Anna Kamieńska Deszczowe lato WYDAWNICTWA „ALFA" WARSZAWA 1985 RePd^ranie graf'CZne 7 ***** ?'-v* Redaktor / Hlibma l.ubańsku książek Państwowego instytutu Wydawniczego ISBN 83-7001-090-9 e Copyright by Anna Kamieńska Warszawa ]980 ?^? ^°[ ?? Spis treści Na miłość się nie umiera ................. 5 Ciemność ........................ 20 Macierzyństwo...................... 27 Miłość.......................... 31 jedna łza........................ 34 Trzecie oko ....................... 37 Sen o Januszu Korczaku ................. 42 Zimny dzień....................... 45 Koło samotności..................... 52 Panjezus ......................... 55 Chwila......................... 57 Deszczowe lato ...................... 62 Stacja.......................... 76 Wolność ......................... 83 Motyl .......................... 86 Wakacje we Florianowie.................. 90 Oczekiwanie ........................ 103 Spotkanie w podróży ................... 108 List ........................... 113 Książka Ernesta ..................... 117 Wtajemniczenie...................... 120 Cisza ........................,.124 Jubileusz ........................ 127 Powrót ......................... 135 Na miłość się nie umiera — Pani nazwisko? — Rosłonka — Tu w papierach jest Helena Rosłoniec. Więc jak pani się właściwie nazywa? — zapytał urzędnik. — Rosłonka. — Zawstydzona spuściła głowę. Wpatrywała się w podłogę, która pod stołem była ciemniejsza i błyszcząca. Oko ślizgało się po jej blasku. — Czy pani pracowała? Wzruszyła ramionami. — Na co pani choruje? Po chwili podniosła oczy pełne zdziwienia, ale nie odpowiedziała. — Pani jest młoda. Tak, tu wszystko jest w papierach. Kobieta stała nieruchomo, nagle odtrącona i niepotrzebna. Wszystko o niej jest w papierach. Ona sama nie ma znaczenia. Jakby była tylko dziwną emanacją tego, co jest w papierach i co jest jedynie ważne. Kierownik zagłębił się w jej dokumentach, skierowaniach i zaświadczeniach lekarskich. Tak przypuszczał. Taka młoda — to na pewno albo niedorozwój, albo padaczka, albo jedno i drugie razem. Do zakładu kieruje ją gmina. Jest sierotą. Żyła z zapomóg, ale sąsiedzi uważali, że jest niebezpieczna. Może nagle upaść, zanieczyścić klatkę schodową. Albo podpalić dom. Odkręcić gaz. Z taką wszystko możliwe. Do szpitala się nie nadaje. Była w szpitalu. Tak. Nawet długo. — Była pani w szpitalu? I Rosłonka zaraz przypomina sobie parapet na korytarzu, na którym przesiedziała ten czas w szpitalu. — Cztery miesiące — podpowiada jej kierownik. _ 5 _ Ona sama nie wiedziała, jak długo tam była. Nie liczyła czasu. Pamięta tylko, że wiele razy zaganiano ją do sali, gdy nadchodził orszak ludzi w białych fartuchach. Obchód. Przysiadała na brzegu łóżka. Nie zaliczała się do leżących. — Jak się pani czuje? — pytał lekarz. Wzruszała ramionami. Raz udało jej się wykrztusić: — Dobrze. — Nie miała trudności z wymową, nie, z tym to nie. Ale nie chciało jej się mówić. Co tu mówić? Po co? I tak będzie to samo, będzie to, co ma być. Nie była to żadna filozofia, ale wiara, która pomagała jej znosić wszystko, co na nią spadało. A wszystko, co się działo, miało właśnie ten charakter. Wszystko na nią spadało. Kiedyś dawno, dawno temu spadł na nią garnek z gorącymi kartoflami. Długo była poparzona i zdawało się, że ze strachu zapomniała mówić. Ale potem odzyskała mowę. A po poparzeniach zostały tylko szpetne blizny na nogach i rękach. No to matka uszyła jej długą sukienkę z rękawami. Żeby zakryć te blizny. Bo myślała, że dziewczynka się komu spodoba i pójdzie z domu. Potem jednego dnia, kiedy leżała w łóżku, spadło na nią coś ogromnego i ciężkiego. Runęło jej na brzuch. Po oddechu poznała, że ojciec, Zawsze szło od niego wódką. Jego ręce gmerały pod kołdrą, odsunęły koszulę dziewczyny, dotykały ciała, tam gdzie miała włosy. Zamarła w straszliwym oczekiwaniu, ale nagle ojciec zachrapał i jego głowa spadła na jej chudą pierś. Bała się poruszyć. I nie wie, co było dalej. Ale rano już go nie było. Spał w stróżówce. Był dozorcą przy składzie odpadków, szmat i makulatury. Potem, kiedy umarł, spadło na nią wieko trumny. Wieko stało oparte o drzwi, ktoś je potrącił i spadło na nią. Wtedy po raz pierwszy, a może to był już ten drugi raz, straciła czucie. Budziła się ze zdziwieniem i przerażeniem. Już go zabrali, już nie było ojca. A ona leżała na łóżku, choć to wcale nie był poranek. A potem ile razy spadała na jej głowę pięść matki. Córka przeszkadzała, nie każdy, kto przychodził, lubił rozbierać się i kłaść z nią do łóżka przy świadku. Musiała wychodzić. Czasem długo w noc stała na schodach pod ścianą, aż ciemność spadała jej na czoło, a ona osuwała się i zasypiała. Wychodzący nad ranem potrącał nogą kłębek gałganów. Po śmierci matki w domu zrobiło się cicho, ale nie było co jeść. Podrzucali jej sąsiedzi, a to kotlet z obiadu, a to kawałek ciasta albo nawet torebkę suchych kromek chleba. Moczyła je w wodzie i żuła przedłużając przyjemność gryzienia i połykania. Wtedy wypadły jej zęby, zostało tylko kilka na przodzie. Gryzła nimi jak wiewiórka. Obracała kromkę dokoła. Były dnie, kiedy nic nie dostała. Ale wtedy spała, mogła spać dużo i nie czuła głodu. Raz znalazła w szafce koło zlewu bu- — 6 — telkę z płynem na dnie. Chciało się jej pić i wypiła. Zapiekło mocno. Potem długo głowa jej kołysała się i chwiała nad wiadrem. Myślała, że wypluje z siebie cały żołądek. Od tamtej pory, od oddechu ojca — nie znosiła wódki. Nie pamiętała swojego życia, nie miała nic nikomu za złe. Uważała, że wszystko, co się jej przytrafia, jest oczywiste i konieczne. Tak jest, bo tak musi być. Albo raczej: tak być musi, bo tak jest. Skoro to zrozumiała, żyło jej się dobrze. Czas nie budził jej lęku. Unosił się teraz łagodnie — od rana do zmierzchu i znowu do rana. Były w nim zresztą wielkie dziury snu i bezczucia, kiedy czasu po prostu nie było wcale. Więc czego się tu lękać. Według papierów miała już trzydzieści lat, ale mimo braku zębów wyglądała młodo, bo żyła poza czasem. Spokój, cisza i bierność to jedyne sposoby przeciw przemijaniu i starości. Ludzie niepotrzebnie tyle mówią, robią tyle gestów, machają rękami. Aż żal czasem, bo wyglądają, jakby się strasznie męczyli. Nawet ta pani, którą przyprowadziła sąsiadka, pani z opieki, co się namęczyła przy niej! Siadła przy stole, jej kazała siąść po drugiej stronie. Wyjęła jakieś papiery i nuż coś pisać i rozglądać się. Pytała o tyle rzeczy tak natarczywie, że dziewczyna nie mogła jej odpowiedzieć na żadne pytanie, nawet gdyby chciała. Bo już zanim pytanie dotarło do niej, pani biegła dalej i zasypywała ją słowami. Znowu przywalona stosem tych słów, jak stosem suchych liści, siedziała obezwładniona i oniemiała. Aż straciła czucie. I dlatego znalazła się w szpitalu. A potem przywieźli ją tutaj. I kierownik zapytał: — Pani nazwisko? — Rosłonka. Tak ją nazwali w szpitalu. I to zapamiętała. Kiedyś miała imię, ale już dawno je straciła. Myślała, że imię mają tylko dzieci. Ojciec do matki nie mówił po imieniu. Słowo na „k" nie jest przecież imieniem. To rozumiała. A w każdym razie wiedziała, że to nie jest jej imię. Gdy się do niej tak zwracano, nie reagowała, jak pies nie reaguje na obce miano. I dlatego żadne wzgardliwe słowo nie mogło jej obrazić. Wyrosła z imienia, którego i tak nikt nie pamiętał, bo było niezauważalne jak ona sama. A teraz była czymś tak osobnym i czystym, że nie mogło jej dotknąć nawet niczyje zainteresowanie. Tak samo zdawkowe były pytania lekarzy w szpitalu jak pytania kierownika tu, gdzie ją przywieziono. Nie czekali odpowiedzi na te swoje pytania. Wszystko o niej było zapisane tam, w papierach. Ale wobec tego ona sama była prawdą nieosiągalną. Może dlatego, że chroniła ją gęsta zasłona snu. Rosłonka chodziła w niej jak w kokonie. Spała właściwie stale. Budziła się, gdy dawali jeść i wtedy na chwilę wychylała się z siebie i ukazywało się obcym coś z jej wnętrza, jej żarłoczność. Wpychała w siebie jadło, przetrzymywała jedzenie w ustach, żeby dłużę, napawać się światem. Świat ofiarowywał sie iei w misce zupy i kawałku mięsa z kapustą i kartoflami. Świat nrzvchn dził w chlebie posmarowanym margaryną. Okazywało się wtedy że «w;„, jest jej potrzebny. Ze chłonie go chciwie. Jedzenie było dla ni ' H sposobem chłonięcia świata. Przyjmowała go jak komunię - ocJchE z napełnionym brzuchem ,ak z ciałem Boga w przełyku; z rękoma ^o zonymi na piersiach. Lubiła wtedy być sama. A choć własaSHawst była sama, bo ludzie dla me, nie istnieli, lubiła wtedy zaszlćT głębiej aby nikt nie widział jej szczęścia, sytości i traUen J D^ ????? pych jedzenie ma wartość wszystkiego, co można wziąć od ??????? ,e, dawali ludzie; ,acys om. Nie widziała ich twarzy, tyL reĆe nol talerz. Raz ręka dotknęła jej głowy. Siostra pozwoL sobie n! ^ z litości dla tego cichego, pokornego stworzenia??toż li ch ? ?" cia włosów, które były ładne. Wszystko było w rT* C tknię' czajne. Tylko te włosy. Brązowe i lsWe ??Z ** ^ * ZWy~ ? łupiny kasztana. Dotknie s os^ Lrtno toZT ^^^ padła na zawsze lśniącą podłogę, po ??????^??? h ? & "^ ??? Zresztą w zakładzie Rosłonka Se ?^ ? °^°^ stko, co o niej napisano w ^??^??^? ?° ™2?" W łóżku, w jednymi łóżek, które- idemTd ści " ^ ^ środek sali _ w wypranej koszuli V^DT™Ztc * ™%™ ? czc włosami leżącymi na poduszce - St ??2? ?? W ™?°-dziewczyna, ta młoda kobieta wśród zgSahtht ^ *? ?°? ? ta .horych, które robiły pod siebi, m:Łz^s7z:L; zTni: pacierzy wydobywających się z bezzębnych ust !* !• • ? Syk Jazów w kiszkach, kaszel. Łóżka stały ??? S^E^S? cilo się na sali. Rosłonka nie odmawiała nacie™ ul i CS" tuczył, «a się świętym obrazkom ? ??? ??^?^? pbietom słuZą różańce. Myślała, że do zabawy Ona sam* T* 7 * ??? albo na krzesełku koło swego łóżka przekuwała w my fach ^ 2,arna. Może to właśnie są chwile, z których składa ,;, ?™? • 'akies A może tak właśnie działo się w n ej sennT żvh/ C KC CZaSU' sypująx ją samą z nocy w LCp^ZL^ZT ** ??2?' * człowieku padał deszcz. Raz sbleczyłT sfę^i zoSftJn" ^ deszcz kapiący z jej palca. Nie przestraszyła sie Było t1 '^^ st, Ten czerwony deszcz, ten sam, co ścfeka z'nie z mfel '^ °P^ Kie rozumiała, dlaczego wszyscy dokoła ?^'?%????? i zaraz poprowadzili „ do siostry, która palec ?^^^ — 8 — białą pianą, i obandażowała. Teraz dopiero zabolało, ale ból był także znanym i oczywistym mieszkańcem jej ciała. — Rosłonka, Rosłonka, obudź się! — śmiały się z niej kobiety. Zwłaszcza jedna uwzięła się na nią, stara Majcherka. Nazywała się Majchrzakowa, ale nazywano ją Majcherka. Nie była jeszcze taka stara, tylko że tu wszystkie prócz Rosłonki wydawały się jednakowo stare. Przysiadła kiedyś koło Rosłonki, przysunęła się do niej blisko, aż Rosłonka poczuła nieświeży oddech. — A miałaś ty chłopa, co? — zapytała przymilnym szeptem. Rosłonka nie odpowiadała. — Mężczyznę, znaczy się, miałaś? Wiesz, jak to jest? — wierciła ją pytaniami. I dmuchała jej w ucho gorącym, przyśpieszonym oddechem. Rosłonka spojrzała na nią obojętnie i sennie. — Słowo wam daję wrzasnęła Majcherka — to prawiczka! Nic nie wie. Trzeba by ją skumać z którymś chłopem. Może się przebudzi. Kobiety śmiały się, wzdychały. Ciężko chora w kącie obróciła się do nich plecami. To wszystko było już poza nią. — O Jezu — knuła Majcherka. — Naraję jej chłopa, zobaczycie. Będzie się coś działo. — I wyszła, jakby miała zamiar już zaraz spełnić swoją groźbę. Ale nic się nie działo. Dalej szedł dzień po dniu. Wynoszono i przynoszono nocniki obłożnych. Przynoszono i odnoszono miski zupy, talerze z chlebem i kubki z zabielaną kawą. Rosłonka jadła i spała. Czasem, gdy była pogoda, wychodziła na dwór za innymi, ale trzymała się osobno według swego zwyczaju i nie widziała nikogo. Kobiety mieszkały na parterze, a na piętrze mężczyźni. Też byli starzy. Chodzili wolno, zgarbieni, niektórzy opierali się na laskach albo na kulach. Byli szarzy, wtapiali się w ziemię, która na jesień szarzała i ukazywała spod trawy swoje łysiny. U mężczyzn było ciszej i spokojniej niż u kobiet. Czasem tylko dobiegał stamtąd jakiś tupot, brzęk, krzyk i znowu wszystko cichło. Ale i tak Rosłonka nie zauważała nic z tego. Przechadzała się owinięta w swój sen jak w ciepłą chustę. Czasem musnęła ręką liść żywopłotu, był ostry, zadrapał jej skórę. Ale częściej dotknięcia były łagodne, miękkie, niezauważalne. Jakaś gałązka musnęła ją po włosach, liść zaszeleścił pod nogą. Ptak przefrunął przez powieki i przeleciał przez głowę na drugą stronę, gdzie była cisza i nie dochodził nawet łopot skrzydeł. Raz w tej wędrówce zabrnęła na podwórze, nagle zobaczyła coś, co omal nie wyrwało jej ze snu. Oczy jej błysnęły. Była to mała różowa świnka. Wprawdzie brudna, utytłana w gnoju po kolanka, ale różowy pyszczek był czysty i niewinny. Prosię stało i bezbarwnymi oczami wpatrywało _ 9 _ się w kobietę. Wyciągnęła rękę, może miała nawet ochotę dotknąć je, poczuć na palcach szorstkość szczeciny i ciepło skóry, ale wtedy prosię porwało się i odbiegło, kłapiąc w pędzie różowymi uszami. Wtedy stało się coś dziwnego. Znowu coś upadło na Rosłonkę. Omal się nie przewróciła. Deska uderzyła ją w czoło i odskoczywszy runęła u jej nóg. Z chlewa wyszła stara kobieta. To ona rzuciła deską. Rosłonka była tu intruzem, może chciała porwać, zabrać jej prosiaka. Kobieta bluznęła przekleństwami, nie wiedziała, że słowa nie mogą dotknąć Rosłonki. Słowa jej nie dotyczą. Deska odbiła się od niej, ale pozostawiła guza niedaleko skroni. Świniarka też była pensjonariuszką zakładu, ale nie chciała spać ze wszystkimi w sali. Upodobała sobie chlew, a wszystkie świnie w nim uznała za swoje własne. Prosiaki były jej dziećmi. Karmiła je z ust. Spała między nimi na brudnej słomie. Nie było na nią rady. Ani kąpieli, ani czystego ubrania. Cuchnęła świńmi. Wreszcie kierownik i opiekunka zakładowa dali za wygraną. Wydawała się szczęśliwa wśród swoich świń. Tylko kiedy zabierano którąś na zabicie, biegała w kółko i lamentowała, jakby zabierano jej kogoś najdroższego z rodziny. Nie przeszkadzało jej to potem cieszyć się z miski świeżej wątroby świńskiej albo kaszanki. Jadła żarłocznie, jakby mogła choć w ten sposób odzyskać swego ukochanego świniaka. To ona uderzyła Rosłonkę deską i zmusiła do omijania podwórza w jej wędrówkach po dworze. Świnka jednak, skoro raz weszła Rosłonce w oko, zapadła tam miękko jak w pieluchę snu. Tkwiło w niej to coś różowego, cielesnego, zagnieżdżało się w niej, poruszało się płynnie jak płód, zapadało głębiej, aż tam, gdzie leżą źródła majaków sennych; tych obrazów mglistych i natarczywych otaczających głowę leżącą na poduszce, pogrążoną we śnie. Aż raz zjawiło się, wyłoniło się stamtąd, z samej głębi. Było dzieckiem o pyszczku świnki. Rosłonka tuliła je do siebie, a brodawki piersi odezwały się szarpiącym bólem, jakby prosię ssało jej pierś. Nakarmiła je i ukryła z powrotem w samej głębi, aby nikt go nie wypatrzył. Nosiła tę tajemnicę, aż zapomniała o niej. W zapomnieniu objawia się to, co najważniejsze. Jesień przyniosła ostatnie może dni ciepła i słońca. Drzewa płonęły. Stare złoto zaścielało alejki ogrodu. Rosłonka w trochę za dużych butach szła zasłuchana w szelest, który zlewał się z wewnętrznym szelestem przemijania. Była trochę nazbyt okrągła, ciężkawa od tego objadania się po okresie głodu, ciało miała białe, nie chwytające słońca. Jej ciemne włosy zaczesane gładko, przyli-zane nad bardzo białą twarzą tworzyły jakby zawój. Była leniwa, senna — 10 — i ociężała. Można by ją wziąć za wschodnią kobietę z haremu. Gdyby nie te niezgrabne buty, suknia nie przykrywająca dobrze blizn po oparzeniach na nogach, ruchy pozbawione wdzięku. Ręce zaplecione na piersiach czyniły ją jakby przygarbioną, ale pomagały jej utrzymać w sobie stan sennego skupienia. Usiadła na ławce stojącej w końcu alei. Stąd dom wydawał się piękny jak pałac, nie widać było jego przeznaczenia, wypełniającej go od podłóg do sufitu starości, choroby, oczekiwania — bez nadziei oczekiwania, twarzy w oknach, oczu wlepionych w świat, który już był nie do zdobycia dla nie chodzących. Dom miał swoją twarz. Miał czoło, brwi, oczy, nos i usta — rozdziawione drzwi kuchenne. I tą swoją twarzą wpatrywał się w Rosłonkę. Ta twarz nie była ani uśmiechnięta, ani współczująca, ale nie była też straszna. Była tak obojętna, jak twarz urzędnika w biurze zakładu, który pytał ją o nazwisko, jak twarz kierownika, jak wszystkie twaize, od których może wiele zależy, ale które zaraz odpływają, więc nie są ważne. Dom patrzył i gapił się na Rosłonkę, a ona patrzyła obojętnie na jego obojętność. I już miała wstać i odejść. Może niedługo zaczną znowu dawać jeść. Pragnienie jedzenia nie było dla niej głodem, ale niejasnym poruszeniem tęsknoty. Chciała już wstać, ale stało się nagle coś strasznego. Jakaś obca, niewiadoma ręka uchwyciła jej dłoń, przytrzymała. Ciepłym, niewiarygodnym ciężarem, przygniotła jej rękę do ławki. Zdawało się, że gest ten jest i mocny, i delikatny. Mogła wyrwać rękę, wstać i odejść. Ale jednocześnie czuła, że żadna siła nie uwolni jej dłoni schwytanej w ten miękki potrzask. Czekała. Obok niej siedział mężczyzna. Jeszcze nie zdążyła go zobaczyć, nie zdążyła mu się przyjrzeć, kiedy już wyczuła lekki, ale dobrze znajomy zapach, jaki bił od niego. Zapach ojca. Zapach mężczyzny i wódki. Nagle dłoń mężczyzny, jakby drocząc się z nią, cofnęła się, uwolniła ją. Ale ona teraz zastygła w bezruchu. Gdzieś z dna pamięci wypłynął smak podobnego oczekiwania. Wprawdzie łączył się z nim skurcz lęku, ale może to lęk właśnie był samym jądrem, samym środkiem oczekiwania. I nagle wróciło. Ręka znów położyła się na wyczekującej dłoni. Powtórzył się spazm zaskoczenia, niemal szloch. Rosłonka zadrżała. Przez jej senne ciało przebiegł jakby prąd elektryczny, który biegł po wszystkich członkach i budził je. Obudziła się. Jeszcze nigdy nie była tak obudzona. Jeśli dotąd chodziła w kilku warstwach snu, to teraz nagle została jakby wyłuskana z ostatniej warstwy, jakby wydana dopiero na świat. Uderzył ją po oczach świat. Wciskała się pod powieki czerwień i złoto jesieni, zieleń dojrzała, jesienna biła w nozdrza, parowało powietrze tak rozedrgane jak ciało. Uszy wiercił — 11 — łoskot wszystkich zespolonych głosów, których dotąd nie słyszała. Trzepot ptaka nie przalatywał już przez jej głowę, lecz wił w niej gniazdo. Wchodziło w nią szczekanie psa i nawoływanie perliczek gdzieś za płotem, i pianie koguta, i turkot wozu, i krzyk od strony domu, i w tę nagle wzniesioną orkiestrę wmieszał się całkiem blisko głos, który szepnął: — Jesteś sama? Nieważne. Cokolwiek by powiedział, głos jego zlewał się z głosem całego świata, który nagle się objawił i przypłynął. Przyjęła ten głos w siebie, jak przyjmowała chleb i zupę. . — Jak się nazywasz? — Rosłonka. — Ładnie. A ja Zenon. Zenek możesz mówić. Musimy się zaprzyjaźnić. Dobrze? Nie protestowała. Nie protestowała, kiedy przysunął się bliżej i wyraźniej jeszcze poczuła zapach ojca. I jakiś żar bijący od niego. Mogłaby się spalić w tym żarze i nie poczułaby bólu. — Chcesz? — kusił głos. Nie odpowiadała, a raczej odpowiadała całą osobą, całym poddającym się, osłabłym, obudzonym nagle ciałem. — Rosłonka musi już iść — rzekła. Mówiła o sobie w trzeciej osobie, tak jak mówią dzieci. — Rosłonka przyjdzie. Wtedy spojrzała na niego. Miał twarz starą, pooraną, wargi zaślinio-ne, nos na końcu czerwony, oczy załzawione. Był prawie łysy. Jeden pozostały rzadki kosmyk włosów zaczesywał do przodu. Rosłonka starała się poprzez tę skórę przedrzeć się w głąb, do samej istoty tego człowieka. Uniosła lekko dłoń. Wyobraziła sobie, że dotyka palcami tego czoła i wygładza na nim zmarszczki, i przesuwając końce palców rzeźbi tę twarz na nowo, aby stała się młoda i piękna. I już taka była. Rosłonka • znalazła w nim odblask czegoś, co uczyniło go pięknym. Wtedy uśmiechnął się ukazując rząd sztucznych zębów. Rosłonka już szła do domu i czuła, że mężczyzna odprowadza ją wzrokiem. Wskutek tego alejka zrobiła się strasznie długa, dom oddalił się, a ona szła i szła, i niosła w sobie coś, czego dotąd nie znała. Jakieś światło. Pewno było to widoczne dla wszystkich, bo kiedy wreszcie doszła i usiadła na łóżku, sąsiadka zapytała ją: — Coś taka dziwna. Rosłonko? Coś ci się wydarzyło? Ale choć obudzona ze wszystk moje wspaniałe włosy. To nie jest Halina. Halina umarła. Znając Staszka, a zwłaszcza Irenę, mógł przypuszczać, że z rozmysłem podjęli tę próbę ponownej konfrontacji, próbę pojednania. Naiwni. Najpierw wstąpili na kawę do obskurnej restauracji koło sklepu. Staszek zamówił wódkę, ale piły tylko panie. Zjadły też z apetytem jajecznicę. Tomasz wykupił obiad w pałacu. Siedli przy osobnym stole. Było zwyczajnie, bez napięć. Nie było Haliny. Tylko kiedy odjeżdżali, kiedy Irena i Staszek wzięli go w ramiona i całowali w policzki, ona też nachyliła się ku niemu i pocałowała powietrze po obu stronach jego uszu. W gardle wezbrał mu szloch. Machał im jeszcze chwilę, póki samochód nie skrył się za żywopłotem na zakręcie. Tomasz wyszedł ich żegnać bez palta. Deszcz ustał. I nagle lunęło znowu. Dzieci ze śmiechem biegły do sieni. Jakaś dziewczyna rzuciła się na krzesło koło portierni i otrząsając głowę z deszczu dzwoniła zwisającymi kolczykami. Teraz zajrzał do salonu. Drzemała tam na kanapie starsza pani. Chłopiec — jej wnuk — brzdąkał na fortepianie. Grał gamy, a teraz męczył się i improwizował, pochylony, nadsłuchujący niepewnych akordów. Tomasz z uśmiechem ukłonił się pani w holu robiącej na drutach. Lekko zaczął wchodzić po schodach. Był szczupły i dlatego wyglądał młodziej, niż to wypadało z metryki. Nagle bez żadnego powodu świat stał się jasny i zwyczajny. A właściwie polegało to na tym, że on, Tomasz, zgodził się na świat taki, jaki był, zadeszczony, szary, przymglony, z wszystkimi ludźmi gnieżdżącymi się po kątach, wypatrującymi promyka światła. Godził się na świat. Przyjmował go, jak się przyjmuje dar, wprawdzie nie taki, o jakim się marzyło, ale darowanemu koniowi... Uporządkował papiery na stole. Jak to dobrze, że nie uległ. W czasie obiadu przez cały czas miał jedną prośbę na języku: Pozwólcie, że wrócę z wami. Chcę być już w domu. Może się zmieszczę. Spakuję się w ciągu dziesięciu minut. Ale nie powiedział tego. Usiadł i zaczął pisać. Ta nowa sprawa dojrzewała w nim od dawna. Styczeń 1978 Jej oddech wypełnia powietrze, brak jej tchu. A za nią jak olbrzymi miech dyszy inny oddech, coraz potężniej, coraz gwałtowniej. Już czuje na szyi i na włosach gorący wicher oddechu tego, który ściga. Jest osaczoną zwierzyną, jest łanią, którą opadła sfora. Na chwię zawahała się. Gdzie stąpnąć? Gdzie śmignąć? Ten jeden moment wystarcza. Chwieje się, pada. Jak cudownie. To jak wniebowzięcie — upaść po szaleńczym biegu ucieczki. Nic już nie poradzisz, miła. Nie uciekniesz. On jest tuż. Ogromny, potężny, nieodparty. Ucieczka uczyniła cię najsłabszą z najsłabszych, ziemia lituje się nad tobą uginając się miękko. A może to ty sama stajesz się ziemią. Napełnia cię niezmierzona potęga słabości. Tak! To ty jesteś ziemią, odwieczną, wyczekującą, wielkoduszną. I wiesz, że to, co dać możesz — nie ma ceny, że echem potoczy się przez wieki i przez pokolenia. Uległa — nie masz w sobie nic z pokory, ponieważ jesteś potężna, wspaniałomyślna i pełna władczej łaskawości. Jakże jesteś wielka, ziemio, i piękna, i można, i wspaniała. Ziemio! Ziemio! To oddech ponad tobą, oddech wyśpiewuje swój hymn pożądania, a ty — ziemio — możesz mu nakazać trwanie — nie dając nigdy zaspokojenia. Niech huczy- Niech szumi ponad tobą zawsze, zawsze. Teraz jesteś szczęśliwa. Przed chwilą potężna i silna, a teraz słabość przenika od wnętrza twoje ciało i ścieka, czujesz wyraźnie, jak przenika z komórki do komórki ciała, aż do palców u nóg. Słabość, która pozwala ci uwolnić się od cielesności i od czasu. Stajesz się lekka, lekka ponad miarę, mogłabyś zerwać się i tańczyć, a powiew wiatru uniósłby cię do góry wraz z puszystymi nasionami ziemi. Tutaj, poza ciałem i poza czasem, jest ojczyzną wszelakich pomysłów, tu się rodzą myśli, tu powstają energie ludzkich dzieł i poczynań. Z tej radości oczekiwanej, którą zaraz wybuchnie na wszystkie strony świata — bierze się to wszystko, co stworzyła ludzkość przez wieki, a co nie jest sumowaniem się ciężkiego trudu dni, ale lotnym wybłyskiem wyobraźni, co jest samą twórczością, przeczuciem sensu wszystkiego, co jest bezsensowne, nakazem ładu dla wszelkiego chaosu, czy będzie to chaos rzeczy, myśli czy języka. Chaos początku czy końca, to nie ma znaczenia. I oto zjawia się i ona sama. Radość. Z początku cichutka jak nuta fujarki, gdzieś z krańca ciszy, z szelestu samej sunącej po żyłach krwi. Rosnąca, rozlegająca się, ogromniejąca i przywracająca zarazem światu jego ludzki i drobnostkowy wymiar. To, co się działo dotychczas — było pełne straszliwej powagi i surowości. Oczy pożądania wpatrują się w siebie bez uśmiechu, śmiertelna jest powaga łączących się zwierząt, wielkie serio natury, która pozwala sobie, ona jedna, na obojętne wobec wszel- — 58 — kich sensów — niepojmowanie sensu. Teraz możesz się