Krzysztof Petek BEZLITOSNA FALA Wydawnictwo Siedmioróg Wrocław 1998 Fotografia na okładce Velvet Model Projekt okładki: Studio Siedmioróg Redaktor Danuta Sadkowska © Copyright by Siedmioróg ISBN 83-7162-349-6 Akc ? Wydawnictwo Siedmioróg ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław Wydanie pierwsze Wrocław 1998 Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne Spółka z o.o. w Koszalinie OD AUTORA Mam nadzieję, że Czytelnicy wybaczą mi zatajenie nazwy miejsca akcji oraz kilku innych szczegółów. Piszę tę książkę w miesiąc po wielkiej powodzi i emocje ludzi, którzy stracili swoich bliskich i całe majątki, są zbyt gorące, by zgodzili się na ukazywanie ich słabości, niemocy i łez. Chociaż—według mnie—oni wszyscy okazali wielką odwagę. Wybaczcie mi też, że nakreślę przebieg wydarzeń krok po kroku, ale tylko tak mogę Wam ukazać, jak zmieniała się atmosfera i zachowania ludzi podczas kataklizmu. — Teraz, kurza twarz, jak ta powódź nie przyjdzie, to będzie ostatnia bezczelność! — Jajco wyprostował się powoli i obiema dłońmi złapał się za plecy. — Zobacz, Pucek, czy tu gdzieś nie leży mój kręgosłup, bo chyba mi odpadł... — Masz szczęście, że dziadek cię nie słyszy — wzruszył ramionami Pchełka i lekko kopnął stos worków wypełnionych wilgotnym piaskiem. — Według znanych mi praw przyrody nasza wola nie gra tu żadnej roli, ale jeśli miałbym wybierać, wolałbym, żeby to noszenie worków okazało się zupełnie zbyteczne i pozbawione sensu. — Co zresztą szybko się okaże — stęknął Jajco, wycierając dłonie o stare spodnie moro. Poprawił okulary, odgarnął włosy za ucho i rozejrzał się. — Odra to nie Nil, nie podejdzie dwóch kilometrów. — Płasko jest — odezwał się Pucek i pociągnął nosem. — No jest... — przyznał Jajco i zrobił kilka skłonów. — O, patrzcie — ruchem głowy wskazał mężczyznę stojącego obok stodoły — Dionizy nie wierzy w nasz wał. Wymontował już z malucha akumulator i zaniósł go na strych, a teraz wyciąga radio... — Przezorny, panie Jajco — skwitował Pchełka. — On jest tylko przezorny. Jeśli jest ci obcy ten termin, mogę ci wytłumaczyć. Obaj wiedzieli, że Pchełka się naigrawa, Jajco nie podjął więc tematu. Pucek najwyraźniej był dziś monotematyczny. Poruszył się niespokojnie i wskazał na zachód, w stronę wioski. — Jedziemy...? Jajco klapnął na wale przeciwpowodziowym własnej konstrukcji. Bolały go wszystkie mięśnie, całe ubranie przesiąknięte było potem i wilgocią, czuł, że za koszulą armia małych piaskowych diabełków szoruje mu plecy przy każdym ruchu. Ale nie to go trapiło. Postawiony w ciągu ostatnich dziesięciu godzin wał był w stanie ochronić podwórko i całe gospodarstwo przed naporem metrowej fali. Pod warunkiem, że nie będzie zbyt gwałtowna. Czy jednak—jeśli woda w ogóle tu 7 podejdzie — zatrzyma się akurat na tej wysokości? Dlaczego nie miałaby podnieść się o następne pół metra? Osobiście w ogóle nie wierzył w tak potężny przybór rzeki. Cztery metry do góry?! Dwa kilometry poza koryto? Niemożliwe. Więc i nie to go trapiło. Prawdziwym problemem nie były kaprysy przyrody, ale długowłosej blondynki o oczach zielonych jak morze na Karaibach. Marta nie zgodziła się wyjechać. Uparła się pozostać przy Elżbiecie, póki sprawy się nie wyjaśnią. A przecież wyjaśnienie było do przewidzenia — w końcu dziecko musi się urodzić. Jest już dwa dni po terminie. —Jak chcesz, Pucek—odpowiedział Jajco po długim namyśle.—W każdej chwili możesz jechać. W ogóle dobrze zrobicie, jak pojedziecie do domu zaraz. Diabli wiedzą, co z tą wodą... — kiwnął głową w stronę otwartej przestrzeni i zalesionej linii ciągnącej się na północ od gospodarstwa. Horyzont zaciągnięty był mgłą powstałą z milionów kropelek po niedawnym deszczu. — Pcheła, pakujcie się. Za jakieś dwie godziny pójdzie pociąg. —Zostajesz?—zapytał krótko Pchełka i spojrzał przyjacielowi w oczy. Po czym uśmiechnął się i pokręcił głową. — Wiem, zbędne pytanie. Dopóki Marta nie podejmie decyzji o wyjeździe, ty też się nie ruszysz. — Śmieszy cię to? — zaczepnie spytał Jajco, podnosząc się z piaskowego wału. Machnął ręką na przyjaciół i powoli ruszył w stronę starej murowanej obory. — Ależ skąd! Raczej cię podziwiam — westchnął Pchełka, a Jajco nie mógł się zdecydować, czy przyjaciel nabija się z niego, czy mówi serio. — Czasem mnie przerażasz, ale cię podziwiam. Z drugiej strony—gdyby Paulina tu była, pewnie też bym jej nie zostawił... — Uważaj, bo obrosnę w piórka od tych komplementów — wpadł mu w słowo Jajco i wszedł na pierwszy stopień drabiny prowadzącej na stryszek starego lamusa. — Masz szczęście, że twoja Paulina nie jest tak narwana. — Sam wybierałeś, waćpan — rozłożył ręce Pchełka i podążył w górę za przyjacielem. — A propos kobiet, panie Jajco! Kiedy w końcu dasz Marcie ten wspaniały prezent? Wysoki chłopak obejrzał się przelotnie. — Już niedługo — odparł. — Musi być okazja i nastrój. I poszedł w górę. — Idziemy odkopywać skarb? — ożywił się Pucek i podniósł wzrok. — Dałem tam już młotek. 8 — Znów nosisz narzędzia? — zakpił Jajco. — Nie wystarczy ci, że dwie godziny temu bawiłeś się łopatą? Pucek opuścił głowę jak skarcony przedszkolak. Jajco wiedział, że to był przypadek, ale wybić styliskiem okno w pokoju podczas ładowania piasku do worków mógł tylko sławetny Pucek. — A skarb...? — zawstydzony pechowiec wrócił do tematu. Jajco uśmiechnął się lekko. Gdyby każdy jaśniejszy kawałek ściany krył za sobą skarb, co druga rodzina żyłaby ze znalezionych bogactw. Fakt, od dziesięciu dni szukali ukrytych dawno temu dokumentów, ale Jajco nie dowierzał starym przekazom i opowieściom gospodarza. — Później się zajmiemy twoim skarbem — odrzekł i odwrócił się do Pchełki. — Na górze jeszcze chyba są worki. Za stosem naszych plastykowych butli po coli. Wczoraj, jak liczyliśmy gwiazdy, wałęsały mi się pod głową... Pucek i Pchełka wymienili szybkie spojrzenia. Jajco zauważył to i bez trudu mógłby teraz odczytać myśli obu przyjaciół. Uśmiechnął się do siebie, wędrując w górę. Spędzał przecież długie godziny sam na sam z Martą. Także cały wczorajszy wieczór leżeli na jutowych workach przy wejściu na stryszek. Wielu pomyślałoby sobie o takim wieczorze Bóg wie co — ale Jajco uśmiechał się, bo jego przyjaciele doskonale wiedzieli, na czym polegało to wieczorne liczenie gwiazd. Marta i Jajco leżeli obok siebie, trzymali się za ręce, wpatrując się w niebo. Czasem wymieniali kilka słów. Drewniane drzwi były otwarte. Liczyli gwiazdy. * * * — A cóż mieli zrobić, panie Jajco, zostawić wszystko Niemcom? Jedynym logicznym posunięciem było schowanie sprzętu i dokumentów, gdzie się dało. Więc zamurowali. To prawdopodobne na jakieś pięćdziesiąt procent. Jajco skrzywił się i poruszył ramionami. Swędzenie wywołane piaskiem za koszulą stawało się nie do wytrzymania. Ułożył przy wyjściu znalezione worki i wyprostował się. — Ja ciągle myślę, że dziadek Klemens robi nas w konia... A ty naprawdę wierzysz, że od tych powstań śląskich do dziś leżą tu jakieś starocie? Akurat za tym murem? Sto lat? 9 Pchełka przestał oświetlać latarką kamienną ścianę i skierował słup światła w twarz Jajca. — Co pan porabiasz na lekcjach historii, panie Jajco? Zapytany wzruszył ramionami i spojrzał przelotnie na Pucka. Ten uśmiechnął się tajemniczo. Widocznie wiedział coś, co Jajco przegapił. — A co? Niski, krótko strzyżony chłopak jeszcze raz przyjrzał się ścianie i przejechał paznokciem po zaprawie spajającej nierówne, kamienne bloki. — Powstania śląskie. Śląskie, mówiłem. Więc, jak pragnę zakwitnąć, o jakich stu latach pleciesz? To było już po pierwszej wojnie, w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym i dwudziestym roku. Wtedy dzielono Śląsk między Polaków i Niemców. Plebiscyty, Korfanty... Mówi ci to coś? Zresztą trzecie powstanie śląskie to jedyne w naszej historii, które Polacy wygrali. —Zaraz, to wszystkie inne przerżnęliśmy? Te kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, warszawskie i co tam jeszcze było? — zapytał Jajco, coraz uważniej wpatrując się w jaśniejszy kawałek muru. Może rzeczywiście coś za nim jest? — Można tak to ująć — niechętnie zgodził się Pchełka. — A ze słów dziadka Klemensa wynika, że te zabudowania były odnawiane właśnie po pierwszej wojnie. Po tym, jak jego ojciec wrócił po nieudanym drugim powstaniu. Osiemdziesiąt lat! — Poklepał kamienne mury. — Poza wszystkim wybrali doskonałe miejsce na wypadek powodzi. Jajco uchylił drzwi na zewnątrz i położył się na podłodze. Zdjął okulary i zmrużył oczy. Przez chwilę pozostawał w bezruchu, po czym ku zdziwieniu Pucka wstał i pokiwał głową. — Racja, kurza twarz. Choćby nie wiem jaka szła woda, tu nie dojdzie. — Bo co? — chciał wiedzieć chudy Pucek. — Sufit parteru jest położony ciut wyżej niż grzbiet wału przeciwpowodziowego, tego dwa kilosy stąd. Jak się położysz, i tak widzisz, co jest za wałem. Trochę, ale widać. — Widzisz stąd? — nie dowierzał Pucek. — Jak zdejmę drugie oczy — uniósł okulary. — Może i masz rację, Pcheła. Może tu coś jest...? Dziadek Klemens znalazł w końcu jakieś papiery. — I chwalił się nimi w gospodzie — zdenerwowany Pchełka zazgrzytał zębami. — Baba w piekarni mówiła, że od miesiąca plotki o skarbie krążą po sąsiednich wioskach. 10 Pucek podszedł do grubej ściany i obejrzał ją uważnie. Trochę jaśniejsza od reszty muru, wybrzuszona plama wielkości stołowego blatu kusiła go wyraźnie. Zapukał w nią raz i drugi, przykładając ucho. Zapewne pogodził się już z perspektywą pozostania na terenie zagrożonym powodzią, bo nie wracał do tematu ewakuacji. Odwrócił się i wydusił z siebie pierwsze od dłuższej chwili słowo: — Sprawdzamy? ROZDZIAŁ PIERWSZY • Nie pojadą • Komitet Przeciwpowodziowy • Zapasy • Nocte video • Hak • Kantki • Plan amerykański • Bulgot 1 — Wiesz, synek, w co mnie możesz pocałować? — wrzasnął wreszcie starszy mężczyzna i uniósł groźnie laskę. Zaraz jednak podparł się nią na powrót. — No, w co? — strażak starał się przekrzyczeć huk silnika potężnego stara. — A w som koniuszek kręgosłupa, mój mały! Młody mężczyzna pokręcił głową, machnął ręką i uderzył się otwartą dłonią w czoło. Po wykonaniu wszystkich tańców świadczących o niedowierzaniu i rezygnacji wskoczył sprawnie do szoferki i dał znak kierowcy. Zagrał silnik i czerwona ciężarówka straży pożarnej ruszyła na wschód, by później skręcić na południe. Jajco był przekonany, że rozmowy z mieszkającymi tam rodzinami Woźniców i Kramarzy potoczą się podobnie. Pochylił głowę i walcząc z naporem wiatru odwrócił się w stronę domu. Kątem oka dostrzegł, że Kostna wskoczył już do budy, ciągnąc za sobą ciężki łańcuch. Wpadli do środka w trójkę—Jajco przepuścił dziadka Klemensa i Dionizego. Oni nie mieli sztormiaków chroniących przed zacinającym deszczem. — Młode to i głupie — burknął pod nosem dziadek Klemens i zrzucił z pleców ciężki płaszcz. Usiadł przy kuchennym piecu i odstawił laskę pod ścianę. — Ewakuacja, ewakuacja! A co oni sie myślom, że jo tak zostawia wszisko, com z dziada pradziada własnymi rękami wybudowoł, i poda sie tułać? — Spojrzał na swoje zniszczone dłonie i przeczesał nimi 12 rzadkie, siwe włosy. — Niedoczekanie ich. Nijakiej powodzi sie tu nie boimy. — Matka Bosko nos wspomoże — szepnęła matka Klemensa, osiemdziesięcioletnia pani Balbina. Całymi dniami przesiadywała w kącie, przerzucając w dłoni paciorki starego różańca. Teraz robiła to samo. — Jo tam wola som sie wspomagać, i na wosza Matka Bosko nie liczyć. Bo sie mogą przeliczyć, jak zwykle. — Zaś bluźnisz, synek? — odezwała się stara kobieta i przesunęła w palcach następny paciorek różańca. Jej słowa wywołały uśmiech na twarzy Jajca, choć starał się opanować. Mówić „synek" do dziadka Klemensa! W kuchni zebrali się domownicy i ich goście. Nie umawiali się, ale Jajco miał wrażenie, że wszyscy poczuli tę atmosferę. Przyszedł czas narady. 2 — Coś pon taki blady? — Zmęczony... Woda ściekała na podłogę z ich kurtek, mimo że przebiegli tylko dwadzieścia metrów — od białego dużego fiata do drzwi. Inna rzecz, że musieli przeskoczyć przez piaskowy wał, a to zajęło im dobre pół minuty. Dwaj młodzi ludzie w podobnych strojach — dżinsy i skórzane kurtki — trzymali się na uboczu, przy samych drzwiach. Starszy, czterdziestoletni człowiek o krzaczastych brwiach i głębokich oczodołach uśmiechał się przymilnie. Wyglądał rzeczywiście jak przedstawiciel władzy — elegancki płaszcz, krawat, jasne spodnie w kantkę, wilgotne od dołu i lekko przybrudzone, podobnie jak niskie buty. — Jeśli państwo sobie nie życzą ewakuacji, rozumiemy. Tak samo jest u sąsiadów, tych, co mają sklep spożywczy — machnął za siebie. — Wszyscy się boją o swój dobytek... Społeczny Komitet Przeciwpowodziowy jest od tego, żeby pomagać także tym, co zostają. Już dwadzieścia cztery godziny jesteśmy na nogach i krążymy tak od gospodarstwa do gospodarstwa. Niektórzy się godzą wyjechać, inni, jak państwo, kategorycznie odmawiają. Wtedy pomagamy inaczej. Dionizy szepnął coś na ucho swojej żonie. Elżbieta kiwnęła głową, po czym spojrzała na niespodziewanych gości. 13 — A wy skąd jesteście? Bo was nie znamy. — Z Kamieńca — krótko odpowiedział przybysz. — Możemy obejrzeć gospodarstwo? Wrócimy tu jeszcze, żeby się przekonać, czy czegoś nie trzeba, czy nie zmienili państwo zdania, ale na razie... Chodzi oto — uniósł rękę, powstrzymując falę pytań — żebyśmy wiedzieli, którędy w razie potrzeby prowadzić ewakuację. Na wszelki wypadek, rozumiecie? Zwracał się tylko do dziadka Klemensa, jakby pozostała grupa nic nie znaczyła. Ale miał rację — od decyzji siwego mężczyzny zależało wszystko. Jajco poprawił okulary na nosie, odgarnął włosy za ucho. Zerknął na Pchełkę i Pucka siedzących na ławie pod oknem, omiótł wzrokiem Elżbietę, wciąż dziwiąc się, dlaczego po niej prawie nie widać, że ma urodzić dziecko. Potem zawiesił spojrzenie na cichej Agacie. Kazała zwracać się do siebie po imieniu, choć skończyła już trzydzieści trzy lata. Cała rodzina mówiła o niej „stara panna" i traktowała ją jak życiowego nieudacznika. Bo nie mogła znaleźć męża! Zatrzymał wzrok na Marcie. Siedziała obok Elżbiety, trzymając ją za rękę. Spokojnie wpatrywała się w trzech mężczyzn, żadnemu z nich nie poświęcając więcej niż trzy sekundy uwagi. Przerzucała wzrok na następnego — i tak w kółko. Nagle Marta przymknęła oczy i lekko się uśmiechnęła. Ale nie było to rozbawienie, raczej próba rozładowania napięcia. Kiedy uniosła powieki, jej zielone spojrzenie spotkało się z oczami Jajca. Ten bez pośpiechu skinął głową i zerknął na milczących teraz mężczyzn. Jajco starał się nie zmieniać wyrazu twarzy, ale poczuł, że szybciej oddycha, a mięśnie twarzy zaczynają drgać. Marta znów go zaskoczyła. Widocznie też ma wbudowany jakiś wewnętrzny dzwonek alarmowy. Dziadek Klemens przestał się bawić swoim wąsem i sięgnął po laskę. — Od środka? — Proszę? — Elegancko ubrany człowiek poczuł się chyba zaskoczony. — Dom od środka chcecie zobaczyć? No, to chodźcie. Żeby mi potem nikt nie godoł, żem się nie zgadzoł na zabezpieczenie przed powodzią! Ostatnie zdanie, wypowiedziane już w drzwiach do sypialni, skierowane było wyraźnie do domowników. 