66 Arkadiusz Niemirski PAN SAMOCHODZIK i …. KRADZIEŻ W NIEPORĘCIE ROZDZIAŁ PIERWSZY ZAMIAST WSTĘPU, CZYLI NASZ DEPARTAMENT • PIĘKNA KOBIETA W NASZYM BIURZE • SŁAWA PANA SAMOCHODZIKA • ZOSTAJĘ DZIKUSEM • W „KASKADZIE" • MAGDA BROŃCZAK OPOWIADA, CZYLI KRADZIEŻ W NIEPORĘCIE • PIERWSZE PODEJRZENIA • WEHIKUŁ OBIEKTEM DRWIN Przygoda zaczęła się jak w klasycznym kryminale - od pięknej kobiety. Przyszła nieoczekiwanie i w nieodpowiednim momencie. W pracy naszego departamentu każda pora dla gości była nieodpowiednia, pojawienie się zaś kobiety o nieprzeciętnej urodzie należało do rzadkości i raczej przynosiło pecha. Pięknie niewiasty nie przychodziły do nas prawie wcale. Nasze biuro mieszczące się w siedzibie Ministerstwa Kultury i Sztuki na Krakowskim Przedmieściu nie było właściwym miejscem dla ślicznotek. Zajmowaliśmy tutaj dwa pomieszczenia. Pierwsze było sekretariatem - w którym królowała Monika, nasza sekretarka - lecz i ja posiadałem w nim swój mały kącik komputerowy; drugi zaś pokój był gabinetem szefa, pana Tomasza, zwanego zabawnie Panem Samochodzikiem. Ów pseudonim przylgnął doń z racji posiadania dawno temu dziwnego pojazdu - brzydkiego wehikułu ukrywającego jednak pod maską silnik ferrari 410. Ten słynny pojazd uczynił go znanym w pewnym kręgach detektywem amatorem, rozwiązującym zagadki historyczne i ścigającym złodziei dzieł stuki. Dodam, że skutecznie. Kiedy przyszedłem pracować do jego departamentu kilka lat temu, ów wehikuł był już jedynie żywym wspomnieniem, gdyż uległ zniszczeniu. Zresztą tamten okres obfitował w same nieszczęścia. Wkrótce po skasowaniu wehikułu, zmarł nieoczekiwanie kolega pana Tomasza, Waldemar Batura, jego odwieczny rywal, bogaty i uroczy człowiek, przy tym bardzo niebezpieczny, handlarz oraz przemytnik dzieł sztuki (jego miejsce zajął równie groźny syn Jerzy). Pewna epoka odeszła wtedy do lamusa historii. I oto pojawiłem sieja, absolwent historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim! Wkrótce dostaliśmy w darze od amerykańskiej Polonii terenowego jeepa, a od pewnego czasu na stanie Departamentu Ochrony Zabytków figurował nowy wehikuł podarowany przez nieżyjącego już kolekcjonera obrazów, któremu Pan Samochodzik uratował połowę zbiorów. Nazwisko owego darczyńcy pozostawało tajemnicą. Nowy wehikuł spisywał się znakomicie i nie wyobrażałem sobie pracy w terenie bez tego dziwacznego pojazdu. O jego zaletach opowiem przy innej okazji, dodam tylko, że to dzięki niemu niektórzy zaczęli nazywać mnie - tak jak kiedyś wołali na szefa - Panem Samochodzikiem. Przezwisko było śmieszne i brzmiało dziecinnie, lecz ja, w przeciwieństwie do pana Tomasza, tolerowałem je, ba, ja je nawet lubiłem. Piękna kobieta, która weszła do naszego biura z godnością Kleopatry, znała owo zabawne przezwisko. Widziałem ją przez uchylone drzwi gabinetu szefa rozmawiającą w sekretariacie z Moniką. Pan Tomasz wyjechał na tydzień do Hamburga w sprawach służbowych, więc okupowałem jego gabinet jakbym to ja kierował pracą naszego departamentu. Tak było zawsze - szef wyjeżdżał w delegację, a ja przenosiłem się za jego biurko i udawałem ważniaka. Wysoka niewiasta w krótkiej futrzanej kurtce, pod którą miała ciemną i kusą spódniczkę zachowywała się tak, jakby była pewna, że Pan Samochodzik ją przyjmie. Miała jasne i błyszczące włosy opadające dostojnie na plecy, perfekcyjny i zmysłowy makijaż, polakierowane na niebiesko paznokcie i srebrne dodatki jubilerskie błyskające na palcach i uszach światłem ostrym niczym lancet. Przede wszystkim ta laleczka miała bombowe nogi, których nie spotyka się zbyt często nie tylko w tym gmachu, ale i na warszawskiej ulicy. „Nie za zimno jej aby w tym futerku?" - pomyślałem. „Ma odsłonięte prawie całe nogi, a za oknem trzaska mróz. Nawet nie założyła kozaczków, a ocieplane trzewiki". Monika wzruszała ramionami, chcąc dać damie do zrozumienia, że jest intruzem. Ach, ta kobieca zazdrość! Nie wytrzymałem i wszedłem do sekretariatu, gdyż byłem ciekawy, kim jest owa kobieta? - Dzień dobry - rzuciłem niby swobodnie, lecz tak naprawdę głos uwiązł mi gardle. - Czym mogę służyć? Z bliska była jeszcze bardziej interesująca niż z daleka. Dopiero wtedy można się było przekonać, jaka jest śliczna. Miała aksamitną skórę i niebieskie oczy przywodzące na myśl zapach fiołków, usta zdawały się słodsze od malin i tylko dystyngowane ruchy psuły nieco to poprzednie wrażenie niewinności. Zdaje się, że była dobrze wychowana; na szczęście nie zatraciła dziewczęcego uroku. Na oko miała dwadzieścia osiem lat. - Magda Brończak - przedstawiła się, nie podając mi ręki. Patrzyła na mnie za to tak, jakby oceniała, czy warto ze mną rozmawiać. Wydawało się, że moja osoba nie sprostała jej oczekiwaniom. - Mam pewną sprawę do Pana Samochodzika. - Jak pani tu weszła? - zapytałem. - Wpuszczono tu panią? Nie przybywa pani chyba w nasze progi służbowo? - Z pana to musi być służbista, co? - westchnęła niezadowolona i zaczęła rozpinać futerko. — Proszę sobie wyobrazić, że pracują państwo za nasze pieniądze. Opłaca was polskie społeczeństwo, z podatków. Tak się złożyło, że jestem reprezentantką tego społeczeństwa. Służycie nam, jednym słowem. Czyż nie mam prawa tu przyjść w sprawie, która być może dotyczy również was? A co do wpuszczenia mnie do tego gmachu, powiem tylko tyle, że gdy zdradziłam strażnikowi, że idę do Pana Samochodzika, wpuszczono mnie bez słowa. — Cóż, czasami różni dziwni ludzie do nas przychodzą, więc strażnik pewnie pomyślał, że znowu zajmujemy się jakąś dziwną sprawą. Oj, za dużo powiedziałem. Zawsze w obecności spódniczek paplałem więcej niż nakazywał rozsądek. - Powinnam się cieszyć czy poczuć obrażona? - droczyła się piękna blondynka. - Czy wyglądam na dziwaczkę? - Nie! - zaprotestowałem afektowanie. - Absolutnie nie! Przez twarz kobiety przemknął delikatny uśmiech politowania. Zdaje się, że i Monika zaśmiała się pod nosem z mojej przesadnej, żywiołowej reakcji. — Nie zaprosi mnie pan do swojego gabinetu? - popatrzyła mi prosto w oczy. - Czy mamy tutaj stać jak w poczekalni? - No jasne, proszę bardzo - wskazałem drzwi gabinetu szefa. - Panno Moniko, proszę zrobić dwie kawy... - Nie pijam kawy - dodała kobieta - Jest niezdrowa. - A czego się pani napije? - Wody mineralnej. Niegazowanej. Weszliśmy do gabinetu. Zdjęła futerko, które natychmiast odebrałem i powiesiłem na chwiejącym się, drewnianym stojaku. Usiedliśmy w fotelach przy biurku. Po chwili podałem jej szklankę z wodą. - Skąd pani zna to przezwisko? - zacząłem. - Pan Samochodzik? - wbiła we mnie swoje piękne oczy. - No cóż... w pewnych kręgach to strasznie znany pseudonim... - W jakich kręgach? - chytrze podchwyciłem wątek. - Jakby tu panu powiedzieć? - zawiesiła głos. - W wyższych, jeśli tak mogę rzec. - Należy pani do tych kręgów? - Mój dziadek, o czym powinien pan wiedzieć, był nie tylko słynnym inżynierem, lecz również zapalonym kolekcjonerem dzieł sztuki. - Chodzi o inżyniera Brończaka?! - zrobiłem duże oczy. - Tego Brończaka? - Tego. Brończak był naprawdę znanym inżynierem, którego świetność - nie owijając w bawełnę — przeminęła kilkanaście lat temu. W czasie wojny służył w AK. Lecz znaliśmy to nazwisko z powodu jego zamiłowania do kolekcjonowania dzieł sztuki. Poza tym opatentował z dziesięć wynalazków, w tym kilka w Stanach Zjednoczonych. Projektował też zapory wodne. Jan Brończak był w latach siedemdziesiątych znaną personą! W dodatku bogatą. - Jak się miewa pani dziadek? - Nie żyje - posmutniała. Ciągłe wyjazdy w teren uczyniły ze mnie samotnika, który niewiele czasu poświęcał życiu towarzyskiemu „warszawki". Kiedy zaczynałem pracować z panem Tomaszem, interesowała mnie każda prasowa notka, rubryka towarzyska, przeglądałem nekrologii i byłem czujny na przyjazd do stolicy każdego znanego kolekcjonera z Zachodu. Kiedyś śmierć inżyniera Brończaka nie u szłaby mojej uwadze. - Mój dziadek - kontynuowała dalej dama - zbierał nie tylko obrazy, ale także wyroby jubilerskie, ceramikę, pamiętniki znanych artystów i starodruki. Uczestniczył nawet w kilku konferencjach antykwariuszy. - Imponujące. Te wszystkie dzieła sztuki stały się własnością rodziny? - Tak. Z tym, że do mojego prywatnego sejfu trafiły jedynie wyroby jubilerskie. Mój ojciec dostał książki, siostra dziadka zaś odziedziczyła resztę. Na wszelki wypadek wolałem nie odzywać się, aby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Pani Magda poprawiła włosy, choć te były idealnie ułożone, a następnie zmarszczyła gładkie niczym lodowa tafla czoło. - Nie wiem, czemu to panu opowiadam - westchnęła zakłopotana. - Skoro nie ma Pana Samochodzika, to co ja tu właściwie robię? - Jestem jego prawą ręką - chrząknąłem. - Zazwyczaj razem pracujemy i rozwiązujemy zagadki. A mniemam, że ma pani jakiś problem, skoro przyszła do nas. Nie mylę się? Czy nie zanadto narzucałem się pięknej damie? Zupełnie zapomniałem, że pojawienie się pięknej blondynki mogło oznaczać tylko jedno — wielkie kłopoty. Prawdą było też i to, że kilka razy ładne blond niewiasty nie tylko nie przyniosły mi pecha, a wręcz pomogły w odnalezieniu skarbu. Niemniej jednak były to przysłowiowe wyjątki potwierdzające regułę. - Kiedy wróci Pan Samochodzik? - zapytała ostrożnie. - Obawiam się, że dopiero za tydzień. Może nawet jego wyjazd się przedłuży. Jedno jest pewne, przez co najmniej tydzień ja jestem szefem tego departamentu. - No, nie wiem - przyglądała mi się uważnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy. - Pan Samochodzik to legenda. Mówią, że to najlepszy detektyw w tych sprawach, - W jakich? - O, jest pan ciekawski. - Wybaczy pani, ale to nie ja przyszedłem z interesem. - Przyszłam do Pana Samochodzika! - Tak, wiem, ale nawet gdyby w tej chwili siedział tutaj pan Tomasz, to i tak razem zabralibyśmy się do rozwiązania tego problemu. - Skąd pan wie, że mam problem? - zrobiła niewinną minę. - Drogą dedukcji - uśmiechnąłem się na tak naiwnie postawione pytanie. - Przychodzi pani w prywatnej acz poufnej sprawie, jest spięta, ostrożna i mówi w superlatywach o Panu Samochodzikach jako detektywie. A zatem potrzebuje pani pomocy najlepszego detektywa zajmującego się zabytkami i dziełami sztuki. Pani dziadek był znanym kolekcjonerem dzieł sztuki. Wniosek jest prosty: potrzebuje pani detektywa do rozwiązania jakiegoś problemu związanego z kolekcją dziadka. A konkretnie z jego biżuterią. Magda Brończak pierwszy raz podczas tej rozmowy popatrzyła na mnie z zainteresowaniem. Zrobiła szczerze zdumione oczy, zupełnie jakbym powiedział rzecz niezwykłą, jakbym był co najmniej jasnowidzem. Cóż, nie owijajmy w bawełnę - zrobiła mi się miło. - Nie wiem, jak pan to odgadł - pokręciła z niedowierzaniem głową. - Nie jest pan chyba Sherlockiem Holmesem, prawda? Niemniej gratuluję. - Nie było to takie trudne. - Wie pan co? - odetchnęła z ulgą. - Zdaje się, że znalazłem odpowiedniego człowieka. Skoro nie ma Pana Samochodzika, to może pan zająłby się moją sprawą. Udowodnił mi pan, że jest detektywem. Nawet pański młody wiek mi nie przeszkadza. W książkach i w filmach detektywi są najczęściej starszymi osobnikami palącymi fajkę i dziwnie się zachowują, lecz postępują podobnie jak pan. Udają najczęściej naiwnych lub pociesznych facetów, taki porucznik Columbo na przykład odgrywał rolę roztargnionego, lecz to wszystko dla zmylenia przeciwnika. Pan także odgrywał takiego... jakby tu powiedzieć... mam! „Dzikusa"! „Odgrywałem?! Dzikusa?! O czym ona gada?" - pomyślałem. „Niczego nie odgrywałem! O Boże, musiałem wyglądać jak ostatni kretyn. Ja dzikusem? A to dobre sobie!" - Chyba nie obraziłam pana? - Ależ nie - bąknąłem. - Zawsze odgrywam dla zmyłki jakąś głupią postać, najchętniej przygłupa siedzącego za biurkiem. I gdyby nie pani uwaga, zademonstrowałbym zeza giganta. Umiem świetnie zezować, ale także rozdziawiać gębę z niedowierzania, drapać się po głowie jak szympans i udawać, że wiem, co się do mnie mówi. Czasami też smarkam do chusteczki. Dodam, że skutecznie. - Mówi pan serio? - zrobiła duże oczy i nagle pokiwała głową. - Nabija się pan ze mnie, co? A miałam pana za poważnego człowieka. Wstała obrażona i zrobiła krok w stronę wieszaka na ubrania. - Przepraszam - zerwałem się z fotela i doskoczyłem do niej. - Myślałem, że to pani ze mnie żartuje. - Nie żartuję - powiedział to tak cicho, że ledwo usłyszałem jej słowa. - Jeśli jest pan zainteresowany moją opowieścią, proszę stawić się dzisiaj o trzeciej po południu w „Kaskadzie". Przy obiedzie lepiej się rozmawia. Nic więcej już nie powiedziała. Zabrawszy futerko wyszła z gabinetu, zostawiając po sobie boski zapach perfum. Usiadłem ociężale za biurkiem i próbowałem wywołać w pamięci jej twarz. Zamknąłem oczy, starając się ujrzeć tę ślicznotkę. Nie mogłem. Twarze interesujących kobiet, które z jakichś powodów mnie fascynowały, nigdy nie dawały się odtworzyć po pierwszym spotkaniu. Nigdy. Do gabinetu weszła Monika i wyrwała mnie z rozmarzenia. - Niezła lalunia, co? - zadrwiła. Była mistrzynią w dogryzaniu, szczególnie jeśli chodziło o ładne i bogate kobiety. - Szmalowna - rozgadała się. - Moim zdaniem, jest za sztywna. - Wyniosła - zgodziłem się. - Wyniosła? - przeraziła się sekretarka. - Co takiego wyniosła? 2 tego gabinetu?! Niemożliwe. - Wyniosła z niej kobieta. Myślałem, że to miała pani na myśli, opisując Magdę Brończak. - Atak, racja! To właśnie chciałam powiedzieć. Monika przyjrzała mi się uważniej. - Stało się coś? - Nic - posłałem jej blady uśmiech. - Zupełnie nic. Wzruszyła ramionami. Chyba nie uwierzyła. Kobiety instynktownie czują, o czym myślą mężczyźni, szczególnie po rozmowie ze ślicznotkami pokroju Magdy Brończakówny. Musiałem przybrać dla niepoznaki jakąś „urzędniczą" minę i sięgnąłem po papiery leżące na biurku. Monika nie wychodziła. - To umawiać tego kustosza na dzisiaj? - zapytała, przygryzając dolną wargę. - Na dzisiaj? - skrzywiłem się, jakbym zjadł łyżeczkę kaszki manny. - Wszystko, tylko nie dzisiaj! - Ależ to ważne spotkanie. Służbowe. - Niech jutro przyjdzie. Ważne spotkanie to ja mam dzisiaj o piętnastej. - Ważne? Nic o tym nie wiem. - Bo to poufna sprawa. - Kolejna zagadka, co? - uśmiechnęła się ironicznie. - A czego chciała ta Brończakówna? - Nie wiem - rozłożyłem ręce w geście bezradności. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie powiedziała. Zrobiła to dopiero po piętnastej w restauracji „Kaskada" w centrum stolicy. Unikałem znanych i gwarnych lokali, lecz czasami łamałem żelazne zasady i reguły, szczególnie, jeśli umówiony byłem z ładną kobietą lub z klientem. W tym wypadku chodziło i o ładną kobietę, i o klienta. Jako że do „Kaskady" poszedłem prosto z naszego departamentu mieszczącego się w budynku Ministerstwa Kultury i Sztuki na Krakowskim Przedmieściu, nie zdążyłem się przeto przebrać i miałem na sobie ten sam znoszony wełniany sweter i dżinsy - mój „służbowy" strój ministerialnego detektywa, w którym przyjąłem piękną Magdę w gabinecie. Magda Brończak przyszła odmieniona. Zamiast kusej spódniczki, miała na sobie czarne, obcisłe spodnie ze skóry i takąż marynarkę założoną na ciemny golf. W tym zestawie jej blond włosy stawały się jaśniejsze i bardziej wyeksponowane. Do moich nozdrzy doleciał zapach drogich, ekscentrycznych perfum, idealnie wkomponowany w jej obecny ubiór i jak mi się zdawało oddający dychotomię jej osobowości. Wydawało mi się, nie wiedzieć czemu, że jest ona kobietą wychowaną na osobę z zasadami, twardą i wyniosłą, lecz jej natura pozostawała w cichym mezaliansie z atawistycznymi, pierwotnymi instynktami. Była zarazem zimna i ciepła, dziewczęca i królewska, ułożona i dzika, a zatem była chodzącym konfliktem osobowości. Lecz, jak powiadam, było to moje intuicyjne spostrzeżenie. Przywitaliśmy się „tradycyjnie" - bez podania sobie ręki - i usiedliśmy przy oknie wychodzącym na Marszałkowską, po której jeździło mniej niż zwykle samochodów. Ten ograniczony ruch był spowodowany obfitymi opadami śniegu, jakie nawiedziły centralną Polskę w ostatnich dniach stycznia, oraz mrozem dochodzącym do minus piętnastu stopni. Od kilku bowiem dni - dodam, że mieliśmy właśnie okres szkolnych ferii - trwała prawdziwa zima. Potężne zaspy śniegu leżały na chodnikach, utrudniając pieszym poruszanie się, samochody jeździły wolniej, lecz w sumie było przyjemnie i kameralnie. Jeśli zima, to tylko biała! I mroźna. Nie znosiłem bowiem deszczowego i ciepłego lutego, który udawał gorszego kuzyna jesieni. Mróz ubrany w sterylną szatę ze śniegu krzepił, dodawał sił i zabijał zarazki - tak dosłownie, jak i w przenośni. Ostra zima była więc dobrym lekarstwem na ludzkie utrapienia i marazm, odświeżała. Usiedliśmy zamówiwszy kawę i drinka. Oczywiście ja wybrałem expresso, Monika Brończak - likier. - Słucham. Co pani ma mi do powiedzenia? - zacząłem trochę sztywno. - To niesamowita historia - wyszeptała - i jeszcze dzisiaj nie mogę uwierzyć, że to się stało. Nie wiem, od czego zacząć... - Najlepiej od początku. Upiła z kieliszeczka połowę zawartości likieru i wzięła głęboki wdech. - Otóż, musi pan wiedzieć, że co roku spotykamy się z grupą starych przyjaciół na sylwestra... na balu noworocznym, w mojej willi nad Jeziorem Zegrzyńskim. W Nieporęcie. Dom należał kiedyś do dziadka, potem mieszkałam tam z ojcem, zanim ten wyjechał za granicę. - A kiedy wyjechał? - zapytałem. - Zaraz po śmierci dziadka, kiedy już dostał swoją część spadku, a właściwie „marne resztki", jak to ładnie ujął. Osiadł z jakąś kobietą we Francji. Dodam, że mama odeszła kilka lat przed śmiercią dziadka. Mieszkam zatem sama nad jeziorem. Od kilku lat zawsze tam spędzałam sylwestra z gronem przyjaciół. Tak było i w tym roku. Jednakże stało się coś niezwykłego, co nie daje mi spokoju i każe inaczej spojrzeć na bliskie mi osoby, a przynajmniej na jedną z nich. Otóż, niech pan sobie wyobrazi, kilka dni temu odkryłam rzecz niesamowitą... Wypiła resztkę likieru z małego kieliszka. - Ktoś z grona moich przyjaciół ukradł cenne rzeczy, które otrzymałam w spadku po dziadku. Zawiedziony wyprostowałem się na siedzeniu. - O, to nie moja sprawa - zrobiłem kwaśną minę. - Pani mówi o kradzieży, a od tego jest policja. - Przecież pański departament zajmuje się kradzieżami dzieł sztuki - fuknęła na mnie. - No tak, ale działam z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki. Nie mogę działać za plecami policji w sytuacji, gdy sprawa dotyczy osób prywatnych. - Odmawia mi pan? - jęknęła i posłała błagalne spój rżenie, jedno z tych, które powodują, że facetom uginają się z wrażenia nogi. Jak dobrze, że siedziałem. - Muszę odmówić. Z tego co pani mówi, wnoszę, że nie zawiadomiła pani policji. -No nie, bo to sprawa delikatna. Dziwna. Kradzież nastąpiła, tego jestem najzupełniej pewna, w sylwestra. Albo w Nowy Rok! Nie ulega wątpliwości, że dopuścił się jej ktoś z grona moich przyjaciół. - Sylwestra mieliśmy miesiąc temu - zauważyłem cierpko. - Jak to się stało, że dopiero teraz interesuje panią kradzież? —Nie spostrzegłam brakujących przedmiotów. To długa historia, ale da się wyjaśnić. Skoro jednak nie chce mi pan pomóc, nie mogę więcej powiedzieć... Wstała gwałtownie od stolika z miną zawiedzionej istoty. Nagle zrozumiałem, że potrzebowała mojej pomocy bardziej niż wcześniej przypuszczałem, że stało się coś okropnego, obrzydliwego i że to ja byłem jej ostatnią deską ratunku. Nie nauczono jej okazywania uczuć (ta jej wyniosłość!), ale pod maską opanowania ukrywała słabość. Zrobiło mi się jej żal. Teraz ja wziąłem głęboki wdech. Wstałem, widząc, że naprawdę zamierza odejść. - Proszę usiąść - wskazałem miejsce przy stoliku, które przed chwilą opuściła. - Jakoś się dogadamy. I wtedy spojrzała na mnie z nie udawaną wdzięcznością. Tak zwyczajnie, po ludzku. Czy pocieszałem się i szukałem usprawiedliwienia dla własnej lekkomyślności? Ta młoda i piękna dama powinna bowiem pójść na policję i zgłosić kradzież biżuterii - nie miałem prawa zajmować się podobnymi sprawami. Z drugiej strony, żal było odprawić ślicznotkę z kwitkiem. „Wysłucham, co ma do powiedzenia i najwyżej później odmówię w sposób jak najbardziej dyplomatyczny" - pomyślałem. Usiadła i skinęła na kelnerkę, że zamawia jeszcze jeden likier. - Na „sylwka" zaprosiłam sześcioro przyjaciół - zaczęła mówić z zaangażowaniem. - Od kilku lat bawimy się w tym samym gronie... raz tylko było Zakopane i jakaś wiocha w austriackich Alpach, lecz najczęściej bawiliśmy się w willi nad Jeziorem Zegrzyńskim. Moi przyjaciele to ludzie zaufani. Znamy się jak łyse konie jeszcze z czasów studenckich. Każdy z nich jest inny, na swój sposób oryginalny, uroczy i doprawdy nie wiem, jak ktoś z tego grona mógł to zrobić... niewiarygodne! - A co właściwie zginęło? - zapytałem. - Od dłuższego czasu rozmawiamy o kradzieży, a tak naprawdę nie wiem, co takiego zniknęło? - Dziwne, ale nie zginęły współczesne pierścionki i kolczyki, które sama kupiłam... zniknęły za to rzeczy o wiele bardziej cenne, mianowicie złoty zegarek kieszonkowy z repetierem, taki, wie pan, z podwójną kopertą... dziadek był do niego bardzo przywiązany - opowiadała z bolesnym wyrazem twarzy. - Pochodził z końca XIX wieku... jeszcze na chodzie, bo to robota szwajcarska... firma Edda Watch & Co. Zegarek miał nawet mechanizm wskazujący fazy Księżyca, kalendarz, stoper... Wyjęła z wewnętrznej kieszeni marynarki jakąś karteczkę. - Na zewnętrznej kopercie miał grawerowany herb Ostoja z dewizą: „FRUSTRA VIVIT, QUI NEMINI PRODEST" - przeczytała. - Nawet nie wiem, co to znaczy... - „Na próżno żyje, kto nikomu nie przynosi pożytku". - To w stylu dziadka. Ta dewiza. Ale to nie wszystko. Oprócz zegarka zginęła owalna, złota broszka z brylantami. Robota dwudziestowieczna, warta prawie tyle co dobry samochód. Złodziej nie ukradł jedynie złotej kolii z drobnymi szmaragdami, rubinami i szafirami... wie pan czemu? - Tak? - uniosłem brwi ku górze. - Bo miałam ją na sobie - wyjaśniła smutno. - Założyłam ją do sukni i tylko dlatego nie została skradziona. - Trzymała pani w sejfie pieniądze albo papiery wartościowe? - Na szczęście nie. Pieniądze trzymam wyłącznie na koncie. Papierów wartościowych nie posiadam, nie gram na giełdzie, nie mam obligacji. Zwykłe dokumenty nie interesowały złodzieja... mam na myśli akty własności, rachunki i tym podobne papierzyska. W dalszym ciągu relacji Magda Brończak wyjaśniła, że złodziej dostał się do sejfu wbudowanego w ścianę gabinetu, zasłoniętego cennym obrazem Kossaka. - Nie był to koneser - powiedziałem. - Z „naszego" złodzieja. - Skąd pan to może wiedzieć? - żachnęła się i wypiła resztkę likieru. - Koneser zabrałby obraz. Ile jest wart? - Nie wiem, mniej więcej tyle, co kolejny dobry samochód. W willi znajdują się jeszcze trzy dzieła polskich malarzy. Jedno na górze, dwa na parterze. Dziadek kolekcjonował wyłącznie polskie obrazy... był szczególnym patriotą. Zapomniałam dodać, że tych kilka obrazów zostawił mi, oprócz biżuterii. - Gdzie znajduje się sejf? - zmieniłem temat. - Na pierwszym piętrze w gabinecie. - Skąd pewność, że broszę oraz zegarek skradziono właśnie w sylwestra? - zastanawiałem się na głos. - Albo w Nowy Rok - dodała. - Tak się złożyło, że kiedy w Nowy Rok chowałam kolię do sejfu, zauważyłam, że futerał na zegarek znajdował się w innym miejscu. Wnętrze sejfu ma dwa poziomy. Cenne przedmioty po dziadku leżały zawsze na górnej półce, na dolnej zaś trzymałam swoją własną biżuterię wraz z paszportem i kilkoma teczkami dokumentów. Niestety, wówczas nie sprawdziłam zawartości futerałów na zegarek i broszę. Kiedy kilka dni temu otworzyłam sejf, chcąc sprawdzić jakieś rachunki... przypomniałam sobie to niejasne wrażenie, którego doznałam w Nowy Rok. Zmianę położenia futerałów. Wtedy, po sylwestrze, byłam zbyt zmęczona całonocną zabawą, we krwi miałam litr szampana... zignorowałam ten fakt. Może pomyślałam, że sama je przestawiłam? Teraz jednak przekonałam się, że zrobiłam wielki błąd. Futerały na zegarek i broszę leżały na dolnej półce, tak jak wtedy w Nowy Rok. Tylko że po otworzeniu ich stwierdziłam, że są puste. Od razu przypomniałam sobie tamten „noworoczny" przebłysk niepokoju... niejasny i mglisty... ach, gdybym wtedy otworzyła te futerały. Gdyby nie alkohol i zmęczenie. - Nie przyszło pani do głowy, że złodziej przyszedł z zewnątrz? - zmarszczyłem czoło. - Byliście zajęci zabawą sylwestrową na parterze, z pewnością grała muzyka, rozmawialiście pochłonięci imprezą, dodatkowo alkohol osłabił waszą czujność. Zawodowi złodzieje często dokonuj ą kradzieży właśnie w święta, kiedy ludzie się bawią, piją, słowem są nieostrożni. - Wykluczone! - zaprotestowała, aż obejrzało się na nas kilku klientów „Kaskady". - Podczas zabawy sylwestrowej obejścia pilnował mój ukochany pies. Gdyby na teren willi wszedł intruz, Obciach zaalarmowałby mnie szczekaniem. - Kto? „Obciach"? - Pies - wyjaśniła. - Tak go nazwałam. Obciach. Zawsze przynosi mi obciach, wstyd, kiedy do willi zjeżdżają goście. Jest nieufny i z byle powodu szczeka. - Być może muzyka zagłuszyła szczekanie. - Niemożliwe. Nawet jeśli złodziej był z zewnątrz, to dlaczego ryzykował wejście do domu, w którym przebywało aż siedem osób? Nie mógł poczekać aż opuszczę willę? Miała rację. Pogadaliśmy jeszcze z kwadrans, nic nie ustalając w kwestii naszej współpracy. Magda Brończak po wypiciu trzeciego kieliszeczka likieru nieco się wstawiła i poprosiła mnie o zamówienie taksówki. Miała słabą głowę, jak wyjaśniła. Zaproponowałem, że ją podwiozę do Nieporętu i po drodze porozmawiamy o szczegółach sprawy. Zgodziła się. Mój całkiem niezgorszy nastrój ulotnił się, gdy Magda, ujrzawszy zaparkowany na ulicy wehikuł, zaczęła sobie z niego drwić. - Mam wsiąść do tej puszki na kółkach? - jęczała. - Nigdy! Zamawiam taksówkę. Przyjechałam taksówką, to i wrócę taksówką. - Jak pani chce. Zaczęła machać ręką na jadące ulicą taksówki, lecz żadna nie chciała się zatrzymać. - Co to jest w ogóle? - znowu popatrzyła na brzydką karoserię wehikułu, wyklepaną przez jakiegoś nieszczęsnego mechanika. - Nazywam to wehikułem - wyjaśniłem spokojnie. - To bardzo dobry pojazd. Szybki i niezawodny w terenie. Może nie jest piękny, a wewnątrz nie jest zbyt wygodnie, ale uratował mnie z niejednej opresji. Ma potężny silnik, karoserię odziedziczył zaś z terenowego samochodu, który rozbił się podczas rajdu Paryż - Dakar. - Nie brzmi to budująco - westchnęła. - To coś przypomina gigantyczną konserwę. Jako że była już zmęczona i zziębnięta (alkohol początkowo rozgrzewa, potem powoduje ochłodzenie organizmu z uwagi na działanie rozszerzające naczynia krwionośne), wsiadła posłusznie do wehikułu, a ja po uruchomieniu silnika, natychmiast przekręciłem ogrzewanie na maksimum. Gdy wehikuł pokonywał most na skutej lodem Wiśle i temperatura wewnątrz pojazdu znacznie się podniosła, moja piękna pasażerka zapadła w letarg. Przysnęła. A mnie się wydawało, że jest Królewną Śnieżką. ROZDZIAŁ DRUGI GMINA NIEPORĘT I JEZIORO ZEGRZYŃSKIE • GRANATOWA MAZDA NAS ŚLEDZI, CZYLI PRÓBUJĘ UCIEKAĆ • ZOSTAJĘ PIRATEM DROGOWYM • CHORA RĘKA • WIDOK NA SKUTE LODEM JEZIORO • DO WILLI BROŃCZAKÓW • MAZDA, OBCIACH I KRÓLICZEK • KŁAMSTWO NARZECZONEGO • CZYTAM O JEZIORZE • CZY PODEJRZEWAM KRÓLICZKA? Po trzydziestu minutach dotarliśmy do gminy Nieporęt. Uprzedzę, że niezbyt często odwiedzałem te strony. Zazwyczaj wolne od detektywistycznych misji dni spędzałem na ukochanych Mazurach, mój rodzaj pracy zaś przerzucał mnie z jednego miejsca w kraju do drugiego, i tak się jakoś złożyło, że w mojej kilkuletniej już karierze ministerialnego detektywa, los trzymał mnie z dala od Jeziora Zegrzyńskiego. Przejeżdżałem tędy może kilka razy, ot i wszystko! Moja „klientka" drzemała w ciepłym wnętrzu wehikułu. Przed ponurym Żeraniem, który mógłby uchodzić za żywe muzeum socrealizmu, uruchomiłem „pokładowy" komputer - jedyny elektroniczny gadżet w wehikule. Był to zwykły laptop z procesorem Pentium II, podłączonym do niewielkiego ekranu zajmującego miejsce sprzętu audio. Nasz komputer miał wgraną encyklopedię, kilka poradników oraz szczegółową mapę Polski. Zawsze zaczynałem prowadzenie każdej sprawy od zapoznania się z miejscem, do którego zmierzałem i z którym wiązałem nadzieję na dłuższy pobyt, l chociaż nie dałem Magdzie Brończak satysfakcjonującej ją odpowiedzi, przeczuwałem intuicyjnie, że warto zająć się tą sprawą. Historia Nieporętu może nie była istotnym elementem śledztwa, lecz maniakalnie uwielbiałem czytać o mało znanych bądź zapomnianych miejscach. Był piątek, początek lutego i mniemałem, że do poniedziałku rozwiążę zagadkę tajemniczej kradzieży w Nieporęcie, a przynajmniej rozwieję niektóre wątpliwości mojej „klientki". Nie chciało mi się wierzyć, że kradzieży dokonał któryś z jej starych znajomych, chociaż nie mogłem tego całkowicie wykluczyć. Moje doświadczenie w pracy detektywa mówiło mi, że kradzieży cennych przedmiotów z willi Brończaków dokonała zorganizowana grupa profesjonalnych złodziei, ewentualnie jakiś „wolny strzelec", indywidualista w złodziejskim fachu. - Pierwszy zapis o Nieporęcie pochodzi z roku 13 87 - czytałem z małego ekranu, odrywając co pewien czas wzrok od smętnej ulicy ciągnącej się wzdłuż Kanału Żerańskiego. - Erygowano wtedy parafię w Wieliszewie... na przełomie XIV i XV wieku była tam osada bartnicza, a w 1484 roku Bolesław V, książę mazowiecki, sprzedał Nieporęt braciom Prażmowskim. Po śmierci ostatnich książąt mazowieckich Janusza i Stanisława Nieporęt wraz z całym Mazowszem w 1526 roku stał się królewszczyzną. Czytałem cicho, aby nie zbudzić drzemiącej słodko obok mnie Brończakówny. - Kiedy Zygmunt III Waza w 1596 roku przeniósł swoją siedzibę z Krakowa do Warszawy, pojawił się problem lokalizacji dworu myśliwskiego. Wybór padł na Nieporęt, leżący w głębokiej puszczy w widłach Wisły i Narwi... Przerwałem czytanie i rutynowo zerknąłem we wsteczne lusterko, chcąc sprawdzić, czy nikt za nami nie jedzie. To taki odruch nabyty podczas kilku lat pracy w terenie. Owszem, jechało za mną kilka samochodów, w tym jeden dostawczy, lecz nic podejrzanego nie stwierdziłem. Wróciłem do lektury. - Wkrótce po abdykacji Jana Kazimierza w 1668 roku Nieporęt wraca do Prażmowskich. Gospodarzą oni na dobrach nieporęckich do roku 1749, kiedy to August Czartoryski nabywa trzy czwarte Nieporętu. Potem, drogą koligacji, właścicielem Nieporętu stają się Lubomirscy... Ostatecznie w 1778 roku w całości staje się on własnością Potockich. Wojny napoleońskie zaznaczyły się w Nieporęcie lokalizacją rezerwowych magazynów z żywnością dla wojsk francuskich w latach 1806 - 1807. Do znaczących wydarzeń w historii Nieporętu należy zaliczyć nabycie w roku 1881 całości obszarów leśnych przez Berlińskie Towarzystwo Handlu Drewnem. W 1882 roku wieś została zniszczona przez wielki pożar. Przełom XIX i XX wieku to czas budowy obronnych obiektów fortyfikacyjnych wchodzących w skład zespołu twierdzy modlińskiej1 Dalej czytałem o dwóch wojnach światowych, które dokonały dzieła zniszczenia Nieporętu. Miejscowość długo podnosiła się z upadku. Wreszcie na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku rozpoczęto budowę zapory w Dębem i przygotowanie niecki pod przyszły zalew. W kolejnych dziesięcioleciach rozbudowano szkołę, ośrodek zdrowia i rozpoczęto gazyfikację. Powstało osiedle domów jednorodzinnych i osiedla. Dzisiaj Nieporęt liczy około dziesięciu tysięcy mieszkańców i wzdłuż głównego traktu ciągnącego się z Żerania aż po samo jezioro wyrosło mrowie ładnych domków, willi i kondominiów. Wjechaliśmy do miasteczka. Po lewej - w głębi ogołoconego placu ujrzałem jasnożółtą fasadę kościoła, o którym wzmiankowała notka z komputera. Bliżej głównej ulicy Jana Kazimierza stał nowy budynek Urzędu Gminy, za nim kolejny—Gminnej Spółdzielni. Magda Brończak przebudziła się. - O, jesteśmy już w Nieporęcie - ziewnęła. - Musiałam przysnąć... bardzo przepraszam. To alkohol mnie tak rozebrał... zazwyczaj dużo nie piję, ale ta sprawa z kradzieżą mnie zdołowała. Nie chcę, aby wziął mnie pan za jakąś pijaczkę. Uśmiechnąłem się pod nosem. Przesadzała. Zmieniłem temat. - Czy przedmioty były ubezpieczone? - zapytałem. - Nie. A czemu pan pyta? - To tylko rutynowe pytanie. Minęliśmy już plac Wolności i zbliżaliśmy się do odnowionego budynku poczty, kiedy instynkt detektywa kazał mi ponownie zerknąć we wsteczne lusterko. Za nami podążał krótki sznur samochodów, lecz nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jeden z nich jechał za nami już od pewnego czasu. Granatowa mazda. Nie podzieliwszy się z moją pasażerką owym odkryciem, skręciłem nagle w lewo na najbliższym skrzyżowaniu, cudem unikając zderzenia z nadjeżdżającą z naprzeciwka dostawczą ciężarówką. Magda Brończak zapiszczała, jak przystało na prawdziwą kobietę, a ja w tym czasie wyprowadziłem wehikuł na prostą i dodałem gazu. W kilka sekund minęliśmy długi, parterowy budynek lokalnego ośrodka zdrowia i pomknęliśmy w kierunku osiedla domków w zachodniej części Nieporętu. Była to dzielnica willowa. - Co się dzieje? - warknęła Brończakówna. - Gdzie my jedziemy? Chciałeś nas zabić?! Nie odpowiadałem. Gapiłem się we wsteczne lusterko, lecz granatowa mazda już nie jechała za nami. „Moja intuicja zwietrzała" - pomyślałem. I nagle przed maską wehikułu wyrosła kobieta z jamnikiem. Momentalnie wcisnąłem pedał hamulca i niezawodny system Brembo zatrzymał pojazd niemalże w miejscu. W wyniku tego nagłego i niespodziewanego manewru, moja ładna pasażerka poleciała na przednią szybę i tylko instynktowne zasłonięcie się rękami ocaliło jej głowę przed rozwaleniem. No tak, zapatrzyłem się we wsteczne lusterko w poszukiwaniu mazdy, rzekomego „ogona", a nie zauważyłem przed maską przechodzącej prawidłowo na pasach mieszkanki Nieporętu. Szczekanie jamnika przywróciło mnie do rzeczywistości, zaś wiązanka niewybrednych słów wydobywająca się z ust niedoszłej ofiary wypadku ustawiała mnie w hierarchii ludzkości gdzieś pomiędzy „piratem drogowym", „dziadem" i „wariatem". Ale i Brończakówna nie ustępowała owej kobiecie w słaniu pod moim adresem różnych epitetów. Przeprosiłem wściekłą Magdę i wyskoczyłem na zewnątrz. - Przepraszam panią - tłumaczyłem się kobiecie z jamnikiem. - Zagapiłem się... najmocniej przepraszam. To się zdarza. Może gdzieś panią podwieźć? - Jeszcze czego - wzruszyła ramionami i ściągnęła gniewnie brwi. - Żeby mnie pan zabił. I co to samochód?! Panie, jak nie stać pana na normalny to siedź w domu albo spaceruj, tak jak ja! Po tych słowach pociągnęła za sobą szczekającego na mnie psa i oddaliła się. Wróciłem do wnętrza wehikułu. Zająłem miejsce za kierownicą i zatrzasnąłem drzwiczki. Magda Brończak głęboko oddychała i trzymała się za przegub prawej ręki. - Czy coś ci się stało? - zapytałem z troską w głosie. - Nie, nic - ironizowała, z trudem powstrzymując się przed wybuchem złości. - Absolutnie nic. Wpadłam tylko na przednią szybę i cudem Fiknęłam wstrząsu mózgu. Już zamierzałem wspomnieć coś o niezapiętych przez nią pasach bezpieczeństwa, lecz w tej sytuacji nietaktem było wypominać cokolwiek mojej pasażerce. Wina była wyłącznie moja. Ubzdurałem sobie, że śledzi nas ciemna mazda. Z tego powodu o mało nie doszło do nieszczęścia - rozjechałbym na pasach mieszkankę Nieporętu z jej jamnikiem oraz rozwaliłbym głowę Magdzie Brończak. Oczywiście, słowem nie wspomniałem o maździe. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby Brończakówna posądziła mnie o paranoję. Ładny ze mnie detektyw, nie ma co! - Po co tutaj skręciłeś? - zapytała wreszcie. - Masz rację, niepotrzebnie - odpowiedziałem wymijająco. Zaniepokoiła mnie za to jej ręka. Moja pasażerka obejmowała lewą dłonią prawy nadgarstek, a jej śliczne usteczka zaciskały się w wąski rowek. A zatem musiało ją boleć. - Nic ci się nie stało? - zapytałem głupio. - Przepraszam. Powiedz, co z ręką? - Nic mi nie jest - bąknęła, lecz zaraz zacisnęła zęby. - Gdzie tu jest najbliższy lekarz? Nie chciała odpowiedzieć. I zaraz sobie przypomniałem, że przecież minąłem przed chwilą ośrodek zdrowia. Wykręciłem na ulicy i zajechałem na kameralny parking usytuowany przed bocznym wejściem do centrum medycznego. Od lekarza wyszedłem w lepszym nastroju. Magda także poczuła się lepiej. Nie doszło bowiem do złamania kości nadgarstka ani ich pęknięcia, na wszelki wypadek założono tylko Brończakównie bandaż elastyczny, smarując wcześniej obolały staw śmierdzącą maścią. Zanotowałem jeden detal podczas tej krótkiej wizyty u medyków, a mianowicie - autentyczny szacunek, jakim darzono moją pasażerkę. Widocznie Brończakowie byli w Nieporęcie znaną familią, I pewnie była to zasługa nieżyjącego już Jana Brończaka, dziadka Magdy. Pewnie uchodzili tutaj za bogatych, a już z pewnością za członków miejscowej elity. „Nic dziwnego - myślałem - że włamano się do ich wilii i skradziono cenną broszę oraz zegarek z kopertą". Pojechaliśmy według wskazówek Brończakówny na północ ulicą Jana Kazimierza, aż po samo jezioro. Droga szybko zaprowadziła nas na skrzyżowanie dróg na Radzymin (w prawo) i Nowy Dwór (w lewo), usytuowane na podniesionym wale okalającym niczym palisada brzeg zbiornika. Za tą przeszkodą rozlewała się w dole stalowo-biała pierzyna lodu, ciągnęła się hen daleko po drugi północny brzeg, słabo dzisiaj widoczny z uwagi na delikatną mleczną mgłę snującą się sennie nad jeziorem. Skuty lodem zalew - z nieruchomymi niczym zjawy jachtami i stateczkami cumującymi przy ujściu kanału oraz w pobliskim porcie - nie był jednak całkowicie martwy. Otóż na jego lodowym licu przycupnęło mrowie wędkarzy modlących się o dobre „branie" nad świeżo wyrąbanymi przeręblami. Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że ci wszyscy wędkarze są unieruchomieni, jakby przymarzli na zawsze do lodu, lecz po dłuższej obserwacji dało się zauważyć ich ruch. Pewnie stąpali w miejscu, podskakiwali co jakiś czas dla rozgrzewki, ale dla obserwatora z brzegu owe podrygi były prawie niewidoczne. Dalej na zachód, bliżej Zegrza Południowego, zauważyłem kilka żagli. Nie były to, rzecz jasna, żaglówki, lecz bojery, które wiatr przeganiał po lodzie. Nawet zimą, gdy temperatura spadała grubo poniżej zera, przyroda nigdy nie zamierała, odradzała się w różnych formach, na dziesiątki sposobów, i tylko w próżni kosmicznej życie ulegało nieodwracalnej anihilacji. Ja, przyzwyczajony do błękitu mazurskich jezior, otoczonych zieloną ścianą lasów i wakacyjnym poszumem sitowia, odebrałem ów zimowy pejzaż jeziora z niejakim smutkiem i przerażeniem. Nie ujrzysz o tej porze roku lśniących w słońcu masztów, bielących się i nadymających żagli, nie usłyszysz gwaru dzieciarni i dźwięku portowych syren. Wszędzie było biało i szaro, jedynie kolorowe kadłuby łodzi wciśniętych w zamarzniętą taflę burzyły monotonię owej dominacji dwóch skrajnych kolorów. W tej ubogiej, zimowej scenerii położony w dole przy lewym brzegu ujścia kanału żółty budynek ośrodka wypoczynkowego „Wodnik" stawał się niejako kotwicą dla oka. Stał nad wrotami wychodzącymi na nieruchomą taflę Jeziora Zegrzyńskiego. Zamiast ptaków, wiatr śpiewał tutaj zawodzącą pieśń. Opustoszały brzegi, spopielały drzewa, a domy skurczyły się pod naporem mrozu; na szczęście słońce świeciło skąpym złotem, dającym nadzieję na przetrwanie. Skręciliśmy w lewo, na zachód i jechaliśmy dobry kilometr wzdłuż Południowego brzegu jeziora. Mijaliśmy położone przy zamarzniętych plażach porzucone kempingi i bary, jakby dotknęła je jakaś śmiertelna plaga, po drugiej stronie szosy na przemian walczyły o dominację mniejsze lub większe osiedla domków, nieużytki i lasy. Brzeg przed nami załamywał się pod kątem prostym na skraju Zegrza Południowego i ograniczał widok na zachodnią, wydłużoną część zbiornika. Ta miejscowość łączyła się mostem z północnym brzegiem, na której przycupnęło Zegrze. Jezioro W swojej środkowej części miało kształt żołądka, rola „przełyku" przypadła trzem rzekom: Narwi, Bugowi oraz cienkiej Rządzy na wschodzie; „dwunastnicę" stanowiła samotna Narew po zachodniej stronie, która w okolicach wsi Dębe napotykała na przeszkodę w postaci zapory wodnej. Znajdowaliśmy się we wschodniej części Kotliny Warszawskiej, na terenie obejmującym swym zasięgiem odcinek doliny Wisły pomiędzy Warszawą a Płockiem. To tutaj zbiegały się trzy rzeczne doliny - Narwi, Bugu oraz Wisły, tworząc największy węzeł hydrograficzny kraju. Za zakrętem Magda Brończak kazała zwolnić, wskazawszy palcem wąską przerwę w barierce ochronnej, niecałe pięćdziesięciu metrów przed nami. W tym miejscu do położonej nieco w dole plaży było około stu metrów, teren zaś porastały gęste drzewa, przeważnie liściaste. Zauważyłem też kilka domów, przeważnie domki letniskowe i zapuszczone gospodarstwo, należące do dawnych mieszkańców wsi jeszcze przed powstaniem zalewu. I tylko jeden dom się tutaj wyróżniał - była to willa Brończaków. Osłonięta wysokim na dwa metry żywopłotem, skryła się w dawnym zagajniku, teraz przetrzebionym ludzką ręką. Do posesji przylegał od zachodu niewielki teren jakiegoś ośrodka wczasowego. Pewnie latem głosy letników zakłócały spokój rodzinie Brończaków, jednak teraz, w zimie, było tutaj pusto i cicho jak makiem zasiał. Jedynie samochody, jadące biegnącą wyżej ulicą Zegrzyńską, denerwowały stałym szumem silników. Skręciłem w wąską dróżkę, która zaraz przechodziła w alejkę prowadzącą pod rozległy parking przy samej plaży, sąsiadujący z jakąś chałupą; jej szersza odnoga biegła z początku równolegle i pod prąd głównej ulicy, z której zjechaliśmy, mijała położone nad samym brzegiem dwa ceglane domy, starą szklarnię i za rozległym ogrodem wrzynała się między wspomniany ośrodek kempingowy i dalej położoną przy samym jeziorze willę Brończaków. Ponad wysokim żywopłotem wyrastał zwykły acz solidny czterospadowy dach, teraz pokryty śnieżną czapą i otoczony gołymi koronami kilku drzew. Niespodzianka spotkała nas po chwili. Otóż na alejce - pomiędzy wjazdem na posesję a ogrodzeniem martwego kempingu - stał samochód. Granatowa mazda. Za nim ciągnęła się już lodowa tafla jeziora z majaczącym w oddali zarysem północnego brzegu. W aucie nie było nikogo. Nie ulegało wątpliwości, że była to ta sama mazda, która jechała za nami od Żerania i której uciekłem później na głównej ulicy Nieporętu. Wtedy zdawało się, że przesadziłem z mój ą podejrzliwością, jednak obecność tutaj tego auta uzasadniała moje wcześniejsze podejrzenia. - Króliczek! - wyrwało się Magdzie Brończak na widok mazdy. - Kto taki? - zdziwiłem się. — Jaki znowu „króliczek"? Przyszedł poskubać trochę trawki? - Przecież mamy zimę - zaśmiała się. - Króliczek to mój narzeczony... - Och, przepraszam - bąknąłem speszony. Nie wiedzieć czemu to wyznanie mnie zasmuciło, poczułem się jak dziecko, któremu odebrano ulubiony prezent. - Ten pseudonim... - Piękny, prawda? Nie odpowiedziałem. Nie chciałbym, żeby narzeczona nazywała mnie „Króliczkiem". Podjechałem bliżej bramy i zatrzymałem wehikuł tak, żeby zablokować maździe drogę wyjazdu. To tak na wszelki wypadek. Wyszliśmy na ośnieżoną drogę. Naszym oczom ukazała się otwarta furtka prowadząca na teren posesji, nowoczesna brama była bowiem zamknięta i dlatego Króliczek nie mógł wjechać. Pewnie nie miał klucza do bramy. Przez furtkę dostaliśmy się na niezbyt starannie odśnieżony dziedziniec. Szeroka alejka odbijała od placu i łukiem prowadziła ku dużemu garażowi usytuowanemu przy wschodnim skrzydle domu. Wejście do piętrowej willi - stylizowane na barokowy portal balkonowy - znajdowało się bliżej nas, zaraz za rogiem budynku. Usłyszeliśmy poszczekiwanie psa dochodzące zza domu, od strony plaży. - Obciach - wyszeptała zdenerwowana Magda. - Obciach dorwał Króliczka. I ruszyła z impetem na tyły willi, a ja pognałem za nią. Przed ładnym i podniesionym tarasem wychodzącym na jezioro, leżał na śniegu trzydziestokilkuletni mężczyzna w eleganckim płaszczu. Natomiast jego twarz przybrała kolor wszechobecnie panującego nam śniegu. Na klatce piersiowej osobnika spoczęły dwie potężne łapy psiska zwanego zabawnie Obciachem. Jednakże patrząc na olbrzymie zwierzę, ważące ponad pięćdziesiąt kilogramów, nastrój rozbawienia szybko mijał. Zatrzymałem się przerażony na widok psa i w tej chwili współczułem owemu mężczyźnie, który dostał się we władanie potwora. Pies - o ile znam się na psach, był to owczarek kaukaski - przycupnął obok swojej ofiary leżącej na plecach. Przyciskał j ą dwiema przednimi kończynami i co pewien czas wydawał ze swego pyska ostrzegające szczeknięcie. Jeśli ktoś tutaj skomlał, to robił to odziany w elegancki płaszcz Króliczek. Na szczęście widok mojej pasażerki spowodował, że pies stracił zainteresowanie mężczyzną. Zamerdał potężnym ogonem i rzucił się radośnie w stronę kobiety. - Obciach! - wołała na psa Magda. - Co ty zrobiłeś? Króliczek to swój! Pies chciał rzucić się na swoją właścicielkę, aby się przywitać, lecz piękna Magda powstrzymała psisko przed skokiem na jej drogi kożuszek. Wstał wreszcie wściekły Króliczek, otrzepał się pobieżnie, a kiedy podszedł bliżej nas stwierdziłem, że nie miał nic wspólnego z królikiem. Był to wyższy ode mnie brunet o jasnej karnacji, typ, który mógł podobać się kobietom, lecz na mój gust zbyt przylizany. Niestety, piękne kobiety typu Brończakówny wybierały zazwyczaj takich wymuskanych facetów. Szatyni chodzący w znoszonym swetrze, a jeżdżący puszką po konserwie, nie dostępuj ą zaszczytu dzielenia się z prawdziwymi damami troskami i radościami dnia codziennego. Barierą na drodze do serc tych istot stał zawsze majątek, uroda i obycie w wyższych sferach. - Mam dosyć tego psa - wściekał się Króliczek. Podszedł do nas i zwracał się wyłącznie do kobiety. Mnie zdawał się wcale nie dostrzegać. Co pewien czas zezował tylko na psa, czy zwierzę przypadkiem nie rzuci się na niego. Magda zaśmiała się pod nosem. Pogłaskała stojącego spokojnie obok niej Obciacha i nie chciała spoważnieć. - I z czego się śmiejesz? - warknął mężczyzna. - To takie śmieszne, gdy napada cię potwór? Cud, że mnie nie zjadł... Czytałaś chyba w prasie, ile to mamy ostatnio wypadków z groźnymi psami? Napadają bez powodu na ludzi, zagryzają ich na śmierć... z czego tu się śmiać? Obciach szczeknął na Króliczka. - Widzisz? Widzisz jak szczerzy na mnie kły? - Nie przesadzaj, Łukaszu - uspokajała go Magda. Pies znowu szczeknął, ale było w tym więcej zabawy niż agresji. Mężczyzna drgnął i zdawało mi się, że znowu pobladł. - Zamknij go w jakiej ś budzie, Magda - błagał ją i zacisnął szczęki. - Uspokój się, Króliczku - szczebiotała. - Przecież Obciach nic ci nie zrobił... - Nie zrobił?! On rzucił się na mnie... - Z radości! - Powalił mnie i nie chciał puścić - protestował mężczyzna. - Gdybyś nie przyjechała, nie wiem, co by ze mną zrobił? - Nie przesadzaj. A właściwie, to czemu wszedłeś na teren posesji, jeśli boisz się Obciacha? - Nie było go w pobliżu - wyjaśnił zaraz. - Pomyślałem, że zamknęłaś tego potwora w budzie albo jest w domu. Wyskoczył tak niespodziewanie. - Przecież ci tłumaczyłam, że Obciach nie przebywa w domu. I nie mógł ci nic zrobić, bo już cię wcześniej poznał. No, może nie do końca, dlatego chciał cię bliżej poznać. Przyznaj, że zachował się przyzwoicie, nie wyrządził ci krzywdy, jedynie skutecznie unieruchomił. Gdyby wszedł tutaj ktoś zupełnie obcy, wtedy mógłby nawet użyć zębów. Króliczek wyjął z kieszeni płaszcza jakiś klucz i wręczył go Brończakównie. - Oddaję klucz do furtki - powiedział urażonym tonem. - A do domu? - A racja - speszył się i z drugiej kieszeni wyjął kilka kluczy. - Proszę, oddaję. Nawet nie zdążyłem otworzyć drzwi, jak ten potwór zaczął biec w moją stronę. - Nie wygłupiaj się, Króliczku - głos Magdy Brończak złagodniał. Podeszła do mężczyzny i musnęła dłonią jego blady policzek. - Uspokój się - mówiła czule. - Zabieraj te klucze. Kiedy tak z nim rozmawiała, Obciach przysunął się bliżej mnie i zaczął mnie obwąchiwać, co odebrałem raczej z mieszanymi uczuciami. Starałem się jednak za wszelką cenę wypaść lepiej od Króliczka i nie okazywać strachu przed czworonogiem. W akcie desperacji pogłaskałem psa po łbie i wtedy Obciach zamerdał nieoczekiwanie ogonem. Radośnie. - I zapamiętaj, Króliczku - szczebiotała kobieta do mężczyzny w płaszczu - że Obciach nie zrobi ci żadnej krzywdy. Nie jest do tego zdolny. A jak się go boisz, to nie przyjeżdżaj tutaj, gdy mnie nie ma. - Myślałem, że jesteś w domu. Przejeżdżałem tylko... Facet kłamał! Łgał w żywe oczy. Przecież widziałem jadącą za nami od Żerania mazdę. Granatową mazdę 6. Potem skręcając z głównej ulicy Nieporętu, zgubiłem go. Króliczek przyjechał w końcu tutaj, myśląc, że nie mamy pojęcia o jego misji. A zatem wiedział on o wizycie Brończakówny w Warszawie i to, kim jestem. Udawał głupiego. Nawet nie raczył na mnie spojrzeć, zachowywał się tak, jakby mnie tu wcale nie było. - Załatwiałam pewną pilną sprawę w Warszawie - wyjaśniła Brończakówna. - Przywiozłam ze sobą detektywa. Króliczek zerknął na mnie przelotnie, wyraźnie unikał kontaktu wzrokowego. - Zobacz - wskazała ręką psa śliniącego moją biedną rękę. - Spójrz na Obciacha, Króliczku? Jak się go nie boisz, to ci je z ręki. - Albo rękę - wyszeptałem. Mężczyzna przełamał się. Chrząknął i podszedł do mnie z obawą wypisaną na twarzy. - Witam - rzucił oschle. - Łukasz Pałczyński. - Dla najbliższych „Króliczek" - dodała zabawnie Magda. - Ale pan detektyw nie należy do najbliższych - oświadczył sarkastycznie mężczyzna, wskazując mnie głową. - I nie nazywaj mnie „Króliczkiem". Wiesz, że tego nie cierpię. - Wiem, wiem, Króliczku. Ale to takie śliczne przezwisko. Podałem mu rękę. - Paweł Daniec - przedstawiłem się. Króliczek uścisnął mi dłoń. Zapomniałem tylko, że moja prawa ręka była cała obśliniona przez nieznośnego Obciacha, który lizał ją przecież przez dłuższy czas - ślina nieomal spływała z moich palców ciągnącymi się strużkami flegmy. Widok był to nieprzyjemny. Oczywiście, podałem rękę Króliczkowi zupełnie odruchowo. Jak jednak miałem wyjaśnić to mężczyźnie, który na widok spływającej ze swojej prawicy flegmy o mało nie zwymiotował. Z najwyższym obrzydzeniem strząsnął z niej psią ślinę. - Przepraszam pana - rzuciłem. - To Obciach. Wylizał mi rękę. Sami państwo widzieli. Magda Brończak wybuchnęła głośnym, niepohamowanym śmiechem. Poirytowany zaistniałą sytuacją Króliczek wycierał pedantycznie rękę o śnieg, a ja stałem z niewyraźną miną, nie wiedząc co powiedzieć. - Dobra - przerwała kłopotliwe milczenie kobieta. - Chodźmy do środka napić się gorącej herbaty. Poszliśmy, zostawiwszy na podwórku Obciacha. Wewnątrz było ładnie i bogato. Przede wszystkim wnętrza urządzono w starym stylu, co mnie niezmiernie cieszyło. Widziałem w tym dziele rękę dziadka pięknej Magdy (i znowu ta ręka!). Zostawili mnie w przestronnym i jasnym salonie, którego taras wychodził na jezioro, a sami wyszli. Króliczek udał się do łazienki, Magda zaś w kuchni nastawiała Tajnik i przygotowywała filiżanki. Stałem w salonie i gapiłem się na zimowy krajobraz za oszklonym tarasem, na zimę, która zamieniła jezioro w milczący pomnik natury. Starałem się wyobrazić, co działo się tutaj latem? Ale jakoś moja wyobraźnia skostniała od mrozu. Środek salonu zajmowała stylowa kanapa, orzechowy stolik-gablota, trzy fotele i dwa krzesła, obok szafka pod ścianą. Na moje oko meble pochodziły z drugiej polowy XIX wieku. Na licznych półeczkach zawieszonych na chropowatych ścianach znalazłem dużo ciekawych książek, zaś w mahoniowej, dwudrzwiowej i przeszklonej szafie bibliotecznej rodem z wiedeńskiej secesji odnalazłem nawet jakieś prace na temat Zalewu Zegrzyńskiego, obecnie nazywanego „Jeziorem". Wziąłem jedną z takich pozycji i rzuciłem okiem na ładnie wydany zbiór publikacji traktujących o tym sztucznym zbiorniku wodnym. Powstał w 1964 roku przez spiętrzenie wód Narwi i Bugu, po zbudowaniu zapory w Dębem o mocy dwudziestu megawatów. Był to zbiornik retencyjny2 chroniący przed powodzią w dolnym biegu Narwi oraz Wisły, umożliwiał także nawodnienie wielu hektarów łąk i pól. Zbiornik ten służył również zaopatrzeniu w wodę znacznej części Warszawy. To płytkie jezioro jest przede wszystkim miejscem wypoczynku. Ma czyste wody3, a stało się tak dzięki wybudowaniu wielu oczyszczalni nad Narwią, Bugiem i ich dopływami. Znajdziemy tutaj wiele ośrodków wypoczynkowych i domków letniskowych. Każdego lata w nadbrzeżnych przystaniach na brzegach zalewu cumuje około półtora tysiąca jachtów i żaglówek, bo Jezioro Zegrzyńskie to wspaniałe miejsce do uprawiania żeglarstwa. Co roku odbywa się tu kilkanaście imprez regatowych, w których uczestniczą najlepsi polscy żeglarze. Zimą - tak jak teraz - kiedy wody jeziora zamarzają i lód nie pozwala wypłynąć łodzią, pojawiaj ą się bój ery. Odłożyłem książkę na miejsce, w momencie gdy do salonu weszła Magda z pustymi jeszcze filiżankami na srebrnej tacy. Zauważyła, że przeglądałem literaturę o Jeziorze Zegrzyńskim. - Nie wiem, czy pan o tym wie - zwróciła się do mnie znowu oficjalnie per „pan" - ale mój dziadek był jednym z projektantów zapory w Dębem. Położyła tacę na dębowej ławie w pobliżu stylowego kominka. - Południowy brzeg należy do gminy - mówiła dalej. - Jednak za zasługi dla całego regionu, mój ojciec dostał tę posesję na własność. Do salonu wszedł Króliczek, natomiast Magda wyszła pospiesznie do kuchni po czajniczek z herbatą. - Tak więc, mówi pan, że jest detektywem? - zaczął nieco śmielej narzeczony gospodyni. Poinformowałem go, że pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki w małym departamencie zajmującym się ochroną zabytków. Króliczek słuchaj uważnie i tylko kiwał głową. Kiedy weszła Magda z dzbankiem świeżo zaparzonej herbaty, usiedliśmy na głębokich, skórzanych fotelach ustawionych wokół podłużnej ławy. Króliczek, na życzenie Magdy, rozpalił szybko ogień w kominku, i po chwili raczyliśmy się już gorącym naparem herbaty, zerkając raz po raz przez tarasowe okno na skutą lodem taflę jeziora. - Poprosiłam pana Pawła o pomoc w sprawie kradzieży broszki i zegarka - zaczęła uroczyście Magda. - Króliczek jest wtajemniczony w całą sprawę, więc proszę traktować go jak swego. - A gdzie pan bawił w sylwestra? - zwróciłem się do mężczyzny. - Pani Magda twierdziła, że była tutaj wraz z szóstką swoich przyjaciół, lecz nie wspominała o narzeczonym. - Chyba mnie pan nie podejrzewa? - zaperzył się Króliczek. - Gdzieżbym śmiał, ale rozumie pan, muszę ustalić wszystkie fakty. - Króliczek był wtedy za granicą - powiedziała Magda. - Tak jest - dodał. - Byłem w Belgii. Mam pokazać panu paszport? - Nie, nie trzeba - pokiwałem głową. - Wierzę panu. W końcu jest pan narzeczonym pani Magdy, więc nie mógłby pan zrobić jej przykrości i opróżnić sejfu. Nie miałem powodów, aby oskarżać Króliczka o kradzież, lecz dziwny wydawał się fakt śledzenia nas w drodze z Warszawy do Nieporętu. Dlaczego ten wymuskany mężczyzna pachnący luksusowymi perfumami od Lagerferda, jechał za nami od samej stolicy? Jaką rolę odgrywał w tej całej sprawie? A może był po prostu zazdrosny o swoją Magdę? Tak, to było możliwe - sam byłbym o nią zazdrosny. Poprawiłem się w fotelu i upiłem nieco herbaty z porcelanowej filiżanki. - A teraz cofnijmy się do dnia 31 grudnia 2003 roku - zacząłem, zwracać się do ślicznej gospodyni. - Proszę wszystko opowiedzieć po kolei. ROZDZIAŁ TRZECI OGLĄDAM SEJF W GABINECIE • TEORIA O GADŻETACH • ROZWAŻANIA PRZY HERBACIE • TROCHĘ O OWCZARKACH KAUKASKICH • CZY ZŁODZIEJ ZNA PSA? • SZALONY POMYSŁ MAGDY, CZYLI MAM BYĆ KRÓLICZKIEM • TWARZ, KTÓRA MNIE PRZEŚLADUJE • POSZUKUJĘ SKRADZIONYCH PRZEDMIOTÓW • DYREKTYWY • O SAMOCHODACH, CZYLI STARCIE Z KRÓLICZKIEM • JUSTYNA I LADY • PIERWSZY PODEJRZANY: KAROL Po skończonej herbacie - podczas której Magda Brończak opowiedziała pokrótce o wydarzeniach nocy sylwestrowej - poszliśmy w trójkę na pierwsze piętro do gabinetu, obejrzeć umieszczony za obrazem sejf. Gabinet, znajdujący się na końcu korytarza i wychodzący na jezioro. urządzono w starym stylu - pod oknem stało zabytkowe mahoniowe biurko (Ludwik Filip), dziewiętnastowieczna biblioteczka brzozowa w stylu późnego klasycyzmu (biedermeier), jesionowa schreibkomoda oraz etażerka z orzecha barwiona na mahoń. Nawet zasłony koloru ciepłego brązu pasowały do mebli i nastroju tego miejsca, nadając pomieszczeniu staroświecki charakter. Gdy weszło się głębiej, uwidaczniał się po lewej kącik do kameralnego posiedzenia dla dwóch osób. Ściany były pokryte obrazami, dyplomami i zdjęciami Jana Brończaka. Mnie zainteresował jeden jedyny obraz na ścianie po prawej - płótno Kossaka. - Gabinet dziadka - westchnęła gospodyni. - Nic tutaj nie zmieniłam od jego śmierci. Chciałam zachować o nim pamięć. Podeszliśmy do obrazu, pod którym stała mała stylowa komódka. Magda Brończak zdjęła oprawione w złote ramy płótno i naszym oczom ukazał się wbudowany w ścianę sejf. Była to nieduża, ale mocna stalowa konstrukcja z obitymi grubą na 6 mm stalową płytą drzwiami, zamontowanymi na zawiasach wewnętrznych. Sejf posiadał atestowany zamek mechaniczny La Gard. Magda otworzyła drzwiczki sejfu, pokazując nam wnętrze skrytki Oprócz futerałów i kilku teczek z dokumentami, nie było tam nic więcej. - Zostały tylko te rzeczy - stwierdziła ze smutkiem, wbiwszy we mnie swoje błękitne, pełne nadziei oczy. - Dziwne - mruknąłem. - Co takiego? - zainteresował się Króliczek. - To, że złodziej musiał znać szyfr. - Tak, bardzo dziwne - pokiwała głową kobieta. - Czy któryś z pani przyjaciół bawiących na sylwestra, znał przypadkiem kombinację szyfru? - No co pan?! - oburzyła się. - Nawet Króliczek tego nie wie! - Nie wiem - przytaknął grzecznie. - Właśnie - drapałem się po głowie, bo nic lepszego nie mogłem w tej chwili zrobić. - Należy założyć, że złodziej znał szyfr, inaczej nie otworzyłby tego sejfu. Proszę mnie źle nie zrozumieć... ale czy kombinacja szyfru nie jest zbyt prosta? Ludzie zazwyczaj stosują datę swoich urodzin, nazwy ukochanych zwierząt i tak dalej. Rozumie pani, do czego zmierzam? Być może odgadnięcie szyfru jest zadaniem prostszym, niż się pani wydaje. Ktoś z grona pani przyjaciół, ów tajemniczy złodziej, mógł na to wpaść bez problemu, wpisawszy na przykład datę urodzin pani dziadka. Magda Brończak zastanawiała się chwilę nad tym co powiedziałem. a w tym czasie Króliczek i ja patrzyliśmy na nią w milczeniu. - Niewykluczone - zaprotestowała. - Szyfr ułożył dziadek... i nie jest to żadna kombinacja dat ani nazwa zwierzaka. Szyfru nie zmieniałam. Bo i po co? Moim zdaniem złodziej nie miał prawa znać tej kombinacji. - Czy jest jeszcze ktoś oprócz pani, kto zna szyfr? - Nie. To znaczy jest... mój ojciec. Ale on żyje we Francji. - Rozumiem. A czy trzyma gdzieś pani zapisaną na papierze kombinację szyfru? Złodziej mógł przejrzeć pani papiery, notatki i zdobyć cenną informację, ułatwiającą otwarcie sejfu. - Szyfr zapisałam jedynie w pamięci twardej własnej mózgownic} - oświadczyła. - I co? - szturchnął mnie w łokieć Króliczek. - Co pan o tym wszystkim sądzi? Byłem bezradny. Nie miałem żadnej koncepcji, pomysłu, jak złodziej ukradł z zabezpieczonego sejfu cenne rzeczy. Kompletnie nie wiedziałem. jak się do tego zabrać. - Nie wiem, co sądzić o tej kradzieży - rzekłem. - A ja wiem - odezwał się Króliczek.. Popatrzyliśmy na niego z wielkim zainteresowaniem. - Moim zdaniem - mówił pysznie - złodziej nie musiał znać szyfru. Otóż to! Istnieją specjalne, bardzo drogie urządzenia elektroniczne do łamania wszelkich kodów i zabezpieczeń. Sejf nie jest żadną elektroniczną zabawką, nie ma dodatkowych mechanizmów utrudniających włamanie. Sam tylko zamek szyfrowy i nic więcej. Zwykłe urządzenie elektroniczne do łamania kodów wystarczy, aby otworzyć ten skarbiec. Nie trzeba znać żadnego szyfru. W tym co mówił Króliczek było trochę racji. Rzeczywiście, nowe sejfy otwierane elektroniczne bądź te z zamkiem szyfrowym nowej generacji, posiadały mechanizmy, które po złamaniu kodu opóźniały jego otwarcie. Nie mówiąc już o tym, że większość nowoczesnych sejfów posiadała elektroniczny alarm, który informował właściwą agencję ochrony lub właściciela o dokonanej kradzieży. Dziadek Brończak zadowolił się dosyć prostym rodzajem sejfu. Jeśli włamania tutaj dokonał zawodowy złodziej, mógł on bez trudu złamać szyfr za pomocą jakiegoś elektronicznego cacka. - Zna się pan na sejfach? - zapytałem Króliczka. - Oglądam filmy - odpowiedział z dumą. Na moją prośbę pozwolono mi zwiedzić jeszcze piętro (trzy sypialnie i łazienkę) i wróciliśmy na dół do salonu. Nasza gospodyni wyszła szybko do kuchni wstawić wodę na herbatę, więc zostałem sam na sam z Króliczkiem. - Gdzie pan pracuje? - zapytałem grzecznie. Zerknął na mnie bacznie, lecz zaraz się roześmiał. - Jest pan mało delikatny. Sprawdza mnie pan, prawda? Pan mnie podejrzewa. - Nie, tak tylko pytam - zmieszałem się. - Powiedziałem kilka słów o sobie, więc teraz pytam pana z grzeczności. - Jestem przedstawicielem handlowym. - Akwizytorem... ? Ugryzłem się błyskawicznie w język, gdyż niektórzy handlowcy nie lubili, gdy nazwano ich akwizytorami. Jednakże Króliczek nie poczuł się urażony. - Tak, w zasadzie jestem akwizytorem - przyznał. - I nie wstydzę się tego. - A w jakiej branży, jeśli można wiedzieć? - Kosmetycznej - uśmiechnął się. Nie było podstaw, aby mu nie wierzyć. Obydwoje z Magdą intensywne pachnieli w promieniu dziesięciu metrów: ona - cytrynowym Chanelem z akcentami róży i wanilii, on - orientalno-korzennym Lagerfeldem. Czekając na herbatę, dokładnie obejrzałem stojący na dużej trzyszufladowej komodzie biedermeier interesujący zegar. Był to bogato zdobiony zegar szafkowy wahadłowy. Miał on mechanizm sygnowany: „Gobier a Paris 1654" i grawerowaną dedykację: „Pour le Roi de Pologne Jean Casemir". Wnętrze szafki posiadało markieterię w typie Boulle'a, zewnętrzną dekorację (brąz złocony) wykonano w stylu rokokowym. W zwieńczeniu tkwiła figura z brązu wysoka na jakieś osiemdziesiąt centymetrów. Bez wątpienia był to cenny przedmiot, zabytkowy. Domyśliłem się, że złodziej (lub złodzieje) nie wyniósł w noc sylwestrową owego zegara tylko dlatego, że znajdował się on w miejscu, w którym przebywało siedmioro ludzi. Po chwili weszła Magda z nową herbatą, którą piliśmy razem z Króliczkiem. Gospodyni wolała sączyć wodę mineralną z cytryną. Zapytałem o przebieg balu sylwestrowego, lecz nie dowiedziałem się niczego interesującego. Towarzystwo siedziało wtedy w salonie, rozmawiało (tak jak my teraz), sączyło dobre drinki i przed północą wszyscy wyszli do ogrodu za taras odpalić kilka sztucznych ogni. Przebywali na zewnątrz pół godziny, może ciut dłużej, podziwiając okoliczne fajerwerki. Czy wtedy złodziej dokonał kradzieży? Jeśli złodziejem był jeden z „siódemki", to z pewnością nie. Nie mógł wtedy tego zrobić, wszyscy bawili bowiem w ogrodzie. Jednakże mógł dokonać kradzieży, gdy wszyscy poszli spać. Magda poinformowała mnie, że koledzy i koleżanki zajęli trzy sypialnie. Justyna i Lady jedną i po dwóch kolegów dwie kolejne sypialnie. Cała szóstka spała na górze. Tylko Magda „przeklinała" w sypialni na dole. A zatem, jeśli złodziejem był ktoś z „towarzystwa", mógł to zrobić nad ranem, gdy wszyscy zapadli w ciężki, posylwestrowy sen. Jeśli jednak złodziej przyszedł z zewnątrz, mógł dokonać włamania o każdej porze, „towarzystwo" nie chodziło bowiem podczas zabawy na piętro. Istniał tylko jeden szkopuł—jak złodziej z zewnątrz poradził sobie z psem Obciachem? Uśpił go? Oswoił? Niewykluczone, choć mało prawdopodobne. Chyba że mieliśmy do czynienia z zawodowcem (lub zawodowcami). Z pewnością złodziejem nie mógł być Króliczek. Niedawny epizod w ogrodzie, świadczył, że nie umiał on sobie radzić z psami, w tym konkretnym wypadku z owczarkiem kaukaskim. Sam pies też był w pewnym sensie ciekawostką. „Kaukazy" były psami stróżującymi, obrońcami posesji, które uznawały tylko jednego pana. Z tego co wiedziałem, miały charakter zrównoważony, z wyglądu były psami potężnymi, nieco „miśkowatymi". Tak, cały czas zakładałem, że złodziej przyszedł z zewnątrz. Albo że był to ktoś, kogo pies znał. Cóż, wyjaśnień mogło być kilka. W rachubę wchodziło uśpienie Obciacha na kilkanaście, góra kilkadziesiąt minut, lub jego „dezercja". Przerażony fajerwerkami czworonóg mógł bowiem ukryć się w jakiejś dziurze na terenie posesji i dlatego zignorował pojawienie się intruza. Lecz przecież zawodowy złodziej musiał wiedzieć o istnieniu psa na terenie willi Brończaków. Pewnie nie raz obserwował dom, zanim zdecydował się na skok. Skąd zatem miał pewność, że pies nie zaatakuje? Czyżby znał charakter kilkuletniego „kaukaza"? Wcześniej słuchał rozkazów jednego pana, dziadka Jana, teraz zyskał nowego właściciela w osobie jego wnuczki, Magdy. Czyżby pies złagodniał na starość? Podzieliłem się moimi przemyśleniami związanymi z psem z Magdą i jej narzeczonym. Kobieta szybko wyjaśniła mi jedną ważną sprawę. - Owczarki kaukaskie są śmiertelnie poważne dla każdego człowieka, który znajduje się za furtką. Jeśli sami kogoś wpuścimy na teren posesji, przeważnie akceptują tę osobę, chociaż zdarzają się przypadki negacji wybranej osoby. - Masz na myśli mnie? - próbował żartować Króliczek. - Przesadzasz. Obciach tylko bawił się z tobą. Zaakceptował cię. Te psy mają dobry charakter i agresję przejawiają, jak już wspomniałam, tylko w stosunku do obcych za ogrodzeniem oraz intruza na terenie posesji. - Tak więc - westchnąłem ciężko - Obciach mógł znać złodzieja. - Dlatego twierdzę, że zrobił to ktoś z szóstki moich gości - dodała ponuro Magda. - Sądzę jednak, że trzeba zawiadomić policję. - Tak też doradzałem Magdzie - wtrącił Króliczek. - Jest to absolutnie wykluczone - zaprotestowała. - Pragnę dowiedzieć się, kto to zrobił. Muszę. Mam nawet w związku z tym pewien plan. - Jaki znowu plan? - przeraził się Króliczek. - Co byście powiedzieli na to, żebym zaprosiła całą szóstkę na karnawałową imprezę? Jutro mamy piątek! Nadarza się idealna okazja na Organizowanie weekendowej balangi. - I liczy pani na to, że podczas tej balangi złodziej odda pani zegarek l broszkę? - powątpiewałem. Poprawiła się na fotelu. - Po pierwsze, zobaczymy, kto z nich zrezygnuje z zaproszenia - mówiła. - Złodziej powinien się bać. Pewnie łatwo wykręci się od przyjścia. Zakłada on, że wiem o kradzieży, więc, moim zdaniem, niechętnie tu przyjdzie. - Może jednak przyjść wyłącznie po to, aby się upewnić, czy wie pani o kradzieży. A może ma stalowe nerwy? - Może. Ale... - wzięła głęboki wdech. - ... możemy też stworzyć złodziejowi okazję do kolejnej kradzieży. Przez chwilę w salonie zapanowała cisza. - O czym ty mówisz, Magda? - prychnął Króliczek. Powoli dojrzewałem do pomysłu przedstawionego przez uroczą gospodynię. - Być może złodziej zechce włamać się do sejfu po raz drugi - kontynuowała. - Ułatwimy mu to. Po prostu! A wszystko po to, aby złapać go na gorącym uczynku. Dlatego właśnie obecność pana Pawła pod tym dachem jest szczególnie ważna. I uzasadniona. Ma pan w końcu duże doświadczenie w łapaniu złodziei dzieł sztuki, więc na pewno poradzi pan sobie ze złodziejem amatorem. - Jeśli to amator - mruczałem. - I jeśli to ktoś z pani paczki. Przez chwilę w milczeniu trawiliśmy pomysł Magdy. - Jest jedna przeszkoda - rzuciłem. - W jakim niby to charakterze miałbym być obecny na tej karnawałowej balandze? Jako służący? Czy daleki kuzyn? - Nie - uśmiechnęła się uroczo. - Wystąpi pan w roli mojego narzeczonego. - A ja?! - zakrztusił się z wrażenia Króliczek. - Ty, Króliczku, znikniesz z widoku na cały weekend. Pan Paweł cię zastąpi, wszak nikt z mojej paczki jeszcze cię nie poznał. Powiem im, że pan Paweł jest moim Króliczkiem. Tylko Justynie szepnęłam przez telefon o narzeczonym, ale sądzę, że dla pozostałych nie jest to już tajemnica. Wyjaśniła, że poznała Łukasza Pałczyńskiego w pierwszych dniach stycznia i dlatego szóstka znajomych nie miała okazji poznać Króliczka. - To strasznie głupi pomysł - popatrzył na mnie oburzony Króliczek. - Prawda, panie Pawle? Co miałem odpowiedzieć? Ta kobieta była szalona! - Nie, to bardzo dobry pomysł - odpowiedziała za mnie Magda. - To jedyny sposób, żeby złapać złodzieja i zapytać go o motyw kradzieży. Chciałabym popatrzeć w oczy temu, kto zabrał moją własność. Temu, kto nadużył mojego zaufania. Jeśli to ktoś z przyjaciół, to najwyższy czas wykreślić go z listy zaufanych. - A jeśli pani goście są uczciwi? Wszyscy bez wyjątku? I jeśli złodziej nie planuje kolejnej kradzieży? - Zgoda - kiwnęła głową. - Ale co ryzykujemy? Wróciwszy do swojej kawalerki na Ursynowie, cały czas myślałem o kradzieży w Nieporęcie. Owe przemyślenia zakłócał trochę obraz pięknej Magdy, który natrętnie podsuwała mi pamięć, a który modyfikowała pobudzona wyobraźnia. Takich twarzy nie zapomina się łatwo. Widzi się je nawet wtedy, gdy mamy zamknięte oczy, próbują one nami zawładnąć podczas snu. Był czwartkowy wieczór. Jutro czekał mnie ostatni dzień pracy, lecz jeśli miałem pomóc Magdzie Brończak i wziąć udział w karnawałowej balandze, miałbym zajęty cały weekend. Nie odpocznę. Co za historia! Ja - w roli Króliczka! A to ci heca. Jak tylko dowie się o tym pan Tomasz, będzie ubaw na całego. Będzie się śmiać ze mnie nie tylko cały departament, ale i całe ministerstwo! Ba, cała Warszawa pęknie za śmiechu! „Nie, nie, nie! Powinienem stanowczo odmówić" - myślałem, leżąc na łóżku. „Pracownik Departamentu Ochrony Zabytków, jakby nie było urzędnik państwowy, nie powinien wystawiać swojej reputacji na taką próbę. Zrobię z siebie pośmiewisko! Tak jest, Pawle! Z samego rana musisz zadzwonić do Magdy Brończak i stanowczo odmówić udziału w tym przedstawieniu. Niech w roli Króliczka wystąpi Łukasz Pałczyński, prawdziwy Króliczek. l niech sobie razem rozwiązują tajemnicę kradzieży cennej broszki i zegarka". Z takim postanowieniem zasypiałem. Lecz kiedy wstałem w mroźny piątkowy dzień, złapałem się na tym, że nowy dzionek zacząłem od przypomnienia sobie twarzy Magdy Brończak. I co? A to, że poczułem się lepiej! Potem, gdy goliłem się w małej łazience, myślami byłem w jej domu, w retrospektywnym przeglądzie widziałem wnętrze salonu, hol, gabinet na piętrze, taras, ogród... I zastanawiałem się, kim był złodziej cennych przedmiotów? Czy naprawdę był to któryś z jej przyjaciół? Dzień pracy zleciał mi szybko. Najpierw o dziesiątej przyjąłem pewnego kustosza, o którym dzień wcześniej wspomniała Monika i aż do 15:30 Wiałem tego dnia spokój, nie licząc kilku telefonów z sekretariatu sekretarza stanu i dwóch innych departamentów. Ten piątkowy dzień spędziłem Przed komputerem, a konkretnie na przeglądaniu bazy danych naszej szanownej instytucji. Wystarczyło podać ściśle tajne hasło, aby uzyskać dostęp do sekcji „Antykwariaty". Szczególnie interesowały mnie kupione w styczniu wyroby jubilerskie i biżuteria, eksplorowałem dział cennych zegarków, lecz niczego do końca pracy nie znalazłem. Ani śladu po owalnej, złotej broszy z brylantami i dziewiętnastowiecznym złotym zegarku kieszonkowym firmy Edda Watch & Co z repetierem z podwójną kopertą. Ten drugi przedmiot miał charakterystyczny napis i jeśli tylko pojawi się w którymś z antykwariatów, łatwo go będzie namierzyć. Nawet połączyłem się ze stroną internetową policji, lecz i tam nie natrafiłem na ślad interesujących mnie przedmiotów. Zgodnie z umową, o 15:30 zadzwoniła Magda Brończak. Szybko ustaliliśmy, że przyjadę do niej o 19:00. Goście zapowiedzieli się na 20:00. - Aha, i niech się pan ubierze, proszę, w jakiś elegancki ciuch -dodała na zakończenie rozmowy. - Tak, owszem - dukałem. Zmieniłem temat. - Czy wszyscy z „szóstki" się zapowiedzieli? - Jak na razie nikt nie odmówił. Z tym, że z czterema osobami rozmawiałam osobiście, a dwom zostawiłam zaproszenie nagrane na sekretarkę automatyczną. - W taki razie widzimy się o 19:00. - Jak się pan czuje w roli Króliczka? - Jeszcze nim nie jestem. A pani? Czuję, że to panią bawi? - Proszę cię, mówmy sobie na „ty" - poprosiła. - Będziesz moim narzeczonym, więc nie możemy zwracać się do siebie tak oficjalnie. Moi przyjaciele automatycznie skapują, że z tobą coś jest nie tak. Co z ciebie za detektyw... ? - Jak pani chce... - ugryzłem się w język. Zaczerwieniłem się. Jak to dobrze, że nie rozmawialiśmy przez wideo-telefon. - To znaczy, jak chcesz. A gdzie prawdziwy Króliczek? Co będzie w tym czasie porabiał? Mam nadzieję, że nie będzie o ciebie zazdrosny? - Absolutnie się tym nie przejął. I żeby mnie dobić, na koniec dodała: - Bądź taki dobry i nie przyjeżdżaj tym swoim gratem. Sam rozumiesz, że nie możesz zrobić mi obciachu przed przyjaciółmi. W końcu jesteś moim narzeczonym, prawda? Odłożyła słuchawkę, a ja poczułem, jak w trzewiach rozlała mi się żółć. Pojechałem do domu w poczuciu totalnej klęski. Stojąc w korkach przeklinałem Magdę Brończak i jej Króliczka, przede wszystkim miałem żal do siebie, że dałem się namówić na tę absurdalną mistyfikację z narzeczonym. Jednakże nie odważyłem się zadzwonić do Nieporętu i odmówić. Jakaś niezrozumiała siła kazała mi wyjąć z szafy nieużywaną marynarkę. A potem odprasować białą koszulę. Gorzej było ze spodniami; dysponowałem bowiem kilkoma parami dżinsów i sztruksów, nie miałem eleganckich spodni z prawdziwego, szlachetnego materiału, a i buty, jedyne moje lakierki, nie grzeszyły nowością. W milczeniu przygotowałem się do czekającej mnie wizyty w Nieporęcie, zgadując, co przyniesie weekend i czy uda nam się zdemaskować złodzieja? Po osiemnastej opuszczałem klatkę schodową, gdy wyrósł przede mną mężczyzna w płaszczu, zasłoniwszy sobą widok na odśnieżony i słabo oświetlony dziedziniec przed blokiem. Najpierw poczułem znajomy zapach perfum Lagerfelda, potem dopiero ujrzałem twarz Króliczka. - Witam, kolego - rzucił drwiąco w moją stronę. - Przestraszyłeś mnie - odetchnąłem z ulgą. - Gotowy? - popatrzył na mnie spode łba. - Tak jakby. Ale czemu zawdzięczam tę wizytę? - Magda prosiła, żebym tu przyjechał i dał ci kluczyki do mojej maz-dy - wyjaśnił. - Pojedziesz do Nieporętu moim wozem. Absolutnie nie możesz pojawić się tam w tej twojej blaszanej skorupie na kółkach, bo wystraszysz przyjaciół Magdy. To mówiąc, rzucił mi niedbale kluczyki do mazdy. Udało mi sieje złapać. - Tylko nie rozwal - dodał. - To nowy model. Żadnych szaleństw na szosie. Nie chcę widzieć zadrapań. Po prostu pojedź tam i grzecznie zaparkuj. To wszystko. Ten elegancki i pachnący typ okrutnie mnie zdenerwował swoim tonem kreującym go na osobnika lepszego ode mnie. Potraktował mnie protekcjonalnie, jak służącego. - O, nie - postawiłem się. - Nie pojadę twoim samochodem, Króliczku. - Że co? - zaskoczony moją postawą rozdziawił usta. Widziałem w mętnym świetle żarówki umieszczonej nad drzwiami klatki schodowej, jak próbuje zapanować nad sobą, jak zaciska nerwowo szczęki. Jak bardzo mu dokopałem. - Ty, facet - warknął - nie nazywaj mnie „Króliczkiem". Jasne? - Okej. Nie ma sprawy. A ty, proszę, zejdź mi z drogi. Pojadę do Nieporętu własnym samochodem. Bo taką mam ochotę i już. Ruszyłem przed siebie, a on niechętnie zrobił mi przejście. Odwróciłem się jeszcze za siebie. - Poza tym ten twój standardowy wozik nie umywa się do mojego wehikułu. Co to za model? - zrobiłem minę znawcy. - Mazda 6? - Owszem - zrobił triumfującą minę. - Ten wóz posiada nowy silnik o pojemności 2,3 litra i mocy 166 KM. Dzięki temu setkę osiąga w niespełna 8 sekund. Ma hamulce z elektronicznie sterowanymi układami: ABS4, EBD5 i EBA6. Planuję zakup układów TCS7 i stabilności pojazdu - DSC. To się nazywa bryka! - A ile wyciąga maksymalnie na autostradzie? - zapytałem. - Och, jakieś 215 kilometrów na godzinę. - Bo moim jechałem pod Wrześnią ponad 260 kilometrów na godzinę - powiedziałem spokojnym tonem. - Ile? - wbił we mnie rozbawione oczy. - Co ty mi tu ciemnotę wciskasz? Jak można takim pudłem osiągnąć nawet setkę? No chyba, że jedziesz z górki, ha, ha! Śmiał się na całe osiedle. - No wiesz - odezwałem się - jest to w zasadzie możliwe. Wehikuł ma moc 550 KM... - Czyś ty zwariował?! - A jednak to prawda. Jednakże z powodu pewnych przeróbek technicznych związanych z umocowaniem karoserii, wehikuł przyspiesza do 100 kilometrów na godzinę nie w 5, a w 7 sekund. No, ale mój pojazd jest cięższy od twojego... - Cięższy na pewno jest! - rechotał. - To kawał złomu. Facet, skąd ty czerpiesz te pokłady nieograniczonej wyobraźni? Nie jesteś przypadkiem krewnym barona? - Barona? - Munchausena! Ha, ha! Rzuciłem mu kluczyki do mazdy. Z trudem je złapał i przestał rechotać. Odwróciłem się plecami do Króliczka i ruszyłem wolno na parking. Zaraz jego głos połaskotał mnie w plecy niczym ostrze sztyletu. - Nie za bardzo wczuj się w rolę narzeczonego! Zrozumiałeś? Trzymaj łapy z daleka od Magdy! W kiepskim nastroju pojechałem do Nieporętu, cały czas wypatrując we wstecznym lusterku mazdę Króliczka. Nie myliłem się w przewidywaniach. Oto bowiem wkrótce ujrzałem granatowy pojazd narzeczonego Brończakówny. Jechał za mną w pewnej - jak mniemał - bezpiecznej odległości. „Nic z tego, Króliczku" - śmiałem się w duchu. „Widzę cię. Widzę cię". Zjechawszy z trasy wylotowej na Augustów, w okolicach Żerania zwolniłem do 40 kilometrów na godzinę. Jechałem tak aż do samego Nieporętu i nie przeszkadzały mi uporczywe klaksony innych kierowców poirytowanych ślamazarnym tempem, jakie im narzuciłem. Pewnie ci wszyscy kierowcy, na czele z Króliczkiem (schowanym teraz za kilkoma innymi pojazdami), myśleli, że oto jedzie przed nimi jakaś atrapa pojazdu mechanicznego, skrzyżowanie snopowiązałki z kanoe. „A niech sobie myślą co chcą. Gdyby tylko wiedzieli, że pod maską siedzi diabeł w postaci 550-konnego silnika V8 vantage". Na ulicy Jana Kazimierza Króliczek wreszcie skapitulował. Zniknął mi z oczu, choć niewykluczone, że wkrótce mógł pojawić się w pobliżu willi nad jeziorem. „Mogą być z nim problemy" - pomyślałem. W willi Brończakówny spotkała mnie niespodzianka. Na dziedzińcu posesji stała zaparkowana toyota yaris. „Oho, mamy pierwszego gościa" - pomyślałem zaskoczony, bo przecież pierwsi z szóstki zaproszonych przyjaciół mieli się zjawić po 20:00. Po rytualnym przywitaniu się z Obciachem, wszedłem po schodkach portalu do domu, nawoływany przez piękną gospodynię. Wewnątrz willi zastałem dwie inne dziewczyny: Justynę i Lady. Ta pierwsza była niskiego wzrostu szatynką z zadartym nosem, z włosami krótko przyciętymi, ubierającą się skromnie, choć ubrania nosiła pierwsza klasa. Typ intelektualistki. Jednakże w przeciwieństwie do nich nie nosiła okularów. Lady zaś naprawdę miała coś z damy - lubiła bogato zdobione suknie i to w odcieniach purpury. Jednakże o wiarygodności jej pseudonimu (zakładałem, że »Lady" to tylko przezwisko), świadczył pewien chłód bijący od tej trzydziestoletniej