwi. - Wyjdź już. Simon chce się pożegnać. Wzięła głęboki oddech, odgarnęła włosy z czoła i otworzyła drzwi. - Przepraszam, Simonie. - Uśmiechnęła się blado. - Jestem trochę zmęczona i przewrażliwiona, przyznaję. Potrzeba mi więcej snu. Bardzo mi przykro, że Lukę musiał cię znowu wzywać. - Nie ma o czym mówić. - Simon podniósł swoją torbę z łóżka. - Najważniejsze, abyś czuła się dobrze. - Znów spojrzał na nią bacznie spod swoich krzaczastych brwi. -Unikaj stresów, Joss, bardzo cię proszę. Dla dobra dziecka. 184 T)om ech Zostań tu, jeśli chcesz, ale nie poddawaj się zbytnio emocjom. I - dodał z poważną miną - powinniśmy się chyba zastanowić, czy nie byłoby lepiej, gdybyś odbyła poród w szpitalu. Przemyśl to sobie. - Uśmiechnął się promiennie. - No, czas już na mnie. Wrócę do domu i położę się spać, a wy zróbcie to samo, jeśli macie dość oleju w głowie. Zachowajcie spokój. Nie, Lukę, nie odprowadzaj mnie do drzwi, przecież znam już drogę. - Podniósł rękę na pożegnanie i zniknął na schodach. -Joss... - Lukę uświadomił sobie nagle, że nie jest w stanie powiedzieć nic innego. - Chcesz się napić? Coś zimnego? Potrząsnęła głową i usiadła na brzegu łóżka. - Przepraszam, Lukę - szepnęła. - Naprawdę bardzo mi przykro. Nie wiem, co mnie napadło. Chyba po prostu miałam zły sen. Niepotrzebnie wzywałeś Simona. On ma i tak pełne ręce roboty przy ludziach, którzy naprawdę są chorzy. - Położyła się wygodniej. - Wiesz, miałam wrażenie, jakbym dotykała rzeczywistej róży, jakbym coś czuła. Jeszcze jedną z tych martwych róż... - Wzdrygnęła się. - Westchnął ciężko. - Wiem, Joss, wiem. Nie potrafiła teraz zasnąć, mimo iż przytuliła się w ciemności do ciepłego ciała Luke'a. Dom tonął w absolutnej ciszy, w sypialni panował mrok, chociaż na zewnątrz słońce wychyliło się już zza linii jeziora, a na polu odezwały się ranne ptaki. Joss patrzyła w okno, obserwowała jutrzenkę wschodzącą za zasłonami. Obok niej Lukę pochrapywał cicho raz po raz, po czym natychmiast jego oddech stawał się bardziej równomierny i głęboki. Jego ciało, ciężkie i rozgrzane, zdawało się wtapiać w materac, całe, zdrowe i spokojne, podczas gdy ona leżała nieruchoma i wylękniona, zbolała i przygnębiona. Zamknęła oczy, starając się skoncentrować na jednym: chciała zasnąć. W kącie pokoju cień, który nigdy nie oddalał się od niej za bardzo, poruszył się i jakby zadygotał, niczym pozbawione kształtu widmo. Tuż obok niego spłoszony pająk czmychnął pośpiesznie za skrzynię stojącą pod oknem. T)om ech 185 * * * Kiedy Luke'a zbudził niezbyt melodyjny śpiew Toma, Joss spała głęboko. Pokój wypełniały jaskrawe promienie słońca, gdzieś na drzewie za oknem gruchał pogodnie gołąb. Pierwsze dni czerwca przyniosły falę upału; już z samego rana było gorąco. Lukę przez chwilę patrzył na Joss. Jej twarz, zarumieniona ze snu, przylegała szczelnie do poduszki. Miała zmarszczone brwi, wyglądała, jakby zbierało jej się na płacz. Lukę westchnął i wysunął się z łóżka, starając się nie obudzić żony, następnie przeszedł do pokoju Toma. Joss spała nadal, kiedy godzinę później przyniósł jej herbatę i korespondencję. Ostrożnie postawił filiżankę na nocnym stoliku, stanął przy oknie i wyjrzał na ogród. Za jego plecami cień w kącie poruszył się lekko, przeniósł się na środek pokoju. Teraz nie ulegało już wątpliwości: był to mężczyzna. Wysoki mężczyzna. Joss drgnęła, zwróciła ku niemu twarz, ale nie otwierała oczu. Jej ręka obronnym gestem przesunęła się na brzuch i tam już została. Lukę nie wykonał najmniejszego ruchu. Z cichym westchnieniem przywarł czołem do szyby, rozkoszując się jej chłodem. Dokuczał mu ból głowy, rozpalone powieki nie pozwalały zapomnieć o zarwanej nocy. Stojąc tyłem do drzwi nie dostrzegł cienia, który zbliżał się do jego żony. I kiedy Lukę wyszedł z pokoju zamykając za sobą drzwi, cień w sypialni pochylił się nad łóżkiem. Kołdra zafalowała lekko w miejscu, którego dotknął. * * * W ostatnim tygodniu Joss telefonowała pod ten numer już cztery razy. Również dzisiaj nikt po drugiej stronie nie podnosił słuchawki. Zrezygnowana podparła głowę rękoma i wlepiła niewidzący wzrok w blat biurka. Po wizycie doktora spała czujnie i niespokojnie; dwa razy zbudził ją jej własny jęk, a potem długo wpatrywała się w baldachim nad głową. Kiedy wreszcie wstała, czuła się zmęczona i rozbita, nie była też w stanie zjeść śniadania. Wiedziała jedynie, iż musi porozmawiać z Edgarem Gowerem. Drżącą ręką wykręciła jeszcze raz jego numer telefonu i wreszcie uzyskała połączenie. 186 T)om ecfi - Tu Joss Grant. Pamięta pan? Córka Laury Duncan. Czy to tylko złudzenie, czy rzeczywiście milczenie z drugiej strony trwało dłużej niż powinno? - Oczywiście. Jocelyn. Jak się pani miewa? Była tak bardzo zaaferowana, że zignorowała jego pytanie. -Muszę się z panem zobaczyć. Czy mogę przyjechać dziś do Aldeburgh? Znowu ten długi moment milczenia. Potem westchnienie. - A w jakiej sprawie chciałaby pani ze mną porozmawiać? - Belheddon. - Ach tak. Rozumiem. A więc znowu się zaczęło - mruknął jakby zrezygnowany i zarazem zirytowany. - Musi mi pan pomóc - powiedziała błagalnie. - Naturalnie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Proszę przyjechać. - Umilkł, po czym dodał: - Dzwoni pani z Belheddon, moja droga? - Owszem. Kolejna chwila milczenia. -W takim razie proszę na siebie uważać. Niech pani» przyjeżdża. Drzwi wozowni były zamknięte. Joss daremnie rozglądała się za Lukiem, nie dostrzegła też nigdzie Jima. Ani citroena. Rozczarowana spojrzała w miejsce, gdzie zazwyczaj stał zaparkowany. Godzinę temu spadł ulewny deszcz; jedynym śladem, jaki pozostał po aucie, był suchy prostokąt ziemi, kontrastujący z resztą podwórza. Joss skierowała się do kuchni, wołając po drodze Lyn. Żadnej odpowiedzi. Spojrzała na wieszak przy tylnych drzwiach, gdzie zawsze wisiały ich wierzchnie okrycia. Nie było na nim płaszcza nieprzemakalnego Lyn. Ani kurtki Toma. Zniknęły też jego czerwone kalosze. A więc wyszli razem z Lukiem, nawet jej o tym nie uprzedzając. Nie pożegnali się, nie zajrzeli przed wyjściem na górę, aby sprawdzić, czy z nią wszystko w porządku. I co teraz? Wiedziała, że musi pojechać. Nie mogła sobie pozwolić na jakąkolwiek zwłokę, na odwlekanie wizyty u Edgara Go-wera. Prawda, jest jeszcze samochód Lyn! Czym prędzej podbiegła do wozowni. Była zamknięta, ale przez okienko T)om ecfi 187 w drzwiach Joss dojrzała mini coopera siostry. Gdzie są klucze? Zawróciła do domu. Półka przy tylnych drzwiach, na którą Lyn rzucała nieraz klucze, była pusta. Nie znalazła ich też na kredensie w kuchni ani na stole. Joss zacisnęła zęby, podeszła do schodów. Z ręką na poręczy spojrzała w górę, zawahała się. Nie miała ochoty wchodzić na piętro, chociaż wiedziała, że nikogo tam nie ma. Nic złego się nie stanie. Ze ściśniętym gardłem postawiła wreszcie nogę na pierwszym stopniu, następnie powoli i cicho zaczęła wchodzić wyżej. Cień w jej sypialni poruszył się, z wolna sunął ku drzwiom. Katherine, kocham cię! Przystanęła w połowie schodów, czując zawrót głowy. Ponownie zacisnęła zęby, a potem przytrzymując się kurczowo poręczy zaczęła mozolnie wspinać się na górę. Wreszcie stanęła przed pokojem Lyn, otworzyła drzwi i weszła do środka. Jak zwykle, panował tu idealny porządek: starannie zasłane łóżko, zamknięta szafa, nigdzie rozrzuconych ubrań, książek lub gazet. Wszystkie rzeczy były pochowane lub złożone w kostkę na toaletce i komodzie. Obok szczotki do włosów i grzebienia leżały klucze. Z westchnieniem ulgi Joss chwyciła je i odwróciła się do wyjścia. Drzwi były zamknięte. Patrzyła na nie zdjęta strachem. Nie zamknęła ich przedtem, nie mogły też zatrzasnąć się same, gdyż nie było przeciągu; mimo otwartego okna zasłony wisiały nieruchome. Joss zdała sobie nagle sprawę z panującej w całym domu ciszy. Znikąd najdrobniejszego nawet dźwięku! Otworzyła drzwi i wyjrzała na korytarz w stronę sypialni. Czuła niemal, jak jeżą jej się włosy na głowie. Tam ktoś był, wiedziała o tym. Ktoś ją obserwuje, błaga, aby została. Zamknęła oczy, nabrała głęboko powietrza, usiłowała odzyskać panowanie nad sobą. - Kto to? - Jej głos zabrzmiał w tym uśpionym domu dość niesamowicie. Wyzywająco i zarazem lękliwie. - Lukę? Lyn? Jesteście tu? Nikt nie odpowiadał. 188 T)om ech Trudno, trzeba to sprawdzić. Powoli, zbierając całą swoją odwagę, przemogła się i podeszła pod drzwi. Walczyły w niej teraz dwie natury. Czuła potrzebę ucieczki, a jednocześnie pragnęła zostać. Chciała zaznać jeszcze raz tej obezwładniającej ekstazy, jaką przeżyła wtedy leżąc w łóżku i jaka zaczynała ją już znowu ogarniać łagodną, kojącą falą. Niezdecydowanie postąpiła dwa kroki dalej, w stronę pokoju, a potem zajrzała do środka. W sypialni nie było nikogo. Ani żywej duszy. "Rozdział 18 «_Aiedy podeszła do auta, ręce trzęsły się jej tak gwałtownie, że nie od razu trafiła kluczykiem w dziurkę zamka. Gorączkowo próbowała raz po raz, zerkając co chwila za siebie, na dom. Tylne drzwi zamknęła, a właściwie zatrzasnęła za sobą, niestety jednak nie zatrzymała się, aby przekręcić klucz. Szkoda. No, ale nie zamierzała tam teraz wracać, aby naprawić ten błąd. Zamknęła oczy, nabrała głęboko powietrza i nakazała sobie spokój. Dopiero potem podjęła jeszcze jedną próbę otwarcia drzwiczek samochodu. Coś szczęknęło cicho i wreszcie tym razem udało jej się przekręcić kluczyk. Najpierw wsunęła do środka głowę, następnie wsiadła, zamknęła samochód blokując zamki i oparła głowę na kierownicy. Kiedy uniosła ją po chwili, podwórze nadal było puste. Pomiędzy szarymi chmurami pojawiały się coraz większe pola czystego błękitu nieba. Kartka. Powinna była zostawić kartkę z wiadomością. No tak! Zaczną się zastanawiać, gdzie ona jest. Spojrzała na miejsce obok, nie było tam jednak jej torebki. Nic dziwnego. Zapewne leży na kuchennym stole razem z kluczami do domu. Trudno. Nie pójdzie teraz po nią. Kiedy zauważą brak auta Lyn, domyśla się, że musiała pojechać w jakiejś pilnej sprawie. A zresztą zadzwoni do nich od razu, jak tylko przyjedzie do Gowerów. Zatrzymała się jeszcze na podjeździe i parę chwil siedziała tak, wpatrując się w dom. Okna były ciemne, również te w jej sypialni. To dobrze, nie ma tam nikogo. 190 T)om ech Droga była prawie pusta. Joss szybko dojechała do Wool-bridge i właśnie skręciła na północ, kiedy rzuciła okiem na wskaźnik paliwa. Strzałka dochodziła już do zera. Od początku przyciskała stale pedał gazu, starając się zostawić Belheddon jak najdalej za sobą, myślała wyłącznie o Gowe-rze i o tym, co mu powie, kiedy się już spotkają. O ile tam dojedzie. W jaki sposób kupi teraz benzynę? Bez torebki, a więc bez pieniędzy? - Niech to diabli! - Rzadko klęła, a już na pewno nie wtedy, kiedy była sama. I nie na głos. - Do diabła! Do diabła! -Bębniła pięściami o kierownicę. - Och, może znajdę coś tutaj! Otworzyła schowek i po omacku zaczęła przeszukiwać jego wnętrze, wypełnione jakimiś taśmami i cukierkami. Znalazła dwie monety pięćdziesięciopensowe, nadal jednak wodziła tam wolną dłonią, ani na chwilę nie przestając obserwować drogi. Potrzebowała jeszcze jednego funta. Mogłaby wtedy kupić galon benzyny - akurat tyle, żeby móc dojechać na miejsce. Przed sobą ujrzała zarysy stacji benzynowej. Zjechała z drogi i mijając dystrybutory zatrzy* mała się przy pompie z powietrzem. Jeszcze energiczniej niż przedtem, teraz już obu rękami, przeszukiwała schowek. Wszystko wyrzucała na podłogę - papierki po cukierkach, taśmy, jakieś listy zakupów... To dziwne! Lyn, zawsze tak schludna w domu, ma w swoim aucie straszliwy bałagan! Uśmiechnęła się do siebie na myśl o tym, że papierki po słodyczach to sprawka Toma. Niemal natychmiast jednak zmarszczyła brwi; ciekawe, czy przez Lyn Tom nie objada się za bardzo cukierkami. Palec wymacał kolejną monetę. Pięć pensów. Boże, spraw, aby było ich tu więcej! W sumie udało jej się uzbierać prawie trzy funty. Jakąś monetę znalazła pod dywanikiem, inną na siedzeniu, jeszcze inną na półeczce pod okularami słonecznymi Lyn. Odetchnęła z ulgą, wycofała samochód pod dystrybutor, zatankowała i pojechała dalej. W Aldeburgh powitał ją ulewny deszcz, panował jednak upał. Joss zaparkowała na placu, wygramoliła się niezdarnie, przytrzymując oburącz brzuch, i ruszyła w stronę domu Gowerów. Drzwi otworzyły się, zanim jeszcze zapukała. ?)?? ech 191 - Widziałam cię przez okno, moja droga. - Dot z uśmiechem wpuściła ją do środka. - Bardzo zmokłaś? Trzeba było wziąć parasolkę! Niebawem, wytarta do sucha, siedziała w wygodnym fotelu w pokoju Edgara i popijała zimną lemoniadę. Edgar czekał na swoim krześle za biurkiem i dopiero gdy jego żona obsłużyła Joss, a sama zajęła miejsce na sofie pod oknem, przysiadł się bliżej. Miał bardzo poważną minę, kiedy sięgnął po swoją szklankę. Potem zerknął na żonę. - Ona spodziewa się dziecka - mruknął i pokręcił głową. - Powinienem się był domyślić. - To przecież widać - odrzekła Dot jakby zniecierpliwiona. Westchnął ciężko. - W czym mogę pani pomóc, Joss? - Co pan miał na myśli? Jakie znaczenie w tym wszystkim ma moja ciąża? Wzruszył ramionami. - Może niech mi pani powie najpierw, dlaczego oczekuje ode mnie pomocy? - Wie pan wiele o Belheddon. Wie pan, co dręczyło moją matkę i babcię. I co się stało z moimi braćmi. I także o różach. Zmarszczył brwi. - Rzeczywiście wiem dużo. Może nie aż tak dużo, jak się pani spodziewa. Ale proszę mi opowiedzieć, co się stało. Od samego początku. - Dał mi pan adres Johna Cornisha, więc skontaktowałam się z nim. Próbowałam dodzwonić się do pana, żeby podziękować za wszystko. Okazało się, że moja matka przekazała mi ten dom w testamencie. Mogłam go odziedziczyć pod warunkiem, że zjawię się w ciągu siedmiu lat od jej śmierci. Jak pan wie, bezwiednie spełniłam ten warunek. Trudno o bardziej odpowiedni moment na taki spadek. Mój mąż właśnie stracił pracę, byliśmy więc bez grosza. Wprowadziliśmy się i teraz tam mieszkamy. Ja, mąż, moja siostra, to znaczy... przybrana siostra... i mój syn Tom. -Nawet nie zauważyła, kiedy Dot nachyliła się ku niej i wyjęła jej z dłoni pustą szklankę. - W domu znalazłam pa- 192 'Dom ecH miętniki i listy. Wygląda na to, że coś prześladowało moją matkę i babcię. Bały się. A teraz... Urwała, nie mogła mówić dalej. Czuła, że jeszcze chwila, a wybuchnie płaczem. Sięgnęła do kieszeni spódnicy po chusteczkę i znalazła w niej całą paczuszkę. - A teraz pani zaczęła się bać. - Edgar powiedział to rzeczowym, spokojnym tonem. - Moja droga, otrzymałem pani list. Przykro mi bardzo, ale nie zdążyłem jeszcze odpisać. A może po prostu nie wiedziałem, co odpisać. Przez panią mam teraz wyrzuty sumienia... Ale proszę mi powiedzieć, co się właściwie stało od czasu, kiedy zamieszkała pani w Belheddon? - Róże. - Sama wiedziała, że śmiech, który wydobył się z jej gardła, zabrzmiał raczej jak szloch. - To głupie, prawda? Jestem straszona różami. - A w jaki sposób przebiega to straszenie? - Ukradkiem, aby nie dostrzegła tego Joss, Edgar rzucił żonie zatroskane spojrzenie. - Po prostu... pojawiają się ni stąd, ni zowąd. Zasuszone róże... nie, nie zawsze są zasuszone. Czasem świeże ? ???,-ne... prawie śliskie... - Wzdrygnęła się. - To na biurku, to znów na stole. Albo na poduszce... Edgar westchnął znowu. - Róże przynajmniej nie są groźne. Nigdy nie widziała pani nic innego? Potrząsnęła głową, potem wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Chyba nie. Ale czasem wydaje mi się, że Tom coś widuje. - Pani syn? Przytaknęła. - Ma dopiero dwa lata. Niewiele jeszcze rozumie. Ale coś budzi w nim lęk. Miewa złe sny. Ja ostatnio też. Tak bardzo się boję! Oni chcą, abym wyjechała na jakiś czas. Przynajmniej do czasu rozwiązania. Ale ja nie chcę. To mój dom. Dom po mojej rodzinie. A ja byłam cząstką tej rodziny tak krótko! Pokiwał głową. - Wiem, co pani czuje, moja droga. Ale mimo wszystko nie jestem pewien, czy oni nie mają racji. 1)0771 ech 193 - Musi przecież istnieć jakiś inny sposób. Może pan coś tu zaradzi? Czy chodzi o diabła? Czy on naprawdę zamieszkuje Belheddon? Spodziewała się, że Gower parsknie śmiechem, albo zaprzeczy wszystkiemu, ale on jedynie zmarszczył brwi. - W Belheddon odprawiano już egzorcyzmy. O ile wiem, nawet wiele razy. Zanim objąłem tamto probostwo, pani matka postarała się już o to, a potem ja sam święciłem ten dom i odprawiłem tam nabożeństwo. To samo organizowała pani babcia. Ta historia sięga kilka wieków wstecz. Stale krążyły tam informacje o duchach, nawet diabłach, chociaż ja sam nie wierzę, że to diabeł czy nawet jego pomocnicy. -Zdobył się na nikły uśmiech. - Nie, sądzę raczej, że w tym przypadku chodzi o jakiegoś nieszczęśliwego ducha. Takiego, który lubi kobiety. Nie wydaje mi się, aby groziło ci jakieś niebezpieczeństwo, Joss. - A innym? Podniósł na nią wzrok i milczał przez jakiś czas. - Powinnaś chyba być jednego świadoma: niewykluczone, iż ten duch w pewnym sensie jest nastawiony wrogo wobec przedstawicieli płci męskiej. Wobec mężczyzn i chłopców. - Do tego stopnia wrogo, że żaden chłopiec nie zdążył w tym domu osiągnąć wieku dojrzałego. Gower z posępną miną wzruszył ramionami. - Zgony twoich braci uznano za nieszczęśliwe wypadki, Joss. Za okrutne, smutne wypadki, jakie mogą się zdarzyć zawsze i wszędzie. Naprawdę nie wiem, czy kryje się za nimi coś złowrogiego i nienaturalnego. Twoja matka w każdym razie nie sądziła nawet przez moment, że było to coś innego niż wypadek, ani za pierwszym razem, ani za drugim. Gdyby coś podejrzewała, na pewno by mi się zwierzyła. A jednak... - Wstał, podszedł do okna i długo patrzył na morze, mroczne teraz pod wiszącymi nisko ciemnymi chmurami. Wsunął palec za kołnierz i wreszcie odwrócił się twarzą do Joss. Na czoło wystąpiły mu krople potu. - Joss, nie chciałbym pani niepotrzebnie niepokoić, ale nie jestem zadowolony, że przebywa pani z rodziną w tym domu. Dlaczego nie miałaby pani wyjechać na parę tygodni? Kiedy roz- 13. Dom ech 194 T>om ech wiązanie? Z pewnością mogłaby pani zostać do tego czasu u przyjaciół lub rodziny. - Nawet tutaj, u nas - wtrąciła Dot. - Byłoby nam bardzo miło móc ugościć panią. I was wszystkich. Joss wolno pokręciła głową. Sama nie wiem. Nie chcę wyjeżdżać. Belheddon jest teraz moim domem. Lubię go. A reszta... oni nie zdają sobie z niczego sprawy. Lukę czuje się tam doskonale. To miejsce jest dla niego jak wymarzone. Może naprawiać na podwórzu samochody, radzi sobie naprawdę dobrze. Gdyby musiał wyjechać stamtąd akurat teraz, byłaby to dla niego prawdziwa tragedia. A ja... ja też czuję się tam szczęśliwa. - A co z twoim synem? - zapytała Dot ostrym tonem. - Dot! - Edgar spiorunował ją wzrokiem. - Małemu Tomowi nic nie grozi. Joss nie jest jak jej matka. Poradzi sobie. Zapewni im bezpieczeństwo, nie wątpię w to. Joss spojrzała na niego zaskoczona. - Co pan ma na myśli? - zapytała podejrzliwie. - Po śmierci męża i synów pani matka rozchorowała Się nerwowo, dokuczała jej samotność. Trudno jej się dziwić. Nawet w swoim najlepszym okresie nie należała do kobiet szczególnie silnych i odpornych psychicznie, a potem stała się neurotyczką. Z pewnością rozmyślała wiele o wszystkim, co działo się w Belheddon, wyobrażała sobie to i owo. - Co sobie wyobrażała? - Joss wpatrywała się w niego intensywnie. Unikał jej wzroku. - Wyobrażała sobie, że słyszy różne rzeczy. Że meble same się przesuwają. W końcu zaczęła miewać halucynacje; co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Kiedy jej przyjaciel z Francji zaczął ją namawiać, aby wyjechała z Belheddon, długo obawiała się tego kroku. Cały czas miała wrażenie, jakby ktoś ją tutaj trzymał. Ale my... okoliczni mieszkańcy i ja... przypuszczaliśmy raczej, że powstrzymuje ją pamięć o synach... i naturalnie o pani ojcu. To można było jeszcze zrozumieć. Mniej zrozumiała była jej decyzja o oddaniu pani do adopcji. Tego już nikt nie mógł pojąć. Nikt. T)om ech 195 - Zrobiła to, aby ocalić mi życie. - Joss bezwiednie mięła w ręku rąbek bluzki. - Napisała do mnie dwa listy; otrzymałam je niedawno od Johna Cornisha. W jednym matka wyraża nadzieję, że zrozumiem pewnego dnia, dlaczego mnie oddała. Z drugiego dowiedziałam się, iż dziedziczę Belheddon, bo tego życzył sobie mój ojciec, a ona nie chciała wyjechać, dopóki nie zorganizuje wszystkiego zgodnie z wolą męża, chociaż nie pochwalała jego pomysłu. Mój ojciec umarł, zanim przyszłam na świat, zostawił więc zapewne coś w rodzaju testamentu dla nie narodzonego jeszcze dziecka... Musiał mnie bardzo kochać - dodała ciszej. Gowerowie pominęli tę uwagę milczeniem, a Edgar pokręcił głową. - Oboje bardzo panią kochali, moja droga. Pani ojciec był zachwycony perspektywą narodzin kolejnego dziecka po tych wszystkich nieszczęściach w Belheddon. Wypadek, któremu uległ, był straszną tragedią. Mam nadzieję, że przybycie do tego domu młodej rodziny zatrze wszelkie ślady smutku i nieszczęść. - A ten nieszczęśliwy duch, o którym pan mówił? Edgar zerknął na żonę. - Myślę, że będę musiał porozmawiać z moimi kolegami, którzy znają się na tych sprawach trochę lepiej niż ja. Mam pewien pomysł, ale muszę to jeszcze z nimi skonsultować. Zaufa mi pani? - Uśmiechnął się. - A przede wszystkim trzeba być dzielną. Proszę pamiętać: modlitwa jest jak tarcza i dodaje sił. Odwiedzę panią, gdy tylko opracuję plan działania. A teraz... - odetchnął głęboko - ...czas chyba na porządny lunch, aby nie osłabła pani w drodze do domu. Prawda! Do domu! Miała przecież zadzwonić, poinformować, gdzie jest! Lukę na pewno umiera już ze strachu, zamartwia się o nią! Słuchawkę podniosła Lyn, rozsierdzona jak nigdy dotąd. - Kto ci pozwolił wziąć mój samochód? Miałam pojechać po południu do rodziców, a Lukę nie mógł mi pożyczyć citroena, bo sam go potrzebuje. Co ci strzeliło do głowy, Joss? Przecież wiesz, że jesteśmy na wsi, z dala od normalnej komunikacji! Co się z tobą dzieje? - Gniewny głos Lyn rozbrzmiewał niemal w całym pokoju. Gowerowie taktów- 196 T)om ech nie przenieśli się do kuchni i zajęli się przygotowaniem lunchu. Joss popatrzyła na widoczne za oknem jezioro. - Przepraszam, Lyn. Naprawdę bardzo mi przykro, ale miałam pilną sprawę... - A co ze mną? Co ja mam robić? Nie dość, że od rana do wieczora mam na głowie cały ten cholerny dom, to jeszcze ty zabierasz mi jedyny pojazd! -Lyn... - Tak, Lyn. Co ty byś zrobiła bez Lyn? - Głos w słuchawce stał się bardziej piskliwy. - Przykro mi, Joss, ale mam tego wszystkiego dość. Wiem, że już się stało, i teraz nie możesz niczego zmienić, ale dlaczego wszystko zawsze ma spadać na moją głowę? - Lyn, naprawdę bardzo cię przepraszam. Myślałam, że już sobie omówiłyśmy wszystko. Nie miałam pojęcia, że nadal patrzysz na to w ten sposób. - No właśnie. Nie masz też pojęcia o wielu innych sprawach. - Pretensja w głosie Lyn była aż nadto widoczna. -Żyjesz sobie zadowolona z siebie w swoim własnym ????? świecie, Joss, nie widzisz, co się dzieje wokół ciebie. Na tym polegał zawsze twój problem, a teraz jest jeszcze gorzej niż było. Ten cholerny dom ma na ciebie za duży wpływ i nie jest to wpływ pozytywny. - Posłuchaj, już wsiadam do auta i wracam... - Nie rób sobie kłopotu. Lukę odwiezie mnie na stację. A teraz muszę już kończyć i nakarmić Toma. Postaraj się wrócić w porę i dać mu kolację, bo Lukę będzie zajęty aż do wieczora! Cisnęła słuchawkę na widełki, a Joss siedziała jeszcze parę minut bez ruchu, wpatrując się w telefon. Lyn ma rację. A ona była tak bardzo zaabsorbowana zagadkami tego domu i własną książką, że nie zwracała uwagi na gorszy ostatnio nastrój siostry. Przyzwyczaiła się już do tego, że Lyn zatroszczy się o wszystko, wszystkiego dopilnuje, tak jak zawsze do tej pory. Przygnębiona wstała i przeszła do kuchni. Było to niewielkie pomieszczenie, ciepłe i przytulne, pełne kwiatów i czerwonych naczyń. Joss usiadła na krześle, które przysunął jej Edgar, oparła łokcie na stole. ?)?? ech 197 - Moja siostra jest wściekła. Wzięłam bez pytania jej samochód. - Starała się mówić lekkim tonem, ale nie była w stanie ukryć, jak bardzo przytłaczają ją zmęczenie i troski. - Wygląda na to, że ma już nas dość. Dot usiadła naprzeciw niej. - Pomieszkaj trochę z nami, Joss. Przywieź tu małego Toma. Chętnie się nim zaopiekuję, nie będzie żadnego problemu. Twoja siostra będzie mogła odetchnąć trochę swobodniej, a i mąż odzyska spokój potrzebny mu przecież do pracy. Zapytaj Edgara. Uwielbiam dzieci, a moje wnuki mieszkają daleko. Spotykam się z nimi tylko raz w roku. Wyświadczyłabyś mi wielką przysługę. - Ścisnęła Joss za rękę. - Przestań ładować wszystko na własne barki, pozwól, aby pomogli ci inni. - Hmm, to brzmi kusząco... - Joss znużonym gestem potarła policzek. - Może przydałby mi się taki relaks, na parę dni... Uświadomiła sobie nagle, że naprawdę tak myśli. Nie słyszałaby więcej tamtych dziecięcych głosów, nie musiałaby zerkać za siebie, wypatrywać cieni w sypialni, nie czułaby tego ucisku w żołądku za każdym razem, gdy Tom obudzi się z krzykiem - Świetnie! A więc załatwione! - Dot wstała odsuwając krzesło od stołu. - Pojedź teraz do domu, spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, wsadź Toma tym razem do swojego samochodu i przyjeżdżajcie tu. Ja tymczasem przygotuję pokoje. Mamy sporo miejsca na strychu. Tylko, że to wchodzenie po schodach... - Zerknęła wymownie na figurę Joss. - Jeśli to okaże się dla ciebie zbyt męczące, Edgar i ja pójdziemy na górę, a ty wprowadzisz się do naszej sypialni. Nie będzie problemu. - Uśmiechnęła się zadowolona z pomysłu. - A teraz doprawię tę sałatkę i możemy zacząć jeść. Sałatka była wyśmienita, zwłaszcza z sosem własnej roboty. Były też smażone rybki, świeżo przywiezione z plaży, chleb domowego wypieku oraz deser: truskawki ze śmietaną. Pod koniec posiłku Joss była już bardziej odprężona i spokojna, a idąc do samochodu była w optymistycznym nastroju: w kieszeni miała pożyczone pieniądze na benzynę, obiecała też wrócić tu następnego ranka wraz z Tomem. 198 T)om ech * * * Kiedy dojechała do domu, Tom i Lukę siedzieli w kuchni. Chłopiec upaćkał się resztkami lunchu, ale najwidoczniej również smarem samochodowym. Nastrój Luke'a był tak samo ciemny, jak twarz i ręce jego syna. - Co ci strzeliło do głowy? Dlaczego zabrałaś auto Lyn? Nie mogłaś zostawić przynajmniej jakiejś kartki? Ta kobieta zrobiła tu istne piekło, a zawdzięczam to tobie. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zrezygnowała z dalszej pracy u nas. A wtedy jak sobie damy radę? - Nie przesadzaj, Lukę. - Joss uwolniła się z gorących objęć Toma. Nie miała teraz ochoty na sprzeczkę. Podeszła do zlewu, wyżęła gąbkę, uklękła obok dziecka i z zapałem poczęła zmywać brud z jego rączek i twarzy. - Na pewno do nas wróci. Przykro mi, że zdenerwowała się przeze mnie, naprawdę. Wściekła się, bo chciała wyjechać po południu, a ja pokrzyżowałam jej plany, ale właściwie nie musiała się zachować w ten sposób. Znam ją dobrze, zobaczysz, że jak się tylko uspokoi, wróci tu pełna skruchy. -Posadziła Toma w kącie i podała mu jakąś książeczkę.*» Lyn jest bardzo ambitna. Kiedy sądzi, że ktoś z otoczenia nie akceptuje jej w pełni, traci panowanie nad sobą. Ale nie na długo. Zresztą przeproszę ją jeszcze raz. I... - zawahała się. - Lukę, postanowiłam wyjechać stąd na parę dni razem z Tomem. Dzięki temu Lyn będzie miała trochę wytchnienia. Ty też. - Postanowiłaś wyjechać na parę dni! - powtórzył jak echo Lukę. Stał z rękami na biodrach, patrząc na nią zaskoczony. - Postanowiłaś wyjechać na parę dni! A zamierzałaś w ogóle poinformować mnie o tym, czy może mówisz mi to teraz spontanicznie, pod wpływem nagłego impulsu? - Nie wygłupiaj się. - Nie podnosiła na niego wzroku. -Właśnie mówię ci o wszystkim. Pojechałam do Aldeburgh zobaczyć się z Gowerami i to oni zaproponowali, abym zatrzymała się u nich na parę dni, co da wszystkim tutaj trochę oddechu. Dot obiecała, że zaopiekuje się Tomem. Ona uwielbia dzieci. - Rozumiem. A co to w ogóle za ludzie? T)om ecfi 199 - Gowerowie. Zapomniałeś już? To Edgar Gower dał mi adres Johna Cornisha. Dawniej, kiedy żyli jeszcze moi rodzice, był tu pastorem. - A dlaczego, jeśli wolno zapytać, uznałaś spotkanie z nimi za tak ważne i pilne, że pojechałaś zostawiając włączone radio i światło w domu, nie zamykając nawet drzwi? Czy wiesz, jak się zdenerwowałem, kiedy przyszedłem i zobaczyłem pusty dom? I żadnej wiadomości! Joss przygryzła wargę. - Och, Lukę, proszę, nie gniewaj się, ja naprawdę chciałam zostawić ci karteczkę, ale... - Umilkła. Jakimi słowami miała wyjaśnić mu swoje pogmatwane odczucia, tęsknotę, niepokój i strach? W jaki sposób opowiedzieć mu o panice, jaka ją ogarnęła, kiedy nie mogła otworzyć drzwiczek samochodu? - Zapomniałam, sama nie wiem, jak to się stało. Przepraszam - dodała niepewnie. - Naprawdę bardzo mi przykro. Nie chciałam nikogo zdenerwować ani niepokoić. To przez tę bezsenną noc. Chyba mój umysł nie funkcjonował tego ranka należycie. - Rzuciła gąbkę na stół, podeszła do Luke'a i zarzuciła mu ręce na szyję. - Proszę cię, nie gniewaj się. Pomyślałam sobie, że mógłbyś jutro odwieźć nas tam, mnie i Toma. Przy okazji poznałbyś Gowerów, a tu byś wrócił, kiedy byś tylko chciał. Jeśli chodzi o Lyn, załagodzę z nią wszystko, nie przejmuj się tym. Ona potrzebuje tej pracy nie mniej, niż my jej pomocy, tak więc nie wierzę, aby zdecydowała się nas opuścić. - Nie bądź taka pewna. - Lukę uwolnił się z jej ramion, nie patrzył teraz na nią. - I pamiętaj o jednym: gdyby twoja matka, uchowaj Boże, poczuła się gorzej, Joe nie byłby w stanie opiekować się nią sam. Wtedy potrzebowałby pomocy. - Och, Lukę... - Joss osunęła się na krzesło, przygnębiona i zmieszana, zła na samą siebie, gdyż przez ułamek sekundy miała chęć sprostować męża: matka przybrana, nie rodzona. Lukę spojrzał na nią, twarz mu złagodniała. - Cóż, miejmy nadzieję, że jeśli do tego dojdzie, to nieprędko. W każdym razie nie przed narodzinami dziecka. A co do Lyn, masz rację: na pewno wróci i nie zrezygnuje 200 T)om ecd z pracy u nas. Spróbuję jutro wygospodarować parę godzin, aby zawieźć cię do Gowerów, jeśli tego naprawdę chcesz. Może to nawet nie jest zły pomysł, bo przecież Simon też doradzał ci wyjazd. Katherine! Słodki Jezu, Katheńne, nie opuszczaj mnie. Tego głosu rozbrzmiewającego wśród ścian nie usłyszeli ani Lukę, ani Joss. Jedynie Tom podniósł głowę. - Blaszany Drwal smutny - powiedział. Podniósł z podłogi swoją książeczkę z malowankami, po czym odrzucił ją z powrotem. Lukę usiadł naprzeciw Joss. - Wyglądasz na bardzo przemęczoną - szepnął łagodnie. - Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłem. Tylko Lyn ma prawo obrugać cię co jakiś czas. Joss uśmiechnęła się. - Tak, wiem. Bo to moja siostra. Przybrana siostra. Z widocznym wysiłkiem wstała i nastawiła czajnik z wodą. Kiedy się odwróciła, Lukę podnosił właśnie Toma z podłogi. - Chodź, kawalerze, mama posiedzi sobie w swoim pokoju i napije się herbaty, a my w tym czasie popracujemy w ogrodzie, żeby jej nie przeszkadzać. Joss uśmiechnęła się. Weszła za nimi do holu i tam przystanęła. W przeciwieństwie do innych pomieszczeń, bardzo ciepłych i dość dusznych, tu panował chłód. Promienie słoneczne przenikały grube mury jedynie w niewielkim stopniu, o ile w ogóle były do tego zdolne. Joss postanowiła wstawić świeże kwiaty do wazonu i przynieść więcej lamp, aby rozjaśnić hol. Katherine. Słodka Katherine. Pragnę cię. Niespokojnie rozejrzała się dokoła. Coś tu nie było w porządku. Wydało jej się, że słyszy dziwny pogłos, jakby odległe echo czyjegoś głosu. Potrząsnęła głową, po plecach przeszły jej ciarki. - Lukę! Jej głos zabrzmiał ostro, przerwał brutalnie ciszę. Z oddali dobiegł ją chichot Toma, a potem głęboki śmiech męża. Wspólnie sprzątają w pokoju, robiąc sobie z tego zaba- ?Dom ecR 201 wę. Czekają na nią. Ale dlaczego ona nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu? - Lukę! - zawołała nagląco i głośniej, ale nadal jej nie słyszeli. Katheńne, nie mogę żyć bez ciebie. Nie opuszczaj mnie... W jej głowie rozbrzmiewały szeptane cicho słowa, kołatały się w jej umyśle, a jednak nie słyszała ich wyraźnie. Zdezorientowana odwróciła się, ukryła twarz w dłoniach. - Lukę! Katherine. - Lukę, pomóż mi! Po omacku odszukała dłonią krzesło przy kominku, opadła na nie. Czuła silny zawrót głowy, oddychanie sprawiało jej ból. Rozpaczliwie próbowała się skoncentrować na świetlistej plamie utworzonej na podłodze przez promień słońca. Po zimnej kamiennej posadzce przemknęła smuga zieleni, błękitu i indyga. Joss spojrzała w okno. Niebo, ciężkie od purpurowych chmur, przygasło, w ogrodzie pociemniało. Joss nabrała głęboko tchu. Tym razem wszystko przebiegło prościej. I inaczej. On... zniknął. A może to było ONO? - Joss? Wszystko w porządku? Co ty tu robisz? - W progu stanął Lukę. - Po prostu poczułam się nagle zmęczona. - Zdobyła się na uśmiech. - Obserwowałam grę świateł na podłodze. -Ociężale wstała z krzesła. - Możemy już iść. - Wszystko przygotowaliśmy. Możesz tam sobie wygodnie posiedzieć. - Nie odrywał wzroku od jej twarzy, na której rysowało się wyraźne zmęczenie i jeszcze coś więcej. Napięcie. W jej oczach dostrzegł strach. -Joss... - Napiję się teraz herbaty. To mi pomoże, przynajmniej na razie. Jutro wyjadę na parę dni, odpocznę trochę. Potem wrócę. Nie będę tam długo. Nie mówiła tych słów do niego, wiedzieli o tym oboje. Lukę rozejrzał się dokoła, potem otoczył żonę ramieniem. Prowadząc Joss do jej pokoju klął w duchu. "Rozdział ?? rzeszyła ją nagła fala bólu, poniosła w głąb ciepłej toni jeziora, w miękką gęstwinę zielonych wodorostów. Rozpaczliwie wymachiwała rękoma rozpryskując wodę na wszystkie strony, starała się dotrzeć do brzegu, ale wzburzone fale, nieubłagane i potężne, nie dawały za wygraną i spychały ją coraz dalej w stronę horyzontu. Ktoś stał na brzegu, gestem przywołując ją ku sobie. Dojrzała jego strapioną minę. To nie był Lukę. Jakiś wysoki, barczysty mężczyzna... Czuła je-^ go ból, który łączył się z jej bólem. Próbowała go zawołać, ale ciepła woda wtargnęła jej do ust, tłumiąc krzyk, zanim jeszcze wydostał się z krtani. Z każdą chwilą mężczyzna oddalał się, malał w oczach. Wszedł do wody niemal po pas, gestykulował rozpaczliwie, ale oto zawładnęła nią kolejna fala bólu. Stanęła plecami do mężczyzny, skuliła się w wodzie, aby jakoś zwalczyć ten paroksyzm. Prawie natychmiast wynurzyła się z powrotem, zamrugała oczami, aby pozbyć się słonych, piekących kropli i wreszcie spojrzała znowu w stronę brzegu. Był już bardzo słabo widoczny i również postać wysokiego mężczyzny rozpływała się na tle jaskrawego blasku słońca, czuła jednak jego miłość, która niczym namacalna pajęcza sieć oplatała ją, przyciągając uparcie z powrotem. I znowu odezwał się ten ból, gdzieś na samym skraju świadomości, głęboko w niej, rozdzierając kości i mięśnie okrutnymi, bezlitosnymi palcami. A kiedy skuliła się w kolejnym napadzie lęku, postać mężczyzny zniknęła jej z oczu, a linia brzegu skryła się za widnokrąg.

om ech 203 W oddali rozległ się grzmot, oślepiająca błyskawica przeszyła niebo. Joss otworzyła oczy. Mrok sięgnął już nieba, gdzie szalała burza. Świetlisty zygzak rozerwał nagle niebo na dwie części, przeciągły huk grzmotu rozległ się bliżej, przetoczył się po wodzie. Joss ostatkiem sił zmagała się z falami, starając się nie pójść na dno i wtedy dojrzała kwiaty. Róże. Ich białe płatki napływały ze wszystkich stron i z wolna ginęły wśród fal. Wyciągnęła ku nim ręce, poczuła ich zimny, śliski, martwy dotyk i wreszcie zdołała otworzyć usta do krzyku. - Joss! Joss, obudź się! Lukę nachylał się nad nią, potrząsał nią łagodnie. - Joss, znowu masz zły sen. Jęknęła, odwróciła się ku niemu, z trudem otworzyła oczy. Przez okno dojrzała jaskrawy błysk, usłyszała też głuchy pomruk grzmotu. A więc to wcale nie był sen! Wpatrywała się w ciemność, zdezorientowana, umęczona, jeszcze we władzy snu, z którego wyrwała ją kolejna fala bólu. - Lukę! - skuliła się z jękiem. - Boże, to chyba dziecko! Skurcze! Zadzwoń do Simona. - Rozbudziła się już całkowicie, każdy jej mięsień robił, co tylko możliwe, aby stawić opór narastającej fali bólu. Odprężyć się. Przeczekać ból. Oddychać. - Boże! To przychodzi coraz częściej! Chyba powinieneś wezwać karetkę. - Zacisnęła zęby, kiedy Lukę wyskoczył z łóżka, zapalił światło i wybiegł z pokoju. Odprężyć się. Zignorować ból, przeczekać. Oddychać. Chryste, trzeba się wydostać z tego domu! Usiadła czekając, aż minie kolejny paroksyzm bólu. Kolejna błyskawica rozświetliła okno i w tym oślepiającym świetle, które na moment wypełniło cały pokój, ujrzała nagle wyraźnie postać stojącą w kącie. Był to mężczyzna z plaży - wysoki, o jasnych włosach, barczysty. - Nie! - Joss zsunęła się z łóżka i odskoczyła do tyłu, kryjąc się w kącie przed kolejną błyskawicą. Mężczyzna zniknął. Nie było tu teraz nikogo. Zacisnęła dłoń na słupku baldachimu, kiedy targnęła nią kolejna fala bólu. Boże, chyba po to właśnie były te słupki! Dawniej, w epoce, w której umieściła akcję swojej książki... Zaparła się ze wszystkich sił. Lukę! Gdzie Lukę? Musi się wydostać z tego 204 T)om ecd domu, znaleźć się jak najdalej stąd... jak najdalej od niego... Najważniejsze, to trafić do jasno oświetlonego, gwarnego, lecz bezpiecznego szpitala, gdzie otoczą ją ludzie i nowoczesna technologia i gdzie nie będzie w ogóle cieni. - Lukę! - Udało jej się wreszcie podnieść głos. - Lukę, gdzie jesteś? - Trzeba się spakować, spróbować się ubrać. Nie ma czasu, żeby czekać na karetkę. Lukę będzie musiał odwieźć ją do szpitala i uprzedzić ich, że przybywa pacjentka. Boże, znowu ten ból! Uporczywy ból narastał niczym niesamowity potwór i wstrząsał jej ciałem, a ona coraz mocniej zaciskała palce na słupkach baldachimu i tuliła twarz do starego czarnego drewna. W pokoju rozbłysła jeszcze jedna błyskawica. Joss otworzyła oczy, utkwiła wzrok w kącie. Był pusty, ani żywej duszy. Jedynie szafa rzucała cień na podłogę. Z zewnątrz, przez otwarte okno, dobiegał szum gwałtownej ulewy, która zmiatała z ziemi dywan liści i bębniła o trawę. Słodkawa woń wilgotnej ziemi napłynęła do pokoju, niemal równocześnie z lamentem Toma. - Już idę, Tom! - Ciężkim krokiem podeszła do drzwi.^ Lukę! Lukę, gdzie jesteś? Korytarz tonął w mroku, drzwi do pokoju Toma były przymknięte. Pchnęła je i zajrzała do środka. Dziecko siedziało w rogu łóżeczka, z piąstkami w oczach. Na widok matki rozpłakało się jeszcze żałośniej. - Kochanie, nie bój się. To tylko taka stara głupia burza! - Podbiegła do niego, nie bacząc na ból, który znowu dał o sobie znać. Zacisnęła zęby, wyciągnęła Toma z łóżeczka i przytuliła do siebie, czując na piersi jego wilgotną piżam-kę i mokrą pieluchę. Drobnymi ramionami oplótł jej szyję i szlochał rozpaczliwie. Joss oddychała głęboko, starając się zapanować nad bólem, który wzmógł się, gdy wzięła dziecko na ręce. - Tom, odstawię cię na chwilę, dobrze, kochanie? - Mówiła z coraz większym trudem. Próbowała uwolnić się z jego objęć, ale im energiczniej to robiła, tym on mocniej do niej przywierał. - Joss, gdzie jesteś? - Nieoczekiwanie w progu zjawił się Lukę. - Och, Joss, kochanie, daj, wezmę go! - Klęczała T)om ecfi 205 przed łóżeczkiem, obejmując oburącz dziecko, dysząc ciężko, jakby w ten sposób mogła złagodzić ból. - Chryste, co teraz? Dlaczego to zdarzyło się akurat w tej chwili, kiedy nie ma Lyn? - Usiłował odebrać od niej dziecko, ale Tom wrzeszczał histerycznie, przerażony kolejną błyskawicą. - Tym razem uderzyło gdzieś blisko. - Lukę siłą otworzył rączki Toma, oderwał go od Joss. - Chodź, kochanie. Możesz chodzić? Powinniśmy chyba zejść na dół, do twojego pokoju. Tam położysz się na kanapie. Podniósł Toma i w tej samej chwili lampka na stoliku w kącie zgasła. - Nie! Och, nie! - Joss, przytrzymując się prętów łóżka, dźwignęła się na nogi. - Co się stało? Lukę! Jesteś tam? Nie widzę cię! - W jej głosie brzmiała panika. - Wszystko w porządku, Joss. Nie ruszaj się. Stój, gdzie jesteś, a ja przyniosę świecę. Jedna stoi przy naszym łóżku. Nie przejmuj się, mam Toma. Nic mu nie jest. Płacz Toma oddalił się; Lukę wyszedł z pokoju. - Lukę! - Krzyk Joss odbił się echem od ścian. - Lukę, nie zostawiaj mnie tu samej! Czy karetka już jedzie? Lukę, proszę! - Ogarnęła ją ciemność, czuła namacalnie ciężki aksamit mroku. Wyciągnęła ręce przed siebie, szlochając odnalazła poręcz łóżeczka. Nie widziała nic. Cisza aż dzwoniła jej w uszach. Dopiero po chwili usłyszała płacz Toma i odgłos jego drobnych, szybkich kroków w holu. - Mamusiu, gdzie jesteś? - łkał rozpaczliwie. - Chodź tu, skarbie! - zawołała, patrząc w ciemnościach na drzwi, które otworzyły się w tej samej chwili, kiedy na niebie rozbłysła kolejna błyskawica. - Mamusiu! - podbiegł do niej, objął oburącz jej nogi. - Gdzie tatuś, Tomie? - Ostry ból przeszywał jej plecy. - Tatuś szuka zapałek - odparł głosem stłumionym przez jej nocną koszulę. - Boże! - Ból rozrastał się, ogarniał ją całą. Chwiejnym krokiem ominęła Toma, podeszła do łóżka i chwyciła się poręczy zaciskając zęby. Za drzwiami mrok złagodniał nieco, pojawiło się migotliwe światełko. Lukę stanął w progu, w ręku trzymał świecę, która rzucała cień na podłogę. 206 ?)?? ech - Dzięki Bogu, że jesteś! Czy karetka już w drodze? -Kolejny skurcz zmusił ją do zaciśnięcia dłoni na poręczy. Tom, jakby czując jej ból, rozpłakał się znowu. W ułamku sekundy Lukę znalazł się obok żony, objął ją i przytulił. - Jak długo jeszcze? - wykrztusiła z trudem. - Kiedy przyjadą? - Nie mogę się tam dodzwonić, Joss. - Ujął jej dłonie. -Chyba zerwało linię. To ta burza. Pojadę po Simona... - Nie! - Krzyk strachu przerodził się w jęk. - Nie zostawiaj mnie samej. - A więc zawiozę cię sam do szpitala. Weź szlafrok i ruszamy. Dojedziemy tam w ciągu czterdziestu minut. Wszystko będzie dobrze, kochanie, damy sobie radę. - Mocniej uścisnął jej dłonie. - Chodźmy, na pewno będzie tam ktoś, kto zajmie się też Tomem. Wiedział jednak, że nie mają aż tyle czasu. - Nie! - Tym razem zawarła w tym okrzyku cały swój strach. - Lukę, nie zdążymy. Bóle następują coraz szybciej. - Pot perlił się obficie na jej górnej wardze, spływał na szyję i pomiędzy piersi. Ból rozprzestrzeniał się na całe plecy» - Lukę, nie wiem, co robić. - Jasne, że wiesz. Robiłaś to już raz. Potrząsnęła głową. - Będziesz musiał odebrać poród. Boże! - Z jękiem padła na kolana i przycisnęła ręce do brzucha, jakby mogła w ten sposób odpędzić ból. - Tom? Chodź do tatusia! - Lukę usiłował oderwać syna od Joss. - Chodź, kawalerze. Pozwólmy mamusi położyć się wygodnie, nie czuje się najlepiej. Boli ją brzuszek, musimy się nią zająć. Pomożesz mi? - Zdecydowanym ruchem ujął dłonie chłopca, zaciśnięte na nocnej koszuli Joss, otworzył je siłą. - Możesz chodzić, kochanie? Dojdziesz do naszej sypialni? - Musiał podnieść głos, aby przekrzyczeć płacz dziecka. - Tom, proszę, uspokój się. - Zostaw go... Lukę... - dyszała. - Zdenerwujesz go bardziej. - Ból przeszedł właśnie. Joss objęła syna. - Musisz być dzielny i zachować się jak mężczyzna. Mamusi nie stanie się nic złego. - Czy jest za mały, aby mu powiedzieć, co się właściwie dzieje? Nie wspomnieli mu jeszcze dotąd na- T)om ech 207 wet jednym słowem, że będzie mieć braciszka albo siostrzyczkę. Rozwiązanie miało nastąpić dopiero za dwa, trzy tygodnie. Boże, nie ma tu teraz nikogo, kto by im pomógł! Z trudem powstrzymała łzy, zacisnęła zęby pod wpływem nowego skurczu, ale Tom na szczęście rozluźnił już dłonie. - Lukę, posiedź przy nim, a ja pójdę do łóżka. Może uda ci się go uspokoić, może zaśnie. - Wstała przytrzymując się poręczy i ruszyła do drzwi. - Mamusiu? - Tom znowu wyciągnął do niej ręce. - Zabierz go, Lukę! - Nie była już w stanie ukryć dłużej bólu. Lukę pochwycił dziecko i wsadził do łóżka. Tom zapłakał jeszcze głośniej niż przedtem. - Nie płacz, kochanie! - Joss wyciągnęła ku niemu rękę, ale ból odezwał się znowu. Cofnęła się natychmiast i zgięła w pół. Odprężyć się. Nie zważać na ból. Jęknęła znowu, mając wrażenie, że pękają jej kości. - Idź już, Joss. Idź do łóżka. - Lukę usiłował położyć Toma. - Idź. On się uspokoi, kiedy wyjdziesz. Ból osłabł, ciało momentalnie się odprężyło, zbierając siły do następnej bitwy. Joss odwróciła się i wyszła, głucha na krzyki syna. Łóżko. Musi nakryć je czymś, nakryć materac, który na pewno był kiedyś miejscem narodzin co najmniej tuzina dzieci. Próbowała sobie przypomnieć, co należy przygotować w takiej sytuacji. Gorąca woda, ręczniki. Mnóstwo gorącej wody i ręczników. Gorąca woda ma zapewne po prostu zająć czymś mężów. A ręczniki? Są w bieliźniarce, w dużej dębowej komodzie przed sypialnią. Tysiące mil stąd. - Boże! - Nie zdołała stłumić okrzyku bólu. Z pewnością nastąpi to lada moment. Łóżko, słupki baldachimu i draperie - wszystko zapłonęło nagle w oślepiającym blasku, przybrało nierealny wygląd. Przed oczyma migotały jej hafty na baldachimie, kwiaty i rośliny w kolorze omszałej zieleni, matowej czerwieni i ochry, pomieszane z łodygami i pnączami oplatającymi słupki. Zasłony falowały nieprzerwanie, wydymały się i opadały z powrotem, to przezroczyste i zwiewne jak mgiełka, to znów ciężkie i gęste, o ściegu tak grubym jak 208 T)om ech męska ręka w przegubie. Joss jęknęła zrozpaczona. Tak, to zbyt daleko. Nie dojdzie tam. W gęstym mroku, jaki następował po każdym błysku, masywny zarys łoża oddalał się z każdą chwilą. Nie mogła go dosięgnąć, zdawało się tkwić za niewidzialną barierą, której nie była w stanie sforsować. Lukę. Gdzie jest Lukę? Dobry Boże, pomóż mi, proszę! Ale oto jest już przy niej. Kładzie rękę na jej ramieniu, delikatnie, z kojącą pewnością siebie popycha ją dalej, w głąb sypialni. Nowa błyskawica. Nie widzi teraz nic prócz framugi okna, odbitej na siatkówce oka jako szerokie szkarłatne smugi. Wyciągnęła rękę, ściągnęła z łóżka ciężką, bogato haftowaną kołdrę, rzuciła ją na podłogę. - Lukę, znajdź coś, co będę mogła sobie podłożyć. Na korytarzu zamigotało światełko. To Lukę ze świecą. - Już dobrze, kochanie. Pomyślałem o tym. Mam coś. -Stanął już w progu. W ręku trzymał zapasową ceratkę Toma oraz ręczniki. Czym prędzej pomógł jej się położyć na chłodnym, czystym łóżku. - Bądź dzielna, kochanie. - Poczuła na czole jego gorącą, nerwową dłoń, jakże różną od tamtej chłodnej i spokojnej, która parę minut wcześniej powiodła ją w głąb sypialni, w stronę łoża. Otworzyła oczy. Lukę odstawiał właśnie świecę. To dziwne! No tak, Lukę wszedł do pokoju dopiero teraz... Z głuchym jękiem obróciła się na bok, kiedy zaatakował ją kolejny ból. Skuliła się, czując jakimś odległym zakamarkiem podświadomości zapach róż. - Lukę! - Jestem tu, kochanie. Oddychaj. Pamiętaj: kazali ci oddychać. - Okrył ją prześcieradłem. - Musisz przyjąć poród. - Dam sobie radę - zapewnił ją. - A Tom? - Tom śpi. Jest wykończony. Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, zapadł w głęboki sen. Biedaczek! - Ujął jej dłoń i ścisnął mocno. - A teraz powiedz, co mam robić. - Zagotuj trochę wody, musisz wysterylizować nici i nożyczki. Potem przyniesiesz dziecięce ubranka. Są w komodzie Toma, na samym dole, razem z kocami. Ale nie obudź T)om ech 209 go. - Znowu jęknęła, ścisnęła mocno jego dłoń. - Byłeś przecież przy narodzinach Toma, widziałeś wszystko, pamiętasz? - Zdobyła się na krótki śmiech, który zabrzmiał jak szloch. - Pamiętam - nachmurzył się Lukę. - Wtedy byli przy tobie jeszcze lekarz i dwie akuszerki, a ja w decydującym momencie zamknąłem oczy. - Idź już, Lukę. Zagotuj wodę. - Znowu odpłynęła od niego daleko, w odmęty bólu. Nie wiedziała już, jak długo to trwa. Miała wrażenie, jakby po miesiącu udręki następowało parę sekund wytchnienia, a potem wreszcie zjawił się Lukę z rondlem i paroma ręcznikami oraz całym naręczem kocyków i ubranek. Odwróciła głowę do okna. Ciemność ustępowała. Od paru minut nie słyszała żadnych grzmotów, błyskawice też traciły na sile; po prostu co jakiś czas migotały na horyzoncie, coraz słabsze i bardziej odległe. Nasilił się za to zapach róż, zwłaszcza gdy Lukę podszedł, aby pomasować jej plecy. Leżała bez ruchu, jej ciało odprężało się, na parę błogich chwil wolne od bólu. A potem poczuła, jak ból znowu narasta. Wtedy, w szpitalu, chyba nie krzyczała, ale tam dali jej jakiś środek. Ból, lęk, ten okropny głos rozbrzmiewający w jej głowie Katherine. Stał skryty w mroku, jak zwykle pod oknem. Wysoki mężczyzna o smutnych oczach. Nie widziała go nigdy przedtem. Nie tak wyraźnie. Wyciągnęła ku niemu rękę, uśmiechnęła się. - Wszystko będzie w porządku. - Poruszyła wargami, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Przynajmniej do momentu, kiedy krzyknęła przeraźliwie. - Joss! - To głos Luke'a, drżący z emocji, przepełniony nabożnym lękiem. - Widzę już jego główkę! * * * To był chłopiec. Trzymając go w ramionach, już umytego, wytartego do sucha i ciepło opatulonego, Joss spojrzała na drobną główkę i przytuliła pomarszczoną twarzyczkę do podbródka. Spojrzała na Luke'a i uśmiechnęła się radośnie. 14. Dom ech 210 T)om ech - Gratuluję, doktorze. Odpowiedział uśmiechem. - Wygląda doskonale, nieprawdaż? -1 jest doskonały. - Noworodek posapywał cicho, spokojny i szczęśliwy, jego buzia odcinała się czerwoną plamą od bieli kocyków. Za oknem był już dzień, ogród - chłodny i obmyty po deszczu - krył się cichy w oparach mlecznej mgły. Joss, wyczerpana, położyła się i zamknęła oczy. Wokół niej panowała głucha cisza. Lukę zajrzał do pokoju Toma. Chłopiec spał smacznie, z kciukiem w buzi. W dalszym ciągu dom był pozbawiony prądu, nie działał też telefon. Lukę przeszedł na palcach do kuchni, aby zagotować trochę wody - tym razem na herbatę. Ciężar na kocu był tak nieznaczny, iż Joss prawie go nie czuła. Z błogim uśmiechem na ustach zapadła w drzemkę, wciskając głowę głębiej w poduszkę i układając się wygodniej, tak by lepiej objąć ramieniem swoje maleństwo. Ze snu wyrwało ją nagle kwilenie dziecka. - Co się stało, słoneczko? Usiadła w łóżku, spojrzała na drobną twarzyczkę, wykrzywioną teraz od płaczu. - Skarbie, uspokój się. - Powiodła wzrokiem po ścianach sypialni. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że powrócił chłód; okropny, wszechogarniający chłód, taki jaki zazwyczaj panuje w grobowcu. - Lukę? - Jej głos, pulsujący trwogą, zagubił się wysoko pod sufitem, między belkami. - Lukę? On tu jest. Jest gdzieś tutaj. Obronnym gestem przygarnęła dziecko do siebie. - Lukę! Chłopiec! Słodki Jezu, dlaczego nie mogła to być dziewczynka? Nieoczekiwanie rozpłakała się. Gwałtowny szloch wstrząsał całym jej ciałem. Płakała w dalszym ciągu, kiedy do pokoju wszedł Lukę. W ręku trzymał tacę z herbatą. - Joss, kochanie, co się stało? - To chłopiec! - Obejmowała dziecko oburącz, jakby chciała je przed czymś ochronić. - Oczywiście, że chłopiec. - Lukę usiadł na brzegu łóżka. - Daj spokój, kochanie, wszystko jest w porządku. Jim- ??? ech 211 bo przyjedzie za godzinę, a wtedy wyślę go natychmiast po Simona; niech zbada ciebie i małego. Nie denerwuj się, kochanie, nie ma powodu do niepokoju. - Nachylił się, dotknął rączki dziecka. - Jak mu damy na imię? Joss podniosła wzrok na męża. Policzki miała nadal mokre od łez, oczy zaczerwienione, twarz bladą z wyczerpania. - Chciałabym nazwać go Philip. Lukę zmarszczył brwi. - Po twoim ojcu? Czy Joe nie poczuje się tym urażony? Przytaknęła zrezygnowana. - A więc dajmy mu inne imię jako pierwsze. Takie neutralne, żeby nie było komplikacji. A Philip i Joe może mieć na drugie i trzecie. - Uśmiechnął się. - Jak zawsze dyplomata - pochwaliła go blado. - Zgoda. A więc wymyśl jakieś imię. - Nie musimy przecież decydować o tym już teraz. -Przeniósł wzrok na uśpione niemowlę. - Odpocznij sobie. Potem, kiedy już poczujesz się lepiej, zaczniemy się zastanawiać, dobrze? Wymościł pieczołowicie prześcieradłem wiklinową kołyskę, przeniósł do niej dziecko i okrył je kołderką. - Doskonale. A ty prześpij się trochę, Joss. Wszystko będzie w porządku. Kiedy naprawią telefon, zadzwonię do Lyn, Alice i Joe'ego. Na pewno się ucieszą. - Nachylił się, pocałował żonę w czoło i na palcach wyszedł z sypialni. W ciemności zaczęły znowu narastać strach i gniew. ^Rozdział 20 cóż, jak widzę, oboje macie się doskonale, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę okoliczności porodu. - Simon odłożył stetoskop i wsunął koszulkę dziecka z powrotem pod kocyk. Zbadał już Joss, dziecko, łożysko i błony płodowe. - Powinienem był przewidzieć, że zrobisz nam taki kawał! - Uśmiechnął się. - Nie przypadł ci do gustu pomysł, aby rodzić w szpitalu, przy zastosowaniu nowoczesnych metod i sprzętu, co? *• Joss parsknęła śmiechem. Siedziała na brzegu łóżka już ubrana i popijała herbatę. Simon sięgnął po swoją filiżankę. - Nie sądzę, aby trzeba cię było wysyłać do szpitala. Według mnie wszystko jest w porządku. O ile sobie przypominam, mówiłem ci już, na co musisz uważać: unikaj stresów, nie przemęczaj się. Poproszę akuszerkę, aby wpadła tu trochę później. - Spojrzał na nocną lampkę przy łóżku. - Macie już prąd? Potrząsnęła głową. -Ani prądu, ani łączności telefonicznej. Udało mi się osiągnąć jak najbardziej naturalne warunki porodu. - No tak. - Simon wstał. - Takie nowoczesne kobiety jak ty nigdy nie przestają mnie zadziwiać. Na mnie już czas. Mam jeszcze parę wizyt. Wezwij mnie, gdyby się pojawiły jakieś problemy, nawet drobne. Kiedy wyszedł, Joss opadła z powrotem na poduszki. Za oknem mgła uniosła się wyżej, dzień zapowiadał się piękny i ciepły. Nad ogrodem rozpościerało się niebo o barwie bła- 1)0/71 ech ________________ 213 wątków, odbijając się w jeziorze. W domu panowała niczym niezmącona cisza. Lukę zawiózł Toma do Goodyearów; chciał zostawić u nich chłopca na parę godzin, miał też nadzieję, że tam telefon działa. Potrzebowali teraz pomocy Lyn bardziej niż kiedykolwiek. Joss przeciągnęła się, jakiś czas spoglądała w górę na baldachim, następnie powoli przekręciła głowę na poduszce, aby popatrzeć w okno. Blask słońca wypełniał całą sypialnię, nie było tu nic, co mogłoby wzbudzić w niej lęk. Przed wyjściem Lukę otworzył szeroko okno, teraz z zewnątrz dobiegał wyraźnie śpiew ptaków oraz zapach świeżej, wilgotnej ziemi, trawy i kapryfolium. Edgar! Zerwała się gwałtownie z miejsca. Edgar spodziewał się jej, czeka na nią! Cholerny telefon! W przypływie nagłej energii wyskoczyła z łóżka, podeszła do kołyski stojącej pod oknem i zajrzała do niej. Chłopczyk spał, ciemne rzęsy rzucały cień na pulchne policzki. Czubek głowy porastały już ciemne, grube włosy, takie jakie mieli ona i Lukę; były niesforne jak czupryna jej męża. Uśmiechnęła się. Tom tylko jeden raz rzucił okiem na nowego braciszka i natychmiast stracił wszelkie zainteresowanie jego osobą. Nie wyglądało na to, aby mu zaszkodziły nocne koszmary. Wprost przeciwnie: wydawał się zadowolony - tym bardziej, że miał w perspektywie wizytę u Janet, gdzie w kuchni przy piecu kłębiły się w koszyku małe kocięta. Powoli, z wysiłkiem, Joss zeszła na dół do kuchni. Na stole znalazła korespondencję dla siebie; zostawił ją tu Lukę, nie otwierając listów. Joss nastawiła wodę w czajniku i rozcięła pierwszą kopertę. List był od Davida. Jeszcze kilka elementów tej składanki, napisał charakterystycznymi dla siebie drobnymi literami. Natknąłem się na wspaniałą starą książkę, w której znajdziesz kilka wzmianek o Belheddon Hall. Koperta zawierała też gruby plik kserokopii wybranych stron książki. Woda w czajniku zawrzała. Joss przerwała lekturę i zrobiła sobie filiżankę herbaty, po czym czując się trochę słabo, usiadła na krześle i powróciła do lektury listu. Książka ukazała się w 1921 roku i omawia kilka tajemniczych wydarzeń, które miały miejsce we Wschodniej Anglii. 