14 3 — Ja też pójdę do tych Zielników! — Zielaków. Niby czamu? — zaoponował Dionizy, wkładając wysokie buty. Kiedy się pochylał, wielkie zakola łysiny świeciły mocno w blasku gołej żarówki. Jajco spojrzał spod oka na młodego mężczyznę. W ciągu dziesięciu dni pobytu pod tym dachem zdążyli się już poznać na tyle, że jedno spojrzenie powiedziało Dionizemu wszystko. Z Jajcem nie ma sensu się kłócić. — No to chodź. Ino włóż coś ciepłego i ten swój sztormiak, czy jak ty to tam nazywosz. To jest kilometr; nie wiem, czy wy, mieszczuchy, nadajecie się na takie spacery. Dziadek Klemens siedział wygodnie w sąsiednim pokoju i przerzucał kanały w nowym telewizorze. Zresztązupełnie bez sensu — prawie wszystkie pokazywały to samo: wzrastający poziom wody we Wrocławiu, przygotowania do powodzi, setki ludzi ustawiających piaskowe wały, dzień i noc noszących ciężkie worki. Musiał jednak usłyszeć rozmowę syna z Jajcem, bo krzyknął: — Dyzio, ty nie być taki mądry! On som wie, co mo założyć. I nie wyzywać mi ich od miastowych! Jakby byli tchórze, toby wrócili do dom z podkulonymi łogonami. Nie na takie wakacje my ich zapraszali, nie? A one zostają i nom jeszcze pomagają. Kto wał ułożył, może ty? Dionizy uśmiechnął się kwaśno i machnął ręką. — Dobra już, ojciec. Zapomnioł — powiedział cicho do Jajca — że w tym czasie kozoł mi przycinać deski na zabicie okien. I ciekawe, kto prowadził przed godzinom kozy i krowy na góra obory. Pewnie on! On tak godo, śmieje się z tyj powodzi, ale widza, że coś mu po kościach łazi... Pchnął drzwi, nie czekając, aż Jajco zapnie sztormiak. Zachodni wiatr uderzył ich w twarze, zapierając dech. Musieli się pochylić i przezwyciężając napór tysięcy zimnych sztyletów deszczu, wyszli na podwórze. Daleko jeszcze było do normalnego, letniego wieczoru, który z początkiem lipca przychodził po dziewiątej. Ale o tym lecie można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest normalne. Nie było jeszcze siódmej, ale ciemne chmury i potoki wody płynące z nieba poszarzyły krajobraz, odbierając przyrodzie wszystkie barwy — prócz szarości. Jajco rozejrzał się uważnie. Widok po lewej, na południe, zasłaniała 15 mu potężna stodoła zbudowana przed dziesięcioma laty, po wielkim pożarze. Spłonęła wtedy też część budynku mieszkalnego. Na szczęście udało się uratować pozostałe zabudowania — połączony z domem stuletni murowany lamus i zajmujący prawy, północny narożnik gospodarstwa ogromny chlew. Pojedyncze szczeknięcie wyrwało go z odrętwienia. Kosma wystawił nos z budy i dawał znak, że czuwa. Poprzedni pies, podobnie jak ten — owczarek podhalański — zginął w pożarze. Odbudowując stodołę, gospodarze stworzyli jednak identyczny układ: budę bez tylnej ściany przylegającą do dziury wyciętej w drewnianej stodole. Pies mógł leżeć w swoim domku lub krążyć po stodole, dokąd sięgnął jego łańcuch. Tyle że nie sięgał zbyt daleko. —Jak przyjedzie tyn z zarządu dróg, to woszabije, żeście im piasek podpieprzyli! — krzyknął Dionizy, przechodząc niezdarnie przez szeroki wał. — Jakoś sobie tego, kurza twarz, nie wyobrażam — odkrzyknął Jajco, pokonując przeszkodę skokiem nożycowym. Pod jego wysokimi traperami plusnęła woda, a podeszwy zagłębiły się w miękkim błocie. — Jak woda tu nie dojdzie, wysypiemy im piach z powrotem na kupę, ileż to jest, sto metrów stąd? — Machnął w kierunku drogi. — A jak przyjdzie woda, to i tak już tego piasku nie znajdą. Ani tego, ani tamtego zza drogi... Przez długą chwilę szli w milczeniu. Skręcili właśnie na południe i wiatr od boku nie był już tak dokuczliwy. Kiedy mijali resztki potężnego żelbetowego bunkra, Jajco odezwał się pierwszy. — Nie boisz się o Elę? — zapytał, przeskakując kolejną rosnącą kałużę. — O Elkę? — zdziwił się mężczyzna, jakby w ogóle zapomniał, że ma żonę. — A co jej grozi? Jajco nie był zwolennikiem wtrącania się w sprawy rodzinne obcych. A ci ludzie byli tylko jakąś daleką rodziną znajomego reportera. Nie miał więc prawa oceniać ich zachowania własną miarą. — Nie, chyba nic... — Jak już żeś zaczął, to godej! — szturchnął go Dionizy i pokazał palcem przed siebie. — W tym domu jest sklep. — Będzie otwarty? — Ona tam otwiero o każdej porze. Interes to interes. No, godej o tyj Elce. Jajco westchnął. Od Marty wiedział, że dwudziestoczteroletnia Elżbieta nie jest szczęśliwa. Czuje się samotna, zaniedbana, ma męża nie- 16 mai z przypadku, bo tak wyszło, mieszka u niego, je, śpi, i na tym koniec. Nie ma z kim porozmawiać o książce, którą przeczytała, od dwóch lat nie była w kinie, a jak wygląda teatr, wie tylko z telewizji. Ale skoro jej mąż tego nie widzi, nie otworzy mu na to oczu jakiś obcy smarkacz. — Wiesz, chodzi o tę powódź, i że miała urodzić już przedwczoraj... ???? musi się czuć bezpiecznie. Tak czytałem o kobietach w stanie... — Poczuł, że się czerwieni. Znów to cholerne czerwienienie! Odwrócił twarz. — Oczytany! Ale nie ma sie co cykać. W tych dwóch domach, co somza nami, ileż to — dwa kilometry...? Tam u Woźniców mieszko pielęgniarka, co już odbierała tysiąc dzieci. Przijdzie czas, to się ją prziwiezie i będzie w porząsiu. Chopie, terozki to jest pięknie! Jeszcze dziesięć lot nazad to my tu nawet prądu nie mieli. Ino radio było na baterie, co ojciec suchoł, a jo i tak był pierwszy w okolicy, co mioł CB-Radio. Pokażą ci, kaś na strychu musi leżeć do dziś. — Bez prądu? — Mioł żech stary akumulator od ciągnika. Starczało. Tak że wiesz: o powódź się nie martw. Jo już tu przeżył trzi i jak widzisz, żech jest cały i zdrowy. Kiedyś, za komuny, no to były problemy, nie? Brakowoło nawet worków, zresztą władza to mioła gdzieś, ale teroz, jak będzie trzeba, to gmina nie pozwoli, żeby nam się co stało. W gminie momy porządnych ludzi, nie jakichś tam komunistów... Jajco skrzywił się, jakby go ugryzł komar. Czego jak czego, ale podwórkowego politykierstwa nie znosił. Od dziesięciu dni przeżywał katusze, gdy całe wieczory Dionizy staczał polityczne boje z dziadkiem Klemensem. Nic z tego nie wynikało prócz strzelania drzwiami i wielkiej obrazy trwającej zwykle do następnego filmu puszczanego z kasety. Strzelaniny na ekranie w jednej chwili jednoczyły rodzinę. — Ano, kurza twarz, zobaczymy — szepnął do siebie i podniósł głowę, żeby przyjrzeć się sklepowi zajmującemu cały parter niewielkiego, ale zadbanego domu. Zwolnił kroku, po czym zatrzymał się, zupełnie nie zwracając uwagi na potoki wody. Dionizy przeszedł jeszcze kilka kroków, zanim dostrzegł to, co dla Jajca było oczywiste od paru sekund. Chłopak zerknął na mężczyznę i podsunął okulary na nosie. — Chyba jednak nam nie otworzą. 17 4 — Dziś mi nie dowożą. Cztery. — Nam trzeba osiem! Panie Zielak, nos tam jest dziewięć ludziów! Niski grubasek machnął ręką. — Ciesz się, że w ogóle coś kupujesz! Miołem już nikomu nie otwo-rzić drzwi. Rano była Pudełkowo i jej już nie wpuściłem. Jak nikt, to nikt. Dlo ciebie robią wyjątek. Dobra, mocie z prywatnego zapasu jeszcze dwa. Sześć musi wom wystarczyć. Ładujcie. A nie wiecie, jak u Woźnicy? Wyjeżdżają? — Panie Zielak, a pon wyjeżdżo? — Dionizy zrobił niewinną minę i wskazał zamurowane okna i drzwi sklepu. — Już pon, widza, pozamykoł interes. Urlop? Właściciel sklepu wzruszył ramionami. — Ja, urlop! Po tom się zabezpieczył, żeby nie musieć uciekać. Wszystkom przeniósł na piętro, a dom jest na górce, to może sie iść fala, jako chce. Do piętra nie dojdzie. — No, nie dojdzie. Dionizy poszedł w ślady Jajca i schował torbę z chlebami do wielkiego wora na śmieci. Zawiązał na nim supeł i zarzucił sobie na plecy. — No to do widzenia. A jakby my jeszcze potrzebowali konserw czy czego...? Sklepikarz pokręcił głową. — Pozbył żech się wsziskiego, co niepotrzebne. Reszta dlo mojej rodziny. Wiesz, jak jest. No, z Bogiem. — Z Bogiem. 5 — Za progiem. — I boso mom łazić?! Co ty, Elka, ogupiołaś do reszty? Za progiem to się psa zostawio, nie buty. Tu mosz chleb i konserwy, mlyko i dwie kostki masła. Tyle mi doł. Więcej nie będzie. Jajco starannie wytarł buty w leżącą w sieni szmatę, otrzepał i wszedł do kuchni. — Tu mam dżemy, wodę mineralną, napój w kartonach i takie odżywki dla małych dzieci, gdyby były potrzebne —zerknął przelotnie na Elżbietę. 18 Siedziała na drewnianej ławie, pod plecami miała sporą poduszkę. Tak, teraz kiedy odchyliła się w tył i odpoczywała z przymkniętymi powiekami, widać było, że jest w zaawansowanej ciąży. Reszta rodziny oblegała szeroką rogówkę w pokoju — wlepiali wzrok w telewizor. Jajco wszedł cicho i położył dłoń na ramieniu Marty. Na ekranie Maria Wiernikowska, szalejąca reporterka, opowiadała, jak wyglądają poszczególne dzielnice Wrocławia, do których woda już dotarła. — I co? — szepnął jej do ucha. — Przyjdzie tu — odezwała się cicho, wciąż wlepiając wzrok w tysiące ton wody napierające na miasto. — Przyjdzie tu, zobaczysz. Spróbuj ich jeszcze namówić do wyjazdu. Ja już nie mam siły. ' Teraz dopiero zerknęła na niego. W oczach blondynki krył się zwykły strach. Ale Jajco aż zaniemówił. Bo strach w oczach Marty pojawiał się niezwykle rzadko. Dlatego nigdy nie można było go lekceważyć. — Chodź — szepnął i pociągnął ją za rękę. — Musimy pogadać. — O fałszywym komitecie przeciwpowodziowym? — O komitecie. 6 — Oko mi gniecie. — To nie wytrzeszczaj tak gał, kurza ślepoto! — Jajco poprawił hełm na głowie Pucka i ujął jego prawą dłoń. — Tu, nad czołem, masz wyłącznik. Nie teraz! Bo oślepniesz. — Czemu? Pchełka cofnął się o krok i krytycznym okiem ocenił wygląd Pucka. — Zaraz ci wytłumaczę... Ja też wyglądałem jak opancerzony idiota? — zapytał wreszcie. — Też. Zaraz zgaszę, wtedy włączysz. Jajco uśmiechnął się lekko i podszedł do kontaktu. Pucek rozglądał się powoli. Zresztą nie miał wyboru — gdyby chciał szybko ruszyć głową, pewnie skręciłby sobie kark. Na jego głowie utrzymywał się bowiem prawie czterokilogramowy hełm z bateriami i aparaturą przypominającą skomplikowaną lornetkę. Po założeniu hełmu soczewki niemal stykały się z oczami. — Nocte video — szepnął Pchełka. — Że co? Znów się, kurza twarz, popisujesz? 19 — To po łacinie znaczy: widzę nocą. Stąd się wzięła nazwa urządzenia: noktowizor. A wracając do twojego pytania, panie Pucek, problem polega na tym, że w całkowitej ciemności to urządzenie i tak niczego nie da. Ono po prostu elektronicznie wzmacnia światło docierające do soczewek. Rozpoznaje też widmo podczerwone, czyli, że tak powiem, widzi ciepło. I teraz, gdybyś włączył światło podczas pracy noktowizora, to zanim przepalą się styki, zdążysz czasowo oślepnąć, bo normalne światło zostanie wzmocnione do potężnej siły... Jajco zgasił światło. W wilgotnej piwnicy zapanowały egipskie ciemności. Wiedzieli, że nikłe promienie docierają tu przez dwa maleńkie okienka, ale ludzkie oko nie było w stanie wykorzystać tego światła. — Możesz włączyć. Lekkie pstryknięcie rozbrzmiało w cichej piwnicy. Pucek przez chwilę milczał, po czym nabrał powietrza w płuca i przeciągle westchnął: — Ja cię kręcę... 7 — Jo to wkręcę!— zaofiarował się Dionizy i podszedł do stołu, na którym jego ojciec otrzepywał siwe włosy z resztek tynku. Jajco wszedł do kuchni z postanowieniem dokończenia rozmowy z Martą. Oboje mieli poważne obawy związane z niedawnymi gośćmi, nie mieli jednak czasu porozmawiać w spokoju. W końcu Jajco musiał pokazać chłopakom naprawiony przez siebie noktowizor kupiony na targu od Ruskich za psie pieniądze. Kiedy jednak zobaczył dziadka Klemensa sterczącego na palcach na kuchennym stole i dłubiącego w suficie, poszukiwania swojej dziewczyny odłożył na później. — Co się stało? — Ojciec wymyślił kołyska dlo małego — skrzywił się Dionizy. — Wziął i wyborowoł dziura w powale. W jakimś filmie to widzioł. Chce tam wkręcić hak, żeby dziecko uwiesić, jak woda przijdzie. — Żadna woda nie przijdzie — zaoponował dziadek Klemens. — Ino, żeby nie było godania, żem nie zabezpieczył. Mocie tu... No, wkręcaj się, baranie boży... — sapnął pod adresem haka. — Mocie tu zabezpieczenie dlo małego. Tylko se go teraz musicie urodzić. 20 __ Ty, ojciec, ino od Baranka Bożego to z daleka! — fuknął Dionizy i uniósł palec. — Nie zaczynej od nowa! jajco z przerażeniem dostrzegł, co się święci. Każda kłótnia zaczynała się od drobnego powiedzonka, komentarza rzuconego mimochodem, kwaśnej miny na widok jakiegoś obrazka w telewizji. — Idźże, idźże, mały, przewrażliwionyś jest, że aż strach! — machnął ręką dziadek Klemens i powoli zszedł ze stołu. Oparł się o ścianę i dysząc osunął się na drewnianąławę. — Dej mi dziś pokój ze swoimi naukami ministranckimi. Nie mom na to ani czasu, ani ochoty. Wyżyjesz się, jak przijdą wybory, będziesz sie gonił z ulotkami, dewotkom przed kościołem rozdawoł, może cię na kazalnica puszczom z przemówieniem... Dionizy nabrał kolorów. Jajco cofnął się, bo kiedy Dionizy nabierał kolorów, zaczynała się burza. — Ty, ojciec, słuchej! Wyłazi z ciebie stary komuch, jo to wiem i ty to wiesz. Zrobili ci siekane w gowie, ale przinajmniej miołbyś tyla rozumu, żeby nie mącić. Co zaś chcesz od kościoła? Jakie dewotki? Już ci wybory śmierdzom, co? Kaj ta kaj do wyborów, dwa i pół miesiąca, a ciebie już galoty sie trzensom ze strachu, że twoje komuchy od władzy odejdą? Od żłoba? — Synek — przerwał przemowę dziadek Klemens. — Nie ciepej sie, mówią ci, dziś żech jest słaby jakiś... Jajco uciekł z kuchni, jakby go gonił demon. Politykierstwa miał na dziś zdecydowanie dość. 8 — To jest bardzo podejrzany gość. — Trzej. — Tak, Pucek. Wszyscy trzej — przytaknęła Marta i nerwowo spojrzała na zegarek. — Ela miała jakieś bóle, myślała, że to już, ale jej się cofnęło... Oni nie sąz żadnego komitetu, ja wam mówię. To jakaś grubsza afera. Pchełka drgnął niespokojnie. Podrapał się za uchem, przeczesał krótkie włosy i wstał. — Niech ja mchem porosnę, jeśli coś z tego rozumiem — odezwał się w końcu, spoglądając na belki podtrzymujące dach. Między nimi wisiały całe sznury grzybów nazbieranych w ciągu ostatniego tygodnia. 21 — Wzywasz nas na tajną naradę na strych, żeby powiedzieć, że faceci ze Społecznego Komitetu Przeciwpowodziowego tylko udają facetów ze Społecznego Komitetu Przeciwpowodziowego. A kiedy zadaję proste i logiczne pytanie: dlaczego tak sądzisz, to nie jesteś w stanie mi wytłumaczyć. — Przecież mówiłam... — Tak, tak! — machnął ręką niski Pchełka. — Z twarzy patrzyło im oszustem. Było w nich coś z bandziorów. Świetnie. Na takiej podstawie każdy sąd wsadzi gościa za kratki na dożywocie w karcerze. Bo mu zbirem z gęby patrzy. A spójrz sobie pani, pani Martuś, na kolegę Jajca. Czy jemu z gęby nie patrzy zbirem? No? Dwadzieścia pięć lat od ręki dostaje... Jajco specjalnie nie wtrącał się do rozmowy, choć doskonale wiedział, że Marta ma rację. Zaczęli już o tym rozmawiać wcześniej, nie zdążył jej jednak przekazać swoich spostrzeżeń. Teraz dziewczyna również wstała i złapała Pchełkę za klapy dżinsowej bluzy. — Nie mam czasu na czcze gadanie — odezwała się zrezygnowana. — Ale jak się okaże, że miałam rację, może być za późno. I wtedy jeszcze mnie przeprosisz. — No to powiedz mi, po co mieliby przyjeżdżać i zachowywać się tak, jak się zachowali? No? — odparował Pchełka. — A co ja jestem, Duch Święty? Nie wiem... Pucek podniósł otwartą dłoń. Najwyraźniej zmusił się do wypowiedzi, wszyscy więc zamarli. — Po co oglądali dom? — zapytał i wzruszył ramionami. — Ewakuacja? — zrobił minę pełną niedowierzania, po czym przetarł dłonią prawe oko swędzące go od chwili kontaktu z okularem noktowizora. Jajco poderwał się i zamrugał oczami. — Pucek, jesteś genialny. Masz rację. Im chodziło o obejrzenie domu... A to cwaniaczki! Pcheła, załóż do aparatu film od Krzysztofa. — Który? — Pchełka wiedział, że na pytania o przyczynę pośpiechu przyjdzie jeszcze czas. — Ten ilford tysiąc sześćset. Będzie doskonały. Pucek, znajdź na piętrze miejsce, z którego dobrze widać podwórko. Może ten pokój, co go malują. Martuś, chodź. — A to po co? — zaoponowała lekko, ale podniosła się. — Bo Jajco widocznie też ma przeczucia. Jemu też mordy nie pasowały — odpowiedział Pchełka, wpełzając w otwór w podłodze. 