już roześmiać i niech brzmi twój śmiech, bo bez śmiechu wszystko to stałoby się zbyt rychłe i natychmiast po spełnieniu następowałaby śmierć. Ona już tam jest. Już woła. To jej głos. Możesz go jeszcze zagłuszyć śmiechem. Julia śmieje się. Cichym, wewnętrznym śmiechem, od którego drgają jej piersi. A jednak tamtego głosu nie da się zagłuszyć. Jest drewniany, rytmiczny jak daleki odgłos kijanek na wodzie, jak pukanie do drzwi, jak kołatanie bydlęcych kołatek. To tam, za rzeką. To nic. To tylko zwykłe odgłosy życia. To znowu koparki pracujące w glinianym wykopie. Ale cichsze, bardziej niepochwytne, jak tajemniczy szmer w głębi zamkniętej trumny, który może być też szmerem naszego własnego, jeszcze żywego serca. I nagle ogarnia ją straszliwe i nieludzkie zmęczenie. Zbyt wiele przeżyła przez tę chwilę. To dlatego. A także dlatego, że zaraz musi podnieść głowę, spojrzeć na siedzącego obok mężczyznę, którego ręka przygniata ziemię. Że musi spojrzeć mu w twarz, wstać i odejść. Oczywiście, tak zrobi, bo tak być musi. Bo tak jest zawsze. Bo tak być powinno. Ale tymczasem to zmęczenie należy przecież jeszcze do dziejów romansu, który właśnie dobiega kresu. Trzeba i to przeżyć. Trzeba przeżyć do końca. Zmęczenie jest czymś dławiącym, niezrozumiałym jak paraliż. Żadne słowo nie wyszłoby teraz z jej ust. Język zesztywniał i jakby stanął kołkiem. Stopy zrobiły się ciężkie, jakby dźwigały pudowe ciężary. Jak tu teraz wstać i odejść i jakże ciężki będzie jej krok, gdy tak będzie odchodzić, a jego wzrok będzie szedł za nią z daleka. Pomyśli: Jaka ona stara. Nie, co mi się ubrdało? Zdawało mi się, że to jeszcze kobieta. — Zniechęcenie. A niech pomyśli. Jakie okropne to wszystko i niech się prędzej skończy. Miłość jest najstraszniejsza, gdy się dopełniła. Gdy nagle okazuje się, że związani więzami nie do rozerwania, nic sobie nie mają do powiedzenia, szarpią się na uwięzi, zacieśniając węzeł, a jednocześnie pogłębiając rany od sznura, który zaciska się na obu złączonych dłoniach. Ta ręka jeszcze leży na jej ręku, a już ją uwiera i miażdży. Jest jej okropnie żal, że to, co było tak upragnione, staje się nieznośną udręką. A ręka jest tak ciężka i tak władcza, że dłoń nie zdoła już uwolnić się od tego ciężaru. Może to znów początek, może to dopiero początek. Jakby znowu zrywał się moment popłochu, ten sam, co na wstępie miłości. Ale nie, to już tylko pozór. Nic nie wraca, nic się nie powtarza. To już tylko ostatnie przebłyski buntu, aby nie musiało być tak, jak być musi. Dłoń Julii uwalnia się spod ręki mężczyzny. Julia podnosi głowę, spogląda na twarz, w której nie ma nic oprócz oczekiwania. To wszystko, — 59 — co przeżyła, przeżyła więc sama, w całkowitej samotności, tak jak być powinno. Według wszelkich reguł tego świata. On już wie, że gest jej jest odmową. Julia podnosi się i spokojnie, powoli odchodzi. Cienie gałęzi chłoszczą jej oddalające się plecy. * Przerwa w żywopłocie wypadała w samym rogu ogrodu i odsłaniała widok na cały gliniany wykop, dalej na łysawe łąki przeświecające żółtymi łatami i młody sosnowy las zwartą czarną kolumną podnoszący horyzont. Nic z falistej miękkości krajobrazów, do których Julia przywykła od dzieciństwa. Tamto była prawdziwa wieś, sama idea wsi. Nawet zieleń tam była inna, rześka. Zieleń, w której dosłownie tonęły i chaty, i samotne drzewa na miedzach, i obłoki. Tu wszystko sztywne, szorstkie, osobne. Nawet rośliny nie stapiają się w żadną harmonię, ale są jak rupiecie i gruz za murem cegielni. W rowie za żywopłotem jest ich pełno, jakby zieleń, spływając niemrawo z gliniastych łąk, dorwała się wreszcie chciwie do wody i żarcia i zanurzyła w głębokim rowie rozwichrzony zielony łeb. Podbiały, szczawie i skrzypy, dziewanny i wierz-bówki, mrzygłody i ptasie rdesty, wszystko skołtunione, skłębione, zmieszane jak jeden roślinny zwierz — ssały i chłeptały z ziemi skąpą wilgoć, rozpychały się i strzelały na wyścigi drobnymi, niewydarzonymi kwiatuszkami bez wdzięku. Pachniało to wszystko, a raczej cuchnęło czymś gorzkim, słodkim jak padlina i kwaśnym. Zmieszana woń życia i zgnilizny. A przecież gnicie jest także życiem. Spalanie się materii w obu wypadkach odbywa się na tej samej zasadzie. Konwulsyjny pęd do życia mimo woli przypomina śmierć. Gwałtowność wegetacji chwastów jest jak łomotanie serca tuż przed skonem. Każde uderzenie może być ostatnie. Każdy łyk powietrza może być ostatni. Więc krztuszą się i charczą. I jeszcze żyją, i jeszcze — o ironio! — kwitną, a nawet spodziewają się wydać owoce, które jak wierzbówki — włosy Chrystusowe — lecieć będą za miesiąc z wiatrem — mądre, przemyślne, chytre. Jest coś przerażającego w dzikiej trwałości zieleni. To ona, zachłanna i obojętna, zlizuje swoim jęzorem nasze ślady, groby, cmentarze, miasta. A przecież to rośliny ożywiają umarłych. Czerpiąc z ich rozkładu sole mineralne wprowadzają ich znów w obroty życia. Drzewo sięgnie korzeniem ? zaczerpnie ciebie tyle, że spojrzysz znowu w niebo zielonymi oczami liścia. To będzie prawdziwe zmartwychwstanie. Niektórzy trzęsą się, aby odejść z wszelkimi honorami i namaszczeniami, z księdzem i pompą. Zabiegają o to zawczasu, pełni do końca — 60 — obłąkanej pychy. Pani Chęcińska była dziś tak słaba, że kumy namawiały ją> by koniecznie wezwała księdza. — Moje złociutkie! — powiedziała. — Czy za każdym spadającym liściem miałby biegać ksiądz z olejami? Julia stoi w rogu ogrodu, tam gdzie przerwa w żywopłocie, gdzie wydeptano przejście przez rów na łąkę i na wykop gliny. Chodzą tędy na pewno ci, którzy wolą omijać oficjalną furtkę. Nagle budzi ją z zamyślenia warkot. Drgnęły i zbudziły się na wykopie koparki. Tu, bez osłony żywopłotu, ich warkot uderza w uszy aż do bólu. Kopią wielki dół. Jest jakieś dziwne podobieństwo tych dwóch ludzkich spraw obok siebie. W pustce obrośniętej zielskiem leżą dwa obiekty. Dom starców i chorych, całą swoją krzątaniną zmierzający ku śmierci, i tuż obok ten pogłębiający się z dnia na dzień wielki żółty, gliniasty dół. Ci tam, wewnątrz, nasłuchują warkotu, który oznacza, że dół powiększa się powoli, ale bezustannie. Lekarstwa. Nocniki. Obiad. Kolacja. Noc. Dzień. A tymczasem tam kopią wielki dół. Dół. Deszczowe lato — No, trochę czystego papieru, butelka koniaku — i możesz tu napisać arcydzieło — rzekł mój przyjaciel, który mnie przywiózł i pomógł wnieść walizki. Rzeczywiście, pokój był niezły, niezbyt duży, trochę ciemny, mansardowy, ale lubię takie pokoje. W okienny wykusz wprawiony był kawałek błękitu. Pogoda była piękna. — A przynajmniej dzieło swego życia — przytaknąłem stawiając na stole moją maszynę do pisania. Wziąłem ją, bo właśnie Staszek zaproponował, że mnie odwiezie. Chciał przy okazji rozejrzeć się, jak tu jest. Ale wcale nie miałem zamiaru otwierać tej maszyny. Przyjechałem odpocząć. Właśnie skończyłem trudną książkę, oddałem i postanowiłem zapomnieć o niej. Zapomnieć o mojej profesji. Nie można pisać ciągle. Nawet krowa nie daje mleka przez okrągły rok. I właśnie usłyszałem ryk krowy tuż blisko, jakby koło ucha. Wychyliłem się, wyjrzałem przez okno. No tak, dali mi tę gorszą stronę, od stajen i obór. Właśnie krowy wracały z pastwiska i rykiem obwieszczały bliskość obory. Pchnąłem okno, aby otwarło się szerzej. Buchnął nagrzany zapach mleka i nawozu zmieszany ze słodkawym zapachem benzyny. Gospodarstwo jest oczywiście zmotoryzowane i będą terkotać ciągniki. Westchnąłem. Czy nie ma już ucieczki od cywilizacji, czy tylko ja jestem tak niezaradny i nieruchawy, że nie potrafię znaleźć sobie azylu ciszy i spokoju? Słyszę czasem opowieści o takich miejscach, ale tam trzeba znowu z własnym wozem, namiotem, kocherem, a ja wyrosłem już z harcerstwa. 1 jak tu pogodzić sielankę z pewnym minimum wygód? Zeszliśmy ze Staszkiem do parku: Zamknąłem na klucz swój pokój z nie rozpakowanymi jeszcze walizkami. W jednej były moje osobiste rzeczy i letnie ubrania, w drugiej — książki. - 62 — Z ganku pałacowego roztaczał się widok może banalny, ale jednak cieszący oko. Na zielonej murawie leżała czysta płyta stawu. Nieruchome łabędzie nadawały temu obrazowi wygląd sztucznego tła staroświeckiej fotografii. Mam taką fotografię dziadka i babki na tle jeziora w Szwajcarii. Babka jest w ciąży, długa ciemna suknia spływa z jej wypukłego brzucha, a dziadek opiekuńczo trzyma dłoń na jej ramieniu. Oboje patrzą na mnie, na swojego nieznanego wnuka, z pełnym skupieniem. Pewno wpatrywali się w obiektyw zbyt długo. Staszek nie był łaskaw kontemplować ze mną widoku, z właściwą sobie nerwową żywością zbiegł ze schodów. Pogrążyliśmy się w alei starych drzew. Lipa. Wiąz. Grab — poznawałem. — A twoja praca? — zapytałem uprzejmie. — O, jeszcze daleko do końca. Nie mogę sobie jeszcze pozwolić na odpoczynek. Wlazłem w problemy modelu nowej inteligencji, to mi się rozrasta. Postanowiłem wrócić do dyskusji, jakie o inteligencji toczono tuż po wojnie w publicystyce i literaturze. Właściwie była to dyskusja przeciw inteligencji. I oto teraz problem nabrał nowej aktualności. Kpiny z inteligenta przestały nas bawić, nie uważasz? Cholernie nam brakuje pewnych cech dawnej inteligencji. Chętnie bym z tobą na ten temat pogadał. — Przyjedź któregoś dnia na obiad. Pogadamy. Choć nie wiem, czy umiałbym ci w czymś pomóc. Nie jestem socjologiem. — Potrzebne mi spojrzenie pisarza, nie socjologa. — Wiesz co, wpadło mi coś do głowy. Nowej inteligencji przy wszystkich jej przewagach brak czegoś, co cechowało dawną inteligencję. Brak jej poczucia humoru. Staszek przystanął. — No widzisz. Jest to kapitalne spostrzeżenie. I oczywiście potwierdza moją koncepcję. Grupa rozświergotanych pań zbliżała się do nas z drugiej strony zacienionej alei. Przycichły mijając nas i słowa Staszka: „to potwierdza moją koncepcję" — zabrzmiały nagle sztucznie i popisowo. — Wracajmy już. Obiecałem Irenie, że nie spóźnię się na obiad. — Pozdrów ją. Odwiedźcie mnie. Można tu zatelefonować, zamówię obiad. Staszek już siedział w swoim samochodzie. Chciałem, żeby już odjechał. Chciałem być sam i skupić się na to moje odpoczywanie. Bo w gruncie rzeczy nie umiałem tego i chciałem ułożyć sobie pewien — 63 — plan. Jakąś, jak by Staszek powiedział — koncepcję mojego czasu, koncepcję siebie w tym wolnym czasie. Opony jego wspaniałego wozu z szumem przemknęły. Podniósł się kurz koło bramy. Pojechał. Już skręca na szosę. Jestem sam. Chciałem jeszcze raz spojrzeć na banalny widok parkowego stawu z łabędziami. Wróciłem przez furtkę do parku. Zauważyłem na brzegu dwie ławki i jakąś ??? pochyloną kn sobie. Po drugie 5 strome w głębi, zanurzona w zieleni trawnika stała pusta ławka. Pojdę fam posiedzieć. I nagle wydało mi się, że nie, wcale nie muszę nic planować, nastawiać się, koncypować. Rozległy, cienisty park i ta samotna ławka w głębi. To powinno mi wystarczyć. Będę szczęśliwy siedząc na tej ławeczce i patrząc w oko wody. Potem podniosę wzrok na poszarpaną i rozmaitą ścianę zieleni. I to wszystko. I to wystarczy. Czułem w sobie szczęśliwą, zapraszającą pustkę. Zapomniałem od razu o Staszku i o społecznych modelach inteligencji. Ich przyjazd, Staszka i Ireny, majaczył w niekonkretnej przyszłości, nie byłbym teraz zdolny do żadnej intelektualnej rozmowy. Pustka. Pustka I coś w rodzaju cichego smutku. Coś mnie jednak uwierało w tej pustce, to było coś, co powiedział Staszek. Nie mogłem sobie przypomnieć. I nagle, ach, tak — ta butelka koniaku. Oczywiście na pociechę. Jako partnerka samotności. Litował się nade mną, on, który nigdzie nie wyruszał, bez Ireny. Aż dziw, że dziś pozwoliła mu jechać samemu, tylko ze mną. No i miał zaraz wracać. Już pewno jest w połowie drogi do domu. A Irena czeka i nakrywa do stołu. Otrząsnąłem się. Nie dam się wrobić od samego początku. Poszedłem twardo na górę i rozpakowałem swoje walizki z systematycznością domatora, który swój dom nosi z sobą. Góra książek na stole. Sprawdzić, czy nocna lampka się pali. Potrzebna mi do wieczornego rytuału czytania przed zaśnięciem. Usiadłem w fotelu na wprost okna, w którym ciągle tkwił kwadrat błękitnego nieba. I rozległ się gong wzywający na obiad. Jakie to szczęście, że nikogo tu nie znam — myślałem sobie schodząc ze schodów. Wymijali mnie jacyś ludzie, jakieś podlotki, jakaś staruszka całkiem żwawa, którą przepuściłem przodem. Biegł za nią chłopiec, który, jak się potem dowiedziałem, przebywał tu w charakterze opieki do babci, nie zawsze jednak mógł za nią nadążyć, a w każdym razie to ona czekała na niego. Potem też dowiedziałem się, że chłopiec gra w salonie na fortepianie. Pozwolono mu na to w godzinach rannych, po śniadaniu, kiedy wszyscy goście rozpraszają się po parku i okolicy i jego gra najmniej może przeszkadzać. — 64 — Goście spływali do jadalni i wiele miejsc było już zajętych. Zwrócił się do kelnerki z zapytaniem, gdzie może usiąść. W odpowiedzi nieokreślony ruch ręką, wzruszenie ramion. Zrozumiał, że musi sam wybrać miejsce, lecz rozglądać się zbyt długo nie byłoby grzecznie. Zbliżył się do najbliższego stolika, przy którym zauważył nobliwą starszą\ panią przypominającą mu jego własne babcie i ciotki z dzieciństwa — Czy można? — ukłonił się. \ Panie były już przy zupie. Bąknął swoje nazwisko i usiadł. Oprócz pani-ciotki były jeszcze dwie osoby w średnim wieku, spotkał je chyba niedawno w parku. Rozmowa nie kleiła się. To i dobrze. Potrzebna mu była zupełna anonimowość. Zanim panie przystąpią do szturmu, żeby wybadać, kto zacz, żonaty czy rozwiedziony, minie trochę czasu i upragniona anonimowość potrwa. Naiwny, nie wiedział, że zaraz po obiedzie ruszą do portierni zrobić wywiad w jego sprawie i przy kolacji będą już lepiej o nim poinformowane niż on sam o sobie. Tymczasem otoczył się szczelną, jak sądził, zasłoną powściągliwej uprzejmości. Został niewątpliwie obejrzany dokładnie — od sandałów, w jakich nikt już chyba nie chodzi, do srebrnej korony w trzonowym zębie. Podobał się. Podobał się nawet starszej pani-ciotce, choć tego nie pragnął. Natychmiast po deserze podziękował i odszedł. Czuł na plecach spojrzenia kobiet. Przez chwilę zawahał się: na górę czy do parku. Tak, teraz na tę ławeczkę, tam w gfębi, o której marzył. Jedno z marzeń tak łatwo w tej chwili osiągalnych. Bardzo chciał być sam, więc słysząc za sobą głosy wstających od stołu runął w oszklone drzwi ganku i wybiegł do parku. W powietrzu stał gęsty upał letniego popołudnia.. Szedł szybko, uciekał aż do chwili, gdy objął go cień drzew. Dopiero teraz naprawdę może przywitać się z drzewami. Drzewa zawsze były dla niego istnieniami żywymi, osobowymi. Czuł przed nimi respekt. Czasem pozwalał sobie na czułość i dotykał ich kory wszystkimi pięcioma palcami. Myślał o ławce po drugiej stronie stawu, ale aleja parkowa wciągała go coraz głębiej i głębiej, aż dobiegła do końca parku. Stąd dzika zarośnięta ścieżka prowadziła na prawo, a z przeciwnej strony widać było murek okalający park. Na wprost alei, którą szedł, znajdował się zagadkowy postument bez napisu, na którym stało naczynie podobne do wazy na zupę. Dzika ścieżka z pewnością zaprowadziłaby go do wymarzonej ławki, ale druga strona wabiła blaskiem pełnego słońca. W cieniu drzew było chłodno, więc to otwarcie na słońce wyglądało zapraszająco. No tak, oczywiście, jest w murze furtka, ale zamknięta. Zardzewiały zamek »5-Deszczowe lato" ----- '65 ----- i klamka nie puszczają. Jeśli jednak jest tu ścieżka i nawet ze śladami stóp, musi być jakieś przejście w murze. Oczywiście jest. Kilka cegieł strąconych — wystarczy podnieść nogę, aby przesadzić murek. Tomasz stanął olśniony. Olśniony to znaczy oślepiony. Z początku nie widział nic, tylko blask. A potem oczy oswojone ze światłem odnajdywały wszystko, do czego ostatnio tak bardzo tęsknił, udręczony pracą zawsze pomyślaną ponad swoją miarę, samotnością, miastem. Westchnął głęboko, jakby z tym westchnieniem zrzucał z serca to wszystko, i wyszedł szczęśliwy naprzeciw kwitnącej łące ze wszystkimi jej szelestliwymi i pu-chatymi cudami, wysokim kwitnącym zielskom na poboczu polnej drogi, połyskującym czerwienią gronom kaliny za rowem. Dróżka wiodła w górę i wciągała w przestrzeń polną, daleką, płynącą aż do niebieskiego pasma lasu na horyzoncie. To wystarczy. To wszystko. Nic więcej — powtarzał w sobie. Nagle ukląkł, pochylił się i zanurzył twarz w nagrzanej łące. Siedzę przy moim stole do pisania. Jest trochę za niski. Ale tak z piętrzącymi się książkami, z tą zieloną lampą jestem prawie w domu. W każdym razie nie ma tu nic z atmosfery pokoi hotelowych, których nie znoszę. Żadnych tanich reprodukcji na ścianach, boazeria i tapeta nieco krzykliwa w kolorze, ale za to wesoła. Siadam do pisania tylko po to, aby stworzyć sobie poczucie bezpieczeństwa. Zioła, które przyniosłem, więdną i pachną jak cała łąka. Zerwałem je, żeby ponazywać je przy pomocy klucza, który przywiozłem. Lubię nazwy, imiona. To, co nazwane, istnieje bardziej. Przecież Adam w raju zaczął od tego, że ponazywał wszystkie rzeczy. Poza tym w samych ludowych nazwach roślin tkwi poezja, która czyni zbędną całą poezję. Krwawnik, najpospolitszy ze wszystkich, tobołki pastusze, przytulią właściwa, świetlik łąkowy, wilczomlecz nadobny. W zeszłym roku na wycieczce autokarowej zapisywałem nazwy miejscowości na trasie Warszawa— Częstochowa—Kraków. To był też poemat o ziemi naszej. Skąd to się bierze? Myślę, że w tych nazwaniach tkwi jakaś odwieczna mądrość języka, coś, od czego znowu poezja się odcina, o co jest uboższa. Potrzeba nam odnowy poezji, poety, który by wydobył od dawna zapomniane warstwy mowy. Trzeba by na to wielkiego talentu — i całego życia przed sobą, a ja przecież żyję już życiem dośmiertnym. Ale to także tylko przypomnienie. Jest tu pięknie, wiejsko, prawdziwie. Chcę tu spędzić swoje dobre, zasłużone lato, nie szarpać się, pozwolić sobie na luz, na lenistwo nawet. Być, po prostu być! Dzień był piękny, a teraz wieczorem rozszalała się burza. Nie — 66 — Dzień był piękny, a teraz wieczorem rozszalała się burza. Nie boję się burzy, a nawet jakby uwalnia mnie ona od lęku. Jest projekcją mojego wnętrza. Podobno od kilku dni tutaj wieczór kończy się burzą, a nazajutrz jest znowu olśniewająca pogoda. Cieszy mnie to wyzwolenie żywiołów. Najpierw suche błyskawice i odległe grzmoty. Pamiętam z dzieciństwa odgłos maglownicy na górce, brzmi to tak samo. Potem gromy zbliżają się. Otwieram okno. Uderza we mnie pierwsza fala deszczu. Jest to coś dziwnego. Od razu ściana wody. Zamykam okno, ale i tak słyszę plusk, szelest deszczowych strug. Potem coś dzwoni. To ruszyły rynny, zadzwoniły blachy. A szyby omywa miękka łapa wody. Dobrze tak siedzieć i słuchać deszczu. Ile mi to przypomina. Oranżeria w domu dziadka, gdzie sypiałem w czasie okupacji. Tam wszystko dudniło i dzwoniło od deszczu, szklany dach przeciekał i trzeba było wszędzie ustawiać blaszane puszki, słoiki, donice. Była to cała orkiestra kapania. Spało się przy tym dobrze, jeśli nagle nie prysnęło na twarz. Aż dziw, że można zachować z tamtych czasów takie czyste, szczęśliwe wspomnienie. Pamiętam lepiej dobre rzeczy, a przecież... tym bardziej szarpiące jest zło. Nie, nie będę pisać. Przecież mam się uczyć tylko być. Cisza. Otwieram znowu okno. Jakie wspaniałe niebo, poszarpane, barokowe, i pełny księżyc leci poprzez szpary chmur jak krajobraz widziany z pędzącego pociągu. Spać, spać. Rzucić się w sen jak w głęboką wodę. Nazajutrz nie pozwolił sobie na pisanie. I jeszcze jeden dzień. I jeszcze. Postanowił realizować zamiar czystego bycia. Stało się to tym łatwiejsze, że po tej burzy pierwszego wieczora nie wróciła już pogoda poprzednich dni. Było szaro, chłodno, deszcz siąpił nieustannie. I dla pełnej dziwności wieczorem wypogadzało się, a noc dawała znowu przedstawienia burzy, feerii błyskawic i gromów — istny jarmarkowy festyn. Wreszcie i noc się zmęczyła. Zaczęło się deszczowe lato. Okazuje się, że nie ma nic trudniejszego niż być. Podejrzewałem to. Człowiek podpiera się całą swoją krzątaniną, beznadziejnym poczuciem obowiązku, pracowitością, która jest tylko tchórzostwem, lękiem przed samym byciem. Już dziś nie wytrzymałem i zbiegłem do holu szukać ludzi. W salonie siedziała na szczęście tylko starsza pani i porozmawialiśmy sobie o pogodzie. O mizerio ludzka! Nie umiem odpoczywać. Kiedy wygasa niepokój zwykłej aktywności, człowiek nagle więdnie i zapada się. Rodzi się straszne podejrzenie, że nie ma we mnie nic więcej oprócz tego, co nazywam pracą, działaniem, a co przecież jest tylko powierzchniowe. A to — co zdawało się nam głębią, czymś, na co nie pozwalamy sobie na co dzień tylko — 67 — z poczucia obowiązku i wewnętrznej dyscypliny — jest pustką. Pustką. Niczym więcej. Wybrałem się z desperacji na spacer. Tutejsza gleba jest gliniasta, wszędzie błoto, a na polach tworzą się stojące rozlewiska. Szedłem bitą drogą obsadzoną starymi, zwyrodniałymi już jabłoniami i śliwami. Owoce cierpkie i twarde. Uczę się być. Siedzę i trzymam ręce na kolanach. Staram się wytrwać jak najdłużej nieruchomo. Takie ćwiczenie ascetyczne. W pewnej chwili osiągam stan uszczęśliwiającej pustki. Ale nie na długo. Zrozumiałem, że bycie nie da się osiągnąć żadną z technik. Być, czyli trwać, można tylko w czymś, w czymś większym od siebie. Moje niepowodzenia polegają na tym, że usiłuję być w sobie. Jakkolwiek nie mogę zaprzestać tych usiłowań, zdaję sobie sprawę, że mi się nie uda. Nie uda mi się tak po prostu być. Być, kiedy świat zewnętrzny prawie nie istnieje. Jest szara zawiesina wilgoci, w której tonie wszystko. I odgłosy domu nieomal dla mnie nierzeczywiste. Dzwonią na obiad. Rytm domu przywołuje mnie do porządku. Po tygodniu rano postanowił zatelefonować. Nie przychodził mu nikt inny do głowy, jak Staszek i Irena. Wolałby, aby to on odebrał telefon. Irena natychmiast roztoczy swoją nadto kobiecą i ciekawą troskliwość. Może mogliby przywieźć mu jakieś kalosze czy gumowe buty. Trudno już bez nich ruszać się z domu. Przez godzinę walczył ze sobą. Kalosze były może tylko pretekstem, aby usłyszeć znajome głosy, które przywróciłyby mu tożsamość. W oczach pań przy stole był nikim, a w każdym razie kimś zupełnie innym. Ich ciekawość co do jego osoby przygasła. Usiłowały go wciągnąć w karty lub we wspólne rozwiązywanie krzyżówki. Uchylił się grzecznie. Zresztą nie mówiono o niczym innym, tylko o pogodzie i jedzeniu, które się zepsuło. Zszedł na dół z nadzieją, że może Staszków nie będzie w domu. W każdym razie uległ pokusie i to powinno mu przynieść ulgę. W portierni poprosił o Warszawę. Portier wzruszył ramionami. — Nie ma Warszawy. — Jak to nie ma? — Zalało. — Woda zalała kable telefoniczne. Nie ma połączenia — ktoś z boku podsunął wyjaśnienie. — I nie będzie? — Kto wie — odrzekł ospale portier i wskazał ręką okno. Chyba przestało padać, ale było ciemno. Po niebie szły niskie, ciężkie chmury — jakby burzowe. Postawił kołnierz palta i wyszedł na dwór. Więc jesteśmy — 68 — odcięci — myślał. Dom jak zabłąkany okręt pruł dachem przelatujące chmury. Dym z komina kotłowni kładł się nisko. Coś kapnęło mu na głowę. Spojrzał w górę. Pod okapem frontowego ganku jaskółki uwiły sobie gniazdo. Właśnie wyleciała jedna z nich, a z gniazda rozlegały się skrzekliwe głosy piskląt. Białe piórko frunęło z góry chwiejąc się wolno, spadło i znów podlatywało. Widok jaskółczego gniazda dodał mu otuchy i jakby łagodził samotność. Przecież świat jeszcze istnieje. Jaskółki lepią gniazda i karmią małe. Świat, który wydawał się obcy, nagle ukazał swojskie, przyjazne oblicze zatroskanego gniazda. Chwilę zastanawiał się, gdzie iść. Ale wiedział, że wszędzie woda. Zostaje tylko szosa. Przejeżdżające wozy ochlapują go. W kapliczce drzemie za szkłem Jan Nepomucen ozdobiony sztucznymi kwiatami. Cmentarz. Mogiły wojskowe, żołnierz nieznany. Nieznany. Nieznany. Cały szpaler honorowy. Dalej nowe groby, z lastrika, podobne do siebie. Jeden majster rzeźbił krzywe litery. Fotografie nagrobne. Nazwiska. Zwiedzanie każdej miejscowości zaczynał od cmentarza. To naturalne spotkanie z całą wsią. Szedł czytając nagrobki, jakby witał się i rozdawał ukłony. W rogu, mimo wysokiej trawy, wciągnął go cmentarzyk dziecięcy. Niemowlęce nagrobki jak zabawki, potłuczone aniołki, zdrobniałe imiona: Juruś, Marysia, Henryś. Żył lat dwa.. Żyła trzy miesiące i dwa dni. Urodził się i umarł jednego dnia. Zamoczył sobie spodnie do kolan. Przeszedł go dreszcz. Pod tym niskim niebem cmentarz wydał mu się nagle szczególnie ponury. Zobaczył coś w rodzaju pajęczej nici, którą cmentarz uwiązany był do wsi, do każdego domu przy szosie i przy drodze do lasu. Nić ta kołysała się na wietrze, drżała, jakby żywi i umarli przesyłali sobie bezgłośne sygnały i wezwania. Nagle lunęło. Uskoczył w bok. Jakieś drzwi. Ciemna sień. Co to? Poczta. Od niechcenia zapytał: — Nie ma połączenia z Warszawą? — Jest. — W pałacu nie ma. — Kabel zalało. U nas jest, ale trzeba poczekać na połączenie. Jak na międzymiastową. Automat nie działa. Życzy pan? Jaki numer? Odruchowo podał numer Staszka i Ireny. Nastawił się na długie oczekiwanie, ale połączenie było prawie natychmiast. — Ma pan szczęście. Halo! Halo! Warszawa? Tak. Numer nie odpowiada. — 69 — Ach tak. Numer nie odpowiada. Pewno wyjechali. Na pewno wyjechali. Telefonistka obrzuciła go współczującym spojrzeniem. Zapytała: — Pada? — Pada. Westchnienie. Ciemno na poczcie. Od rana palą się żarówki. Kupił znaczek i postanowił napisać do Staszka i Ireny. Ale po co? Może naprawdę wyjechali. Zapraszać ich? Na co? Na ten deszcz i kleiste naleśniki z serem? Rozkosz powrotu do pokoju. Zrzucenia z siebie mokrych rzeczy. Łóżko. Pod oknem pękła widać rynna, bo odgłos płynącej wody zmienił się. Coś chrobocze i nagle rozpryskuje się. Wreszcie słychać już tylko jednostajny szum i pobrzękiwanie blachy. Dom-okręt broni się, chrzęści, ale woda uparcie zatapia go. Aż ukosem schodzi na dno. Spokój. Wielki spokój. Właściwie o co chodzi. Skąd to szamotanie? Że kilka dni pada deszcz. Niech sobie pada. Nie będzie przecież padać wiecznie. Odpoczywać można i tak. Ale jeśli nie potrafisz już odpoczywać, rób coś. Zobacz, co tam masz w swoich papierach. O, przekłady. To czyste rzemiosło. Czasem ci się udaje. Jesteś rzemieślnikiem. To ci wystarczy. Siadaj, spróbuj się skupić. No, dalej. Jest tu taki uroczy wiersz dawnego gruzińskiego poety. Już ???? razy cię o to proszono, molestowano. No właśnie. Kartka pokrywa się linijkami, skreśleniami, piętrowymi poprawkami. Żmudna, uparta robota. Aż powoli na ogryzmolonej kartce zarysowuje się czysty kształt wiersza: Akaki Cereteli Muchambazi Gdybyś tęsknotę mego serca znała, Przysięgam, luba, że byś mnie kochała. Słońce w niebiosach, ty świecisz pod niemi. To błąd jakowyś, że jesteś na ziemi. Tyś sercem cukru, językiem słowika, Radość przynosisz, ale łzy wyciskasz. Miast kłuć mnie kolcem, róże byś mi dała. Gdybyś tęsknotę mego serca znała, Przysięgam, luba, znów byś mnie kochała. Nic milejszego od dawnej miłości, Co przyjaźń chroni, a nie zna zazdrości; — 70 — Nowa jest chwilą wrzącej namiętności, Dobra, by czoło oparzyć młodości. A ty ją rzuć ,— osłoń się przed nią cała. Gdybyś tęsknotę mego serca znała, Przysięgam, pani, że byś mnie kochała! Któż cię pokocha jako ja na ziemi. Któż wielbić będzie ustami szczeremi. Ja jeden, nawet gdy mnie sen ocieni, Zawsze mam twarz twą przed oczami swemi. Gdy zniknie — pójdę, zrzuci mnie w głąb skała. Gdybyś tęsknotę mego serca znała, Przysięgam ci, że znów byś mnie kochała! Teraz kim jestem, bez twych pieszczot błogich. Błądzę jak człowiek, który nie zna drogi. Radość daleka, smutek mnie pochłania, Przeklęta chwila naszego rozstania!... Padnę do kolan, byś mi wrócić chciała! Gdybyś tęsknotę mego serca znała, Przysięgam ci, że znów byś mnie kochała! 