214 T)om ecfi Pamiętam, jak opowiadałaś mi o Johnie Bennecie, który zaginął na początku naszego wieku. Otóż autor książki porusza także tę sprawę. Jest rzeczywiście niesamowita. Czy usiadłaś już wygodnie? To czytaj teraz uważnie. David Odłożyła list i wyciągnęła z koperty plik kserokopii. Obejmowały sześć stron. Joss rozłożyła je przed sobą i zaczęła czytać. Jedna z licznych legend dotyczących Belheddon Hall, zabytkowego dworu położonego w pięknej, falistej, zielonej okolicy tuż nad jeziorem, opowiada o rodzinie, która zamieszkała tam stosunkowo niedawno. Mary Percival odziedziczyła dom po śmierci matki w 1884 roku, jako dwudziestoletnia panna. Będąc osobą energiczną i zaradną, postanowiła zarządzać posiadłością samodzielnie i odrzucała wszystkie - a można przypuszczać, że było ich dużo - konkury i oferty małżeńskie. Wszystkie przekazy wspominają o tym, że Mary była kobietą atrakcyjną i cieszyła się powszechną sympatią w okoli-m ??. Kiedy wreszcie straciła serce, okazało się, że oddała je przystojnemu synowi pastora z Suffolk, praktykującemu jako adwokat w Manningtree, miejscowości oddalonej od Belheddon o kilka mil. John Bennet był starszy od Mary o rok. Po ślubie zrezygnował z dalszej działalności prawniczej, chciał bowiem pomóc żonie w zarządzaniu majątkiem. W ciągu paru miesięcy przejął całkowicie wszystkie obowiązki, jako że Mary oczekiwała teraz narodzin pierwszego dziecka. Henry John Bennet przyszedł na świat w październiku 1900 roku, a dwa lata później przybyła mu siostrzyczka, Lydia Sarah. O ile wiadomo, w domu Bennetów wszystko układało się pomyślnie. Pierwsze wzmianki o kłopotach, jakie dotknęły tę rodzinę, znajdujemy w pamiętnikach miejscowego pastora, doktora Roberta Simmsa. Wspomina on kilkakrotnie o egzor- cyzmach, jakie musiał odprawiać w Belheddon Hall. Doktor Simms został wezwany do Hall zimą 1902 roku, kiedy tamtejsza służba doniosła o istnieniu zjawy, opisywanej rozmaicie: raz jako rycerz w zbroi, innym razem jako Marsjanin i -o dziwo - istota o trzech nogach (miało to miejsce cztery lata 1)om ecfi 215 po opublikowaniu powieści H.G.Wellsa „Wojna światów") oraz bestia apokaliptyczna. W ciągu paru lat z pracy u Bennetów zrezygnowała cała służba. Stopniowo odeszli wszyscy, a ich następcy nigdy nie zagrzewali długo miejsca w Belheddon Hall. Kilka miesięcy później, wiosną 1903 roku, rodzinę dotknęła ogromna tragedia: w wyniku nieszczęśliwego wypadku zginął mały Henry John. W tym miejscu cała sprawa nabiera charakteru niesamowitej, osobliwej zagadki. Nie istnieją żadne dokumenty, które wyjaśniałyby, jak i dlaczego chłopiec zmarł. Nie było to jednak najprawdopodobniej w wyniku którejś z ciężkich chorób nękających w owych czasach dzieci, gdyż w takim wypadku trudno by wytłumaczyć trwogę, jaka ogarnęła okoliczną ludność. Joss odłożyła kartki i zamyślona sięgnęła po filiżankę herbaty. Przypomniała sobie nagle tamten pogodny, słoneczny dzień, kiedy siedziała na strychu z pamiętnikiem Johna Benneta na kolanach. Tak wyraźnie jak wtedy ujrzała teraz tamten zapis: A więc upolował sobie kolejną ofiarę. Chłopiec nie żyje. Ja będę następny. Nie była pewna, czy chce czytać to dalej. Złożyła kartki, wstała, wsunęła je do kieszeni spodni, po czym wzięła filiżankę i przeszła do głównego holu. Przez zamazane od deszczu szyby wpadał blask słońca, kreśląc na podłodze nieregularne smugi. Kwiaty, które postawiła wczoraj na stoliku, porozrzucały już swoje płatki po całym lśniącym dębowym blacie, wokół srebrnej czary usypana była warstwa lepkiego pyłku. Joss wzdrygnęła się, powiodła dokoła wzrokiem, następnie szybkim krokiem weszła na schody. Dopiero gdy zajrzała do kołyski, uświadomiła sobie, jak potworny ogarnął ją lęk. Czego się spodziewała? Że dziecku stało się coś złego? Uśmiechnęła się. Chłopczyk nie spał, wymachiwał rączkami. - Witaj, nowy domowniku - wyszeptała. Podniosła go, wzięła w ramiona, następnie podeszła do krzesła przy oknie, usiadła wygodnie, aby móc patrzeć na ogród, i powoli rozpięła bluzkę. 216 ?)?? ?? fi Ned. Nie miała pojęcia, dlaczego to imię przyszło jej nagle do głowy. Edward. W jej rodzinie nie było dotąd żadnego Edwarda, o ile dobrze pamiętała. Ani w jej przybranej rodzinie Daviesów. - Edward Philip Joseph Grant. - Wymówiła te imiona na głos. - Brzmi nieźle, mój malutki. - Pocałowała go w czubek główki, w ciemne włoski. Kiedy zasnął, podeszła do okna, usiadła i wyciągnęła z kieszeni złożone na pół kartki. W ciągu paru kolejnych miesięcy wieści o wydarzeniu krążyły nieprzerwanie, pogłębiając jeszcze u Bennetów nastrój przygnębienia i smutku. Ich niepokój sprawił, że doktor Simms musiał przyjeżdżać kilkakrotnie do Hall. A potem, pod koniec lipca tegoż roku John Bennet zniknął. Usilne poszukiwania, prowadzone na terenie całego okręgu, okazały się bezskuteczne. Dopiero mniej więcej piętnaście lat później w okolicach Es-sex - Suffolk zaczęły krążyć pogłoski na temat jakoby rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Oto w różnych zajazdach zaczął się pojawiać stary mężczyzna, który twierdził, że nazywa się John Bennet. Z wyglądu oceniano jego wiek na osiemdziesiąt parę lat (John Bennet miałby w owym czasie pięćdziesiąt pięć lat, był bowiem o rok starszy od żony), miał siwe włosy, błędny wzrok i silny tik nerwowy. Wieści o nim dotarły oczywiście do Mary Sarah, która mieszkała nadal w Belheddon Hall wraz ze swoim jedynym ocalałym dzieckiem, szesnastoletnią Lydią. Demony z Belheddon najwidoczniej zaprzestały swej działalności po zniknięciu pana domu, gdyż zapanował tam spokój. Mary Sarah oskarżyła owego mężczyznę o oszustwo i podszywanie się pod jej męża, odmówiła też spotkania z nim. On z kolei nie zgodził się pojechać do Belheddon Hall, z wyraźną trwogą reagował też na wszelkie pytania dotyczące jego przeszłości. Zapewne nie słyszano by już o nim nigdy więcej, gdyby nie fakt, że któregoś dnia znaleziono go leżącego bez przytomności na schodach kościoła w Lawford. Wniesiono nieszczęśnika do środka, gdzie po długich staraniach zdołano go ocucić. To, co 'Dom eefi 217 opowiedział potem proboszczowi, nigdy nie zostało ujawnione oficjalnie, ale podczas rozmowy wchodziła tam kilkakrotnie gospodyni, aby dołożyć drew do kominka, i to, co usłyszała, napełniło ją nieopisanym lękiem. John Bennet - gdyż tak przedstawiał się nadal ów człowiek - twierdził, iż pewnego wieczoru przechadzał się po ogrodzie w Belheddon, gdy nagle ujrzał przed sobą postać podobną do człowieka zakutego w zbroję. Zjawa, wysoka na co najmniej siedem stóp, kroczyła ku niemu z wyciągniętymi rękami. Bennet rzucił się do panicznej ucieczki, pech jednak chciał, że potknął się na brzegu jeziora i upadł na wznak. Zjawa stanęła nad nim, uniosła go w górę i nim się zdobył na jakikolwiek opór, wrzuciła go do wody. Kiedy wypłynął na powierzchnię i rozejrzał się dokoła, nie dojrzał nigdzie napastnika. Na brzegu nie było nikogo, majaczyły tam jedynie sylwetki drzew. Bennet - o ile to rzeczywiście był on - wyszedł na brzeg, ale pod wpływem szoku oraz nieszczęścia, jakim była utrata syna, postradał zmysły. Zamiast wrócić do domu, doszedł do tylnej furtki i ociekając zimną wodą ruszył przed siebie, w ciemność. Jak twierdził, była to ostatnia rzecz, jaką pamiętał do momentu, gdy piętnaście łat później znaleziono go na schodach kościoła. Nikt nie wie, co się stało z człowiekiem, który opowiedział tę historię. Na pewno pozostał parę dni u proboszcza, ale którejś nocy uciekł stamtąd po kryjomu, znikając w ciemnościach, z których się przedtem wyłonił. Od tamtej pory wszelki ślad po nim zaginął. Joss opuściła plik kartek na kolana. Stąd, gdzie siedziała, widziała jezioro i rozchodzące się na jego powierzchni kręgi w miejscu, gdzie jakaś ryba wynurzyła się, aby złowić owada. Postać w średniowiecznej zbroi? Blaszany Drwal? Zamknęła oczy, oślepiona blaskiem igrającego na falach słońca. * * * Obudziła się, gdy Lukę położył jej dłoń na ramieniu. - Cześć. Jak się czujesz? - Przyniósł jej filiżankę herbaty i postawił obok na stoliku. 218 T)om ech Usiadła wygodniej, opierając się plecami o kołyskę. - Podoba ci się imię Ned? - Ned? - Zastanawiał się przez moment, z głową przechyloną na bok. - Tak, chyba tak. Edward Grant. Nieźle. - Jak Tom? - Tom jest wesoły jak ptaszek. Zostawiłem go u Janet na resztę dnia. Ich telefon działa, zadzwoniłem więc do twojego Edgara Gowera. Przyjedzie tu jutro z żoną, aby się z tobą zobaczyć. Skontaktowałem się też z Lyn. Przybędzie natychmiast. I jeszcze jedna dobra wiadomość: wyniki badań Alice są optymistyczne. Biopsja nie wykazała nic złośliwego. Jak widzisz, kochanie, nie masz najmniejszego powodu do zmartwienia. Ach, jeszcze coś: moi rodzice wrócili. Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Oksfordu i okazało się, że właśnie wczoraj wrócili! Przesyłają ci całusy i pozdrowienia, a przede wszystkim gratulacje. Nie mogą się doczekać, kiedy ujrzą swojego nowego wnuka! Joss uśmiechnęła się. Kserokopie przesłane przez Davi-da zsunęły się z jej kolan na podłogę, leżały teraz u jej stóp. - A więc pełnia szczęścia. Dobre wieści, idealny małżonek i nawet filiżanka herbaty. - Właśnie! - Usiadł na parapecie. - Och, a Jimbo przesyła ci czekoladki. Wieczorem pojechał na stację po Lyn, a w tym samym czasie Janet przywiozła Toma. Stojąc przy kołysce przyglądała się noworodkowi z taką samą beznamiętną miną, z jaką niegdyś taksowała kuchenny piec. - Może trochę za drobny, ale bardzo ładny - oświadczyła w końcu. - Dobra robota! - Wyprostowała się i odwróciła plecami do dziecka. - Nawet jak na Belheddon, poród miał przebieg dość dramatyczny, nie sądzisz? Wydawać dziecko na świat podczas tak straszliwej burzy! - Tak, to prawda. - Joss wyjęła dziecko z kołyski. - Dwa razy była już akuszerka, tak samo Simon. Mały jest pod dobrą opieką. - Spojrzała na Janet. - Ty i Roy mieszkaliście tu, kiedy proboszczem był Edgar Gower, prawda? Janet kiwnęła głową. - Tak, Gower przebywał tu już od lat, kiedy kupiliśmy tę farmę. cDom ech 219 - Co o nim myślisz? - Rozpięła bluzkę i podała dziecku pierś. Janet odwróciła wzrok, ale Tom, zafascynowany, oparł się o jej kolana i zaczął muskać końcem palca drobne ucho braciszka. - To twardy mężczyzna, zupełnie inny niż nasz kochany łagodny James Wood. Chodź, Tom. - Posadziła go sobie na kolanach. - Lukę zadzwonił do niego, kiedy był u nas. Gower chciał natychmiast przyjechać, bardzo się zdenerwował. - Janet zerknęła na Joss, która siedziała z pochyloną głową, patrząc na dziecko trzymane w ramionach; jej twarz kryła się za firanką z włosów. - Joss... - umikła. - Posłuchaj, chyba przesadziliśmy trochę z dramatyzmem opowieści i plotek na temat tego domu. Może... - zawahała się. -Może tak było zabawniej, ciekawiej... Dreszczyk emocji dodaje smaczku. Ludzie lubią historyjki o duchach. Ale nie powinnaś traktować tego zbyt serio. Edgar jest typem trochę... - zawiesiła głos, szukając odpowiedniego określenia - ...trochę przesądnym. Mistykiem. Niektórzy uważali, że miał lekkiego fioła, podejrzewali go o to nie na żarty. Przypadek dość rzadki w normalnej konserwatywnej parafii. A sprawa wyglądała tak, że on i Laura nakręcali się wzajemnie, dopatrując się czegoś niesamowitego tam, gdzie właściwie nic nie odbiegało od normy. Po prostu seria nieszczęśliwych wypadków. Laura nie wierzyła, że to wypadki. Podejrzewała istnienie jakichś innych sił. Tymczasem takie rzeczy się zdarzają. Jakąś rodzinę prześladuje pech, potem wszystko się zmienia. - Tom, siedzący na jej kolanach, usnął z rączkami zaciśniętymi na naszyjniku z pereł. Przytuliła go delikatnie. - Zmogło go zmęczenie. Biedna kruszyna! I tyle emocji! Z jednej strony nowy braciszek, z drugiej moja obietnica, że dostanie na własność jedno z tych małych kociąt, gdy tylko będzie je można oddzielić od ich matki. Nie masz chyba nic przeciw temu? Joss podniosła na nią wzrok. - Oczywiście, że nie. Przyda nam się kot w domu. - I nie będziesz się już martwić? - Nie. O ile kot okaże się czarny. - Joss zdobyła się na uśmiech. Janet potrząsnęła głową. 220 T>om ech - Wszystkie urodziły się cętkowane. Ale i takie przynoszą szczęście. Wstała ostrożnie, obejmując Toma, który spał nadal. - Co mam z nim zrobić? - Mogłabyś położyć go do łóżeczka? Pierwsze drzwi na lewo. - Joss westchnęła, kiedy Janet wyszła na korytarz. Czy naprawdę w grę wchodziła jedynie wybujała wyobraźnia? Przesądny mężczyzna i rozhisteryzowana kobieta, oboje wyizolowani z lokalnej społeczności, osamotnieni? Podniosła nagle głowę, kiedy z góry dobiegły ją jakieś odgłosy. Czy to myszy harcu ją na strychu, czy dzieci? Martwe dzieci. Całe pokolenia małych chłopców, których nawoływania i śmiech nadal rozbrzmiewają jak echo pod sufitem tego domu. * * * - Lyn! - Joss objęła siostrę, przytuliła ją do siebie. - Tak mi przykro z powodu tego samochodu! - Ja już zapomniałam - uśmiechnęła się Lyn. - Niepotrzebnie się tym gryzłaś. - Postawiła bagaże na podłodze^ rozejrzała się dokoła. - Powiedz mi lepiej, gdzie się podzie-wa najmłodszy Grant. - Na górze. Obaj śpią jak susły. Och, Lyn, sama nie wiem, jak byśmy sobie dali radę bez twojej pomocy! - To oczywiste, jestem tu niezbędna. - Lyn patrzyła na nią przez moment, po czym odwróciła się i ruszyła ku drzwiom. - To jak, pokażesz mi go? Stały parę minut nad kołyską, wpatrując się w uśpione niemowlę. Lyn wyciągnęła rękę, dotknęła delikatnie malutkiej dłoni. Jej twarz złagodniała. - Cudowny! Ale nie zapytałaś mnie jeszcze o mamę. -Nie odrywała wzroku od dziecka. - Lukę powiedział mi już wszystko. Nowotwór nie jest złośliwy. - Mogłaś przecież zadzwonić! - Lyn spojrzała jej wreszcie prosto w oczy. -1 przy okazji opowiedzieć o dziecku! - Lyn, ja naprawdę nie mogłam tego zrobić! - Joss, wytrącona z równowagi, wykrzyknęła te słowa znacznie głośniej niż zamierzała. Dziecko drgnęło wystraszone. - Po T)om ecH 221 ostatniej burzy mieliśmy zerwaną linię telefoniczną. Myślę, że Lukę mówił ci o tym. Właśnie z tego powodu byliśmy tu zdani tylko na siebie, nie rozumiesz tego? Umilkła, kiedy Ned zakwilił lękliwie. Czym prędzej wyjęła go z kołyski. - W porządku. Przepraszam za to, co powiedziałam. Jasne, że w tej sytuacji nie mogłaś zadzwonić. Pozwolisz mi potrzymać go trochę? - Lyn wyciągnęła po Neda ręce. -Ale zadzwoń do nich, gdy tylko będziesz mogła, Joss. To znaczy dla niej naprawdę wiele. On jest jej wnuczkiem, nie zapominaj o tym. - W jej głosie zabrzmiało coś jakby wyzwanie. Joss zmarszczyła brwi. Wnuk Laury. Syn z Belheddon. - Jasne. Już pierwszy krzyk Neda obudził Joss ze snu. Parę chwil leżała bez ruchu, zwrócona twarzą do okna i wpatrzona w ogród oblany jasną poświatą księżyca. Ciszę rozdarło ostre pohukiwanie sowy i Ned zapłakał ponownie. Starając się nie obudzić Luke'a Joss ostrożnie zsunęła nogi z łóżka i sięgnęła po swój bawełniany szlafroczek. W sypialni było chłodno. Zbyt chłodno. Wzdrygnęła się, lękliwie rozejrzała dokoła. Czy on czai się gdzieś w ciemnościach, ten Blaszany Drwal, człowiek bez serca, intruz nie wiadomo skąd, diabeł z Belheddon? Blask księżyca zalewał całą kołyskę, kiedy podeszła do niej i zajrzała do środka. Twarz Neda, odwrócona od okna, wyrażała napiętą uwagę. Widocznie dostrzegł ją natychmiast, gdyż wyciągnął piąstkę spod kołderki i zaczął wymachiwać nią w powietrzu. Joss poczuła, że ogarnia ją przemożna fala miłości. Emocje zawładnęły nią do tego stopnia, że stała jak sparaliżowana, niezdolna do najmniejszego ruchu. Dopiero po dłuższej chwili wzięła Neda na ręce i podeszła z nim do okna. Zanim usiadła, spojrzała jeszcze raz na ogród. Środkowa kwatera okna była lekko uchylona. Joss pchnęła ją, otwierając szerzej. Natychmiast napłynęło nocne powietrze - o dziwo! - znacznie cieplejsze, niż to w pokoju. Na moment urzekło ją kojące 222 ??? ech piękno nocy, ale niemal jednocześnie Ned zapłakał i ten dźwięk przywołał ją do rzeczywistości. Zsunęła nocną koszulę z ramienia i podała dziecku pierś, patrząc przy tym w dal, na jezioro. Zmarszczyła brwi, kiedy po trawie przesunął się nagle cień. Noc była bardzo cicha. Joss stała bez ruchu, usypiana przez cichy rytmiczny odgłos ssania. Za jej plecami Lukę pochrapywał cicho i jednostajnie. Wreszcie, zmęczona, usiadła na krześle i właśnie zamierzała przystawić dziecko do drugiej piersi, kiedy usłyszała trele słowika. Jak zahipnotyzowana podniosła wzrok na okno. Czyste dźwięki nie milkły, zdawały się dochodzić z zagajnika rozpościerającego się za kościołem. Wstała, podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Tuż nad jeziorem, w miejscu oświetlonym przez księżyc, bawiło się dwoje dzieci. Zdrętwiała z wrażenia. Georgie? Sammy? Wyczuwając zmianę w jej nastroju Ned przestał ssać, odwrócił główkę i skrzywił się do płaczu. Joss czuła, że zaschło jej w gardle. - Sammy? - wyszeptała. - Sammy? - Joss? - Lukę poruszył się na łóżku, odwrócił się ??. niej. - Wszystko w porządku? - Tak. - Uciszyła dziecko, delikatnie kołysząc je w ramionach. Uświadomiła sobie nagle, że śpiew słowika ucichł. Zniknęły też dzieci bawiące się nad jeziorem w blasku księżyca. - Chodź już spać. - Za chwilę. Poczekam tylko, aż Ned zaśnie. W końcu włożyła dziecko do kołyski, wyprostowała się i przeciągnęła, zmęczona. Słowik odezwał się znowu, ale tym razem gdzieś dalej. W ciszy ogrodu jego śpiew rozbrzmiewał niczym echo. - Słyszysz? - szepnęła do Luke'a. - Czy to nie piękne? Żadnej odpowiedzi. Odwróciła się i spojrzała na łóżko. Twarz Luke'a ginęła w mroku, grube fałdy draperii miał zarzucone na głowę, jakby chciał w ten sposób odgrodzić się od światła księżyca. Joss uśmiechnęła się i po raz kolejny spojrzała w okno. Na parapecie, posrebrzona przez poświatę, leżała biała róża. 'Dom ecR 223 Wpatrywała się w nią czując, jak w gardle narasta jej krzyk. Nie! To na pewno złudzenie. Nie ma tu żadnej róży to nie może być prawda! Odetchnęła głęboko i zamknęła oczy, z zaciśniętymi pięściami policzyła do dziesięciu W jej głowie rozbrzmiewał coraz głośniej i głośniej czysty melodyjny śpiew słowika. W końcu otworzyła z powrotem oczy i spojrzała na kamienny parapet. Róża zniknęła. "Rozdział 21 /oss weszła pierwsza do swojego pokoju i postawiła na Murku tacę z kawą i ciasteczkami. Ranek był piękny i pogodny, słońce słało w okna swój oślepiający blask. Akuszerka odjechała w chwili, kiedy zjawili się Gowerowie. Stali teraz w progu, rozglądając się po całym pokoju. - Muszę przyznać, że nic się tu nie zmieniło od czasów, gdy mieszkała tu twoja matka - mruknęła wreszcie z uznaniem Dot. - Joss, kochanie, to naprawdę śliczny pokój! A ttf-taj, jak widzę, nasz mały bohater? Mogę na niego popatrzeć? - Ned spał w kołysce ustawionej przy otwartym oknie. Pani Gower wpatrywała się w niego parę długich chwil, wreszcie odwróciła się uśmiechnięta. - Edgarze? Podejdź tu i spójrz. Mam wrażenie, jakby temu domowi udzielono błogosławieństwa i odegnano od niego całe zło i nieszczęście. Jej mąż stanął nad kołyską i wpatrywał się w dziecko tak samo wnikliwie jak Dot, po czym twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. Przeniósł wzrok na Joss. - Moja droga, kiedy ostatnim razem przyszedłem do tego domu, poświęciłem go i odprawiłem egzorcyzmy, bo poprosiła o to pani matka. Myślę, że moje starania odniosły skutek. Dot ma rację. Atmosfera całkowicie się zmieniła. Nigdy nie zapomnę tej udręki, strachu i nienawiści, jakimi tchnęły wtedy te ściany. Miałem wrażenie, jakbym się zmagał z samym diabłem. Teraz natomiast... - Pokręcił głową z widocznym podziwem. - To miejsce jest pełne radości i światła. - Odwrócił się plecami do kominka i usiadł w fotelu. - Czy mogę coś zasugerować? 1>om ecfi 225 Joss wskazała jego żonie drugi fotel, sama zaś zaczęła nalewać kawę. - Oczywiście. - Myślę, że byłoby dobrze ochrzcić tego maluszka jak najszybciej. Czy mógłbym ja się tym zająć? Chyba, że ma pani już inne plany w tej materii. - Nie, właściwie nie, nie planowaliśmy jeszcze niczego. - Joss podała mu filiżankę. - Ale muszę to omówić z Lukiem. Myślę, że pomysł jest świetny. Nasz Tom był chrzczony w Londynie. - Zróbmy to jak najprędzej. - Edgar wpatrywał się intensywnie w jej twarz. Zmarszczyła brwi. - Jak widzę, nadal się pan niepokoi. - Nie. Ale mam zasadę: nie ryzykować, gdy nie jest to konieczne. Wiem, że dla wielu ludzi chrzciny to jedynie zwyczaj, towarzyska impreza, okazja, aby zamanifestować obecność dziecka w społeczności, jednak w rzeczywistości chodzi o cel znacznie ważniejszy: ocalić i chronić dziecko w imię Chrystusa. Nie będzie pani musiała rozsyłać zaproszeń. Joss opadła na krzesło, nogi odmówiły jej nagle posłuszeństwa. - Czy to znaczy, że zamierza pan zrobić to teraz? - Tak byłoby najlepiej. - Tu? W domu? - W kościele. - A pan James Wood nie będzie miał nic przeciw temu? - Najpierw, oczywiście, skontaktuję się z nim. - Edgar upił łyk kawy. - Proszę mi wybaczyć, moja droga, nie planowałem wcale takiego pośpiechu. Wiem, że potrzebuje pani trochę czasu, aby przemyśleć sobie wszystko, omówić z mężem. Rozumiem to. Mogę przyjechać znowu za jakiś czas. Zresztą ochrzcić chłopca może też Wood. - Uśmiechnął się, odgarnął z oczu siwą czuprynę. - Nie musimy się tak gwałtownie śpieszyć. Przyznaję, niepokoiłem się na samą myśl o tym miejscu, ale widzę teraz, że niepotrzebnie. Czuję to. Moim zdaniem problemy zniknęły. Może pani biedna matka, niech spoczywa w spokoju, wniosła je tu wraz ze swoim nieszczęściem. - Odstawił filiżankę, z zaafe- 15. Dom ech 226 T)om ech rowaną miną podszedł do okna popatrując przy tym raz po raz na dziecko pogrążone we śnie. Nagle odwrócił się. - Czy mógłbym się rozejrzeć trochę po domu? Nazwijmy to ciekawością zawodową. Joss zmusiła się do uśmiechu. - Oczywiście. Skinął głową. - Proszę sobie nie przeszkadzać, zostać tu, pogawędzić z Dot. Ona może opowiedzieć, jaki ze mnie nieznośny gbur, a pani może ponarzekać na moje pomysły, ile tylko dusza zapragnie. Przystanął w holu, patrząc na schody. Po chwili sięgnął ręką do kieszeni i powoli wyciągnął z niej krucyfiks. Schody tonęły w mroku. Edgar po omacku odszukał ręką kontakt i zapalił lampy. Światło było przyćmione; jedna żarówka, nieco wyżej, przepaliła się i część stopni ginęła w gęstym cieniu. Grower zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął wchodzić na piętro. Minął pokój Lyn, wszedł natomiast do głównej sypialni i powiódł dokoła wzrokiem. Wszystko było takie jak dawniej: łoże z baldachimem, masywna szafa pod oknem, dywany, krzesła. Różnicę stanowiły rozrzucone w nieładzie ubrania, książki ustawione pod oknem, kwiaty w wazonach na komodach i nad kominkiem oraz małe łóżeczko przy tylnym oknie, niemal niewidoczne pod stertą malutkich ubranek i pieluch. Stojąc pośrodku pokoju Gower nasłuchiwał bacznie. Katherine. Czyżby echo przyniosło mu ten głos? Pamiętał jeszcze swój ostatni pobyt tutaj, pamiętał doskonale udrękę i ból, jakie emanowały z każdego skrawka tych ścian. Odniósł wówczas wrażenie, że gdyby postarał się bardziej, zdołałby złowić uchem głos, który zdawał się wykrzykiwać spod dachu swoje cierpienie. Oby strawił was syfilis, wy klechy! Dlaczego wasze modły nie zdołały jej uratować? Westchnął ciężko, odwrócił się, ukląkł na dywanie obok łóżka i zaczął się modlić. T)om ech _____________ 227 Kiedy wrócił na dół do pokoju, zastał tam prócz Dot i Joss również Lyn i Toma. - Mówiłam właśnie siostrze, że może chrzciny odbędą się wcześniej - powiedziała powoli Joss na jego widok. Miała zaciętą minę. - A ona uważa, że tak nie wypada. - Oczywiście, że nie wypada. - Lyn nie ukrywała irytacji. - Nie możesz tego zrobić pod nieobecność rodziców. To by ich strasznie zabolało. - Jej głos przybrał bardziej agresywne brzmienie. - Nie wiem w ogóle, co się z tobą dzieje! Czy przeszłość przestała mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? Tyle lat traktowali cię jak własną córkę, kochali cię, troszczyli się o ciebie! A teraz proszę: zaledwie znalazłaś się w tym cholernym domu, Joe i Alice stali się dla ciebie ludźmi obcymi, niegodnymi, by o nich pamiętać! - Lyn! - Joss patrzyła jej prosto w oczy. - Wiesz dobrze, że to nieprawda. Gadasz bzdury, w które sama nie wierzysz. Gdy wspomniałam o przyśpieszeniu terminu chrzcin, nie chodziło mi o to, by odebrać rodzicom przyjemność uczestniczenia w uroczystości rodzinnej, lecz aby uratować moje dziecko, które lada chwila może ulec straszliwemu wypadkowi! W pokoju zaległa pełna napięcia cisza. - Joss, moja droga... - Dot położyła dłoń na jej ramieniu. - Jestem przekonana, że małemu Nedowi nie zagraża teraz żaden wypadek. Edgar niepotrzebnie napędził ci stracha. I chyba nie powinniśmy rozmawiać na ten temat właśnie teraz. Edgarze, chrzciny to uroczystość o charakterze rodzinnym, rodzice Joss powinni w niej uczestniczyć. Kilka dni, a nawet tygodni zwłoki nie powinno stanowić tu problemu. Jej mąż wzruszył ramionami. - Z pewnością masz rację, moja droga. - Gniewny wyraz jego oczu przeczył jednak tym słowom. - Proponuję zaniechać teraz dalszej dyskusji. Jeśli poprosi mnie pani, abym ochrzcił małego Neda, oczywiście nie odmówię. W przeciwnym razie proszę się skontaktować z Jamesem Woodem, ale błagam: niech to nastąpi jak najszybciej! - Odchrząknął. -Dot, na nas już chyba czas. Jocelyn jest świeżo po porodzie, 228 T)om ech z pewnością czuje się bardzo zmęczona. - Uśmiechnął się nieoczekiwanie. - To wspaniałe dziecko, moja droga. Serdecznie gratuluję. I proszę nie niepokoić się moimi słowami, lecz raczej radować się dzieckiem i domem. W tych murach niezbędna jest atmosfera szczęścia. Oto najlepszy ze wszystkich możliwych egzorcyzmów. * * * Kiedy samochód Gowerów zniknął w oddali; Joss skoczyła do siostry. - Co cię ugryzło? Jak śmiesz w ogóle myśleć, że chodziło mi o wykluczenie rodziców z tej uroczystości? Co za bzdurny pomysł! Za kogo ty mnie uważasz? Lyn nie okazała najmniejszej skruchy. - Właśnie się nad tym zastanawiam. Myślę, że nagła odmiana w waszym życiu uderzyła ci do głowy. -Lyn! - Popatrz na siebie, Joss, dobrze się sobie przypatrz. -Lyn wzięła Toma na ręce. - Pójdę teraz przygotować lunch. Ty możesz się udać na spoczynek, jak przystało na panią* domu! Joss wpatrywała się w drzwi, które jej siostra zatrzasnęła za sobą. Potem zrezygnowana odwróciła się do Neda, wzięła go na ręce i usiadła na krześle. Z zamkniętymi oczyma próbowała się odprężyć. To typowe dla Lyn, taka zazdrość. Zresztą ma swoje powody. Ona, Joss, ma męża, dzieci, piękny dom. To wszystko musi strasznie imponować Lyn, która od roku nie zdołała znaleźć porządnej pracy i byłaby nadal bezrobotna, gdyby Joss i Lukę nie zaproponowali jej zajęcia u siebie. Dziecko, wtulone w nią ufnie, spało. Joss zamknęła oczy, odchyliła głowę w tył, na oparcie krzesła, i zapadła w drzemkę. Ze snu wyrwał ją płacz Neda, który nagle wysunął się z jej ramion. - Ned, o Boże! - Pochwyciła dziecko w ostatniej chwili, zanim znalazło się na podłodze i przygarnęła je do siebie. Trzęsła się cała. - Och, moja kochana kruszynko! Nic ci się nie stało? - Ned nie przestawał szlochać, jego rozpaczliwe, piskliwe łkania rozdzierały jej serce. T)om ech 229 - Ned! Ned, mój malutki, nie płacz, wszystko będzie dobrze! - Kołysała go w ramionach, wyrzucając sobie w duchu chwilę słabości. * * * Nieco później Lukę zajrzał przez uchylone drzwi i wszedł do środka. Joss siedziała przy oknie z dzieckiem przy piersi, słuchając kasety z nokturnami Chopina; od tygodnia nastawiała ją niemal w każdej wolnej chwili. - Jak się miewa Ned? - Dobrze. - Przygryzła wargę. - Lunch jest prawie gotowy. Jak słyszałem, byli tu Go-werowie? Kiwnęła głową. - Powiedziała ci o tym Lyn, prawda? - Jest bardzo zdenerwowana. Wiesz, Joss, moim zdaniem powinnaś odnosić się do niej z większym taktem. -Usiadł na krześle, z satysfakcją chłonął wzrokiem widok żony z niemowlęciem na ręku. - Mówiłem ci już, że musimy ją traktować ze szczególną ostrożnością. Nie chcemy przecież, aby od nas odeszła. Nie zapominaj, że czeka cię praca. Ten wydawca podchodzi do waszego kontraktu bardzo poważnie. Twoje pisanie nie jest już hobby, lecz stało się realną pracą, za którą otrzymasz realne honorarium. A więc nie możesz sobie pozwolić na utratę Lyn. Joss pokiwała głową. - Tak, wiem. I wcale nie chciałam jej obrazić. Po prostu Edgar zaczął nalegać na przyśpieszenie terminu chrzcin Neda. - Postaramy się urządzić je jak najprędzej. Ale najpierw trzeba uzgodnić ten termin z Alice i Joe. Także z moimi rodzicami. Nie zapominaj o nich. Do tej pory nie widzieli jeszcze nawet naszego domu. * * * - Ona zaniedbuje Toma, wiesz? - Lyn odwróciła się od kuchni, na której gotowała zupę. - Bzdura. - Lukę usiadł przy stole i postawił przed sobą piwo wyjęte przed chwilą z lodówki. - Masz też ochotę? 230 T)om ecli - Nie, dziękuję. Słuchaj, jest tak, jak mówię. - Pochyliła się znowu nad garnkiem. - Biedny Tom! Zawsze już będzie tylko wnukiem Daviesów. Co innego Ned. On jest dzieckiem z Belheddon. - Ostatnie słowa wymówiła z wyraźnym sarkazmem. - Uwierz mi, Lukę. Znam Joss bardzo dobrze. - Nie, Lyn, mylisz się. - Lukę energicznie potrząsnął głową. - Jesteś w błędzie. - Doprawdy? - Odłożyła łyżkę i spojrzała na niego. -Chciałabym się mylić. Ale musisz wiedzieć, że kocham małego Toma, jakby był moim dzieckiem. I dopóki tu jestem, on nigdy nie znajdzie się na drugim planie. - Możesz być pewna, że i my nie dopuścimy do tego. Ani Joss, ani ja. - Lukę z coraz większym trudem zachowywał spokój. - Gdzie Joss? - Z Nedem. To chyba nie ulega wątpliwości. - Nie musiałaś tego dodawać, Lyn! - Lukę pociągnął długi łyk z puszki. - Na miłość boską, przecież Ned ma dopiero dwa dni! - Nie mogąc dłużej ukrywać irytacji wywołanej słowami Lyn odwrócił się i wyszedł z kuchni. Zatrzymał się dopiero na podwórzu. Spojrzał w górę, na niebo^ i parę chwil oddychał głęboko, aby odzyskać panowanie nad sobą. Głupia jędza! Tylko podżega! Dostrzegał teraz wyraźnie rywalizację i antagonizm między siostrami. Upił jeszcze kilka łyków piwa, kiedy od strony wozowni dobiegło go wołanie: - Lukę, to ty? Możesz przyjść tu na chwilę? - Jasne, Jimbo. Już idę. - Czym prędzej rozstał się z przykrymi myślami o Lyn, wyrzucił do śmieci pustą puszkę i wszedł do przesyconego zapachem smarów warsztatu. * * * Leżąc i wpatrując się w okno Joss czuła, jak z każdą chwilą odpręża się jej ciało. Dzieci zachowywały się spokojnie, w domu panowała cisza. Oczy piekły ją coraz bardziej, ale sen nie nadchodził. W pewnej chwili, zaniepokojona, poruszyła się ostrożnie - tak aby nie obudzić Luke'a. Coś było nie w porządku. Opuściła nogi na podłogę i boso podeszła do kołyski, aby popatrzeć na Neda. W ciągu dnia karmiła go co parę godzin, teraz jednak usnął wreszcie. Leżał T)om ech 231 z mocno zaciśniętymi oczami; zapewne raziło go przedtem przyćmione światło lampki. Zajrzała do pokoju Toma, wstrzymując oddech podeszła na palcach do łóżeczka i przez jakiś czas wpatrywała się w swojego starszego synka. Oddychał spokojnie, miarowo, policzki miał zarumienione, włosy zmierzwione. Uśmiechnęła się i delikatnie musnęła palcem drobną twarzyczkę. Przepełniała ją miłość tak intensywna, że niemal aż bolesna. Nie zniosłaby, gdyby któregoś z nich, Toma lub Neda, miało spotkać coś złego. Przeniosła wzrok na okno. Noc była bezwietrzna, nawet najdrobniejszy powiew nie tknął zasłon. W ciemnościach nie dostrzegła żadnych cieni. Cichutko zamknęła za sobą drzwi i wróciła do sypialni. Lukę poruszył się przez sen; leżał zajmując większą część łoża, zagarnął ręką całą poduszkę. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywała jego głowa, Joss dostrzegła jakiś podłużny kształt i natychmiast serce podeszło jej ze strachu do gardła. Przez chwilę była zbyt przerażona, aby wykonać jakikolwiek ruch; na plecach czuła strużki potu. Ale oto Lukę poruszył się znowu, mruknął coś nakrywając się kołdrą - i na jej oczach tajemniczy kształt rozpłaszczył się i zniknął. Była to fałda na różowej bawełnianej powłoczce poduszki, nic więcej. Ustalono, że chrzciny odbędą się za dziesięć dni, w sobotę. Daviesowie, Grantowie, rodzice chrzestni i inni goście mieli więc czas na przygotowanie się do uroczystości. Dzień okazał się burzowy, podobny do nocy, kiedy to Ned przyszedł na świat, a wilgotne powietrze było ciężkie od zapachu mokrej ziemi. Poprzedniego wieczoru Janet pomogła Joss przy układaniu kwiatów w kościele. - Wyglądasz na zmęczoną, moja droga. - Zręcznym ruchem Janet nacięła łodygę róży, po czym wstawiła kwiat do wazonu. - Spójrz, czy nie są piękne? Może ułożyć je przed chrzcielnicą? - Ze swojego ogrodu przyniosła koszyk pełen białych róż; ich zamknięte pąki lśniły jeszcze od kropel deszczu, blade, nieśmiałe rumieńce widniały jedynie na brzeżkach płatków. 232 Tlom ecfi - Róże. Przynieście róże. Okryjcie ją różami. Nie potrafił powstrzymać łez. Powoli, ostrożnie dotknął wargami jej chłodnego czoła. A potem klęczał, podczas gdy do sali wnoszono kwiaty. Białe róże, całe naręcza róż o wonnych płatkach okryły niebawem jej ciało niczym puszysta warstwa śniegu. Joss jak urzeczona wpatrywała się w zawartość kosza. - Och, Janet! - Znajomy strach ścisnął jej gardło. - O co chodzi? - Janet odstawiła koszyk i wyciągnęła do niej rękę. Zatroskana patrzyła na jej twarz białą jak te róże. - Joss? Dobrze się czujesz? Joss odsunęła się trochę i przysiadła na brzeżku ławy. - Tak, nic mi nie jest. - Potrząsnęła głową. - Jestem po prostu trochę zmęczona. Próbowałam posunąć się trochę dalej z moją książką, a co dwie godziny karmię Neda. -Uśmiechnęła się, ale jej wzrok, jakby przyciągany tajemną siłą, kierował się raz po raz ku różom. - Janet, nie zrozum mnie źle, ale... Czy mogłybyśmy umieścić je w innym miejscu? Może tam, przy chórze? Wiem, że są piękne. Po prostu... - Po prostu co? - Janet zmarszczyła brwi. Usiadła obok Joss, nakryła jej dłoń swoją. - Śmiało, mów, o co chodzi. Przecież to tylko róże! Dla mojego małego chrześniaka wybrałam najładniejsze, jakie rosły w ogródku. - Ponieważ Lyn była już matką chrzestną Toma, Joss i Lukę nie mieli trudnego wyboru; zdecydowali się jednomyślnie na Janet. - Wiem, że to głupie, co mówię. - W takim razie wyjaśnij, w czym rzecz. Joss potrząsnęła głową. -Po prostu taka niemądra fobia. Chodzi o kolce... no wiesz. Gdyby kwiaty stały przed chrzcielnicą, kolce mogłyby poszarpać suknie pań. A Edgar mógłby zniszczyć sobie komżę. - Roześmiała się niepewnie. - Błagam, Janet, nie bierz mi tego za złe. Kwiaty są naprawdę śliczne. A na mnie nie zwracaj uwagi. To objawy neuropatii lub czegoś w tym rodzaju. Janet spoglądała na nią przez chwilę, wreszcie wzruszyła ramionami i wstała. 1)oin ech 233 - W porządku. Róże postawimy na oknie. A co pod chrzcielnicą? Może te? - Wskazała ręką na wiadro pełne łubinu, ostróżek i margerytek. Joss odetchnęła z ulgą. - Tak. Świetnie. Pozwól, pomogę ci. Było już późno, kiedy uporały się z kwiatami, zamknęły drzwi kościoła i schowały klucze, po czym udały się do domu na drinka. Potem Janet miała wrócić do siebie. Lyn zdążyła już położyć Toma do łóżka; stała teraz przy zlewie i zmywała naczynia. - Lukę i ja zjedliśmy kolację - powiedziała, kiedy Joss weszła do kuchni. - Twoja porcja stoi w piecu ciepła, jeśli jesteś głodna. Joss westchnęła. - Dzięki. Jakieś wieści od Davida? - Mimo wyraźnej dezaprobaty Luke'a poprosiła Davida, aby wystąpił w roli jednego z ojców chrzestnych Neda. Drugim miał być brat Luka, Matthew. - Tak. Dzwonił, żeby powiadomić, że wyjedzie późno z Londynu. Mamy nie czekać na niego z kolacją. Będzie tu dopiero po dziesiątej, może nawet po jedenastej. - A rodzice? - Powinni przyjechać lada moment. Już dzwonili. Zatrzymali się na chwilę u Sharpów, dlatego spóźniają się trochę. Ich pokoje są gotowe. - Od dwóch dni Lyn sprzątała na strychu, szykowała łóżka dla gości i układała bukieciki. -Dziś nie zjawi się już nikt inny. Rodzina Luke'a przyjedzie jutro w porze lunchu, który będzie wyłącznie dla najbliższych i rodziców chrzestnych, reszta zjawi się od razu w kościele, a po chrzcinach jest zaproszona na herbatę. - Mówiła to tak, jakby układała sobie wszystko w głowie. - Jesteś niezastąpiona, Lyn. Bardzo nam pomogłaś. -Joss otworzyła drzwiczki kredensu, wyciągnęła butelkę szkockiej i dwa kieliszki, dla siebie i Janet, po czym nalała niewielkie porcje. Lyn spojrzała na nią z niedowierzaniem. - Chyba tego nie wypijesz? - Dlaczego miałabym nie pić? - Joss usiadła przy stole, unosząc swój kieliszek. 234 T)om ecfi - ?? chyba jasne. Bo karmisz piersią. Nastała chwila milczenia. Potem Joss upiła łyk whisky. - Jestem pewna, że Ned nie obrazi się na mnie - odparła stanowczo. - Zresztą on też dostanie zaraz swoją porcję. Byłoby niedobrze, gdyby w kościele zaczęła mu dokuczać czkawka. - Rozumiem. To nie moja sprawa. - Lyn zacisnęła usta i wyszła z kuchni. - Boże drogi! - Janet wzięła kieliszek i uśmiechnęła się do Joss. - Niezłe z ciebie ziółko, moja droga. Joss upiła kolejny łyk. - Ona zachowuje się tak, jakby wychowała już całą gromadę własnych dzieci! - wybuchnęła nagle. - Jakby była w tych sprawach ekspertem. - Ostatecznie jest ich nianią, czyż nie? - Janet usiadła wygodniej, nie spuszczając oczu z twarzy Joss. - Zapewne uważa, że to ona za nie odpowiada. Zresztą ma w tym kierunku jakieś przygotowanie, jak sądzę. - Jej przygotowanie zawodowe ogranicza się do gotowania. - Joss wstała, podeszła do pieca, zajrzała do garnka. —* Jest typem kobiety, która zna się przede wszystkim na sprzątaniu i doglądaniu domu. - To jeszcze nie czyni jej mniej inteligentną lub wrażliwą - wtrąciła łagodnie Janet. - Tak, wiem. - Joss usiadła z powrotem przy stole. -Och, Janet, to, co mówiłam, brzmiało okropnie, wiem. Ale nie myśl, że jestem niewdzięczna. Bez Lyn nie dalibyśmy sobie rady, wiem o tym. Tyle, że przez to wszystko czuję się... - rozłożyła bezradnie ręce - ...jakby mniej wartościowa. We własnym domu! Kiedy mam gdzieś zrobić porządek lub coś wyczyścić, nie mogę się z tym uporać. A ona przychodzi i robi to w trzydzieści sekund. Najgorsze, że jest przy tym taka zimna. Jakby nic nie czuła... - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, jak to wyjaśnić... - A ja wiem - uśmiechnęła się Janet. - Za bardzo się różnicie. I nie tylko dlatego, że jesteście przybranymi siostrami. Ja również nie mogę znaleźć wspólnego języka z moimi siostrami, a jedna z nich jest moją bliźniaczką. Musisz się pogodzić z faktem, że ty i Lyn różnicie się za ?)?? ech j+____235 bardzo charakterami. Szkoda tylko, że odnosicie się do siebie tak wrogo. To niemądre. Wybacz, że mówię to ja, osoba z zewnątrz, ale może właśnie taki dystans pozwala mi dostrzec sedno sprawy. Lyn czuje się niepewnie. Ostatecznie to ty trzymasz w ręku wszystkie asy. Masz dom, dwoje dzieci, rodzinę, a poza tym czeka cię jeszcze kariera powieściopisarki. - Sięgnęła po butelkę, nalała sobie drugi kieliszek. - Tobie nie dam, bez względu na to, czy Ned dostanie w kościele czkawki, czy nie. - Roześmiała się. - Daj spokój, moja droga. Zbyt duży stres i mało radości to najlepsza droga, aby poczuć się nieszczęśliwą. Może ty i Lyn powinnyście zrobić sobie jeden dzień wolny i zostawić Luke'a na gospodarstwie samego. To by może coś pomogło. - Tak sądzisz? - Joss uśmiechnęła się blado. - Czy ja wiem... - Westchnęła. - Tak, może masz rację. * * * Kiedy Alice i Joe przyjechali do Belheddon, Joss rzuciła się matce na szyję. - Tak bardzo się martwiłam! Miałaś tyle badań! A Lyn nie powiedziała mi od razu, co się dzieje. O twojej chorobie dowiedziałam się dopiero potem! Alice odsunęła ją na odległość ramienia i przyjrzała się uważnie jej twarzy. - Nie muszę cię oglądać codziennie, aby wiedzieć, co do mnie czujesz, ty głuptasku! - Znów przyciągnęła Joss do siebie i uściskała serdecznie. - Wspaniała z ciebie dziewczyna! Nie mogłabym otrzymać lepszego prezentu! Kolejny wnuczek! To cudowne! Cudowna jest też ceremonia chrztu. Joss, jestem pewna, że przeżyję tu radosne chwile. I chcę, abyś i ty się radowała! Lunch okazał się bardzo udany. Lyn nakryła do stołu w dużym salonie, na kredensie ustawiła pieczeń na zimno i sałatki, świeże pełnoziarniste pieczywo i sery, owoce i białe wino z zapasów piwnicznych; nie wszystkie butelki wysłano na aukcję. Herbatę podano w głównym holu, stół ozdobiony dużą czarą z mieczykami aż się uginał pod ciężą- 236 1)om ech rem talerzy, filiżanek i półmisków z kanapkami i ciastami. Piece de resistance, okolicznościowe ciasto podawane zazwyczaj z okazji chrzcin, było dziełem Lyn; czekało teraz na stoliku pod oknem obok tuzina butelek szampana - był to prezent od Geoffreya i Elizabeth Grantów, którzy przyjechali na tę uroczystość z Oksfordu. Przed lunchem Joss oprowadziła ich szybko po domu. - Kochanie, tu jest piękniej niż myślałem! - Geoffrey objął ją i uściskał. - Macie diabelne szczęście, ty i mój syn! Nie zauważył spojrzenia, jakim obrzuciła go ukradkiem, prowadząc przez hol. - Nie wolno tu na razie niczego dotknąć, bo Lyn by nas zamordowała! - ostrzegła, patrząc na wspaniale nakryty stół. - Musiała się rzeczywiście napracować! - Elizabeth podeszła bliżej patrząc z podziwem na ciasto. - Prawdziwy z niej skarb. Jak to się stało, że nie porwał jej jeszcze żaden mężczyzna? Joss wzruszyła ramionami. - Nie chciałabym, żeby to się teraz zmieniło. Jeszcze nie», w tej chwili. Sama nie dałabym sobie rady. - Rozejrzała się dokoła zdumiona. Wszystko wydaje się w porządku. Czuje się szczęśliwa. Żadnych cieni, żadnych głosów rozbrzmiewających w głowie. A może tamto wszystko było jedynie urojeniem, wytworem fantazji? Spojrzała na Geoffreya. - Mam nadzieję, że zostaniecie u nas parę dni. Warunki mimo pozorów są tu może dość prymitywne, ale byłoby nam bardzo miło, gdybyście pobyli z nami trochę. Wy dwoje i naturalnie Matthew. Lukę stęsknił się już za nim, zwłaszcza teraz, kiedy Matthew dostał pracę w Szkocji. Geoffrey pokiwał głową. - Oni zawsze byli sobie bliscy. Ale tak to już bywa w życiu, że drogi się rozchodzą. Tym milsza się staje taka uroczystość jak dzisiejsza. ^Rozdział 22 imo rozbrzmiewających w oddali grzmotów oraz ciemności, które zapadły na dworze, ceremonia chrztu przebiegła w miłej atmosferze. Tuląc Neda do piersi Joss powiodła wzrokiem po co najmniej kilkunastoosobowej grupie gości skupionej wokół chrzcielnicy. Ogarniało ją niezwykłe uniesienie, które jeszcze się spotęgowało, kiedy podała dziecko Edgarowi Gowerowi. Przeniosła spojrzenie na Jamesa Wooda, który stał obok Edgara. Dla dziecka to wyjątkowe szczęście, mieć na chrzcie dwóch pastorów. Podwójne błogosławieństwo. Podwójna gwarancja bezpieczeństwa. Zerknęła na Davida: patrzył na nią z zadumą. Czyżby myślał w tej chwili o tym samym co ona? Czy pancerz ochronny, za jaki uchodzi chrzest, jest w stanie odpędzić koszmar, który Johna Benneta pozbawił na zawsze domu? Mimo woli spojrzała na okno, gdzie Janet umieściła olbrzymi wazon pełen białych róż. Przeszedł ją nagły dreszcz. Ktoś dotknął jej ramienia. Lukę. Patrzył na nią z wyrazem miłości tak głębokiej, że coś ścisnęło ją w gardle. Ujęła go za rękę i wspólnie wysłuchali słów, które obwieszczały światu, iż ich syn otrzymuje imiona Edward Philip Joseph. * * * Davidowi udało się wreszcie odciągnąć Joss na bok. Wokół nich goście jedli z apetytem ciasta i popijali szampana lub herbatę. Tom, umazany czekoladą i innymi słodyczami oraz wymęczony emocjami, zasnął skulony na sofie. Spał M 238 ???? ecfi również mały bohater dnia, ułożono go jednak w innym pokoju, gdzie nie docierał gwar przyjęcia. Hol rozbrzmiewał głośnymi rozmowami i wybuchami śmiechu. Wino płynęło strugami, stoły uginały się pod ciężarem jadła. Katherine i Richard tańczyli w pierwszej parze, ich twarze lśniły w blasku świec. Prezent od króla, ciężka czara ze srebra, stała wypełniona białymi różami na honorowym miejscu pośrodku głównego stołu. Wraz z nią nadeszła jego miłość. - A więc wszystko się dobrze układa. - David wzniósł kieliszek. - Moje gratulacje. Wspaniałe przyjęcie. - Dzięki Lyn. - Joss ściskała w dłoni filiżankę herbaty i marzyła, aby wreszcie usiąść. Padała już ze zmęczenia. - Czytałaś kserokopie, które ci wysłałem? - David sięgnął do półmiska i wziął kanapkę z jajkiem. Kiwnęła głową. - Tak, ale nie mówmy o tym teraz. - Samo wspomnienie tamtej lektury przejęło ją dreszczem. - Edgar uważa, że^ to... to wszystko... - wskazała ręką za siebie, gdzie gwar przyjęcia narastał z każdą chwilą - ...pomoże uczynić z tego domu miejsce tętniące szczęściem. Miejsce pozbawione dziwnych cieni. David wzruszył ramionami. - Wspaniale. Ale chyba wiesz, że to nie wystarczy. Trzeba wyjaśnić wiele spraw. Musimy cofnąć się w przeszłość, a takie powroty nie są łatwe. Z pewnością natkniemy się u źródeł całej tej zagadki na kogoś lub na coś, a ja zamierzam się dowiedzieć, kto albo co to jest. Spojrzała na niego z rozbawieniem i odrobiną irytacji. - A gdybym ja nie chciała, abyś to wyjaśniał? Jeśli każę ci zaprzestać dalszych poszukiwań? Nie ukrywał nawet, jak bardzo jest wstrząśnięty. - Joss, chyba nie mówisz tego serio! To niemożliwe, abyś nie chciała wyjaśnić, o co chodzi. Potrząsnęła głową. - Już sama nie wiem, co mam o tym myśleć. Mam zamęt w głowie. Davidzie, gdyby chociaż ten dom należał do ko- ltom ech 239 goś innego! Ale ja muszę tu mieszkać! - Powiodła dokoła wzrokiem, jakby poszukiwała wskazówki, która pomogłaby jej podjąć decyzję. - A jeśli prawda okaże się zbyt straszna, aby ją znieść? Tego dnia wieczór był wyjątkowo długi, nikt nie poszedł wcześnie spać. Rodzice Luke'a i Matthew zajmowali dwa pokoje na strychu, David otrzymał do dyspozycji ten sam pokój, który zamieszkiwał poprzednim razem. Noc była duszna; od czasu do czasu błyski na horyzoncie i odległe, słabo słyszalne grzmoty przypominały, że burze trwają nadal. Joss, wyczerpana, padła w ubraniu na łóżko. - Nie mam sił na kąpiel. Lukę usiadł obok niej, najwyraźniej w doskonałym humorze. - To był wspaniały dzień, Joss. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyjechali moi rodzice i Mat. Są zachwyceni naszym domem, mówili ci o tym? - Uśmiechnął się i pocałował ją. - No, szykuj się, śpioszku! Wyskakuj z ubrania. Pognieciesz sobie suknię, leżąc w ten sposób. A ja zajrzę teraz do dzieci. Ned spał w swojej własnej sypialni, naprzeciw pokoju Toma. Stały w niej jego łóżeczko i sosnowa komoda z szufladami, wypchana teraz prezentami, jakie otrzymał z okazji chrzcin, a ściany Lyn okleiła tapetą w baloniki i pluszowe misie. Lukę zajrzał do pokoju. Ned spał smacznie z rączkami rozrzuconymi na poduszce. W górze wisiał niewielki model czerwonej pompy strażackiej, prezent od Mata, ojca chrzestnego. Ned, zafascynowany, wpatrywał się w nią co najmniej pół godziny, zanim usnął. Także Tom spał spokojnie, leżąc na brzuchu. Kołdra, skopana, kłębiła się w nogach łóżka. Lukę wycofał się ostrożnie na korytarz. Mimo otwartych okien nie było czym oddychać. Lukę wszedł do łazienki, zmoczył sobie twarz i głowę zimną wodą i wreszcie wśliznął się do łóżka. Zbudził go przeraźliwy krzyk Toma. - Chryste! Joss, co się dzieje? - Wyskoczył z łóżka, zanim ocknął się na dobre ze snu. Dopiero biegnąc do pokoju dziecka, uświadomił sobie, że w sypialni nie było Joss. 240 _____ ____ ??? ??? Pchnął drzwi i wpadł do środka. Tom leżał na podłodze obok łóżeczka pośród skłębionej pościeli i szlochał rozpaczliwie. - Tom? Tom, mój Boże, co się stało? - Lukę porwał go na ręce i przytulił do siebie w tej samej chwili, kiedy w progu stanęła Joss. W swojej białej bawełnianej koszuli nocnej wyglądała przez moment jak nieziemska zjawa. - Co się dzieje? - zapytała. Lukę patrzył na nią zaskoczony. Wydała mu się odmieniona, jakby zamroczona. - Gdzie, u diabła, byłaś? - krzyknął. - Nie słyszałaś, jak Tom płacze? Wypadł z łóżka! Zmarszczyła brwi. - Tom? - Rozejrzała się wokoło. - Niemożliwe. Przecież siatka łóżka jest podniesiona. - Weszła głębiej do pokoju. -Karmiłam Neda. - Pogładziła lekko główkę Toma i schyliła się po splątane prześcieradło. - Musiał w jakiś sposób wspiąć się po siatce i wydostać na zewnątrz. Pościelę mu łóżko. - Strzepnęła białe prześcieradło i ułożyła je na materacu, wygładzając starannie. - Już dobrze. Położysz go? - On teraz nie uśnie tutaj, Joss. Jest za bardzo wystra-^ szony. - Tom trzymał się kurczowo szyi ojca, buzię miał zaczerwienioną od płaczu, po policzkach i nosie płynęły strumienie łez. Nieoczekiwanie Joss opuściły siły, jej również zebrało się na płacz. -Lukę... ja już nie mogę! Jestem taka zmęczona! Zajmij się Tomem, dobrze? Lukę spojrzał na jej napiętą bladą twarz i wyraz jego oczu natychmiast złagodniał. - Naturalnie, kochanie. Idź już do łóżka, wypocznij trochę. Upłynęło sporo czasu, zanim położył się obok niej. Pierwsza odezwała się Joss. - Która godzina? - Chyba trzecia. Przepraszam. Obudziłem cię? Pokręciła głową. - Nie mogłam zasnąć. Jestem za bardzo zmęczona. Jak Tom? W porządku? To dziwne, że nie zbudził nikogo prócz nas. - Już się uspokoił. Biedaczek. Joss... - Lukę odwrócił się ?)?? ??? 241 do niej, oparł głowę na ramieniu. - Joss, kiedy go przebierałem, zauważyłem na jego ciele siniaki. - Ale nic mu nie dolegało? -Nie. - Pewnie potłukł się trochę, kiedy wypadł z łóżka. -W głosie Joss dało się wyczuć znużenie. - Nie przejmuj się. Wszystko będzie w porządku. Nazajutrz okazało się, że front burzowy przesunął się nad morze. Powietrze było świeże i ciepłe. Matthew był zafascynowany otoczeniem. Stojąc obok brata na tarasie zaczerpnął głęboko powietrza i rozpromieniony wodził dokoła wzrokiem. Tego samego wzrostu co Lukę i obdarzony przez naturę takimi samymi jak u brata ciemnymi włosami i ciemnymi piwnymi oczami, odziedziczył po matce piegi, które nadawały mu beztroski, niesforny wygląd intrygujący kobiety. - Mówiłem ci już i powtórzę jeszcze raz: jesteś w czepku urodzony, braciszku! - zawołał teraz i przyjaźnie klepnął Luke'a po ramieniu. Z wyraźnym upodobaniem wdychał głęboko wonne powietrze. - A dla dzieci to prawdziwy raj. Rano słyszałem, jak Tom bawi się na strychu za moim pokojem. Boże, szkoda, że my nie mieszkaliśmy w takim domu, kiedy byliśmy dziećmi! - Słyszałeś Toma na strychu? - Lukę spojrzał na niego zdumiony. - Hmm, nie powinien tam chodzić. Jest jeszcze na to za mały. Może szukał ciebie albo mamy. - Nie, szukał niejakiego Georgie. - Mat zeszedł z tarasu na trawnik. - Chodź, pójdziemy nad jezioro. Jakie tu masz ryby? Może karpie? - Ruszył przodem, zostawiając Lu-??'