Mira Jaworczakowa Po słonecznej stronie Poznajcie się: to Andrzej Motor pochylił się, biorąc zakręt w pełnym biegu. Wszystkie domy przy szosie wystrzeliły w górę, by za chwilę wrócić znów na swoje miejsce i jak zwariowane uciec do tyłu. Gnali dalej. Mogłoby się wydawać, że jeszcze nikt na całym świecie nie wynalazł hamulców. Minęła ich jakaś ciężarówka, a jednocześnie gdzieś w górach, chyba w okolicy Hali Gąsienicowej, huknął pierwszy grzmot. Rumor się zrobił, jakby wszyscy święci grali w kręgle na blaszanej podłodze. Do tego wiatr dął w twarz, że ani tchu złapać. Można było oszaleć z radości! Hanka miała przed sobą szerokie, lekko przygarbione plecy Antka. Chciała koniecznie klepnąć go mocno po ramieniu — niech ma pojęcie, jak się jej cudownie jedzie, ale musiała trzymać się mocno obiema rękami, żeby nie zlecieć w tym pędzie z siodełka. Co za zabawa: nawet słowa nie można z siebie wydobyć, bo zaraz powietrze całym pędem wtłacza się do gardła, a ledwie głowę podniesiesz, już ci się wali na twarz, na piersi, aż w mózgu gwiżdże. Skurczona, pochyliła się tak, że niemal dotykała wargami Antkowego kołnierza, i krzyknęła chłopcu prosto w ucho: — Anteeek! — Co? — odkrzyknął. — Nic! Zaczynały się ulice Zakopanego. Były niemal wyludnione, bo 5 każdy uciekał przed burzą, i gdyby się udało przelecieć przez nie osiemdziesiątką — to byłby dopiero fason. Antka aż korciło, żeby dodać gazu... — Nie pędź tak, Antek! — zawołała Hanka. — Jeszcze na coś wpadniemy. Nawet nie zauważył, że przyśpieszył. — Nie bój się, dziewczyno. — Coś ty! Wcale się nie boję! Niebo zaczynały rozdzierać fioletowe błyskawice, jeszcze chwila i szare chmury spadną na głowę ciężką ulewą. Zanim jednak to się stało, Antek już hamował motor przed domem na Kaspru-siach. Z otwartego okna buchały dźwięku jazzu. Hanka sprawdziła, czy nie zgubiła po drodze pantofelków perłowego koloru, które specjalnie zabrała na wakacje: nigdy nie wiadomo, kiedy się trafi jakaś zabawa. Są. Z okna wychyliła się Ewka. — Jesteście nareszcie, a myślałam, Hanka, że cię mama nie puściła. Nie mogła sobie odmówić tej złośliwości, musiała podkreślać samodzielność, którą jej pozostawiali rodzice. Hanka nie raczyła nawet odpowiedzieć kuzynce, złośliwość skwitowała śmiechem, mówiąc zupełnie wyraźnie: „Nie wygłupiaj się, moja droga". Zdążyła jednak stwierdzić, że Ewka wygląda dziś nieładnie, a w takiej sytuacji docinki jej były bez większego znaczenia. Zeskoczyła z siodełka i zajęła się odczepianiem z bagażnika siatki, w której znajdowały się pantofle. — No, chodźcie! Co się tak guzdrzecie? Antek wcale się nie guzdrał, tylko pilnie wypatrywał kogoś w otwartym oknie. — Krystyna jest! - krzyknęła Ewka ze śmiechem. — Chodź, Krysiu — rzuciła w głąb pokoju — pokaż mu się, bo będzie tak stał na deszczu. Ale Krysia nie podeszła do okna, Antek zaś odwrócił głowę i powiedział szorstko: 6 — Daj spokój, Ewka. Muszę motor postawić gdzieś pod dachem, bo brat mnie zeklnie. — Wnieś go na werandę — zaproponowała Ewka i znikła we wnętrzu pokoju, nie zajmując się więcej nowymi gośćmi. Za to Czesiek wypadł z domu, zatrzymał się przed Hanką, wyciągnął do niej rękę gestem nie tyle powitalnym, co proszącym i pełnym wahania. — Serwus! — rzuciła mu i pobiegła prędko po schodkach, nie patrząc na nikogo. Antek zaraz zagnał kolegę do pomocy. — No, prędzej, prędzej! — ponaglał. Rzeczywiście, rozpadało się na dobre. Hanka była już w mieszkaniu. Od razu znalazła się jakby w innym świecie. Sam jazz! Aż rozsadza ściany. Wystarczy parę taktów, a w człowieku pęka jakaś wewnętrzna skorupa; wyzwolona energia od razu wskakuje w nogi, że — czy się chce, czy nie — musi się tańczyć. Czasem też wskakuje coś do gardła, trochę jak tamten wiatr, tylko że inaczej, i wtedy koniecznie trzeba krzyczeć — głośno, bez sensu, nie do kogoś, tylko tak dla siebie. Stojąc chwilę w przedpokoju, Hanka poczuła, że nogi jej już „same chodzą". — Przyczesz się — poradziła Ewka. — Jesteś rozczochrana jak... — Nie szkodzi! — roześmiała się i jednym ruchem odgarnąwszy z czoła rozsypane włosy, weszła do pokoju. — Pantofli nie zmienisz? — zgorszyła się wyraźnie cioteczna siostra. — Nie! Niech Ewka wypcha się ze swoimi uwagami! Gdzie by tam teraz mogła tracić czas — piętnaście, pięć czy nawet jedną minutę na zmianę pantofelków! Już Wojtek podbiegł, chwycił ją do tańca. Ach, ten Wojtek! Kiedy wreszcie nauczy się porządnie tańczyć? Ale i tak jest miły, zawsze wesoły, nic sobie nigdy z niczego nie robi, nawet z własnego wyglądu: niechluj z niego pierwszorzędny, w ogóle nie przywiązuje żadnej wagi do tego, czy ma ko- 7 szulę czystą, czy przybrudzoną. Hance to specjalnie nie przeszkadza, ale niechby tato zobaczył... Musiała się roześmiać na samą myśl o minie ojca. — Świetnie tańczysz, Hanka, wiesz? — Pewnie, że wiem. Szkoda, że o tobie tego nie można powiedzieć. — Czekaj — wcale nie był urażony — przyjdzie tu taki gość, co tańczy jak szatan. Jemu nie zaimponujesz. — Żartujesz? — Sama zobaczysz. Ewka kocha się w nim na zabój. — Ewka kocha się w Krzysiu. — Skąd! To w zeszłym tygodniu. Teraz nic, tylko Andrzej i Andrzej! Wszystkie dziewczęta za nim wariują. — Ja tam nie zwariuję — zapewniła Hanka i postanowiła, że gdyby nie tylko jakiś tam Andrzej, ale nawet sam Tony Perkins stanął przed nią na dzisiejszej zabawie, to aniby nie mrugnęła — byłaby zimna i niedostępna. Przymrużyła powieki i usiłowała ułożyć wargi w półuśmiech: „Mężczyźni dla mnie nic nie znaczą". — Co, zmęczyłaś się? — spytał przyjacielsko Wojtek. - Wyglądasz, jakby ci się spać chciało. „Idiota" — pomyślała Hanka i miała już zupełnie dość Wojtka z jego zadowoloną miną i brudną koszulą. — No, męcz teraz kogo innego swoim podrygiwaniem — zawołała — ja muszę pogadać ze znajomkami! „Znajomków" było sporo, nie wszyscy tańczyli. Antek stał w rogu pokoju obok Krystyny, która trzepotała długimi rzęsami, czymś ogromnie zaambarasowana. Hanka podeszła do nich. — Jak tam, dziateczki? Motor na werandzie? — Motor w porządku - powiedział Antek. Widać było, że wcale mu teraz motor nie w głowie. — Zdaje się, że wam przeszkadzam - zauważyła uprzejmie Hanka. 8 — Mniej więcej... — Ależ nie, skąd! — Krystyna chwyciła ją za rękę. — Nie idź. Powiedz, co u ciebie słychać? „Figę cię obchodzi, moja droga, co u mnie słychać - pomyślała Hanka. - Nie chcesz zostać z Antkiem i dlatego mnie się czepiasz. Dobrze, pogadam z wami; to będzie solidarność kobieca, o której mama tyle opowiada". — Wszystko dobrze - roześmiała się. — Ładnie ci w tym sweterku, wiesz? — Taki zwyczajny... - rozpromieniła się Krysia. - Zobacz, jakie ma guziczki. — Śliczne! Wyglądasz jak królewna Śnieżka - powiedziała Hanka. — Dlaczego? — Nie wiem, taka różowo-niebiesko-złota. Krystyna pochyliła się do Hanki. — Tyle mam ci do opowiedzenia! — No? Znaczące spojrzenie w stronę Antka wyjaśniło sytuację; przy nim nie można mówić o swoich dziewczyńskich sprawach. Ale Antek nie ruszył się z miejsca, tkwił przy dziewczętach jak na straży. — Możesz przy mnie mówić - powiedział w końcu - i tak wszyscy wiedzą, że byłaś w kinie z Andrzejem. Ja już w Białym Dunajcu dowiedziałem się o tym. — Och, Antek, ty jesteś naprawdę... — Co jesteś? Nic nie jestem! ? zaperzył się. - Mnie to zresztą wcale nie przeszkadza. — Antek, dzieciuch z ciebie! - roześmiała się Hanka, ale chłopak przerwał ostro: — Nie mieszaj się, nic nie rozumiesz. — Rzeczywiście, wielka filozofia! — odpaliła. Dosyć już miała tej sprzeczki. Na szczęście ktoś znowu uruchomił adapter i ktoś chwycił Hankę za rękę. 9 — Chodź, zatańczymy. To Czesiek. Objął ją delikatnie jak kruchy przedmiot, do którego nawet zbliżać się trzeba ostrożnie. — A oni się kłócą — powiedziała, wskazując spojrzeniem na Antka i Krystynę. — Pewnie o Andrzeja — wyjaśnił Czesiek. — Nie wiem, co dziewczęta w nim widzą, chyba te komisowe swetry... — Nie lubisz go? — Dlaczego miałbym nie lubić? — wzruszył ramionami. — Nie przeszkadza mi. Niech sobie będzie naładowany forsą swego ojca, a i Ewka może za nim latać, ile się jej podoba, co mi do tego? — To Ewka lata za nim? — Jeszcze jak! — A on co? — Skąd mogę wiedzieć? Nie pytałem, a on mi też się nie zwierzał. — A jak wygląda? — Kto? — No, ten Andrzej. — Zwyczajnie. Jak ma wyglądać? — Z tobą nie można rozmawiać. Zresztą z Cześkiem nie trzeba było rozmawiać, bo naprawdę dobrze tańczył i czuło się, że sprawia mu to przyjemność. Gdyby tylko był chociaż trochę wyższy i gdyby nie wywracał tak oczami, zupełnie jak młode cielę proszące o kawałek cukru! — Hanka, słuchaj — wykrztusił wreszcie. — Przyjadę jutro do ciebie do Białego Dunajca, chcesz? — Dobrze, przyjedź — zgodziła się. Włosy opadały jej na twarz, łaskotały śmiesznie w nos. Przyjemnie było odrzucać je jednym zamachem głowy, nie przerywając tańca, jakby trzeba się było śpieszyć bardzo: wytańczyć się dziś za wszystkie dni, które upłynęły spokojnie i rozsądnie, i za te dni przyszłe, które nie wiadomo, jakie będą, może bezsensownie nudne. 10 — To przyjedź, Czesiu, będę się cieszyła! — Naprawdę będziesz się cieszyć? — ożywił się. — Dlaczego nie? Właśnie: dlaczego nie miałaby się cieszyć, że chłopiec ją odwiedzi? Nawet jeżeli jest piegowaty i sentymentalny. Taka Ola na przykład, koleżanka ze szkoły, pewnie by ze skóry wyskoczyła z radości, gdyby jakiś chłopak chciał do niej przyjechać. Ola jest śmieszna. Mówi: „Wszystko jedno, jak by wyglądał, żeby tylko był swój, bliski". Hanka wie: chłopiec wcale nie ma być ani bliski, ani swój — ma być szałowy, żeby wszystkie koleżanki pękały z zazdrości na jego widok. „A ja się właśnie nie zakocham — pomyślała, przekręcając się pod wyciągniętą ręką Cześka. — Nie, nie, nie... Ta moja spódniczka ładnie się układa przy obrotach, czy Ewka to widzi?" Widziała. — Hanka w tańcu zupełnie wariuje — powiedziała głośno, z lekkim grymasem. — Patrzcie tylko, co oni wyprawiają. Odwróciła się i w skupieniu zaczęła nalewać sobie wody sodowej do szklanki, chcąc, żeby wyłącznie ta czynność pochłaniała jej uwagę. Spojrzała na zegarek: jeszcze kwadrans i... Chyba on się nie spóźni? Co oni tam znowu nastawili teraz? Grali piosenkę Ełli Fitzgerald i od razu wszyscy zamilkli. Krysia patrzyła na swoje dłonie leżące bezwładnie na kolanach, Hanka stała pochylona lekko do przodu: znieruchomiała jakby w trwodze, że jakimś drobnym gestem mogłaby zniszczyć ten magiczny krąg, który głos śpiewaczki zdawał się wokół niej zakreślać. — Gdybyście widzieli, jak ona wygląda! — powiedziała sucho Ewka. — Cicho! - krzyknął Antek, ale Ewka wyszukała kopertę z tej płyty i podała ją Hance. — Masz, zobacz tylko. Na kopercie była fotografia bardzo grubej Murzynki z wydatnymi, lekko rozchylonymi wargami, z przymkniętymi oczami, niefo- 11 remnym nosem. W uszach miała dwa duże, nieładne koła, a suknię jakoś fatalnie opinającą się, staroświecką, z podniesionym kołnierzykiem. — Okropna, nie? — powiedziała Ewka. Hanka zaperzyła się, poczuła się niemal osobiście dotknięta. — Można mdłości dostać od twego głupiego gadania! — krzyknęła. — Ona może wyglądać, jak się jej podoba, i to w ogóle nie ma nic do rzeczy, nikomu nie przeszkadza. Jeżeli się umie tak wspaniale śpiewać... Przerwała raptownie, widząc, że z twarzą Ewki dzieje się coś dziwnego: jeszcze przed chwilą zmarszczona gniewnie, wygładziła się nagle jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Teraz Ewka miała na twarzy uśmiech, radość, triumf. — Ach, jesteś! — Szybkimi krokami, niemal hamowanym biegiem, podążyła w stronę drzwi. Ktoś zdejmował tam wiatrówkę, mówił coś niskim, przyjemnym głosem, Ewka śmiała się hałaśliwie, wołała: — Chodź, chodź prędko! Tańczymy właśnie. — No to tańczmy! - powiedział nagle Antek. Zerwał się z fotela, na którym siedział, słuchając Elli Fitzgerald, i podbiegł do adaptera. Z pośpiechem nastawił pierwszą z brzegu płytę, nie patrząc nawet na jej tytuł. — Tańczmy, Krystyna. „Cóż ten Antek wyrabia?" — zdziwiła się Hanka. Krysia patrzyła w podłogę; podniosła się z ociąganiem, ale nie protestowała. Za chwilę tańczyła już z Antkiem, wciąż mając opuszczone powieki i uśmiechając się grzecznie, jak dobrze wychowana dziewczynka. Hanka też miała ochotę zatańczyć, ale Czesiek z Wojtkiem prowadzili właśnie jakąś ożywioną dyskusję i nie zwracali na nią uwagi, stała więc oparta o framugę drzwi, z przechyloną w bok głową; rozrzucone włosy spadały jej na czoło, ale nie miała ochoty poprawiać ich w tej chwili. Za oknami deszcz walił w szyby tak mocno, że mimo muzyki było to słychać. „A jeśli nawet pada, to 12 niech pada, i już..." - przypomniała sobie słowa Gałczyńskiego z jakiejś dawno słyszanej piosenki. — Poznajcie się — powiedziała Ewka, podchodząc do niej z wysokim chłopcem. — Jestem Andrzej... — przedstawił się, ledwie pochylając głowę na powitanie. — Hanka... „Więc to jest Andrzej" — pomyślała bez większego zainteresowania. Zauważyła, że chłopiec ma bardzo jasne włosy i mocno opaloną, szczupłą twarz, nie czerwoną jak Czesiek, ale już zbrązowiałą, co świetnie kontrastowało z nieskazitelną bielą koszuli i wyciętym w szpic czarnym swetrem. Zauważyła też w jednym ułamku sekundy, że przecież jej pantofelki, w których jechała na motorze, są zakurzone. — Tańczymy? - spytała Ewka Andrzeja. Nie sięgała mu nawet do ramienia, więc musiała zadzierać głowę, gdy do niego mówiła. Nie pochylał się nad nią, tańczył wyprostowany, patrząc z lekkim uśmiechem ponad głową dziewczyny. Minę miał trochę znudzoną, jakby przyszedł tu tylko przypadkiem, po prostu dlatego, że nie miał nic ciekawszego do roboty. Ale raz - także nad głową Ewki - uśmiechnął się do Krysi i wtedy był naprawdę ładny, więcej niż ładny — był zupełnie szałowy i taki dorosły, że i Antek, i Czesiek, i Wojtek wyglądali przy nim jak pętaki. Wtedy Hanka poczuła, że twarz ją piecze. „To od wiatru" - dotknęła policzka końcami palców. Odgarnęła włosy. „Jak ja wyglądam!" Wybiegła do drugiego pokoju, przeczesała się szybko, ale włosy nie chciały się układać. „Wszystko przez mamę. Prosiłam, żeby mi pozwoliła chociaż raz pójść do fryzjera. Mama zawsze musi popsuć..." Gdzież, u licha, są perłowe pantofelki? Nie może przecież tańczyć w tych zakurzonych... Leżały pod rzuconą na łóżko wiatrówką. Odwinęła jednym ruchem papier, zmięła go, rzuciła w kąt. Wkładała pantofelki 13 w pośpiechu, przejrzała się w lustrze, końcem języka zwilżyła wargi, potem wolnym, miękkim krokiem wróciła do pokoju. Znowu stanęła w drzwiach i z uwagą wpatrzyła się w ciemne okno, przekreślane od czasu do czasu zygzakami błyskawic. — I nad czym tak dumasz? — spytał Czesiek. — Tak sobie — przywołała uśmiech znaczący: „Moje myśli są nieodgadnione". — Chcesz się pokręcić? — Nie. Wysoki chłopiec, tańczący w tej chwili już z Krysią, odwrócił głowę i spojrzał na Hankę. Wyraz znudzenia znikł z jego twarzy — z powodu Hanki czy z powodu Krysi? Gdyby to można było wiedzieć... — Napiję się wody — powiedziała, bo nie chciała tak stać, jakby czekała na coś czy na kogoś. — Jeżeli jutro będzie padało, to nic — powiedział Czesiek — to i tak przyjadę do ciebie. — Co? — Przyjadę, chociażby lało — zapewnił. Jechałby w deszcz i śnieg, i mróz, w najgorszą zawieruchę, ale tego jej nie powie. W ogóle nie będzie okazywał, jak bardzo mu na tej dziewczynie zależy. Nie powinna odgadnąć, ile miejsca zajmuje w jego myślach. Wojtek, który jest bardzo doświadczony, bo już się kochał ze siedem razy, zawsze radzi: „Nie pokazuj dziewczynie, że ci na niej zależy, bo od razu będzie cię miała za nic". Więc Czesiek nie pokazuje. Kiedyś, gdy już będzie zupełnie dorosły i zda maturę, powie Hance: „Ja się zakochałem w tobie od pierwszego spojrzenia... Jadłaś wtedy lody śmietankowe, pamiętam doskonale: spadły ci na sukienkę. Wiesz, ja już wtedy...". A Hanka przymruży swoje śliczne oczy, w których skaczą tysiące złotych iskierek, i szepnie: „A ja się tak strasznie bałam, że mnie nie kochasz...". Potem pocałują się... Czesiek wyjął chusteczkę z kieszeni i przetarł sobie nią czoło, na które wystąpiły drobne kropelki potu. Ogarnęło go jakieś 14 onieśmielenie. Z lękiem spojrzał na Hankę — piła wodę powoli, zamyślona. Ktoś zmienił płytę w adapterze. Andrzej szerokim, swobodnym kokiem podszedł do Hanki. — A teraz my... Odstawiła szklankę z nie dopitą wodą, bez słowa poszła z nim na środek pokoju. Najpierw całą uwagę skoncentrowała na tym, żeby nie wypaść z rytmu; byłoby to teraz szczególnie przykre, wprost nie do darowania. Jak on powiedział? „A teraz my..."? Zupełnie jakby czekał na ten taniec od pierwszej chwili, gdy przyszedł. Przestała już bać się o rytm, nie myślała o tym. Wiedziała: każdy jej ruch jest nieomylny. Podniosła wzrok na chłopca i zaraz, spłoszona, spuściła powieki. Boże drogi, on także patrzył na nią! — Świetnie tańczysz — powiedział. Roześmiała się niegłośno, z zażenowaniem. Nie potrzebowała podnosić głowy jak Ewka, była tylko trochę niższa od niego. A on... jaki był śliczny! Ewce widocznie nie podobała się płyta, bo podeszła do adaptera i przerwała muzykę. Teraz już Hance było wszystko jedno... „A jeśli nawet pada, to niech pada, i już..." Ale nie „wszystko jedno" jej było, gdy wreszcie nadszedł czas powrotu do domu. Antek tak jakoś szybko — zdawało się — odwiózł Krysię na motorze, potem wrócił po Hankę. — Jedziemy — wołał — późno jest! — Ja też idę — powiedział Andrzej. — Może zostaniesz, przecież ty mieszkasz w Zakopanem — w głosie Ewki brzmiała prośba, wyraźna, niemal natarczywa. — Co innego Hanka i Antek: do Białego Dunajca daleko. — Wcale nie tak daleko — zaprotestowała Hanka — tylko kwadrans jazdy. — Pójdę już — zdecydował Andrzej — do widzenia. Masz naprawdę świetne płyty, Ewka. Wyszli przed dom. Deszcz przestał padać, tylko z dachu 15 i z drzew kapały krople wody. Nad Tatrami tkwił przyczepiony do ciemnego nieba księżyc — nieforemny, zamazany. Hanka wskoczyła lekko na siodełko, Andrzej stał obok. Ach, ten Antek, jakże się pośpieszył! Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, już zapuścił motor i ruszyli. Obejrzała się: Andrzej machał ręką i chyba coś wołał. — Antek! — krzyknęła — czekaj, bo tam... Ale Antek widocznie nie dosłyszał, bo nawet nie zwolnił. Motor terkotał niemiłosiernie, błoto chlapało na spódniczkę, na perłowe pantofelki, których zapomniała zmienić. Chciał się umówić, na pewno chciał się umówić! Co teraz będzie? Nie spotkają się już nigdy w życiu. Wszystko przez głupiego Antka, którego nic na świecie nie obchodzi poza Krysią! Mógłby przecież liczyć się z innymi... Szosa lśniła po deszczu, odbijały się w niej żółte światła latarni. Pociąg z hukiem przeleciał po ciągnących się obok szynach, lokomotywa wypuściła wielki kłąb pary, która na tle ciemnego nieba wyglądała niebiesko. Iskry buchnęły snopem i rozsypały się, bezładnie rozproszone. Mijali Poronin, ciemne domki, w których już pewnie wszyscy spali. W dole, na lewo, płynęła rzeka, ale nie było słychać jej szumu, bo warkot motoru wszystko zagłuszał. Jeszcze parę minut i Biały Dunajec. Antek zahamował, Hanka zeskoczyła z siodełka. — Serwus! — powiedziała szybko i pobiegła przez mokrą łąkę, która w świetle księżycowym wydawała się niemal srebrna. Powietrze było chłodne, pachniało sianem i bliskim lasem. Chmury rozeszły się już i na niebie wybłysnęły nieprzeliczone gwiazdy. „Cudowny wieczór! — zachłysnęła się dziewczyna. — Oczywiście, chciał się umówić ze mną, bo cóż innego mógł jeszcze wtedy wołać?" Sprawa była jasna, jak te gwiazdy dziurawiące czerń nocy swoim ostrym blaskiem. Hanka odetchnęła głęboko i zwolniła kroku. Nie miała ochoty znaleźć się w domu. Siostry chyba już śpią: 16 dzieci zupełne! Ani im przez myśl nie przejdzie, jakie dziwne przeżycia może mieć człowiek! Mama pewnie nie śpi... Rzeczywiście nie spała. — Obiecałaś wrócić o ósmej — zaczęła i nagle głos ją zawiódł, stał się wysoki, rozdygotany. — Dlaczego tak późno? Już się niepokoiłam o ciebie. — Ach, obiecałam, obiecałam... Więc co z tego - wzruszyła ramionami Hanka. - Nie jestem dzieckiem. Andrzej tam (na pewno!), a ona tu - rozpaczają oboje, że nie wiadomo kiedy się teraz spotkają, a mama zaczyna od razu od jakichś niedorzecznych uwag! Nawet autentyczny anioł nie zniósłby czegoś podobnego. Minęła matkę bez słowa, pośpiesznie zdjęła wiatrówkę, cisnęła ją na krzesło. — Coś ty zrobiła z pantoflami! Perłowe pantofelki były zabłocone, całe mokre, wyglądały okropnie! Hanka aż się przeraziła: a jeżeli nie dadzą się oczyścić? — Naprawdę mogłabyś uważać. — Matka była rozżalona. — No zobacz, zobacz, co z nimi zrobiłaś? Tyle kosztowały! Klęcząc na podłodze, Hanka wpychała kawałki gazety w nosy przemoczonych pantofli. Podniosła głowę i nie zważając na śpiące siostry, krzyknęła: — Bo mama to tylko wylicza, ile co kosztuje! „Drogo i drogo!" I dlatego, żeby było taniej, siedzimy na wakacjach w tym zaki-chanym Białym Dunajcu, tak daleko, tak strasznie daleko od Zakopanego! Oczarowanie Kiedy listonosz wyjmował z torby pocztę, Hanka zaglądała mu przez ramię. - O, list do mnie! List był gruby, Ola zawsze pisze dużo. - Marta Rodecka — listonosz przeczytał adres na następnej kopercie. — Czy to też tu? - Dla mnie! - wysunęła się Marta. Stała schowana za matką, bo wstydziła się pokazać w piżamie, z której już wyrosła. Rozplecione dwa krótkie warkocze opadały jej na ramiona. — ...Dła mnie list od Grażynki. - A ja? — Joasia roztrąciła siostry łokciami. Z wojowniczą miną wyciągnęła rękę: musi być list i do niej; jeżeli starsze siostry dostały, to ona też chce. Wysłała do czterech koleżanek widokówki; napisała na nich wszystkich jednakowo: „Pozdrowienia z Białego Dunajca. Pogoda jest ładna, przedwczoraj padał deszcz, wczoraj się wypogodziło. Chodzimy do lasu na jagody i grzyby". Mogłyby koleżanki już odpisać! - Poczta do ciebie będzie jutro - zażartował listonosz. Zawsze tak mówił, ilekroć nie przyniósł oczekiwanej korespondencji. — Jutro to już murrrowane! Matka stała, oparłszy się obiema dłońmi o poręcz werandy. - Może pan jeszcze sprawdzi - powiedziała. - Powinien nadejść list do mnie. 18 — Będzie jutro! — roześmiał się i dotknąwszy palcami czapki, odszedł przez łąkę do sąsiedniego domu. Tymczasem Hanka czytała: „Smutno mi. Nie wiem, dlaczego nie potrafię cieszyć się jak inne dziewczęta. Widocznie ten smutek tkwi już w mojej naturze i nigdy mnie nie opuści...". Oleńka kochana! Co za brednie wymyśla. Ale spadnie z krzesła, gdy jej Hanka napisze... Zaraz, jak zacząć? Urwała w połowie zdania czytanie wynurzeń przyjaciółki, w myślach już sama pisała do niej: „Gdybyś wiedziała, jakiego chłopca poznałam! Podoba mi się szalenie (słowo „szalenie" podkreśli, żeby Ola zorientowała się, że to sprawa niezwyczajna). Tańczyliśmy razem przez cały wieczór (no, nie cały, ale mogliby tańczyć przez cały, mogliby przetańczyć dwa i trzy wieczory). On milczy tak interesująco, nawet sobie nie wyobrażasz! Czy zdarzyło ci się spotkać kogoś takiego, bo mnie jeszcze nigdy, jak długo żyję...". Albo może na razie nic nie pisać o Andrzeju? A jeśli się z nim nie spotka? — Chodźcie, dziewczynki — powiedziała mama — skończmy wreszcie to śniadanie. Nie ma się nad czym zastanawiać. Mama! Jak jej łatwo powiedzieć: nie ma się nad czym zastanawiać! Gdyby zdołała pojąć, co się w człowieku może dziać z powodu jednego wieczoru! Jakby się znalazł na huśtawce: to się wznosi wysoko, dotykając głową nieba, to znów bez opamiętania leci w dół. Jakże nie rozmyślać, nie zastanawiać się, kiedy dziś już nie można sobie dokładnie przypomnieć, czy na wszystkie dziewczęta Andrzej patrzył tak samo, czy może na Hankę jakoś specjalnie — tak jak tylko jeden chłopiec może patrzeć na jedną, jedyną dziewczynę... — Hanka, mleko ci stygnie. — Och, mamo, przecież muszę przeczytać list od Oli. — Wcale go nie czytasz — stwierdziła Joasia. — Klusiu, nie wtrącaj się, dziecko, do starszych. Joasię aż poderwało. — Tyle razy mówiłam, żebyście mnie nie nazywały Kluską! 19 Marta roześmiała się; bawiły ją takie sprzeczki. Kiedyś nazywały najmłodszą siostrę Klusią; była wtedy zupełnie mała, okrągła — śmieszny grubasek. Teraz nie pomagały żadne protesty. „Nie jestem Kluską, przestańcie!" „Właśnie jesteś, naprawdę. No, spójrz tylko do lustra i nie wygłupiaj się, Klusiu". Były we dwie, ona była jedna, w dodatku najmłodsza. — Kto pójdzie dziś po pieczywo? — spytała Marta. Nie lubiła chodzić do sklepów, nie lubiła nic w ogóle załatwiać. Teraz chciała jak najprędzej skończyć śniadanie, żeby siąść sobie na schodkach werandy i jeszcze raz spokojnie przeczytać list od Grażynki, która spędzała wakacje nad morzem. Grażynka napisała, że jest tam cudownie i wcale nie chce się jej nawet myśleć o powrocie do domu i do codziennych ćwiczeń na fortepianie. Palce Marty dotknęły w tej chwili blatu stołu, ręka przesunęła się w łewo, wzięła akord, którego nikt nie słyszał, ale Marta wiedziała, jak powinien brzmieć: nieostro, niezbyt głośno — był to dźwięk głęboki i mocny... Jeszcze dwa tygodnie, a wywoła go z klawiatury fortepianu, który stoi w domu, zamknięty teraz i niemy. Cofnęła rękę ze stołu i spojrzała na nią niespokojnie: palce oczywiście straciły sprawność, trzeba będzie po powrocie więcej ćwiczyć... — Boże, jak wy guzdrzecie się z tym jedzeniem! — zniecierpliwiła się matka. — Więc która z was idzie po to pieczywo? Skończy się na tym, że sama będę musiała... — Ja wczoraj chodziłam, dziś niech idzie Hanka — wtrąciła Joasia. — Dobrze, pójdę. — Tylko włóż sweter, bo dziś zimno. Sweter był pocerowany na łokciach i już trochę wypłowiały. — Mnie wcale nie jest zimno. Wyskoczyła z domu w lekkiej bluzce, biegła przez łąkę w stronę szosy. Nad Zakopanem wąskie promienie światła przedzierały się przez zbite chmury. Właśnie pociąg jechał w tamtą stronę. 20 „A niech to diabli! — pomyślała. — Coś muszę zrobić, żeby znów spotkać Andrzeja". — Uwaga! — wrzasnął jakiś rowerzysta, niemal wjeżdżając na nią. — Ślepiów nie masz czy co? Gapa jedna, na środku szosy stoi! Zamiast się rozzłościć za wymyślanie, pomachała mu trzymaną w ręku siatką. Zbiegła z szosy na most, zatrzymała się i rzuciła do wody znaleziony przypadkiem patyczek. Przeszła na drugą stronę mostu: jeżeli patyk wypłynie, to jeszcze spotka Andrzeja. Patyczek zawieruszył się gdzieś pod mostem. Nie pozostawało nic innego, jak kupić pieczywo. Kiedy wracała z siatką wypchaną okrągłym, pachnącym boch-nem chleba, musiała dobrze przyśpieszyć kroku, bo w lekkiej bluzce było jej zdecydowanie zimno. Na rękach miała gęsią skórkę, nos czerwony, ramiona skulone w obronie przed chłodem. Nie patrzyła już na nic, chciała możliwie najprędzej znaleźć się w pokoju — ciepłym, przytulnym, z drewnianymi ścianami, pachnącymi jakimś szczególnie miłym, trochę leśnym zapachem. — Cześć, Hanka! — Pędząca SHL-ka zahamowała gwałtownie, aż drobne kamyczki na szosie rozprysnęły się spod kół z lekkim chrzęstem. Antek szczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Siedział na tylnym siodełku; motor prowadził Andrzej. Hanka w jednej chwili wyprostowała ramiona. Uczuła takie dławienie w gardle, że bała się cokolwiek powiedzieć. Daremnie usiłowała ułożyć wargi w któryś ze swoich uśmiechów, nic z tego nie wyszło. Powtarzała tylko w kółko: — Antek, Antek, jak to dobrze, że się spotykamy. — A bo co? — zdziwił się chłopak. — Nic. Po prostu dawno cię nie widziałam. Antek wytrzeszczył oczy. — Masz coś ważnego? — Ależ nie, nic. Dokąd jedziecie? - Do Nowego Targu — powiedział Andrzej. — Co robić w taki 21 dzień? Trzeba się przewietrzyć. A we wtorek, jeżeli będzie pogoda, idziemy na wycieczkę. — Krysia też idzie — wtrącił Antek. — Ojciec Ewki obiecał nas wszystkich zabrać na Zawrat. Zastanowił się chwilę, potem dodał przyjaźnie: — A może ty byś także poszła z nami, Hanka? — Pewnie, że bym poszła. — Pogadaj z mamą, a ja wpadnę za parę dni, to się dowiem, czy idziesz. — Nie potrzebuję z nikim gadać. Jasne, że idę. — Dobra. To cześć, jedziemy dalej. — Cześć — powiedział Andrzej i pochylił się nad kierownicą. Hanka w ostatniej chwili zdążyła krzyknąć za nimi, gdy już ruszali: — A jeżeli nie będzie pogody? Jeżeli nie będzie, to co? — To nic — odkrzyknął Antek — nie będzie wycieczki. Andrzej się nie obejrzał; nie mógł, oczywiście, bo przecież prowadził motor. Hanka patrzyła za nimi, a potem, lekko rozkładając ręce niby skrzydła i wymachując siatką z pieczywem, pobiegła w stronę domu. — Mamo, idę na wycieczkę! W przyszły wtorek. Mamo, z wujem Pawłem. Na Zawrat. Co za szczęście! Czy ty to rozumiesz? — Rozumiem — powiedziała matka. Przed wieloma laty była na Zawracie pierwszy raz. Miała wtedy lat dziesięć, a brat jej, Paweł, czternaście. — Z Pawłem możesz iść — zdecydowała, chociaż nikt jej nie pytał o pozwolenie — żeby tylko pogoda... — Ależ, mamo, musi być. Musiała być i była. Ranek — jak z błękitnego kryształu: przezroczysty, chłodny, ostry. Trawa srebrzyła się od rosy. Aż dziwne, że można tym porannym powietrzem oddychać, ile się tylko chce. Takie było pachnące i świeże, że człowiek po kilku oddechach czuł się zupełnie jak nowy. 22 Hanka od samego świtu wyskakiwała raz po raz przed dom, wpatrywała się w niebo, czy nie gromadzą się gdzieś chmury, ale wiatr nocą zmiótł je wszystkie, oczyszczając niebo zupełnie. Mama wstała wcześnie, żeby przygotować śniadanie, chociaż Hanka wcale nie chciała jeść. Gorące mleko parzyło wargi. Co tam zresztą jedzenie, kiedy plecak gotowy do drogi stał już na krześle. Joasia, leżąc jeszcze w łóżku, nie spuszczała wzroku z siostry. — A dlaczego ja nie mogę iść także, mamo? — Właściwie — zastanowiła się matka — mogłabyś. Ja w twoim wieku... — Dzieci ze sobą nie bierzemy! — krzyknęła Hanka. — I w ogóle... Matka spojrzała na zegarek: było jeszcze trochę czasu; gdyby Joasia pośpieszyła się, mogłaby zdążyć. Hanka zauważyła ten gest. — Za nic w świecie jej nie zabiorę. Nie róbcie mi tego. — Jesteś wstrętna! — rozbeczała się Joasia. Wtuliła twarz w poduszkę, naciągnęła koc na głowę. Hanka także była bliska płaczu na samą myśl, że taki dzień jak dzisiejszy mógłby być zupełnie zepsuty obecnością młodszej siostry. — Myślisz tylko o sobie — w głosie matki brzmiał wyrzut. — Oj, mamo, proszę cię! Na pustej jeszcze szosie, widocznej z okna, zatrzymał się motocykl. — Do widzenia! Jest Antek. Pocałunek w przelocie, krótkie, niechętne spojrzenie na łóżko Klusi. „Musiała mi popsuć, smarkata!" Antek dawał sygnał klaksonem. — Idę, idę! Już lecę! Motor pryska prosto w błękitny kryształ, który zaczyna różowieć i złocić się od wyłaniającego się zza gór słońca, podskakuje 23 na dziurach w szosie, wytrząsając z Hanki resztki sennego rozleniwienia. Jadą bez tłumika — niech ten piekielny harmider wyrwie z łóżek zaspanych ceprów. Smuga hałasu przelatuje między domami. Jeszcze trochę — i Zakopane. Antek zwalnia, motor przestaje turkotać. Zakopiańskie ulice są jeszcze puste, tylko gdzieniegdzie pojawiają się ludzie z plecakami; niektórzy mają liny przewieszone przez ramię. — Przejdź dalej piechotą, Hanka — Antek zatrzymuje się — ja tu skręcę po Krystynę. — Już się nie kłócicie? — Nigdy się nie kłócimy. — Zawracanie głowy. — Idź, skarbie, do Ewki, zamiast się wymądrzać psychologicznie. Więc Hanka idzie... dobrze, że się nie kłócą. W taki dzień wszyscy powinni być w zgodzie z całym światem. Klusia już chyba przestała się martwić. Zresztą co to za zmartwienia, kiedy się ma dziesięć lat? Dziecinada, i tyle. Niedaleko domu Ewki ktoś wychodzi zza rogu. Ma piaskową wiatrówkę, plecak. Idzie sprężystym krokiem, trzymając ręce w kieszeniach, wyprostowany, z podniesioną głową. „Sportowa sylwetka, słowo daję!" — stwierdza Hanka i nagle: — Andrzej! — woła. — Andrzej, dzień dobry! — Cześć! — chłopiec wyciąga dłoń. Hanka śmieje się radośnie, przechyla głowę do tyłu. Ten śmiech wytryskuje z niej jak fontanna, jest nie do powstrzymania. — Tak się cieszę — mówi wreszcie — tak się cieszę! W oczach Andrzeja miga błysk zrozumienia. — Lubisz wycieczki, co? — Wycieczki?... tak, lubię, oczywiście. — Zawrat to nie jest jeszcze wspinaczka... — Jaka wspinaczka? — nie rozumie Hanka. 24 — Z linami. Mój brat chodzi na takie wspinaczki. Był na Zamarłej Turni. Ja też będę chodził, może w przyszłym roku. Ale już umiem wiązać węzły. — Tak? Dziewczyna jest trochę zawiedziona. Nie wie dlaczego, ale tak jest. Chce koniecznie spojrzeć na Andrzeja tym jednym ze swoich starannie przestudiowanych przed lustrem spojrzeń, chce się uśmiechnąć... Który uśmiech wybrać? Nic jednak z tych zamiarów nie wynika, wargi rozchylają się prostym, zwyczajnym uśmiechem, oczy wpatrzone w twarz chłopca aż krzyczą pytaniem: „Słuchaj, podobam ci się? Powiedz: bardziej niż inne dziewczęta?". — Mogę ci powiedzieć... — zaczyna Andrzej. — Powiedz. Wszystko. Teraz nie może patrzeć na niego, w głowie się kręci od napiętego oczekiwania. — Więc są różne rodzaje węzłów: skrajny, średni... — Hallo! — woła Antek. — To wy tu jeszcze stoicie? Za Antkiem na siodełku siedzi Krysia. Ma obcisłe spodnie i szafirową wiatrówkę. Z krótko obciętymi włosami wygląda jak smukły, młodziutki chłopaczek. — Będziemy u Ewki przed wami! — śmieje się. — Gońmy! — Andrzej chwyta Hankę za rękę i biegną przez ulicę. Ale motor ich wyprzedza i kiedy wpadają zziajani na werandę domu Ewki, Krysia z Antkiem już tam są i z ożywieniem rozprawiają z wujem Pawłem. — Właściwie szkoda — mówi nagle Hanka, przyciszając głos — szkoda, że nie idziemy sami. Czy wujek musi koniecznie iść z nami? Ty przecież trafiłbyś na ten Zawrat? Ku jej zdziwieniu Andrzej sprzeciwia się ostro: — On — wskazuje głową wuja Pawła — jest najważniejszy z wszystkich idących, bo to prawdziwy taternik, alpinista! Nie wiesz o tym? «K65.iV 25 - Wiem, wiem, jeździł gdzieś w Alpy. Przywiózł mi chusteczkę na szyję. — Jeździł w Alpy, jeździł w Alpy... — przedrzeźnia ją Andrzej z nie ukrywanym lekceważeniem. — Nie jeździł na wycieczkę krajoznawczą, tylko z polską ekspedycją alpinistyczną. Gdybym ja miał takiego wuja... W głosie chłopca brzmi ton rozmarzenia, ale nie kończy zdania; niespokojnie spogląda na Hankę, czy nie powiedział za dużo. — No tak, przyjemnie mieć takiego wuja — potwierdza bez wielkiego przekonania dziewczyna. Może naprawdę przyjemnie? Nigdy jej jeszcze nie przyszło na myśł, że w wujaszku może być coś interesującego. Taki już stary, ma chyba ponad czterdzieści lat, więc właściwie się nie liczy. Mama zawsze mówi o nim: „To najukochańszy z moich braci". Samo takie mówienie jest naprawdę śmieszne i staromodne. A Ewka o ojcu w ogóle nigdy nic nie mówi, bo zresztą kto by rozmawiał o swoich rodzicach, kiedy tyle jest spraw na świecie rzeczywiście interesujących. Skoro jednak Andrzej powiada... — Wujaszku kochany! — wita się wylewnie Hanka. — Strasznie dawno nie byłeś u nas w Białym Dunajcu. Wysoki pan z lekko siwiejącymi skroniami i siatką drobnych zmarszczek na opalonej twarzy mocnym ruchem obejmuje siostrzenicę. — Ach, wujaszku, kości mi połamiesz, taki jesteś silny — śmieje się dziewczyna. „No patrz, Andrzej, jak twój alpinista, którym się tak zachwycasz, mnie lubi..." — Co słychać u mamy? Wypoczęła już trochę? — Świetnie! — A Marta? Co porabia? — Marta? — zastanawia się Hanka. — Nic nie robi; bawi się pewnie z koleżankami. Nie... nie wiem zresztą, wujku, naprawdę. — Wpadnę do was w przyszłym tygodniu. — Cudownie. Wszystko jest cudowne. 26 — Krystyna — pyta Hanka w drodze na dworzec autobusowy -słuchaj: jak Antek ci powiedział, że szaleje za tobą, że jest w tobie zakochany, to ty co? Powiedz, co mu odpo... — Wcale mi nie powiedział — stwierdza z zakłopotaniem Krysia. — Naprawdę, nic takiego nie mówił. — Nie? — Słowo ci daję! — I nagle śmieje się pogodnie. — Ja przecież i tak wiem. „Wszyscy wiedzą... — zamyśla się Hanka. — Może ci nie mówić, skoro wiesz i skoro wszyscy wiedzą. To co innego..." — O, jest nasz autobus! — woła wuj Paweł. Hanka ze zgrozą stwierdza, że Andrzej wsiada zaraz za Ewką, że obok siebie zajmują miejsca. Hanka z Krysią są o kilka ławek za nimi. Ewka gada bez przerwy, wywraca oczami, a najgorsze, że ma na sobie prześliczny sweter, zupełnie nowy (bez jednej cery), o nasyconej miodowej barwie. Ładnie jest jej w tym swetrze i ona doskonale wie o tym. Dobrze, że już trzeba wysiadać; autobus dojechał do Kuźnic. Ruszyli piechotą, krok za krokiem pod górę. Hanka kilkudziesięcioma krokami wysforowała się zaraz naprzód. Wuj Paweł upominał: — Nie goń, idź równo. To nie wyścigi. — Nie zmęczę się — zapewniała. Las się niedługo skończył; przed nimi rozpostarł się szeroki widok na zieloną dolinę i szczyty, teraz znacznie wyższe i groźniejsze, niż gdy patrzyło się na nie z Zakopanego. Były zalane oślepiającym słońcem. Hanka wystawiła twarz na wiatr, przymknęła oczy. — A w śniegu to pan czekanem wyrąbywał stopnie w Alpach? — doszedł ją głos Andrzeja. Szedł teraz z wujem Pawłem, a Ewka wlokła się za nimi z miną skwaszoną. Nawet miodowego koloru sweter nic jej nie pomógł. Wuj Paweł coś odpowiedział chłopcu, potem zatrzymał się tuż 27 nad przepaścią i wysunąwszy jedną nogę w przód, patrzył na Tatry z jakimś szczególnym wyrazem twarzy. Hanka była mu wdzięczna za to, że nie zachwycał się głośno ani od nikogo zachwytów nie oczekiwał. Za wujem stał Andrzej. „Teraz mnie dogoni i będziemy szli razem" — pomyślała, mając pewność, że tak się stanie, i poszła naprzód, nie oglądając się na nikogo. Toteż nie zdziwiła się nawet, gdy Andrzej wkrótce rzeczywiście ją dogonił. Gdy tak szli razem, uczuła, że nikt i nic na świecie nie zdoła przygasić nagłej, buchającej radości, która nie wiedzieć skąd się pojawiła: z gór, słonecznego żaru czy z bijącego w twarz wiatru... — Chcesz wiedzieć, Hanka, jak się te szczyty nazywają? — spytał. — Tak. Pokazywał po kolei, wyliczał: Żółta Turnia, Granaty... Potem zdecydował, że dziewczyna musi to wszystko zobaczyć na mapce. Wyjął ją, siedli na kamieniu. Wiatr zwiewał włosy Hanki na twarz Andrzeja, jego ramię dotykało jej ramienia. Wydało się jej, że jest okropny, wprost nie do wytrzymania upał. — Wiesz już? — uśmiechnął się. — Chodźmy dalej. Dobrze było iść z Andrzejem szybkim, równym krokiem; dobrze było pić herbatę w murowanym schronisku na Hali Gąsienicowej. Żartowali wszyscy, rozprostowywali nogi po marszu, czuli się jak prawdziwi taternicy, wyjadacze górscy. Do Czarnego Stawu nie było daleko. Hanka szła spiesznie wyznaczoną kamieniami drogą, a kiedy wreszcie stanęła nad ciemną wodą, o której istnieniu nie wiedziała do tej pory, zdawało się jej, że zawsze chyba pragnęła tu się znaleźć, wśród olbrzymich gór, ale nie aż tak olbrzymich, by nie można było pójść dalej i jeszcze wyżej. — Co ty robisz, Hanka? — zaśmiała się Ewka. — Nic, myję ręce w wodzie. 