1876 Rymy kołują, powracają. Zaklinania miłości. Dałem się wpleść, wciągnąć w tę jedwabną sieć. Co oni wiedzieli o życiu? To samo co my. I nie miłować ciężko, i miłować nędzna pociecha... Halina. Ciemne, pachnące włosy. Nie przypuszczałem, że jest ich tak wiele. Nosiła je spięte gładko w tyle głowy. Aż wtedy — jak niespodziany dar — uwolniła węzeł jednym ruchem ręki. Pamiętam ten ruch ręki, powolny, jakby z namysłem, ale nieodwołalny. Ruch ręki. Biały błysk. Nigdy go nie zapomnę. I ta kasztanowa fala zalała mi twarz. Zatopiła. Ukląkłem w tym deszczu. Deszcz włosów. Oboje utonęliśmy. Nigdy nie śni mi się Halina żywa. Zawsze wśród umarłych albo biała, nieruchoma. A przecież odeszła żywa, z krwi i kości. Odeszła z krzykiem, że .wszystko skończone. I gdzieś tam żyje. Gdzieś tam krząta się. Wstaje. Czesze i upina swoje włosy. Lubiłem, kiedy je myła i suszyła na słońcu. Przeświecały złotem, były puszyste, szeleszczące jak złoty deszcz. Jak deszcz. vA przecież nie wolno mi do tego wracać. Wszystko skończone — krzyczy Halina, a ja muszę schylić czoło przed tymi słowami jak przed gro-A przecież nie wolno mi do tego wracać. Wszystko skończone — krzyczy Halina, a ja muszę schylić czoło przed tymi słowami jak przed gro- — 71 — mem. Deszcz. Deszcz. Gdybyś tęsknotę mego serca znała... Ale to nieprawda. Nie ma powrotów. Halina umarła. Odsunąłem się od ludzi, bo mówili o Halinie jako o żywej, niekiedy przesyłali jej przeze mnie pozdrowienia. I tylko Staszek i Irena, choć wiem, że się z nią spotykali, nie wymawiali przy mnie jej imienia. Dlaczego o niej myślę? Przecież już zapomniałem. Mówią, że kiedy śnią się umarli, będzie deszcz. Dzwonek na kolację wyrywa mnie z gniazda bólu. Nigdy jeszcze nie znajdowałem się w tak dobrej sytuacji do rozmyślań na temat czasu. Jest to zresztą mój obsesyjny temat. Właściwie bohaterem moich książek i wierszy jest czas. Był okres, że potrafiłem każdą filozofię i każdą sztukę zinterpretować poprzez pojęcie czasu. Szczególnie poezja nadaje się do tych igraszek. Wiersze są to jakby konserwy czasu lub sprężyny czasu ciasno zwinięte — gotowe do rozprężania się w miarę ich odbioru. Oczywiście muzyka sama jest postacią czasu, jej rytmy i melodie to różnej gęstości'kondensacja czasu. Muzyka wypełnia czas teraźniejszy, nadaje mu konkretność i sens. W każdej minucie ukazuje wysnuwanie się z kokona przeszłości i otwieranie skrzydeł na przyszłość. Zgadujemy następną nutę, oczekujemy na nią — mając jeszcze w pamięci minione dźwięki. Muzyka powstała dlatego, że człowiek nie mógł znieść pustki teraźniejszości. Przeżywając ją popadał w szaleństwo. Szalony król Saul i młody Dawid uspokajający go grą na harfie. Współczesne filozofie opisują przenikliwie ten stan bezdomności człowieka wobec czasu. Ponieważ nigdy — chyba tylko w przeżyciu pustki — człowiek nie może zamieszkać w czasie. Chwila jest to abstrakcja, która nie istnieje, jest tylko jakby grzbietem fali przerzucającej nas z czasu przeszłego w przyszłość. Może tylko w unieruchomieniu śmierci potrafimy utrwalić chwilę, objąć czas i jednocześnie go odrzucić. W tej świadomości jest uspokojenie. W głębi duszy — pozostałem racjonalistą, ponieważ próba rozumienia jest już dla mnie pociechą, wzniesieniem się na wyższą płaszczyznę bycia. Z tej wyższej płaszczyzny mogę patrzeć na siebie skulonego w bólu z większym współczuciem i pobłażliwością. W istocie Tomasz, ten mądry Tomasz nie mógł zrozumieć jednego. Podstawową trudnością było zgodzić się na siebie. Łatwiej mu przychodziło w każdym razie zaakceptowanie innych i nawet świat niż siebie. W tym, co pisał, wyrywał się z siebie, wojował z krytykami, którzy wmawiali mu, że w poezji odnajduje siebie. Ja odchodzę od siebie, nie szukam siebie, szukam czegoś obiektywnego poza mną. Nazwijcie to prawdą, jeśli chcecie. Moją ubogą prawdą, która jednak jest jakąś cząstką — 72 — Prawdy przez wielkie P. Co to jest Prawda? — pytali jak tłum Piłatów. Tragiczne zakończenie pożycia z Haliną było konsekwencją tego psychicznego kalectwa. Był przykry. Właściwie tak długo obrzydzał jej siebie, aż uwierzyła i załamała się. Z akceptacji przeszła do otwartego negowania Tomasza jako człowieka. Przechodząc przez hol spotykał zawsze znajome panie zajęte wra-bianiem na drutach grozy czasu teraźniejszego. Odcinał się od nich uprzejmym ukłonem. O tak, był dobrze wychowany. Tego nie kwestionowała nawet Halina. Ale ona wolałaby, żeby wrzasnął, żeby ją uderzył, spoliczkował, żeby — jak mówiła — okazał się mężczyzną. Miał w sobie wiele drwiącego, raniącego śmiechu. Tego ranka obudził się z nagłym przerażeniem. Gdzie jestem? Kim jestem? Natychmiast, zanim sobie odpowiedział, zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Gdzie? W domu? Ale tam także nie chciał być. Wyobraził sobie swoje biurko i trwający w oczekiwaniu fotel przy nim. Lęk podniósł mu włosy na głowie. Wyczuł wyraźnie ten fizjologiczny fenomen. Był zawieszony w przestrzeni, był nigdzie. Zapalił lampkę. Jej krąg wyrwał z niebytu nieporządny stos książek i rozrzuconych kartek. Przyjął pokornie, że to właśnie on. To jego życie. Cisza. A więc deszcz ustał przed świtem. Jakieś zapóźnione krople spadały z okapu za oknem. Przypomniał sobie nagle Staszka. Co on takiego powiedział? Aha, coś o dziele jego życia. I o koniaku. Postanowił kupić alkohol. O to nigdzie nie trudno. Że też dotychczas o tym nie pomyślał. Po prostu lekarstwo na niskie ciśnienie, na złe samopoczucie, na pustkę w głowie. Podobno we Francji zawałowcom aplikują koniak. Deszcz rzeczywiście ustał. Było szaro, mokro i zimno. Ludzie wysypali się po śniadaniu okryci swetrami. Podnosili głowy ku niebu. Niebo nie wróżyło nic dobrego, zmęczyło się przed świtem, ale z pewnością zacznie lać koło południa. Okazało się, że wszyscy mają coś do załatwienia w kilku gminnych sklepikach. Wszędzie spotykał kogoś, kłaniał się i wycofywał. Wreszcie kupił swój koniak, podły węgierski koniak. Musiał się upokorzyć i stać parę chwil w kolejce w sklepiku, gdzie napis nad półką głosił: „Alkoholi poza kolejką nie sprzedaje się." Stał więc wśród wiejskich kobiet kupujących chleb i kaszankę, i zbożową kawę. Przed nim znajoma z widzenia pani kupowała cukierki. Nie wiedział, co zrobić z butelką zawiniętą w zbyt gruby papier. Kieszeń płaszcza okazała się za płytka. No, trudno. Gdy wracał, już zaczęło kapać. Jakaś pani z pałacu, deszczowa harcerka, wracała rozradowana — 73 — z pełną siatką grzybów. Musiała wyjść do lasu skoro świt. Znowu poczuł się upokorzony, nic niewart, przegniły do szpiku kości. Tak, tylko alkohol. Na to tylko alkohol. Wzdrygnął się. Koniak był obrzydliwy. W ogóle nie lubił zapachu koniaku, a tego szczególnie. Poza tym pić samemu. Pokojówka zobaczy rozpoczętą butelkę. Schował ją głęboko gdzieś za torbę podróżną. Nie zauważył, że codziennie kosze sprzątaczek na korytarzu pełne są pustych butelek. Alkohol w każdym razie rozgrzał go. Postanowił przejść się jednak mimo deszczu. Kapało zaledwie w porównaniu z wczorajszą ulewą. W krajobrazie nieba też jakby coś się zmieniło. W pokrywie chmur poczyniły się wyrwy. Wiatr pchał je jak ciężkie pierzyny. Wszędzie pełno było wody. Na łąkach chłopcy w podkasanych spodenkach puszczali jakieś papierowe łódki. Zboże zbrązowiałe, przegniłe stało w wodzie. Ryczały krowy. Tomasz szedł zamyślony, ale spokojny. Świat był nieszczęśliwy, żałosny, godny litości i obcy. Do bólu obcy. Jakby odpływał na wszystkich rozlewiskach i kałużach. Klęska wilgoci — mówił sobie, jakby formułował komunikat meteorologiczny do gazety. Zresztą na wsi nie było widać ludzi. Krzątali się gdzieś wewnątrz zabudowań. Drogą przejechał tylko jeden wóz zaprzężony w konia, dzwoniący blaszankami mleka. Obok woźnicy siedziała hoża, rumiana i gruba kobieta. Wydawała się szczęśliwa. Była zadowolona z ruchu trzęsącej się po kamieniach platformy, z sąsiedztwa milkliwego mężczyzny, ze swego bujnego, dojrzałego ciała. Nagle śmignął koło Tomasza samochód i ochlapał go od stóp do głów. Do licha! Samochód zaczął się cofać, zawrócił i zrównał się z nim. Już z daleka machały ku niemu jakieś ręce. Udawał, że tego nie zauważa, że nie czuje się adresatem tych względów. Ale nie mógł już się cofnąć. Głowa Ireny wyglądała z okna samochodu. — Tomasz! Tomasz! Jedziemy do ciebie. Do mnie? Po co? Nie czuł się zdolny przyjmować teraz nikogo, uśmiechać się, rozmawiać. Samochód przystanął na poboczu drogi. Wyskoczył z niego Staszek. — Tomasz! Nie mogliśmy się dodzwonić. — Kabel zalało. — Już byliśmy niespokojni. Trzeba było choć napisać parę słów. W rozgardiaszu powitania nie musiał się tłumaczyć. — Czy wiesz, kogo przywieźliśmy? Halina... Chciała zobaczyć, jak tu jest. — 74 — W głębi samochodu, w cieniu, widział jakąś postać, która nie brała udziału w powitaniach. Teraz ukazała się w drzwiach i podała mu rękę. Twarz okolona krótkimi podkręconymi włosami. Obcięła włosy. Swoje, moje wspaniale włosy. To nie jest Halina. Halina umarła. Znając Staszka, a zwłaszcza Irenę, mógł przypuszczać, że z rozmysłem podjęli tę próbę ponownej konfrontacji, próbę pojednania. Naiwni. Najpierw wstąpili na kawę do obskurnej restauracji koło sklepu. Staszek zamówił wódkę, ale piły tylko panie. Zjadły też z apetytem jajecznicę. Tomasz wykupił obiad w pałacu. Siedh przy osobnym stole. Było zwyczajnie, bez napięć. Nie było Haliny. Tylko kiedy odjeżdżali, kiedy Irena i Staszek wzięli go w ramiona i całowali w policzki, ona też nachyliła się ku niemu i pocałowała powietrze po obu stronach jego uszu. W gardle wezbrał mu szloch. Machał im jeszcze chwilę, póki samochód nie skrył się za żywopłotem na zakręcie. Tomasz wyszedł ich żegnać bez palta. Deszcz ustał. I nagle lunęło znowu. Dzieci ze śmiechem biegły do sieni. Jakaś dziewczyna rzuciła się na krzesło koło portierni i otrząsając głowę z deszczu dzwoniła zwisającymi kolczykami. Tera/, zajrzał do salonu. Drzemała tam na kanapie starsza pani. Chłopiec — jej wnuk — brzdąkał na fortepianie. Grał gamy, a teraz męczył się i improwizował, pochylony, nadsłuchujący niepewnych akordów. Tomasz z uśmiechem ukłonił się pani w holu robiącej na drutach. Lekko zaczął wchodzić po schodach. Był szczupły i dlatego wyglądał młodziej, niż to wypadało z metryki. Nagle bez żadnego powodu świat stał się jasny i zwyczajny. A właściwie polegało to na tym, że on, Tomasz, zgodził się na świat taki, jaki był, zadeszczony, szary, przymglony, z wszystkimi ludźmi gnieżdżącymi się po kątach, wypatrującymi promyka światła. Godził się na świat. Przyjmował go, jak się przyjmuje dar, wprawdzie nie taki, o jakim się marzyło, ale darowanemu koniowi... Uporządkował papiery na stole. Jak to dobrze, że nie uległ. W czasie obiadu przez cały czas miał jedną prośbę na języku: Pozwólcie, że wrócę z wami. Chcę być już w domu. Może się zmieszczę. Spakuję się w ciągu dziesięciu minut. Ale nie powiedział tego. Usiadł i zaczął pisać. Ta nowa sprawa dojrzewała w nim od dawna. Styczeń 1978 Stacja Już niedługo. Już niedaleko. Czas i przestrzeń mieszają się w naszym myśleniu i w języku. Odległość mierzymy czasem, a czas odległością. Oczywiście tylko wtedy, kiedy znajdujemy się w ruchu. Czas jest uruchomioną przestrzenią, jest przestrzennym ruchem. Gdy zaczynamy myśleć o czasie, musimy uciekać się do paradoksów. Póki żyjemy, jesteśmy sami uosobieniem czasu. Zmierzamy dokądś bez spoczynku, zapierając się jednocześnie nogami w bycie, w teraźniejszości, która umyka nam spod nóg, a przecież jest jedyną szansą naszego spełnienia. Nie powinniśmy pragnąć wyjścia poza czas, bo przecież jest on dla nas równoznaczny z życiem. Wyjście poza czas jest śmiercią. Ale jednocześnie szukamy nieustannie przeróżnych furtek wyjścia, próbujemy zatrzymać upływ czasu: Chwilo, zatrzymaj się, jesteś piękna... Nie siebie, tylko niebo zmieniają nad głową ci, co wędrują za morza... Odwieczne mądrości poetów. Miłość. Szukanie sposobów zagubienia się w niej, zatopienia. Uniesienie miłości zdaje się nam jedną z owych magicznych bram... Sezamie, otwórz się. Oto rozstępuje się czasoprzestrzeń, na moment toniemy w nigdzie i w zawsze.. Druga osoba miłości, bez której cud nie może się zdarzyć, udziela nam nie tylko siebie, przedłużając nas jakby w przestrzeni, ale też pożycza nam swego bytu, potęgując teraźniejszość, nasze ubogie, nietrwałe, umykające nam z rąk teraz. I jeszcze podróż. To drugie wielkie złudzenie poszerzania przestrzeni i gonienia umykającego czasu. Nowa, jeszcze jedna próba. Może kiedyś komuś uda się wybiec naprzód, przeskoczyć siebie i swoje miejsce na ziemi? Naprzód, naprzód! Pędź, latawcze białonogi... Że też nikt nie zajął się problemem pędu, ruchu w poezji, która jest sama ruchem słowa. Chyba nikt dotąd. Drzewa z drogi, skały z drogi! Pędzę i podwajam — 76 — razy. Koń. Koń, który czterema kopytami zmaga się z czasem i przestrzenią. Cała poezja galopu, lekkości i siły. Swobody i wysiłku. Mięśni i wiatru. Zwycięski, rozpędzony tabun. Sławne z kadrów filmowych pomnożenie nóg biegnącego konia. Dalej, dalej!... I jeździec. Zwierzę siedzące na zwierzęciu? Co za nonsens! Wicher sczepiony z wichrem. Czas z bezczasem. Pomnożenie nie tylko pęcin i kopyt, ale także czasów i przestrzeni. Spotęgowanie istnienia. Koń jest arcyarchetypem uciekania z granic istnienia poprzez przenoszenie się z miejsca na miejsce, poprzez ruch. Ale potem jest pociąg. Rozpędzona lokomotywa. Świetlisty tor przerzucony nad otchłanią znieruchomiałej ziemi. Tętent żelaznej konnicy. Galopujące węże niosące w brzuchach ludzi, bydło, wory, skrzynie, armaty. Pociągi wjeżdżające w świat nowych legend i nowego mitu. Pociąg widmo, który wymknął się spod kontroli człowieka i pożera przestrzeń wydalając ją jednocześnie. I ten dudniący swąd ekskrementów czasu i przestrzeni wlokący się za niedosiężnymi ekspresami. Szkolne zadania w rodzaju: pociąg wyruszający z punktu A, jadący z prędkością x, mija się z pociągiem pędzącym z prędkością y..., te zadania zawsze budziły we mnie lęk metafizyczny, przeczucie grząskości czasu i przestrzeni. Czemu nie pomyślałem wcześniej o napiętych wiatrem żaglach, o wodzie niosącej na potężnym żółwiowym grzbiecie morza lekkie łódki i ciężkie galery? Jak to się dzieje, że nie toną te brygady pływające, pełne ołowiu i ludzkiego mięsa? Dlaczego nie idą na dno tony żelaza i węgla położone na fali? Nie pomyślałem o nich, bo w żegludze jesteśmy jednak bliżej raju, w którym żywioły spoczywały kiedyś obok siebie jak jagnięta i wilki. Jest dla nas w żegludze ciągle jeszcze, a dziś szczególnie, w jej powolności w stosunku do innych rodzajów ruchu — osiąganie utraconej harmonii czasu i przestrzeni. Płynąc powierzamy się fali i naturalnemu upływowi godzin, zwalniając nasz czas wewnętrzny *— ile się da — do tej miary, jaką miał człowiek współżyjący z naturą i cały w niej zanurzony, człowiek pierwotny. Nawet praca mięśni wioślarza, pot zalewający mu oczy, walka z wiatrem i bałwanami, wszystko to nie przekracza naturalnego bycia w żywiołach przeznaczonych nam do istnienia. Morza łączą się ze sobą, sprzęgając skrawki lądu swymi mokrymi zaworami. Podobnie zresztą rzecz się ma z żeglowaniem w powietrzu, z naśladowaniem ptaków — aż do tej granicy, gdy ponaddźwiękowy odrzutowiec zamierza uciec, urwać się z wędzideł czasu. Rakieta kosmiczna jest największym zdrajcą ojczystej czasoprzestrzeni. Uciekinierem ziemi — 77 — i cieniutkiej warstwy atmosfery, która jest jedynie skórą tej pomarańczy. Wszystko to przemyka mi przez głowę, gdy myślę: już niedługo, już niedaleko. Siedzę w przedziale pociągu. Panuje duszne odrętwienie. Mężczyzna spod okna wsunął twarz pod połę wiszącego za nim płaszcza i uciekł w inny bezczas — w sen. Od czasu do czasu jego głowa balansuje niepokojąco, jakby zaraz miała zamiar stoczyć mu się pod nogi. Wtedy nagle podrywa go dreszcz krótkiego przebudzenia i głowa podnosi się znowu. Pani obok, w rodzaju tych osób, które są pozbawione wieku, czyta książkę, wybierając inną metodę oszukania naszych obu żywiołów. Książka jest zapewne ciekawa, przewracane kartki szeleszczą w odstępach miarowych, ale lektura nie pochłania jej całkowicie. Niekiedy opuszcza książkę na kolana i obraca się do okna, za którym uciekają pola i drzewa. Pociąg właśnie nauczył nas naocznie tej względności ruchu. Ale jej wzrok jest wtedy szklany, niewidzący, szukający czegoś poza płótnem krajobrazu oprawionego w okno. Naprzeciwko mnie siedzi młoda para, chłopak z dziewczyną. Trzymają się za ręce. Nie rozmawiają, tylko spoglądają na siebie, przekazując sobie w tym spojrzeniu zapewnienie wzajemnej obecności. Ich oczy mówią: Jestem. Jesteś? Jesteś, bo jestem. Bądź, żebym był. Dobrze, że jesteś. Nie waż się przestać być. Bądźmy, żebyśmy byli. Słucham tego niemego dialogu, ciesząc się, że oszczędzają nam na przykład pocałunków i uścisków, czego nie odmawia sobie na widoku tyk młodych par. Ci są bardziej dyskretni, chociaż naładowani po opuszki paićów i białka oczu oczekiwaniem na bardziej namacalne sprawdzenie swojego' istnienia. Dziewczyna jest nawet brzydka, choć ma długie nogi, opięte wyszarzałym płótnem* dżinsowych spodni, Za w długi nos. Jasne, bezbarwne oczy. Podróżni, jadący razem przez wiele godzin, mogą się nauczyć swoich twarzy na pamięć, jakby żyli ze sobą lata. "Ale pamięć ta jes| nietrwała, z natury snu. Wychodząc z wagonu zapominamy natychmiast twarzy z pociągu. Już na dłużej można by utrwalić w sobie obraz chłopca. Jest ładny, trochę dziewczęcy, o pełnych czerwonych ustach'i czarnych oczach. Długie włosy wiją się za uszami. Na rjfzegubie clłbni bransoletka i ani cienia obrączki na rękach obojga. . •' Kiedy myślę: już niedługo, już niedaleko — myślę także o tym, żeby wymknąć się przymusowej obecności wszystkich, tych Osób zamkniętych przypadkowo razem, obcych sobie, mimo woli obserwujących siebie prawie jak istoty innego gatunku, z których każda wydawać się wąsKie Dioara askie usta. Za —78 — może przedrzeźnianiem drugiej. Nos, oczy, uszy, usta, ręce, nogi. Kompromitująca powtarzalność, z której pragniemy ulepić własną pomimo wszystko niepowtarzalność. A przecież ja tak samo wyglądam w ich oczach. Pojawiam się na siatkówkach ich obojętnych oczu i zniknę za chwilę, gdy tylko dojedziemy do celu. Jeszcze wcześniej: gdy zacznie się zdejmowanie walizek, wkładanie i zapinanie płaszczy. Jaki jestem w ich śnie na jawie podróży? Starszy pan, okularnik, chyba bardzo nijaki. Na szczęście nie łysieję, ale za to mam odstające uszy, przedmiot ubolewania mojej babki. Zrywam się z fotela i przestawiając nogi pomiędzy wyciągniętymi kończynami dwojga w dżinsowych spodniach, wychodzę na korytarz. Drzwi za mną trzasnęły. Widzę niemal za sobą, jak poderwała się głowa śpiącego pasażera, który się ocknął. Pani uznała moment za stosowny, aby zaistnieć, przymykając książkę, a młodzi rozluźnili spotniały uścisk dłoni. Nie musieli już dotykiem przekazywać sobie bezpieczeństwa i zarazem lęku o integralność swojej dwuosobowej wspólnoty. Stojąc tyłem do przedziału, powoli zapalałem papierosa, usiłując tym gestem przywrócić sobie zawsze zagrożoną w jakiś sposób w podróży tożsamość. Dlaczego na przykład, choć tak długo siedziałem nieruchomo i spokojnie, nagle poderwałem się z miejsca? Gdzie tkwił impuls tego gestu? Skąd przyszedł? Co mnie dźgnęło? O czymże to ja myślałem? Pomyślałem jakoś o sobie, porównywałem się z innymi, coś o powtarzalności i niepowtarzalności. Oczy. Uszy. Babka, babka, która przyciskała moje uszy palcami, żeby mniej odstawały, żeby nauczyły się lepiej przylegać do głowy. Więc babka. To tutaj był ów bodziec, który nagle kazał mi wstać. To znaczy, nie babka jako taka, ale to, co było wokół niej i z nią. Przeszłość. Niemal wzdrygnąłem się na to słowo. Wyjeżdżając przecież tak daleko, uciekałem nie tyle od swego czasu teraźniejszego i obecnej przestrzeni, co od siebie, czyli od przeszłości, bo to ja jestem ową nawarstwiną czasu przeszłego. Jadąc niosę w sobie wszystkie moje trupy, nic nie mogę zostawić, choć kładę do walizki tylko niezbędne przedmioty. Na karku siedzi mi okrakiem moja przeszłość. To gorzej niż zwierzę na zwierzęciu, to śmierć na śmierci, larwa na larwie, trup na trupie. Papieros był gorzki. Zaciągnąłem się do dna płuc. Z wydechem mogę wyrzucić dym, ale nie mogę wyrzucić z siebie, wytchnąć, wydusić, wydławić, wykrztusić przeszłości, która dzień po dniu przez długi czas życia stawała się mną. Już niedługo. Już niedaleko. Za oknem przebiegają domy, jakie — 79 — rozpoczynają krajobraz każdego wielkiego miasta. Tyłem do toru obrócone fabryczki, magazyny, wysypiska śmieci. Chyba to już. Ale nie. Znowu pola, pola. Przebiegają małe stacyjki, na których nasz pociąg się nie zatrzymuje. Uśmiechnięta twarz dziewczyny w oknie. Operetkowy trochę naczelnik stacji salutuje przemykający pociąg. Firaneczki w oknach. Żaluzje. Przed kolejowym szlabanem listonosz na rowerze w swojej sztywnej czapce. Jakieś zwykłe żółte mlecze w rowach, takie jak wszędzie, jak u nas. Cofnąłem się, bo masa żelaza zadudniła na sąsiednim torze i zasłoniła mi widok. Jaki gorzki ten papieros. To chyba smak zmęczenia. Smak wspominania. Smak przeszłości, która jest tylko przeszłością. To właśnie dzisiejszej nocy spędzonej w pociągu śnił mi się ten tor zbudowany przez Niemców, prowadzący donikąd, w głąb lasu. Pracowali przy tej budowie jeńcy. Widzieliśmy codziennie z okien poprzez gałęzie drzew, jak posuwa się robota. Przestaliśmy chodzić tamtędy, choć była to nasza droga na skrót do nadleśnictwa. Tor przeciął pole, pszenicę naszego dziadka i zagłębił się w las. Pewnego dnia tor był gotowy i jakby opuszczony. Znowu przecinaliśmy sobie drogę przez pole i teraz przez ten tor. Nie było nikogo. Można było wejść głębiej w las, gdzie kukała kukułka i stukał dzięcioł. Tor ciągnął się najwyżej pół kilometra w las i kończył się nagle pośród paproci. Ten tor donikąd śni mi się często. Stał się symbolem dróg wiodących w głąb siebie, ale nigdy nie zakończonych, nigdy nie uwieńczonych celem. Jeszcze nie zdarzyło mi się odnaleźć w sobie siebie, jak tor nie poznał dotychczas swego przeznaczenia. Potem wiedzieliśmy już, po co budowano te torowiska w głąb lasu, „w głąb las". Wjeżdżały w nie pociągi pełne żywych ludzi, a wycofywały się lekkie, puste, obryzgane moczem, ekskrementami i krwią. Ludzie znikali w środku lasu, wyparowywali, wsiąkali we wrzosowiska, mchy i jagody. Świeciło słońce. Nadal odzywała się kukułka i dzięcioł. Światło liczyło rudawe pnie sosen. Mocno pachniała żywica. Widziałem te pociągi