? pogrążonego w zadumie. - Wiesz, że Tom jest posiniaczony? - Nieoczekiwanie stanęła obok niego Lyn; przeszła po tarasie boso, dlatego nie usłyszał, jak nadchodzi. - Wiem. Wypadł z łóżeczka. - Kiedy? - zawołała przerażona. - Dziś w nocy. - A gdzie była Joss? Dlaczego nie zawołaliście mnie? 16. Dom ech 242 T)om ech Lukę potrząsnął głową. - Joss karmiła Neda. A nie zawołałem cię, bo nie było takiej potrzeby. Dałem sobie radę. - Uśmiechnął się. -Chodźmy, poszukamy jakiegoś karpia dla Mata. * * * David obserwował ich z okna pokoju. Kiedy Joss stanęła za nim, cofnął się trochę i poczuł natychmiast bolesny ucisk w sercu. Jej uroda nabrała pod wpływem zmęczenia jakiegoś nieziemskiego uroku. David zamknął oczy, zdecydowany nie dopuścić już do siebie żadnych pożądliwych myśli. Z trudem zachował spokojny głos. - Jak dzieci? - W porządku. Obie babcie niańczą jednego i drugiego. A ja pomyślałam, że mogę usiąść sobie na moment. - Spojrzała przez okno na trawiastą ścieżkę, którą Lukę, Mat i Lyn szli wolnym krokiem w stronę jeziora. - Biedna Joss. Wiem, że jesteś zmęczona, ale nie ma teraz mowy o wypoczynku. Chciałbym, abyś poszła ze mną do kościoła. Muszę coś sprawdzić. ^ - Nie, Davidzie. - Osunęła się na krzesło. - Powiedziałam ci już, że nie chcę teraz o tym myśleć. Naprawdę! - Zechcesz, Joss, jeśli zrozumiesz, że dzięki temu twoja dusza zazna spokoju. - Kucnął przed nią na podłodze i ujął jej dłoń. - Przeszedłem się wczoraj do twojego pastora... tego z siwą czupryną... i przedstawiłem mu swoje poglądy na interesujący nas temat. Teraz wiem, że mamy zbliżone zdanie w tej kwestii, choć istnieje pewna różnica: on podchodzi do tego intuicyjnie, ja natomiast, jako historyk, wiem, gdzie można znaleźć dowód. - Dowód? - Odchyliła głowę w tył, na oparcie, i patrzyła mu teraz prosto w oczy. - Jaki dowód? - Fakty. Pogłoski. Kroniki. Akta. Listy. Może nie są to dowody, które zostałyby uznane przez sąd, ale mogłyby się przyczynić do wyjaśnienia istoty wydarzeń, jakie miały tu miejsce w przeszłości. - I nie dopuścić do ich powtórzenia? - Dopóki się nie dowiemy, o co tu naprawdę chodzi, nie będziemy wiedzieli, jak to zwalczać. T)om ech 243 - A odpowiedź na to wszystko znajduje się w kościele? - Może. - Wstał i jeszcze raz wyciągnął do niej rękę. -Chodź. Skorzystaj z okazji, że są tu teraz obie babcie, które z rozkoszą zajmują się wnukami. Taka szansa nie będzie trwać wiecznie. - No, dobrze. - Podała mu rękę i pozwoliła się podciągnąć do góry. - Pójdziemy, zobaczymy. Trawa na ścieżce wiodącej do kościoła została starannie przycięta tuż przed chrzcinami. Po obu stronach dróżki rosły krzewy dzikiej róży, obsypane różowymi pękami, pomiędzy którymi piął się bluszcz. Miękki mech pod stopami, zielony po niedawnym obfitym deszczu, tłumił kroki; bezszelestnie podeszli pod drzwi. Joss nacisnęła klamkę, pchnęła je i weszli oboje do mrocznego, chłodnego wnętrza. - Piękne te kwiaty, czyż nie? - David zamknął za sobą ciężkie, masywne drzwi. - Chyba nie przyszliśmy tu, aby podziwiać kwiaty? - Odwróciła wzrok od okna z białymi różami na parapecie. Jedna już przekwitła; białe płatki leżały teraz na podłodze. - Tędy. - David wskazał na stopnie prezbiterium. - Go-wer mówił, żeby zajrzeć pod dywan. Spojrzeli na wyblakły perski dywan leżący między stallami dla chóru. Nawet w tym mdłym świetle można było dostrzec ślady dawnej świetności. David ukląkł, zawinął rąbek dywanu. - Boże! Spójrz! On miał rację. Tu jest piękna mosiężna tablica! - Odchylił dywan jeszcze bardziej, odsłaniając długą na sześć stóp tablicę ze starannie, misternie wygrawerowanym wizerunkiem człowieka. - To kobieta! - mruknęła po chwili Joss i wydęła wargi. No tak, to typowe dla Belheddon. - Piękna i bogata kobieta. - David stanął plecami do ołtarza, aby móc obejrzeć lepiej tablicę. - Gower powiedział, że odkryli to w 1965 roku, kiedy odnawiali posadzkę. - Czy wiesz, kim była ta kobieta? - Joss stanęła obok niego, podobnie jak on tyłem do ołtarza. - Margaret de Vere. Spójrz. - Wskazał na ozdobne litery. - Hic jacet... Margaret...uxor...Robert de Vere... morete in 244 T)om ech ???? domine 1485. - Podniósł oczy na Joss. - To matka Ka-therine! Katherine! Widziała, z jakim wyrazem twarzy król wodził wzrokiem za dziewczyną. Już dawno odgadła jego pragnienie. - Mężów można się łatwo pozbyć, panie. - Uśmiechnęła się, mrużąc wymownie oczy. Z grymasem niechęci potrząsnął głową. W obecności tej kobiety jak zwykle cierpła mu skóra. Ale ciało płonęło, domagało się owej dziewczyny. David nachylił się nad tablicą, delikatnie dotknął jej palcem. - Margaret de Vere została oskarżona o czary i wróżbiarstwo, co w tamtych czasach oznaczało po prostu czarną magię - szepnął. - Przebąkiwano nawet, że sprowadziła śmierć na króla Anglii. Chodziło o Edwarda IV, tego samego, który odwiedził Belheddon. Nastała długa chwila milczenia. Niedowierzanie, z jakim Joss zareagowała w pierwszym odruchu na słowa Davi-da, ustąpiło niemal natychmiast. Tak, w Belheddon prawie* wszystko jest możliwe. -1 co się z nią stało? Spłonęła na stosie czy zawisła na szubienicy? - Wpatrywała się w rysy twarzy pod ozdobnym kamiennym czepkiem. - Ani jedno, ani drugie. Nie zdołano jej niczego udowodnić. Zmarła w domu, w łóżku. - W Belheddon? - W Belheddon. Przez chwilę wpatrywali się w podłogę. - Myślisz, że była czarownicą? - zapytała w końcu Joss. Z wolna pokręcił głową. - Nie wiem. Szukałem jakiejś wskazówki. Jakiegoś symbolu, może na tej tablicy. Czegoś takiego, jak w przypadku krzyżowców: czy dotarli do Jerozolimy, czy nie, można było podobno poznać po układzie nóg, skrzyżowanych lub nie. Zawsze się zastanawiałem, czy to prawda. Zdobyła się na uśmiech. - A więc szukałeś heraldycznego kija od miotły? Potrząsnął głową. 'Dom ecfi 245 - W owym czasie czarna magia nie była już potajemnym procederem, lecz stała się raczej rozrywką arystokracji. Sądy były zasypywane licznymi oskarżeniami. Chodziły słuchy, że czarami trudnią się Elżbieta Woodville, małżonka Edwarda IV, księżna Bedford, jej matka, oraz przynajmniej jedna z jego kochanek, Jane Shore... - Na pewno te oskarżenia stanowiły część propagandy Ryszarda ? skierowanej przeciw synom Elżbiety. - Joss usiadła w przednich stallach. - Ale nie wszystkie. Od samego początku wysuwano oskarżenia pod adresem Elżbiety Woodville, ponieważ nikt w sądzie nie potrafił pojąć, dlaczego król Edward zdecydował się ją poślubić. Oto młody, przystojny, romantycznie usposobiony król poznaje w sercu lasu wdowę z rodu Lan-castrów, obarczoną już dwojgiem dzieci, niezbyt nawet ładną, i w krótkim czasie, wbrew zdaniu doradców, poślubia ją! Może rzuciła na niego czary. - David uśmiechnął się. -I tu wyłania się nasz problem. Żaden porządny historyk nie uwierzyłby w taką wersję. Tu musi chodzić o coś innego. O jakieś względy dynastyczne. - A może po prostu o piękne błękitne oczy? - uśmiechnęła się Joss. Skrzywił się. - A może o to, że nie ma dymu bez ognia. Czy kobiety jej pokroju, na przykład księżna Bedford lub Margaret de Vere, znalazły sposób na diabła, aby pomagał im w osiągnięciu ich celów? Temperatura w kościele jakby opadła nagle o parę stopni. Joss zadrżała. Czyżby on naprawdę w to wierzył? - Mówisz o satanizmie, Davidzie, nie o czarach - odparła po chwili. - Tylko nie mów, że jesteś jedną z tych kobiet, które wierzą, iż uprawianie czarów było czymś dobrym i nie skrzywdziło nawet muchy, stanowiło zaś jedynie odpowiedź feministek na patriarchalny, mizoginiczny Kościół. Joss uśmiechnęła się. -Może jednak... Ale nie w tym przypadku. Co do tej sprawy, myślę, że masz rację. - Niemal bezwiednie wpatrywała się w mosiężną tablicę, rejestrując poszczególne dęta- 246 'Dom ech le ozdobnych zawijasów. Czyżby w nich właśnie kryły się owe poszukiwane symbole, wskazówki, których sensu nie pojmowała? - Wierzysz, że ona - wskazała na podłogę - wywoływała diabła tutaj, w Belheddon? - Myślę, że robiła coś dziwnego. Na tyle dziwnego, by wzbudzić podejrzenia. Znam jeszcze parę innych źródeł, które mogę zbadać, zanim sformułuję określoną teorię. - Chyba będzie ci bardzo trudno znaleźć jakiś dowód, Davidzie. Miałbyś do czynienia z dziedziną, która takim jak ty sceptykom jest dotąd obca. David pochylił się i zaczął układać dywan tak jak poprzednio, zakrywając tablicę. - A jednak nie dam za wygraną, dziewczyno - odparł pogodnie. - Zwłaszcza teraz, kiedy już zacząłem i rozsmakowałem się. Po raz ostatni spojrzała na znikającą właśnie pod dywanem twarz kobiety w kamieniu. Wzdrygnęła się. - Byłoby wspaniale, gdybyś znalazł wreszcie sposób, jak położyć kres temu całemu nieszczęściu. - Znajdziemy taki sposób, Joss, zobaczysz. - Ujął jaj dłoń. - Chodź, wracamy do domu. Ciekawe, pomyślał, czy ona wie, że za każdym razem, kiedy przyjeżdżam tu i patrzę na nią, jest coraz piękniejsza? Hozdział 23 wT-lice siedziała w pokoju, przeglądając jeden z ostatnich numerów „Dobrej gospodyni", których całą stertę przywiozła dla Joss i Lyn. Odłożyła magazyn na bok, kiedy weszła Joss. - Dzień dobry, kochanie. Jak się czujesz? Wczoraj byłaś tak zaaferowana, że nie mogłyśmy nawet porozmawiać. Joss usiadła przy niej, ujęła ją za rękę. - Tak, wiem. Ale wiesz, tyle miałam pracy z przygotowaniami do chrzcin i w ogóle... A co u ciebie, mamo? - Wszystko w porządku, naprawdę. Czuję się trochę zmęczona, ale jednak z każdym dniem lepiej, zwłaszcza odkąd wiem, że nie dolega mi nic poważnego. - Alice obrzuciła twarz Joss uważnym spojrzeniem. - Nie przepracowuj się za bardzo, kochanie. Niech Lyn pomaga ci, ile może. Joss uśmiechnęła się blado. - Lyn jest chyba zdania, że już teraz robi dla nas wystarczająco dużo. - Nonsens - odparła szorstko Alice. - Ta młoda dama ma w sobie tyle energii, że nie wie nawet, na co ją zużytkować. I bardzo się o ciebie martwi. Niedawno miałaś niezwykły i trudny poród, masz też na głowie cały dom. - Wydęła wargi i rozejrzała się dokoła. - Widać, że jest on dla ciebie źródłem radości, ale pamiętaj, że to także olbrzymia odpowiedzialność. Pozwól, niech pomogą ci inni: Lyn i my oboje, ja i twój ojciec. Nie obawiaj się prosić nas o pomoc. Wiesz... - odetchnęła głęboko. - Joe ma wrażenie, jakbyś nie była zadowolona z naszego pobytu tutaj, bo traktujesz ten dom ja- 248_____________T)om ech ?? spuściznę po swojej rodzonej matce. Ale ja przekonywałam go, że z pewnością się myli, bo to byłoby do ciebie niepodobne. Chyba miałam rację, nieprawdaż? Joss uklękła na podłodze przed sofą, objęła Alice. - Jak on mógł w ogóle pomyśleć coś takiego? Jesteście mi bliżsi, niż mogliby być kiedykolwiek prawdziwi rodzice, wiesz o tym bardzo dobrze. Często mi mówiłaś, że jestem dla was dzieckiem specjalnym, wybranym. Wierzyłam w to. - Lyn natomiast, która pewnego razu przypadkowo usłyszała te słowa, nigdy ich nie zapomniała ani nie pogodziła się z faktem, iż to nie ona jest dzieckiem wybranym. Ona się po prostu zjawiła w ich domu. Joss miała tylko nadzieję, że Alice i Joe nie dowiedzą się nigdy, jaka jest przyczyna rozgoryczenia Lyn. - W porządku, kochanie. - Alice delikatnie uwolniła się z jej objęć i przesunęła na kanapie, aby wstać. - Teraz, kiedy już sobie to wyjaśniłyśmy, poszukajmy reszty towarzystwa. Wysłałam Elizabeth i Geoffreya na spacer z Nedem, czas ich chyba wyręczyć, nie sądzisz? - Roześmiała się. -A gdzie nasz kochany Tom? •» Joss wzruszyła ramionami. - Wszyscy uganiają się za nim, ja chyba nie jestem już tu potrzebna. Poświęcacie mu naprawdę wiele uwagi! - No tak. Trzeba tylko uważać, żeby go nie rozpieścić. -Alice podeszła do drzwi, otworzyła je. - I pamiętaj, co ci powiedziałam. Odpoczywaj. Uważaj na siebie. Wyglądasz dość mizernie. W holu zastały Mata. Przyglądał się obrazowi wiszącemu nad kominkiem. Uśmiechnął się do Alice i ujął dłoń Joss. - Chciałbym zamienić z tobą parę słów, droga bratowo, zanim mi umkniesz. Spojrzała na niego zdumiona. - Jak widzę, jestem dziś rozrywana. - Zgadza się. A to dlatego, że wyglądasz nieszczególnie. Lukę martwi się o ciebie, wiesz? Pokręciła głową. - Ciekawe, z jakiego powodu wszyscy zaczęli się nagle przejmować mną tak bardzo? 'Dom ech 249 Nie spuszczał z niej wzroku. W jego ciemnych jak u brata oczach widniała głęboka troska. - David Tregarron niepotrzebnie kładzie ci do głowy te bzdury o Belheddon. Lukę twierdzi, że David podjudza cię i straszy umyślnie. - To nieprawda! - Joss nie kryła oburzenia. - Powtarzam tylko, co mówił na ten temat Lukę. A on nie mówi niczego pochopnie. Wie, jak bardzo sobie cenisz przyjaźń z Davidem, toteż nie chciałby ingerować w to zbyt energicznie. - Umilkł na moment. - David kocha się w tobie, prawda? - To nie twoja sprawa, Mat. - A ja myślę, że jednak tak. Bądź czujna. Nie zrań Lu-??'?. -Mat... - Nie, Joss. Wysłuchaj najpierw, co ma do powiedzenia starszy brat. - Uśmiechnął się życzliwie. - Lukę martwi się o ciebie nie tylko z powodu Davida. Podobno słyszysz jakieś głosy, miewasz dziwne widzenia, czasem lęki. Powinnaś z tym walczyć, zwłaszcza że mieszka tu teraz dwoje dzieci. To szaleństwo myśleć, że twoim chłopcom zagraża jakieś niebezpieczeństwo, Joss. Musisz wybić to sobie z głowy. Chyba przyznasz mi rację, prawda? Joss nie odpowiedziała od razu. - Doceniam fakt, że chciałeś porozmawiać na ten temat - powiedziała w końcu stanowczo. - Ale ze mną wszystko jest w porządku. Musisz wyjaśnić Luke'owi, że nic mi nie dolega. Nie miewam urojeń i wcale nie pozwalam się Davi-dowi podjudzać. Daję ci słowo. - Spojrzała na Mata i uśmiechnęła się. - A Lukę wie, że niezależnie od tego, co czuje do mnie David, ja go nie kocham. Na to także mogę ci dać słowo. * * * - Niepotrzebnie skarżyłeś się na mnie u Mata! - ofuknęła męża, kiedy znaleźli się sami w wozowni. - Tylko przysparzasz zmartwień jemu i rodzicom, a przecież nie ma ku temu żadnego powodu! Coś ty mu w ogóle powiedział? 250 T)om ech - Po prostu, że się martwię o ciebie. I wcale się nie skarżyłem. Nie mam pojęcia, dlaczego rozmawiał z tobą na ten temat. - Patrzył na nią zatroskany. - Joss, chyba sama nie zdajesz sobie sprawy, w jak olbrzymim żyjesz napięciu. - Doskonale o tym wiem. Ale nie dostrzegam u siebie nic nienormalnego. Przecież zaledwie parę tygodni temu urodziłam dziecko! Ned często płacze. Karmię go piersią i dlatego chodzę niewyspana. Co w tym dziwnego, że czuję się zmęczona? - Nic. - Lukę odłożył klucz płaski i podszedł do niej, wycierając sobie dłonie o kombinezon. - Chodź do mnie, mój mądry, cudowny skarbie i daj mi buzi. Przygarnął ją do siebie, trzymając dłonie tak, aby jej nie pobrudzić. - Nie miej mi za złe, że się martwię o ciebie, Joss. Po prostu bardzo cię kocham! - Patrzył jej prosto w oczy. -A teraz dobre wieści. Kończę już tego starego wraka, oddam go chyba w przyszłym tygodniu, a mam już dwie nowe oferty. Jedna z nich dotyczy pełnego zatrudnienia przy remoncie aut. "* - Świetnie! - ucieszyła się Joss. - A jak u ciebie? Co z książką? Robisz postępy? Nie przeszkadza ci w pracy to, że wmeldowały się do nas jeszcze dwie rodziny? - Oczywiście, że nie. - Czułym gestem zmierzwiła mu włosy. - Ale pomyślałam, że dopóki goszczą tu moi rodzice i teściowie, mogę sobie pozwolić na parę dni przerwy. Kiedy wyjadą, zabiorę się do pracy. Będę miała mnóstwo czasu. Uśmiechnął się. - Kto wie, może zostaną tu już na zawsze. Bardzo im się u nas podoba. - Miło mi to słyszeć. - Wyjrzała na podwórze, gdzie Jim-bo pracowicie polerował dwa duże, wymontowane z samochodu reflektory. - Masz z niego pożytek. -1 to jaki! Nie wiem, czy w przyszłym roku nie będę musiał się rozejrzeć za jeszcze jednym pomocnikiem podobnym do niego. Joss spojrzała na niego zatroskana. T)om ech 251 - Wszyscy przejmują się cały czas mną, a nikt nie zainteresuje się tobą. Ty też wyglądasz na zmęczonego! - Pogłaskała go po twarzy, bladej i wymizerowanej. Oczy miał zaczerwienione z niewyspania. - Nikt nie współczuje młodemu ojcu. To niesprawiedliwe! - Bardzo niesprawiedliwe! - przytaknął z zapałem. - Ale nie martw się, zaraz odbiję sobie ten brak. Upomnę się o to u moich rodziców. - Roześmiał się. - Cieszę się, że są z nami. Stojący na podwórzu Jimbo poczuł na sobie ich wzrok i odwrócił się w ich stronę, machając ręką na powitanie. Joss odwzajemniła gest. - Pójdę już poszukać Toma. Chyba nikt tak naprawdę nie wie, kto się nim dzisiaj zajmuje. - Jemu się właśnie podoba, że wszyscy o nim myślą. Już się do tego przyzwyczaił. - Lukę pokręcił głową. - Możemy mieć z nim kłopot, kiedy zostaniemy sami. - Zawahał się. -Nie wiesz, kiedy wyjeżdża David? Miała już na końcu języka: „A co, nie możesz się doczekać, kiedy stąd zniknie?", ale powstrzymała się w ostatniej chwili. - Wraca do miasta dziś wieczorem - odparła. - Chyba nie zapomniałeś, że semestr jeszcze trwa. - Ja nie zapomniałem, ale może on zamierza przyjechać do nas na całe lato. - Uśmiechnął się, łagodząc w ten sposób wymowę ostatnich słów. - Na pewno tego nie zrobi. - Dotknęła jego dłoni. - A jeśli o mnie chodzi, kocham ciebie, nikogo innego, Lukę. Nie zapominaj o tym. Wyglądało na to, że w domu nie ma nikogo. Joss zajrzała do każdego pokoju, nawołując co parę kroków, ale bez skutku. Przez okno dostrzegła Elizabeth i Alice. Spacerowały przed domem, Elizabeth w skupieniu pchała wózek, a Alice gadała bezustannie, żywo gestykulując. Joss uśmiechnęła się i odwróciła tyłem do okna. Tom jest na pewno z Matem albo Lyn, albo też z Geoffreyem lub z Joe'em. A może z Davidem? Tylko skąd ten niepokój, który dręczy ją od jakiegoś czasu? 252 T)om ech - Tom! - wyszeptała. - Tom! - powtórzyła głośniej. Wbiegła do jego sypialni. Była pusta i wysprzątana, podobnie jak pokój Neda. Nie zastała też nikogo w swojej sypialni, ani u Lyn, ani u Davida. Stanęła przy schodach i spojrzała w górę, gdzie były sypialnie Grantów. Tom wchodził tam ostatnio parę razy. Powoli szła po schodach, wreszcie przystanęła, nasłuchując. Powietrze na strychu było duszne, przesycone zapachem suchego drewna i kurzu. Wokół panowała cisza. - Tom? - Jej głos zabrzmiał szczególnie donośnie. -Tom? Jesteś tam? Weszła do pokoju rodziców Luke'a. Kanapa była niska, nie nadawała się na kryjówkę. Nigdzie ani śladu Toma. Nie było go też w pokoju Mata. Joss zatrzymała się pod drzwiami do pustej części strychu, zajmującej resztę długości domu. Usłyszała nagle ciche stąpanie, odgłos przesuwanego krzesła, przytłumiony śmiech. - Tom? - Sama nie wiedziała, dlaczego powiedziała to szeptem. - Tom? - Spróbowała głośniej. m Cisza. - Georgie? Sam? Cisza była tak intensywna, że aż dzwoniła w uszach. Joss wstrzymała oddech. Odniosła nagle wrażenie, jakby ktoś ją podsłuchiwał. Powoli, jak w lunatycznym śnie, wyciągnęła rękę, przekręciła klucz. Cisza pogłębiła się bardziej, a kiedy Joss otworzyła drzwi, poczuła ją na sobie niemal namacalnie, niczym groźne, złowieszcze macki. - Tom! - Tym razem zawołała głośno, piskliwie, ogarnięta paniką. - Tom, jesteś tam? Pchnęła drzwi szerzej, weszła do pustego pomieszczenia i rozejrzała się na wszystkie strony. Przyćmione światło wydobywało z ciemności pyłki kurzu. Na szybie brzęczała osa; uwięziona w tej pułapce pragnęła się przedostać do wonnego, przesyconego zapachem kwiatów, słonecznego ogrodu. Na przeciwległej ścianie znajdowały się jeszcze jedne drzwi, ale za nimi panował gęsty mrok. - Tom? - Głos jej drżał, przepełniony panicznym lękiem. - Tom, gdzie jesteś, skarbie? Nie ukrywaj się przede mną! T)om ech 253 Chichot zabrzmiał teraz zupełnie blisko. Joss odwróciła się gwałtownie. - Tom? Za jej plecami nie było nikogo. Prawie biegiem wycofała się do pokoju Mata. - Tom! - Teraz już prawie łkała. Minęła dwa kolejne pomieszczenia, wpadła do trzeciego, z oknem wychodzącym na podwórze. - Tom! - Tu również nie ujrzała nikogo, jedynym dźwiękiem, jaki jej odpowiedział, było natrętne brzęczenie osy na szybie. Podeszła do małego okienka i uchyliła je, a potem długo odprowadzała owada wzrokiem, kiedy wreszcie wyfrunął na upragnioną wolność. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że po twarzy spływają jej łzy. Serce trzepotało się niespokojnie w piersi. - Georgie, to ty? Gdzie jesteś? Sammy? Na chwiejnych nogach wyszła z pokoju Grantów, stanęła na schodach i spojrzała na dół, usiłując dojrzeć coś przez łzy. - Tom? Gdzie jesteś? - Szlochając rozpaczliwie, usiadła na górnym stopniu, wyczerpana do cna. Trzęsła się cała, dławił ją strach. - Joss? - Głos Mata. Patrzył na nią z podnóża schodów. -To ty? - Już wbiegał na górę, przeskakując po dwa stopnie. - Joss? Co się stało? - Tom... - Dygotała tak silnie, że z trudem wymówiła to słowo. - Tom? - Zmarszczył brwi. - Co z Tomem? Siedzi teraz w kuchni, jest razem z Lyn. Objęła oburącz kolana i wpatrywała się w niego intensywnie. - Nic mu nie jest? - Oczywiście, że nic, Joss, wszystko w porządku. - Przez moment starał się odczytać z jej twarzy przyczynę tak dziwnego zachowania, następnie usiadł obok i otoczył ją ramieniem. - O co chodzi, Joss? Potrząsnęła głową. - Nie mogłam go znaleźć... - wykrztusiła przez łzy. - Jest cały i zdrowy, naprawdę. - Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Chodź, pójdziemy do niego. 254 ?>??? ech Podniosła na niego wzrok, odgarnęła sobie z oczu kosmyk włosów. Muszę okropnie wyglądać, przemknęło jej przez głowę. - Tak mi przykro, Mat. Jestem zmęczona i... - Wiem. - Zaskoczyło ją, że Mat uśmiecha się identycznie jak jego brat. - Masz dużo pracy przy dzieciach. I za mało snu. Przytaknęła ruchem głowy, z trudem dźwignęła się na nogi. - Proszę cię, nie mów o tym nikomu, dobrze? - Oczywiście, masz moje słowo. Słowo skauta. - Przyłożył dwa palce do czoła. - Ale jeden warunek: dziś po południu musisz odpocząć, porządnie odpocząć. My zajmiemy się dziećmi, tak żeby nic ci nie przeszkadzało. Zgoda? - Zgoda. - Posłusznie zeszła z nim na dół. Przez chwilę poczuła się trochę nieswojo, kiedy w kuchni zastała całą rodzinę, hałaśliwą i roześmianą, a pośród nich wszystkich Toma, który jakby nigdy nic klęczał na krześle i rysował coś na dużym arkuszu papieru. - O, jesteś, Joss. - Lyn zerknęła na nią znad blatu, na» którym siekała cebulę. Oczy jej łzawiły. Wierzchem dłoni odgarnęła włosy i uśmiechnęła się. - Zastanawialiśmy się właśnie, gdzie się podziewasz. Wydała się Joss jakby nienaturalnie ożywiona. - A gdzie Lukę? - zapytała. W tym gwarnym towarzystwie brakowało tylko jego. - Poszedł porozmawiać z Jimbem - odparła Lyn, powracając do siekania cebuli. - Niedługo przyjdzie na lunch. Nakarmisz teraz Neda? Joss przytaknęła. Dziecko spało w wózku obok kredensu. Zgiełk w kuchni zdawał się mu wcale nie przeszkadzać. - Siadaj, Joss. - Mat niemal siłą posadził ją na krześle. -Właśnie tłumaczyłem jej przed chwilą, że musi się bardziej oszczędzać - wyjaśnił pozostałym. - Moim zdaniem dziadkowie, wujkowie i rodzice chrzestni powinni dzisiaj zająć się Grantami-juniorami, tak żeby ich mama mogła się wreszcie porządnie wyspać. - Pierwszorzędny pomysł - uśmiechnął się Geoffrey. -Istotnie, Joss, wyglądasz na wycieńczoną. T)om ech 255 Idąc na górę do sypialni czuła coś jakby wyrzuty sumienia. Mimo upału oni wszyscy naprawdę szykowali się na spacer z dziećmi. A już niebawem mieli powrócić do swoich domów. Grantowie jechali do Oksfordu, z tym że Mat zamierzał spędzić jeszcze tydzień z rodzicami, a dopiero potem udać się do siebie na północ, David natomiast i jej rodzice jechali do Londynu. W pewnym sensie cieszyła się z wyjazdu rodziny. Goszczenie tylu osób okazało się dość męczące. Z drugiej jednak strony było jej trochę przykro. Przebywając tu mogli zająć się dziećmi i wyręczyć ją w wielu obowiązkach, wnosili też sporo życia w te mury, zagłuszając inne odgłosy, odgłosy zrodzone z ciszy. Usiadła na łóżku, zsunęła z nóg sandałki i położyła się wygodnie. Zaciągnięte zasłony wpuszczały niewiele światła z zewnątrz, w pokoju panował półmrok, było duszno. Czuła, jak zamykają się jej oczy, ciało odpręża się stopniowo, upał i ciemność kładą się na powiekach niczym ciepły, kojący kompres. Marzyła teraz o śnie, nie zakłócanym przez płacz dzieci ani przez dotyk rozgrzanego ciała męża. Biedny Lukę. Tkwi teraz z Jimbem w wozowni, pracują razem wśród zapachów smaru i benzyny... Nacisk na drugą stronę łóżka był tak nieznaczny, że nie od razu zdała sobie z niego sprawę. Przez moment leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczyma, usiłując zwalczyć lęk. Potem powoli, niechętnie otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Nic. W sąsiedztwie łoża nie dostrzegła nic, co mogłoby powodować to prawie niedostrzegalne falowanie kołdry obok jej stóp - jedynie kotara nad łóżkiem drgnęła, wprawiona w ruch przez podmuch powietrza. Joss przełknęła ślinę i znowu zamknęła oczy. Nie ma powodu do niepokoju. Nie ma się czego bać. Ale nie mogła już nawet marzyć o odprężeniu. Czuła gorączkowy napływ adrenaliny. Nic dramatycznego, nic niepokojącego, po prostu przezorne zbrojenie układu nerwowego. - Nie! - szepnęła przeciągle, z lękiem. - Nie, zostaw mnie w spokoju! Ale w pokoju nie ma nikogo. Nie ma cieni w kątach, nie słychać żadnych uporczywych głosów, które zwykle zdawały się wnikać w nią za pośrednictwem jakichś nie sprecyzowa- 256_________________"Dom ech nych receptorów, w każdym razie nie poprzez uszy. I tylko instynkt podpowiada jej bezustannie, że coś jest nie w porządku. Wsparła się na łokciu, czuła pot spływający po twarzy. Włosy przetłuściły się już trochę; musi je umyć jak najszybciej. Zatęskniła nagle za kąpielą, najchętniej poleżała-by teraz w wannie pełnej chłodnej wody, drzemiąc w ciszy, rozkoszując się świadomością, iż umknęła przed wilgotnym upałem popołudnia. Opuściła nogi na podłogę, wstała z trudem. Natychmiast zachwiała się, wszystko zawirowało jej przed oczami, ból głowy przypomniał o skrajnym wyczerpaniu. Boso podreptała po zimnej podłodze do łazienki, zatkała wannę i puściła wodę - dość chłodną - wlewając zarazem trochę wonnej emulsji do kąpieli. Kiedy spojrzała do lustra, ujrzała w nim swoją twarz, bladą, pokrytą potem, wymęczoną. Miała podkrążone oczy, zapadnięte powieki, a ciało - kiedy ściągnęła z siebie bluzkę i bieliznę - jej samej wydało się nieładne; nadal obrzmiałe, o obfitych, zroszonych potem piersiach. Z trudem oparła się pokusie, aby narzucić na lustro gruby* ręcznik, zakryć ten niemiły widok. Pochyliła się, zakręciła kran i ostrożnie weszła do chłodnej wody. Kąpiel istotnie okazała się czymś lepszym od łóżka. Wanna była duża, staroświecka, z ozdobnymi żelaznymi nogami. Za każdym razem, wchodząc do niej, Joss uśmiechała się na samą myśl o tym, że takie właśnie przedmioty z przeszłości są obecnie uznawane za szczyt wytwornej mody. Chłodna i wymodelowana pod plecy wanna sprawiała wrażenie szczególnie solidnej i w jakimś sensie dawała poczucie bezpieczeństwa. Joss ułożyła się wygodnie; z zamkniętymi oczyma i głową opartą o brzeg wanny poddała się biernie dotykowi wody opływającej jej piersi. Nie miała pojęcia, jak długo drzemała. Zbudził ją chłód. Trzęsąc się z zimna usiadła w wodzie, ale wyskoczyła z niej czym prędzej i sięgnęła po zegarek, który zostawiła przedtem na półce nad umywalką. Prawie czwarta. Tamci na pewno wrócą niebawem ze spaceru, a Ned zacznie niedługo domagać się jedzenia. Narzuciła bawełniany szlafroczek i wróciła do sypialni. Podobnie jak przedtem, w pokoju by- T)om ecfi 257 ło ciepło i duszno. Joss rozsunęła zasłony i wyjrzała na ogród. Nikogo tam nie było. Wzięła z toaletki szczotkę i energicznie zaczęła rozczesywać włosy, czując, jak z każdą chwilą ustępuje napięcie ze skroni i karku. Wreszcie odłożyła szczotkę i sięgnęła do szafy po świeże ubranie, ale w tej samej chwili zerknęła do lustra i nagle zdrętwiała z wrażenia. Twarz, jaką ujrzała, nie była jej twarzą. Widziała wyraźnie oczy, nos i usta podobne do otworów w woskowej masce i dopiero kiedy pod wpływem szoku napłynęła bujną falą adrenalina, ten nie akceptowany przez umysł widok uległ przemianie. Oglądała teraz przerażającą kopię samej siebie - duże oczy; skórę, pokrytą kropelkami potu; włosy rozczochrane; ciężkie piersi pod rozchylonym szlafroczkiem. Piersi, na których przez ułamek sekundy poczuła dotyk chłodnej dłoni. - Nie! - potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie! Ubrać się. Szybko. Szybko. Stanik. Koszula. Majtki. Dżinsy. To osłona. Pancerz. A teraz wydostać się stąd. Musi się stąd wydostać. W kuchni nie było nikogo. Joss otworzyła tylne drzwi i wyjrzała na podwórze. - Lukę? Bentley, wyprowadzony już z wozowni, stał pod gołym niebem, w blasku oślepiającego słońca. Bez obu reflektorów, które leżały nadal na stole i czekały na zamontowanie, przywodził teraz na myśl dziwnego stwora pozbawionego oczu. - Lukę! - Podbiegła bliżej, zajrzała do środka. - Lukę, jesteś tu? - Poszedł na spacer razem z innymi, pani Grant. -Z mrocznego kąta wozowni wyłonił się Jimbo. - Dopóki są tutaj jego rodzice, ma więcej wolnego czasu i pomyślał sobie, że mógłby skorzystać z okazji. - Oczywiście. - Zdobyła się na uśmiech. - To zrozumiałe. - Zdała sobie nagle sprawę, jak intensywnie Jimbo się jej przygląda. Jego twarz zafascynowała ją od pierwszej chwili, gdy go poznała. Szczupła, śniada, o lekko skośnych, sennych oczach i wyrazistych kościach skroniowych i policzkowych -takie rysy kojarzyły jej się zawsze z typem zdecydowanie 17. Dom ech 258 'Dom ech słowiańskim. Często wyobrażała go sobie na koniu, galopującego po rozległej równinie, z chustą zawiązaną na szyi i ze strzelbą w dłoni. Któregoś dnia uległa wreszcie pokusie i zapytała go, czy jeździ konno. Przeżyła wówczas spore rozczarowanie, kiedy Jimbo spojrzał na nią spode łba i odparł krótko, że jeszcze nigdy nie siedział na koniu. - Czy wszystko w porządku, pani Grant? - Łagodny ton pytania pozostawał w sprzeczności z twardymi rysami twarzy. I z jego oczami: przenikliwymi, wszystkowidzącymi oczami. - Tak. Dziękuję. - Chciała się już odwrócić, ale przystanęła, kiedy Jimbo zauważył: - Wygląda pani na zmęczoną. - Bo jestem. - Chłopcy nie dają się wyspać, prawda? Też ich widywałem, kiedy byłem młodszy i przychodziłem z mamą do pani matki. Ona mówiła, że chłopcy wracają tu zawsze, gdy w domu są ludzie. Drgnęła gwałtownie, wlepiła w niego wzrok. - Chłopcy? - powtórzyła szeptem. On wcale nie mówił, o Tomie i Nedzie! - Ci wszyscy, którzy zginęli. - Pokiwał wolno głową. -Tak jak Piotruś Pan. Nigdy nie lubiłem Belheddon Hall. Tata bał się, że i mnie to dosięgnie, ale zanim pani Duncan wyjechała do Paryża na stałe, mama musiała czasem zająć się tym domem, a więc przychodziłem tu razem z nią, nie było innego wyjścia. Joss poczuła, że zaschło jej w gardle. Marzyła, aby odwrócić się i uciec, ale spojrzenie Jimba nie pozwalało jej odejść. - Widziałeś ich kiedyś? - wyszeptała w końcu. Potrząsnął głową. - Ja nie. Ale Nat ich widziała. - Nat? - W gardle dławiło ją coraz bardziej. - Moja siostra. Jej się tutaj podobało, nawet bardzo. Mama sprzątała u pani Duncan i wtedy zostawiała nas w ogrodzie, żebyśmy się pobawili. Nat chciała się bawić z chłopcami. - Twarz mu pociemniała. - O mnie mówiła „ciepłe kluchy", bo unikałem tych zabaw. Wolałem iść do HDom ech 259 kuchni, posiedzieć koło mamy, albo przełaziłem przez żywopłot i wracałem do domu. Za nic na świecie nie chciałem tu zostawać. - Ale twoja siostra lubiła przebywać w Belheddon? Skinął głową. - Jeszcze jak! - Sięgnął po miękką szmatkę i począł przecierać nią reflektory bentleya. Joss długą chwilę zbierała myśli. - A teraz nie przeszkadza ci już, że tu pracujesz? - zapytała w końcu. Uśmiechnął się. - Nie, przestałem wierzyć w takie rzeczy. - Ale myślisz, że ja w nie wierzę? Machnął ręką. - Słyszałem, jak mówili o pani. Według mnie nie powinni byli tego robić. Przecież pani nie jest jedyna. Wielu ludzi widywało tych chłopców I Blaszanego Drwala pozbawionego serca? Joss otarła sobie dłonie o koszulę. - Twoja siostra mieszka nadal w wiosce? Potrząsnął głową. - Dostała pracę w Cambridge. Joss poczuła, jakby spadła z obłoków na ziemię. - Ale chyba przyjeżdża tu nieraz? - zapytała z nadzieją w głosie. - Odwiedza was? Wzruszył ramionami. - Czasem. Raczej rzadko - mruknął bez przekonania. - A twoja matka? Pokręcił głową. - Kiedy rodzice się rozwiedli, mama zamieszkała w Kes-grave. - A twój tata pamięta ten dom z czasów, gdy mieszkała w nim moja matka? - Wątpię. W ogóle tu nie zaglądał. - Zerknął na nią, a ona znów zwróciła uwagę na jego czujne, wyrachowane spojrzenie. - Ojciec nie chciał, abym wziął tę pracę. - Rozumiem. - Uznała, że nie musi pytać, dlaczego. To chyba było jasne. Westchnęła. 260 T)om ech - W porządku, Jimbo. Kiedy zobaczysz Luke'a, powiedz mu, że go szukałam, dobrze? - Jasne, pani Grant. - Uśmiechnął się, a potem długo odprowadzał ją wzrokiem; czuła to, idąc przez podwórze. Oszklone drzwi na taras były otwarte. Stojąc na chłodnej kamiennej posadzce Joss przyglądała się dość przypadkowej zbieraninie mebli ogrodowych, które pościągali z zabudowań gospodarczych otaczających podwórze. Były wśród nich dwa stylowe, pochodzące jeszcze z okresu króla Edwarda bujaki, nieco już spróchniałe, ale w zadowalającym stanie jak na swój wiek; dwa krzesła z wikliny, nadgryzione przez myszy, lecz jeszcze do użytku; oraz leżaki, których żywot dobiegł chyba kresu - każda próba ulokowania się na nich zakończyłaby się niewątpliwie żenującym upadkiem na ziemię. Mimo woli Joss uśmiechnęła się, jak zwykle, gdy na nie patrzyła. Chętnie spoczęłaby teraz na jednym z tych bujaków pachnących wilgocią, minionymi latami i pleśnią. Z filiżanką herbaty. Chociaż na parę minut. Dopóki tamci nie wrócą ze spaceru. Przeszła do swojego pokoju, gdyż poczuła wyrzuty su^ mienia. Powinna wykorzystać moment całkowitego spokoju i zająć się książką. Spojrzała ze skruchą na stertę zadrukowanych stron na biurku. Od trzech tygodni nie napisała ani jednego słowa. Wzięła kilka ostatnich stron, spojrzała na tekst. Czyżby Richard - bohater powieści, którego losy przelewała na papier z taką swobodą i łatwością, jakby ktoś dyktował jej słowo po słowie - był jednym z tych zmarłych chłopców? Czy strych i w ogóle cały ten dom jest nawiedzony przez pokolenia chłopców takich jak George i Sam? Wzdrygnęła się. Czyżby ten prawdziwy Richard nie miał tyle szczęścia w życiu, co jego odpowiednik z jej książki, i podobnie jak jej bracia padł ofiarą wypadku lub choroby, jakie trapiły wszystkich synów z Belheddon? - Proszę, Panie, ocal Toma i Neda! - Odrzuciła kartki z powrotem na biurko i podeszła do drzwi. Po drugiej stronie trawnika pojawili się właśnie Geoffrey i Elizabeth. Za nimi szli Joe i Alice z wózkiem; otwierali akurat furtkę. Na pewno spacerowali po polu i dotarli do niskiej ściany skalnej nad ujściem rzeki. Teraz dojrzała Mata, który niósł To- T)om ecfi 261 ma na barana, za nim Lyn i wreszcie zamykającego pochód Luke'a. Szli w stronę domu roześmiani, beztroscy, a ona poczuła się nagle samotna, jakby wykluczona z ich grona, chociaż to oni właśnie byli jej najbliżsi. Nie ruszała się z miejsca, dopóki do niej nie podeszli. - Dobrze ci się spało? - Lukę powitał ją pocałunkiem. Przytaknęła, i wyjęła Neda z wózka. W tym momencie reszta świata przestała się dla niej liczyć. Tuląc dziecko poczuła parcie w piersiach; była to potrzeba nakarmienia go. Spojrzała na Lyn. - Siadamy niedługo do stołu? - Naturalnie. - Lyn była odprężona i uśmiechnięta. Bluzka zsunęła jej się z jednego ramienia, odsłaniając opalone ciało; długie, smukłe nogi widoczne spod uciętych wysoko, postrzępionych dżinsów oblepiały grudki piachu. - Byliście na plaży? - zapytała Joss. Lyn kiwnęła głową. - Tak, Tom chciał budować zamki z piasku, więc poszliśmy z nim, Mat i ja. - Przeciągnęła się leniwie, z rozmarzeniem, a Joss zauważyła, że wzrok Mata powędrował natychmiast ku jej piersiom, uwydatniającym się wyraźnie pod cienką bluzeczką. Jego mina wyrażała zachwyt i uznanie. - Wezmę Neda i przebiorę go. - Joss ruszyła ku schodom, podczas gdy całe towarzystwo, rozgadane i najwidoczniej w dobrym nastroju, skierowało się do kuchni. Na górze Joss powiodła wzrokiem po ścianach sypialni. Słońce świeciło już pod innym kątem i powietrze ochłodziło się trochę. Ned, którego nie wypuszczała z ramion, otworzył oczy. Wpatrywał się w nią z niezwykłym skupieniem. Odruchowo pocałowała go w czubek nosa. Tak bardzo go kochała! Nie ręczyłaby za siebie, nie cofnęłaby się przed niczym, gdyby się zorientowała, że ktoś zamierza wyrządzić mu krzywdę. Siedziała na niskim krześle przy oknie i patrzyła na jego twarzyczkę, dopóki nie zasnął. Najwyraźniej nie był jeszcze głodny. Wdychając intensywny zapach ściętej trawy i róż z krzewu pnącego się za oknem, poczuła, że i ją ogarnia senność, a powieki opadają. Dłonie zaczęły się jej rozsuwać, tak jakby ktoś łagodnie i delikatnie odbierał jej dziecko... 262 T)om ecR - Joss? Joss, co ty u diabła robisz? - Ostry krzyk przywołał ją w jednej chwili do rzeczywistości. Lyn wyrwała Neda z jej objęć i skoczyła na nią niczym rozjuszona kotka. -Zwariowałaś? Ty idiotko, mogłaś go zabić! Co ty wyrabiasz? - Co...? - Joss patrzyła na nią zaskoczona. - Jego kocyk! Nakryłaś mu nim twarz! - Wcale nie! - Joss rozglądała się dokoła zdezorientowana. - Przecież on nie miał kocyka! Na to jest za gorąco! A jednak kocyk był, szczelnie okrywał szyję, a nawet głowę i twarz dziecka, które nagle rozpłakało się żałośnie. - Daj mi go! - Joss odebrała Neda od siostry. - Jest głodny. Miałam go właśnie nakarmić. Nic mu nie jest. Po prostu poczuł głód. Przyłożyła dziecko do piersi, rozpięła bluzkę. - Idź, nakryj do stołu. Zaraz do was dołączę. Patrzyła, jak Lyn z nieufnym i niezdecydowanym wyrazem twarzy wycofuje się do wyjścia. - Głupia ciotka Lyn! - mruknęła po chwili i małym palcem nakierowała usta Neda na sutek. - Tak jakbym mogła cię skrzywdzić, moje słoneczko! - Usiadła znów na krześle«, i zapatrzyła się w ogród za oknem, a Ned ssał łapczywie. Na łóżku róża leżąca na poduszce więdła w ostatnim blasku słońca, które przesunęło się na zachodnią część nieba. Płatki opadały jeden po drugim, znacząc barwną narzutę z włóczki białymi punktami. Ttozdział 2ą o wyjeździe rodziny w domu zapanowała niezwykła cisza. Podobnie jak we wszystkie ostatnie bezwietrzne, duszne dni, również teraz Luke'a, Joss i Lyn ogarnęła apatia. Nawet Tom wydawał się jakiś cichszy; zapewne brakowało mu cierpliwych i kochających dziadków. Każdego ranka po nakarmieniu Neda i ułożeniu go do snu Joss znikała obecnie w swoim pokoju. Tam otwierała szeroko duże oszklone drzwi, a potem siadała przed komputerem, aby zmagać się dalej z Richardem i punktem kulminacyjnym swojej powieści. Dwukrotnie zatelefonował David; za drugim razem tuż przed wyjazdem do Grecji, gdzie zamierzał spędzić lato. „Dzwonię tylko, aby zapytać, co u ciebie. Jak książka?" Nie wspomniał już o swoich badaniach odnośnie do Belheddon Hall, a ona nie zapytała o nie. Na podwórzu bentleya zastąpił SS z 1936 roku, a następnie lagonda. W zacienionej wozowni, najchłodniejszym miejscu w Belheddon, Jimbo i Lukę pracowali od rana do wieczora z przerwą w upalne południa na kąpiel w jeziorze, lunch i miłą sjestę pod drzewami. Czasem robili potem jeszcze coś w ogrodzie aż do zmroku. Dzieci spały w swoich pokojach, Lyn natomiast, ignoru- , jąc wszelkie przestrogi dotyczące słońca, ułożyła się na jednym ze starych leżaków i nałożyła na uszy słuchawki walkmana. Zdążyła już wysłać dwa listy do Mata, on jednak nie odpowiedział. Joss patrzyła przez okno na siostrę, marszcząc brwi. Mimo dość grubej warstwy olejku do opalania jej nogi za-

om ecH 267 - Nie, raczej nie. - Jej szok brał się z przekonania, że nie przebywała w pobliżu lewarka, kiedy samochód zaczął opadać. Teoretycznie była pewna, iż nie zawiniła, ale gdzieś w głębi duszy czaiły się wątpliwości. - Mówisz to szczerze? - Wpatrywał się bacznie w jej twarz, dostrzegając w niej coś niepokojącego. Coś wykraczającego poza zwykłe zmęczenie. Przeniósł wzrok na taflę jeziora i natychmiast zmrużył oczy przed jej oślepiającym blaskiem. - Miałaś ostatnio jakieś wieści od Davida? - zapytał, starając się zachować w miarę obojętny ton. Nie odpowiedziała od razu. Po chwili potrząsnęła głową. - Nie, od dawna nie dostałam od niego listu. Dlaczego pytasz? - Tak tylko, z ciekawości. Wzdrygnął się i wsunął ręce głęboko do kieszeni. Jesienny wiatr stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Przedtem, kiedy kładła na stole kuchennym otrzymaną korespondencję, dostrzegł na wierzchu pliku kopertę zaadresowaną charakterem pisma Davida. Była dość gruba i zabezpieczona taśmą klejącą. Fala gniewu, która wezbrała w nim na ten widok, była równie irracjonalna, jak gwałtowna. Dlaczego nie wrzucił wtedy tej koperty do pieca? Dlaczego nie otworzył jej, nie zobaczył, co jest w środku? Domyślał się przecież, o co chodzi. David przesłał z pewnością kolejne rewelacje na temat tego cholernego domu! Początkowo Joss zignorowała ten list, zostawiła go na stole wraz z całą stertą rachunków. Ale po lunchu już go tam nie było. Zniknął. Podrzyj go na strzępy, pomyślał. Błagam, Joss, podrzyj go! Postąpił kilka kroków do przodu, wszedł na stromy brzeg i spojrzał na powierzchnię jeziora, gdzie złote rybki i liny kłębiły się pośród lilii niczym nikłe cienie w wodzie -wodzie niebezpiecznie głębokiej. - Lukę! - dobiegł go głos żony. Odwrócił się i zmarszczył brwi. Gdzie ona się podziała? Nie dostrzegł jej nigdzie w pobliżu. Lekki powiew wiatru zmarszczył taflę jeziora, opadające liście zawirowały szybciej. W pobliżu przeciwległej skarpy samotna pardwa rzuciła się z góry na liść lilii, trąciła go dziobem i zaskrzeczała donośnie. - Joss, gdzie jesteś? 268 1)0771 ecfl Nie usłyszał żadnego ostrzeżenia ani nawet odgłosu kroków, poczuł jedynie na plecach dwie ręce, które pchnęły go gwałtownie. Zdążył jedynie wydać okrzyk zaskoczenia i strachu, a potem spadał w dół po urwistej skarpie do wody, już nie roziskrzonej złocistymi błyskami, lecz brunatnej, zimnej i bardzo, bardzo głębokiej. Nie zamknął oczu, więc cały czas, idąc na dno, widział mroczną głębię, a w następnej chwili począł instynktownie wymachiwać rękoma, aby wypłynąć na powierzchnię. Zachłysnął się wodą, czuł wodorosty i łodygi lilii oplatające mu nogi i wciągające go z powrotem. Nagle jego głowa znalazła się nad wodą, łapczywie nabrał powietrza do płuc, rozpaczliwie zacisnął dłonie na opływających go liściach. - Boże drogi, Joss, po coś to zrobiła? - Patrzył na nią wstrząśnięty, paraliżowały go lęk i gniew. - Mogłaś mnie utopić! - Lukę? Lukę, co się stało? - Joss stała na brzegu parę metrów dalej, twarz miała białą. - Szybko, złap mnie za rękę! - Podbiegła bliżej, nachyliła się wyciągając ku niemu dłoń. m Pochwycił jej palce, podciągnął się wyżej, ociekając wodą opadł na brzeg.- - Myślisz, że to było zabawne? - Spojrzał na Joss i otrząsnął się jak pies. - Na miłość boską, naprawdę tak myślisz? - Wcale nie uważam tego za coś zabawnego! - zaoponowała. Ale po chwili kąciki jej ust drgnęły lekko. - Chociaż muszę przyznać, że wyglądałeś śmiesznie, wynurzając się tak nagle z wody. Skąd się tam w ogóle wziąłeś? Pośliznąłeś się i wpadłeś? - Pośliznąłem? Dobrze wiesz, że nie dlatego znalazłem się w wodzie. Ty mnie pchnęłaś! - Nic podobnego! - Spojrzała nań zaskoczona. - Jak mogłeś w ogóle pomyśleć coś takiego? Nadal oddychał szybko i głęboko, usiłując dojść do siebie. W pewnej chwili wzdrygnął się, kiedy targnął nim poryw zimnego, przenikliwego wiatru. - Nie dyskutujmy o tym teraz. Jeśli postoję tu jeszcze trochę, nabawię się zapalenia płuc! - Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył przez trawnik, w stronę domu. Joss po- T)om ecR 269 została tam na miejscu. Odprowadzała go wzrokiem, a jej nagła wesołość rozwiała się tak szybko, jak nadeszła. Nie popchnęła Luke'a, była tego pewna. Znajdowała się w odległości kilku metrów od niego, gdy nieoczekiwanie krzyknął coś zaskoczony i zsunął się do wody. Nie, właściwie nie zsunął się ani nie skoczył. Wyglądało to tak, jakby ktoś go popchnął. Ale kto to zrobił, jeśli nie ona? Zadrżała nagle, rozejrzała się dokoła. Po pardwie nie było już nawet śladu, jaskrawe jesienne słońce skryło się za chmurą, w ogrodzie zrobiło się posępnie i zimno. Kiedy Lukę skręcił za węgieł domu, zapewne aby wejść do kuchni, Joss odwróciła się i spojrzała jeszcze raz na ciemną powierzchnię jeziora. Tego samego jeziora, w którym gwałtowną śmiercią zginął niegdyś Sammy. Przeszedł ją zimny dreszcz. Boże drogi, a więc zaczęło się znowu! Lyn stała w kuchni, wałkując ciasto. Na widok Joss, która weszła tylnymi drzwiami i powiesiła kurtkę w holu, uniosła brew. - Lukę był na ciebie wściekły - mruknęła. Na krześle obok niej klęczał Tom. Rękawy miał podwinięte do łokci, dłonie umazane mąką. Z zapałem ugniatał swoje własne małe ciasto. - Dlaczego, u diabła, to zrobiłaś? - zapytała Lyn. - Nic nie zrobiłam. - Joss podeszła do pieca, chwyciła czajnik, sięgnęła po kubek. - Nie stałam wtedy obok niego. - A więc sam wskoczył do wody? - Musiał się pośliznąć. Chcesz kawy? Lyn potrząsnęła głową. - Tata jest cały mokry - odezwał się Tom. Wetknął kciuk w ciasto raz i drugi, robiąc w nim parę oczu, następnie dorobił jeszcze uśmiechnięte usta. - Zaniosę mu gorące picie. - Joss wsypała kawę do dwóch kubków i zalała ją wrzątkiem, dolała trochę mleka. - Ja tego nie zrobiłam, Lyn - powtórzyła stanowczo. - Możesz mi wierzyć. Lukę szykował się do kąpieli. Kiedy Joss weszła do łazienki, ściągał właśnie mokre ubranie. - Proszę - podała mu kubek. - Kawa, żebyś się rozgrzał. Jak się czujesz? - Na jego nodze dostrzegła dość silne zadrapanie. 270 T)om ech - Doskonale. - Zanurzy! się w gorącej wodzie i sięgnął po kubek. - Przepraszam, jeśli byłem zbyt szorstki, ale nie był to żart w moim stylu. - Ani w moim. - Usiadła na opuszczonym wieku sedesu. - Nie popchnęłam cię, Lukę, naprawdę. Musiałeś się pośliznąć. Przecież w tym momencie nie stałam obok ciebie. Po prostu widziałam tylko, że nagle wpadłeś do wody. Odchylił się do tyłu i mrużąc oczy upił łyk gorącej kawy. - Skoro tak twierdzisz... - Lukę, uważam, że powinniśmy wyjechać z Belheddon. - Joss! - Otworzył oczy, spojrzał na nią. - Ten temat przerabialiśmy już parę razy. Bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Mimo pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży wina. Testament twojej matki jest obwarowany klauzulą, która nie zezwala na sprzedaż tej posiadłości. Nadal musimy zarabiać na utrzymanie, a nasza jedyna szansa to twoja książka i moja praca przy autach. Jeśli chodzi o ciebie, mogłabyś istotnie pisać wszędzie, ale co do samochodów, to już inna sprawa. Do tego potrzebuję sporo miejsca. Miejsca, odpowiednich warunków, zadaszenia, no i tera» jeszcze pomocy Jimba. Ten facet jest na wagę złota, ma odpowiednie podejście do starych samochodów. Tutaj mogę zapomnieć o fiasku, jakim zakończyła się działalność mojej dawnej firmy. Policja nigdy nie schwyta tego łajdaka. Nie ma co się łudzić, że wpadną na jego trop. Dlatego musiałem rozpocząć nowe życie, Joss. Tu mamy duży dom, nawet pokój dla Lyn. Jakkolwiek byś na to patrzyła, trudno o dogodniejsze warunki. - Odstawił kubek i bez pospiechu zaczął mydlić sobie ramiona. - Wiem, jak mocno przezywasz te dziwaczne opowieści o Belheddon, ale nie są one niczym innym jak czystą bzdurą, chyba sama to czujesz w głębi duszy. Nie pozwól, aby inni cię podjudzali. Na przykład David. - Spojrzał na nią, ciekaw jej reakcji, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. - Ale w pewnym sensie jestem zadowolony, że rozbawił cię widok męża staczającego się w zimne jezioro głębokie na co najmniej cztery metry. Od dawna już nie widziałem, jak się śmiejesz. - Nie śmiałam się. T>om ech 271 - W takim razie uśmiechnij się teraz. Joss, kochanie, wiem, że nie jest ci łatwo. Przyjechałaś tu i od razu zaczęto cię straszyć wspominkami i historiami o twojej rodzinie. Rozumiem cię. - Naprawdę? - Spojrzała na niego zamyślona. - Oczywiście. - Usiadł w wannie i wyciągnął rękę po ręcznik. Joss podała mu go. - Rozumiem też, że to nie takie łatwe patrzeć na Lyn, która spędza z dziećmi tak dużo czasu, podczas gdy ty musisz zamykać się w pokoju i pisać. - Zaczynam się obawiać, że kiedy już skończę tę książkę, okaże się niewiele warta. - O to się nie martw. Książka okaże się rewelacją. Ostatecznie wydawca zapoznał się z jej fragmentem i wie, jaki będzie ciąg dalszy. Na pewno go nie rozczarujesz. - Tak myślisz? - Ja to wiem. - Lukę wstał, owinął się ręcznikiem, otoczył ją ramieniem. Poczuła dotyk jego rozgrzanego kąpielą ciała i zapach mydła. - Zapomnij o duchach, kochanie. One nie istnieją, przynajmniej nie w świecie rzeczywistym. Takie rzeczy są dobre dla powieściopisarzy, zbieraczy starych legend, plotkarzy, a nawet dla emerytowanych proboszczów, poszukujących zajęcia jako egzorcyści, ale nie dla normalnych ludzi. Mam rację? Uśmiechnęła się z trudem. - Masz. - A więc pozwól mi się ubrać, potem zejdziemy na dół i wzniesiemy toast za zalety Belheddon. Wypijemy też na pohybel dawnym duchom. Zgoda? - Zgoda. * * * Już pierwszy krzyk Toma wyrwał Joss ze snu. Czym prędzej wybiegła z sypialni. W sąsiednich drzwiach pojawiła się już Lyn, potykając się w swoim długim szlafroku. Tom stał pośrodku pokoju. Joss dopadła go pierwsza i chwyciła w ramiona. Przylgnął do niej całym swoim drobnym ciałem, szlochając żałośnie: 272 T)om ech - Tom upadł! Tom upadł na podłogę! - Ukrył twarz na jej szyi, wtulił się w gęstą zasłonę jej włosów. Lyn podniosła poręcz łóżeczka. - Na miłość boską, Joss! Zobacz! Nie założyłaś tej siatki jak należy! Biedaczek, naprawdę mógł sobie zrobić krzywdę! - Nie kryjąc irytacji zaczęła poprawiać łóżko. -Na pewno nie zostawiłam siatki opuszczonej! Zawsze ją sprawdzam, zanim wyjdę z pokoju! - zaoponowała Joss. - Dobrze, niech ci będzie - parsknęła Lyn. Wygładziła prześcieradło, odwróciła kołderkę na drugą stronę. - Chodź do mnie, Tom, sprawdzimy, czy trzeba cię przebrać. - Wyciągnęła rękę i Joss poczuła, że chłopiec zamierza puścić ją i objąć z kolei Lyn. Przytuliła go do siebie mocniej. - Tom, zostań z mamą - szepnęła. - Ja to zrobię. A ty idź już spać, Lyn. Lyn spojrzała na nią zaskoczona. - Dlaczego? Chciałam ci pomóc! - Wiem. I jestem ci za to bardzo wdzięczna. Ale chcę sama położyć go do łóżka. Lyn wypuściła Toma z objęć i cofnęła się o krok. - Proszę bardzo,*jak chcesz. Mam zajrzeć do Neda? ^ Joss potrząsnęła głową. - Nie. Zaraz do niego pójdę, tylko skończę tutaj. I tak zbliża się pora karmienia. A ty idź już spać, Lyn. Posadziła Toma i rozpięła mu piżamkę, następnie położyła go na wznak i ściągnęła spodnie, świadoma, że Lyn nadal stoi w progu. W pewnej chwili dojrzała na nodze Toma rozległy ciemny siniak, częściowo ukryty pod ceratowymi majtkami. Zdjęła je i mimo woli jęknęła. Siniec pokrywał całe biodro. Zauważyła go również Lyn. - Boże, skąd się wziął taki wielki siniak? - Podeszła bliżej. Joss zatrwożona wpatrywała się w ciemną plamę na ciele syna. - Tom, kochany! Och, mój biedaku! - Delikatnie musnęła to miejsce dłonią. - Skąd masz ten siniak? Poczekaj, mamusia obejrzy, posmaruje maścią... Może się uderzył, kiedy wypadł z łóżeczka? - Zwinęła mokrą pieluchę, wrzuciła ją do wiaderka pod stołem i sięgnęła po pudełko z zasypką i świeżą pieluchę. - To nie jest od upadku. T)om ech 273 Lyn nachyliła się nad Tomem. - Spójrz! On ma siniaki na całej nodze! A tu... ślady palców! - Odsunęła się gwałtownie, podniosła wzrok na Joss. -To twoja sprawka! To ty zrobiłaś! Joss, która właśnie nasmarowała siniak Toma kremem i zmieniła pieluchę, zapinając rzepy w ceratowych majtkach, spojrzała na nią zirytowana. - Co ty wygadujesz! - Lukę! Popatrz! - Lyn odwróciła się do Luke'a, który stanął akurat w drzwiach. - Na miłość boską, Lukę, powiedz coś! Ona go bije! Bije własne dziecko! - Lyn! - upomniała ją gniewnym tonem Joss. - Lukę, posłuchaj tylko, co ona gada! - Lyn, to niemożliwe - powiedział cicho Lukę. - Niesłusznie ją oskarżasz. Joss nigdy by nie skrzywdziła Toma. Nigdy! - Oczywiście, że nie! Jak ty w ogóle śmiałaś powiedzieć coś takiego! - Joss nabrała głęboko tchu i powtórzyła: - Idź już spać, Lyn! Idź spać! Jesteś chyba przemęczona. Idź, a ja zajmę się Tomem. - Z trudem zachowywała spokój. - Nigdy bym nie mogła skrzywdzić Toma i ty dobrze o tym wiesz! Tom po prostu wypadł z łóżeczka, stąd te siniaki. To wszystko. Ale teraz czuje się już dobrze. Prawda, że czujesz się dobrze, Tom? - Założyła mu piżamkę i zapięła ją od góry do dołu. Następnie posadziła go. - No, proszę, kawalerze, wskakuj z powrotem do łóżka. - Blaszany Drwal poszedł? - zapytał Tom. Stał w łóżku, trzymając się prętów, wpatrzony w kąt pokoju. Joss zagryzła wargę. Czuła, jak narasta w niej panika. - Nie ma żadnego Blaszanego Drwala, Tomie. To tylko zły sen. Blaszany Drwal poszedł sobie. On wcale nie chciał cię nastraszyć, dlatego nie ma go już. - Kątem oka dostrzegła porozumiewawcze spojrzenia, jakie wymienili Lukę i Lyn. - No, kładź się już. Mama cię otuli. # * * Od jakiegoś czasu karmiła Neda piersią jedynie w nocy. Stopniowe przechodzenie na butelkę pozwalało zwiększyć obowiązki Lyn, odciążając ją samą, ale z tego ostatniego 18. Dom ech 274 'Dom ecd karmienia w środku nocy, kiedy wszędzie panuje cisza, Joss nie chciała zrezygnować, mimo iż płaciła za to coraz większym zmęczeniem. Kiedy siedziała tuląc dziecko do serca, czuła, że mogłaby spędzać tak wszystkie noce, upajając się świadomością, że Ned jest jej dzieckiem, tylko jej. Upłynęło sporo czasu, zanim zdołała przekonać Lu-??'