28 Musiała zanurzyć rękę w ciemny szafir stawu, poczuć chłód wody na palcach, dotknąć mokrą dłonią policzka. Przy Zmarzłym Stawie poczuła, że nogi ją zaczynają boleć, a kiedy spojrzała w górę na stromą skalną ścianę, po której miała iść ku przełęczy, nagle opuściła ją pewność siebie. Obejrzała się na wuja. — Jak tam? W formie? — zrozumiał widocznie, co się z nią dzieje. — W formie! — powiedziała głośno, trochę może za głośno. „Żebym miała umrzeć ze strachu, dojdę!" Ta jasna myśl podziałała uspokajająco. Coś tam było za przełęczą — coś nowego, i musiała to nowe zobaczyć. W miarę wznoszenia się plecak zaczynał ciążyć, serce biło gwałtownie —jeszcze chwila i, zdawało się, rozsadzi klatkę piersiową. A kiedy Hanka nabrała przeświadczenia, że już nie zdoła zrobić ani jednego kroku dalej — zaczęła się skała. Ręce szukały w niej uchwytu, nogi najpierw po omacku, potem coraz pewniej, coraz spokojniej znajdowały oparcie. Pod stopami otwierała się przepaść — palce teraz musiały trzymać uchwyt, stopy musiały stać pewnie. Wydźwignęła się wyżej, mocno ujęła dłonią zimne żelazo klamry. Daleko w dole, jak nieforemny kawałek stłuczonego lustra, lśnił Zmarzły Staw i bieliły się płaty śniegu. Idący za Hanką Antek dyszał ciężko. W pewnej chwili zatrzymał się, by pomóc Krysi. Wuj Paweł szedł ostatni, za Ewką. Przed Hanką wspinał się Andrzej — widziała tylko tyle, że bez wytchnienia idzie coraz wyżej i wyżej... aż nagle zniknął jej z oczu. Szumiący, mocny wiatr wionął jej w twarz, tamując oddech... — Jesteśmy na Zawracie — powiedział poprzez ten wiatr Andrzej. Usiadła, bo czuła drżenie w kolanach. Może nie ze zmęczenia nawet, może z nagłej radości: „Doszłam jednak. Naprawdę!". Andrzej wyjął wiatrówkę z plecaka i przez chwilę szamotał się z nią, bo wiatr targał rękawami i kapturem. 29 Hanka pomyślała, że jest zupełnie niepodobny do wszystkich chłopców, jakich dotychczas znała, niepodobny nawet do siebie samego z tamtego wieczoru u Ewki. Zapinał wiatrówkę, wciąż patrząc na góry, które ukazały się po drugiej stronie przełęczy. W końcu odwrócił głowę. — Włóż coś ciepłego — poradził. — Zmarzniesz. Bez sprzeciwu wyjęła sweter z plecaka i wciągnęła go przez głowę. Oparła się plecami o wystającą skałę, wyciągnęła nogi, żeby odpoczęły. Oddech stawał się normalny, serce przestało tłuc w gardle. Wstała. — Możemy iść dalej! — zawołała. — Chodźmy, Andrzej! Wtedy zbliżył się z miłym, swobodnym uśmiechem i nagle objął ją jedną ręką przez plecy, a drugą wyciągnął przed siebie. — Tam pójdziemy — pokazał — do Doliny Pięciu Stawów. Ale Hanka nie widziała nic, bo w chwili gdy ją Andrzej objął, słońce urwało się z wysokiego nieba i rozprysło o skały w tysiące świateł, które chybotały jej przed oczami. Stała nieruchomo, bojąc się głębiej odetchnąć, bojąc się nawet cokolwiek pomyśleć. Przyjechał i... — Przyjedzie? Kiedy, mamo? Matka kończyła czytać list; potrząsnęła tylko głową. — Czekajcie... Nie chciały czekać, umierały po prostu z ciekawości. — Mamo, a co jest w paczce? Rozpakujemy tymczasem. — Mocowały się ze sznurkiem, z opakowaniem, wszystkie trzy chciały jednocześnie dostać się do środka. — Znów ma wyjazd do tej kopalni miedzi — mama była wyraźnie zdenerwowana. — Kiedy ten człowiek wypocznie? Wciąż tylko wyjazdy i wyjazdy. — Nie przyjedzie tatuś? Na pewno nie przyjedzie? — Marta przestała rozpakowywać paczkę. Była najszczerzej zmartwiona; tak się już cieszyła na przyjazd ojca, obiecywała sobie, że zaprowadzi go do lasu, pokaże po drodze ładny krzew dzikiej róży, pod którym w ziemi jest gniazdo buczącego trzmiela, że pokaże pięciodniowe cielątko u gospodarzy po drugiej stronie rzeki... — Jest gawroszka! — krzyknęła Hanka. — Mamo, to dla kogo? Czy tatuś napisał, dla kogo ta chusteczka? Nie czekając na odpowiedź, podbiegła do lustra i zawiązywała ją sobie na szyi. — Śliczna! Ojciec na pocieszenie, że się nie zobaczą, przysłał każdej jakąś 31 niespodziankę. Bez czytania listu odgadły: książka na pewno dla Joasi, oczywiście dalsza historia o ulubionej Mary Poppins. — Patrz, mamo, patrz, co dostałam! — Marta, a to dla ciebie. „To" było mleczne i z orzechami. Nie istniało nic na świecie, czego smak dałby się porównać z tą mleczną czekoladą, i Marta poczuła, że ani chwili nie jest zdolna czekać dłużej z jej zjedzeniem. — Łakomczuch! — uśmiechnęła się z wyższością Joasia, wyciągając jednocześnie rękę. — Chyba nie zjesz sama. Co? Marta z rozkoszą zjadłaby całą tabliczkę sama. — Pewnie, że wszystkie zjemy... — zapewniła bez entuzjazmu. — Ja ci mogę oddać swoją porcję - ofiarowała się Hanka. — Odchudzam się. Zresztą, zaraz... — Naprawdę nie chcesz? — ucieszyła się Marta. — Zjedz sobie, zjedz — powiedziała łaskawie najstarsza siostra, próbując zawiązać gawroszkę w nieco inny sposób. — Mamo, powiedz, tak lepiej czy tak, jak było przedtem? — Zupełnie jednakowo — mama nie wykazywała większego zainteresowania tą sprawą. Hanka wzruszyła lekko ramionami: no pewnie, szkoda, że ojciec nie przyjedzie, ale wielkie rzeczy! Jest się czym martwić! Że nie odpocznie? Śmieszne. Jeżdżenie jest przecież szalenie przyjemne - ciągła zmiana, ciągły ruch! Hanka zresztą wcale nie była taka pewna, czy to byłoby dobrze, gdyby ojciec teraz przyjechał: mimo radości czułaby się jednak trochę skrępowana jego obecnością. Chociaż, swoją drogą, przyjemnie byłoby pokazać się na zakopiańskich ulicach z takim ojcem. Wszyscy mówią, że wuj Paweł przystojny, ale niech się schowa przy tacie! — Marta, nie jedz tyle tej czekolady! — Jeszcze tylko kawałeczek, mamusiu. — Mamo — spytała Hanka, nie odwracając się od lustra — powiedz, jak tatuś się w tobie zakochał, to... — Co? 32 — No właśnie. Czy za waszych czasów chłopiec mówił, że jest zakochany? Tatuś mówił? Powiedz... — To było tak dawno... — mama wydawała się zażenowana. — Już nawet nie pamiętam. — Nie pamiętasz? Hanka zupełnie nie pojmowała, jak taka sprawa może pójść kiedykolwiek w zapomnienie. — Mamo, przypomnij sobie — poprosiła miękko, niemal ulegając nagłej pokusie opowiedzenia matce o Andrzeju. — Dajże spokój! — matka utkwiła w niej wzrok czujny i badawczy. — To nie są jeszcze sprawy dla ciebie. No i już: stało się. Hanka miała uczucie, że coś się w niej zatrzasnęło, zamknęło nieodwołalnie. Pomyślała niechętnie, że nie ma co gadać ze starymi, szkoda każdego słowa — mają przedziwną zdolność psucia wszystkiego, a mama to już w tym celuje. Niedobrze się robi od tych jej powiedzeń w rodzaju dzisiejszego: „To nie są sprawy dla ciebie". Hanka zdjęła z szyi gawroszkę, powiesiła ją na poręczy łóżka. — Naprawdę nie chcesz czekolady? — zapytała Marta. — Daj mi spokój ze swoją czekoladą! — No dobrze — skwapliwie zgodziła się młodsza siostra — ale dlaczego się złościsz? — Wcale się nie złoszczę, tylko... Sama nie wiedziała, czego właściwie chce. Wzięła książkę ze stołu, ale ledwie zaczęła pierwszy rozdział, stwierdziła, że nie dociera do niej ani jedno zdanie, i wtedy uświadomiła sobie, że przez cały czas, bez przerwy, myśli o czymś zupełnie innym. Ile to już dni? Trzy. Trzy dni nie widziała Andrzeja — to naprawdę bardzo długo. I to ostatnie spotkanie jakieś dziwne było, zupełnie inne, niż Hanka oczekiwała. A zaczęło się cudownie! Zobaczyła go na ulicy w Zakopanem. — Cześć, Andrzej! — Cześć, Hanka! Co tu robisz? — Nic... tak sobie. 3 — Po słonecznej stronie 33 Nie mogła przecież powiedzieć: „Już trzeci raz chodzę tam i z powrotem po tych wstrętnych Krupówkach, licząc, że może ciebie spotkam". Nie powiedziała tego, spojrzała tylko w taki sposób, że łatwo się było wszystkiego domyślić. — A dokąd ty idziesz, Andrzej? — Do kolegi. Będziemy robić powiększenia jego zdjęć. Wiesz, on ma powiększalnik... — Aha - skinęła głową. — Nie wiedziałam, że interesujesz się fotografią. — Dopiero od niedawna. Nie mam aparatu, to znaczy jeszcze nie mam, ale chyba trzeba będzie sobie kupić. Pomyślała z zazdrością niemal, że jego tyle różnych spraw zajmuje: alpinistyka, podróże, fotografia, motor... może nawet jeszcze coś więcej, a dla niej właściwie tylko jedna jedyna sprawa jest ważna: czy się spotkają, co Andrzej powie, jak spojrzy. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, że tak jest. — Jesteś nadzwyczajny! — powiedziała z westchnieniem. — Kto? Ja? — lekko wzruszył ramionami. — Cześć. Wiesiek! — zawołał nagle do przechodzącego obok chłopca. - Powiedz Jankowi, że zaraz tam przyjdę. Wiesiek obrzucił Hankę krytycznym spojrzeniem, mrugnął do Andrzeja porozumiewawczo i poszedł dalej. Hance już nie udało się nawiązać rozpoczętej rozmowy. Andrzej wyraźnie się śpieszył. — Tu skręcam - powiedział po chwili - o, w tę ulicę. Chyba znów się spotkamy niedługo... — Kiedy, Andrzej? A on wtedy... Nagły trzask wyrwał Hankę z marzeń; to okno zamknęło się gwałtownie, potem znów otworzyła się jedna połowa i duszny, ciężki powiew wiatru wpadł do izby. — Halny idzie — powiedziała Marta takim tonem, jakby oznajmiała jakieś uroczyste wydarzenie. — Będzie lało - zauważyła matka. - Ostatni tydzień urlopu 34 zmarnowany. Może to i lepiej, że ojciec nie przyjedzie; nie mógłby chodzić na wycieczki. Hanka odchyliła głowę, poderwała się z łóżka, żeby spojrzeć w okno: zza Tatr wysuwał się wał białych chmur. Roześmiała się. — Nie wiem, z czego się cieszysz — powiedziała mama. Kiusia wzruszyła ramionami i patrząc wymownie na siostrę, po stukała się w czoło. — Cieszę się, że będzie padał deszcz — oświadczyła Hanka, szybko podchodząc do okna, przez które wychylała się Marta. Siano stojące w kopach na zboczu frunęło w powietrze, rama okienna znów gwałtownie załopotała. — Zamykajcie, bo szyby trzasną i trzeba będzie płacić gazdom. — Dobrze, mamo, zaraz — zgodziła się Marta. — Niech trzaśnie, niech trzaśnie, niech trzaśnie — zaśpiewała Hanka. Było jej wszystko jedno: cała chałupa, w której mieszkały, mogła się teraz unieść w powietrze jak tamto siano. — Jutro będzie lało. Cudownie! Nikt nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to ważne: ten deszcz. Właśnie deszcz — szary, bębniący o szyby, błocący drogi — sprowadzi tu Andrzeja. Powiedział przecież, gdy się ostatnim razem żegnali w Zakopanem, obiecał: „Może wpadnę do ciebie, ale wiesz, jeżeli nie będzie pogody. Bo jeśli będzie, pójdziemy z bratem na wycieczkę". Hanka miała szaloną ochotę krzyknąć mu wtedy prosto w twarz: „Nie potrzeba, możesz wcale nie przyjeżdżać", ale już po chwili przeraziła się, że naprawdę mógłby się nie zjawić, więc powiedziała cicho: „Dobrze, będę czekała", nie przyjmując w ogóle do wiadomości, że wolałby pójść na wycieczkę. „Nie powinnam, nie powinnam tak..." — myślała wówczas, wracając do Białego Dunajca, ale nie potrafiła określić, czego właściwie nie powinna. Na drugi dzień powiedziała sobie: „Ech, co tam! Najważniejsze, żeby przyjechał". Dziś, razem z halnym, buchnęła radość: przyjedzie na pewno! Przypomnienie tamtej krótkiej chwili na przełęczy przyszło tak wyraźnie, że niemal czuła ramię Andrzeja na plecach. 35 — Ale gra! — szepnęła Marta. — Słuchajcie! Nikt nie chciał słuchać. Matka zabrała się do cerowania swetra Joasi, Hanka z podkurczonymi nogami siadła na łóżku, czytając książkę. — Przecież bielizna wisi na dworze! — przypomniała sobie matka i nagle rozżaliła się: — Człowiek musi o najdrobniejszych rzeczach sam pamiętać. Wszystkie trzy rzuciły się do drzwi. Wiatr dął z taką siłą, że ledwie je otworzyły. Ciepłe, silne podmuchy uderzały raz po raz w twarz, rozrzucały włosy. Dziewczynki biegły w stronę sznura rozciągniętego między drzewami, na którym powiesiły pranie. Szamotała się na nim teraz zaledwie jedna piżama i sweter Hanki. Za to na łące leżały kolorowe plamy — niebieskie, różowe, żółte, bezładnie rzucone, bezkształtne. Joasia, sapiąc, dobiegła do najbliższej bluzki leżącej na trawie, gdy wtem wiatr uniósł bluzeczkę wysoko. — Ojej! — rozzłościła się. — Hanka, pomóż mi to łapać! Marta! Hanka stała, powiewając nad głową ułowioną wreszcie lnianą spódnicą w szerokie czerwone i żółte pasy. Marta z przewieszonym przez ramię niebieskim ręcznikiem szła za fartuszkiem, który pruł powietrze, wydęty niby żagiel niewidzialnej łodzi. — Zbierajcie prędko, dlaczego nie zbieracie? — gderała Joasia, która dość już miała tej bezładnej bieganiny i szarpiącego włosami wiatru. — A to zbieraj sobie, Klusiu! — odkrzyknęła jej najstarsza siostra. — Ale zabawa! Biegła zadyszana, rozbawiona, raczej udając, że ściga się z uciekającym ubraniem, niż robiąc to rzeczywiście, bo w gruncie rzeczy nie o te kolorowe bluzki jej szło: niech sobie leżą w trawie, nie je wiatr zaczepia o krzaki — tylko żeby wyganiać się aż do zmęczenia i mieć to wspaniałe uczucie swobody, które daje otwarta przestrzeń. Patrzyła z wysoka na góralską chałupę, w której mieszkały, i na jasny pas szosy biegnącej wzdłuż rzeki. Zapędziła się wysoko na 36 zbocze wzgórza, prawie aż pod las, który zdawał się być jednym szumem. Marta z trudem doganiała siostrę; chociaż zmęczona, przybladła z wysiłku, szła jednak, wciąż pod górę, aż zatrzymała się obok. — Posłuchaj — odchyliła lekko głowę, jakby ulegając naporowi wiatru — chwilę posłuchaj... — Uważaj, Marta, jeszcze wiatr cię porwie i polecisz! — ...jak czarownica — dodała Joasia, która z nadąsaną miną i sapiąc głośno, dotarła wreszcie do sióstr. — A po coś tu szła? — zdziwiły się. — Przecież chciałaś wracać do domu. — Bo zostawiłyście mnie... — Dzidziuś maluśki, Klusiunia! No, turlaj się teraz na dół! My też idziemy — parsknęła śmiechem Hanka, ściskając w ramionach kłąb kolorowych, pachnących świeżością szmatek. — Jeszcze tylko pozbieraj te resztki; zdaje się, twoją piżamę i moją bluzkę. — ...i ręczniki — dodała Joasia. — Mogłaś je zabrać, przechodziłaś obok. Hanka znów roześmiała się. — Mogłam, ale mi się nie chciało — powiedziała takim tonem, jakim się mówi do małych dzieci. Szczęście, że nie dodała jeszcze swoim zwyczajem: „A tobie, dziecino, nic do tego!". Nie oglądając się na siostry, Joasia zaczęła powoli schodzić w dół. Dom był niedaleko, ale droga, którą należało zejść do rozpostartej przed nimi łąki, biegła dość stromo i łatwiej było Joasi iść nią pod górę, niż teraz schodzić. Nie słyszała ani kroków, ani głosów sióstr za sobą, ale wiedziała, że w każdej chwili mogą ją minąć rozpędzone i że ona, Joasia, znów zostanie w tyle i znowu będzie musiała je z trudem doganiać. Nagle zatrzymała się, widząc na szosie znajomy motocykl. — Słuchajcie — odwróciła się — Antek przyjechał. I jeszcze ktoś... Zobaczyła, że Hanka zatrzymała się gwałtownie i że twarz jej ma taki wyraz, jakby dziewczyna za chwilę gotowa była frunąć 37 w powietrze: oczekiwanie, niepokój i zachwyt — wszystko razem pojawiło się przez ułamek sekundy w oczach Hanki. — Ktoś jeszcze... — powtórzyła i bez słowa rzuciła się naprzód. Niemal w jednej chwili znalazła się na skraju łąki, podczas gdy Joasia i Marta zostały wysoko na zboczu. Zaskoczone, patrzyły teraz z góry na siostrę, która śpieszyła do Antka idącego razem z wysokim chłopcem o jasnej głowie i spokojnych ruchach. O kilkanaście kroków przed nimi Hanka zwolniła, jakby już jej sił zabrakło. — Dlaczego ona tak leciała do Antka? — zdziwiła się Joasia. Bardzo lubiła gości. Wprawdzie Antek nie zaliczał się do „gości", bo dziewczynki znały go już od lat, ale ten drugi chłopiec... — Chodźmy — ponagliła. — Marta, czemu stoisz? Ja chcę wiedzieć, kto to jest. Marta bez protestu ruszyła za siostrą, ale nie wyprzedzała jej, jakby wcale nie śpieszyła się do spotkania z nieznanym gościem. Tamci byli już w izbie i kiedy dziewczynki podchodziły pod dom, zobaczyły siostrę stojącą przy oknie, a naprzeciwko niej wysokiego chłopca. — O! — powiedziała Joasia. — Widzisz, jakie Hanka robi miny? — Nie widzę. — Mówię ci: oczami wywraca. Jak jest z nami, nie robi takich min. I do Antka też nie. — Proszę cię, Klusiu, czy musisz podglądać? — Wcale nie podglądam — zaprotestowała Joasia. — Tylko widzę, i już. Weszły do izby: mama rozmawiała z Antkiem, a Hanka, koło okna, z nowym gościem. Przywitały się i stały chwilę, nie wiedząc, co z sobą zrobić, bo nikt na nie nie zwracał uwagi. W końcu Joasia położyła swój kolorowy tłumok na łóżku. Siadła obok, wymachując w powietrzu nogami i bez żenady wpatrując się w najstarszą siostrę i chłopca. Marta zatrzymała się przy drzwiach, skuliwszy ramiona, w których wciąż trzymała pozbierane szmatki: 38 przypominała spłoszonego kota czekającego na pierwszą okazję, żeby czmychnąć. Głosy w pokoju mieszały się; dobra chwila minęła, zanim można się było zorientować, co, kto i do kogo mówi. — Połóżże ten tłumok, Marta — powiedziała mama i zwróciła się w stronę Antka, który opowiadał o Krystynie. — Wyjechała już, wie pani? Wczoraj. — Niedługo zobaczycie się znowu. Spotkałam dziś w sklepie twoją bratową. Ona jest taka sympatyczna! — Ala jest na medal! — skinął głową Antek. — Robi pracę magisterską. — To ona już kończy studia? Jak ten czas leci — zadumała się mama. — Kończy — Antek mówił o żonie brata z wyraźną życzliwością. — Stara się o stypendium do Francji. Wie pani: naukowe. Tylko teraz ma strasznie dużo roboty, brat jej czasem jedzenie podaje do biurka, bo inaczej by pewnie nic nie jadła. Nagle uwagę Marty zwrócił przyciszony, lekko załamujący się głos Hanki: — Jak to? Jutro? Dlaczego już jutro? Spojrzała w stronę siostry i aż się zdziwiła, że jest taka śliczna z tym nowym miękkim wyrazem twarzy, z rozszerzonymi, jakby przestraszonymi oczami, utkwionymi w chłopcu. Marta nigdy jeszcze nie widziała u siostry takiego spojrzenia, nie mogła więc teraz oderwać od niej wzroku, chociaż zupełnie nie pojmowała, co mogło ją tak nagle upięknić. — Jutro — skinął głową chłopiec, a Hanka przesunęła ręką parę razy po lśniącym drewnie okiennej futryny, jakby chciała ją jeszcze wygładzić. Nie patrząc na Andrzeja, powiedziała: — No... trudno. On uśmiechnął się. — Spotkamy się w Krakowie. Spuszczone powieki dziewczyny uniosły się, oczy zabłysły, a ręka przestała gładzić drewno. 39 — Kiedy, Andrzej? Gdzie? Andrzej zamyślił się chwilę, spojrzał przez okno na ciemne, niemal granatowe góry, które dziś wyglądały, jakby całe składały się z ostrych kantów, i zaproponował: — Może koło sadzawki. — Tej z białymi łabędziami? — Aha. — Tej z fontanną? Marta zdziwiła się, że siostra wypytuje tak dokładnie, bo przecież w całym Krakowie istniała tylko jedna sadzawka, po której pływały łabędzie. Hanka i Andrzej stali teraz odwróceni plecami do pokoju i Marta nie mogła słyszeć, o czym rozmawiają; dobiegł ją tylko śmiech Hanki, który także nie był zwyczajny i znany, brzmiał jakoś powściągliwie. Marta dostrzegła też, że Hanka, śmiejąc się, robiła to, co Joasia nazywała „wywracaniem oczu". „Wywracanie" zresztą — stwierdziła Marta, zastanawiając się jednocześnie, czy to określenie jest rzeczywiście tak zupełnie głupie, jak się jej początkowo zdawało — musiało się chłopcu podobać, bo uśmiechnął się zadowolony, a raz nawet wziął Hankę za rękę. Trwało to krótką chwilę, niemniej jednak Marta niespokojnie spojrzała na mamę, czy też nie zauważyła; na szczęście nie, rozmawiała dalej z Antkiem. Mama znała Antka od jego urodzenia, co zresztą lubiła mu przypominać: „Ty tego nie pamiętasz, ale ja ciebie uczyłam chodzić". Kiedy wspominała o tych pierwszych krokach Antka przy kimś obcym, chłopak nie wiadomo dlaczego gwałtownie czerwieniał, co znów niesłychanie mamę śmieszyło. Ale Marta wiedziała, że mama lubi Antka, wszyscy u nich w domu lubili go, bo był swój. Z Cześkiem to już inna historia... Głośny wybuch wesołego śmiechu rozległ się od strony okna. Mama przerwała rozmowę i karcąco popatrzyła na Hankę. Śmiech zamarł, w izbie zrobiło się cicho. Po chwili wysoki chłopiec spojrzał na zegarek. 40 — Późno już — powiedział — mogę nie zdążyć na pociąg. Antek podniósł się, pocałował mamę w rękę. — Do widzenia. Odprowadzę kolegę na dworzec. Andrzej pożegnał się z mamą krótkim uściskiem dłoni i pochyleniem głowy, za to Hance zajrzał w oczy z uśmiechem. — Cześć! — Ja was odprowadzę. — Dobra! - skinął głową Antek, a Andrzej zauważył: — Tylko musimy się śpieszyć. — Włóż sweter, Hanka — powiedziała mama. — Ależ nie! — To chociaż wiatrówkę. Znów dostaniesz zapalenia mig-dałków. — Och, mamo! - krzyknęła Hanka i pociągnąwszy Andrzeja za rękę, wypadła do sieni. — Mamo - odezwała się Joasia, gdy już zostały same - czy ten chłopiec... — Ach, Boże! - przerwała jej matka. - Jak wyście tę bieliznę rzuciły! Nie mogłyście jej włożyć do szafy? Zabrała się do porządkowania; robiła to energicznie i sprawnie. Rękom mamy wszystko stawało się posłuszne, nawet bezładne tłu-moki nabrały w ciągu paru minut jakiejś formy. — Trzeba to wszystko uprasować - westchnęła. - Cóż tam Hanka robi, że tak długo nie wraca? Dworzec niedaleko, a ona... Zakopiański pociąg przemknął po szynach, a w jakiś czas potem pojawiła się Hanka. Była podniecona, nie słyszała, co się do niej mówiło. Rzuciła się na łóżko i podłożywszy ręce pod głowę, zapatrzyła się w sufit z takim napięciem, jakby to był ekran telewizyjny, na którym rozwija się akcja niesłychanie pasjonującego filmu. Jednak film na suficie zerwał się. — Wstawaj, Hanka, w nocy będziesz spała. Teraz obierzcie ziemniaki i idźcie na powietrze. — Idę już, idę... 41 Rzeczywiście wstała, ale nie poszła od razu do kuchni, tylko zbliżyła się do matki i nieśmiało, z wahaniem dotknęła jej ręki. — Mamo... — Co takiego? — Czy Andrzej... czy mogłabym go w Krakowie zaprosić do domu? Mama zmierzyła Hankę wzrokiem od stóp do głów. — Zaprosić do domu? Po co? Żeby ci przeszkadzał w nauce? Hanka spuściła głowę i nic nie odpowiedziawszy, poszła obierać ziemniaki na obiad. W tym roku jest wszystko inaczej — Tatku, tu jesteśmy! Jeszcze się pociąg nie zatrzymał w Krakowie, a już narobiły krzyku na cały przedział. Ojciec stał na peronie. Na widok wychylonych z okna córek podniósł wysoko rękę z pękiem czerwonych goździków, potrząsnął nimi, uśmiechnął się i szybkim krokiem poszedł za pociągiem, który właśnie przystawał. — Może byście zajęły się rzeczami — powiedziała mama. — Joasiu, bierz tę małą walizeczkę. Marta, proszę torbę z marynowanymi grzybami, tylko ostrożnie, żeby ocet się nie wylał. — Wolałabym nieść coś innego — poprosiła Marta. — Nie chcę tych grzybów, jeszcze naprawdę gdzieś chlupnę nimi. — To nieś tak, żeby się nie wylały. Więc Marta ostatecznie wzięła torbę, ale przeciskając się do wyjścia, wciąż się bała, że jednak pochlapie komuś płaszcz octem. Nie cierpiała paczek, denerwowało ją, że musi o nich pamiętać, uważać, żeby gdzieś przypadkiem nie zgubiły się po drodze. Obydwiema rękami trzymała teraz słoiki, a kiedy wysiadła, nawet nie mogła porządnie przywitać się z ojcem. — Ale wyrosłaś, Martuś! — zawołał. — Czekaj, zabiorę to od ciebie. Tatuś kochany! Zawsze wie, jak pomóc. W jego rękach torba wcale nie wydawała się taka niezgrabna. Marta wspięła się na palce, objęła ojca za szyję. 43 — A myśmy tak czekały na ciebie, wiesz, tatku... Podniosła głowę i zobaczyła, że ojciec patrzy ponad nią, a w oczach jego pojawia się wyraz tkliwości i zachwytu. Nie odwracając się, wiedziała, że to Hanka wysiada z pociągu. Sztywno odsunęła się od ojca i niemal wyrwała mu z ręki torbę. — Nie bierz tego - rzucił jej przez ramię, a za chwilę (Marta była tego pewna) zapomniał już o grzybkach, o Marcie, o wszystkim. Trzymał teraz w ramionach Hankę. — Opaliłaś się, ale się opaliłaś! — powtarzał. Roześmiała się, pocałowała go lekko w policzek i zgrabnie wywinęła się z objęć. Peszyły ją wszelkie objawy czułości rodzinnej w miejscach publicznych. — Jak się cieszę, tatku, że już jestem w Krakowie! — Naprawdę? — Jeszcze jak! Nie masz pojęcia. — Jesteś czarującą córką. — A ty bardzo fajnym ojcem - odwzajemniła się. - Dla kogo te kwiaty? — Dla mamy na przywitanie. Matka wzięła bukiet, nie okazując specjalnej radości, trzymała go tak, jakby niosła w ręku miotłę. — Ach, Marku, jak ty zmizerniałeś przez ten miesiąc! - zatroskała się. - Mówiłam z gazdami: gdybyś we wrześniu wziął urlop... — Dobrze, dobrze — ojciec witał się już z Joasią — ale najpierw jedźmy do domu. Zaraz złapiemy taksówkę. — Taksówkę? Po co taksówkę? — sprzeciwiła się mama. — Nie mamy tak dużo bagażu, wystarczy tramwaj. Ale ojciec nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, po prostu jakby nie słyszał słów mamy. — Jedną pojedziecie wy, a drugą ja z rzeczami. — Dwie taksówki? Dajże spokój, Marku. Ach, Marta, spójrz na swoją spódnicę! Jak niosłaś te grzybki? Wylała je; od początku bała się, że wyleje. Poczuła się taka nieszczęśliwa. Cały dzień okropny: pośpiech, hałas, ohydna torba 44 z grzybami. Po co mama je robiła? Czy nie można gotowych kupić w Krakowie? — Halo! - zawołał ojciec i podniósł rękę, zatrzymując taksówkę. — Ładujcie się, moje panie. — Ja pojadę z tobą, dobrze? — poprosiła Marta. Chciała mieć chociaż przez kilka minut ojca tylko dla siebie. Za oknami taksówki przesuwały się ulice Krakowa; wydawały się wszystkie szare, brzydkie, smutne. Nawet liście na drzewach były zakurzone, brudne, a niebo pozbawione czystego błękitu. — Czekolada była pyszna — powiedziała Marta. — Dostałeś mój list? — List? Tak, dostałem. — Dlaczego nie przyjechałeś do nas? — Nie mogłem — wyjaśnił bez większego żalu. — Tak się złożyło, że nie sposób było wykroić nawet tygodnia wolnego. Marta skinęła głową; słowa „tak się złożyło" zawsze zamykały wszelką dyskusję, zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Ale teraz, w tej chwili, chciała, żeby nie myślał o tej swojej robocie, kopalni czy wykładach na politechnice w Gliwicach, tylko żeby zajął się nią, Martą. W jaki sposób to zrobić, nie wiedziała, i w końcu powiedziała zupełnie bez sensu, wcale nie to, co chciała, tak tylko, byle coś powiedzieć: — Byłeś z kimś w kinie? — Byłem — uśmiechnął się. — Ale... ale mam dla ciebie schowane programy i pisma z fotografiami aktorek filmowych. Jest Audrey Hepburn i jakieś inne. — Och, tatuśku! — Będziesz mogła je wyciąć i wlepić do tych swoich zeszytów. — Cudownie! — ucieszyła się i przytuliła leciutko policzek do ramienia ojca, na moment tylko, bo taksówka właśnie hamowała. — No i przyjechaliśmy. Naprawdę dobrze było znaleźć się w domu. Mama z Hanką i Joasią już tam były. Na stole stał talerz z ciastkami, z ciemnego 45 siwaka na fortepianie wystrzelały wysokie mieczyki łososiowej barwy. — Są wspaniałe! — zawołała Marta. — Zobacz, Marta, ile ciastek tata zafundował! — Klusia zaczęła liczyć: — Raz, dwa, trzy... Dla każdego po trzy. — Uwielbiam kremówki! — Hanka końcami palców dotknęła swoich bioder. — Trzy to za dużo, ale... dwie chyba mogę zjeść. Nie zepsuję linii. Z rozmachem rzuciła się na fotel. — Śmieszne, staromodne graty! — Trzeba koniecznie w tym roku dać nowe obicie na fotel — zdecydowała mama. Oglądała całe mieszkanie, chodziła po przedpokoju, otworzyła szafę, potem zajrzała do łazienki. W kuchni sprawdziła, czy wszystko w porządku, ale nigdzie nie znalazła brudnego naczynia, nawet kurzu nie było. Odnosiło się wrażenie, jakby czuła się tym trochę zawiedziona, jakby wolała zastać nieład, świadczący o tym, że bez niej, bez jej obecności i dbałości, w domu musi zapanować rozprzężenie. — Myślałem, że posłyszę hymny pochwalne na moją cześć — ojciec zrobił zabawną minę — a tu bez wrażenia przeszło, że takie salony przygotowałem na wasze przyjęcie. — Mamo! — zawołała Marta. — Spójrz na kwiaty! Co tam fotele. — Bardzo ładne — mama patrzyła nie na kwiaty, tylko na ojca. — Coś ty jadł przez ten cały miesiąc? — zatroskała się nagle, a ojciec roześmiał się ubawiony. — Przecież nie żyłem na pustyni. Różnie jadałem; czasem w restauracjach, czasem w barze mlecznym... — Cóż to za jedzenie! — skrzywiła się mama. Ale Marta wiedziała, że mamie nie o jedzenie chodziło. Spojrzała na mieczyki: miały ogromne kwiaty i przypominały egzotyczne rośliny z tropikalnych krajów, oglądane na obrazkach. Podeszła do nich i przestawiła ostrożnym, ale zdecydowanym ruchem na stół. 46 — Co robisz? — zaprotestowała Hanka. — Na stole wyglądają o wiele gorzej. Marta podniosła skrzydło fortepianu, chwilę stała, jakby sprawdzając, czy wszystkie struny są w porządku, potem siadła, otworzyła wieko i wtedy razem z Martą, po długiej nieobecności — powróciła też do domu muzyka. Hanka zatrzymała się przy swojej półce z książkami, wyciągnęła ulubiony tom wierszy Pawlikowskiej. „Pilnujcie, pilnujcie ostatnich dni lata..." Będzie pilnowała, oczywiście, żeby żaden dzień letni, jesienny czy zimowy nie umknął... bez Andrzeja. Chciała o nim myśleć, ale krzątanie matki wyraźnie jej w tym przeszkadzało. — Mamo, zostaw te walizki... posiedźmy sobie chwilę. — Przecież nie można tak zagracać mieszkania... — Czy coś się stanie, jeżeli rozpakujemy graty za pół godziny? - poparł Hankę ojciec, ale mama nie chciała czekać, robiła wszystko z pośpiechem, może nawet układała sobie pracę już na jutro czy pojutrze. — Mamo! — wybuchnęła śmiechem Hanka. — Masz minę Joanny dArc na stosie. Mama nie lubiła takich żartów, raczej ją denerwowały, niż śmieszyły. — Nie jedzcie ciastek przed kolacją. — Nie mam ochoty na kolację — zastrzegła się Hanka. — Pewnie — wykrzyknęła Klusia — bo zjadłaś dwie kremówki! — Ja też nie będę jadła kolacji — powiedziała Marta, nie przerywając grania. Zjadła od razu trzy ciastka czekoladowe i kremów-kę Hanki, teraz było jej trochę niedobrze, nie wiadomo, czy po ciastkach, czy po podróży, którą zawsze jakoś źle znosiła. A najgorsze z wszystkiego, że palce uderzały w klawisze sztywno, nie wywołując takich tonów jak te, które dźwięczały w wyobraźni. Przerwała w połowie frazy i powtórzyła znów od początku, zasłuchana, skupiona... Mama przeniosła przez pokój najcięższą walizkę. Wiedziały: 47 rozmyślnie wzięła tę właśnie, żeby wreszcie przestały siedzieć bezczynnie, żeby musiały pomóc. Ojciec wstał z fotela, wytrząsnął tytoń z fajki do popielniczki. — Dobrze, dobrze — powiedział — już się zabieramy do roboty. Marta z nieszczęśliwą miną oderwała ręce od klawiszy i zamknęła fortepian, rzucając krótkie spojrzenie Hance, która właśnie ziewała szeroko, ze znudzeniem. — No, dosyć zabawy — powiedziała mama. — Zaczyna się domowy kierat. Dla mamy zaczynał się domowy kierat, dla dziewczynek początek roku szkolnego był raczej świetną zabawą. Hanka przed lustrem zbadała swoją opaleniznę i z uznaniem kiwnęła głową — nie trzeba się będzie wstydzić przed koleżankami: twarz ma równy, złotawy kolor. Cieszyła się, że spotka Olę i inne dziewczęta. Ale będą ploty! Były, a jakże — jeszcze żadna nie myślała o nauce, jeszcze wszystkie żyły niedawnymi dniami wakacji. Elżbieta, najładniejsza z całej klasy, zakasowała wszystkie dziewczęta swymi letnimi przeżyciami. Długo milczała z tajemniczym uśmiechem, wysłuchując nie kończących się opowieści koleżanek o wycieczkach, pływaniu kajakiem po jeziorach mazurskich, o różnych nowych, zawartych w czasie wakacji znajomościach. Potem jednak nie wytrzymała i wypaliła z miną obojętną: — Dziecinne jesteście, słowo daję. Co tam wycieczki! Ja byłam z rodzicami w Krynicy, dostałam prawdziwe szpilki i całowałam się z jednym chłopakiem. Oczywiście po takim oświadczeniu zamilkły wszystkie; własne wspomnienia i przeżycia wydały się bezbarwne, jednak już po chwili posypały się pytania: — Ela, coś ty! Naprawdę wysokie szpilki? — Słuchaj, a chłopak przystojny? Szałowy? — Jakiego koloru? Nosy mają ścięte? — Powiedz prędko: gdzieście się poznali? 48 — Od razu się zakochałaś? Z miejsca, co? — zawołała Hanka. Elżbieta spojrzała na nią zdumiona. — Coś ty! Tak się tylko całowałam, dla hecy, przecież Heniek to kompletny idiota, tyle że przystojny. Oj, dziewczynki, słowo daję, jaką Hanka ma zgorszoną minę! — Nie mam żadnej miny. „Ja bym się nie całowała dla zabawy - pomyślała Hanka. -Niech tam mówią, co chcą, ale ja nie". I znów niemal poczuła obejmujące ją ramię... — A ty, Hanka, co? Flirtowałaś na wakacjach? — spytała Elżbieta. — Nie, nie flirtowałam — powiedziała i odeszła od dziewcząt, pociągając za sobą Olę, która jednak szła za nią z pewnym ociąganiem, bo chętnie słuchałaby jeszcze wynurzeń Elżbiety. Olę aż dławiła w gardle myśl, że może nigdy nie przeżyje czegoś podobnego. Nie wierzyła, żeby jakikolwiek chłopiec mógł zwrócić uwagę na taką dziewczynę jak ona: nie całuje się dziewcząt, które mają piegi na nosie i cienkie jak patyki nogi, dziewcząt staromodnie uczesanych, bo... bo ciotka za nic w świecie nie pozwala zmienić fryzury. Tymczasem Hanka mówiła jej gorączkowo: — Ola, Ola, żebyś wiedziała, ile mam ci do powiedzenia! Ola także chciała pogadać z przyjaciółką o wakacjach: pierwszy raz w życiu widziała morze. Była opalona podobnie jak Hanka, przytyła troszeczkę, wydawała się bardziej ożywiona niż przy końcu roku, gdy się rozstawały. — I w Gdańsku byłam. Żebyś wiedziała, jakie tam śliczne Stare Miasto. Hanka nigdy nie była w Gdańsku, ale nie zdołała z siebie wykrzesać nawet najmniejszego zainteresowania dla jego zabytków. Bez entuzjazmu oglądała kilka pocztówek, które Ola przyniosła z sobą, ożywiła się dopiero, gdy Oleńka wyciągnęła małą bursztynową rybkę. — A to przywiozłam dla ciebie. 4 — Po słonecznej stronie 49 - Ola, dziękuję! — objęła przyjaciółkę. — Śliczna jest ta fląder-ka. A ja ci nic nie przywiozłam z Zakopanego. Widzisz, jaka jestem wstrętna! Zła była, że nie pomyślała o jakimś drobiazgu, zła nawet nie na siebie, bo przecież nie mogła myśleć o takich rzeczach, wciąż zajęta Andrzejem, ale raczej na Olę, że swoją pamięcią wytworzyła tę nieprzyjemną, żenującą sytuację. — Darujesz mi to, prawda? Jak ja ci opowiem... — Ależ, Hanka, to przecież głupstwo. Nie ma o czym mówić. — Coś wydarzyło się na wakacjach. Coś szalenie ważnego, niebotycznie ważnego! — Co? Chciała powiedzieć, ale właśnie trzeba było śpieszyć do sali na uroczyste otwarcie roku. — Jak to śmiesznie znów znaleźć się w naszej starej budzie! — powiedziała zamiast zwierzeń. — Przyjemnie! — uśmiechnęła się Ola. — Oleńka — zażartowała Elżbieta — będziesz mi w tym roku pożyczała swoje zeszyty? — Nooo, nie wiem... — zawahała się Ola. — Może sobie sama w tym roku dasz radę. — Gdzie tam! — roześmiała się Elżbieta. — Mnie się wcale nie chce tak pilnie uczyć, to ty jesteś piątkara i prymuska. W ustach Elżbiety słowa „piątkara" i „prymuska" brzmiały trochę jak wyzwiska i Ola wiedziała, że na pewno będzie jej dawać swoje zeszyty do odpisywania. Nie całuje się z chłopcami, nie dostała szpilek, ma za to zawsze odrobione zadania i wszystkie lekcje jak należy, a to jest także coś! Tylko... Ola wcale nie była pewna, czy nie wolałaby się zamienić z Elżbietą i mieć modne pantofelki zamiast piątek z odpowiedzi na lekcjach, chłopca — zamiast odrobionych wszystkich zadań. Naprawdę nie wiadomo, co lepsze. A może w ogóle jedno z drugim nie ma nic wspólnego? Uroczystość w auli była krótka; wychodziły z niej trochę wzruszone przemówieniem dyrektora, ale żadna nie chciała tego po 50 sobie pokazać. Więc mówiły ze śmiechem o nim: „stary" albo „dyrcio" i że „ględził". W końcu zaczęły się śmiać i kpić z siebie nawzajem. - Słuchaj - w pewnej chwili Hanka szarpnęła Olę za rękaw -musisz przyjść do mnie, jak nie będzie nikogo w domu, tylko my dwie. Co, przyjdziesz? - Zawsze, gdy tylko zechcesz - zapewniła Ola. Hanka dotknęła dłonią rozpalonego policzka, spojrzała na wiszący w korytarzu zegar. - Ty nic nie wiesz, Oleńka, nic nie wiesz. Słuchaj, nie wytrzymam dłużej. Odprowadź mnie do domu, opowiem ci po drodze... Tak więc Ola dowiedziała się o wszystkim. I o tym także, że to dziś właśnie mają się spotkać - Hanka z Andrzejem - przy sadzawce, po której pływają łabędzie. Można by jeszcze opowiadać wiele, ale brak czasu nie pozwala na to. - Muszę lecieć, Oleńka, sama rozumiesz. Przecież za dwie godziny... Za dwie godziny! Andrzej podejdzie niecierpliwy i wyczekujący, weźmie za rękę, spojrzy w oczy i powie... Tysiące słów, gestów, spojrzeń można sobie wyobrazić, biegnąc co tchu do domu. Sukienki wyjmowane z szafy w szalonym pośpiechu powiewają barwnymi plamami. Co włożyć: może żółtą? Niebieską? Niebieska jest bardzo lekka, a dziś jak na złość trochę chłodno. - Marta, proszę cię, przestań brzdąkać. Nastaw mi żelazko. Hanka biegnie do lustra, przykłada do ramion żółtą sukienkę, potem zgniłozieloną bluzkę... Boże, a co zrobić z włosami? - Marta, nastawiłaś żelazko? - Tak. Hanka, wiesz, jedna moja koleżanka była w Paryżu... - Później mi o tym powiesz. - Kiedy później? - Odczep się! Nie widzisz, że się śpieszę? - A dokąd idziesz? 51 — Nie twoja sprawa. „Żeby tylko mama nie wróciła dziś wcześniej — myśli Hanka w jakiś czas potem, przyczesując włosy. — Żeby nie było żadnych pytań". Ale właśnie matka przychodzi. Już z przedpokoju widzi porozrzucane na tapczanie i fotelu sukienki. — A to co znowu? — Nic, mamo. Zaraz poskładam. I zaczyna się: — Wychodzisz? — Tak, wychodzę. — Dokąd? — Umówiłam się — odpowiada ze źle ukrywaną irytacją córka. — Na długo idziesz? — Oj, nie wiem, mamo. Naprawdę. — A z kim się umówiłaś? Hanka ma ochotę wrzasnąć na cały dom i prosto mamie w twarz: „To jest moja sprawa, z kim się umówiłam!". Oczywiście nie krzyczy, tylko zaciska wargi. Marta wali w fortepian, jakby chciała wszystkie struny pozrywać. Nie może znieść takich napiętych, ostrych rozmów, w których czuje rosnące zniecierpliwienie. Ale matka powtarza pytanie niczym prokurator na rozprawie: — Więc z kim się umówiłaś? Hanka podnosi hardo głowę i mówi bez zająknienia: < — Z Olą. Nie wolno mi? — Nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś od razu powiedzieć, i to w sposób kulturalny — robi uwagę matka. Jest uspokojona, bo lubi Olę i uważa, że ta przyjaciółka córki jest wyjątkowo udana: nie zawraca sobie głowy bzdurami, tylko porządnie się uczy i miła jest bardzo. Czasem przytuli się zwyczajnie, serdecznie, tak jak żadna z własnych córek nie potrafi tego zrobić. — No to idź, tylko wróć prędko. Możesz przyprowadzić Olę na kolację. 