22 .— Nie o mordy chodzi, Pcheła. Po mordach kłamstwa nie wyczytam tak dokładnie. — To po czym? — Po spodniach. Minęła chwila ciszy, ale Jajco nie raczył niczego wytłumaczyć. Pchełka z głową na strychu zatrzymał się i groźnie spojrzał na przyjaciela. — No niech ja suszy nie doczekam, powiesz coś więcej, czy znów mamy się domyślać? Takie Sherlocki to my nie jesteśmy, panie Jajco! — Jak to? — zdziwił się wysoki chłopak. — Nie pamiętasz, co mówili? — Nie — mocno powiedział Pchełka. — Nie wszyscy mają dar zapamiętywania każdego wyrazu usłyszanego przypadkiem przy budce z piwem siedem lat temu. Gadaj. Jajco wziął za rękę Martę i podeszli do otworu. — Facet mówił, że Zielniaki ze sklepu odmówiły ewakuacji. A Zielniak stwierdził, że od rana była u niego tylko jakaś Pudełkowa. A więc goście kłamali, bo nie rozmawiali z nim w ogóle... — A skąd ja mogłem o tym wiedzieć? I co mają do tego spodnie? — wtrącił Pchełka. —Spokojnie, nie skończyłem. Wy mogliściezłapać ich na spodniach właśnie. — Może za spodnie? — Nie. Słuchaj, kurza twarz. Gość powiedział, że jest zmęczony, bo od dwudziestu czterech godzin jeżdżą po wsiach i namawiają ludzi do ewakuacji. Pamiętasz? — Tak. — A jego spodnie były czyste i miały coś, z czym nie przełazi się przez płoty, nie pokonuje piaskowych wałów i nie łazi po błocie przez całą noc i cały dzień. — No, co miały? — Kantki. 9 — Klapki. — Albo strój płetwonurka, Agatko. — Marta przelotnie spojrzała na Jajca, przypominając sobie jego niedawną przygodę w Krakowie. W decydującej chwili ważną rolę odegrał właśnie strój płetwonurka... Ale starsza siostra Dionizego nie mogła o tym wiedzieć. 23 — Stroju nurka tu nie mamy, a skóra i tak wody nie puszcza. Jak przyjdzie fala, najlepiej być w klapkach i krótkich spodniach. A jak już się wyjdzie z wody, szybko się przebrać. I jeszcze mówili w telewizji, żeby po takiej wodzie nie łazić, bo pełno w niej będzie tych... zanieczyszczeń. — Z rzeki? — zdziwił się Pucek, trąc wciąż prawe oko. — Z szamba — odpowiedziała szybko Elżbieta. — Ze stodoły. Z obory. Skąd chcesz. — Ja nie chcę... Siedzieli w pokoju na piętrze — jedynym spokojnym i jednocześnie umeblowanym, jaki można było znaleźć w domu. Od dwóch miesięcy trwał remont, malowanie ścian, niktz domowników nie wchodziłtu bez potrzeby. Za oknem bez firanek zapadał szybki zmrok. Chwilowo deszcz ustał. Ciemne chmury przerzedziły się i popędziły z ogromną prędkością na wschód. Tam, w górze, musiały szaleć potężne wiatry... Jajco odszedł od okna, ale nagle zatrzymał się i szybko przylepił nos do szyby. — Zgaście światło. No, zgaście, mówię! — Dlaczego? — zapytała Elżbieta, ale Pchełka zdążył już podskoczyć do kontaktu, po czym wybiegł z pokoju. Agata wstała i krok po kroku zbliżyła się do okna. — Coś tam zobaczył? Marta nie musiała wstawać. — Jednak jadą, co? Afera... Elu, chodź. Chłopaki będą otwierać okno, nie chcesz chyba, żeby cię zawiało. — Zaraz, zaraz — zaoponowała Elżbieta, powoli opuszczając nogi z fotela przykrytego starym prześcieradłem. — O co tu chodzi? Kto jedzie? — Chłopcy z komitetu przeciwpowodziowego. — A dokąd poleciał Pchełka? — Do naszego pokoju — zgodnie z prawdą odpowiedział Jajco. Przecież Ela nie pytała: po co poleciał. A to było najistotniejsze. I 10 — Auto nie jest najważniejsze — szepnął Jajco, uchylając powoli okno. — Niech podejdą jeszcze trochę, walniemy im klaty z bliska. Pchełka przykucnął i wychylił głowę znad parapetu. 24 —- Zobaczą nas, panie Jajco. A to chyba nie jest wskazane. Jajco westchnął lekko i przyłożył oko do wizjera, po czym delikatnie nacisnął spust migawki automatycznego nicona. Ostrość nastawiła się w ułamku sekundy. — Jak mawia nasz przyjaciel, szalejący reporter Krzyś: „Jest ryzyko, jest zabawa" — odpowiedział Pchełce i nacisnął po raz pierwszy. Trzej mężczyźni podający się za członków Społecznego Komitetu Przeciwpowodziowego przedzierali się właśnie przez wał z worków. Spodnie i kurtki tym razem mieli w opłakanym stanie, choć od ich poprzedniej wizyty nie minęła wcale cała doba — zaledwie kilka godzin. Mężczyzna w krawacie dał znak młodszym towarzyszom, by zaczekali na niego. Sam skierował się do drzwi. Jajco trzymał palec na spuście, pstrykając trzy klatki na sekundę. Lewą ręką przesunął szeroką obręcz na obiektywie, zmieniając ogniskową. Teraz w kadrze pojawiła się twarz. Najpierw niższy młodzieniec w skórzanej kurtce. Klik — klik! Teraz ten wysoki... A reszta na ich szefa! Wiedząc, że trzydziestosześcioklatkowy film zaraz się skończy, Jajco oszczędnie gospodarował miejscem na błonie. Oddalił trochę twarz w obiektywie. Klik! — i szum silniczka przewijającego film. I jeszcze raz. — Robisz mu twarz? — zapytał cicho Pchełka. — Nie — odszepnął Jajco. — Twarz mu zrobię, jak mi podskoczy. Tak mu zrobię, że sam się nie pozna... Teraz walę mu plan amerykański. — To znaczy? — Od pępucha w górę. Ale spoko, film o tej czułości złapie dokładnie każdy rys mordy. — Mam nadzieję... Co robisz?! To nie była wina Jajca. Wydawało mu się, że ma jeszcze dwa, może trzy zdjęcia. Tymczasem, kiedy delikatnie nacisnął spust po raz kolejny, migawka trzasnęła jak zwykle szybko. Tyle że zaraz potem aparat rozpoznał, że to już koniec kliszy i rozpoczął automatyczne wsuwanie filmu na powrót do kasety. Jajco przeklął w duchu pogodę — wtedy, gdy trzeba, nie pada, nie stuka o parapet, wiatr nie wyje jak potępieniec prowadzony na szafot, nic nie zagłusza dźwięków. Cisza i spokój. Kroczący w stronę drzwi mężczyzna musiał usłyszeć warkot silniczka. Zatrzymał się na sekundę i zanim sięgnął do klamki, zerknął w górę, w czarny otwór uchylonego okna. Wzruszył ramionami i zastukał do drzwi. 25 — Widział? — spytał po chwili Pchełka. — Jest wielce prawdopodobne, że widział. — Nieważne—westchnął Jajco i usiadł na podłodze. Jedną ręką pchnął okno, by powstrzymać dalszą ucieczkę ciepła z pokoju. — Jeśli jest niewinny, wisi mu to. A jeżeli jakiś zbój, kurza jego morda, wystarczyło, że usłyszał. Wie, albo domyśla się, co to mogło być. A wtedy... Jajco zamilkł i zmarszczył czoło. Pchełka nie mógł tego dostrzec w pra-. wie zupełnej ciemności, znał jednak przyjaciela na tyle, że nie przerywał mu milczenia. Wreszcie wysoki chłopak wstał szybko. — Mamy jeszcze jeden film? Pchełka ruszył za nim. — Mamy, ale szkoda drugiego ilforda. Poza tym dysponujemy jedynie dwudziestoczteroklatkowym kodakiem setką. Śmiem twierdzić, że nie przyda się w ciemnościach. Jajco chwycił klamkę drzwi. — Przyda się, przyda. Znajdź mi go! 11 — Spławił go — powoli powiedziała Marta. — Przyszedł namawiać do ewakuacji, prawie krzyczał, opowiadał, co się może stać, jak woda podejdzie, jak się wszyscy potopimy. Obiecał, że zaraz może nam podesłać nyskę i możemy się pakować. — A dziadek Klemens...? — zaczął zdanie Jajco, ale widząc machnięcie delikatnej dłoni domyślił się, co powie Marta. — Odczekał chwilę i powtórzył dokładnie to, co wcześniej. On ciągle nie wierzy w żadną powódź. — Aha. Marta, Pchełka i Pucek od dłuższej chwili przyglądali się badawczo swojemu przyjacielowi. Nie dość że przed chwilą wygnał wszystkich na dół, zabrał oba czyste filmy i zamknął się w pokoju na dziesięć minut, to teraz przylazł na dół i uważnie ogląda różne sprzęty domowe. Jajco zdawał sobie sprawę, że patrzą mu na ręce. Zajrzał za telewizor, zadarł głowę lustrując lampę, schylił się pod stół. Chwilę pobawił się kulą pomarańczowego kitu pozostawionego przez Dionizego po wprawieniu zapasowej szyby w oknie pokoju. Wreszcie sięgnął na półkę z książkami. 26 Weszła Elżbieta. Ciężko usiadła na szerokim łożu zajmującym trzecią część izby i uniosła oczy w górę. __Boże, jak ma się zacząć, to niech się zaczyna... — westchnęła j uśmiechnęła się smutno do Marty. — Marteńko, kochanie, co ja bym bez ciebie zrobiła! Jajco dopiero po chwili zorientował się, że Elżbieta nie mówi o powodzi, ale o swoim potomku, który wciąż nie pcha się na świat. Marta podeszła do Elżbiety i przytuliła ją mocno. — Jestem i będę z tobą. Bądź spokojna! Jajco nie przysłuchiwał się rozmowie młodych kobiet. Kobiet! Coraz częściej łapał się na myśleniu o Marcie jako o kobiecie, nie dziewczynie. Nie miał tylko pojęcia, czy to ona staje się taka dorosła, czy to może on przestaje patrzeć na świat jak smarkacz. — Chyba jednak to pierwsze — szepnął do siebie, unosząc z półki gipsową figurę Matki Bożej. Jak na trzydziestocentymetrowy posążek okazała się zadziwiająco lekka. — Marta sporo już przeżyła, i to dzięki moim wyskokom — przyznał się przed samym sobą, odwracając figurkę głową w dół. Okazało się, że jest to prosty odlew, pusty w środku.__ Ratowała mi życie. Nieraz. Może dlatego robię z niej dorosłą kobietę...? Z kuchni dobiegło go wołanie dziadka Klemensa: — Chodźcie, zawołojcie wszyskich, ino gibko! Zjimy co, a potym prze-niesymy na góra wszisko, co by było potrzebne, jakby co... Agata, napełnisz te dwie beczki, co je Dyzio zawlókł na góra, wodom ze studni. A my będziemy nosić rzeczy... Najprzód telewizor! Jajco uśmiechnął się i postanowił wziąć na siebie transport sprzętu elektronicznego. Jednak zanim jeszcze odłożył figurkę na miejsce, szybko sięgnął na parapet, a potem do kieszeni. I wtedy po raz pierwszy usłyszał ten dziwny, narastający bulgot. ROZDZIAŁ DRUGI • Ciemność • Pierwsza fala • Dalej nie pójdzie! • Skowyt • Reakcja łańcuchowa • Pętla 1 — No to jesteśmy ugotowani — westchnął Pchełka. — Choć mnie osobiście zrobiło się raczej zimniej. Mam wrażenie, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Jajco sapnął potężnie i przekrzykując przekleństwa dziadka Klemensa, odpowiedział przyjacielowi: — To, że nagle zgasło światło, nie oznacza od razu, kurzy pysku, że jesteśmy ugotowani. Zwłaszcza że wszystko, co mieliśmy przenieść, jest już na górze. No, prawie — klapnął otwartą dłonią w szafkę. — A twoje wrażenia to ja znam. Nigdy nie są optymistyczne... Dionizy, macie gdzieś tu latarkę? Mężczyźni, stojący kilka stopni niżej, nie usłyszeli. Nie dlatego, że Jajco, podtrzymujący ciężką jak spasiony smok szafkę, mówił zbyt cicho. Pochłonięci byli wciąż dyskusją o wyższości swoich racji politycznych. Na nagły zanik prądu w całym gospodarstwie zareagowali jedynie odruchowo: przestali pchać szafkę. Stojąca powyżej na schodach Agata odchrząknęła i odezwała się cicho: — Dyziu, tato, przestańcie się kłócić. Potrzebna latarka. Dyziu! Podobnej reakcji można by się spodziewać po śpiącym słoniu, któremu najdelikatniejszy z komarów ostrożnie wylądował na grzbiecie. Nic. Jajco odczekał jeszcze chwilę, wciąż wsłuchując się w daleki, ale potężny bulgot, po czym rozluźnił palce dłoni. 28 Zareagowali. Każdy by zareagował, gdyby obok niego w ciemności pięćdziesięcio-kilowa szafka upadła z wysokości kolan na drewniane schody. _- Zrobiłeś sie co? — zapytał uprzejmie Klemens. — Tak — odrzekł Jajco, o wiele mniej uprzejmie: — Otarłem paluchy i zdarłem gardło, próbując się doprosić o latarkę. — Ojej... —jęknęła Agata. Pewnie nikt dotąd nie mówił do jej ojca w ten sposób. A już na pewno nikt z jego gości. Jajco jednak był skłonny nawciskać tym facetom i w tej chwili spakować manatki. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że na skłonności się skończy, bo Marta nie pojedzie. Zostanie z Elą i koniec. Niech to cholera...! — Dobra, już, ino trzimajcie ten kofer — potulnie odpowiedział Dionizy. — Ojciec, nastaw tu noga. — Jo, żeby mi złomało! Czekej, synek... No, terozki goń! Ino pieronem! Gonienie pieronem w całkowitych ciemnościach nie jest wskazane nawet we własnym domu. Zwłaszcza gdy przed chwilą przesuwano meble, a z szaf i szafek wyciągano dziesiątki sprzętów. Przekonał się o tym Dionizy, który po chwili szurania butami stuknął w coś, zaklął siarczyście i runął jak długi. — Co jest, synek? — warknął jego ojciec. Nawet ktoś bardzo życzliwy ludziom nie doszukałby się w jego tonie ani jednej nuty troskliwości. — Złomałeś sie co? Jeszcze przez chwilę poprzez szum narastającego deszczu i dalekiego bulgotu docierało do ich uszu tylko sapanie. — Co się tam robi, na dole? — krzyknęła Elżbieta zniecierpliwiona długą ciszą. — To wasza sprawka to światło? — Nie! — odkrzyknęła Agata stojąca wyżej niż przedtem. Widocznie starała się po omacku dotrzeć na górę. — Wszędzie wyłączyli! — Psińco, nie wszędzie! — rzucił z dołu posapujący Dionizy. Wyraźnie wracał do formy. — Właśnie, żeby wszędzie, tobym się nie zagapił na dom Zielaka, alem się zdziwił, że u niego się świeci, a u nos nie. Przecież momy ta sama linia! Jajco poczuł, że przez plecy maszerują mu tysiące maleńkich mrówek w lodowych bucikach. Pogratulował sobie przezorności, jaką wykazał przed piętnastoma minutami na dole, i gorzko pożałował, że w tym domu nie ma telefonu. Gdzie jest Krzysztof ze swoim sprzętem elektronicznym? Gdzie jego komórkowce, komputery, nadajniki, pistolety? Kie- 29 dy widzieli się przed wyjazdem, w ostatnich dniach czerwca, mówił, że szykuje się niezwykła seria reportaży, że będzie pracował dla niemieckiego „Sterna". . Jajco uśmiechnął się gorzko na wspomnienie odpowiedzi, jaką uzyskał pytając, o czym będą te reportaże. „O powodzi!" — usłyszał wtedy. Stukał się w czoło, kiedy reporter szelmowsko przymrużył oko. Od tego czasu minęły niespełna dwa tygodnie i temat przestał być tak nieprawdopodobny. Stał się hitem mediów. A teraz pukał do drzwi, za którymi Jajco pomieszkiwał z jakimiś obcymi ludźmi. — O, zgasło! — krzyknął z dołu Dionizy. — U Zielaków właśnie zgasło Naroz i w całym domu. Może to jakie spięcie? ' oby — pomyślał Jajco i z ulgą zerknął na krąg światła, który pojawił się na ścianie, gdy mężczyzna zapalił latarkę. — Oby to było spięcie." — W pasie też masz zapięcie. — Wiem, Marta. Takim idiotą nie jestem, pamiętam, kurza twarz, jak się zakłada moją własną kurtkę. Blondynka cofnęła się o pół kroku i zmrużyła oczy. Na pewno nie dla uzyskania efektu — w pokoju panowały niemal grobowe ciemności. — Powiedz mi — szepnęła, zbliżając się znowu i bezbłędnie trafiając ręką pod jego ramię — co cię od wczoraj użarło? Wieczorem czułam, że coś ci się nie podoba, że jesteś jakiś taki nieswój... Czemu ze mną nie rozmawiasz? Przez chwilę Jajco cieszył się, że nie ma światła. Jego twarz zalała fala gorąca. Nie rozmawia?! — Ja nie rozmawiam? Przegadaliśmy o pierdołach cały wieczór! — wycedził przez zaciśnięte zęby. Mówiąc zbliżył usta do jej ucha i delikatnie musnął nosem puszyste włosy. Jak ona to robi? Od dwóch tygodni w środku wiochy zabitej dechami, gdzie wodę grzeje się w elektrycznym bojlerze i starcza ledwo na umycie zębów, a ona ma wciąż takie włosy... — Ano, właśnie — skwitowała. — O pierdołach, jak sam powiedział łeś. Ale ja i tak wiem, co się z tobą dzieje. Dobre dziesięć razy skinął głową, zachęcając ją do powiedzenia, cd wie. Dopiero po piętnastu sekundach zdał sobie sprawę, że dziewczyna odebrała to jedynie jako serię delikatnych ruchów ramion — w górę i w dół. 30 — Doisz krowę? — zapytała równie szorstkim głosem i najwyraźniej czekała na odpowiedź. Jajco siłą woli powstrzymał się od parsknięcia. — Tak, oczywiście. Jasne. Mam tu maleńkąjałóweczkę... Miałaś powiedzieć, co się ze mną dzieje. Milczała przez chwilę. Jajco odwrócił się w stronę okna, gdzie Pchełka z Puckiem, dziadek Klemens, Dionizy, Elżbieta i Agata wymieniali się noktowizorem i z zapartym tchem obserwowali zbliżającą się falę powodziową. Jej dziwny bulgot było już słychać bardzo wyraźnie. Marta zadrżała lekko i wyjęła dłoń spod ramienia Jajca. Sięgnęła na fotel i wygrzebała ze sterty ubrań jakiś sweter. — Chciałeś jechać — powiedziała niemal bezgłośnie. — Chciałeś już wczoraj spakować manatki i zmyć się z tego miejsca, bo czułeś doskonale co się święci. Jajco oparł się o ścianę. — A ty musiałaś się na wstępie uprzeć, że za pierzastego diabła nie pojedziesz, chyba że z Elżbietą. Jakby to była twoja matka, siostra i córka. A teraz jesteśmy tu wszyscy i może nas szlag trafi... Ostatnie słowa powiedział zamierającym głosem, bo zdał sobie sprawę, że nie są zupełnie pozbawione sensu. — Trzeba było jechać. — I zostawić cię tutaj. Świetnie, kurza melodia. Ekstra. — Czy ty naprawdę nie rozumiesz, jak ona się czuje?! — szeptem wykrzyczała mu w twarz Marta. — Oczywiście, że rozumiem... Rodziłem już trzy razy. Nie chciał robić z siebie prostaka, ale wciąż był na nią zły. Kiedyś tam uznała, że Jajco jest takim twardzielem, że nic go nie złamie, nie potrzebuje więc opieki. Tej psychicznej. Od tego czasu Marta niosła pomoc każdemu, zupełnie nie przejmując się jego problemami... Nie, to nie jest tak. Okłamuje sam siebie. Po prostu był zazdrosny, że musi się dzielić z kimś innym tą niezwykłą troskliwością i dobrocią, jaka wychodziła z Marty, gdy tylko dziewczyna przestawała się kontrolować. Ona z natury była — Jesteś głąb —powiedziała mu.