jadących na śmierć. Szły dniami i nocami. Zwłaszcza noce pełne były ich huku. Nasz dom drżał od ich dudnienia, ciężarem przygniatały nasze sny. To nie dlatego, że my byliśmy bezpieczni w tym rozwidleniu torów, ale nasz czas jeszcze nie nadszedł. Dlaczego mówi się: nasz czas, mój czas? Czy można go posiąść? Chyba w tym jednym momencie, który jest naszym czasem ostatecznym, a więc już jakby osiągniętym? Ale zanim... Zanim nadszedł nasz czas, który dla mnie nie może się skończyć, jak skończył się dla moich najbliższych, zanim, zanim... Przecież był czas inny, czas oczekiwania i nadziei. — 80 — Czekaliśmy na wakacje nie tylko dlatego, że kończyła się szkoła, ale że zaczynał się dom naszego dziadka, podwórze, ogród wokół domu i las. Sosny wchodziły nam do okien, leciutko kołysały gałęźmi. Zaglądały nawet do kurnika. Między ciemnymi pękami igieł sosnowych błyskały wieczorem gwiazdy. Księżyc toczył się po wierzchołkach naszych sosen, tarzał się po ich puszystych koronach. Ale dom dziadka leżący blisko toru i stacji to były także pociągi. Wybiegało się na nasyp kolejowy, lekko przesmykiwało się pod drutami. Czasami były napięte, sztywne, to wtedy, gdy podniesiono już semafor i pociąg był blisko. Przykładało się ucho do szyny rozgrzanej na słońcu i nagle słyszało się pociąg, daleki jeszcze, cichy szum, prawie w środku ucha. Ale szybko odgłos zbliżał się, rósł, już dudnił i trzeba było uskakiwać w bok, jakby pociąg był tuż-tuż. Ale tak się tylko zdawało. Pociąg był dopiero za budką dróżnika. Teraz wreszcie pojawiała się spoza lasu lokomotywa, a za nią sunęły wagony. Raz, dwa, trzy, cztery... Raz naliczyliśmy sto dwadzieścia, ale to był pociąg towarowy, pusty. Nie dudnił, ale telepał się po szynach. Lubiliśmy wybiegać do pociągu, zwłaszcza na ten piętnasta czterdzieści siedem, bo tym jechała mama. Całe lato tym wracała z pracy. Chyba że coś ją zatrzymało, wtedy zjawiała się później. Nie mogliśmy wtedy odżałować, że nas ominęło czekanie na otwarcie semafora, nadsłuchiwanie pociągu. Czasami przystawał przed zamkniętym semaforem i ludzie wyskakiwali prosto z wagonów na trawę, na ścieżkę udeptaną wzdłuż torów. I mama skakała śmiejąc się i rzucając nam w powietrzu swoją torbę. Zaraz musieliśmy ją spenetrować. Co mama przywiozła? Ale częściej biegliśmy za pociągiem, ścigaliśmy go aż do stacji. Darkowi raz udało się prześcignąć lokomotywę i kiedy pociąg wjeżdżał hamując ze świstem pary, a my dopadaliśmy zziajani, on stał na peronie spokojnie, jakby przyszedł tu dawno spacerkiem. Na końcu biegła Hania, wlokła się w swoim zawsze przybrudzonym fartuszku z kieszenią na środku. To ją najpierw, bo najmłodsza, mama chwytała w objęcia. Na stację, nie mogąc czekać z tym dłużej, przynosiliśmy mamie zrobioną z liści leszczyny krobkę pełną poziomek, które już się trochę pogniotły, albo wielki grzyb, który znalazła babcia. Chcieliśmy ofiarować mamie coś więcej oprócz naszego oczekiwania, biegu z pociągiem, zgadywania, w którym jedzie wagonie (przeważnie jechała w przedostatnim), oprócz krzyku, z jakim dopadaliśmy ją we czwórkę jak zgraja zbójców. Porywaliśmy jej rzeczy i kapelusz. Mama broniła się nieszczerze. Była szczęśliwa, śmiała się i biegła z nami do domu. Wtedy omijało się budynek stacyjny. Ale w dniu wyjazdu trzeba było przejść przez stację. „6-Deszczowe lato" — 81 — Izba stacyjna była duża, o kamiennej podłodze, zawsze zadeptanej i zaśmieconej niedopałkami. Dwie proste ławy stały pod ścianami. Drzemały na nich lub siedziały w odrętwieniu oczekiwania wiejskie kobiety z tobołkami i dziećmi. W kącie stała wielka spluwaczka. Bałem się nawet spojrzeć w jej stronę. Stacja była trochę straszna i zawsze połączona z bólem wyjazdu i pożegnań. Potem, potem, kiedy czytałem, jak Lew Tołstoj umierał na kolejowej stacji, zawsze wyobrażałem go sobie leżącego właśnie tam, na naszej stacyjce, na tej chłopskiej ławie obok blaszanej spluwaczki. I tym bardziej przeszywał mnie ból jego śmierci. Tak, na pewno, teraz już niedaleko. Domów coraz więcej. Miejski autobus. Te tutejsze śmieszne, piętrowe autobusy. Ciężarówki na szosach w dole, pod wiaduktem kolejowym, cysterny, magazyny, mury pokryte wielkimi płachtami reklam. Jeszcze trochę i nasz pociąg wtoczy się w tunel dworca. Moi współpasażerowie już zdejmują z półek bagaże, otwierają drzwi przedziału, nagle niemożliwie ciasnego. Ich spojrzenia stają się roztargnione i niewidzące. Tłum wysypuje się z pociągu i rozbiega się po lśniących peronach. Ktoś biegnie i krzyczy. Ktoś komuś wpada w ramiona. Pary uczepione siebie płyną ku wyjściu. Obojętny głos przez megafon. Obojętne wszystko. Nie mam tu nikogo. Wstępuję w zatłoczoną samotność dworca jak w głęboką, głęboką wodę. Nie jest to mój czas. Nie jest to moja stacja. Wolność Więc jest już ostatecznie przykuty. Tu nawet na godzinę śmierci nie ma luksusu separatki. Łóżko stoi ciasno obok łóżka, że czuje się niemal oddech sąsiada. Jego kaszlnięcie, chrapanie, skrzyp deski pod materacem. Gdy niesiono go na noszach, widział, że i pod ścianami korytarzy stały łóżka, jedno za drugim. Na szczęście dostał miejsce w kącie pod ścianą. Może się obrócić do ściany i w ten sposób usyski-wać samotność, wielką samotność, której pragnął całe życie i która teraz otwiera przed nim szeroko swoje zawsze zakazane obszary. Jest już niewolnikiem łóżka. Nie jest nawet chodzący, jak to się mówi w szpitalu. Nie odwiedzi już cuchnących, zalanych zawsze wychodków, o których marzą ci, co muszą długo dzwonić i kołatać, zanim salowa poda im zbawcze naczynie. Ale on nie ma siły nawet na takie marzenia i dobrze wie, że to już koniec. Ta ściana. Wpatrywało się w nią wiele innych par oczu, a teraz-on ogląda wszystkie jej rysy, nierówności, całą siatkę wzorów, których nie dostrzegłoby zwykłe oko. Wszystko teraz wyolbrzymia się i rozrasta. Cały świat puchnie. Siostra, gdy się przy nim zjawia, ma monstrualne piersi i jedno oko nadnaturalnie wytrzeszczone. Tym okiem zezuje w bok, nigdy nie patrzy na niego; chyba spogląda na końce palców u nóg wystające spod koca, czy są już dostatecznie żółte. Lekarz ma brzuch wydęty, jakby właśnie zjadł wielki obiad i rozpierały go gazy. Wielka ręka zawisła nad leżącym. Po chwili jednak brzuch odpływa i jest znowu spokój. Wszystko, co wielkie i rozdęte, staje się jednocześnie nieważne, obce, nie dotyczące człowieka, jak obojętne góry, które mija się z daleka. Pół sen, pół drzemka unosi go poza salę szpitalną razem ze ścianą, która stanowi jakby maszt czy deskę ratunku. — 83 — Po południu nic nie pamięta. Nie wie nawet, czy był obiad. Hałas jest dla niego niejasnym szumem głębi, która go jeszcze niesie, niesie, kołysze, huśta, okręca. Budzi go zapach dymu. W drugim końcu sali podają sobie po cichu papierosa. Dym jest drażniący, ostry, wdziera się w szpitalny zaduch, przynosząc zapach świata. Ale nawet ten zapach już go nie przyciąga, nie wzywa. Rozkaszlał się. Ktoś woła: — Cholera! Palić tu nie wolno! Dym ucieka pod sufit i tam puchnie w chmurę. — Będzie deszcz. — Chmura skojarzyła się z deszczem. Woda. Rzeka. Morze. — I znowu daje się unieść swojemu morzu. Ale nie pozwalają mu odpłynąć. Na stołku za jego plecami ktoś siada. Siedzi i patrzy mu w plecy. W to miejsce na karku, które zawsze osłaniał swetrem, bo była tam blizna, o której nie lubił myśleć. Ale teraz jest nagi, bezbronny i blizna tak jak wszystko rośnie. Jest tak wielka, że przykuwa wzrok. Musi się teraz odwrócić, żeby ukryć spotworniała bliznę. Na stołku przy jego łóżku siedzi postać nieruchoma jak skalna bryła. Nie wyminie jej. Więc spod opuszczonych powiek zaczyna się jej przyglądać. Z początku była to kamienna bryła, teraz zamienia się w jakąś chwiejną mgłę. O poranku na łące mgła rozdziera się na pasma, rwie się na strzępy. Poruszane podmuchem chodzą kawały mgły. Czasem wysuwają ramię, czasem łączą się, zlewają jak dwa wielkie pierwotniaki w okularze mikroskopu. Czasami z mgły wypryskuje krowi róg i mgła zaryczy ku niebu. Potem wszystko znowu rozpływa się w rozlanym mleku. — Poznajesz mnie? Tadzik, Tadzik, poznajesz? — Poznaję. Mgła. — Postaraj się. Chcesz, opowiem ci, co w domu. Niedługo wrócisz do domu. — Dom? — Potrząsnął głową przecząco i uśmiech rozciągnął mu usta, z których usunięto protezę, niemowlęcy, bezzębny uśmiech. — A widzisz, uśmiechasz się. Opowiem ci o naszych córkach, o dziewczynkach. Wiesz, wczoraj byłam w szkole. Wywiadówka. Hania... Marychna... Renata... — Jej głos rozpływa się w mgle. Opowiadająca myśli pewno, że on słucha, bo uśmiech na twarzy trwa, jakby zastygł w parafinie bladości. Ale to nie ten uśmiech. To nie dom, nie rodzina, nie te wszystkie obce kobiety wokół niego. — Jestem szczęśliwy — może to będą jego ostatnie słowa. Ostatnie znaczące słowa. — 84 — Jest szczęśliwy. Bo oto jest wolny. Jakby wróciła do niego młodość z tysiącem swoich możliwości, które potem przekreśla się jednym wyborem. On je przekreślił swoim zbyt wczesnym małżeństwem. Żona władcza i wymagająca. I zaczęły się rodzić córki. I oblepił go ten żywioł żeńskości, z którego nie mógł się już wydobyć przez całe życie. Ciągle potrzebny, nadliczbowe godziny, praca i wszystko tonie w przepastnym, wiecznie głodnym domu. Potrzebna jest lodówka, wirówka do soków, tysiące urządzeń domowych, które ułatwią życie, a jemu je skrócą. I już za dużo tego. I nie ma już młodości, nie ma sił, nie ma życia. Żona ma nerwicę. Lekarz powiada, że niewyżyta. Ale on to nie żaden wieczny Romeo. Przygarbił się, nosi coraz grubsze okulary. Dom to nękające zewsząd żądania, pretensje, zarzuty. Jest zawsze nie w porządku wobec domu. Ten dom siedzi przy jego łóżku obcy i skurczony. I oto teraz jest wolny, ponieważ nie ma już domu. Ciało nagle miłośnie czuje uginającą się twardość szpitalnego łoża. Czy ona tego nie widzi? Jest wolny, szczęśliwy, jest znowu młody. Młody, ale bez konieczności wyboru. Otwarta wielka brama. Ona widzi. Poprzez zniszczone chorobą, wychudłe rysy przebija twarz młodzieńca, z całą jego czystością i uduchowieniem, takim samym uduchowieniem, jakie maluje się na twarzach kochanków po miłosnym odprężeniu. On jest znowu młody, ale już niedosięgły, odchodzący. I nagle jej pierś rozdziera zazdrość. Na nią pada całe brzemię starości, jakby podwójnej starości. To ona będzie ją dźwigać do końca, zawsze ona, wszystko, co najcięższe. I wybucha wielkim płaczem nad sobą. Chory przestaje się uśmiechać. Jaki jest piękny, wszystko, co złe, odeszło od niego, czoło się wygładziło. Potrafi być jeszcze raz wielki i wspaniałomyślny. Unosi ciężką, bezsilną rękę i kładzie ją na dłoni kobiety. Jego ręka jest gorąca. Jak dawnej, dawnej, pierwszej ich wspólnej nocy, od ręki umierającego bije żar i siła. Ale to zapamiętanie trwa tylko małą chwilę. Nagle robi się wokół szum. Odsuwają ją pielęgniarki, coś się dzieje, coś z nim robią, wyjmują mu poduszkę spod głowy. Och, znowu, znowu! Zawsze wszystko musi zepsuć. Wszystko. Zamykają mu powieki. Więc dlaczego ta ręka taka gorąca, że ciągle jeszcze dotknięcie jej parzy. — Ta-dzik! Wrzesień 1977 Motyl Gdy weszliśmy, kościół był jeszcze prawie pusty. Usiadłyśmy z Zosią w pierwszym rzędzie ławek. Wkrótce po nas wszedł Władek, ale zwyczajem mężczyzn zatrzymał się przy wejściu w głębi kościoła. Był czas, żeby przyjrzeć się wystrojowi wnętrza. Mury kościoła były starsze, a ołtarz z końca osiemnastego wieku, marmurowy; czysty styl klasycystyczny, aż oko się radowało. Ktoś z dawnych właścicieli chyba, z Włoch przywlókł tu na wieś ten piękny' kawał kamienia. Złote Oko Opatrzności w trójkącie z promieni wieńczyło czystą konstrukcję ołtarza. Obraz, mocno pociemniały, wyobrażał świętą Annę z Maryją i Dzieciątkiem. Zarysy postaci zgadywało się raczej, niż widziało, dzięki srebrnym sukienkom i delikatnym koronom nad głowami. Na szczęście proboszcz nie zeszpecił ołtarza żadnymi gipsowymi dodatkami. Tylko białe lilie -stanowiły na jego tle element wiejskiego kiczu. Tych liiij pełne były teraz ogrody. Zapach ich bił na kościół odurzającymi falami. Za ołtarzem trzy wysokie wąskie okna bez witraży, tylko obrzeżone oprawnymi w metal gomółkami, w których szkło było barwy żółtej i czerwonej na przemian. Nawet boczne ołtarze były schludne i urządzone z prostotą. Tylko pucułowaty ojciec Maksymilian Kolbe w drucianych okularach i w oświęcimskim pasiaku nie mógł się jakoś wtopić w styl wiejskiego kościoła. Powoli schodzili się ludzie. Skąd się bierze na wsi tyle starych, starych kobiet? Przypełzały skądś z daleka, szły zgarbione kilometrami ścieżkami przez pola, przez strzępy lasów, przez kartofliska. Rzucały się na kolana. Zasiadały z godnością. Każda niosła w ręku sztywny bukiet. Przecież to Matka Boska Zielna. Zapach ziół koło nas zaczął głuszyć nawet natrętną woń lilij. Wszystko, co o tej porze kwitnie za płotami — 86 — wiejskich ogródków. Czerwone georginie, nagietki, których zapachu nie lubię, fioletowe astry, a w środku każdego bukietu makówka, zielone jabłko zatknięte na patyk i różowy pyszczek marchewki jak ryjek świnki wyglądający z kwiatów. Dzieci wystrojone spoglądały po sobie z dumą, porównując swoje bukiety, oceniając się wzajemnie po trzymanych w ręku babcinych książeczkach do nabożeństwa i obrazkach od pierwszej komunii, które lubią uciekać, wyfruwać spomiędzy kartek książki na posadzkę... Skończyłam kontemplować żyrandol przeniesiony jakby z sali balowej pałacu, kapiący kryształowymi łzami, kiedy jednocześnie rozległ się huk organów, głos organisty intonującego Kiedy ranne wstają zorze, ostry dźwięk dzwonka u drzwi zakrystii, rozbłysły wszystkie światła i zobaczyłam tuż blisko u stóp ołtarza stojącego młodego mężczyznę o tak pięknej twarzy, że aż osłupiałam. Ale nie mogłam patrzeć na niego dłużej, bo właśnie zaczął się wytaczać długi orszak usługujących do mszy i ministrantów. Najpierw wkroczyli starsi mężczyźni, pierwszy z nich miał na białej komży rozpiętą wielką czerwoną kokardę, co przydawało mu wyglądu wielkiego karykaturalnie wystrojonego dziecka, za nim inni, jeden z mężczyzn bardzo stary, siwy jak gołąb, z trzęsącymi się rękami. Za nimi wysypał się tłum chłopaczków. Maluchy w białych koronkowych komeżkach z rękami grzecznie złożonymi do modlitwy, potem dryblasy pod wąsem, wyraźnie źle czujący się w przebraniu, ale też pełni ważności. Dopiero potem wytoczył się ksiądz, trochę brzuchaty, niemłody, obdarzony gęstymi ciemnymi brwiami, pod którymi prawie nie było widać małych niebieskich oczek. Podczas gdy to wszystko rozlokowywało się jakoś wokół ołtarza, pieśń ciągle trwała, bo tu, nie tak jak w mieście, śpiewa się wszystkie zwrotki, a wspaniały wiersz Franciszka Karpińskiego z każdą strofą wprowadzał w pieśń oddech przestrzeni, morza, łąk i pól stojących już po żniwach. I kiedy żywioł wszelki wtargnął do kościółka i rozsadzał jego ściany, spojrzałam w bok, aby sprawdzić, co mnie tak uderzyło w młodym człowieku stojącym przy bocznym ołtarzu. Osłupiałam jeszcze raz. Widziałam teraz tylko jego profil, ale był to profil doskonały, o jakiejś kościstej suchości, bez zbędnej fałdy, bez żadnego błędu natury. Tyle jest ujmujących twarzy o zadartych nosach, o ustach zbyt wypukłych lub za szerokich, o niskich lub za szerokich czołach. Tą twarz była wyrzeźbiona w sposób doskonały. Żaden jej szczegół nie narzucał się, w nosie, w nozdrzach nie było nic wulgarnego. Wszystko było niemal uduchowione, a nie materialne. Nawet uszy, ten wstydliwy twór, brzydka zwierzęca pozostałość — były u niego jak uszy ducha, o których gdzieś mówi Pismo Święte. Zdzi- — 87 — wiłam się, że cały kościół nie patrzy na niego. Stał spokojnie, w powadze i skupieniu, nie wiedząc jakby wcale o sobie. Pomyślałam o nie-trwałości, o kruchości tego ludzkiego piękna i ogarnęło mnie uczucie pobożnego zachwytu. Rozpoczęło się nabożeństwo. Długo się wlecze taka wiejska świąteczna suma. Już w czasie czytań zauważyłam płowowłosego malca, który siedział na stopniu ołtarza. Trudno mu było usiedzieć na miejscu. Wiercił się i kręcił, aż siedzący obok starszy chłopiec objął go za szyję miłym braterskim gestem. Maluch mógł mieć siedem lub osiem lat, ale wyglądał na mniej, był niewyrośnięty, płowa grzywka po dziecinnemu spadała mu na czoło. Wyraźnie się ucieszył, gdy czytanie się skończyło, gorliwie podskoczył i ustawiony przez starszych ministrantów na przodzie zastygł na chwilę z rączkami złożonymi do modlitwy jak aniołek unoszący się nad ołtarzem, mały putto udający nabożność. Niedługo jednak wytrzymał spokojnie. Cała pierwsza część mszy przebiegła na ustawianiu go na miejscu, karceniu, przytrzymywaniu za ramionka. Chłopiec ciągle wykręcał głowę i patrzył w bok zamiast na ołtarz. Moje spojrzenie poszło za jego wzrokiem. Na szybie wąskiego bocznego okna tłukł się brązowy motyl. Dobijał się do szyby rozpaczliwie, przelatywał od futryny do futryny, podfruwał w górę i opadał jak strącony w dół. Zadzwoniono na podniesienie. Rozległ się rumor odsuwanych krzeseł i — cisza. Klęczący ludzie nisko pochylili głowy przed białą hostią w ręku kapłana. Jakby korzystając z tej ogólnej nieuwagi, chłopiec podniósł się i zaczął cicho na palcach skradać się do okna. Nikt go teraz nie pilnował. Wlazł na klęcznik, podniósł obie ręce i nagle zamknął w dłoniach motyla. Kościół zamarł w ciszy i oczekiwaniu. Złoty kielich podniósł się w górę i znów pochyliły się głowy. Gdy się uniosły i znowu rozległy się dzwonki — chłopiec stał jeszcze na klęczniku z rękami opartymi o framugę okna. Może wiedział, że otwiera się jedna z małych szybek. Wiało z niej świetlistą przestrzenią, w której zniknął wypuszczony motyl. — Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny! — śpiewa lud, aż dreszcz przechodzi na wspomnienie czasów, w których się tę pieśń śpiewało z wyciem bólu i rozpaczy. — Widziałaś? — zapytałam Zosi. — Co takiego? — Nic nie widziałaś? A ten chłopczyk z motylem? Zosia niczego nie zauważyła. Sprawa rozegrała się między chłopcem, — 88 — motylem i Panem Bogiem i tylko ja podpatrzyłam ją w tak krótkim błysku światła, że potem zdawało mi się, iż ją wymyśliłam. . Piękny mężczyzna także zniknął. Już go nie było, gdy wychodziliśmy tłumnie z kościoła. Władek czekał na nas pod wielką lipą, gdzie stała nasza bryczuszka i koń uwiązany do pnia. Jeszcze ciągle najprzyjemniej było jechać bryczką pod nawisem gałęzi uginających się od dzikich jabłek i śliwek, którymi wysadzone są nasze drogi. Władek trzymał lejce, a koń sam niósł nas do domu na niedzielny obiad. Październik 1977 - Wakacje we Florianowie Spichlerz był duży i mroczny. Przecinały go na ukos smugi światła z podłużnych okien u góry. W tych smugach drgał pył pachnący zbożem, kurzem i myszami. Potężne drewniane czerpaki i miary do ziarna miały uchwyty pociemniałe, wygładzone od rąk ludzi. Na drzwiach wisiała laska karbowego poznaczona podłużnymi nacięciami. Ciężki masyw wagi czerniał w głębi spichrza. Pan Adam idzie przodem, ma jeszcze wysokie buty i spodnie do konnej jazdy. To coroczny obrządek. Pan Adam waży dzieci, żeby wiedzieć potem, ile komu przybyło, kto się poprawił. Tego roku nazbierało się nas aż siedmioro, w tym dwójka miejscowych. Oni przecież są tu swoi, wszystko jest dla nich zwyczajne i znajome. Ale nasza zachłanna wakacyjna radość od razu podziałała i na nich. Biegli z nami ożywieni i nagle ciekawi znowu wszystkiego. — Tu w spichrzu — mówi Hanula — jest sowa. Prawda, panie Adamie? Wieczorem to nawet słychać, jak pohukuje. Wylatuje, o tędy — i Hanula pokazuje małe okrągłe okienko tuż pod sufitem. Może właśnie tam na belce siedzi i nie wie, że o niej się mówi. Pewno śpi, bo sowy w dzień śpią, tak samo jak nietoperze. Józinek pokazuje nam w kącie na poprzecznej belce dziwny kształt, jakby ciemną szmatkę. Ale gdy się przyjrzeć, widać pazurki, którymi nietoperz trzyma się belki, i głowę zwisającą w dół, uszatą, podobną do głowy małego rogatego diabła. Och, jaka wstrętna. Waga ciężko zgrzyta i łomocze, gdy się na niej stanie. Na tej wadze waży się worki ze zbożem, a tu dzieci. Młodsze pan Adam bierze pod pachy i stawia na wadze. Potem długo przesuwa coś na żelaznej sztabie. Dzieci nie ważą tyle co korzec ziarna. — 90 — — No, teraz Lucylka — mówi pan Adam i zabiera się uchwycić mnie w pół. — Ale ja już nie jestem dzieckiem. — Stokrotnie przepraszam, nie zauważyłem, że panna Lucylla nosi już długą suknię. Służę... — i podaje mi ramię jak jakiej damie. A mnie się chce śmiać i śmieję się, aż echo rozlega się pod stropem spichrza. — Echo! — woła Józinek. — Hop, hop! — i wszyscy próbują echa. Aż w kącie sowy coś zatrzepotało przez chwilę. Obudziliśmy sowę. A ja ze śmiechem położyłam rękę na zgiętym ramieniu pana Adama, ale ręka była bez mitenki. Trudno, jeszcze nie jestem damą. Ale dobrze, że chociaż moje pończoszki i sznurowane buciki są całkiem białe i nie muszę się wstydzić, kiedy unoszę spódniczkę, żeby wejść na wagę. — Panna Lucylka waży tyle co piórko — mówi pan Adam. — Trzeba dużo jeść. I koniecznie mleko od krowy. Na to mleko od krowy już dawno cieszyłam się w Wilnie, kiedy mama powiedziała, że i w tym roku zaprosił nas wujek do Florianowa. W półmroku obory stoją rzędem krowy. A przy nich na niskich stołkach siadają dójki. Do skopków spływa spod ich palców ciurkiem białe mleko. Każdy z nas ma garnuszek i dostaje mleko prosto od krowy, ciepłe, z pianą, pachnące słodko i oborą, i zieloną łąką, i suchym sianem. Cieszyłam się na to mleko i w ogóle na ten Florianów, bo wcale nie było pewne, że tu przyjedziemy tego lata. Wuj zaprosił wiele osób i wiadomo, że będzie ona, pani z Grodna. Nigdy jej jeszcze nie widziałam i tak się bałam, że wujek nas nie zaprosi albo że pani z Grodna zachoruje i nie przyjedzie. Przecież jest już chyba bardzo stara. — Lucylko — powiedziała mama — musisz mi przyrzec, że będziesz grzeczna, że nie zrobisz nam wstydu. Jesteś już dużą panienką, a nie dzieckiem jak w zeszłym roku. Biegałaś boso, w podkasanej sukience z dzieciakami z czworaków. Łaziłaś po płotach i po drzewach jak chłopak. To już nie wypada. Sukienki uszyję ci dłuższe, tak jak trzeba. Wuja i wujenkę masz całować w rękę. I w ogóle starszych. A zwłaszcza panią z Grodna. — Panią z Grodna? Więc i ona też tam będzie? — Tak, ma przyjechać w tym roku. I bardzo liczę na to, chcę się z nią naradzić co do twojej przyszłości. Co do wykształcenia i w ogóle. To bardzo mądra pani. To okropne, że nie będę już mogła wdrapywać się na czereśnie, wiśnie i jabłonie, że zdyszana, podrapana i szczęśliwa nie będę mogła — 91 — uganiać się po gumnie i po parku. Wyobraziłam sobie, że będę musiała sztywno, w kapeluszu, z letnią parasolką, a może nawet w rękawiczkach, spacerować po alejkach parku, od ganku do lipy — jak wszystkie panie. I to będzie okropne. Ale z drugiej strony te długie sukienki, od razu chce się w takiej sukience stanąć na palce i tańczyć, okręcać się w kółko i być takim wdzięcznym zjawiskiem, jak mówi pan Stanisław, który przyszedł do nas akurat wtedy, gdy mama mierzyła mi przed lustrem nową letnią suknię. Więc choć mi żal tych dawnych dziecinnych wakacji w nieustannym ruchu i oszołomieniu, przyjemnie jest przecież także być uroczym zjawiskiem. A poza tym będzie tam ona — pani z Grodna. Mama przechowywała w safianowej torebce jeden list od niej i fotografię. Pewno była to dawna fotografia, bo przedstawiała panią o jeszcze smukłej, ściśniętej gorsetem kibici, niezbyt piękną, o grubych wargach i poważnych oczach. Ale była to ona, ona. Mama nie mówiła o niej inaczej jak o jakiej świętej, ściszając głos, a oczy jej błyszczały. Powiedziała, że i ja niedługo będę czytać jej książki, bo ta ręka spoczywająca na poręczy krzesła u fotografa — ta ręka napisała najpiękniejsze w świecie polskie książki i mama, gdy mówiła o nich, nie mogła powstrzymać łez. Ciekawa byłam pani z Grodna. I postanowiłam sobie dobrze ją poznać. Ale kiedy przyjechałyśmy z mamą, jeszcze jej nie było. Szykowano dla niej salon na dole, pod naszym pokoikiem. Trzepano dywan, woskowano podłogę. Okna salonu otwarte były szeroko i widać było, jak wnoszą całą górę poduszek. — I koniecznie biureczko ode mnie — polecała wujenka. — Może zechce co pisać. Tu u nas, we Florianowie... Boże, cóż by to było, gdyby we Florianowie powstała jakaś nowa powieść. Ale nie, lepiej niech odpoczywa. Podobno jest zmęczona i chora na serce. Wszyscy mówią tylko o tym, tylko o niej. I ma przyjechać jutro wieczorem. Konie pójdą na stację. Powóz. Dzieci będą już spać. Nie jestem dzieckiem. Ale to będzie późno. I w ogóle będzie strudzona podróżą. Jak najmniej ludzi. Jak najmniej witających. Sami gospodarze. Sami domowi. Jak powoli schodzi ten dzień. Tyle razy zaglądam do jadalni. Ciągle jeszcze trwa poobiednia cisza, nic się nie rusza i nie ma mowy o podwieczorku. Przy końcu długiego stołu siedzi w pustej jadalni prababcia Hanuli i Józinka, babcia wujenki. Zdrzemnęła się i zostawili ją tu samą. Na poręczach fotela leżą jej ręce, jakby jakieś dwa obce przedmioty, jakby za szkłem na wystawie. Same cienkie kosteczki powleczone bladą błękitnawą skórą. A z palców zsuwają się pierścionki. Te — 92 — ręce też drzemią. I drzemie siwa ciężka głowa. Na włosach, które są jak puch