52 — Ona... —jąka się Hanka — ona ma zajęty wieczór, musi ciotce pomóc. Ma teraz żal do matki, że swoimi pytaniami sprowokowała może wcale niepotrzebne kłamstwo, ale zawsze tyle jest gadania o każde wyjście... A teraz... teraz absolutnie nie można mamie powiedzieć, że to chodzi o Andrzeja. I nie można się przyznać, że przypudruje sobie ukradkiem w łazience nos maminym pudrem. — Już lecę! Nie pozbierane sukienki zostały na tapczanie i fotelu. Marta gra jakąś przejrzystą melodię — bardzo lekką, subtelną, pogodną. Ta melodia goni za Hanką jeszcze na schodach, odprowadza ją nieproszona aż na ulicę. A ulica biegnie prosto w złocące się, jesienne Planty, te zaś łagodnym łukiem zawiodą nad sadzawkę, przy której już czeka Andrzej. Przechodzący ludzie oglądają się za smukłą dziewczyną, mijającą ich tanecznym, długim krokiem. Nie ma co na nich zwracać uwagi: są nieważni. Dziś tylko jedno jest ważne, dziś tylko dwoje ludzi istnieje na całym wielkim świecie. Ja jestem zakochana — Mamo, proszę cię: tylko sto dwadzieścia złotych! — „Tylko!" Czy potrafisz zarobić sto dwadzieścia złotych, że tak lekko o nich mówisz? — Dlaczego nie? Kiedyś... — To wtedy kupisz sobie tę spódnicę. — Jaka ty jesteś! Nigdy, nigdy, nigdy mi na nic nie pozwolisz. Boże, co ja mam za życie! O tamtą sukienkę też nie mogłam się doprosić, a taka była śliczna. Dawno już zniknęła z wystawy. Pewnie, każdy by się rzucił, żeby ją kupić, a ty, że „za dorosła"! U nas w klasie Lusia ma taki sam fason i nic się nie dzieje. Nie jestem przecież dzieckiem! A ty chcesz koniecznie ze mnie zrobić cudaka! Już się cieszyłam, że będę miała coś nowego, ale nie, oczywiście, muszę dalej chodzić w tej obszarganej spódnicy... — Nie jest obszargana. — Właśnie że jest i ma dwie plamy. O, proszę, sama zobacz: tu jedna, a tu... — Zanieś do pralni chemicznej. — Nie chcę! Będę tak chodziła. Dobrze, dobrze! Mamo, zawsze musisz mi wszystko popsuć! Trzeba naprawdę bardzo silnej woli, żeby po takiej rozmowie nie wybuchnąć płaczem. Spódnica wisi na wystawie w Cepelii — jest w zieloną i niebieską kratę z odrobiną czerni. Oczu od niej nie 54 można oderwać. Ledwie Hanka na nią spojrzała, już zobaczyła siebie w pełnym stroju: kraciasta spódnica, czarny sweter wycięty w szpic, zielone (albo może niebieskie — co do tego nie była jeszcze zdecydowana) korale, czarne pantofelki na małym obcasie. Wprawdzie nie miała żadnego z tych dodatków, ale od czegoś przecież trzeba zacząć. Może potem dałoby się ojca uprosić, żeby kupił na urodziny sweter, na Gwiazdkę mogłyby być korale; najgorzej z pantoflami... A w ogóle — ze wszystkim źle, bo mama słyszeć nie chciała o spódnicy. Stanęła przed lustrem. Zobaczyła w nim dziewczynę wysoką, smukłą, z lekko rozwichrzonymi włosami, o twarzy pociągłej, w której błyszczały orzechowe oczy ocienione rzęsami tak długimi, że aż się wywijały. „Jak ja jestem ubrana!" — pomyślała z rozpaczą, patrząc na swój żółty golf i popielatą spódnicę. Chociaż Ola twierdziła, że ten golf jest bardzo ładny, Hanka doskonale wiedziała, że dziewczyna z lustra wygląda wstrętnie z tego prostego powodu, że nie jest w czarnym swetrze, z zielonymi (lub niebieskimi) koralami, w spódnicy z Cepelii i czarnych pantofelkach na niezbyt wysokim obcasie. Pantofle Hanki miały obcasy zupełnie niskie, bo nie wiedzieć dlaczego mama uważała, że na wyższe „jest jeszcze za wcześnie" i Hanka „ma jeszcze czas". Argument, że Elżbieta już nosi szpilki, okazał się dla mamy wcale niewystarczający. Więc teraz ta nieszczęśliwa dziewczyna z lustra miała minę zawiedzioną i Hanka zdecydowała, że nie warto przyglądać się dłużej takiemu brzydactwu. Z rozmachem rzuciła się na fotel, podparła dłonią głowę i gorączkowo zaczęła rozmyślać, co zrobić, żeby jednak wbrew mamie stać się posiadaczką tamtych skarbów. Marta ćwiczyła właśnie jakiś nowy utwór i bębniła niemiłosiernie na fortepianie. — Czy nie mogłabyś wreszcie przestać? Uszy mi odpadają. — Ale skąd! Muszę się tego nauczyć. Joasia wykrzykiwała na cały dom: „What is this? This is a chair. What it this? This is a dog". 55 — Angielszczyzna z Kłaja! — Muszę się nauczyć. Nie słuchaj, jak ci się nie podoba. Hanka też miała zadane jakieś lekcje, ale czuła, że nie będzie dziś mogła ich odrobić. Gdyby mama pozwoliła kupić spódnicę, gdyby dała pieniądze... Andrzej, sam zawsze tak świetnie ubrany, na pewno zauważyłby już wtedy, że Hanka jest przecież ładna, ładniejsza od innych dziewcząt. Powiedziałby z pewnością: „Ślicznie wyglądasz", a ona by odpowiedziała: „To dla ciebie...". Ale cóż? Nie dostanie spódnicy, Andrzej znów będzie opowiadał o lotach międzyplanetarnych i oczy mu zabłysną, gdy zacznie zachwycać się — wcale nie Hanką, tylko jakimiś tam silnikami rakietowymi. Wszystko dlatego, że Hanka wciąż jeszcze nie wygląda dostatecznie ładnie. — Zabierz się wreszcie do roboty — przerwała te rozmyślania matka. — Czy rzeczywiście nic wam ostatnio nie zadają w szkole? — Przecież to początek roku — mruknęła Hanka. — Drugi miesiąc nauki nazywasz początkiem roku? — Zaraz odrobię te lekcje. Z miną skazańca poszła do drugiego pokoju, rozłożyła podręcznik i zastanawiała się długo, dlaczego ludzie wymyślili coś tak nudnego jak fizyka. Postanowiła, że gdy tylko zda maturę, w ogóle zapomni o istnieniu tego przedmiotu. Nie zauważyła nawet, kiedy minęła godzina, odkąd siadła nad podręcznikiem fizyki, oprzytomniała dopiero na głos ojca w przedpokoju; a więc już wrócił z Gliwic. Wszystkie trzy córki wypadły go witać. — Jak się macie? — wołał. — Ale jestem głodny! Zjadłbym wilka z sierścią i ogonem. Aha, jutro będę cały dzień w domu, zapraszam więc wszystkich do kina; wybierajcie, na co pójdziemy. — Idźcie sami — powiedziała mama — ja naprawdę mam robotę. Wzięłam z biura. — Nie mogłabyś tego zrobić później? 56 - Ależ skądże! Obiecałam, że na pojutrze będzie skończone. - Inni ludzie - powiedziała Hanka w zamyśleniu - inni ludzie nie zawsze robią to wszystko, co obiecali... - Bardzo niedobrze! — ucięła krótko mama. Dziewczynki spojrzały na nią i poczuły się trochę winne, ale nie bardzo wiedziały dlaczego. Ojciec już więcej nie nalegał; zabrał się do jedzenia i jakby nigdy nic opowiadał o jakiejś książce, którą czytał w pociągu. - Świetny autor szwajcarski. Nagle zadzwonił telefon. Okazało się, że był do Hanki. - Słuchaj - mówiła Ola - muszę ci coś powiedzieć: poznałam twojego Andrzeja. Przyszedł do tego domu, gdzie uczę Jasię, wiesz, tę małą dziewczynkę z trzeciej klasy. On jest... — Ola zamilkła na chwilę — ... jest naprawdę bardzo... - Rozmawiałaś z nim?! Mówił o mnie?! — krzyknęła Hanka. - To znaczy... tak, mówił, że ciebie zna... - głos Oli rwał się w jakiś dziwny sposób. - Co jest z tym telefonem! - zniecierpliwiła się Hanka. - Słyszysz mnie dobrze? - Słyszę - powiedziała już zupełnie wyraźnie Ola. - Musiałam ci o tym powiedzieć. - I co jeszcze mówił o mnie? - Ja z nim krótko rozmawiałam. - Dlaczego mówisz tak cicho, co? Mów głośniej! Słuchaj, Oleńka, i... szałowy jest, prawda? - W słuchawce panowała cisza. — Słyszysz mnie? Co mówisz? - Tak. Jest... jest nieprzeciętny. No to pa! Jutro się spotkamy... Ja ci tylko to chciałam powiedzieć. Rozmowa ta wyraźnie Hankę rozdrażniła. Wynikało z niej jasno, że Ola wcale nie zachwyciła się Andrzejem, co wprawdzie świadczyło na niekorzyść Oli, niemniej jednak było nieprzyjemne. „A zresztą co mi tam Ola. Najważniejsze, że jestem zakochana!" 57 Ten fakt wydał się jej tak wspaniały, że wszelkie zagadnienia fizyki, do których miała się zabrać, stały się zupełnie nieważne. Wzięła kawałek papieru i napisała dużymi literami: JESTEM ZAKOCHANA. Przeczytała, dopisała jeszcze JA: JA JESTEM ZAKOCHANA, i podarła kartkę na drobne strzępki, żeby nie dostała się przypadkiem w ręce rodziny. Nikt prócz Oli nie może o tym wiedzieć, chociaż... Hankę aż korciło, żeby ta rewelacyjna wiadomość dotarła do Elżbiety i innych koleżanek. Opanowało ją nagle tak silne pragnienie już nawet nie czynienia zwierzeń, ale chociażby podzielenia się z kimś samą radością - że odłożyła z rozmachem podręczniki i wpadła do kuchni, gdzie rodzice i siostry siadali właśnie do kolacji. — Skończyłaś już? - spytała mama, stawiając przed Martą kubek gorącego mleka. — Co takiego? — Lekcje. — Skończyłam, tak. —Przysiadła się do ojca, przytuliła zarumienioną twarz do jego rękawa. - Och, tatuśku, jaka jestem szczęśliwa! Ojciec wyjął fajkę z ust, dmuchnął siwym obłoczkiem dymu przed siebie i pochylił głowę, dotykając włosów Hanki. — Wiedziałem, córeczko, że ucieszysz się z kina. A jednak Hance zabrakło odwagi, żeby powiedzieć dziewczętom w klasie o swojej tajemnicy. Ostatecznie więc jedynie tylko Ola o tym wiedziała, ale kiedy dziś znowu Hanka zaczęła mówić z przyjaciółką o Andrzeju, rzecz ciekawa, Ola zachowała się zupełnie nieoczekiwanie - poczerwieniała i spuściła oczy, tak jakby wynurzenia Hanki raczej ją krępowały, niż cieszyły. A Hanka tak bardzo oczekiwała właśnie wspólnej radości z powodu swego szczęścia! Byłoby ono jakieś pewniejsze, bardziej uchwytne, gdyby przyjaciółka żywiej umiała się nim zainteresować. Ola tymczasem odwróciła wzrok od Hanki, patrzyła uparcie 58 sobie pod nogi, długą chwilę nic nie mówiła, a wreszcie zapytała cicho: — Czy... czy jesteś pewna, że go kochasz? — Jasne! - roześmiała się Hanka. - O niczym innym teraz nie mogę myśleć, tylko o tym. Ach, Oleńka, moja złota, to jest cudowne uczucie! Nie potrafię ci nawet opowiedzieć. Gdybyś wiedziała... — Nie chcę, wcale nie chcę wiedzieć! — zawołała Ola takim głosem, jakby broniła się przed czymś najbardziej niepożądanym. Hanka zamilkła; może niepotrzebnie zwierzyła się Oli, której dotychczas nie interesował żaden chłopiec? — Zobaczysz, ty się kiedyś także zakochasz... - powiedziała po chwili i urwała, bo słowa te zabrzmiały jakoś protekcjonalnie. Ola stała smutna, zgaszona. Nagle podniosła głowę, wyprostowała się i powiedziała dobitnie: — Cieszę się, Hanka, że jesteście szczęśliwi. — Jak to „jesteśmy"? - zdziwiła się najszczerzej Hanka. — No, kochacie się, więc jesteście szczęśliwi, ty i Andrzej. Hanka patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami; w tym wszystkim przecież zupełnie nie przyszło jej na myśl zastanowić się, czy i Andrzej jest tak jak ona szczęśliwy. Spotkała go na drugi dzień. Zajrzała mu w twarz, zapytała od razu: — Słuchaj, powiedz: cieszysz się? — A z czego? — zdumiał się. — Co się stało? — No... pytałam, czy cieszysz się tak w ogóle... - zająknęła się, czując, że takie obcesowe pytanie wypadło niezgrabnie i na pewno nie tak, żeby Andrzej mógł pojąć, o co jej chodziło. Czesiek by zaraz zrozumiał, ale Andrzej tylko wzruszył ramionami. — Nie mam specjalnych powodów do radości. W dodatku dostałem trzecią lufę z polskiego i mama urządziła cały melodramat. Wcale to niewesołe. 59 — Ja też dostałam dwóję, ale z fizyki — przyznała się beztrosko Hanka. — Nic się nie nauczyłam, bo myślałam... wiesz... A o czym tyś myślał, Andrzej, że nie nauczyłeś się polskiego? — spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się ładnie, łobuzersko. — Czytałem książkę na lekcji. Jak mnie wyrwał, nie miałem nawet pojęcia, o co chodzi. — Czytałeś romans? Jaki? Wydostanie ten romans koniecznie i także przeczyta. — Nie — powiedział Andrzej. — Nie lubię romansów, nudne są. Czytałem fajną książkę o elektronowych zwierzętach. Mówię ci! Na przykład żółwie elektronowe... Hanka westchnęła: te żółwie to była sprawa niesamowicie nudna. Włożyła obie ręce w kieszenie płaszcza, słuchała szelestu zeschłych liści, które leżały na ziemi, i patrzyła na psy goniące po zasłanych tymi liśćmi trawnikach. Psy biegały z nieprzytomną radością, rozrzucały na boki liście, przysiadały na łapach, ujadały głośno, zajadle. — Chciałbyś być psem, Andrzej? — Elektronowym? — Nie, zwyczajnym. O, takim... — Coś ty? Masz pomysły! — No, opowiadaj dalej o tych żółwiach. — Przecież już zacząłem o lisie elektronowym. — To o lisie — zgodziła się Hanka, wsuwając rękę pod ramię Andrzeja. Miała uczucie, jakby tym jednym ruchem wzięła go w posiadanie. „Przecież jesteś moim chłopcem — myślała. — Idziemy tak razem... To zupełnie cudowne!" — Andrzej — przerwała mu w pół zdania — podobno poznałeś moją szkolną koleżankę. No, przypomnij sobie, taka Ola... — Ależ pamiętam! — To moja najlepsza przyjaciółka — zapewniła Hanka. — Pro- 60 szę cię, nie uprzedzaj się do niej, ona jest pierwszorzędna. Żadna papla: sekretu nigdy nie rozgada dalej. A żebyś wiedział, jak się uczy! Same piątki zbiera. To oczywiście nie jest najważniejsze, ale zawsze... Ola umie bardzo dużo, tylko jest taka nieśmiała... — Kiedy wiesz, Hanka... — Proszę cię, nie uprzedzaj się do niej — powtórzyła — nie jest elegancka, to prawda, ale... I pewnie ją widziałeś w tym niebieskim kubraku? — Jest źle ubrana? — zdziwił się Andrzej. — Nie opowiadaj, że nie zauważyłeś. Otóż... to dlatego, że wychowuje ją ciotka, stara megiera, która wybrzydza na młodzieżową modę. Jak poznasz Olę bliżej... — Ona często bywa u ciebie? — Nie, nieczęsto. Bo, wiesz, Ola jest bardzo zajęta, zarabia sama, dając lekcje. Andrzej przystanął. — A tak, wiem. — To przecież nic złego — zapewniła Hanka. — Jej po prostu nie ma kto dać pieniędzy, więc musi sama... Andrzej skinął głową i przez parę minut szedł zamyślony. Na Plantach zapaliły się ukryte wśród drzew latarnie i teraz ich żółte światło ślizgało się po twarzy chłopca, to uwydatniając ostro jego rysy, to znów nadając im wyraz miękkości i łagodności. Hanka przestała myśleć o Oli. Delikatnym ruchem przytuliła się do ramienia Andrzeja. Po chwili postanowiła przerwać milczenie, więc lekko machnęła ręką w powietrzu tuż przed jego twarzą. — Budzę cię w kolorze błękitnym! — Bardzo mi się podoba... — powiedział z uśmiechem Andrzej, a Hanka roześmiała się uradowana i pomyślała, że jednak ten błękitny szalik, który dostała od ojca na pocieszenie i trochę w zamian za wymarzoną spódnicę, bardzo się przydał. Spódnicy i tak nie byłoby dziś widać spod płaszcza. „Bardzo mi się podoba..." Miała szaloną ochotę puścić się biegiem przez Plan- 61 ty i roztrącając idących statecznie ludzi, wzniecać kurzawę rudych i złotych liści. Żegnając się, spytała: — Kiedy się spotkamy? — Zadzwonię. Cześć! — Tylko prędko zadzwoń! Nie czekał, aż Hanka wejdzie do bramy; odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim długo, dopóki zupełnie nie zniknął jej z oczu, a nawet kiedy już był niedostrzegalny w mroku źle oświetlonej ulicy, patrzyła jeszcze. Ton złotej trąbki Któregoś dnia — był to dzień późnojesienny, kiedy zmierzch nad miastem zapada wcześniej, rozrzedzając kontury domów i nadając drzewom kształty nieco widmowe — Hanka wróciła do domu niezbyt zadowolona z siebie i ze świata. Przyjaźń z Olą zaczynała się psuć w jakiś nieuchwytny sposób, błahe sprawy wywoływały niepotrzebne sprzeczki, których obie mocno potem żałowały. Rzucały się więc wtedy sobie w objęcia. Ola zaraz miała łzy w oczach — nie wiedzieć dlaczego łatwo teraz płakała — przysięgały wzajem, że „nigdy więcej", że przyjaźń ich jest niewzruszalna i nic nie zdoła jej rozbić. — Ja ciebie tak kocham, Hanka! Ty mi nie wierzysz... — Ależ, Oleńka, wierzę! Tylko ty jesteś moją prawdziwą przyjaciółką. Zapewniały siebie o przyjaźni, o miłości tak gorąco, jakby obie zaczynały mieć wątpliwości co do jednego i drugiego. A jednak coś się rwało i nie bardzo pomagały najlepsze, najgorętsze słowa. Ola uczyła się nieprzytomnie, nauczyciele zaczynali mówić, że wprost nie ma stopnia za jej odpowiedzi, a profesor matematyki powiedział raz nawet: — Krawczykówna, ty chyba pójdziesz drogą naukową. Masz wybitne zdolności. Hanka pomyślała: „Coś takiego? Ola wybitna!". Było w tym więcej zdziwienia niż radości, bo jakoś zawsze 63 przyjaciółka wydawała się jej trochę szara, nijaka, tyle że bardzo dobra, najlepsza, swoja — chociaż niezdara życiowa, nawet nie umiejąca śmiało gadać z ludźmi. Aż tu nagle okazuje się... Tymczasem Ola chyba nawet nie ucieszyła się z tego powiedzenia profesora, bo tylko spokojnie skinęła głową, jakby fakt, że pójdzie drogą naukową, rozumiał się sam przez się. I zdawała się też wcale nie cieszyć, kiedy koleżanki z Hanką na czele obskoczyły ją na pauzie. — Ale ci powiedział, Ola. — Tylko patrzeć, a zostaniesz profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego - wyskandowała z patosem Elżbieta, potem zaś dodała z komiczną miną: - Będzie się kiedyś miało te znajomości, no, proszę! — Nie wygłupiaj się - wzruszyła ramionami Ola. Widać było, że ją drażnią żarty koleżanek. — Zlituj się, Oleńka! - zawołała Hanka. - Miejże choć trochę poczucia humoru! — Ach, daj mi spokój! — No wiesz! — Wiem... wiem! — Ola już nie ukrywała swego zniecierpliwienia. - Jestem głupia, że się uczę, ty za to jesteś mądra, bo nic sobie ze szkoły nie robisz, i twoja Elżbieta tak samo... — Wcale tego nie powiedziałam, coś ty? — Ale pomyślałaś, to mi wystarczy. — Czepiasz się! — Bardzo możliwe. Hanka wzruszyła ramionami, odwróciła się i poszła do grupy dziewcząt, wśród których stała Elżbieta. Dosyć już miała tych dąsów Oli. „Niby przyjaciółka, a zazdrości mi, że się kocham i że jestem szczęśliwa" - pomyślała z goryczą. Nie wracały razem do domu, Ola z pośpiechem spakowała teczkę i wyszła sama. Znów miała szklące oczy, co zwiększyło 64 tylko rozdrażnienie Hanki, która nigdy nie umiała współczuć ludziom płaczącym. Zaczerwienione powieki i żałosny grymas twarzy wzbudzały w niej jedynie rodzaj obrzydzenia. Czuła się jednak zawiedziona i nieszczęśliwa, idąc ulicą, i nawet oglądanie wystaw księgarskich, co zawsze bardzo lubiła, nie zdołało poprawić jej humoru. Zamiast prosto do domu poszła zwiedzić otwartą w pobliżu wystawę reprodukcji malarstwa. Jakie to wszystko było cudowne! Gdyby mama zgodziła się powyrzucać z mieszkania te wstrętne olejne chatki z malwami i widoczki morza o zachodzie słońca, a zamiast nich powiesić smutną, pustą ulicę paryską Utrilla albo takiego szafirowobłękitnego koguta Chagalla... Co za kolor! Wystarczy spojrzeć, a wszystko staje się jakąś półsenną bajką, niespokojną i pełną poezji. Koniecznie trzeba mamę namówić, żeby tu przyszła. Może da się ją przekonać wreszcie, że... — O, Hanka! Co tu robisz? W głosie Elżbiety brzmiało wyraźne zdumienie, którym Hanka poczuła się trochę dotknięta. — A ty co? Ja przecież chodzę na wystawy. Teraz trochę rzadziej... — uzupełniła z pewnym zażenowaniem. — My chodzimy często. Na każdą — powiedziała Elżbieta. — To znaczy, my obie z mamą, bo tatuś i brat wcale się malarstwem nie interesują. Matka Elżbiety miała zielony, modny płaszcz i futrzaną czapeczkę. Sportowe zielone pantofle, rdzawy szalik i rękawiczki tegoż koloru stanowiły dopełnienie stroju. Hanka nie patrzyła nawet na jej twarz, tylko właśnie na całą sylwetkę... „Nasza mama jest nawet ładniejsza, ale co z tego?" — pomyślała rozżalona i zaraz sobie wyobraziła, jak by to było przyjemnie, gdyby spotkały się na tej wystawie we cztery, a Hanka przedstawiłaby: „To moja mama. Też interesuje się malarstwem...". A mama miałaby także taki modny płaszczyk i ładne uczesanie, i irchowe śliczne rękawiczki, które dostała od ojca i które od pół roku 5 — Po słonecznej stronie 65 leżą gdzieś tam w szufladzie, bo „szkoda ich nosić na co dzień, i w ogóle po co takie luksusy...". Wyobrażała sobie dalej, jak to matka Elżbiety rozmawiałaby z jej mamą o oglądanych reprodukcjach, bo mama znałaby doskonale nazwiska malarzy, a nie określałaby za jednym zamachem współczesnego malarstwa krótkimi słowami: „Ach, te kicze nowoczesne!". To nieoczekiwane spotkanie wydało się Hance zdecydowanie nieprzyjemne. Odechciało się jej dalszego zwiedzania. — Do widzenia! — powiedziała. — Muszę wracać do domu. Serwus, Elżbieta! — Szkoda, że nie chcesz oglądać z nami. — Szkoda, ale muszę już iść. Jakoś się ten wczorajszy dzień nie układał. Wszystko chyba dlatego, że Andrzej wczoraj znów nie zadzwonił. Hance wydało się, że na dworze jest bardzo chłodno. Skuliła ramiona, włożyła ręce do kieszeni i poszła w stronę domu. Wczesny wieczór już się zagęścił, na ulicy zapaliły się jarzeniówki, w których świetle przechodzący ludzie wyglądali na zmizerowanych, bezbarwnych, zmęczonych. Drzewa ogołocone z jesiennego złota i czerwieni stały ubogie, wyciągając w ciemność bezlistne gałęzie. „Dziś już na pewno zadzwoni" -pomyślała. Ledwie matka otworzyła jej drzwi, już wiadomo było, że coś się dzieje. — Marta ma grypę, zaczynają się jesienne historie. Wracam do domu i od razu widzę, że z nią coś niedobrze. Oczywiście, ma trzydzieści osiem stopni z kreskami. I żeby chociaż sama pomyślała, że trzeba wziąć aspirynę, położyć się do łóżka... — Ależ, mamo, nie rób dramatu. Matka jednak dalej narzekała, krzątała się po mieszkaniu, zaparzała w kuchni jakieś ziółka, ścieliła łóżko Marty, przygotowywała lekarstwa... 66 Marta siedziała w fotelu z wypiekami na twarzy. Oczy miała błyszczące, mrugała powiekami, bo raziło ją światło. Chude ramiona ledwie zaznaczały się pod maminym szalem. — Oj, ja nie chcę leżeć! - jęknęła nagle. — Mamo, nie mogę leżeć, przecież mam popis w szkole, muszę ćwiczyć... — Najwyżej nie będziesz brała udziału w popisie. Dostaniesz zaświadczenie lekarskie, że byłaś chora i że ćwiczyć nie mogłaś. Marta rozpłakała się. Nie wyjmując dłoni spod szala, schowała w nie twarz i tylko widać było, jak przez jej pochylone plecy przebiega drganie wywołane szlochem. Hanka pogłaskała siostrę po ramieniu, ale nie mogła się jakoś zdobyć na żadne, nawet zdawkowe słowa pocieszenia. Wiedziała bardzo dobrze, że Marcie wcale nie chodzi o zaświadczenie lekarskie, tylko o to, że od długiego czasu po kilka godzin dziennie przygotowywała się do tego popisu, a teraz... — No, nie płacz, Marta, nie płacz! Obok Marty leżała paczka zawinięta w papier i przewiązana sznurkiem, ale Hanka nie zwróciła na nią uwagi; stała przed siostrą, patrzyła z góry na jej zmierzwione włosy i nawet chciała ją w jakiś sposób uspokoić, tylko że ta rozpacz wydawała się jej jeszcze bardzo dziecinna. — Hanka, były do ciebie dwa telefony - powiedziała Joasia, wchodząc do pokoju. Palce miała umazane atramentem, ciemne smugi widniały nawet na okrągłej, trochę błyszczącej twarzy. — Dwa telefony? - krzyknęła Hanka, zapominając w jednej chwili o płaczącej siostrze. — I ty mi mówisz o tym dopiero teraz? — A kiedy miałam powiedzieć? — spokojnie odrzekła Klusia. — Przecież dopiero co przyszłaś. — Kto dzwonił? — Nie wiem. Jakiś pan, pewnie jakiś chłopiec — poprawiła się- — I co powiedział? No, mówże wreszcie. 67 - Nic. Spytał, czy jesteś w domu, ja powiedziałam, że nie, on powiedział: „To dziękuję". — I że jeszcze zadzwoni? — Nie. Ale jeszcze drugi raz dzwonił. — Ach, no widzisz, coś narobiła. Mogłaś powiedzieć, że będę niedługo. — Skąd mogłam wiedzieć, kiedy wrócisz? — wzruszyła ramionami Klusia i potoczyła się z powrotem do drugiego pokoju odrabiać lekcje. Mama denerwowała się z powodu szlochów Marty. — Uspokój się, od płaczu podniesie ci się temperatura. Kładź się już do łóżka, prędko; zaraz dostaniesz lekarstwo. Wstając, Marta potrąciła paczkę, która zsunęła się na podłogę. Podniosła ją i chwilę trzymała w ręku, nie wiedząc, co z tym zrobić. — Aha, prawda, to dla ciebie — mama takim ruchem, jakby się chciała jej co prędzej pozbyć, wetknęła paczkę Hance. — Dla mnie? — Dostałam dziś wyrównanie w biurze, więc... No, myj się, Marta, prędko i jazda do łóżka. — Ach, mamo! — krzyknęła Hanka. Z papieru wyjrzała niebiesko-zielona krata. — Mamo! — powtórzyła cicho, a potem, wciąż trzymając w ręku kraciastą spódnicę, objęła matkę za szyję. Za chwilę przymierzała spódnicę przed lustrem, z uczuciem, że jakoś mniej się jej teraz podoba niż na wystawie i że w ogóle niedobrze wszystko wyszło. Tamta awantura! Rosnący niesmak przysłaniał radość posiadania upragnionego ubrania. Ach, jakie to wszystko głupie i skomplikowane, że też nie można się czymkolwiek cieszyć tak po prostu, bez zastrzeżeń. — Oczywiście, ten żółty sweter nie pasuje do niej — odkryła nagle. — Wezmę jasnopopielatą bluzeczkę... Teraz spódnica wyglądała ślicznie, a gdy Hanka jeszcze przy- 68 czesała sobie włosy i rozchyliła wargi w uśmiechu — wszystko było naprawdę wspaniale. Wtedy zadzwonił telefon. — Tak, ja, Andrzej? Wiem, dzwoniłeś już dwa razy. Andrzej powiedział, że to nie on dzwonił. — Jak to nie ty? A kto w takim razie? Nie wiedział kto, wcale się tym zresztą nie interesował, tylko chciał się z Hanką zobaczyć, i to prędko, najlepiej jutro, bo jest taka jedna pilna sprawa. Nie może powiedzieć przez telefon, jaka. Więc co? Spotkają się? — Tak, Andrzej, oczywiście! Strasznie się cieszę, a ty? Miała uczucie, że w jej głowie gra złota trąbka Armstronga: jeden dźwięk przejmujący i ostry, aż biały, jak rozżarzony do ostatnich granic metal. Wiedziała doskonale, jaka to może być ta ważna, nie cierpiąca zwłoki sprawa. Nie zagada się zakochania jakimiś tam elektronowymi żółwiami i lotami w kosmos. Odłożyła słuchawkę powolnym, ostrożnym ruchem, jakby gdzieś tam w drutach telefonicznych istniały jeszcze nie domówione słowa. Podeszła do okna, zapatrzyła się w ciemność: cóż za piękny wieczór! Ludzie w świetle jarzeniowych latarni mają twarze tajemnicze i interesujące, bezlistne drzewa niby cienie wyłaniają się z mroku. Gdyby tak podarował jej kwiat na tym spotkaniu jutrzejszym... Jeden kwiat, czerwoną różę na przykład. Marta leżała już w łóżku. Oczy miała przymknięte, wargi silnie spieczone; jej wyciągnięte na kołdrze długie, chude ręce wyglądały żałośnie. Mama przyniosła zaparzone zioła, siadła na brzegu łóżka. — Wypij, dziecko, to ci dobrze zrobi. Marta nic nie mówiła; drobnymi łykami piła zioła, trzymając kubek w obydwu dłoniach. Drgnęła gwałtownie, gdy Hanka otworzyła radio i muzyka taneczna buchnęła na pokój. — Wyłącz radio, przecież ją boli głowa. 69 — Po prostu nie przyszło mi to na myśl. Trochę było żal, że nie można słuchać, bo rytm utworu urwanego w połowie taktu był dobry. Może by później nadawali jakieś piosenki? „Marta się pieści z tą grypą" — usiłowała wmówić sobie, choć było rzeczą aż nadto wyraźną, że siostra jest naprawdę chora. Trochę, mimo wszystko, miała żalu do Marty, że rozchorowała się akurat w taki dzień jak dzisiejszy. „Nieprzyjemne rzeczy nie powinny istnieć na świecie" — zdecydowała. Znów odezwał się wyraźny, dźwięczny ton złotej trąbki — nie wolno go zniszczyć za nic w świecie. Niech gra. Nikomu nic do tego Siedzieli naprzeciwko siebie w małej kawiarence, przy stoliku o czarnym, lśniącym blacie, na którym bardzo ładnie wyglądałaby jedna czerwona róża, gdyby oczywiście była. Na czarnym blacie zamiast róży stały dwie filiżanki kawy i popielniczka pełna niedopałków po jakichś ludziach, którzy przedtem siedzieli przy tym stole. Hanka piła kawę, która wcale jej nie smakowała, ale wstydziła się do tego przyznać Andrzejowi, żeby nie pomyślał przypadkiem, że dziewczyna rzadko bywa w kawiarniach. Istotnie, bywała rzadko, przeważnie z ojcem, gdy zabierał ją na lody albo ciastka. Było im wtedy wesoło, ojciec opowiadał dowcipy, żartował, śmiali się oboje z byle czego. Teraz nie było wesoło, bo Andrzej siedział milczący, z pochyloną głową i bębnił palcami w stół. Nie zwrócił uwagi na nową spódnicę, był zamyślony i taki daleki, jakby między nimi istniały całe przestrzenie, a nie jeden mały kawiarniany stolik. Wydawało się to niezwykłe i jednocześnie zachwycające. Jakaś dziewczyna siedząca przy sąsiednim stoliku strzygła oczami w stronę Andrzeja, co drażniło Hankę i kazało jej w manifestacyjny sposób pokazać, że chłopiec należy wyłącznie do niej, do Hanki, i że wywracanie oczu na nic się nie zda. Przysunęła się bliżej, tak, żeby dotknąć ramieniem jego ramienia, położyła dłoń na wciąż bębniących w stół palcach. 71 - Chciałeś mi coś powiedzieć, a teraz boisz się? — patrzyła mu w oczy natarczywie, mając pewność, że gdy tylko spojrzy na nią, dzieląca ich przestrzeń skurczy się i zniknie. Spojrzał, ale wzrok jego, chłodny, krytyczny, onieśmielił Hankę tak bardzo, że już nie wiedziała, co powiedzieć, i tylko za nic nie chciała, żeby Andrzej zauważył, jak w tej chwili czuje się bezradna. Więc przechyliła głowę i roześmiała się, zdając sobie jednocześnie doskonale sprawę z tego, że śmiech jej zabrzmiał nienaturalnie, o wiele za głośno. — Dlaczego tak się śmiejesz? — Andrzej wyjął rękę spod dłoni dziewczyny i odsunął swoje krzesło. — Śmieję się, bo mi jest wesoło, i masz taką zabawną minę, okrrropnie ponurą, wiesz. Taką minę jak, jak... — chciała znaleźć jakieś dowcipne porównanie, ale nic jej nie przychodziło na myśl. Ruchem, w którym już była lekka desperacja, przygładziła sobie włosy. Zauważyła, że mięśnie w twarzy Andrzeja są napięte. — Moi rodzice rozwodzą się — powiedział nagle i spojrzał na nią uważnie. — Tak? — zapytała uprzejmie, bo rodzice Andrzeja nic ją nie obchodzili. Nie znała ich w ogóle i wcale nie rozumiała, dlaczego ma właśnie dziś o nich rozmawiać. — To znaczy ojciec... — Andrzej zaciął wargi — ojciec znalazł sobie kogoś innego, jakąś panią. — Przejmujesz się tym. — Nie — odpowiedział — nie przejmuję się wcale. — No więc... — zaczęła, ale przerwał jej w pół słowa: — On chce mnie zabrać z sobą do Wrocławia, bo tam wyjeżdża. — Kto? — Ojciec. Chce, żebym był z nim, ale ja nie pojadę. — To cudownie! — odetchnęła głęboko, pomyślawszy, że wyjazd Andrzeja byłby czymś okropnym. Co by się wtedy stało z jej miłością? Nie można się przecież na dłuższą metę kochać w kimś, kto mieszka daleko, w innym mieście. — Nie pojadę — powtórzył Andrzej. — Zostanę z mamą. 72 — Z mamą będzie ci lepiej? — Nie, z ojcem byłoby lepiej; miałbym... Ojciec różne rzeczy obiecuje, ma przecież kupę forsy, ale ja zostanę z mamą. — Kochasz swoją matkę? — Nie wiem, czy kocham — powiedział ze zniecierpliwieniem. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. — Nic z tego nie rozumiem — roześmiała się Hanka, uświadamiając sobie jednocześnie, że znów się śmieje bez sensu, że drażni tym Andrzeja, ale nie mogła się opanować. Czuła dziwne podniecenie i miała ochotę krzyknąć mu: „Przestań już o tych swoich rodzicach, co mnie to obchodzi! Mów o nas, o tobie i o mnie — tylko to ma znaczenie!". Widocznie jednak dla niego więcej znaczyły tamte sprawy, bo znów do nich powrócił: — Bratu dobrze: dostał mieszkanie w Hucie, będzie się żenił. Zresztą prawie nie bywa w domu, ale ja... — ścisnął głowę obiema zaciśniętymi w pięści dłońmi — ja ciągle jestem w domu. Matka rozpacza, nie mogę już tego znieść! I nagle zaczął gorączkowo, szybko, przechyliwszy się przez stół: — Słuchaj, w czwartek jeden kolega pożyczy mi motor. Chcesz, pojedziemy do Zakopanego. Na cały dzień. Wezmę cię na siodełko, może uda się skoczyć do którejś doliny. No co, chcesz? Pojedziesz? Propozycja była tak niespodziewana, że Hankę zupełnie zaskoczyła. Nie umiała zebrać myśli, przestraszyła się nawet. — Jak to we czwartek? A szkoła? — Ach, szkoła! — machnął pogardliwie ręką. — Dziecko jesteś? — Rodzice... — wyjąkała — rodzice mnie nie puszczą. — To już twoja rzecz — wzruszył ramionami. — Zresztą jak nie możesz, to nie jedź, nie ciągnę cię przecież siłą. — Ależ ja chcę jechać z tobą, tylko czy nie można by... No, na przykład w niedzielę? — W niedzielę nikt nie pożyczy motoru. 73 — A czy musimy koniecznie jechać do Zakopanego? — spróbowała nieśmiało. — Ja muszę — powiedział zdecydowanie. — Muszę się gdzieś poruszać. Najlepiej mi zrobi Zakopane. Oszaleję w domu, ciągle tylko łzy i awantury. Nie masz pojęcia, co to jest. — Nie powinieneś na to zwracać uwagi. Ostatecznie to przecież nie twoje sprawy. — Nie — zgodził się — nie moje sprawy. Ale nie wydawał się przekonany. — A jeżeli pojedziemy do Zakopanego, nie będziesz o nich myślał? . — Nie będę — zapewnił — zapomnę zupełnie. Przez cały dzień nie pomyślę ani razu. — Zrobię tak, żeby pojechać — obiecała. Teraz, w tej chwili wiedziała, że pojedzie, że mogą ją nawet wylać ze szkoły, a i tak postąpi, jak zechce. Usprawiedliwienie zresztą nasunęło się łatwo i było proste. Powiedziała głośno: — Człowiek powinien robić tylko to, czego chce. Andrzej nic nie powiedział na tę sentencję, co zresztą nie zachwiało w Hance pewności, że jest ona słuszna. Tak czy inaczej, najważniejsze było, że miała szaloną ochotę na przejażdżkę, której urok tkwił również i w tym, że była — nie ma się co łudzić — zakazana. — Andrzej, to będzie cudownie! — wykrzyknęła w końcu i roześmiała się teraz swobodnie. — Tak — powtórzył Andrzej — będzie cudownie! — Tylko ty i ja! — Co? — My we dwoje tylko! — Jasne. Przecież tylko dwa miejsca są na motorze - zauważył i spojrzał na zegarek. — Muszę iść do domu. — Dobrze, ale jak się umówimy? — odsunęła pustą filiżankę i wzięła z sąsiedniego krzesła torebkę i szalik. 74 — Czy można zapłacić? — chłopiec zwrócił się do kelnerki. — Dwie małe. — Musimy się umówić — powtórzyła Hanka. — Dziś jest poniedziałek... — Zadzwonię do ciebie. — Ależ ja nie mogę mówić o tym przez telefon, żeby wszyscy słyszeli! Koniecznie musimy się spotkać. — Dobrze, to w środę. O piątej. Ustalimy godzinę wyjazdu. Nie pytał nawet, czy jej ta pora odpowiada; po prostu postanowił i już. Przytaknęła ruchem głowy. — Odprowadzisz mnie? — wzięła go pod rękę. — Nie. Pożegnali się krótkim „cześć!" i rozeszli w dwie różne strony ulicy. Skoro tylko Hanka znalazła się sama, cała tak dotychczas prosta sprawa wyjazdu zaczęła się komplikować, a w miarę zbliżania się do domu zdawała się komplikować coraz bardziej. „Mamie nie powiem, może ojcu... Nie, ojciec także nie pozwoli. Boże, co by się działo, gdyby mama wiedziała! Oli też nie mogę powiedzieć, ciągle się o coś boczy. Zresztą po co mam komukolwiek mówić? Nie jestem dzieckiem, pojadę. Nikomu nic do tego!" Zdawało się jej, że już czuje na twarzy bijący wiatr i słyszy chrzęst drobnych kamyczków wyrzucanych spod kół motocykla. - Tańcząca ciotka Szła po schodach zdecydowana na wszystko, kiedy jednak znalazła się pod drzwiami mieszkania, świadomość, że nic nikomu nie potrzebuje mówić, przestała być krzepiąca, zaczynała nawet ciążyć. Wbrew woli powracało uporczywe pytanie: co będzie, jeśli wyrzucą ze szkoły? Odpowiadała sama sobie, że jest jej wszystko jedno, ale czuła, że nie byłaby to sprawa do skwitowania jednym prostym, lekceważącym zdaniem. Nacisnęła dzwonek. Zabrzmiał ostro, jazgotliwie — dzwonił długo, jak na alarm. — Co ty robisz? Dziecko chore, jest ciocia Bola, a ty z niczym się nie liczysz — zgromiła ją matka. — I gdzie byłaś tak długo? — Miałam coś do załatwienia. — Co takiego? — Szkolne sprawy. Mamo, czy muszę o wszystkim dokładnie opowiadać? Dajże spokój! — wyminęła matkę i weszła do pokoju. — Dobry wieczór, ciociu. Ciotka wyciągnęła ramiona serdecznym, wylewnym ruchem. — Hanulka, jak wyrosłaś! Ale ty jesteś chuda! Wandeczko, trzeba jej koniecznie coś na apetyt... — Nie chcę nic na apetyt, ciociu — zaprotestowała Hanka. — Chcę być szczupła. — To teraz taka moda — wtrąciła matka. — Nie zdrowie najważniejsze, tylko figura. 76 Ciotka nie zrezygnowała z perswazji. — Wierz mi, to wcale nie jest ładnie. Ja nigdy się nie odchudzałam... — To widać - zauważyła siostrzenica, obrzucając krytycznym wzrokiem masywną postać ciotki, zajmującą cały fotel, i zaraz umilkła pod karcącym spojrzeniem matki. Ciocia nie zaniechała dalszych pouczeń, przerzuciła się tylko na inną dziedzinę. — Moda, moda! A te nowoczesne uczesania... coś okropnego! A malowanie się! Co te dziewczęta wyrabiają ze swoimi twarzami! Za moich czasów nikt się tak nie malował. Teraz wymyślili... — Nie — powiedziała Hanka — wymyślili dawno, jeszcze w Egipcie, w starożytności... — Nie wymądrzaj się - przerwała matka - przynieś raczej talerzyki i filiżanki. Napijemy się herbaty — zwróciła się do ciotki. Hanka spojrzała na Martę, która zdawała się drzemać, w każdym razie nie brała żadnego udziału w rozmowie. W kuchni wszystko było przygotowane: talerzyki wyjęte z szafki, drobne ciasteczka upieczone przez mamę, filiżanki na tacy — gotowe już do nalewania herbaty. Z pokoju dolatywała dalsza rozmowa: — Pomyśl, Bólu, co z tą moją Martą! Taka jest wątła, ciągły kłopot z jej zdrowiem. Teraz znowu leży. Wprost nie wiem, jak sobie ze wszystkim poradzić. Hanka wiedziała: mama oczekuje, że ciotka zechce zaofiarować swoją pomoc, bo nigdzie nie pracuje, więc mogłaby przyjść przed południem. Ale ciotka powiedziała z wahaniem: — No, a Marek? Przecież ci pomaga... — Marek! — w głosie mamy brzmiało lekkie rozgoryczenie. — Jeździ tylko ciągle*: to Gliwice, to Warszawa, Katowice. Zresztą sama znasz Marka; czy się kiedykolwiek zajmował domem? — Mamo! - zawołała głośno Hanka. — Można już przynieść herbatę? — Przecież prosiłam cię, żebyś przyniosła. Nigdy nie słyszysz, co się do ciebie mówi. Przez otwarte drzwi Hanka widziała, jak ciotka poprawiła się 77 w fotelu. „Teraz zacznie - pomyślała: — A myślisz, że u mnie w domu inaczej?" — A myślisz, że u mnie w domu inaczej? - zaczęła ciotka. -Że Franek inny? Wczoraj mówię mu: „Powieś chociaż marynarkę do szafy, żeby nie leżała na wierzchu". — I powiesił? — Ależ skąd! Powiedział, że po to ma dom, żeby się w nim czuł swobodnie. Nie rozumiem, dlaczego człowiek ma się czuć swobodnie, kiedy rzeczy leżą nie na swoim miejscu. Albo te niedopałki od papierosów... — Marek pali fajkę - zauważyła mama. - Zobacz, jak wyglądają firanki... — Proszę, herbata już jest. - Hanka stawiała pełne filiżanki ostrymi ruchami, rozchlapując płyn na spodki. — Uważaj — nie mogła się powstrzymać od uwagi mama — poplamisz serwetki. — I żeby chociaż jakieś zrozumienie było... - zaczęła znowu ciotka. — Może ciasteczka - podsunęła jej Hanka paterę. - Proszę, ciociu. - Znów spojrzała na Martę. Dziewczynka leżała z zamkniętymi oczami i tylko drganie kącika wargi świadczyło, że nie śpi i nie może opanować ust, które ułożyły się w grymas niesmaku. — A tatuś to nawet niepotrzebne papierki rzuca czasem na podłogę - wtrąciła się do rozmowy Joasia. — Zabieraj się stąd! - krzyknęła Hanka. - Słyszysz? Zmiataj! Dosyć już miała tego wszystkiego. Czy mało jej było własnej trudnej sprawy, w której nikt, zupełnie nikt nie mógł pomóc ani nawet poradzić? Jeszcze teraz wysłuchiwać rodzinnych labidzeń, które nikogo nie mogły obchodzić i od których niemalże mdliło. Ojciec ma rację, że nie lubi ciotki Boli. Och, żeby sobie wreszcie poszła. — Tak się cieszę, żeś przyszła — powiedziała mama serdecznie. — Ostatnio prawie nikogo nie widuję, kręcę się tylko przez cały dzień między biurem a domem i tak życie schodzi... 