—Zrozum, że kobieta jest w ciąży. °trzebuje dobrego słowa, poczucia, że ktoś w każdej chwili może jej Pornóc, podać dłoń, porozmawiać, a gdy przyjdzie czas... — zająknęła ?|?- — No, wiesz. To proste. Jest w ciąży. 31 — Jasne, że proste — wyszeptał Jajco. — Może dla ciebie, bo ja nigdy nie byłem w ciąży. A ty? Przepraszam! Zagalopował się. Zdecydowanie powinien był się już dawno zamknąć. Nic nie odpowiedziała. Nie musiała. W ciemności wlepiła w niego wzrok i pokręciła głową. Ten gest znał doskonale. Bolał bardziej niż wymierzony policzek. I Jajco bardziej się zaczerwienił. — Oglądasz? — wyciągnęła rękę w stronę okna, bo wszyscy mieli już okazję pogapić się na pełznącą wodę. Poprzedni temat był skończony. — Nie, weź... — machnął ręką. Pal licho temat Elżbiety i jej stanu. Co będzie, jeśli fala przerwie wał, wtargnie do domu, zawali go? Jest noc, kto im pomoże? Idiota dziadek Klemens, mógł się zgodzić na ewakuację, kiedy jeszcze w południe proponowali mu to strażacy. Dobytek, dobytek! A teraz w diabły pójdzie dobytek wraz z właścicielem. I całąjego rodziną. I czwórką gości... — Nie! — warknął na samego siebie, aż Marta zatrzymała dłoń wyciąganą po noktowizor. Szybko jednak zorientowała się, że jej chłopak rozmawia z demonami nocy, i założyła ciężki hełm na głowę. Jajco odszedł na bok. Nie wolno mu tak myśleć! Może oni nie zdaj sobie sprawy z niebezpieczeństwa, ale ostatnie telewizyjne komunikat przed wyłączeniem prądu ogłaszały alarm dla ich terenu. Płaski obsza dzielący ich od Odry nie gwarantował bezpieczeństwa. Dwa kilometry to pestka dla czterometrowej fali popędzanej z tyłu milionami ton wody. A to oznacza, że trzeba się nastawić na przetrwanie. Aż przyjdzie pomoc. Marta zdjęła noktowizor i bez słowa podała go chłopakowi. Jej posta' rysująca się na tle jaśniejszego okna wyrażała osłupienie, podobnie zreszt jak bezruch i milczenie pozostałych siedmiu osób. Jajco miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale wbrew pobożnym ży czeniom od kilku godzin próbował sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądać. Przyszedł czas dowiedzieć się, ile te próby były warte. 3 Mimo ruchu wszystko było martwe. W filmach ludzie patrzący przez noktowizor widzą zielony lub czerwony] obraz. Niewielu wie, że efekt ten jest wywołany specjalnym kolorowym filtrem. Jajco miał przed sobą lekko zamazany widok przypominający to, w co zwykle wlepiają oczy posiadacze przedpotopowych czarno-białych telewizorów. Ale nawet ten pozbawiony kolorów szary film wart był Oscara... Niebo na północnym zachodzie zaczerniło się, zasnuło chmurami. Nikt zresztą nie domyśliłby się, gdzie leży granica między burzowymi cumulu-sami, produkującymi miliony zimnych kropli, a kłębiącą się mgłą, dzielącą niewidoczne koryto Odry od bagnistych łąk. Z mrocznego tumanu podążała w ich stronę pofałdowana lawa. Mimo że wiedział, iż ma do czynienia z falą wody, powolny, jakby leniwy ruch nawałnicy przypominał mu obrazy kręcone w okolicach wulkanów. Ospała, kłębiąca się i niemal gotująca masa pokonała już ogromną przestrzeń. Tylko dwieście metrów dzieliło ją od drogi, za którą w małym gospodarstwie czekała bezczynnie dziewiątka ludzi. Atakowała ich półtorametrowa fala. Pofałdowanie terenu, drzewa, kamienie i wykroty na pewno zmniejszyły impet pierwszego natarcia. Środek fali załamał się w pewnej chwili, zakotłował, spowolnił. To kępa drzew i wysypana przy nich góra piachu powstrzymały wodę. Ale tylko na kilka sekund. Już przeszkoda została oskrzydlona przez północne i zachodnie flanki, które otoczyły kępę i zamknęły ją, łamiąc co mniejsze drzewa i rozmywając w ciągu kilku sekund dziesięć ton piachu. Jajco zamrugał i na chwilę zamknął oczy. Tak właśnie musiał wyglądać Wielki Potop, jeśli w tym, co zostało opisane prawie we wszystkich świętych księgach świata, tkwi choć ziarno prawdy. I nieważne, czy bohaterem jest biblijny Noe, czy Utanapisztim rodem z sumeryjskiej Mezopotamii. Każdy z nich wielkimi oczyma musiał oglądać potęgę zmiatającą i niszczącą wszystko, co żyje, rośnie, rozwija się. Woda, źródło życia, okazywała się nagle przyczyną zagłady. Jak mityczna Parka, Atropos, której siostry — Kloto i Lachesis — przędą nić ludzkiego życia i strzegą jej, by ona mogła jednym ruchem nagle ją przeciąć. — Idzie przez świat jak rozwścieczona Mojra... Czy nie tak to widzisz, panie Jajco? Wysoki chłopak drgnął niemal niezauważalnie, ale nie odwrócił się. Skinął tylko głową. Mojra to była grecka nazwa bogini losu — rzymskiej Parki! Pchełka przerażał go czasami na równi z Martą. Oboje potrafili niemal odczytywać jego myśli, choć specjalizowali się w innych dziedzinach. Oczy Jajca mówiły Marcie o jego stosunku do ludzi, ich zachowań, o sympatiach, nienawiści, miłości... Pchełka po zachowaniu wnioskował, nad czym Jajco się zastanawia. Podążał torem jego rozumowania i często się 3 — Bezlitosna fala 33 odzywał, odpowiadając na nie zadane pytanie. Niemal jak Sherlock Holmes. Tyle że tamtemu było łatwiej, bo był wymyślony przez Arthura Co-nan Doyle'a. A Pchełkę co najwyżej wymyślili jego rodzice. — Co teraz? To Pucek podszedł do przyjaciół, jak zwykle pod ich skrzydłami szukając pomocy. Jajco wciąż wpatrywał się w nadciągającą nawałnicę. Deszcz lekko zmienił kierunek na południowy, potoki nie wlewały się więc do pokoju. Wyraźniej zobaczył spienione czoło fali. Teraz była niższa, nie mogła sięgać wyżej niż do pasa. Przerażające było jednak to, że zbliżała się potężną wstęgą, od północy aż po zachód. Dokąd sięgał wzrok wzmocniony przez elektronikę — pofałdowany zwiastun klęski nadciągał w równych szeregach. A za nim, choć poziom wody się obniżał, pozostawało jedno potężne jezioro, wydawałoby się — stojące, spokojne, sięgające aż po kłębiący się we mgle horyzont. Mogłoby się zdać nawet piękne komuś, kto nie wiedział, że przed godziną falom deszczu opierały się w tym miejscu trawy, zboża i drzewa. — Teraz nic, Pucek — odpowiedział spokojnie Jajco. — Są chwile, kiedy trzeba czekać. Jeśli przedrze się przez nasz wał, staniemy się prawdziwą wyspą... Chciał dodać coś jeszcze, ale jego mózg zalała zupełnie inna fala. Potężny błysk, który noktowizor wychwycił gdzieś po lewej. Głowa sama powędrowała w kierunku źródła światła. Jajco przypomniał sobie mijany po drodze do Zielaków bunkier. Właśnie w jego okolicy coś mocno błyskało... Skupił wzrok na budowli oddalonej o prawie trzysta metrów. Okno. Tak — wielki, pusty oczodół w żelbetowej czaszce. — Ktoś zapalił papierosa w bunkrze — poinformował spokojnie i zdjął maszynerię z głowy, by Pchełka mógł się sam przekonać. Pucek zareagował jak zwykle — jego oczy rozszerzyły się, a pięści dla odmiany zacisnęły. Wszelka niepewność napędzała mu strachu, ale obcy ludzie w miejscu, w którym nie powinni się znajdować, byli dla niego straszni jak wygłodniała rodzina Frankensteina. Informacji o bunkrze nie wychwycił nikt z rodziny dziadka Klemensa, mimo że stali za plecami Jajca, bardziej wsłuchując się w narastający szum i bulgot, niż przyglądając się fali. Bez noktowizora jej czoło wyglądało jak przesuwająca się nieregularna kreska. Poza tym nie mogli zobaczyć nic więcej. 34 Jajco poczuł głód. W związku z tym w jego umyśle zaszalała burza skojarzeń, ale uciekła, zanim wychwycił jedną ważną myśl. Gdyby zdążył, może uniknęliby wielu problemów... 4 —lakbych wiedzioł, dawno zwinelibymy maneli — odezwał się niewyraźnie Dionizy i znów uderzył młotkiem. W ustach trzymał jeszcze kilka gwoździ. — Bych wzioł Elka i pojechoł do tej mojej ciotki, do Kielc. Tam cheba woda nie dojdzie, nie? Jajco przytrzymał swoją stronę deski i wbił pierwszy gwóźdź. Przeszedł przez dechę dość gładko, trudniej było go wepchnąć we framugę okna. Pięć uderzeń jednak zrobiło swoje. — Jakbyś wiedział? — zdenerwował się. — Przecież wlepiałeś nos w telewizor od kilku dni. Widziałeś, co idzie. — E, tam. Telewizja jest opanowano przez komunistów, oni kłamiom jak za Stalina! Jajco na chwilę opuścił ręce z młotkiem i zmrużył oczy. Światło latarki odbijało się od kuchennego okna zabitego do połowy deskami i padało na mokrą twarz Dionizego. — Kurza twoja morda, a kto ci takich rzeczy o telewizji naopowiadał? Mężczyzna sięgnął po następną deskę. — Nie naopowiadoł, ino ostatnio ojciec Rydzyk godoł. — Gdzie to tak mówią? I czyj to ojciec? — zapytał odruchowo Jajco, od razu stawiając na facecie krzyżyk. Co za bzdety gość opowiada ludziom?! — Ojciec Rydzyk. Święty człowiek. Co, nie słuchosz Radia Maryja? Jajco pokręcił głową i sięgnął do kieszeni po następny gwóźdź. Nie miał ochoty kontynuować tematu. Przynajmniej nie w tych warunkach. Woda drążyła właśnie kanały w jego wale przeciwpowodziowym, sięgając już połowy, a do zabicia dechami pozostały jeszcze trzy okna. Od teraz miała obowiązywać tylko jedna ideologia. Przetrwanie. 35 5 — Ubranie! — Już, już... — Agata podbiegła do Dionizego i podała mu ręcznik i spodnie. Jajco odłożył młotek w kąt pokoju i dopiero teraz zdjął kaptur. Mimo sztormiaka woda ściekała mu po włosach, zlepiając je w długie strąki. Zalane okulary właśnie zaparowały, więc musiał je zdjąć. Cała rodzina zebrała się w kącie pokoju na piętrze. Siedzieli na odkrytej wersalce i fotelach. Obok stał telewizor, na nim wideo i spora czarna wieża stereo. Na telewizorze babcia Balbina postawiła figurkę Matki Bożej, wyjętą z szafki, którą dźwigał Jajco. — Jak myślicie — zapytała Elżbieta — kiedy po nas przyjadą? — Kto? — zdziwił się jej mąż i rzucił na podłogę przemoczoną koszulę. Jajco poszedł w jego ślady. — No: strażacy, policja czy wojsko... Nie wiem, kto przyjeżdża w takich sytuacjach — Elżbieta rozłożyła ręce, ale zaraz na powrót przykryła się kocem. Mimo że piec w kuchni nie został wygaszony, nikt już do niego nie dokładał. W domu robiło się coraz zimniej. Marta podeszła do okna i zamknęła je szczelnie. Drgnęła, jakby chciała wrócić na fotel, ale jej wzrok zatrzymał się na czymś za szybą — Jajco! — zawołała słabym głosem. — Chodź tu i zobacz. Jajco ruszył, a w ślad za nim podążyli Dionizy i Agata. Pchełka z Puckiem też okazali ciekawość. — Myślisz, że ktoś przyjedzie? — po drodze odpowiedział jej ojciec. — Nie być taka pewna, Aguś. Ino nie być pewna... Przy oknie zaroiło się. Wszyscy spojrzeli za szybę, w miejsce, które pokazywała Marta. W ciemności widać było tylko jaśniejsze punkty — białą pianę na końcach fali. Ale żeby ją ujrzeć, musieli spojrzeć ostro w dół. Woda przerwała właśnie ich piaskowy wałi atakowała z bulgotem ściany domu. — Komu, komu?! — Nie wiem, ale musicie komuś powiedzieć! Przecież się potopimy. — Ja nie chcę, ja się boję wody! 36 Słowa Agaty przeszły w płaczliwy jęk. Szlochając ukryła twarz w dłoniach i oparła się plecami o ścianę. Powoli ugięła kolana i pozostała tak w niemal całkowitej ciemności. Elżbieta wstała z fotela i powoli podreptała w stronę płaczącej. Po drodze rzuciła jadowite spojrzenie mężowi, który założył rękę na rękę i narzekał pod nosem na babskie fochy swojej siostry. Marta była tuż za nią. Przykucnęły przy Agacie i szeptały jej coś do ucha. Jajco nie miał pojęcia, co powiedziałby w takiej chwili Marcie. Że już dobrze? Że sobie poradzimy? Że to tylko trochę wody — pójdzie, jak przyszło? Hm... Cienkie bzdury. — Pan nas zachowa, duszko — po raz pierwszy od kilku godzin odezwała się głośno babcia Balbina. — Łzy niepotrzebne, Matka Bosko nad nami czuwa. Spytaj brata swojego, on wie — wskazała drżącą dłonią na Dionizego. Wnuk babci Balbiny właśnie zapalił latarkę i ustawił ją światłem do góry. Odbity od sufitu promień rozpraszał się i rzucał poświatę na cały pokój. — Tak, babcia ma rację. W Radiu Maryja słuchałem dzisiaj, że ci, co się modlą, nie utoną. Nic się nie bój... Według niego było to pewnie heroiczne ukazanie rodzeństwu miłości. Jajco zauważył, że Dionizy westchnął i rozejrzał się po pokoju. Potem sięgnął do jednej z przyniesionych na początku szafeczek i wyjął z niej świeczkę. — Szkoda baterii — powiedział. — A momy dwie świeczki, to jedną mogą wypalić od razu. Marta wstała i podeszła do Jajca. Nawet na niego nie spojrzała — oparła się na jego ramieniu i potarła dłonią czoło. — Trzeba było ich namówić do ewakuacji. — Niby jak...? — zaoponował chłopak, ale przerwał, kiedy machnęła ręką. — O sobie mówię. Mogłam jakoś przekonać Elę. Bo co będzie, jeśli będziemy musieli odebrać dziecko tutaj? — zakreśliła krąg obejmujący pokój. — My?! — Jajco aż się zachłysnął. Marta teraz dopiero spojrzała mu w oczy. — Agata już' mi zapowiedziała, że na samą myśl o czymś podobnym robi jej się słabo. Dionizy... wiesz, jaki jest. A wyobrażasz sobie 37 babcię Balbinę odbierającą poród? Albo jej kochanego synka dziadka Klemensa? Jajco miał niezłą wyobraźnię. Ale nie aż taką. — Lepiej, żeby jeszcze poczekała — wyszeptał. — Będę jej cholernie wdzięczny. Naraz na dole rozległ się huk łamanego drewna. Przez sekundę wszystko zamarło, jakby w ciszy wyczekiwania, aż wreszcie dotarł do nich głośny szum walącej drzwiami wody. Od szumu głośniejszy był tylko pisk Agaty konkurujący w tonacjach z siarczystymi przekleństwami dziadka Klemensa i jego syna. Jajco nie miał czasu na wysłuchiwanie słownika wyrazów brzydkich. Skoczył przed siebie, schylił się do stóp Dionizego po latarkę i zaświecił ją. Po dwóch sekundach wybiegł z pokoju i ostry snop żółtego światła skierował na schody. U ich podnóża kotłowała się brązowa, zapiaszczona woda, szukając sobie ujścia. Setki litrów wlewały się do piwnicy, część przeciekała przez zamknięte drzwi kuchni. Jajco stał jak sparaliżowany. Poczuł, że za plecami zbiera mu się tłum ludzi, ale nie miał siły odwrócić głowy. Cała sień pływała — pantofle, deseczki, szczotki do butów, krzesła. Przez dwie minuty trwała szarża wody, aż wreszcie bulgot uspokoił się. Poziom brązowej cieczy sięgnął żelaznego klucza w drzwiach kuchni. — Nie podchodzi—wyszeptał Dionizy. — Dalij nie pódzie, skurczysyn. Jajco zerknął na resztki drzwi wejściowych i wyobraził sobie, że to on miałby dokonać podobnych zniszczeń. Bez topora ani rusz. 7 — Zamknij się i daj mi nóż. Jajco wyciągnął rękę i złapał okno, zanim wiatr zdążył je wyrwać z zawiasów. Przymknął lekko, ale wciąż prawą nogą stał na parapecie. Pchełka zamknął się i pognał do maleńkiego pokoiku, który dotąd zajmowali. Teraz przeniosła się tam Elżbieta z Agatą i nieodłączną Martą. Było tam po prostu cieplej. Przeciągły dźwięk powtórzył się. Pucek zamarł i drgnął identycznie jak przed minutą. Jajco znów zapalił latarkę i omiótł jej snopem całe po- 38 dworko — od prawej, północnej części z podkowiastym chlewem aż do wielkiej stodoły. Wrócił Pchełka. — Co zamierzasz zrobić, panie Jajco? Jajco przypiął nóż do paska i znów zamarł, wsłuchując się w przeciągły, wysoki ton. Jakby wiatr przedostawał się przez wąską szczelinę... Ale to nie był wiatr. — Jak głęboko może tu być? — wskazał palcem wodę stojącą na podwórku, zupełnie ignorując pytanie Pchełki. Do pokoju wpadła Marta. Jej cień zadrgał na ścianie, kiedy płomień dopalającej się świecy zatańczył nagle. — Słyszeliście to? Jakby coś wyło. Macie tu w okolicy wilki? Dionizy oderwał się od sporego kieliszka wódki, który właśnie wychylał. — No, cheba wodne! — zarechotał i wzruszył ramionami. Jajco stanął w oknie. Zerknął w dół i poprawił okulary. — Pchełka, pytałem o głębokość. — Cóż... Nie więcej niż półtora metra. Ale co ma to wspólnego z dźwiękiem przypominającym wycie? Jajco zrobił krok do przodu i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wykrzyknął: — Bo to, kurza twarz, jest wycie! Świećcie mi! Ostatnie słowo padło już w locie. 