kobiety, co skutecznie podkreślał ostry makijaż nałożony na bladą cerę. Moja osoba nie zachwyciła koleżanek mojej „narzeczonej". - Oto Króliczek - przedstawiła mnie Magda. Zerknęła zaraz na moje ubranie i widziałem Jak jej twarz wykrzywia grymas niezadowolenia. I tylko ostatnim wysiłkiem woli powstrzymała się od komentarza. Nie o takim stroju marzyła. - Justyna i Lady są trochę wcześniej - zaczęła gospodyni. - Chciałyśmy pierwsze poznać narzeczonego Magdusi - wyjaśniła rzeczowo Justyna. - Wyobraź sobie, Króliczku - popatrzyła na mnie Magda - że jeden z naszych kolegów nie przyjedzie. To był sygnał, że ta właśnie osoba mogła być podejrzanym numer jeden. - Kto taki? - zapytałem. - Karol - odpowiedziała Lady. - Niestety, złamał nogę na zawodach. - Jaka szkoda - wyrwało mi się. Pomyślałem zaraz, że ów cały Karol nie był jednak podejrzanym. Złamał nogę, więc to go usprawiedliwiało. - A co ćwiczy kolega Karol? - zadałem jeszcze jedno, rutynowe pytanie. - Jak to co? - zdziwiła się Justyna. - Magda ci nie opowiadała? A tak, rozumiem, jesteście ze sobą zbyt krótko! Karol to amator iceboardów. - Strasznie żałuje, że nie może przyjechać - weszła w słowo Magda. - Tu tyle lodu za ogrodem. Rzeczywiście, Karol miałby tu niezłe pole do popisu, wielkie lodowisko, teren idealny na uprawianie lodowej wersji windsurfingu. Jadąc wczoraj do tej willi widziałem też szalejące w pobliżu Zegrza Południowego bojery, sport coraz bardziej popularny nad Jeziorem Zegrzyńskim. Zaczęły się przygotowania do balangi. Po dwudziestej zjechali pozostali goście, których wkrótce miałem okazję poznać w salonie. ROZDZIAŁ CZWARTY ANDRZEJ, MAZGAJ I DALAJLAMA • UBEZPIECZENIA I NAIGRYWANIE SIĘ Z WEHIKUŁU • POWTÓRKA Z FROM-MA, CZYLI O WSPÓŁCZESNYM CZŁOWIEKU • PER „PANI" DO NARZECZONEJ • MOJE PODEJRZENIA • NARADA W KUCHNI • WYKŁAD O ZEN • BUDDYZM A WIELKI WYBUCH • KIM CHCIELIBYŚMY BYĆ W INNYM WCIELENIU? • WĄŻ: STRAŻNIK ŹRÓDEŁ I SKARBU Pozwólcie, że przedstawię wam trzech pozostałych uczestników spotkania. Pierwszy z nich to ubierający się na czarno wysoki brunet o „zagadkowej" twarzy i imieniu Andrzej. Był człowiekiem małomównym, a raczej ostrożnie dobierającym słowa acz lubiącym słuchać tego, co inni mają do powiedzenia. Jego bystre i drwiące oczy zdawały się rejestrować każdy ruch w pomieszczeniu i prześwietlać każdego na wylot. Był najbardziej przystojnym mężczyzną z grona przyjaciół Magdy Brończak; nawet Króliczek w jego towarzystwie wysiadał. Drugi kolega stanowił jego przeciwieństwo - średni wzrost, otyła sylwetka i pogodne oblicze. Ubierał się nawet na biało. Pozostali zwracali się do niego „Dalajlama", gdyż od kilku lat uczęszczał na spotkania wyznawców buddyzmu i pewnie dlatego miał ostrzyżoną na jeżyka głowę. Prowadził jakiś sklep ze zdrową żywnością, był więc osobnikiem zaradnym i niejednego mogła zmylić jego „roześmiana", rumiana buzia. Trzeci z mężczyzn był z kolei niskim osobnikiem, nieco staroświecko się ubierającym, o czym świadczył klasyczny garnitur z kamizelką i obowiązkową muszką. Nie wiem dlaczego, ale ten facet idealnie pasował na subiekta w sklepie Wokulskiego z „Lalki" Bolesława Prusa. Mógł być także dziewiętnastowiecznym adwokatem. Mieliśmy jednak XXI wiek i jak się okazało, wiele się nie pomyliłem. - Mazgaj - wyciągnął do mnie rękę w salonie. Uśmiechnąłem się, wierząc, że to pseudonim. - A na mnie wołają... - już chciałem powiedzieć „Pan Samochodzik", ale w porę ugryzłem się w język. Nie występowałem w tym gronie jako detektyw z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki, lecz jako narzeczony Magdy. - Mówią na mnie Króliczek. Usłyszałem chichot pozostałych gości. - Zabawnie - pokręcił małą głową. - „Mazgaj" też nie brzmi ponuro. - Nazywam się Mazgaj - poprawił mnie i wręczył wizytówkę. - Ubezpieczenia. - Och, przepraszam - zmieszałem się. - Myślałem, że to ksywka. Tak jak w przypadku Dalajlamy. - Kto wie - śmiała się Justyna - może któregoś dnia nasz buddysta zostanie naprawdę Dalajlamą? Bo Mazgaj nigdy nie będzie mazgajem w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Zbliżyła się do mnie Magda. - Mazgaj to nazwisko - szepnęła mi do ucha. - Ale przylgnęło do niego jak dobry pseudonim. Trzymałem w ręku wizytówkę i udawałem, że czytam. - Pewnie w niedzielę - zaczął Dalajlamą - przed rozstaniem Mazgaj zaproponuje ci ubezpieczenie samochodu. - Zaraz - agent firmy ubezpieczeniowej zrobił troskliwą minę - czy dobrze słyszę? Ktoś z tego grona nie ma jeszcze ubezpieczonego samochodu? - Jeśli chodzi o ten dziwny blaszany pojazd na kółkach - wtrącił Andrzej - to raczej ciężko nazwać go samochodem. - Uwielbiam dziwne pojazdy - westchnęła Lady. - Jego nie trzeba ubezpieczać - atakował dalej Andrzej. - Kto ukradnie takie coś. Na co złodziejowi kupa żelastwa? - Na złom - wszedł w słowo Dalajlamą. - Ludzie kradną już nawet klamki. Słyszałem o młodocianych gangach włamujących się do domków letniskowych i kradnących metalowe części. - Co za czasy - westchnęła Justyna. - Ja tam mogę ubezpieczyć wszystko - oświadczył Mazgaj. - Mnie tam bez różnicy. Jeśli szanowny klient życzy sobie ubezpieczyć składany pojazd własnego pomysłu, za powiedzmy... - zmarszczył czoło, udając kalkulator - dziesięć tysięcy złotych, to proszę bardzo, jestem do usług. Mazgaj popatrzył na mnie uważnie. - Tak na marginesie, do jakiej kategorii pojazdów należy ten parkujący przed bramą pojazd? Chętnie go ubezpieczę. Ze względu na Magdę, oferuję ci piętnaście procent zniżki. - Nie, dziękuję - schowałem wizytówkę do kieszeni marynarki. - Mój wehikuł jest ubezpieczony. - Dlaczego wehikuł? - zainteresowała się Lady. - Bo to nie samochód - dodał Andrzej i popatrzył na mnie przepraszająco. - Och, przepraszam, że tak mówię, ale ciągle mam problemy z nieodpowiedzialnymi kierowcami. Rozklekotane auta... te wszystkie maluchy... stare, zdezelowane polonezy i różne wynalazki domorosłych majsterkowiczów po prostu mnie przerażają. Utrudniają jazdę po polskich szosach i stanowią zagrożenie dla innych kierowców. To rzekłszy, Andrzej sięgnął po butelkę whisky i nalał sobie solidną porcję do pękatej, kryształowej szklanki. - Chciałem wszystkich uspokoić - podniosłem rękę ku górze, tłumiąc w środku złość. Bo choć do złośliwości pod adresem wehikułu byłem przyzwyczajony, to atak kilku osób naraz był ponad moje siły. - Mój wehikuł jest ubezpieczony. I to na całkiem niezłą sumę. Zerknąłem na Mazgaja. - Jeśli zaś chodzi o twoje wątpliwości, dodam, że pojazd jest zarejestrowany jako samochód osobowy, nieokreślonej marki o pojemności silnika 6 litrów. - Żartujesz? - prychnął Andrzej. - Nie znam się na samochodach - wtrącił Dalajlamą - ale ten cały wehikuł wydaje się duży. Pewnie i silnik ma duży. - Ma wiele zalet - mruknąłem. - Może chodzi na olej rzepakowy? - drwił Andrzej. - Sam go reperujesz? - zainteresował się Mazgaj. - Nie, robi to mechanik z serwisu astona martina. - A co ma wspólnego twój wehikuł z astonem martinem? - zaśmiała się Justyna. - O ile pamiętam, to James Bond jeździ teraz astonem martinem, a ten blaszany składak przed willą nie przypomina jakoś samochodu Bonda. Kojarzy się raczej z amfibią. - To fakt - przyznałem. - Bo on nawet pływa. A z karoserią, to kamuflaż. Rozumiecie, dla niepoznaki nałożyłem gorszą karoserię. - Dla niepoznaki? - dziwiła się Lady. - Dlaczego dla niepoznaki? - Lady - zaśmiał się Dalajlamą i sięgnął po ciasto z talerza - Króliczek nabija się z nas. Niepotrzebnie go zaatakowaliśmy i broni się, wymyślając różne wersje. To normalne. Co w tym złego, że ktoś ma dziwny pojazd. Pewnie niejeden rodak zazdrości Króliczkowi, że może podłubać przy swoim aucie. Nasza cywilizacja oferuje nam produkty, które w razie awarii może naprawić tylko autoryzowany serwis, nawet robotnik składający w fabryce samochody nigdy nie ogląda go w całości, zostaliśmy odciągnięci od garaży i skrzynek z narzędziami. - No właśnie - prychnął w swoim stylu Andrzej. - Potem kilku niezmordowanych majsterkowiczów, improwizatorów, składa różne pokraki, które utrudniają jazdę po polskich szosach. - Nie przesadzaj - posłał mu pogodny uśmiech Dalajlama. - Po pierwsze, ów wehikuł ma coś w sobie. Posiada duszę. - Nam się podoba - oświadczyły dziewczyny. - A mnie się podoba wszystko, co można ubezpieczyć - wzruszył ramionami Mazgaj. - W swojej książce zatytułowanej „The art ofbeing"8 - kontynuował Dalajlama —jej autor, słynny amerykański psychoanalityk i filozof Erich Fromm9, dochodzi do zaskakujących i w pewnym sensie sensacyjnych wniosków na temat naszej cywilizacji. Otóż, twierdzi on, że współczesny człowiek, żyjący w świecie cybernetycznym, w symbiotycznej zależności od maszyn, nieomal czczący swoje zabawki, utracił dawną, namiętną relację z przedmiotami. Już pierwotni ludzie przejawiali według Fromma wiele aktywności w używaniu zdolności myślenia, obserwowania, wyobrażenia... Te relacje pomiędzy „sektorem rzeczy" oraz „sektorem działania" wyraził on w terminach ilościowych. I tak dla pierwotnych ludzi wynoszą one l: 1000, dla współczesnego zaś człowieka mniej więcej jak 100: l39. - Do czego zmierzasz, Dalajlamo? - ponagliła go Justyna. - Poczekaj. Weźmy średniowiecznego artystę. Wykonywał wszystko sam, bez gnuśności, z dbałością o szczegóły, z zainteresowaniem i namiętnością. Gdy robił stół, właściwie pieścił go dłutem. Nawet wieśniak pracujący na polu wykonywał swoją pracę z pewnym umiłowaniem, rzemieślnik zaś ograniczał swoją pracę do tego, co było mu niezbędne do jej wykonywania. Nic ponadto. Ponieważ ich celem nie było zdobywanie bogactwa, lecz produktywne wykorzystanie własnych zdolności i osobista satysfakcja płynąca z realizacji celu. Prymitywny człowiek robił więcej i był czymś więcej niż człowiek epoki industrialnej. Być może, wielu polskich właścicieli czterech kółek, tak wyszydzanych przez naszego Andrzeja, nieświadomie powraca do owej „prymitywnej" kultury. Lubią oni podłubać, kręcić się przy swoich „maluszkach" i polonezach, niektórzy, jak nasz Króliczek, wspinają się na sam szczyt tej zapomnianej „sztuki" i sami konstruują własne pojazdy. Nowoczesne koncerny utrudniają ludziom tę „sztukę", będącą w zasadzie rodzajem specyficznego folkloru i powrotu do twórczej postawy w życiu. - Nie tak szybko, Dalajlamo - przerwał potok słów pulchnego mężczyzny Andrzej. - Chcesz nam wmówić, że współczesne osiągnięcia techniki, nasza wiedza i postęp, ustępują przed średniowieczem, a nawet twierdzisz, że jesteśmy gorsi od człowieka prymitywnego? - Nie gorsi, ale mniej szczęśliwi - uśmiechnął się Dalajlama. - Znowu podeprę się Frommem. Uważa on, że „współczesny człowiek posiada wiele rzeczy i używa wielu rzeczy, ale j e s t tylko w małym stopniu. Jego uczucia i procesy myślenia uległy atrofii, jak nieużywane mięśnie". - Ja mam być gorsza od jakiegoś prymitywnego dzikusa? - Lady zrobiła niesmaczną minę. - A widziałaś kiedyś nowoczesnego dzikusa? - żartowała Magda. - Aleja też nie zgadzam się z Dalajlama. Nie można porównywać epoki kamienia łupanego z XXI wiekiem, wiekiem nowoczesnej techniki i tolerancji. - I systemu ubezpieczeń - dodał Mazgaj. - Jak sama nazwa wskazuje - kontynuowała Magda - „człowiek pierwotny" jest człowiekiem pierwotnym. I już! - Człowiek pierwotny - bronił swego Dalajlama - był rzeczywiście słabo wykształcony, ale co my właściwie rozumiemy przez edukację? Współczesny człowiek tak naprawdę mało myśli, on zapamiętuje fakty i daty podawane mu przez szkoły, książki i telewizję, nie wie nic, co wynikałoby z własnej obserwacji i myślenia. Na przykład kierowanie samochodem nie wymaga zbyt wielu umiejętności ani myślenia, poza początkowym studium szkolenia. Wlewasz benzynę, wsiadasz i jedziesz. A telefon? Komputer? Tracimy pamięć, korzystając z notesów, kalkulatorów, komputerów, „zapisujemy" to wszystko, co dawny człowiek musiał pamiętać. Kiedyś zwykły kupiec znał cenę każdego towaru w swoim sklepie, a miał ich tyle co współczesna hurtownia średniej wielkości. Cała literatura, na przykład teksty buddyjskie albo księgi Starego Testamentu, były wiernie przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie, zanim zostały spisane. Człowiek pierwotny osiągał umiejętności przez własne doświadczenie. I dlatego, broniąc Króliczka, starałem się wykazać jego „wyższość". Dla was majsterkowicz może być nieszkodliwym dziwakiem, lecz nie dostrzegacie w tym dziwactwie aktu twórczego... - E, tam - machnął ręką zrezygnowany Andrzej. - O ile wiem, Dalajlamo - uśmiechnęła się Lady - to sam korzystasz z komputera. - No tak - zmieszał się nieco. - Ale jestem świadomy faktu, że nie uczyni on mnie szczęśliwym człowiekiem. Czym jest komputer? Dobrą maszyną do pisania i liczenia, kalejdoskopem obrazków ze świata, a właściwie ich śmietnikiem. - Ty zawsze znajdziesz wytłumaczenie dla każdej herezji - kiwała głową zdegustowana Magda. — Mam się wyrzec samochodu, prądu, gazu, komputera, nowoczesnej chirurgii i żyć jak prymitywny człowiek? Pewnie pod mostem! - Nie traktuj tego tak dosłownie, Magdo. - A ja uważam, że w życiu należy kierować się względami praktycznymi - skwitowała Justyna. - Jeśli coś nam nie służy, jest nieistotne, nieważne. To samo dotyczy przedmiotów i ludzi. I tutaj dorzuciłem swoje trzy grosze. - „Miłość zaczyna się rozwijać dopiero wówczas, gdy kochamy tych, którzy nie mogą się nam na nic przydać" - posłużyłem się cytatem. Popatrzyli na mnie nieco zaskoczeni, nawet Dalajlama zmarszczył swoje gładkie czoło, jakby zastanawiał się, skąd tak dobrze znam From-ma, gdyż ów cytat wyszedł właśnie spod pióra tego amerykańskiego psychoanalityka. Po prostu miałem pamięć do różnych cytatów, wszak zaczytywałem się książkami, połykałem wiedzę zmagazynowaną w bibliotekach, i to nie tylko historyczną, lecz z wielu innych dziedzin. Jednakże tym cytatem zrobiłem mały afront Magdzie. Dziewczyna popatrzyła na mnie z wyrzutem, ale nie odezwała się do mnie słowem. Za to ja niepotrzebnie palnąłem: - Och, przepraszam panią. I momentalnie zamilkłem. Nagle uświadomiłem sobie, że zwróciłem się do swojej „narzeczonej" per „pani", co było zachowaniem nie tyle dziwnym, ile podejrzanym. Magda zrobiła wielkie oczy, zaskoczona tą wpadką, która mogła na dobre pogrążyć nasz plan. Z niepokojem zauważyłem też lekkie poruszenie wśród zgromadzonych w salonie gości. - Przepraszam panie - starałem się wybrnąć jakoś z tej sytuacji. - Wszystkie panie... bo mogą poczuć się dotknięte... tym moim oskarżeniem o brak uczuć... - Ja popieram Justynę - odezwała się zła Magda. - Kobieta nie powinna kochać bezinteresownie. Każdy ma jakiś interes, jest on obecny nawet w miłości. Mściła się. A może mówiła, aby coś powiedzieć? Miałem inne zdanie na ten temat, jednak wolałem nie rozwijać tego wątku. Z tego wszystkiego nalałem sobie trochę wina, aby się czymś zająć. Wydawało mi się, że moja wpadka nie została przez gości zauważona, lecz należało mieć się cały czas na baczności. Potem polano drinki, jedzono ciasto lub tartinki, a ja poczułem duże znużenie tym spotkaniem. Nie żebym specjalnie nie lubił tych ludzi i uprzedził się do nich za docinki na temat mojego wehikułu. Nie, nie to. Po pierwsze, źle się czułem w roli narzeczonego Magdy; po drugie, nie przepadałem za takimi spotkaniami i moja wyalienowana natura nieco cierpiała z tego powodu; po trzecie, byłem świadomy, że w pewnym sensie jestem tutaj intruzem. Zabrakło jednej osoby z paczki grona przyjaciół Magdy, Karola, i ja go zastępowałem w sensie liczbowym, czułem, że nie zostałem do końca zaakceptowany. Jednocześnie nie mogłem się wyluzować, gdyż cały czas zastanawiałem się, która z przebywających tutaj osób dopuściła się kradzieży cennych przedmiotów z sejfu na piętrze. Tajemniczy Andrzej, który przy bliższym poznaniu okazał się złośliwcem? Pocieszny acz rzeczowy Dalajlama? Dodajmy, że okropny obżarciuch. A może Mazgaj, osobnik poważny, momentami wręcz ponury, o „handlowym" skrzywieniu charakteru? A może złodziejką była któraś z zaproszonych dam? Wyniosła Lady lub intelektualistka Justyna? Nie wiedzieć czemu intuicja podpowiadała mi, że żadna z tych dwóch niewiast nie ma nic wspólnego ze zniknięciem z sejfu broszki i zegarka. Moja uwaga była wyłącznie skoncentrowana na mężczyznach. A zatem na Andrzeju, Dalajlamie i Mazgaju. Dziwne, lecz do grona podejrzanych próbowałem z początku zaliczyć także Magdę, jak uczy bowiem życie, wiele osób okrada się z cennych drobiazgów w celach wyłudzenia wysokiego ubezpieczenia. Pięknie, tylko że cenne przedmioty dziadka Jana nie były w ogóle ubezpieczone, co definitywnie skreślało Magdę z listy podejrzanych. Moim zdaniem, także Króliczek nie mógł zakraść się do willi i dokonać kradzieży. Po pierwsze, w tamtym okresie nie znał jeszcze Magdy (dodatkowo bawił za granicą), po drugie, nie dałby rady dostać się na teren posesji bez gorącego „przywitania się" z Obciachem. Atak bardzo bał się nasz dżentelmen tego psa. Towarzystwo rozmawiało, śmiało się, czasami Andrzej rzucał w moją stronę badawcze spojrzenie. A ja umilałem sobie czas rozmyśleniami. Zastanawiałem się, czy złodziej spróbuje jeszcze raz dokonać kradzieży? Czy obmyślony przeze mnie plan będzie skuteczny i złodziej wpadnie w zastawioną pułapkę? Korzystając z chwili rozluźnienia, wyszedłem z salonu za Magdą udającą się do kuchni. Gdy byliśmy sami, popatrzyła na mnie z wyrzutem. - A jednak zaczynam mieć wątpliwości, czy wybrałam odpowiednią osobę do tego zadania - gderała. - Ależ się sypnąłeś z tą „panią". - Chyba nikt się nie kapnął - broniłem się, chociaż w duchu uważałem, że faktycznie się sypnąłem. - Może powinienem cię przytulić przy wszystkich? Bo, rzeczywiście, dziwnie się zachowujemy jak na parę. Nic dziwnego, że mi się wymknęło z tą „panią"... - Nie posuwaj się za daleko - ostrzegła mnie. Nic nie powiedziałem. Staliśmy w kuchni, ona - wyciągała z szafki czyste szklanki, ja - wyglądałem przez okno na dziedziniec i teren za bramą. Między parkującymi tam samochodami nikt się nie kręcił, nawet Obciach nie latał po terenie. Kogo zatem spodziewałem się tam zastać? Pewnie Króliczka, który zabiłby mnie za jedno niewinne objęcie Magdy. - W jaki sposób chcesz sprowokować „złodzieja" do kradzieży? - spytała Magda. - Masz jakiś plan? Wspominałeś coś przez telefon. Zbliżyłem się do niej. Już chciałem otworzyć usta, aby przedstawić jej mój pomysł, gdy w holu pojawił się Andrzej, udający się do łazienki. Zwolnił, zbliżywszy się do kuchni, i zerknął na nas z zainteresowaniem. Wtedy to, stojąca obok mnie Magda przytuliła się do mnie i cmoknęła mnie w policzek. - Przygotuj te szklaneczki, Króliczku - rzekła słodko. Andrzej natychmiast zniknął w łazience. Wiedziałem, że słodki całus był jedynie zasłoną dymną, miał pokazać Andrzejowi, że jesteśmy zakochaną w sobie parą. Lecz i tak całus sprawił, że poczułem się lepiej. Mieliśmy trochę czasu, aby przedyskutować to i owo. A może specjalnie zmieniłem temat, pragnąc ukryć lekkie zażenowanie? - Teraz nie możemy nic zrobić - mówiłem do niej półszeptem. - Złodziej, jest i to któryś z twoich przyjaciół, jest z pewnością osobnikiem sprytnym i inteligentnym. Każdy najmniejszy nasz błąd i po sprawie. Spłoszymy go. Nadal wątpię, aby złodziejem był jeden z szóstki twoich znajomych, lecz załóżmy, że jest. Moim zdaniem, musimy poczekać do wieczora, aż wszyscy pójdą spać. Proszę cię, rozdziel wszystkich tak jak poprzednio. Niech wszyscy śpią na górze. Lecz drzwi do gabinetu zostawimy otwarte, aby ułatwić złodziejowi kradzież. Zachęcimy go. - A my? - chrząknęła nieco zażenowana. - Gdzie my będziemy spać? Sam rozumiesz, że nie możemy spać w jednym łóżku... musimy coś wymyślić, żeby inni nie nabrali podejrzeń. Może zdrzemniesz się na materacu? - Nie - zaprzeczyłem. - Będę musiał czuwać do rana w gabinecie. - Dasz radę? - A mam inne wyjście? Musieliśmy przerwać naszą rozmowę, gdyż z łazienki wyszedł Andrzej i bezczelnie zaglądał przez uchylone drzwi do kuchni. Magda szybko mnie opuściła, więc zostałem sam. Chcąc nie chcąc, odnalazłem w jakiejś szafce tacę, na której ustawiłem szklanki i poszedłem z nimi do salonu. Mówił Dalajlama, a reszta przyjaciół wpatrywała się w niego z nabożeństwem. Tylko oczy Andrzeja kryły w sobie dużą porcję sceptycyzmu. -... wszelkie cierpienia i nieszczęścia w życiu człowieka mają swoje źródło w niewiedzy dotyczącej tego, kim jesteśmy. Świadomość naszej prawdziwej istoty, która jest zarazem istotą wszechrzeczy, przesłonięta jest przeświadczeniem, że istniejemy jako jednostki. Ego. Ten punkt widzenia stwarza w nas poczucie osamotnienia i zagrożenia, powoduje wewnętrzne i zewnętrzne konflikty. Celem treningu zeń jest przekroczenie owego egocentrycznego doświadczenia siebie i wszechświata jako dwóch odrębnych bytów, to jest osiągniecie stanu umysłu Buddy, inaczej przebudzenie, „zbawienie" za życia; nie po śmierci i nie dzięki łasce najwyższej istoty. Oddawanie czci Buddzie jest tylko wyrazem wdzięczności. Ludzie praktykujący zeń nie szukają zatem ukojenia w modlitwie i prośbach do Boga. Buddyzm wskazuje na wspólną naturę wszystkiego co istnieje, na istnienie prawdy, której, droga Justyno, nie sposób pojąć intelektem, poznać zmysłami czy wyrazić w słowach. Można jej jedynie doświadczyć poprzez praktykę medytacji. Oto czym jest zeń, moi drodzy. Oprócz sceptycznego z natury Andrzeja i mnie (ze światopoglądem mającym korzenie w kulturze łacińskiej), także Justyna odnosiła się do słów Dalajlamy z dystansem. Magda oraz Lady, słuchały jego wywodu z wielką uwagą graniczącą niemalże z czcią. Tylko Mazgaj zachował obojętność. Głos zabrała Justyna. - Z tego co mówisz wynika, że współczesna nauka nie potrafi wyjaśnić wielu zjawisk - zaczęła ostrożnie dobierać słowa. - Nikt nie jest w stanie niczego wyjaśnić. Mówiłeś wielokrotnie w tym salonie, że życie jest iluzją... - Buddyści nie uznają żadnych autorytatywnych prawd z wyjątkiem własnej intuicji - zaraz wyjaśnił Dalajlama. - Jednakże, moja droga Justyniu, wykazują oni wielką tolerancję w stosunku do innych religii i filozofii, wychodząc z założenia, że nikt nie ma prawa przeszkadzać swemu sąsiadowi w jego podróży do celu. Na przykład według nich wszechświat jest wyrazem prawa „dharmy". Mówi ono, że wszystkie skutki mają swoje przyczyny, a charakter człowieka to całkowita suma jego poprzednich myśli, słów i działań. Karma, inaczej prawo akcji i reakcji, rządzi wszelkim istnieniem. Dzięki właściwym, pozytywnym myślom i działaniom może człowiek stopniowo oczyścić swoją naturę i we właściwym czasie osiągnąć wyzwolenie z kręgu wcieleń. - Brzmi to strasznie ogólnie - westchnęła niepocieszona Justyna. - Bo tego nie można wyjaśnić - uśmiechnął się Dalajlama. - Niemniej przez 2500 lat buddyzm satysfakcjonował duchowe potrzeby prawie jednej trzeciej ludzkości. To system filozoficzny, duchowa nauka i styl życia w jednym. Jest logiczny, praktyczny i uniwersalny. Nie uznaje dogmatów, zadowala i rozum, i serce. Kładzie nacisk na zaufanie do siebie i na tolerancję dla innych punktów widzenia. Zawiera w sobie naukę, religię, filozofię, psychologię, mistycyzm, etykę i sztukę. Wskazuje na człowieka jako na jedynego twórcę swego obecnego życia i własnej przyszłości. Przed śmiercią Budda powiedział: „Oto mogę umrzeć szczęśliwy, nie zatrzymałem ani jednej nauki w zamkniętej dłoni". Nie odzywałem się, choć miałem nieco odmienny punkt widzenia na człowieczą samorealizację. Buddyści widzieli go - w przebudzeniu, ja jako chrześcijanin - w zbawieniu, a do tego potrzebna mi była wiara w Najwyższego. - No dobra - chrząknął Andrzej. - Wspomniałeś o nauce, że buddyzm „zawiera w sobie naukę", tak się wyraziłeś. Na końcu przytaczasz słowa Buddy, które temu przeczą. - Zgoda, ale potem Budda dodaje: „Nie wierzcie w ani jedno słowo tylko dlatego, że wypowiedział je Budda, lecz sprawdzajcie rzeczy sami; bądźcie swoimi własnymi nauczycielami-przewodnikami". - A jak wyjaśnisz powstanie świata? - zapytała Justyna. - W końcu te wszystkie prawa, o których mówisz, jak chociażby „dharma", muszą być gdzieś zawieszone w przestrzeni. Chrześcijańscy teologowie uważają, że Wielki Wybuch był twórczym aktem dokonanym przez dysponującą nadnaturalnymi umiejętnościami istotę. Boga. A jak to jest w buddyzmie? Dalajlama chwilę się zastanawiał. - Istnieją, jak wiecie, teorie naukowe mówiące o różnych wariantach nieskończonego cyklu powstawania i rozpadania się kolejnych wszechświatów, o wszechświatach równoległych i ciągach „zagnieżdżonych w sobie" wszechświatów, prawda? Tego rodzaju poglądy są najbliższe buddyjskim naukom. Dotyczy to również teorii Wielkiego Wybuchu. W buddyzmie uważa się, że źródłem wszystkich zjawisk jest Umysł. Jednakże słowo „umysł" kojarzy się w europejskiej kulturze z inteligencją i procesem myślenia, natomiast buddyści rozumieją pod tym pojęciem ponadosobową i wszechprzenikającą świadomość. Lama Ole Nydahl powiedział, że „jedyną rzeczą, która naprawdę istnieje, jest przestrzeń i jej potencjał". Mówiąc prostym językiem: przestrzeń jest informacją, która wyraża się przez radość i aktywne współczucie. Przestrzeń nie ma początku ani końca. Jest promieniującą, przejrzystą świadomością i jest nieograniczona. Wielkich Wybuchów może być wiele. Jak wiemy z kosmologii, nasz wszechświat zaczął się jakieś 12 - 14 miliardów lat temu, ale przed nim istniały inne wszechświaty, a po nim nastaną kolejne. „Przestrzeń w nieskończoność igra sama ze sobą i wyraża w ten sposób swój potencjał." - Ależ, drogi Dalajlamo, uciekasz z odpowiedzią - śmiał się ironicznie Andrzej. - Nie wyjaśniłeś nawet, dlaczego i jak powstał ten „nasz" Wielki Wybuch, a twierdzisz, że jest ich nieskończona ilość. To o wiele za dużo jak na mój ograniczony, chłopski rozum. - Cóż - zmarszczył czoło buddysta - nieskończona gra form odbywa się w ponadczasowym stanie niezmiennej przebudzonej przytomności, która wykracza poza wszelkie koncepcje i codzienne doświadczenia. Należy przede wszystkim praktykować medytację, dzięki której urzeczywistnia się nierozdzielność formy i przestrzeni Umysłu. - O Jezu - wyrwało się Justynie. - Same ogólniki! - Trudno o tym mówić, gdyż medytacji nie da się opisać słowami. Skupmy się raczej na praktycznych naukach Buddy, bo te mogą być zrozumiane przez każdego człowieka niezależnie od wyznawanej wiary i statusu społecznego. Budda głosił, że podstawowym zadaniem człowieka jest wstrzymywanie się od popełniania czynów przynoszących negatywne skutki w przyszłym życiu. Ogłosił on pięć przykazań obejmujących zakazy: zabijania, kradzieży, kłamstwa, niedozwolonych stosunków płciowych oraz picia napojów upajających. Cel ten osiągamy, idąc „Szlachetną Ośmioraką Ścieżką", prowadzącą do wyciszenia pożądań, czyli gromadzenia dobrej karmy. Poczucie jedności osiągamy zaś poprzez zanik emocji, inaczej zwany Nirwaną10. W ten sposób wracamy do stanu duchowego, przepełnionego szczęściem i miłością... Nagle odezwała się Magda. - Myślę, że najbardziej obrazowo brzmi tych pięć przykazań. Mam nadzieję, że oprócz ostatniego przykazania Buddy, nikt z nas nie złamie pozostałych - powiedziała to niby obojętnym tonem. Pociągnęła ze szklaneczki i kontynuowała. - Tak więc żadna orgia nie będzie miała tu miejsca, nikt nie skłamie i nikt z nas nie zginie, a także, mam nadzieję... nic nikomu nie zginie. Powiedziawszy to, spojrzała przelotnie na pozostałych przyjaciół i zaśmiała się w niewinny sposób. A ja przekląłem jaw duchu za ten ostentacyjny atak na zamiary potencjalnego złodzieja, wydawało mi się bowiem, że jej słowa zostały odebrane nawet przez pogodnego Dalajlamę - jako echo złowieszczej przepowiedni. Potem każdy z nas musiał wymienić przynajmniej jedno zwierzę, w postać którego chciałby się wcielić w kolejnym etapie reinkarnacji11. Oczywiście nikt nie traktował tego przedstawienia serio, nawet sam Dalajlama wziął to za zabawę, niemniej jednak każdy musiał podać nazwę jakiegoś zwierzątka. Dalajlama zaś komentował każdy wybór, podpierając się horoskopem chińskim bądź symboliką wschodnią. - A ty, Króliczku, kim będziesz w drugim wcieleniu? - zwrócił się do mnie na samym końcu. - Zdaje się, że nie mam wyboru - mruknąłem. - Króliczkiem. - Już jesteś Króliczkiem - mówiła Lady - więc pewnie w przyszłym życiu będziesz kimś innym. - Może człowiekiem? - szepnął Andrzej. - Kim może stać się króliczek w kolejnym wcieleniu? - zgadywała Magda i wreszcie spojrzała na mnie. - Powiedz nam to, Króliczku. - Nie wiem, może dużym króliczkiem - żartowałem. - Albo kangurem. - Paweł - zgromiła mnie wzrokiem Magda. - Nie psuj zabawy i podaj jakieś swoje ulubione zwierzę. - Wąż - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Ssss... - zasyczała zabawnie Justyna. - Dlaczego wąż? - zdziwiła się Magda. - Nie lubię ich. - Pewnie Króliczek je lubi - śmiał się Mazgaj. - Chyba jest odwrotnie - dodała Lady. Dalaj lama zwęził swój e oczy w szparki i zmarszczył czoło, patrząc na mnie. - Wąż w horoskopie chińskim jest kimś wyjątkowym - zaczął zaraz mówić. - Posiada tajemniczy magnetyzm. Na te słowa Andrzej wykrzywił swoje usta w ironicznym uśmiechu, jakby chciał powiedzieć, że nie ma we mnie żadnego magnetyzmu. Odebrałem to jako lekceważący gest. - Wąż nie robi wokół siebie hałasu, a jego zachowanie cechuje pewna ostentacja - ciągnął niezrażony Dalajlama. - Na przyjęciu może cichutko przycupnąć w kacie sali. Jest poważny i spokojny, preferuje klasyczny styl ubioru. Przede wszystkim jest on dla Chińczyków symbolem rozwagi i mądrości. To urodzony mściciel, żądny wiedzy wnikliwy obserwator, rozmiłowany w dysputach filozoficznych. - O - zadrwił Andrzej. - Wcale tego nie zauważyłem. Poza przycupnięciem w kącie sali. - Bo to dopiero przyszłe wcielenie - broniła mnie Magda. „Poczekaj" - myślałem, zerkając w stronę Andrzeja. „Już ja ci dam popalić. Zemsta jest słodka. Oj, żebyś to ty, Andrzejku, okazał się złodziejem". - Pasjonujągo najtajniejsze zakamarki ludzkiej psychiki—kontynuował Dalajlama. - A zna się na ludziach jak mało kto. Błyskawicznie odgaduje prawdziwe intencje ludzi. Chińczycy mówią, że jest obdarzony szóstym zmysłem i tylko głupcy lekceważą jego rady. Wąż lubi zagłębiać się w trudnych problemach, poszerzać swą wiedzę, ale nie uznaje sztuki dla sztuki. To, czego się nauczył, musi być przydatne w życiu. Bywa powolny i leniwy, zwłaszcza gdy działanie nie przynosi mu satysfakcji. Po prostu prześlizguje się przez życie, marnując swe rozliczne talenty. Czeka bowiem na wielką sprawę, snuje się z kąta w kąt i marzy o przedsięwzięciu na miarę swej inteligencji. Gdy wreszcie otrzyma frapującą ofertę, weźmie się do pracy z zapałem. Lubi pomagać słabszym i pokrzywdzonym przez los, ale jest też bezlitosnym i mściwym wrogiem. Bez oporów stosuje chwyty poniżej pasa. Równie dobrze czuje się w roli dobroczyńcy co okrutnego wojownika. - Powiedz, Króliczku - wbiła we mnie wzrok Magda - dlaczego uparłeś się na tego węża? - Żeby cię strzec - odpowiedziałem. - Mogłeś wybrać psa - dalej szydził Andrzej. - Pies jest często przedstawiany jako symbol wierności, przyjaźni i bezpieczeństwa. - Nie chciałem robić konkurencji Obciachowi - wyjaśniłem. - Wybierając węża wzorowałem się na egipskiej ikonografii. Spotykamy w niej kilkugłowego węża ze skrzydłami i „duszą" na swym grzbiecie. Egipski wąż-strażnik, dwugłowy Nehebkau, miał strzec źródeł i skarbu. - Jakiego skarbu? - zainteresował się Andrzej. - Króliczek ma na myśli Magdę - nie dała mi odpowiedzieć Lady. Lecz ja miałem na myśli zupełnie kogoś innego. Myślałem o złodzieju. jeśli miałem być „wężem", to takim, który strzeże sejfu Magdy Brończak. ROZDZIAŁ PIĄTY NIE MÓW DO MNIE „KRÓLICZKU" CZYLI NOCNE CZUWANIE • CO ZANIEPOKOIŁO OBCIACHA? • OBCHÓD • CAŁUS W ŚRODKU NOCY • NIESPOKOJNY SEN LADY • ANDRZEJ ODPRAWIA MANTRĘ, CZYLI KRÓLICZEK ATAKUJE • KOMPROMITACJA • SPACERUJEMY PO JEZIORZE • JAK ROZWALAM FACETOM ŁBY Siedzieliśmy do drugiej w nocy, aż wreszcie ktoś rzucił propozycję snu. Nic dziwnego, każdy z tych ludzi bowiem cały tydzień ciężko pracował, kilka wypitych drinków i ciepło salonu przygnały zaś błogie obłoki senności. Uzgodniliśmy, że prześpimy się, by jutro z nowymi siłami wstać i dokończyć weekendową zabawę. Powstała zatem mała krzątanina. Magda wydała ostatnie wskazówki, gdzie kto ma się położyć i jeszcze przez kolejny kwadrans trwała przepychanka w łazienkach na dole i na piętrze. Jak wcześniej uzgodniliśmy, goście zostali rozlokowani na górze, ja i Magda mieliśmy legnąć w sypialni na dole obok salonu. O wpół do trzeciej w willi Brończaków ucichło. To był dla mnie sygnał do nocnego czuwania. Nawet nie wyjąłem z torby pidżamy, zdjąłem jedynie buty i skarpetki. Wyjąłem też małą latarkę i ukryłem jaw kieszeni spodni. - Idę na górę - szepnąłem do Magdy i ruszyłem ostrożnie do drzwi. - Powodzenia, Króliczku - zatrzymał mnie jej szept. Odwróciłem się i w ciemnym pokoju próbowałem zgromić ją wzrokiem. - Nie mów do mnie „Króliczku" - ostrzegłem ją. - Bardzo nie lubię tego przezwiska. - Doprawdy? Oj, przestań... to taki ładny pseudonim. - Może, gdybym był twoim prawdziwym narzeczonym, polubiłbym tego „Króliczka" - rzekłem zamyślony. - A jak mam cię nazywać? Ach, już wiem... Pan Samochodzik. - Już lepiej - mruknąłem. Nie czekając na jej komentarz otworzyłem drzwi. Skrzypnęły, a ich koszmarny jęk poniósł się po wnętrzu willi niczym cierpkie zaklęcie. Zbliżając się do schodów prowadzących na piętro słyszałem czyjeś chrapanie z góry. Gdy znalazłem się w korytarzu na pierwszym piętrze ustaliłem, że chrapał któryś z kolegów Magdy. „To chyba Dalajlama" - myślałem, ostrożnie stawiając bose stopy na drewnianej podłodze. „Usnął sprawiedliwym snem ucznia zeń. Na szczęście są tacy, którzy nie śpią. Węże, psy... no i złodzieje". Gabinet znajdował się na końcu wąskiego korytarza, więc musiałem przejść całą jego długość, mijając zamknięte sypialnie dziewczyn oraz dwie męskie. Nie uważałem wtedy za istotne, kto z kim znalazł się w jednej sypialni. Jak piskorz, a może raczej niczym wąż, wślizgnąłem się do gabinetu i w świetle latarki lustrowałem chwilę jego stylowe wnętrze. Zbadałem miejsce za grubą zasłoną, lecz było ono niezbyt wygodne do ukrycia się. Mogłem przesiedzieć albo na fotelu za biurkiem stojącym pod samym oknem albo w kąciku do kameralnego posiedzenia po lewej. Stojąc chwilę przed rozchylonymi zasłonami, oglądałem pokryte czarną tajemnicą jezioro, milczące i nieprzeniknione dla oka; bliżej domu wyłaniał się z tej ciemnej masy skąpo oświetlony kawałek brzegu. Z tego miejsca widziałem zaledwie fragment ogrodzenia sąsiadującego z bramą, a zatem miałem ograniczony widok na parkujące przed bramą samochody. Lecz nie one były obiektem mojego czuwania. Liczyłem na to, że w nocy schwytam złodzieja - tutaj, w tym gustownie i staromodnie urządzonym gabinecie. Nie chciało mi się spać. Ten dom mi to gwarantował i nie potrafiłem wyjaśnić, skąd brało się to przeświadczenie o tajemniczej mocy owej willi. Stałem przy oknie niecały kwadrans i starałem się uspokoić. Dalajlama w salonie rozprawiał między innymi o ćwiczeniach oddechowych, integralnym elemencie każdej medytacji. Nie mogłem odmówić sensu i terapeutycznej mocy głębokim, „uświadomionym" oddechom, wszak czasami udawało mi się uspokoić nerwy właśnie poprzez wprawienie własnej przepony w regularny, monotonny rytm. Spróbujcie sami! Wystarczy zamknąć oczy i wczuć się we własne wnętrze, oddechem próbować złagodzić ból świadomości. Bo kimże jesteśmy? Cząstką kosmosu, własną iluzją... Już miałem dać spokój tej „medytacji", gdy mój ą uwagę zwrócił łażący w ogrodzie Obciach. Przeszedł obok tarasu i zbliżał się do bramy, znacząc na śniegu ślady łap. I już go nie widziałem. Nie wiedzieć czemu natychmiast poczułem pewien niepokój i skok ciśnienia krwi. „Co takiego zmusiło Obciacha do opuszczenia swojej budy?" - myślałem gorączkowo. „W środku nocy? Może czworonóg lubi nocne spacery?" Zaraz też pomyślałem o nocnym intruzie. Ktoś mógł kręcić się za ogrodzeniem. Kto? Człowiek? Przypadkowy przechodzień? Wiem! Mógł to być Króliczek! To znacz; - narzeczony Magdy. Łukasz. A może jakieś małe zwierzę? Na przykład - królik. A jeśli zjawił się złodziej? Przyszedł drań z zewnątrz i zamierza przeskoczyć ogrodzenie. „Bzdura" - zganiłem się w myślach. „Musiałby znać dobrze Obciacha, żeby wtargnąć na teren posesji. I dlaczegóż to miałby wybrać ten właśnie moment na dokonanie przestępstwa?" Próbowałem wcielić się w postać złodzieja: najpierw obserwuję willę, potem, gdy gasną w niej światła, wychodzę z ukrycia... i co dalej? Oswajam lub usypiam psa. Powinienem zatem usłyszeć jakiś psi skowyt, jęk lub skomlenie. Wytężyłem słuch lecz oprócz chrapania Dalajlamy nic nie słyszałem. Nie, to musiałby być głupiec, a nie złodziej, skoro przyszedł zaraz po ułożeniu się mieszkańców willi do snu. Złodzieje nie atakowali w ten sposób. Byli zazwyczaj dobrymi znawcami ludzkich zwyczajów, wiedzieli, że najlepszym momentem na dokonanie kradzieży w cudzym domu jest pora poprzedzająca pobudka właścicieli. Tak więc - pora przed nastaniem świtu. Czasami jednak. robili wyjątki i włamywali się wcześniej, stwierdziwszy na przykład, że mieszkańcy są po zakrapianej zabawie i nie przebudzi ich nawet wycie i własnego psa. Jeśli na zewnątrz willi Broczaków jakiś złodziej szykował się do skoku na sejf znajdujący się w tym gabinecie, musiałby wiedzieć, że wszyscy ludzie pod tym dachem spędzili wieczór ze szklaneczką dobrego trunku w dłoni. Nie trzeba było dobrego obserwatora, aby obmyślić się, że pod tym dachem odbyło się małe party. Świadczyły o tym parkujące obok domu i za bramą samochody. Mieliśmy okres karnawału. Zgaśniecie w oknach willi światła o wpół do trzeciej nad ranem mogło być dla złodzieja wystarczającym sygnałem do ataku. Chcąc nie chcąc, opuściłam na paluszkach gabinet i zszedłem ostrożnie na parter. Jako że byłem boso, obułem się w jakieś męskie buty (o numer za duże!) leżące obok szafy na końcu holu i wyszedłem na zewnątrz. Stojąc w sieni portalu, nasłuchiwałem uważnie wszelkich odgłosów płynących z terenu posesji. W związku z tym wychyliłem głowę w chłodną noc i wytężyłem wzrok. Ponad dachami samochodów wyrastała brama, za nią stały dwa kolejne samochody, w tym mój wehikuł. Nigdzie nie śladu Obciacha. „A może mam do czynienia ze złodziejami samochodów?" - zastanawiałem się, tkwiąc nieruchomo w sieni. „Poluję w willi na złodzieja drogocennych pamiątek rodzinnych, atu pod moim nosem ktoś chce ukraść samochód.". To było możliwe! Kradzieże samochodów stały się w Polsce tak samo pospolite jak grzybobranie czy wędkarstwo. Niestety, ten proceder nie miał nic wspólnego z hobby czy niewinnym sportem. Niemniej jednak nikogo w naszym kraju nie mogła zdziwić wiadomość, że sąsiadowi zniknął w nocy samochód. „Zamiast detektywem od złotych broszek - myślałem, stawiając pierwszy krok na śniegu - zostanę detektywem od samochodów". Odważyłem się użyć latarki i poświeciłem na bramę. Słabe światło objęło metalową konstrukcję, którą przyprószył delikatnie śnieżek i niewielka, brudnożółta plama zatrzymała się na wehikule. Nikogo. Wszystko było na swoim miejscu. Zrobiłem kolejny krok do przodu i jeszcze następny, oświetlając teren wokół siebie. Wreszcie cichutko zagwizdałem, tak, aby nie pobudzić śpiących w willi ludzi. Obciach nie odpowiedział mi. I była to bardzo dziwna reakcja, wszakże nie tak dawno widziałem go człapiącego obok tarasu. Pies musiał gdzieś tutaj być, czaić