78 — Praca, praca, ciągła praca... — pokiwała głową ciotka. Czapeczka z szarej wełny, ładna nawet, ale jakoś źle włożona, przekrzywiła się jej na głowie i odsłoniła kosmyki siwiejących włosów. Poprawiła ją, nie zaglądając do lustra, tak po prostu nasunęła głębiej na czoło i oparła zniszczone dłonie o stolik. Patrząc na nią, Hanka poczuła, że nie cierpi pracy, w ogóle żadnej pracy, i za nic w świecie nie pozwoli, żeby przez tę pracę miała kiedykolwiek stać się podobna do ciotki czy nawet do mamy. I niech się dzieje, co chce, pojedzie do Zakopanego, już nawet nie tylko dlatego, żeby być razem z Andrzejem, ale by wyrwać się z tego nudnego domu. Pojedzie... prosto w samą radość! Wszystko jedno, co powie na to mama, bo i tak z byle czego robi dramaty; jeden dramat więcej, jeden mniej... Hanka poczuła się zupełnie rozgrzeszona ze swego jeszcze nie popełnionego przewinienia. — Nalać herbaty, ciociu? — spytała. — Bardzo cię proszę. Więc wiesz, Wandeczko... O czym to ja mówiłam? Aha, o Heniu... Zupełnie nie mogę się z tym dzieckiem porozumieć. Syn, a przecież jakbyśmy mówili różnymi językami. Ja proszę, Franek tłumaczy: „Ucz się, co z ciebie wyrośnie?", a on jakby nie słyszał, jakby to nie do niego. My w jego wieku... Zaczęły z mamą wspominać swoje szkolne czasy: jak się uczyły dobrze, jakie były obowiązkowe, jak szanowały swoich rodziców. Ciotka Bola machnęła ręką. — Teraz wszystko inaczej! Tobie lepiej, masz dziewczynki; z dziewczynkami zawsze łatwiej. — Wcale nie łatwiej — powiedziała cicho mama i opuściwszy głowę, mieszała z wielką uwagą herbatę w swojej filiżance. Ciotka także zamilkła. Siedziały tak obok siebie — siostry, każda zamyślona nad swoimi domowymi troskami, i nie patrząc na siebie, uśmiechały się smutnymi, bardzo podobnymi uśmiechami. Hanka nie potrafiła powstrzymać ziewania, zakryła dłonią usta, ale i tak zauważyły; mama odłożyła łyżeczkę, ciotka znów 79 poprawiła zsuwającą się czapkę. Spojrzała na siostrzenicę z wyrzutem. — Nie rozumiecie tego — powiedziała. — Kędyś, jak będziesz miała swój dom... Dziewczyna roześmiała się na samą myśl o swoim domu i o tym, że mogłaby nie być młoda. Wcale jeszcze nie chciała myśleć o takich sprawach, pragnęła kochać się — to było najważniejsze i najpiękniejsze. Ciotka także się chyba kiedyś kochała... Ale nie — zdecydowała — to niemożliwe! Rozśmieszyła ją sama myśl o zakochanej ciotce. — Przepraszam, ale mam lekcje — wstała od stolika i przeszła do drugiego pokoju. Tam Joasia kończyła właśnie pisać zadanie; siedziała skupiona, ze zmarszczonym czołem i półotwartymi ustami. — Wiesz — podniosła głowę, gdy weszła starsza siostra — u nas w klasie jedna dziewczynka ma rower, dostała od rodziców. — No to co? — Nic. Ma. Jeździ na nim. Joasia była rozżalona na Hankę, że tak mało przejawiła zainteresowania sprawą roweru. Taka wspaniała rzecz: jedziesz sobie równiutko ulicą, lekko, prędko, wszyscy oglądają się za tobą i nikt nie myśli: „Jaka ta dziewczynka jest gruba", tylko każdy się zachwyca: „Jak ona świetnie jedzie na rowerze". Klusia uśmiechnęła się, wyobrażając sobie to wszystko, i pochyliła głowę nad zeszytem. — Dziewczynki — zawołała po jakimś czasie matka — chodźcie pożegnać się z ciocią. Wkładając podawany przez Joasię płaszcz, ciotka obiecywała: — Więc, kochanie, przyjdę jutro rano posiedzieć z Martą, a co do środy, to jeszcze się umówimy. — W środę po południu ja mam od piątej zajęcia — wtrąciła szybko Hanka, licząc, że skoro powie o tym teraz, uniknie dopyty-wań ze strony mamy. Ale przeliczyła się. — Jakie zajęcia? 80 — W szkole. Mama więcej nie pytała, tylko przetarła dłonią czoło. — W każdym razie któraś z was musi być w domu po południu, bo zamówiłam chłopca do noszenia węgla. Trzeba będzie mu pokazać, gdzie jest nasza piwnica. Ja mam zebranie w biurze, na którym muszę być koniecznie. — Środa jeszcze daleko — pocieszyła ciotka — na pewno wszystko się jakoś ułoży, nie martw się, Wandeczko. Po wyjściu gościa mama od razu zaczęła: — Marta, dostaniesz lekarstwo. Zmierz tymczasem gorączkę; wyglądasz, jakbyś miała większą. Joasiu, ty tak przez cały dzień chodziłaś w swetrze z dziurą na łokciu? Cóż za niechlujstwo! Zdejmuj zaraz sweter, muszę go przecież pocerować. Hanka, odrobiłaś lekcje? Może byście chociaż umyły filiżanki. — Mamo — spytała nieoczekiwanie Hanka — czy ciocia Bola była ładna, jak była młoda? Twarz matki ożywiła się, stała się miękka, łagodna. — Bardzo ładna; miała śliczną, świeżą cerę i taka była zgrabna. A jak lubiła tańczyć! Stanowili piękną parę z wujem Frankiem, naprawdę! — A dlaczego teraz zrobiła się taka? — Jaka? — No, ja wiem... Jakaś zaniedbana, a poza tym nie cieszy się niczym, tylko ciągle narzeka i narzeka. Mamo, dlaczego? — Hanka natarczywie domagała się odpowiedzi. Wyraz twarzy matki przestał być miękki. — No cóż — westchnęła przeciągłe — życie... Hanka uznała temat za wyczerpany; już nie miała o czym rozmawiać z matką, odechciało się jej zupełnie. Poustawiała umyte filiżanki i wyszła z kuchni. W pokoju Marta dawała jej rozpaczliwe znaki, żeby zbliżyła się do jej łóżka. — Słuchaj — szepnęła, gdy siostra pochyliła się nad nią. — Jeżeli jutro zostaniemy same w domu... słuchaj, musisz coś dla mnie zrobić. 6 — Po słonecznej stronie 81 Była wyraźnie podniecona, oczy jej błyszczały nienaturalnie, wciąż zwilżała końcem języka spieczone wargi. — Ależ dobrze, Marta, zrobię. Zadzwonić do Grażyny, tak? — Nie, nie, to coś innego. Ja ci później powiem... — urwała, bo właśnie weszła Joasia. Hanka przeszła do drugiego pokoju i uchyliła okna. Chłodne, jesienne powietrze wdarło się z ulicy, ale nie czuła zimna. Chciała myśleć o swoich kłopotach - wiedziała, że powinna ułożyć sobie wszystko: co powie rodzicom, co powie w szkole, ale tak bardzo nie miała w tej chwili ochoty zajmować się sprawami nieprzyjemnymi! — Jutro mi coś przyjdzie do głowy - uspokoiła samą siebie. Późnym wieczorem, leżąc już z zamkniętymi oczami, szła z Andrzejem tatrzańską doliną, w której czerwieniły się krępe buki i złociły misterne, jak z japońskich drzeworytów, strzelające w górę modrzewie. Andrzej obejmował ją ramieniem, coś mówił, ale tak cicho, że nie można było zrozumieć. — Powiedz, Andrzej, powiedz jeszcze raz... — prosiła go Hanka. I nagle zobaczyła, że Andrzeja przy niej nie ma. Na żółknącej łące tańczyła ciotka Bola. Była zwiewna i lekka, a na głowie miała przekrzywioną szarą czapkę. — Coś zgubiłam - powtarzała - zgubiłam, zgubiłam! Gdzie się to zapodziało? — Ale co, ciociu? Rozłożyła obie ręce i powiedziała bezradnie: — Kiedy nie wiem... Hanka otworzyła oczy. Księżyc świecił jej prosto w twarz. Naciągnęła kołdrę i pomyślała: „Cóż za głupie sny! Żeby stara, nudna ciotka śniła się człowiekowi. Okropność!". Spotkanie, ale nie to W klasie bomba! Wybuchła na pauzie między biologią a fizyką, zagłuszyła sprawy szkolne i domowe, wywołała nie kończące się komentarze. Teraz, kiedy dziewczęta już dowiedziały się o wszystkim, wydawało im się, że — domyślne i spostrzegawcze — same zorientowały się przedtem, przed paru dniami, tylko po prostu nie chciały na ten temat mówić. Przypomniały sobie nagłe odejścia Elżbiety od grupy rozmawiających koleżanek i to także, że często w czasie pauz podchodziła do okna, by samotnie wpatrywać się w zachmurzone niebo zwisające ponad szarymi dachami domów. Przypominały sobie wiele znaczące półuśmiechy na jej twarzy, gdy była mowa o jakichś nowych sympatiach Lusi czy Frani; barwę głosu odmienną od codziennej i roztargnienie tak wyraźne, że aż może trochę „na pokaz". Oczywiście zauważyły wszystko — w każdym razie teraz były przekonane, że istotnie tak było — jednak wówczas wiązały to ze sprawami innymi, znacznie bardziej zwykłymi. Bo Elżbieta zawsze, po każdym filmie czy po przeczytanej książce, która jej się szczególnie podobała, a już najczęściej po obejrzeniu teatralnej sztuki — przychodziła na drugi dzień do klasy nieco odmieniona, z innymi ruchami i innym głosem, jakby przywdziewała na twarz maskę widzianej wczoraj aktorki czy wyobrażonej postaci z powieści. Trwało to czasem cały dzień do końca lekcji, czasem tylko go- 83 dzinę albo nawet i jedną pauzę. Potem zza maski - jak gdyby nigdy dość szczelnie nie mogła ona przylegać - wyglądała właściwa Elżbieta, prawdziwa albo może i nieprawdziwa, ale ta, którą znały: piętnastoletnia dziewczyna lubiąca śmiech, zabawę, szkolne plotki i jeszcze lekcje polskiego, na których znów była inna, zwłaszcza gdy recytowała wiersze. Więc i teraz myślały, że Elżbieta po swojemu przybiera którąś z masek, nie z wesołej francuskiej komedii tym razem, raczej może z jakiejś romantycznej historii, nawet nie bardzo współczesnej. Na pauzie jednak - tej między biologią a fizyką - Elżbieta nie wytrzymała, odgarnęła kruczoczarne włosy i wypaliła całkiem po prostu, nawet z wyraźną pretensją: — Nic nie widzicie? Ale gapy! Nie zauważyłyście? Jeszcze nie były pewne, o co chodzi, więc obejrzały ją od stóp po czubek głowy, a ona tylko westchnęła nad tym zadziwiającym brakiem orientacji koleżanek. — Zakochałam się, dziewczynki, słowo daję. Na umór! — Nie mów! Przez chwilę miała rozmarzony wyraz twarzy, potem jednak w jej policzkach zaczęły się zarysowywać dwa zabawne dołeczki jak od powstrzymywanego śmiechu. Dołeczki pogłębiły się, a ich właścicielka nie zdołała opanować wesołości. — Serio! Taka jestem szczęśliwa, mówię wam, nieprzytomnie! No i co wy na to? Można się było założyć, że jeżeli Elżbieta zakochała się, powiedzmy, o godzinie czwartej po południu, to już dwie minuty po czwartej musiała bawić się myślą, jaka będzie heca, gdy powie o tym w klasie. „Heca" oczywiście była, bo przecież w pierwszej chwili dziewczęta aż zaniemówiły z wrażenia. A potem strzeliły całe fajerwerki pytań: — Słuchaj, nie bujasz nas? — Pewnie balona robi, a ty jej wierzysz! — Musisz nam wszystko opowiedzieć. 84 — Do jakiej szkoły on chodzi? — Słuchaj, Elżbieta, pokażesz go nam? — Przecież to nieprawda! — Właśnie że prawda! — zapewniła Elżbieta. — Jak mamę kocham! I do żadnej szkoły nie chodzi. To jest grafik. Artysta! Ostatnie słowa powiedziała takim tonem, jakby wymieniała najwyższą godność możliwą do osiągnięcia na świecie. — Grafik — powtórzyła. — Coś tam robi w redakcji u tatusia. Zupełnie dorosły. Przychodzi do nas... — Do ciebie? — spytała Ola. — No... właściwie do tatusia, ale żebyście wiedziały, jak na mnie patrzy! Wczoraj pocałował mnie w rękę! No i co? To „no i co?" nie wywołało hałaśliwego wybuchu podziwu, tylko wymianę pytających i zażenowanych spojrzeń, bo nigdy jeszcze żadnej z dziewczynek nie pocałował nikt w rękę. Więc teraz każda ukradkiem obrzuciła wzrokiem swoje przybrudzone atramentem palce, wyobrażając sobie, że to ją właśnie spotkało takie szczęście i że w ten sposób została pasowana na dojrzałą kobietę. Tylko Ola stała nieruchomo i dopytywała się dalej z właściwą sobie dokładnością i pragnieniem wyjaśnienia każdej sprawy aż do samego końca: — Patrzy na ciebie? Jak patrzy? — Nie masz pojęcia! Tego nie da się opowiedzieć! — Ja też myślę, że chyba nie... — powiedziała po chwili Ola i aż zmarszczyła brwi. Wargi miała lekko rozchylone i twarz wzniesioną ku górze, jakby poddawała ją niewidzialnemu spojrzeniu niewidzialnego chłopca. Hanka zauważyła, że Ola przez tę naprawdę krótką chwilę była niemal ładna. Hanka nie patrzyła na swoje ręce, nie chowała ich pośpiesznie, z zawstydzeniem do kieszeni szkolnego fartucha, jak to robiły inne koleżanki. Czuła pewien zawód i pretensje do Elżbiety, że musiała ją ubiec tym swoim wyznaniem i stała się przez to głównym ośrodkiem zainteresowania dziewczynek. Teraz właśnie obsko- 85 czyły Elżbietę wszystkie, każda starała się do niej docisnąć jak najbliżej. — Ela, jak się nazywa? — Nie powiem — zarzekła się od razu. — To chociaż jak ma na imię. — Janusz — dała się ubłagać. Nikt nie miał wątpliwości, że ów Janusz z miejsca zakochał się w Elżbiecie, toteż zupełnie niestosowne wydało się dziewczętom pytanie Hanki, wypowiedziane w dodatku dość natarczywie: — I powiedział ci, że cię kocha? Co, powiedział? Elżbieta milczała przez chwilę, jakby i ją samą to pytanie zaskoczyło, a potem znowu stała się aktorką z filmu, doświadczoną i uwodzicielską. — Mnie wystarczy jedno spojrzenie, żeby wiedzieć! — To mało! — krzyknęła Hanka z niezrozumiałym dla nikogo rozdrażnieniem. — Nie znasz się na tym, Elżbieta! — A ty się znasz, rzeczywiście! — Elżbieta czuła się prawie jak królowa, którą ktoś chce zdetronizować. — Porozmawiamy kiedyś, jak się zakochasz... To „kiedyś", przypominające żywo sposób wyrażania się mamy: „Kiedyś, jak będziesz starsza i mądrzejsza...", uderzyło w Hankę ostro i boleśnie. Zawsze, zawsze między nią a Elżbietą była lekka, nie domówiona rywalizacja; nigdy nie umiała cieszyć się sukcesami Eli w przedstawieniach szkolnych ani też jej nowymi ubraniami, których miała wiele, znacznie więcej niż Hanka. I teraz sama nie wiedziała, jak to się stało, ale posłyszała swój własny głos brzmiący jak głos innej dziewczyny, małej i głupiej, chcącej się pochwalić przed koleżanką nową lalką: — Ja? Ja kocham się już od dawna, tylko nie paplam o tym dokoła. Skupiła teraz na sobie spojrzenia wszystkich koleżanek i jakieś szczególnie uporczywe — Oli, ale sama nie odwracała wzroku od pociemniałych z wrażenia oczu Elżbiety. Dziwne tylko było, że nie doznała żadnej satysfakcji. Chociaż w jednej chwili udało się 86 jej z dobrym skutkiem odebrać dzisiejsze królowanie koleżance, rósł w niej niesmak w stosunku do samej siebie, że zrobiła to w sposób chyba prostacki. — Ach, tak! — powiedziała Elżbieta. — Ach, tak — powtórzyła. — No to świetnie! Na szczęście zadźwięczał w tej chwili dzwonek, co rozładowało w Hance napięcie. — Elżbieta ma pomysły! W takim starym się zakochać! — powiedziała, siadając w ławce. — Może jest naprawdę interesujący? - szepnęła w zadumie Ola. — Bo jeżeli go sobie wybrała... — Nie! - potrząsnęła zdecydowanie głową Hanka. - Tu się nie wybiera, to samo przychodzi do ciebie i... Chcesz czy nie chcesz, jesteś zakochana. Spostrzegła, że sama sobie przeczy, że inną miarę stosuje do Elżbiety niż do siebie. — Nie chcę, nie chcę, nie chcę! - powiedziała cicho Ola, pochylając się nisko nad rozłożonym na ławce zeszytem. Hanka dotknęła ręką jej ramienia. — Czego nie chcesz? Co ci jest? Przyjaciółka wyprostowała się, ale wciąż miała wzrok utkwiony w kartkach zeszytu; zdawała się być całkowicie pochłonięta zapisanymi w nim notatkami i pewnie nie dosłyszała pytania, bo nie odpowiedziała na nie. Koleżanki za nimi wymieniały ciche uwagi o tym, że dwie najładniejsze w klasie dziewczynki zakochały się prawie jednocześnie. — Której chłopiec jest przystojniejszy? Co, jak myślisz? — Ciekawe, która z nich będzie się kochać dłużej? „Ja, oczywiście — postanowiła Hanka. — Nie odkocham się za nic w świecie. Nie chcę, żeby znowu wszystko było szare i zwyczajne jak dawniej". Zresztą wiedziała, że niech tylko znajdą się oboje z Andrzejem w Tatrach, znów powróci tamten wycieczkowy nastrój uskrzydle- 87 nia, bo tam właśnie — w górach — powietrze jest po prostu nasycone czymś radosnym i wystarczy nim odetchnąć, a wszystkie troski i kłopoty przestaną istnieć, znikną. Tu nie znikały, wydawały się nawet potęgować i kiedy do klasy weszła nauczycielka, Hanka nagle poczuła dławiący skurcz w gardle na myśl, że jednak może być wyrzucona ze szkoły i nigdy więcej nie usiądzie w tej swojej jasnej klasie, pośród plotkujących dziewcząt. Żal się jej zrobiło, że ostatnio gorzej się uczyła, żal wszystkiego, nawet tych zielonych roślin stojących na oknach i zniszczonej ławki z nie startym, zaschniętym kleksem po prawej stronie. Gdy się wreszcie lekcje skończyły — a wlokły się dziś nieznośnie długo — Hanka, nie oglądając się na nikogo, nie żegnając się nawet z Olą, pobiegła do szatni, gdzie nie spojrzała w lustro, jak to zwykle robiła, tylko porwała płaszcz z wieszaka i wypadła na ulicę. Mżył drobny, skośny deszcz pomieszany ze śniegiem, uporczywy, nieprzyjemny, ale nie zważała na pogodę. Śpieszyła do domu podniecona i pełna sprzecznych uczuć, bo chciała się cieszyć, chciała czuć tylko radość, nic więcej, a przecież była niespokojna i zdenerwowana, jakby czekał ją jakiś egzamin, do którego źle się przygotowała. Żeby już była piąta godzina i Andrzej czekający w kawiarence. Pomyślała, że gdyby go dziewczęta mogły zobaczyć, pękłyby z zazdrości, Elżbieta chyba także — i ta myśl poprawiła nieco jej samopoczucie. Gdy wpadła z impetem do mieszkania, Joasia właśnie wkładała beret. — Mam zbiórkę — oświadczyła — musisz, Hanka, być w domu, bo przyjdzie ten od węgla, a cioci Boli nie ma... — Jaki znowu od węgla? — No ten, o którym mama mówiła, nie pamiętasz? — Nic o tym nie wiem. — Jak to nie wiesz? — wzruszyła ramionami Klusia. 88 — No, wszystko jedno. — Hanka odsunęła siostrę sprzed lustra, nie zważając na jej opór. — Marta jest przecież w domu. — Marta nie może wstać z łóżka i iść do piwnicy, mama nie pozwoliła. Kazała, żebyś ty albo ja... — Oszalałaś? Ja wychodzę przed piątą. — On mu tu przyjść przed piątą. — Nic nie wiem, nic mnie to nie obchodzi. — Mnie też nic nie obchodzi, ja mam zbiórkę! — wypaliła Joasia i zanim Hanka zdążyła się obejrzeć, najmłodsza siostra zniknęła za drzwiami. — Słuchaj, wróć! Klusiu, musisz zostać! — krzyknęła za nią Hanka, wychylając się na schody, ale odpowiedział jej tylko cichnący odgłos szybkich kroków siostry. — No i co ja teraz zrobię? Ale mnie ta smarkata urządziła! Niech tylko wróci, już ja jej pokażę! — rozwrzeszczała się niczym przekupka na rynku, aż Marta podniosła się na łóżku. — Nie krzycz tak... — Nie krzycz! — z braku winnych Hanka całą złość wylała na młodszą siostrę. — Zawsze mi tak musicie zrobić? Opamiętała się na widok zmizerowanej twarzy Marty, która wpatrywała się w nią zmęczonymi i nic nie pojmującymi oczami. Hanka zamilkła i tylko desperackim ruchem strzepnęła obiema dłońmi spódnicę. Podniecenie siostry udzieliło się Marcie, poczuła, że znów ma wypieki na twarzy. Przyłożyła dłoń do policzka i pomyślała z rozpaczą, że pewnie gorączka wraca i że mama nie pozwoli jej wstać z łóżka, tylko każe leżeć i leżeć... Nie było chwili do stracenia. Marta odgarnęła kołdrę i spuściła nogi na dywanik. Nie wstała, bo zakręciło się jej w głowie, przymknęła tylko oczy, chcąc przeczekać ten przykry moment, kiedy ściany zdają się pochylać, a podłoga usuwa się spod stóp. — Hanka! To, co ci mówiłam wtedy... wiesz? - Co mówiłaś? — spytała siostra nieprzytomnie. Biegała teraz 89 między kuchnią, w której nastawiła żelazko, a łazienką, gdzie bulgotała puszczona z kranu woda. „Może rzeczywiście zdążę? A może węglarz wcale nie przyjdzie? — pocieszała się. — Różne rzeczy przytrafiają się ludziom, węglarze też mogą mieć jakieś swoje zebrania albo grypę mogą złapać... W co się ubrać na dzisiejsze spotkanie?" Zawiązała włosy siateczką i długo myła twarz chłodną wodą. Nie słyszała, co Marta mówiła, może zresztą nic nie mówiła... Wszystko jedno, później powtórzy... Ale w pewnej chwili poprzez szum wody dotarł do niej od szeregu dni nie słyszany w domu dźwięk fortepianu. — Coś ty! — wpadła do pokoju. — Co ty wyrabiasz, Marta? Jak mama się dowie, że wstałaś, będziesz miała! Marta siedziała przy fortepianie. W odchylonym skrzydle, czarnym i lśniącym jak lustro, odbijała się niewyraźnie jej głowa z rozwichrzonymi włosami. Kiedy Marta odwróciła się w stronę Hanki, w jej twarzy widoczne były właściwie tylko duże, lekko skośne oczy, większe niż zwykle, rozszerzone, może przez wysiłek albo i niepokój. — Ja o tym chciałam z tobą... Nie powiesz mamie, prawda? — Jasne, że po... — zaczęła Hanka i przerwała, bo woda z mokrej twarzy ciekła jej po policzkach i skapywała na spódnicę. — Przecież nie wolno ci... sama wiesz. — Mogę grać tylko, jak nikogo nie ma w domu, bo Klusia wy-paple — mówiła gorączkowo Marta. — Mam popis, Hanka, zrozum! Muszę... — A jeżeli będziesz miała większą temperaturę wieczorem? Marta ucięła krótko: — No to będę miała, ale poćwiczę. Ty nie powiesz, prawda? Hanka trzymała ręcznik przy twarzy dłużej, niż to było konieczne do zupełnego wytarcia się. Odjęła go wreszcie i zapewniła cicho siostrę: — Jasne, że nie. 90 Marta skinęła głową uspokojona, a Hanka była zła na siebie, że nie obiecała tego siostrze od razu. Po co robiła głupie ceregiele, uwagi o zdrowiu, czy dlatego, że Marta młodsza? Tylko że upór siostry był zupełnie niedorzeczny. — Że też ty się przejmujesz swoimi szkolnymi sprawami... Nie warto! Marta już zaczynała grać. Pochylona nad klawiaturą zdawała się nie słyszeć nic dokoła, jednak widocznie dotarła do niej uwaga Hanki, bo nie przerywając grania, powiedziała prosto: — Warto. — Kiedy będziesz starsza... — machnęła ręką Hanka i pobiegła do łazienki. Nie ma o czym mówić i zresztą nie ma po co. Teraz najważniejsze: włosy! Nie chciały się dobrze układać, kosmyczek z lewej strony zbyt przykrywał czoło. — Ach, prawda, żelazko! Tak się nagrzało, że nie można nim było na razie prasować. Za oknami wciąż padał ten sam drobny, zacinający deszcz, niebo było szare, jednostajne, bez najmniejszej szczeliny w chmurach, przez którą mogłoby się przedrzeć słońce. „Byle tylko jutro rozpogodziło się — pomyślała Hanka, dmuchając na żelazko, bo zdawało się jej, że tak szybciej ostygnie. — Jutro włożę spodnie, gruby sweter i wiatrówkę... Będzie cudownie!" Kończyła prasować spódniczkę, kiedy zadźwięczał dzwonek. Była godzina za kwadrans piąta. — Ach, Boże, ten przeklęty węglarz! Jednak przyszedł. — Krzyknęła głośno, żeby usłyszał za drzwiami: — Zaraz otworzę, proszę czekać! Mocowała się dobrą chwilę ze spódnicą, w której zaciął się błyskawiczny zamek, wreszcie uporała się z nim i skoczyła otworzyć drzwi. — Kubły są w kuchni — zawołała, nie patrząc na wchodzącego — a klucz od piwnicy tutaj. Tylko prędko, bo ja się strasznie śpieszę. 91 — Dobry wieczór! — powiedział węglarz, zamykając drzwi do przedpokoju. — Będzie prędko, mnie także zależy na czasie. — To niech pan to sobie bierze — wskazała kubły i klucz wiszący w przedpokoju. — Ale nie wiem, gdzie jest piwnica państwa. Spojrzała niechętnie na przybyłego: był nie bardzo wysoki, mocno zbudowany. Stał, przyglądając się Hance z taką miną, jakby bawiła go jej bieganina między przedpokojem a kuchnią, wymachiwanie rękami i zniecierpliwiony sposób mówienia. Spod okularów w grubej oprawie patrzyły na dziewczynę ciemne, bardzo bystre oczy, w których — gdyby to Hankę chociaż trochę w tej chwili obchodziło — można by dostrzec prócz rozbawienia również i wyraźne zainteresowanie. — Więc idziemy do piwnicy, dobrze? — powiedział. — Pójdziemy, pójdziemy, zaraz. Bierze pan kubły? — Obydwa można? — Obydwa, tylko już! Nie usiłowała ukryć zdenerwowania, wręcz przeciwnie, okazywała jawnie młodemu człowiekowi, że przyszedł nie w porę. Bo był chyba młody, tak, zupełnie młody, i Hanka nawet zdziwiła się, skąd mama wynalazła takiego dziwnego węglarza, niepodobnego zupełnie do tych ludzi, którzy do tej pory przychodzili nosić węgiel, myć okna czy cyklinować podłogę w mieszkaniu. — Proszę pana, te dwa kubły wystarczą — zapewniła go, gdy wrócili z piwnicy. — Skądże! Mam napełnić skrzynię, takie jest zlecenie. Trzeba będzie ze trzy razy obrócić. — Trzy razy? — Co najmniej. Ale proszę się nie martwić, zrobię wszystko szybko. — Ja się wcale nie martwię — rozzłościła się — tylko mam pilne zajęcie. — Rozumiem. 92 — Właśnie nic pan nie rozumie. Jutro można by to zrobić... — zaczęła, ale młody człowiek przerwał jej w pół zdania: — Jutro mam wykłady przez cały dzień, nie mogę nosić. Zresztą zlecenie jest na dziś. Nie rozumiała, co to za zlecenie, ale było jej wszystko jedno. Spojrzała na zegarek: za pięć piąta! Andrzej oczywiście zaczeka, pewnie już siedzi w kawiarence. — Skoro już pan wie, gdzie nasza piwnica, nie muszę więcej z panem schodzić. — Właściwie to nie - powiedział - sam sobie poradzę. Tylko jeszcze poproszę o miskę i szmaty, bo mam umyć okna w kuchni i w jednym pokoju. — Po co myć okna? — przeraziła się, jakby młody człowiek zaproponował co najmniej rozebranie całego domu, cegła po cegle. — Pewnie żeby były czyste — roześmiał się. — No to okna jutro. Nie, jutro pan nie może; pojutrze... — Pojutrze też nie mogę, mam ćwiczenia. — Ćwiczenia w myciu okien? — Nie, na uniwersytecie. A następnego dnia mam mycie okien na Basztowej. Gdzie są ścierki i miednica? — spytał, wrzucając węgiel do skrzyni, a po chwili dodał: - Kto to gra Bacha? — Moja siostra. Miednica jest w łazience, a ścierki, o, tutaj... Do widzenia, ja już idę. Marta, wychodzę. Dziesięć po piątej, zrobiło się dziesięć po piątej! Przez głupi węgiel, przez głupie okna... Śpieszyła ulicą, roztrącając przechodniów. Zdyszana dobiegła do przystanku, kiedy tramwaj, którym miała jechać, właśnie ruszył. Nie czekała na następny, pędziła w stronę ulicy, na której znajdowała się kawiarnia. Piętnaście po piątej... Może zegarek źle idzie? Szedł chyba źle, bo zegar uliczny, który właśnie mijała, wskazywał piątą dwadzieścia. Andrzej pewnie będzie zły, że musi czekać. Kiedy zziajana, spocona, z rozwichrzonymi włosami dopadła wreszcie kawiarenki, miała uczucie, że za chwilę serce rozsadzi jej klatkę piersiową. Wszedłszy, nie potrafiła odróżnić twarzy siedzą- 93 cych przy stolikach ludzi; wszyscy byli zamazani i niewyraźni. Patrzyła, patrzyła - potem obeszła wszystkie stoliki, jeden po drugim. Były zajęte, ale przy żadnym z nich nie siedział Andrzej. „Więc nie czekał? Jak to? Nie czekał na mnie?" - jeszcze nie mogła uświadomić sobie dostatecznie wyraźnie tego faktu. A jednak chłopca nie było. - Odnajdę go — postanowiła — dowiem się, gdzie mieszka. Pójdę do niego do domu. Ewka musi znać jego adres albo Antek... Pełna nowych nadziei pobiegła do budki telefonicznej, połączyła się z Ewką. Telefon dzwonił, dzwonił, nikt jednak przez długi czas nie podnosił słuchawki. W końcu odezwała się gosposia i powiedziała, że wszyscy wyszli i wrócą dopiero późnym wieczorem. Pozostawał więc tylko Antek. ?^ Coś niedobrego jest w domu Ojciec od tygodnia był w Krakowie, nie miał żadnego wyjazdu. Marta cieszyła się jego obecnością przez pierwsze dwa dni, przez dwa następne zdążyła się do tego faktu przyzwyczaić, teraz zaś bez większego żalu myślała, że w przyszłym tygodniu ojciec znów wyjedzie. — Nie, nie rozumiem, dlaczego nie wykorzystujesz czasu na czytanie — dziwił się. — Przecież oczy cię nie bolą. — Nie. — Więc dlaczego? Nie lubisz książek? Jakże mu wytłumaczyć, że lubi czytać, ale jeszcze bardziej lubi sobie spokojnie leżeć i wyobrażać różne rzeczy. Na przykład, że jest śliczną aktorką filmową, w długiej, lśniącej sukni z głębokim wycięciem na plecach, że udziela właśnie wywiadu dziennikarzom: „Jaki jest pani ulubiony kolor?" „Kolor bzu". Nie liliowy, tylko właśnie „kolor bzu", to brzmi znacznie lepiej. „Czy lubi pani zwierzęta?" „Tak, mam w domu pięć kotów. Uwielbiam koty". No i padną jeszcze inne pytania, a potem wywiad ukaże się we wszystkich pismach, razem z fotografiami Marty. Bardzo przyjemnie jest myśleć o takich sprawach; szkoda, że ojciec tego nie rozumie, że niecierpliwi się zupełnie serio, jeżeli 95 Marta po przeczytaniu jakiejś książki nie potrafi na przykład po-1 wiedzieć, kto ją napisał. Więc kto wie, czy nie lepiej, że wkrótce pojedzie: można będzie znów tęsknić do jego powrotu, cieszyć się, I gdy krótkim pobytem w domu uczyni wieczór odmiennym od codziennych. Hanki ojciec nie strofuje, patrzy na nią za to często, zwłaszcza wtedy, gdy dziewczyna tego nie zauważa. A Hanka teraz całymi godzinami potrafi stać oparta o piec, przywarta do niego plecami, jakby szukała ciepła, którego widocznie nie zapewniał jej gruby sweter zapięty pod samą szyję. Nie odzywa się też do nikogo, a jeżeli ktoś zwróci się do niej, odpowiada krótko, przy czym wyraz jej twarzy świadczy najwyraźniej, że rozmowę traktuje jako coś nieprzyjemnego. I nie dostrzega czujnych spojrzeń ojca, nie dostrzega chyba w ogóle niczego. — Hanka ma teraz zupełnie nowe miny — zauważyła raz Joasia. — Prawda, Marta? Na wakacjach miała inne, a teraz znowu inne. Jak ty myślisz, co to może znaczyć? — Nie wiem — powiedziała Marta. Nie wiedziała, ale czuła najwyraźniej, że coś niedobrego pojawiło się w domu. Ojciec właśnie skończył przepytywać Joasię z zadanych na następny dzień lekcji i nastawił radio, z którego wzniósł się wysoki śpiew Elli Fitzgerald. Hanka oderwała się od pieca, krzyknęła ostro: — Nie, nie! Tylko nie to! — Myślałem, że lubisz jej piosenki. Dawniej przecież... — zaczął ojciec, ale przerwała mu szybko: — Dawniej to zupełnie coś innego — i wzruszyła ramionami na znak, że uważa dyskusję za skończoną. — A może byśmy wszyscy poszli odwiedzić Pawłów? Albo chodźmy do Franka i Boli — zaproponował ojciec, zamykając radio. — No, jak? Marcie na pocieszenie, że zostanie sama, przyniesiemy czekoladę, zgoda? — Doskonale! — Marta nawet ucieszyła się; jak wyjdą, będzie 96 sobie wyobrażała, że jest sławną pianistką: sala nabita publicznością, nie milknące brawa po każdym utworze, kosze kwiatów. Będzie grała... - Ja nigdzie nie pójdę - oświadczyła Hanka. - Chodź z nami, córeczko, będzie przyjemnie. - Nie, tatusiu, proszę cię... Mama wkładała ciemną wizytową sukienkę. Dobrze jej było w brązowym kolorze kasztanów. Ojciec to zaraz zauważył: - Ładnie wyglądasz! - Ja? Ładnie? - zdziwiła się. - Gdybym nawet chciała, nie mogę ładnie wyglądać - spojrzała na swoje ręce: były zniszczone robotami domowymi, szorstkie, nie pielęgnowane. Ale pudrując sobie twarz, uśmiechnęła się leciutko - może sama podobała się sobie w tej sukience, rzadko bardzo używanej, tylko na wizyty. Ojciec jeszcze nie zrezygnował: - Nie namyśliłaś się, Haneczko? Nie odpowiedziała, tylko przecząco pokręciła głową. - Serwus! - krzyknęła Joasia na pożegnanie. Zostały same. Marta chwilę nasłuchiwała, jak kroki milkły, potem leżała chwilę z przymkniętymi oczyma. Więc jak to miało być na tym koncercie? Najpierw chyba Bach... Dziewczynka jednym ruchem odchyliła kołdrę, opuściła nogi na podłogę. - Pogram sobie. - A pograj. - Hanka! - Marta zamiast do fortepianu podeszła do siostry. — Dlaczego jesteś taka? - Jaka? - Nie wiem. Jakaś dziwna. - Lepiej zabierz się do grania - odburknęła. To było rzeczywiście najlepsze z wszystkiego, co Marta mogła zrobić. Koncert i kosze kwiatów gdzieś się rozwiały, zabrzmiała natomiast dwugłosowa fuga Bacha. Brzmiała dobrze: temat zapo- 7 — Po słonecznej stronie 97 czątkowany najpierw lewą ręką, potem podjęty przez prawą nie załamywał się nigdzie, prowadzony bezbłędnie, bardzo precyzyjnie i jasno. Gdyby tak właśnie udało się zagrać na popisie! Ale Marta wiedziała, że wtedy będzie grała na pewno gorzej, bo sama myśl o tym, że słuchać jej będą i patrzeć na nią obcy ludzie, zawsze licznie przychodzący do szkoły na popisy — wywoływała niepokój i przestrach. Teraz jednak była prawie zadowolona zarówno z siebie, jak i z tej fugi, co wychodziło właściwie na jedno. Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Marta wsunęła się szybko pod kołdrę, więc Hanka poszła otworzyć. — Cześć! Chciałaś czegoś ode mnie? — pytał Antek od progu. Wszedł zamaszyście — wesoły, przyjazny, od razu zażądał sukien do podłogi, żeby nie zabłocić parkietów w pokoju, zastrzegł się też, że wpadł tylko na chwilę, niemniej rozsiadł się wygodnie w opuszczonym przez Hankę fotelu. Ożywiony, opowiedział dowcip o pajączku, który jeszcze nie umiał liczyć, nakazał Marcie szybkie wyzdrowienie, zakomunikował, że idą dziś z Krystyną do kina, a w końcu przypomniał sobie, po co tu właściwie przyszedł, więc powtórzył pytanie: — Chciałaś czegoś ode mnie, Hanka? — Nie, nic. — Ala mówiła, że byłaś u nas w domu. Przed tygodniem, tak? Coś w tym rodzaju. Nie mogłem przyjść wcześniej, no ale to chyba nie było nic pilnego, prawda? — Nie, nic pilnego — powtórzyła za nim Hanka. — Tak też sobie myślałem, czyli nic się nie stało... — Nic się nie stało. Antek spojrzał raz i drugi na Hankę, pokręcił głową: coś mu się w niej nie podobało. — Czy u was jest zimno? — zdziwił się. — Wyglądasz, jakbyś zmarzła. Zatuliła się szczelniej w sweter. 98 — A może masz grypę? Jak Marta? — Nie mam grypy i Marta też już nie ma, tyle że dalej gorączkuje. „No, w taki sposób — zdecydował chłopiec — możemy prowadzić rozmowę do sądnego dnia. Chyba niepotrzebnie przyszedłem..." Zauważył, że Hanka patrzy na niego tak, jakby był przezroczysty. Stała oparta o piec plecami, ręce miała schowane w rozciągnięte rękawy swetra i milczała uparcie, odseparowana od otoczenia. Antek nie pojmował, co to miało znaczyć: Hanka, równa przecież dziewczyna, robi teraz nielichą zgrywę. — Więc jaka to była sprawa, z którą przyszłaś wtedy, w ubiegłą środę, co? — zagadnął. Spuściła głowę nisko, że nie mógł widzieć jej twarzy zasłoniętej przez opadający kosmyk włosów, a po chwili powiedziała ze sztucznym spokojem, nawet z uśmiechem, który wypadł zupełnie żałośnie: — Już nieważne. — Dlaczego nieważne? Przykro mu się zrobiło, że może przez niego wydarzyło się coś złego, bo właściwie powinien był zainteresować się tym wcześniej i wpaść tu zaraz na drugi dzień po przyjściu dziewczyny, a nie dopiero po tygodniu. Chciał teraz tę swoją opieszałość jakoś naprawić, wytłumaczyć, lecz nie wiedział, o co chodzi, Hanka zaś dalej nie kwapiła się wcale z udzieleniem wyjaśnień. — Dlaczego nieważne? — powtórzył pytanie. — Bo nie. Nie ma żadnej sprawy. Niepotrzebnie przyszedłeś. — No wiesz! Ja przecież... Dziewczyna szybkim ruchem wyciągnęła chusteczkę z kieszeni swetra i wytarła nos, wciąż nie podnosząc głowy. — Jednak chyba masz katar — powiedział tak tylko, byle coś mówić, bo milczenie Hanki i jej lakoniczne odpowiedzi zaczynały go drażnić. 99 Nie lubił żadnych niedomówień, nie lubił sytuacji, kiedy wcale nie wiadomo, jak się zachować i co powiedzieć. Zaczął żałować, że nie przyprowadził ze sobą Krysi, bo dziewczynie łatwiej byłoby przecież dogadać się z dziewczyną niż chłopcu, zwłaszcza w takich łzawych sprawach. Postanowił skierować rozmowę na inne tory, zdecydowawszy, że skoro Hanka nie chce powiedzieć, o co jej wtedy chodziło, to widocznie nie było to rzeczywiście nic ważnego. — Widujesz kogoś ze znajomków? Ewkę, Cześka? — Nie. Czesiek telefonuje czasem, kiedyś spotkałam go na ulicy. — No i co? — I nic. A co ma być? — No, nie wiem - zakłopotał się Antek. - Przecież wiadomo, że on ciebie... że ty jemu... to znaczy... — Co mnie to obchodzi. Antek spojrzał na zegarek. Najchętniej już by sobie stąd poszedł, lecz umówił się z Krysią przed kinem dopiero za trzy kwadranse, a deszcz wciąż padał. Po prostu nie chciało mu się chodzić po deszczu, skoro mógł wygodnie siedzieć w ciepłym pokoju. Tylko ta Hanka... Naprawdę, zgrywę urządza, chociaż to wcale do niej nie pasuje. Zadzwonił telefon i wtedy Antek zauważył błyskawiczną zmianę w twarzy dziewczyny. Przypadła do aparatu. — Halo! - wołała zdyszanym głosem. — Halo! Oczy jej rozbłysły, na policzki wystąpiły w jednej chwili rumieńce. — Halo! Tak. Kto mówi? A potem, także w jednej chwili, cała przygasła, mówiąc bezbarwnym głosem: — Ojca nie ma w domu. Wyszedł. Odłożyła słuchawkę gestem pełnym zniechęcenia, jakby trzymała w ręku coś nieprzyjemnego i chciała się tego możliwie najszybciej pozbyć. 100 Chłopiec uznał, że dobrze zrobi, znów powracając do plotek; był to według niego najłatwiejszy sposób podtrzymania rozmowy. - Spotkałem Wojtka, jego ojciec dostał mieszkanie. Podobno nadzwyczajna radość w rodzinie z tego powodu. A Ewkę raz widziała Krysia. Czy Ewka dalej kocha się w Andrzeju? - Skąd, ma nową sympatię: jakiś Jurek czy Julek. Ja go nie znam. - Nową sympatię! - zaśmiał się Antek. - Zupełna wariatka, ciągle zmienia te sympatie. W takim razie już jej pewnie nie obchodzi, że Andrzej miał kraksę na zakopiańskiej szosie i... Hanka, co ty? Hanka obiema rękami wczepiła się w kołnierz Antkowego swetra i pochylona nad siedzącym chłopcem, rzucała krótkie, urywane pytania: - Miał kraksę? Skąd wiesz? Antek, powiedz! I co? Jaką kraksę? Przestańże milczeć! - Powiedziałem przecież: miał kraksę. Na zakopiańskiej szosie. Najechała na niego ciężarówka, to znaczy na jego motocykl. - I co? Co Andrzej? - Nic wielkiego: ma złamaną nogę i leży w szpitalu. Gorzej, że jechał na cudzym motorze: nieźle go pokiereszował! Mój brat mówił, że części zapasowe trudno będzie dostać, bo... - Co mnie obchodzą części zapasowe! - krzyknęła Hanka. Wydawała się teraz ożywiona, rozpięła sweter, ruszała się swobodnie, lekko, była tylko ogromnie, nie do opanowania podniecona. Przysunęła sobie krzesło do fotela, na którym siedział Antek, potem widocznie zdecydowała, że lepiej będzie słuchać, gdy znajdzie się jeszcze bliżej niego, bo usiadła na poręczy fotela, tak że chłopiec nie widział jej twarzy, tylko słyszał głos, rwący się w natarczywych, bezładnych pytaniach: - Więc, mówisz, Andrzej jest od tygodnia w szpitalu? W którym? - Skąd wiesz, że od tygodnia? Ja się przecież o tym dowiedziałem dopiero przedwczoraj. Leży w Myślenicach czy gdzieś tam, 101 ale matka ma go tu ściągnąć, do kliniki, a jeżeli się da, to nawet do domu. Zresztą nie wiem dokładnie, pewnie raczej do kliniki. — Antek, słuchaj, musisz się dowiedzieć. Ja nie znam nawet jego adresu — poskarżyła się nagle. — Ja także — powiedział niefrasobliwie. — A po co ci to potrzebne? Teraz dopiero spostrzegła, jak bardzo niewiele wie o Andrzeju, prawie nic! Ale to już w tej chwili mało ważne. Najistotniejsze było... No, mogłoby się zdawać, że cieszy się z wypadku Andrzeja, ale przecież właściwie tak nie jest! Cóż za gmatwanina uczuć! Ponad wszystko wybijało się jednak poczucie jakiegoś nagłego odprężenia i aż pulsującej radości: nie dzwonił, nie odzywał się nie dlatego, że nie chciał, ale że naprawdę nie mógł. I jeszcze było poczucie winy własnej, wprawdzie niezbyt dotkliwe, raczej nawet trochę miłe: to wszystko przez nią, przez Hankę tak się stało. Spóźniła się wtedy na spotkanie i Andrzej zrozpaczony pojechał do Zakopanego sam, nie zważając w drodze wcale na szybkość... Gdyby mogła pobiec do niego zaraz dziś! Uklękłaby przy łóżku, zbliżyła twarz do jego twarzy: „Andrzej, daruj! Ja naprawdę, naprawdę nie mogłam wtedy przyjść". „Daruję ci wszystko". „Ale twoja noga..." „Głupstwo! Skoro przyszłaś i jesteś teraz ze mną, reszta nie ma znaczenia". Stała przed niczego nie pojmującym Antkiem, z przymkniętymi oczyma, zapatrzona w tamten obraz pojednania i wzajemnych wyznań, który się jej ukazywał z drobiazgową dokładnością. - Muszę go zobaczyć — powiedziała zdecydowanie. - Ale po co? Dlaczego? — usiłował ją uspokoić Antek i nagle zaczął pojmować. Podniósł głowę, przyglądał się dziewczynie tak uważnie, jakby nigdy jeszcze nie miał do tego okazji. - Ty, Hanka! — zawołał. — A mnie nawet do głowy nie przyszło... Wydawał się bardziej pochłonięty swoim brakiem domyślności niż sprawą Hanki. 