8 W sekundę później znalazł się w błocie. Spadał równo, na obie nogi, ale spotkanie z wodą, a potem z gruntem, w niczym nie przypominało skoków do jeziora czy rzeki. Na powierzchni brązowej, gliniastej mazi pływała kilkucentymetrowa warstwa słomy, drewienek, papierów i innych odpadów. Wszystko to poruszało się, falowało nierównomiernie, co kilka sekund nagłą falą przemieszczając się w inne miejsce. Z trudem utrzymał równowagę, kiedy jego stopy pośliznęły się na mazistym podłożu. Pochylił głowę i podreptał pod ścianę. Deszcz zacinał znów od zachodu, prosto w twarz. Zimna woda, która natychmiast wdarła się do butów i przykleiła mu impregnowane spodnie do nóg, powoli przybierała temperaturę ciała. Albo odwrotnie...? Wiedział, 39 że chociaż straci dużo energii na utrzymanie temperatury, to przy samej skórze zachowa się cieplejsza warstewka. Promień latarki niezmiennie świecił na jego głowę, machnął więc ręką, wskazując miejsce przed sobą. Krąg światła przesunął się. Nagła fala podniosła poziom wody o kilka centymetrów. Cała okolica zakołysała się, jakiś ciężki sprzęt z wizgiem przesunął się po betonowej wylewce obory. I znów odezwało się wycie. Kosma usiłował utrzymać się na swojej dwuspadzistej budzie. Żeby wystawić łeb nad wodę, musiał siedzieć równo na samym szczycie albo stawać na dwóch łapach. Mokre futro, przylepione do potężnego cielska pomniejszało psa, robiło z niego małą, brzydką kukłę, która z przerażeniem w oczach, charcząc i wyjąc na przemian, szukała ratunku jak dziecko porzucone na środku ruchliwej ulicy. Porzucone i przywiązane potężnym łańcuchem. Jajco dotarł do niego w pół minuty. Latarka posłusznie świeciła z okna — pewnie Pchełka był operatorem światła. Rozgarniając tysiące śmieci, odpadów i trocin, podszedł do psiej budy. Uznał, że teraz wystarczy odpiąć psu obrożę i poprowadzić go za sobą do domu. Jeśli nie da się odpiąć, rozetnie ją. Proste. Z okna ktoś krzyczał. To dziadek Klemens zauważył z drugiego końca pokoju, co się stało, i teraz ostro domagał się powrotu Jajca. Chłopak nie zareagował — miał ważniejsze sprawy na głowie. — Kosma! Kosma, dobry pies — powiedział głośno, żeby przekrzyczeć szum deszczu. Pies lekko przekrzywił łeb, wpatrując się w źródło światła oddalone od niego o dziesięć metrów. Wciąż przemawiając do owczarka, Jajco sięgnął do jego szyi. Złapał obrożę, potem zbliżył do niej oczy, wreszcie zdjął kaptur sztormiaka i przyjrzał jej się dokładnie. Mógł zapomnieć o rozcinaniu. Miał do czynienia ze stalową samozaciskową kolczatką. Problem polegał na tym, że nie mógł nawet marzyć o normalnym zsunięciu jej przez łeb psa. Rozszerzyła się już maksymalnie i zaczęła powoli wrastać w szyję Kośmy. Że też nie zauważył tego przez ostatnie dni! — Kurza twoja morda, co teraz? Pomysły przelatywały mu przed oczyma jak ćmy. Jedno, co wiedział na pewno, to że musi się pospieszyć. Kątem oka dostrzegł odblask rzucany przez jakieś słabe źródło świa- 40 tła dobre sto metrów od gospodarstwa. Nie miał jednak czasu myśleć 0 tak odległych sprawach. Pies zsuwał się z dachu budy, deszcz zacinał coraz mocniej, a kolejna fala podniosła poziom o dziesięć centymetrów. Nie miał na sobie pięciu swetrów. Ale nawet gdyby je włożył, zimny wiatr i tak przebiłby się przez wilgotne ubranie. Dygotał coraz bardziej, woda dochodziła do ramion, z okna ktoś krzyczał, oświetlając całą scenę. Ciężki łańcuch Kośmy za żadne skarby nie dawał się zdjąć, do tego psie łapy zsunęły się z dachu. Jajco napiął mięśnie, żeby podtrzymać zwierzę, ale owczarek i tak przez chwilę cały zanurzył się w wodzie. — Wracaj, wyłaź! — wrzasnął Jajco. No i pies go posłuchał. Osiemdziesięciokilogramowe bydlę wypłynęło i wskoczyło chłopakowi na ręce. Jak mu się to udało, pozostało na zawsze jego słodką tajemnicą. W pewnym momencie jednak Jajco poczuł, że potężny ciężar przygniata go do ściany stodoły. Co robić? Jak długo może tak stać z psiaczkiem na rękach? Walcząc z następną falą, przesunął się z powrotem w stronę budy. Ujął lewą ręką obejmującą go psiąłapę i spróbował ją oderwać od siebie. — No, puść, to odepnę ci łańcuch... Równie dobrze mógłby się starać wyjąć pochodnię z dłoni amerykańskiej Statuy Wolności. Bydlę ani drgnęło. — Posłuchaj, Kosma — spróbował innego sposobu. Czuł, że traci siły. — Jeśli ty mnie nie puścisz, zostaniemy tu razem, aż ta cuchnąca woda utopi nas obu. Tego chcesz? Pies spojrzał mu w oczy, wystawił jęzor i polizał go w prawy policzek. — Świnia, tfu, tfu! — splunął Jajco. — Nie rozumiesz, że jeśli mnie nie puścisz, to pójdę na dno, a jeśli ja pójdę, ty też? Reakcja łańcuchowa, zapchlony kurzy pysku! Nie rozu...? No jasne, że nie rozumiesz. Jajco pochylił się, przeprosił psa w duchu, po czym zastosował klasyczną obronę przed duszeniem, unosząc przed sobą złączone dłonie. Pies szarpnął się, szczeknął krótko, ale odpadł. Jajco nie czekał. Rzucił się przed siebie, tam, gdzie jeszcze przed 41 godziną widział psią budę. Pamiętał, co mówił Dionizy: gdyby pies był sprytny, mógłby sam się odpiąć od ściany stodoły, bo łańcuch był zaczepiony tylko na haku... Gdzie ten hak? Musiał zanurkować. Nabrał powietrza i uderzył twarzą w warstwę śmieci pływających po powierzchni falującej wody. Nagle wszystko ucichło. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z huku, jaki towarzyszył mu od dłuższego czasu. Ciągły narastający szum fali, bębniący deszcz, krzyki ludzi z okna, przytłumione beczenie kóz z piętra obory, stukot kopyt czterech krów biegających swobodnie pomiędzy kozami, wycie psa... To wszystko zniknęło w ułamku sekundy, jakby nagle zabrakło prądu na dyskotece. Pozostał szum w uszach i prawie słyszalny łomot własnego serca. Szok termiczny? Może, ale to było coś więcej. Zwykły strach, że wcześniej czy później przyjdzie pogrążyć się w tej wstrętnej, cuchnącej wodzie na zawsze... Bo jak długo można pływać, nie widząc brzegu, dachu jakiegoś domu, drzewa, na którym uda się przysiąść? Jak długo można podtrzymywać tonących? Marta da sobie radę długo, Pchełka też. Ale Pucek nie potrafi pływać! A co z Elżbietą...? Nie otwierał oczu. Wiedział, że słabe światło latarki nie ma szans przedarcia się przez pływającą zasłonę śmieci i mulistą zawiesinę. Mógł polegać jedynie na własnych dłoniach. Dobre trzy sekundy szukał łańcucha. Wreszcie prawą dłonią trafił na szereg ogniw. Były naprężone, niemal urywały się. Pies, walcząc o życie, próbował odpłynąć. Z jego szyją musiały się dziać straszliwe rzeczy! Posuwając się ręka za ręką, Jajco dopłynął do złączenia budy ze stodołą. Szybko wyczuł zakrzywiony hak, na jakim wiesza się pod sufitem ciężkie żyrandole. Wystarczyło teraz lekko zluzować łańcuch i unieść pierwsze ogniwo, a Kosma będzie uratowany. Tylko jak przekonać potężnego psa, żeby sobie na chwilę odpuścił? Poczuł nagły ruch wody. Odwrócił się, zanim zdał sobie sprawę z bezsensowności takiego postępowania. Minęło już dobre dwadzieścia sekund, niedługo zabraknie powietrza w płucach. Trzeba wykorzystać szansę. Machnął nogami, aby pokonać siłę wypierającej go wody. Zbliżył się do haka i skupił na ostatnim ogniwie. Miał je już w dłoni, teraz wystarczy przełożyć... To nie takie łatwe! Zardzewiały łańcuch półtora metra pod wodą w deszczową noc nie był najlepszym partnerem do rozmowy, więc Jajco się do niego nie odezwał. W innych warunkach pewnie padłaby wiązanka, po której wielkie nadwątlone ogniwo w mgnieniu oka rozpadłoby się w pył. 42 Minęło kolejnych piętnaście sekund szamotaniny z żelastwem, kiedy Jajco poczuł, że łańcuch napręża się ponownie. I wtedy zrozumiał, że jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Pies dopłynął do swojej budy, uznał widocznie, że tu też nie ma ratunku, i znów spróbował zerwać się z uwięzi. Tyle że jego manewry skróciły teraz łańcuch o jedną pętlę. Tę, która zacisnęła się wokół nogi chłopaka. ROZDZIAŁ TRZECI Powietrza! • Idiotka czy anioł? • Marta chce mieć telefon Na fali • Prawa bydła • Gdzie jest pudło? • Nutrie z piłą • Dwa drobiazgi 1 Potężne kleszcze szarpnęły jego prawą łydkę tak niespodziewanie, że Jajco wypuścił przez nos trochę powietrza i sięgnął za siebie. W pierwszej chwili pomyślał, że to pies zwariował ze strachu i zanurkował, by go ugryźć. Ale nie — ból przypominał raczej ucisk opaski tamującej krew. Tyle że tu zamiast bandaża użyto... łańcucha! Zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i porzucił ostatnie ogniwo i hak. Odbił się od błotnistego podłoża i popłynął w górę. Dwadzieścia centymetrów. Poczuł, że wystawiona w górę dłoń przedostaje się przez warstwę pływających po powierzchni odpadów, głowa jednak nie dotarła w to miejsce. Szarpnięcie naprężonego łańcucha było tak silne, że Jajco znów wypuścił część powietrza. A i tak w zastraszającym tempie zaczynało mu go brakować. Od zanurzenia minęła minuta. Jajco uznał, że z zaplątaną nogą nie ma szans się wynurzyć i jeszcze raz zanurkował, zginając kolana. Cały czas pilnował, aby nie otwierać oczu. Nie dałoby mu to nic prócz potężnego zapalenia spojówek. Jeśli w ogóle z tego wyjdzie! Słyszał bulgot bąbelków, szum wody rozbijanej łapami psa i bicie własnego serca. Wciąż przyspieszało. Sięgnął lewą ręką do haka, prawą przyciągnął do siebie łańcuch tuż nad łydką. Prawie nie czuł bólu, choć zdawał sobie sprawę, że ucisk jest 44 potężny. Przed oczyma pojawiły mu się czerwone plamki, mięśnie płuc zaczęły pompować nie istniejące powietrze, ale usta wciąż były zamknięte. Powoli przyciągnął psa do siebie. Zgiął nogę i wykorzystując jej opór utrzymywał Kosmę tak, że końcówka łańcucha była w miarę luźna. Szarpnął ostatnim ogniwem. I jeszcze raz, i znowu. Poczuł, że od haka odpadła jakaś drobina — pewnie zgrubienie rdzy. Ogniwo przesunęło się o dobry centymetr. Więc jeszcze dwa- trzy... Gdyby mieć trzecią rękę, można by chwycić od góry. Wtedy udałoby się górą przełożyć żelazne oko. Reszta byłaby prosta — rozluźnić uścisk łańcucha, wyplątać nogę, wypłynąć, oddychać, oddychać... Trzecia ręka... W przebłysku świadomości zorientował się, że ułamek sekundy dzielił go od otwarcia ust i zaczerpnięcia wody w płuca. Nie, kurza twarz, nie! — szarpnął wściekle jeszcze raz. I wtedy poczuł, że wzdłuż jego ciała coś pełznie, dotykając go to z jednej, to z drugiej strony. Że płynie wzdłuż jego prawej ręki i dociera do ogniwa łańcucha. Zupełnie odruchowo, jakby z rozpędu, szarpnął jeszcze raz. Poczuł, że trzecia ręka złapała ogniwo i odchyliła je pod zupełnie innym kątem. „Majaczę — myślał — zaczynam majaczyć...!" Uznał, że nie jest w stanie wytrwać ani chwili dłużej. Ogień palący płuca stał się męką ponad siły. Otworzy usta, otworzy i nabierze tej ohydnej wody, niech to się już skończy... W ostatnim przypływie desperacji odbił się od dna, wypuścił z płuc resztę starego powietrza i otworzył usta. Był gotów na ból i ciemność. 2 Pamiętał tylko przyjemność. Miłe, radosne uczucie, kiedy zniknęło pieczenie w płucach. Nie od razu, ale kiedy po raz czwarty wciągnął w płuca wilgotną substancję, zrozumiał, że ma przed sobą jakąś przyszłość. Oddychał. Powierzchnia wody, wciąż pokryta cuchnącą mazią i wiórami drewna, wydała mu się najpiękniejszym ogrodem, a powietrze przesiąknięte odorem latryny zapamiętał jako woń zmartwychwstania. Deszcz, cudowny deszcz bębnił po jego głowie. Obok przepłynął wielki kaczor. „Dlaczego nie śpi?" — przemknęło chłopakowi przez głowę. 45 Dwa razy machnął rękami. Popłynął. Nogi nie krępowała żadna pułapka, pies zniknął. Jak to możliwe? Poczuł nagłą falę słabości, zawrócił więc i dopłynął do zatopionej psiej budy. Stanął na niej lewą nogą i usiłował unieść prawą. Bezskutecznie. — Kurza twarz, co jest? — wychrypiał głosem, którego sam się przestraszył. A potem przestraszył się naprawdę, kiedy od strony skrytej w cieniu drewnianej ściany ktoś odezwał się zmęczonym głosem: — Dawaj rękę. Minęły dobre dwie sekundy, zanim przyjął do wiadomości obecność Marty na dachu zalanej budy. Złapał jej dłoń i wpełzł na górę. Odwrócił się i stanął obok dziewczyny. Teraz dopiero zobaczył, że światło latarki prowadzi płynącego powoli psa. Wreszcie zwierzę zniknęło w drzwiach domu, za to ze środka wyskoczył wysoki, łysawy mężczyzna. Najpierw szedł prosto w ich stronę, wreszcie, kiedy droga opadła, zaczął płynąć. Dzieliło ich teraz najwyżej pięć metrów. — Co tu robisz? — zapytał Jajco, powoli przestając dyszeć. Dopiero teraz poczuł ból w nodze i łupanie pod czaszką. Marta wciąż trzymała go pod ramię. Mokra, oblepiona brązową mazią, z twarzą i ubraniem jakby wyjętym z błotnej kąpieli, nie wyglądała zachęcająco. To wszystko Jajco zauważył w świetle skierowanej na nich latarki, zanim odpowiedziała. — Wybaczam ci, bo może jesteś w szoku, ale głupio gadasz. Więc lepiej... — nabrała powietrza — lepiej się zamknij. Chłopak spróbował stanąć na prawej nodze. Wracało czucie w stopie — nie będzie tak źle. — Mam się zamknąć? — oburzył się i stąpnął jeszcze raz. Coraz lepiej. — Wyłazisz z bezpiecznego domu, taplasz się w tym syfie — plasnął dłonią w wodnistą maź sięgającą mu teraz do pasa — a ja mam siedzieć cicho? Chciała coś powiedzieć, ale tym razem ją ubiegł. — Słuchaj, nawet jeśli nie cenisz swojego życia, to bądź uprzejma docenić swoją matkę i ojca. Obiecałem im, że będę się tobą opiekował. Wiesz, co oni muszą teraz przeżywać? I wiesz, co by przeżyli, gdybyś... Zamilkł i przełknął ślinę. Smakowała jak kisiel z dodatkiem soli i pieprzu. Wypluł ją z niesmakiem. — Wiesz, co by powiedzieli, gdyby coś ci się stało? — A co by mówiła twoja marna, gdyby to tobie coś się stało? — spytała, ostatnie trzy słowa wypowiadając podobnie jak Jajco. 