? ? Lyn, aby poszli spać i zostawili ją z Tomem. Potem usiadła przy łóżeczku, przeczytała na głos bajkę i niebawem dziecko zmorzył sen. Joss ucałowała je, uczyniła nad nim znak krzyża, poprawiła kołderkę i na palcach wyszła z pokoju. Siedząc parę minut później z Nedem w ramionach, zaczęła rozmyślać o Lyn. Wyglądało na to, że siostra jej nie wierzy. A mpże kieruje nią zazdrość, bo sama nie ma dzieci? Joss zmarszczyła brwi na samo wspomnienie sińców na ciele Toma. Nie po raz pierwszy wypadł z łóżka i miał takie ślady. Była przekonana, że Lyn widziała je już parokrotnie wcześniej. Na pewno potłukł się przy upadku. No tak, bo jakiż tu mógłby być inny powód? Może nawet trudno się dziwić, bo stał się ostatnio bardzo ruchliwy, ciągle uderza „ się o ścianę, parę razy omal nie spadł z krzesła. W tym wieku siniaki to właściwie nic strasznego. No dobrze, a te nocne koszmary? Sny o Blaszanym Drwalu? Westchnęła ciężko. Nie, to na pewno nie sny. Przecież i ona widziała go parę razy, a raczej wyczuła jego obecność w kącie pokoju. W pokoju Toma, ale także w swojej sypialni i nawet w głównym holu. Wyczuła kilkakrotnie jego cień, jedynie cień, ale za to był on zawsze czujny, jakby w pogotowiu. Jakby czekał. Czekał? Na co? Była pewna, że wyczuwają go również koty. Dlatego omijają hol, gdy tylko jest to możliwe, a kiedy wchodzą do jej pokoju, skradają się z przypłaszczonymi uszami i zogromniałymi oczami. Wzdrygnęła się, odruchowo objęła mocniej dziecko, które natychmiast przestało ssać, zakwiliło z żalem i spojrzało na nią. Uśmiechnęła się i pocałowała synka w ciemną główkę. - Nie gniewaj się, malutki. Powróciła myślami do listu Davida. Zabrała go z kuchni i położyła u siebie na biurku, nie otwierając koperty. Czasy, kiedy z biciem serca czekała na korespondencję od Davida T)om ech 275 i rozrywała niecierpliwie kopertę, należały już do przeszłości. Teraz raczej lękała się treści tych listów, nie zdobyła się jednak na to, aby powiedzieć Davidowi, że ma przestać do niej pisać. Usiadła wtedy przy biurku, przysunęła sobie kubek z kawą i skierowała niewidzący wzrok za okno. Stos zadrukowanych kartek, leżący przed nią, zwiększył się w ciągu ostatniego miesiąca tylko trochę. Jej przesiadywanie tutaj stawało się coraz mniej produktywne. Siedząc przy biurku i nasłuchując odgłosów z innych pomieszczeń - kwilenia Neda, krzyku Toma - nie potrafiła się koncentrować na swojej pracy. Zawsze też czaił się w niej ów lęk, że mogłaby usłyszeć coś jeszcze - głosy lub śmiech zmarłych chłopców. Włączyła komputer. Czekając, aż na ekranie monitora pojawi się przywołany przez nią plik, popijała gorącą kawę. Po chwili jej wzrok padł znowu na kopertę. Westchnęła i otworzyła ją. Tym razem nie było w niej żadnych kserokopii, znalazła jedynie kilka gęsto zapisanych kartek. Wyobraziła sobie, jak wystukiwał je na swojej starej maszynie. Pisał zawsze dwoma palcami, a błędy kasował iksami, ale tym razem zrezygnował z tej metody. Tam, gdzie uderzył w niewłaściwy klawisz, pozostawił błąd nie poprawiony. Droga Joss, mam nadzieję, że mój chrześniak kwitnie zdrowo. Ucałuj go ode mnie. Co do Blaszanego Drwala. Sądzę, że wiem, kto/co to jest!!! Przejrzałem wszystkie dostępne materiały o Katherine de Vere i jej matce-czarownicy. Ocalały pewne wspaniałe akta spraw sądowych. Okazuje się, że ani jednej, ani drugiej te czarnoksięskie sztuczki nie wyszły całkowicie na dobre. Margaret została aresztowana w 1482 roku. Przewieziono ją z Belheddon do Londynu, ale zanim jeszcze stanęła przed sądem, zażądała widzenia z królem Edwardem W. Odwiedził ją w Tower. Nie wiadomo, co mu powiedziała, faktem jednak jest, iż oskarżenie zostało wycofane, a ona sama opuściła Londyn obsypana prezentami. Przypuszczam, że miała na niego jakiegoś haka, jak to się mówi, i że miało to jakiś związek z jej córką Kathe- 276 T)om ech rine. Poprzedniego roku król Edward odwiedził Belheddon czterokrotnie i za każdym razem spędzał tam parę dni, a raz nawet dziesięć, co było czymś niezwykłym. Co go tam trzymało? To miejsce trudno było uznać za ośrodek polityczny, a przebywając tu musiał przecież zaniedbywać inne sprawy, jak prowadzenie wojny lub rządzenie krajem. Jedno ze źródeł utrzymuje, że Margaret rzuciła na niego czary: miał się zakochać w jej córce. Chodziło o to, aby Elżbieta Woodville umarła, a on poślubił Katherine de Vere. Ród de Yere z Belheddon był spokrewniony z oksfordzką linią lordów i gdyby zdołali uwikłać króla w koneksje rodzinne i sprzymierzyć z nim Białą Różę poprzez małżeństwo, implikacje polityczne byłyby przeogromne... Joss odłożyła list na bok i znużona przetarła oczy. Biała róża. Czy to możliwe, aby król Edward obdarowywał swoje kochanki białymi różami? A może Margaret de Vere używała tych kwiatów do czarów, aby rozbudzić w królu miłość do córki zwykłego szlachcica ze wschodnich rubieży królestwa? Joss wzdrygnęła się i wysunęła szufladę, do której kiedyś, tuż po wprowadzeniu się tutaj, włożyła znalezioną białą różę. Przez chwilę szukała pilnie między ołówkami, pieczątkami i kawałkami laku, ale bezskutecznie. Nie znalazła nawet jednego pokruszonego płatka. Wyciągnęła szufladę do końca i podniosła ją do nosa, poczuła jednak tylko zapach kamfory i kurzu, nic poza tym. Rozczarowana zasunęła szufladę z powrotem i wzięła do ręki list. Oczywiście nie dowiemy się nigdy, ile w tym wszystkim jest złośliwych plotek, a ile rzeczywistych faktów. Oto fakty: 1. Elżbieta Woodville przeżyła swojego małżonka. 2. Katherine de Vere poślubiła mężczyznę, który zmarł w tajemniczych okolicznościach zaledwie sześć miesięcy później. 3. Sama Katherine zmarła miesiąc później, prawdopodobnie podczas porodu. Król umarł siedem miesięcy później w 1483 roku w wieku 40 lat. Zmarł nagle i nieoczekiwanie w Westminsterze. Ta T)om ecfi 277 śmierć wydała się wielu ludziom z jego otoczenia podejrzana i spowodowała nawrót oskarżeń o czary pod adresem rozmaitych osób. Między innymi aresztowano ponownie Margaret de Vere. Ona z kolei złożyła najwidoczniej zeznania obciążające króla, oskarżyła go, iż przyczynił się do śmierci Katherine. Dlaczego? Podejrzewam, że król Edward był ojcem dziecka, przy którego narodzinach umarła. Może wytkniesz mi, że wyciągam pochopne wnioski i jestem przy tym zaskakująco romantyczny, ignorując dowody naukowe, ale może jednak moje słowa mają jakiś sens? Co o tym myślisz? Czy nasz duch nie może być królem Edwardem... Blaszanym Drwalem, mężczyzną w zbroi? Muszę już kończyć, pójść nauczać o Disraelim i Gladstonie. Zobaczymy się wkrótce. Pozdrowienia dla Luke'a i Lyn. Joss bez pośpiechu złożyła kartki, wsunęła je do koperty, a tę wetknęła do przegródki w biurku. Następnie usiadła przy oknie i zapatrzyła się w dal, pogrążona w zadumie. ^Rozdział 25 arometr w jadalni wskazywał spadek ciśnienia. Kiedy nazajutrz wiatr przybrał na sile, dobijając się do okien i wyjąc w kominie, rodzina zebrała się w kuchni. O czwartej Lukę odesłał Jimba do domu i także usiadł przy kuchennym stole. Części gaźnika, którym się właśnie zajmował, ułożył na gazecie. W pewnej chwili, nie mogąc dłużej pohamować ciekawości, podniósł wzrok na Joss. - Czy przypadkiem nie dostałaś wczoraj listu od Da^% vida? Joss szykowała właśnie herbatę i kroiła owoce dla Toma. - Tak - odparła. - Przesyła wam pozdrowienia. -I co, dowiedział się czegoś nowego o dziejach tego domu? - Owszem. Okazuje się, że kilkakrotnie przebywał tu z wizytą król Edward IV. David przypuszcza, że zalecał się do jednej z córek ówczesnych właścicieli Belheddon. -Ułożyła na talerzyku kawałki jabłka i banana, po czym podsunęła talerz Tomowi. Starała się ze wszystkich sił ukryć przed innymi, że wstrzymuje oddech nasłuchując, czy w holu nie ma kogoś, kto mógłby mieć jej za złe ten lekki ton... Lyn studiowała jakiś przepis w książce kucharskiej i notowała na kartce składniki, które musiała dokupić. - Jasne, że to musiał być król - mruknęła. - Zwykły śmiertelnik nie ośmieliłby się podrywać belheddonianki. Lukę uniósł brew, napotkał wzrok Joss i uśmiechnął się. - Nieźle. Belheddonianka. To brzmi nieźle. om ecfi 333 - Kto tu jest? Pokaż się! Wiem, że gdzieś tu jesteś. -Wszedł głębiej w mrok, starając się odegnać od siebie natrętną myśl o martwym bracie Joss. - Kochanie? To ty? Jedyna tu żarówka dawała za słabe światło, aby rozjaśnić przeciwległą ścianę, pod którą stały stelaże na butelki. Lukę ruszył ostrożnie w tamtą stronę i nagle dostrzegł na podłodze ciemny kształt. - Joss? O, mój Boże, Joss! Tak, to była ona. Leżała w odległym kącie, skulona między dwiema skrzyniami. Miała na sobie szlafrok, rozchylony tak, że odsłaniał białe piersi, gołe nogi i pantofel poplamiony zakrzepłą krwią. - Joss! Nie poruszyła się. - Joss? Na Boga, czy coś ci się stało? - Ukląkł przy niej i ujął jej rękę w przegubie, mierząc puls. Jej ciało było zimne, wydawała się nieprzytomna. Puls był bardzo słaby i nieregularny, przywodził na myśl małe, bezbronne stworzenie, które może lada chwila pożegnać się z tym światem. - Joss! Wytrzymaj, kochanie! - Zabrakło mu odwagi, aby przenieść ją w inne miejsce. Okrył ją swoją kurtką i pobiegł na górę. W holu prawie zderzył się z Simonem. - Przepraszam, dzwoniłem do drzwi, ale nikt nie otwierał, a więc wszedłem. - Simonie, szybko! Ona leży w piwnicy! Nieprzytomna. O, Boże! Nie powinienem był zostawiać jej tu samej! Ale ze mnie dureń! Myślałem tylko o tym, żeby wywieźć dzieci jak najdalej od niej... Simon zmarszczył brwi, spiesznie idąc za Lukiem. - Jak sądzisz, może spadła ze schodów? - Nie mam pojęcia, ale jeśli tak, to musiałaby potem czołgać się spory kawałek, zanim zemdlała. O, tu! Simon wyprzedził go, ukląkł przy Joss. Podobnie jak Lukę, zaczął od zmierzenia pulsu, następnie delikatnie przesunął palcami po szyi i rękach, obmacał kości. - Chyba nic nie jest złamane. A ten siniak na czole... Może uderzyła się o kant stelaża, jak myślisz? - Kontynuował badanie. - Według mnie, ona nie upadła, Lukę. Wydaje mi się, że chciała się ukryć za tymi skrzyniami... Zobacz, 334 T)om ecfi jak trzyma rękę... Na wszelki wypadek nie poruszę jej, wezwę karetkę. - Podniósł wzrok na Luke'a. - Przynieś jakieś koce, musimy ją okryć, żeby nie zmarzła. - Sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy. - Idź już, pospiesz się. - Lukę? - Joss powoli otworzyła oczy. - Lukę, gdzie ja jestem? Siedział przy jej łóżku w zaciemnionym pokoiku. Jedynym źródłem światła była lampa na stoliku w odległym kącie. - Jesteś w szpitalu, kochanie. - Wstał i pochylił się nad nią. - Jak się czujesz? Zmrużyła oczy. - Boli mnie głowa. - Nic dziwnego. Nabiłaś sobie na czole niezłego siniaka. Czy pamiętasz, co się wydarzyło? Przez chwilę wpatrywała się w przeciwległą ścianę, oklejoną tapetą z wiosennym pejzażem lasu, wreszcie potrząsnęła głową. W jej umyśle panowała pustka. - Przypuszczam, że spadłaś ze schodów. - Ujął jej dłoa i ścisnął, przysuwając sobie nogą krzesło. - Kiedy cię znaleźliśmy, byłaś nieprzytomna. Och, Joss, wybacz mi, żałuję, że zostawiliśmy cię samą. - Jak chłopcy? - Odetchnęła głęboko, zamknęła oczy. -Wszystko w porządku? - Tak, oczywiście. Lyn jest przy nich. Są u Janet. Uśmiechnęła się. - To dobrze. - Joss? - Umilkł, spojrzał na jej wycieńczoną twarz. -Czy pamiętasz cokolwiek z tego wieczoru? Nie odpowiedziała. Dopiero po chwili jęknęła cicho. - Czy to znaczy, że nie? - Ścisnął mocno jej dłoń. - Tak, to znaczy, że nie - wyszeptała. - Chcesz się teraz zdrzemnąć? Milczała. Kiedy dwadzieścia minut później Simon zajrzał do pokoju, Lukę nadal siedział przy łóżku i trzymał Joss za rękę. Podniósł spojrzenie na lekarza. - Na parę minut odzyskała przytomność, potem zasnęła. - Wezwałeś pielęgniarkę? T)om ech 335 Lukę potrząsnął głową. - Nie zdążyłem. - Była przytomna? - Senna. Nie pamiętała, co się wydarzyło. Simon kiwnął głową. Ujął rękę Joss i zbadał puls. - Takie uderzenie w skroń zazwyczaj kończy się wstrząsem mózgu. Lukę, jeśli mogę ci coś doradzić, pojedź do domu i wypocznij. Wątpię, aby Joss obudziła się wcześniej niż jutro rano, a jeśli nawet, to będzie tu miała dobrą opiekę. Przyjedź jutro. Nie za wcześnie, dobrze? Myślę, że obrażenia głowy nie są zbyt ciężkie. Jutro przyjdzie do niej dyżurny psychiatra. Musimy się dowiedzieć, co Joss robiła w piwnicy, czy upadła, a jeśli tak, to dlaczego. Warto też wyjaśnić tę sprawę z dziećmi. Kobieta tuż po porodzie przeżywa bardzo często olbrzymi stres, jeżeli zaś hormony nie funkcjonują jak należy, może zacząć zachowywać się tak, jak nie postąpiłaby nigdy w normalnych okolicznościach. Co do opieki nad dziećmi, z pewnością możecie wraz z Lyn liczyć na pomoc rodziny, nie ma więc powodów do zmartwienia. -Podszedł do okna, wyjrzał na pogrążony w mroku parking oraz uśpione dachy miasta. - Moja sugestia jest następująca: niech Lyn zabierze Toma gdzieś na parę dni, tak aby Joss mogła porządnie wypocząć. O ile wiem, przestała już karmić piersią, a Ned zaczął przesypiać noce nie budząc się, sądzę więc, że Joss nie miałaby może nic przeciw temu, aby i on pozostał chwilowo z Lyn. Oczywiście nie mam najmniejszego zamiaru oddzielać dzieci od matki siłą. Zakładam, iż Joss zaakceptuje to dobrowolnie, poza tym posłuchamy, co na ten temat powie psychiatra... Czy Lyn ma jakieś miejsce, gdzie mogłaby pozostać z dziećmi, dopóki będzie to potrzebne? Może u ich dziadków? Lukę kiwnął głową. - Jedni i drudzy dziadkowie przyjęliby ich bardzo chętnie, ale Joss... - Joss potrzebuje teraz wypoczynku, Lukę. Powinna oderwać się na trochę od tego domu. Rozmawiałem z nią i z jej słów wnioskuję, że właśnie w nim tkwi źródło problemów. Przeżyła olbrzymi szok emocjonalny, chyba rozumiesz... Najpierw odziedziczyła dom, z którym związana 336 T)om ech jest cała ta dziwaczna historia, a potem, zanim jeszcze zdążyła się zaaklimatyzować, nadszedł czas porodu. Myślę, że dobrze by jej zrobił paro tygodniowy pobyt w jakimś miłym, słonecznym miejscu. Mógłbyś to zorganizować? Lukę, zasępiony, nie podnosił wzroku. - Chwilowo kiepsko u nas z pieniędzmi... Ale może uda mi się znaleźć jakieś rozwiązanie. - Cóż... - Simon składał już stetoskop. - Pomyśl o tym. Możemy wrócić do naszej rozmowy jutro, kiedy będę wiedział więcej o stanie jej zdrowia. * * * Brodaty, siwowłosy psychiatra okazał się człowiekiem bardzo delikatnym. Siedząc na brzegu łóżka Joss, gawędził z nią przyjaźnie, tonem pozornie niefrasobliwym. - Mamy tu chyba do czynienia z tak zwaną psychozą poporodową. - Jego spokojny głos działał na nią kojąco. -Z tego, co usłyszałem od pani, od jej męża i od lekarza ogólnego, wynika, że na tym właśnie polega cały problem. Może to na przykład być przyczyną najrozmaitszych stanów lękowych. - Spojrzał na nią spod krzaczastych brwi. - Bardzo uciążliwych stanów lękowych. Czy na pewno nie jest pani w stanie przypomnieć sobie, po co zeszła do piwnicy? Joss potrząsnęła głową. W jej umyśle istniała jakaś dziwna blokada, coś na kształt czarnej nieprzebytej ściany, za którą nawet nie miała ochoty zajrzeć. Czekał na jej odpowiedź, patrząc na nią przenikliwie. Milczenie przeciągało się. - Przykro mi - mruknęła wreszcie i potrząsnęła głową. -Nie potrafię sobie tego przypomnieć. -No cóż... Jak już mówiłem, odbyłem rozmowy z pani mężem i lekarzem prowadzącym. Obaj są przekonani, że potrzebuje pani przede wszystkim odprężenia, odseparowania się na jakiś czas od wszystkiego. - Zastanawiał się przez chwilę. - Przepiszę pani tabletki i zalecam wyjazd na parę dni razem z mężem. - Umilkł, po czym dodał ostrożnie: - Jak sądzę, pani lekarz wspomniał już o ewentualnym pozostawieniu dzieci na ten czas pod opieką rodziny. Co pani na to? Potrząsnęła głową. T)om ech 337 - Nie jestem tym pomysłem zachwycona, ale wiem, że Lyn otoczy moich synów troskliwą opieką. Poza tym... - zawahała się. - Wypoczynek jest mi naprawdę potrzebny. Chcę wypocząć. I spać. - Chciała już dodać: „I poczuć się bezpieczna", ale nagle odezwał się w niej lęk. Zamknęła oczy, opadła na poduszkę. Obserwował ją uważnie, starając się wyczytać z jej twarzy, czy świadomie tłumi pamięć o tym, co się wydarzyło, czy też nie. Może po prostu uznała, że lepiej nie poruszać teraz tego tematu? Właściwie był przekonany, że pacjentka cierpi na amnezję wywołaną szokiem. Ciekaw był jednak, co spowodowało ten szok. * * * - Paryż? - Lukę spojrzał na nią zaskoczony. Spodziewał się raczej protestu z jej strony na wieść, że miałaby wyjechać i zostawić dzieci, nie zaś tego nagłego, gorączkowego niemal pragnienia odbycia podróży na drugą stronę Kanału. - Nie musimy wyjeżdżać na długo. Ale lekarze mają rację. Tego właśnie mi trzeba. - Początkowo myśl, że Nedem i Tomem miałaby się opiekować Lyn, nie przypadła jej do gustu, zmieniła jednak zdanie, kiedy okazało się, iż Lyn zamierza zawieźć chłopców do Oksfordu, do Grantów. Wiedziała, jak gorąco Tom kocha dziadków, zdawała też sobie sprawę, że w ich dużym domu trójce gości i obu kotom będzie się mieszkało wygodnie, gdy tymczasem w Londynie, u Daviesów, byłoby może za ciasno, chociaż Alice i Joe byliby zachwyceni ich wizytą. - Teraz przydadzą się nam pieniądze ze sprzedaży wina - uśmiechnął się Lukę. - Jedyny problem to czas. Obiecałem, że lagonda będzie gotowa do końca przyszłego miesiąca, a przybędzie mi jeszcze do roboty mały austin. Ale może uda mi się nakłonić Jimba, żeby trzymał rękę na pulsie, dopóki nie wrócimy. A więc dobrze, jedziemy. Czemu nie? Może się okaże, że to świetna zabawa. 22. Dom ech ^Rozdział 31 avid odłożył słuchawkę i westchnął ciężko. Od trzech dni próbował się dodzwonić do Belheddon. Bezskutecznie. Gdzie oni się podziewają? Niespokojnie przechadzał się po pokoju, raz po raz rzucając spojrzenie na biurko uginające się pod stosami papierów i książek. Zdobył dla Joss tak dużo informacji! Znów zerknął na zrobione z samego rana notatki, jeszcze raz przemierzył pokój od okna do drzwi i z powrotem - i podjął decyzję. Pojedzie tam mimo wszystko. Joss musi się zapoznać z tym wszystkim, czego on się dowiedział. I to jak najszybciej. * * * Drzwi wozowni były otwarte; minął sklepioną bramę i zaparkował obok kuchennych drzwi. W środku dostrzegł zapalone światło, usłyszał też hałaśliwą, ostrą, drażniącą ucho muzykę graną na czymś, co nie przypadło mu do gustu. Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę, skąd dobiegała kakofonia dźwięków. - Jest tu kto? Lukę? Momentalnie radio ucichło, a z tylnej części wozowni wyłonił się Jimbo, wycierając sobie umorusane dłonie. - Dzień dobry, panie Tregarron. - Witaj, Jimbo. Gdzie Lukę i Joss? - Pojechali do Francji. - Do Francji? - David na moment oniemiał z zaskoczenia. Takiej odpowiedzi nie brał w ogóle pod uwagę. - Tak, dwa dni temu. Joss miała wypadek, przewróciła T> T>om ecfi 339 się. Nie było z nią za dobrze, dlatego postanowili wyjechać na trochę. - Jak to: przewróciła się? - David był wstrząśnięty. -Zrobiła sobie coś złego? Mój Boże, nic nie wiedziałem! - Nie, czuje się dobrze. Mają wrócić pod koniec tygodnia. - Rozumiem - mruknął rozczarowany. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak gorąco pragnął zobaczyć się z Joss. - A Lyn i dzieci? Czy są tutaj? Jimbo potrząsnął głową. - Wzięli ze sobą oba koty i pojechali do państwa Grant. Zdaje się, że gdzieś koło Oksfordu. - Hmm, to dla mnie niekorzystna wiadomość. Miałem nadzieję, że zatrzymam się tu na parę dni. - Jeśli pan chce, mam klucze. Nie wydaje mi się, aby Lukę i Joss mieli coś przeciw temu. - Jimbo odwrócił się i spośród narzędzi leżących na długim blacie wyłowił pęk kluczy. - Zresztą przydałoby się trochę napalić w domu. Lukę chciał, żebym miał na wszystko oko, ale jakoś nie miałem dotąd na to czasu. - Rozumiem. - David zawahał się. - Jak przypuszczam, nie zostawili żadnego numeru telefonu? Jimbo wzruszył ramionami. - Powiedzieli mi tylko, że w razie nagłej potrzeby mam się skontaktować z panem Goodyearem. - W porządku - mruknął David. Zerknął przez ramię na tylne drzwi domu i wzdrygnął się na samą myśl o tym, że będzie tam sam. - Mam zamiar zaparzyć kawę. Napijemy się razem? Jimbo potrząsnął głową. - Niedługo muszę wracać do siebie. - W porządku - powtórzył David. - Nie ma sprawy. Wejdę tam i przy okazji rozejrzę się trochę. Wziął klucze i odwrócił się. Wychodząc czuł na sobie badawcze spojrzenie Jimba; nie dodało mu to otuchy. W kuchni panował przeraźliwy chłód, ale wszystko było idealnie posprzątane. David zapalił światła. Ciekawe, czy mają tu elektryczny czajnik, pomyślał. Jeśli nie, będę musiał rozpalić pod kuchnią. Skrzywił się. Nie tak wyobrażał sobie ten weekend. 340 T)om ecfi Zanim zaparzył kawę i wyszedł z domu, aby zanieść kubek do wozowni, Jimbo zniknął. David wpatrywał się zaskoczony w wiszącą na drzwiach kłódkę, wreszcie wzruszył ramionami i wrócił do domu. Ulokował się w pokoju Joss. Wszystkie jej notatki i wydruki ułożył na podłodze pod stołem, tak aby mu nie przeszkadzały, a na uzyskanym w ten sposób wolnym miejscu rozmieścił swoje materiały. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy aby na pewno może tu zostać bez wiedzy gospodarzy. No, ale w końcu klucze dał mu Jimbo, który był chyba upoważniony do podejmowania rozmaitych decyzji w Belheddon, a poza tym on sam był ojcem chrzestnym Ne-da, czyli w pewnym sensie członkiem rodziny. Joss z pewnością ucieszyłaby się z jego wizyty, a co do Luke'a... Mniejsza z tym! Usiadł przy biurku i zaczął przeglądać notatki. Z samego rana zamierzał pójść do kościoła, aby obejrzeć dokładnie wszystkie tabliczki i napisy, ale najpierw chciał zapoznać się bliżej z atmosferą tego domu. Dotychczasowe badania zdawały się potwierdzać jega. tezę, że budowla ta powstała na miejscu dawnej willi romańskiej w początkach XV wieku, albo może nawet sto lat wcześniej. A właśnie ten okres, czyli XV wiek, interesował go najbardziej. Zwłaszcza panowanie Edwarda IV. Uporządkował w pamięci wszystko, co wiedział. W 1482 roku Edward przybył trzykrotnie do Wschodniej Anglii. Przy tej okazji źródła historyczne dwa razy wymieniały nazwę Belheddon, za trzecim razem - pośrednio. David prześledził dokładnie wszystkie podróże króla. Dokładnie dziewięć miesięcy po jego ostatnim pobycie w tych stronach Katherine de Vere zmarła, a w tym samym miesiącu Edward przybył na dwa tygodnie do zamku Hedingham. Rok wcześniej spędził parę tygodni w Belheddon, a dwa lata wcześniej złożył tam dwie tygodniowe wizyty. Małżeństwo Katherine zostało zawarte na polecenie króla; chodziło o to, aby królewski bękart miał ojca. Ale owemu biedakowi nie było dane cieszyć się długo wątpliwym zaszczytem bycia małżonkiem królewskiej kochanki, zmarł bowiem parę miesięcy później. Czy zmarł śmiercią natu- rom ecfi 341 ralną, czy też zginął z ręki zazdrosnego mężczyzny, który mimo wszystko nie potrafił się pogodzić z faktem, iż Katherine poślubiła innego? To chyba już na zawsze pozostanie tajemnicą. David wpatrywał się w okno, pogrążony w zadumie. Tak, takie są fakty. Próbował odgadnąć motywy, podejrzewał, że dziecko, którego przyjście na świat zabiło Katherine, było spłodzone przez króla, ale reszta informacji źródłowych wykraczała daleko poza zakres zainteresowań poważnych historyków. David uśmiechnął się do siebie z pewnym zakłopotaniem. Na przykład sprawa Margaret de Vere i jej czarów. Faktem jest, że została o to oskarżona. I że dwukrotnie stawała przed sądem. Przekazy mówiące o tym, że ona i inne kobiety jej pokroju uznano winnymi zarzucanych im czynów, historycy odrzucali wzgardliwie jako czyste bzdury. Kobiety te zostały oskarżone przez popleczników brata Edwarda, Ryszarda, ale... David rozważył te fakty jeszcze raz. Kiedy Margaret aresztowano po raz pierwszy, stało się to na rozkaz Edwarda, tuż po jego wizycie w Belheddon Hall. Dlaczego miałby knuć intrygi przeciw kobiecie, która udzielała mu gościny, przeciw matce kobiety, którą kochał? Trudno to zrozumieć. Chyba, że była jego otwartą przeciwniczką. Ale takie wyjaśnienie z kolei wydawało się także bez sensu, bo czyż w owym okresie znalazłaby się choć jedna ambitna kobieta, przeciwna bliskiemu związkowi z królem, nawet gdyby chodziło o związek nieformalny? Istniało także inne wyjaśnienie: Margaret była rzeczywiście czarownicą! David nie wiedział już, co o tym myśleć. Przecież czarów nie ma. A może jednak? Feministki zawsze były zdania, że oskarżenia o czary były inspirowane przez męskich szowinistów. Albo więc sprawę rozdmuchali po prostu ludzie nienawidzący kobiet, albo też kobiety owe istotnie parały się czarami, niewinną pozostałością po przedchrześcijańskich obrzędach pogańskich, datowanych na Złoty Wiek, który nigdy nie istniał, a mimo to pozostawał w samym swoim założeniu w sprzeczności z patriarchalnym systemem chrześcijaństwa. 342 Tlom ech Może też nic z tego nie było prawdą? Może takie czary, jakie miałaby praktykować Margaret de Vere, stanowiły zjawisko rzeczywiste, zgodnie z tym, co przekazywały na ten temat mity? Żałował, iż nie ma tu Joss. Chętnie podyskutowałby z nią o tych sprawach. Jej cierpkie komentarze utrzymywały go zawsze w określonych granicach, bez nich dryfował coraz dalej, puszczając wodze fantazji. Czy to możliwe, aby Margaret zabiła i/lub rzuciła klątwę na króla Edwarda IV? I czy możliwe, że ta klątwa działa skutecznie jeszcze pięć wieków później, przynosząc nieszczęście mieszkańcom domu, w którym została rzucona? Pewnej bezsennej nocy, kiedy leżał w swoim londyńskim mieszkaniu roztrząsając ów problem, przyszła mu do głowy myśl, która odtąd nie przestawała go dręczyć: czy Margaret de Vere zabiła dziecko swojej córki rękami króla? I czy owa klątwa, wymknąwszy się spod kontroli, zagraża od tamtej pory życiu każdego dziecka płci męskiej, urodzonego w Belheddon Hall? Wzdrygnął się. Lepiej nie dopuszczać do siebie takich myśli, zwłaszcza że ma spędzić tu noc. I to samotnie. m Wstał, podszedł do kominka i schylił się machinalnie, aby dołożyć do ognia. Jak tu cicho, kiedy nie ma domowników! Wpatrywał się w płomienie, które zachłannie pełgały po szczapach drewna. Były jak ta cisza: bezgłośne i w jakimś sensie złowieszcze. David z trudem odpędził od siebie te myśli. Nie wierzył w duchy ani w moc okultyzmu. Owszem, teoria była intrygująca, opierała się jednak wyłącznie na przesądach i łatwowierności innych. Mogła trafić na podatny grunt w XV wieku, a nawet funkcjonować w miarę skutecznie jeszcze w XX wieku, ale już tylko na zasadzie skojarzeń; jej pożywką były pogłoski, lęk oraz ciemnota. A jednak Joss wierzy w to, chociaż nie jest ciemna, łatwowierna ani przesądna. No tak, ale ma dwoje małych dzieci i może dlatego stała się szczególnie wrażliwa. Odgłos szurania, który rozległ się w holu, był tak nikły, że początkowo zagłuszył go syk płomieni w kominku. David drgnął, nadstawił ucha. Spociły mu się dłonie. To z pewnością nie koty. Po prostu igraszki wyobraźni. W najgorszym razie myszy. 'Dom ech 343 Ostrożnie, na palcach, podkradł się do drzwi i nasłuchiwał przez chwilę, klnąc w duchu, ponieważ suche drewno dorzucone do ognia trzeszczało teraz wesoło i głośno za jego plecami. Położył dłoń na klamce i czekał z uchem przyłożonym do drzwi. Nic. Kompletna cisza. Stał tak parę minut, po czym delikatnie nacisnął klamkę. W holu panowały egipskie ciemności. David zmarszczył brwi. Czy aby na pewno nie zapalił tu przedtem światła? No tak, przecież gdy wchodził do pokoju, nie było jeszcze ciemno. Wczesny listopadowy zmierzch zapadł szybko, okrył ogród posępną warstwą mroku. David pchnął drzwi szerzej, tak aby światło z pokoju wpadło do holu, a potem postąpił krok do przodu i wyciągnął rękę do kontaktu. Tym razem odgłos szurania dobiegł z góry, z tej części schodów, które ginęły gdzieś dalej w ciemnościach. David z trudem pohamował odruch, który nakazywał mu cofnąć się natychmiast do pokoju i zatrzasnąć za sobą drzwi. Zamiast tego zrobił kolejny krok, czym prędzej zapalił światło i rozejrzał się dokoła. Cisza. Nie odchodząc od ściany nasłuchiwał. Nie potrafił się pozbyć wrażenia, jakby prócz niego był tu jeszcze ktoś i siedział teraz na schodach, poza zasięgiem jego wzroku. - Kto tam? - Głos Davida zabrzmiał zaskakująco donośnie. - Pokaż się. I tak cię widzę! Usłyszał przytłumiony chichot, śmiech dziecka, a po chwili tupot nóg, jakby ktoś wbiegał na schody. Skonsternowany przełknął ślinę. Czyżby dzieci z wioski? Albo duchy, o których mówiła Joss? Zaschło mu w gardle, nerwowo oblizał wargi. - Sam? Georgie? - Nie, to niedorzeczne. Po prostu udowodnił teraz, kiedy przyszło mu spędzić noc samotnie w nawiedzonym domu, że jest tak samo przesądny i łatwowierny, jak każdy inny człowiek. Daj spokój, Tregarron -mruknął w duchu. - Weź się w garść. Musisz przecież tam wejść, przeszukać dom. Niewykluczone, że są tam złodzieje. Albo wandale! A jednak nadal tkwił bez ruchu na miejscu. Za jego plecami kusił pokój, ciepły i przytulny. Kawa ostygnie! Ostrożnie, krok po kroku, wycofał się, zostawiając zapalone światło i zamykając starannie drzwi. Z kub- 344 ?)?? ech kiem w ręku podszedł niezdecydowanie do telefonu i podniósł słuchawkę. Numer Goodyearów znalazł w książce telefonicznej. - Nie miałem pojęcia, że Joss i Lukę wyjechali. Czuję się tu trochę niezręcznie, sam w wielkim domu... Pomyślałem sobie, że zaproszę państwa na drinka. Jestem pewien, że Joss i Lukę nie mieliby nic przeciw temu. - W oknie ujrzał swoje odbicie: człowieka spiętego, siedzącego na brzeżku krzesła, wpatrującego się z lękiem w siebie samego. Żałował teraz, że nie zaciągnął zasłon, zanim zaczął tę rozmowę. - No tak, rozumiem... - Starał się nie zdradzać rozczarowania, gdy Roy wyjaśniał, że właśnie oboje wychodzą. Kiedy zaczął się usprawiedliwiać, David zmusił się nawet do śmiechu: - Nie, nic nie szkodzi. Może następnym razem... Nie, wracam do miasta jutro z samego rana. Dobranoc! - Drżącą ręką odłożył słuchawkę, wstał, podszedł do okna, zaciągnął zasłony, po czym wrócił do biurka i stanął tam, wpatrując się w swoje skrupulatnie sporządzone notatki. Georgie! Przerażony spojrzał na drzwi. Ten głos zabrzmiał tak wyraźnie! Jakby z bliska! Georgie! Zacisnął pięści. To tylko dzieci. Nie mogą mi zrobić nic złego. Co też ja wygaduję? Przecież tych dzieci w rzeczywistości nie ma! Jego umysł pracował gorączkowo. Co za bzdura! Głupota! Przesądy! Nie wierzę w to! Cisnął swoje notatki na stertę papierów, podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Nie było za nimi nikogo. Pod wpływem nagłego impulsu wbiegł na schody, pokonując po dwa stopnie na raz i na półpiętrze zapalił światło. - Gdzie jesteście? - zawołał energicznie. - Wychodźcie, macie natychmiast stąd wyjść! - Wszedł do sypialni Joss i Luke'a. Była posprzątana i pusta, jakby bezosobowa, odkąd zabrakło w niej domowników. David otworzył kolejne drzwi, do pokoiku Neda, a potem jeszcze następne, do sypialni Toma. Nigdzie ani żywej duszy. Nie tracąc czasu na rozmyślania wbiegł na strych, zajrzał do dwóch sypialni go- T)om ech 345 ścinnych, zawahał się jednak przed drzwiami wiodącymi do pozostałej części strychu. Czy jest jakiś sens przeszukiwać także tamto pomieszczenie? Jasne, że jest, skarcił się w duchu, zirytowany. Nie bądź idiotą! Ostrożnie otworzył drzwi, starając się przeniknąć wzrokiem ciemności. Wyglądało na to, że tu nie założono światła. Powietrze było bardziej wilgotne niż w innych pomieszczeniach i zimne, pachniało pustką. Chcąc nie chcąc David dał za wygraną. Zamknął z powrotem drzwi i zbliżył się do schodów. Na górnym stopniu leżał mały drewniany samochodzik, przewrócony na bok. David wlepił w niego wzrok, czując zimny dreszcz trwogi. Jeszcze parę minut temu nie było tu żadnego samochodziku, w przeciwnym razie z pewnością dostrzegłby go już wcześniej. Patrzył na niego z lękiem, aż wreszcie wiedziony ciekawością schylił się i podniósł go. Auto było nieduże, miało około dziesięciu centymetrów długości i pięć wysokości, jasnoniebieska farba, którą zostało pomalowane, łuszczyła się już i zmatowiała. David obejrzał je dokładnie, po czym wsunął do kieszeni dżinsów i zbiegł na dół. Płyta kuchenna nagrzała się już wystarczająco, aby zrobić coś do jedzenia. W zamrażarce David znalazł opakowany w folię płat mięsa i pasztet z podrobów. Nie miał pojęcia, co z tym robić, przypuszczał jednak, iż wystarczy po prostu upiec jedno i drugie. Nie zdejmując folii, ułożył produkty w blaszanej foremce, umieścił ją w piekarniku, po czym nalał sobie kieliszek whisky z butelki znalezionej w kredensie. Dopiero wtedy wyciągnął z kieszeni samochodzik: wydawał się mocno sfatygowany, zapomniany... i stary. Współczesne zabawki tego typu robiono z plastyku lub metalu, były barwne i nietoksyczne. Ten samochodzik natomiast sprawiał wrażenie, jakby był szczególnie silnie toksyczny. Nawet ta poodpryskiwana farba nie budziła zaufania. David zmarszczył brwi. Przecież duchy nie mają chyba zabawek! A może jednak, o ile są to duchy małych chłopców, którzy nie zdążyli dorosnąć w tych murach? David upił łyk whisky i pokręcił głową. Miał nadzieję, że Margaret de Vere, jeśli rzeczywiście trudniła się czarnoksięstwem, płaci obecnie w piekle odpowiednio wysoką cenę za to wszystko. 346 1)0/77 ??fi Jedna z książek, którą przywiózł dla Joss, opisywała dzieje czarnej magii w średniowieczu. Położył ją przedtem na biurku w pokoju. Teraz odstawił kieliszek i poszedł po nią, a przy okazji wziął także kilka innych. W kuchni było cieplej, wolał posiedzieć tam. I tak musiał czekać, aż posiłek będzie gotowy. Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek, dodał trochę wody, ułożył obok siebie przyniesione książki i otworzył tę o magii. Dwukrotnie uniósł głowę, nasłuchując. Dziwne, jak przyjazna wydaje się cisza w tej części domu. I wcale nie groźna. Tutaj czuł się bezpieczny, nawet zadowolony, kiedy tak siedział wdychając coraz intensywniejszy zapach pieczeni i sosu. Często wysuwane w średniowieczu oskarżenie dotyczyło pozbawienia życia za pomocą czarnej magii; podejrzenia budził każdy przypadek nagłej śmierci. Sprzyjały temu zarówno niedostateczna wiedza medyczna, jak również niski poziom sądownictwa. David westchnął, przekartkował książkę. Chyba jednak miał rację, traktując magię jak coś wybitnie niedorzecznego. Spojrzał znów na mały samochodzik. A może jednak Margarete de Vere posiadała rzeczywistą moc? Czy to ona sprawiła, że król zakochał się w jej córce? Czy to ona, widząc, iż jej plan przybrał nieoczekiwanie tragiczny obrót, doprowadziła do upadku króla i jego bękarta? Czy to możliwe? A jeśli tak, to gdzie i w jaki sposób zdobyła tę tajemną i przerażającą moc? Machinalnie obracał samochodzik w dłoni na wszystkie strony, jakby spodziewał się, iż w tej małej drewnianej zabawce znajdzie rozwiązanie zagadki. Legendy na temat diabła w Belheddon sięgały zamierzchłych czasów, tych sprzed chrześcijaństwa. Ona też musiała je znać. Czy właśnie z nich czerpała swą moc? Wzdrygnął się mimo woli. Odłożył samochodzik, otworzył piekarnik i owinąwszy sobie dłoń ścierką do zmywania wyciągnął blachę. W folii znalazł bezkształtny, zamrożony jeszcze kawałek mięsa w gęstym sosie, pasztet zamienił się w nieokreśloną breję. Wsunął wszystko z powrotem do piekarnika. Bez względu na wygląd, będzie na pewno smaczne. 1)om eefi 347 Czy wywołała diabła? Czy oddała swoją nieśmiertelną duszę w zamian za niezwykłą moc? Żałował teraz, że odnosił się lekceważąco do tego rodzaju opowieści i legend, uważając je za bzdury. Teraz zaczynał mieć wątpliwości. Nagle wstał, podszedł do kredensu i wyciągnął książkę telefoniczną. Po chwili znalazł w niej nazwisko, o jakie mu chodziło. Edgar Gower w Aldeburgh. * * * Gower wysłuchał go uważnie. Siedział przy biurku, bawiąc się machinalnie ołówkiem, co jakiś czas marszczył w skupieniu brwi i notował coś na kartce. - Panie Tregarron, myślę, że powinniśmy się spotkać -powiedział wreszcie. Przesunął się lekko na krześle i popatrzył przez okno na światła kutra rybackiego, który powoli przesuwał się w oddali. - Kiedy może pan przyjechać do Wschodniej Anglii? - Jestem tu właśnie teraz. - David podniósł telefon, przeszedł z nim do stołu i usiadł. Z piekarnika dochodził coraz bardziej intensywny i smakowity zapach. - Co znaczy: tu? - Przyjechałem dzisiaj, jestem teraz w Belheddon. - Wyciągnął rękę, przycisnął palcem dach drewnianego samochodu i przesunął go kilkakrotnie po stole tam i z powrotem. - Ach, tak. - W słuchawce zapadła cisza. - Domyślam się, że jest pan tam sam? - Lukę i Joss pojechali do Paryża. - A dzieci? - O ile wiem, są z dziadkami. - Ale nie w Belheddon? - Nie, nie w Belheddon. - Kolejna chwila milczenia, podczas której każdy z nich dopowiedział w duchu: „Dzięki Bogu!" -Panie Tregarron... - Edgar oderwał wzrok od okna; i tak stracił już statek z oczu. - Coś mi przyszło do głowy. Jeśli chciałby pan przyjechać do Aldeburgh, jazda nie zajmie panu więcej niż godzinę. Moglibyśmy porozmawiać i... przenocuje pan u mnie - dodał znacząco. David zamknął oczy i odetchnął z ulgą. - To bardzo miłe z pana strony. Wspaniały pomysł. 348 'Dom ech Ogarnęło go przemożne pragnienie, aby zostawić to wszystko, wskoczyć do auta... Powstrzymało go jednak poczucie własnej godności. Postanowił najpierw zjeść kolację, zebrać swoje książki i notatki, jeszcze raz przeprowadzić inspekcję całego domu i pogasić światła. Zerknął na butelkę whisky. Chyba wypił trochę za dużo, aby móc teraz prowadzić samochód przed zjedzeniem czegoś pożywnego. Pasztet, mimo iż bezkształtny i brejowaty, okazał się smaczny. David zjadł go z apetytem, umył widelec i kieliszek, po czym ruszył do wyjścia. Zmusił się, aby pójść najpierw na górę. Pogasił światła, pozamykał drzwi. Dom był cichy, wydawał się nawet dość przytulny, David zmienił jednak zdanie, kiedy znalazł się w sypialni Joss i Luke'a: tu cisza przygniatała swym ciężarem. W powietrzu wyczuwało się jakieś nieznaczne poruszenie, David nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że ktoś go obserwuje. Szybkim krokiem wyszedł z pokoju, zgasił światło i stanął przy schodach. Poczuł to również tutaj - coś jakby zadumę pełną urazy, chłód nie mający nic wspólnego, z fizycznym zimnem w tym domu. Nie zwracaj na to uwagi, upomniał się w duchu. Weź książki i wyjdź! Oparł dłoń na poręczy i spojrzał w dół. Hol był jasno oświetlony, na podłodze leżały porozrzucane zabawki: samochodziki podobne do tego, jaki zostawił w kuchni, piórnik... - W porządku! - zawołał. - Niech będzie. Już idę. - Kosztowało go wiele samozaparcia, aby zejść na dół, minąć rozrzucone zabawki i wejść do pokoju. Rozejrzał się dokoła, jakby i tu spodziewał się znaleźć coś dziwnego, ale wszystko wyglądało dokładnie tak jak przedtem. Ogień w kominku wygasł wprawdzie i zrobiło się zimno, ale i tak pokój wydawał się przyjazny, niemal bezpieczny. David sprawdził kominek, zgarnął papiery i książki, które tu przywiózł, zgasił światło i zamknął za sobą drzwi. W holu nachylił się, podniósł kilka zabawek i wsunął je do kieszeni. - Zwrócę je następnym razem, chłopcy! - zawołał głośno. - Muszę tylko coś sprawdzić. ?)?? ech 34g Z górnej części schodów dobiegł go znowu cichy chichot. Podniósł wzrok. Nie, nie pójdzie tam ani nie ucieknie. Przecież to tylko dzieci. Nie zrobią mu nic złego. A może jednak? Jeszcze raz podniósł wzrok. - Bywajcie, chłopcy - powiedział łagodnie. - Z Bogiem! Zamknął za sobą drzwi i niemal natychmiast usłyszał szczęknięcie zamka. Wrzucił książki na tylne siedzenie samochodu, wsiadł do środka i dopiero teraz uświadomił sobie, że trzęsie się jak galareta. Ręce dygotały mu tak gwałtownie, że z trudem trafił kluczem do stacyjki. Kiedy samochód minął sklepioną bramę, David zerknął w lusterko wsteczne: wszystkie okna jaśniały od świateł. David przycisnął pedał gazu i skręcił z alejki na główną drogę. * * * Mary Sutton wracała do domu później niż zwykle. Wysiadła z autobusu przy Belheddon Cross, ruszyła w stronę wioski i nagle przystanęła, kiedy z alejki wiodącej do Hall wyjechał samochód i ostro skręcił na zachód, pozostawiając za sobą tuman kurzu. Długą chwilę patrzyła na malejące tylne światła i dopiero kiedy auto zniknęło jej z oczu, odwróciła się i spojrzała na dom. Grantowie wyjechali na parę dni, powiedział jej o tym Fred Cotting, ojciec Jimba. Więc nie powinno tam teraz nikogo być. Wieczór był mroźny i pogodny. Z miejsca, gdzie stała, widziała wyraźnie cały dom skąpany w blasku księżyca. Ciemne okna sprawiały, że wydawał się wymarły. Mary zawahała się, mocno zacisnęła dłonie na swojej pakownej torbie. Mała Lolly na pewno by chciała, żeby co jakiś czas rzucić okiem na dom. Tak właśnie Robert, brat Laury, nazywał swoją siostrzyczkę. Ten sam Robert, który zginął w wieku czternastu lat, gdyż spadł na ziemię z wielkiego kasztana strzegącego domu od frontu. Nie powiedziała córce Laury o tamtych dwóch chłopcach, braciach Laury. Bo i po co? Jocelyn okazała się mało odporna; nie potrafiła sobie nawet poradzić z myślą o swoich własnych zmarłych braciach. Mary wydęła wargi, wolnym krokiem ruszyła alejką. Ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że kierowcą samo- 350 T)om ech chodu, który minął ją tak gwałtownie, mógł być jakiś włamywacz. Nikt nigdy nie włamał się do Bełheddon Hall. Nikt nie śmiał. Ale w takim razie... kto to był? Przystanęła raptownie, wpatrując się w dom. Czuła napór emocji, które emanowały z jego murów: były to strach, nienawiść, miłość, poczucie szczęścia. Czuła też błogosławieństwo w chichocie małych chłopców, a prócz tego wszystkiego zimne, jadowite zło, które zatruwało powietrze. Jeszcze mocniej zacisnęła dłonie na torebce i zaczęła obchodzić dom dokoła. Wszystkie okna i drzwi były zamknięte; przed każdym z nich przystawała mamrocząc jakieś słowa i kreśląc dłonią znak ostroramiennej gwiazdy. Dawno już nie robiła użytku ze swojej mocy, znacznie słabszej zresztą niż moc Margaret de Vere, ale jej lojalność wobec małej Lolly i jej córki pozostawała niewzruszona. Nie odmówi im resztek swoich sił. Rozdział 32 wa dni wcześniej, po przyjemnym locie ze Stansted na Orły, Joss i Lukę wsiedli do taksówki i udali się wprost do hotelu przy Etoile. Joss była wyjątkowo małomówna. Za każdym razem, kiedy Lukę na nią zerkał, jej twarz wydawała mu się bardziej napięta i blada. Kiedy wreszcie zapłacili taksówkarzowi i znaleźli się w swoim pokoju, sprawiała wrażenie, jakby lada chwila miała stracić przytomność. - Może chcesz zadzwonić do matki, zapytać o dzieci? -Usiadł obok niej na łóżku. Za oknem tętnił uliczny gwar, słychać było przejeżdżające samochody. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw ich okna, mieściła się kafejka; raz po raz nawet słabe podmuchy wiatru przynosiły zapach kawy, czosnku i wina. Lukę wstał, zamknął okno i znów usiadł obok Joss. - Co będziemy robić? - zapytał, kiedy odłożyła już słuchawkę. - Dobrze, że u nich wszystko w porządku. Jak widzisz, nie masz się czym przejmować. Musimy teraz pomyśleć o sobie, rozerwać się trochę. Joss odetchnęła głęboko, czuła, jak opuszcza ją napięcie. Jest bezpieczna. I dzieci są bezpieczne. Także Lukę. Uliczny zgiełk, tylko trochę stłumiony przez zamknięte okno, oraz białe koronkowe firanki działały na nią kojąco. Nieoczekiwanie opadła do tyłu, na wznak i przeciągnęła się rozkosznie, prostując ramiona. Potem zacznie myśleć o tym Francuzie, przyjacielu matki, teraz jednak potrzebuje przede wszystkim relaksu. Chwilowo Bełheddon Hall odpłynął gdzieś w dal. T) 352 Dom ech Lukę spojrzał na nią z uśmiechem. - Widzę, że Paryż ci służy. - To prawda. - Wyciągnęła do niego ręce. - Powinniśmy teraz odpocząć, a potem... Czy wiesz, na co mam dziś ochotę? Na krótki spacer statkiem. Ostatnim razem, gdy odbyłam taką przejażdżkę, byłam jeszcze dzieckiem. Lukę roześmiał się. Nachylił się nad nią, powędrował ustami po czole i policzkach, nakrył wargami jej usta. Kiedy jego dłoń zaczęła wprawnie rozpinać jej bluzkę, zesztywniała na moment, ale mroczna ściana w umyśle nie ustąpiła i po chwili Joss odprężyła się znowu. Zarzuciła mu ręce na szyję. * * * - Aż trudno uwierzyć, ale za dnia wszystko naprawdę wygląda inaczej. - David wyjął klucz i otworzył tylne drzwi. Wozownia była nadal zamknięta. Nigdzie nie dostrzegli Jimba, mimo że dochodziła już jedenasta. - Mrok czyni z nas wszystkich tchórzy - odparł Edgar. W ręku trzymał czarną aktówkę. - Nie umiem powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że przyjechał pan do nas wczoraj wieczorem. To dziwne, ale temat czarnej magii i czarów nigdy nie wysunął się tutaj tak naprawdę na pierwszy plan. Biedna Laura i ja nie wykraczaliśmy w swoich zainteresowaniach poza istnienie szkodliwych oddziaływań. Wiem, że była świadoma tragedii Katherine, ale chyba nie podejrzewała, że ona lub jej matka mogły mieć wpływ na losy mieszkańców tego domu. Wszedł za Davidem do kuchni, ciepłej i przytulnej jak wczoraj. David zapalił światło, sięgnął po czajnik. -1 co teraz? Edgar zmarszczył brwi, odłożył aktówkę. - Niech pan nam zrobi kawy, a ja tymczasem udam się na obchód domu - uśmiechnął się blado. - Czymkolwiek zajmowała się Margaret de Vere, nie czyniła tego otwarcie. Z pewnością musiała to robić cichaczem, bez świadków, jedynie w obecności współsprawców, o ile tacy byli. Może uda mi się ustalić, gdzie to się działo. T)om ecR 353 - Musiała wiedzieć, że zostałaby skazana na śmierć, gdyby schwytano ją na gorącym uczynku. - David otworzył szafkę i wyjął słoik kawy. - Tak, to prawda. Ale sądzę, że wierzyła mocno w swoich sprzymierzeńców. Diabeł to naprawdę potężny przyjaciel. David wzdrygnął się. - Miejmy nadzieję, że Kościół ma większą moc niż on -mruknął. Ale Edgar nie usłyszał już tych słów, gdyż wyszedł właśnie na korytarz. Ich rozmowa poprzedniego wieczoru, kiedy David przyjechał do Aldeburgh, przeciągnęła się do późna w nocy. Przywiezione książki i notatki zajęły całe biurko Edgara, przy którym zasiedli obaj; siedzieli tam nadal, kiedy na niebie zapłonęły gwiazdy. Co jakiś czas podnosili wzrok na okno z rozsuniętymi zasłonami, aby popatrzeć na lśniącą czerń morza, którą raz po raz przecinały niczym srebrne i białe błyski drobne fale nadchodzącego przypływu. Dopiero o wpół do piątej Dot zdołała wygonić ich do łóżek, a pięć godzin później zbudziła obu zapraszając na gorące śniadanie z herbatą i grzankami. Nim upłynęło dwadzieścia minut, znajdowali się w drodze do Belheddon. Edgar wiózł ze sobą wodę święconą, wino i chleb, a także krucyfiks i Biblię. # * * W głównym holu panował przenikliwy chłód. Edgar, trzęsąc się, powiódł wzrokiem dokoła. Na zewnątrz było pogodnie, listopadowe słońce wisiało nisko i świeciło ukośnie w okna, tworząc na posadzce podłużne jasne smugi. Na widok zwiędłych kwiatów Edgar zmarszczył brwi. Złe wibracje. Uśmiechnął się w duchu. Tak, wibracje są bardzo istotne. Przeszedł do pokoju Joss, stąpając ostrożnie, aby nie podeptać rozrzuconych na podłodze zabawek. Pokój był pełen słońca, ciepły i przytulny. Edgara ogarnął gniew. Taki piękny dom! Przez stulecia zamieszkiwali go ludzie, a mimo to rzucono na niego urok. Uczyniła to - jeśli wierzyć teorii Davida - zawzięta i zachłanna kobieta. Kobieta, która posłużyła się własną córką, aby rozbudzić żądze króla; która doprowadziła do tego, że król uczynił z jej córki swoją kochankę, kiedy zaś przekonała się, że nie jest skłonny 23. Dora ech 354 ?)?? ech opuścić swej żony, aby poślubić dziewczynę, użyła całego swojego czarnoksięskiego kunsztu, by pozbawić życia ją i zapewne także jego. Pogrążony w zadumie wpatrywał się w kominek. Jeśli tak było naprawdę, Margaret de Vere musiała dysponować rzeczywiście potężną mocą. Skorzystała z pomocy diabła, a jej zajadłość w jakiś sposób zdołała przetrwać stulecia i teraz stanowi realne zagrożenie dla mieszkańców tego domu. No dobrze, ale co należy uczynić? Egzorcyzmy okazywały się zazwyczaj skuteczne, a on zastosował je przedtem upoważniony do tego przez biskupa. Kilkakrotnie przychodził tu z wodą święconą, aby oczyścić dom. Dlaczego więc te starania nie odniosły skutku? Może jego moc nie jest dostatecznie duża? Czym prędzej odrzucił od siebie zwątpienie i rozejrzał się dokoła. Do tej pory kierował wszystkie egzorcyzmy pod adresem nieznanego przeciwnika, nie silił się na określenie jego tożsamości. Tym razem miało być inaczej. Zamierzał wymienić konkretnie, z imienia i nazwiska, osobę Margaret de Vere i raz na zawsze wygnać ją z tego domu. ^ Kiedy wrócił do kuchni, David otwierał puszkę z herbatnikami. - I jak, w porządku? - Jego głos zdradzał lęk. - Owszem, w jak najlepszym porządku. - Edgar żałował, że nie czuje się tak pewnie, jak by sobie tego życzył. Usiadł przy stole i przysunął do siebie jeden z niebieskich ceramicznych kubków. - Myślę, że wszystko, co trzeba, zrobimy w głównym holu. Jest to centralny punkt domu, a bez względu na to, w którym miejscu ona rzuciła urok i klątwę, należy oczyścić cały dom. - I potrafi pan wyzwolić chłopców? Edgar wzruszył ramionami. - Mam taką nadzieję. David uśmiechnął się niepewnie. - Mam wrażenie, jakbym stał się bohaterem baśni braci Grimm. Magia. Czarownica. Zaklęte dzieci. To brzmi niedorzecznie. - Rzeczywiście. - Edgar odstawił kubek. Nagle uświadomił sobie, że nie przełknie teraz ani kawy, ani ciasteczka. - T)om ech 355 Chodźmy. Do roboty! Im prędzej się do tego weźmiemy, tym lepiej. Wziął teczkę i ruszył pierwszy do głównego holu. Słońce skryło się już za chmury. W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy siedzieli razem w kuchni, niebo zszarzało, przybrało posępną barwę. - Może wyniesie pan stąd te kwiaty, dobrze? A ja rozłożę na stole swoje rzeczy. - Wyjął krzyż i umieścił go przed sobą. Georgie. Głos, który dobiegł ze schodów, zabrzmiał donośnie i wyraźnie. Wazon wyśliznął się z dłoni Davida i roztrzaskał się na podłodze, zielonkawa woda wraz z kwiatami zalała posadzkę. - Jezu! Przepraszam! - Fetor zgniłej wody był nie do zniesienia. - Już dobrze, nic złego się nie stało. Posprzątamy to potem razem. Ostrożnie, może się pan skaleczyć! - Edgar schylił się szybko, podniósł kilka połyskujących srebrzyście odłamków szkła. - Powinienem był pana ostrzec. Mogą wystąpić manifestacje. - Jakie manifestacje? Edgar wzruszył ramionami. - Różne hałasy. Światła. Trzaski i huki. Szatan nie lubi, jak się go wypędza. David odetchnął głęboko. - Staram się traktować to wszystko jak badanie naukowe. - Nie radzę - odparł Edgar ostrym tonem. - Proszę wynieść to wszystko do kuchni, musimy też znaleźć coś, aby zebrać wodę z podłogi. Należy pamiętać, że nie mamy do czynienia z eksperymentem służącym rozrywce. Sprawa jest niesłychanie poważna. - Szczątki wazonu i zwiędłe kwiaty wrzucił do kubła, sięgnął po szmatę. - Trzeba tu zrobić porządek. Po co nam zgniła woda? David pomógł mu sprzątnąć w holu, spryskał też całe pomieszczenie środkiem dezynfekującym, który znalazł pod zlewem. Dopiero potem Edgar, zadowolony, umył ręce i powrócił do wypakowywania swoich rzeczy. David stał 356 T)om ech obok; w duchu modlił się, aby znów wyszło słońce. Ciemne niebo przytłaczało go, mimo świateł zapalonych w domu. - Poszukać świec? - zapytał. Edgar przytaknął. - Tak, przydadzą się. David pamiętał, że świece leżą w komodzie pod galerią. Podszedł tam i otworzył drzwiczki. Z komody wypadł mały drewniany samochodzik i potoczył mu się pod nogi. David znieruchomiał, poczuł, że ogarnia go niemoc. Sammy. Głos dobiegł od strony przeciwległych drzwi. David odwrócił się. - Nie należy zwracać na to uwagi - odezwał się spokojnie Edgar. - Proszę o te świece. - Nie ma ich tu. - Może są w kuchni. David podszedł do drzwi, zza których przed chwilą rozległo się wołanie. Zażenowany uświadomił sobie, że się boi. Odetchnął głęboko i zagłębił się w długi korytarz wiodący do kuchni. Było bardzo zimno, przeciąg dawał się tu szczególnie mocno we znaki. Za to kuchnia okazała się oazą ciepła i światła. W kredensie David znalazł lichtarze, a w szufladach nowe niebieskie świece. Wziął dwie i wrócił do holu. Edgar zmarszczył brwi. - Nie było białych? Głupiec ze mnie. Powinienem był przywieźć swoje. Zazwyczaj mam je przy sobie. - Znalazłem tylko takie. - David umieścił je z niemal nabożną czcią obok krzyża. - Co teraz? - Pobłogosławię dom i oczyszczę go wodą święconą. Potem pomodlę się o wypędzenie szatana i odprawię ofiarę przy tym stole. Sammy! Chodź, pobaw się ze mną! Sammy, gdzie jesteś? Żałosne wołanie zabrzmiało wyjątkowo wyraźnie. Potem rozległo się szuranie stóp po schodach, usłyszeli też chichot. - Nie należy zwracać na to uwagi - powtórzył spokojnie Edgar. Zapalił obie świece. - To po prostu niewinne, choć psotne dzieci. - Pokręcił głową. - Sam odprawiałem msze ?)??? ech 357 żałobne w ich intencji. W intencji jednego i drugiego. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Słodki Jezu, zmiłuj się nad tym domem. Uwolnij i pobłogosław dusze dzieci, które zmarły w Belheddon Hall. Wygnaj stąd szatana i gnieżdżącą się tu nienawiść. - Otworzył skórzaną teczkę, w której -jak się okazało - przechowywał cały zestaw małych flakonów i dzbanków ze srebrnymi pokrywkami. - Dot nazywa to moim wyposażeniem podróżnym - wyjaśnił cicho. - Oliwa. Woda. Wino. Sól i opłatki. Na piętrze rozległ się donośny trzask. David podniósł głowę, w gardle zaschło mu z wrażenia. - Pójdziemy zobaczyć, co się dzieje? - zapytał szeptem. Edgar potrząsnął głową. Otworzył modlitewnik. - Musimy się skupić na modłach. Niech pan stanie obok mnie. Gdzieś w pobliżu zapłakało dziecko. David pociągnął Edgara za rękaw. - Powinniśmy jednak rzucić tam okiem. - Człowieku, przecież wiadomo, że nie znajdziemy nikogo. - Dłoń Edgara zacisnęła się kurczowo na księdze. -Skupmy się. Płomyki świec migotały coraz gwałtowniej, gęsta kropla niebieskiego wosku spłynęła na stół. - Powinny być białe - mruknął jakby do siebie David. -Świece powinny być białe. - Uświadomił sobie, że drży jak osika. Edgar szukał niecierpliwie odpowiedniej strony. - Ojcze nasz... - zaczął - ... któryś jest w Niebie, święć się Imię Twoje... Kolejny trzask rozległ się tuż nad ich głowami, popiół w piecu wzniósł się niczym obłok, podmuch wiatru pchnął go w głąb pokoju, tuż pod ich nogi. Edgar, zrezygnowany, dał za wygraną, odłożył modlitewnik. - Dość tego! - krzyknął nieoczekiwanie gniewnym głosem. - Precz stąd! Wynoś się z tego domu, słyszysz? W imię Jezusa Chrystusa, Pana naszego, opuść to miejsce! Natychmiast! Zaprzestań swoich ohydnych praktyk, uwolnij ten dom od złości i nienawiści, zostaw tych ludzi w spokoju! -Uniesioną wysoko ręką uczynił w powietrzu znak krzyża. - 358 T)om ecfi Precz! - Wziął butelkę z wodą święconą i jeden dzbanek; zaczął podnosić pokrywkę. - W imię Boga! - krzyknął. Pokrywka ustąpiła, sól rozsypała się po stole. David cofnął się o krok zaskoczony. Korciło go, aby podejść bliżej, wziąć trochę soli i sypnąć ją za siebie, przez ramię, ale Edgar nabrał już garść soli i wsypał ją do wody, wypowiadając znane od dawien dawna błogosławieństwo: - Commixtio salis et aąuae panter fiat, in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Na piętrze zapłakał mały chłopiec. David odruchowo odskoczył jeszcze dalej od stołu; serce ścisnęło mu się na dźwięk tego żałosnego głosu. Edgar, nadal skupiony na tym, co robił, wyciągnął rękę i pochwycił go za rękaw kurtki. - Spokojnie! - szepnął. - Tam nie ma nikogo, zapewniam pana. Ona tylko chce nas wypróbować. Możemy ją pokonać. Musimy tylko mocno wierzyć. - Uniósł krzyż. - Proszę to wziąć i pójść za mną. Wolnym krokiem obeszli cały pokój, Edgar na przedzie, zraszając wodą święconą każdy kąt, a David tuż za nim, ściskając w dłoni krzyż. Mimo dręczącego go nadal lęku cia. szył się, że nie widzi go w tej chwili jego szef. Parsknął cichym śmiechem i natychmiast Edgar odwrócił się do niego z twarzą pobladłą od gniewu. - Pana to bawi? Po naszych rozmowach? Po tym wszystkim, co sam pan słyszał? - Nie, proszę mi wybaczyć. - David przygryzł usta, podniósł krzyż na wysokość twarzy, jakby chciał się za nim ukryć. - To objaw histerii. Nie jestem przyzwyczajony do tego typu obrządków... -1 dzięki Bogu! - Edgar mierzył go przez chwilę surowym wzrokiem. - Mam nadzieję, że nasza czarownica nie zawładnęła również panem. Może niech pan lepiej zaczeka na zewnątrz. - Nie. - Sama myśl o tym, że mógłby znaleźć się w mocy Margaret de Vere, była tak przerażająca, że David poczuł na plecach falę zimnego potu. - Nie, przepraszam za tamto. Zostanę i pomogę panu. - Odruchowo podniósł wzrok; z góry dobiegł odgłos, jakby ktoś przebiegł szybko od ściany do ściany. - Proszę nie zapominać o królu. Jeśli i on tu jest... T>om ecfi 359 - Wszystko po kolei - mruknął Edgar. Ręce trzęsły mu się jak w gorączce. Chlusnął wodą w ciemny kąt pod galerią. - Ab insidiis diaboli, libera nos, Domine. Ab ira, et odio, et omni, libera nos Domine! Tędy. - Odwrócił się ku drzwiom. - ...ubicumąue fuerit aspersa, per invocationem sancti nominis tui, omnis infestatio immundi spiritus abiga-tor, terrorąue venenosi serpentisproculpellatur... - Panie Tregarron? Jest pan tutaj? - rozległ się za drzwiami dźwięczny, donośny głos. - Panie Tregarron? Czy wszystko w porządku? David zamknął oczy, otarł twarz ramieniem. - To Jimbo, pomocnik Luke'a - szepnął. Ręce trzęsły mu się tak gwałtownie, że musiał przycisnąć krzyż do piersi. - Panie Tregarron? - Głos zabrzmiał teraz mniej pewnie. - Nie odzywajmy się. On zaraz odejdzie - poradził cicho Edgar. - Panie Tregarron? - Tylne drzwi były otwarte, głos przybliżył się nagle. - Pomyślałem sobie, że lepiej sprawdzę... - Niech pan z nim pogada. - Edgar zgarbił się nagle, cała energia jakby odpłynęła od niego w jednej chwili. -Niech pan z nim pogada. I odeśle go. David odłożył krzyż, podszedł do drzwi. - Jim? - odezwał się ochrypłym głosem. - Jim, wszystko w porządku, jestem tutaj. - Skierował się do kuchni, oddychając głęboko. Czuł się jak człowiek wypuszczony właśnie z więzienia. Odetchnął przeciągle, wsparł się rękami o stół. - Na pewno wszystko w porządku, panie Tregarron? -Jimbo stanął już w progu, na jego twarzy malował się niepokój. - Jest pan biały jak śnieg. David wyprostował się resztkami sił. - To zmęczenie, nic więcej. Przykro mi, nie chciałem cię przestraszyć. Zapomniałem zamknąć drzwi. - Nie ma sprawy. Najważniejsze, że wszystko w porządku. - Jimbo zawahał się. - Bo chyba nie wydarzyło się tu nic złego, prawda? David potrząsnął głową. - A więc wracam do pracy. Musiałem pojechać z samego rana do Ipswich po części do auta. - Nadal stał w miejscu. 360 T)om ech ~ Może nastawić wodę? Przydałoby się panu coś gorącego do picia. David znużonym gestem pokręcił głową. - Nie, dziękuję, Jimbo. Potem zaparzę sobie trochę kawy. - Zmusił się do uśmiechu. - Wracam dziś do Londynu. Przed wyjazdem zajrzę do wozowni i oddam ci klucze. Odprowadzał Jimba wzrokiem, a kiedy tamten zamknął za sobą drzwi, poczuł gorące pragnienie, aby zawołać go z powrotem. W ostatniej chwili zdołał jednak zwalczyć tę pokusę. Musiał wracać. ^Rozdział 33 --Ouke, chciałabym pojechać tam, gdzie mieszkała moja matka. - Och, Joss! - Lukę usiadł w łóżku, spojrzał na nią zaskoczony. - Przecież przyjechaliśmy tu, żeby zostawić to wszystko za sobą. - Ale ja nie potrafię zostawić tego w ten sposób! - Potrząsnęła głową. - Chcę tylko spojrzeć. Zobaczyć, gdzie ona mieszkała. Mam adres. Muszę się upewnić, że była w Paryżu szczęśliwa. - A w jaki sposób chcesz się o tym przekonać? - Odetchnął głęboko. - Joss, twoja matka zmarła sześć lat temu. Nie sądzę, aby ktoś jeszcze ją pamiętał. - A może jednak? - Zacisnęła pięści. - Sześć lat to wcale nie tak dużo. Proszę cię, Lukę! Jeśli będę musiała, pojadę tam sama. Westchnął zrezygnowany. - Wiesz, że nie puszczę cię samej. Uśmiechnęła się lekko. - Dziękuję. - W porządku. Poddaję się. Zjedzmy coś, a potem pojedziemy. Ale po powrocie wymyślimy coś, żeby się rozerwać, odprężyć trochę, zgoda? Ostatnie dni w Paryżu spędzimy lekko i przyjemnie, dobrze? Odchyliła kołdrę. - Tak, oczywiście, przyrzekam. 362 T)om ech * * * Ulica Aumont-Thieville leżała w siedemnastym okręgu. Taksówkarz wysadził ich przed czymś, co wyglądało na szereg pracowni artystycznych, a Joss, patrząc na duże okna atelier, westchnęła głęboko. - A więc to tu. Tu zamieszkała z Paulem. - Nie zapukasz? Zagryzła wargę. - Może trzeba najpierw pójść do konsjerżki? Chyba że ten zawód przestał już istnieć... O ile wiem, takie konsjerżki wiedziały zawsze wszystko o każdym z lokatorów. Lukę uśmiechnął się. - To prawdziwe jędze. W dawnych latach takie jak one siedziały pod gilotyną i dziergając coś na drutach liczyły głowy, które wpadały do kosza. - Chcesz mnie po prostu zniechęcić. - Wcale nie. Wiem, że nic cię nie zniechęci. - Objął ją. -Idź już, zadzwoń. Młoda kobieta, która otworzyła im drzwi, nie wyglądała wcale na bezduszną jędzę. Była zgrabna, zadbana i mówiła» płynnie po angielsku. - Monsieur Deauville? Owszem, madame, mieszka tutaj. Joss spojrzała na męża i zwróciła się do młodej kobiety. - Może pamięta pani moją... to znaczy... jego... - Urwała. Uświadomiła sobie nagle, że nie wie, czy matka wyszła ponownie za mąż. - Panią Deauville - dokończyła pośpiesznie. - Ona umarła sześć lat temu. - Przykro mi, madame, ale wtedy pracowała tu moja matka. Ja jestem na jej miejscu dopiero od dwóch lat. Mogę tylko powiedzieć, że teraz nie mieszka tu żadna pani Deauville. - Wzruszyła ramionami. - Czy chce pani wejść na górę? Joss kiwnęła głową, spojrzała na Luke'a. - Wejdziesz ze mną, czy przejdziesz się trochę? - Nie wygłupiaj się. - Wszedł do sieni. - Oczywiście, że pójdę z tobą. Winda była mała, z kutego żelaza, ozdobna i budziła lęk. Niewiarygodnie powoli wjechała na trzecie piętro. Odsunęli z trudem ciężką kratę i wyszli na podest. Drzwi otworzył po chwili Paul Deamdlle, mężczyzna - jak oceniła go Joss - 1)0/71 ecR 363 około osiemdziesiątki, wysoki, o siwych włosach, sympatyczny i pełen wdzięku. Uśmiechnął się przyjaźnie. - Monsieur? Madame? - Patrzył na nich pytająco. Joss odetchnęła głęboko. - Pan Deauville, nieprawdaż? Czy mówi pan po angielsku? Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Oczywiście. Miał na sobie koszulę rozpiętą pod szyją i gruby wełniany sweter. Na rękawie widniały plamy po farbie. - Jestem córką Laury. - Patrzyła na niego z lękiem. Spodziewała się negatywnej reakcji z jego strony; mina Deau-ville'a wyrażała szok i zdumienie. Ale po chwili uśmiechnął się najwyraźniej uradowany. - Jocelyn? A więc zna jej imię! Odetchnęła z ulgą i przytaknęła. - Jocelyn. - Och, ma cherie! - Wyciągnął ręce, objął ją i ucałował w oba policzki. - Nareszcie! Och, jakże długo czekaliśmy na ten moment, Laura i ja! - Cofnął się nagle o krok. - Zapewne wie pani... proszę mi wybaczyć... że Laura nie żyje? Joss kiwnęła głową. On również pochylił głowę, po czym ujął dłoń Joss. - Proszę dalej, bardzo proszę. To pani małżonek, prawda? - Puścił jej rękę i uścisnął mocno dłoń Luke'a. - Przepraszam, że przyszliśmy bez uprzedzenia - powiedziała Joss. - Och, nic nie szkodzi! Najważniejsze, że możemy się wreszcie spotkać! Proszę wejść, zaraz podam kawę. Nie, nie, musimy się napić czegoś lepszego, czegoś specjalnego, żeby uczcić tę okazję. Proszę usiąść. - Wprowadził ich do obszernego salonu; na wszystkich ścianach wisiały obrazy. Przy szerokim oknie stało dwoje sztalug z płótnami, a za nimi, w wydzielonej części pomieszczenia, trzy wygodne fotele, niski stolik i telewizor. Wszędzie poniewierały się książki i papiery. Strome schodki, przypominające raczej drabinę, wiodły na górę, gdzie zapewne mieściła się sypialnia. Gospodarz zniknął już w kuchni, a Joss i Lukę stanęli przed 364 ?)?? ??? jednym z płócien, podziwiając jego kolorystykę. Po chwili Deauville wrócił do salonu. W rękach trzymał tacę z butelką wina i trzema kieliszkami. - Voila! Teraz możemy wznieść toast! - Umieścił tacę na stoliku. - Proszę, widziała pani? To portrety pani matki. Tu. I tu. Obrazy były duże, utrzymane w żywej kolorystyce, pełne czystej emocji, ciepła i wibracji, ale jednocześnie oddające wiele z delikatności portretowanej kobiety. Jej włosy - na dwóch obrazach ciemne, przyprószone siwizną, na ostatnim stalowosiwe - przywodziły na myśl włosy Cyganki, ale skóra miała wytworny, połyskliwy odcień cery europejskiej ary-stokratki. Oczy, mimo filuternego błysku, kryły w sobie jakąś tęskną zadumę. Joss przystanęła przed ostatnim portretem. - Malowałem go, kiedy już wiedzieliśmy, że jest chora. -Paul podszedł bliżej. - Była młodsza ode mnie o dwadzieścia lat. To okrutne: musiała odejść wkrótce po tym, jak znaleźliśmy się nawzajem. - Mógłby pan o niej opowiedzieć? - Joss poczuła, że *lo oczu napływają jej łzy. - Naturalnie. - Odprowadził ją do fotela. - Proszę usiąść. Napijemy się wina, a potem odpowiem na wszystkie pani pytania. - Napełnił kieliszki. - Oczywiście odnalazła pani Belheddon. - Nie patrzył teraz na nią. Przytaknęła. - Dzięki temu odnalazłam też pana. - Wzięła kieliszek, podeszła znów do portretu. Deauville podał kieliszek Luke'owi, usiadł i wyciągnął daleko przed siebie długie nogi w wytartych dżinsach. - I jest pani zadowolona ze spadku? - Rzucił to pytanie jakby od niechcenia, upijając łyk wina. - Istnieją pewne problemy - przyznała Joss. Paul pokiwał głową. - Tak to już jest ze starymi domami. Zawsze stwarzają problemy. - Ale dlaczego? - Joss odwróciła się od portretu, spojrzała na niego badawczo. - Dlaczego zapisała mi w testamencie ten dom, skoro sama się go lękała? Dlaczego, skoro T)om ech 365 wiedziała, że stanowi zagrożenie? Tego właśnie nie rozumiem. Patrzył na nią długą chwilę, wreszcie odstawił kieliszek, podniósł się ociężale i podszedł do dużego okna. Niebo, szare do tej pory, pojaśniało trochę, gdzieś dalej nad dachami przecinały je świetliste smugi. Paul nie odwracał się do Joss. Z rękami w kieszeniach, lekko pochylony, mówił cicho: - Ona przeżywała głęboką rozterkę, Jocelyn, nie wiedziała, jak postąpić. Znałem ją około dziesięciu lat, poznaliśmy się już po śmierci jej męża. Oczywiście opowiedziała mi wszystko o pani i jej braciach. - Nie odrywał wzroku od nieba, jakby spodziewał się, że odnajdzie tam na nowo przeszłość. - Oświadczyłem się jej, prosiłem, aby za mnie wyszła - mówił dalej - ale odmówiła. Była więźniem tego domu. - W jego głosie zabrzmiało rozgoryczenie. - Nienawidziła go. Ale jednocześnie uwielbiała. - Umilkł na chwilę. - Na pewno zastanawiała się pani, dlaczego Laura wpadła na pomysł tej adopcji? - Nadal stał zwrócony do niej plecami. Kiwnęła głową. Nie potrafiła teraz wykrztusić słowa. Nie dostrzegł tego gestu, ale uznał jej milczenie za odpowiedź twierdzącą. - Wtedy jeszcze jej nie znałem, ale mogę sobie wyobrazić, jak bardzo cierpiała po śmierci męża. Kochała go gorąco do końca życia. - Parsknął krótkim, gorzkim śmiechem. - Ja byłem dla niej zawsze tym drugim, znajdowałem się w cieniu pierwszego. Ale nigdy nie zdołałem pojąć, dlaczego oddała panią, ostatnią więź łączącą ją duchowo ze zmarłym mężem. Raz nawet próbowała mi to wyjaśnić, ale właściwie tamten rozdział swego życia starała się utrzymać w tajemnicy. Myślę... - umilkł, szukał odpowiednich słów -...że lękała się o panią. Wyobraziła sobie, iż w Belheddon groziłoby pani niebezpieczeństwo, podobnie jak jej synom. Oddała swoją małą, ukochaną bebe, gdyż chciała ocalić jej życie. - Dopiero teraz odwrócił się, wymownie rozłożył ramiona. - Proszę nie mieć jej tego za złe, Jocelyn. Ona zrobiła to dla pani dobra, ale sama czuła się potem bardzo nieszczęśliwa. 366 ?)?? ech -W takim razie... - Joss odchrząknęła, mówiła z trudem. - Dlaczego w takim razie zostawiła mi ten dom? - Zapewne był to jej zdaniem jedyny sposób, w jaki mogła ocalić samą siebie. - Usiadł z powrotem, przesunął dłonią po swoich gęstych, siwych włosach. - W jakiś sposób odnalazła panią, dowiedziała się, kim są pani nowi rodzice i w pewnym sensie czuwała nad panią. Pamiętam, jak powiedziała: „Jocelyn została wychowana bardzo trzeźwo. Zajęli się nią dobrzy ludzie, nie kierujący się fantazją". To mnie trochę zirytowało. Powiedziałem: „Jak to, nie chcesz, aby twoja córka miała fantazję? Przecież to najcenniejsza cecha pod słońcem!", a ona odparła: „Nie, nie chcę. Wolę, aby stąpała mocno po ziemi. Aby była rzeczowa. Szczęśliwa. Wtedy nie będzie chciała szukać swoich korzeni". Joss przygryzła wargę. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyręczył ją Lukę. - Więc twierdzi pan, że nie zamierzała przepisywać tego domu na Joss? Paul wzruszył ramionami. - Laura była kobietą niezwykle skomplikowaną. Sądeę, że próbowała oszukać samą siebie. Zostawiając dom Jocelyn spodziewała się ugłaskać w ten sposób jakiegoś ducha, który z kolei pozwoliłby jej odejść. Ale postarała się sporządzić testament możliwie jak najbardziej zawiły, prawda? -Zerknął ponownie na Joss. - Chciała przez to właściwie utrudnić przejęcie spadku i skłonić panią do świadomego dokonania wyboru. Tak aby ewentualne konsekwencje takiego lub innego kroku nie były jej dziełem. - Rozłożył bezradnie ręce. - Dlatego powiedziałem, że oszukiwała samą siebie. - W liście, który mi zostawiła, napisała, że to ojciec pragnął, abym odziedziczyła ten dom - mruknęła z namysłem Joss. - Pani ojciec? - powtórzył Paul, nie kryjąc zdumienia. -Trudno mi w to uwierzyć. O ile wiem, on nie cierpiał tego domu. Błagał Laurę, aby go komuś sprzedała, wiem to od niej. - Jak pan zdołał ją namówić, żeby jednak stamtąd wyjechała? - Lukę sięgnął po butelkę, nalał sobie drugi kieliszek. ?)?? ??? 367 - To nie moja zasługa, lecz jej testamentu. - Paul wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, kto ją nakłonił do zostawienia tego domu wam, ale gdy tylko spisała swoją ostatnią wolę, poczuła się wolna, tak jakby ktoś otworzył przed nią wszystkie drzwi. - Jeśli mam być szczery, cała ta sprawa wywołuje we mnie pewien niesmak - powiedział cicho Lukę. Zerknął na Joss. - Zwłaszcza fakt, że warunki testamentu uniemożliwiają nam sprzedaż Belheddon jeszcze przez szereg lat. Paul zmarszczył brwi. - Przecież nie musicie tam mieszkać. - Umilkł, a po chwili westchnął ciężko. - Zresztą jest już chyba za późno. Pułapka się zamknęła. Zapewne właśnie dlatego jesteście teraz tutaj. Joss usiadła wreszcie, wpatrując się w niego intensywnie. Jej blada twarz zdradzała napięcie. Paul mimo woli przygryzł wargę. Ta kobieta przypominała mu do złudzenia swą matkę z czasów, gdy się poznali. - Opowiadała panu o duchach? - zapytała. Drgnął, spojrzał na nią uważnie. - O małych chłopcach na piętrze? Owszem, ale nie wierzyłem jej. To jakieś urojenia przygnębionej kobiety. - To nie były urojenia - zaprotestowała cicho Joss. - My też słyszeliśmy te odgłosy. - Zerknęła na Luke'a, przeniosła wzrok z powrotem na Paula. -1 jest tam jeszcze coś. Szatan we własnej osobie. Paul roześmiał się. - Le bon diable? Nie wierzę. Na pewno powiedziałaby mi o tym. - Nie wspomniała nigdy o mężczyźnie w zbroi? - O mężczyźnie w zbroi? - Paul potrząsnął głową. - Nie. - A o Katherine? W jego oczach zapłonęły ponownie czujne iskierki. - O Katherine, pochowanej w małym kościółku? Joss powoli pokiwała głową. - Owszem. Mówiła o smutku, goszczącym nadal w tym domu. I że tak jak w bajkach potrzebne jest wybawienie, które rozwieje urok. Joss spojrzała na niego z nagłą nadzieją. 368 T)om ech - A powiedziała, na czym ma polegać to wybawienie? Potrząsnął głową. - Ona sama tego nie wiedziała, Jocelyn. W przeciwnym razie zadbałaby o to już dawno temu. Kiedyś, gdy przyjechała do Paryża na weekend, poszliśmy na Montmartre, gdzie mieszka wielu moich przyjaciół. Poszliśmy razem do bazyliki Sacre Coeur, tam kupiła w sklepiku krzyż i poprosiła księdza, aby go pobłogosławił. Nosiła go potem na szyi aż do śmierci. Tamtego dnia zapaliliśmy świeczkę w intencji dzieci z Belheddon, za spokój ich dusz i duszy Katherine. Pani matka była kobietą bardzo inteligentną, ale zarazem przesądną. To właśnie było powodem sprzeczek między nami. - Uśmiechnął się z przekorą. - Sprzeczaliśmy się często. Ale łączyła nas głęboka miłość. - Cieszę się, że zaznała tu szczęścia. - Wzrok Joss powędrował znów ku portretowi. Paul spojrzał w tamtą stronę. - Wszystkie jej portrety będą w przyszłości należały do pani. Ich miejsce jest w Belheddon. Zresztą... - wstał. - Są tu jeszcze inne rzeczy, które powinienem pani dać. Zaraz ja przyniosę. Spoglądali za nim, kiedy wchodził po schodkach na galerię, potem dobiegł ich odgłos wysuwania szuflad. Niebawem Paul pojawił się z powrotem, z godną podziwu jak na jego wiek zręcznością zeszedł po niemal pionowych schodkach i podał Joss małą, misternie rzeźbioną w drewnie szkatułkę. - To jej biżuteria. Proszę. Należy teraz do pani. Joss wzięła ją i drżącymi rękami otworzyła wieczko. Wewnątrz dostrzegła zwoje korali i pereł, dwie lub trzy broszki, kilka pierścionków. Wpatrywała się w nie, targana falą gwałtownych emocji. Paul nie spuszczał z niej wzroku. - Proszę się nie smucić, Jocelyn. Ona by tego nie chciała. - Czy w szkatułce jest jej krzyżyk? Ten, który na jej prośbę uzyskał błogosławieństwo? Potrząsnął głową. - Zabrała go ze sobą do grobu. Razem z obrączką ślubną. - Byliście małżeństwem? - zapytał Lukę. Paul kiwnął głową. T>om ech 369 - Początkowo nie mogłem jej nakłonić do tego kroku. Żyliśmy jakiś czas w grzechu. - Uśmiechnął się. - Jesteście państwo zgorszeni? Joss potrząsnęła głową. - Oczywiście, że nie. - Sądzę, że mieszkańcy Belheddon byliby zgorszeni. Ale mniejsza z tym. Tu jest Paryż. Wiedliśmy une vie bohemę i takie życie przypadło jej do gustu. Jednak w końcu pobraliśmy się, tuż przed jej śmiercią. - Zawahał się. - Jeśli chcecie, pojedziemy na jej grób. Może jutro? Została pochowana pod Paryżem, w małej miejscowości, która była naszym prawdziwym domem. Nadal jeżdżę tam w lecie i maluję. Uwielbiała to miejsce. Tam właśnie umarła. - Chętnie je odwiedzę - uśmiechnęła się Joss. - To bardzo miłe z pana strony. Przechylił się ku niej i uściskał ją serdecznie. - Żałuję, że ona pani nie znała, Jocelyn. Byłaby teraz uszczęśliwiona. A niestety sama zrezygnowała ze szczęścia, ratując panią i oddając innej rodzinie. - Westchnął. - Mam nadzieję, że pani pobyt w Belheddon nie czyni tego poświęcenia daremnym. Jak się wydaje, los pani rodziny został ustalony już dużo wcześniej i powiązany nierozerwalnie z Belheddon Hall. Lukę zmarszczył brwi. - To piękny dom. - Na tym właśnie polega według mnie jego tragedia. Katherine oddała za niego życie, podobnie jak wielu innych. Oboje patrzyli na niego zaintrygowani. - Czy wie pan o czymś, co mogłoby mieć dla nas znaczenie? Paul potrząsnął głową. - Wiem niewiele. Laura po przyjeździe do Paryża niechętnie mówiła o tych sprawach. Ale twierdziła, że klątwa rzucona na Belheddon datuje się od bardzo dawnych czasów i może zostać zdjęta. - Położył dłoń na ramieniu Joss. -Gdy patrzę na panią, uświadamiam sobie, iż tak właśnie wyobrażałem sobie własną córkę. Córkę, której nigdy nie miałem. Chciałbym jakoś pomóc. Może powinna pani iść w ślady matki, pójść do Sacre Coeur, kupić tam krzyżyk 24. Dom ech 370 T)om ech i poprosić księdza o błogosławieństwo. I wierzyć. Wierzyć, że Bóg i Najświętsza Panna ochronią. Tak jak ochronili Laurę. Ona uważała, że modlitwy Rzymu sięgną przez stulecia, czego nie zdołał osiągnąć kościół anglikański. Pragnęła błogosławieństwa Najświętszej Panny dla Katherine. - Czysta bzdura! - mruknął Lukę cicho, ale i tak usłyszeli go oboje. Paul zmarszczył brwi. - Pan w to nie wierzy. Ja też. Ale dla tych, którzy wierzą, te modły mają znaczenie. Może Katherine wierzy. - Katherine nie żyje od pięciuset lat - zauważyła Joss ostrzejszym tonem. - Laura powiedziała mi, że ona była czarownicą. Bez modlitw nie zazna spokoju. - Och, daj pan spokój! - Lukę wsunął ręce do kieszeni. - Nie sądzi pan, że warto spróbować? Zwłaszcza, jeśli zamierzają państwo mieć kiedyś dzieci. Może wówczas zrozumie pan, jakie to ważne... i dlaczego dzieci muszą być chronione. - Ależ my mamy dzieci! - przerwała mu Joss. - Mamy dwóch małych synków. ^ Paul spojrzał na nią zaskoczony. -Mon Dieu... proszę mi wybaczyć! Nie wiedziałem... -Opadł na krzesło. - No tak, to oczywiste, dlatego właśnie zdecydowali się państwo tu przyjechać! Gdzie są teraz dzieci? - W Anglii. U dziadków. - Nie w Belheddon? -Nie. - To dobrze. - Odetchnął. - Proszę mi wybaczyć, jestem trochę zmęczony. Jutro wybierzemy się razem. Wynajmę samochód, pokażę państwu grób Laury. Proszę wziąć jej rzeczy i przejrzeć je uważnie. * * * Wnętrze bazyliki Sacre Coeur tonęło w mroku. Lukę zajrzał do środka przez uchylone drzwi i wzdrygnął się. - Nie, Joss, to nie dla mnie. Wejdź sama, ja tu poczekam. - Usiadł na stopniach, zapatrzył się na rozciągającą się przed nim panoramę Paryża. Joss wzruszyła ramionami i zdecydowanym krokiem weszła do olbrzymiej budowli T>om ecR 371 zwieńczonej kopułą. Sklepik był wypełniony dewocjonaliami, wśród których przeważały obrazki, krzyże i krucyfiksy, różańce i figurki. Leżały na półkach, na kontuarze, wisiały pod sufitem. Joss żałowała, że nie zapytała Paula, jaki rodzaj krzyżyka kupiła wtedy jej matka. Wiedziała, że to niezbyt mądre przychodzić tutaj. Taki krok świadczy o skłonności do ulegania przesądom. Tak powiedział Lukę. A jednak coś w słowach Paula trącało jej zdaniem właściwą strunę. Może miał rację. Może niezbędne jest błogosławieństwo Kościoła Rzymskiego, aby dosięgnąć przeszłości z okresu poprzedzającego reformację w Anglii. Wybrała mały srebrny krucyfiks i najmniej kiczowatą figurkę Najświętszej Panny, skrupulatnie odliczyła franki, po czym odszukała księdza. Pobłogosławił jedno i drugie dość niedbale i po francusku, zamiast po łacinie, czym rozczarował Joss. Nie zdążyła jednak wyrazić swego niezadowolenia, gdyż ksiądz już odwrócił się do innych, ścisnęła więc swoje zakupy w dłoni i weszła w głąb kościoła. Za dwa franki nabyła jeszcze świecę, zapaliła ją, a potem uklękła przed nią i ponad płomieniem skierowała wzrok na figurę Najświętszej Marii Panny z Dzieciątkiem, przekonana, sama nie wiedząc, skąd czerpie tę pewność, iż dokładnie w tym samym miejscu modliła się niegdyś jej matka. W Belheddon, w mrocznym i lodowato zimnym kościółku, na kamiennym stopniu przed płytą pamiątkową poświęconą Katherine de Vere pojawił się ponownie bukiecik białych róż. ^Rozdział S4 - -Cdgar? - David pchnął drzwi, zajrzał do środka. - Edgar? Dobiegł go czyjś śmiech. Chyba kobiecy. - Edgar? Gdzie pan jest? - Stanął w progu, rozejrzał się po obszernym holu. Krzyż i świece na stoliku leżały przewrócone. Niebieski wosk utworzył na dębowym blacie rozległą, zastygłą już kałużę, spłynął aż na kamienną posadzkę. - Edgar? - zawołał ostrzej David. - Edgar, gdzie się pan podzie-wa? Czy wszystko w porządku? - Wszedł do pokoju i rozejrzał się dokoła, czując, że dławi go coraz większy lęk. -Edgar? - W pokoju było cicho. Zbyt cicho. Tak jakby ktoś wstrzymywał oddech, zamierzając go podsłuchać. - Edgar! -powtórzył nieco ciszej. Odwrócił się powoli, powiódł wzrokiem po ciemnych zakamarkach pomieszczenia, po krzesłach i komodach, mimo woli zerknął na ciemne cienie za zasłonami, gdzie mógł się przecież ukrywać ktoś lub coś. Nie, nikogo tam nie ma. Podszedł do pieca i nagle dostrzegł jakiś nieduży przedmiot w garstce popiołu. Nachylił się i podniósł znalezisko; był to mały pojemniczek ze srebrnym wieczkiem, jeden z tych, które Edgar przywiózł ze sobą w teczce. David podszedł do schodów, zadarł głowę i spojrzał w górę. - Edgar? Jest pan tam? Cisza działała mu na nerwy. Tylko część schodów była widoczna, reszta, ta za zakrętem, ginęła w ciemnościach. - Edgar? - Zaczerpnął głęboko tchu, ostrożnie postawił nogę na najniższym stopniu. 'Bom ecfi 373 Śmiech dobiegł teraz z tyłu. David zawrócił i wbiegł z powrotem do głównego holu. - Kto tam? Edgarze, gdzie pan jest? Niechże pan odpowie, na miłość boską! Śmiech miał melodyjne, kuszące, nieco ochrypłe brzmienie; śmiech kobiety, która wie, że niegdyś była piękna. Da-vid zacisnął pięści w kieszeniach i rozejrzał się dokoła, usiłując zwalczyć narastającą panikę. - Coś z nim uczyniła? - zawołał nagle. - Coś z nim zrobiła, ty wiedźmo? Cisza. Głucha, ciężka, czujna cisza. Zawrócił czym prędzej. W dwóch susach znalazł się znowu w holu u podnóża schodów. Jednym szarpnięciem otworzył pokój Joss, następnie jadalnię. Ani tu, ani tam nie było nikogo. Spojrzał mimo woli na drzwi do piwnicy i zmarszczył brwi. W zamku tkwił klucz, drzwi były lekko uchylone. - Edgar! - Pchnął szerzej drzwi i zapalił światło. Edgar leżał pod schodami, skulony na podłodze. - Chryste! - jęknął David i zbiegł na dół. Edgar żył. Oddychał z trudem, chrapliwie, ale jego twarz miała niemal normalną barwę. - Edgarze? Co się stało? Zaraz sprowadzę pomoc! Wbiegł z powrotem na górę, wpadł do kuchni. Wykręcił numer 999, a kilka sekund później był już na dziedzińcu. - Jimbo! - Boże, spraw, aby on tu jeszcze był! - Jimbo? Szybciej! Z głębi wozowni wyłonił się Jimbo, wycierając dłonie w stary brudny ręcznik. - Coś się stało? - Prędzej! Zdarzył się wypadek! Zadzwoniłem już po karetkę. Potrzebna mi pomoc! Nie czekając nawet na reakcję Jimba, David odwrócił się i wrócił pędem do kuchni. Jimbo biegł tuż za nim. - Nie wezwał pan lekarza? On jest dużo bliżej niż pogotowie. - Nie znam jego numeru. Powiadom go, dobrze? A potem zejdź do piwnicy, pomożesz mi. Biegnąc ściągnął z wieszaka parę płaszczy, a po chwili był już w piwnicy. 374 T)om ech - Edgarze, czy pan mnie słyszy? - Wolał nie ruszać jego głowy; wydawało się, że jest wykrzywiona pod nienaturalnym kątem. Zwalczył pokusę, aby ułożyć starszego pana wygodniej, okrył go jedynie płaszczami i delikatnie dotknął jego ręki. - Karetka już jedzie, a Jimbo wezwał jeszcze lekarza. Niech pan się trzyma, wszystko będzie dobrze. Powieki Edgara poruszyły się lekko, najwidoczniej chciał coś powiedzieć. - Byłem durniem... - wyszeptał z trudem. - Starym durniem... Myślałem... że wiem dostatecznie dużo... że jestem dostatecznie silny... Ale ona... jest zbyt potężna... - Zakasłał, krzywiąc się z bólu. - Niech pan stąd idzie... I nie pozwala im jeszcze wracać tutaj... Jeszcze nie teraz. Muszę... -usiłował odetchnąć głębiej - ... porozmawiać z biskupem... - Tę piwnicę trzeba by zamurować. - Głos lekarza rozległ się tak nagle, że David drgnął przerażony. - Dobry Boże, ile jeszcze osób ma spaść z tych schodów! - Ze swoją nieodłączną torbą w ręku Simon podszedł szybkim krokiem i ukląkł obok Edgara. - Panie Gower! Myślałem, że ma pan więcej rozsądku w głowie! Żeby człowiek w tym wieku bawił się w piwnicy w chowanego? Cóż to za nowa moda?! - Delikatnie obmacał głowę Edgara, szyję, ręce i nogi. - I zapewne zrzucił pana ze schodów jakiś duch? -Otworzył torbę i wyjął stetoskop. - Teraz ułożymy się trochę wygodniej. Z tego, co widzę, kręgi szyjne nie są naruszone. Twarde z was sztuki, ludzie Kościoła! - Uniósł lekko głowę Edgara, podłożył pod nią płaszcz, przeniósł wzrok na Davida. - Może zechce pan wyjść na drogę i poczekać na karetkę? Powinna zaraz nadjechać. Jimbo czekał w kuchni. - Co się właściwie stało? - Nie przyszło ci do głowy, że mógłbyś nam pomóc w piwnicy? - ofuknął go David. - Nie powinniście byli wtrącać się do tego wszystkiego. A ja ani myślę schodzić tam na dół - odparł Jimbo. - Nie ma mowy. Czy on nie żyje? - Żyje. Ale... co to znaczy: nie powinniście byli wtrącać się do tego wszystkiego? - Chcieliście odprawić egzorcyzmy, prawda? Wypędzić "Dom ecfi 375 szatana z Belheddon? To się nie mogło udać. Wielu już próbowało, ale daremnie. Wszyscy oni umarli albo postradali zmysły. Mówiłem o tym Joss. Ostrzegłem ją, że nie wolno się mieszać w te sprawy, ale ona nie posłuchała. A on by jej przecież nie skrzywdził. Nigdy nie krzywdzi kobiet! - Egzorcyzmy dotyczyły kobiety. Wiedźmy. - David wsunął ręce głęboko do kieszeni dżinsów. - Ona jest źródłem wszystkich kłopotów. Jimbo patrzył na niego zdumiony. - Jak to: wiedźmy? Tu chodzi o Beliala, diabła, starego Nicka. To on tu mieszka. -Możliwe. Ale nam chodziło o czarownicę. Ona jest wszystkiemu winna. - David wzdrygnął się. - Słyszałeś warkot silnika? To na pewno karetka. Pójdę zobaczyć. W ciszy zakłócanej wyłącznie przez piski aparatury kontrolnej ustawionej w sali szpitalnej Edgar otworzył nagle oczy, pochwycił Davida za rękaw. -Musi pan wrócić do domu! Zebrać moje przybory. Niech tam nie zostają. Nie wolno ich tam zostawić, słyszy pan? - Dot, która siedziała przy nim blada ze strachu, ściskała kurczowo jego dłoń. David nie spuszczał z niego wzroku. - Pan chce, abym tam wrócił? - Odruchowo zerknął na okno, za którym zalegał już nieprzenikniony mrok. - To konieczne! - Edgar oddychał z trudem, pierś falowała mu gwałtownie, nierównomiernie. Za łóżkiem monitory rejestrowały każdy moment jego walki o życie. - Nie prosiłbym 0 to, gdybym nie uważał tego za krok absolutnie niezbędny. -Jego głos słabł z każdą chwilą. - Niech pan tam nie zostaje. 1 nic nie robi. Ignoruje wszystko, cokolwiek się zdarzy. Po prostu trzeba zabrać stamtąd wino, chleb i inne rzeczy. Oni robią z tego użytek, wie pan? Wykorzystują to, aby czynić zło. David powoli kiwnął głową. - Rozumiem. - Błagam! I nie musi pan wracać tutaj. Niech pan trzyma to wszystko w swoim samochodzie. Najważniejsze, aby żadna z tych rzeczy nie została w Belheddon. - Szybko tra- 376 T)om ecfi cił siły. Twarz bladła mu z każdą chwilą, oczy zamykały się nieubłaganie. - Proszę... - Dot ujęła Davida za rękę, odciągnęła go od łóżka. - Będzie pan bezpieczny. Proszę to wziąć. - Przez chwilę gmerała przy szyi, po czym podała mu mały złoty krzyżyk. - Założę go panu. - Zapięła mu łańcuszek, schowała krzyżyk pod koszulę i uśmiechnęła się. - To zapewni panu bezpieczeństwo. Proszę zadzwonić do mnie z Londynu i poinformować, czy zastosował się pan do tej rady. On się nie uspokoi, dopóki nie będzie tego pewien. - Pochyliła się nad mężem i delikatnie pocałowała go w czoło. Edgar otworzył oczy, uśmiechnął się blado. - Ona była dla mnie zbyt silna, Dot. Moja wiara okazała się niedostatecznie mocna. - David słyszał już tylko jego słabnący szept. - Zawiodłem... - Edgarze... - Dot nachyliła się nad nim jeszcze niżej. -Wcale nie zawiodłeś. - Chyba jednak tak. - Jego palce zesztywniały pod jej dłonią, zrobiły się zimne, a ciszę w sali przerwał nagły sygnał alarmowy w ustawionym przy łóżku monitorze, kiedy seree zwolniło, wykonało gwałtowny skok i wreszcie znieruchomiało. Kiedy nieco później David odjeżdżał spod szpitala po policzkach spływały mu łzy. Te ostatnie chwile były tak przykre, tak bardzo nabrzmiałe paniką! Nadal miał przed oczami zaaferowanych lekarzy i pielęgniarki, którzy odciągali Dot od łóżka; jedna z pielęgniarek trzymała w ręku elektrody defibrylatora; szykowano się do zabiegu mającego przywrócić czynność serca. Potem drzwi się zamknęły, przesłoniły wszystko. David chciał odwieźć Dot, ale ona potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję. Proszę zrobić dokładnie, o co on prosił. Niech pan jedzie do Belheddon. Uparła się, że zaczeka na brata Edgara. David niechętnie zostawił ją w szpitalu i wyruszył w mrok, targany uczuciem żalu i wyrzutami sumienia. A teraz, w miarę jak zbliżał się do Belheddon, narastał w nim lęk. Nie wiedział, czy starczy mu odwagi, aby przekroczyć próg. T)om ecfi 377 Skręcił w drogę wiodącą do wioski. Jechał powoli wypatrując małego domu Jimba. Wiedział, że jest pomalowany na różowo, drugi za pocztą. Wreszcie zatrzymał samochód i przez chwilę siedział bez ruchu. Miał nadzieję, że Jimbo akurat sam wyjdzie na zewnątrz. Potrzebował od niego klucza, aby wejść do Hall. Światła w domku były zapalone, David poczuł zapach świeżych frytek. Drzwi otworzył mu pan Cotting, wprowadził go do środka. Jimbo leżał na kanapie w małym saloniku zdominowanym przez olbrzymi telewizor, w ręku trzymał puszkę piwa. Z widoczną niechęcią oderwał wzrok od ekranu. David uśmiechnął się żałośnie. - Potrzebny mi klucz do Hall. Pan Gower zostawił tam swoje rzeczy. Jimbo wytrzeszczył oczy. - Wraca pan tam? Na noc? - Owszem. Pewnie nie dasz się namówić, by dotrzymać mi towarzystwa? - Nie ma mowy! - Jimbo ułożył się na kanapie jeszcze wygodniej, upił kolejny łyk piwa. - Tato, poczęstuj pana Tregarrona. Przyda mu się chyba coś na rozgrzewkę. Jak się miewa nasz staruszek? David usiadł na krześle. - Niestety umarł. - Umarł! - powtórzył Jimbo z niedowierzaniem. - Mój Boże! - Opuścił nogi na podłogę. - Proszę. - Fred Cotting podał Davidowi puszkę piwa. -Niech pan się napije. Dobrze panu zrobi. - Nie może pan wejść dziś do Hall! - Twarz Jimba była biała jak śnieg. - To niemożliwe! - Muszę! Obiecałem. Potem wracam do Londynu. - Szkoda, że nie ma tu teraz siostrzyczki Jima - mruknął Fred. - Ona na pewno pojechałaby z panem. Nigdy się nie bała tego miejsca. A może byłoby dobrze, gdyby poszedł z panem nasz pastor. To chyba należy do jego obowiązków, przegonić szatana, czyż nie? - Pan Wood nie wierzy w takie rzeczy, tato - pokręcił głową Jimbo. Widać było, że czuje się nieswojo. - A zresztą 378 T)om ecfi powiedziałem już panu Tregarronowi, że to na nic. Wielu ludzi próbowało się pozbyć starego diabła z Hall. Wszystko na nic. Tak było do tej pory i tak będzie nadal. David odstawił swoją puszkę, nietkniętą. Wstał. - Przepraszam, ale nie mam teraz ochoty na piwo. Poproszę o ten klucz. Jimbo podniósł się z kanapy. W tym niewielkim saloniku wyglądał jak olbrzym. Podszedł do kredensu, wyjął klucz do tylnych drzwi i podał go Davidowi. - Wystarczy, jeśli w drodze powrotnej wrzuci go pan po prostu do skrzynki pocztowej. Powodzenia. - Dzięki - uśmiechnął się David. - Na pana miejscu poszedłbym jednak po pastora Woo-da - mruknął Fred Cotting, otwierając drzwi. Położył mu dłoń na ramieniu. - Lepiej nie jechać tam samemu. David przytaknął ruchem głowy. - Niech pan pojedzie po niego. Probostwo jest niedaleko stąd. Na lewo. Za tymi światłami. Widzi pan? - Odprowadził Davida za próg, mimo iż miał na sobie domowe pantofle. • - Tak. Dobrze, dzięki, może po niego wstąpię. Przez chwilę patrzył za ojcem Jimba, który wszedł z powrotem do domu i zamknął za sobą drzwi, pogrążając ogródek w ciemnościach. Klucz do Belheddon Hall ciążył mu w ręku, wydawał się wyjątkowo zimny. Popatrzył na niego, po czym zdecydowanym krokiem ruszył pieszo w stronę domu proboszcza. Tak, to chyba rzeczywiście należy do jego obowiązków, jest przecież osobą duchowną. ^Rozdział 35 a<*e swego okna Mary Sutton dostrzegła samochód lekarza, a parę minut później karetkę. Stała potem jeszcze bardzo długo, wpatrzona w mury Hall, wreszcie powoli podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Nikt nie odpowiadał. Odłożyła słuchawkę, przeszła do kuchni, wysunęła szufladę w stole i zaczęła ją przeszukiwać, odkładając na bok noże, widelce, łyżki wazowe, starą tarkę i inne przyrządy kuchenne, dopóki nie znalazła tego, czego szukała. Klucza. Dużego, staroświeckiego klucza. Klucza do drzwi frontowych w Belheddon Hall. Był zimny i ciężki. Patrzyła na niego w zadumie kilka minut, wreszcie westchnęła ciężko, wsunęła go do kieszeni spódnicy i przeszła do holu. Włożyła ciepłe zimowe palto, chustkę na głowę i wyszła z domu. Zamek zdążył już się pokryć w środku rdzą, ale po długich zmaganiach Mary zdołała jednak przekręcić w nim klucz, po czym resztkami sił pchnęła wysokie, dębowe drzwi. Atmosfera w domu wydała jej się niezwykła. Stała w miejscu bez ruchu, węsząc jak pies. Powietrze pachniało siarką, było splamione krwią i nabrzmiałe złem. - Georgie? Sam? - zawołała drżącym głosem. - Robert? Dzieci, jesteście tam? Odpowiedziała jej cisza - czujna, pełna napięcia. - Chłopcy, to ja, Mary. Chrońcie mnie! - Wyprostowała się i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę głównego holu; niska i energiczna kobieta w spódnicy do kostek i w grubych pończochach. W progu przystanęła, zapaliła światło i powiodła dokoła wzrokiem. 380 T)om ech A więc jednak próbowali odprawić egzorcyzmy! Czy to nie tego starego księdza karetka odwiozła niedawno na śmierć? Dla niej nie ulegało wątpliwości, że ksiądz umarł. Była tego pewna, czuła w tym domu wyraźnie zapach śmierci. Podeszła do stołu, popatrzyła na krzyż i lichtarze, na rozległe plamy z niebieskiej stearyny i wolno pokręciła głową. W świętych rzeczach tkwi moc, należy tylko wiedzieć, w jaki sposób jej użyć; Bóg jest wszechmogący, słabość cechuje jedynie jego sługi. Kiedyś sama sięgała po te rzeczy - chleb oraz wino -i używała ich, ale nie czyniła zła, na pewno nie, po prostu odprawiała swoje własne skryte czary. Jednak teraz nie zamierzała do tego wracać, miała już tego dość. Rozglądała się nadal, nasłuchując uważnie. W domu panowała cisza. Z pewnością czekają, chcą się przekonać, co ona teraz uczyni. W butelce pozostało niewiele wody święconej. Mary rozlała ją wokół stołu i weszła w środek kręgu; był to azyl, potężny i bezpieczny niczym forteca. Podniosła porzuconą aktówkę, szybko włożyła do środka krzyż, lichtarze, puste pojemniczki. Sól i opłatki owinęła w czystą chusteczkę, którą wsunęła do kieszeni. Pojemnik z winem ukryła pod płaszczem, a aktówkę umieściła pod skrzynią. - W ten sposób, madame, nie będziesz miała czym się bawić! Na mój rozum wyrządziłaś już i tak dość szkód! -Jej głos zabrzmiał stanowczo. - Zostaw Grantów w spokoju! Oni nie wiedzą nic o przeszłości! Bezpieczna w swoim kręgu, rozglądała się dokoła, nadstawiając bacznie ucha. Znikąd żadnej odpowiedzi! Mary potrząsnęła głową, wystąpiła z kręgu i wolnym krokiem podeszła do drzwi. Zgasiła światło, odwróciła się w progu i jeszcze raz spojrzała na pokój. Nic się nie zmieniło. Cisza. Zamknęła za sobą frontowe drzwi, zapaliła małą latarkę i ruszyła szybko żwirową ścieżką. Niebawem skręciła w stronę kościółka, przystanęła na moment nasłuchując, po czym przyśpieszyła kroku. Klucz do drzwi kościoła leżał tam gdzie zawsze, ukryty pod schodkami. Podniosła go, przekręciła w zamku, po czym T>om ech Igi pchnęła drzwi. Wnętrze kościoła było chłodne i ciemne. Mary zawahała się, sięgnęła po chusteczkę z opłatkami i solą oraz małą buteleczkę, wreszcie weszła głębiej i szybkim krokiem ruszyła boczną nawą, przyświecając sobie latarką. Przystanęła między stallami dla chóru, pot wystąpił jej na czoło. Chusteczka, którą trzymała zmiętą w dłoni, wydała jej się nagle nadzwyczaj gorąca. Mobilizując resztki woli przebiegła ostatnie metry, dzielące ją od balustrady przed ołtarzem, schyliła się, szukając wzrokiem zasuwki, aby otworzyć małą furtkę, znalazła ją wreszcie i pociągnęła niecierpliwie. Czym prędzej podeszła pod sam ołtarz i ułożyła u stóp krzyża chleb i wino. - No i proszę! - Dyszała ciężko. - Tu są bezpieczne! To miejsce jest poza twoim zasięgiem, madame! Odwróciła się i skierowała słabnące światło latarki na nawę, którą niedawno przeszła. Pod przeciwległą ścianą dostrzegła jakiś cień; przesunął się szybko, odszedł od drzwi. Mary zmrużyła oczy, próbując coś dostrzec przez swoje grube okulary. Zaczęła w niej narastać trwoga. Za nią był Bóg, którego wyrzekła się w młodości. Czy było już za późno, aby poprosić Go teraz o pomoc? Przed nią spiralna smuga światła powiększała się z każdą chwilą. Jęknęła przerażona, chwiejnym krokiem zeszła po stopniach prezbiterium i pobiegła nawą, kryjąc się za kolumnami. Żeby tylko dotrzeć do drzwi, tłukła się jej po głowie rozpaczliwa myśl. * * * - Wyjaśnijmy ter-sobie. - James Wood patrzył na Davida z wyraźną troską, marszcząc brwi. - Poszedł pan z Edgarem Gowerem do Hall w celu odprawienia egzorcyzmów i wypędzenia stamtąd duchów? David przytaknął z irytacją. - Chciałbym tylko, aby poszedł pan ze mną i zajął się tym, co należało do Edgara. Jego pojemnikiem z wodą święconą i innymi rzeczami. Bał się, że to wszystko mogłoby. .. - zawahał się. - Że mogłoby wpaść w niepowołane ręce - zakończył. 382 ?)?? ecfi - W ręce duchów, jak sądzę. - Wood zacisnął usta. -Oczywiście pojadę z panem. Biedny Edgar! Bardzo mi go żal... - Zerknął na Davida. - Ale proszę nie obwiniać siebie za to, co się stało. Nie ma tu pańskiej winy. - Na pewno? Przecież sam go tu przywiozłem. Gdyby nie - Wypadki się zdarzają. I nie ma w tym niczyjej winy. Edgar miał zawsze obsesję na punkcie Belheddon Hall; nikt nie był w stanie skłonić go, aby przestał się interesować tym domem. A jeśli doszły jeszcze kłopoty z sercem... - Co do tego, lekarze nie są pewni - westchnął David. - Ale zapewne przeprowadzą sekcję zwłok, nieprawdaż? Sądzę, że będą musieli. - James Wood ze smutkiem pokręcił głową, zdjął z wieszaka w holu ciepłą kurtkę, włożył ją i z szuflady stołu stojącego przy drzwiach frontowych wyjął dużą latarkę. - Muszę porozmawiać z biedną Dot. To musiał być dla niej straszny szok. No, idziemy. Wrócę za dwadzieścia minut, kochanie - zawołał przez ramię w stronę kuchni, skąd David czuł od jakiegoś czasu wspaniały zapach duszonej cebuli z czosnkiem. Wood zatrzasnął za sobą drzwi i ruszył alejką wiodącą do szosy. -Zostawiłem koło poczty samochód... - zaprotestował David. - Nie jest nam teraz potrzebny. To tylko dziesięć minut spaceru. - Wood kroczył przodem, snop światła latarki przesuwał się po oszronionym asfalcie. - A spacer dobrze nam zrobi, pomoże ochłonąć. David zerknął na niego zaskoczony. Nic nie wskazywało na to, że Wood jest wytrącony z równowagi. - Pan przecież nie wierzy w duchy - zauważył. Wood zachichotał gardłowo. - Owszem, ale Belheddon Hall to przypadek wyjątkowy. Chyba nigdzie indziej nie doszło do tak masowej histerii. To wina tego domu. Jest stary, piękny, kryje w sobie historię wielu stuleci, ale zapewne brakuje w nim nowoczesnego oświetlenia, które rozjaśniłoby wszystkie zakamarki, a poza tym przeważnie jest tam zimno. Ludzie przyzwyczaili się już do mieszkań z centralnym ogrzewaniem i oknami o podwójnych szybach. Dlatego najmniejszy przeciąg kojarzy im się T)om ecfi 383 natychmiast ze złymi duchami snującymi się po pokojach. -Parsknął krótkim, cichym śmiechem. - To, co przydarzyło się Edgarowi, możemy uznać za smutny, okropny wypadek. Niech pan nie wierzy w te historyjki o duchach. Wiem, że Edgar zaangażował się w nie, kiedy w Hall mieszkali Dun-canowie, a nawet utwierdzał ich w przekonaniu, że dom jest nawiedzony. Biedacy! Ich życie było właściwie jednym pasmem nieszczęść... Ale moim zdaniem Edgar niesłusznie traktował na serio całą tę gadaninę o duchach. - A ja sądziłem, że Kościół podchodzi do tego jak najbardziej poważnie - mruknął z namysłem David. - Edgar mówił, że w każdej diecezji istnieje specjalny departament do spraw egzorcyzmów. - No cóż... - mruknął Wood po chwili milczenia. - W Kościele anglikańskim jest jeszcze trochę anachronizmów; które według mnie nie przystają w ogóle do teraźniejszości. - Rozumiem. - David uniósł brwi. Właśnie skręcili w alejkę biegnącą pomiędzy dwoma rzędami żywopłotu. W ciemności krzaki tworzyły czarne plamy, mróz spoił żwir w twardą warstwę; zazwyczaj jego skrzypienie pod stopami dodawało otuchy, dziś dokoła panowała głucha cisza, gdy obaj w milczeniu zbliżali się do drzwi frontowych. - Mam klucz do tylnego wejścia - szepnął David. Blask księżyca wydobywał z mroku dach z wysokimi kominami oraz ciemne, nie osłonięte firankami okna. David wzdrygnął się; pamięć podsunęła mu widok rzęsiście oświetlonych okien na każdym piętrze dwadzieścia cztery godziny wcześniej, kiedy opuszczał Hall. Idąc przodem skręcił za róg domu, na dziedzińcu przystanął i rozejrzał się dokoła. Drzwi wozowni były dokładnie zamknięte, wszędzie panowała głucha cisza. David wyciągnął z kieszeni klucz i wolnym krokiem podszedł do drzwi. W kuchni było jeszcze ciepło, kiedy weszli i zapalili światło. David odetchnął z ulgą; najwidoczniej niczego tu nie ruszano w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Uśmiechnął się do Wooda, który zgasił latarkę i schował ją do kieszeni. - Tędy. To było w głównym holu. Pchnął drzwi, na korytarzu zatrzymał się i nadstawił ucha. Cisza była tak sugestywna, że z trudem oparł się ????- 384 T)om ecfi sie, aby przejść dalej na palcach. Wszedł do holu, czerpiąc otuchę z tego, że Wood idzie tuż za nim. Zapalił światło. Ponieważ nie dostrzegł nic podejrzanego, śmielej już zbliżył się do dębowego stołu. Bezkształtna plama z niebieskiej, zastygłej już stearyny wskazywała miejsce, gdzie stały świece; na stole nie było nic więcej. David odwrócił się powoli, bezskutecznie szukając wzrokiem aktówki Edgara, która leżała przedtem na krześle, oraz pojemniczków z winem, wodą święconą, olejkiem i solą niezbędną do egzorcyzmów; te rzeczy widział przecież niedawno na stole obok krzyża. - Nic nie rozumiem. - Podszedł do pieca, czubkiem buta trącił kupkę wygasłego popiołu. - Wszystko zniknęło. - Co miałoby zniknąć? - Wood, z rękami w kieszeniach, wpatrywał się w portret wiszący nad kominkiem. -Wszystkie rzeczy Edgara. Krzyż, świece... - Przesunął dłonią po stole. - Były tutaj. A na krześle leżała jego teczka. - Powiódł dokoła wzrokiem, wypatrując cieni. Wood zmarszczył brwi. - Jestem przekonany, że istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie. Na przykład młody Jimbo Cotting. Przecież mógł tu posprzątać po odjeździe karetki. David potrząsnął głową. - Ja sam zamknąłem drzwi. A on i tak nie wszedłby do holu. Boi się zapuścić dalej niż do kuchni. Przed wyjściem pogasiłem światła i zamknąłem wszystkie drzwi, potem oddałem Jimbowi klucz, a kiedy już umieścili biednego Edgara w karetce, wsiadłem do swojego auta i pojechałem za nimi. Jestem pewien, że Jimbo nie odważył się potem wejść do tego domu, za bardzo się boi. Wood wydął wargi. - A czy aby pan sam nie posprzątał w holu? Po wypadku z Edgarem panowało tu z pewnością tak wielkie zamieszanie, że mógł pan zapomnieć potem, co się działo. - Nie. Proszę mi wierzyć: pamiętałbym przecież, że robiłem porządek! - Gdzieś w środku zaczął w nim wzbierać gniew i lęk. - Powinniśmy chyba przeszukać to miejsce. -Podszedł do schodów. Wiedział dokładnie, że zamknął przedtem drzwi do piwnicy, a klucze rzucił na biurko w pokoju Joss. Wszedł tam teraz i spojrzał na blat biurka: pęk Dom ecfi 385 kluczy leżał na swoim miejscu, tuż obok maszynopisu powieści. Czując na sobie wzrok Wooda, David odwrócił się powoli, wypatrując czarnej skórzanej teczki, ale nie dostrzegł jej nigdzie. - Pójdziemy na górę? - zapytał i przygryzł wargi. Wood skinął głową. - Tak, skoro już jesteśmy w Hall, lepiej rozejrzeć się od razu i upewnić się, czy nie było tu jakichś intruzów. To się zdarza, wie pan? Złodzieje obserwują karetki pogotowia, a kiedy rodzina chorego, cała w nerwach, jedzie za karetką do szpitala, często zapominając w tym zamieszaniu zamknąć za sobą drzwi, oni wpadają do domu i wynoszą stamtąd wszystko, co przedstawia jakąkolwiek wartość. - Potrząsnął głową. - To bardzo smutny, żałosny i cyniczny świat! - Ale ja zamknąłem drzwi! - Naturalnie. - Wood zgasił światło, wyszedł do holu, spojrzał na zejście do piwnicy. - Może sprawdzimy teraz na dole? - Tak, chodźmy. - David wziął klucze. Biedny Edgar! Uchylił drzwi, zapalił światło i zawahał się. Dopiero po chwili zaczął schodzić po nierównych stopniach. Na dole rozejrzał się bacznie. - Wygląda na to, że wszystko w porządku. Przez moment obaj nasłuchiwali w milczeniu. - Ciekawe, po co on tu w ogóle schodził? - mruknął w końcu Wood. Ruszył dalej. - To naprawdę dziwne. -Zniknął w ciemnościach, jego głos odbił się słabym echem od ścian piwnicy. David wzruszył ramionami. - Mówię tak, bo tu właśnie zginął dawniej jeden z chłopców. - Głos Wooda oddalił się jeszcze trochę. - Te piwnice ciągną się chyba na mile. Nie wiedziałem nawet, że są tak duże. David zmarszczył brwi. - Bo nie są! Panie Wood? - Ogarnięty nagłą paniką skoczył do przodu, wytężając wzrok. James stał przy stelażach na wino i wpatrywał się w mroczny kąt. - Ktoś zostawił tu zabawki. Szkoda ich, zniszczą się na pewno w tej wilgotnej piwnicy. - Podniósł stary wiklinowy 25. Dom ech 386 T)om tch kosz. Zielonkawa pleśń na pałąku połyskiwała mętnie w słabym świetle latarki. W koszu znajdowało się kilka małych drewnianych samochodzików, podobnych do tych, jakie David znalazł już wcześniej, obok nich leżała zardzewiała imitacja strzelby, a na samym dnie David znalazł scyzoryk i czerwone jo-jo. - To z pewnością zabawki któregoś z tych zmarłych chłopców - szepnął. Wyciągnął rękę, musnął jo-jo palcem. - W każdym razie nie są Toma. Mimo woli zerknął za siebie i wzdrygnął się. - Tu nie ma już nic ciekawego. Wracamy? - Na górze przynajmniej jest cieplej. Marzył teraz tylko o jednym: wydostać się stąd jak najszybciej. James kiwnął głową i odstawił kosz. - Jakie to smutne - mruknął. - Jakie to smutne! -Drgnął nagle. - Co to? - Co takiego? - David, będący jednym kłębkiem nerwów, okręcił się wkoło. - Chyba coś usłyszałem... jakiś głos. - Może śmiech kobiety? - David gorączkowo przełknął^ ślinę, wlepił wzrok w schody. - Nie. - James był zakłopotany. - Nie jestem pewien. Może to woda zaszumiała w rurach... - Wynośmy się stąd. - David ruszył szybkim krokiem ku schodom. - Nie przepadam za piwnicami. - Ani ja. - James podążył za nim. - Muszę przyznać, że podzielam pański punkt widzenia co do tego domu. Kiedy jest opustoszały, jak teraz, jego atmosfera pozostawia wiele do życzenia. Ale nie dajmy się zwariować. Rozsądek podpowiada, że nie ma powodu do obaw. Weszli na górę i przez chwilę rozglądali się po holu. Wreszcie David zgasił światło w piwnicy i zamknął drzwi, zabrał klucze i wyniósł je do pokoju Joss. - Proszę mi powiedzieć, pastorze, w jaki sposób godzi pan swój zdrowy rozsądek, odrzucający wszelkie zjawiska nadprzyrodzone, z wiarą w Boga? - zapytał przez ramię. Chciał właśnie rzucić klucze na biurko, kiedy nagle dostrzegł coś na maszynopisie. Zasuszony kwiat. Mógłby przysiąc, że nie było go tu przedtem. Zmarszczył brwi i pod- 'Dom ecfi 387 niósł kwiat. Była to róża, jakaś stara zasuszona róża; jej płatki, niegdyś białe, miały obecnie kolor i strukturę miękkiego zamszu. Poczuł ciarki na plecach. Róże! Odrzucił kwiat i spojrzał ku drzwiom. - James? Żadnej odpowiedzi. Nabrał głęboko tchu. Nie, niemożliwe, aby to zdarzyło się znowu! Siłą woli nakazał sobie spokój, przeszedł korytarzem do holu i tam ujrzał Jamesa: stał przy stole i z niedowierzaniem wpatrywał się w leżącą na blacie otwartą teczkę Edgara. David podszedł bliżej. Obaj w całkowitym milczeniu spoglądali na stół. - Są puste - mruknął po chwili James, wskazując ruchem głowy na pojemniki. - Wszystkie są puste. A inne rzeczy: krzyż i lichtarze, leżały pod tą skrzynią. Ktoś musiał je tam schować. David pokręcił głową. - Ale kto? Przecież w domu nie było nikogo. - Widocznie jednak ktoś był. Musi istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie. Może dzieci. Tak, dzieci z wioski. Nawet Joss mówiła, że czasem w domu bawią się dzieci. - To prawda. - David uświadomił sobie, jak głucho zabrzmiał jego głos. - Ale to nie były dzieci z wioski. James popatrzył na niego, po czym bez słowa zamknął teczkę. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na nikły ślad po wyschniętej wodzie na posadzce; ślad w kształcie okręgu. - Ciekawe, co się stało z zawartością tych pojemników? - zapytał David. - Są tacy, którzy wykorzystują tego typu rzeczy do rozmaitych obrzędów satanistycznych i czarów. - Pogodny do tej pory głos Jamesa przybrał posępne brzmienie. - A więc przybyliśmy za późno. James przytaknął. - Na to wygląda. - Westchnął ciężko. - Grantowie wyjechali, zdaje się, gdzieś daleko? David kiwnął głową. - A więc w najbliższej przyszłości nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. - James powiódł dokoła wzrokiem. - Nie 388 T)om ech czuję tu nic podejrzanego. Nic a nic. Szkoda, bo w przeciwnym razie wiedziałbym, jak sobie z tym dać radę. David pokręcił głową. - Powinien pan się cieszyć, że nic nie czuje! Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek chciał przeżywać jakieś osobliwe stany psychiczne; to nic przyjemnego. Nie wspomniał o róży. Podczas gdy James podnosił teczkę Edgara, on podszedł do ściany, aby zgasić światło. Ktoś tkwił teraz na galerii i obserwował ich; David był tego pewien. Odczuwał nawet tłumiony triumf tamtego. Nie podniósł wzroku. Szybkim krokiem opuścił pomieszczenie, wypychając przed sobą Jamesa. Nagle wydało mu się, że słyszy za sobą cichy śmiech. Nie był to śmiech dziecka, lecz kobiety. * * * Na cmentarzu za kościołem Mary leżała na wznak w wysokiej trawie, wpatrując się w niebo. Gwiazdy znikały jedna po drugiej, w miarę jak od strony morza napływały chmury. Niebawem niebo przybrało czarną barwę. Mary zamknęła oczy, zadowolona, że ból w końcu minął. Czuła, jak stopniowo drętwieją jej nogi. Jej stopa tkwiła nadal uwięziona między żelaznymi sztachetami ogrodzenia okalającego stary grobowiec. W ciemnościach nie widziała krwi, która sączyła się ze zranionej nogi i wsiąkała w trawę. Nagle usłyszała w oddali trzask zamykanych drzwi. - Tutaj! Tu jestem! - zawołała, ale jej głos zabrzmiał jak cichy szept. Powinna była się domyślić, że w kościółku jest teraz szatan, powinna to była wyczuć, zorientować się, że działa tu jakaś potężna moc. Trudno! Wiek robi swoje! Stała się zbyt stara i zbyt słaba. Trzeba ostrzec Jocelyn. Z wolna znów zamknęła oczy, głowa jej opadła na miękką poduszkę ze zwiędłej trawy. To nic, odpocznie trochę i spróbuje jeszcze raz wstać, teraz jednak czuje się słaba, taka słaba! - Georgie? Sam? - wyszeptała niemal bezgłośnie. -Chłopcy, pomóżcie mi. Jesteście mi potrzebni! ^Rozdział^ó eAiedy Mat bez żadnego uprzedzenia przyjechał do Oksfordu, uściskał rodziców i dzieci, a potem cmoknął ją przyjaźnie w policzek, Lyn - podobnie jak wszyscy inni - była zaskoczona i zarazem uradowana. - Powinieneś był nas uprzedzić, Matthew! - Elizabeth Grant udała, że czuje się urażona. - Ale to cały ty: po prostu zjawiasz się jakby nigdy nic i zakładasz z góry, że znajdzie się dla ciebie pokój. - To jasne, że jest dla mnie pokój. - Jeszcze raz uściskał matkę. - Przecież macie tu tyle sypialni, że trudno je zliczyć. Dopiero wczoraj dowiedziałem się, że mogę wziąć sobie pięć wolnych dni, zanim zasiądę do nowego projektu, postanowiłem więc wykorzystać okazję. Nie sądziłem, że przedtem trzeba u was załatwiać rezerwację. - Obawiam się, że dużo miejsca zajmują dzieci i ja. -Lyn, nagle onieśmielona, uśmiechnęła się do tego przystojnego, miłego, pogodnego mężczyzny. -Nonsens - zaprzeczyli zgodnie Elizabeth i Mat, po czym oboje parsknęli śmiechem. - Wystarczy miejsca dla was wszystkich - zapewniła Elizabeth. - Przecież ja tylko żartowałam! Dopiero wieczorem, kiedy dzieci leżały już w łóżkach, Lyn znalazła się w salonie sam na sam z Matem. Podał jej kieliszek sherry, usiadł naprzeciw, wyciągając daleko swoje długie nogi i krzyżując stopy, następnie łyknął trochę ze swojego kieliszka i uśmiechnął się życzliwie. - Co u Joss i Luke'a? 390 T)om ecfi - Wszystko w porządku. - Przeszywała go wzrokiem. -Nie odpisałeś na żaden z moich listów. - Wiem. Wybacz. - Był zakłopotany. - Chciałem napisać, ale... wiesz, jak to jest. - Nie wiem. Chyba że mi powiesz. Wstał, odstawił kieliszek i podszedł do wysokich oszklonych drzwi wychodzących na ogród i rzekę Cherwell, wijącą się między wierzbami. - Mieszkam w Szkocji, Lyn, mam tam swoje życie. - Rozumiem. - Nie zdołała zatuszować ponurej nuty w swoim głosie. - Byłam okropnie naiwna spodziewając się, że znajdziesz czas na napisanie do mnie paru słów na widokówce! Odwrócił się, spojrzał na nią. - Proszę, spróbuj mnie zrozumieć. Jesteś bardzo atrakcyjna... - Nie! - Zerwała się z miejsca i odstawiła swój kieliszek na stół tak gwałtownie, że parę kropel sherry prysnęło na spódnicę. - Błagam, nie pogarszaj wszystkiego. - Twarz jej pociemniała. - A teraz muszę cię przeprosić. Pójdę do dzieci, sprawdzę, czy wszystko w porządku. A potem pomogę** twojej matce przygotować kolację. Zanim wstał świt, podjęła decyzję. - Ależ Lyn, kochanie, dlaczego nie chcesz zostać dłużej? Wiesz przecież, jak bardzo się cieszymy, kiedy wnuki są z nami. - Elizabeth podeszła do Toma, zdjęła mu śliniaczek i pomogła zejść z krzesła. - Chodź, skarbie, weź sobie czekoladkę z pudełka babci i pobaw się trochę, a ja tymczasem porozmawiam z ciocią Lyn. Lyn zmusiła się do uśmiechu. - To bardzo miłe z pani strony, ale naprawdę będzie lepiej, jeśli zawiozę ich do Belheddon. Są trochę rozkojarzo-ne, przebywając w innym domu. Czas wracać. - Ale tak nagle? A Lukę nalegał, żebyśmy zajęli się jakiś czas tobą i maluchami. Było tak przyjemnie! - Elizabeth wstała, podeszła do zlewu. - Wiesz, wydaje mi się, że nie powinnaś wracać bez porozumienia z nimi, naprawdę! -Wzięła flanelową ściereczkę i podbiegła do wnuka, zanim jeszcze zdążył chwycić ładny obrus swoimi pomazanymi czekoladą palcami. T)om ecfi 391 Lyn z trudem ukryła grymas niezadowolenia. - To prawda, było bardzo przyjemnie - odparła. - Ale myślę, że Lukę i Joss chcą, aby Tom poszedł już do przedszkola, pobył trochę ze swoimi rówieśnikami. A tam jest długa lista oczekujących. Byliśmy zadowoleni, że wpisano Toma już na ten tydzień. Elizabeth wzniosła oczy ku niebu i wzruszyła ramionami. - Mam nadzieję, że twoja decyzja nie ma nic wspólnego z przyjazdem Mata. - Zerknęła na Lyn i dostrzegła w jej oczach nagły błysk. Westchnęła ciężko. Co za ziółko z tego Mata! Jeszcze jedno złamane serce! Potrząsnęła głową, zbyt taktowna, aby nawiązać do tego choć jednym słowem. - No cóż, to ty odpowiadasz za dzieci, masz więc chyba prawo podejmować decyzje. Może nawet masz rację - dodała po chwili. Spojrzała na trzymaną w ręku ściereczkę i roześmiała się cicho. - Tak, chyba rzeczywiście masz rację. Lepsze są krótsze wizyty, a za to częstsze... Ale spróbuj jeszcze zatelefonować do Luke'a i Joss, uzgodnij to z nimi, kochanie. Przecież zostawili nam numer telefonu. Po prostu upewnij się, że nie mają nic przeciw temu, abyś wróciła, dobrze? * * * Kiedy Lyn zaparkowała na podwórzu, z ołowianego nie-v ba siąpił deszcz. Spojrzała na otwarte drzwi wozowni: zapewne Jimbo kręci się gdzieś w pobliżu. Odetchnęła z ulgą, nie widząc go nigdzie. Nie czuła się dobrze w jego towarzystwie. Zawsze, gdy Luke'a nie było w pobliżu, zerkał na nią wymownie, ona zaś nie znajdowała w nim ani w tych jego niesamowitych oczach nic pociągającego i w takich momentach myślała z jeszcze większym żalem o Macie. Wyciągnęła z kieszeni klucze i wysiadła z samochodu. Pomogła Tomowi odpiąć pas i wysiąść, następnie odwróciła się do Neda. - Chodź, kochanie, teraz ty. Zbliża się pora lunchu, a w domu jest zimno jak na biegunie, jestem tego pewna. Muszę napalić w waszych sypialniach, zanim was tam przeniosę. - Parę minut walczyła z jego szelkami, w końcu od- 392 1)om ech czepiła je, wzięła dziecko na ręce, wyprostowała się i wy-taszczyła z samochodu koszyk z kotami. Kit i Kat, zmęczone długą podróżą, pomiaukiwały już żałośnie. Dopiero teraz rozejrzała się za Tomem. - Tom, gdzie jesteś? Tom? - Rozglądała się dokoła, ocierając niecierpliwie krople deszczu z oczu. - Chodź już, bo przemokniesz! - Niech to diabli, na pewno zakradł się do wozowni. Jeszcze tego brakowało! A więc jednak będzie musiała rozmawiać z Jimbem! - Tom, masz natychmiast przyjść do mnie! Pośpiesz się! Muszę zrobić lunch! W odpowiedzi usłyszała jego chichot. - Tom, gdzie się ukrywasz, ty paskudo! - Jego szybkie kroki rozległy się nagle tuż za jej plecami. Odwróciła się z Nedem na ręku. - Tom! - A więc wróciliście! - W drzwiach wozowni stanął Jim-bo. Jak zwykle miał na sobie brudny kombinezon, rozczochrane włosy zebrał na karku i związał gumką. Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów, jakby nosiła skąpe bikini, a nie stare dżinsy i niebieską kurtkę. Mimo zimnego deszczu poczuła nagle, że robi jej się duszno. «?» - Jak widać. Czy jest tam Tom? - Tom? - Spojrzał na swoje stopy, jakby chłopiec mógł się ukryć właśnie tam. - Nie, chyba nie. - Mógłbyś to sprawdzić? Chcę go zabrać do domu. Deszcz leje coraz mocniej. - Okryła Neda połą swojej kurtki. Jimbo wszedł z powrotem do wozowni. Usłyszała nagle, że gra tam radio i uświadomiła sobie zaskoczona, iż słyszy muzykę poważną. Postąpiła krok dalej. -1 jak, jest? - Nie, nie ma go tu. I raczej nie było. Nie widziałem go dziś. Zdaje się, że ten mały urwis dał drapaka, co? - Rzeczywiście. - Zacisnęła usta. - Coś ci powiem. Wnieś do środka tego malucha, a ja rozejrzę się za tamtym. - Przystanął nagle, po twarzy przemknął mu cień. - Czy Joss wie, że przywiozłaś dzieci z powrotem? - Zaraz do nich zatelefonuję. Próbowałam wczoraj dodzwonić się do ich hotelu, ale okazało się, że wyszli. - Zawahała się. - Nie mam pojęcia, gdzie się podział Tom. T)om ech 393 - Wydaje mi się, że zrobiłaś źle, przywożąc ich tutaj. -Jimbo z namysłem rozcierał sobie kark brudną od smaru dłonią. - Nie powinni być teraz w Belheddon. - Och, na miłość boską, nie zaczynaj i ty! - Lyn odwróciła się i podeszła szybkim krokiem do tylnych drzwi. Nie zamierzała mu mówić, że to Joss krzywdzi dzieci, a wszelkie dziwaczne historyjki są wytworem jej fantazji. Niech Lukę mu to wyjaśni, jeśli zechce. - Jimbo, błagam, poszukaj Toma. Przemoknie na tym deszczu i jeszcze się zaziębi. Wyłowiła z kieszeni klucze i otworzyła drzwi. O dziwo, w środku było ciepło. Zatrzymała się, zaskoczona, a po chwili przeszła do kuchni. No tak, z pewnością ktoś palił w piecu w ciągu ostatniej doby. Sama robiła to wielokrotnie, wiedziała więc, jak długo piec trzyma ciepło. Na stole dostrzegła dwa kieliszki, prawie już opróżnioną butelkę whisky i drewniany samochodzik. Posadziła Neda na krześle, obłożyła go poduszkami, żeby nie spadł i poczęła ściągać z niego nieprzemakalną kurtkę i spodnie. Jego mały bujany fotelik stał na swoim miejscu w kącie, obok konia na biegunach. Lyn pchnęła go lekko, wprawiając w ruch i podeszła do drzwi. - Jimbo, kto był tu w kuchni? Może ty? Nie dostrzegła go nigdzie, ale prawie w tej samej chwili zauważyła jakieś poruszenie w krzakach na podwórzu. - Tom? Och, dzięki Bogu! Do domu wszedł Jimbo z chłopcem na ręku. Tom płakał. - Co się stało? - Lyn wyrwała dziecko z objęć Jimba, wbiegła z nim do kuchni. Jimbo zawahał się chwilę, ale poszedł za nią i stanął w progu, obserwując, jak uspokaja Toma. - Nie powinnaś była przywozić go teraz. - Niby dlaczego? - Spojrzała na niego zirytowana. -Spójrz, przestraszyłeś go! - Nie ja. - Jimbo zacisnął usta. - A kto? - Lepiej zapytaj jego. - Parsknął wzgardliwie. - I wiedz, że nie ja popijałem w kuchni whisky. Pracowałem jak należy. Przyjechał pan Tregarron, był tu razem z wielebnym Go-werem. Zdarzył się wypadek. Wielebny nie żyje. O ile wiem, miał atak serca. 394 T)om ecfi Lyn patrzyła na niego wstrząśnięta. - Kiedy to się stało? - Przedwczoraj wieczorem. - A gdzie jest teraz pan Tregarron? - Wrócił do Londynu. Nie byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że przywiozłaś tu teraz chłopców. - Spodziewam się. - Lyn nachmurzyła się. - Okay, Jim-bo, dziękuję. Nakarmię teraz dzieci i położę je do łóżek. Mają za sobą męczącą podróż. Jimbo stał w progu parę chwil, jakby się wahał, wreszcie wzruszył ramionami i wyszedł. Nie ma sensu mówić jej teraz o biednej Mary. Kiedy ją znaleźli, nie żyła już od paru godzin. Nikt nie miał pojęcia, co robiła w ciemnościach na cmentarzu obok kościoła. Wychodząc stamtąd zostawiła otwarte drzwi, a potem przewróciła się między starymi grobami, pod cisami. - Zawołaj mnie, gdybym był potrzebny - krzyknął przez ramię. - Ale na twoim miejscu spędziłbym tę noc u Good-yearów. Pojedź do nich razem z dziećmi. Lyn patrzyła za nim dłuższą chwilę, a potem odwróciła się do Toma, aby zdjąć mu kurtkę. Chłopiec dostrzegł już samochodzik na stole i wspiął się na palce, aby go dosięgnąć. - To zabawka George'a - wyjaśnił, kiedy Lyn zostawiła go i podeszła do pieca. - Tom pobawi się samochodzikiem George'a. * * * - Musimy zadzwonić do twoich rodziców, Lukę. - Joss siedziała z mężem przy dużym kuchennym stole na farmie, która była ostatnim domem jej matki. Przed chwilą zjedli smakowity posiłek przygotowany przez Paula, popili go młodym wiejskim winem i oboje poczuli się senni, ale bardziej odprężeni niż kiedykolwiek. - Cieszę się, że posłuchaliście mojej rady i przenieśliście się z hotelu tutaj. - Paul wsypywał właśnie kawę do ekspresu. - Wyglądacie teraz dużo lepiej niż wczoraj. - Obdarzył ich swoim uroczym, miłym uśmiechem. - Jeśli chcecie zatelefonować, nie krępujcie się. Szkoda, że przyjecha- łam ech 395 liście do Francji bez dzieci. - Pokręcił głową. - Laura byłaby uszczęśliwiona wiedząc, iż ma wnuki. Napijcie się teraz kawy, a ja przyniosę wam jej rzeczy. - Zawahał się. - Nie chcę, żebyś się smuciła, Jocelyn. Jesteś pewna, że chcesz je zabrać? Joss obierała jabłko małym nożykiem. - Tak, chciałabym je mieć, Paul, zależy mi na czymś, co należało do matki. - Uśmiechnęła się w zadumie. - Może to wyda ci się dziwne, zwłaszcza że w Belheddon znalazłam mnóstwo jej rzeczy. Ale w tamtych nie ma nic osobistego, bo nie przedstawiały dla matki żadnej wartości. Zostawiła je przecież, czyż nie? Poza koszykiem do robótek i listami w biurku nie ma tam chyba nic, do czego była przywiązana. Paul zmarszczył brwi. - Co to takiego: koszyk do robót? - Koszyk z przyborami do szycia. - Ach, rozumiem. - Parsknął śmiechem. - Laura nienawidziła szyć. Była nieszczęśliwa, nawet gdy musiała przyszyć jeden guzik. W razie potrzeby ja je przyszywałem. To dziwne, że nie wyrzuciła tych rzeczy. - No, cóż... - Joss wzruszyła ramionami. - A czym się interesowała? - Jej wielką miłością były książki. Czytała, kiedy tylko mogła. Uwielbiała poezję. I sztukę. Dzięki temu się poznaliśmy. Ale były też rzeczy, których nie cierpiała. - Potrząsnął głową. - Na przykład nie mogła patrzeć na kwiaty, zwłaszcza na róże... - Róże? - Joss natychmiast zesztywniała... - Właśnie, róże. - Nie zwrócił uwagi na zmianę tonu w jej głosie. - Mówiła, że na strychu w Belheddon zawsze czuła zapach róż. Nigdy nie potrafiłem pojąć, dlaczego te kwiaty działają na nią w tak niezwykły sposób. Przecież róże są piękne, a ich woń jest... - przez chwilę szukał odpowiedniego słowa i wreszcie zawołał, całując czubki palców: - ... olśniewająca! Joss zerknęła na Luke'a. - A ja potrafię to zrozumieć. Róże w Belheddon pachną inaczej niż wszystkie inne. - Po jej twarzy przemknął smutny uśmiech. - Biedna mama! 396 T)oin ech Panowie zostawili ją z walizką pełną listów i książek oraz ze skórzaną szkatułką zawierającą część biżuterii Laury, sami zaś udali się na spacer polami nad rzekę. Joss zasiadła wygodnie przed kominkiem, z którego rozchodził się łagodny, przyjemny zapach płonących szczap z jabłoni, objęła oburącz nogi i wsparła podbródek na kolanach. Czuła się teraz bardziej związana z matką, niż kiedykolwiek przedtem w Belheddon. Było to miłe uczucie, dodawało ciepła i otuchy. Pozwalało zapomnieć o lękach. Dopiero po długiej chwili otworzyła walizkę i zaczęła przeglądać papiery. Było wśród nich mnóstwo listów od nieznajomych - i chociaż żaden nie zawierał informacji, które mogłyby ją zainteresować, wszystkie świadczyły o gorącej sympatii okazywanej matce, a część o tym, jak bardzo tęskniły za nią jej przyjaciółki z Anglii. Nie było jednak ani jednego listu z Belheddon i Joss przypomniała sobie teraz rozmowę z Mary Sutton, która żaliła się, że Laura nigdy do niej nie napisała. W żadnym liście nie było w ogóle nawet jednej wzmianki na temat okresu spędzonego przez Laurę we Wschodniej Anglii. * Na dnie walizki Joss znalazła dwa notatniki, identyczne jak te, które przeglądała w domu. Podobna była też ich treść. Wiersze, strzępy rozmaitych informacji i zapiski. Joss usadowiła się jeszcze wygodniej, podłożyła sobie poduszkę pod głowę i zaczęła czytać. Wczoraj w nocy przyśniły mi się dawne czasy. Obudziłam się cała w pocie, a potem leżałam roztrzęsiona i modliłam się, żeby tylko nie obudzić Paula. Ale po chwili zapragnęłam, aby się obudził. Przytuliłam się do niego, on jednak nawet nie drgnął. Niech śpi, potrzebny mu wypoczynek. Teraz nie wyrwałoby go ze snu nawet trzęsienie ziemi. Dwa dni później kolejny zapis. » / znowu ten sen. On patrzy na mnie, widzę, jak błąka się po domu, snuje się powoli, nieszczęśliwy. Jest zagubiony, samotny. Dobry Boże, czy już nigdy nie uwolnię się od tego koszmaru? Myślałam już nawet, aby pomówić o tym z proboszczem, ale wolałabym nie wymawiać tu na głos jego imienia. To szczególne miejsce i przypuszczam, że on nie dosięgnie mnie już nigdy więcej. Nie we Francji! ?)??? ech 397 Joss z wrażenia przerwała na moment lekturę. A więc on ma jednak jakieś imię! Zaczęła czytać dalej i już na samym początku drugiego notesu przyszło olśnienie. Zastanawiam się, czy nie powinnam napisać do Johna Cor-nisha, poprosić go o zniszczenie testamentu i przekazanie domu którejś z organizacji dobroczynnych. Tutaj on może mnie dosięgnąć wyłącznie w snach, a trudno mi pogodzić się z myślą, że Jocelyn miałaby się dowiedzieć o spadku i nieświadomie wpaść w pułapkę. Jej samej nie groziłoby żadne niebezpieczeństwo, to oczywiste. On z pewnością obdarzy ją miłością. Ale gdyby miała kiedykolwiek dzieci? Co wtedy? Gdybym chociaż mogła porozmawiać z Paulem... Ale nie, nie chcę, aby cokolwiek zmąciło nasz związek, nawet wypowiedzenie na głos tego imienia... Joss odłożyła notes. Miała łzy w oczach, trzęsła się jak w gorączce. A więc matka była świadoma niebezpieczeństwa, jakie czyhało w Belheddon, miała wyrzuty sumienia, gdyż zostawiała córce w spadku ów nawiedzony dom, zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie powinna zmienić testamentu... Joss westchnęła głęboko. No tak, ale gdyby matka rzeczywiście zmieniła testament, ona nie miałaby teraz o czym pisać w swojej powieści, nie mieliby domu ani pieniędzy, bo przecież firma Luke'a przestała istnieć. Trudno, trzeba wziąć się w garść i pogodzić z rzeczywistością. A zresztą Belheddon ma też wiele zalet! Z pewnością istnieje jakiś sposób na uniknięcie niebezpieczeństwa. Joss westchnęła. Dobrze przynajmniej, że dzieci są bezpieczne. I dopóki problem nie zostanie rozwiązany, nie mogą wrócić do Belheddon. Joss wzięła znowu notatnik, niemal z nabożnym lękiem zerknęła na ostatnie strony. Ból z każdym dniem przybiera na sile. Jeszcze trochę i nie będę w stanie ukryć go przed Paulem, będę też musiała skończyć z pisaniem. Muszę spalić te i inne notatki, zanim osłabnę albo zdziwaczeję do tego stopnia, że nie zechcę już tego zrobić. Joss oderwała wzrok od notesu. A więc matka nie chciała, aby ktokolwiek znalazł jej pamiętniki! Przez chwilę odczuła wyrzuty sumienia, ale nie potrafiła się już powstrzymać. Czytała dalej. 398 ?)?? ech Lękam się między innymi, że on... Edward... będzie czekał na mnie, gdy umrę. Ale czy to byłoby możliwe, skoro jest skazany na pobyt tu, na ziemi? Czy będzie tam Philip? A moi synowie? A może i oni zostali zaklęci iv Belheddon? Czyli jednak ona i David mieli rację. To Edward. Edward IV, król Anglii! A ona bezwiednie nadała jego imię swojemu drugiemu synowi! Wzdrygnęła się, ale odruchowo nadal kartkowała notes. Pismo matki, z biegiem czasu stawało się coraz mniej czytelne. Dotarła do ostatniej strony. Stało się. Zostałam przyjęta do kościoła Katolickiego, Paul i ja pobraliśmy się nareszcie. Tak więc zrobiłam wszystko, co mogłam, aby zapewnić bezpieczeństwo własnej duszy. W tym miejscu był kleks i chociaż dłoń Laury była już zapewne za bardzo osłabiona, aby utrzymać pióro, pod spodem widniały jeszcze dwa zdania: Byłam tak święcie przekonana, że ona nie zdoła przebyć wody. Katheńne moja nemezis... To wszystko. Joss opuściła notatnik na kolana i utkwiła^ wzrok w płomieniach. Katheńne. Imię, które ustawicznie rozbrzmiewało w jej głowie i wiązało się z dziejami tego domu. Byłam tak święcie przekonana, że ona nie zdoła przebyć wody. Co matka chciała przez to powiedzieć? Że ona jednak zjawiła się we Francji? Przybyła tam za Laurą? O co chodzi z tym przebyciem wody? Czy to taka tradycja, że czarownice nie przeprawiają się przez wodę? Ale przecież nie Katherine była czarownicą, lecz jej matka. I dlaczego Katherine miałaby przybyć do Francji? Kim była dla niej Laura? W głowie pulsował narastający ból. Oparła ją na kolanach. Książka zsunęła się na dywan. W ciszy Joss słyszała jedynie tykanie wysokiego ściennego zegara w holu; wolne, jednostajne, hipnotyzujące. Drewno w kominku wydawało co jakiś czas cichy syk, pokój wypełniało cudowne, wonne ciepło. Joss zamknęła oczy, odchyliła głowę na poduszkę. T)om eefi 399 Wróć do mnie, Katheńne, tyś jest miłością mego życia, moim przeznaczeniem... Ten krzyk wyrwał ją z odmętów snu. Drgnęła przerażona: jego głos zabrzmiał tak donośnie, tak rozpaczliwie! Nie, to tylko sen, nic poza tym. Koszmarny sen, który nawiedził ją po przeczytaniu pamiętnika matki. Podniosła notes, przycisnęła go do piersi. Biedna Laura! Czy zaznała choć trochę spokoju, zanim umarła? Paul opowiedział, że umarła tutaj, w tym domu, a w ostatnich dniach opiekowała się nią wynajęta pielęgniarka. Koniec był cichy, mimo iż Laura nie chciała już zażywać żadnych leków. Paul siedział przy niej, ściskając jej dłoń, ona uśmiechała się do niego, całkowicie przytomna, aż wreszcie po raz ostatni zamknęła oczy. Nie wiedział nawet, czy wymówiła jakieś imię. Usiłując otrząsnąć się jakoś z tego melancholijnego nastroju Joss przysunęła do siebie skórzaną szkatułkę i podniosła wieczko. Wnętrze, wyścielone wyblakłym już niebieskim aksamitem, kryło w sobie przepiękną biżuterię: sznury pereł i lazurytów, kilka broszek i pół tuzina pierścionków. Ściemniało się już, kiedy ze spaceru wrócili Paul i Lukę; zmęczeni i zziębnięci, ale zadowoleni. Już z daleka upominali się o gorącą herbatę. Paul spojrzał na Joss siedzącą przed kominkiem. - Przepraszam, moja droga. Może się zdrzemnęłaś? Na krótką chwilę zamknęła oczy, aby wziąć się w garść, potem z uśmiechem zerwała się na nogi. - Nie, tak sobie tylko rozmyślałam. Rozmarzyłam się trochę i może było mi trochę smutno. - Ach... Może powinniśmy byli dać ci trochę więcej czasu na obejrzenie tych skarbów. - Podszedł bliżej, objął ją i uściskał. - Laura nie byłaby zadowolona, widząc że się smucisz, Jocelyn. Ona sama czuła się we Francji szczęśliwa. - Naprawdę? - Joss nie chciała, aby jej słowa zabrzmiały tak właśnie: jak oskarżenie. - Jesteś pewien, że nie przywiozła tu ze sobą swoich demonów? - Otarła sobie oczy wierzchem dłoni. - Demonów? - powtórzył. Ruchem głowy wskazała notes. - Czytałeś jej pamiętnik? 400 T)om ech Spojrzał na nią zaskoczony i opadł powoli na krzesło. - Jocelyn, może cię to zdziwi, ale nigdy go nie czytałem. Laura prosiła, abym spalił wszystkie jej zapiski. Chciałem to zrobić. Wsadziłem wszystko do tej walizki, aby wynieść do ogrodu i spalić, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć. W końcu odstawiłem walizkę w kąt... Może podświadomie czekałem na ciebie, żebyś zadecydowała, co z tym zrobić. -Wzruszył ramionami. - Sam już nie wiem. W każdym razie te rzeczy czekały na ciebie. Ja nie byłem upoważniony, aby to czytać. - Przecież byłeś jej mężem. - To prawda - uśmiechnął się ze smutkiem. Podniosła na niego oczy. - Pobraliście się pod sam koniec. Kiwnął głową. - A więc napisała o tym. - Tak. I że przeszła na katolicyzm. Westchnął ciężko, odchylił się na krześle i zapatrzył w sufit. Joss była świadoma obecności Luke'a, który stał w milczeniu przy oknie. Nikt nie zapalił światła, jedynie^ blask gasnących w kominku płomieni i ostatnie, nikłe smugi na niebie rozjaśniały mrok w pokoju. - Nie jestem człowiekiem pobożnym - odezwał się Paul. - Nie nakłaniałem jej do tego... ani do małżeństwa, ani do rekolekcji u proboszcza. W obu przypadkach podjęła decyzję sama. Naturalnie, poprosiłem ją o rękę, kiedy przyjechała do Francji, ale ona nie wyraziła ochoty, a tu nikomu to nie przeszkadzało. Nikt nie pytał, czy jesteśmy małżeństwem. Oboje byliśmy wolni... Może właśnie w tym fakcie odnalazła coś, co przypadło jej do gustu? Tak długo była przecież w Anglii szacowną damą! - Uśmiechnął się szeroko, ciepło, w jego oczach malowała się jednak głęboka zaduma. - A potem, pod koniec, kiedy zachorowała, ogarnął ją chyba lęk. - Zmarszczył brwi. - Nie zrozum mnie źle. Twoja matka była bardzo dzielna, naprawdę. Nie uskarżała się nawet, kiedy bóle stały się nie do zniesienia. Ale było coś... tam... - gestem ręki wskazał na niebo za oknem. -Coś, co nie dawało jej spokoju, dręczyło bezustannie... To właśnie chciała zwalczyć, kiedy pojechała do Sacre Coeur. T)om ecH 401 Jakiś czas panowała nad tym, nie myślała o tym. Ale pewnego dnia wróciłem do domu i zastałem ją siedzącą w ciemnościach przy kominku... wyglądała podobnie jak ty przed chwilą. Na mój widok rozpłakała się, powiedziała, że duchy podążyły za nią aż tu, do Francji. Przyznała, że początkowo zjawiały się tylko w jej snach, ale teraz nawiedzają ją coraz natarczywiej. - Nie. - Lukę nieoczekiwanie podszedł do nich bliżej. -Przykro mi, Paul, ale mamy już dość tych duchów. Właśnie dlatego przyjechaliśmy do Francji. Paul odwrócił się do niego. - Zapal światło, przyjacielu. Zaciągnij zasłony. Rozważmy to wszystko w spokoju. - Spojrzał na Joss. - Chciałabyś porozmawiać na ten temat? Przytaknęła. - Lukę, to dla mnie bardzo ważne. Paul, muszę wiedzieć: czy moja matka powiedziała, kto ją nawiedza? - Duch jej kochanka. Znieruchomiała zaskoczona. - Duch kochanka? - Tak powiedziała. - Miała kochanka! - Co w tym dziwnego? Była piękną kobietą. -A ja myślałam... - Potrząsnęła głową, jakby chciała odegnać jakieś bezładne myśli. - Myślałam, że chodziło o ducha. Prawdziwego ducha. Takiego z przeszłości. Uśmiechnął się. - Wszystkie duchy są z przeszłości, Jocelyn. Czuła w głowie potworny zamęt. - Czy wspomniała o kimś jeszcze? O kimś innym, kto przyjechał tu za nią? O niejakiej Katherine? Kiwnął głową. - Owszem, ale ona zjawiła się pod sam koniec. Laura bardzo się tym przejęła. Nawet nie wiem, w jaki sposób ta kobieta weszła. Pielęgniarka twierdziła, że nie wpuszczała nikogo do domu, a jednak jej udało się zobaczyć z twoją matką. - A ty się widziałeś z Katherine? -Nie. 26. Dom ech 402 1)om ecd - Co to była za kobieta? Dowiedziałeś się czegoś na jej temat? - Była również kochanką tamtego. Ale, o ile wiem, odszedł od niej. Była bardzo rozżalona, uważała, że odebrała go jej Laura. Byłem wściekły, kiedy Laura opowiedziała mi o wszystkim. Nie z powodu jej kochanka, mimo iż nigdy przedtem nie wspomniała mi o nim nawet jednym słowem... - wzruszył z wdziękiem ramionami. - Ale ta kobieta tryskała wprost młodością i urodą, a moja Laura była wyniszczona przez chorobę. To nie było ładne ze strony tej Katherine, że przyjechała tu ją nękać. Dzień czy dwa dni później twoja matka umarła. Katherine. Joss miała wrażenie, jakby ten nagły okrzyk wdarł się w ciszę, która zaległa w pokoju. Lukę usiadł obok niej. - Straszna historia! I co się stało z tą kobietą? Czy wróciła tu jeszcze raz? - Nie. I dobrze zrobiła, bo mogłaby tego pożałować. Cały mój gniew, ból i smutek skierowały się przeciw niej. Trzeba być bez serca, żeby nachodzić umierającą kobietę i dręczyć ją własną urodą. Laura mówiła cały czas o jej pięknych, długich ciemnych włosach. I na domiar złego ten bukiet róż. Wyobrażasz sobie: Katherine przyniosła jej róże! A przecież Laura nie cierpiała róż, nienawidziła ich tak, jak niczego innego na świecie. - Białe róże? - wyszeptała Joss. - Jakbyś zgadła! Białe róże. Wyrzuciłem je przez okno. Laura powiedziała, że tamta zrobiła to chyba umyślnie: tak jakby wiedziała, iż zabije ją przynosząc te kwiaty. - A w ogóle w jaki sposób znalazła moją matkę? Paul wzruszył ramionami. - Bo ja wiem? Może wynajęła detektywa. Znaleźć mój dom to żadna sztuka. Mieszkam w nim od trzydziestu lat. Wszyscy mnie tu znają. Umilkli. Ciszę przerwał po długiej chwili Lukę. - Pójdę nastawić wodę. Kiedy wrócił z tacą, na której umieścił trzy kubki herbaty i talerzyk z plasterkami cytryny, Joss i Paul siedzieli T)om ech 403 jak przedtem, wpatrzeni w kominek i pogrążeni w zadumie. - Czy to znaczy, że były dwie Katherine? - zapytała w końcu Joss. - Po pierwsze Katherine, która zmarła w 1482 roku i której obecność wyczuwa się w Belheddon. No i teraz ta druga. Nigdy nie podejrzewałam... nawet nie przyszło mi do głowy... że matka miała kochanka. Paul wstał, dorzucił do ognia. - Miała mnie! - Wiem - uśmiechnęła się ciepło Joss. - Ale to co innego. Wszystko, co francuskie, kojarzy się nam z czymś dekadenckim i szokującym. - Wyglądało na to, że teraz ona się z nim przekomarza. - Sama myśl o tym, że matka miała kochanka... Anglika... w Belheddon... jest w pewnym sensie okropna. Paul wydął wargi. - Wam, Anglikom, brakuje zmysłu logiki. Zawsze tak było. - Wiem. - Twój ojciec zmarł ponad trzydzieści lat temu, Jocelyn. Czy spodziewałaś się, że twoja matka wyrzeknie się miłości na tak długo? Trudno ją potępiać. Joss potrząsnęła głową. - Naturalnie, nie potępiam jej, nikt nie powinien żyć bez miłości. - Wyciągnęła rękę do Luke'a, a on objął ją wpół. - To wszystko trochę nas oszołomiło, Paul - powiedział z namysłem. - Wyobrażaliśmy już sobie, że dom jest pełen duchów z przeszłości... z odległej przeszłości. A teraz wygląda na to, że one pochodzą także z teraźniejszości. - Ale nie dzieci - szepnęła Joss. - Dzieci pochodzą z przeszłości. Paul dźwignął się z krzesła. - Wiesz co? Pójdę teraz po butelkę wina, a ty możesz w tym czasie zatelefonować do swojej grandmere i dowiedzieć się, co u dzieci. Potem usiądziemy sobie spokojnie i ustalimy, co robimy jutro. - Wyjątkowo miły człowiek - przyznał Lukę, kiedy Paul wyszedł po wino. - Twoja matka miała szczęście, że trafiła na niego. 404 T)om ech - ?? prawda. - Joss usadowiła się wygodnie na kanapie, przyciągnęła do siebie poduszkę. - Wiesz, jestem zupełnie rozkojarzona. - Ale szczęśliwsza, mam nadzieję. - Chyba tak. - Znużonym gestem przetarła sobie oczy, podczas gdy Lukę podszedł do telefonu i począł wykręcać numer. Katherine. Katherine średniowieczna, o długich bujnych włosach, w zwiewnych szatach. I dzisiejsza Katherine. Katherine na wysokich obcasach, z kunsztowną fryzurą i makijażem, z czerwoną szminką na wargach; Katherine, która była w stanie polecieć z Anglii na lotnisko w Orły, ale nie na miotle, jak niegdyś czarownice, lecz jako pasażerka samolotu. Czy były to dwie różne kobiety, czy po prostu dwa wcielenia tej samej? Nigdy się tego nie dowie. Katherine. Echo, które rozbrzmiewało w jej głowie, nie cichło. Było to echo z przeszłości, echo, w którym słyszała też nikłą nutę śmiechu... Dopiero teraz zauważyła, że Lukę odłożył już słuchawkę. Spojrzał na nią zamyślony. - Lyn zawiozła wczoraj dzieci do Belheddon - powiedział powoli. Poczuła, że krew odpływa jej z głowy. - Dlaczego? Odetchnął głęboko. - Mama twierdzi, że ona od paru dni była coraz bardziej drażliwa i zaborcza. Nie chciała żadnej pomocy, nie słuchała rad, oponowała przeciw wszystkiemu, co usiłowali zrobić. Joss siedziała z nachmurzoną miną. - To cała ona! Idiotka! Jak śmiała! Lukę, co teraz zrobimy? - Możemy do niej zadzwonić. Nie... - uniósł dłoń. - Nie ty. Ja to zrobię. Ty byś tylko zaogniła sytuację. - Nie pozwól, aby tam została, Lukę. Lyn musi natychmiast wywieźć dzieci z tego domu! Niech pojedzie do Janet... - Zaraz omówię z nią wszystko, co trzeba. - Wykręcał już numer, przyciskając słuchawkę do ucha. Katherine. T)om ecfi 405 Echo w jej głowie spotęgowało się, śmiech rozbrzmiewał coraz gwałtowniej i głośniej. Katherine ze średniowiecza i Katherine współczesna. Dwie kobiety o takich samych oczach, takich samych czerwonych ustach, takich samych bujnych włosach; jedna i druga opętana żądzą zemsty. Joss wstała, podeszła do Luke'a. W słuchawce rozbrzmiewał jednostajny, przerywany sygnał, na który nikt nie odpowiadał. Do pokoju wszedł Paul z niedużą tacą. Na moment zatrzymał się w progu, po czym odstawił tacę. - Coś nie w porządku? Nie macie połączenia? - Lyn pojechała z dziećmi do Belheddon. - Joss zagryzła wargi. - A tam nikt nie podnosi słuchawki. Paul zmarszczył brwi. - Nie możecie zatelefonować do któregoś z sąsiadów? Z pewnością nie ma powodu do niepokoju. - Podszedł bliżej, opiekuńczym gestem objął Joss. - Janet. Zadzwoń do Janet! - Joss trąciła męża w bok. - Dobrze, dobrze, już dzwonię. - Lukę podniósł słuchawkę jeszcze raz. Również u Goodyearów nikt się nie zgłaszał. 'Rozdział 37 ^A-ot, zwinięty w kłębek na łóżku Lyn, podniósł się, spojrzał swymi okrągłymi oczyma na uchylone drzwi, wygiął się w pałąk i znieruchomiał z trwogi. Po chwili zeskoczył na podłogę, wymknął się z sypialni i śmignął po schodach w dół niczym żółto-czarno-biała smuga. Lyn, wyrwana ze snu, otworzyła oczy. Przez moment wpatrywała się w sufit, wsłuchując się w gwałtowne bicie swego serca. Nadstawiła ucha. Czyżby poruszyło się któreś z dzieci? Wszystkie drzwi dzielące je od niej zostawiła uchylone, by móc usłyszeć natychmiast ewentualny płacz. Teraz jednak w domu panowała głucha cisza. Lyn spojrzała na okno. Zasłony, nie zaciągnięte do końca, pozwalały dojrzeć bez przeszkód niebo rozjaśnione blaskiem księżyca. Z pewnością noc była mroźna, ale bezwietrzna, sądząc po gałęziach drzew. Leżała jeszcze chwilę, wreszcie niechętnie wysunęła nogi spod ciepłej kołdry i sięgnęła po szlafrok. Na korytarzu nadal paliło się światło, tak jak je zostawiła. Stąpając cicho przeszła do pustej sypialni Joss i Luke'a. Przez rozsunięte zasłony wpadało do środka zimne światło księżyca. Lyn powiodła dokoła wzrokiem, jakby spodziewała się, że dojrzy coś podejrzanego, ale wszystko wyglądało jak przedtem. Ściągnęła mocniej pasek szlafroka i na palcach weszła do pokoju Toma. Spał spokojnie z palcem w ustach; najwidoczniej skopał kołdrę, gdyż leżała zmięta w nogach łóżka, ale i tak było mu ciepło. Na drobnej twarzyczce, oświetlonej małą lampką, miał lekkie rumieńce. T)om ecfi 407 Lyn podciągnęła kołdrę, otuliła go ostrożnie, tak aby go nie zbudzić, po czym przeszła do sypialni Neda. Łóżeczko było puste. Wpatrywała się w nie jak urzeczona, czując, jak coś ściska ją w brzuchu, wreszcie wróciła biegiem do pokoju Toma. - Tom, obudź się! Coś zrobił ze swoim braciszkiem? - O, Boże, spraw, aby nie stało mu się nic złego, modliła się w duchu, trzęsąc się jak osika. - Tom, obudź się! Chłopiec powoli otworzył oczy i wlepił w nią błędny, zaspany wzrok. - Tom! Miała wrażenie, jakby jej nie poznawał. - Obudź się! - Potrząsnęła nim gwałtownie. - Gdzie Ned? Jego umysł błąkał się nadal w odmętach snu, chłopczyk patrzył na nią zdezorientowany. Nie słyszała znikąd płaczu Neda. Gdyby było mu zimno, darłby się wniebogłosy, chyba że... Zabrakło jej odwagi, aby dokończyć tę myśl. - Tom, kochanie, chciałabym, żebyś wstał i pomógł mi. -Ujęła go za ramiona, pomogła się podnieść. - Słyszysz mnie, kochanie? Potrzebuję twojej pomocy. Poruszył się wreszcie. Zamrugał oczami, wsunął palec z powrotem do ust. Uśmiechnęła się do niego, starając się mówić jak najłagodniej. - Zuch! A teraz powiedz: bawiliście się razem, ty i Ned? Przytaknął. - Wiesz, gdzie on teraz jest? Potrząsnął głową. - Spróbuj sobie przypomnieć, Tom. Gdzieście się bawili? To bardzo ważne. Ned siedzi tam teraz sam, jest mu zimno i na pewno się boi. Bardzo by chciał, żebyśmy go znaleźli. - Tom pokaże Lyn. - Podciągnął się i wstał. Pomogła mu wyjść z łóżeczka, postawiła na podłodze i włożyła mu błękitny szlafroczek. - Doskonale. Teraz kapcie. - Ręce tak jej się trzęsły, że ubierała go z trudem. - No, gotowe. Pokaż mi teraz, gdzie on jest. 408 T)om ech Wziął ją za rękę i poprowadził w stronę sypialni rodziców, a stamtąd ku schodom i na strych. Lyn drżała z zimna. Strych nie był ogrzewany. - Coście tu robili, Tom? - zapytała, idąc za nim do drzwi na przeciwległej ścianie. - Jak tu ciemno! I zimno! - Księżyc. - Wskazał ręką na okno. - Georgie chce, żebyśmy się bawili w blasku księżyca. Lyn na moment zabrakło tchu. Uchyliła drzwi, wyjrzała na ciemny korytarz, spojrzała na kolejne drzwi. Zakurzone deski podłogi oblewała poświata księżyca. - Gdzie jest Ned, kochanie? Pokaż mi, prędko! Tom nie wydawał się już tak pewny siebie jak przedtem. Zostawał coraz bardziej w tyle. - Nie podoba mi się tutaj. - Wiem. Jest zimno. Ale Ned też marznie. Odnajdźmy go, a potem zejdziemy na dół, tam, gdzie jest ciepło. Tom, najwyraźniej niezbyt skłonny pójść dalej, wskazał ręką przed siebie. - On jest tam. - To znaczy gdzie? W następnym pomieszczeniu? - Podbiegła do drzwi, zostawiając chłopca samego. Rozpłakał się. Drzwi były zamknięte na klucz. - Och, tylko nie to! Boże, pomóż mi, błagam! - Odwróciła się nagle. - Tom, gdzie jest klucz? W milczeniu potrząsnął głową, po policzkach ściekały mu łzy. - Kochanie, proszę, przypomnij sobie. Musimy mieć ten klucz. Biedny Ned marznie gdzieś tutaj, trzeba znaleźć go jak najprędzej. - To klucz George'a. Lyn głęboko zaczerpnęła powietrza. - Georgie to ktoś zmyślony, Tom. Tak naprawdę on wcale nie istnieje. A więc nie może mieć klucza. Ty masz klucz. Gdzie on jest? - Głos jej dygotał coraz silniej. - Georgie położył go tam. - Wskazał na drzwi. Spojrzała na wyblakłą, stoczoną już przez robaki framugę, wyciągnęła rękę i przesunęła nią po wyschniętym drewnie. W pewnym momencie palce natrafiły na ciężki żelazny klucz, który spadł z brzękiem i potoczył się jej pod nogi. Podniosła go T)om ech 409 i włożyła do zamka. Początkowo szło opornie, ale zdołała go wreszcie przekręcić. Natychmiast pchnęła drzwi i z bijącym sercem zajrzała do środka. W kącie dostrzegła niewielkie wybrzuszenie na podłodze, coś na kształt zwiniętego koca. - Ned? - Przerażona podbiegła bliżej, padła na kolana. Przez moment myślała, że chłopiec nie żyje. Leżał w jej ramionach nieruchomy, z zamkniętymi oczyma. Dopiero po chwili, kiedy przytuliła go mocniej, spojrzał na nią, a potem na jego buzi pojawił się uśmiech. - Och, dzięki ci, Boże! Dzięki! - Odprężenie przyszło tak nagle, że rozpłakała się nieoczekiwanie. Tom pociągnął Lyn za rękaw szlafroka. - Czy Ned jest teraz szczęśliwy? - Tak, kochanie, Ned jest już szczęśliwy. Chodźmy, zejdziemy na dół. Wyniosła dzieci do kuchni, postawiła na ogniu garnek mleka i czekając, aż się zagrzeje, rozmyślała gorączkowo. No tak, na pewno Tom przystawił sobie krzesło, żeby ukryć klucz tak wysoko, ale po co? Czyżby chciał się pozbyć swojego braciszka? Zerknęła na niego. Siedział na drewnianym koniu, tuląc do siebie kota, i prawie już zasypiał. Ned patrzył na nią uważnie, najwyraźniej uradowany perspektywą dostania czegoś ciepłego do picia. Wróciła myślami do Toma. No tak, wrogość to dość częsta cecha u dzieci, kiedy na świat przychodzi ich młodsze rodzeństwo. Nie ma w tym nic zaskakującego. Dziwne tylko, że Tom nie przejawiał tej wrogości nigdy przedtem... Jakby wyczuwając jej wzrok, Tom nagle spojrzał na nią i uśmiechnął się sennie. - Georgie lubi Neda - powiedział powoli. * * * - Czy wszystko w porządku? - zapytał następnego ranka Jimbo, kiedy robiła śniadanie. Stał w progu i przyglądał się. - Owszem. A co miałoby nie być w porządku? - Zdumiona uświadomiła sobie, że jest zadowolona z jego obecności. Wyjęła dwie grzanki z tostera. - Napijesz się kawy? Zawahał się, potem kiwnął głową. - Chętnie. Dziękuję. 410 T)om ech - Siadaj. - Pokroiła grzanki na mniejsze cząstki. - Czy coś się stało? - Nie wiedziała, dlaczego Jimbo stoi nadal w progu. - Nie, nie, nic takiego. Dzięki. Wszedł głębiej niezdarnie, jakby onieśmielony lub zdenerwowany, i czym prędzej usiadł na krześle, nawet nie odsuwając go od stołu. Lyn uśmiechnęła się w duchu. Postawiła przed nim dużą filiżankę kawy i stanęła znowu przy kredensie. - Może zjadłbyś grzankę? - Nie odmówię, dziękuję. - Tu masz mleko i cukier, poczęstuj się. - Po chwili milczenia zapytała: - O co chodzi, Jimbo? Myślisz może, że gryzę? Zaczerwienił się aż po korzonki włosów. - Nie, jasne, że nie. Tylko że... Po prostu nie lubię tego domu. Czuję się tu nieswojo. Nie rozumiem, jak mogłaś spędzić tu sama całą noc. - Nie ma się czego bać. - Usiadła ze swoją filiżanką naprzeciw niego. - Naprawdę. To piękny dom. - Wiesz przecież, co się stało z wielebnym Gowerem. *» - Atak serca może się przytrafić każdemu. - Możliwe. - Potrząsnął głową. - A Mary Sutton? Co z Mary Sutton? - Wzruszył ramionami. - Na mój rozum, to wszystko wiąże się z tym domem. Wiesz może, kiedy wracają Joss i Lukę? - Raczej nieprędko. Chcieli odpocząć, potrzebują tego. Masz jakieś kłopoty w wozowni, z pracą? - Nie, wszystko w porządku. A więc będziesz tu sama, dopóki oni nie wrócą? Przytaknęła. - Spróbuj dostrzec dodatnie strony takiej sytuacji. Roześmiał się trochę nerwowo. - Tak, ja się z tego cieszę, nawet bardzo. Nie lubię przebywać tu sam, nawet poza domem. Po prostu myślałem o dzieciach. - Ruchem głowy wskazał na Toma. - Nie podoba mi się, że one tu są. W Belheddon Hall dzieciom przytrafiają się różne dziwne rzeczy. - Och, tylko nie zaczynaj znowu opowiastek o duchach! - Urwała nagle. Wczoraj wieczorem, kiedy położyła dzieci 'Bom ecfi 411 spać, włączyła w pokoju Neda urządzenie alarmowe, a głośniczek przeniosła do swojej sypialni. Mimo iż przedtem nie miała takiego zamiaru, zamknęła pokój Neda, a klucz zawiesiła sobie na szyi. Noc przebiegła spokojnie, ale nad ranem... na samo wspomnienie tego, co się stało, zagryzła nerwowo wargi. Nad ranem, kiedy weszła do jego sypialni, usłyszała radosny śmiech Neda dochodzący z łóżeczka; dziecko bawiło się małym drewnianym słoniem, którego nigdy przedtem nie widziała. - Czy coś się stało? - Jak zwykle czujny, Jimbo zwrócił uwagę na jej nagłe milczenie. Potrząsnęła głową N - To dobrze. - Nie zamierzał zadręczać jej pytaniami. Wstał, wypił swoją kawę do dna. - Pójdę już. - A co z twoją grzanką? - Wezmę ją i zjem potem, jeśli nie masz nic przeciw temu. - Posmarował grzankę cienką warstwą miodu i ruszył do wyjścia. Przed drzwiami przystanął. - Jesteś pewna, że wszystko w porządku? - Już raz powiedziałam. - No tak, racja. Po jego wyjściu stała bez ruchu jeszcze parę sekund, wreszcie pokręciła głową. Tom zerknął na nią i przestał żuć gumę. Zdumiało go, że ciotka Lyn nie zwraca uwagi na stojącą za nią kobietę: tę samą, która zaniosła Neda na strych. Nie zauważyła też Blaszanego Drwala poprzedniego wieczoru. Tom odgryzł spory kawałek swojej grzanki. To nic. Jeśli ciotka Lyn nie boi się tych postaci, to znaczy, że wszystko w porządku. # * * - Zazwyczaj nie przychodzisz do domu na obiad. Co się stało, chłopcze? - Ojciec Jimba siedział przy stole, na którym panował jeszcze bałagan z poprzedniego wieczoru, i czytał najświeższe wydanie „Mirror". - Muszę porozmawiać z Nat. Jaki jest jej numer telefonu? - Zostaw swoją siostrę w spokoju, Jim. Nie powinieneś przeszkadzać jej w pracy. 412 T)om ech - Mówiła, że mogę dzwonić, kiedy tylko zechcę. A właśnie mam pilną i ważną sprawę. W Hall wynikły kłopoty. Moim zdaniem Nat powinna przyjechać tu i porozmawiać z nimi. - O nie! Trzymaj się od tego z daleka. Jeśli myślisz o tym, co ja... - Tato, posłuchaj. Jest naprawdę żle. Te dzieci znalazły się w niebezpieczeństwie. A Lyn nie ma o niczym zielonego pojęcia. Dopóki Lukę i Joss nie wrócą, powinienem mieć na wszystko oko. -Lukę i Joss... Coś podobnego! Czy oni zgodzili się, abyś mówił im po imieniu? - Jasne. Daj spokój, tato. Podaj mi po prostu numer do Nat. - Jimbo przerzucał niecierpliwie stertę kartek z notatkami na stoliku obok aparatu. - Tam. Na kartce przypiętej do ściany. - Mam. - Jimbo wykręcał już numer. - Nat, czy to ty? Masz chwilę czasu? To ważne. - Zerknął na ojca, który siedział na krześle i przysłuchiwał się rozmowie. - Posłuchaj, uważam, że powinnaś przyjechać tu j^k najprędzej i pogadać z Grantami w Hall. Sprawy znowu przybrały zły obrót. Słuchał pilnie parę sekund. - Tak. Widziała go Joss. I jej synek. Wielebny Gower zjawił się w Belheddon, żeby jakoś temu zaradzić, ale zapłacił za to własnym życiem. To tylko kwestia czasu, kiedy zginie ktoś następny. Myślę, że tylko ty mogłabyś pomóc. Popatrzył spode łba na ojca, który pokręcił głową i wzniósł oczy do góry. - Tak, Joss cię posłucha. Jest naprawdę miła. Lukę nie wierzy w to, co dzieje się tuż przed jego nosem, a Lyn, która opiekuje się dziećmi, jest tak tępa, że trudno to sobie wyobrazić. Musisz się tym zająć. Mogłabyś przyjechać na weekend? Świetnie! - rozpromienił się. - A więc na razie. - Twoja siostra ma ważniejsze sprawy na głowie. Po co ma tu przyjeżdżać i zajmować się czymś, co jej nie dotyczy? - Jest zadowolona, że może pomóc. Powinieneś być dumny z takiej córki, tato, zamiast się jej wstydzić. - Wcale się jej nie wstydzę. T)om ech 413 - Wiem, że tak. I nazwałeś ją wiedźmą. To głupie. I niesprawiedliwe. - Jim postanowił zmienić temat. - A teraz powiedz, co przygotowałeś na obiad? Jestem głodny jak wilk. * * * Janet szła właśnie do kościoła zająć się kwiatami, kiedy ujrzała Lyn, pchającą podwójny wózek z dziećmi. Zmarszczyła brwi. Nie wiedziała nawet, że już wrócili. Lyn wyglądała na zmęczoną, a mały Tom już usypiał; widziała to wyraźnie nawet z takiej odległości i z okna samochodu. Oni jej nie dostrzegli. Lyn, pogrążona w zadumie, szła ze spuszczoną głową na przełaj przez łąkę w stronę sklepu. Niech idzie, pomyślała Janet. Wiedziała, że dogoni ich bez trudu potem, kiedy już sprawdzi kwiaty i zmieni wodę. Przed drzwiami kościoła przystanęła i popatrzyła w miejsce, gdzie znaleziono ciało Mary Sutton. Mieszkańcy wioski nie otrząsnęli się jeszcze z szoku, jaki wywołała ta tragedia, mnożyły się plotki i pogłoski, usiłowano dociec, co Mary robiła tu sama o zmroku i na takim mrozie. Proboszcz skontaktował się z Royem, który był członkiem komitetu parafialnego, aby powiadomić go, co znaleziono w kościele na ołtarzu: chleb i wino. Niemal na pewno rzeczy tych użyto do odprawienia egzorcyzmów w Hall. Dlatego na probostwie zwołano w trybie nagłym zebranie całego komitetu. Roy nie powiedział jej potem, o czym rozmawiali, ale wszystko wskazywało na to, że pogrzeb nie odbędzie się w kościele. Mary zawsze powtarzała, że po śmierci chciałaby zostać skremowana. Zażyczyła też sobie, aby jej prochy rzucono w morze. Janet weszła do mrocznej nawy, wymacała włącznik do światła i ruszyła dalej w stronę zakrystii. Kwiaty miały się dobrze; w prezbiterium i przed amboną oko cieszyły koszyczki michałków. Janet wzięła ciężki dzban z wodą i rozpoczęła swój obchód. Przed tablicą pamiątkową poświęconą Katherine przystanęła; ktoś zostawił przed nią bukiet białych róż. Spojrzała na nie z zadumą. W ciągu dnia kościół był otwarty, kwiaty mógł złożyć każdy. Dlaczego w takim razie poczuła teraz nagły niepokój? 414 ?)?? ecfi W jednej chwili kościół stał się nieprzytulny; tam gdzie zawsze emanowały spokój i bezpieczeństwo, poczuła teraz wrogość. Zerkając lękliwie za siebie Janet szybkim krokiem wróciła do zakrystii i odstawiła dzbanek na półkę. Jak zwykle, uklękła na moment przed ołtarzem, po czym ruszyła ku tylnym drzwiom. W pewnym momencie przystanęła: coś było między nią i drzwiami. Zamrugała szybko oczami. Może to gra świateł, jakaś wiązka promieni, które wpadły przez południowe okna. Wyglądało to jak mgła. Wolno wirujący obłok mgły. Janet bezwiednie zacisnęła dłoń na pobliskiej ławie i potrząsnęła głową, starając się pozbyć chwilowego oszołomienia. Obłok sunął przez kościół w stronę frontowych drzwi, zatrzymał się, gdy spojrzała na niego znowu, zdawał się wahać, wreszcie zmienił kierunek. Teraz powędrował prosto na nią. Cofnęła się o krok, potem drugi. Nogi trzęsły się pod nią tak, że z trudem utrzymywała równowagę. Kościół wydawał się pusty, umieszczone wysoko lampy oświetlały sklepiony sufit, prezbiterium, gdzie nie zapaliła świateł, tonęło w mroku. Janet zerknęła przez ramię na ołtarz, odwróciła się ? ??-biegła do bocznej nawy. Obłok mgły zawahał się i ruszył ku stopniom prezbiterium. Ostrożnie, na palcach, Janet przemknęła pod samą ścianą do drzwi. Chwyciła ciężkie, żelazne kółko i pociągnęła z całej siły. Przez krótką chwilę poczuła paniczny strach na samą myśl, że nie zdoła otworzyć drzwi, ale zasuwka szczęknęła nagle, a masywne drzwi ustąpiły. Janet wybiegła na zewnątrz zatrzaskując je za sobą, po czym łapczywie poczęła wdychać zimne powietrze. Słońce zniknęło za chmurami, niebo przybrało posępną szarą barwę. Janet spojrzała za siebie, jakby sądziła, że drzwi kościoła otworzą się nagle, ale na ganku panował całkowity spokój. Szybkim krokiem, ze spuszczoną głową wróciła do samochodu i czym prędzej wsiadła do środka. Drżącymi rękami zamknęła wszystkie zamki; dopiero po paru próbach zdołała włożyć kluczyk do stacyjki, przekręciła go i z piskiem opon ruszyła do przodu. Kiedy weszła do sklepu, Lyn wybierała właśnie wędliny. Powitała ją uśmiechem. T)om ecu 415 - Tom mówi, że jest tak głodny, iż mógłby zjeść tego konia na biegunach. - Aż taki głodny? - Janet pieszczotliwie zmierzwiła chłopcu włosy. Ręka drżała jej febrycznie. Stojąca za ladą Sally Fairchild spojrzała na nią znad krajalnicy. - Wyglądasz nieszczególnie, Janet. Coś nie w porządku? - Kroiła właśnie szynkę, kolejne plasterki spadały na trzymaną w dłoni folię, a maszyna wydawała za każdym razem jednostajny syk, który zdawał się hipnotyzować Toma. Janet pokręciła głową. - Byłam w kościele. Drzwi zatrzasnęły się i obleciał mnie strach. To wszystko. Sally wyłączyła maszynę i spojrzała na nią badawczo. - Od kiedy stałaś się taka strachliwa? Janet wzruszyła ramionami. - Nerwy. Może wypiłam dziś rano za dużo kawy. - Roześmiała się, ale ten śmiech nie wypadł przekonywająco. - Stajesz się podobna do Joss. - W ustach Lyn nie zabrzmiało to jak komplement. - Jeszcze trochę i zaczniesz widzieć w każdym kącie duchy. - Odwróciła się do ekspedientki. - To już wszystko, Sal, dziękuję. Ach, jeszcze parówki. Wystarczy pół kilograma. - Gdzie jest Joss? - Janet z trudem zachowała spokój. - O ile wiem, nadal w Paryżu. - A więc jesteś w domu sama? Lyn zmarszczyła brwi. - Owszem. Co w tym złego? -Nie, nic... - Janet wzruszyła ramionami. - Tak tylko pomyślałam... Lyn, bądź ostrożna, dobrze? Lyn spojrzała jej prosto w oczy. - Posłuchaj, teraz, kiedy nie ma tu Joss, w domu zapanował całkowity spokój. Rozumiesz? Nie ma powodu do obaw, nie dzieje się nic złego... - Urwała nagle: przypomniała sobie poprzedni wieczór, kiedy umierała z lęku. Sally podniosła wzrok znad torby, do której wkładała zakupy Lyn. Zerknęła porozumiewawczo na Janet, a ta wzruszyła ramionami. - Już dobrze, przepraszam. Ale pamiętaj: gdybyś mnie potrzebowała, jestem w pobliżu. - Odwróciła się do wyjścia. 416 ?)??? ecR - Janet, poczekaj! - Lyn gorączkowo szukała w portmonetce jeszcze paru monet. - Wybacz, zachowałam się nieładnie. Ale w domu naprawdę wszystko jest w porządku. - To dobrze. - Janet przystanęła na moment i spojrzała na Lyn. - Wiesz, gdzie można mnie znaleźć, jeśli już ci się znudzi własne towarzystwo. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Sally pokręciła głową. - Wyglądała na roztrzęsioną. Lyn przytaknęła. - Ciekawe, co ją tak bardzo przestraszyło w kościele. - Założę się, że coś bardzo dziwnego. Może to miejsce jest już nawiedzone przez starą Mary? - Sally wzdrygnęła się ostentacyjnie. - Jesteś pewna, że w Hall wszystko w porządku? Nikt z miejscowych nie zgodziłby się spędzić tam nocy, wiesz? - Tak, wiem. Już mi o tym mówiono. - Lyn wzięła torbę z zakupami. - Dzięki, Sally. W drodze powrotnej wózek wydawał się cięższy niż przedtem. Ale może to tylko złudzenie, może jest po prostu przemęczona? Lyn żałowała już, że nie poprosiła Jaijet o podwiezienie jej i wózka samochodem. No tak, ale wtedy Janet pouczałaby ją całą drogę, starałaby się ją namówić, aby zostawiła dzieci na farmie. Lyn zacisnęła zęby. Krocząc wytrwale dalej zerkała raz po raz na niebo, mroczniejące i groźniejsze z każdą chwilą. Będzie miała szczęście, jeśli dotrze do domu przed ulewą! Spojrzała na dzieci. Opatulone ciepło spały smacznie pod kocykami. Pierwsze krople deszczu spadły, gdy doszła do furtki i ujrzała przed sobą ostatni zakręt alejki. Dom wydawał się bardzo ciemny. Zadyszana pchała wózek po mokrym i błotnistym żwirze, podnosząc czasem wzrok na chłostane ulewą okna. W oknie na strychu, nad drzwiami frontowymi, pojawiła się nagle czyjaś twarz. Czyżby Joss przyjechała do Hall? Lyn zmrużyła oczy, aby rozpoznać, kto tam jest, ale w następnej chwili przyśpieszyła kroku. Dziedziniec na tyłach domu był pusty. Jimbo zamknął wozownię, pojechał zapewne na lunch. Nie było żadnych samochodów. Lyn zmarszczyła brwi. Kto w takim razie stał przy oknie? Zgrabiałymi z zimna palcami wyłowi- T>om ecR 417 ła z kieszeni klucz do tylnych drzwi i nachyliła się, aby wyjąć z wózka Toma. - Chodź, kochanie. Wiesz dobrze, że nie udźwignę was obu. Musisz pójść i otworzyć drzwi. Spróbujemy nie budzić Neda. Tom pobiegł przodem, a Lyn wciągnęła wózek na stopnie i wjechała nim na korytarz, a potem do kuchni. Dopiero teraz rozpięła kurtkę. - Tom? Chodź, zdejmij płaszczyk. Cisza. - Och, Tom, nie zaczynaj znowu! Daj spokój! - Westchnęła ciężko, powiesiła swoją kurtkę, strzepnęła mokre koce i rozwiesiła je przy piecu, aby wyschły. - No chodź, pomożesz mi przygotować coś do jedzenia. Drzwi do holu były otwarte. Lyn zerknęła na śpiącego nadal Neda i zostawiwszy go w wózku pobiegła korytarzem. - Tom? Chodź już! Gdzie jesteś? - Wbiegła do holu, spojrzała na kominek. Płomienie trzaskały wesoło, wspinały się łapczywie po szczapach drewna, powietrze było ciepłe, przesycone miłym zapachem palonej dębiny. - Joss? Lukę? Kiedy wróciliście? - Weszła do pokoju Joss i rozejrzała się dokoła. - Gdzie zostawiliście samochód? Nigdzie go nie widać. Pokój był pusty, zasłony wisiały dokładnie tak, jak zostawiła je rano. - Joss? Lukę? Gdzie jesteście? - Przez chwilę stała u podnóża schodów, zdezorientowana. Potem zaczęła wchodzić na górę. 27. Dom ech "Rozdział 38 ?