102 — Antek, powiesz mi, kiedy go przywiozą tu, do kliniki? — No, jeżeli będę wiedział... — obiecał z wahaniem. — Będziesz się dowiadywał? Słuchaj, musisz! — Ale historia! — Antek parsknął, jakby mu się ta cała sprawa wydała zabawna. W istocie rzeczy nie miał ochoty brać na siebie żadnego zobowiązania i wcale tego nie usiłował ukrywać. Z ulgą stwierdził, spojrzawszy na zegarek, że może już iść na spotkanie z Krystyną, ale kiedy po pożegnaniu się stał w kurtce przy drzwiach, jeszcze raz odwrócił się do Hanki. — Postaram się... No, Hanka, słyszysz? Postaram się dowiedzieć. Chyba żeby mi się nie udało, to wtedy... sama rozumiesz, trudno! Jakieś listy i jakaś dziewczyna Ola płakała tak rozpaczliwie, że nikt nie mógł jej uspokoić. Hanka stała, gładząc przyjaciółkę po głowie i ramionach. „No, nie płacz tak, Oleńka, nie płacz - powtarzała — nic się przecież takiego nie stało", inne zaś dziewczęta przyglądały się temu bezradne i trochę zastraszone, zwłaszcza że niewiele rozumiały z tego, co się wydarzyło. Wiedziały tylko tyle, że na ostatniej pauzie przyszła do szkoły ciotka Oli i, niezmiernie wzburzona, długo rozmawiała z wychowawczynią, wymachując trzymanymi w ręku listami i wykrzykując na cały korytarz: „Jeżeli pani nie zrobi z tego użytku, pójdę do dyrektora! To taka jest opieka szkoły?". Coś tam jeszcze wołała, awanturowała się ordynarnie, nie dając dojść wychowawczyni do słowa. Dziewczęta szeptały między sobą: — Co takiego Ola mogła zrobić? - Chyba coś strasznego, jeżeli jest taka awantura. Z ulgą zauważyły, że wychowawczyni udało się jakimś jej tylko wiadomym sposobem, polegającym w każdym razie na bardzo spokojnym, przekonywającym tłumaczeniu - nie dopuścić rozzłoszczonej ciotki do dyrektora, a także schować do kieszeni ów dowód niezaprzeczalnej winy w postaci jakichś listów pisanych na kartkach zeszytowego papieru. Odetchnęły, bo skoro sprawa znalazła się w rękach wychowawczyni, Ola mogła liczyć na spokojną i sprawiedliwą ocenę rzeczy. 104 Ale Ola po rozmowie z wychowawczynią wróciła do klasy aż spuchnięta od płaczu i teraz siedziała z głową schowaną między rozpostartymi na ławce ramionami, szlochając tak, jakby się nigdy nie miała uspokoić. — Oleńka, co ci pani zrobiła? — rzuciły się do niej. — Pani nic. Ona jedna wie... jedna rozumie... — usiłowała coś więcej powiedzieć, ale znów zachłysnęła się łkaniem. — Co ci powiedziała? — Nic, nic... tylko ciotka, ach, mój Boże, ciotka... — Co takiego ciotka? - krzyknęła wojowniczo Hanka, która już od dawna nie znosiła ciotki Oli i uważała, że można się po niej spodziewać wszystkiego najgorszego. — Moje listy, moje listy... - szeptała Ola, ale właśnie w tej chwili weszła do klasy wychowawczyni i pochyliwszy się nad zapłakaną dziewczyną, powiedziała ciepło: — Nie płacz. Listy są u mnie, możesz je sobie odebrać. Nie czytałam ich i nikt ich nie przeczyta. Twoje wyjaśnienia są dla mnie na razie wystarczające; kiedyś później jeszcze o tym porozmawiamy. Ola podniosła na mówiącą zapłakane oczy i nagle przytuliła się do niej z całej siły, jakby to była jedyna na całym świecie istota, u której mogła szukać ratunku. — Ale - dodała wychowawczyni — powiedz chłopcu o wszystkim. Niech nie pisze, bo ciotka i następne listy będzie z pewnością czytała, a nie zrozumie, że sprawa jest naprawdę czysta. Dziewczęta zupełnie oniemiały, a Hanka mogłaby przysiąc, że się przesłyszała: Ola i listy od chłopca? To się nie mieściło w głowie! — Ja nie chciałam, żeby pisał, wcale nie chciałam — załkała znów Ola i było to niezmiernie dziwne: która dziewczyna nie pragnęłaby dostawać listów od chłopca? — Nie mówmy już teraz o tym — powiedziała łagodnie wychowawczyni, a dziewczęta poczuły o to do niej żywą pretensję, bo 8 — Po słonecznej stronie 105 chciały się jeszcze czegoś dowiedzieć, tymczasem pani wyraźnie zmierzała do zakończenia rozmowy. — Dziewczynki, proszę siadać — odeszła od Oli i stanęła przed tablicą. — Wszystkie na miejsca, zaczynamy lekcję. — Oleńka, Oleńka — Hanka pogładziła przyjaciółkę po zgarbionych plecach, a Ola wyprostowała się nagle, jakby wcale nie chciała, żeby Hanka okazywała jej współczucie. — Dlaczego nic o swoim chłopcu nie powiedziałaś? Nie otrzymała żadnej odpowiedzi i poczuła się tym dotknięta. Nigdy, odkąd trwała ich przyjaźń, nie zdarzyło się, żeby przyjaciółka cokolwiek przed nią ukrywała. Dopiero teraz... I musiało się to wszystko wydarzyć właśnie dziś, kiedy Hanka miała iść do kliniki, pierwszy raz po kraksie zobaczyć się z Andrzejem. Jasne, że teraz już nie powie o tym Oli. Jeżeli ona chce ukrywać swoje sprawy, proszę bardzo, Hanka będzie robiła to samo. Spojrzała na zegarek: jeszcze dwie godziny do zobaczenia Andrzeja. Nie czuła żadnego niepokoju, tylko swobodną radość, tak jakby wszystko już było przesądzone i rozmowa w szpitalu nie mogła w niczym odbiec od tej, którą sobie, leżąc wieczorami w ciemności, wymarzyła. Ale kiedy w dwie godziny później wchodziła do wąskiego, długiego korytarza szpitalnego, gdzie wszystko było jasne i niemal świecące czystością, a ludzie w białych fartuchach przesuwali się także w specjalny sposób, spokojny i zwolniony, poczuła, że słowa, powtarzane niezliczoną ilość razy w myślach, teraz uleciały jej z pamięci. W głowie miała kompletny zamęt, a serce tłukło przyśpieszonym rytmem z oczekiwania tak intensywnego, że aż bolesnego. — Pokój numer czterdzieści osiem, czterdzieści osiem, czterdzieści osiem — powtarzała w kółko, przechodząc koło biało malowanych drzwi. Wreszcie znalazła właściwy pokój, w którym, jak się okazało, stały trzy łóżka, i w pierwszej chwili po wejściu wcale nie dojrzała 106 Andrzeja. Dopiero po paru sekundach odnalazła go wzrokiem i zdziwiła się, że taki był zmieniony. Blady, w pasiastej piżamie, z nogą na wyciągu — wcale nie przypominał szałowego chłopca, który kiedyś stał, chłonąc wiatr na przełęczy, lub z pewną siebie miną rozmawiał przy kawiarnianym stoliku. Zdziwił się tak bardzo, zobaczywszy Hankę, że trzymana w ręku książka opadła mu na kołdrę. — Cześć, Andrzej — wyszeptała i zabrakło jej zupełnie dalszych słów. Obejrzała się na pozostałych mężczyzn w pokoju. Nie miała pojęcia, co zrobić teraz, co powiedzieć; stała wciąż przy łóżku, patrząc z góry na Andrzeja i czekając, żeby on odezwał się pierwszy. — Siadaj — wskazał jej krzesło obok łóżka. — No, co tam u ciebie? Usiadła i złożyła ręce na kolanach — grzecznie, sztywno i bardzo nienaturalnie. — U mnie nic, zupełnie nic ciekawego. A ty? — Co ja? — No... z nogą. Prędko wyzdrowiejesz? — Parę tygodni muszę poleżeć, ale to głupstwo. — Za szybko jechałeś... — Chyba nawet nie, tylko ta ciężarówka. Ale trudno, co się stało, to się stało. Noga się zagoi. Doktor powiedział, że się świetnie zrasta. Znowu zapanowało krępujące milczenie. — Ja wtedy byłam w kawiarni, tylko, wiesz, trochę się spóźniłam — powiedziała cicho. Zamęt w myślach zaczynał się już uciszać. — Nie mogłam być wcześniej, bo... — zająknęła się, nie chcąc opowiadać o tak bezsensownej historii, jak noszenie węgla w domu. — Ach, wtedy? Nic nie szkodzi. Ja zresztą wtedy wcale nie... — Andrzej urwał zdanie i zaraz zaczął szybko mówić dalej: — Nawet lepiej: leżałabyś w rowie, a to nic przyjemnego. - Przecież nie o to chodzi — zaprzeczyła żarliwie, wcale nie 107 pragnąc, żeby zbyt lekko potraktował jej spóźnienie. — I nie myśl, że ja wtedy, wiesz, nie przyszłam, bo nie chciałam jechać... — Dajże spokój! — machnął ręką. — Nic się nie stało. — Jak to? Stało się! Miałeś przez to kraksę. — Ale skąd, wcale nie przez to. Tamta rozmowa z wieczornych marzeń uległa zupełnemu rozbiciu. Hanka na próżno usiłowała ocalić chociaż drobne jej fragmenty — nic z tego nie wychodziło. Nagle Andrzej zapytał: — A z Olą widujesz się? — Z Olą? — zdumiała się. — Oczywiście, codziennie w szkole. Dlaczego miałabym się nie widywać? — Nie wiem; myślałem, że może gdzieś wyjechała. — Skąd, nie opuściła ani jednego dnia. Dziś nawet była z nią cała awantura w szkole... — Jaka awantura? Dlaczego z Olą? — A taka tam. Nie przyszłam tu przecież opowiadać ci o szkolnych sprawach — usiłowała się roześmiać znacząco, ale ten śmiech zabrzmiał zbyt głośno w ciszy szpitalnego pokoju. Chwilę leżał, patrząc na Hankę tym swoim dalekim spojrzeniem, które zachwycało ją i drażniło jednocześnie, potem spytał: — A po coś ty, Hanka, właściwie tu przyszła? Odpowiedziała mu już prawie ze łzami, jakby prosiła, żeby przestał ją dręczyć swoją obojętnością, która — dobrze przecież wiedziała — musiała być tylko udana. — Jak to po co? Do ciebie przyszłam, Andrzej. Do ciebie... — powtórzyła i patrzyła na niego wyczekująco: na jego oczy, między którymi pojawiła się nagle pionowa drobna zmarszczka, i na usta zaciskające się w grymas zniechęcenia. Z zakłopotaniem, którego nie usiłował nawet ukryć, przejechał dłonią po jasnej czuprynie. — Wiesz — zaczął — nie przychodź raczej... Widać było, że nieprzyjemnie mu o tym mówić, że byłby nawet wdzięczny, gdyby nie zmuszała go do powiedzenia wprost: — I w ogóle, Hanka, nie będziemy się już chyba spotykać... 108 Jeżeli przedtem panował w jej myślach zamęt, to teraz stało się przeciwnie: przyszła lodowata cisza, która ogarnęła nie tylko myśl, ale podziałała paraliżująco na całą dziewczynę, tak że nie była zdolna uczynić żadnego gestu ani nawet wydobyć z siebie głosu. Nigdy w życiu nie przeżywała podobnego uczucia. W tej chwili nie myślała dosłownie o niczym, tylko czekała, że stanie się coś, co zbudzi ją z odrętwienia, a wtedy okaże się, że tamte słowa nie zostały wcale przez Andrzeja wypowiedziane. Nic się jednak takiego nie stało. Jeden z panów wstał z łóżka i wyszedł, po chwili drugi sąsiad Andrzeja opuścił pokój, mocno kulejąc, a Hanka zdziwiła się, skąd on się tu w ogóle wziął, bo dopiero teraz spostrzegła jego obecność. — To ci chyba nie sprawi specjalnej przykrości — przerwał milczenie Andrzej. — Co? — spytała. — O czym mówisz? Rozwodził się nad czymś i czegoś od niej chciał, ale nie rozumiała czego. Cóż to miało jej nie sprawić przykrości? Dopiero po chwili, nagle, wyraziście i jasno, uświadomiła sobie sens poprzedniego zdania, które Andrzej wypowiedział. Wystrzeliło ono jak raca z otępiałego mózgu i stało się zupełnie przerażające w swej nieodwołalności. Posłyszała siebie mówiącą bardzo powoli, wyraźnie: — Nie, żadnej przykrości. — Tak też sobie myślałem. Bo, wiesz, to już właściwie nie było zabawne. — Zupełnie żadnej przykrości — powtórzyła ogromnie zdziwiona, że rzeczywiście nie czuje nie tylko żadnej przykrości, ale w ogóle nic, zupełnie nic. Andrzej leżał bez ruchu, nie patrząc już na Hankę. Miał twarz obojętną, znów lekko znudzoną, jakby spodziewał się, że skoro wszystko zostało powiedziane, dziewczyna sobie pójdzie. Ale ona wciąż siedziała i zdawała się na coś czekać. — Chyba nie masz do mnie pretensji; lepiej przecież powiedzieć sobie wprost... 109 - Lepiej - potwierdziła Hanka. - Tak, o wiele lepiej. I wtedy zrozumiała, że wcale nie jest lepiej, bo wolałaby tysiąc razy, żeby Andrzej nie powiedział jej tego. Postanowiła jeszcze bronić... Czego? Nie potrafiłaby powiedzieć: chyba już tego tylko, żeby się to wszystko nie skończyło tak nagle... - Posłuchaj — zaczęła - dlaczego właściwie nie mamy się spotykać? Jak znajomi po prostu. Przecież zawsze przyjemnie jest spotkać się w kawiarni, przecież z innymi ludźmi także będziesz się umawiał, przecież... Zalała go potokiem słów, których słuchał z niechęcią. Patrzył w sufit, nieprzyjemnie zdziwiony, że rozmowa wciąż się jeszcze przedłuża, ale Hanka tego nie dostrzegała: mówiła, mówiła, mówiła - szybko, nerwowo, wysuwając wciąż nowe argumenty, które, jak liczyła, skłonią go w końcu do zmiany postanowienia. W pewnej chwili otworzyły się drzwi i Andrzej uśmiechnął się z ulgą: kolega, który przyszedł go odwiedzić, nie mógł chyba znaleźć bardziej właściwego momentu. — Serwus, Janek! — Cześć, Andrzej! Hanka zamilkła. Nic innego nie mogła zresztą zrobić w takiej sytuacji, zwłaszcza że przybyły chłopiec nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Usiadł na łóżku Andrzeja i zaczął opowiadać szkolne plotki, wyciągał z teczki jakieś notatki i zeszyty. Spojrzenia Andrzeja i jego kolegi wyraźnie mówiły, że Hanka im przeszkadza, ale ona nie chciała tego zauważyć. Siedziała, założywszy nogę na nogę, oparta o poręcz krzesła, niby słuchając, o czym rozmawiają, i usiłując nawet od czasu do czasu wtrącić jakieś słowo. Dalej wmawiała w siebie, że wszystko się jeszcze da naprawić, i niech tylko ten kolega stąd pójdzie, a na pewno dojdą z Andrzejem do porozumienia. Żeby tylko kolega poszedł! Na razie jednak gość nie zdradzał tego zamiaru; przyniósł 110 Andrzejowi kilka książek do czytania, zabierał zaś inne, widocznie już przeczytane. Obiecywał, że wkrótce dostarczy nowych. — Bożenie także zaniosłem — powiedział. — Z nią już właściwie jest zupełnie dobrze. Chodzi nawet po domu, tyle tylko, że mocno jest potłuczona. Ale też oberwała od rodziców za ten wyjazd z tobą! — Co takiego? - spytała Hanka. — Przecież nie znasz Bożeny — zauważył Andrzej. — Kto to jest? — Czy ci nie wszystko jedno, jeżeli jej nie znasz? Więc słuchaj, Janek... — Kto to jest ta Bożena? — Dziewczyna — wyjaśnił wreszcie kolega — którą Andrzej wziął z sobą do Zakopanego, jak wtedy jechał. Zaraz, kiedyście mieli tę kraksę? Dwa tygodnie temu? Nie, w czwartek, zdaje się... Więc... — Idziesz, Hanka? — przerwał Andrzej. — No to cześć! Zdaje się, że wyciągnął do niej dłoń, ale nie widziała wyraźnie, bo całą uwagę musiała skoncentrować na tym, żeby dojść do drzwi, otworzyć je i zamknąć potem cicho, najciszej — za sobą. Wydawało się jej, że korytarz nigdy się chyba nie skończy. Myślała już nie o Andrzeju, tylko o tym, żeby wyjść jak najprędzej z tego budynku. Gdy skończył się korytarz, były jeszcze schody jedne, potem drugie, wreszcie znów jakiś korytarz... Hankę opanowała nagła potrzeba krzyku, ale to takiego, żeby go słychać było na wszystkich piętrach. Zagryzła wargi aż do bólu i szła dalej szybko, jakby była ścigana. I wtedy to właśnie zobaczyła z daleka idącą naprzeciw dziewczynę w niebieskim kubraku, od którego wyraźnie odcinał się trzymany w ręku jeden goździk barwy bladoróżowej. Coś bardzo znajomego w tej sylwetce kazało Hance przystanąć, a potem w jakimś panicznym strachu, żeby nie zostać zauważoną, wmieszać się w tłum wychodzących, którzy opuszczali szpital bocznym wyjściem. 111 — Niechże panienka nie zatrzymuje ludzi — obruszył się jakiś mężczyzna, potrącając Hankę. - Stanęła na środku korytarza i stoi, jakby w ziemię wrosła... Przetarła czoło końcami palców i już bez oglądania się, bez zatrzymywania poszła przed siebie. — W porządku, a więc wszystko w porządku... — powtarzała. Szła wzdłuż muru okalającego szpitalny ogród, a w jakiejś chwili poczuła, że mur ten jest chropowaty, chłodny i niewzruszony — poczuła na swoich dłoniach i twarzy, gdy przywarłszy do niego, zaniosła się suchym, szarpiącym płaczem. Nikt nic nie wie W domu nikt nic nie wie, zresztą i tak nie ma nikogo na świecie, kto by zrozumiał. Można się na śmierć zapłakać, leżąc w łóżku w wieczornych ciemnościach — nie pomoże, nic się już nie zmieni. Na szczęście Joasia z Martą nie słyszały niczego, bo zawsze śpią mocno, a mama... mama, jak zwykle, troszczyła się o jedzenie, robiła rachunki domowe pod koniec każdego dnia, cerowała jakieś ubranie, prała, strofowała córki. Więc chyba także nie zauważyła, że coś się w niej odmieniło, bo w każdym razie nie zadawała Hance żadnych pytań, może częściej tylko niż zazwyczaj kazała sobie pomagać. Hankę niecierpliwiły te drobne domowe roboty — były tak codzienne, że aż dokuczliwe w swojej pospolitości. Nieraz chciała krzyknąć matce w oczy: — Ja jestem w rozpaczy, a ty mi tu o myciu głupich garnków! Sama nie rozumiała, co jednak powstrzymywało ją od takiego wybuchu, może jakiś gest matki, może jej czujne spojrzenie. Więc zacięła się, nic nie mówiła, krążyła po mieszkaniu milcząca, ale z każdym dniem wyłączała się coraz wyraźniej z kręgu spraw rodzinnych. Taką sytuację zastał ojciec, gdy po tygodniowej nieobecności wrócił do domu. Zdawał się nie zauważać wymownego milczenia córki ani jej sztucznych, wymuszonych ruchów. Rozmawiał długo z mamą wieczorem, najpewniej opowiadając jej o spotkaniach 113 z różnymi znajomymi czy może o czymś innym — Hankę to zresztą niewiele obchodziło. Na drugi dzień zaś, już późnym popołudniem, zaproponował najstarszej córce z uroczym uśmiechem: — Co byś powiedziała o małej kawie wypitej we dwoje? Oczywiście z kremówkami. W pierwszej chwili miała ochotę wymówić się bólem głowy albo lekcjami, których ma dużo do odrabiania, ale ojciec nie dał jej dojść do słowa. — Ubieraj się — zdjął z wieszaka płaszcz i podał go córce z czarującą galanterią, którą zawsze tak lubiła, a która teraz wydała się jej zupełnie nie na miejscu. Nie sprzeciwiła się jednak, bo ostatecznie może i lepiej przejść się — pomyślała — niż czuć na sobie ostrożne spojrzenia matki lub znosić zupełnie bezczelne dopytywania najmłodszej siostry: „Pewnie dwóję oberwałaś... Nie? Akurat! To dlaczego jesteś zabeczana?". Więc już lepsza ta kawiarnia. — Wrócimy niedługo — zawołał ojciec do mamy, która właśnie robiła przepierkę w łazience. — Dobrze, dobrze. Szli przez ośnieżone Planty, wyglądające wczesnym zimowym wieczorem niby delikatny obraz malarza, który rozporządza tylko trzema tubami farb: białą, szarą i czarną. — Jaką kawiarnię proponujesz, moja córko? — Wszystko mi jedno, tatusiu. Czuła się drobna i zabiedzona, idąc ze spuszczoną głową obok starszego pana o eleganckim wyglądzie, którego mijające kobiety obrzucały pełnym zainteresowania spojrzeniem. Nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, całkowicie zajęty tą jedną młodziutką. W pewnej chwili chciał ją wziąć pod rękę, ale Hanka delikatnie odsunęła ramię w nie dającej się ukryć obawie przed jakimś ser-deczniejszym gestem ojca. Więc nie ponawiał go, pozwalając córce milczeć przez długi czas, tak długo, jak chciała, a potem rozprawiając o rzeczach, które nie miały nic wspólnego ze sprawami osobistymi: jak sztuka w warszawskim teatrze, widziana 114 w ubiegłym tygodniu, czy nowe, gdzieś u znajomych słyszane nagranie szczególnie lubianej „Błękitnej rapsodii" Gershwina. Dopiero kiedy siedli przy stoliku i gdy, zapaliwszy fajkę, dmuchnął kłębem dymu, zasłaniającym mu przez chwilę twarz przejrzystą popielatą zasłoną — padło pytanie, którego właściwie przez cały czas Hanka podświadomie oczekiwała i którego obawiała się jednocześnie: — Kochasz się nieszczęśliwie? — Nie, tatusiu, nie kocham się wcale. — Przecież widzę, że coś się z tobą dzieje. — Więc pewnie coś innego, niż myślisz. — Nie chcesz powiedzieć? — Nic mi nie jest, naprawdę. Zapanowało milczenie; oboje czuli do siebie nawzajem pretensję: córka za bezceremonialność, ojciec — za brak zaufania. — Jak uważasz — znów wypuścił kłąb dymu i wydął lekko wargi. — Ale szkoda... — Że nic mi nie jest? — uśmiechnęła się z przymusem. — Nie, tylko że nie chcesz mówić. To podobno niekiedy pomaga. — Tobie także, tatusiu? — Nie próbowałem — powiedział szczerze i Hanka uświadomiła sobie, że rzeczywiście nigdy jeszcze nie słyszała ojca narzekającego na cokolwiek czy bodaj opowiadającego o swoich kłopotach, które — przyszło jej na myśl — musiał chyba mieć także, bo wszyscy starsi ludzie tyle zawsze o nich mówili, jakby ich życie składało się wyłącznie z samych zmartwień. Po chwili dodał tonem lekkim, odrobinę nawet ironicznym, stosowanym zazwyczaj wtedy, gdy się mówi o kimś innym, nie o sobie: — Znam to, także się kiedyś kochałem, jak się to mówi, „bez wzajemności". — Ty? — nie potrafiła opanować zdumienia. — To się przecież ludziom zdarza — uśmiechnął się — częściej nawet, niż się na ogół zdaje — wymownie spojrzał na córkę. Ale ją 115 zaabsorbowała już inna myśl: kochał się bez wzajemności w mamie, a jednak potem coś zrobił, że i mama go pokochała. Może więc wie, co się robi, żeby odzyskać czyjąś miłość, jak się to robi? — Kochałeś się, no i co? — Nic. Dziewczyna wolała innego. — Ale później wróciła do ciebie. — Nigdy nie wróciła. Wyszła za mąż za mego kolegę. Wyjawił to nawet bez żalu, tylko trochę w zamyśleniu, zapatrzony w tamte odległe czasy i, kto wie — może w tamtą dziewczynę, która nie była matką Hanki. Z początku nie śmiała spojrzeć na niego otwarcie, a kiedy wreszcie zrobiła to, poczuła zawód, że ojciec wcale się nie zmienił przez to swoje wyznanie, że pozostał taki sam jak zawsze: starszy pan ze srebrzącymi się włosami i młodymi oczami, patrzącymi na innych ludzi w sposób nie dopuszczający przekroczenia jakiegoś niewidzialnego, lecz dającego się wyczuć dystansu. Może teraz też patrzył tak samo i na siebie, tego z dawnych lat, z czasu tamtej dziewczyny, która go nie chciała? — Więc ty... — powiedziała córka — ty także? Wyciągnął rękę przez stolik i dotknął lekko jej dłoni. — To nie jest koniec świata — zapewnił — chociaż się wtedy zdaje, że jest — dodał z nutą melancholii, którą zaraz zgasił ironicznym półuśmiechem. Hanka nie cofnęła ręki; pochyliła się nad nie ruszoną filiżanką kawy, wpatrując się w twarz ojca. — I coś wtedy zrobił? — Kiedy? — No wtedy, gdy ta... ta dziewczyna... — miała uczucie, że mówiąc na ten temat, popełnia rodzaj zdrady w stosunku do matki — kiedy ona... — Napisałem pracę z metalurgii. — No wiesz! — odchyliła się do tyłu przykro rozczarowana: zawód miłosny i metalurgia! — Nadzwyczajny jesteś! I mogłeś myśleć o takich rzeczach? 116 - Musiałem - wyjaśnił spokojnie. - To była moja praca dyplomowa, kończyłem wtedy politechnikę. Jeżeli istniał przedtem moment, w którym Hanka była skłonna zwierzyć się ojcu, jeżeli przez chwilę liczyła na to, że mimo różnicy lat zrozumieją się jak ludzie, którzy to samo przeżyli - to teraz ta metalurgia zniweczyła wszystko bezpowrotnie. Nie znajdą wspólnego języka i szkoda nawet siedzieć dłużej w kawiarni. Widocznie dawniej ludzie kochali się inaczej. A jednak... jednak postawa ojca imponowała jej, mimo że wcale tego nie chciała. - Zdaje się, że przestałaś lubić kremówki? - zauważył, patrząc na nie ruszone ciastko. Zaczęła jeść tylko dlatego, żeby o niczym już nie rozmawiać; stwierdziła ze zgorszeniem, że mimo tragedii ostatnich dni ciastko zdołało jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób zachować swój wyborny smak. Nie należało oczywiście w tak ciężkich chwilach, jakie przeżywała, zwracać uwagi na kremówkę, ale... — Może jeszcze jedną? — spytał usłużnie ojciec. — Nie, nie, dziękuję. Chodźmy już! W miarę jak zbliżali się do domu, narastały w niej pretensje do ojca o to, że jednak udało mu się wydobyć z niej wyznanie, i to wbrew jej woli; o to, że kochał się w jakiejś dziewczynie, a nie od razu w mamie; i o to zwłaszcza, że - jak się okazało - już tak dawno poznał uczucie nawiedzające ją obecnie, a choć to w pewnym sensie zbliżało do ojca, jednocześnie jednak obniżało rangę jej własnej tragedii. „To nic nowego" - zdawało się mówić spojrzenie ojca. „Zupełnie nowe, pierwszy raz zaistniało na świecie" - powiedziałaby mu jeszcze przed paroma godzinami, teraz jednak przeświadczenie to zostało nieco zachwiane. - Tatusiu - spytała nagle, gdy już zbliżali się do domu - a gdy tamto się stało, no, wiesz... wtedy nie znałeś mamy? Był zaskoczony, że córka jeszcze wraca do tych spraw, ale odpowiedział: — Znałem. Znaliśmy się już parę lat. 117 — Aha! — skinęła głową, nie wyjaśniając bliżej, do czego się to „aha" odnosi. Była bardzo zmęczona, kiedy znalazła się w domu — można by myśleć, że zrobiła dziesiątki kilometrów. Poszła do pustego pokoju i położyła się w ubraniu na tapczanie, chowając twarz w zgięte ramiona. Po chwili matka bez słowa przykryła ją ciepłym kocem. W klasie dziewczęta nie mówiły tego wprost Hance, tylko między sobą, że zbrzydła ostatnio, że przestała dbać o siebie, że w ogóle zrobiła się jakaś dziwna, dokuczliwa, zaczepna. Elżbieta kpiła w żywe toczy: — Coś ci miłość nie bardzo służy! — A tobie służy! — Przecież widzisz! Rzeczywiście: Elżbieta promieniała, każdy włos miała na swoim miejscu, starannie utrzymane ręce, kołnierzyk przy szkolnym fartuchu nieskazitelnie czysty. Zawsze zresztą była zadbana i zawsze —jednakowo ciekawska. W tym ostatnim nie zmieniła się zupełnie z powodu nowego uczucia. — No, a ty i twój chłopiec... Widujecie się często? Powiedz — rzuciła Hance pytanie. — Często. — I jak jest, co? — Dobrze — odpowiedziała Hanka, szybko odchodząc od Elżbiety. Na pauzach starannie unikała rozmowy z Olą. Ostatnio zbliżyła się do Baśki, ale to było zupełnie co innego — właściwie tylko o to chodziło, by Ola widziała, że nie jest już jej potrzebna, bo ma nową przyjaciółkę. Ze szkoły teraz Hanka często wychodziła z Basią, nie jak dawniej — z Olą. Wracały właśnie razem przez Rynek. Baśka zatrzymała się na chwilę na rogu Sławkowskiej. — Widziałaś, Hanka, wystawę fotografii w Krzysztoforach? — Nie. Nie wiedziałam nawet, że jest. 118 — Naprawdę? — zdziwiła się Basia. — A dawniej przecież chodziłaś na wystawy... Ta jest wspaniała! Mówię ci: niektóre zdjęcia... Ale ty mnie nie słuchasz, Hanka! — Co? Patrzyła przed siebie zupełnie znieruchomiała: naprzeciw szedł Andrzej z jakimś kolegą. Szedł jeszcze niezbyt pewnie, trochę utykał. Może to był jego pierwszy dłuższy spacer po chorobie? „Zobaczy mnie? Podejdzie?" Mijali się właśnie. — Cześć, Andrzej! - zawołała przyjaźnie Baśka. Zauważył. — Cześć! — odkrzyknął i poszedł dalej, nie przerywając rozmowy z kolegą. — Więc zaraz... o tej wystawie... — wróciła Baśka do przerwanego tematu. - Dlaczego oglądasz się, Hanka? Znasz Andrzeja? — Nie... to znaczy trochę... — ledwie zdołała wyjąkać. — A ty skąd go znasz? — To kolega mego brata; od bardzo dawna się znamy. — Słuchaj, i co? Podoba ci się? Baśka roześmiała się swobodnie, patrząc z pewnym zdziwieniem na Hankę. — Wiesz, nigdy mi jakoś nie przyszło do głowy, żeby miał się podobać. Brat ma tylu tych kolegów... No, lubię ich po prostu. — Myślałam, że... — Co myślałaś? — No, że... Słuchaj, chyba on ma jakąś dziewczynę, nie wiesz? — A ktoś tam jest, zdaje się, ale nie wiem dobrze kto. Wracając do wystawy... Hanka nie słyszała ani słowa z tego, co Basia mówiła. Z nadzieją myślała o tym, że może teraz coś się zmieni, że Andrzej, zobaczywszy ją, przypomni sobie, zadzwoni, zechce się umówić... Zadzwoni dziś, może jutro albo w najbliższych dniach... Energicznym ruchem wzięła Baśkę pod rękę. — Chodź, chodź! 119 — Dokąd? Ja już tu skręcam, idę na angielski. Uczę się w tym roku angielskiego. — Ale wy się wszystkie uczycie... — wyrwało się Hance. — No, w szkole rosyjski i łacina, poza szkołą angielski. To nie jest wcale za dużo. — Moja najmłodsza siostra też uczy się angielskiego. — A ty nie? — Jakoś nie chce mi się. — Ech, Hanka — powiedziała niespodziewanie Basia — coś ty się tak ostatnio rozślimaczyła? Nic cię nie interesuje. — Doskonale porozumiałabyś się z moim ojcem, jego interesuje wszystko — zauważyła kwaśno Hanka. Dosyć już miała Baśki. „Rozślimaczyła się!" Cóż za idiotyczne określenie! A jednak Ola nie wyraziłaby się w ten sposób... Baśka widocznie przypadkiem także pomyślała w tej chwili o Oli, bo spytała: — Pokłóciłyście się z Oleńką? — Z nikim się nie kłócę — wyniośle odparła Hanka. — No, nie mów tak! Takie przyjaciółki od serca... I o co właściwie wam poszło? — O nic. Pożegnały się. „Zadzwoni? Odezwie się? Co powie?" Tak bardzo znów chciała cieszyć się i czekać, i wybiegać pośpiesznie z domu w świeżo uprasowanej spódniczce, z umytymi, starannie ułożonymi włosami... Ale Andrzej nie zadzwonił tego wieczoru. Na drugi dzień rano ojciec wyjechał do Warszawy, a mama po południu najniespodziewaniej w świecie oświadczyła, że idzie wieczorem do teatru. — Jak to? Sama? — wykrzyknęła Joasia. — Nie, nie sama. Z koleżanką z biura. — Mamo, włożysz tę kasztanową sukienkę? — ucieszyła się Marta. 120 — O, właśnie, widzisz, muszę ją przeprasować. — Hanka coś tam prasuje. — Tak? — zainteresowała się żywo mama. — Prasuje? Hanka, wychodzisz gdzieś? — Nie wiem, zobaczę jeszcze. — Cóż to za odpowiedź? Słuchaj, odrób porządnie lekcje. Czy nie rozumiesz tego, że możesz nie przejść do następnej klasy? — No to nie przejdę. — Jak to nie przejdziesz? Zastanów się, co mówisz, dziewczyno! Ja w twoim wieku... — Och, już wiem! — Doprawdy, nie wiadomo, co z tobą robić... — Najlepiej nic, mamo. Co to? Telefon? Zanim Marta zdążyła podnieść słuchawkę, już wpadła Hanka. — Nie rusz, to do mnie! — krzyknęła od progu, a za chwilę wołała w słuchawkę zadyszanym głosem: — Halo, halo! Słucham! Tak, to ja... „Skąd ona wiedziała, że to do niej?" — dziwiła się Marta. — Tak, dobry wieczór. Kiedy? Dziś? - Potem długa przerwa i głos Hanki ścichł nagle. — Dobrze, przyjdę. Matka, zajęta prasowaniem sukienki, jakoś o nic nie pytała. Marta także milczała, patrzyła tylko, jak Hanka wkłada płaszcz, jak niecierpliwym ruchem odgarnia sobie włosy, mając zaciśnięte wargi i brwi lekko ściągnięte. Potem wyszła, rzuciwszy krótko: — Idę, mamo, do kina. I co z tego, że wróciła z kina, skoro nie chciała nic siostrom opowiedzieć o filmie. Nie uczyła się już nawet: szybko, bardzo szybko posłała łóżko, nakryła się z głową, odwróciła się twarzą do ściany. „Jak ładnie dziś wyglądasz, wiesz, w tej czapeczce" — przypomniała sobie. A potem jeszcze: „Kiedy się znów zobaczymy?". „Jak ładnie dziś wyglądasz"... Gdyby to Andrzej powiedział! 9 — Po słonecznej stronie 121 Już nie pójdzie więcej z Cześkiem do kina. „Nie będę beczała, nie będę!" — myślała, wycierając oczy zaciśniętymi pięściami. Już nie miała sił tak ciągle, od tylu, tylu dni wspominać tylko i oczekiwać. Miłości nie ma, przyjaźń się skończyła. Kto to powiedział: „Ciemności kryją ziemię"? To tytuł książki czy sztuki teatralnej? A może cytat jakiś? Gdzieś zasłyszane albo przeczytane zdanie powróciło do Hanki, nabierając nagle aktualności, określając w jedyny, właściwy sposób to wszystko, co teraz czuła. Ciemności okryły ziemię i nie wiadomo było, co robić, w którą stronę się zwrócić, żeby przedrzeć się przez nie na słońce. Kto zawinił, że się tak stało? Wtedy przypomniały się Hance listy, te listy, którymi rozkrzyczana ciotka Oli wymachiwała w szkolnym korytarzu... Takim to dobrze! - Aha, to pan... Znowu? - Czy przeszkodziłem, jak wtedy? - Nie, skąd! Mamo, mamo, przyszedł ten pan od węgla. Mama była właśnie w łazience; odkrzyknęła przez drzwi: - Zajmij się panem, Hanka, ja za chwilę przyjdę. Hanka nie miała zamiaru „zajmować się" kimkolwiek, a węglarzem, nawet tak szczególnym, specjalnie. Zrobiła ruch ręką, jakby proponowała młodemu człowiekowi, żeby usiadł na wieszaku. - No, proszę, może pan... - Zaczekam w przedpokoju. Wzruszyła ramionami. - Niechże pan wejdzie do pokoju, co za ceregiele! Zezłościło ją, że się lekko uśmiechnął. - Zawsze jesteś w złym humorze? — zapytał. - Czy to panu przeszkadza? Zdjął okulary i przecierał je chusteczką; bez szkieł wyglądał zupełnie inaczej - trochę śmiesznie i jakby bezradnie, kiedy mrużył krótkowzroczne oczy. Powiedział po chwili: - Mnie nie przeszkadza, raczej tobie. I w ogóle... - włożył z powrotem okulary, spojrzał na Hankę - ...i w ogóle nie potrzebujesz mi mówić „pan", taki znów o wiele starszy od ciebie nie jestem. Nazywam się Tomasz. - A ja Hanka - wyrwało się jej zupełnie odruchowo. Zła 123 była o to na siebie, bo ostatecznie nic mu do tego, jak ona ma na imię. — Proszę, niech pan... Siadaj, mama zaraz przyjdzie. Ja wychodzę... — Tak? Na długo? Zmierzyła go ostrym wzrokiem, mówiącym wyraźniej niż słowa, żeby nie mieszał się do nie swoich spraw. Widocznie zrozumiał, bo powiedział tonem usprawiedliwienia: — Deszcz leje... — Dla mnie to nic nie znaczy. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Po chwili Hanka bąknęła: — Moja przyja... koleżanka moja jest chora, od trzech dni nie przychodzi do szkoły, więc muszę do niej... — Aha! — skinął głową Tomasz i znów zamilkł, ale wyraz twarzy miał taki, jakby coś jeszcze chciał powiedzieć, tylko w ostatniej chwili ktoś mu przeszkodził. — Słucham? — spytała Hanka, z ulgą słysząc, że mama wreszcie wychodzi z łazienki. — Nie, nic nie mówiłem. Czy chodzisz do teatru? — Tak, czasem. Ostatnio dość dawno nie byłam. — Mam kolegę, który gra w Teatrze 38. Gdybyś chciała... Dzień dobry pani — poderwał się z fotela na widok wchodzącej mamy. — To ja już pójdę, mamo — powiedziała chmurnie Hanka i także wstała. Miała dosyć tej wymuszonej rozmowy z Tomaszem. Nie pożegnała się z nim nawet, bo już był w kuchni, skąd brał kubły na węgiel. — Słuchaj — pouczyła ją matka, kiedy wychodziła z domu — dowiedz się, tylko przytomnie: może Oli są potrzebne jakieś lekarstwa, może trzeba wezwać lekarza, może... — Ale dobrze, dobrze! Zamknęła drzwi za sobą. Troska matki o Olę, dawniej tak bardzo naturalna, dziś wydawała się Hance zupełnie niestosowna. Chora, nie chora — wszystko jedno: nie po to dziś szła do niej, by 124 okazywać współczucie czy nawet pomoc. Dziś były sprawy ważniejsze — jej sprawy, Hanki. Strugi deszczu przyćmiewały światło ulicznych latarń, na chodnikach lśniły kałuże, a przejeżdżające samochody rozchlapywały błoto. Wilgoć zdawała się przenikać ubranie, docierać do wnętrza człowieka, że czuł się jak sponiewierany. I nagle wśród tych deszczowych ciemności — śmiechy i okrzyki gromadki dziewcząt, a jeden głos znajomy! — Hanka, cześć! Dokąd idziesz? — A tak sobie. — No, chyba nie na spacer — roześmiała się Elżbieta i zaraz zaczęła trzepać prędko, z podnieceniem: - Słuchaj, wiesz co? Idziemy do Młodzieżowego Domu Kultury, będziemy robić przedstawienie... tam jest sekcja teatralna. A może byś tak poszła z nami? — Ja? — Chodź. To pyszna rzecz, zobaczysz! — Nie mogę, nie mam czasu. — Słowo daję, że będziesz żałować! - wykrzyknęła Elżbieta. — Ale leje, co? Prawda? No to cześć! Pobiegła za odchodzącymi dziewczętami, a dołączywszy się do nich, zaczęła im coś mówić i śmiały się znów, rozbawione. Patrząc za nimi, Hanka westchnęła. „Bo to wszystko przez..." Właśnie, gdyby tak można było wiedzieć, przez kogo... Kto tu zawinił, że Andrzej miał dosyć Hanki? Byłoby łatwiej, gdyby można całą swą żałość, wszystkie pretensje i złość skierować na jedną konkretną osobę. Zbliżając się do domu, w którym mieszkała Ola, Hanka przyśpieszyła kroku, ale kiedy znalazła się już na schodach, przystanęła. Od czego zacznie? „Musisz powiedzieć, kto pisał do ciebie listy. Jaki to chłopiec? Musisz powiedzieć, do kogo wtedy szłaś w szpitalu". Tak, najlepiej będzie od razu z góry - krótko, rzeczowo. Ola wystraszy się, rozbeczy na pewno, wyjąka wszystko... no i będzie wiadomo. A może Baśka wtedy tylko tak powiedziała, że 125 Andrzej nic ją nie obchodzi? A Bożena? Można zwariować od różnych domysłów! Nacisnęła z całej siły dzwonek u drzwi. Posłyszała zbliżające się, szybkie kroki. — Już, już otwieram — głos Oli był przyciszony. Jakże się ona, ta Ola, ucieszyła! Objęła Hankę szybkim ruchem i trzymała przez chwilę w zamkniętych ramionach — sztywną i nie odwzajemniającą uścisku. — Jak to dobrze, że przyszłaś! A ja myślałam, że nie... — To ty nie jesteś chora? — Nie — powiedziała Ola — nie jestem. Ciocia, wiesz, coś niedobrze się czuje z sercem i nie może być sama. Leży w pokoju. — Myślałam, że to ty... Zresztą wszystko jedno, nawet lepiej, że nic ci nie jest. Weszły razem do kuchni, w której panował rzucający się w oczy nieład. — Nie zdążyłam posprzątać — wyjaśniła Ola bez żadnego zażenowania. Hanka pomyślała, że u nich w domu matka nigdy by nie dopuściła do podobnego zaniedbania, do tych plam, zacieków na ścianach, do tego, żeby okno nie miało żadnych firanek. Wszystko u Oli było przygnębiające, a może właśnie dziś takie się Hance wydało, bo przecież nie pierwszy raz tu się znajdowała. — Usiądź, Hanka, proszę. — Ja tylko na chwilę. Przyszłam, żeby... — Cudnie, że przyszłaś — przerwała szybko Ola. — Zaraz pokażę ci, co sobie kupiłam. Za swoje pieniądze z lekcji! Bardzo szybko wróciła z przedpokoju. — No, patrz! — wskazała na swoje stopy. — Ładne, prawda? Pantofelki na niskim słupku — jasne, beżowe. Ola zrobiła parę kroków, obróciła się na obcasie, jakby w tańcu, a Hanka ze zdziwieniem stwierdziła, że Ola ma zupełnie zgrabne nogi, że jakoś inaczej rusza się w tych nowych pantoflach. — Podobają ci się? 126 — Tak, ładne — skinęła głową Hanka, usiłując sobie przypomnieć, od jakiego to zdania miała rozpocząć rozmowę z Olą. — I jeszcze książkę sobie kupiłam, zobacz! Hanka spojrzała na okładkę książki, którą jej Ola podsunęła: „Tajemnice sztucznych zwierząt". Szybko wzięła ją do ręki, ze zmarszczonymi brwiami wpatrzyła się w te trzy słowa, które z czymś jej się kojarzyły wyraźnie. Podniosła głowę. — Sztuczne... — powiedziała takim tonem, jakby prowadziła badanie śledcze. — Sztuczne, to znaczy te... elektronowe zwierzęta. Tak, Ola? To znaczy elektronowe? Ale Ola wcale nie przyjęła roli podsądnej; z ogromną naturalnością skinęła głową. — Oczywiście. Jeszcze tego nie przeczytałam, ale... — Po co ci taka książka? Ola zdziwiła się: — Jak to: po co? Myślę, że każdy człowiek w naszej epoce powinien interesować się tymi sprawami — wyrecytowała gładko, a potem dodała z dość wyraźną pewnością siebie: — To znaczy każdy inteligentny człowiek. — Do licha z tą twoją inteligencją! — Hanka wpadła w pasję. — Ja nie po to tu przyszłam, żeby prowadzić intelektualne rozmówki, ja... — Olu! — zawołała ciotka z pokoju. — Olu, chodź tu do mnie! — Przepraszam cię — szepnęła Ola, szybko zdejmując nowe pantofelki. Znów stała się, jak dawniej, spłoszona jakaś, bezradna. — Tak się boję, ciągle się boję, że cioci coś się stanie... Wybiegła szybko z kuchni. Spod leżącej na stole książki o elektronowych zwierzętach wystawały zapisane arkusiki papieru. Hanka przez chwilę wpatrywała się w nie uparcie, bo to nie było pismo Oli. Czyje to pismo? Kto to zapewniał: „...wtedy czekałem na ciebie długo, a ty nie przyszłaś. Gdybyś wiedziała..." „Nie powinnam..." — pomyślała Hanka, wyciągając ostrożnie rękę w kierunku zapisanych arkusików. Natrętnie przypominały 127 się słowa matki, wypowiadane we właściwy jej sposób, trochę ostry, nie dający prawa do jakiejkolwiek dyskusji: „Cudza korespondencja to rzecz nietykalna...". Skradającym się ruchem Hanka przesunęła książkę, odsłaniając ową „rzecz nietykalną", i wtedy... — Już jestem - powiedziała Ola, stając w drzwiach kuchni. Hanka czuła, że się czerwieni; zdała sobie sprawę, że nie zacząwszy jeszcze rozmowy, już ją przegrała. Teraz Ola była górą przez ten głupi fakt, że przecież, stojąc w drzwiach, mogła dostrzec manewrowanie książką. Musiała zauważyć w każdym razie, że książka została przesunięta. Zbliżyła się do stołu, nie patrząc na Hankę, wzięła wszystkie zapisane kartki i schowała je do teczki. Obie starały się ?? patrzeć na siebie, żadna nie powiedziała ani słowa. W końcu Hanka podniosła się. — Pójdę już. — Tak prędko? Szkoda. Ola wzięła do ręki pantofelki, chwilę oglądała je, potem schowała do pudełka, które obwiązywała sznurkiem bardzo starannie, o wiele dłużej, niż było trzeba. — Do widzenia, Ola! — Do widzenia! „Jestem głupia, głupia, głupia — powtarzała sobie Hanka, idąc ulicą. — Trzeba było od razu wziąć te listy, miałabym je teraz w kieszeni. To co, że »cudza korespondencja«? — zbuntowała się przeciwko pouczeniom matki. - Są ważniejsze sprawy na świecie niż jakieś tam ceregiele z listami. Mamie się nawet nie śniło, co się może dziać z człowiekiem". Deszcz wciąż padał. Podniosła głowę i przez chwilę, z zamkniętymi oczami, poddawała twarz uderzeniom chłodnych kropel wody. „Jest tylu chłopców na świecie — otrzeźwiała trochę — dlaczego ja myślę, że te listy są właśnie od tego jednego?" Ktoś ją minął, zawrócił potem i szedł tuż obok. Nie zauważyła go w pierwszej chwili. 