46 — A stało się coś? Jeszcze nigdy nic mi się nie stało. — Słuchaj, małpo jedna, przypłynęłam tu, żeby ci pomóc, a ty na mnie naskakujesz... — Jak widzisz, dałem sobie radę. A ty nie rób z siebie idiotki, tylko wracaj. No, wio! — Jak o mnie powiedziałeś, gburze? — Idiotka, powiedziałem — rozzłościł się, choć od kilku chwil gdzieś od środka słyszał sygnał alarmowy. Przeholowałeś, Jajco, przeholowałeś! Troszcz się o nią, ale nie wolno ci jej obrażać! Coś jednak się w nim otwarło. Wyobraził sobie Martę na jego miejscu, przed oczyma stanął mu obraz bezwładnego ciała wypływającego na powierzchnię... Idiotka! — Idiotka! Chyba już nie usłyszała. Skoczyła przed siebie i w chwilę później wchodziła do budynku. — Coś ty robił z tym psem? — zapytał Dionizy, czepiając się krawędzi budy. — Żyjesz? Pomóc ci? Jajco machnął ręką i wskazał budynek, po czym odbił się od krawędzi budy. Popłynął spokojnie. Noga działała. — Robiłem to — odpowiedział widząc, że Dionizy płynie tuż za nim — co wyście powinni zrobić. Ratowałem go, kurza twarz, odpinałem ten wasz cholerny łańcuch. Gdzie ty masz łeb, chłopie? Dionizy zatrzymał się i znalazł grunt. Jajco poszedł w jego ślady. Teraz brodzili zanurzeni po obojczyki. — O tym pogodamy późnij. Mosz racja, zapomnioł żech o Kosmie. Ale czemuś sie dar na Martę? — Ryzykuje życie bez sensu. Dionizy przedarł się po omacku przez ciemny korytarz, minął drzwi do kuchni, zalane niemal po górną framugę. Tutaj poruszali się na palcach, żeby utrzymać głowy ponad wodą. — Bez sensu jak bez sensu — mężczyzna podjął urwany wątek. Jajco zdenerwował się. — Zaraz. Poszedłem ratować psa — moje ryzyko! Zanurkowałem — moje ryzyko. Odpiąłem łańcuch, inaczej bym się utopił. Ciężko było, ale moje ryzyko. A ta idiotka przybiega, czy raczej przypływa, i jeszcze mnie straszy zza pleców. — Idiotka? Jajco wzruszył ramionami. 47 — Idiotka. Dionizy zatrzymał się na schodach tak, że Jajco wpadł na niego. Stali przez chwilę w całkowitej ciemności. — Ino że to ona — wyszeptał mężczyzna, jakby nie chciał, by słyszeli go ludzie wybiegający im na powitanie — zanurkowała i wyszła spod wody z końcem łańcucha. To jo już som nie wiem... idiotka? Jajco oparł się o ścianę i zanurzył dłoń w splątanych włosach. — Nie. To ja jestem idiotą. Marta to anioł. 3 — Co mam powiedzieć? No, przepraszam panią! Przecież sama wiesz, dlaczego byłem taki. Boję się o ciebie i tyle. Marta patrzyła mu prosto w oczy, ale nie odezwała się ani słowem. Stała w ociekającym, cuchnącym ubraniu w maleńkim pomieszczeniu, które w przyszłości miało być łazienką. Obok dziewczyny na wysokim taborecie leżała kupka ubrań. Wszystko to wyglądało upiornie w świetle małej świeczki powstałej z podzielenia jednej długiej na dwie. Ale i sytuacja taka była. Niecodzienna i upiorna. — Marta, zrozum, to wszystko są emocje... Odwróciła się i ściągnęła przez głowę wełnianą bluzę. — Rozumiem. To są emocje. Powiedziała to drewnianym głosem, zupełnie wypranym z uczuć. Czekał, co będzie dalej. A ona zdjęła trykotkę i usiłowała rozpiąć biustonosz. — Nie stój tak, tylko pomóż! — poprosiła znów jak automat. — Palce mi zdrętwiały. Dopiero teraz poczuł, że jego ciało też przenika potężny chłód. Podszedł o krok i delikatnie sięgnął do plastykowej zapinki. Puściła bez problemu. —Wiesz, człowieku, dziwię ci się — powiedziała powoli, wciąż się nie odwracając, i rozpięła ubłocone dżinsy. — Już kilka razy popełniłeś taką gafę, że normalny człowiek spaliłby się ze wstydu i wyparował. A ty nic sobie z tego nie robisz. — Nieprawda... — Przecież widzę. Powiedz, który to już raz? — Co: który raz? 48 Wiedział doskonale, o co jej chodzi. Przecież nie pierwszy raz ratowała mu życie. Zawsze w takiej sytuacji zachowywał sięjak ostatni debil, jak niedorozwinięte dziecko dyplomowanego muła. A potem oczywiście przepraszał i czerwienił sięjak słońce o zachodzie. — Ty wiesz, co — skwitowała kończąc zdejmowanie mokrych spodni — miałeś rację, że poszedłeś odpiąć psa. Ale dlaczego, powiedz, dlaczego znów skoczyłeś sam, niczego wcześniej nie mówiąc? Ile razy już się naciąłeś na zabawie w samotnego bohatera? Chcesz zostać jeźdźcem bez głowy? — Myślałem, że tylko zdejmę mu obrożę i przyjdę... Chcesz ręcznik? —Zaraz. Ale najpierw polej mi głowę wodąz dzbanka. Tylko oszczędnie. Pochyliła się lekko i zsunęła majtki. To dziwne, jak płynne błoto potrafi przeniknąć aż do bielizny. Świeczka stała w rogu pomieszczenia, oświetlając Martę od przodu. Jajco z tyłu widział tylko jej zarys i cieszył się, że dziewczyna nie zerkała na niego. Czuł, że mimo dojmującego chłodu jego policzki są rozgrzane do temperatury pieca hutniczego. Mrugał oczami i cały czas myślał o tym, by zachowywać się naturalnie... Im więcej o tym myślał, tym bardziej nieskoordynowane były jego ruchy. — Nie na twarz, człowieku, najpierw po włosach — prychnęła Marta, odchylając się do tyłu. Nic, w porządku. Co to, piersi w życiu nie widział...? Przełknął ślinę i popatrzył w sufit. Nic ciekawego- Jakaś pajęczyna, pęknięcie, chyba zaciek. Tak, to na pewno zaciek. — Teraz na twarz. Przechylił się bardziej do przodu. Wiedział, że woda jest zimna, ale dziewczyna tylko lekko prychała i przedmuchiwała nos, nie narzekając na ziąb. Woda skończyła się dość nagle. Marta przejechała dłonią po włosach i sięgnęła za siebie. — No, gdzie masz ten ręcznik?! Przynajmniej to jest suche — skomentowała, nacierając się mocno. — Wiesz, tylko o to mi chodzi, że często myślisz jeszcze jak... jak dzieciak. Po tej aferze z sektami, pamiętasz, powiedziałam ci, że jesteś już mężczyzną. I dalej tak myślę. Tylko czasami masz takie odjazdy... Na co czekasz? — A co ma być? Dziewczyna w ciemności machnęła ręką, po czym złapała uciekający jej ręcznik. 4 — Bezlitosna fala 49 — Wyskakuj z tych szmat! Tu jest dla ciebie drugi dzbanek, a w pokoju masz, zdaje się, twoje ulubione moro. Już chyba przeschło. I puchową bluzę. Boże, jak ja bym chciała teraz mieć telefon! Zadzwoniłabym po kogoś, choćby tego twojego zwariowanego Krzysztofa. Pewnie znalazłby sposób, żeby nas stąd wyprowadzić. Myślisz, że dziadek Klemens dalej by oponował? — Yyy... Co? Marta znów się odwróciła i odłożyła ręcznik, po czym sięgnęła po świeżą bieliznę. — Ładnie. Na koniec mi ogłuchł. Pytam, czy dziadek Klemens stawiałby się, gdyby ktoś przyjechał i chciał nas teraz zabrać. Jajco zupełnie się zapomniał. Skinął głową i coś wyszeptał, machinalnie zdejmując z siebie ubrania pokryte twardniejącym, cuchnącym błotem. Potem dał się oblać ze wszystkich stron wodą i porwał ręcznik. — No, co wymyśliłeś?—już bez niechęci spytała Marta. Znała go za dobrze, żeby nie wiedzieć, że w jego głowie otwarła się jakaś szufladka. Przymknął oczy. — Marta, pogadamy o tym później. Znaczy — o mnie, o moim zachowaniu. Albo jutro. Jak będzie spokój. Jesteś kochana, śliczna i w ogóle superdziewczyna. — Już nie idiotka? — zapytała spokojnie, zapinając czarny biustonosz z kompletu do pływania. — Na żartach się nie znasz, kurza twarz, czy jak? Mówisz, że chciałabyś zadzwonić? — No, chciałabym. — Chyba da się zrobić! — Byłoby miło. Ale jak chcesz...? — Przypomniałem sobie coś. — No? — Coś, co mówił Dionizy, kiedy szliśmy do sklepu. — Znowu zagadki, znowu działasz sam... O, Boże, czemuś mnie pokarał takim niedojdą? Ostatnich słów Marty Jajco nie mógł słyszeć. Wyskoczył z komórki, zerknął w okno, zarejestrował jakieś światło za oborą, ale pognał dalej, po ubranie. W myślach był już na strychu. 50 4 —Chopie, dziesięć lot tymutyn sprzęt już zdychoł. A, dziesięć! Więcej! Trzinaściejaknic... — Dionizy mimo narzekań pracowicie przerzucał sterty kabli, stare ubrania, pudełka z urządzeniami nieznanego przeznaczenia. — Musimy to znaleźć — powiedział z mocą Jajco. — To może być jedyna szansa. Chyba chcesz, żeby Elżbieta urodziła w normalnych warunkach. Mężczyzna wyprostował się, niemal dotykając głową ukośnej belki pod sufitem. W świetle słabnącej latarki spojrzał na swoje dłonie, pokryte wszędobylskim kurzem, i machinalnie otarł je o spodnie. — Jo, jasne, że chcą. O, tu jest! — krzyknął nagle i uniósł oklejone taśmą pudło. — Cołki sprzęt. CB-Radio z czasów przed potopem. Żech nim łapoł gości z Wrocławia, Opola, kajś z Krynicy tyż. Ino żeś ty zapo-mnioł o jednym. — Zapomniałem? — zdziwił się Jajco i poprawił okulary na nosie. — Znajomi mówią, że rzadko zapominam o rzeczach oczywistych. Więc o co chodzi? — Że to ustrojstwo działo ino na prąd. Skąd jo ci go teroz wezmą? Jajco podszedł do mężczyzny, powoli wyjął mu latarkę z dłoni i podprowadził go do miejsca, gdzie belki podtrzymujące dach stykały się ze stropem, blisko otworu wejściowego. Oświetlił jeden punkt, a potem skierował snop na Dionizego. A ten właśnie rozpoczął obrzędowe klepanie się otwartą dłonią w czoło. — Gupi, gupi, gizd pieroński! — Mówił zapewne o sobie, bo drugą ręką bił się w piersi. — Sam żech go tu prziwlek, a potym sie pytom... Gupi, gupi. Jajco nie zaprzeczał przez grzeczność. Jeszcze raz poświecił w okolice otworu. W sianie od kilku godzin stał spokojnie akumulator samochodowy. 5 — Daj na kanał alarmowy. — Jest już, można ryceć, ile chcesz. Ino że jo nikogo nie słyszą. —A ta antena jest dobrze podłączona? — Jajco wskazał dach nad ich głowami. 51 — Najlepiej, jak to możliwe w zaistniałych warunkach — za Dionizego odpowiedział Pchełka. Był cały mokry — razem z właścicielem sprzętu spędził piętnaście minut na dachu. Teraz trząsł się i dzwonił zębami. Jajco podsunął okulary, odgarnął włosy za ucho i zapytał: — Dobra, to do czego się tu mówi? Dziadek Klemens wystawił właśnie głowę z otworu wejściowego. — Latarki oszczyndzocie, ostatniom świeczkę żeście rąbnęli, synki, a kobity po ćmoku mająjedzynie robić? — Ojciec, nie truj. Pomocy będziemy wzywać. Dziadek Klemens wyszedł o szczebel wyżej. Jego twarz, poorana głębokimi bruzdami, w żółtej poświacie wydawała się przerażająco stara. Przymrużył oczy, starając się przebić półmrok. Nie widział już najlepiej, wciąż jednak nie używał okularów. Wreszcie zrozumiał, co przygotował jego syn, i machnął ręką. — Jaka ci ta pomoc trzeba? Woda prziszła, woda pódzie, sami sie poradzemy. Aha, ty, Jacek! Jajco odwrócił głowę od CB-Radia. Rzadko ktokolwiek zwracał się do niego po imieniu. — Tak? Dziadek Klemens włożył palec prawej ręki do lewego ucha, potem podrapał się w czoło opuszczając głowę, wreszcie wybełkotał: — Ten, wiesz, Jacek, no... Dziękują ci, żeś mi psa odpiął. Żech się zabył o nim na śmierć. — Odczekał sekundę, zobaczył, że Jajco w odpowiedzi jedynie skinął głową, po czym potrząsnął siwą czupryną i nagle wybuchnął: — Ale to wszisko przez tego utrapieńca! — wskazał na swojego syna. — Myśli ino o pierdołach, na budowę kościoła to jo, goni do wsi jak ten osioł, ale własnego psa ratować, to nie. Rzici mu sie nie chce ruszyć. Obcy muszom... — Zawrzij sie, ojciec, godom ci! —warknął Dionizy. — Idź do kobiet, ino sie gnatów nie połom po ćmoku, a my tam zarazki prziniesiemy świeczka, to sie weźmiecie za jedzenie. Dziadek Klemens zniknął, szepcząc coś do siebie. Jajco przymknął oczy. Na zewnątrz wciąż szalała ulewa, miliony kropli bombardowały dach, wystukując szalony rytm nieznanej melodii, wiatr wpadał z gwizdem przez szpary w strychu. Ale w domu panowała nienaturalna cisza. Zwykle gadał tu telewizor, buczało radio, mężczyźni przegadywali się, z obory dochodziło nawoływanie bydła. Teraz jedyne, co słyszał, to powolne stąpnięcia dziadka Klemensa. Jakby dom był 52 opuszczony, martwy. Zwiastował coś, od czego gęsia skórka występowała na plecy... — Mosz, wołej! Tyś jest wygadany — Dionizy wyciągnął do Jajca rękę z małym aparatem. Wewnątrz zapewne mieścił się mikrofon. — To jest grucha, tu sie wcisko, jak chcesz godać, a puszczosz, żeby słuchać. I po filozofii. Chłopak ujął gruszkę, nacisnął przycisk i zawołał pierwszy raz: — Rozbitkowie do wszystkich, którzy nas słyszą... — Zawołej: ogólna dla wszystkich! — podpowiedział Dionizy. — Ogólna dla wszystkich! Czy ktoś mnie słyszy? Rozbitkowie proszą o pomoc! Ogólna dla wszystkich! Na strych przyczłapała po omacku długowłosa blondynka. Ostrożnie podeszła do męskiego towarzystwa i przykucnęła przy Jajcu. — Więc to jest ten telefon? O tym rozmawialiście po drodze do sklepu? — spytała słabym głosem. Jajco skinął głową. Marta usiadła tyłem i oparła się o niego plecami. — Zgłosił się ktoś? — Ino to nie jest telefon. To CB-Radio — sprostował Dionizy. — No, wołej, szkoda akumulatora. — Ogólna dla wszystkich! Rozbitkowie do kogokolwiek! Kto mnie słyszy? Przez chwilę znów nie było odpowiedzi, tylko głuchy szum i trzaski sygnalizujące nadchodzącą burzę. Ale nagle wszystko umilkło i jakby zza ściany popłynął niewyraźny, przerywany głos: — Tu helikopt... niczy! Słyszę was, s...dajcie pozycję i ilość... Powtarzam: podajcie poz......osób! Dobrze, że wokół było wilgotno, bo podniecenie, jakie zapanowało na strychu, niemal zapaliło kupki zebranego tam starego siana. — Tu rozbitowie! Halo, helikopter! — Jajco wrzeszczał tak, że gdyby byli ciut bliżej, mogliby go usłyszeć bez CB-Radia. — Jest nas dziewięć osób! Powtarzam: dziewięć! Podaję adres... Kiedy recytował-adres i przybliżone punkty orientacyjne, poczuł, że Marta bezwładnie kładzie mu głowę na ramieniu. Przez bluzę poczuł, że czoło dziewczyny jest rozpalone. Sięgnął prawą ręką i zewnętrzną częścią dłoni dotknął jej policzka. — O, chol... Potrzebujemy pomocy! — wrzasnął jeszcze i puścił przycisk. 