-/??? ułożył porządnie wszystkie puste pojemniki i sztućce na tacce, po czym zerknął na Joss. - Już niedługo. Za jakieś piętnaście minut powinniśmy chyba wylądować. - Stewardesy krzątały się ze swoimi wózkami pomiędzy fotelami, zbierały resztki posiłku. Lukę spojrzał na tacę żony. Prawie nie tknęła swojej porcji. -Nie przejmuj się, nie ma powodu do obaw. Lyn po prostu pojechała gdzieś, to wszystko. m - Pojechała w nocy, z dwojgiem małych dzieci? A potem znowu z samego rana? - Zrozpaczona pokręciła głową. -Powinniśmy zawiadomić policję, Lukę. Może stało się coś złego? - Nic im się nie stało. - Lukę westchnął głęboko. - Posłuchaj, spróbujemy dodzwonić się do nich z lotniska, a jeśli się nie uda, zatelefonujemy do Janet. Niewykluczone, że wybrali się dokądś wszyscy razem. Pamiętaj, że nie spodziewali się jeszcze naszego powrotu. - Podał stewardesie tacę Joss. - No już, rozchmurz się, po co psuć sobie nastrój... We Francji było przecież tak sympatycznie! - Tak, masz rację. - Ze znużeniem pokiwała głową. - Było rzeczywiście przyjemnie. I Paul okazał się naprawdę bardzo miły. Umilkli oboje. Paul załatwił im przelot wcześniejszym samolotem, wykorzystując swoje znajomości. Uparł się także, że odwiezie ich na Orły i dopiął swego, mimo iż oboje wzbraniali się, jak mogli. Przy pożegnaniu on i Joss uronili łzy. T)om ech 419 - Odwiedź nas, kiedy będziesz miał ochotę - szepnęła. -Jeśli nie przeszkadza ci, że przyjedziesz do Anglii bez Laury, odwiedź nas. - Oczywiście. - Ucałował ją w oba policzki. - A wy odwiedźcie mnie latem. I zabierzcie swoje pociechy. Umikli oboje; z lękiem pomyśleli nagle o tym samym. Paul jeszcze raz objął Joss. - Dzieciom nie stanie się nic złego - powiedział, patrząc na Luke'a, który podawał właśnie urzędnikowi paszporty. -Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. W budce telefonicznej na lotnisku Stansted Joss czekała długo i cierpliwie, a w słuchawce ciągle rozbrzmiewał jednostajny sygnał. Nikt się nie zgłaszał. Spojrzała na zegarek. Dzieci powinny odpoczywać teraz po lunchu. Zerknęła na Luke'a, który stał tuż przy budce pilnując bagażu, po czym wykręciła numer telefonu Janet. Tym razem dopisało jej szczęście. Po paru minutach odwiesiła słuchawkę i spojrzała na męża z uśmiechem. - Janet spotkała ich dziś rano w sklepie. Mówi, że wszystko w porządku. Może miałam pecha i dzwoniłam akurat wtedy, kiedy Lyn nie było w domu. - To dobrze. - Lukę chwycił walizki i ruszył ku wyjściu. - Przestań się wreszcie zamartwiać. Musimy teraz odnaleźć samochód. - Skierował się w stronę autobusu, który miał ich zawieźć na odległy parking. Wyszedł z holu przez olbrzymie drzwi obrotowe i zaczekał na nią. - Joss, od tej pory musisz zacząć się zachowywać rozsądniej. Nie kłóć się ciągle z Lyn. Nie zawracaj sobie głowy duchami i dziwnymi odgłosami. Nie ma takiej potrzeby. I pamiętaj, że musisz zobaczyć się jeszcze raz z tym lekarzem. Spojrzała na niego zaskoczona. - Lukę, ja nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego! Na miłość boską, przecież Paul mi uwierzył! On wiedział, że to nie urojenia. Moja matka przeszła na jego oczach to wszystko, co ja... - Twoją matkę prześladowała żywa kobieta, Joss. Żaden duch, kobieta z krwi i kości. - Wniósł walizki do autobusu, znaleźli wolne miejsca. - Jej Katherine nie była duchem. 420 T)om ecR - Na pewno? - Joss patrzyła na niego tak, jakby obserwowała coś daleko za nim. - To się okaże. * * * Janet zaparkowała samochód na podwórzu tuż obok auta Lyn i spojrzała przez przednią szybę na dom. Dopiero po długiej chwili z wyraźną niechęcią otworzyła drzwiczki i wysiadła. Tylne wejście nie było zamknięte. Janet zapukała, po czym pchnęła drzwi i przeszła do kuchni. Ani żywej duszy. Wózek stał pod oknem, starannie złożone kocyki dzieci wisiały przed piecem. Dotknęła ich; były ciepłe i suche. Nic nie wskazywało na to, aby Lyn przygotowywała jakiś posiłek. Koń na biegunach stał w kącie jakby zapomniany, uzda zwisała na podłogę. Janet zmarszczyła brwi. Podeszła do drzwi, wyjrzała na korytarz. - Lyn? Jesteś tu? W zupełnej ciszy echo powtórzyło jej pytanie. - Lyn? To ja, Janet. Jesteś tu? Weszła do głównego holu, pogrążonego w półmroku-W kominku dogorywał ogień. Było ciepło, ale Janet mimo to cała drżała. Przeszła do pokoju Joss, a ponieważ był pusty, zawróciła, stanęła pod schodami i spojrzała w górę. - Lyn? - zawołała cicho. Może dzieci śpią jeszcze? Nie chciała ich budzić. - Lyn, gdzie jesteś? Na palcach weszła wyżej, stanęła przed sypialnią Lyn, zapukała lekko. - Lyn, mogę wejść? Żadnej odpowiedzi. Janet zawahała się. Wolała nie wchodzić, nie wiedziała bowiem, czy Lyn już wstała. Po chwili jednak zdobyła się na odwagę i pchnęła drzwi. Pokój okazał się pusty. Wyglądało na to, że Lyn nie było tu od dłuższego czasu. Chciała już pójść do sypialni chłopców, kiedy usłyszała w oddali ciche stukanie. Przystanęła nasłuchując. Odgłos powtórzył się, dobiegał jakby z góry. Spojrzała podejrzliwie na sufit i zawróciła do schodów. Pomieszczenia na strychu były wyziębione. Z duszą na ramieniu Janet zajrzała do pierwszego pokoju: był urządzo- T>om ecfi 421 ny jak sypialnia, ale najwyraźniej nikt z niego teraz nie korzystał. Pusta wydawała się także reszta piętra. - Lyn? - zawołała Janet. - Jesteś tu? - W ciszy domu jej głos zabrzmiał szokująco donośnie. Nadstawiła ucha i niebawem usłyszała to stukanie ponownie; tym razem było głośniejsze i jakby bardziej gorączkowe. - Lyn, czy to ty? -Czym prędzej przeszła do sąsiedniego pomieszczenia, pustego jak poprzednie, zakurzonego, chłodnego i pachnącego wilgocią. - Lyn, gdzie się podziewasz? Drzwi do ostatniego pomieszczenia na strychu były zamknięte. Stąd właśnie dochodził stukot. - Lyn, jesteś tam? - Janet przyłożyła ucho do drzwi, nacisnęła klamkę. Na próżno. Ktoś zamknął drzwi na klucz. - Wypuśćcie mnie stąd, na miłość boską! Wypuśćcie mnie! - Głos Lyn, dochodzący zza drzwi, brzmiał histerycznie. - Jestem tu od paru godzin! Czy u dzieci wszystko w porządku? - Nigdzie ich nie widziałam - odparła Janet. - Poczekaj chwilę, muszę poszukać klucza. - Rozglądała się gorączkowo dokoła, ale nie zauważyła go nigdzie. - Może na futrynie nad drzwiami - podpowiedziała Lyn. Grube drewno tłumiło nieco jej głos. - Tam leżał przedtem. Janet zadarła głowę do góry, podniosła rękę i przesunęła nią ostrożnie po drewnianej futrynie. W pewnej chwili poczuła pod palcami zimny metal. - Mam! Znalazłam klucz! - Chwyciła go i natychmiast włożyła do zamka. Po chwili drzwi otworzyły się, w progu stanęła Lyn: biała na twarzy, rozczochrana, w pobrudzonym ubraniu. - Dzięki Bogu, że przyszłaś! Bałam się już, że nigdy stąd nie wyjdę. - Kto cię zamknął? - Janet biegła za nią ku schodom. - Tom. To na pewno Tom. Mały diabeł! - Niemożliwe. Futryna jest za wysoka, nie sięgnąłby tam ręką. - Może przysunął sobie krzesło lub coś w tym rodzaju. -Lyn otarła sobie łzy z oczu wierzchem dłoni. - Pośpieszmy się! Kto wie, co«n jeszcze zmalował! Wbiegły do pokoju chłopca, ale sypialnia była pusta. 01 422 _____ ?)??? ecfi - Tom? Gdzie jesteś? Nie chowaj się! - Lyn pchnęła drzwi do pokoju Neda, ale również tutaj nie było nikogo. - O Boże! - jęknęła. - Janet, gdzie on się podział? Janet przygryzła wargi. - A gdzie widziałaś ich ostatnim razem? Toma na pewno na strychu, prawda? A Neda? - Ned powinien leżeć w wózku, w kuchni. Janet potrząsnęła głową. - Nie, stamtąd właśnie przyszłam tutaj. Wózek jest pusty. - Kiedy go zostawiłam, spał. I był przypięty szelkami do wózka. Nic mu nie groziło. Miałam wrócić dosłownie za chwilę. - Lyn znowu wybuchnęła płaczem. - O Boże! - Otarła sobie twarz rękawem. - Tom uciekł mi i ukrył się gdzieś, a potem usłyszałam jakieś odgłosy na strychu. Ktoś się śmiał, biegał tam i z powrotem. Na pewno Tom. Postanowiłam go odnaleźć i sprowadzić na dół. Jemu nie wolno się bawić na strychu, a poza tym chciałam przygotować lunch. Szukałam go wszędzie, słyszałam go to tu, to tam, ale on dobrze się ukrył. Poszłam na górę, a kiedy znalazłam się w ostatnim pomieszczeniu, drzwi się zatrzasnęły i usłyszałam zgrzyt klucza w zamku. Potem nastała cisza. Prosiłam, żeby otworzył drzwi, błagałam, obiecywałam różne rzeczy w nagrodę, jeśli mnie posłucha, ale za drzwiami było zupełnie cicho. Ani tego śmiechu, ani odgłosu kroków. Wtedy uklękłam, żeby spojrzeć przez dziurkę od klucza. Widziałam przez nią cały strych. Ale Toma nie było nigdzie. Nie widziałam też żadnego krzesła. Usłyszałabym przecież, gdyby ciągnął krzesło po podłodze. To mały chłopiec, nie podniósłby krzesła, jest na to za słaby. Janet objęła ją ramieniem. - Lyn, uspokój się. Musimy wyjaśnić tę zagadkę. Przeszukamy cały dom, każdy kąt. Wiesz chyba, że dzieci uwielbiają zabawy w chowanego. Tom na pewno znalazł sobie dobrą kryjówkę i śmieje się teraz w kułak. - Razem z Nedem? - szepnęła Lyn. Janet wzruszyła ramionami. - Jestem pewna, że ukrył go gdzieś i zostawił samego; Ned jest jeszcze za mały, żeby móc się z nim bawić. - Umilkła i dodała po chwili: - Wiemy w każdym razie, że nie ma go T)om ech 423 na strychu. A więc przeszukajmy teraz to piętro, a potem zejdziemy niżej. Musimy to zrobić dokładnie i systematycznie. Zaglądały wszędzie, pod łóżka, za zasłony, do szafek -i dopiero, gdy upewniły się, że nie ma tu ani Toma, ani Neda, zeszły na dół, do pokoju Joss. - Ani śladu. - Janet zajrzała nawet do szuflad w biurku. - Piwnica - szepnęła Lyn. - Musimy sprawdzić w piwnicy. Drzwi były zamknięte. - Chyba nie schowali się na dole. - Janet spoglądała z powątpiewaniem na drzwi. - Nie możemy tego wykluczyć. Poszukam klucza. - Lyn zniknęła na moment i wróciła z kluczem. Drżącą ręką przekręciła go w zamku i pchnęła drzwi. W piwnicy panowały egipskie ciemności. - Nie ma nikogo, widzisz? - Janet zapaliła światło. - Wygląda na to, że nikt tu nie schodził od tygodni. Chcesz, żebyśmy tam zeszły? Lyn kiwnęła głową. - Musimy sprawdzić wszędzie, gdzie się tylko da. - Okay. - Po chwili wahania Janet pierwsza zaczęła schodzić na dół. U podnóża schodów obie przystanęły, nasłuchując. - Nie, Toma tu nie ma - szepnęła wreszcie Lyn. - Trzeba się upewnić. - Janet czuła, iż ogarnia ją niepokój. - Czy on ma jakąś ulubioną kryjówkę? Jeśli tak, to gdzie? - Chyba lubi się bawić na strychu. Nie widziałam natomiast ani razu, żeby schodził do piwnicy. Wie zresztą, że nie wolno mu tam się bawić, poza tym drzwi były zamknięte, a klucz leżał teraz na swoim miejscu. W jaki więc sposób chłopiec miałby się znaleźć właśnie tutaj? Janet wzruszyła ramionami. - Musiałyśmy sprawdzić. Zwłaszcza po tym, co się przydarzyło Edgarowi. Lyn zmrużyła oczy. - Przecież on miał po prostu zawał. - Wiem. Ale po co tu przyszedł? Jeszcze przez chwilę rozglądały się na wszystkie strony i Lyn przeszła do drugiej piwnicy. Tu chłopiec z pewnością 424 ?)?? ech nie znalazłby dogodnej kryjówki. Lyn odetchnęła z ulgą i zawróciła. - Popatrzymy jeszcze na górze. Przeszukały dokładnie główny hol, jadalnię, salon, korytarze i spiżarnię za kuchnią - wszystko na próżno. Wreszcie Janet sięgnęła po kurtkę. - Rozejrzymy się na podwórzu. Ciekawe, czy wrócił już Jim. Mógłby nam pomóc. Jednak na podwórzu nie znalazły nikogo, a na drzwiach wozowni wisiała kłódka. - Przynajmniej wiemy, że tu ich nie ma - mruknęła Lyn i szarpnęła za kłódkę. Na jej twarzy malował się coraz większy niepokój. Otworzyły furtkę i wyszły do ogrodu. - Musimy sprawdzić nad jeziorem. - Lyn trzęsły się ręce. - Och, Janet, dlaczego? Dlaczego Tom zachował się tak okropnie? - Rozpłakała się nagle. - Nie wiemy jeszcze, czy stało się coś złego. - Janet objęła ją i przytuliła. - Chodźmy już, to zwykły psikus małego dziecka, nic więcej. Na pewno siedzą gdzieś obaj cali i bez-» pieczni. - Powiedziała to jednak bez przekonania. W milczeniu poszły nad jezioro, ostatnie metry Lyn przebiegła pędem, rozglądając się dokoła, przeszukując wzrokiem sitowie i lilie. Jakaś pardwa wyłoniła się nagle z kryjówki tuż obok niej i skrzecząc przeraźliwie poczęła płynąć w panicznym pośpiechu na drugi brzeg. Z małej wysepki pośrodku jeziora wzbiła się w powietrze czapla i zawisła w górze, krzycząc coś z oburzeniem. - Nic nie widzę! - Lyn otarła łzy. Janet, zadyszana, właśnie stanęła przy niej. - Ani ja. Ty idź tędy, ja pójdę w drugą stronę. Potem się spotkamy. - Janet uścisnęła ramię Lyn i ruszyła przed siebie, brodząc w mokrej trawie. Szła szybko, dygocząc z zimna, i nieustannie przeszukując wzrokiem taflę jeziora. Bała się nawet myśleć o tym, że mogłaby dojrzeć coś podejrzanego, ale nigdzie nie było nawet śladu dzieci. Wkrótce dostrzegła przed sobą Lyn i powitała ją uśmiechem ulgi. -Dzięki Bogu nie ma ich tutaj! Gdzie jeszcze można szukać? Lyn rozglądała się dokoła zrozpaczona. T)om ech 425 - Tom jest mały, nie mógł odejść daleko, nie dałby rady. - Zagryzła wargi. - Chyba nie myślisz... nie myślisz chyba, że ktoś ich porwał? - A kto by miał ich porwać? - Janet potrząsnęła głową. -Przecież byli w domu. Zorientowałabyś się od razu, gdyby zjawił się obcy człowiek. - Ale ktoś zamknął mnie na strychu, Janet. Patrzyły na siebie w milczeniu. - Powinnyśmy chyba powiadomić policję - mruknęła w końcu Lyn. - Wracamy do domu. Idąc nawoływały jeszcze bezustannie i zaglądały pod każdy krzak, zanim więc doszły na miejsce, obie ochrypły od krzyków i umazały się mokrą ziemią. - To bez sensu, musimy poprosić policję o pomoc. Te krzewy ciągną się na mile, same nie znajdziemy chłopców. - Lyn była biała jak papier. - To prawda. Wejdźmy do domu i zadzwońmy na posterunek. Na podwórzu czekała je niespodzianka: przed tylnym wejściem stał zaparkowany samochód Luke'a. - O, nie! - Lyn stanęła jak wryta. - Co ja im teraz powiem? - Prawdę, moja droga. Chodźmy. Im szybciej to zrobimy, tym wcześniej będziemy mogły wezwać policję. - Janet objęła Lyn i wprowadziła ją do środka. Ramię w ramię przeszły przez hol i otworzyły drzwi do kuchni. Lukę i Joss, roześmiani, stali przy stole. Pomiędzy nimi, trzymając matkę za rękę, podskakiwał z radości Tom. W rączce ściskał model wieży Eiffla. - Tom? - Ostry krzyk Lyn sprawił, że oczy wszystkich skierowały się na nią. - Tom, gdzieś ty był? I gdzie jest Ned? - Lyn! Janet! O co chodzi? - Joss patrzyła na nią zaskoczona. - Ned jest tutaj. Śpi w wózku. Co się dzieje? Dlaczego jesteście takie przemoczone? Lyn wolnym krokiem obeszła stół, stanęła przed wózkiem i długo wpatrywała się w śpiące dziecko. Następnie uklękła, odpięła szelki i przeniosła wzrok na kocyk, szczel- 426 ?>?? ecfi nie otulający Neda. Przedtem kocyk zwisał luźno, pamiętała to dokładnie. Wyciągnęła rękę, dotknęła go ostrożnie: kocyk był zupełnie suchy. Nie mogąc powstrzymać łez, spojrzała na Joss, która podeszła bliżej. - Co się stało, Lyn? - Myślałam, że dzieci się zgubiły. - Lyn wyciągnęła Neda z wózka, pocałowała go w główkę, wstała i podała dziecko Joss. - Myślałam... myślałam... - Opadła na krzesło przy stole i wybuchnęła płaczem. Lukę zmarszczył brwi. - Widzę, że dobrze zrobiliśmy, wracając trochę wcześniej niż planowaliśmy. Hej, daj spokój, rozchmurz się! Wszystko w porządku. - Niezdarnie pogłaskał Lyn po głowie, spojrzał na Janet. - Wyglądacie obie, jakby ktoś przeciągnął was przez kolczasty żywopłot. Co się właściwie wydarzyło? - Najpierw zapytam o coś Toma. - Janet uklękła przed chłopcem, objęła go przyjaźnie. - No, kochanie, opowiedz cioci Janet, gdzieście się schowali, ty i Ned. - Uśmiechnęła ** się zachęcająco. - Bo się schowaliście, prawda? Tom skinął z zapałem głową. - A więc? Ciocia Lyn i ja szukałyśmy was i szukałyśmy, ale nie mogłyśmy was znaleźć. - Bawiliśmy się z Georgiem. - No tak, to zrozumiałe. - Ruchem ręki powstrzymała Joss, która otworzyła już usta do krzyku. - A gdzieście się bawili z Georgiem? - Na górze. - To znaczy: na strychu? Chłopiec kiwnął głową. - Czy to ty zamknąłeś ciocię Lyn na strychu? Nie odpowiedział od razu. - Georgie - wyznał wreszcie. - Ach, tak! Ale chyba wiedziałeś, że to nieładnie, prawda? Tom zrobił skruszoną minę, zerknął na Lyn, po czym ukrył twarz w swetrze Janet; ta spojrzała ponad jego głową na Joss. - Przywieźcie ich do mnie. Nie trzymajcie ich tutaj. 1)0m ecfi 427 - Janet... - odezwał się Lukę i potrząsnął odmownie głową, ale Lyn nie pozwoliła mu dokończyć. - Proszę cię, Lukę, nie sprzeciwiaj się. Niech dzieci po-będą u Janet, przynajmniej dopóki nie wyjaśnimy, co się tu dzieje. - Chyba nie uwierzyłaś nagle w te bzdury o duchach! -zawołał. - Sama już nie wiem, w co wierzę. Ale powinniśmy chyba pojechać wszyscy do Janet. Jeśli nie będzie miała nic przeciw temu. - Bardzo chętnie przyjmę was pod swój dach. - W porządku - ustąpił. - Niech będzie. Jedźcie obie i weźcie dzieci. Ja zostanę tutaj. - Nie! Pamiętaj, co powiedział Paul! - Joss, nie boję się tych dziwacznych historyjek. Mieszkam tu, tutaj też pracuję. Lubię ten dom, nie budzi we mnie lęku. - Uśmiechnął się blado. - Naprawdę, nic mi nie będzie. Jedźcie z Tomem i Nedem do Janet; wiem, że w przeciwnym razie żadna z was nie zmrużyłaby w nocy oka. Ale jutro musimy się nad tym wszystkim porządnie zastanowić. Nie można ciągnąć tego w nieskończoność. Zdołały go w końcu namówić, aby przynajmniej pojechał z nimi na kolację, potem jednak, kiedy już zjedli u Janet, a dzieci leżały w łóżeczkach w długiej sypialni na piętrze, Lukę wstał i przeciągnął się. - No, dość tego leniuchowania, na mnie czas! Jadę do domu. - Nie! - Joss chwyciła go za rękaw. - Zostań, chociaż do jutra rana. Potrząsnął głową. - Kochanie, muszę wracać. Nie dam się wygnać z własnego domu. Jutro zastanowimy się, co zrobić, żebyście przestały się bać, ty i Lyn. - Odwrócił się do Janet, pocałował ją w policzek. - Dziękuję za wspaniałą kolację. Miej oko na nie obie, nie pozwól im histeryzować za bardzo, dobrze? Może byśmy zorganizowali spotkanie rodzinne. Twoi rodzice, Lyn, moi rodzice, może także Mat. David, wujek Tom Cobbly i kto jeszcze miałby ochotę. Urządzimy przyjęcie przedświąteczne, co ty na to? - Uśmiechnął się. - Żaden duch nie odważy się wejść do domu, gdzie będzie się 428 T>om ech bawiło tyle osób, prawda? - Uściskał żonę. - A teraz przestań się zamartwiać, obiecujesz? I pamiętaj: jeśli Janet nie ma nic przeciw temu, zadzwoń do Paula. Przyrzekłaś mu, że poinformujesz go, czy wszystko w porządku. Kiedy wyszedł, Janet westchnęła. - Ach, ci mężczyźni! Uparci jak muły! Czy on się w ogóle nie boi? Joss ze smutkiem pokręciła głową. - Podejrzewam, że umiera ze strachu. Ale nie przyzna się do tego. Nawet przed samym sobą. Paul próbował ją pocieszyć. - Nic mu się nie stanie. Twój mąż to silny człowiek. Ale jeśli potrzebujesz podpory, daj tylko znać, a przyjadę natychmiast. - Roześmiał się. Mimo dzielącej ich odległości wyczytała w jego głosie głębokie uczucie. - Dziękuję, Paul. Nie omieszkam. - Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Janet, która siedziała przy kominku i robiła na drutach. - Mogę zadzwonić jeszcze do Davida? Chciałabym się dowiedzieć, co się wydarzyło, kiedy przyjechał ostatnio do Belheddon. - Oczywiście. Możesz go nawet zaprosić tutaj, jeśli chcesz. - Nie, to chyba nie byłoby możliwe. Semestr jeszcze się nie skończył. - Zdjęła telefon ze stolika i usiadła z nim obok Janet. David siedział właśnie nad stosem wypracowań. Co za los, myślał z żalem. Z kąta pokoju dobiegała dyskretna muzyka Sibeliusa. Mimo iż było już po jedenastej, ucieszył się, kiedy zadzwonił telefon. - David? Tu Joss. - Joss? - Serce skoczyło mu radośnie, kiedy usłyszał jej głos. - Gdzie jesteś? W domu? - Dzieci i ja jesteśmy u Janet. - Dzięki Bogu, że nie w tamtym domu! Chyba już wiesz, co się stało. - Trochę wiem. Ale mógłbyś opowiedzieć mi o tym dokładniej? Kilka minut później poprosiła: - Davidzie, czy mógłbyś tu przyjechać? Tak, żebyśmy sobie pogadali. T>om ech 429 Zawahał się. Jego mieszkanie było ciepłe, wygodne i bezpieczne. Patrząc na stertę wypracowań chciał już powiedzieć „nie", ale nagle uświadomił sobie, jak lękliwie brzmiał głos Joss. Widocznie jej tępy mąż nadal nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje. A ona potrzebuje kogoś, kto by ją rozumiał. - Dobrze. Jutro będę wolny. Przyjadę. Czy możesz do tego czasu trzymać się z dala od domu? - Tak, oczywiście. - A więc nie wracaj tam. To samo dotyczy dzieci. Uważaj na siebie. Potem, kiedy odłożyła słuchawkę, długo jeszcze wpatrywała się w płomienie, świadoma, że Janet odłożyła swoją robótkę i przygląda się jej uważnie. W końcu podniosła na nią wzrok. - Może mi wreszcie powiesz, co się naprawdę wydarzyło tego popołudnia. Czuję, że ty i Lyn coś przede mną ukrywacie. - Nie chciałyśmy cię denerwować. - Teraz, kiedy dzieci są już bezpieczne, możesz to zrobić. - A więc słuchaj... Opowieść nie trwała długo. Joss przeniosła wzrok na kominek. Nie chciała, aby Janet dostrzegła lęk na jej twarzy. - To nie mógł być Tom - powtórzyła Janet. - Nie dosięg-nąłby klucza, nie umiałby odpiąć szelek Neda. - A nie przypuszczasz, że mógł to być jakiś realny człowiek? - Na przykład Jimbo? - Janet wzruszyła ramionami. -Może ma klucz, ale i tak wątpię, aby to był on. A poza nim nie ma tu nikogo. - Schowała robótkę do koszyka. - Powiem ci tylko jedno, Joss: źle się stało, że Lukę pojechał do Hall. Bardzo źle. ^Rozdziałsc ,-wuke zgasił światło w kuchni i wolnym krokiem ruszył ku schodom. W głównym holu przystanął i rozejrzał się bacznie dokoła. Ogień w kominku zgasł już dawno, ale nadal było ciepło, w powietrzu unosił się miły, wonny zapach palonego drewna i kwiatów. Lukę stał bez ruchu, rozkoszując się chwilą. Przyjemnie było znaleźć się znowu w domu, chociaż podróż do Francji okazała się bardzo udana; Paul przypadł mu do gustu. Miał nadzieję, że spotkają się jeszcz*. Westchnął i zaczął wchodzić wyżej. W sypialni zapalił światło i zdjął kurtkę, kiedy nagle zwrócił uwagę na łóżko. Patrzył na nie, nie wierząc własnym oczom. Wolnym krokiem podszedł bliżej i nachylił się nad kapą: pokrywały ją białe płatki róży. Zaskoczony otworzył usta. Płatki były zimne jak śnieg, tworzyły na łożu gęstą grubą warstwę. Lyn czy Janet? Żart - raczej niesmaczny - skierowany przeciw Joss. Gniewnym gestem zgarnął płatki na podłogę, patrzył, jak opadają leniwie. W mrocznym kącie pokoju drzemiąca cisza drgnęła, a jeden z cieni poruszył się i zbliżył się do łóżka. Lukę odchylił róg kapy, strzepnął ją, złożył i cisnął na krzesło. Spojrzał na podłogę. Nie, teraz jest już za późno na zamiatanie. Zrobi to jutro, zanim Joss wróci do domu. Zdjął sweter, przeszedł do łazienki i odkręcił kran z ciepłą wodą. Nucąc coś pod nosem spojrzał na swoje odbicie w lustrze, sięgnął po pastę do zębów i nagle wstrzymał oddech. T)om ecR 431 Uświadomił sobie, że bezwiednie usiłuje złowić uchem jakiś dźwięk zagłuszany przez wodę. Niecierpliwie zakręcił kran. Woda kapała jeszcze chwilę, dudniąc o wannę niczym kamienie, wreszcie umilkła. Lukę podszedł na palcach do drzwi, uchylił je bezszelestnie i wyjrzał do holu. Wszędzie panowała absolutna cisza. Ściągnął z wieszaka szlafrok, włożył go, wyszedł na podest i spojrzał w dół na schody. Nie wiedział dokładnie, co przedtem usłyszał, ale miał nieodparte wrażenie, że ktoś tu jest. Ktoś albo coś. - Joss? - Zdobył się zaledwie na cichy szept. - Joss? -spróbował głośniej. Cisza nasiliła się jeszcze. Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła, jego wzrok padł na cynowy lichtarz stojący na skrzyni. Chwycił go i znów odwrócił się twarzą do schodów. A Joss? Kto tam? - Tym razem jego głos zabrzmiał bardziej zdecydowanie. - Chodź, słyszę cię. Kłamał. Cisza była tak głęboka, że niemal namacalna. Był już w połowie schodów, kiedy usłyszał za sobą jakieś poruszenie. Odwrócił się szybko, zerknął w górę i pomiędzy drewnianymi sztachetkami poręczy dostrzegł postać przemykającą korytarzem do jego sypialni. Nie był to żaden z kotów. Była to postać kobiety. - Joss? Daj spokój, przestań się wygłupiać. Mało brakowało, a byłbym cię uderzył tym lichtarzem! - Przeskakując po dwa stopnie na raz wbiegł na piętro i pchnął drzwi. Leżała na łóżku pod kołdrą; nieokreślony bliżej kształt w mdłym świetle lampki nocnej. Uśmiechnął się z ulgą. - Boże, aleś mi napędziła stracha! Myślałem już, że to twój duch! - Odstawił lichtarz i podszedł do łóżka. - Joss? No, chodź, przestań się bawić w chowanego. - Jednym ruchem ściągnął kołdrę. Na łóżku nie było nikogo. - Joss? - zawołał przerażony, piskliwym głosem. - Joss, na miłość boską, przestań się wygłupiać! Zajrzał za kotary, schylił się, aby zerknąć pod łóżko. - Joss, gdzie jesteś? - Ogarniała go panika, czuł, że oblewa go pot. - Dosyć tego dobrego. W porządku, udał ci się żart, ale teraz koniec. - Cisza. Lukę zaczął cofać się ku 432 ?)?? ??? drzwiom, po raz ostatni rozejrzał się dokoła spłoszonym wzrokiem, po czym zbiegł na dół. W kuchni opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Na Boga, co się z nim dzieje? Chyba staje się neurotykiem, traci zmysły! Przetarł sobie twarz rękami, a potem siedział bez ruchu, wpatrzony w drzwi, jakby spodziewał się, że lada chwila ktoś stanie w progu. Dopiero po długiej chwili wstał, podszedł do pieca i otworzył drzwiczki paleniska. Węgiel żarzył się jeszcze. Lukę stał, z dłońmi wyciągniętymi do przyjemnego ciepła. Nie, nie pojedzie do Janet! Nie pozwoli, aby jakieś żarciki kobiet wygnały go z domu! Zmarszczył brwi, kiedy w głowie zaświtała mu myśl, że mogło to być coś innego. Przypomniał sobie przerażoną minę Joss i przestrogi Paula, ale natychmiast odpędził od siebie te refleksje. Co za bzdura! Zostanie tutaj, nie ma mowy o wyjeździe. Zwalczył pokusę, aby przejść do holu i powiedzieć coś na głos, tak aby przywołać do porządku tego kogoś... ktokolwiek tam jest. Nie, lepiej nie. Najważniejsze teraz, to przespać się porządnie, spędzić tę noc - a raczej... tu spojrzał* na zegarek: już po pierwszej! ...resztę nocy jak należy. Rano wrócą Joss i Lyn z dziećmi, razem pomówią o wszystkim. Siedząc w kuchni przy stole zacisnął dłonie na kubku z gorącą czekoladą. Ogarniała go senność, poczuł, że zamykają mu się oczy, głowa opadała coraz niżej. Raz czy dwa poderwał ją, zdając sobie sprawę, iż powinien wstać i wejść na górę, pozostawał jednak na krześle. Popijał drobnymi łykami czekoladę. Tu, przy piecu, było tak przyjemnie... Postanowił poczekać jeszcze trochę. Zbudził go ostry dźwięk telefonu. Oszołomiony otworzył oczy. Jego wzrok padł na zegar ścienny. Już siódma! A on nadal siedzi w kuchni! Za oknem było jeszcze ciemno. Chwycił słuchawkę. - Czy to pan Grant? - Głos był nieznajomy, z tutejszym miękkim akcentem. Jakaś kobieta. Przytaknął niewyraźnym mruknięciem, sztywnymi palcami przeczesał sobie włosy. - Panie Grant, jestem Natalie Cotting, siostra Jima. - Jima? - powtórzył zdezorientowany. - Ach, Jimba. 1)om ecfi 433 W słuchawce rozległo się parsknięcie, jakby stłumiony śmiech. - Tak, właśnie, Jimba. Mówił panu, że skontaktował się ze mną? - Nie, nie mam o tym pojęcia. Chce pani z nim porozmawiać? - Nie, nie. Przepraszam, że dzwonię o tak wczesnej porze, ale pomyślałam, że powinnam dziś przyjechać do Bel-heddon, o ile uda mi się zwolnić z pracy. Czy pańska żona jest w domu? - Joss? Nie. - Machinalnie potrząsnął głową. - Przenocowała dziś u sąsiadów. - Ach, tak. - Chwila milczenia. - A dzieci? Są z nią? - Tak. - To dobrze. - W jej głosie zabrzmiała wyraźna ulga. -Proszę posłuchać... - Lukę odetchnął głęboko, usiłował zebrać myśli. - Pani chce porozmawiać z Joss, czy tak? - Zgadza się. Gdybym wyjechała teraz, byłabym w Bel-heddon mniej więcej za półtorej godziny. Czy może pan powiedzieć Jimowi... Jimbowi... - sprostowała i znowu parsknęła śmiechem - że przyjeżdżam? A pani Grant niech nie zbliża się do domu, dopóki się tam nie zjawię, dobrze? - Jak to: niech się nie zbliża...? Halo! Słyszy mnie pani? - Uświadomił sobie, że odłożyła już słuchawkę, usłyszał przecież cichy trzask. Wykąpany, ogolony, w świeżej koszuli poczuł się jak nowo narodzony. Dopiero gdy przeszedł do sypialni i począł szukać w szufladach grubego swetra, spojrzał na łóżko. Było porządnie zasłane, nakryte kapą tak dokładnie, że nie dostrzegł nawet jednej fałdy. Podłoga wokół łóżka była nieskazitelnie czysta. Zniknęły wszystkie białe płatki róży. * * * Jimbo jak zwykle zjawił się o wpół do dziewiątej. Właśnie otwierał drzwi wozowni, kiedy Lukę wyszedł na podwórze, stanął przy nim i powiódł wzrokiem po lśniącym podwoziu auta ustawionym na klockach. - Już prawie gotowe. - W głosie Jimba zabrzmiała duma. - Jak widzisz, nie próżnowałem pod twoją nieobecność. 28. Dom ech 434 'Dom ecR - Rzeczywiście. - Lukę zerknął na niego. - Dziś rano dzwoniła twoja siostra. Przyjeżdża tu i prosiła, żebym ci o tym powiedział. - Nat przyjeżdża? To bardzo dobrze. - Jimbo nie patrzył mu w oczy. - Przyszło mi do głowy, że powinna porozmawiać z Joss. - A o czym, jeśli wolno zapytać? Jim nabrał głęboko tchu. - O duchach. Ona wie naprawdę dużo na ten temat. Potrafi nawiązać z nimi kontakt. Nie boi się ich. - A ty się ich boisz? - Lukę wsadził ręce do kieszeni, nie był już tak pewny siebie jak przedtem. - Raczej tak. Za nic na świecie nie wszedłbym teraz do tego domu. - Jim uśmiechnął się, najwyraźniej zakłopotany. - Nigdy go nie lubiłem, a teraz... - Nie dokończył. - Twoim zdaniem Joss i dzieciom zagraża niebezpieczeństwo? - Nie, nie Joss. Jej nic nie grozi. - Jim przestąpił z nogi na nogę, podniósł wzrok. - Ale ty powinieneś się mieć na baczności. - Wzruszył ramionami; w dalszym ciągu czuł się ^ nieswojo. - Duchy w tym domu uwzięły się na mężczyzn, chyba wiesz o tym. Przypomnij sobie, co się stało z wielebnym Gowerem. - Gower miał atak serca. To samo mogło mu się przytrafić gdziekolwiek. - Ale przytrafiło się nie w innym miejscu, lecz właśnie tu. - Jimbo odwrócił się, sięgnął po klucz do nakrętek. -A ta Lyn... czy ona też jest teraz u Goodyearów? - Owszem - przytaknął Lukę. - Wszyscy tam są. - To dobrze. - Jimbo znowu odwrócił się w drugą stronę. - Nie zapominaj, jaki los spotkał starego pana Duncana i jego dwóch synów. - A w jaki sposób Nat... Natalie mogłaby pomóc? Jimbo wzruszył ramionami. - Zawsze twierdziła, że potrafi dać sobie radę w takich sytuacjach. Jeszcze gdy była mała. Wtedy oczywiście nikt jej nie traktował poważnie. Ale teraz... ona naprawdę jest w tym dobra. Jest medium, wiesz? - Och! - Lukę uniósł brwi. - Rozumiem. 'Dom ecR 435 Nie wiedział dokładnie, jak może wyglądać medium -może jakieś szale, sznury korali i duże krzykliwe kolczyki? Z pewnością jednak nie wyobrażał sobie, że może to być młoda, elegancka kobieta w nobliwym kostiumie, która czterdzieści minut później wysiadła na podwórzu z golfa GTi. - Przepraszam. - Wyciągnęła do Luke'a rękę. - Nie udało mi się wyjechać od razu po naszej rozmowie, musiałam załatwić jeszcze parę spraw w biurze. Czy Joss jest tutaj? Potrząsnął głową. - Moja żona jest nadal z dziećmi u Goodyearów. - Doskonale. - Zerknęła przez ramię na dom. - Mogę wejść, rozejrzeć się trochę? Pan nie musi iść ze mną. Lukę zawahał się. - Nie wiem, czy nie prosisz o zbyt wiele, Nat. On przecież nie wie, czy przypadkiem nie jesteś włamywaczką -odezwał się Jimbo. Lukę roześmiał się. - Zaryzykuję. Tak, oczywiście, proszę wejść. Odprowadzał ją wzrokiem, kiedy szła w stronę tylnych drzwi i przy okazji mimo woli zwrócił uwagę na jej wyjątkowo zgrabne nogi, których nie osłaniała krótka spódniczka. - Czym zajmuje się twoja siostra, Jim? - zapytał. - Pracuje w kancelarii adwokackiej. - Jim uśmiechnął się do niego nad wytłuszczonym gaźnikiem. - Rozumy całej rodziny skupiły się w jej głowie. Dla mnie nic już nie zostało. - Parsknął krótkim śmiechem. - Ciekawe tylko, po kim to odziedziczyła. Bo raczej nie po ojcu. * * * - Wracasz potem do domu? - Lyn doprowadziła już kuchnię Janet do porządku i zmyła naczynia po śniadaniu dzieci. Spojrzała na Joss, siedzącą przy stole nad filiżanką kawy. - Nie tknęłaś w ogóle jedzenia! Musisz coś zjeść. Joss potrząsnęła głową. - Szczerze mówiąc, nie czuję się zbyt dobrze, trochę mnie mdli. Zjem, ale trochę później. Tak, chyba pojadę pogadać z Lukiem, jeśli pobędziesz tu z dziećmi. - Uśmiech- 436 T)om ecd nęła się do Toma, który bawił się z kotem, bratem Kita i Kat. - Dzwoniłaś do niego? Joss potrząsnęła głową. - Jeszcze nie. Ale jestem pewna, że u niego wszystko w porządku. Lyn uniosła brwi. - Możliwe. - Przez chwilę przyglądała się siostrze. -Marnie wyglądasz, wiesz? Może połóż się na trochę. Janet jest teraz przy kurach, chyba je karmi, potem miała pojechać ze mną do sklepu. Weźmiemy też dzieci. Tom będzie zachwycony, Ned też, a ty będziesz mogła trochę odpocząć. Przecież ostatnio odpoczywałam, nawet parę dni, chciała już odpowiedzieć Joss, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Rzeczywiście, czuła się marnie i chętnie poszłaby do łóżka, musiała jednak wrócić do domu i porozmawiać z Lukiem. Tylko że... pojedzie tam sama. Bez dzieci. Dzieciom nie wolno teraz przebywać w Belheddon Hall. Poczekała, aż zostanie sama, po czym wyszła tylnymi drzwiami i szybkim krokiem ruszyła przez ogród w stronę sadu. Ranek był posępny i chłodny, gałęzie starych jabłoni spryskiwały ją co chwila kaskadami kropel, w górze, wysoko ponad koronami drzew, gromadziły się ciemne deszczowe chmury. Joss zadrżała, przyspieszyła kroku. Pod stopami czuła mokrą trawę i miękki, śliski grunt. Niebawem zostawiła za sobą sad, szła teraz ścieżką. W oddali widziała już dachy Belheddon Hall otulone mgłą. Kiedy otworzyła furtkę i zaczęła obchodzić jezioro, uderzyła ją panująca wokół głucha cisza. Przy przeciwległym brzegu płynął kaczor. Co chwila zanurzał dziób w sitowiu, a Joss przystanęła na chwilę, obserwując kręgi, które rozchodziły się od niego po wodzie. Żaluzje w jej pokoju były opuszczone. Stała parę minut obserwując okna i mury domu, machinalnie zaciskając dłoń na krucyfiksie, który miała na szyi. Nikt nie zauważył jej nadejścia. Zostawiając na mokrej trawie ciemne ślady stóp, weszła na taras, przez okno zajrzała do głównego holu. W mdłym blasku poranka dostrzegła na stole wazon ze zwiędłymi kwiatami; na zakurzonym T)om ecH 437 blacie leżały porozsypywane płatki. Włosy zjeżyły się jej na głowie, nerwowym gestem wsunęła ręce do kieszeni. To zwykłe kwiaty. Chryzantemy i stokrotki. Ale dlaczego Lyn o nie nie zadbała? Obeszła dom i przystanęła na podwórzu. Drzwi wozowni były szeroko otwarte, w środku paliło się światło. Usłyszała miarowe postukiwanie młotka o metal, ktoś - zapewne Jimbo - pogwizdywał wesoło. Odniosła nagle wrażenie, że spoglądała z zaciemnionej widowni na jasno oświetloną scenę; miała przed sobą świat jakby nierealny, pełen odgłosów, światła, świat szczęśliwy i pogodny, podczas gdy ona stała tu oszołomiona, w stanie dziwnego odrętwienia, w którym czas nieruchomieje, a w ciemnościach czają się cienie. Poczuła ucisk w piersiach, dłonie ukryte w kieszeniach pokryły się potem. Bez słowa minęła drzwi wozowni, weszła do domu i na progu kuchni stanęła jak wryta: przy stole ujrzała młodą obcą kobietę. - Joss? - Nieznajoma wyciągnęła do niej rękę. - Jestem Natalie Cotting, siostra Jima. Przyjechałam, aby wam pomóc. Rozdział ąo te dziwne zjawiska uaktywniały się najbardziej. -Stały w głównym holu przed kominkiem. - Tu i w dużej sypialni na piętrze. Natalie milczała długo, wpatrując się w podłogę, wreszcie powoli pokiwała głową. Bez słowa podeszła do schodów i tam przystanęła. - A w twoim pokoju nie było nigdy żadnych sensacji? Czy tam wszystko w porządku? Joss przytaknęła. - Dobrze. W takim razie idziemy na górę. Obeszły cały dom powoli, pokój po pokoju, aż w końcu znalazły się znowu w kuchni. Także tutaj Natalie zatrzymała się na chwilę, w milczeniu patrzyła na podłogę, wreszcie podniosła wzrok na Joss. - Wybacz. Na pewno uważasz mnie za dziwaczkę? Joss uśmiechnęła się. - Nie, ale powiedz mi, co robisz. - Po prostu wczuwam się. - Natalie usiadła przy stole, podparła oburącz głowę. - Przychodziłam tu często, gdy byłam mała, bawiłam się razem z chłopcami, Georgiem i Samem. Urodziłam się dziesięć lat po śmierci Georgiego i chyba dwadzieścia lat po śmierci Sama. To chyba twoi bracia, prawda? - Kiedy Joss kiwnęła głową, dodała: - Oczywiście oni nie znali się za życia, ale tam, gdzie przebywają teraz, obojętne w jakim wymiarze, tworzą nierozłączną parę. - Mój syn Tom często mówi o nich. Znalazł ich zabawki. A ja... - zawahała się. - Ja słyszałam ich, kiedy się nawoływali. HDom ecR 439 Natalie pokręciła głową. - Łobuziaki! Ale tu są też oczywiście inne dzieci; te, które zginęły dawno temu. Na przykład Robert, brat twojej matki. I mały John. Ma chyba trzy lata, złocistą czuprynę i duże niebieskie oczy. Joss spojrzała na nią zdumiona. - Ty ich widzisz? Natalie przytaknęła. -Widzę, w umyśle. Ale nie zawsze. Nie dzisiaj. -Zmarszczyła brwi. - Dziś wydarzyło się zbyt wiele rzeczy. Niedobrych rzeczy. - Zacisnęła pięści. - Jim opowiedział mi o wielebnym Gowerze. Ten człowiek zawsze pogarszał sytuację, gdyż nie rozumiał, w czym rzecz. Egzorcyzmy spełniają swoje zadanie, o ile księża wiedzą, co robią. A wielu z nich nie ma o tym pojęcia. Często mają do czynienia z ludźmi - takimi jak ty i ja - a nie z demonami. Kiedy indziej znowu męczą się z istotami o wiele gorszymi, niż mogą to sobie wyobrazić. Wtedy tracą wiarę w sens swojej działalności. Okazują się niedostatecznie silni. - A z kim ty masz teraz do czynienia? - szepnęła Joss. - Jeszcze nie wiem. Jako dziecko byłam tu zawsze witana życzliwie. Mogłam rozmawiać z Samem i Robertem. Ale ich tam nie ma. Ukrywają się. W domu jest coś innego. -Wstała, jej ruchy były szybkie, niespokojne. Wyjrzała przez okno i pokręciła głową. - Zbyt wiele tu tego wszystkiego, to potęguje zamęt. Będę potrzebowała więcej czasu. Wróćmy do holu. Kilka minut później, stojąc przed kominkiem, znowu potrząsnęła głową. - Czuję tyle gniewu, tyle bólu! - Przyłożyła dłonie do skroni. - W głowie aż się roi od głosów, nie mogę ich rozróżnić! Joss zadrżała. Ona również słyszała coś, co rozbrzmiewało w niej bezustannie; jakby echo, słabo słyszalne echo. Katherine. To imię napłynęło od cieni. - Katherine - wyszeptała. - Czy i ona jest częścią tego wszystkiego? 440 'Bom ech Natalie zmarszczyła brwi. Gestem nakazała Joss milczenie; sama wsłuchiwała się w coś, czego Joss nie słyszała. Katherine, moja miłości! Miałaś być moją na zawsze. Katherine! Gdzie jesteś? Natalie kiwała głową. - Katherine to element smutku. Jego żal zaklęty jest w każdym kamieniu i w każdej belce tego domu. - Czyj żal? Chodzi o króla? Natalie zwróciła na nią baczne spojrzenie. - A więc wiesz? Widziałaś go? Joss wzruszyła bezradnie ramionami. Żaluzja w jej umyśle opadła znowu, tak jak poprzednio; znowu widziała przed sobą czarny mur, przeszkodę nie do pokonania. - Chyba tak. Tak. Mój syn nazywa go Blaszanym Drwalem, z powodu zbroi. Natalie uśmiechnęła się rozbawiona. - Swoją drogą to dziwne, przychodzić w zbroi do domu kochanki. - Tak właśnie myślałam. Ale on jest zgorzkniały. I zły. W przeciwnym razie nie zabijałby innych. - Ćśś! - Natalie uniosła dłoń. - Może uda się nam nakłonić go, żeby do nas przemówił. Ale nie teraz. - Pokręciła głową. - Wyjdźmy przed dom, dobrze? * * * Kiedy wyszły do ogrodu, w wozowni nie było ani Jimba, ani Luke'a. Natalie założyła kalosze Lyn, a na kostium starą kurtkę Joss. Idąc po łące rozpuściła na wietrze swoje bujne błyszczące włosy i podskoczyła kilkakrotnie jak rozdokazywane dziecko. - Przepraszam. Ale atmosfera w domu była tak przytłaczająca, że nie mogłam zebrać myśli. Czułam tylko, że tamci nasłuchują wokół mnie. Lepiej porozmawiać tutaj, bez świadków, zwłaszcza że mamy zadecydować, co dalej. . - Moim dzieciom grozi niebezpieczeństwo, prawda? -Joss, z rękami w kieszeniach, kroczyła u jej boku w stronę jeziora. - Obawiam się, że tak, jeśli weźmiemy pod uwagę dzieje tego miejsca. T)om ech 441 - Ale dlaczego? Dlaczego on krzywdzi chłopców? - Joss umilkła na chwilę, potem podniosła wzrok. - Czy to właśnie miałaś na myśli? Chcesz go nakłonić, aby nam o tym powiedział? -W każdym razie spróbuję. - Natalie westchnęła. -Szkoda, że czuję się tak bardzo zmęczona. Jakbym została wyzuta ze wszystkich sił. Dotarły do jeziora. Natalie popatrzyła na wodę. - Pamiętasz? Powiedziałam, że nie jestem w stanie rozróżnić głosów. Było ich więcej, niż się spodziewałam. I nie były to głosy dzieci ani mężczyzn, którzy zginęli, lecz inne, znacznie potężniejsze. - Głosy kobiet czy mężczyzn? - Joss zdawała się interesować w tej chwili wyłącznie pardwą, która krążyła między liliami wodnymi. - To jest właśnie dziwne: nie jestem pewna. Słyszę strzępy poszczególnych słów, ale nie mogę ich zrozumieć. To tak, jakbyś przeszukiwała stacje radiowe kręcąc gałką: niektóre słychać wyraźniej, inne są ciche, jest też mnóstwo zakłóceń, a nieraz, kiedy się już znajdzie program nadawany w odpowiednim języku i odbiór jest dobry, coś się nagle dzieje... może zmienia się kierunek wiatru... i wszystko znika. I nagle się okazuje, że nie można już odnaleźć tej stacji. Nastała chwila milczenia. Joss drżała gwałtownie. - A więc ty ich słyszysz. Ale czy oni słyszą ciebie? - A jak myślisz, dlaczego chciałam wyjść z domu? - Sądzisz, że zaklęto ich w tych murach i że nie mogą się przenosić z miejsca na miejsce? Natalie wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Ale tu czuję się bezpieczniej. Joss postawiła kołnierz kurtki. - Lukę i ja wróciliśmy właśnie z Francji. Widzieliśmy się z Paulem Deauville, drugim mężem mojej matki. Dał mi jej pamiętnik. Wymieniła w nim imię Edward. Miewała sny, w których on wszędzie jej szukał. Ale nie mógł jej dosięgnąć we Francji. Na jednej stronie pamiętnika matka napisała coś dziwnego: „Byłam święcie przekonana, że ona nie zdoła przebyć wody". -Ona? 442 (I)om ech - Jaka istota nie potrafi przebyć wody? Wampir? Ktoś zmarły? - Może czarownica? - zastanawiała się głośno Natalie. - Margaret de Vere została oskarżona o czary i usiłowanie zabicia króla - powiedziała powoli Joss. - To matka Katherine; tej Katherine, o której sądzimy, iż była kochanką króla. A teraz posłuchaj... - Pardwa poderwała się nagle znad wody, z głośnym łopotem skrzydeł przeleciała nad liliami i za żywopłotem zniknęła z pola widzenia. - We Francji dowiedziałam się, że Katherine... Katherine, której nie widział nikt prócz mojej matki... odwiedziła ją umierającą. Przyniosła jej wtedy białe róże. Paul uważa, że Katherine była kochanką człowieka, który tu w Belhed-don był kochankiem mojej matki, i że pod wpływem gniewu i zazdrości podążyła za swoją rywalką, przebyła nawet Kanał... - Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w pomarszczoną od wiatru powierzchnię wody. - Staram się pojąć to wszystko, ale nie potrafię. Bo czy to oznacza, że król Anglii, Edward, człowiek, który nie żyje od pięciuset lat, miałby być kochankiem mojej matki? To przecież nie ma» sensu! - Oboje byli samotni, Joss. Twój ojciec zmarł. A on, Edward, stracił swoją Katherine. - Ale on jest martwy! - obruszyła się Joss. - Jest duchem zaklętym na ziemi i dlatego miewa ludzkie emocje - wyjaśniła Natalie. - Nadal odczuwa gniew i lęk i rozgoryczenie... to chyba trzyma go tutaj. Ale może czuje też samotność i nawet miłość. My nie rozumiemy takich rzeczy, Joss, a więc musimy kierować się intuicją. Nie dysponujemy niczym więcej. Joss znowu spojrzała na wodę. Nie wiadomo skąd napłynęło nagle niejasne wspomnienie. Piwnica; czyjaś twarz; czyjeś ramiona... - Joss? Co się stało? O co chodzi? - Natalie objęła ją mocno. - Joss, jesteś biała jak papier. Chodźmy stąd, robi się za zimno. Wracamy do domu. - Nie. - Odepchnęła jej ramię. Starała się zebrać myśli, przypomnieć sobie tamte chwile, uchwycić to, co błąkało się w jej umyśle, ale tamta scena rozwiała się już w nicość. T)om ech 443 Znowu wyrósł ten ciemny mur, pozostawiając tylko przykry smak lęku i grozy. Natalie nie spuszczała z niej wzroku. Dostrzegała trwogę i odrazę, okrywające ją niczym płaszcz, i raptem zrozumiała. - Boże! - wyszeptała. - Kochał się także z tobą! - Nie! - Joss potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie, oczywiście, że nie! To niemożliwe! Odrażające! Nie! - Pobiegła przed siebie, ale po kilku krokach zatrzymała się. Pod kurtką, ciepłym swetrem i bluzką czuła dreszcz zimna i niesmaku. Znowu napłynęło wspomnienie: oczy, niebieskie oczy tuż przy jej twarzy. W następnej chwili obraz zniknął, a ona uświadomiła sobie, że stoi na brzegu jeziora razem z Natalie, a nad nimi zbierają się nisko listopadowe chmury. Nastała długa chwila milczenia. - Wszystko w porządku? - zapytała wreszcie szeptem Natalie. Spojrzała na Joss ze współczuciem. Joss uśmiechnęła się blado. - Wejdźmy do środka. - Dobrze. Jeśli chcesz. - Natalie zawahała się. - Mogę spróbować z nim porozmawiać, ale... - urwała na chwilę. -Byłoby lepiej, gdybyś była wtedy ze mną. Należysz do tego domu. Jesteś częścią tego wszystkiego. Joss kiwnęła głową. Idąc powoli wpatrywała się w mury domu. Wydawał się opustoszały z tymi opuszczonymi żaluzjami, tylko częściowo rozsuniętymi zasłonami w sypialni i szybami, które połyskiwały matowo pod ołowianym niebem. - Po południu przyjeżdża David Tregarron - powiedziała w końcu. - To nasz przyjaciel, ojciec chrzestny Neda. Był tu razem z Edgarem Gowerem, kiedy ten dostał zawału. Interesuje się dziejami tego domu. To on znalazł informacje o Margaret de Vere. Poprosiłam, żeby przyjechał, bo chcę się dowiedzieć, co dokładnie zaszło wtedy, jak to było z Edgarem... Zaprosiłam go też dlatego, że on w to wierzy. W przeciwieństwie do mojego męża, który uważa, że miewam urojenia i kwestionuje moje zdrowe zmysły. David wierzy, że Margaret de Vere była naprawdę czarownicą. Nie jakąś głupią manipulowaną kobieciną, lecz osobą wykształconą, obeznaną doskonale z czarną magią. W naszym 444 ?)?? ech kościele jest mosiężna tablica pamiątkowa poświęcona jej pamięci, wiesz? Natalie stanęła jak wryta. - Mosiężna tablica? W kościele? - Tak, pod starym dywanem w prezbiterium. - Z pewnością nie jest tam pochowana. To tylko pomnik. - Dlaczego? Dlaczego nie mogła zostać pochowana w kościele? - Bo była czarownicą. - No tak... - Joss zawahała się. - Chcesz tam pójść, obejrzeć tablicę? - Teraz? - Dlaczego nie? - Joss wskazała ręką na kościół i wzdrygnęła się odruchowo. Przynajmniej zyskają trochę na czasie, nie będą musiały wchodzić do domu od razu. Spadły właśnie pierwsze zimne krople deszczu, kiedy Joss ujęła żelazne kółko, odsunęła zasuwę i pchnęła drzwi. Wnętrze kościoła tonęło w ciemnościach. Natalie zawaha- " ła się. - Poczekaj, zapalę światło. - Joss przeszła dalej, a parę sekund później lampy w nawie i prezbiterium zabłysły, oświetlając sklepienie. - To tu, widzisz? - Joss wskazywała na dywan. Natalie stała nadal przy wejściu niezdecydowana i patrzyła na Joss, która schyliła się, aby unieść rąbek dywanu. - Nie dotykaj! - zawołała gwałtownie. Wolnym krokiem ruszyła przejściem między ławkami. Czuła intensywny wyziew nienawiści z miejsca, gdzie stała Joss. Zanim tam doszła, miała dłonie mokre od potu. - Ktokolwiek pochował ją tutaj, postąpił wbrew życzeniu Kościoła, a wraz z nią pochował narzędzia, jakimi się posługiwała - szepnęła. - Musiał to być ktoś bardzo potężny lub wpływowy, skoro postawił na swoim. - Rzeczywiście był to potężny ród - odparła cicho Joss. -Jeden z jego członków był nawet królem. - To prawda - przytaknęła Natalie. Czubkiem buta odgarnęła róg dywanu, odsłaniając misterny, piękny metalo- T)om ecR 445 wy ornament wpuszczony w kamień. - Nigdy tego nie widziałam ani nie czułam. Coś musiało zbudzić szatana. Joss wzdrygnęła się. - Tam, na ścianie, znajduje się jeszcze jedna mosiężna tabliczka, taka mała. Jest poświęcona pamięci jej córki, Katherine. Natalie drżała tak jak i ona. W kościele było zimno. - Margaret oskarżono o to, że rzuciła czary na króla, aby rozkochać go w Katherine. Ale potem zmarła. Natalie? - zapytała Joss ostrzejszym tonem. - Co to? Czuję zapach dymu. - Bo to jest dym. - Natalie popatrzyła na drzwi; przy ścianie kłębił się leniwie rzadki obłok, w powietrzu rozniosła się woń jesiennych ognisk. Joss chwyciła ją za rękę. - Co to? - wyszeptała gorączkowo. - Nie ma teraz czasu na rozmyślania - odparła Natalie i popchnęła Joss. - Uciekajmy stąd! - Musimy pogasić światła... - Mniejsza o światła! Szybko, pośpiesz się! - Pociągnęła Joss za sobą w tej samej chwili, kiedy chmura dymu zaczęła sunąć w ich stronę. W pół minuty znalazły się na zewnątrz i gwałtownie zatrzasnęły za sobą drzwi. - Co to było? - Joss dyszała ciężko, biegnąc za Natalie. Strach przyprawiał ją o mdłości. - Rodzaj energii. Czarnej energii. - To nie była jakaś osoba? -Nie. Joss przystanęła, chwyciła się za bok. - Przepraszam, ale chwyciła mnie kolka, nie mogę iść dalej. Czy jesteśmy tu bezpieczne? A co z tym kościołem? Do tej pory byłam przekonana, że kościoły, jako miejsca święte, są całkowicie bezpieczne! - Bo tak zazwyczaj jest, ale ta świątynia została zbezczeszczona, gdyż pochowano w niej osobę zajmującą się czarami - i to na wprost ołtarza. Trudno nawet powiedzieć, jakie jeszcze mogą wyniknąć z tego konsekwencje... - Natalie westchnęła głęboko, bardziej zaniepokojona niż była skłonna przyznać to sama przed sobą. - Jak już mówiłam, nigdy przedtem nie czułam tu nic podejrzanego, ale z dru- 446 'Bom ecd giej strony... - zdobyła się na blady uśmiech - ... nie bywałam tu często. Coś musiało się tu niedawno wydarzyć... -Umilkła, po czym dodała: - Mary Sutton. Jim powiedział, że ona tutaj umarła. Może to z jej powodu. A może dlatego, że przyjechałaś do Hall z dziećmi; małych dzieci nie było tu od lat. Sama nie wiem. - Potrząsnęła głową. - Wydawali kiedyś książki o tym kościele, moja mama miała jedną z takich broszurek. Mogę ją zapytać... A teraz powinnyśmy wracać do domu. - Przecież w domu... - Wiem. - Natalie uśmiechnęła się niewesoło. - W domu też nie jest bezpiecznie. Ale tam wiem przynajmniej, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. - Mam nadzieję, że robisz słusznie. - Joss zgięła się w pół, próbując złagodzić jakoś ból w boku; nieoczekiwanie zakręciło jej się w głowie. Natalie zdawała się nie dostrzegać jej cierpienia; ze zmarszczonymi brwiami spoglądała na kościół. - Joss, zauważyłaś może, skąd wydobywała się ta energia? - Owszem. Z miejsca w pobliżu drzwi. - Tak, ale zaczęło się przed tablicą pamiątkową poświęconą Katherine. Katheńne. To słowo rozniosło się w ciszy donośnym echem. Tym razem usłyszały je obie. - Czy tam, gdzie umieszczono tablicę, znajduje się miejsce jej pochówku, czy tylko pomnik? Joss wzruszyła ramionami. Wyprostowała się powoli, oparła plecami o pień starego kasztana i odetchnęła głęboko. Znajdujący się w pobliżu grób ojca okrywał mrok. Nieco dalej małe białe krzyże znaczyły miejsca spoczynku George'a i Sama. Niemal bezwiednie Joss wyciągnęła rękę i chwyciła dłoń Natalie. - Boję się - szepnęła. - Okropnie się boję! Rozdział 47 o powrocie spotkały na podwórzu Luke'a i Davida, który ucałował Joss, podał rękę Natalie i poszedł z nimi do kuchni. Jimbo, który ograniczył się do niedbałego klepnięcia siostry po ramieniu, wolał zostać w wozowni, przy pracy. - Załatwiłem sobie zastępstwo na popołudnie i dzięki temu mogłem do was przyjechać - poinformował David. Rzucił na stół całe naręcze książek i notatek. - Kolejne materiały na temat Belheddon i rodzin, które tu mieszkały. A także o rodzie de Vere, o Edwardzie IV i Ryszardzie III. -Ani on, ani Lukę nie zwrócili uwagi na niezwykle blade twarze kobiet i ich milczenie. Drżącymi rękami Joss sięgnęła po przywiezione przez Davida książki; mimo woli zainteresowała się tą leżącą na wierzchu. - To było okropne... ten wypadek. Nadal mam wyrzuty sumienia - mruknął David. Spojrzał jej prosto w oczy. -Nie powinienem był dzwonić do niego, prosić, aby przyjechał. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro. - Przecież to nie twoja wina. - Joss dotknęła jego ręki. -Niepotrzebnie się tym gryziesz. Uścisnął jej dłoń i przez moment miał wrażenie, jakby tonął w jej spojrzeniu. Piękna, urzekająca kobieta... Uświadomił sobie nagle, gdzie jest i szybko puścił jej rękę. Lukę niczego nie zauważył; rozmawiał właśnie z Natalie. David zerknął na nią. Musiał przyznać, że jest bardzo atrakcyjna, a teraz, kiedy wreszcie zdjęła tę okropną kurtkę, okazało się, że ubiera się ładnie i ze smakiem. om ecfi 463 Drzwi nie były zamknięte. Joss zapaliła światło, rozejrzała się dokoła. Po jednej stronie - obok zamkniętej szafy, gdzie Wood trzymał książki, nie poświęcone wino i chleb -leżały rozmaite przybory kościelne, po drugiej zaś dostrzegła półkę, a na niej puste wazony do kwiatów, żardiniery i inne tego typu przedmioty. Podeszła bliżej, zgrabiałymi z zimna rękami zaczęła przesuwać po półce, aż wyczuła zwój cienkiego drutu. Obok, wśród rupieci, znalazła nożyce. - Mam. - Podała drut Natalie. - O taki ci chodziło? Natalie próbowała znaleźć koniec drutu. - Mam takie zimne ręce... - Wiem. Ale tak jest tylko tu, przy krypcie. Reszta kościoła nie jest tak mroźna. - To ciek energetyczny - wyjaśniła Natalie. - W jakiś sposób zostało tu wykorzystane ciepło. Proszę... - odcięła kawałek drutu. - Obwiąż nim lalki. Drugi koniec spróbuję przymocować do płyty. - Uklękła na podłodze. - Pomyśleć tylko, że ludzie deptali ją przez ponad pięćset lat. -1 nie wyrządzili jej tym żadnej krzywdy - mruknęła Joss zgryźliwie. Drut był sprężysty, nie dawał się zgiąć. -No, teraz będzie dobrze. - Świetnie. Połóż je na stopniu, zaraz skończę. - Natalie! - Joss spojrzała nagle w stronę drzwi kościoła. - Spójrz! Tajemniczy obłok pojawił się znowu, unosił się nad tylnymi ławkami; tym razem był bardziej przerzedzony, ale jego kształt rysował się wyraźniej. - Ona zamierza się ukazać! - szepnęła Natalie. - Jezu! - Co robić? - Joss sięgnęła machinalnie do szyi i w tym momencie uświadomiła sobie przerażona, że przecież własnoręcznie założyła łańcuszek z krucyfiksem Luke'owi. - Stój prosto. Wyobraź sobie szeroką smugę światła pomiędzy nią i nami. Pamiętaj, że ona nie może wyrządzić ci krzywdy - mówiła Natalie. Opadła znowu na kolana i gorączkowo dźgała płytę końcem drutu, starając się go jakoś umocować. Za sobą słyszała szybki, chrapliwy oddech Joss. - Podnieść je teraz? - Tak, ale ostrożnie. Nie ciągnij. 