128 — Drugi raz dziś się spotykamy — powiedział Tomasz. — Wracasz do domu? — Tak... a raczej... — sama nie wiedziała, gdzie ma teraz iść, ale dość już miała zimna i deszczu. W ogóle dość wszystkiego, a Tomasza szczególnie. Wydawał się tego nie dostrzegać. — A ja tu mieszkam niedaleko: w domu akademickim — opowiadał. — Mam pokój razem z dwoma kolegami. Jeden z nich jest z Kielc, tak jak ja. Bo wiesz, ja właściwie mieszkam w Kielcach, tam jest moja mama i siostra. Był nieprawdopodobnie nudny. Nie wytrzymała; nie siląc się na uprzejmość, spytała: — To dlaczego pan... dlaczego nie idziesz do domu? — Przyjemnie się przejść — zapewnił, wycierając sobie chusteczką twarz, na którą kapały mu z czapki krople wody. Szedł z rękami w kieszeniach, lekko zgarbiony, jakby skulonymi ramionami bronił się przed chłodem. — U nas w Kielecczyźnie jest bardzo ładnie — zaczął znowu. — Niedaleko są Góry Świętokrzyskie, wspaniała puszcza jodłowa, jak wiesz. — Skąd mam wiedzieć? — wzruszyła ramionami Hanka. Tomasz stropił się trochę. — N00, choćby z Żeromskiego. Czytałaś chyba... — Nie czytałam — przerwała ze złością. — Nie czytam wszystkich książek, nie jestem inteligentnym człowiekiem! — Cóż za samokrytyka?! — roześmiał się Tomasz. Nie odpowiedziała, nie miała w ogóle najmniejszej ochoty na podtrzymywanie tej rozmowy i nie odezwała się nawet, gdy Tomasz oznajmił: — Teraz już będę przychodził do państwa co tydzień. Uzgodniliśmy to dziś z twoją mamą. Bardzo się z tego cieszę. — No, do widzenia, bo ja się śpieszę. — Odprowadzę cię. 129 — Nie, dziękuję, sama pójdę. Mam... mam się z kimś spotkać — skłamała, byle tylko pozbyć się tego drażniącego towarzysza. Zrozumiał. Zatrzymał się, wyciągnął dłoń na pożegnanie, ale nie patrzył pokornie i prosząco jak Czesiek — to musiała zauważyć — inaczej jakoś spojrzał: uważnie i pobłażliwie jednocześnie. Uśmiechnął się nawet, jakby tych jej humorów nie sposób było traktować serio. Hanka odwróciła się i szybko skręciła w najbliższą przecznicę. — Marek, sam pomyśl, czy to będzie rozsądnie? Ojciec wcale nie chciał zastanawiać się nad tym; odpowiedź miał gotową i tylko czekał z nią, aż skończy czyszczenie fajki, co tym razem czynił szczególnie starannie, a Marcie wydawało się, że robi to nieznośnie długo. „Tatuśku — myślała - bądź po mojej stronie, ja cię tak proszę!" — Zupełny nonsens — znów powiedziała mama — nie można ulegać... Ojciec doprowadził wreszcie fajkę do porządku i schował ją do kieszeni. — Ach ten twój rozsądek! — wydął wargi, jak zwykle robił, pewnie nawet nieświadomie, kiedy coś mu się nie podobało. — Chyba czymś w życiu trzeba się kierować — powiedziała mama. „Tatuśku, powiedz wreszcie, proszę cię!" — myślała Marta wpatrzona w ojca. Teraz okaże się, czy można na niego liczyć, czy pomoże wbrew mamie i wbrew wszystkim rozsądkom świata. Posłał jej uśmiech pocieszający, uroczy. — Furda rozsądek — roześmiał się. — Nic się nie stanie, jak zagra. Zawieziemy ją taksówką. Jutro pójdę do szkoły, pomówię z profesorką i poproszę, żeby przyjechała do nas przesłuchać Martę... No, Wanda, daję głowę, że wewnętrznie już się z tym zgodziłaś. W gruncie rzeczy nie jesteś taką straszną rygorystką — znów się zaśmiał, co wyraźnie nie podobało się mamie. 130 - To nie jest odpowiednia rozmowa przy dziecku - zauważyła. - Dlaczego nie? - zdziwił się i mrugnął porozumiewawczo do córki: „Mimo ciężkiego oporu przeciwnika wygraliśmy batalię". Marta uśmiechnęła się, ale jeszcze niepewnie; czekała, aż padnie ostatnie słowo. Usłyszała je wreszcie, wypowiedziane niechętnie, bez przekonania: - A róbcie sobie, jak chcecie. - Och, mamo! - Marta podbiegła do matki i objęła ją mocno za szyję. — Mamo, dziękuję! - Dobrze już, dobrze - matka poklepała ją lekko po wąskich, chudych plecach. - Ona się potem znów rozchoruje, zobaczysz - rzuciła jeszcze mężowi, który jednak niewiele się tą groźbą przejął. Wyjął fajkę i nabijał ją tytoniem, popatrując spod oka na uszczęśliwioną córkę. Marta od pewnego czasu już rzadziej gorączkowała i widać było, że czuje się lepiej. Zrobiła się nawet spokojniejsza i bardziej skupiona. - Tylko nie zawal, córko - powiedział pół żartem, pół serio, a Marta obiecała jak najpoważniej: - Nie, nie zawalę, tatusiu! Mama pokręciła głową. - I co jej da ta cała muzyka? - Czyja wiem? Może... wszystko, co najważniejsze - zamyślił się ojciec i coś jeszcze mówił, ale Marta nie słuchała, bo wcale jej to nie interesowało w tej chwili. Zresztą nigdy nie zastanawiała się nad tym, co jej da muzyka; wiedziała tylko, że musi koniecznie grać - i to było najzupełniej wystarczające. - Hanka! - Marta wpadła do drugiego pokoju, gdzie siostra siedziała nad lekcjami. - Słuchaj: mama zgodziła się! Będę grała. - Tak? No to dobrze. Z wdzięczności, której zupełnie nie umiała wypowiedzieć, Mar- 131 ta zagrała im Mozarta i aż sama się zdziwiła: wszystko w nim dzisiaj dało się wygrać bez wysiłku, cały nieporównany wdzięk, spokój i pogoda. Dopiero dzwonek u drzwi, a potem głośne śmiechy Antka i Krysi w przedpokoju zburzyły wszystko. Marta wstała od fortepianu z nieprzytomnym wzrokiem, witała się grzecznie, ale sztywno — bez gniewu nawet, że przeszkodzili jej swoim nieoczekiwanym i hałaśliwym przyjściem, tylko tak, jakby pojawili się z innej planety i nie można się było z nimi porozumieć. — No i co się z tobą dzieje, Hanka? — wykrzykiwał Antek. — Pokaż się, dziewczyno! — ujął ją za ramiona. — Przechodziliśmy właśnie z Krystyną... — Chciałam ci pokazać nowe botki. Dostałam od rodziców pieniądze i ganialiśmy teraz z Antkiem po wszystkich sklepach. Zobacz, jakie ładne! — paplała wesoło Krysia. — Razem kupowaliście? — spytała Hanka, podczas gdy Krysia rozpakowywała paczkę. — Razem? — Pewnie, że razem — powiedział Antek. — Ja jej doradziłem, żeby te wzięła. Włóż je, Krystyna; dopiero na tobie widać, jakie są fajne! Więc Krysia włożyła i Hanka musiała przyznać, że botki naprawdę są śliczne, a Antek był z tego bardzo dumny. — Widzisz — zwrócił się do Krysi — a mówiłem... Hanka pomyślała, że w gruncie rzeczy im obojgu wcale nie zależy na jej zdaniu, bo Krysi wystarcza zupełnie, jeśli podoba się w tych botkach Antkowi. — Chodźcie do pokoju — zapraszała mama — chodźcie, dzieci, zaraz coś zjemy. Ojciec także był bardzo zadowolony; zawsze lubił być pośród młodych ludzi, teraz więc patrzył z upodobaniem na Krystynę, która — zarumieniona i roześmiana — wyglądała naprawdę uroczo. — Ja pani pomogę! — wykrzyknęła, porzucając na fotelu swoje botki, i chciała pobiec za mamą do kuchni. 132 — Nie, nie... pogadajcie sobie - protestowała mama, ale Antek powiedział: — Proszę pani, dla niej to nie nowina! Ona zawsze pomaga swojej mamie, a jak do nas przyjdzie, to także pomaga Ali. A Ala, wie pani, już skończyła pisać i oddała pracę magisterską. Wielka uroczystość była w domu, brat się nawet szarpnął na wino, a jakże! — Pysznie było! — dodała Krysia. „Jacy oni są szczęśliwi - pomyślała Hanka. - Dlaczego oni są tacy szczęśliwi?" Antek z wyraźną przyjemnością opowiadał o swoich sprawach, więc wszyscy musieli się dowiedzieć, że brat jego wziął jakąś zleconą robotę i wraca teraz do domu bardzo późno; że Ala z Krysią szyją sobie razem bluzeczki, ale nieszczególnie im ta robota idzie, bo prawdopodobnie źle skroiły; że on sarn, Antek, daje lekcje jednemu chłopcu i zarabia pieniądze; kupił już sobie za nie flanelową koszulę sportową... — ...a wczoraj dla mnie czekoladę do kina! - dorzuciła Krysia. — Bo kłóciliśmy się przedtem i to było na przeprosiny. — Żadne przeprosiny! — sprostował szybko Antek. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i oboje jednocześnie buchnęli śmiechem. Byli tak pochłonięci sobą, że nie dopuszczali możliwości, by kogokolwiek mogły nie interesować ich sprawy. Hanka jednak po krótkim czasie poczuła się nimi znużona. — Ale, ale! - przypomniał sobie Antek. - Wiesz, spotkaliśmy w kinie Cześka z dziewczyną. Krystyna mówi, że ładna; ja tam tego nie zauważyłem. — Z dziewczyną? Niemożliwe! — Dlaczego niemożliwe? — zdumiał się Antek. — No wiesz: Czesiek?! Ładna, mówisz? — Najlepiej spytaj Krystynę. Nie pytała oczywiście; Czesiek nic jej nie obchodzi. Mięczak z zadartym nosem! 133 Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę lustra. Do licha: przecież jest ładna! Tysiące dziewcząt ma o wiele gorsze rysy... Krystyna także nie jest znowu taka urodziwa, nawet wtedy, kiedy się śmieje i robi się jej dołek w policzku... „No, więc dlaczego to wszystko tak się dzieje?" - pytała Hanka spojrzeniem tę dziewczynę z lustra, a tamta lekko zmarszczyła brwi. Przy herbacie Krysia trajkotała o szkole, a Antek szeroko rozwodził się na temat jakiegoś swojego kolegi, który dostał nagrodę na międzyszkolnej zgaduj-zgaduli. Cała klasa stawiła się na tę imprezę; oczywiście wszyscy bili brawo, aż im dłonie puchły. Hanka ostatecznie z ulgą żegnała gości. Dla niej także, jak i dla Marty, byli oni istotami jeżeli już nie z innej planety, to w każdym razie z jakiejś innej strony, tej nie okrytej ciemnościami i zupełnie niedostępnej. A jednak, kiedy wyszli, stała przez chwilę w przedpokoju, nasłuchując jeszcze kroków oddalającej się pary. Potem odwróciła się gwałtownie. - Takim to dobrze! — krzyknęła. Brwi ojca uniosły się w górę; chciał coś powiedzieć, lecz zanim zdążył, córka znów podniosła głos: - Tylko mi nie wygłaszaj żadnych wzniosłości, żadnych pouczeń. Och, jak ja już mam dosyć wszystkiego! Ojciec ze zrozumieniem skinął głową i spytał rzeczowo: - Nic, zupełnie nic nie potrafisz zrobić, żeby się to zmieniło? Nie wiadomo: cieszyć się czy smucić? Nie chciała, broniła się przed tym, ale idąc do Oli, wciąż musiała myśleć o Andrzeju, mimo że nie zadzwonił, nie odezwał się. Jego obraz narzucał się dziś pamięci z rosnącą siłą, nie umiała się od niego uwolnić. Przez chwilę miała uczucie, że wystarczy odwrócić głowę, by znów zobaczyć uśmiech chłopca — uprzejmy, ale obojętny, uśmiech, który nic nie mówił ani niczego nie obiecywał. Padał drobny, szklisty śnieg, bardzo czysty i migotliwy, zacierając rysunek okolicznych domów i drzew, a nawet zamazując lekko sylwetki ludzi. Zza tej białej, wciąż jakby drgającej zasłony każdy wysoki mężczyzna idący ulicą przypominał Andrzeja, stawał się nim na króciutką chwilę, by później znów powrócić do własnej postaci i własnych rysów twarzy. A jednak za każdym razem, gdy się to działo, Hanka czuła nagle zahamowanie oddechu i gwałtowne bicie serca. Gdy wreszcie doszła pod znajomy dom, jedynym wyraźnym uczuciem, które nią owładnęło, było zmęczenie i rodzaj jakiegoś zobojętnienia: nikomu na nic nie była potrzebna ta cała szarpanina, która właściwie niczego przecież nie mogła odmienić. W końcu już sama nie była w stanie rozeznać, czy wynikała ona z tęsknoty, z pragnienia, by znów zobaczyć Andrzeja, czy może właśnie ze strachu przed tym spotkaniem. 135 Zadzwoniła i nie wchodząc nawet do przedpokoju, spytała prędko głosem zdyszanym i naglącym: — Możesz wyjść zaraz? Chodź ze mną, Ola. — Co się stało? Spojrzawszy na Hankę, Ola zaczęła się ubierać bez dalszych pytań. — To chodźmy — powiedziała po chwili. Zamknęła drzwi za sobą i już na schodach spytała: — Dokąd mamy iść, Hanka? — A tak... czyja wiem? Może na Planty. Oleńka skinęła głową, jakby to wyjaśnienie całkowicie jej wystarczyło. „Ona chyba doskonale wie, po co przyszłam" — pomyślała Hanka, czując gwałtowną pretensję do idącej obok dziewczyny, że żadnym słowem, nawet żadnym gestem nie ułatwia nawiązania zasadniczej rozmowy. Ale to nie Hanka zdecydowała się w końcu, to Ola zatrzymała się w pół kroku. Przyćmione światło latarni — czy może odblask tego światła w migotliwych kryształkach śniegu — czyniło twarz Oli bardzo bladą. — Więc wyjaśnijmy sobie, Hanka — powiedziała bardzo wyraźnie. — Powiedzmy już wszystko. Takie postawienie sprawy było zupełnie zaskakujące. Hanka nie chciała niczego wyjaśniać; pragnęła, by Ola usprawiedliwiła się jakoś, bo ona przecież, nie Hanka, musiała wszystko wyświetlić. — Ja nie mam nic do powiedzenia, to właśnie... — zaczęła, lecz Oleńka przerwała zdecydowanie: — Masz — głos jej brzmiał nakazująco. — Chcę wiedzieć, o co ci chodzi. — O nic, zupełnie o nic — roześmiała się szyderczo Hanka. — Zaprosiłam cię po prostu na spacer. Nie podoba ci się taka przechadzka? Śnieg pada... — Przestań! Jakie to wszystko było straszne i obrzydliwe jednocześnie: gdy- 136 by mogła z Olą mówić inaczej, bez sztucznej drwiny, bez docinków, tylko prosto jakoś i rzeczowo. Tymczasem czuła w sobie niepohamowaną potrzebę pognębienia niedawnej przyjaciółki za to, że już teraz tą przyjaciółką najbliższą i jedyną nie była, za to, że... Rozgarniając butem cienką warstwę śniegu leżącego na drodze, powiedziała: - Widziałam cię w szpitalu... - Tak - skinęła głową Ola. - Byłam w szpitalu u Andrzeja. Ale ja ciebie nie widziałam. Mówiła to po prostu, co znów zaskoczyło Hankę, bo chociaż wydawało się jej teraz, że wiedziała przecież od samego początku, do kogo wtedy szła Oleńka, to jednak spodziewała się, że Ola będzie się wstydziła przyznać, że będzie wykręcała się od wyraźnej odpowiedzi. - Chodziłaś tam do niego... Jakim prawem chodziłaś?! -krzyknęła jej prosto w twarz, oskarżycielsko i brutalnie. — To nie był twój chłopak, więc dlaczego? Przyjaciółka! No, mów teraz, odważ się przyznać wreszcie, że jesteś podła, że zdradziłaś mnie, że... - Nie zdradziłam cię, grubo się mylisz - zaprotestowała żywo Ola. - Raz tylko byłam w szpitalu, więcej już nie poszłam. - Bo i po co tam lazłaś do niego? Przecież prawie go nie znasz? - Tylko nie wyobrażaj sobie, że mu się narzucałam - w głosie Oli brzmiała uraza. - Nie „lazłam" wcale, to on prosił, żebym przyszła. - Kto prosił? - Andrzej. - Nie! - Hanka miała wrażenie, że wargi jej całkowicie zdrętwiały i nie może nimi poruszać. — Nie... Ola wyciągnęła rękę i lekko dotknęła ramienia Hanki. - Tak - powiedziała. - Po tej kraksie prosił, żebym przyszła i... — zawahała się — ...i potem jeszcze... Ale już więcej nie poszłam. No, nie patrz tak na mnie, Hanka. Może powinnam była ? — Po słonecznej stronie 137 powiedzieć ci wcześniej, że on czasami czekał na mnie, gdy wychodziłam z lekcji od tej małej Jasi, ale... — Ciebie prosił? Na ? i e b i e czekał? Jak to? Nie mogła tego pojąć. Zdawało się, że nie pojmie nigdy. — Ja nie chciałam spotykać się z nim — Ola widocznie postanowiła już mówić wszystko: wyrzucała z siebie słowa w pośpiechu, głos jej się łamał, to cichł, to wznosił się wysokim, drżącym tonem; zdawało się, że lada chwila przemieni się w płacz — naprawdę nie chciałam, ale kiedy leżał w szpitalu, kiedy pisał... — Pisał? — powtórzyła Hanka, głęboko wciągając powietrze. — Tak, tylko ciotka przyłapała listy. Pani mi je potem oddała. To jest wszystko, co mam; te listy — powiedziała smutnym, zrezygnowanym głosem. — Prosiłam, żeby więcej nie pisał. Nie zobaczymy się już... — dodała. To zaczynało zakrawać na jakiś sen koszmarny, a jednocześnie groteskowy. Hanka nagle jakby otrzeźwiała, uświadomiwszy sobie powikłanie całej sytuacji: ona kocha się w Andrzeju, a ten wcale jej nie chce, bo czeka, bo pisze, bo przywołuje inną dziewczynę — Olę, która z kolei mówi tu teraz: „Nie chciałam go spotkać... Nie zobaczę go już...". — Dlaczego, Ola? No, dlaczego? Odpowiedź padła natychmiast. Była jasna, wypowiedziana bez najmniejszego wahania: — Bo ty go kochasz. Ja tobie, Hanka, nie chcę wchodzić w drogę. Myślałam, że lepiej nie mówić ci o tym wszystkim, ale... — Ale co? — Zdaje się — pokręciła głową Ola — zdaje się, że trzeba było powiedzieć od razu. Sama nie wiem, dlaczego tak nie zrobiłam; zabrakło mi może odwagi... — No... — zająknęła się Hanka i zamilkła. Zupełnie nie wiedziała, co ma teraz powiedzieć i co w ogóle ze sobą zrobić. Niejasno zaczynała pojmować, że Ola w zupełnie nieoczekiwany sposób rozgrywa całą sprawę; bierze pod uwagę jakieś wartości, jakieś uczucia, które nie powinny przecież mieć najmniejszego znacze- 138 nia wobec jej miłości do Andrzeja. Cóż za bzdura! Czy i Andrzejowi Ola bajdurzyła podobnie? Dopiero musiał się uśmiać! A może nie?... - Powiedz... - pochylona, z napięciem wpatrywała się w twarz Oli - powiedz, coś ty robiła, coś ty mówiła, że on ciebie chce widzieć, że się z tobą chce spotykać? - Nie wiem - Ola rozłożyła dłonie. - Ja naprawdę nie wiem, przecież znasz mnie... Znała kilka lat, a patrzyła na nią teraz jak na obcą, pierwszy raz zauważoną dziewczynę. - Nie potrzebujesz poświęcać się dla mnie, Ola. - Nie poświęcam się; to już tak musi być. Nie rozumiesz? Nie rozumiała, bo nie potrafiła sobie wyobrazić siebie w podobnej sytuacji. Jeżeli ktokolwiek miał się liczyć na świecie, to przecież właśnie ona, Hanka, i nie zamierzała z tego dobrowolnie rezygnować na korzyść kogoś innego. - Nie potrzebujesz poświęcać się - powtórzyła - ale nie bądź łatwowierna, moja droga. Andrzej ma dziewczynę, inną zupełnie dziewczynę... - Nieprawda! - Jak to: nieprawda? - Powiedziałby, gdyby miał - stwierdziła Ola z zaskakującą wiarą, a Hanka na moment pożałowała swoich słów. Miała teraz poczucie jakiejś wspólnoty z przyjaciółką: obie zostały oszukane w miłości, obie będą miały teraz wieczory puste, bez marzeń i oczekiwania; obie już nie mają czego spodziewać się w życiu. - Ma na imię Bożena. Jeździł z nią do Zakopanego. Ola patrzyła na Hankę takim wzrokiem, jakby chciała ją pocieszyć... - Powiedział ci o tym? - spytała i uśmiechnęła się smutno. - Nie. Ktoś inny mówił. - Widzisz: to nie jest dziewczyna Andrzeja. Bożena jest siostrą jego przyjaciela i ten prosił Andrzeja, żeby ją zabrał do ich rodziców w Zakopanem, jak będzie jechał motorem... 139 Może powinna była przyjść teraz radość lub chociażby uspokojenie, ale Hanka nic takiego nie odczuwała. Słuchała tylko, dziwiąc się, że przez tyle dni i wieczorów, i nocy myśli o Bożenie nie dawały jej spokoju, a teraz, kiedy okazało się, że wszystko to było niepotrzebne, cała sprawa staje się właściwie obojętna. — No widzisz, Hanka, widzisz? Pogodzicie się i... „Pogodzimy się z Andrzejem? — myślała Hanka. — Znów będziemy się spotykać, a ja będę co wieczór czekać na telefon. Znów będzie siedział naprzeciwko mnie w kawiarence i... i co?" — Ola — spytała — ty go kochasz, tak? Zakochałaś się? Upłynęła długa chwila, zanim Oleńka zdecydowała się odpowiedzieć. Tym razem odpowiedź była niepewna, wypowiedziana głosem cichym i rwącym się, w którym więcej było zatrwożenia niż radości. — Nie wiem... nie wiem. To takie trudne jest: miłość. I... ja się chyba tego boję. Zamilkła, potem zaś powtórzyła swoje uparte: — Zresztą nieważne. To już nie ma żadnego znaczenia. Pogodzicie się. Ale Hanka w tej właśnie chwili uświadomiła sobie, że coś w niej wygasło. Wyciągnęła dłoń i patrzyła, jak na rękawiczce osiadają drobniutkie śnieżynki. Zegar wydzwonił którąś godzinę — nie liczyła uderzeń. Głos jego spłynął z wysoka; Hanka spojrzała w górę i dopiero teraz spostrzegła, że obie krążą pod wawelskim wzgórzem. — Oleńka — powiedziała łagodnie — a co teraz będzie z nami? Ola podeszła i objęła ją obiema rękami mocno za szyję, tak jak to robią małe dzieci. Przytuliła policzek do twarzy Hanki ruchem ufnym i serdecznym. — Już jest wszystko dobrze — szepnęła. Hanka nie odezwała się. Czuła, że powinna coś powiedzieć — przyjemnego i ciepłego, bo Ola czeka przecież na to — ale nie mogła zdobyć się na żadne słowa. Uśmiechnęła się tylko, nie wiedząc nawet, że uśmiech ten był trochę wymuszony — podobny, niemal 140 identyczny z tym, jaki miewał często ojciec, gdy był bardzo zmęczony po powrocie z podróży, a nie chciał tego po sobie pokazać. Pożegnały się na rogu i Ola poszła dalej Plantami, a Hanka jeszcze chwilę stała i patrzyła na coraz mniej wyraźną, malejącą postać przyjaciółki. W pewnej chwili Ola odwróciła się i pomachała wzniesioną ręką — tym ruchem znanym i przyjaznym, którym zawsze żegnały się dawniej przy każdym rozstaniu. Wtedy Hanka rzuciła się za nią. Biegła bez tchu, zachłystując się zimnym powietrzem i nie zważając, że kaptur zsunął się jej z głowy, a włosy bieli śnieg padający teraz większymi płatami. — Co się stało? Hanka przypadła do Oli, szybkim ruchem objęła za szyję. — Oleńka, Oleńka! — szepnęła zadyszana. — Bierz sobie swojego Andrzeja! Ja go wcale nie potrzebuję, wcale go nie chcę... Odwróciła się równie szybko, jak nadbiegła, i już nie oglądając się, poszła do domu. Wydawało się jej, że jest bardzo biało na świecie i bardzo cicho. „Jestem wolna, już się uwolniłam" — pomyślała, tylko nie wiedziała, czy powinna się cieszyć z tego, czy smucić... Bębnienie i niebo nad głową Nikt nie przypominał, nie prosił; mama widocznie sama wpadła na ten pomysł i zjawiła się po południu — uczesana, prosto od fryzjera. — Och, mamo! — ucieszyła się Marta. — Jak ładnie wyglądasz! — Głupstwa pleciesz. — Kiedy naprawdę tak jest. Hanka, Klusiu, chodźcie zobaczyć mamę! Przybiegły natychmiast. Joasia stanęła w progu i wydała tylko krótkie, pełne zdziwienia: „Oooo!", Hanka zaś fachowym ruchem poprawiła nad czołem matki włosy i powiedziała prosząco: — A gdybyś się, mamo, jeszcze umalowała? No, czekaj: niedużo, tak ledwo-ledwo... — Dajcie spokój! — broniła się mama. — Hanka, próżność w twoim charakterze... — Wiem, wiem — przerwała szybko najstarsza córka. — Pomad-ka do ust jest w twojej szufladzie. — Nie mam żadnej pomadki. — Ale masz — przypomniała sobie Joasia — tę, którą tatuś ci kupił na imieniny. — Nawet nie pamiętam. Takie głupstwa! — Głupstwa, głupstwa, ale spróbuj, mamo! — Hanka otworzyła szufladę i przewracała w niej wszystko od góry do dołu, wreszcie krzyknęła triumfalnie: — O, jest! 142 Mama nie chciała słyszeć o malowaniu: znów prawiła coś na temat próżności, która doprowadza aż do utraty charakteru, a Marta śmiała się z tego cicho, prosząc przymilnie: — Zrób to, mamo, zrób dla mnie. Na dziś! — Ale tylko na chwilę — zgodziła się w końcu, Hanka zaś usłużnie przyniosła jeszcze puder z łazienki. Wszystkie trzy patrzyły na matkę, która stała przed lustrem, lekko dotykając warg końcem pomadki. — Naprawdę ładnie wyglądasz — westchnęła Hanka, a mama przerwała malowanie i spojrzała na nią uważnie. — Naprawdę? - spytała, a w głosie jej nie było wcale żadnej „Joanny na stosie", tylko zwyczajne, bardzo kobiece pytanie, w którym jednocześnie ukrywała się prośba o potwierdzenie. — Tak uważasz? — Żebyś wiedziała! — wykrzyknęły obie starsze córki, a jedynie Joasia skrzywiła wargi, mówiąc z wyższością: — Mnie tam taka malowana mama nie podoba się! — Zawsze twierdziłam, że jesteś głupia, moje dziecko! — zawołała z irytacją Hanka: ta smarkata swoim wymądrzaniem się gotowa teraz wszystko popsuć. I na pewno byłoby się tak stało, gdyby nie nadeszła odsiecz w postaci ojca. Wszedł uśmiechnięty, ruchliwy, dźwigając pod pachą olbrzymie rulony papieru, obładowany teczką i jeszcze jakimiś paczkami. Zatrzymał się w przedpokoju, a potem, szybko położywszy wszystkie pakunki — żartobliwym, staroświeckim ruchem zdjął kapelusz i zamiótł nim przed mamą w szerokim ukłonie. — Cóż za zjawisko w tym domu! — zawołał. — Dziewczęta, parzcie no ojcu czarną kawę, albowiem słabnie z wrażenia! — Ach, Marku, naprawdę... — tym razem w głosie mamy brzmiało wyraźne niezadowolenie. Nic sobie z tego nie robił. — Marta, szkoda, że masz tak rzadko popisy w swojej szkole, mama chodziłaby częściej do fryzjera. 143 — Ach, to nie jest ważne... Mama była zagniewana, a jednocześnie czuło się, że ta ogólna aprobata sprawia jej przyjemność, chociaż na pewno wbrew woli, i o to właśnie jest gniewna, na siebie bardziej niż na rodzinę. — Zaraz podam obiad — zakończyła dyskusję, przed wyjściem do kuchni spojrzawszy jeszcze w lustro. Po chwili wyszedł też za nią ojciec. Wtedy Marta zbliżyła się do fortepianu. Był zamknięty; sama go zamknęła, postanawiając nie grać już przez tych parę godzin, które zostały do popisu. Nie była zdenerwowana, miała uczucie, że ktoś inny będzie grał na popisie, nie ona — nie chciała o tym ani myśleć, ani mówić. Siedząc później przy stole, nie była w stanie przełknąć jedzenia, chociaż wcale nie wiedziała dlaczego, bo przecież niczym się właściwie nie przejmowała. Gardło zaciskało się przy każdej łyżce zupy, a spojrzenia matki wydawały się wręcz uciążliwe. — Naprawdę nie mogę już! Dosyć mam tego jedzenia — odsunęła talerz. — Powinnaś koniecznie... — zaczęła mama, ale ojciec przerwał jej zdecydowanie: — Nie jedz, jeżeli nie możesz. Nikt cię nie zmusza. Napijemy się razem czarnej kawy, to nam dobrze zrobi. — Ja zaparzę — obiecała Hanka. — W jakiej filiżance chcesz dostać kawy, Marta? — Nie wiem — zastanawiała się młodsza siostra. — Może w tej białej, na której są wymalowane trawki. Była wdzięczna ojcu i Hance, że skierowali rozmowę na inny temat i nikt się już nie zajmował jej brakiem apetytu. Dopiero po kawie ojciec spojrzał na zegarek, a Marcie zdawało się, że przez ułamek sekundy nie czuje zupełnie bicia serca. Siedziała na tapczanie ze złożonymi na kolanach rękami. Nic nie mówiła, tylko z wielkim skupieniem przypatrywała się wszystkim meblom w pokoju, jakby za parę godzin miały już wyglądać inaczej. Spoglądała na nie z upodobaniem; chociaż nienowoczesne, a nawet trochę zniszczone, stwarzały poczucie bezpieczeństwa 144 i spokoju, bo stały tu zawsze, chyba od urodzenia Marty, a w każdym razie od bardzo wczesnego jej dzieciństwa. Te meble miały swoje własne życie i swoje wspomnienia: na fotelu lubiła kiedyś siadywać babcia, która opowiadała dziewczynkom bajki o małej syrence albo tę, szczególnie ulubioną przez Martę, o ropuszce noszącej klejnot na głowie. Gdy były starsze, czytały je sobie w zbiorze bajek Andersena, a Marta zawsze wtedy musiała myśleć o babci, która już nie żyła. Okrągły zaś stolik... Można przypominać sobie tysiące różnych historii związanych z każdym sprzętem domowym; wszystkie w tej chwili wydawały się miłe i pogodne, może dlatego, że były tak odległe i nie należały do czasu, w którym Marta miała za godzinę grać na popisie. - Ubieraj się, córeczko - powiedział spokojnie ojciec, odkładając fajkę. - Tak, tatusiu - odpowiedziała jak mała, dobrze wychowana dziewczynka i wstała z tapczanu. Potem już się naprawdę wszystko działo poza nią. W głowie słyszała jakąś melodię, ale nie należała ona do żadnego z utworów, które miała grać dziś na popisie. Ta melodia zajęła Martę całkowicie, tak że ubierając się, a nawet jadąc taksówką, myślała usilnie, ze szczególnym, nawet męczącym napięciem: „Skąd ja to znam. Co to jest?". I dopiero kiedy wysiedli z taksówki, a Marta podchodziła do drzwi szkolnych, uświadomiła sobie ze szczególną jasnością, że melodia pochodziła z pierwszej symfonii Brahmsa, którą słyszała kiedyś na koncercie, gdy dyrygował Paweł Kiecki. Stwierdziwszy ten fakt, doznała nagłego odprężenia. Teraz miała uczucie, że najważniejsze zostało dokonane. Zanim jeszcze zdążyli wejść do szkoły, zatrzymała się następna taksówka, z której wysiadł wuj Paweł z żoną i Ewka. - Serwus! - zdziwiła się Hanka. - Skąd ty tutaj, Ewka? - Jak to: skąd? - zawołał wuj Paweł. - Siostrzenica gra, więc cała rodzina musi być w komplecie. Marta spojrzała pytająco na mamę, a mama skinęła głową. Tymczasem ojciec witał się serdecznie z wujem, bo lubili się 145 bardzo, mama zaś z ciotką ogromnie uprzejmie, lecz z rezerwą. „Ciotka przypomina stragan ze sztuczną biżuterią" — pomyślała Hanka. Matce Ewki nie zamykały się usta, opowiadała coś z głośnym śmiechem i żywą gestykulacją. Odpowiedzi mamy były powściągliwe, a spojrzenie kierowane na bratową — zdecydowanie krytyczne. Hanka podeszła do Marty, bo dziewczynka przez parę minut stała samotnie. Bardzo chciała powiedzieć jej teraz coś ciepłego i serdecznego, ale nic nie przychodziło jej na myśl, więc tylko wzięła siostrę za rękę, uścisnęła lekko, nie za mocno, by ten gest nie wypadł zbyt znacząco, i szepnęła: — Trzymaj się, Marta... A Marta nawet nie spojrzała na siostrę, tylko — równie lekko — oddała jej uścisk dłoni. Wszystko tak, żeby nikt nie mógł zauważyć. Potem już bardzo starannie unikały zbliżenia i nie zamieniły ani jednego słowa. Marta zresztą szybko odłączyła się od rodziny i podeszła do grupy swoich koleżanek, które także przybyły na popis, Hankę zaś zagarnęła Ewka, natrętnie pokazując swoją nową czapeczkę, w której wcale nie wyglądała ładnie. Wuj Paweł wtajemniczał ojca w przygotowania do polskiej wyprawy w Himalaje, ale — Hanka zdążyła to zauważyć — ojciec udawał tylko, że go te sprawy interesują, bo wciąż szukał wzrokiem Marty. — Gdzie siądziemy, w pierwszym rzędzie? — spytała ciotka. — Nie, gdzieś dalej — zdecydował ojciec. Więc usiedli w dziesiątym rzędzie, a ojciec nawet pochylił się trochę — wydawało się, że nie chce, żeby go Marta widziała, ani sam nie chce patrzeć na nią. Hanka także się pochyliła. „Nie może się jej nie udać — pomyślała — to by było wprost niesprawiedliwe, gdyby miała zawalić". Potem przestała myśleć o czymkolwiek, nie słuchała szeptu Ewki. Podniosła dopiero głowę, gdy Marta weszła na salę... W granatowej sukience z białym kołnierzykiem wyglądała 146 znacznie smukłej niż zwykle, może nawet bardziej niż przed godziną w domu. Przy drzwiach zrobiła ledwie dostrzegalny ruch, jakby chciała się cofnąć. Hanka wtedy objęła mocno kciuk prawej ręki pozostałymi palcami — na lekcjach to czasem pomagało, na popisie mogło także pomóc Marcie. Czuła na twarzy wypieki, jak gdyby to ona miała grać przed publicznością, nie Marta. Nigdy jeszcze nie przeżywała popisu siostry w tak intensywny sposób — może dlatego, że Marta dawniej, gdy była młodsza, nie przejmowała się występami tak bardzo: po prostu szła na nie jak na lekcję, a może dlatego, że tym razem musiała w przygotowanie się włożyć o wiele więcej wysiłku i fizycznego, i nerwowego niż dawntej. Koleżanki Marty powitały ją, bijąc brawo; cała sala dołączyła się do nich. — Jest zdenerwowana — szepnęła mama. — Wanda, proszę cię! — syknął ojciec. — Nie szkodzi — uspokajająco odezwał się wuj Paweł. Ewka trąciła Hankę. — A co? — spytała. — Czy ona się bała? — Skądże — wzruszyła ramionami Hanka — wcale nie! Czego miała się bać? Marta pochyliła się lekko w ukłonie, który wypadł niezręcznie, potem podeszła do fortepianu, siadła, wyjęła z kieszeni chusteczkę i przetarła sobie nią dłonie i klawiaturę. Nie patrzyła na publiczność, nawet na swoją nauczycielkę muzyki, która zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Hanka spuściła głowę zupełnie nisko. Wydawało się jej, że upłynęła bardzo długa chwila, zanim usłyszała wreszcie, że fortepian przemówił. Przemówił bezbarwnie, i chociaż Hanka chciała jak najuważniej wysłuchać tych pierwszych taktów, by z nich nabrać pewności, że Marcie wszystko dziś pójdzie dobrze, to jednak wymknęły się jej jakoś, nie pozostawiając żadnego wrażenia, podobne raczej do ćwiczenia niż do muzycznego utworu. Nawet nie znając się na poważnej muzyce, Hanka bez trudu zorientowała się, że 147 Marta z miejsca wzięła za duże tempo i że sama chyba zdała sobie z tego sprawę, gdyż parę razy usiłowała zwolnić. Wypadło to zupełnie niedobrze, gdyż nazbyt wyraźnie świadczyło, że dziewczynka nie panuje nad swoimi rozbieganymi palcami. Kiedy Marta skończyła pierwszy utwór, rozległy się oklaski raczej grzecznościowe i powściągliwe. Najgłośniej brzmiały tam, gdzie siedziały koleżanki. Potem wszystko umilkło i Marta znów grała — tym razem fugę Bacha, tylokrotnie ćwiczoną uprzednio w domu, która teraz jednak wydawała się brzmieć inaczej — jakoś dostojniej i bardzo spokojnie zarazem — wszystko się w niej równoważyło. Hanka zerknęła na ojca: nie patrząc nawet na grającą córkę, zdawał się potwierdzać od czasu do czasu leciutkimi skinieniami głowy, że to tak właśnie ma być, że tak trzeba... To, co zerwało się po skończonym utworze — to nie były oklaski, to była cała burza. Nauczycielka Marty odwróciła się w stronę sali i z wyrazem triumfu w oczach patrzyła na publiczność. Koleżanki Marty zupełnie szalały, a Hanka wraz z nimi; ojciec wyglądał, jakby mu lat ubyło. Teraz już po każdym utworze padały oklaski równie grzmiące, jednak zdawały się one nie docierać do Marty, bo stojąc przy fortepianie i kłaniając się lekkim pochyleniem głowy, robiła wrażenie dopiero co przebudzonej i nie zdającej sobie nawet dobrze sprawy z tego, co się dokoła niej dzieje. Na przerwie nauczycielka muzyki podeszła do rodziców, zarumieniona z podniecenia, i długo ściskała im dłonie. — Nadzwyczajne zdolności, zupełnie nadzwyczajne! — mówiła szybko. — Kto wie, może nawet talent... — Talent? — zdziwiła się mama. — U Marty? — Tak, tak! — powtarzała nauczycielka. — Ona jest tylko bardzo wrażliwa; z nią, proszę państwa, trzeba delikatnie. Bardzo nerwowa, proszę uważać... Oczywiście w przyszłości wyższa szkoła muzyczna, to nie ulega wątpliwości... 148 Hanka, nie słuchając dalszej rozmowy nauczycielki z rodzicami, przeciskała się do Marty przez tłum koleżanek. Nie dostała się do niej, lecz Marta zauważyła siostrę z daleka i posłała jej porozumiewawczy uśmiech. Gdy po skończonym popisie wychodzili ze szkoły, Marta wciąż jeszcze zdawała się być nieobecna. Mama szybko przyłożyła jej dłoń do czoła. — Czy ty nie masz gorączki z tego wszystkiego? Marta szybko uchyliła czoło, a ojciec zaraz przygarnął ją ramieniem. Przytuliła się do niego i tak jakiś czas szli obok siebie ulicą, zostawiając całe towarzystwo w tyle i nawet nie oglądając się na nikogo. Wreszcie ojciec zatrzymał się. — A teraz wszyscy idziemy do nas uczcić dzisiejsze święto! — zawołał, zwracając się do ciotki i wuja. — Jasne — zgodził się od razu wuj Paweł. — Taka uroczystość! Po drodze ojciec się gdzieś zawieruszył; przyszedł dopiero, kiedy już wszyscy byli w domu. Przyniósł pięć róż barwy kości słoniowej i wręczył je córce. Marta zarumieniła się, biorąc kwiaty, a Hanka pomyślała: „Ona potrafi być naprawdę ładna!". Wszyscy dziś wydawali się jej ładniejsi niż zwykle, ładniejsi i bardziej mili, nawet Ewka, która zaraz po przyjściu rozsiadła się w fotelu, zakładając nogę na nogę, żeby było widać nowe pantofle. Rozgadała się o swoich najnowszych projektach: może w tym roku na wakacje pojedzie z matką do Bułgarii. Cudownie, nie? — Tak — zapewniła Hanka. Zazdrościła Ewce podróży, ale za nic nie chciała, by stało się to widoczne. — Zaczekaj, pomogę mamie przygotować kolację; pogadamy później. Z pewną ulgą poszła do kuchni, gdzie mama już rozkładała wszystko na półmiski, a Joasia wyjmowała talerzyki i wycierała każdy z nich lnianą ściereczką. — Mamo — dopytywała się — czy Marta, jak dorośnie, będzie dawała koncerty? 149 - Nie wiem, dziecko, może — powiedziała z zadumą mama. - Na pewno - wtrąciła, wchodząc, Hanka. - Mamo, czy to nie będzie wspaniałe? - I przylepią afisze na budynku filharmonii? - chciała wiedzieć Joasia. — Powiedz, mama, będą afisze? Zależało jej jedynie na tych afiszach. Całe miasto przeczyta wtedy, że Marta gra w piątek i sobotę, a Joasia, przechodząc z koleżankami obok filharmonii, rzuci niedbale: „Marta to jest moja siostra". Koleżanki osłupieją... - Jeżeli rzeczywiście zostanie pianistką, afisze też będą. - Ty byś nie chciała tego, mamo? - zdziwiła się Hanka. Matka ułożyła na półmisku sałatkę i ubierając ją teraz ćwiartkami ugotowanego na twardo jajka, powiedziała, nie podnosząc głowy: - Sama nie wiem. Ja bym tylko jednego chciała: żebyście były szczęśliwe... Mówiła to smutno i w zamyśleniu, co zdecydowanie nie harmonizowało z wykonywaną przez nią w tej chwili robotą. - Oj, mamo, mamusiu! - Hanka podeszła i przytuliła policzek do twarzy matki. Taka się jej w tej chwili wydała samotna z tym swoim marzeniem, ujawnionym w sposób bezpretensjonalny i staroświecki. - Podawajcie już, dziewczynki - głos mamy zabrzmiał znów zwyczajnie, trochę szorstko, nakazujące - Joasiu, daj serwetki na stół w pokoju, a ty, Hanka, zanieś półmiski. - Ja też będę pomagać — pokazała się w kuchni Marta. Biegały z półmiskami i talerzami, aż wreszcie wszystko zostało ustawione jak należy. Ojciec odkorkował butelkę wina, goście wznieśli kieliszki, znacząco spoglądając na Martę. - No, a ty, Ewuniu? - spytała mama. - Jakie masz projekty na przyszłość? - Nie wiem, ciociu. Może pójdę do szkoły kosmetycznej. - Okropny pomysł! Ja nawet słyszeć o tym nie chcę — skrzywił się wuj Paweł. 150 - Do matury jeszcze kawałek czasu, może się jej Zainteresowania odmienia — pocieszył ojciec. - Na pewno - poparła go ciotka. — Ewka już ??? ty\e pr0_ jektów! Zdaje się, jeden tylko się nie zmienia: żeby wyj^ za mąż. Wszyscy roześmieli się, a Ewka mocno poczerwieniała i ze złością spojrzała na matkę. - Zagraj nam coś, Marta - poprosił wuj Paweł. Marta skinęła głową i podeszła do fortepianu. Nigdy nie kazała się długo prosić i teraz też otworzyła instrument bez ociągania. Z uśmiechem przyjrzała się klawiszom: ostatni raz dotykała ich przed popisem; teraz tyle się zmieniło... Ciotka nie słuchała, dalej cicho rozmawiała z marną, a Joasia, która miała już dosyć siedzenia przy stole, wstała i wySZła do drugiego pokoju. Marcie to zresztą wcale nie przeszkadzało. — Marta ma naprawdę dobrą technikę! — zdziwiła sje nagłe ciotka. — To już musi być wrodzone, nie? — Ona bardzo dużo ćwiczy - powiedziała mama. _ ćwiczyła nawet wtedy, gdy była chora. Myślała, że nie wiem o tyr^ aje prze. cięż widziałam, że fortepian był czasem otwarty, kiedy wracałam do domu... Brwi Hanki uniosły się w górę: więc to tak? A Marta leciutko, rzeczywiście jakby jej to nie sprawiało najmniejszego trudu, wprowadzała tymczasem wszystkich w ów nieporównany mozartowski klimat, pełen pogody i równowagi -wprowadzała tymi samymi frazami, które przez tyle dni niecierpliwiły Hankę, bo były powtarzane w różnych tempach, „męczone" bez wytchnienia, wybębniane z zupełnie niezrozumiałym _ wtedy - u Marty uporem i zaciętością. Teraz była w nich sama lekkość i wdzięk zupełnie czarujący. — Dzień zasłużonego triumfu mojej młodszej córki. — powiedział nagle ojciec, bardziej może do siebie niż do kogokolwiek. Hanka szybko odwróciła głowę. Nie chciała napotkać jego spojrzenia. Chłopiec wcale nie szałowy Tak samo nagle jak przyszło, tak się też skończyło: Elżbieta oznajmiła któregoś dnia z łobuzerskim uśmiechem, jakby opowiadała dobry dowcip: - Odkochałam się, dziewczynki, trudno! - Jak to? Tak nagle, od razu? - dziwiły się niezadowolone, bo przez to miały w klasie o jedną atrakcję mniej. - Dlaczego się odkochałaś? - A bo tak! - powiedziała niefrasobliwie Ela, po chwili jednak wyjaśniła: - On się żeni. Nie będę się przecież kochała w żonatym, no nie? Teraz sprawa stała się jasna, lecz mimo wszystko miały pretensję do nieznajomego pana, który z zupełnie niepojętych przyczyn ośmielił się żenić, zamiast cierpliwie czekać na Elżbietę, aż zda maturę, aż skończy studia... - Po prostu świństwo! - zaopiniowała któraś, inna natomiast serdecznie zatroszczyła się o koleżankę: - Słuchaj, powiedz: bardzo to przeżywasz? Niestety, okazało się, że Elżbieta nic nie „przeżywa", a nawet jest chyba z obrotu sprawy zadowolona. - Za stary dla mnie - poinformowała. - Kiedy przychodził, musiałam ciągle pilnować się, żeby się przypadkiem nie wygłupić. Nie macie pojęcia, jakie to męczące - wybuchnęła śmiechem 152 i złapawszy pierwszą z brzegu koleżankę wpół, okręciła się z nią w walczyku dokoła klasy, między rzędami ławek. Ta z dziewcząt, która pytała o „przeżywanie", pokiwała głową z wyraźną dezaprobatą. - Ja bym się tam dalej kochała. Nic nie szkodzi, że bez wzajemności, to nawet interesujące. - Bez wzajemności? - zatrzymała się w walcu Ela. - A cóż by to była za zabawa, moja droga, kochać się bez wzajemności? I znów śmiała się rozweselona, a dziewczęta śmiały się z nią razem, bo bardzo ją lubiły: taka była zawsze bezpośrednia, łatwa i miła. - No to Hanka dłużej wytrzymała - odezwała się któraś. - Hanka, przynajmniej ty nie mów, że się odkochałaś. - Nie powiem - obiecała Hanka, czując na sobie niespokojne spojrzenie Oli. - Ja nic nie powiem - dodała i uśmiechnęła się do Oli: „Wszystko w porządku, nie bój się". - Hanka się kocha i dlatego jest taka mizerna, coraz mizer-niejsza - zawołała Ela. - Zamiast spać, marzy o swoim najdroższym... - Daj spokój! - uciszyła ją Ola, a Elżbieta rzeczywiście zamilkła, bo Oleńka rzadko kiedy mówiła w sposób tak zdecydowany; wtedy naprawdę trudno było się jej sprzeciwiać. Ola zbliżyła się do przyjaciółki i spytała rzeczowo: - Znowu uczyłaś się w nocy? - Tak. Zasnęłam nawet pod podręcznikiem - mruknęła Hanka. - Już mam dosyć tego; takie zaległości się porobiły, że... - Pomogę ci w fizyce - zdecydowała Ola. - Będziemy się uczyć razem. - Nie, nie. Ja sama. - Sama przecież nie dasz rady. A co będzie z historią? - Ładnie ci z obciętymi włosami - Hanka szybko zmieniła temat — naprawdę o wiele lepiej. A o moje dwóje nie martw się. - Ależ ja się muszę martwić! - Mówię ci: poradzę sobie. - Skąd, Hanka, niemożliwe. 