53 Przez chwilę słyszeli tylko trzaski, wreszcie śmigłowiec odezwał się: — ...namiary, dodatkowe namiary! O świcie......goda pozwoli... Ile osób, powtórz, ile osób... Dźwięk był tak słaby, że musieli domyślać się, co mówi ratownik. — Dziewięć! Dziewięć osób, w tym... Jajco odłożył nadajnik i odwrócił się do Pchełki. Mocny szum świadczył, że połączenie zostało całkowicie przerwane. — Pamiętasz, jak na obozie uczyłeś się nadawać Morse'em? Umiesz zakodować wiadomość? Pchełka powoli skinął głową. Dionizy z zaciekawieniem zerknął w twarz chłopaka w okularach. A Marta oparła się jeszcze mocniej. —Weź latarkę — podał mu reflektor i zaświecił go — leć na dół i przetłumacz na Morse'a tekst: SOS i numer telefonu Krzycha. Komórki, będzie pewniej. Pod spodem: JAJCO. Potem przyjdź tu i nadawaj choćby całą noc. Może ktoś odbierze i zadzwoni do niego. Dionizy odezwał się dopiero teraz. — Skąd wiesz, że można tym nadawać alfabetem Morse'a? — wskazał na aparat. — Widzę klucz — Jajco machnął ręką. — A ten Krzych to ten znajomy mojego ojca, ten dziennikarz? — Tak. To jedyna możliwość... Wie, gdzie jesteśmy, w końcu on nas tu przywiózł — zamyślony Jajco odpowiedział trochę nieskładnie. — Co jakiś czas można oczywiście spróbować kogoś złapać... Słyszysz, Pcheła? Próbuj co jakiś czas normalnie. — Jasne — odkrzyknął chłopak znikający na drabinie z latarką w ręku. Dionizy jeszcze raz spróbował wywołać helikopter, potem przestawiał kanały i znów mówił do gruszki. Bez skutku. Jajco pochylił się do Marty. Jej oczy błyszczały nienaturalnie, dłonie były równie gorące jak czoło. Ujął ją pod rękę i powoli uniósł. Nogi miała jak z gumy. — No toś mi się doprawiła, kurczaczku — wyszeptał. Wiedział, że to jego wina, gdyby nie idiotyczna akcja z psem, nie musiałaby wskakiwać do zimnej, cuchnącej wody. Ale żeby ją zaatakowało tak od razu...? — Chodź na dół, tu jest zimno. Zostawił Dionizego i krok za krokiem sprowadził ją po drabinie na piętro. — Dobrze, już mi lepiej — wyszeptała, ale słaby, łamiący się głos mówił coś zupełnie odwrotnego. —Tylko zimno... Usadził ją na ławie w wąskim korytarzu. Dwa metry od niego lekko 54 prychnął Kosma. Jak padł, kiedy uratowali mu życie, tak leżał i dyszał ciężko tuż przy schodach. Wciąż miał przypięty do szyi ciężki łańcuch. Jajco zdjął puchową bluzę i mimo protestów założył dziewczynie na sweter. — Mam w plecaku aspirynę, zaraz ci przyniosę. Będziesz leżeć... Nie skończył, kiedy Marta zerwała się. Usłyszał to bardziej, niż zobaczył. Zanim ją złapał, zrobiła kilka kroków i wpadła do pomieszczenia, w którym przed godziną polewał ją wodą. Kiedy dotykając dłońmi ściany trafił na drzwi i wskoczył za nią, pochylała się mocno do przodu. Znalazł ją, od tyłu ujął delikatnie w pasie, ale nic nie mówił, nie próbował też jej wyprostować. Kiedy ktoś opróżnia zawartość żołądka, można tylko czekać. 6 — Połykaj tabletki i nie próbuj się stąd wygrzebać! — Jajco władczo kiwnął palcem i ustąpił miejsca Elżbiecie, która natychmiast usiadła na brzegu łóżka, podając dziewczynie kubek wody. — Przydałaby się ciepła herbata, ale nie ma na czym ugotować — westchnęła. Marta uśmiechnęła się blado. Pokręciła głową i poruszyła się pod kołdrą i dwoma kocami. — Nic mi nie będzie — oświadczyła cicho, ale z większą mocą niż przed dziesięciu minutami. — To tylko ta woda... Połknęłam trochę, kiedy odpinałam łańcuch. Musiała mi zaszkodzić. —No nie miała, kurza twarz, innego wyjścia—powiedział Jajco i wyobraził sobie, jak ohydny musiał być smak tej cieczy.—Zamulona woda z rzeki — zaczął wymieniać, zanim przyszło mu do głowy, żęto trochę nie na miejscu — do tego wyczyszczona obora, chlew, zawartość szamba, nawózzpól... Pchełka szarpnął go za rękę. — Smacznego, panie Jajco. Miałbyś trochę litości dla kobiet. Zerknij na to — podał przyjacielowi zapisaną kartkę. Jajco uniósł trzymaną w dłoni końcówkę świeczki i przebiegł wzrokiem treść informacji zaszyfrowanej przez Pchełkę. — Dobrze — rzekł spokojnie. — Tylko współczuję gościowi, do którego by się dodzwonili. 55 — Coś nie tak? — Ma być sześćset osiemdziesiąt, nie osiemdziesiąt pięć. Dałeś pięć kropek, a zero to pięć kresek. — Faktycznie. Nie mam tej wprawy... Jak samoposzczucie? — zwrócił się do Marty. Dziewczyna przymrużyła oczy i uśmiechnęła się. — Dzięki, szczuję się nieźle. Idziesz z nimi do krów? — wskazała ruchem brody swojego chłopaka i pozostałych mężczyzn. — Broń Boże, w życiu! — zastrzegł się Pchełka. — Ja się boję roga-cizny. Idziemy z Puckiem nadawać. Choć, szczerze mówiąc, prawdopodobieństwo dotarcia w ten sposób do Krzysztofa jest tak znikome, że dąży do zera, więc... — Masz inny pomysł? — przerwał mu Jajco, zdejmując suche ubranie. — No, to bierz tamten drugi kawałek świeczki i lećcie na górę. Musicie się usadowić, póki wam się nie wypali. A jest go niewiele. Pchełka zasalutował po amerykańsku i klepnął w plecy Pucka. — Panie sierżancie, mamy zadanie specjalne. Chodźmy. Jajco uniósł brwi, ale wyraźna radość w zachowaniu przyjaciela stała się dla niego jasna, kiedy sięgnął po mokre, cuchnące dżinsy i włożył nogę w jedną nogawkę. Oni tam będą sobie siedzieć na suchym strychu, a Jajco... — Dionizy, gdzie twój ojciec? Idzie? — spytał, odstawiając na taboret resztkę świeczki. Mąż Elżbiety stał w drzwiach. — Jasne, że idzie — skinął głową i zapalił latarkę. — Ino poszed jeszcze do hajźla. Dziesięć dni pobytu z tą rodzinką wystarczyło, żeby wiedzieć, że haj-ziel toto samo, co u niego nazywa się po prostu kiblem, szaletem, latryną albo ubikacją. Uniósł więc brwi z zupełnie innego powodu. — Zaraz, przecież wasz kibel znajduje się teraz blisko dwa metry pod wodą. I on tam...? Dionizy machnął latarką. — E, co ty godosz? Tam, gdzie twoja Marta... No, wiesz, co... To terozki może być ino hajziel. A wszyscy potrzebujom i tak takiego miejsca. To i się znalazło. — Tylko zapowiedz wszystkim, żeby zamykali te drzwiczki — powiedział Jajco łapiąc się za nos, kiedy zbliżyli się do wspomnianego punktu. - Już mówiłam ojcu — wyszeptała Agata, od chwili uratowania psa 56 zupełnie zapomniana. Klęczała teraz nad Kosmą i chyba odwiązywała powoli łańcuch od kolczatki. — Tam jest otwór ściekowy, trzeba tylko polewać wodą. — Ale wody niech oszczyndzo — Dionizy oświetlił koniec korytarzyka. — Słyszoł? Niech oszczyndzo woda, bo nojbliższo studnia siedym kilometrów stond! — Wiem, wiem — padło z ciemności. — Już ida! I rzeczywiście wyszedł po chwili, jeszcze na korytarzu dopinając spodnie. — Ida pierwszy. Gdyby Jajco kogoś bardzo nie lubił, wziąłby go ze sobą na tę wyprawę. Zanurzanie się w mulistym bajorze, czarnym i falującym, wdychanie mieszanki tysiąca woni, z których każda przyprawiała o mdłości, odprowadzanie wzrokiem podłużnych, trzydziestocentymetrowych zwierzątek z długimi ogonami — to była zabawa dla prawdziwego masochisty. Woda już nie falowała. Widocznie dotarła do kresu swej niszczycielskiej podróży i zatrzymała się, trawiąc teraz powoli to, co zagarnęła. Skorupa na jej powierzchni gęstniała, przypominając Jajcowi wierzchnią warstwę bagien, którą przebywał kiedyś podczas pierwszej szkoły przetrwania. Za tydzień miał z Krzysztofem jechać na obóz wędrowny i wziąć udział w kolejnym szkoleniu. Tylko — czy wcześniej zaliczy tę prawdziwą szkołę? Nie musieli płynąć. Pełen werwy dziadek Klemens poganiał ich, sam przedzierając się zanurzony po szyję. Dionizy, który szedł na końcu, miał najtrudniejsze zadanie — niósł nad głową zapaloną latarkę i ustawiał jej promień tak, by cała trójka widziała przynajmniej cel swojej wędrówki. A cel zbliżał się niezwykle powoli. Normalnie przejście dwunastu metrów zajmuje kilka sekund. Teraz po dwóch minutach nie byli jeszcze w połowie. — Teroz uwaga, kaś tu żech ostowił pniokz siekierom i kupa desek... A! Tu jest. Pódźcie tyndy, synki, lewom stronom! Ominęli przeszkodę i poszli przed siebie. Pół metra. Oto zatrzymały ich trzy duże klatki całkowicie zanurzone w śmierdzącej cieczy. — Nutry ślag trafił — skwitował dziadek Klemens, zupełnie nie wyrażając współczucia dla losu sześciu nutrii, o których zapomniał, jak i o psie. Albo inaczej — nie wziął pod uwagę, że woda może podejść tak wysoko. Jajco zatrzymał się i zanurzył dłoń w wodzie. Przypomniał sobie tajemnicze światła, ostatnie godziny przed zalaniem terenu przez wodę, po czym sięgnął jeszcze głębiej. 57 Westchnął lekko i ruszył szybko, by dogonić Dionizego, zanim źródło światła zniknie mu z widoku. Krok za krokiem dotarli do obory. To, co zastali w środku, Jajco zapamięta do końca życia: tak zapewne wyglądała stajnia Augiasza w pierwszej fazie czyszczenia, kiedy Herkules przepuścił przez nią dwie rzeki naraz. Tyle że tutaj rzeki się zatrzymały. Już przed uchylonymi drzwiami obory widać było plamę w kształcie pióropusza. To nadmiar nieczystości wylewał się ze środka. Jajco uznał, że najlepiej nie myśleć. Nie zastanawiać się, skąd te odcienie brązu i żółci na wodzie, czym są te zlepione kawałki maleńkich słomek, dlaczego całe bele siana unoszą się jakby połączone brązową, mazistą zaprawą. Nie myśleć, i koniec. Inaczej zwariuje... Przedarł się za dziadkiem Klemensem, który najwyraźniej w świecie nic sobie nie robił z tego... tego, o czym Jajco nie myślał wcale a wcale. — Pódźcie w lewo i tu po wsporniku — krzyknął w środku, choć wokół było zupełnie cicho. Teraz dopiero Jajco zorientował się, że deszcz prawie ustał. W ślad za starszym człowiekiem złapał pionowy, drewniany słup i stanął na potężnej beli o przekroju kwadrata. Ciągnęła się aż do samej pochylni, którą można było wyjść na niskie pięterko. To tam wyprowadzili przedtem sześć kóz i cztery krowy. Tam też powędrowały prawie wszystkie kury. Teraz, balansując na belce prawie po pas w wodzie, dotarli do pochylni i weszli na nią, głośno stąpając i dysząc. Dionizy powoli omiótł latarką cały dół. Woda sięgała miejsc, gdzie normalnie krowy miały czubki głów. Zawartość żłobów zebrała się pod ścianami i wokół pionowych belek, tworząc słomiane wyspy. Na jednej z takich wysp dwa potężne szczury zajadały ze smakiem jakieś ziarna. Gdy padł na nie promień latarki, leniwie spojrzały w źródło światła, a ich oczy zaczerwieniły się złowieszczym blaskiem. — A wy skąd tukej, co? — wrzasnął na nie dziadek Klemens i rozejrzał się wokół. Schylił się szybko i chwycił krótki palik, jeden z tych, które wbija się w ziemię, by przymocować do nich łańcuch bydła. — Poszły won, gizdy zatracone! Rzucał celnie. Mimo że od szczurów dzieliło ich dobre sześć metrów, palik spadł dokładnie między gryzonie, niszcząc ich wygodną wysepkę. One same oczywiście natychmiast dały nura i ślad po nich zaginął. — Żeby chociaż to tałatajstwo wytopiło, byłaby jaka korzyść z tyj 58 powodzi... Ale to nic, momy przinajmnij wysprzątane. Co się synek głupio patrzisz? — zapytał Dionizego, który z uniesioną latarką wybałuszał oczy na ojca. — A co żeś myśloł, że beda bobrowoł nad domem i wszi-skim? To som stare mury, podcziści sie trocha i bedom dalij służyć, że hej! Odwrócił się i raźno powędrował w górę, na pięterko. — Te, poświeć tu ino! — huknął z góry i chrząknął, jakby zabierając się do przemówienia. Zamiast tego podwinął rękawy. Czekał ich przegląd bydła i dorzucenie do żłobów trawy i paszy zebranych w specjalnym pojemniku w rogu pomieszczenia. Dionizy i Jajco — mokrzy, śmierdzący, śpiący i zmęczeni — zabrali się do tego bez wielkiej werwy. Za to dziadek Klemens z małego, plastykowego woreczka ukrytego w kieszeni starej kurtki wyjął fajkę i zapałki, po czym pogwizdując pyknął kilka razy i złapał raźno za widły. 7 — Nie zaufam ci już nigdy! Nigdy! Elżbieta skryła twarz w dłoniach i rozpłakała się w głos. Stała naprzeciw swojego męża, który zacisnął lewą dłoń na uchwycie latarki tak mocno, że usłyszeli trzask w stawach. Drżąca z emocji dłoń wciąż posyłała światło do wnętrza szafki, którą przed czterema godzinami wynosili w pocie czoła na piętro. — Trzeba było mi godać, co tam jest! — bronił się, ale niemal płaczliwy głos świadczył o poczuciu winy. — Szafka była ciężko, była w tym jakoś figurka Matki Boskiej, szmaty, no i to jakieś pudło tekturowe. To żech wyjął z niej to pudło i tyle. Potym żech o tym zabył, to i moja wina. Ostoło się w kuchni... Tam było cołkie jedzenie? Wszisko? Przez dobrą chwilę nie odpowiedział mu nikt. Przygarbiony dziadek Klemens wyciągnął szyję w stronę szafki, jakby pragnął jednak odkryć obecność pudła z jedzeniem, zapakowanego tam przez jego córkę i synową. Dionizy wlepiał szklisty wzrok w to samo miejsce, ale wątpliwe, by widział cokolwiek. Elżbieta i Agata dla odmiany patrzyły w twarz Dionizego, próbując wyczytać w niej przyczynę tak haniebnego zaniedbania. Tylko babcia Balbina nie poruszyła się, uśpiona od dobrej godziny w głębokim fotelu w kącie pokoju. 59 — Mamy tylko to, co w koszyku babci — powoli powiedziała Agata. — Dwa chleby wzięła, dżem, słoik mleka i jakieś ciasto. Koniec. Dionizy opuścił głowę i usiadł na podłodze. Nie przebrał się po wyprawie do obory, z jego kurtki wciąż ciekła woda, ale nikt już nie zwracał uwagi na mdlący zapach. Albo przywykli, albo zmęczył się ich zmysł powonienia. — Jo tam poda, może coś się ostoło — dziadek Klemens stanął w drzwiach pokoju. — Dej mi ta latarka, to co przyniesa. — Cheba szczura! — zaoponował ostro Dionizy. — Wszisko jest pod wodom. Pod tym... tym szlamem, tym dziadostwem — odwrócił latarkę w dół, szukając odpowiedniego określenia dla czarnej mazi. — Co chcesz przinieś? Rozmoczony chlyb? To idź! — wyciągnął przed siebie dłoń z latarką. Dziadek Klemens złapał natychmiast coraz słabiej świecący reflektor i skierował się na schody. — Coś trzeba robić, a nie gnić, synek. Jajco wyszedł za mężczyzną i złapał go za ramię. — Panie Klemensie, nie. Mężczyzna zatrzymał się i zaświecił chłopakowi w twarz. — Czamu nie? Mom tu siedzieć i patrzeć, jak moje dzieci zdychajom z głodu? I matka? I goście wsziscy? Ktoś tu, cholera, jest gospodorz, abo nie? Najwyżyj poda do obory, prziwleke kura i też będzie co jeść. — Ale ja mam pomysł. — No? Godej, synek. — Przeczekamy do rana. Jeśli woda nie opadnie, możemy wymyślić coś z tymi kurami, a ja wezmę tę starą łódkę, która jest na strychu lamusa, i popłynę do Zielaka. Jakieś jedzenie przecież da. Zapłacimy mu. Mężczyzna opuścił głowę, zmarszczył brwi, po czym skinął głową. — Dobra, synek. Jacek. Weźmy ludzi do spania, a rano zoboczymy. To co, zjemy co? — Zjemy. — Powiemy. — Ale czemu nie teraz? — zapytała Marta. Jej czoło pokryło się potem, ale temperatura wracała do normy. 60 Jajco sięgnął lewą ręką do plecaka nad głową i z bocznej kieszeni wyjął chustkę do nosa. Zawsze nosił zapas, choć rzadko dopadał go katar. — Nie teraz, bo każdy już coś zjadł — szeptał wprost do jej ucha i ułożył się do snu. — Gdybym w takiej chwili dał im do myślenia informując o fałszywych ludziach z komitetu przeciwpowodziowego, nikt z nich by nie zasnął. Jutro chodziliby jak zombie. A dziś to już i tak musztarda po obiedzie. Już się stało, co miało się stać... — Ty wiesz o tych oszustach — wpadła mu w słowo. — I jestem pewna, że zaraz będziesz chrapał w najlepsze. — Uhm. — Przyłożył chustkę do jej czoła. Sięgnęła po nią prawą ręką i sama przetarła twarz. — Już mi lepiej. Dzięki. Kocham cię... — Wtuliła głowę w jego ramię. Poczuł delikatny zapach jej perfum. To dziwne, że nawet w sytuacji zagrożenia życia nie zapomniała o takim drobiazgu. Marta była dla niego zagadką tym bardziej nieodgadniona, im lepiej ją poznawał. Ale może tak już musi być...? — Śpij dobrze, maleńka — szepnął i zamknął oczy. Sądził, że rozsypane na jego twarzy jasne włosy dziewczyny będą go lekko łaskotać, przypominając wiele wspólnych wieczorów, aż zaśnie spokojnie tak, jak chciałby to robić do końca życia — obejmując jej delikatne ciało. Ale Marta nagle drgnęła. — A dlaczego musztarda? — zapytała szeptem. Przez chwilę sądził, że zdążyła zasnąć i pyta teraz o jakąś nocną wizję, ale szybko przypomniał sobie: musztarda po obiedzie! Powiedział tak przed kilkoma minutami. — Ano dlatego, że dziadek Klemens nie wie jeszcze czegoś. Myśli, że jego nutrie się utopiły, kiedy woda zakryła klatki. — A żyją? — Tego nie wiem. Ale na pewno nie ma ich w klatkach. Sprawdziłem. Marta milczała przez chwilę. Znów zaczął padać deszcz, ale już delikatny, spokojny. Odległy grzmot świadczył o burzy przewalającej się gdzieś na zachodzie. — Uciekły...? Dobrze. Ale co to ma wspólnego z komitetem przeciwpowodziowym? Jajco westchnął lekko. — Bo ja już wiem, czym zajmują się faceci z komitetu. Nutrie uciekły wprost do ich worów. — Czemu tak sądzisz? — rozbudziła się gwałtownie i uniosła głowę. 