464 T)om ech Joss podniosła woskowe lalki, stanęła tyłem do ołtarza i wyciągnęła ręce przed siebie. Zjawa stawała się coraz wyraźniejsza. Dostrzegały już kształty kobiety, długą i niezwykle szeroką krynolinę oraz coś w rodzaju czepka na głowie. - Stój! - zawołała Natalie zdumiewająco silnym głosem. - Jesteś w domu Boga! Zatrzymaj się! Zjawa nie zawahała się nawet przez chwilę. Sunęła nadal w ich stronę, zdawała się przy tym nie dotykać stopami podłogi. - Margaret de Vere, w imię Jezusa Chrystusa rozkazuję ci zatrzymać się natychmiast! - Natalie uniosła dłoń. - Ona cię nie słyszy - szepnęła Joss. Twarz zjawy z wolna stawała się widoczna, jej mina nie wyrażała nic. - Musi nas słyszeć... albo chociaż czuć, bo w przeciwnym razie nie przyszłaby tu w ogóle. - Natalie w dalszym ciągu dźgała drutem mosiężną płytę. - No, zaczep się wreszcie! Zjawa zbliżała się nieubłaganie, widać już było bogate hafty na sukni, pasek wyszywany klejnotami, czepiec oraz - przede wszystkim - twarz o ostrych rysach. Zaciśnięte usta tworzyły cienką linię, skóra wydawała się bezbarwna, oczy - otwarte, lecz niewidzące i pozbawione wszelkiego wyrazu - miały kolor zimowego morza. - Wywołałyśmy ją, wtrącając się w jej sprawy - mruknęła Natalie. - Teraz musimy ją powstrzymać! - Gorączkowo, wytężając siły, zgięła drut i zaczepiła go o szorstki kant ozdobnego czepca figury uwiecznionej na płycie. - Udało się! - Z nożyczkami w ręku zerwała się na nogi. - Margaret de Vere, jesteś winna odprawiania czarów w tym świętym miejscu. Stworzyłaś figurki mające przedstawiać króla i twą córkę; oboje z powodu twych złośliwych zaklęć nie mogą spocząć w pokoju. Ten drut, który łączy was wszystkich, zamierzam teraz przeciąć. Twoja władza nad nimi dobiega końca, podobnie jak twój czas na ziemi. Odejdź stąd, zaznaj spokoju i światła gdzie indziej, z dala od Belheddon. Idź! Z całej siły zacisnęła nożyczki na drucie. - Nie! Nie! Nieee! Okrzyk, który wypełnił cały kościół, nie pochodził ani od żadnej z kobiet, ani od stojącej przed nimi zjawy, lecz z powietrza, z odgłosów odbijających się tu echem, z podłogi. T)om ech 465 Natalie zawahała się, mimo woli zwolniła nacisk na nożyce. -Śmiało! Tnij! - zawołała Joss. - Szybko, pośpiesz się! Tym razem Natalie zdołała przeciąć drut; dłuższy kawałek sam opadł na płytę, drugi natomiast odskoczył jak sprężyna na dłoń Joss i leżące w niej woskowe lalki. Ale nie powstrzymało to zjawy, która nadal sunęła w ich stronę. - Nie udało się - jęknęła z rozpaczą Joss. - Nic z tego! Zjawa zbliżała się nieubłaganie. Joss czuła emanujący od mej chłód - tak przenikliwy, że trudno było oddychać. - Natalie... - Jęk Joss przerodził się w pisk. Przywarła plecami do ławki, w ostatniej chwili usuwając się z drogi. Zjawa minęła ją w odległości niespełna metra, uniosła się nad płytą i schodkami prezbiterium, przeniknęła ołtarz, a potem wschodnią ścianę i zniknęła z kościoła. - Dobry Boże! - Joss opuściła wzrok na figurki. Bezwiednie ściskała je do tej pory tak mocno, że zmiękły jej w dłoni. - Czy ona naprawdę sobie poszła? - Tak. - Natalie bezwładnie opadła na ławę. Twarz miała zupełnie białą. - Czy to dzięki tobie? - Joss nie odrywała oczu od lalek. 7 Nie wiem. - Natalie pochyliła się i wsparła głowę na złożonych dłoniach, jakby się modliła. - Nie wiem. Siedziały długą chwilę zbyt wstrząśnięte, aby się poruszyć, wreszcie Joss wyprostowała się. - Wracajmy do domu. - A co chcesz zrobić z lalkami? - Powinnyśmy je chyba pochować. Ale niech oboje spoczywają razem. Chodź, idziemy. - Nogą poprawiła dywan, zakrywając płytę. - Pogaszę światła. Nie chcę tu dłużej siedzieć. Czym prędzej opuściły kościół, starannie zamknęły za sobą drzwi i szybkim krokiem, umykając przed deszczem, wróciły do domu. Lalki owinięte niebieską jedwabną chustą Joss położyła w kuchni na stole; pachniały intensywnie woskiem i miodem. - A co z chłopcami? Mam na myśli George'a i Sama Czy i oni odeszli? Natalie usiadła na krześle. Ogarnęło ją bezmierne zmęczenie. 30. Dom ech 464 T)om ech Joss podniosła woskowe lalki, stanęła tyłem do ołtarza i wyciągnęła ręce przed siebie. Zjawa stawała się coraz wyraźniejsza. Dostrzegały już kształty kobiety, długą i niezwykle szeroką krynolinę oraz coś w rodzaju czepka na głowie. - Stój! - zawołała Natalie zdumiewająco silnym głosem. - Jesteś w domu Boga! Zatrzymaj się! Zjawa nie zawahała się nawet przez chwilę. Sunęła nadal w ich stronę, zdawała się przy tym nie dotykać stopami podłogi. - Margaret de Vere, w imię Jezusa Chrystusa rozkazuję ci zatrzymać się natychmiast! - Natalie uniosła dłoń. - Ona cię nie słyszy - szepnęła Joss. Twarz zjawy z wolna stawała się widoczna, jej mina nie wyrażała nic. - Musi nas słyszeć... albo chociaż czuć, bo w przeciwnym razie nie przyszłaby tu w ogóle. - Natalie w dalszym ciągu dźgała drutem mosiężną płytę. - No, zaczep się wreszcie! Zjawa zbliżała się nieubłaganie, widać już było bogate hafty na sukni, pasek wyszywany klejnotami, czepiec oraz - przede wszystkim - twarz o ostrych rysach. Zaciśnięte usta tworzyły cienką linię, skóra wydawała się bezbarwna, *» oczy - otwarte, lecz niewidzące i pozbawione wszelkiego wyrazu - miały kolor zimowego morza. - Wywołałyśmy ją, wtrącając się w jej sprawy - mruknęła Natalie. - Teraz musimy ją powstrzymać! - Gorączkowo, wytężając siły, zgięła drut i zaczepiła go o szorstki kant ozdobnego czepca figury uwiecznionej na płycie. - Udało się! - Z nożyczkami w ręku zerwała się na nogi. - Margaret de Vere, jesteś winna odprawiania czarów w tym świętym miejscu. Stworzyłaś figurki mające przedstawiać króla i twą córkę; oboje z powodu twych złośliwych zaklęć nie mogą spocząć w pokoju. Ten drut, który łączy was wszystkich, zamierzam teraz przeciąć. Twoja władza nad nimi dobiega końca, podobnie jak twój czas na ziemi. Odejdź stąd, zaznaj spokoju i światła gdzie indziej, z dala od Belheddon. Idź! Z całej siły zacisnęła nożyczki na drucie. - Nie! Nie! Nieee! Okrzyk, który wypełnił cały kościół, nie pochodził ani od żadnej z kobiet, ani od stojącej przed nimi zjawy, lecz z powietrza, z odgłosów odbijających się tu echem, z podłogi. T)om ecH 465 Natalie zawahała się, mimo woli zwolniła nacisk na nożyce. - Śmiało! Tnij! - zawołała Joss. - Szybko, pośpiesz się! Tym razem Natalie zdołała przeciąć drut; dłuższy kawałek sam opadł na płytę, drugi natomiast odskoczył jak sprężyna na dłoń Joss i leżące w niej woskowe lalki. Ale nie powstrzymało to zjawy, która nadal sunęła w ich stronę. - Nie udało się - jęknęła z rozpaczą Joss. - Nic z tego! Zjawa zbliżała się nieubłaganie. Joss czuła emanujący od niej chłód - tak przenikliwy, że trudno było oddychać. - Natalie... - Jęk Joss przerodził się w pisk. Przywarła plecami do ławki, w ostatniej chwili usuwając się z drogi. Zjawa minęła ją w odległości niespełna metra, uniosła się nad płytą i schodkami prezbiterium, przeniknęła ołtarz, a potem wschodnią ścianę i zniknęła z kościoła. - Dobry Boże! - Joss opuściła wzrok na figurki. Bezwiednie ściskała je do tej pory tak mocno, że zmiękły jej w dłoni. - Czy ona naprawdę sobie poszła? - Tak. - Natalie bezwładnie opadła na ławę. Twarz miała zupełnie białą. - Czy to dzięki tobie? - Joss nie odrywała oczu od lalek. - Nie wiem. - Natalie pochyliła się i wsparła głowę na złożonych dłoniach, jakby się modliła. - Nie wiem. Siedziały długą chwilę zbyt wstrząśnięte, aby się poruszyć, wreszcie Joss wyprostowała się. - Wracajmy do domu. - A co chcesz zrobić z lalkami? - Powinnyśmy je chyba pochować. Ale niech oboje spoczywają razem. Chodź, idziemy. - Nogą poprawiła dywan, zakrywając płytę. - Pogaszę światła. Nie chcę tu dłużej siedzieć. Czym prędzej opuściły kościół, starannie zamknęły za sobą drzwi i szybkim krokiem, umykając przed deszczem, wróciły do domu. Lalki owinięte niebieską jedwabną chustą Joss położyła w kuchni na stole; pachniały intensywnie woskiem i miodem. - A co z chłopcami? Mam na myśli George'a i Sama. Czy i oni odeszli? Natalie usiadła na krześle. Ogarnęło ją bezmierne zmęczenie. 30. Dom ech 466 "Dom ecfi - Nie wiem. - Nagle się okazuje, że wiesz niewiele. - Przykro mi, Joss. - Nie, to ja powinnam cię przeprosić. Przyjechałaś, aby nam pomóc, jestem ci bardzo wdzięczna, a wcale tego nie okazuję. - Spojrzała na niebieskie zawiniątko. - Biedacy! Mam nadzieję, że są już wolni. - Przygryzła usta, milczała przez chwilę. - Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Pójdę na górę. - Idę z tobą. - Nie. - Joss zawahała się. - Nie. To muszę zrobić sama, Natalie. Stój tu, na wypadek, gdybym cię zawołała, dobrze? - Potrząsnęła głową. - Nigdy go dotąd nie wzywałam. Ale myślę, że on przyjdzie, jeśli jest tam nadal. - Przypomniała sobie jego oczy: niebieskie, pełne miłości. - Na pewno przyszliby także Georgie i Sam. Zawsze się zjawiają, kiedy ich się wzywa. Parę chwil patrzyły na siebie, wreszcie Joss ostrożnie włożyła figurki do kredensu. - Tylko na trochę. Dopóki ich nie pochowamy. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując wziąć się w garść. Potem uśmiechnęła się do Natalie. - Życz mi szczęścia. "Rozdział ąs podnóża schodów przystanęła z ręką na poręczy i spojrzała w górę. Część schodów ginęła w gęstym mroku. Tam światło nie dochodziło nawet w najbardziej słoneczne dni. Nasłuchując uważnie, postawiła nogę na pierwszym stopniu. - Edwardzie! - zawołała cicho. Jej głos był ochrypły, zabrzmiał jak szept. Edwardzie, sire, a może najjaśniejszy panie lub wasza królewska mość? W jaki sposób należy się zwracać do króla, który nie żyje od ponad pięciu stuleci? - Jesteście tam? Georgie? Sammy? Dotarła na górę i rozejrzała się na wszystkie strony. Całe piętro wydawało się opustoszałe, ale drzwi jej sypialni były uchylone. Niemal na palcach ruszyła w tamtą stronę, przezornie omijając miejsce przy skrzyni z cynowym lichtarzem, gdzie deski podłogi skrzypiały. - Jesteście tutaj? Georgie? Sammy? - Z nimi mogłaby przecież porozmawiać, ci mali chłopcy byli w końcu jej braćmi! Pchnęła drzwi, otwierając je szerzej. Zasłony były zaciągnięte do połowy, w sypialni panował mrok. Strugi deszczu, pędzone porywami wiatru, chłostały szyby ze zdwojoną siłą. Uwielbiała ten pokój: był piękny, uroczy, staroświecki i przytulny. W kącie dostrzegła porzuconego tu przez Toma pluszowego misia, na podłodze leżał stary sweter Luke'a. Uśmiechnęła się rozczulona. Podeszła do łóżka, przesunęła dłonią po słupku baldachimu. Czarny dąb, skręcony spiralnie i pięknie rzeźbiony, wydawał się ciepły pod jej palcami. U 468 •??? ??? - Czy to tu? - szepnęła. - Czy tutaj leżeliście oboje razem? - Nie odrywając wzroku od łóżka dodała głośniej: -Jej już nie ma, mój panie. I nikt inny nie zdoła zająć jej miejsca. Nie tutaj. Ty i ona należycie do siebie, ale wasze miejsce jest nie tu, lecz w innym świecie. - Powoli przeniosła rękę na wełnianą narzutę. - Wasze wizerunki, które zrobiła Margaret, zakopię w ogrodzie pod różami, nad jeziorem. - Uśmiechnęła się. - Znajdę też białą różę, różę Yorku, aby złożyć ją z wami w grobie. Wtedy łatwiej zaznacie spokoju. Drgnęła wystraszona, kiedy w kącie pokoju, w pobliżu tylnego okna rozległ się nagle dziwny brzęk; powiew wiatru poruszył zasłony, te zaś strąciły na podłogę mały drewniany samochodzik. Joss podeszła bliżej, nachyliła się i podniosła zabawkę. - Georgie? Sammy? Czy to wasze auto? Żadnej odpowiedzi. Odwróciła się powoli. Dłonie miała mokre od potu, po plecach przeszły jej ciarki. Czuła, że w pokoju zaszła jakaś zmiana. I wtedy go ujrzała: stał przy frontowym oknie. «* Wstrzymała oddech, lęk ścisnął jej gardło. Był wysoki, bardzo wysoki, a kiedy podeszła bliżej, dostrzegła pierwsze ślady siwizny na jego skroniach, zmrużone oczy pełne udręki, ostro zarysowany podbródek, szerokie ramiona okryte ciemną opończą, pod nią zbroja; zapewne obawiał się zamachu w tym domu, w domu swojej kochanki. Podszedł bliżej, a ją ogarnął nagle paniczny strach. Wezwała go, ale teraz uświadomiła sobie, że nie ma nad nim władzy. - Proszę... - szepnęła. - Proszę... nie! - Znowu owionął ją zapach róż. Nie bacząc na jej słowa zbliżał się coraz bardziej. - Nie jestem Katherine - szepnęła żarliwie. - Błagam, wysłuchaj mnie. Nie jestem Katherine. Katherine odeszła. Nie ma jej tu. Proszę, nie krzywdź mnie. Nie krzywdź mnie ani Luke'a... proszę... - Cofnęła się o krok i poczuła za sobą twardą, nieustępliwą krawędź łóżka. - Wysłuchaj mnie: przecięłyśmy więzi. Na twojej miłości, która była zła, ciąży- T)om ech 469 ła klątwa Margaret. To ona złączyła was oboje, a potem przykuła do tego domu swoimi czarami, ale my was uwolniłyśmy. Możesz już stąd odejść. A więc idź... proszę cię, idź! Zatrzymał się, przez chwilę zdawał się ją obserwować, a potem z wolna wyciągnął ku niej rękę. Jęknęła, chciała odskoczyć, ale powstrzymało ją łóżko. Poczuła nagle na policzku dotyk jego palców, podobny do muśnięcia zimnych, mokrych liści. Katherine. * * * Poleciła wezwać go do komnaty. Targana na łóżku bolesnymi skurczami błagała, aby przyszedł, a potem jęczała i krzyczała. To jej matka kazała im zaczekać; to ona zabroniła im iść po niego. Kiedy brzuch jej siedemnastoletniej córki powiększył się, gdyż zaczęło w nim dojrzewać dziecię króla, Margaret uśmiechnęła się tylko. Lęk dziewczyny nie był czymś niezwykłym. Kiedy pozbyto się tego niedorajdy, jej męża - zadanie okazało się niezwykle łatwe, zdmuchnięto go niczym świecę - wiedziała, że teraz to już jedynie kwestia czasu, kiedy Katherine przywyknie do swego kochanka, króla, mężczyzny dawniej nader atrakcyjnego, a teraz niestety trochę otyłego; niegdyś tak przystojnego, że nie oparłaby mu się żadna kobieta w Anglii, dziś natomiast ujarzmionego przez młodziutką kochankę do tego stopnia, iż uczyniłby dla jej matki wszystko, o co by poprosiła. Patrząc na łóżko, gdzie dwie wystraszone położne ocierały pot z czoła jej córki, Margaret uśmiechnęła się znowu i pokiwała głową. On znajduje się w odległości zaledwie paru mil, ale nie można wezwać go w tej chwili. Nie wolno dopuścić, aby ujrzał Katherine w takim stanie; była teraz nieładna, cuchnąca i rozwrzeszczana, szarpała pościel i wykrzykiwała słowa tak nieprzyzwoite, że mogłyby pasować do tawerny portowej w Londynie, brzmiały jednak dziwacznie w ustach dobrze urodzonej siedemnastolatki. Niech najpierw dziecko przyjdzie na świat - słodka mała dziewczynka, która niebawem zdobędzie bez reszty serce ojca 470 ?)?? ecfi - a potem on może się tu zjawić. Wtedy obsypie Katherine -odświeżoną, wypoczętą, pachnącą wonnymi wodami kwiatowymi i perfumami - złotem, klejnotami i pięknymi jedwabiami, a dziecku przywiezie grzechotki z kości słoniowej i koralowe paciorki... Katherine! - Nie! - Joss, umykając przed nim, rzuciła się na łóżko i zeskoczyła po drugiej stronie na podłogę. Dopiero teraz, w miarę bezpieczna, spojrzała na niego dysząc ciężko. -Nie jestem Katherine! Naprawdę nie rozumiesz? Katherine nie żyje! Ty też jesteś martwy! - Łkała rozpaczliwie. - Błagam! Więź została przerwana. Klątwa Margaret przestała działać. Już po wszystkim! Nareszcie jesteś od niej wolny, rozumiesz? Zatrzymał się. Stał w niewielkiej odległości od łóżka i patrzył na nią, czy może przez nią; po chwili sięgnął ręką do pasa. Dopiero teraz zauważyła, że pod swoją długą ciemną opończą nosi miecz. Bezszelestnie dobył go terazjed-nym zręcznym ruchem. - Nie! - jęknęła. - Na miłość boską, nie! Czy nie słyszałeś, co mówiłam? - Ostrożnie wycofała się pod okno, z którego roztaczał się widok na ogród; narastała w niej trwoga. -Proszę... - Ach, tak, a więc wielki władca, słońce Yorku, straszy kobiety mieczem? - rozległ się nagle od drzwi nabrzmiały lękiem głos Natalie. - Chcesz ją zabić? Naprawdę chcesz ściąć mieczem głowę kobiecie, która nosi pod sercem twoje dziecko? - Nie zwracając najmniejszej uwagi na głośny jęk protestu Joss, mówiła dalej: - Odłóż ten miecz! Tutaj nie masz już żadnych wrogów. To nie jest miejsce dla ciebie. I nie jest to twój czas! Joss oparła się plecami o ścianę, chwilę stała tak z rękami skrzyżowanymi na piersiach, a kiedy nogi odmówiły jej posłuszeństwa, osunęła się na podłogę. Natalie weszła głębiej do pokoju. - Schowaj ten miecz! Nie możesz jej skrzywdzić, bo ona jest dla ciebie nikim, rozumiesz? Nikim. Jest z innego świa- dom ech 471 iu MuTijej °deJŚĆB ?** °?? [ W rodzina ™ ^ spoko- ŁEKSTBelheddon'juz -*?*- ?«? c-> ??? S^SeCZa Z3k(tSał0 sie i * wolna zaczęło opadać. UJH ?? ? ? zeczona t*ak ^ ???????? ? Stah' ???<1? ™«de opuścił rękę. Poz~wóf ^??? CZdh ^ ??????- - Głos Natalie złagodniał. -Pozwól zyc twemu dziecku. Zajmę się nim Wjego rysach dostrzegły wyraźnie ból ? gniew - Pozwól mu odejść Joss - szepnęła Natalie. - Uwolnij go. ~WvcZZ^ ??8?1? Z J°SS ??? °diywała od ???§° wzroku. Wyciągnął do mej obie ręce, masywny pierścień z rubinem na jego palcu błysnął matowo wpromienbTńca - Daj mu swoje błogosławieństwo i twą miłość... - Moją miłosc! - żachnęła się Joss - Jo pomoże mu odejść. Odeślij go w miłości i spokoju. nuTnistn l ' ?0ryCh ZaM? " Mimo woli sP0irzała mu prosto w oczy; zniknął już z nich gniew, pozostał jednak łn J °?? telbęda wolni- Mił°ść to doskonały lek, Joss. Mi-wszvs^SetabZeme- MUSlSZ UCZyniĆ ten it w imieniu ? ?????? ?? " WTimieniu ^ojej matki, twojej babki reIZ 1°™* WSZys!klch 1??? kobiet wielu pokoleń, któ-re zamieszkiwały ten dom. - A mężczyźni? A dzieci, które przez niego umarły? Pokręcił powoli głową. Katherine. zariWenm0ieSZ ?Ó viĆ Za nkh wszystkich. Oni muszą sami my irn to. wypełnimy ten dom miłością, ułatwi- my im to Katherine. Joss potrząsnęła głową. Czuła je niczym silny ucisk w uszach: imię kobiety, którą kochał Katherine nie J? C?A°dZ1? ~.Znowu kociła się bezpośrednio do niego. - Co chcesz mi powiedzieć' o ?????? Thk° fapadał Zmr°k' bębnienie deszczu nie ŁP, ? /f Slle- P°tem W SyPialni nastapił P^wie nieuchwytny spadek napięcia. On zniknął. 472 T)om ech Parę długich chwil Joss wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał, po czym obróciła się. Natalie stała tuż za nią. - Co się stało? - Joss opadła na łóżko. Trzęsła się cała jak osika. Natalie potrząsnęła głową. - Coś się stało w świecie, który on zamieszkuje. W jakiś sposób wyładowała się energia. - Usiadła na łóżku obok Joss. - Wygląda na to, że prawie się udało. Dosięgłyśmy go... a raczej ty go dosięgłaś. Wysłuchał cię. - Chciał nam coś powiedzieć... - Joss urwała w pół zdania. Na górze zabrzmiał śmiech dzieci. - Nie! Och, nie! Nie zniosę tego! Natalie ujęła ją za rękę. - Przynajmniej oni są szczęśliwi. Joss potrząsnęła głową. Zsunęła się z łóżka, podbiegła do drzwi. - Georgie? Sammy? Gdzie jesteście? - Mobilizując resztki sił, wbiegła na strych i otworzyła pierwsze drzwi. - Gdzie jesteście? - Po policzkach płynęły jej łzy. ^ Na strychu było lodowato zimno. Ciszę mąciły jedynie krople deszczu bijące o szyby. - Georgie? Sammy? Na górę wbiegła już Natalie. Zatrzymała się w progu. Gwałtowny poryw wiatru zaatakował ostatni szczyt dachu. Jakby z oddali dobiegł nagle śpiew dziecka. Tim tim te te te tim tim tim. Joss bezradnie rozejrzała się dokoła. Głos wydawał się odległy, zagubiony na wietrze. Tim tim te te te tim tim tim. Zrobiła krok dalej, w głąb pomieszczenia. Pusto. Gołe, zakurzone deski podłogi, stara, wyblakła papierowa tapeta na ścianach, ciemny zaciek na suficie w miejscu, gdzie zaczął już przeciekać dach. Tim tim tim Kathe-rine. Śpiew dobiegał teraz znacznie wyraźniej, nie był już tak daleki. Zesztywniałymi z zimna palcami szarpnęła klamkę, wreszcie pchnęła drzwi. Głos natychmiast zabrzmiał donośniej. Była mą lady Katherine. T)om ecfi 473 Śpiew odbijał się echem od ścian w następnym pomieszczeniu, nie zagłuszyło go nawet wycie wiatru. Była mą lady Katheńne, Była mą lady Katheńne. Joss szła powoli w stronę tego głosu. Dochodził z ostatniego pomieszczenia na strychu. Krótki, melancholijny refren natrętnie rozbrzmiewał w jej głowie, kiedy usiłowała obrócić klucz w zamku. Wreszcie otworzyła drzwi i natychmiast piosenka ucichła. Powiodła dokoła wzrokiem. - Gdzie jesteście? - zawołała. Łzy oślepiały ją, przesłaniały widok. -Joss... - Natalie podeszła do niej cicho. - Chodźmy stąd, zejdźmy już na dół. - Nie - potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie, muszę ich zobaczyć! Gdzie oni są? - Nie tutaj... - Właśnie, że tu. Są i śpiewają o Katherine. Nie słyszysz ich? - Tak, słyszę. - Natalie otoczyła ją ramieniem. - Ale teraz chodźmy już na dół. Jeśli będą chcieli nam coś powiedzieć, zrobią to. Joss jęknęła z rozpaczą. Drżała w dalszym ciągu. - Nie potrafię pojąć tego wszystkiego! - Owszem, możesz. Doskonale dajesz sobie radę. Chodźmy stąd, tu jest za zimno! Na dole porozmawiamy o tym wszystkim. - Niemal siłą poprowadziła Joss korytarzem w stronę schodów. Była mą lady Katherine. Przyśpiewka, której wtórował odgłos wichury i deszczu, rozbrzmiewała coraz ciszej, w miarę jak się oddalały. Natalie ścisnęła ramię Joss. - Nie zwracaj na to uwagi. Oni przyjdą, jeśli zechcą. -Wprowadziła ją do sypialni, następnie podeszła do stolika przy łóżku i zapaliła lampę; w jej świetle dostrzegła na twarzy Joss smutek i łzy. - Powiedziałaś, że noszę w sobie jego dziecko - szepnęła Joss. - Powiedziałaś, że to jego córka... - Użyłam metafory. - Natalie zdołała zachować spokój. 474 'Dom ech - To dziecko Luke'a. Już sobie przypomniałam. Kochaliśmy się w łazience. To wtedy musiałam zajść w ciążę... - Oczywiście. - Niemożliwe, aby dziecko było jego. - Wskazała miejsce przy łóżku, gdzie niedawno stał Edward. - Nie, nie wierzę w to! - Joss, ja naprawdę użyłam jedynie metafory... - Mówiłaś, że kochał się ze mną w piwnicy - mówiła dalej Joss. - Tymczasem on mnie tylko objął i pocałował. Wtedy właśnie musiałam zemdleć... Nie pamiętam, co się stało potem. Jego oczy. Pamiętała jego oczy, tuż przed swoimi, oczy pełne miłości i współczucia, pamiętała też czarny aksamit oraz dotyk jego dłoni... ciepłych i władczych... - Mógł wtedy zrobić wszystko, co tylko chciał! - Joss, uspokój się. On nic ci nie zrobił. Przecież on nie ma ciała... takiego prawdziwego ciała. - A jeśli uczynił to samo z moją matką? Może ją zgwałcił? - Myśli rwały się, kłębiły w jej głowie zupełnie nie kontrolowane. - A jeśli... ,_ Wybacz mi, Jocelyn, ale nie jestem w stanie opierać się dłużej życzeniom Twego ojca. Brak mi już sił. Opuszczam Belhed-don ze wszystkimi jego dobrodziejstwami i plagami, ale ta ucieczka powiedzie się, tylko jeżeli ustąpię. Jego życzeniem było, aby Belheddon należało do Ciebie, tak więc muszę dać za wygraną. Fakt, że czytasz ten list, oznacza, iż jego wola zwyciężyła. - A jeśli on jest moim ojcem? - Wpatrywała się w Natalie odrętwiała z szoku. - Nie, Joss, nie wolno ci tak myśleć! -Kobiety, które tu mieszkały... Laura, Lidia, Mary Sarah... Kochał się z nimi wszystkimi! - Joss opadła na krzesło, objęła się za ramiona, jakby przejął ją nagły chłód. -Moja matka wiedziała. To dlatego chciała mnie odesłać jak najdalej stąd. Usiłowała przełamać klątwę! Uratować mnie! Ale nie mogła. On do tego nie dopuścił. - To były potężne czary, Joss. - Natalie uklękła przed nią, ujęła jej zimne dłonie. - Ale my je przełamiemy. Zresztą częściowo już to zrobiłyśmy. Od tej pory Belheddon stanie T)om ech 475 się znowu miejscem bezpiecznym i szczęśliwym. - Uśmiechnęła się. - Obiecuję, że tak będzie. Dzięki nam. Dzięki tobie. - Innym się nie udało - szepnęła Joss. Wargi miała suche, spierzchnięte. - Bo nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. A my wiemy Nadeszła właściwa pora, a ty nie jesteś osamotniona, jak była twoja matka. Ty tego dokonasz, Joss. - Natalie wpatrywała się w nią uporczywie swymi dużymi szarymi oczami. -Potrafisz to zrobić. -Jak? - Musimy go przywołać z powrotem. - Natalie pragnęła gorąco przekazać część swojej siły siedzącej przed nią kobiecie. - Musimy go przywołać z powrotem i uwolnić, tak aby już nigdy nie przyszło mu do głowy wracać do Belheddon. Joss przygryzła wargę. - Pochowano go w Windsorze. W kaplicy świętego Jerzego - szepnęła. - Może jego ciało - odparła Natalie. - Ale duch przebywał do tej pory w Belheddon Hall. - Wstała i podeszła do okna. Padające ukośnie strugi deszczu zalewały ogród, chłostały powierzchnię jeziora i trawę. Zapadł już prawie zmrok, na horyzoncie błysnęła nieśmiało błyskawica. - Nadciąga burza. - Natalie odwróciła się do Joss. - Musimy teraz wezwać Katherine. - Wezwijcie go! W imię Chrystusa i Najświętszej Panny, sprowadźcie go tu! - Usta miała wysuszone, nie mogła wołać głośno; wydobył się z nich zaledwie ochrypły szept. - Niech zobaczy, co mi zrobił! - Cicho, kochanie, oszczędzaj siły! Stara służąca znów przetarła jej twarz szmatką umoczoną w wodzie różanej, delikatnie odgarnęła z czoła mokre od potu włosy. Podniosła wzrok na Margaret. - Powinnaś posłać po niego, pani. Jak najprędzej. Jej spojrzenie było aż nadto wymowne. Oznaczało: Poślij po niego natychmiast, gdyż potem będzie za późno. Twoja córka umiera. Margaret zmrużyła oczy, nie patrzyła teraz na nią. Czary okazały się skuteczne, wszystko ułożyło się tak, jak tego chciała. Król stał się ich niewolnikiem; nawet wtedy, kiedy przesta- 476 Dom ech nie się interesować Katherine, pozostanie pod urokiem swojej córki, która urodzi się lada chwila. Uśmiechnęła się, podeszła do kredensu, napełniła kielich winem, upiła trochę, po czym odwróciła się do łóżka. - Napij się, kochanie. To doda ci sił. - Uniosła nieco głowę Katherine, przechyliła kielich, a potem delikatnie osuszyła wargi córki miękką lnianą serwetką. - Teraz sobie odpocznij. - Nachyliła się, przyłożyła usta do ucha córki. - Pamiętaj: masz moją siłę i moją moc, a poprzez mnie także moc drzemiącą w ziemi pod tymi murami. Dzięki temu możesz uczynić, co tylko zechcesz. Ostatnie słowa wyszeptała żarliwie, z triumfem. Nagle Katherine chwyciła ją za rękę i wstrząsana spazmami bólu znowu zaczęła krzyczeć. - Jak mam ją przywołać? - Joss wpatrywała się w podłogę. Potrząsnęła nieznacznie głową, usiłując pozbyć się tego gwaru - głosów rozbrzmiewających w jej uszach tak intensywnie, że nie mogła już tego znieść. - Chyba po imieniu. - Zjawi się tutaj? ^ - Czemu nie? Zdaje się, że zawsze była to główna sypialnia. Mogli się tutaj kochać. Może nawet pod tym baldachimem. Patrzyły w milczeniu na łóżko. - Nie wiem, jak mi się uda przebrnąć przez to wszystko. - Joss znużonym gestem przetarła sobie oczy. - Na pewno ci się uda, możesz mi zaufać. - Natalie podeszła bliżej, podobnie jak przedtem uklękła przed nią. -Pomyśl o swoich synach. Zrobisz to dla nich. Wszystko zdawała się teraz okrywać czerwona zasłona. Poniżej bioder czerwień wsiąkała w prześcieradło i materace, ściekała na gęsto rozsypane zioła. Tam, gdzie kończyła się czerwień, była już tylko ciemność. Moc. Użyj mocy. Pamiętaj, co ci mówiłam, usłyszała znowu krzyk matki w mrocznej, pozbawionej świec krypcie; krzyk, który był w stanie przywołać moce ciemności z najgłębszych zakamarków Ziemi. T)om ech 477 Stara sługa odsunęła się od kobiety leżącej na łóżk^ stanęła w cieniu, obok reszty zalęknionej służby. -Ty... - chwyciła za rękaw lokaja, który chyłkien^ próbował wymknąć się z pokoju. - Sprowadź tu księdza, q potem pędź po króla. Nie zatrzymuj się nigdzie nawet na chw{lę} bo zjawi się tu za późno. - Ale lady Margaret zabroniła. ..-Na jego twarzy trałował się lęk. - Nie pora słuchać tego, co mówiła lady Margaret. Teraz liczą się jedynie życzenia lady Katherine. Kiwnął głową, jeszcze raz zerknął na łóżko, po czym szybkim krokiem opuścił komnatę. Katherine leżała bez ruchu, na przemian to traciła świadomość, to ją odzyskiwała, aż w końcu ciało zaczęło się % wolna szykować do ostatniego konwulsyjnego wysiłku, aby pozbyć się raz na zawsze zabójczego ciężaru. Otworzyła oczy, chwyciła kurczowo dłonie kobiety stojącej nad nią. Kątem oka dostrzegła księdza; wyciągnął już rękę, ąfry wykonać znak krzyża i szeptał słowa, które miały przynieść jej spokój ducha. -Per istam sanctam unctionem indulgeat tibi D-minus ąuidąuid deliąuisti... - Nie! - krzyknęła nagle. - Jeśli nie może mi pom$c Bóg, uczyni to diabeł. Diabeł wywołany przez matkę. Miał czuwać nad narodzinami mojej córki. W nagłym, ostatnim przypływie energii poderwąfa się i usiadła w łóżku. - Idź już sobie, idź, klecho! Nie jesteś mi potrzebnej Jeśli umrę, chcę być pochowana w diabelskiej ziemi! Idź! - Ostatnie słowa wykrzyczała głośno, piskliwie. - Połóż się, pani. Dziecko już prawie jest tutaj. Położne odeszły już dawno temu, została jedynie stara sługa, która pchnęła ją teraz z powrotem na poduszki, wmrięła rękę pomiędzy zakrwawione prześcieradła i w końcu Wyciągnęła na światło dzienne bezwładne, półżywe niemowlę. - To chłopczyk, pani - szepnęła. - Mały chłopczyk. - Nie! - Margaret odepchnęła ją na bok. - Niemożliwe, by był to chłopiec! 478 T)om ech - A jednak, pani. Słodki chłopczyk! Służąca zdjęła z balustrady przed kominkiem czyste ręczniki i energicznie natarła nimi zimne ciało dziecka, przywracając je do życia. Katherine leżała nieruchoma, życie wyciekało z niej nieubłaganie. - Spójrz, słoneczko, oto twoje maleństwo. - Służąca owinęła noworodka kocem i usiłowała wcisnąć go w ramiona Katherine. Otworzyła oczy. - Nie! - wyszeptała. - Nie... - Ostatnie słowo zabrzmiało jak jęk. - Przeklinam mężczyznę, który uczynił mnie brzemienną! Przeklinam wszystkich mężczyzn. Przeklinam mego syna. To on odebrał mi życie. Przeklinam to dziecko... diabelskie dziecko... i przeklinam mą matkę za jej czary. - Po policzkach płynęły jej gorące łzy - Chciałam żyć! Chciałam żyć! Zawsze! * * * - Była mą lady Katherine! - Zabrzmiał nagle w pokoju dziecięcy dyszkant. Była mą lady Katherine! m - Georgie! - Joss wstała, odetchnęła głęboko. - Georgie, chcę cię zobaczyć! Miał ciemne włosy, krępą budowę ciała, małe piegi wokół nosa. Kiedy tak stał przy drzwiach, wydawał się bardzo niski; niepozorny cień pomiędzy innymi, znacznie bardziej wyrazistymi. Uśmiechnął się do Joss, a ona odpowiedziała uśmiechem. - Czy ty i Sammy chcecie pójść do nieba, Georgie? Być tam z mamą? - Sama była zaskoczona faktem, że potrafi mówić tak spokojnie. Chyba jej nie słyszał. Spoglądał w okno i w pewnym momencie zaśpiewał znowu, tym razem bardziej ochrypłym głosem: - Była mą lady Katherine! - Może chcesz, żebyśmy ją przywołali? Mamy przywołać lady Katherine? - zapytała. Ale on już zniknął. Za oknem mrok rozjaśniła na moment błyskawica, po niej nastąpił głuchy pomruk. Światła zamigotały. - Boję się. 'Dom ech 479 - Ja też. I Georgie. Ta piosenka... Próbował nas ostrzec. - Przed czym? Że coś zrobiłyśmy nie tak, jak należy? Czy to Katherine zabija? - Joss stała nadal przy łóżku, wpatrywała się w wełnianą narzutę, jakby w jej splotach mogła znaleźć odpowiedź. - Nie wydaje mi się, aby była pochowana w kościele, Joss. Nie sądzę, aby leżała w poświęconej ziemi. - Ale chyba nie tutaj! Chyba nie przypuszczasz, że ona jest gdzieś tutaj? W milczeniu patrzyły na siebie. Pierwsza odezwała się Joss. - Jest pochowana pod piwnicą, nieprawdaż? O, Boże, co teraz zrobimy? - Przywołamy ją. - Tam? Do piwnicy? - Joss nabrała głęboko powietrza. -Tak, to najlepsze miejsce. Nie chcę jej tutaj. Boże, Nat, co teraz zrobimy? - Chodź. - Natalie ujęła ją za rękę. - Miejmy to wreszcie za sobą. - Czy Edward tam zejdzie? Jest nam potrzebny. To Katherine zabijała. Edward nie wyrządził nikomu krzywdy. Nie skrzywdził nigdy Toma ani Neda. On ich ukrywał. Chronił ich przed nią. - Na zbielałej twarzy Joss malowało się olbrzymie napięcie. - Nie masz pewności, że tak właśnie było. Musimy zachować ostrożność. To bardzo ważne. - Natalie zdecydowanym krokiem podeszła do schodów. Na górnym stopniu leżała biała róża. Joss nachyliła się i podniosła ją. - Pomóż nam - szepnęła. - Pomóż nam, abyśmy mogły pomóc jej. Była mą lady Katherine! Była mą lady Katherine! Piskliwy głos był teraz ledwie słyszalny, odbijał się echem gdzieś w górze, na strychu. Odetchnęła głęboko i z różą w ręku poczęła schodzić na dół. Rozdział 44 Wie możemy tu czekać, Davidzie. Musimy wracać. - Lukę wyglądał przez okno w kuchni Janet. Pani domu i Lyn szykowały właśnie kanapki z dżemem. - Cóż takiego wiemy o tej kobiecie? Może to oszustka? Albo jeszcze coś gorszego? David nie zapytał nawet, kim jeszcze mogłaby być Natalie. Czuł się nieswojo. Kiedy stał przedtem na tarasie w Hall, urzekł go spokój Natalie. Uwierzył, że w całej tej» sprawie tkwi coś mistycznie kobiecego, nie przeznaczonego dla mężczyzn, coś tajemniczego i nieuchwytnego, niczym poświata księżyca na powierzchni jeziora, coś zrodzonego z tysięcy lat kobiecych sekretów. Teraz jednak ogarniały go wątpliwości. A jeśli Margaret de Vere była wytrawną czarownicą, nie jakąś tam znachorką czy wiedźmą, która leczy ziołami i lepi figurki z wosku do swoich zaklęć i wróżb? Jeśli jej moc jest większa, niż przypuszczali? Janet odłożyła nóż. - Jeśli Lyn zajmie się dziećmi, pojadę z wami. Spojrzeli na Lyn, która wzruszyła ramionami. - Proszę bardzo. Dla mnie lepiej; wolę zostać tutaj. -Zerknęła na Davida i westchnęła. Kiedy go poznała, była nim zachwycona, wydawał jej się wtedy taki atrakcyjny! Ale teraz? Lukę przynajmniej nie uwierzył w te bzdury. A David? Okazało się, że jest typem tak samo neurotycznym jak Joss! Patrzyła przez okno, jak wsiadają do auta Janet, potem odwróciła się do Toma, który z apetytem zajadał kanapki. T)om ecd 481 Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się, usmarowany dżemem. - Blaszany Drwal jest zły - powiedział tonem zwykłej pogawędki. - Och, Tom, wolałabym, abyśmy zapomnieli o tym Blaszanym Drwalu - mruknęła, przysuwając sobie filiżankę herbaty. - Twoja mama myśli, że on istnieje naprawdę, ale my oboje wiemy, że sam go wymyśliłeś. Za sobą usłyszała wesoły śmiech Neda: zostawił w spokoju kolorowe klocki z plastyku, leżące na podłodze, jego uwagę przykuł teraz biały kwiat, który pojawił się nagle przed nim nie wiadomo skąd. Z zapałem począł obrywać płatki, jeden po drugim. Tom obserwował zabawę braciszka. - Ned robi bałagan - powiedział do Lyn. Spojrzała za siebie i krzyknęła przerażona. Uklękła przed Nedem, odebrała mu kwiat i przyjrzała mu się uważnie. Róża była zimna i wilgotna, miała zdrowy, piękny pąk. Lyn patrzyła na nią długą chwilę, wreszcie zebrała porozrzucane płatki i wraz z kwiatem wrzuciła je do kosza. Wzdrygnęła się z odrazą. Za jej plecami Ned zapłakał żałośnie. * * * Dom tonął w mroku. Otworzyli tylne drzwi i zajrzeli do kuchni. Lukę nacisnął kontakt raz i drugi - na próżno. - Nie ma prądu. - Przeszedł po omacku do kredensu. -Tu gdzieś leżała latarka. - Po paru chwilach bezskutecznych poszukiwań zdecydował się na świecę i zapałki, Janet natomiast wyszła do samochodu; w schowku swojego audi trzymała dużą latarkę. W progu przystanęła i zaczerpnęła obfity haust świeżego wieczornego powietrza. Atmosfera w domu była przytłaczająca. Podała Davidowi latarkę; on wyjrzał na korytarz i spojrzał z nikłym uśmiechem na Luke'a. - Pierwszy idzie pan domu? Lukę przytaknął ruchem głowy. Czuł się trochę nieswojo. - Słusznie. Daj mi latarkę. - Ruszył przodem i po chwili weszli do głównego holu. Stali bez ruchu, a Lukę omiatał ściany silnym promieniem światła. Skierował go najpierw na galerię, potem na kominek, stół i wreszcie na przeciwległe drzwi. 31. Dom ech 482 T)om ecR - Gdzie one są? - Głos Janet dygotał wyraźnie, zdradzał lęk. - Pewnie na górze. - Lukę ruszył w tamtą stronę, reszta podążyła za nim. - Dlaczego światła są pogaszone? - zapytała szeptem Janet. - To mi się nie podoba. - Ani mnie - mruknął David. Zatrzymał się przed drzwiami do piwnicy; klucz tkwił w zamku. - Lukę! - szepnął. Jego głos był cichy, ale zabrzmiała w nim jakaś osobliwa nuta, która sprawiła, że Lukę zatrzymał się na schodach jak wryty. Skierował latarkę z powrotem na dół. - Piwnica - wskazał ręką David. - Myślisz, że znajdziemy je tam? - Lukę poczuł bolesny ucisk w dołku. - Dobrze, sprawdzimy. - Ujął klucz, ale okazało się, że drzwi są otwarte. Nacisnął klamkę, pchnął je i zajrzał w ciemność. W piwnicy panowała głucha cisza. Jimbo parkował swoją starą cortinę przed główną furtką, kiedy ujrzał jadący do Hall samochód z Lukiem i Davi-dem w środku. Przez chwilę siedział bez ruchu bębniąc pal*, cami o kierownicę. Targany sprzecznymi uczuciami, lękiem i ciekawością, pomyślał mimo woli o swojej siostrze, która tkwiła teraz gdzieś w tym przeklętym domu, sama z Joss. Bezwiednie obserwował tylne światła citroena, który znikał już między krzewami. W aucie znajdowały się trzy osoby. Na tylnym siedzeniu dostrzegł panią Goodyear. A więc Lyn została z dziećmi na farmie. Rozmyślał gorączkowo, wdychając rześkie, chłodne powietrze napływające przez otwarte okno. Wreszcie podjął decyzję. Podniósł szybę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Nie zaszkodzi sprawdzić, czy u Lyn wszystko w porządku. Jeśli jest sama, dotrzyma jej towarzystwa. Właściwie ta dziewczyna jest nawet do rzeczy, kiedy się nad tym lepiej zastanowić. Wrzucił wyższy bieg i skręcił w alejkę. Tak, ona mu się nawet podoba. * * * Joss i Natalie stały przed dziurą w murze, z której niedawno wyciągnęły figurki z wosku - kiedy nieoczekiwanie zgasło światło. 'Bom ecR 483 Rozejrzały się dokoła, jakby mogły zobaczyć coś w tej gęstej czerni, która zdawała się je oblepiać. - Latarka - szepnęła Natalie. - Gdzie latarka? - Nie wiem. - A zapałki? - Nie mam. - Niech to diabli! - Na próbę wyciągnęła ręce przed siebie, w pustkę; nie wyczuła nic ani nikogo. - Czyżby to była jej sprawka? - Joss przysunęła się bliżej do Natalie. - Nie mam pojęcia. Musimy się stąd wydostać, naprawić bezpiecznik albo znaleźć latarkę, świece i zapałki lub coś w tym rodzaju, a potem dopiero tutaj wrócić. - Cofnęła się ostrożnie o krok, przezornie nie zdejmując dłoni z ramienia Joss. Drugą rękę trzymała wyciągniętą przed siebie. Powoli odwróciła się w stronę, gdzie spodziewała się znaleźć przejście do pierwszej piwnicy. Joss podążyła za nią. - To tędy. Na pewno tędy. Dobrze, że zostawiłyśmy na górze uchylone drzwi. Tam dalej będzie trochę widniej. Ruch powietrza za nimi był tak nieznaczny, iż w pierwszej chwili Joss wzięła to za przywidzenie. Zatrzymała się, zacisnęła dłonie na ramieniu Natalie, po plecach przeszły jej ciarki. Również Natalie przystanęła; obie milczały, nasłuchując Joss odwróciła się powoli. W odległym kącie piwnicy dostrzegła coś sunącego w ciemnościach. Przeszył ją lęk, zabrakło jej tchu. - Bądź silna - szepnęła Natalie. - Musimy zwyciężyć. Nad nimi wznosił się stary, olbrzymi, opustoszały dom. Ta świadomość spotęgowała trwogę Joss, panika sprawiła, że nogi ugięły się pod nią, oblał ją pot. Otuchy dodał jej dotyk dłoni Natalie. - Oddychaj głęboko. Musisz się uzbroić w światło: wyobraź sobie, że ono jest wszędzie wokół ciebie. Że cała piwnica jest rzęsiście oświetlona - szepnęła Natalie. - Nie pozwól, aby ona dostrzegła twój strach. Ona? 484 T)om ech Teraz wreszcie ją zauważyła: pod ścianą, jak nafosfory-zowana, świeciła postać kobiety... Była mą lady Katherine. Te słowa jeszcze raz zabrzmiały w jej głowie, słowa dziecięcej piosenki, przyśpiewka małego chłopca zagubionego w czeluściach czasu. - Katherine? - Nagle odzyskała głos. - Katherine, musisz opuścić ten dom. Wyrządziłaś tu już za wiele zła. Zbyt wiele ludzi zapłaciło za twój ból. To nie może trwać dłużej. - Czekała, łudząc się nadzieją, że w tej ciszy doczeka się odpowiedzi. - Musisz się wydostać na światło, tam gdzie jest szczęście - dodała drżącym głosem. - Możemy ci pomóc, Katherine - wtrąciła Natalie. - Nie jesteśmy tu po to, aby wypędzić cię do piekła. Po prostu chcemy, abyś odzyskała siłę, żebyś mogła przenieść się w inne miejsce. Pozwól sobie pomóc, proszę! - Nie otwierała oczu; widziała ją wystarczająco wyraźnie w myślach, nie jakąś tam szaloną czarownicę, lecz młodziutką dziewczynę, niemal dziecko, dręczoną bólem i żalem, pozbawioną życia przez chciwość i wybujałą ambicję znienawidzonej matki, ? zabitą przez nie chciane dziecko. - Nie krzywdź więcej dzieci, Katherine, nie są niczemu winne - dodała łagodnie. - Ich strach i męczarnie nie pomogą ci, a tylko powiększą twoje cierpienie. Proszę, nie odrzucaj naszego błogosławieństwa. Niech ci pomogą nasza miłość i siła. Ostrożnie postąpiła krok naprzód. W dalszym ciągu miała zamknięte oczy. To Joss patrzyła. Świetlisty zarys postaci stał się bardziej wyrazisty, nabierał konkretnych kształtów - kształtów smukłej, niezbyt wysokiej dziewczyny. - Czy jesteś pochowana tutaj, Katherine? Czy tutaj spoczywasz? - Natalie puściła dłoń Joss, wyciągnęła rękę tam, gdzie wyczuwała obecność dziewczyny. - Czy chcesz, abyśmy cię przeniosły? Chcesz być pochowana na zewnątrz, gdzieś w ogrodzie? Albo na cmentarzu za kościołem? Obie wzdrygnęły się, kiedy zimne powietrze nagle zadrżało. - A więc w ogrodzie, zgoda. Będziesz miała raz słońce, raz poświatę księżyca - szepnęła po chwili Natalie. - Zrobimy to dla ciebie, Katherine. Pokaż nam tylko miejsce, gdzie cię wtedy pochowali. T)om ecfi 485 Nastała długa chwila pełnej napięcia ciszy. Nie uda się, pomyślała Joss. Ona nic nam nie powie. Atmosfera stawała się duszna, tak jakby w piwnicy zabrakło nagle powietrza. Było coraz zimniej, ją jednak opływały raz za razem fale ciepła. Wsunęła dłoń za kołnierz swetra, poczuła na ciele zimne jak lód krople potu. - Gdzie to było, Katherine? - pytała uparcie Natalie. -Musisz nam dać jakiś znak. Musisz pokazać, czego chcesz. Była mą lady Katherine. Głos George'a zabrzmiał słabo w uszach Joss. Była mą lady Katherine. W ciszy coś upadło, uderzyło o podłogę jak kamyk. Dźwięk powtórzył się, ale tylko raz. W kącie piwnicy fosforyzujący blask gasł z wolna: w ciągu paru sekund zniknął zupełnie. Nikt się nie poruszył. Dopiero po chwili Joss wyciągnęła rękę do Natalie. - Czy ona już poszła? - wyszeptała. -Tak. Natalie spojrzała nagle za siebie: z pierwszej piwnicy dobiegły ich czyjeś głosy, skrzypnęły drzwi, a potem błysnął promień światła latarki. - Joss? Natalie? - To był głos Luke'a. * * * Światło latarki pozwoliło im dojrzeć na podłodze znak Katherine: kilka małych kamieni, ułożonych na jednej ze starych płyt chodnikowych w kącie, tworzyło równoramienny krzyż. -1 co teraz zrobimy? - Lukę trzymał latarkę, kierując snop światła na krzyż. Po jego uprzednim sceptycyzmie nie pozostało nawet śladu. - Musimy dotrzymać słowa, wykopać ją i pochować w ogrodzie. - A co z koronerem i formalnościami? - Co ma być? - Joss położyła mu dłoń na ramieniu. - Lukę, wszystko co się dzieje w Belheddon, to nasza sprawa, niczyja inna. Miejsce Katherine jest tutaj. Nie chciała być pochowana w kościele ani na cmentarzu. Wolała spoczywać w ogrodzie. I czuć tu naszą miłość. - Ta kobieta zamordowała twoich braci, Joss. 486 1)om ech - Wiem. - Nabrała głęboko powietrza, odczekała chwilę i wyjaśniła głosem bardziej opanowanym. - Ona jest nieszczęśliwa, Lukę. I zagubiona. Nie wierzę, że tkwiło w niej naprawdę zło. Po prostu była za bardzo udręczona bólem, aby wiedzieć, co robi. Myślę, że możemy jej pomóc i uczynić Belheddon miejscem bezpiecznym dla dzieci. Naszych dzieci. Wzruszył ramionami. - W porządku. Zróbmy to. Przyniosę kilof. Najpierw naprawili bezpieczniki i kiedy pół godziny później spotkali się znowu, zaopatrzeni w kilof, siekierę i łopatę, w piwnicy było widno jak w dzień. - Chyba zdajecie sobie sprawę, że to wszystko może być jedynie stratą czasu? - Lukę powiódł po nich wzrokiem. Teraz, w pełnym oświetleniu, poczuł się bardziej pewny siebie. - Kopiemy tu kierując się intuicją i wskazówką uzyskaną od ducha, który może jest tylko wytworem wyobraźni. Joss uśmiechnęła się wyrozumiale. - Nigdy nie zdołamy cię przekonać, co? Mniejsza z tym. Po prostu kop. ** - W porządku. - Zamachnął się kilofem, zaczepił nim o róg płyty i zaczął ją podważać. Zmieniając się z Davidem, zdołali w krótkim czasie podnieść cztery płyty. Wreszcie odsunęli się wyczerpani. Janet, która wyszła z piwnicy parę minut wcześniej, wróciła teraz z dzbankiem lemoniady i ze szklankami na tacy. - Odpocznijcie trochę - powiedziała. Stanęli przy niej i pijąc wpatrywali się w kwadrat ziemi, skąd przed chwilą zdjęli płyty. Panowała głucha cisza. Pierwszy odstawił szklankę Lukę; upił z niej zaledwie łyk. - No, do roboty. Miejmy to wreszcie za sobą. - Chwycił łopatę i wbił ją w ziemię. - Ostrożnie, Lukę. Nie wiemy, czy jest tam trumna. -Joss podeszła do męża i położyła mu dłoń na ramieniu. Wyprostował się, spojrzał na nią i skinął głową. - Masz rację. Musimy to robić ostrożniej. Pół godziny później okazało się, że kopali na próżno. Dół miał już metr głębokości i był pusty. T)om ech______________48y - Tu nic nie ma. - Lukę odłożył łopatę i sięgnął po szklankę z napojem. - Na pewno jest. Przykro mi, Lukę, ale musisz kopać dalej. - Jak głęboko jeszcze? - David nie ukrywał zmęczenia, twarz miał umazaną ziemią. - Może byś ją zapytała, Natalie? - zaproponowała Janet. - Przekonajmy się, czy kopiemy we właściwym miejscu. Natalie postąpiła krok naprzód. - Katherine? - zawołała. - Katherine, jak sama widzisz, próbujemy ci pomóc. Ale musimy wiedzieć, czy to naprawdę tu. Czekali w milczeniu. Joss wpatrywała się w dziurę w murze, gdzie znaleźli woskowe figurki, Natalie utkwiła wzrok w wykopie; teraz sterczała tam tylko łopata wbita w ziemię. Lukę stał obok, popijając lemoniadę. - Pewnie się zmęczyła i poszła spać. A ja pójdę chyba w jej ślady. - Nie, nie! Poczekaj, spróbuj jeszcze trochę. - Joss podniosła łopatę, wbiła ją w ziemię i nagle usłyszała cichy metaliczny dźwięk. Ten odgłos zelektryzował wszystkich. Lukę podbiegł do niej, ukląkł na podłodze. - Co to? - Zobaczmy. - Joss uniosła pełną garść ziemi, przesiała ją przez palce. Na jej dłoni pozostał mały złoty pierścionek. Odetchnęła głęboko. - Oto jej odpowiedź. Lukę kiwnął głową. Uśmiechnął się ze skruchą i począł kopać dalej, ale tym razem znacznie ostrożniej. Mniej więcej metr głębiej znaleźli Katherine. Nie było żadnej trumny; żadnego ubrania; żadnego ciała - jedynie kości leżały w ziemi o wiele twardszej niż piach z wierzchu. Lukę odgarnął ostrożnie tyle ziemi, ile zdołał, a potem stali wszyscy patrząc na szkielet. Na kościach palców tkwiły dwa inne pierścionki, znaleźli też złoty naszyjnik oraz emaliowany wisiorek spoczywający na wątłych, filigranowych żebrach. Była mą lady Katherine. Joss uklękła, z oczu popłynęły jej łzy. - Biedna! Zobaczcie, jaka drobna! - Jak ją przeniesiemy? - zapytał David. Zwróciła ku niemu i mężowi bladą, ściągniętą twarz. - Przede wszystkim musimy wykopać nowy grób. 488 T>om ech - Dziś? - Dziś. Póki jest ciemno. Wtedy słońce ogrzeje ją z rana. Natalie zaofiarowała się, że poczeka przy szkielecie; wydało im się nagle niestosowne zostawiać go tak samego, gdy został już wykopany. Reszta przeszła do ogrodu. Joss obmyśliła już miejsce, uznała je za idealne: nieopodal jeziora, gdzie dzikie róże oplatają starą pergolę, a zegar słoneczny wskazuje upływający czas. Wykopali grób w starym klombie róż. Ziemia była miękka i zimna pod oparami listopadowej mgły, która po burzy zawisła nad ogrodem. W swoim pokoju Joss opróżniła ozdobną cedrową skrzynię, w której leżały jakieś nuty, wyłożyła jej wnętrze jedwabną chustą, a potem, już w piwnicy, uklękła i własnoręcznie, na oczach reszty, podniosła z ziemi szkielet. Z niemal nabożną czcią ułożyła w skrzyni wszystkie kości, pierścionki, naszyjnik i wisiorek, jak również owinięte niebieskim materiałem woskowe figurki. Dopiero wtedy zamknęła wieko. Lukę wziął skrzynię i powoli wniósł po schodach na górę. W ogrodzie czuło się wilgoć, panował przejmujący ekłód. Po mokrej trawie podeszli do niewielkiego grobu pod per-golą, gdzie Lukę, zadyszany, zdjął skrzynię z ramion i postawił na ziemi. - Czy powiesz parę słów? - zapytał. Joss nie podnosiła wzroku. - Nie bardzo wiem, co powiedzieć - szepnęła. - Nie sądzę, aby ona chciała wysłuchać naszych modlitw. - Ona pragnie spokoju, Joss. Spokoju i przebaczenia -mruknęła cicho Natalie. - Wtedy będą mogły spocząć tu także inne duchy; ci nieszczęśni chłopcy z minionych stuleci i ich ojcowie. Biedacy dotknięci jej klątwą, zaszczuci na śmierć przez jej ból i nienawiść. -1 król - dodała Joss. - Co z królem? - Jestem pewna, że już go tu nie ma. Byłaś dla niego kimś szczególnym, nie zapominaj o tym. - Natalie uśmiechnęła się. Nigdy nie wyjawiłaby nikomu, o czym rozmawiały z Edwardem, królem Anglii i Słońcem Yorku, który - gdyby mógł - uznałby za swoje nie narodzone dziecko Joss, poza tym był może ojcem Joss i ojcem jej matki, a jeszcze wcześ- T)om ecti 489 niej ojcem jej babki, z całą pewnością zaś, wraz z Katherine de Vere, jej prawdziwym antenatem. - Chciałabym, aby pojawił się księżyc. - Joss spojrzała w ciemny wykop. - Za chwilę się pojawi, spójrz. - Jedynie Janet patrzyła na niebo. Za warstwą mgły księżyc, choć w pełni, sprawiał wrażenie bezkształtnego widma, ale właśnie w tej chwili znalazł lukę w sunącej powoli chmurze i w pewnym momencie jego blask oświetlił ogród. David i Lukę opuścili skrzynię do wykopu, a potem Joss i Natalie rzuciły na nią po garści ziemi. Odczekali parę sekund, podczas gdy poświata księżyca muskała rzeźbione drewno, a kiedy mgła powróciła i niczym welon okryła ogród, David wziął łopatę. Pierwsza szufla ziemi wpadła do grobu i w tym momencie ujrzeli niezliczoną ilość białych róż. Jednocześnie powrócił zmrok. Była mą lady Katherine. Głos, otulony mgłą, zdawał się wędrować po jeziorze. Była mą lady Katherine, Była mą lady Katherine. Śpiew oddalał się z każdą chwilą. Spojrzeli po sobie. - Będzie mi ich brakowało - uśmiechnęła się Joss. Natalie potrząsnęła głową. - Co za urwisy! - szepnęła. - Niech dołączą do swojej mamy. W Belheddon powinny zostać jedynie prawdziwe dzieci. - Udało się, Joss. - David uklepał łopatą ziemię, wyrównał ją starannie. - Może oznaczymy jakoś to miejsce? Joss pokręciła powoli głową. - Sama nie wiem... Może... - Westchnęła głęboko. - Nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. Że nic nam już nie grozi. - Z całą pewnością niebezpieczeństwo zniknęło - powiedziała stanowczo Natalie. Ujęła zimną dłoń Joss. - Chodźmy. Czas wracać do domu. Zostawmy Katherine w spokoju, niech poczuje światło księżyca. Wolnym krokiem ruszyli po trawie do domu. Na tarasie Joss obejrzała się. Ogród był pogrążony w ciszy. Głosy umilkły na zawsze. 490 'Dom ech * * * „Daily Telegraph" 17 lipca 1995 Dla Luke'a i Jocelyn Grantów córka (Alice Laura Kathe-rine), siostra dla Toma i Neda. * * * „Sunday Times" wrzesień 1995 „Syn miecza" - powieść Jocelyn Grant, wyd. Hibberds, cena: 14,99 Ł. Debiut, znakomita powieść, napisana ze swadą i rozmachem. Akcja, umiejscowiona w posiadłości autorki, rozgrywa się w epoce Wojny Róż. Richard Mortimer i Ann de Vere przeżywają burzliwy romans pełen przygód i niebezpieczeństw, którego kulminacją jest zaskakujące zakończenie. Trudno oderwać się od tej lektury, którą polecam szczególnie gorąco. Z pewnością będziemy oczekiwać niecierpliwie dalszych książek pióra Jocelyn Grant. ??? Od autorfd -Delheddon w rzeczywistości nie istnieje. Nie było też owej gałęzi rodu de Vere. Król Edward IV miał mnóstwo kochanek. Imiona dwóch ostatnich nie są znane, a dzieje Katherine de Vere, wplecione w tę historię, są fikcją. Za panowania Edwarda postawiono przed sądem jego małżonkę oraz inne wysoko urodzone damy, oskarżone o czary, ale Czytelnik winien sam ocenić, czy oskarżenia te miały podtekst polityczny, czy też były uzasadnione. Jak zwykle przy pisaniu powieści, również teraz korzystałam z pomocy wielu osób. Wyrazy wdzięczności należą się przede wszystkim Jamesowi Maitlandowi z firmy Lay & Wheeler z Colchester za jego sugestie co do zawartości piwnicy w Belheddon (ewentualne błędy w pisowni nazw win są zawinione wyłącznie przeze mnie) oraz Carole Bla-ke, dzięki której ograniczam ilość trunków spożywanych przez moich bohaterów! Jestem też wdzięczna Rachel Horę za jej porady techniczne udzielane w okresie, który można określić bez przesady jako rekord upałów od czasów panowania Edwarda IV! Chciałabym podziękować również mojemu synowi Adrianowi za jego pomoc w przeglądaniu materiałów źródłowych, oraz Peterowi Shepherdowi, doktorowi Robertowi Brownellowi i mojemu synowi Jonathanowi, którzy pomogli mi uporać się z niesfornym komputerem i pocieszali mnie w chwilach paniki, wywołanej przejściowymi strajkami tego urządzenia. Myślę, że wolałabym mimo wszystko używać pióra!