11 — Po słonecznej stronie 153 - Czasem się różne rzeczy wydają niemożliwe — Hanka próbowała filozofować z nikłym uśmiechem, świadczącym o braku jakiejkolwiek wiary w wygłaszany aforyzm. — Wydają się niemożliwe, a potem okazuje się, że jest właśnie inaczej. — Nonsens! — Nie przejmuj się mną, Oleńka. Powiedz raczej... Chciała zapytać o Andrzeja, ale zawahała się. Zaistniało między nimi coś w rodzaju układu: żadna go nie wspominała. Ola chodziła teraz z rozświetlonymi oczyma, śmiała się częściej, była łagodniejsza i bardziej wyrozumiała dla wszystkich, nawet dla tych najwięcej leniuchujących koleżanek. Ubierała się w te same co dawniej sukienki i swetry, ale widocznie prała je częściej i odpra- sowywała, bo była zawsze zadbana. Krótko obcięte, jasne włosy przeczesywała gładko do tyłu, co wprawdzie nie było ostatnim krzykiem mody, jednak w szczególnie ciekawy sposób upodabniało twarz dziewczyny do jakichś dawnych portretów. Ola była na pewno zupełnie inna od reszty koleżanek i może to właśnie — zastanawiała się Hanka — zainteresowało Andrzeja. Dziwiła się tylko, że ona sama, przyjaźniąc się od paru lat z Olą, nie zauważyła wcale tej odmienności, Andrzej zaś dostrzegł od razu. Może chłopcy inaczej patrzą na dziewczęta niż one same na siebie nawzajem? Rozmyślania na ten temat przeszkadzały jej w uważaniu na lekcji; prawie nic nie rozumiała z tego, co nauczyciel wykładał — pierwszy raz widziała wypisane na tablicy wzory. „Co ja zrobię, co ja zrobię! A może Ola ma rację, że sama nie dam sobie rady z nauką!" Lekcja polskiego poszła nieco lepiej; okazało się, że zadanie domowe napisała na trójkę. Tyle pracy w nie włożyła, a taki marny stopień. — Oleńka, wracasz do domu? Przejdziemy się, chcesz? — zaproponowała po lekcjach. — Nie mogę dziś — Ola zarumieniła się, a Hanka już o nic nie pytała. 154 Bardzo jej było smutno wracać samej. „Nic się już teraz nie dzieje, tylko szkoła i dom... — myślała. — Co za życie!" Zatrzymała się przed wystawą księgarską: tyle nowych książek wyszło ostatnio, a wcale ich nie znała. Ktoś przystanął obok; po chwili posłyszała znajomy głos: — Dzień dobry, Hanka! Tomasz dźwigał wypchaną teczkę i miał jeszcze jakieś książki pod pachą, więc trudno mu było wyciągnąć rękę do dziewczyny, jednak uporał się w sposób miły i prosty, co nie było zdawkową uprzejmością, tylko właśnie budziło zaufanie. Mrugał powiekami, bo szkła okularów mu mętniały. Był może zmęczony, a może zziębnięty, w każdym razie wyglądał nieatrakcyjnie. — Dawno cię nie widziałem — zaczął niezgrabnie rozmowę, a Hanka także nie bardzo wiedziała, co mówić, zwłaszcza że wcale jej się rozmawiać nie chciało. Po chwili zagadnął: — Dokąd idziesz? — Do domu. Cześć! — Ja też idę w tę samą stronę — zapewnił — odprowadzę cię kawałek. Mam przerwę w wykładach, więc odnoszę książki do biblioteki. — Myślałam, że znów masz jakieś sprzątanie czy tam mycie okien. Spojrzał na nią i zasępił się trochę. — Dziś nie mam — powiedział spokojnie. — Na szczęście dziś nie mam. To, wiesz, jest jednak dosyć męczące zajęcie. Przez chwilę miała ochotę przeprosić go za ten swój głupi, ironiczny ton, którym spytała o sprzątanie, ale nie wiedziała, jak to zrobić. Zresztą zezłościło ją w końcu, że Tomasz tak wszystko umiał w jakiś sposób pogodzić: pracę i naukę, że przyznawał się otwarcie do zmęczenia, a jednak ani słowem nie wspominał o tym, że czuje się nieszczęśliwy czy pokrzywdzony z powodu nawału zajęć. — A ja będę miała dwie dwóje — powiedziała z jakąś satys- 155 fakcją, chociaż sama przecież już postanowiła, że ich mieć nie będzie. Czekała na reakcję Tomasza: oburzy się, wypali jakieś morały czy będzie biadolił? Nic z tego — zapytał spokojnie: — Z czego te dwóje? I wtedy — sama nie wiedziała, jak to się stało — opowiedziała mu o szkolnych kłopotach i o tym, że Ola chce jej pomóc, ale ona tej pomocy nie potrzebuje wcale, że sama... — Sama? — powtórzył Tomasz. — Dlaczego sama? — Bo tak. Ty tego nie rozumiesz. — Rozumiem, rozumiem — powtórzył — próba własnych sił czy coś w tym rodzaju... Ale zostało już niewiele czasu... Później już o tych sprawach nie mówili. Tomasz w ogóle zamilkł, a Hanka szła tak zajęta swoimi myślami, że nawet nie odczuwała potrzeby mówienia. Ledwie zauważyła Elżbietę, która ich minęła i ze znaczącym uśmiechem skinęła koleżance głową. Hankę to spotkanie trochę zirytowało. Tomasz na pewno nie był chłopcem, na widok którego koleżanki mogłyby pękać z zazdrości. „Będzie jutro gadanie w szkole — pomyślała. — No to co? Niech będzie..." Podprowadził ją pod samą bramę, postawił wypchaną teczkę na chodniku, żeby mieć wolną rękę. Nie wyciągnął jej jednak, tylko chwilę jeszcze stał przed Hanką, patrzył na nią — nie tak jak Czesiek: prosząco, i nie tak jak Andrzej — jeszcze jakoś inaczej. — Wiesz — powiedział — pogadam z jedną dziewczyną; ona jest na historii, mogłaby ci pomóc. Zgodzisz się? Gdyby zapytał w inny sposób, pewnie by z miejsca odpaliła: „Daj mi spokój, nie wtrącaj się!", ale to pytanie o zgodę trochę ją zaskoczyło. — Bardzo przyjemna dziewczyna — dodał. — Zapytaj o to rodziców. Jeżeli pozwolą... W każdym razie wpadnę jutro dowiedzieć się. Będziesz w domu wieczorem? 156 - Nie wiem... Przecież mamy jeszcze węgiel w skrzyni. - Nie szkodzi, ja wpadnę tak... — uśmiechnął się wcale nie speszony. - Więc dobrze, Hanka? Wyciągnął do niej rękę; podała mu swoją. - No... — zawahała się. — Zobaczę. Idąc do mieszkania, pomyślała, że Tomasz właściwie wcale jej nie krępuje swoją obecnością; nie trzeba się przy nim wysilać ani udawać, że się jest kimś innym niż samym sobą. Więc spytała rodziców o tę dziewczynę z historii... Rodzice zgodzili się. - Niech załatwi to jak najprędzej - zdecydowała mama i dodała: - Swoją drogą, porządny chłopak! - To pewnie jest jego dziewczyna, ta historyczka - domyślił się ojciec. - Hanka, uważaj, sypiesz cukier na stół zamiast do cukierniczki. - Myśl o tym, co robisz - nie wytrzymała mama. Hanka skinęła głową i bez słowa zaczęła zbierać rozsypany cukier. Dziewczyna Tomasza nie była właściwie ładna, ale miała dużo uroku i także, jak on, nosiła okulary. Okazało się, że studiuje, jednocześnie dorywczo gdzieś pracując. Już od pierwszej chwili odniosła się do swej nowej uczennicy z wyraźną życzliwością, którą Hanka przyjęła powściągliwie. Dziewczyna Tomasza miała na imię Lucyna. - Zaległości masz rzeczywiście duże - zorientowała się już zaraz na pierwszej lekcji. - No to co zrobimy? - Zwyczajnie: będziemy się uczyć. Pewnego dnia mama weszła w czasie lekcji i przyniosła na tacy podwieczorek dla nich obydwu. Lucyna zdawała się tym zaskoczona. - Pani jest naprawdę nadzwyczajna! - wykrztusiła. — Moja mama też mi tak podsuwa jedzenie, kiedy jestem w domu i uczę się. 157 - A gdzież jest pani dom? - spytała mama. - Daleko, na wsi. Jeżdżę tam tylko na święta. Wie pani, to okropnie przykro być tak daleko od mamy. Matka Hanki miękkim ruchem pogłaskała rozwichrzoną głowę Lucyny i zaraz powiedziała zwykłym swoim, nakazującym tonem: - Niechże pani je, bo herbata wystygnie. Hance ta scena wydała się raczej krępująca i była nawet zła na Lucynę, że tak wyskoczyła ze swoimi domowymi sprawami. „Jakaś sentymentalna gęś, potrafi się wzruszać zwyczajnym podwieczorkiem - pomyślała. - Że też się taka może Tomaszowi podobać..." A Lucyna widocznie uznała, że w czasie jedzenia mogą sobie pogadać już na inne tematy niż historia, bo pytała o książki leżące na półkach, o ulubionych autorów Hanki. - Ostatnio mało czytałam - przyznała się Hanka. - Tak się złożyło... - Ja też bardzo byłam ostatnio zajęta. Człowiek by chciał wszystko czytać, wszystko wiedzieć, a tu tak mało czasu. Jak skończę studia... - Tomasz też tak mówi - powiedziała Hanka - że gdy skończy, to wszystko zdąży zrobić. - Tomek jest w ogóle pyszny! - zapewniła Lucyna. - Możliwe - głos Hanki brzmiał sucho. Wcale nie miała zamiaru wysłuchiwać zachwytów dziewczyny na temat Tomasza, ale ta rozgadała się i popijając herbatę, opowiadała, że byli niedawno razem w teatrze, a także na jakimś interesującym odczycie. - Wszędzie tak razem chodzicie? - zapytała Hanka i nagle przypomniał się jej Andrzej, z którym przecież nigdy nie była ani w teatrze, ani nawet w kinie, bo nigdy jej tego nie zaproponował. Kiedy żegnały się po skończonej lekcji, zauważyła, że korale Lucynki zupełnie nie harmonizują ze sportowym swetrem, a kolor jej zimowego płaszcza jest wybitnie nietwarzowy. Jednak uśmiech 158 dziewczyny był niezaprzeczalnie czarujący, ostatecznie więc trudno było się dziwić, że Tomasz ją sobie wybrał. W każdym razie Hanka wzięła się teraz do historii z energią, która ją samą czasem dziwiła, i był to pierwszy przedmiot, z którego poprawiła stopień. Ku swemu zdumieniu stwierdziła, że fakt ten nie sprawił jej większej satysfakcji. Wracała ze szkoły zmęczona, trochę senna, a nade wszystko zawiedziona, że tyle pracy musiała włożyć w to jedynie, by dwójkę poprawić na trójkę. Któregoś dnia, patrząc w lustro, zauważyła, że ma podkrążone oczy, brzydszą, szarą cerę i wargi wyginające się w nieprzyjemny grymas zniechęcenia. — Boże, jak ja wyglądam! Stała wciąż przed lustrem, kontemplując braki swojej urody, i tak ją zastał Tomasz, któremu widocznie Marta czy mama otworzyły drzwi wejściowe, bo zjawił się na progu pokoju niepostrzeżenie i nawet nie było wiadomo, od ilu już minut przyglądał się dziewczynie. Zauważyła go w końcu, nie jego samego właściwie, tylko odbicie w lustrze, i odwróciła się z furią, wściekła, że tak pozwoliła się przyłapać. — I czego się gapisz? Sama wiem, że wyglądam jak... - zaczerpnęła tchu, a Tomasz, korzystając z tego, przerwał: — Zmęczona jesteś, co? Powiedział to głosem wyraźnie zatroskanym, zdając się nie dostrzegać zaczepnego tonu Hanki i jej złego humoru. — Wcale nie jestem zmęczona. Zresztą, co cię to obchodzi? — Można zapalić w pokoju? — spytał. — A pal sobie! — wzruszyła ramionami. Był niesłychanie irytujący z tym swoim spokojem i zupełnym brakiem reakcji na jej aroganckie zachowanie. Usiadł w fotelu i zapalił papierosa. — Zmęczona, zmęczona... - przedrzeźniała go. - Nie potrzebuję twojego współczucia. I tak się będę uczyła i wieczorami, i nocą. 159 — Wcale ci nie współczuję — zdziwił się, że mogła go o coś takiego posądzić. — Jasne, że będziesz się uczyć. Musisz wygrzebać się z dwój. Lucyna mówi, że... „Aha! — pomyślała. — Więc ta twoja Lucyna zaraz ci wszystko opowiada, jakie mam zaległości... Nie miałam wątpliwości, że tak będzie!" Była gotowa do natychmiastowego odparowania wszelkich uwag Lucyny, które Tomasz za chwilę zacytuje: podniosła głowę zdecydowanym ruchem, a cienkie brwi uniosły się w górę, nadając twarzy wyraz nieco ironiczny. — ...Lucyna mówi — dokończył Tomasz — że ty jesteś bardzo zdolna i jeżeli tylko chcesz się uczyć, to wszystko idzie ci zupełnie dobrze. — Ach tak... — brwi Hanki wróciły na swoje miejsce. — Tak ci powiedziała? No i co jeszcze mówiła ci ta twoja Lucyna? — Moja? Dlaczego moja? — zdumiał się najszczerzej Tomasz. — Nie wypieraj się! Mnie to zresztą nic a nic nie obchodzi. Tomasz uśmiechnął się kącikiem warg, pociągnął papierosa, potem gasił go w popielniczce długo, uważnie, chociaż już wcale się nie tlił, w końcu powiedział: — Ja wiem, że ciebie to nic nie obchodzi, ale Lucyna wcale nie jest moją dziewczyną. — A chodzisz z nią do teatru. Sama mi mówiła. Tomek roześmiał się swobodnie, wyraźnie ubawiony. — To ty myślisz, Hanka, że jeżeli się z dziewczyną pójdzie do kina czy na kawę, znaczy, że... no, że się człowiek w niej... — Daj mi spokój, dobrze? Spoważniał i szybko dokończył: — Bardzo lubię Lucynę. Wiesz, można nawet powiedzieć, że jestem z nią zaprzyjaźniony. To znaczy z nią i z jej chłopcem, bo ona jest dziewczyną mego kolegi szkolnego, który też tu studiuje na uniwersytecie. — Ale mnie to nic nie obchodzi — powtórzyła znów, tylko jakoś łagodniej. 160 Podniósł głowę i chwilę, długą chwilę, patrzył na nią tak, jakby wcale nie miała podkrążonych oczu, brzydkiej cery i niedbale przyczesanych włosów. Potem wolno wyjął z pudełka jeszcze jednego papierosa. — Nie wiedziałam, że palisz — powiedziała Hanka, siadając naprzeciwko niego. — Bardzo rzadko — zapewnił — ale teraz mam egzaminy i w dodatku sporo roboty zwaliło się w naszej spółdzielni studenckiej. Wciąż mam uczucie, że jeszcze chwila, a zasnę. Papierosy trochę pomagają, a może zresztą tak mi się tylko zdaje — zrobił kpiącą minę, czym Hance trochę, troszeczkę przypomniał ojca. — Tomek — powiedziała, wstając z tapczanu — wiesz co? Podniósł na nią rozjaśnione oczy. Może naprawdę z tym jej fatalnym wyglądem to była przesada — światło mogło źle padać na lustrzaną taflę albo... — Wiesz co? Zaparzę kawy. To ci dobrze zrobi, zobaczysz. Mój tatuś zawsze pije kawę, kiedy jest zmęczony. — Tobie też dobrze zrobi. Nie jesteśmy dziś w najlepszej formie oboje. A po kawie może przerobimy trochę matematyki, zanim zabiorę się do noszenia węgla. Ja właściwie... dlatego nawet przyszedłem trochę wcześniej. Chcesz? — Dobrze — powiedziała i poszła przyrządzać kawę. Kiedy po kilkunastu minutach weszła do pokoju, niosąc termos z kawą i filiżanki, zastała Tomka śpiącego w fotelu z głową wspartą na dłoni. Mama nie pozwoliła go budzić, tylko kazała Hance przykryć chłopca kocem i zostawić w spokoju. Więc przykryła, a sama siadła w drugim pokoju i zabrała się do matematyki. Czekanie na Andrzeja — Nie przeszkadza ci, Hanka? — Nie, graj sobie. — Zamknę drzwi, będziesz mniej słyszała. Marta przymknęła drzwi; za chwilę rozległy się przytłumione dźwięki fortepianu. Przygotowywała jakiś nowy utwór - nie można się było zorientować, jaki on jest, bo dziewczynka bębniła go jak zwyczajną wprawkę — osobno lewą ręką, osobno prawą, potem grała obiema, ciągle w kółko powtarzając te same frazy. — Marta — spytała Hanka, wchodząc do pokoju - dlaczego pytałaś? — ???? — O to granie. Nigdy przedtem nie pytałaś, czy nie przeszkadza... — Nooo — Marta przerwała grę i zrobiła nieokreślony ruch ręką — teraz co innego: masz tyle roboty... *r Nie, nie, to nie ma znaczenia — zaprotestowała żywo starsza siostra i naprawdę chciała, żeby wcale się z nią nie liczyła - tak samo jak i Hanka nie zwracała większej uwagi na pracę siostry przed popisem, zajęta wyłącznie swoimi sprawami. — Słuchaj — zapytała po chwili Marta, bardzo pilnie wpatrzona \v klawisze fortepianu. — Masz jakąś książkę o jazzie? ~- Nie — zdziwiła się Hanka. — Po co ci książka o jazzie? Przecież; ty nie lubisz wcale... 162 — Ja bym chciała wiedzieć — Marta mówiła pośpiesznie, cicho; zdawało się, że wyjawia tajemnicę — ja bym chciała wiedzieć, czy jeżeli ktoś chce grać na trąbce jak... jak — zająknęła się — zapomniałam... — Jak Armstrong? — O, właśnie — ucieszyła się. — Skąd wiesz? — Zna się takie rzeczy... — Hanka uśmiechnęła się, rozbawiona nagłym zainteresowaniem siostry, a jednocześnie przyjemnie jej było, że teraz ona Marcie może coś powiedzieć o muzyce. — Więc... czy jeżeli ktoś chce grać na trąbce tak jak Armstrong, to czy to jest dobrze, czy żle? — Bagatela! Niezłe wymagania... — Więc dobrze? Tak? Bo wiesz: fortepian, skrzypce, ostatecznie wiolonczela to rozumiem, ale trąbka... — Pewnie, że dobrze. Jeszcze jak! Tylko kto potrafi tak grać? — Ja nie mówię, że potrafi, tylko że chce — powiedziała Marta, wyraźnie zaróżowiona. — A kto to? — Nooo... — dziewczynka była zmieszana bezceremonialnym pytaniem siostry. Rozłożyła dłonie, potem znów je splotła, wreszcie prawą ręką jakby od niechcenia zaczęła cichutko przegrywać znany ulubiony motyw z Mozarta. — Kolega jeden... — powiedziała w końcu, wciąż nie podnosząc oczu — kolega z wyższej klasy... A potem nagle zerwała się od fortepianu i wystraszona stanęła przed Hanką. — Ale ty nie powiesz, słuchaj, nic nie powiesz nikomu? — O czym mam mówić? — zdumiała się Hanka. — Coś ty, Marta? Kogo to zresztą obchodzi, że u was w szkole ktoś tam chce grać na trąbce. Uspokojona, Marta znów siadła do fortepianu, ale nie podjęła przerwanego ćwiczenia, tylko dalej jedną ręką wygrywała mozar-towską melodię. Hanka wzruszyła ramionami i wróciła do lekcji. 163 Ojciec miał przyjechać do domu dziś wieczorem, a mama służbowo wyjeżdżała w nocy na trzy dni do Warszawy. Poszła teraz, namówiona przez dziewczynki, do fryzjera. Hanka uśmiechnęła się: mama jednak zaczyna robić „postępy", bo już dziś tak znowu bardzo nie trzeba jej było namawiać, żeby się uczesała. W tej chwili zadzwonił telefon. Hanka nie ruszyła się z miejsca; wiedziała, że Marta podniesie słuchawkę. Już nie czekała na żadne telefony do siebie: Andrzej nie miał po co dzwonić, Czesiek już nie odezwie się — zapomniał pewnie zupełnie o istnieniu Hanki, zakochany w jakiejś dziewczynie. — Hanka, do ciebie! — zawołała Marta. Głos Oli był zdyszany, aż wysoki z szalonego zdenerwowania. — Hanka, wiesz, ciotka dostała ataku serca. Już dzwoniłam po pogotowie i... — Zaraz przyjeżdżam do ciebie! — krzyknęła Hanka i nie słuchając nawet, czy Ola jeszcze coś mówi, w pośpiechu zaczęła się ubierać. — Co, wychodzisz? — wyjrzała z kuchni Klusia. — Mama będzie niezadowolona i jak tatuś przyjedzie... — Nie pleć! Powiedz, że ciotka Oli dostała ataku. Wypadła za drzwi z jedną myślą: żeby jak najprędzej znaleźć się przy przyjaciółce. Boże drogi, jakże ta Ola sobie teraz poradzi? Nawet przez telefon czuło się, że bardzo była przerażona. Hanka także się przelękła; nie miała pojęcia, czy i w jaki sposób zdoła pomóc Oli. Jednego była pewna: że powinna być z nią razem. Zadyszana, biegła ulicą, a kiedy wreszcie wpadła do mieszkania Oli, aż przeraziła się wyglądem przyjaciółki. Ola sprawiała wrażenie, jakby to ona miała za chwilę dostać ataku: była papierowo blada i trzęsła się cała, zupełnie nie mogąc się opanować. — Jest już lekarz z pogotowia — wyszeptała. — Robi zastrzyk. Oni... — zwilżyła końcem języka zupełnie wyschnięte wargi — oni zabierają ją do szpitala... 164 — Tak? — powiedziała Hanka. — Ola, spokojnie, jestem tu z tobą. W czym trzeba ci pomóc? Hanka mówiła teraz o wiele wolniej niż zwykle, niemal surowo — Ja nie wiem, ja nic nie wiem — Ola zdawała się być zupełnie nieprzytomna. Spojrzała na drzwi wejściowe, jakby jeszcze na kogoś czekała, potem, nie oglądając się na Hankę, poszła do pokoju i o czymś cicho rozmawiała z lekarzem. Hanka zdjęła płaszcz, powiesiła go na wieszaku i stała dalej w przedpokoju. Nie miała pojęcia, jak długo to trwało; w pewnej chwili drzwi od pokoju otworzyły się i wyszło dwóch ludzi z noszami, na których leżała ciotka Oli tak zmieniona, że trudno ją było poznać. Hanka nigdy nie przypuszczała, że czyjaś twarz, zachowując przecież te same rysy może się tak przeobrazić. — Ja też pojadę — powiedziała Ola do lekarza, który wychodził za pielęgniarzami. — I ja z tobą — dodała Hanka. Lekarz spojrzał na obie dziewczyny, potem wskazał ruchem głowy na Olę. — Tylko jedna osoba może jechać. No, chodźmy już. Ola wychodziła tak jak stała, w sukience, więc Hanka narzuciła na nią kubrak. — Zaczekam na ciebie — powiedziała. Przyjaciółka zatrzymała się w drzwiach. — Telefonowałam też do Andrzeja, on tu chyba przyjdzie wkrótce... Niech czeka. Powiedz mu, żeby koniecznie czekał. — Prędzej, prędzej — ponaglał lekarz — później będziecie rozmawiać. Wziął Olę pod rękę i wyprowadził z mieszkania. Hanka doznała uczucia, że lampa wisząca w przedpokoju zaczęła wirować z głuchym, przytłumionym łomotem. Po chwili zorientowała się, że to jej własne serce tak tłucze, a wtedy lampa uspokoiła się i tkwiła nieruchomo, wysoko, pod samym sufitem. „Natychmiast stąd wyjdę — postanowiła i sięgnęła po płaszcz. 165 Nie zdjęła go jednak z wieszaka, w ostatniej chwili cofnęła rękę. — No więc co, że przyjdzie? — pomyślała. — No więc co? Dlaczego mam przed nim uciekać?" Weszła do kuchni i siadła na brzegu stołka, gotowa zerwać się na dźwięk dzwonka. Powinien odezwać się lada moment: jeżeli ona zdążyła przyjechać, to Andrzej także będzie się śpieszył. Zdziwi się, zastawszy Hankę w tym mieszkaniu. Staną naprzeciw siebie i... Nie, nie będzie miała głowy spuszczonej, nie odwróci oczu; spojrzy mu otwarcie w twarz. „Dzień dobry, Andrzeju" — powie. On przywita się: „Dzień dobry, Hanka". Może zapyta: „Co słychać?". „Dziękuję, wszystko dobrze..." Zerwała się ze stołka, bo ktoś szedł po schodach. Wybiegła do przedpokoju, przyłożyła ucho do drzwi... Nie, to były kobiece kroki, wyraźnie słyszała charakterystyczne postukiwanie obcasów. A gdyby powiedział — wyobraziła sobie z kolei inną scenę — gdyby uśmiechnął się w ten niezrównany, dobrze znajomy sposób i powiedział: „Hanka, zapomnijmy o tamtej rozmowie. To nieprawda, że nie chcę cię widzieć. Zerwę z Olą; powiedz tylko jedno słowo, a zerwę..." „Zachowuję się jak idiotka" — zganiła siebie. Rozejrzała się po kuchni i chciała czy nie chciała, musiała przypomnieć sobie matkę. Włożyła fartuch znaleziony w niskiej szafce, zmięty i nieświeży, nastawiła wodę w czajniku i z energią, która miała obronić ją przed niepotrzebnymi myślami, zabrała się do zmywania brudnych naczyń. Nawet przestała nasłuchiwać kroków na schodach; śpieszyła się z robotą, chcąc ją koniecznie skończyć, zanim Ola wróci ze szpitala. Nie przyszło jej w ogóle do głowy, że Andrzej, przyszedłszy wcześniej, zastanie ją w tym wcale nie dodającym uroku fartuchu, z zakasanymi rękawami i włosami opadającymi na czoło. Ależ nazbierało się brudnych naczyń! Mama nigdy by nie dopuściła do czegoś podobnego. Nagle zapragnęła znaleźć się znów w domu, w ich czystej, jasnej kuchni, w pokojach ze starymi meb- 166 lami, posłyszeć szorstki głos matki i być znów w kręgu jej chmurnego, ale opiekuńczego spojrzenia. „Cóż jeszcze można tu zrobić, żeby jakoś to wszystko wyglądało?" - rozejrzała się dokoła i stwierdziwszy, że poza zamiataniem nic więcej nie zdziała, by kuchnia zmieniła swój wygląd, zaczęła szukać szczotki. „No, a ten Andrzej..." - przypomniała sobie nagle, teraz jednak myślała o chłopcu z wyraźnym rozczarowaniem i pretensją. Dlaczego jeszcze się nie zjawił? Zdążyła pozamiatać kuchnię i nawet pokój, a Andrzeja wciąż nie było. Posłała łóżko, na którym przedtem leżała ciotka, starła kurz z mebli, poprawiła krzywo wiszącą na ścianie fotografię młodej, przystojnej dziewczyny w staroświeckim stroju, której twarz wydała się jej znajoma. Ależ tak, to była przecież ciotka Oli; stała zabawnie, sztywno upozowana, w wielkim kapeluszu z kwiatami i powiewnym szalu na szyi. Nie do wiary, że starzy ludzie mogli mieć kiedyś piętnaście czy dwadzieścia lat... Przed oczami Hanki pojawiła się twarz kobiety leżącej na noszach, widziana przed godziną, i obraz tej twarzy nałożył się na fotografię dziewczyny w kapeluszu z kwiatami... zestawienie wydało się wprost przeraźliwe. Gdy wróciła do kuchni, znów usiadła ze splecionymi dłońmi. Ktoś szedł po schodach... Andrzej? Nie, znów nie on. Teraz czekała na niego z ogromnym napięciem, chyba tak jak nigdy jeszcze, i Uczyła minuty, kwadranse. „Przyjdzie, musi przyjść" - powtarzała sobie i myślała już teraz wyłącznie o Oli, która go przecież w tej chwili naprawdę potrzebowała, może nawet znacznie bardziej niż Hanki. Ale Andrzej nie przychodził, natomiast Ola wróciła ze szpitala. Weszła i objęła wzrokiem wieszak, potem pytająco spojrzała na drzwi do pokoju, do kuchni. Zmarszczyła brwi i przeniosła wzrok na Hankę. - Co powiedzieli w szpitalu? - spytała Hanka, spuszczając głowę. 167 — Nic. Zabrali ciotkę na salę. Kazali przyjść jutro. Hanka, ni powiedziałaś Andrzejowi, żeby zaczekał? W głosie Oli brzmiał wyrzut i zarazem podejrzliwość, któr bardzo Hankę dotknęła. Chciała krzyknąć: „Do licha, twój An drzej wcale nie przyszedł! Widzisz, jaki on jest!", ale powiedział zupełnie coś innego: — Pewnie mu coś przeszkodziło. Czasem, wiesz, tak się zdarza... — Tak? — odruchowo spytała Ola i nie zdejmując kubraka, usiadła w wyplatanym foteliku, który stał w rogu przedpokoju. — Coś mu wypadło na pewno, prawda? - podniosła na przyjaciółkę oczy, w których było wołanie o ratunek. — Oczywiście — zapewniła gorąco Hanka i dodała tym samym rozkazującym tonem, który ją drażnił u mamy: — Napijesz się gorącej herbaty; zaraz zrobię. Zdejmij ten kubrak. Boże drogi, Ola, jak ty wyglądasz! — Wiem, wiem, bardzo brzydko — gorzko uśmiechnęła się, posłusznie zdejmując okrycie. — Głupstwa pleciesz! Nie o to mi chodzi — powiedziała ostro Hanka. — Wyglądasz, jakbyś się miała lada chwila wywrócić. Słuchaj, a może się położysz? Przykryję cię kocem; gdzie jest? Czuła potrzebę mówienia, dużo i głośno; wydawało się jej, że w ten sposób pomoże przyjaciółce, skierowując uwagę na jakieś zwyczajne sprawy. Nie mogła patrzeć na nią, gdy tak siedziała nieruchomo — wyczerpana straszliwie, przerażona i bezbronna. — Nie — Ola potrząsnęła głową — nie położę się. Przecież Andrzej przyjdzie, sama mówiłaś. — Słuchaj — w głosie Hanki brzmiała desperacja —ja ci coś powiem: ty nie możesz tu zostać sama. Pojedziemy do nas, będziesz u nas spała; jeszcze zdążymy, zanim mama wyjedzie. Wiesz, tak będzie najlepiej. Zbieraj się, Ola; zamkniemy mieszkanie i... Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca, znów powtórzyła: — Andrzej przecież przyjdzie i nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Nie rozumiesz, Hanka? 168 A Hanka nie miała odwagi powiedzieć tego, czego już była teraz zupełnie pewna: że Andrzej wcale nie przyjdzie, że nie ma co na niego czekać. Czyż Ola nie zdaje sobie z tego sprawy? Nagle Ola wybuchnęła płaczem, i to tak gwałtownym, że zasłaniając sobie rękami twarz, łapała powietrze w otwarte usta i zachłystywała się nim jak małe, łkające dziecko. - No cicho, cicho! — powtarzała Hanka. Objęła ramieniem przyjaciółkę, drugą ręką gładziła ją po włosach. — Cicho, Oleńka, nie płacz. Może on naprawdę przyjdzie. - To nie dlatego... - wykrztusiła Ola - tylko że ciotka... i ten szpital... Żebyś ty wiedziała... - Jutro pojedziemy tam razem — zdecydowała Hanka. — Zaraz po szkole. A teraz chodźmy już do nas. Ja cię tak proszę, Oleńka, zrób to dla mnie. Prośba już teraz pozostała bez żadnej odpowiedzi i Hanka w końcu pomyślała, że może Ola chce zostać sama i sama czekać na swego chłopaka, i sama tylko wiedzieć o tym, że się go nie doczekała. Mimo wszystko w zachowaniu Oli było coś bardzo Hance znanego i bliskiego: uporczywe trzymanie się własnych marzeń, wydawałoby się - bardziej realnych od rzeczywistości, od faktów. - Idź już, Hanka - powiedziała Ola. Przestała płakać, podniosła się z wyplatanego fotela i ciężkim krokiem przeszła do pokoju. Tu stanęła pośrodku i rozglądała się dokoła z takim wyrazem twarzy, jakby znalazła się w obcym mieszkaniu. - Idź, Hanka -powtórzyła - przecież na ciebie czekają w domu. - A ty? - Myśl pozostawienia przyjaciółki samej wydawała się Hance przerażająca. - A ty co będziesz robiła? - Nic - oczy Oli rozszerzyły się, brwi lekko uniosły w górę. -Cóż ja mogę jeszcze zrobić? Hanka już nie zdobyła się na żadne słowa ani nawet na ser-deczniejszy gest. Miała przekonanie, że mogłoby to spowodować zupełne zachwianie równowagi Oli. Ubrała się więc i stojąc 12 — Po słonecznej stronie 169 w drzwiach pokoju, patrzyła na przyjaciółkę w oczekiwaniu, że jednak w ostatniej chwili zdecyduje się wyjść z nią razem. Ola nie zwróciła na to uwagi, może nawet nie dostrzegła czekającej Hanki. Powoli podeszła do okna; patrzyła przez nie, nie ruszając się zupełnie, nawet nie odwracając głowy, gdy Hanka powiedziała: — To idę, Oleńka, już idę. Bardzo ciężko było myśleć o Oli pozostawionej w pustym pokoju. Na ulicy Hanka zatrzymała się, spojrzała w górę: dziewczyna wciąż stała przy oknie, ale twarz jej była niewidoczna. „Nie przyszedł — myślała Hanka. — Nie przyszedł, kiedy był właśnie najbardziej potrzebny, a ja..." Uświadomiła sobie, że dla tego właśnie chłopca, tylko po to, żeby pojechać z nim na jednodniową wycieczkę — gotowa była na całą burzę i zmartwienia w domu, nawet na usunięcie ze szkoły. Teraz wydawało się to wszystko zupełnie bez sensu. Była już prawie pod domem, gdy ogarnęło ją ścinające z nóg zmęczenie. Wlokła się po schodach noga za nogą i z niezmierną ulgą stanęła przed drzwiami mieszkania. Jakie było przytulne, jak dobrze było znów się w nim znaleźć, mając poczucie bezpieczeństwa i ładu. Ojciec, już ubrany, stał z walizką w ręku, więc to na pewno nie był właściwy czas, żeby tłumaczyć mamie, dlaczego Ola nie chciała opuścić swego mieszkania. Opowiedziała krótko o wypadku z ciotką. — Aha! — przypomniała sobie mama, wychodząc. — Był Tomasz i prosił, żeby ci powiedzieć... — Tomek był? — Tomek? — zatrzymała się mama. — Jaki Tomek? Cóż ty tak poufale o nim mówisz? A więc... chciał ci powiedzieć, że Lucyna jutro nie przyjdzie, bo ma coś na uniwersytecie. — Chodźmy — przynaglił ojciec — nasza podróżniczka gotowa się spóźnić na pociąg. 170 — Uważajcie na siebie! — powiedziała mama i przytuliła córkę w krótkim, mocnym uścisku. Dziwnie cicho zrobiło się w domu, kiedy wyszli. Obie siostry już spały. Marta przez sen zrzuciła z siebie kołdrę, więc Hanka podeszła do tapczanu i przykryła dziewczynkę. Potem wyjrzała przez okno na ulicę i zobaczyła idących razem rodziców. Gdzieś tam Ola jest sama, ale już chyba nie wypatruje Andrzeja. „A Tomek by przyjechał na pewno!" - pomyślała bez żadnego związku. Tej nocy spała tak twardo, że nic się jej nawet nie śniło. „Juz się pora zaczęła..." — Trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć... Zobacz, ile mam! — Co to jest? — Hanka podeszła do stołu, na którym Joasia rozkładała swoje skarby: były to etykietki z pudełek od zapałek. — Najwięcej podoba mi się ta z czarnym kotem — stwierdziła mała. — A ta z ptaszkiem jest węgierska. Wymieniłam ją za dwie różowe wstążeczki. Dobra zamiana, nie? — Ale po co ci to? — Po co? — obruszyła się Joasia. — To jest moje ostatnie hobby. U nas w klasie prawie każda coś zbiera: Halinka, ta, z którą siedzę, wycina sobie z różnych pism fotografie psów. Ja wolę zapałki. Przestała oglądać etykietki, uniosła głowę i patrząc na siostrę, spytała: — A jakie jest teraz twoje hobby, Hanka? — Jakie? — zastanowiła się. — Teraz? — i nie wiadomo z jakiej przyczyny zniecierpliwiła się: — Dlaczego koniecznie mam mieć hobby? Nie zawracaj głowy! — Marta ma — Joasia znów zapatrzyła się w swoje etykietki. — A u was w klasie? — Nie — oświadczyła Hanka — u nas w klasie żadna nie zajmuje się zapałkami ani psami. Nie gadaj tyle, muszę się uczyć! Nikt się nie zajmował psami ani czarnymi kotami na etykietach, to prawda, ale... Hanka przypomniała sobie w tej chwili Elżbietę: „Wiecie, dziewczynki, byłam wczoraj na'występie Mi- 172 chałowskiej. Nie macie pojęcia, jak ona recytuje" - i Elżbieta nagle skłoniła się nisko, wytwornym, dworskim stylem, ręką niemal dotykając podłogi. Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości i śmierci? To rzecz o Tristanie i Izoldzie królowej... Dziewczęta w klasie patrzyły oniemiałe; zdanie wypowiedziane głosem nienaturalnie niskim, trochę śpiewnym, zupełnie je zaczarowało. Elżbieta nagle rozpostarła ramiona: Izold ma szlachetne klejnoty, sukna z purpury i kobierce zwiezione z Tesalii, śpiewy lutnistów, opony, na których są wyrobione lamparty, ryby, papugi i wszystkie bydlęta mórz i lasów. Izold ma swoje żywe, swe piękne miłowanie i Tristana koło siebie do woli... Rozłożone ramiona z wolna opadły. Elżbieta uśmiechnęła się smutno, z lekką ironią: „Widzicie: nie potrafię...". Zaprzeczyły żywo, z przekonaniem, uważając, że mówi tekst w sposób jedyny; nie wyobrażały sobie nawet, by można go było powiedzieć lepiej. „Słowo daję, masz talent!" — zawyrokowała Baśka. Elżbieta w jednej chwili stała się znów sobą; złapała za rękaw najbliżej stojącą koleżankę, rozgadała się, pilnie obserwując jednocześnie, czy jej słowa robią dostatecznie wielkie wrażenie. „Zgłosiłam się na konkurs recytatorski. Och, dziewczynki, nie wyobrażacie sobie, jaką mam tremę! Konkurs przecież nie tylko międzyszkolny, ale i ogólnopolski. Nie wiem nawet, jak się ubrać na taką wystrzałową okazję". Hanka teraz przypomniała sobie tę scenę najwyraźniej i najdokładniej, a i to także, jak w pewnej chwili żal się jej zrobiło, że tamta Elżbieta, opowiadająca o Izoldzie, zbyt szybko przemieniła się w zwyczajną, paplającą dziewczynę. 173 „A ja ??? Tylko szkoła i dom, i lekcje. Ani teatr, ani nawet głupie zapałki, jak Klusia!" — Udusić się można tym wszystkim! — syknęła, wyjmując z teczki podręczniki i bezładnie rzucając je na stół. Joasia, wciąż zajęta segregowaniem etykietek, podniosła na siostrę zdziwione oczy. — Co? Nie otrzymała odpowiedzi ani żadnych wyjaśnień, gdyż właśnie zadźwięczał telefon. To Tomek mówił: — Chyba dziś nie przyjdę, ten egzamin pojutrze, wiesz... — Aha — przypomniała sobie — prawda, pojutrze masz egzamin. A mnie najpewniej jutro wyrwie z fizyki, już to czuję. Co robię?... No, co mam robić? Uczę się — wzruszyła ramionami — cały wieczór będę siedziała nad podręcznikiem. Strasznie wesołe zajęcie! — Jeżeli dostaniesz czwórkę, postawię ci kawę i ciastko, chcesz? Trochę ją to rozbroiło. — Nie lubię kawy, wystarczy ciastko: kremówka. — Przecież wiem! — A jak ty zdasz egzamin, to ja ci też postawię ciastko. — Ptysia? — Ptysia, ptysia, co by innego? Nie chciała pytać, kiedy przyjdzie, Tomek też nie mógł nic na ten temat powiedzieć — po egzaminie miał jeszcze jakieś dodatkowe prace zarobkowe, lecz niepokoił się wyraźnie: — Czy dasz sobie radę sama z tą fizyką na jutro? Może ja jednak... — Dam sobie radę, nie bój się. — Hanka... — Co takiego? — Nic, właściwie nic. Serwus, trzymaj się! Odłożywszy słuchawkę, chwilę stała przy telefonie; potem 174 pokręciła się niezdecydowanie po pokoju, spojrzała w lustro, poprawiła włosy, przesunęła dzbanek z kwiatami o parę centymetrów dalej, wreszcie otworzyła radio. Aż poderwało ją od jazzu który buchnął z głośnika nagłą, niepowstrzymaną kaskadą dźwięków. Nawet nie zauważyła, jak się to stało, że już po chwili nogi jej zaczęły wybijać rytm. Głos saksofonu tłukł się między ścianami pokoju, zdawał się je rozsadzać. — Jak ja dawno nie tańczyłam! — krzyknęła. — Coś okropnego jak dawno! Z odrazą spojrzała na podręczniki leżące na stole i pokręciła gałką radia, by jazz zabrzmiał jeszcze głośniej. — Ogłuchnąć można! — mama wyjrzała z kuchni, Wpuszczając przez uchylone drzwi słodki zapach pieczonego serowca. — Tatuś dziś przyjedzie? — domyśliła się Hanka, niechętnie zamykając radio. — Tak — mama spojrzała na zegarek — za godzinę już chyba będzie. Niech przynajmniej w domu zje to, co lubi. Marta także... — Marta sama spałaszuje z miejsca połowę serowca — uśmiechnęła się pobłażliwie Hanka. — A gdzie ona jest? — Poszła na imieniny do koleżanki. Hanka, ucz się — powiedziała mama prosząco; aż westchnęła. — Ty tak marnujesz czas... Stała wciąż nad córką, jakby czekając, że dziewczyna teraz przy niej, zabierze się do lekcji. — No już, już się uczę. Żebyś ty wiedziała, mamo, jak mi się nie chce! — Wiem. — Nie zaganiałabyś mnie, gdybyś wiedziała. — Mnie nikt nie zagania, a... — wybuchnęła nagle zupełnie niespodziewanie. — Ja tak nie lubię tych wszystkich domowych robót! — Ojej! — zdumiała się Hanka. — Nigdy nie mówiłaś o tym. Matka wzruszyła ramionami. — Co by mi z tego przyszło? Ale wiesz — ożywiła się nagle — w przyszłym miesiącu pewnie pojadę do Warszawy. 175 — Znowu? — Przecież to wyjazd służbowy — w głosie mamy dźwięczał ledwie dostrzegalny ton usprawiedliwienia. — I nie na długo, tylko na dwa dni. Ucz się już, Hanka, naprawdę szkoda czasu. W końcu Hanka otworzyła swoje podręczniki, ociągając się, pełna zniechęcenia i rosnącego oporu. Historia była jednak o wiele łatwiejsza niż fizyka, a może to zasługa Lucyny, że znacznie krócej trwało odrabianie zaległości. Teraz Tomek upiera się przy tej fizyce, że koniecznie ma być czwórka — biadoli, że trójka, jego zdaniem bardzo zresztą naciągnięta, to nie jest żaden stopień. Nudny jest z tymi zabawnymi ambicjami! Nie będzie czwórki i nie będzie kremówki; niech Tomek nie zawraca głowy, zwłaszcza że zadanie na jutro wygląda dosyć groźnie i Hanka nie wie, jak je rozwiązać. — Znowu będziesz się uczyć cały wieczór? — spytała Joasia i obwieściła z nie ukrywaną dumą: — Ja już mam wszystko odrobione, a ty... — Dziecino, przestań trajkotać mi nad głową. Ta „dziecina" była wystarczającym powodem, by Joasia z obrażoną miną wyniosła się z pokoju. Ledwie jednak drzwi się za nią zamknęły, Hanka odsunęła książkę. Bardzo chciała, żeby się coś wydarzyło, co pozwoliłoby jej przerwać naukę, lecz w taki sposób, by mogła sobie powiedzieć: „Trudno, musiałam odłożyć na później rozwiązanie zadania, siła wyższa. Nawet gdybym chciała robić dalej — nie mogę". Nic się jednak takiego nie stało, jedynie ojciec przyjechał z Gliwic. Spoza zamkniętych drzwi z drugiego pokoju dochodził jego głos ożywiony, może nawet trochę przesadnie, jak zwykle wtedy, gdy ojciec był zmęczony i nie chciał się do tego przyznać. — Cóż za smakowity zapach! Wandziu, twoje serniki są znakomite. A gdzie dziewczynki: Marta, Hanka? — Hanka się uczy i nie daje do siebie powiedzieć ani słowa — wyjaśniła z lekkim przekąsem Joasia. — Zaraz się złości. 