gęsi, leży przypięta czarna koronka. Z okna pada na białą głowę promyczek światła i liczy włosy prababci. Lucylka już-już chce się wycofać, ale stara dama nagle się budzi i woła nieoczekiwanie mocnym głosem: — Teosiu! Teosiu! To ty? — Nie... to... ja... — jąka się Lucylka. — Ach, to ty, Henrysiu! Chodź tu, dziecko moje, każ Teosi podać herbatę. Przecież zaprosiłam panią Stefanię na herbatę. Dzień dobry, dzień dobry pani. No rusz się, cóż z tą Teosią? Proszę, proszę, pani pozwoli.'Proszę zostawić mantylkę. — Prababcia wita się z niewidzialnym gościem. Pełni honory domu. — Jak pani pięknie w tej zielonej bluzce. Gipiura. Proszę, proszę, ciasteczka są u nas wyborne, wyborne mamusieńka piekła. — Przy słowie „wyborne" — wargi starej damy układają się w wyraz słodyczy jakby usta ssały ułamek plastra z miodem. To przysmak florianowskiej pasieki, którą opiekuje się sama wujenka. Obudzone ręce starej damy prowadzą konwersację z nieznanym gościem, z jakąś przyjaciółką z lat młodości. Trzepocą ponad niewidzialnymi filiżankami, cukiernicą i ciasteczkami sprzed wieku. Lucylka patrzy na to z zachwytem i trochę się boi. — No, idź, nie będziesz już potrzebna, Teosiu — mówi do Lucylki stara dama. I nagle do pokoju wchodzi ciocia Bisia. Wszyscy ją tak nazywają. Nie wiadomo, jak ma na imię ani czyją jest ciocią, wiadomo, że opiekuje się prababcią, chociaż sama już jest niemłoda. Nosi szarą sukienkę z wysoko postawionym kołnierzykiem obramowanym bielą. — No jak tam? — pyta. — Rozmawiacie sobie? — Ach, nie masz pojęcia, moja droga, jak mnie zmęczyła ta Stefania swoim gadulstwem. Już sobie poszła, ale nie dała mi dojść do słowa. Ciągle te mezalianse i mezalianse. I suknię miała okropną, mówię ci, osoba bez gustu. — Ciocia Bisia nachyla się nad starszą panią, zdaje się, że trzeba ją wysadzić jak dziecko, a może już zdarzyło się nieszczęście, bo tak kiwa, kiwa głową nad staruszką. A prababcia nagle całkiem innym głosem zaczyna jąkać się i bełkotać. — Córunia nie chciała, mamusiu. Już nie będę... To nic... to nic... mamusia wszystko zrobi. Lucylka ucieka w gąszcz ogrodu. Siada wśród nagrzanych słońcem malin i myśli. Ale jest to takie myślenie, z którego nic nie wychodzi, żadna prawda. Które jest samym tylko myśleniem. Jak kiedy mama — 93 — wieczorem siada na łóżku taka zmęczona, zmęczona po tych swoich lekcjach, po tej bieganinie po domach, gdzie udziela gry na fortepianie, i tak samo myśli, i tylko wzdycha: mój Boże, mój Boże, mój Boże... Gdzie się wszyscy podzieli. Wujenka poszła na wieś, bo ktoś chory i prosili, żeby przyjść, poradzić. Wzięła ze sobą Hanulę, bo niech się Hanula uczy. I niech pozna ludzi ze wsi i napatrzy się z bliska ich życiu. Mama mówi o wujku i wujence, że chłopomani. I dlatego dzieciom dali takie chłopskie proste imiona: Józio i Hanula. Hanula jest starsza. Jak wyjdzie za mąż, też będzie chodziła na wieś i pomagała, i leczyła w potrzebie. Choć Hanula mówi, że kobiety niedługo będą się znały nie tylko na ziołach, ale będą lekarzami. Lucylka nie mogła sobie wyobrazić Hanuli, jak jedzie chłopskim wasążkiem z torbą z narzędziami jak doktor Bartmański. Pachnie tabaką i śliwkami, ale to wcale nie śliwki, tylko wódką śliwowicą od niego pachnie. Przyjeżdża, jak ktoś we Florianowie zachoruje. Raz to wszystkie dzieci chorowały razem na odrę. Lucylka pamięta od tamtego czasu dotknięcie szorstkich rąk doktora i jego zapach. I kiedy już wszyscy byli chorzy, zniesiono ich łóżeczka do jednej sypialni, do tego największego gościnnego, i bili się na poduszki. Po podwieczorku Lucylka ukryta za filarem ganku czeka na nadejście wieczoru i słucha głosów domu. Już pokój dla gościa dawno gotowy. I okna otwarte, żeby weszło dobre powietrze z zapachem kwitnącej lipy i róż. W kancelarii kroki wuja i czyjeś jeszcze, pewno pana Adama, zarządzającego — nad czymś się naradzają. Trzask drzwi. Pan Adam wychodzi, każe zaprzęgać konie na stację. Wuj przeszedł do gabinetu, bo stamtąd rozlega się teraz cichy brzęk fortepianu, a potem nagle rzęsisty, głośny pasaż. Wujek pięknie gra na fortepianie, choć mama mówi, że wcale się nie uczył, ale gra jak jaki pianista, improwizuje. I naraz robi- się z tego cały koncert. Chłopcy wbiegają bosymi nogami na koło studzienne. Ich stopy dudnią, dudnią. Koło stęka i skrzypi, i furkocze, i coś metalicznego dzwoni w głębi studni. A od bramy gumna słychać już krowy. Suche kołatki i nagle lekki dźwięk dzwoneczka. Owce. Prowadzi je szary baran z dzwonkiem. I cała ta muzyka idzie, sunie ku studni, gdzie zaraz dołączy się do tego jeszcze czysty chlust wody, brzęk łańcucha. Och, jaka to piękna muzyka. Aż człowiek boi się oddychać. Dziewczyny wracają z pola i śpiew ich odzywa się od drogi na pokaz, zadziornie, dumnie. Śpiewają nie po polsku, po bia-łorusku, a ten język brzmi słodko i ma w sobie coś z mowy dziecka. — Co tu robisz, Lucylko? Szukam cię od dawna. — To głos — 94 — mamy. — Schowała się za filarem ganku — mówi mama do kogoś u domu. — Co tu robisz? Lucylka jak obudzona nagle ze snu gramoli się zza słupa. Siedziała tak długo z kolanami podkurczonymi pod brodą, że teraz nie może się ruszyć. — Czekam na panią z Grodna. Następne rano jest zwyczajne, jakby nigdy nic. — Przyjechała? — Tak, ale bardzo późno. Na pewno nie wstanie. Jest chora na serce. Pogoda! Znowu pogoda. Śniadanie je się na łapu-capu, żeby szybciej do ogrodu, w pole. Zaczynają się żniwa rzepaku. Ciotka podbiera miód. Dziewczyny pielą w ogrodzie, a ogrodnik na drabinie z dwoma chłopakami zdejmuje pierwsze wiśnie. Na podwórku karmi się małe kaczątka, które wodzi kwoka. Sieka się dla nich na desce zieleninę. Biegną na swoich żółtych płaskich łapkach: klap, klap, klap! — i chlust do sadzawki na wodę. A kwoka stoi na brzegu i lamentuje głośno, machając skrzydłami. Nic nie rozumie. W chlewie jest knur. Opiera się przednimi racicami o framugę okienka i wygląda na świat. W piekarni piecze się chleb. W wielkiej kuchni kucharka biega i pogania dziewczyny. A w sieni kuchennej klekocą maselnice. Być wszędzie. Wszystko widzieć. We wszystkim pomagać. Lucylka zupełnie zapomniała o gościu. W wilgotnej części warzywnika dojrzały już porzeczki. Jest ich dużo. Rzęsisty, czerwony deszcz. Wszyscy to już wyniuchali. Jest nawet Hanula i Józinek. Jest i zupełnie mały Teodorek na krótkich grubych nóżkach. Boi się gąsienicy, która pełznie po liściu i ma piękne złocisto-czarne futerko. I dlatego oczywiście spóźnili się na obiad i hurmą wbiegli do jadalni, gdzie starsi już siedzieli przy stole i roznoszono wazę z zupą. Ojej, żeby nie robić rumoru, bo o to wuj się gniewa i mama będzie niezadowolona. Chłopcy szast-szast obcasami, a dziewczynki robią tylko dyg, którego teraz i tak nikt nie zauważa. Przy stole jak w kościele — mówią starsi. Obiad to rzecz święta, nie wiadomo dlaczego. Ale dzisiaj na dzieci nikt nie zwraca uwagi. Upiekło się im nawet spóźnienie. Bo tam po prawej stronie prababci siedzi pani z Grodna. Wszyscy chylą się ku niej, wszyscy patrzą w jej stronę. Ona tu jest najważniejsza. Nie, wcale nie jest podobna do tej na fotografii u mamy. Ma dużą białą głowę, która leciutko się trzęsie. Ubrana na czarno, we wdowiej żałobie, dłonie ma małe, ale szerokie, mocne, bez pierścionków. — 95 — Jedyną ozdobą jest broszka z kameą, która spina czarny żabot z angielskiej koronki. Właściwie taka zwyczajna babcia. Po obiedzie dopiero dzieci zostają przedstawione gościowi. Na krótką chwilę oczy pani z Grodna spoczywają na twarzy Lucylki. — Jak się masz, kochanko. — I Lucylka schyla się, aby ucałować rękę starszej pani. Tyle było tego oczekiwania, że Lucylka jest rozczarowana. Myślała, że coś się stanie, że obecność pani r. Ci rodna /? ????? coś we Florianowie, że nad domem zawiśnie coś niezwykłego. Ale nie stało się nic. Życie domu potoczyło się zwykłą koleją, a pani z Grodna niewiele uwagi poświęcała dzieciom. Właściwie jakby wcale się nimi nie interesowała. Może do Hanuli, bo najstarsza, zwracała się czasem z uwagą czy z pytaniem. Tylko gdy wujenka skarciła dzieci, żeby były cicho, nie hałasowały pod oknami, bo pani z Grodna jest zmęczona, zaprotestowała żywo: — Ach, nie, kochanko, niech hałasują, niech się bawią. Chciałabym, żeby tu wszystko było tak jak wczoraj, tak jak zawsze. I pewno dlatego dzieci napominane jeszcze raz na osobności powoli zapominały o szczególnym gościu. Za wiele rzeczy niezwykłych działo się poza domem. Tylko Lucylka jakoś się zmieniła. Trzymała się trochę z daleka od dzieci i coraz częściej biegała na swoje ulubione miejsce we Florianowie. Bo Lucylka już od dawna miała takie ulubione miejsce. Najpierw wykryła w poszarpanym żywopłocie na końcu ogrodu trześnię. Trześnia była dzika, ale rodziła słodkie jak miód drobne trzesienki. Gdy się ich uzbierało całą garść, dłoń lepiła się jak od miodu. Najwięcej ich było wysoko w górze, trzeba było skakać, chwytać i przyginać gałązki. Aż raz, kiedy szukała lepszego dojścia do obsypanej owocem gałęzi, zaszła od tyłu i znalazła wyrwę w zaroślach żywopłotu. Wyszła na zewnątrz ogrodu i oniemiała. To było właśnie najpiękniejsze miejsce Florianowa. I chyba najwyższe, Lucylka bowiem stała w górze, a przed nią rozciągał się rozległy widok. W dole leżały łąki, teraz przed samymi sianokosami wysokie i puszyste od kwitnących traw i ziół. Po łące wił się cieniutki niebieski sznureszek strumienia, ginąc czasem w kępach wysokiej trawy. Wokół strumienia roślinność była zieleńsza i bujniejsza. A ile barw na tej łące. A wszystkie jakby podlatują w górę, jakby unoszą się w powietrzu. Łąka drga i faluje ponad ziemią. Serce Lucylki zamiera. Płynnym, kolistym lotem nadlatuje nad łąkę wielki ptak. Końce skrzydeł ma czarne, a pod brzuchem coś czerwonego. To bocian. Już utonął w trawie. Stąpa powoli. Tylko szyja i głowa z dłu- — 96 — gim dziobem wystaje nad zielenią. To chyba szczęście zobaczyć na łące bociana. Tonie to samo co na kole koło stodoły. Ale w widoku Lucylki mieści się jeszcze cała szachownica pól unoszących się i opadających na wzgórzych. Wzdłuż drogi drzewa idą, wspinają się pod górę, tańczą wchodząc na szczyt pagórka. Z lewej strony ciemnieje tajemniczy wąwóz o poszarpanych żółtawych zboczach. Tam teraz krzaki dzikich róż obsypane są różowym kwiatem. Wszystko to jest zbyt piękne. Lucylka siada na swoim wzgórzu. Jest to jej wzgórze, bo je odkryła. I patrzy. I nie może się napatrzeć. I znowu jest w tym patrzeniu samo zdziwione patrzenie. Mój Boże, mój Boże, mój Boże... — powiedziałaby mama. Nie wiadomo, dlaczego tak się Lucylka zmieniła. Jakby samo oczekiwanie na gościa coś w niej poruszyło. I jak wcześniej mama nie mogła z niej wygnać dziecka, tej roztrzepanej i trochę rozhukanej dziewczynki, i musiała jej przypominać, że przecież jest już panienką, tak teraz — zaczęła się dziwić jej spowolnieniu i powadze. A może smutna? A może chora? — dziwiła się mama, ale jeszcze nie chciała o tym mówić. No cóż, dzieci się zmieniają. Może to obecność pani z Grodna... Bo przecież niby nic, ale tę obecność się czuło. Rano, ale zawsze już po ogólnym śniadaniu, w którym nie brała udziału — szła aleją parkową w kierunku lipy. Stroik na głowie miała niewielki, czarny. Przecież to świeża jeszcze żałoba po mężu. Lubiła iść sama i nikt nie śmiał zakłócać jej samotności. Pod lipą przysiadała. Tam teraz taki zapach i taka muzyka owadów. Lipa jest stara, rozłożysta, pod lipą stół, na którym można wydać weselne przyjęcie. Na chwilę przysiadała, ale nie na długo. Była ruchliwa i szybka i czasem zapominała się, że to wiek i serce, że lekarz zalecił uważać. Wtedy szła szybko i sprężyście, ale słabość przypominała się zaraz i pani zwalniała kroku. Znikała w alei grabowej. Aż z drugiej strony wysunęła się jej biała głowa, za którą jakby samo szło światło. Potem, najczęściej przy otwartych szeroko oknach salonu, pisała listy. Przydał się sekretarzyk wujenki. Musiało być tych listów wiele. Często umyślny odwoził je i przywoził pocztę. Czytając listy wzdychała i zaraz brała się do odpisywania. Sądząc po ruchach jej odrobinę trzęsącej się już głowy — pisała szybko i zdecydowanie, wprost na czysto. Po obiedzie krótka rozmowa w gwarnym salonie, gdzie przesunięto fortepian, i szła do siebie odpocząć. Od jej okien biła cisza. Coś potężnego i silnego było w samej obecności pani z Grodna. W samym tym, że była, choć wydawała się taka prosta i zwyczajna. Wujenka mówiła podobno do '7-Deszczowe lato" — 97 — mamy, że odwrócona plecami do drzwi jadalni, czuje, kiedy do pokoju wchodzi ona. Wujenka musi się natychmiast odwrócić, choć przecież pani chód ma cichy i lekki. Dopiero wieczorem, kiedy dzieci niestety muszą iść spać, towarzystwo korzysta z dobrodziejstw i uroków obecności wielkiego gościa. To jakoś samo się zrobiło. Wszyscy zbierają się na oszklonej werandzie. Dobrze tu jest i w pogodę, i w deszcz. Wiszą pęczki ziół, zawsze jakaś misa z owocami, a czasem i całe dzieże malin lub poziomek. Zapach grzybów. Ćmy zlatują się do szyb. Pani z Grodna lubi wyplatany fotel pod ścianą. Lubi mieć przed sobą i ludzi, z którymi rozmawia, i ogród, i niebo nad ogrodem, najpierw blednące, potem jakby zielonkawe i odbijające różowość zachodu, aż powlekające się barwą wieczoru, coraz ciemniejsze. Tańczą świetliki, coś przeleci z ciężkim łopotem. Sowa? Nietoperz? I wuj, i wujenka, i pan Adam, i ciocia Bisia, i goście — gromadzą się, gawędzą najpierw tak sobie, prawie 0 niczym, o pogodzie, o tym, co w polu, jakie roboty. A potem, co w świecie, a co tu, u nas. A co było, a co będzie. Ważne, ogólne sprawy. 1 o książkach, o pisaniu, o wierszach, o pieśniach ludu, o nauce. Pani z Grodna nie mówi wiele, czasem wtrąci słowo, naprowadza rozmowę. Ale jej osoba sprawia, że każdy czuje się mądrzejszy i ciekawszy. Myśli, które zdawały się takie sobie, oczywiste, niewarte gadania — nagle okazują się ważne, potrzebne, nawet niezwykłe. To jej uwaga, jej sposób słuchania sprawia, że każdy czuje się śmielszy i rozmowa żywiej się toczy. Nie było nigdy takich wieczorów we Florianowie. Jest ciemno, już nawet twarzy nie widać prawie w mroku, tylko świeci w głębi werandy biała głowa promieniująca wokół siebie niebieskawe światło. Eliza Orzeszkowa. I ta ręka bez pierścieni, która napisała Chama i Nad Niemnem, i Martę, i Meira Ezofowicza. Tego dnia przy obiedzie rozmowa dorosłych zeszła na sprawy wsi. Wujenka z Hanulą znowu były dziś na wsi, bo zachorował stary Snia-decki. Choć miał takie piękne nazwisko, na wsi nazywano go Snia-dówką. Miał małą chałupkę przyklejoną do czworaków. Niby nie był oficjalistą, ale sterczał przed kancelarią, robił porządek. Wszędzie robił porządek. Grabił liście, ciągle udawał, że sprząta, i gderał na tych, co śmiecą. Gdy się przechodziło koło niego, choćby dziesiąty raz na dzień, kłaniał się czapką do ziemi. Kłaniał się i starszym, i dzieciom, bo ze dworu. A teraz zachorował. Coś się wdało w nogę. Może skaleczył się, nie opatrzył rany jak trzeba, nie przemył i wdało się zakażenie. Wujenka bardzo się tego bała. Noga napuchła, czerwona, rana ropieje. Trzeba będzie wieźć do chirurga. — 98 — Pracował długo, a każdy cios jego ręki był modlitwą. Wyjął z drzewa ciało. Toporne, ciężkie. Sprzymierzył się z mądrością drzewa i drzewo było posłuszne, nie stawiało oporu więcej, niż należy. A dalej radził już sobie sam. Wiedział, jak wznoszą się żebra okryte cienką skórą, jak zapada się brzuch z głodu i pragnienia. Jak urywają się postronki mięśni i sznury ścięgien. Jak rozstępują się zbite ze sobą kruche kości stóp. A potem wyrzeźbił półotwarcie oczu, skrzywienie suchych rozchylonych warg, zmarszczenie brwi. Wyrzeźbił ból. Na powiekach z drewna po obu stronach nosa położył własną śmierć. Na samym dole pod nogami tego bólu napisał kozikiem jedno słowo: Panjezus. — Coście tu takiego wyrzeźbili, dziadku? — pytają człowieka. Wskazuje grubym palcem wyryte imię. Milczy. Wtedy zasypują go pytaniami. Chcą wiedzieć od razu wszystko, choć przecież każda rzecz odsłania się w sobie pomaleńku, po trochu i potem dopiero w błysku samo przychodzi zrozumienie. Dlaczego jest taki? Mógłby być dzieckiem na ręku swojej matki. Mógłby być dwunastoletni, zadający pytania. Mógłby być schylony pod wodą chrztu w rzece. Mógłby być siedzący na górze i przemawiający do tłumów: błogosławieni cisi. Dlaczego wyrzeźbił Go w cierpieniu i śmierci? Czy człowiekowi nie milej byłoby patrzeć na innego, radosnego, niosącego pokój i nadzieję? — Ja nie wiem — odpowiada. — Drzewo jest mądre. Ono wie lepiej. ? — A to słusznie — rzekła wujenka i po chwili wyszła razem z panią z Grodna. Stary rzucił się jej do kolan. ? — A cóż ty, kochanku, po nogach całować? Lepiej ci, to i dobrze, na zdrowie. Wiedziałam, że ci maść moja pomoże. Już niejednemu pomogła. A trzymaj ty teraz czysto tę nogę. Boso nie trzeba. A skąd jesteś, kochanku. Siądź, pogadamy sobie. — Pani przysiadła na stopniach ganku. A Śniadecki nie śmiał usiąść obok pani, tylko nachylił się ku niej jak krzywo wbity kołek, a że był trochę przygłuchy, rękę przyłożył do ucha. Nikt z tym Śniadeckim nie umiał rozmawiać. A tu pani z Grodna rozmawia z nim jak z przyjacielem. I opowiada mu znowu, jak to małemu Moszkowi rękę rozniosło od ukąszenia psa. Mądra ta pani i dobra, aż Śniadeckiemu w głowie się kręci. A może to jeszcze od tej choroby, co z nogi rozeszła się po całym ciele i gorączka doszła aż do głowy. — No, no, nie męczcie pani dłużej — wychodzi z domu wuj. I Śniadecki przestraszony wycofuje się. Sam jest zmęczony i zlany potem i trochę się zatacza jak po wódce. Ale jest zdrów, zdrów. Podnosi oczy do góry, a tu patrzą na niego jasne oczy pani takie smutne, jakby mieszkał w nich cały smutek świata. Ale nikt tego smutku nie widzi, nikt, nikt, tylko on jeden. Tylko jemu dane było, bo sam już jest stary i stał nad krawędzią, nad wielkim dołem. I już w niego patrzył, i znowu wrócił między żywych. Lucylka wybiegła na swoje ulubione miejsce za ogrodem, do swojej „świątyni dumania". Rozłożyła szeroko ramiona. Być ptakiem. I sfrunąć w dół nad łąkę. Tam na prawo żęli żyto. Żniwiarki pochylały się równym rzędem. Pięknym łukiem wyrzucały ręce w górę, aby odłożyć pokos na bok. Tu krętą drogą toczył się chłopski wózek. Pojawiał się i znikał wśród drzew. Nad wąwozem, nad krzewami osypanymi już czerwonym głogiem wzleciała chmara jaskółek. To młode uczą się latać. Lucylka już to wie. Nad gankiem są dwa gniazda jaskółek. Młode z nich wyfrunęły. Tylko jedno najsłabsze pewno wypadło z gniazda i leżało na kamieniu z przekrzywioną w bok nieopierzoną szyją i rozwartym trójkątnym dziobem. Gniazdo jaskółek pod okapem dachu przynosi szczęście. Tak rozgląda się Lucylka po świecie ze swojego wzgórza za ogrodem i nagle zastygła ze zdumienia. Jakaś postać przechadza się po łące. To znika, to pojawia się za kępami krzewów rosnących nad strumieniem. Schyla się i coś zbiera. I nawet stąd, z daleka widać, nie ma wątpliwości, że to pani z Grodna, bo to jej biała głowa jakby niosąca nad — 100 — sobą światło. Lucylka niewiele myśląc spuszcza się w dół ze swego wzgórza. Niełatwo zejść z tego urwiska. Przeskakuje przez rów, już jest na łące. Po sianokosach łąka znowu jest puszysta i wysoka. Och, noga zapadła się w wodę. Ale Lucylka nie zważa na to, jest zbyt ciekawa. Musi wiedzieć, co takiego robi na łące pani z Grodna. Cicho jak kot podkrada się wśród trawy. I przykuca, kryje się, jej biała sukienka jest z daleka widoczna. Ale pani z Grodna jest tak zajęta swoją pracą, że nie słyszy i nie wie, że ktoś ją obserwuje, że ktoś się za nią skrada. A Lucylka już widzi nawet, że pani z Grodna ubrana jest całkiem inaczej, nie tak jak do obiadu. Nie nosi czarnej sukni, tylko szarą spódnicę i bluzkę w paski szare i różowe, z szerokimi rękawami. Wygląda młodo. I jest w jej całej postaci coś radosnego, co ośmiela Lucylkę. Podbiega, a pani z Grodna odwraca się do niej cała promienna. — Co? Pani robi bukiety? — Ach, kochanko, nastraszyłaś mnie. Zbieram zioła, kwiaty. Zobacz, jakie ładne. — I składa na ręce zdumionej Lucylki snopek różnorakiego zielska. —*? To ja pani poniosę. — Dobrze, kochanku, zwłaszcza, że czas już wracać. Jeszcze sobie tu przysiądziemy na brzegu. Tu sucho. — Jakie śliczne te zioła. — Śliczne? A czy znasz ich imiona? Nie dość się zachwycać. Trzeba je znać. Mnie proste wiejskie kobiety uczyły nazywać te zioła. Niektóre mają piękne imiona. Patrz, to powojnik, to rokitnik, słodliwka, smółka, goryczka, centuria, lekarstwo na serce to waleriana. Jaką ma różową puszystą wiechę. Nie pachnie? Bo zapach i lek jest w korzeniu. A to ostrożeń. — Czy on kłuje? Podobny do ostu. —? Nie kłuje. Wygląda pięknie w dużym wazonie. Ale tego nie będzie się suszyć. — A inne? — Inne się ususzy. Zrobimy z nich obrączki, zakładki do książki, zrobimy album roślin z Florianowa. Lucylka jest szczęśliwa, że widzi panią z Grodna taką młodą i radosną. Teraz jest zupełnie podobna do tej na fotografii w albumie mamy. Chciałaby to powiedzieć, ale nie potrafi. Podnosi tylko oczy na twarz pani z Grodna i mówi: — Jaka pani piękna! Pani z Grodna śmieje się. — 101 — — Co ty mówisz, kochanku. To ty jesteś piękna. Piękna, bo młoda. Nigdy nie byłam piękna. Może dlatego... — pani z Grodna nie dokończyła, na jej twarz wróciła nagle powaga, rozjaśnione oczy zgasły. I był to jeden jedyny raz, kiedy widziała panią z Grodna tak z bliska. Bo potem niedługo musiały już z mamą wracać do Wilna. Tego ostatniego popołudnia mama sama uczesała Lucylkę i poprowadziła ją do drzwi salonu, w którym mieszkała na czas wakacji pani Orzeszkowa. Mama zapukała, a Lucylka przeżegnała się szybko, bo jeszcze nigdy nie przekroczyła drzwi tego pokoju. Pani z Grodna siedziała na kanapce i ucieszyła się z ich przyjścia. Mama usiadła, a Lucylka grzecznie stanęła za mamą. — Więc jak pani uważa, droga pani — radziła się mama. — Czy kształcić dalej Lucylkę? Jest zdolna. Czyta dużo i pięknie pisze po francusku. "? — A po polsku? — przerwała pani z Grodna. — Trzeba, żeby uczyła się w polskiej szkole. Historii i historii literatury. I przyrody. Napiszę do sióstr Sakramentek w Warszawie, gdzie my obie uczyłyśmy się, ja i Marychna Wasilkowska. — Maria Konopnicka, poetka? — Napiszę, to dobra szkoła. — A ty, Lucylko, co byś chciała robić w życiu? Chcesz się uczyć ? Lucylka zaczerwieniła się, spuściła głowę. Ręka pani z Grodna dotknęła jej brązowego warkocza... — Tak! O, tak! Bardzo! — wybuchnęła Lucylka i wstydząc się swego wybuchu, porwała się i uciekła z pokoju. — Lucylko, pocałuj panią w rękę! — wołała za nią mama, ale Lucylka już była za drzwiami. I nie pocałowała w rękę pani z Grodna. Co ona sobie o niej teraz myśli? Nigdy, do końca życia sobie tego nie wybaczy i zawsze będzie ją to gnębić: nie pocałowała w rękę pani z Grodna. A rano — konie. Furman na wysokim koźle powozu. Wuj otulający nogi pań pledem, wujenka wsuwająca jeszcze koszyczek z prowiantem i kreśląca znak krzyża na drogę. Trzask bata. I wszystko — aleja grabowa, lipa, żywopłot, pola, łąki — wszystko zasnuwa się mgłą i wilgocią łez. Zaborów, sierpień 1977 Oczekiwanie Dzień dobry. Chciałabym cię poznać. Nie jesteś fikcją. Jesteś, jak ja jestem. Mam przed sobą twoją fotografię na porządnym, grubym kartonie odbitą, zrobiona w Kaliszu, w zakładzie w Alei Józefiny. Na odwrocie fotografii napisano: „Na żądanie można mieć odbicie. Niepogoda nie robi różnicy w zdjęciach." Jak to dobrze, że niepogoda nie robi różnicy. A jaka pogoda była tego dnia, kiedy postanowiłaś zrobić sobie to „odbicie"? Pogoda dnia powszedniego, pogoda nie wyróżniająca się ani nadmiarem blasku, ani szczególną szarością. Jeśli można by tak powiedzieć, pogoda domu. Twarz twoja, szyja, ramiona, piersi rozpływają się u dołu, .głowa zawieszona jest w białej abstrakcji. Nie ma tu ani kolumn, ani słupka na wsparcie ręki. Jesteś tylko głową i biustem okrytym czarną koronką. Twoje imię. Znam je, choć nie jest wpisane w spokojną i skromną w wyrazie twarz. Wiktoria, córka Feliksa, siostra Konstantego. Konstanty to mój dziadek. Była moda na rycerskie imiona. A ty jesteś siostrą dziadka, a więc moją babką w bocznej linii. Umarłaś, zanim się urodziłam, o, dużo wcześniej. Nikt i nigdy nie mówił o tobie. Aż tu kuzyn przysłał mi twoje zdjęcie. Nie, ta twarz jest obca. Nic mi nie mówi. Schowałam tekturę do koperty. Potem wyjęłam ją znowu i włożyłam w starą mahoniową ramkę, którą kiedyś dostałam w prezencie od pewnej staruszki z domu starców. W tej ramce twarz twoja nabrała jakby więcej wyrazu. Zaczęłam się w nią wpatrywać. A dzisiaj już rozmawiam z tobą. Powiem ci, jak wyglądasz. Chyba masz ponad czterdzieści lat. Twarz gładka, ale ze śladami zmęczenia w ciężkich powiekach. Jest to twarz jeszcze młoda, ale już gotowa do starości. Już wiadomo, jak wyglądałabyś w starości. Czoło wysokie. Łuki brwi wyraźne, lekko załamane, — 103 — nos ładny. Gdzie się podziały w rodzinie te ładne nosy? Teraz wszyscy mamy nosy szerokie lub zadarte. Usta bardzo drobne, delikatne. Leciutki, nieśmiały uśmiech w kącikach. Muszle uszne duże i dobrze wyrobione. To podobno zdradza muzykalność, czy tak? Nosiłaś niewielkie, lekkie kolczyki, które jednak wyciągnęły koniuszek