się, niemożliwe, żeby mnie nie usłyszał. Nie był to żaden psi emeryt, a stworzenie w pełni sił, zdrowe i czujne. Zresztą nie dalej jak pięć minut temu sprawiał wrażenie, że ktoś lub coś przeszkodziło mu w spokojnej drzemce. A zatem Obciacha musiało coś zaalarmować. Jak poinformowała mnie Magda Brończak, ten kaukaski owczarek był psem idealnie nadającym się do pilnowania obejścia. Co się zatem stało, że pies nie zareagował na mój gwizd? Skierowałem się ku wschodniemu skrzydłu domu, tam gdzie wyrastał z bryły domu betonowy prostopadłościan garażu. Zbadałem potencjalne ślady stóp na pokrytym dziesięciocentymetrową warstwą białej pierzyny trawniku, lecz oprócz starych śladów, należących prawdopodobnie do Magdy i psa, żadnych innych nie znalazłem. Ruszyłem na obchód dookoła domu. Chłód zimowej nocy dodał mi animuszu i w niecałą minutę obszedłem willę. Nic. Nigdzie śladu Obciacha. Żadnego intruza. Cofnąłem się do ogrodu wychodzącego na jezioro. Stanąłem obok tarasu i latarką oświetliłem śnieg. Świeże ślady psich stóp mijały tarasowe schodki i biegły ku bramie, tam urywały się na odśnieżonym kawałku dziedzińca, pojawiały się zaś dalej na trawniku, lecz już nie potrafiłem ustalić, które z nich były świeże. Pies najwyraźniej kręcił się w kółko i stare ślady mieszały się z nowymi. I znowu znalazłem się przy tarasie. Tym razem oświetlając ośnieżoną Powierzchnię ogrodu, poszedłem pod prąd psich śladów, do miejsca - Jak mniemałem - z którego Obciach wyruszył nie tak dawno na obchód. Szedłem wolno, mając w zasięgu wzroku dziesięć metrów terenu przed sobą. Siady psa znaczyły na białym śniegu wyraźny szlak, którego źródła tak bardzo poszukiwałem. Niechybnie zmierzałem do rogu posesji sąsiadującego z zarośniętym brzegiem. Już widziałem za siatką ogołocone pniaki drzew, krzaki pozbawione okrycia - istne chaszcze, które latem zamieniają się w podmokły busz. Na terenie posesji, kilka metrów przed linią ogrodzenia stała chata, rodzaj drewutni i domyśliłem się, że gdzieś tam znajduje się kryjówka Obciacha. Faktycznie. Mętny snop światła latarki spoczął wreszcie na dużej budzie schowanej za ścianą szopy, tej od strony jeziora. Było tu wiele psich śladów, te świeże, rzeczywiście, prowadziły do skleconej z desek skrzynki z małym daszkiem obitym papą. Nawet walało się przed budą trochę słomy i siana. Poświeciłem latarką za siatkę, w absolutną ciemność kryjącą się w owych nadbrzeżnych chaszczach. I wtedy poczułem za sobą dziwny szmer. Słyszałem czyjś oddech. Skrzypienie śniegu pod czyimś ciężarem... o rany! Kiedy się odwróciłem, potężne cielsko spadło na mnie niczym jadący tramwaj, zwalając mnie z nóg. Upadłem na ośnieżony trawnik całkowicie zaskoczony. Ból pleców - bo na nie właśnie upadłem - był niczym w porównaniu z rozkosznym odkryciem, że owym intruzem, który mnie zaatakował był nie kto inny jak sam Obciach. Jak tylko wydałem z siebie jakiś dźwięk, pies lizał mi twarz swoim wilgotnym i ciepłym jęzorem, a skamlał przy tym, jakby bardzo mnie lubił. Odetchnąłem z ulgą. Wstałem szybko i pogłaskałem psa po dużym łbie. - Dobry pies... dobry pies - mówiłem ściszonym głosem. - Ależ mnie wystraszyłeś, Obciachu. Przysiadłem obok psa, tuląc do siebie jego łeb. - Coś się stało? - pytałem go. - Ktoś tu był, piesku? Kręcił się tu ktoś? Może go znasz? Pies nie odpowiadał. W zamian wiercił się i merdał pociesznie ogonem. Dałem spokój - po prostu Obciach wyszedł w środku nocy rozprostować kości. Poszliśmy razem na oświetlony mętnym światłem dziedziniec. Idąc tam, uważnie obserwowałem ślady na śniegu, czasami lustrowałem teren za ogrodzeniem. Niekiedy zerkałem w okna na piętrze willi, jakbym chciał w nich dojrzeć któregoś z gości. Nie znalazłszy żadnego śladu potwierdzającego obecność na terenie posesji intruza, pożegnałem psa i wszedłem do domu. Pierwsze przywitało mnie ciepło wnętrza willi. „Co za przemiłe uczucie móc znowu być w nagrzanym domu" - pomyślałem i zdjąłem buty. Potem przywitała mnie Magda zaniepokojona odgłosem dochodzącym z holu. - Co się dzieje? - szeptała przerażona. Stała w drzwiach „naszej" sypialni ubrana w swoją zabawną pidżamę w kwiatki, a jej przestraszona twarz w mętnym świetle wpadającym przez podłużne okno z dziedzińca wydawała się upiorną maską. Tylko dzięki tym nędznym porcjom fotonów mogliśmy się nawzajem zobaczyć. Zbliżyłem się do niej. - Fałszywy alarm - odpowiedziałem szeptem. - Wydawało mi się, że ktoś łaził po posesji. - O Jezu! - zadrżał jej głos. Wtedy zapragnąłem j ą przytulić. Było to pragnienie tak silne, że ledwo się opanowałem. Pomogły mi w tym dwa głębokie wdechy i wydechy. Dzięki ci, Dalajlamo! - Idź spać - powiedziałem cicho. - A ty? - Wracam z powrotem do gabinetu twego dziadka. Służba nie drużba. - Dobrze - kiwnęła główką i popatrzyła na mnie wzrokiem, jakim do tej pory nigdy na mnie nie patrzyła. Jej śliczne błękitne oczy lśniły od zmysłowego piękna. - Do jutra. - Dobranoc. Nie powiedziała - „Króliczku". Ba, to jeszcze nie wszystko! Zanim zamknęła za sobą drzwi, zbliżyła się do mnie i pocałowała mnie w policzek. Zrobiła to niewinnie, bez pożądania, ale z czułością. Stałem oszołomiony przed zamykającymi się drzwi i dopiero po chwili ruszyłem ku schodom. W tej chwili moje myśli nie mogły uwolnić się od złożonego na moim policzku wilgotnego pocałunku. Czułem jej zapach, który był mieszaniną wanilii i przebudzonej kobiecości. Nagle do moich uszu doleciał pewien dziwny dźwięk dochodzący z piętra. Kroki. Na pierwszym piętrze ktoś chodził. Skrzypnęła podłoga. Raz, drugi, trzeci. Świadomość obecności na górze kogoś z zaproszonych przez Magdę osób podziała na mnie niczym sól trzeźwiąca. Nie bacząc na świętość nocy i prawa pozostałych gości do spokoju, ruszyłem pędem po schodach, pragnąc jednego - dorwać intruza. Zatrzymało mnie światło kładące się spłaszczonym trójkątem na posadzce, wychodzące z uchylonych drzwi łazienki, tych znajdujących się przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu. Ktoś wszedł do łazienki, więc szybko zlustrowałem wzrokiem wejście do pozostałych pokojów. Wszystkie inne były zamknięte, wszystkie - oprócz drzwi gabinetowych. Osoba znajdująca się w łazience nie skorzystała z klozetu, szumiała jedynie woda lecąca z kranu. Potem ten ktoś wyszedł. Wycofałem się na schody i przywarłem do nich. Wyjrzałem zza ostatniego stopnia i ujrzałem długą nocną koszulę sięgającą nieomal do kostek. Wstrzymałem oddech i obserwowałem, jak znika za drzwiami swojej sypialni. Z pewnością była to któraś z dziewczyn. „Tak, to zdaje się Lady" - pomyślałem. Była wyższa od Justyny, a kobieta w nocnej koszuli wydawała mi się wysoka. W końcu, gdy wszelkie dźwięki ustały, odkleiłem się od schodów, na paluszkach pokonałem korytarz i wślizgnąłem się do gabinetu. Zanim dotarłem pod ścianę, na której wisiał Kossak, zastanawiałem się, czy to ja zostawiłem nie zamknięte drzwi. A może podczas mojej nieobecności weszła tutaj Lady? Tylko czego tutaj szukała? Stanąłem przed obrazem i włożyłem w zęby zapaloną latarkę. Płótno wisiało, jak mi się zdawało, w niezmienionej pozycji. „Jak to: czego szukała?" - zaśmiałem się w duchu. „Głupie pytanie". Oświetlając ścianę przed sobą, zdjąłem obraz i uważnie obejrzałem sejf. Nic nie wskazywało, żeby ktoś przy nim manipulował. Sprawdziłem zamek. Nikt go nie tknął. Cóż, to jednak ja musiałem zostawić otwarte drzwi gabinetu. Lady zaś opuściła sypialnię, gdyż zachciało jej się pić. Nie było w tym nic dziwnego i podejrzanego. Usiadłem na jednym z dwóch foteli w kąciku do kameralnego posiedzenia. W tej niszy postanowiłem się ukryć i dalej czekać na złodzieja. Gdzieś przed nastaniem świtu usłyszałem dochodzące z holu na pierwszym piętrze kroki. Skrzypnęła podłoga, raz, drugi, trzeci, i po chwili nastała cisza. Trwała minutę. Po tym czasie wstałem z fotela i z bijącym sercem zbliżyłem się do drzwi gabinetu. Nasłuchiwałem w wielkim napięciu, lecz bijące serce zagłuszało wszelkie odgłosy płynące spoza pomieszczenia, w którym warowałem. Odważyłem się delikatnie uchylić drzwi. Włożyłem w ich szparę głowę, próbując z ciemności wyłowić postać intruza. Lecz jak na złość w korytarzu nikogo nie zastałem. A przecież ^szałem wyraźnie kroki, o tym byłem najzupełniej przekonany. Nie był to żaden sen. Na wszelki wypadek uszczypnąłem się w policzek i poczułem ból. Nie namyślając się dłużej, poświeciłem latarką po drzwiach prowadzących do sypialni naszych gości. Tylko jedne z nich były otwarte, te pośrodku korytarza. A gdy zrobiłem kilka kroków w tamtym kierunku, zdawało mi się, że słyszę bulgoczący dźwięk wolno płynącej wody. Lecz dźwięk nie dochodził z łazienki, a z sypialni. Co jest grane? Zrobiłem kolejny krok, zdawało mi się, że to wiatr wieje wśród drzew i wydaje szemrzący dźwięk. Potem zdawało mi się, że to istota ludzka schowana za owymi drzwiami wydaje z siebie rzężący oddech. Oddech o ogromnej mocy, o mocy stworzenia wielkości całego wszechświata. Dopiero, gdy znalazłem się przed samymi drzwiami zrozumiałem, że był to szept. I nie był on zwyczajny. Brzmiał jak ponura modlitwa. Wypowiadane w jednostajnym rytmie słowa wibrowały w niskim tonie, ów szept rozbrzmiewał mową kosmosu, a jego pulsujący rytm czułem nawet w sobie. Z tej wewnętrznej pulsacji rodziły się w mojej głowie niezliczone litery i sylaby, które układały się w jakieś znaczenie dające początek wszystkim wewnętrznym i zewnętrznym światom. To pulsowała boska energia. Znalazłem się bowiem w kosmosie mantry. I zrozumiałem, że osobnik w sypialni odprawiał mantrę, rodzaj buddyjskiej modlitwy, medytacyjnej formuły magicznej. Lecz nie był to Dalajlama. Przed łóżkiem naszego buddysty klęczał Andrzej. Dalajlama leżał na łóżku na plecach, z zamkniętymi oczami i wydawało się, że, nieborak, nie oddycha. Słyszałem dolatujące sylaby układające się w jakieś obco brzmiące zdanie: Gate gate paragate parasamgate bodhi swaha!12 I Bóg mi świadkiem — poczułem coś w rodzaju lęku. Widok klęczącego Andrzeja nad nieruchomym Dalajlama był niezwykły. Zaraz też zadałem sobie pytanie: kto szedł korytarzem, skoro tych dwóch znajdowało się w sypialni? Andrzej dalej powtarzał w transie słowa, tym razem po polsku: Siariputro 13, forma nie jest różna od pustki, a pustka nie jest różna od formy; forma jest dokładnie pustką a pustka jest dokładnie formą. Byłem tak bardzo wpatrzony w pochyloną nad Dalajlamą postać Andrzeja, że na śmierć zapomniałem o krokach w korytarzu, które mnie zbudziły. Kiedy usłyszałem za sobą dźwięk wcale nie przypominający manny, było o ułamek sekundy za późno. Ktoś za mną szybko się zbliżał. Odwróciłem się i ujrzałem atakującego mnie Króliczka. Łukasz Pałczyński we własnej osobie! Pomimo mroku panującego w korytarzu na piętrze, widziałem jego twarz wykrzywioną bólem cierpienia. Tak bolała tylko zazdrość. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Króliczek uderzył mnie w policzek. - To za Magdę, draniu - wyszeptał wściekle, jakby napluł mi twarz. - Wszystko widziałem. Wszystko! Pocałowała cię! Króliczek zaczął krzyczeć. O dziwo, jego ujadanie wcale nie przeszkodziło Andrzejowi w mantrze, Dalajlamą także nie zbudził się z głębokiego snu. - Uwodzicielu - pluł mi w twarz Króliczek. - Nie można na tobie polegać... Po prostu zawiodłem się na tobie... Obiecywałeś... Przebudziłem się. Mrok nadchodzącego brzasku prysł w jednej chwili i zamienił się w prawdziwą szarość wypełniającą gabinet. „Musiałem usnąć" - pomyślałem ze zgrozą i skonstatowałem fakt, że siedziałem w fotelu w pozycji zupełnie niegodnej wartownika, a przecież do tej roli zostałem wynajęty. Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy zasnąłem? Nie ulegało wątpliwości, że dałem plamę i zbudziło mnie dopiero energiczne potrząsanie za ramię. Czyjaś dłoń wymierzyła mi nawet policzek. Był to dobry sposób na szybkie przebudzenie. Przede mną stała Magda w pidżamie. - Nie można na tobie polegać... - mówiła niezadowolona. - Po prostu zawiodłam się na tobie. Obiecywałeś. Oświeciło mnie — tak samo mówił do mnie Króliczek z mojego snu. Lecz to nie Łukasz Pałczyński, a ona sama do mnie mówiła. Na jawie. Nie było zatem modlącego się Andrzeja nad nieruchomym Dalajlamą. To wszystko mi się przyśniło. Wstałem jak poparzony i czułem - oprócz chłodu i zmęczenia - okropne zażenowanie. Natychmiast przeniosłem wzrok z niezadowolonej Magdy na obraz Kossaka. - Nic nie zginęło - poinformowała mnie uspokajającym szeptem. - Ale nie o to chodzi... zasnąłeś na warcie. Gdyby złodziej chciał dziś w nocy ukraść z sejfu kosztowności, nie zdołałbyś go powstrzymać... - Nie sądzę - przerwałem jej i ziewnąłem. - Po pierwsze, zauważyłby mnie w tym kąciku, więc pewnie wycofałby się z gabinetu. Po co miałby ryzykować? W końcu mogłem się przebudzić w każdej chwili. - Żeby cię dobudzić, musiałam szczypać, potrząsać, a nawet wymierzyć ci policzek - śmiała się szyderczo. - Zgoda, ale złodziej nie mógł tego wiedzieć, prawda? - Czego nie mógł wiedzieć? - popatrzyła mi w oczy. - No tego, że... że śpię tak głęboko - wyjaśniłem ze wstydem. Magda Brończak westchnęła i poprawiła bezwiednym ruchem ręki włosy opadające na zaróżowione policzki. - Zawsze tak sypiasz? - zapytała. - Rzadko. Może to wpływ tego klimatu albo domu. A może... - Co takiego? - Może to zasługa specyficznych wibracji - plotłem trzy po trzy, mając na uwadze wpływ jej uroku na moje samopoczucie. - Wpływ kogoś żywego i uroczego. - Nie wyspałeś się - rzuciła krótko. Czułem, że domyśliła się, co miałem na myśli. A raczej - kogo. Lecz ten temat był dla mnie zakazany, zachowałem bowiem w pamięci wściekłą twarz zazdrosnego Króliczka z mojego snu. Czy to była przestroga? Znak z niebios, żebym trzymał się od Magdy Brończak z daleka? Rzuciłem przelotne spojrzenie na drzwi. - Pozostali już wstali? - Nie, jeszcze nie. Jak na zawołanie w głębi korytarza skrzypnęły drzwi i ktoś głośno ziewnął. Dalajlamą poszedł do łazienki i zaraz spłynęła w sedesie woda, zaszumiał kran. Opuściliśmy cichaczem gabinet i zeszliśmy na dół. Gra w zakochanych znowu się rozpoczęła. Zastanawiało mnie tylko jedno - czy potencjalny złodziej nie odwiedził przypadkiem nad ranem gabinetu? Jeśli ujrzał mnie w nim śpiącego i zrezygnował z kradzieży, mógł definitywnie pogrzebać myśl o dobraniu się do sejfu. Nie mogłem nawet sprawdzić owych domysłów, gdyż po pierwsze, potencjalny złodziej nie zdradzi sam swoich zamiarów, po drugie, nie mogliśmy zapytać przyjaciół Magdy o to, które z nich planuje włamanie do sejfu. Należało czekać i pilnie obserwować zachowanie piątki zaproszonych gości. Po śniadaniu towarzystwo zapragnęło pooddychać świeżym powietrzem, w związku z tym wyszliśmy gromadą poza dom, powierzając go opiece Obciacha. Dodam także, że podczas śniadania nie wydarzyło się nic szczególnego, nic wartego odnotowania. Towarzystwo bardzo powoli się rozkręcało tego sobotniego ranka, więc śniadanie upłynęło nam w markotnej atmosferze. Może po części było to spowodowane faktem, że jajecznica przyrządzona przez Magdę i Justynę była lekko przypalona? Nikt z zaproszonych gości nie wydał mi się dziwny. Kogo miałem podejrzewać? Nawet Lady, która w nocy opuszczała sypialnię podczas mojej nieobecności w willi, sprawiała wrażenie normalnej dziewczyny. Z początkiem nowego dnia jej wyniosłość jakby skarlała, ulotniła się. Co dalej? Kilka razy przyłapałem Andrzeja jak na mnie zezował, lecz bądźmy sprawiedliwi - byłem tutaj osobnikiem rzuconym na pożarcie przez grupę starych przyjaciół, mało się odzywałem, w zasadzie można było mnie posądzić o pewną tajemniczość i niechęć do nich. Byłem obcym. Mróz nie był tak dotkliwy jak w ostatnich dniach - tylko dziesięć stopni poniżej zera. Szara tafla jeziora miejscami przykryła się białym prześcieradłem. Blisko nas kilku wędkarzy wytrwale wpatrywało się w przeręble, bardziej na zachód, w kierunku Zegrza Południowego pojawiły się nawet iceboardy. „Lód musi mieć ponad l0centymetrów głębokości" - myślałem. „Tyle potrzeba lodu, aby móc wędkować". Dla przykładu grubość lodowej tafli równa 12 centymetrom nadawała się dojazdy śnieżnymi skuterami, motorami i bojerami. Grubość 20 - 30 centymetrów utrzymywała już samochody osobowe. Warto o tym pamiętać zimą na skutych lodem zbiornikach wodnych. Poszliśmy w kierunku Zegrza Południowego. Wszyscy z grona przyjaciół Magdy byli zapalonymi żeglarzami albo bojerowcami. Nikt z nich nie równał się umiejętnościami nieobecnemu Karolowi, lecz z ich rozmów wywnioskowałem, że znali się na rzeczy. Wprawdzie miałbym szansę rywalizować z nimi w dziedzinie żeglarstwa, jednak przeciętny był ze mnie użytkownik iceboardowej deski i żaden bojerowiec. Dosłownie kilka razy udało mi się wskoczyć na deskę windsurfingową, raz próbowałem utrzymać się na iceboardzie. Z powodzeniem - dodam. Idąc w kierunku Zegrza Południowego po lodzie, rozmawialiśmy. Zapytano mnie o moje związki ze sportem. - Uprawiasz coś? - zapytał Andrzej, który szedł z prawej strony Magdy. Ja, kroczyłem obok jej lewej ręki, lekko kuśtykając. Kiedy rozmawialiśmy, wydobywaliśmy ze swoich płuc kłęby ciepłej pary, jakbyśmy byli ciągnącymi powóz końmi. - Chodzi mi o sport, nie o rolnictwo. - To świetnie, bo nie znam się na rolnictwie - uśmiechnąłem się kwaśno. - Nie mam nawet działki rekreacyjnej. A sport, owszem, lubię. Uprawiam żeglarstwo... - A skąd ta kontuzja? Utykasz. Nie chciałem zdradzać, że zacząłem utykać po operacji kolana. Wkrótce okazało się, że z moją łękotką nie jest dobrze. Ciągłe wyjazdy w teren i gonienie przemytników dzieł stuki zrobiło swoje, kontuzja wciąż się odnawiała. Nie potrafiłem zadbać o kolano we właściwy sposób, gdyż zawsze była jakaś ważna sprawa na horyzoncie. Inna rzecz, że nie potrafiłem nigdy usiedzieć w miejscu, a pracy miałem pod dostatkiem. W końcu moja praca na stanowisku ministerialnego detektywa nie zaczynała się każdego dnia o dziewiątej rano i nie kończyła o 15:30. Pracowałem także po godzinach i w weekendy. Nawet ostatnie dwa urlopy poświęciłem na rozwiązanie interesujących zagadek. Jak zatem miałem odpowiedzieć Andrzejowi na pytanie o moją kontuzję? Że byłem pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków, kimś w rodzaju detektywa zajmującego się kradzieżami i przemytem skarbów narodowej kultury? A może miałem im wszystkim powiedzieć, dlaczego się tutaj znalazłem? - Rumpel - odpowiedziałem. - Co: rumpel? - zainteresował się Andrzej. - Zawadziłem nogą o rumpel. To było na Mazurach. Rumpel... ten od steru. - Wiem, co to jest rumpel. - To dobrze. - Sterujesz nogą, a nie ręką? - odwzajemnił się uszczypliwością. - Czasami jak mam bardzo zajęte ręce, to używam i nóg. Lady z Justyną zachichotały. - A czym można mieć zajęte ręce podczas sterowania? - zapytał pogodnie Dalajlama. - Nie licząc steru. -Jak to czym? - wzruszyłem ramionami. - Ładnymi dziewczynami. Natychmiast poczułem ostry ból wrzynającego się w moje żebra łokcia Magdy. Przesadziłem, nie powinienem w j ej obecności gadać takich bzdur, ale to była wina tego szydercy Andrzeja. Sprowokował mnie do głupiej riposty, bo jeśli nawet zdarzało mi się siedzieć w kokpicie łajby z ładną dziewczyną u boku, to nigdy jej nie ściskałem podczas żeglugi. Jako kapitan łodzi musiałem bowiem odpowiadać za bezpieczeństwo każdego rejsu i dopiero na lądzie przechodziłem do wyżej wspomnianej czynności, której byłem jednak umiarkowanym amatorem. - To z ciebie musi być niezły pies na baby - dorzucił swoje trzy grosze Mazgaj. - A nie wygląda na takiego, prawda? - śmiała się Lady. - Wcale - dodał Andrzej. - Nie to co ty - poklepał go po ramieniu Mazgaj. - Nic nie wygląda na to czym jest - rzucił mądrze Dalajlama. - Raczej „nikt" nie wygląda na tego „kim" w rzeczywistości jest, Dalajlamo - poprawiała go Justyna. - To chciałem powiedzieć. - To jak to jest z tymi dziewczynami, stary? - drążył poprzedni wątek Andrzej. Niepocieszona przebiegiem rozmowy Magda westchnęła, lecz czułem, że jest w pewien sposób rozbawiona sytuacją, jakby ją ciekawiło, co wymyślę, jakiej riposty udzielę przeciwnikowi. - Anie- -machnąłem ręką. - To było dawno temu... ta kontuzja... i te dziewczyny. Wtedy jeszcze nie znałem Magdy. - Nigdy mi nie mówiłeś, Króliczku, że z ciebie taki uwodziciel. - Cicha woda brzegi rwie - dodała Lady. - To fakt - pokiwałem głową. - Oszukałem was... to nie było podczas rejsu. Nie było wtedy żadnych dziewczyn. Kontuzji kolana nabawiłem się podczas dyskoteki. Otóż, uprzedzam ewentualne pytanie, chodzę namiętnie do dyskotek i tam podrywam panienki... a raczej: chodziłem i podrywałem. Ale już tego nie robię. Tu wymownie spojrzałem na Magdę. - Podczas takich wizyt w nocnych klubach nierzadko trzeba wykazać się zręcznością - kontynuowałem. - Szczególnie jest niezbędna, gdy okazuje się, że dziewczyna, z którą tańczymy albo której stawiamy drinka jest ze swoim gachem stojącym właśnie za naszymi plecami. Wtedy albo ratujemy się ucieczką, albo... stajemy do męskiej walki. - Ty, facet - zadrwił Andrzej - ty jesteś jakiś rozrabiaka. - Bijesz się o panienki na dyskotekach? - zmarszczyła czółko Lady. - E - śmiał się Dalajlama. - Paweł się z nas nabija. - Żaden z ciebie dyskotekowiec - dodała Justyna. - Niestety, to prawda - kiwałem smutno głową. - Rozwalam facetom łby i łamię nosy. A i butelkę potrafię rozbić o niejedną głowę. Mówiąc te bzdury, popatrzyłem na Andrzeja. Odwrócił wzrok. Owszem nabijałem się, choć próbowałem też rzucić ciche ostrzeżenie Andrzejowi, okropnemu prowokatorowi. Zresztą wszyscy pojęli szybko w czym rzecz i zaczęli się śmiać. Tylko Magda się nie śmiała. Kątem oka zerkała na mnie. ROZDZIAŁ SZÓSTY W ZEGRZU POŁUDNIOWYM • ICEBOARDY • CO ROBIĆ, GDY ZARWIE SIĘ LÓD? • PASTYLKI MIĘTOWE W METODZIE USTA-USTA • ŚLIZGI I KONTUZJA KOLANA • TRAFIAM NA BLOK „C" • WIZYTA ZAZDROSNEGO KRÓLICZKA • AWANTURA • SŁODKA PROPOZYCJA LADY • WRACAM NA URSYNÓW, CZYLI ZŁODZIEJ NAS PRZECHYTRZYŁ Po lodzie doszliśmy pod wschodni brzeg Zegrza Południowego w pobliże młodzieżowego ośrodka sportowego, którego ciemna, drewniana sylwetka — stworzona przez pozbawionego fantazji architekta — ginęła wśród wielu innych położonych nad brzegiem jeziora domów i budynków. Jedynie rozrzucone na szerokim brzegu bojery i łajby, a także cumujące dalej na przystani łodzie powiedziały nam, że tu właśnie znajduje się ośrodek sportowy. Za plażą przysiadł rząd domków kempingowych, przed nim leżało wiele kadłubów mniejszych żaglówek oczekujących nadejścia wiosny. Grupa kilku wyczynowców kręciła się przy dwóch nowoczesnych bojerach, podpatrywana przez kilku wyrostków. Bliżej nas, na odśnieżonym drewnianym pomoście łączącym plażę z terenem ośrodka, instruktor pouczał odzianą w skafandry młodzież, co to jest deska do ślizgania się po lodzie, zwana przez niego „icesurfer". Jeśli znałem owo urządzenie do ślizgania się po śniegu i lodzie, to wyłącznie pod nazwą „iceboard". Jak zwał, tak zwał! Idea tego pojazdu była banalnie prosta. Ot, wystarczyła do tego deska, której kadłub był wykonany z laminatu. Do deski należało zamontować na stronie grzbietowej szynę pod masztową, stalowe płozy zaś od spodu. Zmianę kierunku żeglugi uzyskiwało się tutaj poprzez poślizg boczny płozy sterowej, wywołany przez odpowiednie pochylenie tak zwanego „pędnika". Ów pędnik zakładało się najczęściej od deski windsurfingowej, co było fantastycznym zabiegiem pozwalającym oszczędzić naszą skromną kieszeń. Cała konstrukcja była niezatapialna i można ją było spakować nawet do zwykłego malucha. Instruktor młodzieżowy skupił jednak swoją uwagę na bezpieczeństwie ludzi, a nie sprzętu. Był to człowiek rosły i zahartowany. Miał może trzydzieści kilka lat i nosił niebieski ortalion oraz śmieszną czapeczką z pomponem. Przede wszystkim emanowała z niego zaraźliwa troska o młodzież, co się w końcu chwali, lecz czasami taka demonstracyjna troska potrafi być utrapieniem. - Co robimy, gdy zarwie się lód? - pytał młodzież ów rosły mężczyzna. - No, kto odpowie? Może Marcin... o, kurczę, gdzie on jest? Pozostali młodzi ludzie wskazali dwóch wyrostków przyglądających się kilkadziesiąt metrów dalej przy przystani jachtowej owym wyczynowcom przy bojerach. - Te! - krzyczał instruktor na chłopaków. - Marcin! Piotrek! Jazda z powrotem! No, co jest? Migusiem! Dwaj chłopcy niechętnie wrócili, odprowadzani wzrokiem przez milczących bojerowców. - Migusiem! - ponaglał ich instruktor, a miał tak pocieszną minę troskliwej kwoki, że któraś z dziewczyn zachichotała. - A tobie co tak wesoło, Kinga? - Mnie? - nabrała głęboko powietrza i zrobiła duże oczy. - Opowiadaj. - Co? - Co robić, gdy zarwie się lód? - O Jezu, znowu? - Migusiem. Kinga zamknęła oczy i zaczęła recytować bez cienia emocji. - Po pierwsze, nie wpadaj w panikę i zachowaj spokój. Po drugie, oszczędzaj siły na wydostanie się z wody. Po trzecie, zdejmij buty, aby zrzucić kilka zbędnych kilogramów i łatwiej utrzymać się na powierzchni. Po czwarte, jeśli się wydostaniesz, nie wstawaj, lecz powoli przeczołgaj się w bezpieczne miejsce. - A po piąte? - zapytał instruktor. - Jeżeli jest taka możliwość szybko przebierz się w pożyczone suche ubranie. - Dobrze, Kinga! Instruktor nie zauważył, że stoimy za jego plecami i przysłuchujemy się ich zbiórce. Obejrzał swoją„trzódkę" i palcem wskazał nieposłusznego Marcina. - A co robimy w wypadku, gdy pod kimś zarwał się lód? No, Marcin, migusiem opowiadaj. Nie będziemy tu stać do obiadu. Mamy dzisiaj lekki wiaterek... - No to... - podrapał się w głowę Marcin - pierwsze co robimy, to rozglądamy się czy w pobliżu nie ma kogoś do pomocy... - Złe! - fuknął instruktor. - Zapomnij o tym. Jesteś sam! - Jak się pod kimś zarwie lód, to... to ma facet pecha - żartował Marcin. - A jak to będzie kobieta? - spytała Kinga. - A to wtedy nie biegnę w jej kierunku, bo lód w tym miejscu może być słaby i może zarwać się również pode mną. Chociaż... ja bym zaryzykował. - Dobra - machnął ręką zdegustowany instruktor. - Piotrek, odpowiadaj za niego! - Należy wezwać pomoc z telefonu komórkowego... numer 112. Staram się podać lub rzucić osobie znajdującej się w wodzie cokolwiek, za co można się trzymać ... linę, gałąź, kurtkę. Pomagam ofierze wydostać się na krawędź lodu. I pod żadnym pozorem nie podajemy alkoholu uratowanemu na mrozie... - A dlaczego? - Bo młodzież nie pije! - No, ale ofiarą może być dorosły - instruktor wbił palec w swoją pierś. - Na przykład ja. - Przecież pan też nie pije alkoholu. - No, nie, ale rozważamy teoretycznie. Zapamiętajcie zatem, że alkohol rozszerza naczynia krwionośne i poprawia krążenie, w rezultacie szybko doprowadza do dalszego wyziębienia organizmu. Zamiast alkoholu możesz podać czekoladę lub cukierki i coś ciepłego do picia. - A skąd ja wezmę gorącą czekoladę na lodzie i telefon komórkowy? - wzruszył ramionami Piotrek. - Ech, ty dzikusie - wszedł w słowo Marcin i wyjął z kieszeni swojej kurtki garść cukierków. - Ja na wszelki wypadek wziąłem trochę pastylek miętowych. Jak Kinga wpadnie do przerębla, to ją poczęstuję. Są miętowe i od razu mogę zrobić sztuczne oddychanie metodą usta-usta. - Ty! - dziewczyna walnęła Marcina pięścią w ramię. - Ja ci dam! - Spokój - uniósł w górę rękę instruktor. - Stwierdzam, że jesteście teoretycznie przygotowani do zawodów. Rozpoczynamy trening. Bierzcie deski i na lód. Gęsiego, marsz! Zaraz... o czymś zapomnieliście! Migusiem po ochraniacze, kaski i kamizelki asekuracyjne. Kilku chłopaków rzuciło się ku zabudowaniom za alejką nabrzeżną, a ja zaszedłem instruktorowi drogę. - Przepraszam najmocniej, gdzie możemy wypożyczyć deski? - zapytałem. Poparzył na nas, jakbyśmy urwali się z choinki, trochę się speszył obecnością trzech ładnych dziewczyn, z których jedna, Magda, mogłaby uchodzić za gwiazdę filmową, chrząknął więc i przybrał minę twardziela. - A nie, ja jestem instruktorem tych młodych ludzi - tłumaczył. - Musicie iść do biura... to ten drewniany budynek. Z icesurferami nie będzie trudności... gorzej z bojerami... chociaż we wtorek mają się odbyć regaty i panuje tu gorączka. Pierwszy raz na deskach? - zainteresował się instruktor. - Czy już kiedyś ślizgaliście się? - Bywało - odpowiedział Andrzej. Pożegnaliśmy instruktora i poszliśmy do piętrowego budynku z drewna, w którym bez trudu znaleźliśmy sekretariat. Tam skierowano nas z powrotem na nabrzeże do hangarów, gdzie mieliśmy zapytać o konkretną osobę. Kiedy już znaleźliśmy ją, udało nam się wypożyczyć trzy bolidy o konstrukcji z kompozytów węglowych z ruchomą płozą - a więc sprzęt przeznaczony dla zawodników zaawansowanych. Sztywna płoza była bezpieczniejsza. Gdy ślizgało się bowiem z ruchomą, podczas gwałtownego skrętu działały potężne siły odśrodkowe, które przy dużej prędkości potrafiły wyrzucić człowieka w powietrze. Dlatego początkujący amatorzy iceboardu musieli najpierw nauczyć się skręcać ze „sztywną płozą", dopiero potem próbować na ruchomej. Nasze towarzystwo ślizgało się na ruchomych płozach zwanych tasakami, wykonanych z blachy stalowej w okładzinach węglowych, przeznaczonych na lód pokryty śniegiem14. Jeszcze tylko nasmarowaliśmy pokład bolidu antypoślizgową warstwą jakiegoś chemicznego świństwa, wmontowaliśmy żagle z mylaru o powierzchni około siedmiu metrów kwadratowych15, i wyszliśmy w jezioro. Pierwsze zaczęły nasze panie i muszę stwierdzić, że, oprócz Lady, zaprezentowały się wspaniale. Szczególnie Magda zaimponowała mi odwagą, ambicją i kondycją fizyczną. Posiadała też nieliche umiejętności iceboardowe Jak zdradził mi Mazgaj, „moja" narzeczona była też niezłym żeglarzem i uwielbiała jazdę konną. Potem przyszła kolej na nas - panów. I wnet przekonałem się, że nie tylko nie dorównywałem Andrzej owi, ale nawet Mazgaj i Dalajlama przewyższali mnie w umiejętnościach „ślizgowych". Ba, byłem gorszy nawet od Magdy i Justyny. Wstyd? Dla mnie, człowieka ambitnego i uważającego się za sportowca, tak. Ale to nie wszystko. Wkrótce wydarzył się pewien pechowy dla mnie incydent. Otóż szykowałem się do wykonania zwrotu przez rufę, wcześniej udało mi się dwa razy wykonać zwrot przez sztag, który to manewr polega na „ostrzeniu" za pomocą żagla i ciężaru ciała, by umiejętnie przejść przed masztem. Potem „odpadamy", pochylając żagiel do przodu. Zwrot przez rufę jest trudniejszy, gdyż iceboard leci szybciej od wiatru. Można gwałtownym szarpnięciem żagla skierować go na drugi hals, co jest piekielnie trudne, lub skręcić za pomocą rumpla. Zdecydowałem zastosować pierwszą metodę - powodowany głupią chęcią popisu przed Magdą i pozostałymi - i właśnie podczas „ostrzenia" dała o sobie znać moja noga. Zabolała operowana łąkotka. Spadłem z bolida przy szybkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i tylko dzięki umiejętności upadania uniknąłem poważniejszej kontuzji. Na dobrą sprawę bez kasku można było się zabić, lecz na szczęście posiadałem ów ochronny „hełm" i umiałem upadać. Nie interesował mnie los bolida i żagla. Czułem, że kolano mi spuchło i armia mikroskopowej wielkości krasnoludków wierci w nim dziurki świdrami z diamentowymi końcówkami. Skąd takie głupie skojarzenia przychodzą człowiekowi do głowy w takich chwilach? Leżałem na plecach, z zaciśniętymi szczękami i kiedy zgiąłem się w pół, obok mnie zjawiła się już cała pozostała szóstka. Miłym akcentem tego wypadku była troska Magdy o moje zdrowie. Poza tym inni użalali się nade mną. Pośród różnych „ochów" i „achów" Lady i Justyny czułem się wyróżniony. A kiedy palce Magdy dotykały mojego chorego kolana, przestałem nawet odczuwać ból. Zignorowałem też ironiczną uwagę instruktora grupy młodzieży, która natychmiast zjawiła się obok nas, o tym, że jestem „amatorem". Jedno mnie wówczas zastanawiało - czy „moja" narzeczona udawała tylko przejętą moim upadkiem dziewczynę czy naprawdę się przestraszyła? Zawieziono mnie do bródnowskiego szpitala- na Oddział Chirurgii Urazowo-Ortopedycznej i Rehabilitacji. Znałem dobrze ten ogromny gmach o barwie policyjnego munduru, wybudowany na Pradze Północ. Nie tak dawno na tym samym oddziale - będącym bazą dla Kliniki Ortopedii i Rehabilitacji AM - poddałem się badaniu stawu kolanowego rezonansem magnetycznym, a rozpoznanie brzmiało groźnie: „Cechy pęknięcia rogu tylnego łąkotki przyśrodkowej stawu kolanowego lewego". Zalecono mi fizykoterapię, ćwiczenia wzmacniające aparat mięśniowy stabilizujący staw kolanowy i farmakoterapię. Kiedy to nie pomogło, wykonano artroskopię16 stawu kolanowego. Zręczne palce ortopedy dokonały plastyki uszkodzonej struktury, lecz wciąż nie miałem zaleczonego urazu. Magda i Andrzej przywieźli mnie do znanego mi bloku „C", na czwarte piętro. Lady czekała na parkingu w samochodzie, bo jak powiedziała - nie znosiła zapachu szpitala. Trochę krępowała mnie obecność Magdy i Andrzeja. Czułem się niezręcznie, jak pokonany i ośmieszony zawodnik. W oczach Andrzeja zaś doszukiwałem się cienia cichej satysfakcji z przebiegu wydarzeń, które rzuciły mnie w epilogu na szpitalne łóżko. Jednakże, obiektywnie rzecz biorąc, kolega Magdy zachowywał się przyzwoicie. - Czy wiesz, że do tego samego szpitala trafił Karol? - rzekła Magda, gdy zrobiono mi zastrzyk przeciwbólowy i czekałem na konsultację specjalisty. - Ale on, biedak, już wyszedł do domu. Mam nadzieję, że ciebie również szybko wypuszczą, Króliczku. Niestety, ortopeda poprosił o dzień pobytu na Brodnic w celu wykonania szczegółowych badań, gdyż stan mojego kolana nie był zadowalający. Wobec powyższego, poprosiłem Magdę i Andrzeja, żeby pojechali do Nieporętu i zabrali mnie jutro z samego rana. Odetchnęli z ulgą na moją propozycję. A kiedy zniknęli w windzie, zrobiło mi się smutno. Tak szybko mnie się pozbyli. Tak, widziałem tę ulgę na ich umęczonych i trochę znudzonych obliczach. Zbyt szybko mnie opuścili. Tylko czego ja się spodziewałem? I czy nie byłem przypadkiem zazdrosny o Magdę? Czyż to nie osoba Andrzeja tak na mnie działała? Przystojny był z niego facet i czasami odnosiłem wrażenie, że patrzył na nią z niejakim żalem, że to nie ona jest jego dziewczyną. Chyba mnie nie lubił. Może byłem przewrażliwiony na punkcie Brończakówny, lecz przyznajmy to otwarcie - należała do tego typu kobiet, które mogły zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie. „Zamiast o kolanie, ja o babach" - zbeształem się w myślach. Zmuszałem się do tego, aby nie myśleć o mojej pięknej „narzeczonej", w czym pomógł mi widok seksownej pielęgniarki, którą przydzielono mi do opieki. Znałem ją, to znaczy widywałem j ą tu już wcześniej i kilka razy zamieniłem z nią zdanie. Sylwia - bo tak miała na imię ta chodząca w krótkim fartuszku odsłaniającym piekielnie zgrabne nogi pielęgniarka - wiedziała, że pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki, więc szybko przeszliśmy na „ty". Po zabiegach ułożono mnie w dwuosobowej salce, którą nazwałem „salą dla VIP-ów". Oprócz mnie leżał w niej jakiś mężczyzna w wieku pięćdziesięciu lat, dyrektor zakładów budowlanych pod Warszawą. I gdzieś tak pod wieczór, przyszła Sylwia. - Masz gościa - poinformowała mnie. - Kto taki? - poczułem coś w rodzaju silnego niepokoju. - Kobieta? - Nie - Sylwia westchnęła. - Masz pecha. To jakiś wyperfumowany facio. Wpuszczać? - Wpuszczać. Do sali wpadł pachnący Lagerfeldem Króliczek. - A ty co tutaj robisz? - wyrwało mi się na jego widok. - Jesteśmy na ty? - udał zdziwienie. - Nie pamiętasz - zaśmiałem się nerwowo. — Przed moim blokiem na Ursynowie... - Możliwe. Zdjął płaszcz i położył go ostrożnie na poręczy krzesła. Przylizał dłonią włosy. - I co? - zagadnął mnie. - Jak tam twoje śledztwo? - Zaraz... Skąd ty wiesz, że znalazłem się w szpitalu? Śledziłeś nas? Nie odpowiadał. Nawet się za bardzo nie speszył. Musiał obserwować nie tylko willę Magdy, lecz pewnie pojechał za nami do samego Zegrza Południowego. Śledził nas. Widział mój wypadek i jazdę do szpitala. Zapytałem go wprost, czy to on łaził wieczorem z piątku na sobotę wokół willi w Nieporęcie. Zaprzeczył. Jakoś mu nie uwierzyłem. - Długo tu będziesz? - zadał kolejne pytanie. - Do jutra. - A co będzie, jeśli dzisiaj w nocy złodziej dobierze się do sejfu? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Faktycznie, złodziej miał ułatwione zadanie. Nie było mnie przy Magdzie i nie miał kto czuwać nocą w gabinecie jej dziadka. - Nie ma innej rady - odezwałem się. - Dopiero jutro mogę stąd wyjść. Pech. Masz jakiś pomysł? - Myślałem, że mógłbym ukryć się w samochodzie i obserwować willę. - Nic ci to nie da. Jeśli złodziej włamie się do sejfu, to przecież nie ucieknie w środku nocy z łupem. - Ty jednak zakładasz, że to ktoś z przyjaciół Magdy - wbił we mnie szkliste oczy. - Nie wiem. Chcesz warować w samochodzie w mroźną noc przed willą, twoja sprawa. - Idzie ocieplenie. - Jak chcesz. Przerwaliśmy rozmowę - pacjenta obok tak bardzo wciągnęła nasza rozmowa, że odwrócił do nas ostentacyjnie i słuchał dialogu z rozdziawioną gębą. Króliczek wstał. Podszedł do mnie i nachylił się nade mną, aż zapach perfum podrażnił mój nos. - Mam nadzieję, że nie spaliście razem - rzucił mi gniewnie do ucha. - Kto? - prychnąłem. - Ja i Magda? - A o kim mówię? O Obciachu? No, mów prawdę... - Człowieku, odbiło ci? Niby ja z Magdą? Oszalałeś?! - Myślisz, że nie widzę, jak na nią patrzysz? - złapał mnie za kołnierz pidżamy, aż jęknąłem. - Tak samo jak ten przeklęty Andrzej! - Andrzej? - wzruszyłem ramionami, chociaż w tej kwestii zgadzałem się z Króliczkiem. - Przesadzasz. Kątem oka widziałem, że pacjent obok naciska przycisk alarmowy. Ja zrobiłem co innego. Złapałem Króliczka za przegub i z całej siły skręciłem mu rękę. Byłem przekonany, że z łatwością go złamię, lecz, o dziwo, ten ani drgnął. Był to typ żylasty, by nie napisać wprost - silny. Pewnie ten akwizytor od siedmiu boleści uczęszczał na siłownię i skrupulatnie dbał o sylwetkę. Może w oczach Magdy chciał uchodzić za faceta z krzepą - kto go tam wiedział. Nie byłem tak sprawny jak w czasach służby wojskowej, ale co jak co - w rękach zachowałem parę, więc tym bardziej zdziwił mnie opór Króliczka. Nagle do sali wtargnęła Sylwia. Wpadła z krzykiem na ustach. - Puszczaj! - wrzeszczała na gościa. - Wynocha! Bandyta jeden! Króliczek się zmieszał. Spasował. Pogroził mi w locie pięścią i zniknął za drzwiami zapomniawszy zabrać płaszcza. Sylwia złapała jego ubranie i kiedy wystraszona głowa Króliczka pojawiła się w szparze drzwi rzuciła w nią płaszczem. - Nic ci nie jest? - spytała Sylwia z troską w głosie. - Nie, w porządku. Facet jest po prostu zazdrosny... - Faceci tak zawsze - westchnęła uroczo. - Ale świat byłby dla kobiet nudny, gdyby nie było komu się dla nich zabić. Zaskoczyła mnie mądrość tej wypowiedzi. Posłałem jej uśmiech, a ona wyszła z sali. Po jej wyjściu pacjent obok zagadał mnie. - Przepraszam pana - zaczął stękać - ale mimochodem byłem świadkiem pańskiej rozmowy z tym gościem w płaszczu... o jakich złodziejach mówiliście? Sejf? Gabinet? Zdrady? Przypomniał mi się Dalajlama. Wziąłem głęboki wdech i policzyłem do czterech. Powoli wypuszczałem powietrze z płuc. O dziwo - pomogło. Uspokoiłem się. - Bo widzi pan - ściszyłem głos do konspiracyjnego szeptu. - Nikt o tym nie wie, ale my tak na niby. - Na niby? Co: na niby? - Przygotowujemy dla telewizji nowy serial i czasami ćwiczymy pewne rozwiązania fabularne... - To kim wy jesteście? -Autorami scenariuszy. Zwolniono mnie w niedzielę z samego rana. O dziwo, nie przyjechała po mnie Magda z Andrzejem, a jedynie zjawiła się Lady swoim samochodem. - Cześć - przywitała mnie kwaśnym uśmiechem na parkingu. - Magda prosiła mnie o przysługę... Co, zawiedziony? Miała rację. W pierwszej chwili poczułem złość. Szybko nabrałem w płuca powietrza i zgodnie z zaleceniami Dalajlamy wypuszczałem je wolno. - Hej, Króliczku 0 potrąciła mnie łokciem. - Zaniemówiłeś? Powinna była raczej zapytać, czy się nie zapowietrzyłem. - Miło cię widzieć - posłałem jej uśmiech „początkującego buddysty". - Poważnie? Zarumieniła się. W świetle dnia wyraźnie widziałem rumieńce ozdabiające jej bladą cerę. Zauważyłem jeszcze coś. Otóż, jej twarz była jakby inna. Lady musiała coś zrobić z twarzą albo fryzurą. Wiem! Oczy! Pomalowała je inaczej. I jeszcze coś, co podświadomie zarejestrowałem, a co uświadomiłem sobie z opóźnieniem. Perfumy. Lady pachniała cytryną unurzaną w waniliowo-różanym roztworze. Toż to była kompozycja zapachowa używana przez Magdę. Czyżby Lady stosowała ten sam kosmetyk? A może rano spryskała się perfumami naszej gospodyni? I gdzie podział się ten chłód prawdziwej damy? Jak szybko kobiety zmieniały swoją naturę? A może ów poprzedni chłód był tylko pozą dla świata? Jadąc z Bródna do Nieporętu, nie tylko obserwowałem drogę za nami - czy nie siedzi nam przypadkiem „na ogonie" Króliczek - lecz przede wszystkim zezowałem na Lady. Nie była to brzydka osoba, choć daleko jej do Magdy. Była nieco dystyngowana - co dodatkowo podkreślała jej wysoka sylwetka. Odniosłem wrażenie, że z tą całą „lady" to była zwyczajna poza. Środowisko przyjaciół Magdy sprawiało wrażenie nieco snobistycznego i zmanierowanego grona. Każdy z nich chciał być inny, ze wszech miar oryginalny, prześcigali się w pomysłach, rozmawiali na różne, zdawałoby się, odległe od siebie tematy. Chcieli być światowcami. Lady nie odbiegała od innych w tym pragnieniu. Jednakże w ten chłodny niedzielny poranek ujrzałem ją jakby w innym świetle - jawiła mi się wtenczas jako osoba inna od tej, za jąkają wcześniej brałem. Z pewnością roztaczała wokół siebie tajemnicę, trudną zresztą do sklasyfikowania i jednoznacznej oceny. Była - jak to się mówi - trochę dziwna. I właśnie tamtej niedzieli zobaczyłem, że pod maską „damy" kryje się zwyczajna dziewczyna. Na swój sposób było to urocze odkrycie - owo ścieranie się dwóch natur, tej wykreowanej i służącej na pokaz oraz tej skromnej, intymnej i naturalnej. Tę aurę tajemniczości, jaką Lady roztaczała wokół siebie, podsycało jeszcze coś innego. Nocna wizyta Lady w łazience. Niby nic takiego, ale... jako detektyw musiałem na wszystko zwracać uwagę. - Jak noga? - przerwała ciszę Lady. - Noga? - wyrwała mnie z zamyślenia. - Świetnie... to znaczy beznadziejnie. - To jak jest w końcu? - zaśmiała się. - Mam unikać piruetów. - A tańczyć możesz? - Tańczyć? - uniosłem brwi ku górze. - Nie przepadam za tańcami. - Szkoda. „O co jej chodziło?" - zastanawiałem się. Zaraz jednak wyjaśniła: - Dzisiaj będzie potańcówka. U Magdy. - Rozumiem. No to mam z głowy wieczór. Wy będziecie się bawić, a ja przesiedzę zabawę w wózku inwalidzkim. Znowu się zaśmiała. Po chwili spoważniała. Widziałem kątem oka, jak przygryza dolną wargę, co mogło być fizycznym objawem jakiejś wewnętrznej walki toczącej się w duszy dziewczyny. - Zaprosisz mnie w poniedziałek do jakiejś fajnej knajpki? Ta propozycja spowodowała, że dosłownie wgięło mnie w fotel pasażera. Przecież Lady doskonale wiedziała, że jestem narzeczonym Magdy. Czemu, na litość boską, proponowała mi randkę? Jak miałem to wyjaśnić? Z kolei owa propozycja wyjaśniała zmianę w jej wyglądzie - Lady przyjechała może i na prośbę Magdy, lecz przede wszystkim bardzo tego pragnęła. Tak bardzo, że aż odmieniła swój image. Nie przesłyszałem się - ona proponowała mi spotkanie. Randkę! - Jutro? - powtórzyłem wciąż osłupiały. - Nie, tak się zgrywam - poprawiła ułożone w idealnym ładzie włosy. - Chciałam cię sprawdzić, jak bardzo kochasz Magdę. Westchnąłem ciężko, a ona dodała: - Króliczku. W porze podwieczorku zrezygnowano z potańcówki, tłumacząc się różnymi powodami, ale wiedziałem, że chodziło im o mój ą skromną osobę. Miałem wprawdzie założony niewielki opatrunek usztywniający, lecz daleko mi było do odgrywania roli inwalidy. Magda się jednak uparła, żeby przełożyć tańce na inną okazję. Tym bardziej, że wieczorem mieliśmy się rozstać. Ostatecznie zasiedliśmy w salonie i oddaliśmy się „intelektualnym" dysputom. Wcześniej uciąłem sobie krótką acz treściwą rozmowę z Magdą, podczas której poinformowała mnie, że w nocy nic szczególnego się nie wydarzyło. Nikt nie próbował otworzyć sejfu. Jego zawartość była nienaruszona. Na moją prośbę Brończakówna zmieniała codziennie kombinację szyfrową, dla utrudnienia złodziejowi zadania. Powoli przychylała się do moich wcześniejszych przypuszczeń, że złodziej przyszedł z zewnątrz. Podczas mojej nieobecności nie wydarzyło się nic godnego uwagi, tylko Obciach hałasował w nocy. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że pies szczekał na kogoś kręcącego się za ogrodzeniem i oboje skierowaliśmy podejrzenia na osobę Króliczka. Nie wspomniałem jej o epizodzie w szpitalu bródnowskim, żeby nie zaogniać sytuacji. Jutro prawdziwy Króliczek wróci do swojej Magdusi i wszystko się skończy. Pewnie już nigdy więcej nie zobaczę jej, a już z pewnością zadba o to Króliczek. Pod wieczór, kiedy goście rozchodzili się do domów, złapałem się na nieprzyzwoitej myśli - oto żałowałem, że w nocy nie włamano się do sejfu w gabinecie na piętrze. Gdyby zjawił się złodziej, byłbym Magdzie potrzebny. Niestety, złodziej uniemożliwiał mi podtrzymywanie tej znajomości. Zresztą na co ja liczyłem? Może byłem niepoprawnym marzycielem, a może po prostu zwyczajnym głupcem, że robiłem sobie jakieś nadzieje na bliższą znajomość z tą kobietą? W końcu opuściłem willę w Nieporęcie. Pojechaliśmy na Ursynów dwoma samochodami. Magda - mazdą, jaz Króliczkiem - wehikułem. Narzeczony dziewczyny kierował, ja, oczywiście, zostałem pasażerem i miałem służyć ewentualną radą. Jednakże Króliczek całkiem nieźle sobie radził z moim pojazdem. Lubił samochody i umiał prowadzić. Kiedy wyjechaliśmy na Żeraniu na szerszą ulicę, chciał dodać gazu, lecz szybko go upomniałem, żeby nie przekraczał osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie skomentował tego polecenia, zacisnął usta i niezadowolony dalej prowadził. Pożegnaliśmy się przed moim blokiem. Zrobiło mi się smutno. Idąc odśnieżonym przez dozorcę chodnikiem w kierunku swojej klatki, starałem się utrwalić obraz twarzy Magdy, jaki zapamiętałem przed chwilą. Zdawało mi się, że widziałem w jej oczach smutek, uczucie skrzętnie ukrywane przed wścibskim okiem Króliczka. „Naprawdę żałowała naszego rozstania?" - zastanawiałem się, gdy na wycieraczce oczyszczałem śnieg z butów. Pewnie jutro zapomni o mnie. Zrobi to szybciej, niż stopi się śnieg pokrywający ursynowski trawnik. Wszedłem do domu i zaparzyłem zieloną herbatę. Siedziałem przed telewizorem i beznamiętnym wzrokiem połykałem sensacyjne doniesienia podnieconego reportera. W Iraku polski żołnierz dostał ataku kolki, Amerykanie chcą zbudować na Księżycu pierwsze ludzkie osiedle, zmniejszono kary więzienia nieletnim mordercom... co za świat! Zgasiłem „ogłupiacz" i sięgnąłem po jakąś książkę, lecz nie wiedziałem, co czytam. Z chandry wyrwał mnie dzwonek telefonu. - To ja - mówiła podekscytowanym głosem Magda. — Króliczek już do ciebie jedzie... - Magda? - zdumiałem się. - Ale co się stało? - Złodziej... ukradł... - Włamał się do sejfu? - wyprostowałem się gwałtownie i poczułem ból w kolanie. - Kiedy? W drodze na Ursynów? - Nie, nie włamał się do sejfu — powiedziała to już spokojniejszym głosem. - Zwinął z salonu zegar. - Ach, pamiętam, owszem. Bogato zdobiony zegar szafkowy... stał na komodzie biedermeier. - No właśnie, stał. Dobrze powiedziane, Pawle. Już tam nie stoi. - A jak wyjeżdżaliśmy jeszcze tam stał? - Nie wiem, w tym rzecz, że nie zwróciliśmy na niego uwagi. Cała nasza uwaga skoncentrowana była na sejfie w gabinecie... Miała rację. Nie zwracaliśmy uwagi na przedmioty w salonie. Całkowicie niesłusznie założyliśmy, że tylko sejf stanowi jedyny cel złodzieja. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy widziałem ów zegar po powrocie ze szpitala. Nic, zupełna pustka. - Przynajmniej jedno się wyjaśniło — rzekłem ponurym głosem. - Wiemy, że złodziejem jest ktoś z twoich przyjaciół. ROZDZIAŁ SIÓDMY KTO UKRADŁ ZEGAR? • NIE MA CO, SPAPRAŁEM ROBOTĘ! • UZGADNIAMY PLAN DZIAŁANIA • TELEFON Z ŻĄDANIEM OKUPU • KOŚCIÓŁ W NIEPORĘCIE • LEKTURA PRZED GORĄCYM KAPUŚNIAKIEM • SPACER • MŁODZI ICEBOARDZIŚCI, CZYLI GAPA W PRZERĘBLU • SŁUŻĘ POMOCĄ • Z PIELĘGNIARKĄ NIE TYLKO O KAROLU • KTO MNIE ŚLEDZI? • AKCJA POD WIADUKTEM Jeszcze tego samego wieczora siedziałem w salonie willi w Nieporęcie, pijąc rozgrzewającą i wzmacniającą filiżankę czekolady. Wzrok naszej trójki - mój, Magdy oraz Króliczka - raz po raz zatrzymywał się na komodzie biedermeier, na której nie tak dawno stał jeszcze zegar szafkowy z mechanizmem „Gobier a Paris 1654". Wspaniały zabytek! Lecz teraz go tam nie było. Według wszelkich domysłów, zegar musiał zabrać któryś z gości. - Nie ma co - uderzył dłonią w kolano Kro liczek. - Dzwonimy na policję. Tylko ona może rozwiązać tę zagadkę. - Paweł - spojrzała na mnie Magda. - Co ty sądzisz o tym pomyśle? I bądź tu mądry! Co miałem niby powiedzieć, nie niszcząc resztek dobrej reputacji detektywa? W swojej kilkuletniej karierze w Ministerstwie Kultury i Sztuki brałem udział w wielu fantastycznych przygodach, mrożących krew w żyłach historiach, pełnych zagadek i tajemnicy, ocierałem się o prawdziwe niebezpieczeństwa, pułapki zastawione przez groźnych przemytników i zwykłych złodziei antyków, nigdy jednak nie przyszło mi rozwiązywać sprawy „domowego" złodzieja. A zanosiło się na to, że wśród znajomych Magdy Brończak był złodziej zegara z grawerowaną dedykacją. Ów zegar posiadał w zwieńczeniu figurę z brązu o wysokości prawie osiemdziesięciu centymetrów. Jakim cudem któryś z jej znajomych wyniósł ten zabytek na oczach wszystkich? Nie wiedziałem. Od biedy mógł złodziej włożyć ów cenny przedmiot do torby, wszak prawie każdy z gości miał ze sobą jakąś torbę. Jedynie Andrzej przyszedł z niedużym plecakiem, w którym trudno byłoby mu ukryć zegar, chyba że pozbyłby się ubrań. Niestety, w willi nigdzie nie znaleźliśmy śladu jego ciuchów. Justyna i Lady przytachały ze sobą duże torby - jak to kobiety - i one bez trudu mogły ukryć w nich zegar. Dalajlama i Mazgaj także mieli spore toboły. Najgorsze, że ostatnie chwile spotkania pod tym dachem uleciały nam z pamięci — pamiętaliśmy rozstanie, ale bez konkretów. Złodziej uśpił naszą czujność i „zaatakował" na sam koniec. Może nawet nie wiedział, że zastawiliśmy na niego pułapkę? A może po prostu od samego początku polował na ten konkretny zegar stojący w salonie albo działał spontanicznie? Beznadziejna sprawa. — Nie wiem — rozłożyłem ręce w geście bezradności. - Zazwyczaj doradzam ludziom, których spotkała kradzież, żeby niezwłocznie zawiadomili organy ścigania, lecz... lecz tym razem mam dziwne wrażenie, że złodziej prowadzi jakąś grę. Nie potrafię tego wyjaśnić. - A co tu jest do wyjaśniania? - żachnął się Króliczek. - Nie upilnowałeś złodzieja! Przyznaj się, że spaprałeś robotę i już. Niech policja się tym zajmie, a nie detektyw-amator. W tym co mówił Króliczek było wiele racji. Tak, „spaprałem" robotę, a na moje usprawiedliwienie pozostawał fakt, że przez długi czas byłem nieobecny w willi. Nie wypadało jednak tłumaczyć się kontuzją kolana i wizytą w szpitalu. Paluszek i główka to szkolna wymówka. Zresztą byłem tutaj, gdy złodziej wynosił zegar! Zgadzałem się zatem z surową oceną Króliczka, lecz jednocześnie jego pretensje mnie irytowały. Króliczek sprawiał wrażenie osobnika usatysfakcjonowanego moją wpadką jako detektywa, chełpił się tym i miało to oczywisty związek z osobą Magdy. Chciał za wszelką cenę zdyskredytować mnie w jej oczach. I przyznajmy to otwarcie, udawało mu się to znakomicie. Na wszelki wypadek nic nie mówiłem. Spojrzałem na Magdę. Unikała mojego wzroku. — Myślałam, że masz doświadczenie w podobnych sprawach - rzekła zawiedzionym głosem. - Tyle dobrego słyszałam o Panu Samochodziku. - Każda sprawa jest inna - wyjaśniłem nieco poruszony jej słowami. - Poza tym nic nie jest jeszcze przesądzone i złodziej może trafić za kratki. - Gadanie - westchnął Króliczek. - Od początku nie podobał mi się ten pomysł z Pawłem w mojej roli. Teraz będą rozpowiadać na mieście, że był tutaj Króliczek i pozwolił złodziejowi wynieść cenny zegar należący do jego narzeczonej. A przecież Króliczka tutaj nie było. Jego reputację nadszarpnął niejaki Pan Samochodzik. Nie wiem jak ty, Magda, aleja uważam, że powinniśmy zadzwonić na policję. - Może i tak zróbmy - mruknąłem. Magda nie odpowiadała. Zastanawiała się. Wreszcie przerwała ciszę. - Nie zawiadomimy policji - oświadczyła. - Jeszcze nie teraz. Udamy przed przyjaciółmi, że o niczym nie wiemy, a tymczasem wytropimy złodzieja zegara. - Magda - jęknął Króliczek. - To nie jest film detektywistyczny. W tym domu naprawdę dokonano kradzieży cennego przedmiotu. Ile może być wart ten zegar? Zerknął na mnie po odpowiedź. - Nie wiem, nie jestem rzeczoznawcą - odparłem szybko. - O, Boże - westchnął. - Ciągle tylko „nie wiem". Co z ciebie za detektyw? I co za znawca dzieł sztuki? Magda mówiła, że jesteś specjalistą od zabytków. A kogo mamy? Człowieka, który nie upilnował złodzieja, nie wie, ile jest wart skradziony przedmiot i nie ma odwagi zawiadomić policji, a co za tym idzie, przyznać się do błędu. Człowieku, gdybym ja tak funkcjonował jak ty, nie sprzedałbym nawet małej buteleczki Chanel. - Cicho już - syknęła Magda. - Na razie nie róbmy z tego afery. Udajmy, że nic się nie stało. - Błąd - szepnąłem. - To wyda się złodziejowi podejrzane. Przecież nie możesz nie zauważyć zniknięcia zegara. To byłoby nienaturalne zachowanie. Rozumiesz? Złodziej mógłby pomyśleć, że z jakich powodów ukrywasz ten fakt. Co innego sejf, a co innego przedmiot znajdujący się w salonie na eksponowanym miejscu. - To co mam zrobić? - Zawiadomić policję - rzucił gniewnie Króliczek. - Jeśli Magda nie chce zawiadamiać policji - dodałem niezrażony uporem Króliczka - a jednocześnie chce uśpić czujność złodzieja, musimy to rozegrać inaczej. Jutro Magda powie swoim przyjaciołom, że kiedy zawoziliście mnie na Ursynów, włamano się do willi i skradziono zegar, z sejfu zaś zginęła złota broszka i zegarek kieszonkowy z repetierem. - Jak mam im to powiedzieć? Jesteś dla nich Króliczkiem. Moim narzeczonym. Nie mogę cię zawieźć do domu, gdyż wszyscy moi znajomi wiedzą, że nie jestem dewotką i przyjmuję na noc osobistego narzeczonego. Trochę się speszyłem, znowu nie myślałem jak detektyw. - Powiedz im, że musiałaś mnie zawieźć do szpitala, bo z kolanem się pogorszyło. Złodziej odetchnie z ulgą, że go nie podejrzewasz i ten atut będziemy mogli wykorzystać w dalszym jego tropieniu. Jutro wezmę zwolnienie lekarskie... w końcu mam chore kolano, prawda? A w ministerstwie nie ma żadnej pilnej sprawy na warsztacie. - Protestuję - wstał z fotela Króliczek. Magda rozważała zaś w myślach mój ą propozycję. - Paweł ma rację. Nie daruję tej kradzieży. Jeśli to któryś z moich przyjaciół, gorzko tego pożałuje. Musimy wytropić drania. Podejdziemy go sprytem. Udamy głupków, sprzedamy kit, o przepraszam, chciałam powiedzieć, zablefujemy z policją, ale tak naprawdę będziemy patrzeć mu na ręce. Może nawet zaproszę całą piątkę ponownie na imprezę. We wtorek mają się odbyć regaty bojerowe na jeziorze. Króliczek kręcił głową, ale w końcu dał za wygraną. Ustaliwszy co trzeba, odwieźli mnie z powrotem na Ursynów. Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o złodzieju, ale za każdym razem, gdy moja pamięć wracała do spotkania w willi, ukazywała mi się postać Magdy. Zawsze tak było. Ta kobieta mnie uzależniała. Przeszkadzała mi myśleć, pracować, żyć. Z drugiej strony, zazdrościłem Króliczkowi, że może z nią teraz być i tulić ją do siebie. Ile bym dał, żeby móc z nią teraz rozmawiać i patrzeć w najpiękniejsze oczy świata, prawdziwe dzieło sztuki! A ja siedziałem w swojej betonowej samotni na Ursynowie i nawet zielona herbata już mi nie smakowała. Sen był lekarstwem na zapomnienie. Rankiem zbudził mnie telefon. Nie spodziewałem się usłyszeć jej tak szybko, a jednak to ona dzwoniła. Magda. Od razu wyczułem, że coś się stało. - Paweł? - chrypiała do słuchawki. Nie wyspała się. Widocznie ktoś lub coś przeszkodziło jej dospać zarwane noce. - Nie uwierzysz - mówiła do słuchawki. - Złodziej się odezwał... - Złodziej? - powtórzyłem głupio. - Złodziej zegara?! - Dzwonił przed chwilą... dosłownie przed kilkoma minutami... z żądaniem okupu... - Niemożliwe? - poczułem, jak robi mi się gorąco z wrażenia. - Mówił jakimś bełkotliwym głosem, jakby seplenił albo miał kluski w gębie... strasznie niewyraźnie.... chyba specjalnie, żebym go nie rozpoznała... - Mężczyzna? - Tak, ale głos nie należy do żadnego z moich kolegów. To na pewno nie Andrzej, nie Mazgaj i nie Dalajlama. Boże, jak mi ulżyło... Rozumiesz, to nikt z naszej paczki. Nie chciałem jej dołować niezbyt miłym przypuszczeniem, że któryś z jej przyjaciół mógł mieć wspólnika albo zmienił głos za pomocą zwykłego urządzenia elektronicznego. Jeśli ów osobnik dzwonił z własnego numeru telefonu, policja mogła go namierzyć. Przynajmniej istniała taka szansą. Obawiałem się jednak, że złodziej nie był głupi i przezornie skorzystał z jakiegoś automatu. Wszystko jednak wskazywało na to, że był to jeden z przyjaciół Magdy. - Czego chciał nasz złodziej? - zapytałem. - Mam złożyć okup w wysokości pięciu tysięcy złotych. - Gdzie? - W kościele. - W kościele? - zdziwiłem się. - W którym kościele? - W Nieporęcie. - Nie wspomniał przypadkiem o poprzednim łupie? O broszce i zegarku kieszonkowym? —Niestety nie. Mówił szybko i zaraz się rozłączył. Zagroził, że jeśli zawiadomię policję, już nigdy nie zadzwoni. Tylko tyle. - Kiedy ma nastąpić wymiana? - Zaraz po zachodzie słońca - opowiadała. - Mam czekać w domu na telefon... dostanę instrukcje. I co ty na to, Pawle? Bo Króliczek uważa, że powinnam zawiadomić policję. - A nie masz zamiaru tego zrobić? Przez chwilę na linii panowała cisza. - Nie - odpowiedziała wreszcie. - Posłuchaj, Magda - zacząłem. - Od kilku dni wciąż słyszę od ciebie „Co ty na to?" albo „Co o tym wszystkim sądzisz?". Za każdym razem odpowiadam w sposób jasny i zdecydowany, lecz ty i tak potem robisz co uważasz za stosowne, tak jakby moja opinia wcale się nie liczyła. Nie wiem, czemu zadajesz mi w kółko te pytania? Ja nawet nie wiem, po co ty mnie właściwie wynajęłaś? Nie słuchasz nawet osobistego narzeczonego... - Sugerujesz, że nieosobistego narzeczonego bym posłuchała? - żachnęła się w swoim stylu. Nie lubiła krytyki swojej osoby. - Zaraz, Paweł! Ty się obraziłeś, czy tak? A może masz wyrzuty sumienia, że nie upilnowałeś zegara? - To nie fair. - Przepraszam. Rozmawiałem z nią jeszcze kilka minut, podczas których uzgodniliśmy plan na dzisiejszy wieczór. Po pracy miałem ją odwiedzić w Nieporęcie. Do tej pory Magda miała zawiadomić swoich przyjaciół o kradzieży i sprzedać im blef o zawiadomieniu policji, słowem nie wspomniawszy o złodzieju żądającym okupu. Ja ze swej strony przyrzekłem nie zawiadamiać policji. Uważałem, że każdy obywatel ma prawo do wolności, przejawiającej się między innymi w prawie do nie zawiadamiania organów ścigania o przestępstwie popełnionym wobec jego osoby. To była - jak to się mówi - wyłączna sprawa ofiary. Na nic zdawało się uszczęśliwianie ludzi na siłę. Jako że wciąż posądzaliśmy o kradzież zegara kogoś z uczestników weekendowego spotkania w willi w Nieporęcie, postanowiliśmy zakończyć sprawę bez nagłaśniania jej. Miałem zatem okazję do zabłyśnięcia w roli detektywa. Tylko jak miałem złapać złodzieja z chorą nogą? W ministerstwie byłem po dziesiątej, wyłącznie po to, aby przynieść zwolnienie lekarskie. Monika jakoś przełknęła moją kilkudniową nieobecność w departamencie i przyrzekła dobrze dbać o nasze „gospodarstwo". - Jak będzie coś pilnego albo nieoczekiwanego - rzuciłem wychodząc z biura - dzwoń do mnie śmiało. Potem wsiadłem do wehikułu i oddaliłem się w kierunku Nieporętu. Jazda z chorym kolanem nie należała do przyjemnych, na szczęście konstruktor wehikułu wmontował czułe sprzęgło. Bolało, ale jakoś poruszałem się do przodu. Gorzej było z wsiadaniem do wozu, Nie odwiedziłem Magdy. Zaparkowałem wehikuł na parkingu za smętnym o tej porze roku placem Wolności, otoczonym milczącymi jak grób gołymi drzewami, z pustymi ławkami i kamieniem pamiątkowym na środku betonowego dziedzińca. Od zachodu zamykała go jasnożółta fasada kościoła, od południa restauracja „Zagłobianka", wreszcie bliżej głównej ulicy porośniętej lipami stał odnowiony budynek Urzędu Gminy (bardziej na północ krył się budynek Gminnej Spółdzielni). Niewiele się tu działo, lecz przyjechałem w to miejsce dla rozpoznania terenu, który niebawem miał się stać areną niecodziennych wydarzeń. Pokuśtykałem w stronę barokowego kościoła. W 1596 roku Zygmunt III Waza przeniósł siedzibę królewską z Krakowa do Warszawy. Okoliczne lasy - znajdujące się w widłach Wisły i Narwi - były bogate w zwierzynę łowną, więc król wzniósł w Nieporęcie modrzewiowy dworek myśliwski, który posłużył jego synowi także jako schronienie w czasie zarazy (wybuchła w Warszawie w 1652 roku). Ponieważ puszcza nadnarwiańska obfitowała w liczne cieki wodne, ten sam król nakazał „zebrać wody z puszczy" i tak oto powstał Kanał Królewski, współcześnie wykorzystany częściowo przy budowie Kanału Żerańskiego. Dworek - o którym wspomniałem - szczególnie upodobał sobie król Jan Kazimierz, a traktował go jako miejsce odpoczynku od życia dworskiego na zamku królewskim w Warszawie. Po potopie szwedzkim, w czasie którego został między innymi zniszczony Serock, Jan Kazimierz ufundował w Nieporęcie kościół parafialny (1651). Dziś nosi on wezwanie Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. Wybudowano go na planie krzyża greckiego i otoczono murkiem - dzisiaj jest on tej samej barwy co fasada. Obok niego stała osiemnasto-wieczna dzwonnica w kształcie bramy triumfalnej, a zachowany marmurowy portal posiadał herb Wazów - snopek. Ostatnia poważna przebudowa świątyni miała miejsce w XIX wieku, odrestaurowano ją po 1945 roku. Jasny, tchnący świeżością i czystością odcień fasady był miłym dla oka pocieszeniem, kontrastował żywo na tle szarych, zmęczonych konarów drzew i brudnego śniegu. Na chwilę zajrzałem do chłodnego wnętrza. Na uwagę zasługiwał ładny ołtarz późnobarokowy i kilka klasycy-stycznych nagrobków. Potem obszedłem dokoła świątynię, obserwując dokładnie teren przyległy do niej, lecz za jej murami zaczynały się nieużytki oraz ulica ciągnąca się aż po pobliski cmentarz, sprawiający dosyć ponure wrażenie. Nikogo podejrzanego nie zauważyłem, a jako że kościół był o tej porze pusty, skierowałem się do restauracji. „Nic tak dobrze nie robi na mróz jak gorąca zupa" - pomyślałem, wchodząc po krzywych, betonowych schodkach do lokalu. W jego wnętrzu zastałem kilku miejscowych bywalców, a ze stolika pod wielkim oknem miałem dobry widok na plac Wolności i położony w jego głębi kościół. Nic sobie nie robiłem z tej obserwacji, bo jakoś nie miałem przekonania, że złodziej zjawi się tutaj i uda mi się go wyśledzić. Warto było jednak tutaj pobyć. Moja wizyta w Nieporęcie, w miejscu przyszłej „transakcji", miała charakter rutynowy. Zaraz po zachodzie słońca zapanuje szarówka, która wnet zamieni się w noc, a wtedy to orientacja w terenie może okazać się nie byle jakim atutem. O tym wiedziałem z autopsji, wszak niejednokrotnie brałem udział w nocnych akcjach. Zaraz po spałaszowaniu zupy chciałem obejść jeszcze kościół od zachodu, a potem odwiedzić też cmentarz. Czekając na kapuśniak na żeberkach, oddałem się historycznej lekturze związanej z pradziejami tej ziemi. Tak się dziwnie składało, że dość dobrze znałem historię Mazur i Warmii, Krakowa, Gdańska, Wrocławia i Poznania i innych rejonów naszego kraju, moja wiedza o samej zaś stolicy nie była może imponująca, lecz oceniałem ją na stopień dostateczny. Jednakże mało wiedziałem o okolicach Warszawy, o samym Mazowszu i jej geograficznym rejonie, Kotlinie Warszawskiej, i chociaż mieszkałem tutaj od wielu lat, jakoś mniej interesowałem się tymi podwarszawskimi terenami. Dawno, dawno temu, gdy nie było tu nie tylko pobliskiego jeziora, kościoła, ani nawet jednej ulicy, długo przed powstaniem pierwszego grodu17, tereny te były miejscem dość gęstego osadnictwa18. Tutaj, na Równinie Praskiej, znalazły się bowiem warunki korzystniejsze aniżeli na wysokim lewym brzegu Wisły, a zadecydował o tym łatwy dostęp do rzeki i obfitość lasów. Napływające z południa gromady osadników chętnie zakładały obozowiska na rozsianych tu (równolegle do Wisły) piaszczystych wydmach. Otaczające je lasy i wody były rajem dla łowiectwa, rybołówstwa i zbieractwa. Epoka żelaza, na skutek postępującego wysuszenia się obszaru, przyniosła wyraźne zagęszczenie osadnictwa. Wielkie przemarsze narodów i plemion spowodowały wkrótce niemal zupełne wyludnienie się niektórych terytoriów, w tym także Równiny Praskiej. Osadnictwo ożywiło się tu dopiero w początkach X wieku, kiedy Mazowsze zostało włączone do państwa Polan. Słabe zaludnienie i zagospodarowanie tej części Mazowsza było następstwem kresowego położenia. Sąsiedztwo niespokojnych Jaćwingów, Prusów, Litwinów i Rusinów sprawiało, że zasiedlanie odbywało się tutaj bardzo powoli. Początek bardziej intensywnej kolonizacji dała dopiero unia polsko-litewska (schyłek XIV wieku), kładąca kres walkom na pograniczu. Osadnictwu sprzyjała wówczas przebudowa organizacyjna miast i wsi polskich oparta na prawie chełmińskim19, umożliwiająca szybszy rozwój gospodarczy. Wsie i puszcze książęce otaczały szerokim łukiem od Żerania po Nieporęt położone między nimi dobra rycerskie w Białołęce, Tarchominie i Dąbrówce, sięgające początkami XIII wieku... A potem podano mi gorący, przepyszny kapuśniak, który skropiłem jeszcze świeżą cytryną dla poprawy jego kwaśności. Rozgrzany zupą ruszyłem ku wehikułowi i wnet objechałem kościół, zatrzymawszy się tylko na chwilę przy cmentarzu. Starałem się zapamiętać topografię terenu i po kwadransie skierowałem się nad jezioro. Nie odwiedziłem Magdy. Zatrzymałem się na drodze do Zegrza, na przyległym do południowego brzegu parkingu, teraz opustoszałego, w bliskim sąsiedztwie Ośrodka Wodnego Zakładów Radiowych „Kasprzak". Szeroka i pusta plaża łączyła się śnieżnym dywanem z taflą jeziora, gdzieniegdzie łaziły po śniegu wrony, od czasu do czasu pojawiał się spacerowicz. Za to za moimi plecami, na ulicy na Nowy Dwór, samochody burzyły spokój tej okolicy i warczały jak wściekłe psy. Pokonałem plażę i wszedłem w jezioro - szum samochodowych silników ucichł. Szedłem wolno, po pierwsze, ze względu na chore kolano, po drugie, odczuwałem potrzebę przemyślenia całej sprawy w spokoju. Zastanawiałem się, kto z przyjaciół Brończakówny był złodziejem? Jaki motyw nim kierował? Chęć zysku czy zemsta? Czy to Andrzej, który - jak mi się zdawało - był zazdrosny o Magdę? Mazgaj, zawodowy ubezpieczyciel? Pocieszny Dalaj lama? Czy któraś z przyjaciółek pałających do Magdy zawiścią za udane i luksusowe życie? Powinienem teraz sprawdzić każde z nich osobno, lecz na to nie miałem dzisiaj czasu. Stałem na lodzie i nie zamierzałem nigdzie pojechać. A może po prostu pragnąłem być bliżej Magdy? Wszakże jej willa mieściła się na tym samym brzegu, niecały kilometr na zachód w kierunku Zegrza. Kiedy wszedłem głębiej w jezioro, widziałem nawet czterospadowy dach tej willi. Potem łapałem się na tym, że często zerkałem w tamtym kierunku. Jezioro „zaludnili" wędkarze, po pewnym czasie ujrzałem przemieszczające się od strony Białobrzegów w kierunku Zegrza - a więc ze wschodu na zachód - iceboardy należące do grupy młodzieży, którą poznałem w sobotę w ośrodku sportowym. Nie było dzisiaj silnego wiatru, na brzegu słaby powiew zaledwie mroził policzki, lecz na otwartym jeziorze powiew dawał się już we znaki. To dlatego wszyscy obecni w pobliżu wędkarze byli tak grubo ubrani. Młoda drużyna na iceboardach, kierowana przez instruktora w czapeczce z pomponem, zrobiła sobie przerwę, więc oddalony o kilkadziesiąt metrów, słyszałem wyraźnie komendy wydawane przez opiekuna. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to nie był żaden postój na odpoczynek, a komendy wykrzykiwane przez instruktora mieszają się z okrzykami młodzieży, w którym pobrzmiewała nutka paniki. Któryś z juniorów wpadł do przerębla - tylko tyle zrozumiałem z ich podniesionych głosów. Nie widziałem niczego, gdyż grupa młodych sportowców zasłaniała sobą przerębel. Przyspieszyłem i dość szybko zrównałem się z grupą iceboardzistów. W tym czasie kilku chłopców z pomocą instruktora zdążyło wyciągnąć z wyrąbanej w lodzie dziury pechowca. Chłopak miał bladątwarz i przerażone oczy. Dygotał. Jego iceboard leżał rozwalony na tafli jeziora i przedstawiał sobą nie mniej żałosny widok od chłopaka. - Żyjesz?! - wrzeszczał instruktor w śmiesznej czapeczce z pomponem. - Marcin! Odezwij się! Dziwnie pytał, bo przecież młodzieniec oddychał, tyle że kąpiel w lodowatej wodzie musiała być dla niego szokiem. Ale w końcu mężczyzna odpowiadał za życie i zdrowie młodych ludzi. Co by się stało, gdyby ó\\ pechowiec wpadł do przerębla i z niego nie wypłynął? Lepiej nie myśleć. Na szczęście miał na sobie kamizelkę ratunkową. - Jak ty to zrobiłeś, Marcin? - pytali go koledzy. - Do przerębla wpadł - śmiał się ktoś inny. - Ofiara! - Nie zauważył przerębla, ha, ha! Gdzie ty się patrzyłeś? - Nie wiesz? - ironizował młodzian o imieniu Piotrek. - On ciągle jest wpatrzony w Kingę. Nawet miętusy ze sobą nosi, żeby jej zrobić usta-usta. - Zamknij się! - parsknęła gniewnie dziewczyna. - Sam sobie zrób usta-usta! - A jak to się robi? - Spokój! - uspokajał ich instruktor, który nie wiedział, jak poradzić sobie z tym przypadkiem. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. - Dzwonię na 112. Instruktor zaczął wystukiwać zgrabiałymi palcami wspomniany numer, a pozostali w dalszym ciągu starali się obrócić w żart wypadek Marcina. Chłopak dokonał w końcu nie lada wyczynu. Wydawało się nieprawdopodobieństwem wpaść do przerębla podczas jazdy na iceboardzie. Ale w sporcie i rekreacji nie takie cuda się zdarzały. Widocznie nie patrzył przed siebie i wpadł do wyrąbanej w półmetrowej grubości lodu dziury. Może faktycznie zapatrzył się na ładną Kingę? Przede wszystkim należało chłopaka jak najszybciej ulokować w ciepłym miejscu. Musiał on zdjąć mokre ubranie i wziąć gorący prysznic. Potem aspiryna i gorący rosół. I chłopak będzie jak nowo narodzony. Tylko że instruktor, który ostatnio tak dużo i namiętnie pouczał młodzież, jak zachowywać się, gdy pęknie lód, stracił w obliczu rzeczywistego zagrożenia głowę. - Zabiorę go do waszego ośrodka - zaproponowałem i wyszedłem zza jego pleców. - O, to pan! - zdziwił się ze słuchawką przytkniętą do ucha. — Zawsze się pan czai za czyimiś plecami? - Na brzegu mam samochód - wskazałem ręką. - Co? - zachowywał się jak zagubiony człowiek. — Ten grat? Nie odpowiedziałem, a on znowu zaczął wystukiwać numer, tłumacząc, że jest „zajęte". - Natrzyjcie go - rozkazał młodzieży. - Migusiem! - Nie ma czasu - wszedłem w słowo i spojrzałem na Marcina. - Dasz radę przebiec na brzeg? - Dam! - Zaniesiemy go - zaproponowali inni. Marcin podniósł się i odmówił pomocy. - Dawaj - klepnąłem go po plecach. - Kto szybciej na brzeg! - Migusiem - ryknęła cała grupa. Marcina odwiozłem do Ośrodka Sportowego „Zegrze", gdzie zajęła się nim pielęgniarka. Potem pojechałem do szpitala bródnowskiego na kontrolną wizytę i zmianę opatrunku. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jedzie za mną samochód. Już od Nieporętu jechał blisko mnie, czasami tylko chował się za innymi samochodami, by po chwili znowu zbliżyć się do mnie. W tej chwili jechał za dwoma innymi samochodami. Nie była to mazda. Jednakże założyłem, że to Króliczek wybrał się na przeszpiegi, zmieniwszy barwy ochronne. - Co ty się tak na mnie uparłeś, zazdrosny Króliczku? - syknąłem ze złością. - Odczep się ode mnie. Siedzący mnie fiat punto miał przyciemniane szyby, więc nie potrafiłem dostrzec kierowcy, znaki rejestracyjne zaś wskazywały, że pojazd pochodzi z wypożyczalni samochodów. Króliczek chciał mnie zmylić. Miałem rację, że byłem śledzony. Punto pojechało za mną aż na Bródno. Najpierw zmieniono mi opatrunek usztywniający staw kolanowy. Przyjąłem też trochę leków. Z okna toalety starałem się wypatrzyć wehikuł i punciaka. Mój pojazd znalazłem bez trudu - odróżniał się od innych samochodów z każdej odległości i wysokości, o każdej porze dnia. Punciaka jednak nie udało mi się zlokalizować. Na koniec mojej wizyty w szpitalu zaszedłem do kantorka pielęgniarek, aby zapytać o coś Sylwię. Pewna myśl nie dawała mi spokoju jeszcze w piątek wieczorem, potem o niej zapomniałem. Korzystając z okazji. że byłem na ortopedii, mogłem sprawdzić pewne podejrzenia. Sylwia ucieszyła się na mój widok. Wydawało mi się, że jej fartuszek przylega ściślej do jej zgrabnego, choć delikatnie pulchnego ciała, jakby materiał w ostatnich dniach mocniej się zbiegł. Pielęgniarka poprawiła włosy i podała mi rękę. - Mam pewną sprawę - zacząłem dość nieśmiało. - Dzisiaj nie mogę - odpowiedziała szybko. - Dzisiaj? Co dzisiaj? Nie rozumiem... - Och, myślałam, że chcesz ze mną gdzieś wyskoczyć. Dzisiaj nie mogę. Ale jutro... - Świetnie - chrząknąłem zakłopotany. - Z tym, że jutro ja z kolei nie mogę... - Wal śmiało! - zachichotała. - Żartowałam, przecież widzę, że masz jakiś interes. Coś mi się zdaje, że ty już kogoś masz... - Ja? - czułem, że się czerwienię. - No, ta elegancka kobieta w wieku dwudziestu siedmiu lat, która przywiozła cię w sobotę na oddział złym przystojniakiem ubierającym się na ciemno. O Boże, ona myślała o Magdzie Brończak! - To nie moja dziewczyna - zaprotestowałem. - Ona ma już narzeczonego. - I co z tego? - znowu zachichotała. - Ludzie się zaręczają i rozstają. Żenią i rozwodzą. - Niby tak. - Przecież widziałam jak na nią patrzyłeś, Pawełku. To twoja nowa obsesja. Straciłeś dla niej rozum. Och, przepraszam! Nie powinnam tak mówić... nie znamy się aż tak dobrze, nawet nie zaprosiłeś mnie na drinka ani na dyskotekę... ale wiesz... ona, ta ślicznotka, także ci nie ustępuje w powłóczystych spojrzeniach. - Co to są te powłóczyste spojrzenia? - zdumiałem się, a może tylko udawałem, że nie wiem. Sylwia nie odpowiedziała mi. Klepnęła mnie w ramię. - Powiedz lepiej, jaki masz problem? - Chodzi o niejakiego Karola... - zmarszczyłem czoło, starając przypomnieć sobie nazwisko kolegi Magdy, sportowca, jedynego z grona przyjaciół Brończakówny, który był nieobecny w ostatni weekend w willi. - Patrz, zapomniałem nazwiska. Ale wiem, że facet trafił na ten sam oddział. Miał coś z nogą, jakaś kontuzja... - Karol? - zrobiła duże oczy. - A co, znasz go? Teraz j a zauważyłem rumieńce na jej buzi. -Nie - zaprotestowała. - To znaczy pamiętam go... to dość przystojny chłopak, interesujący, ale trochę milczący... rzeczywiście miał coś z kolanem. - Jesteś pewna, że to poważna kontuzja? - Skoro tu trafił? Popatrzyła na mnie uważniej. - Co cię gryzie? Nic z tego nie rozumiem. Nie chciałem jej wtajemniczać w sprawę kradzieży w Nieporęcie i obciążać moimi podejrzeniami w stosunku do Karola. Po prostu sprawdzałem jego „alibi", wszak nie zjawił się w piątek u Magdy i choćby z tego tylko powodu był podejrzanym. Mogło być i tak, że rzeczywiście złamał nogę i nie mógł się stawić na weekend w Nieporęcie. Lecz należało to sprawdzić. Wychodziło jednak na to, że Karol był niewinny. - Nie masz wglądu w jego kartę? - nie dawałem za wygraną. - Po co ci ona? - zdziwiła się. - Jestem detektywem. Po chwili przyniosła jego kartę wbrew obowiązującym w szpitalu przepisom. Karol doznał uszkodzenia skrętnego i istniało podejrzenie powikłań, urazu zwanego „nieszczęśliwą triadą O'Donoghue'a"20. Na szczęście łękotka i więzadło krzyżowe przednie nie zostały uszkodzone, a jedynie więzadło poboczne. To jednak, jak mi wyjaśniła zaraz Sylwia, goiło się najczęściej bez interwencj i chirurgicznej. Rokowania były zatem pomyślne. - To znaczy, że z Karolem nie jest tak źle? - zapytałem oddając jej kartę choroby. - Kilka zabiegów rehabilitacyjnych, odpoczynek i wkrótce stanie na stoku. - Na iceboardzie - poprawiłem ją. - O tym nie mówił. - Trochę go znasz, prawda? - uśmiechnąłem się pod nosem. - No dobra, a gdzie Karol mieszka? - W Łomiankach - nawet nie zerknęła do karty pacjenta. Wyjeżdżając z parkingu na ulicę Kondratowicza, widziałem w tylnym lusterku tego samego punciaka, który jechał za mną od Nieporętu. Jeśli to Króliczek, nie było w zasadzie powodu do paniki. Lecz jeśli śledził mnie ktoś inny... Niewykluczone, że obserwował mnie sam złodziej! W jakim celu? Być może obawiał się mojej obecności w kościele podczas składania okupu? Miałem zamiar pojechać do Łomianek i sprawdzić Karola. Nie był on wprawdzie w ostatni weekend u Magdy, lecz mógł mieć wspólnika. Drugą osobę z grona przyjaciół! Miesiąc wcześniej zabrał z sejfu zegarek kieszonkowy z repetierem i broszkę, teraz wspólnik ukradł zegar szafkowy. Jeśli więc to Karol był jednym ze złodziei, domyśliłby się, że go podejrzewam. Zrezygnowałem zatem z wizyty w Łomiankach i pojechałem do ministerstwa, licząc, że śledzący mnie osobnik straci w końcu cierpliwość i odczepi się ode mnie. W departamencie nie zabawiłem długo. Jeszcze raz sprawdziłem w bazie danych zgłoszenia ostatnich kradzieży zabytkowych przedmiotów, lecz na ślad skradzionych z willi Magdy rarytasów nie natrafiłem. Po opuszczeniu dziedzińca Ministerstwa Kultury i Sztuki zauważyłem ruszające za mną punto, które wyjechało niespodziewanie z Trębackiej na Krakowskie Przedmieście. Gra toczyła się dalej! Tajemniczy przeciwnik nie rezygnował. „Poczekaj" - pomyślałem. „Zaraz się zabawimy". I ruszyłem w kierunku mostu Śląsko-Dąbrowskiego, aby dostać się na prawy brzeg Wisły, na Pragę. Postanowiłem bowiem pojechać do Nieporętu i po drodze wymyślić jakiś sposób na zdemaskowanie kierowcy punto. Jednocześnie starałem się zgadnąć, kim on jest. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że to Króliczek. Coraz bardziej odrzucałem taką możliwość. Czyżby narzeczony Magdy zrezygnował z pracy, wynajął samochód i jeździł za mną cały dzień po Warszawie i okolicach? Nie, to musiał być złodziej, ewentualnie jeden z duetu wspólników. Gdyby tylko udało mi się go dorwać, wyjaśniłaby się raz na zawsze historia z kradzieżą w Nieporęcie. Jest takie miejsce w stolicy między Piekiełkiem a Żeraniem Wschodnim, zaraz za skrętem w ulicę Płochocińską, tam gdzie Kanał Żerański skręca na północny wschód na Nieporęt. Zaraz za owym złamaniem wodnego szlaku przebiega nad korytem kanału i równoległą do niego ulicą przejazd kolejowy, a w zasadzie dwa oddalone od siebie o dwieście metrów wiadukty. Zatrzymałem się za tym pierwszym, na poboczu i udając, że idę za potrzebą, zszedłem w dół nad sam kanał. Schowany w cieniu potężnego, żelaznego filaru, ostrożnie obserwowałem parkujące trzydzieści metrów przed wehikułem punto. Jego kierowca zjechał również na pobocze, lecz nie wyłączył silnika. Czekał. Było to trochę dziwne zachowanie jak na złodzieja - nazbyt pachniało amatorszczyzną. A przecież złodziej kosztowności Brończaków pokazał spryt i klasę. Przeszedłem pod szerokim wiaduktem do pierwszego filaru. Od punto dzieliło mnie piętnaście kroków pod górkę. Fiat stał na poboczu ulicy Płochocińskiej, gotowy dojazdy. Gdybym tylko miał zdrową nogę, pewnie udałoby mi się śmignąć te kilkanaście metrów w górę zbocza i dopaść drzwi samochodu. „Muszę zaryzykować" - myślałem, schowany za filarem. „Ten ktoś patrzy na drugi koniec wiaduktu, na dalszy filar, za którym zniknąłem. Może uda mi się go zaskoczyć?" Ustaliłem orientacyjnie, że odcinek z nabrzeża kanału na pobocze ulicy zajmie mi około dziesięciu sekund. Istniała słaba szansa, że dorwę tajemniczego kierowcę. Nic nie ryzykowałem. Jeśli się nie uda, mogłem go dorwać później podczas składania okupu. Jeśli to w ogóle był złodziej. Rzuciłem się z nadzieją i werwą, ignorując ból kolana. Tak naprawdę kuśtykałem, lecz moim sprzymierzeńcem okazało się opadające ku kanałowi ośnieżone zbocze, maskujące w początkowej fazie wspinaczki moją sylwetkę, l nagle wgramoliłem się na górę. Zaledwie dwa metry dzieliły mnie do drzwi punto, a pojazd wciąż stał z włączonym silnikiem. Z nadzieją rzuciłem się na klamkę. Miałem ją w ręku, gdy punciak wyrwał do przodu. Puściłem metalową rączkę i upadłem na asfalt, utraciwszy w ten sposób szansę na zdemaskowanie śledzącej mnie osoby. Samochód szybko się oddalił w kierunku Nieporętu. Zanim się pozbierałem i wsiadłem do wehikułu, nie miałem już najmniejszej szansy na udany pościg - zbyt wiele czasu straciłem. Przeciwnik skręcił w jakąś boczną uliczkę lub skrył się na parkingu jakiejś firmy, których na Żeraniu było mnóstwo. W Nieporęcie byłem na godzinę przez zachodem słońca. Była 15:27. ROZDZIAŁ ÓSMY LICZENIE PIENIĘDZY • KARTECZKA POD KAMIENNĄ PŁYTĄ • DO FIGURKI Z JEZUSEM • ZŁODZIEJ W MOIM NOKTOWIZORZE • SKĄD WZIĘŁA SIĘ POLICJA? • UCIECZKA • WEHIKUŁEM PO JEZIORZE • PRZEGRYWAM, CZYLI JAK OCALIŁEM BOJER • NOCNE ŁOWY NA ZŁODZIEJA • ZNOWU W SALONIE • PĄCZKI DLA „UTLENIACZA" • MAMY TROP • WYJAZD DO JACHRANKI • PRZYSTAŃ NA KOŃCU ŚWIATA • WIEM, KIM JEST ZŁODZIEJ! Króliczek był już u Magdy - liczyli pieniądze. Pięć tysięcy złotych w nowiusieńkich banknotach, które pobrali z banku. Z ich stów wynikało, że Króliczek zwolnił się dzisiaj wcześniej z pracy. Poszli z Magdą po gotówkę, w willi zaś przebywali od półtorej godziny. A więc to nie Króliczek siedział w wynajętym punto. Nie on mnie śledził. A zatem kto? Magda przyjrzała mi się uważniej. Szczególną jej uwagę zwróciło pobrudzone ubranie, skutek niedawno upadku. - Przewróciłeś się, biedaku? - zapytała z troską w głosie. - Nie. - Może zostań lepiej w domu. Ta twoja noga... Może załatwimy to Króliczkiem? - Nie, nic się nie stało - mruczałem. - Zostaw to mnie - prężył pierś niczym kogut Króliczek. - Transakcje to moja specjalność. A jak inaczej nazwać układ ze złodziejem, jak nie swojego rodzaju transakcją? - Szantażem - dodałem. Gdzieś tak na kwadrans przed zachodem słońca zadzwonił złodziej. Odebrała Magda; ja z Króliczkiem słuchaliśmy jego głosu ze spikera. - Pojedziesz do kościoła w Nieporęcie - mówił bełkotliwym, obcym głosem szantażysta. Ledwo rozumiałem jego słowa. - Jak najszybciej! Tam znajdziesz krzyż pod samym murem... obok znajduje się stara płyta z płaskorzeźbą czaszki i piszczeli. Odchyl płytę i weź leżący pod nią pakunek. - A pieniądze? - wyrwało się Magdzie. Ale złodziej już się rozłączył. To było dziwne zachowanie. - Słyszeliście?! - zdziwiła się dziewczyna. - Nie wspomniał nic o pieniądzach... - Nie ma czasu - popędził ją Króliczek. - Kazał natychmiast jechać do kościoła. Pojechaliśmy. Osobno. Oni - mazdą Króliczka, ja - wehikułem, inną trasą. Umówiliśmy się, że zajadę od strony cmentarza i stanę na rogu kościoła na małym skrzyżowaniu. Dzięki temu manewrowi zablokuję wyjazd ewentualnemu sprawcy całej afery. W tym czasie Magda pójdzie pod kościelny mur po pakunek znajdujący się pod płytą z trupią czaszką i piszczelami. Natychmiast po rozpakowaniu go zadzwoni na moją komórkę. To dlatego miałem włączony telefon i z nadziej ą wypatrywałem sygnału od Magdy. Siedziałem wewnątrz wehikułu i przez służbowy noktowizor obserwowałem kościół, otoczony murem i gołymi drzewami. Nie omieszkałem sprawdzić terenu przyległego do miejscowej świątyni. Któryś z kilku zaparkowanych na poboczu samochodów mógł należeć do złodzieja. Na wszelki wypadek nie wyłączyłem silnika. Czekałem z bijącym sercem, gotów do natychmiastowego działania. Zadzwoniła po chwili, gdy świat spowiła gęsta szarówka. - To ja...! - krzyczała. - Zostawił kartkę... z instrukcją! - Co napisał?! - Mam pojechać ulicą Jana Kazimierza. Przed samym jeziorem skręcić w prawo w boczną bitą drogę... pomiędzy głównym skrzyżowaniem i wiaduktem. Mam się zatrzymać na wysokości figurki stojącej pod samym nasypem... tam znajdę zegar. - A pieniądze? Gdzie ci kazał je zostawić? - Mam zabrać zegar i zostawić pieniądze. Potem szybko wrócić do samochodu i oddalić się w stronę placu Wolności. - Dobra. Jedźcie tam! - A ty? - Będę w pobliżu. Zadzwoń, jak tylko znajdziesz zegar. Rozłączyliśmy się. Jedno było pewne - złodziej nie zjawił się w kościele. List do Magdy ukrył dużo wcześniej pod ową kamienną płytą. Był tutaj wcześniej. Spryciarz, bał się zdemaskowania. Nie ryzykował. Natychmiast zawróciłem na lekko oblodzonej ulicy i objechawszy wschodni róg kościelnej posesji, skierowałem się na osiedle domków „Las". Do głównego traktu Nieporętu - ulicy Jana Kazimierza - zajechałem przecznicą na drugim końcu dzielnicy mieszkalnej. Już z daleka widziałem mazdę parkującą na pasie przyległym do ośnieżonego nieużytku, łączącego się bliżej jeziora z wysokim, sztucznie usypanym wałem, po którym biegła szosa na Zegrze i na Białobrzegi. Zatrzymałem się na poboczu głównej ulicy, z dala od latarni, mając przed sobą skrzyżowanie, za którym biegło zbocze opadające ku szerokiemu ujściu Kanału Zegrzyńskiego. Mazda stanęła. Wyglądało to tak, jakby samochód utknął w śniegu i nie mógł dalej jechać. Właśnie widziałem kroczącą po białej pierzynie płaskiego terenu Magdę. Szła prosto ku podstawie wału, zmagając się z grubą warstwą śniegu. Przystawiłem noktowizor do oczu i szybko ustaliłem, że dziewczyna szła prosto na figurkę Chrystusa stojącą na szczycie kilkumetrowej kolumny wyrastającej z postumentu złożonego z trzech stopni. Owa figurka faktycznie znajdowała się pod samym wałem, zdawało się, że tuż pod samą szosą, w miejscu co najmniej dziwacznym. Lecz nie zapominajmy, że zanim powstało w tym rejonie jezioro, ów nieużytek mógł być fragmentem dużego pola lub łąki, oddalonym wówczas od ważniejszego traktu. Kiedy wybudowano zalew - usypano wał i wylano asfalt. Figurkę zostawiono jako swego rodzaju zabytek. Teraz stała tam w zapomnieniu, w dole porośniętym krzakami i drzewami, a dostępu do niej od strony miasteczka strzegło ogrodzenie z kolczastego drutu. Magda pokonawszy nieużytek, zmagała się z drutem kolczastym. Znalazła odcinek zerwanego drutu i wnet znalazła się pod samym nasypem. Podeszła pod figurkę i zaczęła szukać zegara, który złodziej obiecał zostawić. Instynktownie skierowałem noktowizor na zarośniętą podstawę wału. W lecie to miejsce było zapewne istnym buszem, jednak w zimie ogołocone z liści krzaki oraz drzewa odsłaniały częściowo zbocze wysokiego nasypu. Niektóre miejsca, te gęściej zarośnięte, wciąż stanowiły kryjówkę. I właśnie przyczajoną sylwetkę ubranego na czarno osobnika wyłowiłem z ciemności. Kucał za drzewem i obserwował figurkę. Magda musiała coś znaleźć, gdyż wyprostowała się i rozpakowywała jakieś pudełko. Uniosła na chwilę w radosnym geście ów pakunek do góry, a następnie zostawiła za postumentem pieniądze. Obserwowałem skrytego za drzewem osobnika, jak patrzył z ukrycia na oddalającą się od figurki Magdę lub nerwowo rozglądał się na wszystkie strony świata. Kilka razy obejrzał się za siebie, na jadące w górze samochody. Wydawało mi się także, że patrzy wprost w obiektyw noktowizora swoimi świecącymi ślepiami, jakby mnie dojrzał. Czyżby zauważył parkujący na nieoświetlonym fragmencie pobocza wehikuł? To było możliwe, lecz przecież było już po wszystkim - zegar trafił w ręce właścicielki, pieniądze dzierżył złodziej. No, może niezupełnie, wszak jeszcze ich nie wziął. W tym miejscu zaczynała się moja rola. Nie ulegało wątpliwości, że nadarzała się okazja do złapania intruza. Miałem go na celowniku. Tylko że musiałbym najpierw pokonać wehikułem nieużytek, niszcząc wcześniej ogrodzenie z drutu kolczastego. O własnych siłach nie dałbym rady dogonić drania! Zastanawiało mnie jeszcze jedno - jaki wariant ucieczki złodziej przewidział? Czy przyszedł tu pieszo? Poczeka na odjazd mazdy i spokojnie odejdzie z pieniędzmi? Złodziej w dalszym ciągu czekał, aż Magda wsiądzie do mazdy. Kiedy trzasnęły drzwiczki samochodu, złodziej wreszcie odważył się opuścić kryjówkę. Samochód prowadzony przez Króliczka na wstecznym biegu zbliżał się do głównej ulicy, tajemniczy osobnik zaś ruszył w kierunku figurki pod osłoną krzaków i drzew. Skradał się. Co jakiś czas łypał na mazdę. Wyglądało na to, że mnie jednak nie dostrzegł. Drgnąłem na dźwięk komórki. Tym razem dzwonił Króliczek. - Mamy zegar! - wrzeszczał. - Oddał go... dotrzymał słowa! - Nie oddał - rzekłem. - To szantażysta. I złodziej. - No tak... ale mamy zegar! Nie zapominaj, że jest wart przynajmniej pięć razy tyle, ile dostał złodziej. Ubrany na czarno osobnik zbliżył się do figurki i zaraz ruszył w górę zbocza. Tak więc zamierzał uciec szosą, a to świadczyło, że mógł tam czekać na niego zaparkowany samochód. Natychmiast wyłączyłem komórkę. Jeszcze bardziej zadziwiające było światło, które nagle rozjaśniło teren nieużytku. Ktoś oświetlił figurkę silnym reflektorem. Kilku osobników wyrosło spod ziemi i biegło za złodziejem. Tylko jeden z nich został w tyle i przez megafon nadawał: - Policja! Nie ruszać się! Patrzyłem jak zahipnotyzowany na policyjną ekipą chcącą dorwać złodzieja. Jakim cudem policja dowiedziała się o „transakcji"? Ktoś musiał ją zawiadomić? Ktoś z naszego grona. Magda? Króliczek? Oj, czułem, że to robota narzeczonego Magdy. Ale oto złodziej nie zamierzał się wcale poddać. Dał susa na szczyt nasypu - rzucił się jak ścigany zwierz walczący o życie. Przez całe to zajście zapomniałem o Magdzie i Króliczku. Przez noktowizor widziałem znikającego już na krawędzi zbocza złodzieja, przeskakiwał przez metalową barierkę na szosę. Policjanci oddali jeden strzał w górę i cały czas nie przestawali biec, z tym, że do figurki dzieliło ich przynajmniej dziesięć metrów. Musieli jeszcze pokonać ogrodzenie i kilkunastometrowe zbocze. Włączyłem się na bezczelnego do ruchu. Ktoś za mną gniewnie zatrąbił, lecz w tej chwili nic sobie nie robiłem z przepisów. Skręciłem w prawo na Białobrzegi i dodałem gazu. Już po chwili znalazłem się na szosie na wysokości figurki. Po lewej miałem widok na ujście kanału, zabudowania na zachodnim brzegu i policyjny port po jego drugiej stronie. Lodowatej tafli jeziora nie sposób było dostrzec w ciemności. Nigdzie nie było złodzieja. Rozpłynął się. Przebiegł ulicę? Czy wsiadł do jakiegoś samochodu, który albo na niego czekał, albo nadjechał w ostatniej chwili. Ta pierwsza możliwość nie wchodziła absolutnie w rachubę, gdyż na tym odcinku szosy obowiązywał zakaz zatrzymywania się. Nie było żadnego pobocza. Wątpiłem też w to, aby złodziej nadał partnerowi sygnał, ten zaś nadjechał w odpowiednim momencie. Zerknąłem szybko w prawo, na barierkę, za którą zaczynała się stromizna zbocza. Policjanci jeszcze nie uporali się ze wspinaczką. Ale gdzie podział się złodziej? Jako że za mną ciągnął się sznur samochodów, nie mogłem zatrzymać się i zaczekać na policjantów. Musiałem jechać dalej i decyzję podejmować natychmiast. Lecz nie miałem pojęcia, co dalej robić? Olśniło mnie w ułamku sekundy. Czasami w stresie decyzje podejmuje się w mgnieniu oka. Przecież złodziej mógł przebiec ulicę! Innego wyjaśnienia nie znalazłem. Jeśli liczył się z możliwością pościgu, musiał przewidzieć wszystko. Uciekając na drugą stronę wału, przekreślił szansę na udany pościg samochodowy. Mam cię, draniu! Nie czekałem dłużej. W odpowiednim momencie wykręciłem na szosie, kiedy znalazłem lukę wśród sznura ciągnących się pojazdów na przeciwległym pasie ruchu. Nie udała mi się ta sztuka za pierwszym razem. gdyż wehikuł należał do raczej długich pojazdów. I znowu kierowcy zaczęli trąbić, gdy niewzruszony ich irytacją, robiłem swoje. Policjanci jeszcze się nie wgramolili na górę, więc nie czekałem na nich. Ruszyłem na Zegrze. Dopiero po stu pięćdziesięciu metrach zatrzymałem pojazd na kawałku pobocza. W dole po prawej miałem widok na opadające ku jezioru zbocze. Niestety, nie dostrzegłem żadnej postaci w dole. Wziąłem noktowizor i wyszedłem z wehikułu. Po chwili stałem tuż za krawędzią zbocza i obserwowałem zbocze i brzeg ujścia. Złodziej mógł zbiec na dół i udać się do ośrodka „Wodnik", usytuowanego na samym końcu ujścia. Tam go jednak nigdzie nie było. Nikt nie szedł brzegiem ku otoczonemu wysokimi drzewami budynkowi. Zauważyłem go po chwili u podnóża nasypu — zdecydowanie na prawo. Uciekający osobnik klęczał na lodzie przy samym filarze podpierającym przejazd. Co robił, nie widziałem, gdyż zasłaniały go częściowo krzaki. Lecz po chwili ujrzałem go na lodzie. Oddalał się na północ! Na iceboardzie. Tak więc przygotował się do ucieczki starannie, zostawiwszy deskę z żaglem po drugiej stronie wału. Jeśli tylko umiał obchodzić się z iceboardem, mógł uciec każdemu. A umiał się ślizgać! Najgorsze, że nie można go było dogonić samochodem. Nikt nie był przygotowany na pogoń po skutym lodem jeziorze. Ani ja, ani policja. Owszem, gdyby było lato, a złodziej uciekał motorówką, wtedy policyjna łódź z powodzeniem by go dogoniła. Wystarczył jeden sygnał radiowy nadany przez policjantów, a już z pobliskiego portu ruszyłaby za złodziejem łódź motorowa. Niestety, o tej porze roku leżały one na lądzie albo skuł je lód przy molo po drugiej stronie ujścia. Nie czekając na policjantów - liczyła się bowiem każda sekunda— włączyłem się do ruchu i pojechałem dalej na Zegrze. Po ujechaniu pół kilometra znalazłem wjazd na parking przy szerokiej plaży, tuż za Ośrodkiem Wodnym Zakładów Radiowych „Kasprzak". Plaża biegła wielkim łukiem od ujścia kanału aż do oddalonego ode mnie pół kilometra na zachód cypla w pobliżu kolejnych dwóch ośrodków. Gdzieś pomiędzy plażą, na którą zajechałem, a owymi ośrodkami znajdowała się posesja Magdy Brończak. Ale nie willa Brończaków była teraz moim celem, a uciekający iceboardem złodziej. Wjechałem w wąski przesmyk w żywopłocie, prowadzący prosto do wysuniętego w jezioro baru usadowionego na palach i wnet znalazłem się na lodzie. Zatrzymałem pojazd i przez noktowizor obserwowałem jezioro. Istniała szansa, że zauważę stąd uciekającego złodzieja. Jeśli uciekał w kierunku północno-wschodnim na Białobrzegi i Rynię, nie miałem szans go wypatrzyć. Lecz jeśli zmierzał na zachód w kierunku Zegrza Południowego lub na północny brzeg do Zegrza, mogłem go namierzyć. Miałem szczęście. Poruszany chłodnym wiaterkiem iceboard przecinał taflę jeziora z szybkością gwarantującą ucieczkę. Zresztą złodziej nie spodziewał się żadnej pogoni. Był pewny swego - ładnie to wszystko wykombinował. Widziałem go przed sobą na wyciągnięcie ręki, choć w rzeczywistości dzielił nas dystans ponad trzystu metrów. On był jednak w lepszej sytuacji — żagiel i płozy były idealnym sprzętem na lód, moje zimowe - choć niemłode już - opony nadawały się raczej dojazdy po śniegu. Po lodzie ogumienie to gwarantowało ograniczoną zdolność manewru i przyczepność. Lecz taka możliwość istniała. W końcu powierzchnia jeziora nie była gładką taflą lodu, miejscami przykrywały go - niczym olbrzymie ławice - cienkie czapy śniegu. Nie miałem wyboru! Musiałem gonić złodzieja wehikułem. Najpoważniejszą przeszkodę w podjęciu decyzji o pościgu stanowiła wątpliwość co do grubości lodu. Mrozy ściskały wody jeziora już od przynajmniej miesiąca. Ażeby bezpiecznie poruszać się moim pojazdem po lodzie Jego grubość nie powinna być mniejsza niż trzydzieści centymetrów. Zakładałem, że tej zimy wody jeziora zamarzły głębiej. Widziałem wszak przerębel, do którego wpadł jeden z młodych sportowców. Lód miał grubość pół metra. Jednakże podana wartość dotyczyła lodu świeżego na wodach stojących, tak zwanego „czarnego". Poza tym lód nie na całej powierzchni zbiorników wodnych był tej samej grubości. Ryzykowałem. Czy było to rozsądne? Nie lepiej było zrezygnować z pościgu? Nie wiem, czemu podjąłem się tego beznadziejnego zadania. Może z powodu wrodzonej ambicji albo chęci zaimponowania Magdzie? Czy też chodziło o podreperowanie nadszarpniętej reputacji detektywa, gdyż moja misja w Nieporęcie jak do tej pory kojarzyła się z rozczarowaniem. Pewnie to o Magdę chodziło. Zawsze pchała nas do gwałtownych czynów podrażniona ambicja albo kobieta. To kobiety zmieniały nas, facetów, w herosów. Albo w głupców. Mój pojazd zatańczył na lodzie i dopiero gdy przednie koła uchwyciły się śniegu, mój kurs się wyrównał. Jechałem w ciemności, bez włączonych reflektorów - podobnie zresztą jak złodziej, który uciekał na tak zwanego „czują". Jednakże ja trzymałem się blisko linii brzegowej, w związku z czym miałem do nadrobienia większy dystans. Nie jechałem też zbyt szybko, gdyż co pewien czas natrafiałem na gładki lód i wehikuł „tańczył" wówczas na lodzie. W pewnym momencie miałem już zamiar włączyć reflektor - a co za tym idzie zdekonspirować się - gdy na środku jeziora zabłysło na kilka sekund światełko. Uciekający używał latarki. Dzięki zapalonemu na chwilę światełku zlokalizowałem iceboarda i ustaliłem, że złodziej sukcesywnie oddalał się ode mnie. Z pewnością zmierzał na Zegrze. Nie byłem też pewny, czy słyszał za sobą odgłos pracującego silnika astona. „Raczej nie" - myślałem. „Świst powietrza podczas ślizgu zagłusza inne odgłosy". Dwieście pięćdziesiąt metrów przede mną linia brzegowa załamywała się pod kątem prostym. Na tym prostopadłym brzegu było usytuowane Zegrze Południowe, z jego pomocnego cypla zaś wychodził most łączący się z drugim brzegiem. Iceboard kierował się gdzieś tam, gdyż światełko latarki zabłysło po raz kolejny na środku jeziora. „Jeśli nawet go nie dogonię, to zdołam go wypatrzyć" - myślałem. „W końcu kiedyś zejdzie na ląd. Nie mogę go tylko stracić z oczu". Trzymałem się linii brzegowej, ta jednak załamywała się prostopadle przede mną. Żeby nie stracić iceboarda z oczu, musiałem odbić zdecydowanie w prawo i przejechać po przekątnej dzielącej moje obecne położenie z północnym cyplem. Wiązało się to z ryzykiem jazdy po lodzie w dużej odległości od lądu. Zaryzykowałem. Rozpędziłem wehikuł do prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i posłyszałem charakterystyczny odgłos pękającego lodu. Nie przesłyszałem się. Ów pomruk zdawał się łaskotać zimnym piórkiem moje plecy. Natychmiast odbiłem ku brzegowi, choć z trudem udało mi się wykonać ten manewr. Nie miałem wyboru - musiałem zapalić przednie reflektory! Nawet za cenę dekonspiracji. Włączyłem światła pozycyjne i ujrzałem przed sobą dziesięciometrową szczelinę. Tak więc lód pękł. Był słaby. Należało jak najszybciej stąd zwiewać i zignorować pościg za złodziejem. Udało mi się zbliżyć do brzegu Zegrza Południowego. W ten sposób straciłem z oczu uciekający iceboard. Już po chwili mijałem skąpo oświetlone nabrzeże należące do Ośrodka Sportowego „Zegrze", który nie tak dawno odwiedziliśmy z gronem przyjaciół Magdy. Byłem tu także dzisiaj, kiedy odwiozłem zziębniętego Marcina po pechowej kąpieli w przeręblu. W pewnym momencie moją uwagę zwróciło jakieś zamieszanie na nabrzeżu ośrodka sportowego, prawie na samym brzegu na wysokości wyciągniętych w głąb lądu bojerów i kadłubów łodzi. Zapaliłem długie światła. Ku swojemu zdziwieniu, ujrzałem kręcących się przy jakimś bojerze osobników. Ich zaskoczenie nie było wcale mniejsze od mojego. Na ułamek sekundy zastygli w silnym świetle reflektora, odwróciwszy głowy w moim kierunku. Nie spodziewali się nikogo od strony jeziora, tym bardziej nie spodziewali się nadjeżdżającego z tego kierunku pojazdu. A tu właśnie za ich plecami pojawił się jakiś dziwny pojazd z ogromnym i ślepiami. Dziwni to byli osobnicy. Nie przypominali wcale młodych bojerowców ani starych amatorów zimowych sportów, jacy kręcili się tutaj za dnia. „Co robią o tej porze na brzegu?" - zastanawiałem się. „Na co im w nocy bojer?" Dodałem gazu i właśnie wtedy towarzystwo okupujące jeden z bojerów rozprysło się na boki. Dali drapaka na brzeg i gdzieś pouciekali. Nie namyślając się dłużej nacisnąłem klakson, gdyż zaświtała mi taka oto myśl. że nakryłem złodziei chcących wykraść z przystani bojer. Moja niespodziewana wizyta skończyła się połowicznym sukcesem - nie złapałem wprawdzie złodziei, lecz ich przepędziłem, uniemożliwiając kradzież. No i straciłem szansę na dogonienie iceboarda. Mogłem jeszcze spróbować dotrzeć w okolice mostu, jadąc po lodzie wzdłuż linii brzegowej w kierunku północnym, ale wydawało się to bezsensem. Złodziej pewnie zyskał na czasie i oddalił się na bezpieczną odległość. W ten oto sposób, ścigając jednego złodzieja, przepędziłem innych. Mój klakson i silne światło reflektorów przygnały na nabrzeże świadków. Pojawili się instruktor wraz grupą młodzieży, a towarzyszyło im kilku seniorów, których widziałem podczas pierwszej wizyty w ośrodku. - Co tu się dzieje?! - krzyczał jeden z nich. - Mój bojer! - wrzasnął jego kompan. - To twoja sprawka? - zwrócił się do mnie trzeci. Stanąłem przed samym molo i zgasiłem silnik. Wyskoczyłem na lód i zszedłem na ląd. Nie mogłem wjechać na brzeg z uwagi na podwyższony brzeg. W tym czasie mężczyźni doskoczyli do bojera i zaczęli go oglądać z nabożną czcią. - To pan? - zdziwił się Piotrek. - Ja! - Jest pan naszym aniołem stróżem czy co? - próbowała żartować Kinga. - Co tu się dzieje? - dopadł mnie wreszcie instruktor. - Co pan tu robi'? Opowiedziałem im o osobnikach, którzy prawdopodobnie chcieli ukraść bojer i których nakryłem. - Cały! - zawyrokował jeden z mężczyzn, badający lodowy pojazd. - Mój bajerbojer jest cały! - A to ci historia - drapał się po głowie instruktor. W tym momencie nie miał na głowie czapki i dlatego wspomniana czynność była możliwa. - Ale jakim cudem pan się tutaj znalazł? - Uprawia pan jazdę samochodową po lodzie? - śmiał się Piotrek. - A może to tajne manewry na jeziorze? - ktoś inny dogadywał. - Pański pojazd przypomina trochę wojskowy wóz bojowy. - Gdyby nie ten pan - weszła w słowo Kinga - Marcin nabawiłby się zapalenia płuc. - Szkoda ci go? Może się w nim zakochałaś? - Może. A ty tylko o jednym! Żartowali. A obok mnie znalazła się już trójka pobudzonych do działania mężczyzn. - Dzięki! - podali mi ręce. - Kadłub nieuszkodzony. Nie zrobili szkody... widać chcieli ukraść, a nie nabroić. - No to powie mi pan, co robią o tej porze na jeziorze? - zapytał instruktor —Ja? Ścigałem złodzieja. — Bojera? —A tak, uciekał z Nieporętu do Jachranki na iceboardzie. Mężczyzna, któremu ocaliłem bojer przed kradzieżą popatrzył na mnie badawczo, mrużąc oczy, jakby starał się mnie rozpoznać w słabym świetle bijącym z latami. Cóż chcecie, dla nich gadałem od rzeczy! - Kim pan jest? - zapytał zaciekawiony. - Historykiem sztuki - odpowiedziałem. - Szukałem złodzieja zabytkowego zegara szafkowego. Moją odpowiedź skwitowano chwilą ciszy. - Tutaj? Na jeziorze? Złodziej zegara? W kilku słowach opowiedziałem im o zajściu w Nieporęcie, bez podawania zbędnych szczegółów. To wystarczyło mężczyznom do podjęcia decyzji o ruszeniu w pościg za iceboardem. - Złapiemy go dla pana! - zagrzewali się do boju, ruszając w kierunku bojerów. - Jazda! Pan pomógł nam, teraz my pomożemy panu! - Panie Maćku - wrzeszczała dzieciarnia w błagalnym tonie. - My też chcemy złapać złodzieja zegara! Panie Maćku! Właściciel ocalonego bojera zbliżył się do instruktora. - Na co pan czekasz? - warknął. - Niech wsiadają na swoje deski. Ścigamy złodzieja. Wszyscy! - Ależ... - W grupie nic nam nie grozi. - Słyszeliście?! - zwrócił się instruktor do młodzieży. - Zakładać ubrania, kamizelki, kaski i wyciągać deski. Migusiem! Najpierw ruszyły w pogoń za iceboardem bojery. Siedziałem w jednym z ich, gdyż użyczono mi jeden sprawny bojer wykonany ze świerku. Ten popularny ślizg - ożaglowany jako ket bermudzki - miał z przodu płozę sterowaną, którą poruszało się sterownicą za pośrednictwem cięgien. Pozycja sternika w kokpicie była półleżąca, z nogami do przodu. Ten sposób sterowania był w moim wypadku idealny z punktu widzenia troski o chore kolano. Nie wiem, czy dałbym radę ustać na iceboardzie. Gdy ślizgaliśmy się obok siebie, przekrzykiwałem szum powietrza i odgłos szorowania płóz po lodzie, tłumacząc nowo poznanym kompanom, dokąd mógł uciec złodziej. Kierował się na most zegrzyński - tylko tyle widziałem. Uciekał zatem albo na drugi brzeg, albo podążył pod mostem ku zachodniej, węższej odnodze jeziora w kierunku swojej kryjówki. Za nami ruszyli z opóźnieniem młodzi ludzie na iceboardach, zaopatrzeni w latarki. Wnet się rozdzieliliśmy na mniejsze grupki i latarkami szukaliśmy ściganego iceboarda. Kiedy dotarliśmy do Zegrza po drugiej stronie jeziora, stało się jasne, że nasz trud był daremny. Złodziej już dawno uciekł. Kto wie, może z kryjówki przypatrywał się naszym poszukiwaniom? Nasza misja skończyła się niepowodzeniem. Wszelki ślad po złodzieju zaginął. Ubrany na czarno osobnik, złodziej, szantażysta i iceboardzista w jednej osobie, rozpłynął się w ciemnościach jak zły duch. Pewnie zszedł na ląd ze swoją deską i wsiadł do jakiegoś samochodu zaparkowanego na lądzie. Kim był? Znajomym Magdy? Jeśli tak, to należało wykluczyć z tego grona tylko Lady, która jako jedyna nie potrafiła używać iceboarda. Zawiedzeni ruszyliśmy z powrotem do ośrodka, gdzie zaproszono mnie na gorącą herbatę. Siedzieliśmy w grupie w ciepłym wnętrzu drewnianego budynku, gdzie natychmiast wytworzyła się atmosfera przypominająca wakacyjne biwaki i obozy. Mężczyźni zaproponowali nawet coś mocniejszego, ale zgodziłem się tylko na kilka łyków grzanego piwa z goździkami. Przecież musiałem jeszcze wrócić wehikułem do Nieporętu. Wcześniej próbowałem dodzwonić się do Magdy, lecz dziewczyna nie odpowiadała. Moja osoba wzbudziła szczere zaciekawienie młodzieży. W końcu wyjaśniłem im, kim jestem i co w życiu porabiam. Historyk sztuki? Detektyw na ministerialnej posadzie? Pościgi? Przemytnicy i handlarze? - dziwili się. To wzbudziło zainteresowanie nawet bojerowców. Przy okazji zgadało się, że mają oni zamiar uczestniczyć we wtorkowych regatach na Jeziorze Zegrzyńskim. Oczywiście, musiałem im nieco przybliżyć kulisy mego pobytu w Nieporęcie. Zdradziłem nawet nazwisko osoby, która mnie „wynajęła". W końcu pożegnałem ich i wróciłem do wehikułu. W willi Magdy Brończak byłem po dziewiątej. - Gdzieś ty się podziewał? - przywitała mnie z Króliczkiem. Była naburmuszona i zdenerwowana. - Co za historia z tym złodziejem - gderała, gdy zdejmowałem w holu buty. - Mam zegar, ale wzięła go policja. Przesłuchiwali nas... Okropne! - Ciekawe, kto ich zawiadomił? - popatrzyłem spode łba na Króliczka. - Ciebie też chcą widzieć - dodał, unikając mojego wzroku. - A właśnie, co się z tobą działo? Dokąd uciekłeś? Zdradziłem im szczegóły niedawnego pościgu za złodziejem, zakończonego grupowym „polowaniem" z udziałem młodych iceboardzistów i doświadczonych bojerowców z ośrodka „Zegrze". - Goniłeś go? - dziwiła się Magda. - Samochodem po lodzie?A potem w bojerze? - Tak się składa, że umiem go obsługiwać, bo raz zdarzyło mi się żeglować na Mazurach zimą. - Czy domyślasz się, kto jest złodziejem? - Ktoś z grona twoich przyjaciół. Wykluczam jedynie Lady, gdyż z tego co wiem, nie jest ona amatorką zimowych sportów. Przeszliśmy do salonu i usiedliśmy w fotelach. Jakże miło było po emocjonujących przeżyciach zasiąść w ciepłym i przytulnym salonie przy kominku. - Nie chce mi się wierzyć, żeby któryś z moich kolegów ukradł mi zegar i potem żądał okupu. To nie w ich stylu. Na Boga, trochę ich znam! To niemożliwe. Z początku, rzeczywiście, myślałam, że to ktoś ode mnie... bo zegar skradziono w niedzielę pod wieczór, prawda? Tuż przed ich wyjściem. - Sugerujesz, że mógł zakraść się do willi ktoś z zewnątrz? - Przyszło mi to teraz do głowy. Tylko to wyjaśnienie ma sens. - Tak uważałem wcześniej, wbrew twoim podejrzeniom - dodałem. - A teraz zamieniliśmy się rolami. Jest też inne wyjaśnienie... - zawiesiłem głos. - Otóż ktoś z twoich przyjaciół mógł ukraść zegar, tyle że działa on w zmowie z kimś spoza waszej paczki. Złodziej nie przyszedł z zewnątrz... Dlaczego? Czy są jakieś ślady włamania? Żadnych. Złodziej musiałby mieć pęk twoich kluczy i znać rozkład mieszkania, żeby sobie hasać po nim podczas twojej obecności. Jest jeszcze Obciach, który pewnie zaalarmowałby szczekaniem o obecności intruza. Moim zdaniem, złodziejem jest ktoś z twojego bliskiego otoczenia. Jakoś tak bezwiednie zerknąłem na Króliczka, który wnet podchwycił mój dziwny wzrok. Cóż, każdy był podejrzanym w tej sprawie. Nawet Króliczek. Tylko że on miał zawsze alibi. - Czemu tak dziwnie na mnie popatrzyłeś? - zdenerwował się. - Chyba nie sądzisz, że to ja jestem złodziejem? - Bezsens - prychnęła Magda. - A czy umiesz ślizgać się na iceboardach? - zapytałem go. - Nie - odpowiedział. - No właśnie. Poza tym, kiedy goniłem złodzieja, ty byłeś z Magdą na posterunku policji. Kiedy zaś zniknął z komody zegar, ciebie także tutaj nie było. Dlaczego miałbym cię podejrzewać? Porozmawialiśmy trochę, pijąc herbatę i zajadając poranne kanapki. Tematem przewodnim była w dalszym ciągu udana próba wykupienia zegara. Na szczęście owa pamiątka rodzinna nie została uszkodzona, zresztą złodziej opakował zegar w tekturowe pudełko wypchane na wszelki wypadek sianem. Pudełko wraz z zegarem zostało na posterunku do czasu zamknięcia sprawy. Natomiast Magda nie przekazała policji plastykowej koszulki, w którą złodziej raczył włożyć karteczkę ukrytą pod kamienną płytą na terenie kościoła. Obejrzałem ją z wielką uwagą, aż wreszcie wpadł mi do głowy pewien pomysł. Potem pojechałem na posterunek złożyć stosowne zeznania i wytłumaczyć się z pościgu, którego podjąłem się na własną rękę. Oficer słuchał mnie z zainteresowaniem i mało mówił. Notował. Uszedł jego uwadze fakt, że złodziej zegara ukrył iceboarda pod nosem policji, po drugiej stronie ujścia kanału do jeziora. We wtorek z samego rana odwiedziłem starego kolegę. Miał tyle samo lat co ja, lecz każdy dałby mu przynajmniej o pięć lat mniej. Wyglądał bardzo młodo i był do tego przeraźliwie chudy. Nazywaliśmy go „Utleniaczem", gdyż był człowiekiem zakochanym w chemii. Eksperymentował. Robił to jeszcze w podstawówce, potem w liceum i na studiach. Pamiątką po tym okresie była blizna na prawej dłoni - oparzenie powstałe w wyniku jakiegoś pirotechnicznego doświadczenia. Od kilku lat go nie widziałem, ale numer telefonu i adres miałem wciąż zapisane w notesie. Odwiedziłem go spontanicznie, to jest - bez zapowiedzi. Otworzył drzwi po pięciu minutach pukania, dzwonienia i walenia do drzwi. - Paweł? - zdziwił się i przetarł zaspane oczy. Był w luźnej pidżamie, a mimo to jego chudość była aż nadto widoczna. Rzuciłem mu torebkę ze świeżymi pączkami. Złapał z trudem. - Co to? - zdziwił się. - Pączki? - Zgadłeś. Pomyślałem, że mógłbyś czasami coś zjeść. Wszedłem do środka i wyłuszczyłem mu swój problem. Rano, przed startem regat gościłem w willi Magdy. Siedzieliśmy w salonie i omawialiśmy pewną sprawę. Na ławie leżały pudełko tekturowe. plastykowa koszulka zostawiona przez złodzieja na terenie miejscowego kościoła, a także kilka fiolek z odczynnikami chemicznymi. Króliczek zapowiedział się na popołudnie, Magda jednak wybiła mu ten pomysł z głowy. Po zawodach mieliśmy spotkanie w gronie jej przyjaciół i obecność Króliczka byłaby cokolwiek dziwna, wszak nadal odgrywałem rolę narzeczonego. Aha, jeszcze jedno - na dzisiaj zapowiedział się Karol, więc cała paczka Magdy miała zabawić w willi. Karol podobno czuł się już lepiej, choć nie na tyle dobrze, aby wystąpić w zawodach. Około jedenastej (na godzinę przed zawodami) niespodziewaną wizy tę złożyła nam grupa młodzieży z Ośrodka Sportowego „Zegrze". Ob ciach niemiłosiernie hałasował na posesji - przyssawszy się do ogrodzę nią szczerzył swoje kły. W ten sposób dawał intruzom do zrozumienia, że nie są tutaj mile widziani. Młodzi ludzie ze swoim instruktorem stali po drugiej stronie siatki na brzegu jeziora i wołali mnie. - Panie Pawle! Panie Pawle! Jest tam pan! Natychmiast pobiegliśmy na taras z wystraszoną Magdą. - Co się stało? - zawołałem. - Czy ten pies nie przeskoczy tej siatki? - pytała Kinga. - Jeszcze nigdy mu się to nie udało - odpowiedziała Magda. - Co jest grane? - zapytałem instruktora. Ten jednak zerknął na Piotrka, który wyniszczył całą sprawę. - Pamięta pan tego złodzieja na iceboardzie, który panu uciekł? - Pamiętam. - Z samego rana zrobiliśmy mały trening na jeziorze. Wybraliśmy, się tym razem na zachodnią część jeziora. Dzisiaj dobrze wieje... zawód} pewnie będą udane. - Streszczaj się, Piotrek! - popędzali go pozostali. - Znaleźliśmy świeże ślady płóz - wydusił to wreszcie. - Ślady po iceboardzie. Biegły od Nieporętu... potem pod mostem aż do Jachranki Tam się urywają w małej zatoczce. Młodzież zaproponowała mi wypad w teren dla zbadania śladów złodzieja na lądzie. Niestety, instruktor gwałtownie zaprotestował, tłumacząc im, że w programie mają oglądanie zawodów. Wyjazd do Jachranki i powrót zajęły by bite dwie godziny, a zawody miały rozpocząć się już za godzinę. Pobiegłem po mapę okolicy, którą trzymałem w wehikule i poprosiłem ich o wskazanie miejsca na brzegu, w którym urywały się ślady wczorajszego iceboardzisty. Mapa była wojskowa, więc po kilku minutach narady ustaliliśmy w miarę dokładnie to miejsce - charakterystyczną odnogę wrzynającą się w ląd. Jeszcze tylko odwiozłem Magdę na przystań „Marina" w Zegrzu Południowym, gdzie mieli na nią czekać przyjaciele, a następnie dostałem się mostem na drugi brzeg jeziora. Z Zegrza droga do Jachranki biegnie na zachód wzdłuż północnego brzegu zachodniej odnogi. Sama miejscowość jest położona w sosnowym lesie na wysokim brzegu, zaledwie kilka kilometrów od trasy Warszawa - Suwałki. Znajdują się tam piękne szlaki dla wędrowców, latem atrakcją są łowiska wędkarskie i lasy pełne grzybów. Specyficzny mikroklimat okolicy sprawia, że jest to idealne miejsce wypoczynku, także zimą. Wystarczyło skręcić z drogi do Dębego na cienki asfalt wrzynający się w las i prowadzący nad samo jezioro, aby przekonać się, że miejscowość okupują liczne ośrodki wypoczynkowe i kwatery prywatne. To tyle tytułem wprowadzenia, prawdziwy powód mojej wizyty w Jachrance wiązał się bowiem z osobą złodzieja. Dość szybko znalazłem drogę prowadzącą nad wysoki brzeg porośnięty sosnowym lasem, który przedzielał głęboki jar zwężający się w głębi lądu. To miejsce idealnie pasowało do wskazanego przez młodzież punktu na mapie. To musiało być tutaj. Brzeg był naprawdę wysoki - można było ześlizgnąć się jego łagodnie opadającym zboczem nad samo jezioro. Wrzynający się w las jar znajdował się po lewej stronie owego zejścia i latem wpływały tutaj pewnie jachty oraz łódki, aby znaleźć schronienie w kameralnej przystani jakiegoś ośrodka schowanego w głębi lasu. Zszedłem ostrożnie na sam brzeg i sprawdziłem powierzchnię lodu u ujścia owej odnogi. Potwierdziły się słowa młodzieży - ślady płóz iceboarda były wyraźne i w miarę świeże. Ktoś niedawno tędy się ślizgał. I to w obie strony! Ślady biegły od mostu w głąb odnogi. Jeśli ten amator ślizgów nie skorzystał ze ścieżki prowadzącej na brzeg, znaczyło to, że gdzieś w głębi zatoczki znajdował się jego punkt wypadowy. Poszedłem tam ze wzrokiem wbitym w powierzchnię lodu, wolno, uważając, aby się nie przewrócić. Bóg jeden wie, czego szukałem! Jakiegoś śladu, niedopałka albo papierka po baloniku. Nic nie znalazłem. Jar zwężał się z każdym pokonywanym przeze mnie metrem, skręcał niebawem w kierunku wschodnim, a jego brzeg stawał się coraz wyższy i wyższy. Naturalne, że było tu coraz ciemniej i chłodniej. Latem właściciele jachtów i łodzi musieli doświadczać w tym miejscu nie lada emocji, jakby znaleźli się w oddzielonym od rzeczywistości raju, miejscu zapomnienia, enklawie samotników. Nie wiem, ile metrów przeszedłem od ujścia odnogi do jeziora — dwieście, może trochę więcej! Jar kończył się wąską zatoczką, przy której znajdowała się mała przystań, a betonowe schodki prowadziły pod górę ku położonemu w lesie ośrodkowi. Stały w niej dwa małe jachty, unieruchomione na okres zimy. „Przystań na końcu świata" — pomyślałem. Z boku wypatrzyłem pokryte śniegiem dzikie zejście, które latem służyło pewnie do znoszenia z góry łódek i mniejszego sprzętu do pływania. Mnie jednak interesował złodziej i jego iceboard. Tu kończyła się odnoga, a zatem znalazłem jego bazę wypadową. Prawdopodobnie dużo wcześniej ukrył pod kamienną płytą kościoła w Nieporęcie karteczkę z informacją o miejscu dokonania wymiany. Stąd zaś wyruszył do Nieporętu. Tam, na brzegu przy ujściu kanału ukrył iceboarda i dostał się zboczem wału na drugą stronę szosy nr 631, gdzie schował się w krzakach porastających dno południowego pobocza graniczącego z nieużytkiem, blisko miejsca, w którym znajdowała się figurka Jezusa. Co było dalej - wiemy! Zastanawiało mnie, czemu właśnie stąd złodziej wyruszył w „rejs" do Nieporętu. Czemu nie wybrał miejsca położonego bliżej miejsca złożenia okupu. Skąd ten trud pokonania kilku kilometrów po tafli jeziora? Może droga z Jachranki do Nieporętu i z powrotem była dla niego przysłowiową „pestką", a może znał to miejsce świetnie lub był do niego przyzwyczajony. Kto wie, czy nie spędzał tutaj urlopów albo weekendów? Niewykluczone, że wybrał się tutaj, gdyż uważał, że to miejsce zapewni mu właściwe bezpieczeństwo. Trudniej go było wytropić w Jachrance niż w miejscu położonym blisko Nieporętu. Schodami dostałem się na górę, gdzie usadowił się otoczony gęstym lasem ładny ośrodek wypoczynkowy z przyległym doń parkingiem. Miejsce iście bajkowe! Od biedy każdy mógł tutaj zajechać, zostawić na parkingu samochód, z bagażnika wyciągnąć iceboarda z żaglem i znieść sprzęt w dół na przystań. Tam wystarczyło tylko zamontować żagiel i wybrać się w kurs do Nieporętu. Krótka rozmowa z portierem upewniła mnie, że kilka osób zawitało w ostatnich dniach z własnymi iceboardami. Opisałem mu pokrótce znajomych Magdy, a zacząłem od jej kolegów. Serce zabiło mi mocniej, gdy jeden z opisów wydał się portierowi znajomy. Nie dawał głowy, ale... Zdaje się, że miałem go! ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY REGATY • OKO W OKO ZE ZŁODZIEJEM • LADY MNIE PRZEPRASZA • POCZĄTEK WYJAŚNIEŃ • MÓWIĘ, KIM JESTEM • KAROL MNIE PRZEJRZAŁ • ŚMIECHY Z PANA SA-MOCHODZIKA • TO KTO JEST ZŁODZIEJEM? • HOKUS--POKUS, CZYLI SŁÓW KILKA O DAKTYLOSKOPII • ZBIERAMY LINIE PAPILARNE • ZŁODZIEJ PĘKA • CZY WŚRÓD NAS JEST DRUGI OSZUST? Wkrótce wróciłem na południowy brzeg Jeziora Zegrzyńskiego. Przejeżdżając przez most, widziałem na środku lodowej tafli po lewej ścigające się bojery w klasie DN21. Kilkanaście ślizgów toczyło walkę o nagrodę regat zorganizowanych przez Warszawsko-Mazowiecki Okręgowy Związek Żeglarski, jutro mieli się ślizgać kolejni zawodnicy w klasach Mini Bojer i WL (windsurfingu lodowego). Pogoda nie sprzyjała dzisiaj zawodom, wiał słaby wiatr, który zaledwie przekraczał 4 metry na sekundę. Lecz bojery poruszały się, wykorzystując działanie wiatru rzeczywistego i własnego - który był wypadkową obu. Przy nieznacznych oporach płóz bojera prędkość osiągana przez ślizg mogła być zatem większa od prędkości wiatru rzeczywistego nawet o dwieście pięćdziesiąt procent! Pomimo tego warunki pogodowe nie sprzyjały dzisiaj biciu rekordu prędkości, który wynosił 106 kilometrów na godzinę. Nie wszyscy wiedzą, ale ten rodzaj ślizgu był już uprawiany w XVII wieku w Holandii, służył jednak wtedy do transportu ludzi i ładunków. W drugiej połowie XVIII wieku pojawił się w Ameryce i tam, nad rzeką Hudson, zbudowano w 1790 roku pierwszy ślizg rekreacyjny. W Europie żeglarstwo lodowe rozwinęło się zaś najsilniej w krajach bałtyckich i w Rosji. Z głównej ulicy Zegrza Południowego zjechałem nowo wybudowanym zjazdem do przystani „Marina", w której urządzono start i bazę regat. Był to w zasadzie głęboki akwen wodny osłonięty solidnym falochronem, rodzaj portu. Na przylegającym do niego terenie stały różne kontenery, wiaty i magazyn na sprzęt, wybudowano tu także drogę wewnętrzną. a cały teren ogrodzono. W sezonie letnim cumuje tu ponad 180 jednostek wodnych, zarówno tych klubowych Jak i prywatnych. Nawet zimą stało tu sporo żaglówek, czekających pierwszych ciepłych wiatrów. Tłum gapiów wyległ na skute lodem jezioro poza półokrągły falochron. Stoliczki sędziowskie okupywało kilku panów, którzy raz po raz wstawali i dla rozgrzewki przytupywali nogami. Nie było dzisiaj zanadto mroźnie, lecz przeszkadzała trochę wilgoć. Ujrzałem Magdę z jej znajomymi. Stali bliżej falochronu. Nieco dalej stała grupa młodzieży z Ośrodka Sportowego „Zegrze" ze swoim instruktorem, panem Maćkiem. Wszyscy przyglądali się regatom z zainteresowaniem i tylko ja jeden straciłem entuzjazm do obserwowania zmagań zawodników. Powód był oczywisty - znałem tożsamość złodzieja, ba, właśnie zbliżałem się do niego. Moim celem było teraz doprowadzenie do konfrontacji ze złodziejem. Po chwili zmieniłem zamiar. „Zrobię to później" - pomyślałem, zbliżając się do grupki siedmiorga przyjaciół. „Uczynię to podczas podwieczorku w salonie willi". Wreszcie mogłem na własne oczy zobaczyć Karola. Stał obok Dalajlamy i Lady, wpatrzony tak jak oni wszyscy w lód pokrywający równym blatem jezioro. Był to średniego wzrostu człowiek o dość przeciętnej twarzy. Dopiero gdy podszedłem bliżej grupki stwierdziłem, że posiadał tak zwaną osobowość. Typ raczej milczący. Inteligentny i, kto wie, może nawet nieobliczalny. Wiało od niego pewnym chłodem, który przewyższał jakością szorstkość Andrzeja. Ten drugi chciał zapewne uchodzić za twardziela i pielęgnował w sobie cechy zimnego drania, lecz za dużo było w nim uszczypliwości i dąsania się. Karol sprawiał wrażenie bardziej opanowanego. - O, Króliczek! - przywitała mnie jako pierwsza Magda. Starała się zachowywać luźno, lecz widziałem, jak bardzo jest spięta i ciekawa rezultatów mojej misji w Jachrance. - Już jesteś! - Cześć wam! - ukłoniłem się. - Gdzie się podziewałeś? - zapytała Lady. Na wszelki wypadek unikałem kontaktu wzrokowego ze złodziejem. - Ja? - uniosłem wyżej brwi. - Miałem kilka spraw do załatwienia. - Co może być ważniejszego od regat? - Byłem w warsztacie samochodowym. - Na twoim miejscu oddałbym tego grata na złomowisko - kąśliwe zauważył Andrzej. —A najlepiej zatop go w jeziorze. - Tylko jak? - zauważyła Justyna. - Wszędzie mamy lód. - Dobrze, że nie jesteś na moim miejscu - posłałem Andrzejowi słaby uśmiech i ostentacyjnie zbliżyłem się do Magdy. Objąłem ją ku jej zaskoczeniu. Zdaje się, że to rozgniewało Andrzeja. - Tak się składa, że mój wehikuł jest niezatapialny. - Niezatapialny? - zdziwił się Dalajlama. - Jak mamy to rozumieć? - To metafora - rzuciła Lady. - Nie rozumiesz? Króliczek chce dać nam do zrozumienia, że nie pozbędzie się swojego wehikułu za żadne skarby świata. - I jak zawody? - zmieniłem temat. - W porządku. No, może mamy trochę za słaby wiatr! - Króliczku - złapała mnie za łokieć Magda. - Nie znasz jeszcze Karola. Karolu! To jest Króliczek. - Miło mi - bąknął i uścisnął mi rękę. Facet podobnie do mnie miał założony opatrunek usztywniający na kolanie. Dziwne ale obaj mieliśmy kontuzję lewego kolana. Ta kontuzja w pewien sposób nas łączyła. Czy było w tym fakcie jakieś przesłanie? Nie byłem przesądny, więc przestałem o tym myśleć. - Słyszałem, że jesteś wybitnym bojerowcem - rzekłem. - Pewnie żałujesz, że nie możesz wziąć udziału w dzisiejszych regatach? - Niestety - zmarszczył czoło. - Co zrobić! - Może zrobimy zakłady, kto dziś wygra? - zaproponował Mazgaj. - Myślałem, że jesteś agentem ubezpieczeniowym, a nie bukmacherem - zaśmiał się Dalajlama. Po półgodzinie było już po zawodach. Zrobiło się zamieszanie, gwar, gratulacje mieszały się z owacjami i pstrykały aparaty fotograficzne. Robiłem dobrą minę do złej gry, bo tak naprawdę cały czas myślałem o złodzieju. W tym zamieszaniu dopadli mnie podopieczni instruktora z Ośrodka Sportowego „Zegrze". - I jak? - zapytał Piotrek. - Znalazł pan? Te ślady? - Znalazłem - szepnąłem. - Ale nie rozmawiajmy teraz o tym. - Dlaczego? - zdziwiła się Kinga. - To dzięki nam wpadł pan na trop złodzieja - dodał inny. - Zgoda. I bardzo wam dziękuję. Ale w tej chwili muszę was prosić o daleko posuniętą dyskrecję. Jestem w towarzystwie grupy znajomych. Wiecie co? Wpadnę do was jutro i o wszystkim opowiem. - Obiecuje pan? - Słowo starego harcerza. Odeszli z mieszanymi uczuciami co do mojej osoby, z żalem za ten zimny stosunek do nich, lecz nie mogłem narażać mojej misji na niepowodzenie. Złodziej był tuż obok, rozmawiał z innymi, czasami się uśmiechał, zdawało mi się nawet, że kilka razy łypnął na mnie podejrzliwie. Nie mogłem zdradzić się żadnym banalnym gestem i nieodpowiedzialnym słowem. Dlatego odejście młodzieży odebrałem z ulgą. Wkrótce przenieśliśmy się do willi w Nieporęcie. Przywitał nas głośnym szczekaniem Obciach. Zaparkowaliśmy część pojazdów na terenie posesji, część poza nią, a następnie rozsiedliśmy się w salonie. Czekając na przekąski, goście delektowali się wybornymi drinkami lub herbatą, podaną na samym początku przez gospodynię. Mało rozmawiałem. Prym wiódł Andrzej, który toczył spór z Karolem na temat regat. Od czasu do czasu mój wzrok zatrzymywał się na komodzie biedermaier, na której jeszcze kilka dni temu stał zegar, potem ukradziony przez jedną z osób znajdujących się teraz w tym pomieszczeniu Unikałem wzroku zaproszonych tutaj ludzi, choć przecież konfrontacja była kwestią dosłownie minut. Moje pełne napięcia milczenie zainteresowało Lady. Podeszła do mnie cicho i korzystając z trwającej dyskusji o monotypach XV22 (na ślizgu tym rozegrano przed wojną ostatnie mistrzostwa Europy i Karol był za ich przywróceniem), zagadnęła mnie. - Przepraszam za tamto - szepnęła mi prawie do ucha, aż poczułem jej oddech i zmysłowy zapach. - Za co? - zdziwiłem się. Dziewczyna ubrała się dzisiaj w zamszową marynarkę, ciemny goli i obcisłe spodnie włożone w modne kozaczki. Już w niedzielę, kiedy odebrała mnie ze szpitala bródnowskiego, odniosłem wrażenie, że zbyt obcesowo interesuje się moją skromną osobą. Podrywała mnie? A może znał i moją słodką tajemnicę? To mianowicie, że nie byłem żadnym Króliczkiem! Wstałem, aby dotrzymać jej towarzystwa. - Nie, siedź, proszę - zrobiła odpowiedni gest ręką. Nie usiadłem. Patrzyłem na nią z większym zainteresowaniem. - Wtedy w samochodzie... - mówiła cicho - Pamiętasz? Po prostu żartowałam. - Z tym zaproszeniem do knajpki? - popatrzyłem jej prosto w oczy I znowu zauważyłem dużą zmianę na jej obliczu. Jakby odmłodniała, wypiękniała i nabrała jakiegoś zmysłowego wyrazu. „Jezu" - pomyślałem. „Ona mnie jednak podrywa" Inna sprawa, że ta dziewczyna zaczynała mi się podobać. Czy było w tym coś złego? Miałem status kawalera, wolnego człowieka! Nie miałem też na stałe żadnej dziewczyny - wszystkie odeszły ode mnie, nie mogąc znieść mojego trybu życia. Zawsze na początku bywało tak, że moje sympatie gorliwie zapewniały mnie, iż zniosą wszystkie cienie związane z moją pracą, a więc wyjazdy i dyspozycyjność. Przyrzekały wtenczas, że będą na mnie cierpliwie czekać niczym żona marynarza. Niestety, były to tylko puste słowa i wszystkie te fajne dziewczyny - obiecujące mi miłość ponad wszystko i wbrew rozsądkowi - uciekały ode mnie szybko, gdzie pieprz rośnie. - A co? - powróciła do wątku z zaproszeniem Lady. - Nie zaprosiłbyś mnie na kawę, gdybym nie żartowała? - Gdybyś nie żartowała, to może - odparłem. - Ale żartujesz, prawda? Nie odpowiedziała. Weszły do salonu Magda i Justyna. Dziewczyny przyniosły jakieś ciastka i gorącą kawę, więc Lady zapobiegawczo odsunęła się ode mnie na „bezpieczną" odległość. Zauważyłem jednak dyskretny ruch gałek ocznych Magdy w naszym kierunku. Na Boga - za bardzo się przejąłem rolą Króliczka! Kiedy wszyscy raczyli się ciastkami i kawą, a w kominku trzaskały drwa, głos zabrała Magda. - Przepraszam was - zaczęła bardzo oficjalnie, głosem zdradzającym napięcie i zdenerwowanie. - Ale muszę wam o czymś powiedzieć. O czymś bardzo przykrym i całkowicie niezrozumiałym dla mnie. - Co się stało? - zainteresował się Andrzej. - Pamiętacie nasze ostatnie spotkanie w tym domu? Byliśmy tu przez weekend... bawiliśmy się całkiem dobrze. Niestety, w niedzielę zdarzyła się przykra rzecz i skradziono mi cenny zegar. Magda podeszła do komody. - Stał tutaj. Niestety, zniknął. - Tak, wiemy, Madziu - rzekła z troską w głosie Justyna. - Mówiłaś, że miałaś włamanie. W niedzielę. - To prawda. - I że włamano się, gdy odwiozłaś Króliczka do szpitala. - Niezupełnie - westchnęła Magda. Salon spowiła grobowa cisza zakłócona igrającymi w kominku odgłosami palonych drew. Zdaje się, że wszyscy wstrzymali oddech. Gospodyni zrobiła dwa nieśmiałe kroki i stanęła na środku salonu, podpierając się nogami o kant zabytkowej ławy. - Po pierwsze, Króliczek nie jest moim narzeczonym - oświadczyła ku zdumieniu wszystkich. - Złe, chciałam powiedzieć, że Paweł nie jest Króliczkiem. Kto inny jest moim narzeczonym. - Kim jesteś? - zapytał mnie Mazgaj, - Pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki w Departamencie Ochrony Zabytków - odpowiedziałem. - Na co ta cała heca? - zaśmiał się nerwowo Andrzej. - Cicho - uspokoił go Dalajlama. - Daj mówić Magdzie. - Po drugie, kradzież zegara nie nastąpiła podczas mojej nieobecności w willi. Zegar zabrano z tej komody - wskazała piękny mebel - jeszcze przed waszym wyjściem z willi. - Chcesz powiedzieć, że ktoś z nas zabrał go ze sobą? - spytał zaczepnie Andrzej. - Wypraszam sobie! - Zostań - warknął na niego Karol. - Posłuchajmy, o co tu chodzi. - Jak widzicie, zegara tu nie ma - kontynuowała. - Został skradziony przez jednego z was. Salon wypełnił pomruk niezadowolenia, więc Magda uciszyła towarzystwo zdecydowanym ruchem ręki. - Spokojnie. Zegar wrócił do mnie, lecz w tej chwili badają go specjaliści z Komendy Głównej. Wyobraźcie sobie, że złodziej złożył mi propozycję okupu. Słowa dotrzymał i zainkasował za to pięć tysięcy złotych... - Nie, tego już za wiele - mruczał Andrzej, ale pozostał na swoim miejscu. Nie wyszedł. - Co to za przedstawienie? Quiz czy ukryta kamera? - Po co nas dzisiaj zaprosiłaś? - zapytał Dalajlama ze sztucznym uśmiechem. - Żeby wskazać złodzieja? - Nie - odpowiedziałem za nią. - Magda tego nie zrobi. Ja zrobię to za nią. Ruszyłem na sam środek salonu. Nie lubiłem wszelkich zgromadzeń, tym bardziej nie przepadałem za przemówieniami. To zaś zgromadzenie było szczególnie wyjątkowe, mnie zaś przypadło odegrać rolę Herkulesa Poirota albo Sherlocka Holmesa, detektywa, który na końcu każdej historii wyjaśnia wpatrzonej w niego gawiedzi, kim jest morderca. W naszym wypadku chodziło nie o trupa, a o kradzież cennych przedmiotów. No i nie byłem żadnym książkowym detektywem. Zaproszeni goście gapili się teraz na mnie z wyraźna niechęcią. Tylko Lady - dałbym sobie uciąć głowę - patrzyła na mnie z zainteresowaniem graniczącym z podziwem. - Złodziej wychodząc z tego domu, zabrał ze sobą zegar szafkowy, który stał na komodzie - zacząłem mówić. - Magda zadzwoniła do was następnego dnia, oświadczając, że włamano się do willi podczas naszego wyjazdu do szpitala. Lecz z całą pewnością zegar zniknął podczas obecności wszystkich was pod tym dachem. - Czy był ubezpieczony? - zapytał poważnie Mazgaj. - Zegar? - poparzyła na niego Magda. - Nie, nie był. Sądzisz, że ukradłam go dla wysokiego ubezpieczenia? - To bez sensu - zauważył Karol. - Zegar przecież się znalazł i jest teraz na policji. - Nie udawaj chojraka - zbeształ go Andrzej. - Nie było cię tutaj, więc sprawa ciebie nie dotyczy. Inaczej byś gadał, gdybyś był podejrzanym o kradzież tak jak my. - Bzdura - posłał mu zimny uśmiech Karol. - Mimo że nie byłem z wami tutaj, to jednak podejrzanym zostałem. Kto wie, czy nie numer jeden. Wyobraźcie sobie, że Paweł sprawdzał mnie w szpitalu. Podejrzewał mnie... że niby kontuzja kolana to pić na wodę. Popatrzyłem na niego szczerze zdumiony. - Znajoma pielęgniarka mi o wszystkim powiedziała - poinformował mnie z satysfakcją. - Co nieco o tobie wiem. Panie Samochodzik. Sylwia! No jasne! A to gaduła. Nie oparła się, widać, zimnemu urokowi Karola i wypaplała mu o mnie. A zatem Karol wiedział, że prowadzę coś na wzór śledztwa, znał moją profesję i przezwisko. Ładne rzeczy! - Ukraść mógł każdy - wzruszyłem ramionami. - Ale nie tylko o kradzież tego zegara chodzi. - Co? - zdumiał się Dalajlama. - Zginęło więcej rzeczy? - Magda, wy chyba żartujecie? - pokręciła głową Justyna. - Powiedz, że to żarty. - Nie, to nie żarty - odpowiedziałem za gospodynię. - W sylwestra zginął z sejfu na górze zegar kieszonkowy z repetierem oraz cenna broszka z brylantami. Magda jest pewna, że kradzieży dokonano w sylwestra albo w Nowy Rok. Dlatego zgłosiła się do mnie, aby odegrał rolę jej narzeczonego, Króliczka... - Rozumiem - kiwał głową niezadowolony Andrzej. - Zwabiłaś nas tutaj w ostatni weekend, aby się nam przyjrzeć, prawda? Udawałaś. A Paweł, fałszywy Króliczek, patrzył nam na ręce! Co za historia! - A co, wolelibyście, żebym poszła na policję i o wszystkim im opowiedziała? - zaperzyła się śliczna gospodyni. - Ciągaliby was na przesłuchania, zrobiłby się dym... nie, nie! Wolałam załatwić to we własnym gronie. - Może należało nam o wszystkim powiedzieć - chrząknął Mazgaj. - Może - odburknęła. - Ale to nie była zręczna i łatwa sytuacja. Paweł jest kimś w rodzaju detektywa zajmującego się kradzieżami dzieł sztuki, pracuje w ministerstwie i, rzeczywiście, zwą go Panem Samochodzikiem. - Co za błazeński pseudonim! - zaryczał Andrzej. - To pewnie przez ten pokraczny pojazd, który wstydziłbym się zawieźć na złomowisko. - To nie jest zwykły samochód - rzekłem. - Nie zamieniłbym go nawet na twój nowy model. Andrzej machnął ręką, co miało oznaczać, że bredzę. - No dobra - zmieniła temat milcząca do tej pory Lady, zwróciwszy się do mnie. - To kto z nas jest według ciebie złodziejem? Zrobiłem teatralną pauzę i popatrzyłem na każdego z nich surowym wzrokiem, jakiego pozazdrościłby mi niejeden sędzia. Mieli tak zabawnie przerażone twarze, jakby wszyscy byli zamieszani w te kradzieże. - Zacznijmy od tego, że o pierwszej kradzieży Magda dowiedziała się stosunkowo niedawno - zacząłem. - Zaprosiliśmy was na weekend, aby zdemaskować złodzieja. Nie udało się. Wprawdzie tym razem złodziej nie włamał się do sejfu na piętrze, ale tuż przed samym końcem imprezy zwinął zegar z komody. Tak desperackiego kroku ze strony złodzieja niestety nie przewidzieliśmy. To ja kazałem Magdzie sprzedać wam bajeczkę o złodzieju, który włamał się podczas naszej nieobecności w willi. Co dalej? Złodziej bardzo szybko się odezwał się. Zadzwonił do Magdy z propozycją okupu. Pod kamienną płytą w miejscowym kościele zostawił karteczkę z informacją o miejscu dokonania wymiany. Złodziej oddał zegar i zainkasował pięć tysięcy złotych. Nie udała się zasadzka przygotowana przez policję, zawiadomioną przez prawdziwego narzeczonego Magdy, Króliczka. Ja nawet nie wiedziałem o tej pułapce. Złodziej był jednak obrzydliwie sprytny, zwiał na iceboardzie, którego ukrył przy ujściu kanału do jeziora. Goniłem go... niestety, bezskutecznie. Nalałem sobie z czajniczka herbaty do filiżanki. Upiłem nieco ciepłego naparu w zupełnej ciszy, dyskretnie obserwując zgromadzonych w salonie gości. Unikali mego wzroku, nie patrzyli też na siebie. Widać było, że moja opowieść ich poruszyła i nic z tego nie rozumieją, chociaż dotarło już do nich, że to nie było żadne przedstawienie. - Jak już powiedziałem - kontynuowałem - złodziej mi uciekł, lecz dzięki pewnemu trikowi poznamy zaraz jego tożsamość. - W jaki sposób? - zainteresował się Karol. - Myślałem, że wiesz, kim jest złodziej. - Może Paweł to jasnowidz? - zadrwił Andrzej. - Nie. Skorzystam z pewnego tajemniczego pudełeczka. Zrobię małe hokus-pokus. To powiedziawszy zrobiłem kilka kroków w stronę okna tarasowego i zza zasłony wyjąłem tekturowe pudełko, wcześniej przygotowane przeze mnie i Magdę. Wszyscy pozostali patrzyli jak zahipnotyzowani, gdy wykładałem na blat ławy buteleczki z odczynnikami. - Poproszę o gazetę - zerknąłem na Magdę. - Nie chciałbym pobrudzić tego pięknego mebla. Podłożyła gazetę. I dopiero wtedy ułożyłem wszystkie niezbędne do pokazu rekwizyty. - Złodziej był tak nieostrożny, a może tak pewny siebie, że pod płytą kamienną umieścił ową karteczkę w plastykowej koszulce. Z tekturowej teczki wyciągnąłem szczypcami wspomnianą koszulkę, która Magda zaraz po wizycie w kościele zostawiała w samochodzie Króliczka. - Ta plastykowa koszulka powie nam, kto ukradł zegar. - Abrakadabra - wyszeptała Lady. - Mów wreszcie, jak chcesz to zrobić? - popędzał mnie Mazgaj. - Dzięki śladom linii papilarnych, które złodziej zostawił na koszulce. Takie ślady składają się z maleńkich cząsteczek wody. Tworzą wzory zgodnie z układem rowków i linii na opuszkach palców. Ślady takie są najbardziej widoczne na materiałach niewchłaniających wody. A plastyk jest idealnym materiałem do zdjęcia odcisków. Dodam, że postęp technologiczny pozwala już na zdejmowanie linii papilarnych z innych powierzchni. Do wykrycia niewidocznych śladów używa się między innymi sproszkowanego aluminium albo bieli cynkowej, których cząsteczki przylegają do śladów wilgoci i stają się widoczne. Następnie są zdejmowane za pomocą przezroczystej taśmy klejącej i fotografowane. Już w starożytnej Babilonii wykorzystywano je, aby potwierdzać transakcje handlowe. W starożytnych Chinach zaś pieczętowano się odciskiem palca. Jednakże współczesnym prekursorem tej metody był niejaki William Herschel23. Teraz wiecie, czemu z samego rana odwiedziłem Utleniacza, kolegę z czasów mojej młodości - zapalonego chemika, dziwaka i pirotechnika. Wyłuszczyłem mu wtedy sprawę, a ten zaopatrzył mnie w kilka odczynników i buteleczek z chemikaliami. - Na potrzeby naszego eksperymentu wystarczy, że ślady linii papilarnych złodzieja utrwalimy na taśmie klejącej i pod lupą porównamy z liniami papilarnych was wszystkich. - Chcesz oskarżyć jednego z nas o kradzież? - zdziwiła się Justyna. - Na podstawie badania lupą? - Zaraz - klepnął się w udo Dalajlama. - Przecież na plastykowej koszulce są z pewnością odciski Magdy, niewykluczone, że jej narzeczonego i twóje! - Właśnie, uważaj, panie Sherlock Holmes - zaśmiał się ostrzegawczo Andrzej - bo jeszcze wskażesz Magdę. - Nie ma obawy - uspokoiłem ich zaraz. - Odciski Magdy i Króliczka zidentyfikujemy i pominiemy. Pobierzemy tylko wasze i zobaczymy, które z nich powtórzą się na plastykowej koszulce. Proszę się nie obawiać, można to zrobić metodą domową z użyciem bieli cynkowej oraz taśmy klejącej zwanej folią daktyloskopijną. Mam też dobrą lupę. Na przełomie XIX i XX wieku w USA podczas procesu, w którym oskarżonym był włamywacz Caesar Cella, sędzia także nie wierzył w skuteczność tej metody i zarządził eksperyment. Wybrał losowo kilkanaście osób z widowni i poprosił je o zostawienie odcisków na zwykłej szybie. Potem jedna z tych osób zostawiła odcisk na blacie biurka. Ekspert, nieobecny na sali podczas tej fazy eksperymentu, miał wskazać, która osoba zostawiła ślad na biurku. Oczywiście, wskazał bezbłędnie właściwą osobę. Oprócz bieli cynkowej mam trochę czerni sudanowej i sadzy angielskiej, ale wystarczyłyby od biedy zwykły grafit. Jak widzicie, jesteśmy lepiej przygotowani niż ów sędzia z opowieści. Darowałem im dalszy wykład o tym, że odciski palców można było ujawnić innymi metodami24 i szybko przystąpiłem do zidentyfikowania śladów na plastykowej koszulce. Poprosiłem jeszcze gospodynię o dobrą lampkę i zaraz posypałem bielą cynkową powierzchnię owej koszulki. Już w świetle żółtego światła ujawniły się liczne ślady linii papilarnych. Były niczym zdjęcia osób i wystarczyło teraz porównać je z odciskami palców wszystkich znajdujących się w salonie ludzi. - Teraz będę zmuszony pobrać od was odciski palców - wyprostowałem się i spojrzałem na gości. - Zrobimy to tak, że każdy z was dotknie palcami grafitu i zostawi swój odcisk na papierze. Potem będziemy szukać jednego z tych odcisków na plastykowej koszulce. Magda „zbierała" ich odciski na papier, a ja za pomocą folii daktyloskopowej, ściągałem ślady z koszulki plastykowej. Uzbierałem ich aż kilkanaście sztuk. Teraz należało znaleźć na koszulce i papierze dwa ślady o identycznych wzorach linii, sprawdzić tożsamość kształtów ich krawędzi i innych cech budowy (tak zwanych minuncji) - oczek, spiral i rozwidleń kropek. Linie papilarne tworzą bowiem układy, klasyfikowane według części centralnej i występowania „delty" - elementu wzoru papilarnego przypominającego deltę rzeki25. Trochę o tym poczytałem dzisiejszego ranka, choć tak naprawdę liczyłem, że złodziej sam się przyzna przed pobraniem pierwszych odcisków. Ażeby dać mu do zrozumienia, że znam się na rzeczy, musiałem być wiarygodny. I stało się. Kiedy Magda skończyła pobieranie pierwszych odcisków od Lady, Justyny, Mazgaja i Karola, przy ławie stanął blady ze strachu Dalajlama. W tej chwili przypominał wrak człowieka. - Stop - wycharczał z trudem. - Skończcie już ten cyrk. Dobra, przyznaję się. To ja ukradłem zegar. Przyznanie się do winy Dalajlamy, niespodziewane i szybkie, dosłownie wszystkich sparaliżowało. To był cios tak silny, że z początku nikt z nich się nie odzywał. Dalajlama zrobił niepewny krok ku szklankom i nalał sobie solidną porcję dżinu z dodatkiem toniku. Wychylił drinka jednym haustem i usiadł zrezygnowany w fotelu, obok Karola. - Proponuję załatwić to w naszym gronie - powiedziała Magda, gdy wszyscy ochłonęli z pierwszego szoku. Tylko dla mnie nie był to żaden szok. Przeżyłem go kilka godzin temu w Jachrance, kiedy to zeznania portiera ośrodka wypoczynkowego pozwoliły mi ustalić tożsamość złodzieja. Dalajlama! To on przyjechał do Jachranki swoim samochodem, zszedł do zatoczki z iceboardem i wkrótce wyruszył w haniebną misję do Nieporętu. - Chcę poznać wszystkie twoje motywy - mówiła dalej Magda. - Muszę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś. Wtedy nie zgłoszę tego policji. - Sam się zgłoszę na posterunek - odezwał się Dalajlama. - Przyrzekam. Tak... to ja ukradłem zegar... zabrałem go w niedzielę, tuż przed opuszczeniem willi... ale... ale nie zrobiłem tego dla zysku. Nie! Magda... koledzy i koleżanki, ja jestem kleptomanem... rozumiecie?! Nikt, powtarzam: nikt o tym nie wie, ale to święta prawda. Zapytajcie mojego lekarza z kliniki... leczyłem się dawno temu z tej przypadłości, z tej choroby i to lekarz zalecił mi w ramach kuracji zeń i jogę. Naprawdę nie chciałem. - Co ty tu chrzanisz, Dalajlamo?! - warknął Andrzej. - Nie zrobiłeś tego dla zysku, powiadasz? A kto żądał okupu? - Właśnie - ktoś poparł Andrzeja. Poruszony tymi słowami Dalajlama wstał gwałtownie z fotela. - To nie tak, Andrzeju! - krzyknął. - Ukradłem, ale chciałem zwrócić. Przysięgam na Buddę! Jeśli chcecie, mogę przysięgnąć na Chrystusa! - Przecież nie wierzysz w Jezusa - zauważył Mazgaj. - Czasami nie jestem tego tak zupełnie pewny - dodał Dalajlama. - Zrozumcie: ukradłem i chciałem zwrócić. Lecz, żeby odwrócić od siebie podejrzenia, musiałem zaaranżować tę całą hecę z okupem. Że niby to robota prawdziwych złodziei. - Przecież jesteś złodziejem - powiedział chłodnym tonem Karol. - Tak, ale nie działam z chęci zysku. Wymyśliłem ten okup, wziąłem pięć tysięcy, ale bym je zwrócił! Naprawdę! Przecież nie mogłem tak po prostu wysłać zegara pocztą. To byłoby podejrzane, to zwróciłoby uwagą Magdy na kogoś z naszego grona. Normalni złodzieje tak nie postępują... W pewnym sensie miał rację. W końcu Dalajlama nie był ubogim człowiekiem. Po cóż zatem ryzykował kradzież w domu swojej przyjaciółki, a potem żądał pięciu tysięcy za przedmiot wart przynajmniej dziesieć razy tyle? Zdaje się, że nie tylko ja mu uwierzyłem, ale także sceptyczny Karol i przede wszystkim Andrzej. Niemniej jednak sytuacja nie należała do ciekawych. Złodziejstwo to złodziejstwo! W tym towarzystwie coś właśnie pękało, rozlatywało się i to ja byłem pośrednim powodem tej sytuacji. Pomyślałem jednak, że należy kuć żelazo póki gorące i wyjaśnić wszystkie niuanse tej przykrej sprawy. - A co chciałeś zrobić z poprzednio skradzionymi przedmiotami? - zapytałem go. - Z zegarkiem kieszonkowym oraz złotą broszką, którą wykradłeś z sejfu. Dalajlama zrobił przerażone oczy. - To nie ja! - bronił się. - Kłamiesz! - doskoczył do niego Andrzej. Z pomocą Mazgaja i kuśtykającego Karola udało nam się odciągnąć Andrzeja od Dalajlamy. - To nie ja! - wciąż powtarzał Dalajlama jak nakręcony. - Nawet nie wiedziałem, że jest w tym domu sejf...Co wy?! Kiedy opowiadaliście o kradzieży w sylwestra, myślałem, że to blef i chcecie obciążyć mnie podwójnie, dla zmiękczenia mnie lub coś w tym guście. Aleja nie mam nic wspólnego z sejfem! Po raz kolejny w salonie zapadła cisza, choć w mojej głowie zaszumiało. Kłębiły się w niej same niejasności. Zaraz... zaraz... Gdyby Dalajlama ukradł zegarek i broszkę, zażądałby i za te przedmioty okupu. Wierzyłem gorączkowym zapewnieniom Dalajamy, że to nie on zwinął z sejfu kosztowności. A jeśli nie on złamał szyfr strzegący sejfu w gabinecie dziadka Brończaka, to kto? Kim był „sylwestrowy" włamywacz? Czyżby to osobnik jeżdżący za mną wynajętym punto? I czy to ktoś z tego grona? Zdemaskowaliśmy jednego złodzieja. Lecz wśród nas przebywał drugi. Intuicja podpowiadała mi, że z tym oszustem tak łatwo nie pójdzie. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY KLEPTOMANIA, CZYLI TROCHĘ O ZŁODZIEJU • ZAPOMINAM O REGATACH • NIEUDANA WIZYTA W NIEPORĘ-CIE • DO ŁOMIANEK NA PRZESZPIEGI • DUET • JADĘ ZA PUNTO • Z KIM ROZMAWIAŁ NARZECZONY MAGDY? • O MOIM ETATOWYM PRZECIWNIKU • ROZGRYZŁEM CIĘ, KRÓLICZKU • DŁUGA ROZMOWA Z BATURĄ • TRANSAKCJA • MAM PLAN • PRZYJAZD NIEZNAJOMEGO • MAGDA ROZPOZNAJE ZŁODZIEJA Przypadek Dalajlamy był szczególnie interesujący. Ten skądinąd sympatyczny człowiek okazał się kleptomanem, osobnikiem odczuwającym silny, niepohamowany przymus kradzieży. Kleptomani dokonywali kradzieży indywidualnie i nawykowo, bez rozróżniania wartości i przydatności przedmiotów, inaczej rzecz ujmując — kradli nie dla zysku. Niemniej jednak niektórzy z nich podwyższali sobie poprzeczkę ryzyka. W obecnych czasach, w której tradycyjne wartości ulegały zrelatywizowaniu, kleptomanię próbowano zaliczać do chorób, zaburzeń psychicznych, skaz, nie zaś do przestępstw. Było to oczywistą bzdurą, odwracaniem kota ogonem, albowiem alkoholik prowadzący samochód „w stanie wskazującym na spożycie", był nie tylko zagrożeniem dla otoczenia, lecz przede wszystkim potencjalnym przestępcą, który trafiał zazwyczaj do więzienia. Pospolity bandzior działał zawsze z premedytacją, potrafił ocenić stopień ryzyka i w porę się wycofać. Kleptoman kradł bez względu na ryzyko. Różnili się wewnętrznym imperatywem „nakazującym" im kradzież. Z wyjaśnień Dalajlamy wynikało, że zdawał on sobie sprawę z własnej ułomności, wiedział, że jest kleptomanem i czyni źle. Nawet jego romans z kulturą buddyjską był w dużej mierze terapią świadomą, w zeń szukał bowiem uwolnienia się od chęci dokonywania kradzieży. Zrobił w tej materii duże postępy, ograniczając liczbę kradzieży, najczęściej dokonywanych w marketach. Nigdy wcześniej nie zabierał przedmiotów z domów prywatnych. Dalajlama kradł ostatnimi czasy mniej, a kleptomańskie ataki nachodziły go rzadziej. W ostatni weekend stoczył ze sobą niemiłosierną walkę. Otoczony cennymi przedmiotami, w zamknięciu, przeżywał istne katusze. Nie wytrzymał. Wybrał moment, w którym dłużej nie mógł się wahać - wyjście z willi. Wierzyłem mu, że nie ukradł dla chęci zysku i w to, że pragnął zwrócić Magdzie zegar. Jak było z pięcioma tysiącami złotych, które wziął w ramach okupu, nie wiem. Zarzekał się, że prędzej czy później oddałby je przyjaciółce, choć jeszcze wczoraj nie wiedział, jak do tego się zabrać. Nie była to na szczęście moja sprawa. Jeszcze tego samego wieczora opuściłem Nieporęt, zostawiając Magdę Brończak i jej przyjaciół. „Niech załatwią to we własnym gronie" - myślałem. „Nic tu po mnie. Jeśli wolą Magdy było wyciszenie całej sprawy, niech załatwiało między sobą". Zdemaskowanie złodzieja zegara było jako takim sukcesem w mojej karierze, lecz tak naprawdę nie wykonałem zadania, które mi zlecono. Mój pobyt w Nieporęcie wiązał się przecież z zagadkową kradzieżą zegarka kieszonkowego i złotej broszki z brylantami, które to przedmioty „sylwestrowy" złodziej wyciągnął z sejfu. Tej zagadki nie umiałem wówczas wyjaśnić. Prawdę powiedziawszy, miałem już dosyć Magdy i Nieporętu. Kiedy jednak kładłem się do łóżka, moje myśli niczym bumerang powróciły do sprawy kradzieży. Przed oczami stawały mi obrazy willi Brończaków, ośnieżonej posesji i lodu pokrywającego wody Jeziora Zegrzyńskiego. Nie ujrzałem tylko złodzieja. Na drugi dzień zwolniłem się z pracy około czternastej i pojechałem odwiedzić młodzież z Ośrodka Sportowego „Zegrze", której obiecałem spotkanie. Na złość zapomniałem o mających się dzisiaj odbyć regatach, więc kiedy zjawiłem się w Zegrzu, było już po zawodach. Odwiedziłem ich w ośrodku, gdzie krzątali się przy swoim sprzęcie, jeszcze pełni energii i podekscytowani niedawno zakończonymi regatami w klasie WL. Na miejscu dowiedziałem się, że Piotrek zajął trzecie miejsce, a Kinga znalazła się w pierwszej dziesiątce. Tytuł mistrza przypadł młodemu zawodnikowi z Tych, więc można było śmiało powiedzieć, że w ośrodku panowała iście szampańska atmosfera. Moja nieobecność na regatach nie została zauważona. Dopiero kiedy zasiedliśmy przy ognisku rozpalonym w pobliżu przystani - na którym smażyliśmy kiełbaski i piliśmy gorącą herbatę z plastykowych kubeczków - wreszcie do głosu doszła ich ciekawość. Opowiedziałem o misji w Jachrance, lecz dyskretnie przemilczałem tożsamość złodzieja. To była prywatna sprawa Magdy i jej przyjaciół. Obiecałem to mojej „klientce". Sympatycznym dzieciakom sprzedałem wersję, że złodziej przebywał w Jachrance, o czym świadczyły ślady płóz w zatoczce, tyle że nikt z tamtejszego ośrodka nie zapamiętał jego twarzy. Młodzież wydawała się bardzo zawiedziona moimi „rewelacjami", więc szybko zaczęto wałkować temat regat. Kiedy zapadał zmierzch, a ognisko zapłonęło nowym światłem, przeprosiłem młodych sportowców i wróciłem do wehikułu. Byłem im wdzięczny za pomoc w śledztwie. Dzięki nim trafiłem do Jachranki i zdemaskowałem Dalajlamę. Zrobiłbym to wprawdzie bez ich pomocy - dzięki metodzie daktyloskopijnej - lecz umiałem docenić trud i poświęcenie innych. Teraz jednak czułem rozdrażnienie. Po pierwsze, nie udało mi się wskazać złodzieja zegarka i broszki, co odbierałem jako osobistą porażkę; po drugie, bliskość willi w Nieporęcie wpływała w dziwny, magnetyczny sposób na moje samopoczucie. Czy bezpośrednim powodem tego stanu ducha była osoba Magdy? Wsiadłem powoli do wehikułu. Siedząc przez chwilę za kółkiem zastanawiałem się, co mam robić? „Pal licho, jadę ją zobaczyć" - zdecydowałem się wreszcie i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Nie potrzebowałem żadnego dobrego pretekstu, w końcu mieliśmy o czym rozmawiać. Magda pewnie liczyła, że któregoś pięknego dnia schwytam „sylwestrowego" złodzieja. W końcu to ona mnie wynajęła. Kiedy zajechałem znaną mi już alejką pod bramę willi, odeszła mi ochota na spotkanie. Za bramą na dziedzińcu stała zaparkowana mazda Króliczka. Narzeczony zamierzał dzisiaj nocować w tym pięknie położonym domu, razem ze swój ą ukochaną. To mnie ostatecznie zdeprymowało, więc niechętnie wycofałem się spod willi. Opuściłem Nieporęt i wróciłem do swojej kawalerki na Ursynowie. Wstałem bardzo wcześnie z nową energią. Sen - nie po raz pierwszy w moim życiu — zregenerował nie tylko moje siły fizyczne, ale natchnął mnie optymizmem. Pokazałem się w biurze (nawet odpisałem na faks pana Tomasza z Niemiec, który zapowiedział niebawem swój powrót) i już po dziesiątej wyjechałem na Krakowskie Przedmieście z zamiarem pojechania do Łomianek. Stare podejrzenia powróciły i moją głowę zaczęła zaprzątać osoba Karola. Kilka dni temu zrezygnowałem z wyjazdu do Łomianek, teraz nabrałem niejasnych przeczuć, że był to błąd, zwykłe przeoczenie. „Powinienem lepiej mu się przyjrzeć" - pomyślałem. Z zadowoleniem przyjąłem fakt, że nikt mnie nie śledzi. Króliczek pewnie odpuścił sobie śledzenie mnie, punto zaś mogło być jednorazową operacją przeprowadzoną przez złodzieja. No bo kto mógł mnie w nim śledzić, jeśli nie „sylwestrowy" złodziej? Miałem okazję go dorwać, zdemaskować, ale szansę ową zaprzepaściłem. Teraz mogłem to nadrobić, stosując mniej efektowną metodę obserwacji i wyczekiwania. Należało tylko dobrze się zaszyć i cierpliwie czekać na ruch przeciwnika. Leżące na wschodnim skraju Kampinosu Łomianki26, wydały mi się straszliwie senne i nudne. Przechodziła przez nie trasa na Gdańsk, dzieląc miasto na pół, na wschodzie przepływała w okolicy Wisła. Było tutaj mnóstwo prywatnych domów, osiedli, biur i warsztatów samochodowych. Z pomocą mapy szybko odnalazłem dom Karola. Za hotelem przy ulicy Wiosennej należało przejechać na północ w kierunku kościoła - w połowie tej ulicy usadowiła się w rzędzie kilkunastu domów wąska posesja znajomego Magdy. Nie musiałem wystawiać swojej cierpliwości na próbę. Gdy tylko minąłem teren hotelu, już z daleka ujrzałem parkujące na chodniku przed bramą posesji punto. Ten sam wypożyczony samochód, który mnie nie tak dawno śledził. Wystarczyło przyjechać do Łomianek, aby zdemaskować kierowcę punciaka. To Karol był złodziejem! Minąłem dom i zaparkowałem za jakimś samochodem trzydzieści metrów dalej. Jeszcze nie ochłonąłem, jeszcze nie zdążyłem wyłączyć silnika wehikułu, gdy spotkała mnie kolejna niespodzianka. Przez wąską furtkę wyszli na chodnik i stanęli przed punto Karol i Lady. Moje oczy mnie nie myliły! Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem wsiadającą za kierownicę dziewczynę, bo Karol okrążył samochód i wsiadł na miejscu pasażera. „Zaraz, zaraz" - myślałem gorączkowo, wciąż pozostając pod wrażeniem odkrycia. „To nie Karol, a Lady mnie śledziła. Zdaje się, że oni działają razem. Tego nie przewidziałem". Mieliśmy niejednego, a dwóch złodziei! A w zasadzie trzech, bo do tego niechlubnego grona musiałem zaliczyć także Dalajlamę, tylko że „buddysta" działał niezależnie od tego duetu. Tak więc, kontuzja Karola okazała się jedynie wymówką mającą wyjaśnić jego nieobecność w Nieporęcie podczas ostatniego weekendu. Strach przed zdemaskowaniem? Czy wyrzuty sumienia po tym, co zrobił przyjaciółce? Zamiast niego w willi Magdy czuwała Lady. I teraz przypomniałem sobie, że to właśnie tę wysoką dziewczynę widziałem w środku nocy wychodzącą z łazienki na piętrze. Pewnie weszła do gabinetu, gdy opuściłem willę na kilka minut. A gdy usłyszała moje kroki w holu na dole, szybko pobiegła do łazienki. Nie bez powodu interesowała się moją osobą, nawet zaproponowała mi wspólną kawę, nie bacząc na fakt, że jestem narzeczonym Magdy. A ja, biedny, myślałem, że dziewczyna mnie podrywa! Nie dość na tym! Ona musiała chyba wiedzieć, że nie jestem żadnym Króliczkiem. Potwierdzał to stan wiedzy Karola na temat mojej skromnej osoby. Mógł on dużo wcześniej znać prawdę o mnie. A ja podejrzewałem. Bogu ducha winnego, Andrzeja! Ten ostatni był potwornie zazdrosny o Magdę i kto wie, czy jego ironiczny stosunek do bliźnich nie był jedynie bronią przed własnym nieszczęściem. Podejrzewałem też Króliczka, mimo że ten wyperfumowany handlowiec zawsze posiadał „alibi" na każdą okoliczność. Naszła mnie też smutna refleksja, że w gronie sześciu przyjaciół Magdy aż połowę stanowili złodzieje. Punto zaczęto wykręcać na wąskiej ulicy, co było znakiem, że duet zamierza wyjechać na główną ulicę. Wreszcie uporali się z tym i na najbliższym skrzyżowaniu obok hotelu skręcili w lewo na Warszawę. Pojechałem za nimi, starając się utrzymać bezpieczny dystans. Do stolicy kierował się sznur samochodów, więc schowawszy się za kilkoma pojazdami, cierpliwie podążałem śladem Lady i Karola. Jechaliśmy tak aż do samego centrum. Punciak zaparkował dopiero przed Dworcem Centralnym od strony Pałacu Kultury i Nauki, więc na wszelki wypadek pojechałem na parking wychodzący na hotel „Marriott", cały czas mając na oku podejrzaną parę. Zaczekałem w środku wehikułu, aż podejdą bliżej budynku dworcowego, i dopiero wtedy poszedłem za nimi. Teraz szedłem schowany za przeciskającymi się pasażerami, na moje szczęście para ani razu nie obejrzała się za siebie. Widocznie byli pewni, że nikt ich nie śledzi; wcale tego nie zakładali. Zeszli szerokimi schodami do podziemi, w których panował jeszcze większy tłok i w korytarzu od strony Alei Jerozolimskich poszli do niżej położonego podziemnego placu pod skrzyżowaniem. Tam znaleźli bar szybkiej obsługi, zajmując jeden z wolnych stolików. Nie wszedłem za nimi do środka. Natychmiast by mnie rozpoznali, gdyż usiedli blisko wejścia. Zdziwiło mnie to, że weszli do lokalu, a jednak żadne z nich nie poszło po zamówienie. Dopiero po chwili zrozumiałem, o co chodziło w tej grze. Zorientowałem się wtedy, gdy podążyłem za wzrokiem Lady i Karola. Wyobraźcie sobie, że w głębi sali siedziało dwóch dżentelmenów, których z wielką uwagą obserwowała śledzona przeze mnie para. Na ich widok doznałem nieomal wstrząsu, po czym znieruchomiałem i z rozdziawioną gębą patrzyłem przez szybę lokalu na siedzących przy stoliku mężczyzn. „Nie wierzę" - myślałem. „To chyba sen". Otóż, przy tamtym drugim stoliku siedział Króliczek. Prowadził on ożywioną rozmowę z moim dobrym znajomym - Baturą. Jakim cudem mój odwieczny przeciwnik wplątał się w sprawę kradzieży w Nieporęcie? Co za głupie pytanie! Toż Jerzy był właśnie zawodowym złodziejem, handlował antykami i współpracował z wieloma nielegalnymi handlarzami. Kilka razy wpakowaliśmy go z panem Tomaszem za kratki, lecz Jerzy zawsze szybko wychodził na wolność i jego metody nielegalnej działalności stawały się coraz bardziej perfidne. Nawet on sam ze zwykłego bandziora przemienił się w dżentelmena. Nabrał dobrych manier i zaczął ubierać się w renomowanych sklepach. Miał gust i jeździł zawsze najnowszymi autami. Poszedł w ślady swojego ojca, Waldemara, kolegi pana Tomasza z lat studenckich. Waldemar studiował bowiem, tak jak pan Tomasz, historię sztuki. Jerzy ledwo skończył szkołę średnią, ale braki w edukacji nadrobił z nawiązką, studiując tę ciekawą dziedzinę nauki tokiem indywidualnym. Cóż z tego, że jeszcze niedawno siedział za kratkami, skoro w tej właśnie chwili planował coś śmierdzącego. Jeśli siedział przy jednym stoliku z Króliczkiem, to wyjaśnienie ich znajomości nasuwało się samo. Baturą był mózgiem całej operacji. To on zorganizował w najdrobniejszych szczegółach plan okradzenia Magdy Brończak, a Króliczek był jedynie narzędziem w jego rękach. Nasz akwizytor, czy jak kto woli handlowiec, udawał tylko narzeczonego Magdy, wkupił się w jej łaski wyłącznie po to, żeby mieć dostęp do sejfu w jej willi. A zatem najprawdopodobniej to on dokonał pierwszej kradzieży w sylwestra. Miał zresztą doskonałe alibi — przebywał wtenczas za granicą. O, jakże pragnąłem zajrzeć w paszport tego drania, aby przekonać się na własne oczy, gdzie ten pachnący Lagerfeldem jegomość bawił z 31 grudnia na l stycznia? Jakiż błąd zrobiłem, że nawet nie sprawdziłem osoby Łukasza Pałczyńskiego w firmie, dla której ponoć pracował. Co tam Króliczek! Najważniejszy był tutaj Baturą! To nie Lady i Karol byli złodziejami. Dopiero teraz to zrozumiałem. Jakimś cudem znajomi Magdy dowiedzieli się o spotkaniu Króliczka z moim etatowym przeciwnikiem; przyszli tu na przeszpiegi; niewykluczone, że na własną rękę zamierzali zdemaskować złodzieja, a raczej złodziei! Byli lepsi ode mnie. W tej przykrej skądinąd sprawie był jeden element dla mnie radosny. Oto bowiem osoba Króliczka została skompromitowana znajomością z Baturą i było jasne, że w najbliższym czasie Magda skończy znajomość z tym osobnikiem. Ciężko bowiem przyjdzie jej przełknąć fakt, że jej narzeczony jest bliskim współpracownikiem zawodowego złodzieja, dodajmy—złodzieja jej rodzinnych precjozów. Tego Magda mu nie daruje, rozpęta istne piekło i przegna Króliczka na koniec świata, a raczej wsadzi go za kratki. Ha, ha! Żaden z niego handlowiec! To giermek Batury, popychadło, szpieg złodzieja, nawet nieźle udający akwizytora, to musiałem mu oddać! Ta jego troska o życie Magdy, chęć zawiadomienia policji, gdy drugi złodziej zażądał okupu. Tylko czemu Króliczek miałby zawiadomić policję o miejscu dokonania okupu? Czy chciał w ten sposób zdobyć zaufanie Magdy i moje? Czy było to preludium do jakiegoś większego skoku? Czyż nie pragnął on zdobyć większego zaufania „narzeczonej"? Tak to mogło być. Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł. Przypomniałem sobie, że znam numer telefonu komórkowego Króliczka, wszak zadzwonił on do mnie zaraz po odzyskaniu zegara. Miałem jego numer w pamięci aparatu. Tak, na pewno go nie skasowałem. - Połączyłem się z Króliczkiem. Na wszelki wypadek zszedłem z widoku. Tylko Karol i Lady gapili się niezbyt dyskretnie na tamten stolik wgłębi sali. - Halo! - zdziwił się Króliczek. - To ty. Pawle? - Cześć, Króliczku - rzuciłem słodko. - Co się stało? - zadrżał mu głos. - Nigdy do mnie nie dzwoniłeś. Skąd masz mój numer? Przypomniałem mu epizod z okupem w Nieporęcie. - A tak, pamiętam. No to wal, bo nie mam czasu. Jestem na spotkaniu z ważnym handlowcem. „Ładny z Batury handlowiec!" - zaśmiałem się w duchu. - Słuchaj, Króliczku - zacząłem ostro. - Nie będę owijał w bawełnę. Daj no mi swojego szefa do telefonu... jazda! Tego twojego handlowca... chcę się przekonać, kto to taki. - Zwariowałeś?! - oburzył się. - Rozgryzłem cię, Króliczku. Moim zdaniem, to ty jesteś zamieszany w sprawę kradzieży w willi. Miałeś za dobre alibi... - Piłeś czy co?! Dyskretnie wychyliłem się w bok i ujrzałem bladą twarz Króliczka oraz zaniepokojone oblicze Jerzego. Ten pierwszy na migi dawał Baturze do zrozumienia, że nic się nie stało, lecz Jerzy był dobrym obserwatorem i w mig pojął, że coś nie gra. - O wszystkim powiem Magdzie - mówiłem do telefonu z niemałą satysfakcję. - Sprawdzimy, kim jesteś. I to, kto jest twoim prawdziwym szefem. Koniec z tobą, Króliczku. Nie znajdziesz posady nawet w „Playboyu"... - W „Playboyu"? - zakrztusił się z nerwów. - Co ma do tego „Playboy"? - Bo tam występują same „króliczki". Przedłużająca się rozmowa Króliczka i jego zdenerwowanie stały się dla Batury sygnałem do odwrotu. Szybko zmieszałem się z tłumem, cofając się do tyłu i gdy Jerzy opuścił bar w pośpiechu, zdawało mi się, że mnie nie dostrzegł po drugiej stronie szerokiego podziemnego korytarza. Ruszył szybko ku dworcowi, postawiwszy wyżej kołnierz eleganckiego płaszcza. Musiałem wybierać: albo Batura, albo Króliczek. Poszedłem za Jerzym, bo wydał mi się on kimś ważniejszym. W tym czasie Karol i Lady pozostali w barze, bo widać uznali, że lepiej pilnować Króliczka. Jerzy przyspieszył, po chwili zwykły chód zastąpił truchtem, w końcu zaczął prawie biec. Co miałem robić? Rzuciłem się za nim w pogoń, lecz natychmiast zwolniłem. Kolano wysłało sygnał, żebym zwolnił. Kłujący, ostry ból mnie zatrzymał. W tym czasie Jerzy zniknął w prostopadłym korytarzu. I kiedy wreszcie tam skręciłem, czyjeś ręce złapały mnie zaraz za rogiem i przydusiły do betonowej ściany. Jerzy. To był on. Zauważył mnie za sobą, zorientował się, że został namierzony, więc wciągnął mnie w pułapkę. - Czego za mną łazisz? - syknął mi prosto w twarz. - Jerzy? - udałem zdziwienie. - Co ty tu robisz? - Słuchaj, Paweł - puścił klapy mojej kurtki i próbował być miły. - Nie chcę mieć nic wspólnego z tym wyperfumowanym bubkiem w barze... zdobył mój telefon jakimiś dziwnymi kanałami. Nie znam gościa! Zgodziłem się z nim spotkać, bo z jego słów wynikało, że chce zasięgnąć porady... - Porady? - zadrwiłem. - Jakiej? Jak otworzyć fachowo sejf? - Paweł - westchnął niepocieszony - nie chcę żadnych nieprzyjemności. Postawię ci kawę w lepszym otoczeniu i porozmawiamy spokojnie o twoim problemie. Wszystko ci powiem. Wiem, że masz problem, to znaczy czuję to. Chodź. Dworce mnie przygnębiają. - Masz delikatną naturę. Puścił szyderstwo mimo uszu i zaproponował „Marriotta", gdzie po pierwsze, czuł się lepiej, a po drugie, była pewność, że nikt nas tam nie podsłucha. Zgodziłem się. Poszliśmy jednak nie podziemiem - wszak mogliśmy nadziać się tam na Króliczka oraz Lady i Karola - a górą, czyli ulicą. W przytulnej knajpce eleganckiego hotelu nie było dużo gości, więc spokojnie mogliśmy porozmawiać, mając oko na wchodzących do lokalu gości. Zaczął Batura, zaklinając się, że nigdy przedtem nie znał człowieka o pseudonimie „Króliczek". Poproszono go o spotkanie, więc z ciekawości przyszedł, myśląc, że ktoś potrzebuje porady związanej z wyborem właściwego antykwariatu. - I ja mam ci wierzyć? - zaśmiałem się ponuro. - Nie jesteś chyba agencją informacyjną. - Ale interesuję się rynkiem antykwarycznym. Dzięki podobnym spotkaniom wiele razy dzieła sztuki trafiły do dobrych domów aukcyjnych, a ja zainkasowałem dziesięć procent za pośrednictwo. Myślałem, że o to chodzi temu całemu Króliczkowi. - Czego chciał Króliczek? - spojrzałem w jego lodowate oczy. Wytrzymał spojrzenie, upił trochę kawy z bogato rzeźbionej filiżanki i posłał mi uśmiech szulera. - Przysługa za przysługę -— odezwał się. - Wal. - Pewien człowiek stara się o odzyskanie podupadającego dworku, lecz państwo polskie utrudnia mu nabycie jego rodzinnej posiadłości. Ten człowiek ma wszystkie potrzebne papiery, jest legalnym spadkobiercą dworku i przyległych doń terenów. Chce tylko dworek z fragmentem zniszczonego parku. Był tam jakiś PGR, więc sam wiesz, że remont budynku, nie mówiąc o odrestaurowaniu parku, będzie kosztowną inwestycją, na którą nie stać władz gminy. Dworek niszczeje z dnia na dzień, bo gmina nie ma pieniędzy, jednocześnie utrudnia się jego nabycie prawowitemu właścicielowi. Jeden twój telefon do kogo trzeba i sprawa zostanie popchnięta we właściwym kierunku... Przemyślałem to szybko. Byłem za tym, żeby dworki trafiały w ręce prywatnych właścicieli, a już z pewnością tych prawowitych. To był wręcz obowiązek patriotyczny - zwrócić rodakom ich własność. A jednocześnie pomóc państwu, odciążając je od wydatków na remonty. - Jeśli za tą prośbą nie kryją się żadne matactwa, to zgoda - kiwnąłem głową. - Dzięki. Powiem właścicielowi, żeby się z tobą skontaktował i przygotował wszystkie potrzebne papiery. - Mów. Teraz twoja kolej. - Wyobraź sobie, że ten cały Króliczek chciał zasięgnąć języka w sprawie jakichś zaginionych przedmiotów - zaczął opowiadać Jerzy. - Zegarka kieszonkowego z repetierem oraz złotej broszki z brylantami - westchnąłem. - Dokładnie - zdziwił się. - O... zdaje się, że to jakaś grubsza sprawa. Szukacie tego samego? Nie odpowiedziałem. Słowa Batury przeczyły tezie, że Króliczek był złodziejem. Jeśli wcześniej wykluczyłem Baturę ze współudziału w kradzieży broszki i zegarka, to narzeczony Magdy wciąż pozostawał w kręgu podejrzanych. Czemuż zatem pytał nieznaną sobie osobę o przedmioty, które wcześniej ukradł? To było bez sensu i świadczyło, że Króliczek nie był jednak złodziejem. Jeśli nie on, to kto? - Co konkretnie chciał wiedzieć Króliczek? - pytałem dalej. - Czy mógłbym swoimi kanałami dowiedzieć się o sprzedaży tych dwóch przedmiotów. O transakcji dokonanej niekoniecznie drogą legalną. Ładnie powiedziane! No tak, Batura miał kontakty z paserami. Jeśli w naszym kraju miała miejsce sprzedaż zegarka i broszki, to Jerzy mógł o tym fakcie wiedzieć; ewentualnie zasięgnąć języka w tak zwanym światku przestępczym. Żaden antykwariat nie nabył drogą legalną tych przedmiotów, więc istniał cień szansy, że ktoś próbował opylić je u pasera. Inna możliwość zakładała, że złodziej wcale nie zamierzał sprzedać ukradzionych przedmiotów lub zrobi to za granicą. A może zdecyduje się na sprzedanie tych przedmiotów dopiero w przyszłości? - Powiedział mi, że przedmioty zostały skradzione członkowi jego rodziny i chce je odzyskać - mówił dalej Batura. - Zaklinał się, że zapłaci za nie tyle co paser. Jeśli mój etatowy przeciwnik mówił prawdę, to należało Króliczka natychmiast skreślić z listy podejrzanych. On nie tylko nie ukradł zegarka i broszki, a wręcz przeciwnie - chciał je odzyskać dla Magdy! Może powodowała nim chęć zaimponowania jej? Pokonania mnie jako detektywa i pokazania, że jest lepszy od przereklamowanego detektywa z ministerstwa? Na to wychodziło! - I co mu powiedziałeś? - zapytałem. - Nie zdążyłem mu nic powiedzieć, bo zadzwoniłeś do niego. Potem zwiałem, nie wiedząc, co jest grane. - No, to mów wszystko, co wiesz o tej sprawie. Jeśli zgodziłeś się na spotkanie, to znaczy, że udało ci się coś wyniuchać. Muszę uznać, że jesteś ze mną szczery. Inaczej nici z dworku, o przepraszam, chciałem powiedzieć z twojej prowizji. Mówił krótko o tym, jak wczoraj otrzymał telefon od Króliczka. Narzeczony Magdy gęsto się tłumaczył, od kogo dostał kontakt. Batura nie podał mi nazwiska tego człowieka, ale owa osoba nie wnosiła „niczego konstruktywnego do sprawy". Faktem było, że Króliczek zwyczajnie przekupił kogoś, aby nawiązać kontakt z Baturą, personą wciąż cieszącą się zasłużoną sławą w podziemnym światku handlarzy dziełami sztuki. Umówili się dzisiaj w podziemiach w centrum na małe spotkanie, podczas którego Króliczek miał zabulić za kolejną informację - o broszce z brylantami i zegarku. Jerzemu udało się ustalić, że te przedmioty, rzeczywiście, pojawiły się na czarnym rynku. - Chciał je sprzedać jakiś Polak, który wrócił z zagranicy - kontynuował Batura. - Nazwiska nie podał... rysopisu nie znam, gdyż tej informacji nie dostałem. Facet jest podobno elegancki. Jakieś dwa tygodnie temu chciał sprzedać w Polsce broszkę z brylantami oraz kieszonkowy zegarek z repetierem... podwójna koperta... koniec XIX wieku... Edda Watch & Co. - Tak, to ten sam - potaknąłem głową. - Facet nie zgłosił się w terminie na spotkanie, tłumacząc się wyjazdem za granicę. Zadzwonił dosłownie kilka dni temu i ponowił prośbę o spotkanie w celu ostatecznego dobicia targu. - Czy potrafiłbyś zorganizować takie spotkanie w Warszawie? - Niechętnie - mruknął. - To prośba. Odbijesz sobie na transakcji z dworkiem. Tego samego wieczora odwiedziłem Magdę w Nieporęcie. Nie była sama, czuwał nad nią Króliczek. Tylko ja wiedziałem, co robił jej narzeczony dzisiaj przed południem w podziemiach między Dworcem Centralnym a „Marriotem", i przeczuwałem, że mój telefon napędził mu niezłego stracha. Jadąc do Nieporętu myślałem tak: jeśli miał on coś na sumieniu, nie powinien więcej pojawić się w willi Magdy. Jednakże Króliczek przybył, co ostatecznie upewniło mnie, że nie planował niczego złego i nie współpracował z Baturą. Co do Jerzego, to byłem pewien, że tym razem mnie nie wykiwa. Sprawa dworku była dla niego niezmiernie ważna... Para narzeczonych przywitała mnie chłodno w cieplutkim salonie. - Co za wygłupy się ciebie trzymają, człowieku?! - wrzasnął Króliczek, gdy mnie ujrzał. Magda o wszystkim już wiedziała, więc nie było sensu ukrywać przed nią całego zajścia. - Czy wiesz, z kim rozmawiałeś dzisiaj przed południem w podziemiach? - zacząłem spokojnie. - Nie znam nazwiska, ale to wpływowy gość. Mógł mi zdradzić nazwisko sprzedawcy zegarka i broszki. Zaśmiałem się pod nosem. - Jak mogłeś. Paweł?! - prychnęła Magda. - Króliczek zrobił to dla mnie. - To Jerzy Baturą - powiedziałem. - Jeden z najgroźniejszych handlarzy dziełami sztuki w Polsce. Człowiek bezwzględny i sprytny. Inteligentny. Mój odwieczny przeciwnik. To elegant, który ubiera się lepiej od ciebie, Króliczku, i jeździ samochodami droższymi od twoich... Czy wiesz, że byłby zdolny wysłuchać cię grzecznie, a potem włamać się do tego domu i wynieść z niego wszystko. Ten człowiek ukradłby ci nie tylko biżuterię, ale i narzeczoną! To znakomity uwodziciel. Magda zrobiła obrażoną minę. Króliczek zachłysnął się z wrażenia powietrzem. - O, przepraszam - ukłoniłem się Magdzie i kontynuowałem znęcanie się nad Króliczkiem. - Nie wiesz, z kim rozmawiałeś, kolego? Jeśli mi nie wierzycie, proszę, idźcie na policję i zapytajcie: kto to taki Jerzy Baturą? Trochę ostudziłem ich pretensje do mnie. - Jak mnie dzisiaj namierzyłeś? - zapytał z bólem Króliczek. - Ma się swoje sposoby - odburknąłem. - Proszę cię, na drugi raz tego nie rób. Nie śledź mnie! - Dobrze, Króliczku. Zrobię to dla ciebie. Pod jednym wszakże warunkiem, że i ty obiecasz mi to samo. Nie pamiętasz, jak nas śledziłeś? Mnie i Magdę. - Co takiego? - zdziwiła się Magda. - Śledziłeś mnie? - Jechał za nami z Warszawy, wtedy gdy o mały włos nie złamałaś sobie ręki na przejściu dla pieszych. Widziałem go jeszcze ze dwa razy za moimi plecami. - Widziałeś? - zmieszał się. - Pewnie, Króliczku. - Nie mów do mnie „Króliczku" - zaperzył się. Podszedł do mnie i stanął tak, jakby chciał mi dać w twarz. - Przestań tak do mnie mówić. panie detektywie. - Ależ, Króliczku... - jęknęła Magda i zaraz zamknęła buzię. Usiałem wreszcie w fotelu i sięgnąłem po filiżankę herbaty. - A teraz posłuchajcie - zacząłem. - Mam pewien plan. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, złapiemy złodzieja zegarka i broszki. W trzy dni później w godzinach południowych pod willę w Łomiankach zajechała taksówka. Wysiadł z niej mężczyzna w sile wieku, w eleganckim kożuszku i czapce z daszkiem rzucającej cień na pociągłą twarz. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Mężczyzna ów kazał taksówkarzowi zaczekać na siebie i z przewieszoną przez ramię torbą ruszył ku furtce. Pierwszy raz byłem w domu Karola. Na szczęście udało się pozyskać do naszego przedstawienia niektóre osoby z grona przyjaciół Magdy. Wtajemniczeni zostali Karol i Lady. Wyjaśnię jedną rzecz! Podczas pierwszej nocy w willi, kiedy wyszedłem na obchód terenu w środku nocy, Lady zauważyła mnie przez okno. Wstała, żeby napić się wody i przypadkowo mnie dostrzegła łażącego po ogrodzie. Ten niewinny fakt zaważył na tym, że w końcu zaczęła mnie śledzić wynajętym punto. Najbardziej była zżyta z Karolem, więc to jemu opowiedziała wkrótce o moim dziwnym zachowaniu. Prawdopodobnie ta wysoka dziewczyna przeczuwała, że nie jestem narzeczonym Magdy. Mazgaj i Justyna o niczym nie wiedzieli. Dalajlama zaś odpokutowywał swoje grzechy w samotni, medytując dzień i noc w swoim domu. Jego czyn poszedł w niepamięć. Magda wycofała z policji zgłoszenie kradzieży, lecz zapewne upłynie jeszcze dużo czasu, zanim ten sympatyczny i chory człowiek wróci do łask Magdy i jej przyjaciół. Aha, jak wcześniej przewidywałem, Dalajlama użył w rozmowie telefonicznej z Magdą zwykłej japońskiej zabawki do zniekształcenia głosu. Dzwonek przerwał ciszę i wypełnił cały parter. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Stanąłem oko w oko ze złodziejem zegarka i broszki. Mężczyzna zerknął nerwowo na ulicę i wszedł niepewnie do środka. Tam otrzepał ze śniegu buty i dopiero wtedy podał mi rękę. - Witam pana - rzekł niskim głosem, zdradzającym napięcie. - Miło mi - odpowiedziałem. - Poproszę o hasło. - Płock. - 19°40'. Wyjaśnię szybko, że oznaczało to, iż miasto Płock leży na takiej właśnie długości geograficznej. - Jak się do pana zwracać? - zacząłem obojętnym tonem. - Nieznajomy. A pan? Jak mam do pana mówić? - Nie musi pan nic mówić - odpowiedziałem. Wszedł do salonu z oknem zasłoniętym szczelnie grubymi zasłonami. Zrzucił kożuszek, ale torbę trzymał kurczowo przy sobie. Wskazałem mu drinki. - Napije się pan? - Chętnie. - Ja nie mogę, jeszcze dzisiaj jadę do znajomego. - Do tego, który nagrał mi pana? - Bez pytań, bardzo proszę. - Przepraszam. - Ma pan towar? Wyciągnął z torby pudełko, z którego wyjął ostrożnie dziewiętnastowieczny zegarek kieszonkowy oraz złotą broszkę. Pierwszy raz ujrzałem skradzione z willi w Nieporęcie przedmioty. To dzięki nim poznałem Magdę i przez ostatnie dni zaniedbałem służbowe obowiązki w ministerstwie, uganiając się za złodziejem. Zdemaskowałem nie tego złodzieja co trzeba, lecz teraz przyszła pora na właściwego. Oglądałem skradzione rzeczy przez lupę, a w tym czasie Nieznajomy pił w napięciu drinka. Kątem oka widziałem jego pomarszczoną acz opaloną twarz. Był przystojnym mężczyzną w wieku przedemerytalnym, typem dobrze „zakonserwowanym", o przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu. - I jak? - odważył się zapytać. - Cenny towar. - Ile pan da? - Za wszystko mogę dać pięćdziesiąt tysięcy złotych - odezwałem się po chwili namysłu. - Mało. - A znajdzie pan innego kupca? Skrzywił się z niesmakiem. Wypił do końca alkohol, odstawił szklankę i zaczął zbierać z blatu przedmioty. - Myślałem o stu tysiącach złotych - westchnął. - Tyle są naprawdę warte. - Siedemdziesiąt? - wykrztusił. Pokręciłem przecząco głową. - Sześćdziesiąt? Powtórzyłem swój gest. - Pięćdziesiąt pięć? - Zgoda. Podał mi szybko rękę, którą uścisnąłem. Potem nalał sobie jeszcze jednego drinka. Odprężył się i usiadł w fotelu z wyraźną ulgą na twarzy. - Ma pan pieniądze przy sobie? - zapytał. - Oczywiście - odpowiedziałem. - Moja asystentka wypłaci panu uzgodnioną sumę. - Asystentka? - przeraził się. - Mieliśmy być tylko pan i ja. Nie było mowy o żadnej asystentce! - To moja asystentka - uśmiechnąłem się do niego. - Mam do niej pełne zaufanie. Magda! Na brzmienie tego imienia Nieznajomy drgnął. W mgnieniu oka jego pociągła twarz pobladła jakby nagle zgubił opaleniznę. Gruba zasłona zafalowała i wyszła zza niej Magda Brończak, ukryta tam od początku rozmowy z Nieznajomym. W drzwiach prowadzących na hol pojawili się także Karol i Lady. Nieznajomy zdał sobie sprawę, że wpadł w pułapkę i nie jestem żadnym paserem. Jego strach wiązał się przede wszystkim z osobą Magdy, której twarz przybrała niezdrowy odcień bladości. - Magda? - wyrwało się ze ściśniętego gardła Nieznajomemu. - Tak, ojcze - wyszeptała ze łzami w oczach. - To ja. ZAKOŃCZENIE Dlaczego Edward Brończak - ojciec Magdy i syn Jana - wykradł z willi w Nieporęcie dziewiętnastowieczny zegarek kieszonkowy i złotą broszką z brylantami? Podczas jednego spaceru w Nieporęcie zastanawiałem się, jaki motyw kierował złodziejem? Chęć zysku czy zemsta? Motyw był dla mnie bowiem bardziej interesujący od samego sposobu dokonania włamania, choć i ono wymaga małego wyjaśnienia. Wiemy już, że kradzież nastąpiła w Nowy Rok, gdy Magda wraz ze swoimi przyjaciółmi zabawiała się sztucznymi ogniami na jeziorze. Wówczas Edward wtargnął na teren posesji, przywitany radośnie przez Obciacha, i udał się pospiesznie na piętro willi. Tam w gabinecie ojca otworzył sejf. Zrobił to bez problemu, jako że znał kombinację otwierającą ojcowski sezam. Nie ukradł obrazów. Jego celem była zawartość sejfu, a raczej jeden konkretny przedmiot. Zegarek z napisem: „FRUSTRAVIVIT, QUI NEMINI PRODEST". Dlaczego ta właśnie cenna rzecz stała się obiektem pożądania ojca Magdy, opowiemy za chwilę. Nadmienię tylko, że Edward zabrał przy okazji złotą broszkę, aby zatrzeć wrażenie, iż wyłącznie zegarek był celem tej zuchwałej kradzieży. Nie doszłoby do niej, gdyby Magda po śmierci dziadka zmieniła kombinację szyfrową w sejfie. Nie uczyniła tego, dlatego jej ojciec miał ułatwione zadanie. Jak sam przyznał, nie poszedł do willi z zamiarem dokonania kradzieży, a wyłącznie dla zbadania możliwości przeprowadzenia właściwej akcji w najbliższym czasie. Oficjalnie nie mógł się zjawić, gdyż był skłócony z córką (mniejsza o detale, dodam tylko, że chodziło o sprawy spadkowe po zmarłym Janie Brończaku). Traf chciał, że stary szyfr był wciąż aktualny, Edward więc bez trudu otworzył sejf i ukradł to, co zamierzał niebawem stąd wynieść. Uciekł z willi, zanim Magda z przyjaciółmi wrócili z jeziora. Wszelkie ślady zatarł poranny śnieg, zresztą Magda dowiedziała się o kradzieży po miesiącu. Nikt z przyjaciół dziewczyny nie włamał się do sejfu. Zrobił to własny ojciec, który w sylwestra bawił nie we Francji, a w Polsce. Tylko że Magda o tym nie wiedziała, ba, nie przyszłoby jej do głowy podejrzewać oj ca o kradzież. Jednakże wkrótce okazało się, że Edward ukradł nie ten zegarek. Żeby to wyjaśnić, musimy cofnąć się w czasie do okresu drugiej wojny światowej, kiedy to Jan Brończak działał w wywiadzie Armii Krajowej. Jakimś cudem wpadł w jego ręce cenny dokument, mogący wstrząsnąć fundamentami światowej polityki. Mapa. Zapisana została w formie mikrofilmu. Po wojnie los chciał, że mikrofilm nie opuścił Polski. W wyniku dziwnych okoliczności ów dokument pozostał w rękach Jana. Wywiad powojennej PRL wiedział o tym dokumencie, podejrzewano Jana Broń-czaka o znajomość faktów mogących doprowadzić do jego odnalezienia. Ale dziadek Magdy milczał jak grób lub po prostu udawał głupiego. Magda nigdy się nie dowiedziała, że jej ojciec Edward był przesłuchiwany w tej sprawie przez PRL-owskie służby specjalne i podpisał nawet tak zwaną „lojalkę". Wszystko po to, aby zdobyć od Jana informację na temat tego dokumentu. Nie udało się. Kilkakrotne próby podejścia własnego ojca spełzły na niczym. Jan był twardą sztuką i wnet rozgryzł zamiary syna. Dlatego późniejsza nienawiść Jana do syna miała źródło w zdradzie i współpracy Edwarda ze służbami specjalnymi. O tych relacjach Magda nie miała pojęcia. To była wstydliwa tajemnica ojca i syna. Kiedy zmarł stary Brończak, do rąk jego przyjaciela z czasów drugiej wojny światowej, mieszkającego w Belgii, trafił list wysłany zgodnie z zapisaną w testamencie jego wolą. List zawierał informację o owym dokumencie. Pech chciał, że zaufany przyjaciel Jana Brończaka, niejaki Zygmunt, zmarł wcześniej i w wyniku bałaganu w kancelarii prawnej list trafił do rąk Edwarda, odesłany przez rodzinę Zygmunta. Ten zdawałoby się niewinny incydent nastąpił w okresie, kiedy Edward przebywał już we Francji. Magda po prostu wysłała kopertę do Francji, nie otworzywszy jej. List zawierał zakamuflowaną informację o miejscu ukrycia mikrofilmu z mapą. Mikrofilm miał znajdować się w zegarze. Dlatego też Edward automatycznie szukał trzymanego w sejfie zegarka z wygrawerowanymi na zewnętrznej kopercie herbem Ostoja i łacińską dewizą. Skoro zegarek był przechowywany w sejfie, było dla niego oczywiste, że ojciec miał na uwadze ten właśnie przedmiot. Nie przypuszczał, że mikrofilm ukryto w zegarze szafkowym stojącym w salonie na komodzie, tym skradzionym przez Dalajlamę. Tak oto Edward już po śmierci ojca natrafił na ślad cennego dokumentu i postanowił zrobić z niego użytek. Wiedział bowiem, że jest to rzecz bezcenna, zarówno dla historyków, polityków, służb specjalnych i bogatych kolekcjonerów. Kiedy zorientował się, że ukradł nie ten zegar co trzeba, postanowił go sprzedać, gdyż cierpiał od pewnego czasu na niedostatek gotówki. I to go właściwie zgubiło. Siedzieliśmy w salonie, w którym ostatnio tak często razem przesiadywaliśmy. Magda dochodziła do siebie pocieszana przez Króliczka oraz mój ą skromną osobę i wiedzieliśmy już, co zawierał mikrofilm, chociaż nigdy nie dane nam było ujrzeć go na własne oczy. Zaraz po przyznaniu się Edwarda - co nastąpiło w dramatycznych okolicznościach jeszcze w willi Karola - Magda zdecydowała się nie ujawniać opinii publicznej występku jej własnego ojca. Edward przyznał się do wszystkiego, prosząc córkę, żeby zapomniała o dokumencie. Jak wiecie, zegar znajdował się wtedy w Komendzie Głównej jako dowód rzeczowy w sprawie kradzieży. Magda nie wydała policji Dalajlamy, gdyż sprawę szybko wycofała, tak samo jak okazała się wspaniałomyślna wobec własnego ojca. Zdradziła jednak organom ścigana skrytkę w zegarze, w której Jan Brończak ukrył mikrofilm. Nigdy zresztą nie dowiedziałem się o dalszym losie mapy. Dokument przepadł w archiwach polskich służb specjalnych. Pewnie został utajniony i schowany na samo dno najbardziej strzeżonych akt. Zapytacie wreszcie: co zawierał ów mikrofilm? Według Edwarda była to kopia tak zwanej „Mapy Gomberga" wraz listą zdrajców pracujących dla wywiadów niemieckiego, amerykańskiego i innych w okresie drugiej wojny światowej. Mogłem domyślać się, że chodziło o kompromitujące dokumenty. Co wiedziałem o samej mapie? To była mapa polityczna przyszłego świata, której napis brzmiał: „Outline of Post-War New Worid Map"27. Została masowa rozplakatowana na stacjach kolejowych w USA w 1942 roku. Jej autorzy (bliżej nieznani) usiłowali wywrzeć wrażenie, że przemawiają w imieniu rządu USA. U jej spodu znalazł się także program zawarty w 41 punktach, a zaczynał się on od słów: „Our Policy shall bethis"28. Mapa została wydana w 1942 roku w Filadelfii, choć w jej lewym górnym rogu odbito pieczęć z napisem: „COMPLETED OCTOBER 1941". A zatem jej autorzy ustalili swoje plany jeszcze przed przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do wojny. Wydawcą mapy był niejaki Maurice Gomberg - emigrant z Europy Wschodniej, zegarmistrz (podobno sympatyk Komunistycznej Partii Ameryki). Zadziwiający jest fakt, że autorzy niezwykle trafnie przewidzieli przyszłość świata na dalsze pół wieku. Glob ziemski podzielili na strefy: amerykańską, sowiecką, brytyjską, europejską i afrykańską. Gwarantami pokoju miały być Stany Zjednoczone, Brytyjska Wspólnota Narodów i ZSRR, pozostałe zaś obszary globu miały zostać zdemilitaryzowane. Europa niemal w całości została oddana Związkowi Radzieckiemu. Polska zaśmiała istnieć jako jedna z republik radzieckich29, co w pewnym sensie było wizją proroczą, gdyż realia europejskie po drugiej wojnie światowej niewiele różniły się od owego projektu. Autorzy mapy „rozwijali" program geopolityczny prezydenta Roosevelta, o czym świadczy umieszczenie w lewym rogu mapy cytatów z jego przemówienia30. W programie u dołu mapy przewijała się idea realizowania planu ekonomicznego i militarnego zdolnego podporządkować sobie cały glob ziemski, między innymi poprzez postulat „znacjonalizowania" wszelkich dóbr naturalnych, fabryk, wprowadzenie światowej kontroli nad handlem wewnętrznym i utworzenie jednego globalnego systemu monetarnego, ekonomicznego i finansowego. Dziwna to była mapa, odsłaniała niejasności polityki amerykańskiej w tamtym okresie, jej powiązań z partiami o komunistycznym rodowodzie, działającymi za oceanem. A może była to tylko prowokacja? Przeczyła temu prorocza wizja mapy w kontekście losów Europy Wschodniej i Polski. Nigdy też nie poznałem nazwisk zdrajców, które Jan Brończak musiał znać. Co miała wreszcie wspólnego lista szpiegów z Mapą Gomberga? To też zostało tajemnicą. Może dlatego dziadek Magdy dożył sędziwego wieku, że nigdy nie ujawnił tych dokumentów? Na początku marca wyszedłem z ministerstwa na Krakowskie Przedmieście, aby złapać autobus i pojechać na Ursynów. Wehikuł zabrał pan Tomasz, więc musiałem podróżować po stolicy korzystając z komunikacji miejskiej. Wtedy właśnie zatrzymał się obok mnie samochód. Przed sa-miuśkimi pasami. Poznałem kierowcę bez trudu. To była Magda. - Wsiadaj! - rozkazała mi. - Tu nie wolno stawać! Wsiadłem posłusznie, a ona ruszyła z kopyta. - Co się stało? - zapytałem zaskoczony jej obecnością. - Nic. Aha, bo zapomnę - wręczyła mi zaraz jakiś liścik. - To od Lady. Nie otwierałam, więc nie wiem, o co chodzi. Taktownie nie tworzyłem go w obecności Magdy, choć wyczułem, że liczyła na to. O co chodziło Lady? Zachowanie Magdy wskazywało, że domyślała się prawdziwego przesłania treść i listu. I byłem dziwnie pewny, że ma to związek z jej propozycją złożoną na Bródnie. Zaproszenie na kawę lub coś w tym rodzaju. Schowałem liścik głęboko do kieszeni. Zerknąłem zaraz na moją niedawną „narzeczoną". Od sprawy kradzieży w Nieporęcie minęły dwa tygodnie. Magda rozstała się z ojcem i na pewien czas miała dość przyjaciół. Pocieszenie znajdowała w ramionach Króliczka, przynajmniej ja tak uważałem. Dzisiaj była jakaś spięta, zdenerwowana, nawet jej uroda nieco przybladła. „Źle sypia" - pomyślałem. „Albo ma problemy z Króliczkiem". Zgadłem. - Wiesz co, Pawle - zaczęła, gdy mijaliśmy pomnik Kopernika - Króliczek chyba mnie zdradza. - Mówisz poważnie? - rozszerzyłem gały. - Nie, to niemożliwe. Jak mógłby zdradzać taką piękną kobietę. To niemożliwe. - Poważnie mówisz? - zatrzepotała rzęsami. - Ty byś tego nie zrobił? -Nigdy - odpowiedziałem bez namysłu. Posłała mi blady uśmiech i dotknęła czule mojego ramienia. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytałem. - Chciałabym cię prosić o jeszcze jedną przysługę... - Nie mów, że znowu cię okradzione. - Nie, nie - zaprzeczyła. - Sprawa jest tak samo delikatna jak ta ostatnia, choć nieco innej natury. Pawle, chciałabym, abyś wyśledził dla mnie Króliczka. Rozumiesz... trzeba sprawdzić, czy nie spotyka się z inną kobietą. Zrobisz to dla mnie, Pawełku? W końcu jesteś detektywem. OD AUTORA Z dużym opóźnieniem pragnę przeprosić pana Cezarego Markiela za kardynalne niedopatrzenie, którego dopuściłem się podczas przygotowywania tomu 54 „Stara księga". Nie podałem mianowicie jego nazwiska pod cytatem z artykułu dotyczącego starej linii kolejowej Dłutowo - Pisz (s. 110). Owo przeoczenie miało charakter wypadku przy pracy. Jednocześnie pragnę podziękować za możliwość wykorzystania informacji zawartych na jego stronach internetowych (www.torowiskiem.prv.pl i www.ostpreussen.prv.pl). Są one prawdziwymi skarbnicami wiedzy w temacie kolejnictwa regionów Warmii i Mazur i posłużyły mi jako przewodnik po ziemi piskiej. Przy okazji chciałbym podziękować także autorom artykułu „Wielka ucieczka: opowieść Elfriede Ahlf, z domu Boegel" (www.galindia.hg.pl) w opracowaniu Gerharda Wydry (tłumaczenie: Krzysztof Dzikowski). Na tej opowieści zbudowałem motyw opowiadania z tytułowej starej księgi. Dziękuję wszystkim i przepraszam Arkadiusz Niemirski 1 W czasie pierwszej wojny światowej koszary w pobliskich Białobrzegach były miejscem internowania oficerów Legionów Polskich, którzy odmówili przysięgi na wierność cesarzowi niemieckiemu. Wojna polsko-bolszewicka 1920 r. (bitwa warszawska) przetoczyła się przez Nieporęt i jego okolice. 12 sierpnia oddziały Armii Czerwonej stanęły na linii Struga— Nieporęt. W miejscu, gdzie zginął porucznik Stefan Pogonowski i kilku żołnierzy, stoi skromny pomnik. W okresie międzywojennym był tu zaledwie przystanek PKP, remiza strażacka i łaźnia publiczna. Okupacja hitlerowska zniszczyła dorobek społeczności nieporęckiej, ale zawiązała się tutaj działalność konspiracyjna (3 batalion pułku „Legionowo'" VII Rejonu „Obroża" AK, którego dowódcą był Bronisław Tokaj, od 1934 r. kierownik szkoły powszechnej w Nieporęcie). Ofensywa wojsk radzieckich, która przeszła przez Nieporęt, zniszczyła go prawie doszczętnie. Spłonął dom parafialny, budynek gminy i pozostało tylko kilka domów. 4 lutego 1945 r. powstała pierwsza władza w Nieporęcie: Gminna Rada Narodowa. Wkrótce rozpoczęła działalność szkoła. W lipcu 1947 r. mieszkały tutaj 104 osoby. 2 Ma 3,3 tyś. ha powierzchni, a jego pojemność ocenia się na ponad 90 min m3. Głębokość jeziora dochodzi w Dębem do 5,7 m. 3 Jezioro jest rajem dla wędkarzy. Można tu łowić leszcze, karpie, plocie, krąpie. sandacze, szczupaki, okonie i sumy. Te ostatnie mają dobre warunki wzrostu (wędkarski rekord wynosi 74,5 kg). Najlepsze łowiska znajdują się przy ujściach Narwi, Bugu i Rządzy, a także w okolicach mostu w Zegrzu i zapory w Dębem. 4 Tj. antypoślizgowy. 5 Tj. rozdziału siły hamowania. 6 Tj. wspomagania hamowania awaryjnego. 7 Układ ten kontroluje tor jazdy. 8 Oryginalne wydanie „Vom Haben zum Sein" z 1989 r. W Polsce wydana pod tytułem „Sztuka istnienia" (1997). 9 Filozof, socjolog i psycholog (1900 - 1980) - urodzony we Frankfurcie nad Me-nem. Po dojściu Hitlera do władzy wyemigrował do Stanów Zjednoczonych (1934). Zajmował się problematyką osobowości, psychoterapią i teoretycznymi podstawami psychoanalizy. Dokonał „socjalizacji" doktryny Freuda („The Fear of Freedom" z 1941 r.). „Ucieczkę od wolności" traktował jako niemoc własnej jaźni wskutek lęku przed niewiadomym, realizowaną po to, by odnaleźć się lub zespolić z siłą gwarantującą opiekę i bezpieczeństwo. Siłami takimi są: religia, organizacje totalitarne (faszyzm) lub „państwo opiekuńcze". 10 Ostateczne wyzwolenie od pragnień, namiętności, iluzji i ego; też osiągnięcie stanu Pokoju i prawdy absolutnej (potocznie: niebyt i zapomnienie). 11 Inaczej: metempsychoza, wędrówka dusz. Pochodzi z łacińskiego „re" - „ponownie" i późnołacińskiego „incarnatio" - „wcielenie". Jest to teoria głosząca, że dusza po śmierci wciela się w inne ciało, przeważnie zwierząt. Teoria reinkarnacji pojawiała się w różnych epokach i kulturach; w Europie występuje m.in. w poglądach: Pitagorasa, Platona, Plotyna, u orfików, później w gnozie, a także w niektórych herezjach chrześcijańskich, np. u średniowiecznych katarów. Pojawia się w teozofii oraz w poglądach przedstawicieli New Age'u. Najbardziej rozpowszechniona i rozbudowana została w Indiach i pozostaje tam do dziś w takich religiach, jak hinduizm, dżinizm, sikhizm i buddyzm. 12 Mantra kończąca „Sutrę Serca" („Idź, idź, idź poza, idź całkowicie poza, dotrzyj do oświecenia"). 13 Uczeń Buddy, znany z wyjątkowej mądrości. 14 Na lód gładki zakłada się tzw. „wkładki" lub „teówki" - płozy niższe od „tasaków", lżejsze i od nich dłuższe (zapewniające odpowiedni opór boczny). Na śnieg wysoki stosuje się tzw. „tasaki podwyższone" - krótsze i wyższe od normalnych. 15 Na regatach nie wolno używać większych niż 7,5 m2. 16 Polega na wprowadzeniu do stawu aparatu optycznego, a także innych narzędzi operacyjnych, dających możliwość zbadania stanu struktur wewnątrzstawowych. 17 Za panowania księcia Siemomysła, ojca Mieszka I. na północny wschód od wsi Bród-no Stare, w rozlewiskach rzeczek Brodni (późniejszej Skurczy) oraz Zązy (Długiej). powstał niewielki gród, otoczony drewniano-ziemnym watem, którego mieszkańcy obok uprawy roli i hodowli zwierząt trudnili się także garncarstwem, tkactwem, rogowiarstwem, kołodziejstwem, wytopem żelaza z rud darniowych i kowalstwem. Gród nad Brodnią stanowił prawdopodobnie centrum Opola — jednostki osadniczo-administracyjnej, wywodzącej się x dawnych wspólnot terytorialnych, skupiającej od kilku do kilkunastu wsi. Podlegała mu zapewne, jeśli nie cala. to znaczna część Równiny Praskiej. Echem istnienia organizacji opolnej na tym terenie może być nazwa Opołycze (Opolice). występująca w źródłach z końca XV w. na oznaczenie rozległego pola i bagna rozpościerającego się pomiędzy Nieporętem, Białołęką i Zoraniem. 18 W czasie prac archeologicznych przy poszerzaniu Kanału Żerańskiego w 1966 r natrafiono w Nieporęcie na ślady dawnego osadnictwa. 19 Odmiana prawa magdeburskiego (określonego już w przywileju lokacyjnym dla Chełmna w 1233 r.), będąca podstawą lokowania miast Pomorza Gdańskiego. Prus, ale także części Mazowsza. Jego podstawę stanowiło magdebursko-wroctawskie prawo ławnicze. W 1394 r. wykształciło się tzw. prawo starochełmińskie, które całkowicie wyparto w północnej Polsce oraz w państwie zakonu krzyżackiego prawo magdeburskie. 20 Naderwanie więzadła pobocznego piszczelowego, tękotki przyśrodkowej i więzadła krzyżowego przedniego. 21 Najpopularniejszy ślizg lodowy. Powstał w 1937 r. po ogłoszeniu konkursu w amerykańskiej gazecie „Detroit News". Od pierwszych liter tytułu gazety powstała jego nazwa, 22 Konstrukcja zaprojektowana w 1931 r. przez Estończyka Erika von Holstanaziecenii - Europejskiej Unii Jachtingu Lodowego. To nowoczesny dwumiejscowy ślizg z płozą sterową na rufie i z ożaglowaniem ket o powierzchni żagla 15 m2. 23 W 1686 r. profesor anatomii na Uniwersytecie Bolońskim, Marcello Malpighi, opisał istnienie na opuszkach palców spiral, linii i kropek („warstwa Malpighiego"). Brytyjczyk William Herschel był sędzią w małym miasteczku niedaleko Kalkuty (1877). Sąd ten m.in. wypłacał renty państwowe. Wypadki podszywania się pod zmarłych rencistów skłoniły go do pobierania i porównywania odciska kciuka i palca wskazującego na dokumentach. Dopiero Sir Francis Galtona sklasyfikował zasady daktyloskopii w wydanej w 1892 r. książce ..Fingerprints" - pierwszej pełnej monografii dotyczącej daktyloskopii. 24 Oprócz metod mechanicznych i optyczno-fotograficznych wyróżniamy też metodę chemiczną (ninhidryna, roztwór alloksanu, pary jodu i azotan srebra) oraz inne (pędzle magnetyczne i proszki ferromagnetyczne, oględziny w promieniowaniu widzialnym i UV, wreszcie metoda radioaktywna i laserowa). 25 Podstawowe typy linii papilarnych to wzory łukowy, pętlicowy i wirowy. Wzory Pętlicowe dzielą się jeszcze na pętlicowe lewe i pętlicowe prawe. Centrum wzoru linii nazywamy terminem wewnętrznym, deltę - terminem zewnętrznym, linię łączącą je - linią Galtona. 26 Tereny te należały kiedyś do książąt mazowieckich (a później do „królewszczyzny" - starostwa warszawskiego), szlachty (Łomieńskich herbu Trzywdar i Kietpińskich herbu Rogala) oraz Kościoła (Kiełpin Poduchowny). 27 Zarys powojennej mapy Nowego Świata". 28 Taka będzie nasza polityka". 29 Polish SSR 30 Ówczesny prezydent USA obiecywał światu m.in. wolność: słowa, oddawania czci Bogu w prywatny sposób, od niedostatku i od strachu (demilitaryzacja). ?? ?? ?? ?? 1