176 - Nie będę jej przeszkadzał, niech się uczy. Wiecie, śniegu tyle napadało, że pod Krakowem są olbrzymie zaspy... Opowiadał coś dalej, ale widocznie mówił ciszej albo może przeszedł do kuchni, bo już nie można było rozróżnić słów. Potem jeszcze dobiegł urywek zdania: - ...bez Tomka pewnie sobie nie poradzi, bo... Hanka w jednej chwili uczuła gwałtowne pragnienie, by wypaść teraz z pokoju, krzyknąć ojcu, że się myli gruntownie, że wbrew jego przewidywaniom Tomek tu wcale nie jest niezbędny, bo ona, Hanka, równie dobrze poradzi sobie i bez niego. Nie ruszyła się jednak od stołu, natomiast zdecydowanym ruchem przysunęła do siebie podręcznik, potem zeszyt. Zacięła się i naprawdę przestała myśleć o wszystkim, co nie było fizyką. A kiedy po godzinie wytężonej pracy spostrzegła nagle, że zadania nie są aż tak skomplikowane, jak się początkowo wydawało, nawet się nie zdziwiła, a tylko zaniepokoiła, że za moment znów jej się wszystko zaciemni, jeśli natychmiast nie zacznie obliczeń. Zabrała się do roboty z pośpiechem, nie czując nawet znużenia, które ogarnęło ją jednak, i to z siłą ścinającą z nóg, gdy skończyła rozwiązywać ostatnie równanie. Wtedy ziewnęła szeroko, nie zasłaniając ust dłonią, i rozprężyła ramiona, jakby sprawdzała, czy mięśnie jej nie zwiotczały od zbyt długo trwającego bezruchu. Potem wstała i wolno, spokojnym krokiem poszła do kuchni. - Dobry wieczór, tatusiu! Podniósł się z krzesła, by przywitać córkę. - No, jak? Skończyłaś? - Oczywiście! - Może chcesz, żebym cię jeszcze przepytał? - Chyba nie trzeba, tatusiu. Zresztą już jestem trochę zmęczona. - I głodna - domyśliła się mama. - Podsmażę ci zaraz pierożki. Pomyśl sobie, że Marta jeszcze nie wróciła! Co ona robi tyle czasu u tej koleżanki?! 177 Ojciec nie niepokoił się Martą, zajęty był całkowicie najstarszą córką: wciąż powracał do jej spraw szkolnych, do zadań z fizyki. Miała już w końcu dosyć tych ciągłych nawrotów do ostatecznie załatwionej sprawy i na pytanie, czy bardzo były trudne obliczenia, odpowiedziała z leciutką ironią: — No, nie tak, oczywiście, jak praca z metalurgii, ale dosyć... Zrozumiał i od razu zmienił temat. — Przywiozłem ci książkę, Hanka. Ty lubisz poezje... — Przywiozłeś? — ucieszyła się. Wydawało się, że nigdy jeszcze nie dostała książki w bardziej odpowiednim momencie. — Przejrzę ją sobie w łóżku, tatusiu. Dziękuję! — w przelocie dotknęła wargami skroni ojca. Chciała mu jeszcze coś powiedzieć, tym razem coś miłego, ale w tej chwili pojawiła się Marta. Miała rumieńce, oczy jej błyszczały; zadyszana, już od progu opowiadała, nie zdejmując płaszcza: — Zabawa była wspaniała! Tańczyliśmy oczywiście. Jeden... jeden kolega ze starszej klasy uczył mnie tego nowego tańca. Wcale nie taki trudny! — A ja się już niepoko... — zaczęła mama i urwała w pół słowa, spojrzawszy na rozradowaną twarz dziewczynki. — No i co tam było jeszcze, Marta? — Wszystko wspaniałe! — zapewniła i machnęła ręką w powietrzu, dając tym gestem do zrozumienia, że są to sprawy, o których trudno mówić, gdyż i tak nikt nie mógłby pojąć: jaki ten wieczór był śliczny, wesoły, jak można się było śmiać — dużo, swobodnie. — Taka jesteś rozpalona... Czy ty nie masz gorączki? — matka chciała przyłożyć dłoń do czoła Marty, ale dziewczyna szybko uchyliła głowę. — Nie, nie, mamusiu! Proszę cię! Dłoń mamy zawisła w powietrzu, potem opadła w dół. — Jest serowiec, wiesz? — zawołała Joasia. — Serowiec?! — ucieszyła się Marta, jakby tylko nieporównany smak maminego wypieku mógł stanowić właściwe zakończenie 178 dzisiejszego wieczoru. — Pycha! — zapewniła, w mgnieniu oka zjadłszy kawałek, a potem powiedziała w przestrzeń: — Jedna moja koleżanka miała dziś błękitny sweterek... Prze-ślicz-ny! — No to co? — zdziwiła się mama, a ojciec uśmiechnął się. — Zdaje mi się, Wandziu, że nasze córki dorastają, i to nie tylko Hanka... — Jeszcze im daleko do tego — zaprotestowała mama. Zapatrzyła się w ojca, oczekując zapewne potwierdzenia, lecz ten nie podniósł głowy i tylko z większą może niż zazwyczaj starannością wytrząsał tytoń z fajki, potem zaś nabijał ją nowym, wciąż milcząc. Wydawało się, że całkowicie pochłonięty jest swym zajęciem. Odezwał się dopiero po długiej chwili, gdy już trzymał w palcach zapaloną zapałkę: — Nie, nie tak bardzo daleko... — Zapałka zgasła; wziął nową, zapalił, pociągnął parę razy fajkę i powtórzył: — Nie tak daleko... A potem roześmiał się. Podsunął Marcie talerz z serowcem, Joasi zaczął opowiadać o jakimś bardzo wymyślnym kolorowym notesie, który widział u jednego inżyniera w Gliwicach. — Proszę cię, Hanka, nie czytaj przy jedzeniu — mama wróciła do zwykłego korygowania domowych spraw. — Tylko chwilę. Tu są bardzo ładne wiersze, przeglądałeś, tatusiu? I przeczytała głośno, nie dlatego nawet, żeby zapoznać ojca z tekstem, tylko ponieważ miała wielką ochotę usłyszeć własny głos w strofie eskimoskiej piosenki: Czas już jechać, Już się pora zaczęła, kiedy lody ruszają, Żeby biegać po morzu, Bawić się falami, Śpiewać fokom, Śmiać się ze statków... * * Zbigniew Stolarek — „Czerwone oczy maski" 179 — To jest wiersz? — zdziwiła się mama. — Przecież nie ma ani rymów, ani rytmu. — Nie podoba ci się, mamo? — Nie wiem... Dlaczego tam jest na przykład powiedziane: „śmiać się ze statków"? Statek to przecież nic śmiesznego... Spojrzała zdziwiona na obie starsze córki, które nie usiłowały nawet ukrywać, że uwaga ta niesłychanie je ubaw:ła. — Oj, mamo, mamo, mamusiu! — wykrzyknęła Hanka. — Śmiać się przecież można ze wszystkiego, kiedy się ktoś cieszy... Tatusiu, cudna książka, słowo daję! Ojcu zaczynały się już kleić powieki, nie panował nad zmęczeniem, ale pijąc herbatę, zaglądał jeszcze do gazety. W pewnej chwili ożywił się wyraźnie, czytając jakąś notatkę. — Nowy model telewizora wypuszczamy! A może byśmy tak sobie kupili wreszcie telewizor? Córki, wszystkie trzy, jak na komendę pozrywały się z krzeseł. — Kupmy telewizor! — krzyknęła pierwsza Joasia. - Mamo, kupmy telewizor! Spojrzały na matkę takim wzrokiem, jakby od niej zależało całe ich życie. — Tak nagle... — zaczęła mama, ale ojciec przerwał jej szybko: — Jakie: nagle? Ja już przed rokiem chciałem to zrobić, tylko ty miałaś opory... — No, właściwie jednak... — Mamo! — zawołały błagająco dziewczynki. — Trzeba by się zastanowić... — Och, nie, mamo! — Nad czym się zastanawiać? — zdziwił się ojciec. Mama wreszcie zniecierpliwiła się: — Nie dajecie mi dojść do słowa. Już wiedziały, co teraz nastąpi: popsucie całej radości, wylicza- 180 nie, ile telewizor kosztuje, uwagi, że pieniądze nie spadają z nieba... Marta, wyraźnie zniechęcona, znów siadła do stołu i na pocieszenie zaczęła jeść trzeci kawałek serowca, Joasia w podejrzany sposób mrugała oczami, z których lada chwila miały wytrysnąć łzy zawodu. Hanka ograniczyła się jedynie do wzruszenia ramionami. — Przewidywałam, że tak będzie. Matka zdawała się nie dostrzegać ich min i dąsów; przypomniała spokojnie, że przed rokiem remontowali przecież mieszkanie, co pochłonęło dość znaczne fundusze. Ojciec skinął głową. — Tak, to prawda. — Więc „opory" były uzasadnione — zauważyła, zbierając talerze ze stołu, ponieważ córki na znak głębokiego niezadowolenia manifestacyjnie nie ruszały się z miejsc. Wreszcie Marta wstała i nie śpiesząc się, zaczęła pomagać matce. — U tej koleżanki, gdzie dziś byłam - szepnęła - też jest telewizor. Taki z większym ekranem... — Właśnie — powiedziała spokojnie mama, nie przerywając ani na chwilę roboty — ja też myślę, że z większym ekranem byłby dla nas lepszy. Dziewczęta, ostrożnie, szklanki potłuczecie! Hanka, puśćże mnie, słyszysz? — Wiedziałam, że się zgodzisz! - zapewniła gorąco Hanka, zdążywszy już zapomnieć, że przed paroma minutami była zupełnie innego zdania. Teraz przepełniała ją niezmierna wdzięczność dla matki, i to nie tylko za sam aparat telewizyjny, ale także za inną sprawę, którą przeczuwała zaledwie. — Bo to w każdym razie jest okno na świat — dokończyła mama głośno w myśli zapewne rozpoczęte zdanie i uwolniwszy się wreszcie z uścisków córek, dodała: - Teatry warszawskie można będzie zobaczyć, inne jeszcze rzeczy i... 181 - O, właśnie - skinęła głową Hanka - właśnie to, mamo. Ja się cieszę! Tatusiu, dlaczego nic nie mówisz? - Po co? - zdziwił się. - Wszystko już zostało powiedziane, co jeszcze chcesz wiedzieć? - Nie wiem co - uśmiechnęła się. Pociągnęła Martę i obie zaczęły twistować przez całą kuchnię. W pewnej chwili Hanka obejrzała się na ojca: - Nie wiem - powtórzyła - ale zdaje mi się, że tego jest dużo, bardzo dużo i jeszcze więcej... Po słonecznej stronie? Hanka dostała czwórkę z fizyki, Tomek zdał egzamin, ale na kawę nie poszli. Nie widzieli się od kilku dni — chłopcu niespodziewanie wypadła jakaś zarobkowa praca, potem zaś na sobotę i niedzielę jechał do Kielc. - Tak mi przykro - tłumaczył się przez telefon - że wciąż się odwleka nasze spotkanie i twoja kremówka, ale wiesz... są imieniny mamy, więc chciałbym pojechać jutro rano do domu. Nie miała wątpliwości, że naprawdę jest mu przykro, ale chociaż nie było to właściwie takie ważne, kiedy wybiorą się do kawiarni - za dzień, dwa czy trzy - czuła się wyraźnie zawiedziona. - Nic nie szkodzi - zapewniła jednak - mnie to naprawdę nie robi najmniejszej różnicy. - Tak? - spytał Tomek i przez chwilę panowało milczenie. W końcu on odezwał się pierwszy: - A co ty, Hanka, będziesz robić przez tych kilka dni? - Tysiące przyjemnych rzeczy! — rzuciła lekko. — Popołudnia mam już właściwie zajęte: wczoraj spotkałam jednego znajomego, wiesz, Antka... Co? Nigdy ci o nim nie opowiadałam? Więc on... - No to cześć! - przerwał Tomek. - Przyjemnej zabawy! - Tomek! Słuchaj, Tomek! Ja przecież... - krzyknęła w słuchawkę, ale nikt się nie odzywał. - Antek to jest... Tomek, słyszysz mnie? 183 Widocznie odłożył słuchawkę. „Dobrze, dobrze!" — powiedziała sobie, odkładając też swoją, i to z taką energią, że o mało nie zrzuciła aparatu ze stolika. Była wściekła na Tomka, a także i na Antka, którego cała „wina" polegała na tym, że zapowiedział na sobotę przyjście swoje i Krystyny. Po co o nim w ogóle wspominała? Teraz, kiedy wszystko wyszło tak bezsensownie, usiłowała wmówić w siebie, że nikomu przecież nie chciała dokuczyć ani zrobić na złość. Dlaczego niby miała nie wspominać o Antku? Nie wolno jej czy co? Oczywiście wolno, a Tomek zachował się jak... jak... I w dodatku wróci dopiero w poniedziałek. „Głupi, głupi, głupi!" — zdecydowała. Już się nie cieszyła na sobotni wieczór, chociaż Antek z Krysią nie pokazywali się od dłuższego czasu i chociaż miała ochotę pogadać z Krystyną o różnych rzeczach: o projektowanej przeróbce starej sukienki, żeby była modna; o widzianej przedwczoraj sztuce w nowohuckim teatrze; o nowej piosence, którą Dalida śpiewała w taki sposób, że aż dech w piersiach zapierało... A tu teraz jeden telefon Tomka i zamiast radości — kłębek pomieszanych uczuć: sporo satysfakcji, że jest zazdrosny, co nie ulegało wątpliwości, trochę pretensji, że o Antka, najzupełniej przecież bezpodstawnie, i jeszcze jakiś niesmak, jakaś lekka obawa, bliżej nie dająca się uzasadnić. Hanka przeszła parę razy po pokoju, zatrzymała się chwilę przy oknie, potem, wzruszywszy ramionami, poszła do kuchni, gdzie matka raz po raz przytykała palce do włączonego żelazka. — Znów się zepsuł kontakt — powiedziała mama — nic z prasowania. Czy Tomek dziś przyjdzie? — Nie. — Szkoda, będę musiała odłożyć prasowanie do jutra. On już nam raz naprawił kontakt w przedpokoju, więc myślałam... — Jutro także nie przyjdzie ani pojutrze. Dajże, mamo, spokój! Ty nic, tylko Tomek i Tomek... — rozzłościła się Hanka. — Muszę umyć głowę, nie pokażę się Krysi jutro z takimi włosami. Ona jest zawsze wypucowana, jakby dopiero co wyszła z wanny. 184 - To myj - powiedziała spokojnie matka - ale nie złość się. Pewnie coś tam nagadałaś Tomkowi. - Ja? Dlaczego właśnie ja? - obruszyła się Hanka. - Nie wiem. Trudno się rozeznać w tych waszych sprawach, ale Tomek to porządny chłopak. On naprawdę pomógł ci w fizyce. - Teraz już mam czwórkę, pomoc w fizyce mi niepotrzebna -Hanka musiała się uśmiechnąć, bo ta rzeczowa uwaga matki wydała się jej zabawna. - Mamo, mamo! - podeszła do niej, przytuliła policzek do trochę szorstkiej, nie pielęgnowanej twarzy. Matka przygarnęła ją do siebie na krótką chwilę i powiedziała niespodziewanie smutnym tonem: - Ty już jesteś wyższa ode mnie! - Powinnaś się cieszyć, że masz dorosłą córkę. - Powinnam - przyznała mama i nagle zaczęła wspominać odległe lata, gdy ona sama była młodziutką dziewczyną: chodziła do szkoły, oczywiście, nie do tej samej, do której chodzi teraz Hanka, do innej. Bardzo chciała studiować medycynę, ale... - Co „ale"? Zaczęła nawet, zrobiła pierwsze dwa lata studiów, lecz potem wyszła za mąż i urodziła się Hanka. Ze studiów zrezygnowała, zajęła się domem, dziećmi. - Tak się jakoś wszystko układało - matka rozłożyła dłonie bezradnym gestem - sama nie wiem... dziś myślę, że za mało chciałam być lekarzem. - Spostrzegła, że zbyt wiele o sobie mówi, uznała widocznie, że niepotrzebnie, więc umilkła. Po chwili dodała niemal surowo: - Tracimy tylko czas na gadanie. Wiesz, warto odkurzyć książki na półce; może byś się tym zajęła? - Aha! - przytaknęła Hanka, jak człowiek gwałtownie zbudzony, któremu trudno jeszcze odnaleźć się wśród spraw rzeczywistych. - Odkurzyć? Dobrze, ale dziś idę z Olą do kina. Ona ma jakieś zmartwienia ze swoim chłopcem... - Tym, który był raz u nas w Białym Dunajcu? - spytała matka. - Widziałam ich kiedyś razem na ulicy. Ola to taki solidny 13 — Po słonecznej stronie 185 człowiek — westchnęła nie wiadomo dlaczego. — Jeżeli idziecie do kina, to myj głowę zaraz, żeby ci włosy wyschły, bo się jeszcze zaziębisz. Szła na spotkanie z Olą, mając rozkoszną świadomość, że ładnie jej ze świeżo umytymi, lśniącymi włosami, które wymykają się spod czapki, i że byłoby bardzo przyjemnie spotkać kogoś po drodze, kto by to zauważył. Powiedziałaby mu, że to wszystko wypadło tak naprawdę zupełnie niepotrzebnie, że może się wcale nie martwić, że... Musiała przerwać tę prowadzoną w myślach rozmowę, spostrzegłszy Olę, która czekała już przed kinem. Dziewczyna miała nową czapeczkę i szalik tego samego koloru, a te dodatki upiększyły ją całą; wydawało się, że przy nich nawet znoszony kubraczek uległ odnowieniu. — Słuchaj, kupimy sobie precli - zaproponowała Hanka. -Tak dawno nie byłyśmy razem w kinie, trzeba uczcić preclami dzisiejsze wydarzenie. Wzięła przyjaciółkę pod rękę, bo wydawała się jej jakby przygaszona i bez humoru. — Co to za zmartwienie, Oleńka? Ty się zawsze musisz czymś martwić — zażartowała lekko. Ola potrząsnęła głową. — Nie śmiej się, Hanka, naprawdę zmartwienie: Andrzej będzie miał na półrocze dwie dwóje! — Nade mną też wisiały dwie - przypomniała Hanka. - Można się z tego wygrzebać; sama widzisz, że ja... — Ale on w tym roku zdaje maturę! Okropne to wszystko, nie? — Pewnie, że okropne — przyznała Hanka już bez żartów. — I co on myśli robić z tymi dwójami? — On? — powiedziała Ola smutno. — On się tym wcale nie przejmuje, wiesz, zupełnie! — spojrzała na przyjaciółkę. — Mówi, że ojciec wścieknie się ze złości, gdy się dowie, że synek może oblać maturę. Śmieje się przy tym... 186 — Więc ty jednak widujesz się z nim, Oleńka? — Jasne — zdziwiła się Ola. — A dlaczego by nie? — Tak tylko pytałam. „Ona mu widocznie zapomniała, że wtedy nie przyszedł — P°" myślała Hanka. — Ja bym nie darowała tego! — zdecydowała szybko. — To znaczy teraz bym już nie potrafiła darować i uznać, że wszystko jest w porządku... Bo wtedy — stwierdziła z pewnym nawet zdziwieniem — darowałaby na pewno, tak jak teraz Ola. A może naprawdę Andrzej nie przyszedł tamtego wieczoru z jakichś ważnych przyczyn? Zapytać o to czy czekać, aż przyjaciółka sama powie?" Ale Ola nic o tym nie wspomniała, speszyła się nawet w pewnej chwili, że wciąż tylko o sobie opowiada, toteż szybko zmieniła temat. — Czy to prawda, Hanka, że masz jakiegoś chłopca? Podobno Ela spotkała cię z nim na Rynku. Wcale mi o nim nie mówiłaś... — Wtedy to był po prostu Tomek, wiesz. Mówiłam ci przecież o Tomku. — Ale on... — Nie! — przerwała Hanka, domyślając się, o co Ola chce pytać. — Możesz nie wietrzyć żadnych romantycznych historii. Ja się nie chcę w nikim kochać, nawet o tym nie myślę. Już gaszą światło, dać ci precla? Siedziały w ciemnym kinie, gryząc twarde precle posypane solą; zapomniały całkowicie o wszystkich własnych sprawach, pochłonięte bez reszty tym, co się rozgrywało na ekranie. ...A na ekranie młodziutka dziewczyna o niezmiernie interesującej twarzy flirtowała z chłopcem, który nic jej właściwie nie obchodził, bo kochała się nieprzytomnie w innym, tamten jednak jakoś nie zwracał na nią uwagi... — Nie płacz, Ola — szepnęła Hanka. — Przecież to tylko film-Ale Ola popłakiwała podczas wszystkich smutnych scen; lubiła wzruszać się do łez — wtedy naprawdę wiedziała, że film się JeJ podoba. 187 — Ach, jakież to jest... — powiedziała, wycierając sobie oczy chusteczką. — Piękna sukienka tej aktorki — uzupełniała wrażenia Hanka, trochę dlatego, że naprawdę nie mogła nie zwrócić uwagi na sukienkę, a trochę i dlatego, żeby sobie samej nie pozwolić na wzruszenie; dziewczyna dręcząca się miłością nawet w najgłupszym filmie musiała wzbudzić współczucie. — A płaszczyk, proszę siadać, widzisz, Ola? — Dajże spokój! Chłopiec, w którym kochała się filmowa dziewczyna, mimo że wyglądał szałowo, okazał się ostatecznie zupełnie nic niewart, co jednak wcale dziewczyny nie zraziło — kochała go nadal. — On mógłby się zmienić pod jej wpływem — powiedziała Ola, wychodząc z kina. Miała wypieki na twarzy i błyszczące od niedawnych łez oczy. — Śliczny film, Hanka. Bardzo ci dziękuję, że mnie wyciągnęłaś, sama bym pewnie nie poszła. — To poszłabyś z Andrzejem. Ola pokręciła głową. — Andrzej nie lubi kina. Mówi, że większość filmów to idiotyzmy i że się na nich tylko nudzi. — Aha — powiedziała Hanka i posmutniała, patrząc na idącą obok przyjaciółkę. — No, nic, Oleńka, będziesz teraz chodziła do kina ze mną. — Sama nie wiem... — szepnęła Ola niezdecydowanie. Może wcale nie cieszyła się perspektywą chodzenia do kina z Hanką. — Przecież ty lubisz filmy. — Tak, ja bardzo lubię, ale Andrzej... I nagle ożywiła się: szybko wzięła Hankę pod rękę, niemal siłą zatrzymała przed ogromną szybą. — Zobacz, zobacz — mówiła prędko. — O, widzisz? To tu przychodzimy czasem na kawę. Przez szybę zobaczyła Hanka sufit wykładany puszkami od neski, napisy na ścianach, kolorowe krzesełka i stojący w rogu stolik z czarnym blatem. 188 — Chcesz — spytała Ola — wejdziemy. Mam trochę pieniędzy, wystarczy na dwie herbaty. Chodź, Hanka, chodź! — Nie. — Ale ja ciebie tak proszę! Andrzej wyjechał do ojca na trzy dni; ma zwolnienie ze szkoły. Nie zobaczę go tak długo... Chodź, Hanka, dobrze? Nietrudno było odgadnąć, że Ola bardzo chce znów znaleźć się w znajomej kawiarence. Jeżeli nie ma dziś przy sobie swego chłopca, niech przynajmniej będą dokoła przedmioty, na które oboje patrzyli, i przyciszona muzyka, może nawet ta sama melodia, która towarzyszyła niejednokrotnie ich rozmowom. — Dlaczego nie chcesz, Hanka? — No już dobrze, chodźmy. — ...bo masz taką minę. Co ci jest? — Nic, naprawdę nic — powiedziała zdecydowanie, otwierając drzwi kawiarni. Było naprawdę dziwne, że znalazła się tu znowu. Rozejrzała się dokoła, nie patrząc nawet na siedzących ludzi, tylko właśnie na ten zabawny sufit, znajome napisy, czarne, małe stoliki. Bar kawowy znajdował się na tym samym miejscu — wszystko było zupełnie identycznie jak w tych dniach, kiedy Andrzej przychodził tu nie z Olą, lecz z nią. A jednocześnie — wiedziała — wszystko było inaczej. Gdyby nawet najbardziej usilnie szukała, nie odnajdzie przy żadnym ze stolików siebie z tamtych wieczorów: radosnej, wyczekującej, to znowu jakiejś roztrzepanej wewnętrznie i zawiedzionej. — Gdzie chcesz usiąść? — spytała Olę. Dziewczyna bez wahania poprowadziła ją do stolika opodal szklanej tafli, dzielącej kawiarnię od ulicy. Z rozmarzonymi oczami i szczególną łagodnością w twarzy Ola uśmiechała się, ale nie do Hanki — do samej siebie raczej albo do Andrzeja, którego tu starała się chociaż w myślach przywołać. — Słucham? — spytała kelnerka, stając przy stoliku. — Co? — ocknęła się Ola. — Ach, tak! Poprosimy dwie herbaty. Spojrzała na przyjaciółkę; obie poczuły się nagle skrępowane. 189 - Dobrze będzie napić się czegoś gorącego — powiedziała znów Ola, obracając w palcach pustą popielniczkę, która stała na stoliku. — Dwie herbaty. Kelnerka postawiła je przed dziewczętami, czego obie zdawały się nie zauważać. Po chwili dopiero Hanka przysunęła cukier-niczkę. — Weźmiesz cukru? — Tak, dziękuję. Hanka też wzięła; mieszała herbatę bardzo długo, chociaż cukier dawno już się rozpuścił, potem odłożyła łyżeczkę na spodek. Siedziała nad parującą szklanką z brodą opartą na dłoni i wcale nie myślała o Andrzeju, a tylko jakby się wciąż dziwiła, że znalazła się tu, gdzie czarny stolik, sufit z puszek i inne przedmioty wciąż jeszcze w pewien nieuchwytny sposób należały do czasu jej pierwszej miłości, podczas gdy ona sama już znajdowała się gdzieś znacznie dalej. — Wiesz, Ola... — Co? — Nic. Właściwie nic. Pijmy, bo wystygnie. Wyprostowała się i ujęła szklankę całą dłonią. Fala rozkosznego ciepła przeszła jej przez palce. Piła dużymi haustami, czekając, aż to ciepło ogarnie ją całą, a cierpki smak napoju wydawał się jej nieporównany. Miała przekonanie, że gdyby przyjaciółka zrobiła to samo, także musiałaby doznać jakiegoś odprężenia. Ale ledwie Ola łyknęła parę łyżeczek herbaty, już odsunęła swoją szklankę. Spojrzała na Hankę lekko zawiedziona i spytała niespodziewanie poważnie: — Czego ty właściwie oczekujesz od życia, Hanka? Wiesz czy nie wiesz? — Oczywiście, że wiem — padła zdecydowana odpowiedź. — W tej chwili oczekuję ciastka. Po prostu czuję, że do herbaty zjadłabym ciastko. Ola, musimy je sobie zafundować. Zobacz, mam pięć złotych, wystarczy. 190 — Nie można z tobą rozmawiać poważnie — dała za wygraną Ola. — Ja zjem nugat, a ty, oczywiście, ulubioną kremówkę... — Nie — roześmiała się Hanka. — Dziś mam ochotę na ptysia. Ola uniosła brwi w górę, ale nic nie powiedziała. Jadły ciastka, plotkując o różnych sprawach szkolnych. Ola nawet śmiała się trochę, jakby i ją ogarnęło pragnienie wesołości, któremu nie potrafiła się oprzeć. — Cudny wieczór! — oświadczyła w końcu. — Och, Hanka, tak ci dziękuję! Uściskaj mamę. — Uściskam — obiecała Hanka. — Cześć, Ola! — Do widzenia! Przez chwilę odprowadzała wzrokiem oddalającą się przyjaciółkę, potem spojrzała na jasną szybę kawiarni. „Więcej tam nie pójdę — postanowiła — ale dobrze, że dziś byłam". Miała uczucie, że dokonał się ostateczny obrachunek z tym wszystkim, co było, ale na czym on polegał, nie umiałaby wyjaśnić. W każdym razie nie żałowała niczego. Nie miała ochoty zaraz wracać do domu: zapragnęła wałęsać się po mieście — powoli, spokojnie, rozkołysanym trochę krokiem i koniecznie z rękami w kieszeniach płaszcza. Przed siebie, przed siebie i jeszcze dalej. Podchodząc pod dom, zauważyła młodziutkiego, bardzo wysokiego chłopca, który stał z podniesioną głową i na całą ulicę wy-gwizdywał raz po raz tę samą krótką melodię. Chłopca Hanka widziała pierwszy raz — mógł mieć czternaście-piętnaście lat — melodię natomiast znała doskonale: była to piosenka z „Opery za trzy grosze", nadawana często przez radio w wykonaniu Arm-stronga. Hanka zdziwiła się, że chłopiec właśnie tę, a nie inną melodię wybrał sobie jako sygnał mający wezwać kolegę, i rozbawiona trochę, a także zaintrygowana, spojrzała w okna domu, te same, w które i chłopiec zdawał się być wpatrzony. Stanęła jak wryta. Gwizdana melodia urwała się w połowie taktu, a w oknie... tak, w oknie mieszkania Hanki ukazała się 191 bardzo znajoma sylwetka: dziewczynka stała chwilę, patrząc w dół na ulicę, potem wolniutko uniosła dłoń, jakby przecierała szybę, po chwili zaś odeszła od okna. Chłopiec już więcej nie gwizdał; postawszy jeszcze trochę, odszedł spod domu. Hanka weszła do bramy z niejasnym uczuciem, że sprzeniewierzyła się trochę Marcie, będąc świadkiem, nawet mimowolnym, tej sceny. „Przyznam się jej, że widziałam — postanowiła w końcu, ale zanim doszła do drzwi, rozmyśliła się. — Jednak nic nie powiem". Nie wspomniała więc o niczym, tylko uważnie przyglądała się młodszej siostrze, która była tego wieczoru niezwykle ożywiona i z promiennym spojrzeniem słuchała wszystkiego, co się w domu mówiło, chociaż — Hanka gotowa była przysiąc — nie docierało do niej ani jedno słowo. Oprzytomniała dopiero, gdy matka przypomniała: — Dziewczynki, odrabiajcie teraz lekcje, wkrótce ojciec przyjedzie. — Ja już wszystkiego się nauczyłam — zapewniła Joasia. Hanka skinęła tylko głową, a Marta podeszła do fortepianu. Grała bez przerwy, dopóki ojciec się nie pojawił, a wtedy wszystkie trzy wybiegły do przedpokoju, by go przywitać. Ale to nie one, tylko mama pierwsza odgadła, pierwsza zauważyła: — Coś się stało, Marek? Tak wyglądasz, jak gdyby... — Nic, zupełnie nic się nie stało — zapewnił, ale minę miał taką, jakby chciał, żeby same odgadły, że to nieprawda. Coś się stało, coś miłego, bo oczy mu się śmiały i nie usiłował nawet ukryć radości. — Ministerstwo wysyła mnie na miesiąc do Francji — powiedział w końcu. — Macie w rodzinie, moje panie, podróżnika. — Na cały miesiąc? — ezepnęła mama. — To cudownie, tatuśku! — Hanka z rozmachem rzuciła się ojcu na szyję. — Jak jedziesz: samolotem, pociągiem? Kiedy wyjazd? Jakby wiatr wpadł do pokoju — miała właśnie takie uczucie — wiatr z szerokiego świata, wywracający do góry nogami codzienne ich życie. 192 — Cudownie, cudownie! — powtarzała. — Tatusiu, czy przywieziesz mi z Francji pióro, które pisze trzema kolorami? — dopytywała się Joasia. — Moja koleżanka dostała takie od cioci... — Przywiozę — obiecał ojciec. Marta wydawała się najmniej poruszona nowiną; patrzyła na mamę, która stała nieruchomo, nie spuszczając wzroku z twarzy ojca, jakby miał wyjeżdżać już w tej chwili, i to nie na miesiąc, ale na nieskończenie długi okres. — To będzie bardzo męczące — nagle uniosła dłoń i leciutko dotknęła palcami siwiejących włosów męża. — Jak ty sobie dasz radę? — Wspaniale! — zapewnił niefrasobliwie. — A męczące będzie na pewno, bo przecież muszę możliwie najwięcej zobaczyć. O tak, wrócę zziajany niczym po wyścigach — zakończył takim tonem, jakby obwieszczał coś najprzyjemniejszego w świecie. — Jak ja bym z tobą pojechała! — wyrwało się Hance, a ojciec objął ją ramieniem przez plecy i porozumiewawczo zajrzał w oczy. — Ja też myślę, że dobrze by się nam razem podróżowało. Zobacz, Hanka, kupiłem mapę Francji i przewodnik po Paryżu. Rozłożyli mapę na tapczanie, pochylili się oboje, już zaczęli podróż... I nie przerwali jej przy kolacji; jedząc, zaglądali do przewodnika, powtarzali, chcąc zapamiętać nazwy niektórych głównych ulic, placów, wymieniali muzea, obrazy, te najbardziej znane, znajdujące się w paryskich galeriach. Zdawali się nie dostrzegać, że nikt z rodziny nie bierze udziału w ich ożywionej rozmowie, aż w pewnej chwili Marta powiedziała nieoczekiwanie: — Mamo, nie martw się... — Ależ, dziecko, niczym się nie martwię! Co ci do głowy przyszło? Marta wstała od stołu i bez słowa zajęła się zmywaniem talerzy, Hanka poderwała się do pomocy. W kuchni zapanowało milcze- 193 nie. Trwało długo, tak długo, aż Hanka odstawiła z trzaskiem nie domytą patelnię, podeszła do matki i obydwoma ramionami objęła ją za szyję. — Przecież my zostajemy z tobą! Mama powinna się cieszyć z wyjazdu ojca, powinna być dumna, że jego właśnie wysyłają za granicę, a nie smucić się i wydziwiać. Hanka z całą pewnością wiedziała, że tak być powinno, mimo to żal jej było matki. Chciała jej w jakiś sposób okazać swoją troskę, nieokreślone bliżej opiekuńcze uczucia. — Ja ci jeszcze pomogę — zaproponowała. — Umyłyśmy już naczynia, może coś jeszcze... Nie miała ochoty na żadne mycie czy sprzątanie, ale nie znajdowała w tej chwili lepszego sposobu pocieszenia matki. — Dobrze. Trzeba zwilżyć ojca koszule, to je uprasuję. — Przecież kontakt zepsuty — przypomniała Hanka. — Już jest w porządku. — Tomek naprawił — wyjaśniła Marta, widząc zdziwione spojrzenie siostry. — Tomek był? I co? — dopytywała się Hanka. — Nic. Naprawił kontakt. — A wyście co mu powiedziały, że gdzie ja jestem? Mamo, mówiłaś, że z Olą? — Wcale nie pytał, z kim poszłaś. Bardzo się zresztą śpieszył, był tylko chwileczkę. Spojrzała uważnie na Hankę i uśmiechnęła się leciutko. — Naprawdę tak było — dodała, wciąż patrząc na córkę. — Och, jej! — zawołała Hanka. — I jak on teraz pojedzie do tych swoich Kielc?! Wieczorem nie oglądała już mapy; poprosiła ojca o rozkład jazdy i długo biedziła się, zanim zdołała odnaleźć to, czego szukała. Potem o czymś jeszcze rozmawiała z matką. Te ciemne, wczesne ranki zimowe w Krakowie... Jest ich wiele, a każdy odmienny — krótkie poematy, układane przez renesansowe mury, przez światła i cienie. O żadnej innej porze stare budow- 194 le nie są tak piękne, jak w tych godzinach, gdy wyłuskane z rzednącego mroku zdają się nie należeć do dnia dzisiejszego. Wąziutkie, czasem na dwa okna tylko, kamieniczki czarują pełną umiaru proporcją i ozdobnymi fasadami o przyćmionych barwach. W pełnym słońcu będą już zbyt wyraźne, zbyt rzeczywiste — teraz natomiast mają urok starego miedziorytu, gdy tak stoją w rzędzie, przytulone jedna do drugiej, drzemiące w ciszy i gołębiej szarości poranka. Miasto nie zdołało się jeszcze całkowicie przebudzić. Słychać własne kroki, każde uderzenie obcasa o bruk, jakby potwierdzenie: w ten poranek na niby, w tym mieście z zapomnianych czasów, ja tu jestem naprawdę i właśnie teraz idę... Ulice są jeszcze pustawe; na głównych — palą się jarzeniówki. Zaspani dozorcy zaczynają zamiatać chodniki, na których nie ma już śladu wczorajszego śniegu. Mleczarka zatrzymała się przed domem i wyjmuje z wózka białe butelki mleka, a gdzieś dalej, na Plantach, zaczynają się budzić ptaki i poćwierkują cienko pojedynczymi głosami. Nagle latarnie gasną w całym mieście jednocześnie, w tej samej chwili i na krótki jak mgnienie oka moment powietrze robi się niebieskie. Hanka śpieszy się, przecinając na ukos Rynek. Idzie długim, marszowym krokiem, dającym poczucie fizycznej sprawności i możliwości po prostu nieograniczonych. Jakieś nowe książki w witrynie księgarskiej — z daleka widać ich kolorowe, nie znane jeszcze okładki. Nie zatrzyma się jednak przy nich — teraz jest coś pilniejszego. Tylko jak to wszystko wypadnie? Stanie i powie... Nie, nic sobie nie będzie z góry układała; nie ma pojęcia, co powie ani jaki gest zrobi, ani też w jaki sposób się uśmiechnie. Ostatecznie to nieważne — najważniejsze, żeby zdążyć, no i żeby... Prędzej, prędzej, zostało tylko dwadzieścia minut, a ulica Szpitalna wcale nie taka krótka, zwłaszcza gdy się człowiek śpieszy. 195 Kiedy Hanka dobiega do dworca, już ma tylko siedem minut... Przy automatach z peronówkami mała kolejka. — Czy nie może pani zmienić pięciu złotych? — Nie, nie mam — Hanka kurczowo trzyma w palcach swoją dwuzłotówkę i jednocześnie patrzy na zegarek, który, jak widać teraz, spóźnia się trochę. Automat wreszcie wyrzuca peronówkę. — Proszę pana, peron czwarty? — pyta biletera. Pociąg pośpieszny do Gdyni przez Ostrów Wielkopolski, Bydgoszcz odjeżdża z peronu pierwszego o godzinie siódmej pięć — rozlega się głos z megafonu. — Powtarzam: pociąg pośpieszny... — Jaki peron? — nie dosłyszał bileter. — Trzeci? — Nie, czwarty, proszę pana. — Trzeba zejść schodami w dół... Na peronie unosi Hankę fala śpieszących się ludzi. — Uwaaaaga! — przejeżdża wózek motorowy naładowany bagażem. — Przepraszam! — powtarza Hanka, przeciskając się między ludźmi. — Wszyscy się śpieszymy — zauważa starsza pani w zielonkawym płaszczu, za którą bagażowy niesie dwie eleganckie walizki. — Pociąg osobowy z Warszawy do Zakopanego wjeżdża na peron trzeci - grzmi megafon. Kłąb pary bucha w powietrze, gdzieś gwiżdże parowóz, elektryczna lokomotywa sunie po szynach. Widocznie jakiś podmiejski pociąg przyjechał, bo ogromny tłum ludzi wysypuje się ze schodów na peron i zderza się z tłumem idącym w przeciwną stronę. — Pociąg osobowy z Gliwic do Przemyśla przez Tarnów, Rzeszów... — Proszę pana, a do Krynicy? Gdzie jest pociąg do Krynicy? — pyta ktoś przechodzącego kolejarza. 196 Dworzec pachnie jakimś szczególnym zapachem: dymem, smarami, parą. W przejeżdżających wagonach sypialnych jeszcze pali się światło i widać podróżnych szybko wkładających płaszcze, czasem wychylonych przez okno. - Bagażowy! Bagażooowy! - Przepraszam, przepraszam! — powtarza Hanka. Nareszcie trochę luźniej robi się na schodach, zbiega więc w pośpiechu, lecz za chwilę zaplątuje się znowu w tłum i trudno jej ruszyć dalej. Niecierpliwi się, kaptur zsunął się z głowy, płaszcz jest rozpięty. Ach, Boże drogi! I znów megafon: - Pociąg osobowy do Warszawy przez Kielce, Radom odjeżdża z toru przy peronie czwartym. Życzymy pasażerom przyjemnej podróży! - Proszę mnie przepuścić! — woła Hanka. Za późno! Kiedy wpada na górę, pociąg już rusza. Dziewczyna stoi na opustoszałym peronie z oczami, w których jest samo szukanie, a wagony przesuwają się przed nią powoli: jeden za drugim, jeden za drugim... Ile ich jeszcze zostało do końca pociągu? I nagle, w ostatniej chwili, w nadjeżdżającym właśnie wagonie opada z trzaskiem szyba i z otwartego okna wychyla się chłopak bez czapki, w płaszczu rozpiętym, z nie zawiązanym szalikiem, który pęd powietrza zarzuca mu na twarz. Chłopiec ściąga szalik i nie patrząc, ciska go w głąb przedziału, jedną ręką przytrzymuje okulary, drugą zaś wyciąga przed siebie, jakby w tym pędzie chciał zagarnąć stojącą dziewczynę. - Hanka! - woła na cały peron, usiłując przekrzyczeć gwizd lokomotywy, megafon dworcowy, stukot kół przejeżdżających wagonów. — Hanka! Ręka dziewczyny unosi się w powietrze szerokim ruchem - nie wiadomo — gestem powitania czy raczej pożegnania, bo wagon ją 197 minął i oddala się teraz szybko, zbyt szybko, tak że nic już nie można zawołać. Trudno już nawet rozeznać twarz wychylonego chłopca, ale i tak wiadomo, że patrzy na nią... Widać jego dłoń wciąż wyciągniętą, chociaż odległość między nimi zwiększa się z każdą chwilą... Dziewczyna nie rusza się z peronu; stoi, odprowadzając wzrokiem znikający pociąg, potem jeszcze chwilę czeka, już tylko nasłuchując łomotu kół, który staje się coraz cichszy. — Pociąg z Katowic wjeżdża na tor... — Co? Spóźniła się panienka? - pyta ze współczuciem stary kolejarz, przechodzący obok. — Właśnie nie, proszę pana. Zdążyłam. Kolejarz patrzy najpierw na dziewczynę, potem na rozwiewającą się smugę dymu, którą pozostawił kielecki pociąg, kręci głową z niedowierzaniem i idzie dalej peronem, wzdłuż szyn. A Hanka podąża w przeciwną stronę - ku wyjściu. Kiedy znajduje się już przed dworcem, na placu, pozostawiwszy za sobą cały tamten harmider: dzwonki, nawoływania, pośpiech i tumult dalekich jazd — ogarnia ją nieoczekiwane uczucie nagłego uciszenia. „Tomek pojechał, a ja się nie smucę?" — przystaje zaskoczona, ale jedynie na krótką chwilę, bo ruch uliczny porywa ją, nadając tempo krokom, nie pozwalając na roztrząsanie własnych wzruszeń czy też ich braku. I tylko trochę szkoda, że nie ma obok nikogo, komu by można powiedzieć z lekko kpiącym uśmiechem o owych „ciemnościach kryjących ziemię" w czasie, który już się zdaje tak odległy... • Spis treści Poznajcie się: to Andrzej ...................................... 5 Oczarowanie................................................ 18 Przyjechał i.................................................. 31 W tym roku jest wszystko inaczej................................ 43 Ja jestem zakochana.......................................... 54 Ton złotej trąbki............................................. 63 Nikomu nic do tego.......................................... 71 Tańcząca ciotka ............................................. 76 Spotkanie, ale nie to.......................................... 83 Coś niedobrego jest w domu ................................... 95 Jakieś listy i jakaś dziewczyna .................................. 104 Nikt nic nie wie ............................................. 113 Takim to dobrze! ............................................ 123 Nie wiadomo: cieszyć się czy smucić? ............................ 135 Bębnienie i niebo nad głową.................................... 142 Chłopiec wcale nie szałowy .................................... 152 Czekanie na Andrzeja ........................................ 162 „Już się pora zaczęła..." ....................................... 172 Po słonecznej stronie? ........................................ 183 Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 643-93-89, fax 643-70-28 Dział Sprzedaży tel./fax 632-44-42 tel. 632-46-11 w. 241 01-242 Warszawa, Al. Prymasa Tysiąclecia 83 Redaktor Małgorzata Grudnik-Zwolińska Redaktor techniczny Maria Bochacz Korekta Roma Sachnowska, Halina Otceten ISBN 83-10-10372-7 PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1999 r. Skład i przygotowalnią - Studio Komputerowe NK. Druk - Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A., Kraków. Zam. 263/99 U dziewczynach dla dziewczyn Pierwsza wielka miłość Hanki kończy się porażką, gdy ukochany zaczyna się interesować jej przyjaciółką Olą — niepozorną brzydulą. Nieoczekiwanie na scenę wkracza Tomek... Czy pomoże Hance odnaleźć „słoneczną stronę" życia? Pewnego dnia w życiu piętnastoletniej Britt-Mari zdarzy się coś, z czego zwierzy się swojej przyjaciółce słowami: „Nie, Kajso, nie zwariowałam, tylko tak okropnie, tak szalenie, tak nieprzytomnie jestem szczęśliwa i tak wspaniale, wspaniale, wspaniale jest żyć!". [SRN ?-?-??_??)372-7 Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24 ? tel. 643-93-89, fax 643-70-28 Dział Sprzedaży tel./fax 632-44-42 01-242 Warszawa, Al. Prymasa Tysiąclecia 83 11 50 '103727 39?7