ucha. Szkoda, że nie widać dobrze twoich włosów. Chyba były jasne, jeszcze nie zmieszane z siwymi jak u mnie, zaczesane gładziutko do góry, a z tyłu lekko spuszczone, widać za uchem jasny pukiel. Czy jesteś ładna na tym zdjęciu? Nie. Chyba nie. Twarz foremna, ale bez urody. Może opromieniało ją coś innego niż uroda, co nie wyszło na fotografii, albo też sposób bycia, ruchy, jakaś delikatna łagodność emanująca ze spojrzenia. Kuzyn napisał mi, że w rodzinie była legenda o twojej urodzie. Już więcej mogę się jej dopatrzeć w zarysie szczupłych piersi okrytych czarnym marszczonym jedwabiem. Stojący kołnierzyk i rękawy obszyte koronką. Czy to żałoba? Czy też smutek w oczach?... I ten uśmiech, który nie może się w pełni rozwinąć na ustach... Na pewno jesteś w żałobie i patrzysz wzrokiem zdziwionej sobą mądrości. Już teraz musisz przecierpieć tylko wiele pustych dni i samotnych wieczorów. A to zdjęcie dla siostrzeńców i bratanków, którzy cię o nie prosili. Jest taki zwyczaj — obdarzania się swoimi podobiznami. Jeszcze fotografia jest czymś rzadkim i cennym. Im dłużej patrzę na ciebie, tym widzę cię lepiej. Tak, widzę cię na wskroś, widzę cię aż do dzieciństwa. Byłaś ładną dziewczynką, ulubienicą braci. Czy pamiętasz, jak czekałaś na życie? Bracia kochali cię i wymyślali przeróżne zdrobnienia twego uroczystego imienia. Wikcia, Wika, Wikusia, Wicia lub po prostu Zwycięstwo. „Kochane Zwycięstwo — pisali do ciebie ze szkół — Co tam w domu? Co grasz teraz na fortepianie? Czy ciągle Fur Elise? Jak się miewa Cytrynek?" (To pies). A ty czekałaś na życie. Dom był surowy. Przyzwyczajona byłaś do wczesnego wstawania i do pracy. Zimą wstawało się po ciemku. Mycie w zimnej wodzie. Wygasłe piece. Dziewczęta pomagały w kuchni. Łuskanie fasoli, przebieranie grochu. Drylowanie wiśni. Zawsze jest co robić w kuchni. Siostrzyczka jest jeszcze malutka. Trzeba ją ubierać i rozbierać. Umiałaś poza tym napalić w piecu, choć zwykle robił to chłopak, syn waszej kucharki. Sama sprzątałaś swój pokój. Mówiono, że panna Wikcia nie boi się żadnej roboty. Raz nawet, kiedy kucharka była chora, sama upiekłaś chleb w wielkim kuchennym piecu — tylko z pomocą gospodyni. Cieszyłaś się, że nadzwyczaj smakował ojcu. Ciągle, ciągle czekałaś na życie. Ciągle nie było to jeszcze to najwłaściwsze, — 104 — twoje własne życie. Szłaś do kościoła obok matki ustrojona w kremową marszczoną sukienkę od pierwszej komunii. Umiałaś się zatopić w modlitwie. Ale czy to również nie było oczekiwanie? Oczekiwanie na życie? Gdy wracałaś po mszy, babka witała cię pocałunkiem w usta. Chciała z twoich ust zaczerpnąć czystości i łaski. A to był po prostu twój czysty i młody oddech, zdrowe zęby, dobry apetyt i dobre trawienie. I były jakieś zabawy dzieci na sianie i kłująca broda parobka, który cię podnosił na wóz. Ostry zapach potu i śliwek. W naszym małym mieście wszyscy prawie mieli swoje pola i jesienią po ulicach turkotały wozy pełne snopków, jak na wsi. I przez wszystko, co robiłaś, przez twoje zabawy i prace, i sny, i poranne wstawanie, i zręczne palce, i czesanie włosów, i pocałunki babki i rodziców — przez wszystko prześwitywało oczekiwanie. Jaki będzie mój los? Jak będzie wyglądać? Myślałaś o tym i w letni dzień na huśtawce, ubrana w sukienkę w żółte paseczki, kiedy wszystko w ogrodzie drga i pstrzy się planikami światła, i w zimowe wieczory, kiedy długo nie zapala się lampy, bo jednak nafta jest droga. I wtedy twoja robótka leży na kolanach, a ty czekasz, ciągle czekasz. I kiedy w drewnianym łóżku, w pokoiku, który dzielisz z siostrą, leżysz w chłodnej pościeli, długo nie możesz się rozgrzać i twoje własne młode ciało coś ci mówi, przekazuje sygnały, których nie rozumiesz. Koszula jest długa, długie rękawy, przez szorstkie płótno czujesz wznoszące się wypukłości piersi, dotykasz miejsca, gdzie pępek. Mama każe spać z rękami na kołdrze. Ale kiedy zimno. Nie pozwalasz sobie poznawać własnego ciała. Szepczesz pacierz do anioła stróża. On stoi u twojego wezgłowia i skrzydła ma złożone. On też czeka. Na co czeka? Pomaga ci czekać. I wiesz, co w twoich oczach widzę? Zmęczone oczekiwanie. Pamiętasz, jak to było? Dzieci nie siadały do stołu razem ze starszymi. Miały osobny stolik w kredensowym. Więc czekałaś, kiedy ci pozwolą jeść ze wszystkimi, z mamą, z babcią, z ojcem, z braćmi. Zawsze myślałaś, że jedzą coś lepszego, widziałaś ustrojone półmiski, jakie wnoszono do jadalni, wazę z dymiącą zupą. Wam podawano od razu na talerzach. Wszystko było mdłe i słodkie. Nie wolno było nic zostawiać. Ale pozwolenie na jadanie z dorosłymi rozczarowało cię. Nawet bracia byli jacyś inni. Przy stole jak w kościele — mówiono. Wam, młodym, nie wolno było się odzywać. Pamiętasz wzrok ojca, gdy niespodziewanie w czasie zupy powiedziałaś coś zbyt głośno do mamy. Nigdy już ci się to nie zdarzyło. Pamiętasz? Czekanie na zapalenie — 105 — lampy. Czekanie na pierwszy śnieg późną jesienią. Czekanie na gwiazdkę. Czekanie na opóźnioną wiosnę. Było też w muzyce coś z oczekiwania. Zdawało się, że stamtąd, spod twoich palców — wypłynie coś, co nagle zmieni życie. Czasem to było tuż, tuż. I znowu jakieś potknięcie. Nieposłuszny palec. Trudny akord. Rodzice już nie opłacali twoich lekcji muzyki. Uznali, że umiesz już dosyć jak na panienkę. Oczekiwanie rodziło się z tego, o czym gadały chichocząc dziewczyny w kuchni. Czasami tak się zapamiętywałaś w tym czekaniu, że nie słyszałaś, jak wchodził do twego pokoju Antek, syn kucharki. I dopiero łoskot drew, które zwalał koło pieca, budził cię z transu oczekiwania. Niezgraba był ten Antek. Rzadko udało mu się donieść naręcze drewnianych szczap i po cichu ułożyć za piecem, żeby tam przeschły. Zapalał w piecu i zostawiał drzwiczki do pieca uchylone. Patrzyłaś, jak ogienek pełzał i oblizywał polana. Czekałaś. I nagle buchał płomień, a ciemna paszcza komina wciągała go i połykała. Trzaskanie ognia. Zziębnięte dłonie szukały ciepła i cofały się przed niespodziewanym żarem. Czasem zwęglone kawałki drewna wysypywały się aż na podłogę i zostawiały na zawsze ciemne ślady. Kiedy poznałaś swego męża, Stanisława? Nie pamiętasz. Zawsze przychodził do braci. Jego rodzina miała dom o kilka ulic od waszego. Nie czekałaś na Stanisława. Na kogoś zupełnie innego. Kiedy okazało się, że to właśnie on — byłaś tylko zdziwiona. Był porządnym chłopcem, właśnie wrócił ze szkół, rodzice byli przychylni. Grałaś coś na fortepianie. Myliłaś się, choć chyba nikt tego nie zauważył. Byłaś tak przejęta swymi pomyłkami, że zdziwiłaś się, kiedy szczeciniasta głowa schyliła się przed tobą. Pocałował cię po raz pierwszy w rękę. Nigdy nie był zły dla ciebie i przecież w jakiś sposób go pokochałaś. Bo kocha się zwykle swojego męża. Jak matkę i ojca. Napełniłaś jego dom łagodną troskliwością i czułością, po prostu sobą. W domu było cicho. Przestałaś grać na fortepianie. Palce zesztywniały. Kiedy po całym dniu odpoczywałaś, znowu gdzieś w głębi podnosiło się oczekiwanie. Gasiłaś je długimi wieczornymi pacierzami. Nazywało się to koronki. Kiedy Stanisław zachorował i prawie od razu umarł tak młodo, wyrzucałaś sobie, że może na to czekałaś, ale oczekiwanie wybuchło na nowo, gdy tylko wróciłaś z pogrzebu i odgarnęłaś z czoła gruby żałobny welon. Było tyle spraw i interesów, i zamętu, i tyle pustych, pustych dni. Ciągle jeszcze nie chciały osiwieć jasne włosy. Ze zdziwieniem przeglądałaś się w lustrze. Czoło było otwarte, cera gładka, choć nigdy nie smarowałaś jej maściami — 106 — jak inne panie. Czasami piekłaś kruche ciasto, wyjmowałaś srebrną cukiernicę, przyjmowałaś na podwieczorku siostrzenice, bratanków, dawne przyjaciółki, które już się zestarzały. Z przekąsem mówiły o twojej młodości. Zawsze już ubierałaś się na czarno, tylko do smażenia konfitur kładłaś niebieski ogromny fartuch zakrywający suknię. Miałaś pięćdziesiąt dwa lata, kiedy przyszło jakieś niespodziwane zapalenie płuc. Zdziwienie. Że to już... Że tylko tyle... Że tosty czeń 1978 Spotkanie w podróży Pociąg pędził przez monotonną równinę. Dzień dopiero się zaczynał i przez mgłę trudno było stwierdzić, jaka będzie pogoda. W krótkim urywanym śnie przyśniła mi się jak zwykle wojna. Gonitwa, ucieczka, walące się dachy. Nie mogłam uleżeć na szarpiącym wąskim łóżku. Korytarz sypialnego wagonu był pusty. Uchyliłam okno i wdychałam chłodne ostre powietrze. Odpoczywać — mówiłam sobie — odpoczywać. Jadę tylko po to. Oderwać się od wszystkiego. Nawet od siebie. Nie chcę nic wiedzieć, nic oglądać. Chcę się poczuć zawieszona w przestrzeni i w czasie. Bez problemów. Bez jątrzącej tęsknoty. Zaprzestać już wszelkiego udręczania się. Powierzyć się biernemu trwaniu. Dać się wieźć. Jadę do kraju obcego, z którym nic mnie nie łączy, gdzie nic nie może mnie dotknąć do żywego. Do kraju dobrobytu, który nie zaznał wojny. Nie spotkam tam ruin ani miejsc straceń, koło których chodzimy codziennie, wiedząc, że każda dziura w cegle to człowiek, każdy skrawek odłupanego tynku to postać w papierowej koszuli osuwająca się pod murem. Jadę do przyjaciela, który będzie na mnie czekał. I w jego interesie, tak samo jak w moim, będzie omijanie przeszłości. Niechby nawet nasze spotkanie było powierzchowne i konwencjonalne, ale postaramy się o to, aby nie ranić się nawzajem. Oboje umiemy milczeć. To, co nas łączy, jest zbyt ważne, aby powierzać to czemuś tak nieodpowiedzialnemu i niepewnemu jak słowa. Więc tylko spokój, spokój. I wyciszyć w sobie wszelki krzyk. Pociąg postukiwał drwiąco: tak to, tak! Tak to, tak... Łomotał na złączach: dobrze tak, dobrze tak! Od sąsiedniego okna przez dłuższą już chwilę zerkał na mnie człowiek, który widocznie wstał i ubrał się tak jak ja — za wcześnie. Uda- — 108 — wałam, że go nie widzę. Nie lubię przypadkowych znajomości, niepotrzebnych rozmów w pociągu. On jednak wyraźnie był niespokojny i czegoś chciał ode mnie. Musiałam go zauważyć. — Dzień dobry pani. Czy pani też do Świnoujścia? Nie dawało się kryć, że choć mówi dobrze po polsku, jest w jego akcencie coś zdradzającego getto. W takich wypadkach zawsze walczy we mnie zainteresowanie i obawa, żeby nie było ono nadmierne. Jednym słowem, brzydząc się antysemityzmu, lękam się popaść w filosemityzm, może podobnie obelżywy dla plemienia, które na naszej ziemi doznało największego w dziejach nieszczęścia i które zostało niemal doszczętnie wymordowane na naszych oczach. W każdym razie mój współpasażer wyczuł we mnie coś przychylnego, bo natychmiast zaczął wynurzać mi swój niepokój. Jedzie po raz pierwszy. Tak. Promem. I jak to będzie przy tym przejściu na prom? Czy daleko od stacji? I czy będzie numerowy, żeby przenieść walizki? I czy robią dokładną rewizję? I czy odpłynie punktualnie, czy nie będzie kołysać? Na wszystkie pytania mogłam odpowiedzieć tylko: nie wiem. Bardzo starałam się odegnać własne niepokoje związane z podróżą, ratując się obojętnym: jakoś to będzie. Zawsze jakoś jest. A tu mój człowieczek próbuje narzucić mi własny niepokój. Człowieczek — bo był niewielkiego wzrostu, w nieokreślonym wieku między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Przewiercał mnie oczami osadzonymi blisko siebie, co nadawało jego twarzy wyraz nieustannego zatroskania. Wreszcie uśmiechnął się niepewnie: — No tak — jakoś będzie. — I dał mi spokój. Aż do Świnoujścia, czy wracałam do przedziału, czy wychodziłam na korytarz, czy niosłam szklankę herbaty od konduktora, czy gryzłam poranną kanapkę siedząc na podnoszonym krzesełku — ciągle jego oczy mnie szukały, jakby spodziewając się ode mnie uspokojenia i pewności. Postanowiłam sobie mimo wszystko, że go zgubię. Potrzebowałam samotności, żeby doszczętnie zagłuszyć w sobie to wszystko, co mogłoby mi zepsuć moją podróż, nadać jej z góry jakąś barwę. Ucieszyłam się, że prom jest tak wielki; tutaj naprawdę można się zgubić. Pasażerowie natychmiast rozproszyli się po poczekalniach, bufetach, sklepach bezcłowych. Ja — znalazłam stos leżaków pod górnym pokładem. Słońce, choć z trudem, przedzierało się przez szarość nieba. Będzie jeszcze pogoda. Rozłożyłam leżak i zapadłam się w nim w pół zamyśleniu, pół śnie. Po ciężkiej nocy w pociągu człowiek jest zawsze trochę jak pijany. Coraz silniejszy blask przepływał mi przez zamknięte powieki. Ruszyliśmy. Czułam przyjemne oderwanie się promu, byliśmy na morzu. Nagle —109 — usiadłam, żeby to stwierdzić i zobaczyć morze. Ale zobaczyłam tylko człowieczka taszczącego po schodkach leżak na pokład. — Czy można koło pani? — zapytał. Ale pytanie było retoryczne, bo już rozkadał leżak i mościł się w nim tuż koło mnie. Przecież powietrze, słońce, woda są dla wszystkich. Kilka mew krążyło jeszcze nad nami, nie bardzo oddaliliśmy się od brzegu. Pozostaje jeszcze kilka dobrych godzin wytchnienia. Położyłam się z powrotem i zmrużyłam oczy. To jednak wcale nie przeszkodziło mojemu sąsiadowi nawiązywać nadal tak niechętnie przeze mnie podejmowaną rozmowę. — Jadę do syna, pani wie. Może pani słyszała. Nazwisko Blum-stein? Nie? To znane nazwisko. Bardzo zdolny człowiek. Właśnie do niego jadę. Pani mi się od razu spodobała. Jeszcze w pociągu. Zdawało mi się, że gdzieś się już z panią spotkałem. Czy nie z uniwersytetu?, Nie? Może z dziennikarstwa? Też nie. No tak, Warszawa jest mała. Łatwo się spotkać. Może pani nie chce ze mną rozmawiać? — Ależ nie, proszę mówić, jestem tylko trochę zmęczona. — Pani musiała słyszeć o moim synu. A gdzie pani była w czasie wojny? Tu! Ojojoj, tu było strasznie. A ja, proszę pani, ożeniłem się w trzydziestym dziewiątym. Byłem młodym człowiekiem i żona była młoda. Już nie żyje. Nie wytrzymała tego wszystkiego. Ale jak ja pani opowiem o mojej żonie, to pani zrozumie. Kobieta zrozumie. Zna pani Wołyń? Nie? To myśmy tam mieszkali. I wszyscy mówili: nie, tu oni nie przyjdą. A jak przyjdą, to przecież naród kulturalny, naród wielkich filozofów i wielkich muzyków. Bardzo wielki, bardzo szanowny naród. Więc po co się tu bać? I język bliski, to rozmówimy się z nimi. Nie będzie tak źle. Ale zrobiło się bardzo źle. Pani wie, jak bardzo źle. Ale może pani nie wie. Skąd pani może wiedzieć. Była pani za młoda. Dziecko. Ile pani ma lat? Może pani pamiętać. Tylko że nie jest pani Żydówką. Ja przepraszam, ale czy nie-Żyd może zrozumieć Żyda? Ja źle mówię. Ja widzę, że pani należy do takich, co wszystko mogą zrozumieć. To widać po pani. To się czuje. Ja wiem, że i wy też cierpieli i ginęli, tak za nic? Za to tylko, że się żyje? I kobiety? I małe dzieci? I stare matki? I rabinów? I profesorów? I zwykłych nędzarzy? Pani, pani! Czy jest ktoś, kto może to zrozumieć... Musiałam otworzyć oczy. CzłowieTc płaczliwie kręcił głową i wydał mi się o wiele, wiele starszy. Przy tym im bardziej się przejmował, tym częściej mowa jego zdradzała akcent żydowski i niespodziewane rusy- — 110 — cyzmy. Patrzyłam na niego nie umiejąc mu odpowiedzieć ani wyrazić zrozumienia i współczucia. Przebywał gdzieś daleko, przyglądał się jakimś obrazom swoich wspomnień, jakby dziwiąc się ciągle, ale nie próbując się od nich uwolnić. Wreszcie także zamknął oczy i zdawało mi się, że się zdrzemnął. Ale jakby czytając w moich myślach, zaczął znowu: — Ja nie mogę spać. Jak sobie przypomnę. A zapomnieć też nie mogę. I kiedy tylko zamknę oczy, słyszę ten gwałt, ten lament, te głosy. Na chwilę zasypiam, to oni mnie znowu budzą. Ojciec. Matka. Siostry. Ja nie zostałem z nimi. Uciekłem. Ale ja miałem taką młodą żonę i ta młoda żona urodziła mi właśnie takiego małego synka. Pani zrozumie, że ja nie zostałem. Ja widziałem, jak oni brali takie nowo narodzone dziecko za nóżki i roztrzaskiwali główki o drzewa. Takie maleńkie główki. Ja pani nie chcę o tym mówić. Pani kobieta. I myśmy uciekli. Tłukliśmy się pociągami. Moja żona karmiła, ale miała mało pokarmu, bo nie jadła jak trzeba. I kiedy pociąg zatrzymał się gdzieś na dłużej, ja biegłem i żebrałem o mleko. Z początku miałem co sprzedać. Wszystko, co na sobie, sprzedałem, i nawet chustkę żony. I biegłem, ale tak, żeby nie uronić kropli. A moja żona umierała z lęku, czy zdążę wrócić i czy co przyniosę. Dziecko ciągle płakało, bo to mleko nie było takie, jak być powinno. I nie było gdzie wykąpać chłopca. Moja żona lizała go jak suka. Ona go nie jeden raz urodziła, kiedy go urodziła, ale ciągle i ciągle go rodziła na nowo i ratowała, kiedy zdawało się, że już koniec. I ja nieraz umęczony tym płaczem dziecka pomyślałem sobie — no cóż, niechby już zostało tutaj. Żebyśmy chociaż my się uratowali, to doczekamy się drugiego. Ale ona nie dała. Matka. A najważniejsze to przyszło potem — jak już miał dwa lata, trzeci rok. I zachorował ciężko. Bardzo ciężko. A tu wioska, pustkowie, nie ma lekarza ani nic. Koniec. A między nami i miastem — front. Słychać szrapnele i armaty. Już dawno nie było u nas jednej szyby w oknach, pozaklejane gazetami. Mróz. I co pani powie? Ona poszła. Sama. Przez ten front. Przedzierała się nocami. Szła, a więcej pełzła jak jaki zwierz. Miała skórę na kolanach zdartą do kości. I złapali ją. Ruscy. Ale zaklinała się, że ma chore dziecko i musi do lekarza po lekarstwo. I co pani powie. Puścili ją. I doszła. I przyniosła lekarstwo, kiedy chłopak już prawie nie oddychał. To co, czy nie urodziła go znowu? — I to właśnie do niego pan jedzie? — Do niego. Sławny człowiek. Uczony. Zdolny taki. Nie mieliśmy więcej dzieci. I ona umarła i błogosławiła go, bo już go nie było przy — 111 — niej. I teraz ja jadę do niego. I wiozę błogosławieństwo matki. Jak pani myśli, ile to waży, taka rzecz? Ile waży? Już nawet nie próbowałam udawać, że drzemię. Dziwiłam się raczej, że prom nie pogrąża się i nie tonie pod takim ciężarem. Wiedziałam już, że nigdy nie uwolnię się" od tamtych lat i że zawsze będę je dźwigać na sobie. Gdziekolwiek pojadę. Gdziekolwiek się obrócę. Nie ucieknę. Dopędzą mnie. Dognają. Dogonią. Ja nie mogę odjechać. Styczeń 1978 _ - List Dali mi papier i długopis, żebym pisał list. Po co? Do kogo? Papier leży na stole. Odwróciłem się do ściany. Co mi tam? Do kogo będę pisał? Do Jolki! Najpierw pomyślałem o niej, choć przecież to ona wpakowała mnie do kryminału. Najpierw piszczała, kręciła tyłkiem, a potem oskarżyła nas o gwałt. Nie będę do niej pisał, choć ciągle o niej myślałem i teraz jeszcze myślę. Tak, mógłbym tysiąc razy, ile się zmieści, napisać o niej jedno słowo. Ale mi się nie chce. Już tyle ścian zapisałem tym słowem. Ściana i paznokieć. Specjalnie hodowałem paznokcie. Była jeszcze Bożena. I dla niej nie starczyłoby papieru. Co się z nią dzieje? Ile kiecek zmieniła od tamtego czasu? A może jednak wyszła za Wojtka i pcha teraz przed sobą wózek z dzieckiem, jak przykładna żona i matka. Ale ten papier nie dawał mi spokoju. Niech się wypchają — myślałem. I ciągle było mi tak, jakbym o czymś ważnym zapomniał, chce się przypomnieć, człowiek tłucze się pięściami w głowę, a głowa pusta — jak po wielkim piciu. To pewno po tej gorączce. Leżę, leżę i nie mogę sobie przypomnieć. Wszystkie ich twarze i gęby defilują przede mną. Nie. Nie mam im nic do powiedzenia. Już zrywam się, żeby podrzeć ten papier na kawałki. To nie ze .mną ten numer. Kazali mi pisać, żebym się podłożył. Każde słowo będzie świadczyć przeciwko mnie: Bo nie ma innych słów w ich zaplutych ustach. I wtedy nagle przypomniałem sobie o niej. Do niej napiszę. Muszę do niej napisać. Jak mogłem zapomnieć. Zdaje mi się, że mam jej coś ważnego do powiedzenia, nie wiem jeszcze co, może nic, ale może, jak zacznę pisać, przyjdzie mi na myśl to, co trzeba. Bo z jedynego naszego widzenia nic nie wyszło. Ona patrzyła jakby prosząc o coś, błagając, a ja się zaciąłem ?8-Dazczowc tato" ---- 113 ---- Młodość Bije czołem o stół krzyczy Gdzie jest zapisane to wszystko co nie zostało nigdzie zapisane gdzie zmarnowane życie młodość przełamana tragedia co tragedią nie jest ale osiada w żyłach co nosimy w sobie ó czym milczymy co opowiadamy sobie na ulicy ocierając się łokciami co opowiadają sobie nasze oddechy w przepełnionym tramwaju Gdzie jest świadectwo gdzie jest pamięć dlaczego klęskę zawsze przekazywać klęsce Krzyczy coraz głośniejszym szeptem więc czytać tylko milczące powieści zmarszczek zmęczenia zamilknięcia zgonów rozpaczy I łamie palce krztusząc się młodzieńczym chlebem zaprzeczenia Z tomu: Rękopis znaleziony we śnie — 1978 oblałem atramentem. Pamiętasz? Jak się martwiłaś, że wylał się atrament. A potem godzinami jeszcze słyszałem twój szept. Modliłaś się klęcząc przy łóżku. W tym szepcie zasypiałem. I potem w areszcie mi tego brakowało. Nie mogłem zasnąć. No i stało się. Szanowna pani Perłowska. Gdy szłaś ulicą, wszyscy ci się kłaniali, byłaś bardziej znana niż naczelnik miasta. A jeśli przyjechały jakieś wycieczki, ty je oprowadzałaś, dumna z tych naszych staroci, z tych kamieni, z tych malowideł w katedrze, na których studiowaliśmy sposoby torturowania i marzyliśmy, żeby je na kimś wypróbować. Ty jedna wiedziałaś, że nie byliśmy właściwie tacy źli. Nie łajałaś mnie nigdy. Prosiłaś. A kiedy ci odburknąłem albo za-sunęłem słówko, twoje oczy szkliły się tylko i dłużej modliłaś się wieczorami. Jeśli jeszcze chciałbym wrócić, to żeby ci powiedzieć, że przepraszam, że żałuję, choć słowa „przepraszam" nigdy nie mogłaś ode mnie wyegzekwować. Myślę, że matka to co innego. Ale ty nie byłaś matką, tylko babką. Byłaś głupia. Robiłaś wszystko, żeby zastąpić mi matkę. Byłaś taka głupia. Nie gniewaj się, że już trzeci raz to powtarzam. Ale najlepsza babka nie może być matką. Gdy chodziłem do pierwszej klasy, nosiłaś za mną mój tornister, żebym się nie przemęczył. I codziennie prałaś biały kołnierzyk. Myślisz, że nie wiem, nie pamiętam? Byłaś dobra, ale nie byłaś moją matką, tą, która mnie podrzuciła tobie, zdradziła, okłamała. Z początku pisała często. Potem coraz rzadziej. Wreszcie listy ustały. I nie było już tysiąca całusów dla mnie w liście. Raz przyszedł papierek. Dziesięć dolarów. Wyleciał z koperty. To ja chwyciłem ten papierek i podarłem na drobne strzępki, na kawałeczki, a potem jeszcze podpaliłem na dywanie, a ty patrzyłaś i nie protestowałaś. Może myślałaś, że to się należy temu świstkowi papieru przysłanemu z litości. Och, jak ja ciebie nienawidziłem! Bo to była twoja córka, córka wielce szanownej pani Perłowskiej, Perły. I tak ze mną postąpiła. Więc postanowiłem zrobić coś takiego, żeby wam obu, wam wszystkim poszło w pięty. I to nawet nie miało być to. To był przypadek. Ta Jolka sama prowokowała. Nas było czterech. A kiedy przyszła kolej na mnie, uderzałem ją, i wtedy ona zaczęła wrzeszczeć, żeśmy ją zgwałcili. To wszystko. I już jej nawet nie dotknąłem. Zbiłem ją, to prawda. Ale zasłużyła na to. Myślałem o tej Jolce. Podobała mi się. Myślałem nawet, że się kiedyś z nią ożenię. A teraz już koniec. Nie mogę więcej pisać. I chyba wcale nie napisałem tego, co chciałem, i już nie napiszę. Bo co będę pisał? Jestem zły, ale gdybym wyszedł, może byłbym taki sam albo jeszcze gorszy. Bo za dużo jest we mnie tego bólu. Wszystko mnie boli, może to od tego, że się tak poharatałem w celi, sama przysła- — 115 — łaś mi ten ukochany scyzqryk z korkociągiem. Jakoś przepuścili. I jeśli coś się zdarzy, wyjdzie na to, że ty sama mnie zabiłaś. Ale nie myśl tak. Nie martw się o mnie. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Zrobiło mi się ciemno w oczach i już nie mogę pisać. Ale gdybym nawet napisał jeszcze dziesięć stron, to już nic nie zmieni. i nie przyjdzie to słowo, którego szukałem. Może lepiej byłq nic nie pisać, bo od tego pisania jest mi jeszcze gorzej. Źle. Bardzo źle. Ktoś idzie. Nie zdążę. Twój Jarek Luty 1978 ? . Książka Ernesta Ernest przysłał mi swoją nową książkę. Jest to książka doskonała. Używam tego terminu w znaczeniu dosłownym. Doskonała. Tak doskonałe są marmury greckie. Tak doskonała jest rzeźba śpiącego dziecka, którą widziałem w jakiejś galerii, bryła alabastru wypełniona czymś niematerialnym, snem. Miało się pokusę jej dotknąć, tak bardzo była prawdziwa. Do obrazu doskonałości tej książki należy także w sposób konieczny ta dyskrecja, z jaką autor mówi o sobie, o swoim życiu. W tego rodzaju memuarach rzecz już raczej rzadka, niemal nieprawdopodobna. Jego widzeniu przeszłości, siebie samego w niej — obca jest jakakolwiek brutalność, tak obecnie modna w literaturze, brutalność, która właśnie narusza doskonałość i nie tylko dotyka posągu z alabastru, ale go rozbija i drwi z jego rozsypanych skorup. Doskonałość ta bowiem jest krucha, nie lubi grubych słów, światła, ostrości widzenia. Napomknieniami tylko daje znać, że mówi o rzeczywistym świecie. Słowo „krew", gdzie indziej wytarte, brzmi tu już skandalicznie i gorsząco i ma świadczyć o tym, że autor wie wszystko i wie daleko więcej, niż zapisuje. Słowa są zasłoną. Ich układ dyktuje głęboka kultura. Chciałoby się powiedzieć, że słowa są dobrze wychowane. A dobre wychowanie nie pozwala na zbyt jaskrawe, wulgarne okazywanie uczuć, łamanie rąk czy okrzyki rozpaczy. Już westchnienia są w złym guście. Jest w nich coś z prymitywu fizjologii. A przecież kultura wznosi się ponad to. Nie wolno czkać, odpluwać, wydawać podejrzanych odgłosów. Przy ziewaniu należy zasłaniać usta ręką. Kichanie jest w ogóle w złym stylu. Jak i wszelkie: na zdrowie! Odruchy należy opanowywać. Z ust ściekają zdania zgrabnie ułożone. Żadnego stękania, żadnego kołowania, potykania się o gramatykę. Książka Ernesta jest doskonała. Oczywiście, — 117 — czuję się o wiele, o wiele poniżej doskonałości. Nie potrafię mu za nią nawet odpowiednio podziękować. Moje zdania nie są dość okrągłe. Brak mi dowcipu, tej ironicznej lekkości, która coś wyraża i zarazem nie wyraża, twierdzi i jednocześnie nie jest tak gruboskórna, żeby twierdzić. Nie opanowałem języka niuansów i półznaczeń. Jest we mnie ciągle jakaś toporność i, jak by to powiedzieć, jakaś plebejskość, chociaż na ironię — to właśnie on wywodzi się raczej z plebejuszy, a ja miałem nieszczęście wzrastać w średnim dobrobycie, w średnim ni to, ni sio, bo po tamtej wojnie także załamały się różne układy, ludzie potracili pieniądze, zostały różne zubożałe wdowy z dziećmi, jakieś dworsko--szlacheckie zaplecza zupełnej już prawie biedy. Właściwie po co to piszę? Co z tego? Pochodzenie nie ma tu nic do rzeczy. Niech sobie inni uprawiają wulgarne socjologizowanie. Mnie chodzi o coś zupełnie innego. Mnie napomknienia Ernesta mówią o wiele więcej niż komu innemu. Ja go znałem z tamtych czasów, znałem go od zawsze. Może dlatego mnie unika. Nie odcina się z właściwą sobie kulturą bycia, to byłoby za wiele, ale unika. Wita się w przelocie. Przechodzi z ukłonem. Nic mu nie mogę zarzucić. Czy można komuś zarzucić doskonałość? Nikt o tym nie wie, ale ja pamiętam to mieszkanie matki Ernesta. Pranie w suterynie. Ojciec Ernesta się powiesił. Wszyscy o tym mówili i moja matka mi to opowiadała ze szczegółami, oczywiście w odpowiednim czasie. Nikt nie znał przyczyny desperackiego kroku ojca. Choroba psychiczna? Schizofrenia? Alkoholizm? Kiedy zacząłem przychodzić do Ernesta, nie było już śladu po ojcu. Nie, był. Wisiała na ścianie jego fotografia. Miał wąsy. Oczy, jakie kobietom się podobają, podłużne, głęboko osadzone, z miękkim połyskiem. Poza tym była babka, matka tego nieszczęsnego ojca. Była chyba na wpół sparaliżowana, bo nie opuszczała łóżka. Nie przeszkadzało jej to tylko kląć soczyście. I przeklinać synowej. Była przymusowym, nieruchomym świadkiem jej całego późniejszego życia. W izbie był smród, jaki jest zawsze w pomieszczeniu, gdzie leży ciężko chory. Ernest wynosił nocniki tej babki. Tego się wstydził. Ale musiał to robić. Matka miała kogoś, kto kazał Ernestowi zwracać się do niego: wujku. Ernest posłusznie nazywał go wujkiem. Ja bym się tam nie zgodził. Oprócz Ernesta było jeszcze dwóch braci i siostra. Siostra była prostytutką lub coś koło tego. Jeden z braci został podobno folksdojczem, drugi był bohaterem — poległ przy jakiejś ucieczce z obozu. Ernest był najmłodszy i udało mu się jeszcze przebyć wojnę bez konieczności wyborów — wybory są często drastyczne i nie zawsze pozwalają na zachowanie elegancji. Była i druga strona medalu. — 118 — Ernest uczył ^się świetnie, był bardzo zdolny. U kolegi uczył się także grać na fortepianie. W zamian za to udzielał lekcji francuskiego, bo mówił po francusku, jakby urodził się w pałacu i miał od urodzenia bonę Francuzkę. A ja, chodząc do tej samej szkoły, ledwo dukałem w tym języku. Ale dla mnie to były po prostu umiejętności, trudniejsza lub łatwiejsza nauka. Dla Ernesta to były już stopnie, po których wspinał się do swojej pozycji człowieka wielkiej kultury i doskonałego artyzmu. Nie wiedziałem o tym, łażąc z nim po podmiejskich łąkach i wertepach. Ustawialiśmy świat w słowach, gadaliśmy bez opamiętania, wzdychając obaj tak samo do wyrwania się z bajorka prowincji. Ze wszystkiego wyrwała nas wojna. Ja zaszyłem się na wsi, pracowałem dorywczo w jakiejś szkole, doskakiwałem na szkolenia do lasu. Woziłem dla matki rąbankę, słoninę, mąkę na plecach. Robiłem wszystko, żeby koniec wojny zastał mnie nie przygotowanym do życia, prawie schłopiałym, bez matury, bez znajomości języków, ludzi. Przerośnięty, zapóźniony, zdziczały, robiłem jakieś zaliczenia do matury, kiedy Ernest wyjeżdżał już jako stypendysta za granicę. Jego dom zburzyła bomba. Babka tuż przed wojną umarła i pamiętam, jak zdziwiła mnie nagle powiększona izba, kiedy już nie było jej łóżka. Matka Ernesta jeszcze jakiś czas chodziła po mieście, moja matka spotykała ją na targu handlującą starymi butami. Potem podobno „wuj" oddał ją do przytułku i zaczął żyć z siostrą Ernesta. Ale to tylko pogłoski. Straciłem kontakt z tą rodziną. Nawet matka nic już nie umiała powiedzieć. Tylko Ernest. Jego wielka europejska kultura. I sztuka słowa. A sztuka, jak wiadomo, jest ponad wszystko. I ta doskonała książka, za którą nie umiałem Ernestowi podziękować. Jestem tak mały, tak lichy wobec niego. Czego ja się dochrapałem? Trójki dzieci. To całe moje bogactwo. I myślę, że jedno z nich mogłoby się stać jak Ernest. Zacząć się piąć, piąć w górę i wystrzelić wysoko. Przykazuję mojej żonie, żeby moi chłopcy nosili czapki i szaliki, i buty takie same jak inne dzieci, nie lepsze i nie gorsze. Wszystko takie samo. Moja żona śmieje się ze mnie. I marzy, jak każda matka, że któreś z jej dzieci będzie wielkim człowiekiem. Ale które? Bo żeby wszystkie — to chyba nie. Wtajemniczenie Cisza. Joanna przystanęła pod jałowcem. Pachnie. Gdy się zmruży oczy, wszystko zdaje się drgać i migotać. Młode sosny strzelają świeczkami w górę. Po gałązkach ścieka bursztynowa kropla. Żółty motylek w pomarańczowe ciapki podlatuje to w górę, to opada w dół, jakby poddawał się ruchowi migotliwego światła. Z trawy przypominają się fioletowe dzwonki, żółte jaskry, kołysze się łubin. Paproć rozkłada się szeroko, zakrywając tajemnicę lasu. Joanna kładzie się na mchu. Rozrzuca ramiona. Poddaje się ziemi. I czuje ręce ziemi, gorące, mocne, które trzymają ją, podnoszą ku słońcu. — Jo-anno! Jo-anno! — coś woła. To jej krew woła. Jej imię jest jak wołanie. Usta otwierają się szeroko i wołają, wołają, nie mogą się zamknąć: Jo-o-o! A już echo powtarza: ąnno! anno! I Joanna cała jest takim otwarciem, takim wołaniem i nasłuchiwaniem. — Joanno! — Kim jestem? — Joanną. — Ale kim jestem naprawdę? Kim będę? — Joanną — odpowiada echo imienia. Niedługo potrafi uleżeć Joanna. Jej trzynastoletnie mocne, opalone nogi chcą ruchu. Chcą biegać i deptać ziemię, odciskać na niej ślad. — Kim jestem? Kim jestem? Na ścieżce dawna kałuża po deszczu. Odbijają się w niej nogi, nachylona twarz i włosy. To mało, bo cały świat jest jednym wielkim zwierciadłem Joanny. Wszystko, na co spojrzy, odbija jej radość, jej — 1? — ciekawość, jej zachwyt. Znalazła polankę poziomek. Świat jest cierpko--słodki. Ciepły. Roztapia się na języku. Joanna idzie, podskakuje, podfruwa, tańczy. Jest lekka jak żółty motyl i nic jej nie obciąża. I tak od samego rana. Rano zbudził ją odgłos tokarni dziadka. Otworzyła oczy. I to turkotanie było tak samo złociste jak światło, które ją olśniło. Od razu przypomniała sobie wszystko. Wczoraj przyjechała do dziadka, zupełnie sama. Mama wsadziła ją do pociągu, a na wsi czekał Jan. Utykał, ale miał niezwykłą, piękną twarz, smagłą i opaloną. Pocałował ją, jakby jeszcze była dzieckiem, i wziął z jej rąk koszyk. Aniela posłała jej łóżko w gościnnym tuż obok stolarni dziadka i przyniosła jej do łóżka kubek mleka. Tutaj nawet mleko smakuje Joannie. Dziadek wstaje o świcie i zabiera się do swoich ukochanych klocków. Właśnie toczy z nich szachy. Jakie zręczne są te grube ręce dziadka z wypukłymi żyłami, ręce, które umieją wszystko zrobić. Opryskała się wodą z dzbanka, tap, tap, przyklepała ręką grzywkę i wybiegła powiedzieć dzień dobry dziadkowi. Musnął ją po twarzy długimi wąsami. I zaprowadził do oranżerii, żeby pokazać, jakie duże palmy urosły z tych daktyli, które przywiózł wtedy Tadeusz, jak był tu ostatni raz przed śmiercią, pięć lat temu. Joanna nie umiała się zasępić, bo tak ślicznie porosły te palmy z pestek daktyli, które przywiózł ojciec. Śniadanie jadła w kuchni przy Anieli. — Pan starszy to już dawno, dawno po śniadaniu. Nie musi się śpieszyć, mógłby sobie poleżeć, a on nie — tylko do pracy. Lubi to... — Aniela siada obok Joanny na ławie. Taki wiejski krzyżak. Jest na nim wypisana cała kronika domu. Aniela opiera łokcie na stole, a na dłoniach składa brodę i przygląda się, jak Joanna zajada. — Jedz, jedz, Joanko. — Ona jedna tak mówi do Joanny. — Ale pięknie wyrosłaś. Niedługo będziesz p anną na wydaniu. — Obie się śmieją. Aniela głośno, z otwartymi ustami, ukazując zdrowe mimo swego wieku zęby, a Joanna cicho, niepewnie. Wzrok Anieli ją onieśmiela. Aniela widzi w jej twarzy i w jej całej postaci coś, o czym Joanna jeszcze nie-wie i czego się wstydzi. Wchodzi Jan. Długo, starannie wyciera w sieni buty zawalane ziemią, bo pracują dziś w ogrodzie, okopuje jarzyny. Wiesza teraz czapkę na gwoździu we framudze *drzwi i nie siądzie, dopóki Aniela go nie zaprosi. Siada po drugiej stronie. Wielki stół jest między nim i Joanną. Aniela stawia przed nim duży talerz mlecznej zupy, grubo pokrojony chleb. — 121— ' Jan żegna się porządnie i zabiera się do jedzenia. Wszyscy ludzie na wsi jedzą powoli, z nabożeństwem. Długo żują chleb, nie śpieszą się. Znają smak zmęczenia i smak odpoczynku. Joanna patrzy, jak poruszają się mięśnie na skroniach Jana, kiedy gryzie chleb i przełyka zupę Jego twarz nie przestaje wtedy być piękna, sucha, jakby wyrzeźbiona z ciemnego drzewa. Joanna wzdycha cichutko, dziękuje za śniadanie. — To ja już pójdę do ogrodu. — A niech Joanka zajrzy do porzeczek. Może już dojrzewają. I marchewki młode są już słodkie. Joanna zawsze lubiła łasować w ogrodzie. Aniela ją zna. Ale tym razem coś się w nief zmieniło, idzie gracowanymi ścieżkami, przystaje, nad czymś rozmyślą, aż dochodzi do bramy otwierającej się na las. Jeszcze na po obiedzie starcza Joannie radości i zachwycenia. Słońce przeszło teraz na jej stronę, świeci na balkon gościnnego pokoju. Joanna z książką rozsiada się w bujanym fotelu na balkonie. Najpierw dokładnie rozkłada i rozprostowuje marszczoną spódniczkę. Mama jej uszyła na ten wyjazd, na te trzy dni u dziadka. Musiała szyć w nocy, bo w dzień chodzi do pracy, a rano przed wyjściem mierzyła. Więc jest to szeroka spódnica z falbanką na dole, w drobną jasnobrązową kratkę, a w każdej kratce różowy kwiatuszek. Spódniczka jest na szelkach, pod nimi biała bluzka z bufiastymi rękawami i jeszcze do tego mały fartuszek z tego samego co bluzka. Mama powiedziała, że wygląda jak cukierek. Takie ubranie dla dziewczynki widziała w jakiejś gazecie. Nazywa się chłopka. Joanna cieszy się z tej sukienki, i czuje, że podoba się i Anieli, i dziadziowi, i Janowi, który patrzył na nią przy śniadaniu z drugiego końca stołu. W ręku trzyma Joanna książkę, ale nie bardzo jej się czyta. Przymyka oczy i marzy. Nie są to jakieś konkretne marzenia o tym albo owym. To dzieci tak sobie marzą: o misiu, o lalce, o filiżankach dla lalek. Joanna marzy inaczej. Właściwie nie marzy, ale jakby czeka, jakby napełnia się jakimś słodkim spodziewaniem. I znowu pyta siebie: kim jestem? Kim będę? Więc o tym właśnie marzy, o sobie jakiejś nowej i nieznanej, tej która idzie i może już jest blisko. Kiedyś siedziała z mamą w poczekalni u lekarza i zobaczyła młodą panią z córeczką. Pani miała delikatną białą twarz, jasne włosy. Była ładna. — Mamo, może będę taka jak ta pani? — Możliwe, jesteś przecież tak samo jasna. — 122 — I teraz przypomniała sobie tę panią. Może będzie do niej podobna choć na pewno nie będzie taka ładna. Tylko w oczach mamy jest ładna, Joanna wpatruje się w puszyste korony sosen chwiejące się lekko w górze. Między nimi niebo staje się różowe, a potem zielonkawe. Jest tyle spokoju w powietrzu i tyle ciszy, której nie mąci nawet gdakanie kury ani szczekanie psa, ani klekot studziennego walca. I z tegc patrzenia nagle robi się Joannie smutno. Nie wiadomo dlaczego. Ż< dzień minął tak szybko. Że wszystko ucieka i nie można nic zatrzyma" w palcach. I że jest taka sama na tym balkonie. Bo dziadek, Jan Aniela to jednak inny świat. A ona jest osobna i sama. Zejdzie na dół Uklęknie na krześle obok dziadka i będzie kibicowała jego pasjansom Ale i tak będzie sama. Sama. Sama. I chce jej się płakać. Ale musi ten płacz zatrzymać i donieść go do łóżka. Tam, wtulona w poduszkę, będzie mogła zapłakać. Trochę ze szczęścia, a trochę z żalu. I ciągle pytać przez łzy: kim jestem? Kim jestem? Kim będę? Rano przestraszył dziadka krzyk z gościnnego pokoju. Otworzył drzwi, a to Joanna tak krzyczała leżąc w łóżku. — Co ci, dziecko? Co się stało? Ale Joanna nie chciała mówić. — Przyślę ci Anielę. — zszedł powoli po schodach na dół. Kiedy Aniela nachyliła się nad jej łóżkiem, Joanna już aie krzyczała. — Jestem strasznie chora — wyjąkała. — Ranna. Co powie mama? Aniela z wolna odchyliła kołdrę i uśmiechnęła się szeroko. — Joanka jest już kobietą. To rzecz zwyczajna. Zaraz zmienimy prześcieradło. I Joanka sobie dziś poleży. Śniadanie przyniosę do łóżka. Leżała zrezygnowana i smutna. Nie tknęła śniadania. Nawet konfitur. — Przyjedzie mama, to Joance wytłumaczy. — Przyjedzie mama? I przyjechała wieczorem. Ale Joanna nie ucieszyła się wcale. Mama jeszcze w kapeluszu, wprost z podróży, przysiadła na brzegu łóżka. — Stałaś się kobietą — zaczęła — wszystkie kobiety tak. a Ale w Joannę nagle wstąpiła furia. Uklękła na łóżku i zaczęła matkę tłuc pięściami w ramiona, w piersi. — Ja nie chcę! Nie chcę! Oszukałaś mnie! Słyszysz? Cały świat to jedno oszustwo! Jej zęby dzwoniły o chłodną szklankę z wodą, którą podała jej matka. Styczeń 1978 — 123 — Cisza Wszystko postępowało jedno za drugim. Jakby między wydarzeniami była jakaś ukryta więź. Oczywiście nie przyczynowa ani logiczna, ale jak w litanii postępujące po sobie wezwania, prowadzące coraz dalej w głąb niewypowiedzianego. Kiedy potem z perspektywy patrzyła wstecz, litania zdarzeń zdawała się ciągnąć od dawna, przedtem niedostrzegalna, a nagle ujawniona. Łańcuch wysepek prowadzący w głąb północnego fiordu i niknący we mgle. Można by przejść po tych wysepkach krokami olbrzyma obok różowych skał osypanych miką i porośniętych rudawym lasem. Gdyby ją zapytano: co pamiętasz z życia? — odpowiedziałaby krótko: śmierć. Bo tak się to układało w kościany różaniec. Ojciec. Brat. Dziadek. Matka. Babcia. Dziecko. Mąż. Same śmierci. Same utraty. Same śmiertelne imiona. Jej modlitwy za umarłych są coraz dłuższe, a odmawiając je, wodzi wzrokiem pamięci od jednej twarzy do drugiej. I one znikają z wolna we mgle jak tamte kiedyś widziane wyspy. Nie pamięta już twarzy ojca. Czy poznałaby go, gdyby wszedł do pokoju, jak zawsze z błyskiem gniewu w oku stanął w progu? Tak, wtedy wiedziałaby, że to on. Pamięć oddała obraz jego twarzy głębszej wiedzy, wiedzy o nim samym, o człowieku, który był. Pomieścił się cały w słowie: był. Być — to bardzo wiele. To sama istota człowieka. Gdy opadną z niego wszystkie rysy, pozostanie to najgłębsze, że był. Łańcuch śmierci zatrzymywał się jeszcze ciągle przed nią. Czyżby ją omijał? Nie, czuła się weń wplątana. Każda śmierć przerastała jej serce, zakorzeniała się w nim. Myślała: po co jeszcze żyję? Chyba po to, żeby dźwigać pamięć umarłych, przeciągać* ich byt w czas, jaki jej, a więc im także wyznaczono. Nie.jest jeszcze taka stara. Są starsi od niej. Ale ona starzeje się za wszystkich, więc — 124 — jest bardzo, bardzo stara. Myśli, ile kto z nich miałby lat dzisiaj. Znajome przyjaciółki odeszły albo zatrzymała je choroba, skleroza, zanik pamięci. Już nikt jej nie odwiedza. Ale ona krząta się żwawo w tłumie swoich umarłych. To oni dodają jej sił. Chcą przez nią istnieć dłużej. Dobijają się do wiecznego wspominania. O nikim nie zdoła zapomnieć. Jakże są ciągle chciwi tej swojej wiekuistej światłości. Dawniej łzy miała tuż pod powieką, na najlżejsze wspomnienie. Teraz już zapomniała płakać. A może wylała już wszystkie łzy. Oczy były suche i tylko szloch stawał w gardle, gdy myślała o umarłych. Czasami była nieczuła jak znieczulone do rwania dziąsło i nie umiała w sobie wzbudzić nawet żalu. W dzień pogodny i ciepły zarzucała chustkę na ramiona i wychodziła posiedzieć pod drzewem w półcieniu, popatrzeć na słoneczko, na dzieci, gmerające się w piachu. Nie jej dzieci. Tamte już dawno wyrosły i odeszły. Jeden tylko został przy niej, ten jeden, o którym kiedyś myślała, że go straciła na wieki. Synuś zmarły na koklusz. On był przy niej. Czasem w nocy czuła go przy sobie, słyszała ochrypły, przechodzący jakby w śpiew jego kaszel. Ze snu uśmiechał się do niej bezzębnym niemowlęcym uśmiechem i wyciągał rączki. Pochowała go tylko w prześcieradle, bo jakże kłaść do trumny takie maleństwo? Teraz i trumna byłaby już dawno przegniła. Tam gdzie go zasiała, nasionko, kukiełkę lekką jak piórko. Myśli o piórku, a tu gołąb zrzuca jej piórko jak pozdrowienie od dziecka. Piórko tańczy w powietrzu i spada do spódnicy między kolana. Moje ty pióreczko, mój ty synku daleki a bliski. Moje ty dziecko nie z tego świata. Tak ci było przeznaczone: zostać z matką, zostać maleńkim chłopczyną. A rączki miałeś jakie? Malutkie jak listeczki. A oczy? Niebieskie. A główka z jednej strony jeszcze spłaszczona, jak to u noworodka. I tak się zasłucha, zapatrzy w siebie, że świat staje się zamglony i odpływa w ciszę. Nie widać go i nie słychać- Aż raz przystanęła na ulicy zdziwiona. Jak tu cicho, a przecież jadą samochody i tramwaje, pełno ludzi. Nic nie słychać. Ludzie idą, poruszają ustami, ale żaden głos z nich nie wychodzi. Jak we śnie. Zasłania jedno ucho, drugie. Coś jakby brzęczy, ale w samej głowie, głęboko. Dziwna taka pogoda. Słońce świeci, a jakby śniegu napadało i od tego cisza jak w dzień Bożego Narodzenia. Trzeba wracać do domu i posłuchać tej ciszy w sobie, jaka ona. Umyślnie trzaska drzwiami, mocno stąpa, nalewa wody do blaszanego, kubka. A we wszystkim jest cisza. W każdej rzeczy inna. Każda ma — 125 — w sobie pamięć dźwięków, trzaskań, brzęczeń, plusków, stuków. Przestraszyła się, zniknęły wszystkie odgłosy, cały świat. Ale w środku głowy odzywają się echem, uderzają w pustą jakby czaszkę. To samo co z umarłymi. Im dalsi, tym bliżej są, pod skórą. Nie ma czasu na żal po nich, bo trzeba się ciągle wsłuchiwać w te ich cisze, w te echa, nauczyć się rozpoznawać je, gdy nadchodzą, witać i odprowadzać tym drugim, wewnętrznym słuchem. Czyje,one i po kim? Mocny jest ten świat w człowieku, rozgałęziony, korzeniasty, że śmierć go nie ruszy ani głuchota. I tak wędruje się po nim jak po lesie. Tyle ma w sobie zakamarków, gąszczy, cienistości. I można się w tych ciszach grążyć i błąkać, i zabłąkać. Prawda, jest jeszcze ten jeden duży pieniądz w szafie. Ostatni na ostatnią godzinę ciszy. Trzeba i jego posłuchać. Ręka długo szuka pod ściereczkami, pod ręcznikami, palce rozsupłują cierpliwie zawiniątko. Jest. Blask bije od jego bycia. Upuszczony na podłogę pada w nią jak w watę. Potoczył się. Zniknął pod szafą. Nie ma. Nikt go już stamtącf nie wydobędzie. Dobre schowanie — cieszy się w głębi duszy — na samym dnie ciszy. Jubileusz Zmęczenie. Wyjechać, odpocząć. Nie, wiedział, że to nie to. Może w pewnym sensie. Zmęczenie całym życiem, wszystkim, co się nawarstwiło, zmęczenie sobą i ludźmi. Zmęczenie czasem. I bezsensem. Jak to? Sens należy niemal do mojego zawodu — myślał. Właśnie. Sens nie może być ot tak sobie, na zawołanie. To jak szczęście albo poczucie boskości — przychodzi* w krótkich błyskach, w olśnieniach, pozostawiających po sobie tym głębszą ciemność. Ale on musi przywoływać sens w każdej chwili, mieć go na-końcu każdej myśli, każdego zdania. Po to przecież garną się do niego uczniowie, przychodzą jak do konfesjonału. Do pewnego czasu wydawało mi się to naturalne, myślał, że nigdy nie wyczerpią się głębie, z których wydobywał rady, zachęty, pouczenia. Już samo to, że ich oczekiwano, że wierzono w niego — przedłużało tę wewnętrzną potencję, z której udzielał innym poczucia siły. Oczywiście, zaczynało się to od problemów naukowych, jakaś wątpliwość, plan pracy do konsultacji. I prawie zawsze nagle wybuchała jakaś inna sprawa, ludzka, bolesna, nabrzmiała. Przecież ludzie nie robią nic innego, tylko dręczą się nawzajem. Zwłaszcza miłość jest narzędziem udręki. Miłość matek do synów. Miłość mężczyzny do kobiety. Jak w Szekspirowskiej sztuce — każdy ściga irmego. Książę Orsyno, Wiola, Sebastian i Oliwia gonią za sobą, nie mogąc się rozpoznać.. Nikt nie może stanąć twarzą w twarz z tym, kogo wybrał. Ludzie są jakby przezroczyści. Patrzą poprzez siebie na wskroś nie widząc się wzajem. Słowo „kochać" odmieniane we wszystkich osobach i trybach. A puste jak tylko może być opustoszałe słowo. Już lepiej w ogóle go nie tykać. Zostawić na uboczu. Może z czasem samo nasiąknie treścią. — 127 — Ale nie to, nie to jest jego chorobą. Bo to jest choroba. Jakiś rak duszy. Iść do psychiatry? Przecież to do niego ciągle jeszcze przychodzą młodzi i nie zawsze tylko młodzi — jak do lekarza. Potrafi chyba sam sobie postawić diagnozę. Wie, że trzeba ku temu tylko odwagi. Bardzo wiele odwagi, żeby umieć spojrzeć samemu sobie w twarz i nazwać chorobę. Na tyle odwagi ciągle go jeszcze nie stać. Ciągle jeszcze nie czas, sytuacja jeszcze nie gotowa. Codziennie jakiś element dorzuca się' do obrazu choroby. Może spróbować wrócić do początku. Nie, nie do dzieciństwa, do tego punktu, w którym zboczył jakby z drogi, choć wydaje się, że posuwa się ciągle naprzód. Pozornie lata i doświadczenia w jego życiu sumują się. Ale to tak, jakby ktoś siedział w zamkniętym wozie i odczuwając ruch pojazdu spokojnie czekał i ufał, że dowiozą go do celu. Tymczasem sam ruch, samo posuwanie się naprzód wcale nie znaczy, że się jedzie w dobrym kierunku. Gdzieś, w którymś miejscu musiał zboczyć i nie może odnaleźć swojej drogi. Byłoby to jeszcze dość banalne. Ludzie błądzą i naprawiają błędy, zapominają, idą dalej. Dopiero wczoraj czytał o sobie artykuł, w którym chwalą nie tylko jego osiągnięcia, jego pracę, ale właśnie prostolinijność, konsekwentne rzekomo realizowanie osobowości, wymiar człowieczeństwa, jak patetycznie nazwał to życzliwy mu autor. Lecz ten artykuł nie sprawił mu przyjemności. Przeciwnie, dławi go i oblepia jakąś mdłą masą. Kłamie. Kłamie. Tą kłamstwo. Słowo „kłamstwo" wydało mu się odkryciem. Gorąco, gorąco. To tu trzeba kopać. Kłamstwo. Wszystko kłamstwo. Jest oblepiony kłamstwem. Sam się nim oblepia, pozwala, aby go nim częstowano. Powinien dawno wypluć z siebie to wszystko. Choćby razem z wnętrznościami. Lecz o co chodzi? Czy nie jest uczciwy? Czy nie jest dla wielu wzorem uczciwości i bezkompromisowości? Przecież to dlatego musiał przeżyć i przeżył z godnością lata upokorzeń, odsunięcia, lata milczenia. Czy już wtedy kłamał? Ostrość tego pytania przeraziła go. Jakżeby ktoś śmiał zarzucać mu kłamstwo? Gdyby uczynił to ktoś z zewnątrz, poczułby się w najwyższym stopniu oburzony, uniósłby się, odwróciłby się dumnie. Człowiek uczciwy tego zarzutu właśnie najbardziej nie lubi. Jego postawa wynika z jakiegoś kategorycznego zaprzeczenia. Wybierając i aprobując jedne wartości, skazuje na zaprzeczenie inne. Może to tamte właśnie, inne, złe dobijają się także swoich praw, skoro człowiek ulepiony jest z ziemskiej gliny i skosztował owocu ż drzewa, w którym Bóg pomieszał soki dobra i zła. Bóg. Oczywiście musi to być rachunek także z Bogiem lub raczej z tą cząstką siebie, która koresponduje z Bogiem, odwołuje się do Niego. Należał — 128 — do tak zwanych wierzących. Tak zwanych, bo podział ten stał się dziś nieprecyzyjny. Jego wiara, ponowna wiara odnalezienia po stracie córki, już dawno przestała go karmić uniesieniami i oświeceniami. Tak było na początku tego procesu, procesu odzyskiwania wiary. Wewnętrzne rozmowy najpierw z nią, Julą. Słyszał w sobie jej głos odpowiadający mu jak w życiu i bardziej jeszcze zgodnie, bardziej harmonijnie niż w życiu. Bywała przecież szorstka, jak to młodzi. Potem zapomniał o tym. Zapomina się wszystkiego, co złe. Zostaje samo dobro. Jakby szczyt porozumienia, szczyt bliskości. Mówiła do niego, doradzała, podsuwała słowa największej mądrości, do których może za życia nie byłaby zdolna. Zginęła tragicznie i tak młodo. To śmierć nagle przydała jej mądrości wielkiej i ukrytej. Stała się jak jego własna anima. Szedł ulicą. Bez kapelusza, jak zwykle. Deszcz spływał mu po włosach, po twarzy, ściekał z gęstych brwi. Nie czuł tego. Słuchał głosu w sobie. Szedł za głosem. I ten głos doprowadził go do miejsca, w którym musiał stanąć przed zapomnianym, opuszczonym kiedyś Bogiem. Bogiem człowiekiem. I teraz jej słodki głos zaczął się w jego sercu łączyć z innym, łączyć i mieszać. Z początku mówiły oba. Potem ten pierwszy, kobiecy głos przycichł, jakby usuwając się w tło ciszy, aby dać mejsce drugiemu. Rozpoczęły się powrotne lektury i nagłe jakieś wielkie otwarcie. Zaczął się uczyć znowu, jakby był studentem. Tylko we wczesnej młodości odczuwał taką chłonność umysłu. A przecież przeżył już pół wieku. Mógł cały dzień przesiedzieć nad świętym Augustynem, a gdy wstawał na chwilę, gdy z zachwytu tracił dech, zauważył, że dłonie ma zaciśnięte tak, że zostaje zbielały ślad po paznokciach. Cierpiał nad samotnością i napawał się nią. Zofia już wtedy odeszła. Nie mogła znieść pustego domu po Julijce. Chciał ją pocieszyć, przygarnąć. Nie dotykaj mnie! Mogliby cierpieć razem, lecz ona zachowywała się tak, jakby to on był winien śmierci córki. Wyjechała na wieś do przyjaciółki, koleżanki z lat młodości. I już nie wróciła. O nieodwołalności swojego odejścia zawiadomiła go suchym listem. Prosi, aby zaprzestał przysyłania pieniędzy. Pracuje. Przyjeżdża czasami, aby złożyć kwiaty na grobie, ale i wtedy zatrzymuje się u znajomych. Właściwie — myślał — śmierć Julijki tylko przyśpieszyła zerwanie związku, który był już martwy, wygasły i ciążył im obojgu. Tak było, to prawda. Ale zauważył, że absurdalnie czuł się jednak winny. Zdołała mu wmówić tę winę bez słów. Samym milczeniem i nieobecnością. Przecież to był wypadek. Kolega, który ją wiózł, miał połamane nogi, wgniecioną klatkę piersiową. Ale żyje. To on mógłby żyć w poczuciu winy. „9-Deszczowe lato". — 129 — A jednak śmierć córki, będąc nieszczęściem, w niezwykły sposób rozwiązywała mu przecież szereg życiowych problemów. Narzekał kiedyś na brak ciszy i domowy gwar przeszkadzający mu w pracy. Tęsknił do samotności. I oto miał ją. Wielki nadmiar. Morze ciszy i samotności. Dom stał się ogromny i pusty. Jemu wystarczał jeden pokój, biurko z fotelem i biblioteką, wąski tapczan. Było tak, jakby czerpał z tej śmierci same profity, choć obciążone zostały cierpieniem. Jakże niebezpiecznie jest pragnąć czegoś. Bóg spełnia nasze żądania ukazując ich bezsens, małostkowość, czyniąc ze spełnionych pragnień ich karykaturę. Gdzież więc jest początek tej winy? Może w tym, że nie umiał zatrzymać Zofii, wytłumaczyć jej? Kiedyś pragnęli starzeć się razem, teraz są bardziej od siebie oddaleni, niż gdyby dzielił ich ocean. A nawet, o dziwo, Zofia przebywała dalej niż umarła Juiijka. Tamta była jakby tuż pod błoną snu, przychodziła o świcie, pytała: Czy to prawda, że ja umarłam? Nie wierzyła w swoją własną śmierć. Stawała za oparciem fotela. Umyślnie nie odwracał głowy, aby jej nie spłoszyć. Chłód kładł się na czole, jakby to ona musnęła je zimnymi wargami. A Zofia nie śniła mu się nigdy. Nie szukał spotkania z nią. Była w nim i wina, i uraza — jedna obok drugiej. Raz na cmentarzu zdawało mu się, że dostrzega jej schyloną sylwetkę, ale znikła mu wśród drzew i pomników. Na grobie dopalała się lampka. Pewnego razu zastał wmurowaną w płytę marmurową tabliczkę z czułym napisem od matki. Tym napisem, tym zawłaszczeniem sobie żałoby tylko dla siebie — odtrącała go jeszcze raz. Przez kilka dni nosił się z zamiarem ufundowania podobnej tabliczki od siebie, ale zrezygnował z tej myśli. Nie chciał piętrzyć absurdów. Coraz rzadziej bywał na cmentarzu. Grób Julijki już nie wołał. Czuł jej obecność w domu, nie tam, w ziemi. Nie chciał wprowadzać żadnej kobiety do domu, który teraz był domem jego i umarłej Julijki. Portretu Zofii nie usunął ze ściany, ponieważ malował go dobry malarz. Zofia była na nim w wieku Julijki, inne usta i nos, córka przypominała raczej ojca, ale w spojrzeniu coś podobnego. Gdy unosi głowę znad biurka, Julia patrzy na niego z twarzy matki. Był sam. Ale przecież samotność jego nie była już pełna i czysta, odkąd weszła w jego życie Irena. Może to był ten błąd podstawowy. Wprawdzie w ich zbliżeniu nie było wielkich słów ani obietnic, przyjaźń i współpraca jakoś nagle doprowadziła ich do romansu, w którym rozwiedziona Irena na pewno nie pokładała większych nadziei. Trochę czułości bez żadnych namiętnych uniesień. Oboje nie byli młodzi. Choć nie, z początku przeraził się nawet trochę zapału i żaru, z jakim przyjęła jego karesy. Ale szybko do- — 130 stosowała się do jego umiaru. O, Irena była mądra i taktowna. Zrozumiała, że nadmiar może go odstraszyć. I tak trwało to ciepłe, ale nie palące uczucie. Zresztą Irena była mu potrzebna w pracy. Od dawna stała się niezbędna i wiedziała o tym. Miał wobec niej także lekkie poczucie winy, które starał się ignorować. To zbliżenie nikomu nie przynosi krzywdy, a jego nieobowiązująca forma satysfakcjonuje ich oboje. Skąd więc poczucie winy? Czy rzeczywiście trzeba sięgać aż do kompleksów dzieciństwa, odgrzebywać matkę i ojca, niepokoić umarłych, przypominać ich grzechy i zaniedbania? Był pewien rys wspólny losu jego i ojca, który owdowiał młodo. Dzieci śmiały się z późnego romansu ojca, a przecież był on wtedy młodszy niż dziś jego syn. Jest tak, jakby były gotowe pewne koleiny losu, w które popadamy bezwiednie, powtarzając określone sytuacje z życia rodziców. Może to właśnie jest źródłem owego poczucia nieautentyczności, jakie nagle go osaczyło. Miał zarysowane jakieś inne, własne życie, a tu ze wszystkich stron obstąpiło go coś kłamliwego, obcego, czego nie chciał i nie wybierał. Siedzi oto przy swojej ukochanej pracy i wszystko wydaje mu się obce i nieważne. Wszystkie wielkie słowa odeszły. Wszystkie piękne okresy zdaniowe zaczęły go przedrzeźniać. Krytycy podkreślali zawsze styl jego prac naukowych. Na Boga, nie był świadomym kłamcą. Nie wie, jak zabrnął w tę sytuację. Właściwie byłoby tylko jedno wyjście — rzucić wszystko, wyjechać, zacząć od nowa. Ale to właśnie jest niemożliwe. Pomyślał, jak łatwo i nagle Zofia znikła z domu, z miasta, ze środowiska wspólnych znajomych i przyjaciół. Nie obejrzała się nawet. On zaś nie należy tylko do siebie, jest instytucją. Liczą na niego. Odejście równałoby się ucieczce nie,tylko od tego poczucia nieautentyczności własnego życia, ale też od obowiązków i zadań. Może tam, gdzie by się udał, czułby się jeszcze większym bankrutem. Ostatnio nie lubił nawet kilkudniowych wyjazdów, jakby kurczowo trzymał się swego biurka, ratującego jego poczucie bezpieczeństwa. A może tak: uznać to za krzyż. Nasze czucia są tak zawodne. Jadę w nocy samochodem i patrzę na gwiazdy. Ale wystarczy jedna latarnia przy drodze i już gwiazdy gasną. Jakby latarnia świeciła silniej niż wszystkie te słońca na niebie. Popadamy w to samo niebezpieczne złudzenie wyolbrzymiając nasze uczucia, nasze poczucie sensu, prawdy czy kłamstwa. Może przeżywanie braku sensu jest sensem mojej obecnej chwili? Może męczące poczucie nieautentyczności jest moim zadaniem na teraz? Wszystko to trzeba przeżyć cierpliwie i przeczekać. To jedyna mądrość, jaką doradziłby komuś, kto przyszedłby do niego z podobnym problemem. Śmierć. Może tylko — 131 — w niej odnajdziemy stracone, zgubione poczucie sensu i własnej prawdy. Może w niej zbiegną się i złączą wszystkie linie i urwane wątki życia. Odnajdzie się to, co zginęło. Uzupełni to, co było brakiem. „Piętnem globu tego niedostatek. Dopełnienie... go boli". Ta myśl jeszcze raz godzi go ze śmiercią. Ma wiele innych, własnych argumentów, które pozwalają mu oczekiwać śmierci spokojnie. Ten jako ostatni zdaje się najbardziej sugestywny, najważniejszy. Jeśli marzy teraz o momencie odzyskania poczucia swojej prawdy i słuszności — to momentem tym może być tylko śmierć. Pozrywać wszystkie więzy i żyć dalej — to mało. Kłamstwo wsączone jest głębiej, w samą istotę życia. To każdy z nas jest drzewem, w którym krążą pomieszane soki złego i dobrego. Pierwsza fala życia wynosi w górę jedne, na drugiej fali jak brudna piana wypływają na wierzch te drugie. Oczyszczenie. Wszystkie religie znają tę ludzką potrzebę oczyszczenia. Spowiedź. Spróbował jej także. Ale poczuł się jeszcze głębiej nieautentyczny. Własne winy nazwane i wyszeptane w ucho nieznajomego człowieka stały się jeszcze bardziej nieprawdziwe, cudze, pomniejszone. Oczywiście, wiedział, że jest to rodzaj pychy. Mieć nawet grzechy ciekawe i niezwykłe, wydać się nawet w spowiedzi kimś interesującym i inteligentnym. Gdy tymczasem grzechy wyznane równały go niemal z babką różańcową. Brak pokory. I to wyznał więc jako grzech. Ale nie poczuł się oczyszczony. Nie wróciły młodzieńcze łzy obmywające winy, łzy skruchy. Złe i oschle serce. A przecież jak cierpi i jak boleje. Czuł się upokorzony. To do niego zawsze przychodzono po radę i duchowe oparcie, a oto on sam potrzebuje pomocy i nie znajduje jej. Zaczyna mu dokuczać bezsenność. Kładzie się i natychmiast zaczyna się snuć ten gorzki rozrachunek. Koło kłamstwa zacieśnia się i obręczą zaciska się na czaszce. Boże, Boże! Ciemność. Ale czy jest to ta właśnie ciemność, noc świętego Jana od Krzyża, ciemność wiodąca ku czemuś, ciemność, po której nastanie światło? Czy też jakaś inna ciemność wnętrza, zawsze w ciemności pozostających wnętrzności ludzkich, ciemność biologiczna, ciemność starości, bez błysków nadziei. Nadzieja w młodości mieści się w narządach służących przedłużeniu życia, w całej sferze erotyki. Wygasanie erotyki w tym najszerszym, greckim sensie tego słowa jest prawdziwą ciemnością i uwiądem. Uwiądem nie tylko ciała, ale i ducha, myśli, twórczości. To wszystko lęgnie się tam, gdzie nadzieja. Wstaje w nocy, notuje myśli, które potem rano nadziwią go samego, jakby pisała je inna ręka. Chodzi po domu, pije wodę, bierze kąpiel. Kąpie się ciągle, aby się oczyścić. Oczywiście z życia. Dobrze rozumie ten psychiczny — 132 — mechanizm. Samoświadomość nie pomaga i nie leczy. To jest błąd Freuda i wszystkich jego uczniów. Udręka świadomości dołącza się do choroby, jeszcze bardziej gmatwając jej obraz i utrudniając wyjście. Nie chciał się zgodzić na ten jubileusz. Bardzo nie miał ochoty. Ale go ubłagano. Pomyślał, że będzie to okazja, żeby wysunąć i podkreślić zasługi całego zespołu. Trzeba im dać tę szansę. Oni też chcą być dumni ze swojej pracy pomocniczej. I oto siedzi otoczony koszami kwiatów i wieńcami, jakby już był umarły. Nawet ten zapach kwiaciarni jest drażniący. A jeszcze te mowy, popisy erudycji, adresy, depesze, podarunki składane na fortepianie. Przymyka oczy za szkłami okularów i myśli, że to wszystko nie dotyczy jego, tylko kogoś zupełnie innego. Jego tu nie ma. On sam... Gdzie jestem ja sam? Wyobraża sobie nagle jedno miejsce w ogrodzie dziadka, gdzie spędzał każde wakacje w dzieciństwie. Zaciszne miejsce pod krzakiem porzeczki. Tam pełzają najpiękniejsze, najtłustsze pędraki. Pachną nagrzane chwasty. Chwieją się nad głową czerwieniejące grona porzeczek. Jest tu sam, przycupnięty jak mała zielona żaba. Siedzi i myśli, że porzeczki będą niedługo dobre. Niektóre kulki już są dojrzałe, czer-wieńsze od innych. Białe są słodsze, ale te większe i ładniejsze. Jakieś ciasto piecze się dziś w kuchni na podwieczorek. Roman wrócił z miasta konikiem zaprzężonym do wasąga i pozwolił mu potrzaskać z bata. Ale to trudne. Tylko Roman umie to tak robić, jakby z sykiem krajał powietrze na dwoje. Kto to? Co? Irena nachyla się. Coś szepce. Teraz kolej na ciebie. Wszyscy czekają. Oczywiście zadziwi ich znowu i zachwyci przemową, która będzie nie tylko piękna i mądra, ale i szlachetna w tonie. Tak przecież chciał, aby na tym jubileuszu szczególnie uwydatnić rolę tych, bez których nie osiągnąłby tak wiele. Oczywiście wspomni także o Irenie. Choć wszyscy wiedzą, że coś jest czy też coś było między nimi. Wstał. Rozległy się oklaski. Wysłuchał ich do końca wyprostowany, cierpliwy. Miał w wewnętrznej kieszeni marynarki kartki ze swoim przemówieniem. Już uczynił gest w kierunku kieszeni, ale powstrzymał rękę. Chciałem powiedzieć... Ale nie, tego nie powiem. Dziękuję wam wszystkim. Wszystkie wasze pochwały tylko w znikomej części odnoszą się do mnie. To wy wszyscy, to wy, moi drodzy, to my rą^em pracując, posuwamy może o krok naszą wiedzę. Życzę wam szczęścia i i wszelkiego dobra. Nie, nie będą mieli uroczystej długiej przemowy, która mogłaby być zamieszczona w ostatnim tomie dzieł zebranych. Zaledwie wyjąkał te kilka słów. Skompromitował się w ich oczach. Ale nagle uczuł, że unosi — 133 — go jakiś wiatr, burza. To oklaski. Takich jeszcze nie było. Kilka nieskładnych słów i taka owacja. Ktoś nachylił się do kogoś. Szepcą. Może chciał tym razem być pokorny i szlachetny. Ale nie udało mu się. Udaremniono mu nawet tę próbę autentyczności. Nagła bezradność słowa została przyjęta za mistrzowskie posunięcie, świadomą grę. I oto stoi w ulewie oklasków. Zdaje mu się, że padają na jego głowę. Niech zawali się sufit i runie mu na łeb. Chciałby wyjść z sali zawstydzony, ale prawdziwy. Lecz jemu każda klęska obraca się w zwycięstwo. Stojąc zaciska rękę na oparciu fotela. Grona porzeczek kołyszą się w oczach. Kłamstwo, kłamstwo, wszystko jest kłamstwem. Nawet czas jest kłamstwem. On przede wszystkim. ? Powrót O bliskości powrotu upewniało ją wiele znaków. Dziwne, puste dzwonki telefoniczne. Biegła z bijącym sercem, chwytała słuchawkę, wołała: — Hallo! hallo! — Długo wołała i słyszała w odpowiedzi tylko ciszę, ciszę jakąś odległą, przestrzenną, wielomówną. Coraz częściej też, idąc ulicą, stawała wstrząśnięta. Czyjeś plecy, nachylenie ramion, wzrost nagle przypominały jego. Wiedziała, że to nie on, ale te przypomnienia, nagłe i tak widzialne — otaczały ją poczuciem 'coraz bliższej, coraz szczelniejszej obecności. Zaskrzypiało oparcie fotela. Odchylała się gwałtownie, spoglądała za siebie, w głąb pokoju. Po szybie obrazka na ścianie przemknęło światło, a na tle szafy przygarbił się jakby cień. To były tylko znaki, może tylko znaki świadczące o jej napiętym oczekiwaniu. I to był właściwie znak najważniejszy. To wewnętrzne napięcie, to potęgujące się przekonanie, że wróci i że powrót ten jest coraz bliższy. Częściej teraz chodziła do fryzjera, czesała się starannie i kupowała droższe kosmetyki. — Jesteś piękna, zawsze piękna. Wypiękniałaś — usłyszy. Albo to, co słyszała w ostatnich dniach, tam w szpitalu, gdy trzymał ją za rękę i wpatrzony w nią mówił: — Moja żona, moja piękna żona. — Ciszej, wszyscy słyszą, będą się śmiać. — Niech słyszą. Niech wiedzą. Chorzy na sąsiednich łóżkach udawali, że są zajęci swoimi sprawami, że nie słyszą, ale słyszeli na pewno. Ale może też powiedzieć inaczej: — Jesteś piękna, nie zmieniłaś się, a.więc nie rozpaczałaś po mnie. Jak mu wtedy wyjaśnić, jak udowodnić... — Wyjaśnię ci to, wytłumaczę. Wszyscy sądzą, że nie można kochać — 135 — kogoś, kto umarł, kto odszedł — poprawiła się pośpiesznie. — To nieprawda. To fałsz. Ani na chwilę nie przestałam cię kochać. Może dlatego nie zmieniłam się tak bardzo. Ale przecież minęły już dwa lata. Jestem starsza. — Jesteś młoda. Jesteś piękna. Może będzie tak właśnie. A może tam wszystko wiedzą, może o nic nie będzie pytać. Wszystko będzie jasne. Bardziej jeszcze niż tu, gdy żyli obok siebie, zawsze razem. Wtedy właśnie możliwe były różne nieporozumienia i trzeba było sobie ciągle coś wyjaśniać i udowadniać. Ale tam znane są wszystkie drgnienia serca. Więc tylko przypadną do siebie, obejmują się i będą słyszeć bicie swoich serc. Będą znowu razem. Właściwie w miłości nie ma nic większego i piękniejszego. Być blisko, odczuwać swoją obecność pełną bezpieczeństwa i ufności. Tylko być. Wszystko inne jest nieważne i niepotrzebne. Pożądanie jest tylko pożądaniem tej pełnej obecności. Być, być... Oczywiście wiele rzeczy trzeba będzie opowiedzieć. Zapełnić te dwa lata, które minęły. To, co się wydarzało. Zwłaszcza o dzieciach trzeba będzie mówić, opowiadać. A także o przyjaciołach. Co się zmieniło, jak o nim mówią, jak wspominają. Naprawdę będzie dużo tego opowiadania. Ale to wszystko przyjdzie stopniowo, powoli, nie od razu. Będzie musiał przyzwyczajać się na powrót do wszystkiego. To właśnie na pewno nie będzie łatwe, bo powrót będzie przecież także powrotem do świata, gdzie miejsce po nim jest już bardziej zasnute, zadeptane. Ale w domu wszystko jeszcze stoi tak, jak zostawił. Sprzęty, papiery, listy. Nawet śmieszne, jakby chłopięce rupiecie w środkowej szufladzie biurka. Stare zepsute długopisy, stare klucze i zapalniczki, karty do gry, gliniany ptaszek z utrąconym ogonkiem, przybory do golenia, miś podarowany na szczęście, czarny dzbanuszek, który przyniesiono mu w chorobie, kiedy jeszcze był przytomny. Ten dzbanuszek mógłby mu niepotrzebnie przypomnieć wszystko, ale nie, utonie w stosie rupieci. Trzeba jeszcze trochę zetrzeć kurze, przejechać suknami podłogę. To tylko dla odświętności tej chwili. To będzie tak, jak wtedy gdy wracał z podróży. Gdziekolwiek wyjeżdżał, a cieszył się przecież na te wyjazdy, natychmiast zaczynał tęsknić i słał kartki z samymi wyrazami tęsknoty. Od pierwszego dnia podróży marzył o powrocie. Nauczył ją kresowego obyczaju. Wyjeżdżając przysiadał na krześle i kazał jej także usiąść, posiedzieć chwilę, pomilczeć. To po to, aby wrócić. Ta chwila skupienia była jakby bezsłowną modlitwą o szczęśliwy powrót. Ale jednocześnie już wtedy był daleko, pełen ciekawości przestrzeni, — 136 — które czekały. Wreszcie wiadomość, że wraca. Sprzątanie, przygotowywanie domu, aby wydał się miły po tylu wspaniałościach podróży. Dom po dłuższej nieobecności zawsze trochę zadziwia. Jest inny, jakby mniejszy niż zwykle, odświętny. Wita się przedmioty, do których człowiek przywiązany jest niewidzialnymi nićmi. Nie są to martwe przedmioty. Mówią, cieszą się, kochają nas. Tak, zdawało się, że tyle będzie do opowiadania, a oto jakie skąpe stają się relacje. W domu natychmiast gaśnie świat, przygasają w nas przemierzone przestrzenie. Otacza nas szczelnie własny świat. Odchodzi się, ale nie można od niego odejść. Trzyma nas tysiącznymi więzami. Ramiona bliskich nie są tak mocne, nie ściskają tak bardzo, jak nici wiążące nas z rzeczami i przedmiotami. Na każdym tkwi zaczepiona jakaś myśl, pomysł, smutek, radość, poprzez każdą rzecz zakorzeniamy się w naszym świecie. Jesteśmy podobni do drzew przyrośniętych mocno do ziemi. Dla nas to nie takie proste — pewnego dnia wstać i odejść. A cóż dopiero on,' on,bar-dziej niż ktokolwiek inny przywiązany do swego domu. A jednak tak właśnie uczynił. Wstał i odszedł. Pewnego dnia wstał i odszedł. Nie chciał, to jasne. Cierpiał. I nawet nie pożegnał tego wszystkiego, swoich ulubionych książek, ludowych świątków, fotela, swego miejsca przy biurku. Nie pożegnał. Dlatego właśnie wróci. To zupełnie oczywiste i konieczne. Bowiem nie odchodzi się tak sobie pewnego dnia. Tam, w świecie, miejsce jego jest już zasnute i zadeptane. Zasługi odmierzone, rachunki odliczone. Ale tu w domu, a zwłaszcza w jej sercu, miejsce to jest ciągle puste, żywe i oczekujące. Żałuje teraz wszystkich łez, jakie wylała. Te łzy w pewien sposób oddalały go i kładły jakby tamę możliwości powrotu. Rozpacz i łzy, tyle łez — odcinały go jakby morzem od wszystkiego, co pozostało. Powinna była czekać od początku, żarliwie, dzień i noc, tak żarliwie, jak modli się ktoś święty. Oczywiście zdarzały się i wtedy te godziny i dni oczekiwania, ale były to okresy jakby rezygnacji i zniechęcenia, kiedy czekanie wydawało się daremne. Wyrzucała sobie dziś te stany rezygnacji jak zdradę. Przez cały ten czas nie zdradziła go przecież, nie przestała kochać, ale czasami po prostu przestawała wierzyć w sens tej miłości, zdawałoby się, bezprzedmiotowej. To właśnie były momenty zdrady. W tych chwilach nie tylko potwierdzała jego śmierć, jego odejście, ale w pewnym sensie zabijała go sama, grzebała go ponownie, zasypywała ziemią tak ukochane oczy, ręce i stopy. Jakże mogła zabijać go znowu, zabijać go w sobie? — 137 — Pewnej nocy, nad ranem już, zjawił się w jej śnie. Leżał obok, wyglądał źle, jakby po ciężkiej chorobie. Pocieszała go, że teraz zacznie się poprawiać pomaleńku, pomaleńku zacznie się odżywiać i wracać do zdrowia. Nie odpowiedział, tylko wstał i przeszedł się po pokoju. Stanął przy biurku, gdzie teraz stała jego fotografia. Dawniej były tu fotografie jego rodziców. Potem podszedł do drzwi, oparł się głową o futrynę i zapytał: — Czy to prawda, że... umarłem? Zerwała się, chciała powiedzieć, że nie, chciała go przekonać, wyjaśnić. Jeśli nie był pewny, to znaczy, że wszystko można było jeszcze zmienić, naprawić. Ale już nie było kogo przekonywać. Obudziła się z przeświadczeniem, że przed chwilą tu był, stał w tym miejscu, tu,ko-ło drzwi. Straciła ten moment. Znowu sobie to wyrzucała. A właściwie od początku, najgłębiej czuła się nie w porządku. W sercu rosło poczucie winy i wstydu. Jesteśmy zawsze mordercami naszych bliskich, których tracimy — myślała z goryczą. Czy nasi synowie będą mieli to samo poczucie po mojej śmierci? Zabijamy ich każdym uderzeniem serca, które już bije osobno, nie razem. Zabijamy ich każdą chwilą życia po ich zgonie. Zabijamy ich myślą: umarł. Zabijamy ich łzami i rozpaczą, i bezsennością, i snami — tak samo, jak godzinami nienależnej już nam radości, pracy i odpoczynku. Kochamy. Ale ta miłość staje się coraz bardziej mdła, wreszcie kochamy już swoją rozpacz i żałobę, i samotność. Kochamy swoją zdobytą przez śmierć samotność. Zakochujemy się w tej samotności, zagnieżdżamy się w niej i osadzamy. I to dopiero jest zbrodnia. I to jest zdrada. Więc nie jestem godna jego powrotu — myślała. I jakże wyrzeknę się tej umiłowanej już żałoby i samotności? Moje noce nie będą już samotne i bezsenne? Bezsenność pozwalała mi snuć tyle myśli. Nauczyłam się nocnej samotności, zasmakowałam w niej. Z początku przerażało mnie to puste i zimne legowisko. A teraz nauczyłam się całymi godzinami wsłuchiwać w coś, co nazywam wszechświatem, kosmosem. Przedtem nie znałam tego uczucia — związku ze wszystkim, co jest poza mną, poza nami. Tonąc w sytym poczuciu bezpieczeństwa jego obec-ncścś — nie miałam słuchu dla tej muzyki nocy, czasem groźnej, potężnej jak organy, a czasem pełnej tylko szeptów, przelewania się strumienia czasu. On nie pozwoliłby jej na te groźne wycieczki z obszaru ludzkiego. Pocałunkami, objęciami przywoływałby ją na powrót w prosty świat materii i ciała, bez którego nie ma jakoby istnienia. O nie, tym bardziej teraz umiałaby cenić gesty miłości. W każdej chwili, chętnie — 138 — wyrzeka się wszystkich uwznioślających rozpaczy, samotności i niebezpiecznych wycieczek po przepaściach. Niech świat stanie się znów prosty i jasny. Niech wróci do swego pierwotnego, naturalnego ładu, który oznacza ich dwoje razem, na zawsze razem, on i ona, choć szarpiących się czasem ale nie mogących żyć bez tych więzów. On i ona. To jest prawdziwy świat. Wszystko inne jest nieprawdziwe, zepsute, powstałe z jakiegoś zasadniczego nieładu, chaosu, nieporządku, jakiejś podstawowej nienormalności. Świat jednak musi się jakoś uporządkować. Ten nieład może być tylko chwilowy. Wszystko musi wrócić do normy. A więc i on musi wrócić. Ileż jednak argumentów potrzeba na potwierdzenie tego, co od dawna wpisane jest w jej serce? Po cóż tu jeszcze jakieś racje rozumowe? Jeszcze uporządkować na stole. Jeszcze wsunąć głębiej grzbiet książki na półce. Jeszcze przestawić rzeźbę. Każda ma swoje, niezmienne, przez niego ustalone miejsce. A teraz z książką na tapczanie. Lampa. Pozycja oczekiwania, gotowości, jeżeli zadzwoni albo zapuka. On puka zawsze wszystkimi palcami dłoni, ma taki swój werbel. Ostry dzwonek rozdziera ciszę mieszkania. Tak donośny, że kobieta zrywa się z miejsca. Serce jej bije. Myśli sobie: to na pewno człowiek, który przynosi ser i śmietanę. Powoli podchodzi do drzwi i jednym ruchem je otwiera. Ale za drzwiami nie ma nikogo. isig Młodość Bije czołem o stół krzyczy Gdzie jest zapisane to wszystko co nie zostało nigdzie zapisane gdzie zmarnowane życie młodość przełamana tragedia co tragedią nie jest ale osiada w żyłach co nosimy w sobie 0 czym milczymy co opowiadamy sobie na ulicy ocierając się łokciami co opowiadają sobie nasze oddechy w przepełnionym tramwaju Gdzie jest świadectwo gdzie jest pamięć dlaczego klęskę zawsze przekazywać klęsce Krzyczy coraz głośniejszym szeptem więc czytać tylko milczące powieści zmarszczek zmęczenia zamilknięcia zgonów rozpaczy 1 łamie palce krztusząc się młodzieńczym chlebem zaprzeczenia Z tomu: Rękopis znaleziony we śnie — 1978 Tożsamość Kto się utopił koło młyna kogo niańka niosła ociekającego zieloną śmiercią kto odpychał od siebie mdłe mleko dzieciństwa kto biegł naprzeciw wiatru zgarniając ku sobie całą przestrzeń z kogo uszła krew aby narodził się człowiek kto schodził w siódme piekło snu i powracał z nieodstępną samotnością kim jest ten kto napełniał sobą wszystko co nazwał kim jest ta ciemność do jakiego obraca się światła jeśli nie ma w niej jednego punktu godnego miłości kim jest ten kogo nie będzie kim on jest ten ja Z tomu: Wiersze jednej nocy — 1981 Milczenia niedaremne Nie było milczeń daremnych wszystkie powschodziły jak gromy lata lub zamienione w sny wracały pytając lub jak jesień nabrzmiewały mgłami Nie było milczeń daremnych z każdej chwili są owoce pełne ich kosze a to co się nie stało wydaje aromat po latach jak dzieciństwo i słodycz jak zmarznięte jabłka Nie było milczeń daremnych między nami bo wszystkie utkały przestrzeń tę co oddalając zbliża dzieląc łączy Z tomu: W pól słowa — 1983 WYDAWNICTWA „ALFA" — WARSZAWA 1985 Wydanie II. Format A5. Nakład 160000+200 egz. Ark. wyd. 8,60. Ark. druk. 9,00. Cena zł 85,— Skład: Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa" )ruk i oprawa: Wojskowe Zakłady Graficzne. Zam. 6758 N-S2