61 — Bo nawet zęby nutrii nie wystarczą, żeby przeciąć skoble klatek. Ktoś użył brzeszczota. A ja, głupi, mogłem się domyślić, że się tu kręcą. — Jak? — Dzięki kaczorowi. — Kaczorowi... Jasne, to oczywiste. No, gadaj! Jajco odchrząknął. — Kiedy już wracałem po tym, jak uratowałem... znaczy: jak ty uratowałaś Kosmę i mnie, zobaczyłem, że obok przepływa kaczor. A powinien spać. Ktoś go musiał obudzić, powinienem był to sprawdzić. Marta opadła na poduszkę i przełknęła ślinę. — Jasne. Ledwo żywy, wyczerpany, miałeś iść kontrolować rejon kaczora. Zastanów się, co mówisz. Nawet gdybyś ich odkrył, to co, stoczyłbyś śmiertelny bój o nutrie? Nie odezwał się. Przez chwilę milczeli, wreszcie Marta odwróciła się do niego. — Wrócą tu? — Nutrie? — Ci faceci, osiołku! — Nie wiem... Ta myśl nie dawała mu spokoju, odkąd odkrył włamanie do klatek. Wrócą? Po co tym razem? I co wtedy? Skąd wezwać pomoc? Pomoc?! Zerwał się nagle, aż głowa dziewczyny podskoczyła. — Co znów za afera? — spytała podpierając się na łokciu. Wyraźnie wracały jej siły. — Nic takiego — wybulgotał z puchową bluzą na głowie i sięgnął po suche tenisówki. Wstał i rzucił się w stronę drzwi. — Zapomniałem tylko o dwóch drobiazgach. Wszyscy zapomnieliśmy. 9 — A już myśleliśmy... — No? — ...że o nas zapomniałeś, panie Jajco — z całkowitej ciemności odezwał się Pchełka, kiedy wysoki chłopak zawołał go, stojąc na ostatnim szczeblu drabiny. Nie był to najlepszy moment na przyznanie mu racji. Rzeczywiści 62 niewiele brakowało, a dwa drobiazgi siedziałyby na strychu do białego rana. — Mam dla was żarcie—odezwałsię Jajco, skradając się wciemności w ich stronę. Nie spieszył się — poruszał nogami w zwolnionym tempie, prawą ręką badał przestrzeń przed oczyma. Już kilka razy w podobnych miejscach nabił sobie porządnego guza i nie miał najmniejszej ochoty na powtórzenie podobnego wyczynu. — Ostrzegam, że repety nie będzie. — Jedliśmy trochę grzybów suszonych, które wiszą nad nami. A z żarciem co? Oszczędzamy? — chciał wiedzieć Pucek. — Nie — ku zaskoczeniu dwóch przyjaciół odpowiedział Jajco. — Jemy, ile wlezie. Rzecz w tym, że przypadła wam w udziale końcówka zapasów. Zatrzymał się tuż przed Pchełką— poczuł na szyi jego oddech. Podał mu powoli plastykową tackę z pięcioma kromkami chleba z dżemem i kubek z wodą. — To jest końcówka? — zdziwił się Pchełka. — Dotąd nie dostrzegłem, żeby któryś z domowników miał tak przepastny żołądek. Wytłumacz mi więc, panie Jajco, jakim cudem trzy worki jedzenia, które przynieśliście z imć Dionizym... — Zatonęły. Jak nadawanie? Pchełka usiadł i postawił tackę na akumulatorze. Obaj z Puckiem zaczęli jeść głośno, nie przejmując się dobrym wychowaniem. — Złapaliśmy takich samych jak my. Czteroosobowa rodzina jakieś piętnaście kilometrów stąd, za wsią— machnął ręką. — Siedząw samochodzie na podjeździe przy warsztacie mechanicznym. Woda zalała ich do połowy kół. — Ktoś jeszcze? — Nie. Nadajemy Morse'em na zmianę od chwili, kiedy tu doszliśmy. I jeśli uważasz, że tak trzeba, będziemy to robić nadal. Chociaż osobiście wątpię w sens takiej zabawy. — Wątp i stukaj — szepnął Jajco i rzucił mu na kolana dwa grube swetry. — Włóżcie to na siebie. Jest... — zaświecił tarczę zegarka — wpół do drugiej. Obudźcie mnie za jakiś czas, to was zmienię. — Widzisz sens w nadawaniu nocą? — spytał Pchełka. — Widzę — odpowiedział Jajco, ale nie miał już siły tłumaczyć mu, że przecież w nocy zmniejszają się zakłócenia i fala dociera dalej. Zresztą krótko strzyżony chłopak doskonale o tym wiedział. Potrafiłby na pewno wytłumaczyć nawet, dlaczego się tak dzieje. 63 Wstał i zaczął się wycofywać. — Gdyby coś, budźcie mnie niezależnie od pory. Śpię przy Marcie. Znaczy: obok niej. To znaczy: z nią... Wracając zajrzał do beczki z wodą. Pozostało pół — czyli jakieś dwadzieścia litrów. I druga, nieco mniejsza. Musieli zacząć naprawdę oszczędzać. Wyciągnął rękę do uśpionego psa, zorientował się, że w miejscu, gdzie dotąd tkwiła wrośnięta kolczatka, teraz Kosma ma zawiązany ręcznik, i w myślach pochwalił Agatę. Zaraz potem zdjął buty i spodnie, wskoczył w dres, wsunął się pod kołdrę i koce. Marta oddychała spokojnie. Przebudziła się zaledwie na kilka sekund, aby się wtulić w jego ramię. Niczego więcej z tej nocy nie zapamiętał. A szkoda. ROZDZIAŁ CZWARTY • Choćby tylko chleb • Komitet działa • Złoty interes • Bezużyteczny bunkier • Dziadka Klemensa poezje turpistyczne • Za sianem • Brałem, co dawali • Skrzynia otwarta • Kto się boi? • Jest tam kto? 1 — Nie jestem uparty, tylko myślę racjonalnie, kurzy móżdżku! — Ty racjonalnie! — wybuchnął Pchełka. — Jak pragnę zakwitnąć, chyba chcesz mnie do grobu wpędzić! Marta, powiedz panu Jajuszkowi, co myślisz o jego samotnym działaniu. Ja mu już mówiłem. Kiedyś się naprawdę natnie. Niedawno odniosłem wrażenie, że zacząłeś już powoli ewoluować w stronę pracy grupowej. Ale nie, po co... Marta usiadła na wersalce i westchnęła: — On już dobrze wie, co o tym myślę. Jajco przykucnął i zdjął buty. Sięgnął po wciąż wilgotne trapery i z obrzydzeniem na twarzy wciągnął je na suche skarpety. — Po pierwsze, Pcheła, może i zastanowiłbym się nad tym, co mówisz... — ...ale... — ...ale używasz zbyt trudnych słów. Po drugie: wyporność. — Co: wyporność? — spytała Marta, ale chyba szybko pojęła, w czym rzecz, bo tym razem nawet Pchełka nie zaprotestował. Maleńka łódka, która od dziesiątków lat leżała sobie spokojnie w małej stajence zastępującej lamus, nadawała się oczywiście do odbycia podróży w dwójkę. Tyle że za młodu, przed wojną. Dziś, nadgryziona przez szczury, przetarta i z wyrwanym kawałkiem lewej burty, w zasadzie powinna zostać użyta jako opał na zimę. 5 — Bezlitosna fala 65 Jajco był w stanie z niej skorzystać i przy odrobinie szczęścia wrócić, przywożąc jedzenie. Jeśli oczywiście coś zdobędzie. Dwie osoby w łódce mogłyby jednak przeważyć szalę na rzecz zabawy w łódź podwodną. Pchełka podrapał się w głowę i jeszcze raz wyjrzał przez okno. — Tym razem wygrałeś. Tylko wróć szybko. My w tym czasie musimy zebrać ze stryszku siano i jakoś przenieść do obory. — Współczuję — wyszeptał Jajco na wspomnienie zapachów stajni Augiasza i pochylił się do Marty. — Zdrowa? — A co, chcesz mnie wysłać do zaorania pola? — Przeciągnęła się i zmarszczyła nos. —Ze mną w porządku. Może nawet zmieściłabym się z tobą na łódce...? Przez chwilę rozważał nęcącą propozycję, ale odrzucił ją jako zbyt ryzykowną. — Leż tu. Wrócę z żarciem, to trzeba będzie coś przygotować. Albo upiec. _ Kura — odezwał się Pucek i przetarł oczy. Z Pchełką uradzili nie budzić Jajca tej nocy. Na zmianę nadawali kod pomocy. Najdłużej, bo do czwartej nad ranem, właśnie Pucek stukał w klucz nadajnika. Spał zaledwie cztery godziny. — Właśnie — skinął głową Pchełka. — Dziadek Klemens złożył solenną obietnicę pozbawienia życia któregoś z kurczaków. Oczywiście pro publico bono, nie dla radości zabijania! — Pro co? — Dla dobra publicznego — wytłumaczył Pchełka i machnął ręką. — Lepiej już spływaj. Jajco sięgnął po pelerynę, ale wyjrzał przez małe okienko, przez chwilę obserwował jasne chmury, i pozostawił sztormiak tam, gdzie leżał. — Do rychłego... 2 — Oj, nic z tego — szepnął, przypominając sobie o obietnicy dziadka Klemensa. — Obiad będzie jarski. Jeszcze przez chwilę spoglądał między deskami do wnętrza obory, oglądając całe pięterko, na które wczoraj spędzili kozy, krowy i stado kur. Wreszcie zszedł z drabinki przeciwpożarowej, ostrożnie zasiadł w za- 66 bytkowej łódce i złapał pagaja. Czekał go kilometr wiosłowania pod wiatr. Ale nie to stanowiło problem. Teraz dopiero, kiedy było za późno, przypomniał sobie kilka szczegółów. Pucek śmiał się, że ludzie ze Społecznego Komitetu Przeciwpowodziowego chcą ich okraść. Razem odkryli mistyfikację trzech mężczyzn. Nocą dwukrotnie Jajco zarejestrował jakieś światła w okolicach gospodarstwa. Myślał, że drobne złodziejaszki przyczaiły się, by wykraść nutrie, które przecież i tak by zginęły. Teraz wiedział, czemu to miało służyć. Nutrie były tylko wstępem. W oborze brakowało wszystkich pozostałych zwierząt. Wolał nie myśleć, co będzie wykrzykiwał dziadek Klemens, kiedy to odkryje. Wściekle machnął wiosłem i skierował się na zachód. 3 Już z daleka dostrzegł, że ktoś krząta się po dachu. Prawdopodobnie Zie-lak układał jakieś folie czy płachty, zabezpieczając sufity przed przeciekaniem. Nie widział zbliżającej się łódki. Jajco wiosłował bez przerwy przez dwadzieścia pięć minut. Od ciągłego przekładania pagaja to na jedną, to na drugą stronę łódki bolały go dłonie i mięśnie ramion. Wiatr rzucał mu w oczy serie kropelek, pył i piasek przyniesione zza granicy wielkiej wody. Teraz, w świetle dnia, rozlewisko wyglądało zupełnie inaczej. Niemal nieruchome lustro sięgało na północy, skąd przybyła powódź, aż do ściany drzew. Wciąż unosząca się nad nimi poranna mgła oddalała je jeszcze, tworząc wrażenie bariery nie do przebycia. Powierzchnia wody po tamtej stronie miała odcień żółci i złota. Przypuszczał, że spowodowały to substancje uwolnione z zalanych bagien. Odwrócił głowę w lewo. Tym razem wyraźnie zobaczył południową krawędź zalanej strefy. Brzegiem był wał dzielący dolinę na pół. Biegł niemal równolegle do rzeki, oddalony od niej o dobre dwa i pół kilometra. Niedawno ułożono na nim asfaltową szosę. Ciekawe, czy po tym wszystkim będzie się nadawać do użytku... Skręcił lekko w prawo, bo przed nim wyrósł bunkier zatopiony do połowy okien. Więc to już ponad połowa drogi. 67 Słońce przedarło się przez warstwę chmur i oparło promienie na plecach wiosłującego. Całą okolicę zalała złota poświata, jakby ktoś z tyłu zapalił potężny reflektor. Na zachodzie woda sięgała aż po horyzont gubiący się w pasie trzcin i krzewów. Jajco nie zapuszczał się dotąd w tę stronę, ale z mapy pamiętał, że rzeka zakręcała w lewo, możliwe więc, że daleko przed sobą miał jej główne koryto. Odłożył na chwilę pagaja i rozprostował ręce. Zlustrował łódkę, ale okazała się szczelną łupiną. Jest sucho i spokojnie, nie tak jak w nocy. Tyle że trzeba zdobyć jedzenie... Sucho i spokojnie? — zastanowił się nad wspomnieniem nocy, kiedy czuł coś zupełnie odwrotnego. O co chodzi?! Woda, łódka, bunkier... Bunkier! Jeszcze raz zerknął w puste oczodoły żelbetowej czaszki. To przecież w jednym z tych okien nocą ktoś zapalał ogień — może papierosa? Widział to wyraźnie dzięki noktowizorowi. Nie trzeba było nazywać się Holmes, żeby dodać dwa do dwóch i skojarzyć zniknięcie zwierząt z tajemniczymi gośćmi bunkra. Na dachu konstrukcji sprzed półwieku zobaczył jakiś ruch. Nie odwracał nagle głowy — ktokolwiek to był, nie powinien zorientować się, że został dostrzeżony. Chłopak powoli pochylił się i złapał wiosło. Zanurzył je w wodzie i śledząc wywołaną falę, rzucił krótkie spojrzenie na dach zarośnięty trawą. Potem przestał wiosłować i przyjrzał się uważnie, już bez przyczajenia. Teren dwudziestu metrów kwadratowych objęła w posiadanie liczna rodzina jednych z najinteligentniejszych ssaków, doskonale zorganizowanych i obdarzonych przez naturę zmysłem przetrwania. Szczurów. — Gburów. — Można i tak ich nazwać — przytaknęła córka właściciela sklepu i zerknęła ze schodów w dół, na swoich dwóch braci. — Boże, oni dalej swoje... Ojciec! — Co? — odkrzyknął z piętra mężczyzna. — Pozwoliłeś im taplać się w tym świństwie? 68 Jajco obejrzał się przez ramię. Bracia piętnastolatki byli od niej młodsi przynajmniej o trzy lata. Z poważnymi minami brodzili w wodzie po pas, nosząc cegły i foliowe worki. Na środku podwórza powstał już kopczyk przypominający podwaliny wieży strażniczej budowanej po pijaku przez ułomnego architekta. Młodzieńcy wyraźnie postanowili wznieść bastion obronny albo więzienie dla jakiejś białogłowy. Po dłuższej chwili z mieszkania padła odpowiedź Zielaka: — E, tam! Wymyjom sie na noc! Dziewczyna wzruszyła ramionami i wróciła do rozmowy z przybyszem. — Wiesz, to nie to, że jesteśmy tacy źli czy coś. Ale mama jest chora i musimy się jakoś stąd wydostać... — Dość — Jajco uniósł rękę. — Dogadaliśmy się, ja sobie poradzę. Odwrócił się i przechylając głowę obejrzał budowlę chłopaków. — Podsypcie piaskiem po bokach — krzyknął do n ich — bo jak woda ruszy, to wam zmyje podstawę! Oderwali się od układania cegieł i obejrzeli go jak przybysza z kosmosu. Wreszcie mniejszy chłopak dobrnął do schodów i nachylił się do Jajca. — Widzioł ich pan? — Tylko nie pan! — zasłonił się jak przed atakiem wampira. — Kogo miałem widzieć? — Tych facetów, co pływali w nocy takom pierońskom łodziom... Bo nom nikt nie wierzi! Jajco poczuł, że znane już i niemal oswojone stado mrówek wyszło na spacer po jego kręgosłupie. Wierzy im, oj, jak wierzy! — Kiedy to było? Mały spojrzał na brata i wzruszył ramionami. — Gdzieś piąta, tak zarazki przed wschodem. Płynyli tam — wskazał na zachód —jak już się zaczynało trocha rozjaśniać. Jajco chciał wyciągnąć więcej informacji, ale w drzwiach domu pojawił się Zielak z foliowym worem, metrowymi deseczkami i kołem ratunkowym. W drugiej ręce miał jeszcze mały worek na śmieci. — Dobra, masz pan tu cztery chleby, baterie do latarek i pieluchy tetrowe. Na co te pieluchy? — Jakby zabrakło picia... — bąknął Jajco i odstawił pod drzwi pagaja. Zanim ktoś zareagował, sięgnął po podwójny worek z jedzeniem i pokręcił głową. —To najdroższe żarcie, jakie kiedykolwiek kupiłem. — A tu resztki... — mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę z wor- 69 kiem na śmieci. — Trocha starego chleba, nadpsuto konserwa, spuszały worek słonecznika, jak pon chciał. Dla zwierząt? — Tak. Faceta by zatkało, gdyby wiedział, dla jakich! Jajco rzucił koło na wodę, położył na nim cztery deseczki i ustawił na tak skonstruowanej tratwie torbę z jedzeniem. Przyjrzał się podejrzliwie wodzie, ale wokół zagrody Zielaka nie pływała żółta maź tak charakterystyczna dla terenu należącego do dziadka Klemensa. Zanim wszedł do wody, schował okulary do woreczka i włożył je do kieszeni koszuli. Może nie zmokną. — No to do widzenia. Mimo wszystko dziękuję... — Do widzenia. Niech się pan nie gniewa! Jasne! Pan się nie ma o co gniewać. W końcu wraca z całym workiem żarcia, jak chciał. Kupił je zresztą nie tak drogo. Zapłacił jednąłódką. 5 Bunkier gdzieś zgubił kłódkę. Jajco pamiętał doskonale, że kiedy jeszcze wczoraj przechodzili z Dio-nizym obok bunkra, na stalowej sztabie, strzegącej dostępu do bunkra, wisiała leciwa, ale wciąż silna kłódka. A teraz jej nie było. Podobnie jak całej sztaby. Bez okularów dostrzegł to już z daleka. Drzwi stały otworem, ich górna krawędź wystawała kilka centymetrów ponad wodę. Umieścił koło ratunkowe blisko wejścia i wspiął się na mury bunkra. Chciał odpocząć. Ale nie tylko. Pamiętał swoją poprzednią przygodę: podczas poszukiwań uprowadzonej przyjaciółki miał krótkie sam na sam z potężnym szczurem. Zwierzę nie było agresywne, raczej ciekawskie. Miał teraz nadzieję, że natura szczurów nie zmieniła się od wiosny. Sięgnął za pasek i odwiązał mały worek na śmieci. Trzymając go w prawej dłoni, powoli wspinał się na dach bunkra. Czuł, jak woda wycieka mu spod koszuli, ze spodni, jak ciężkie buty zaczynają wydawać odgłos przypominający mlaskanie żarłoka. Ubranie 70 było ciężkie, oblepione liśćmi i błotem, wiatr obniżył też natychmiast jego temperaturę. Zadrżał, ale nie był pewien: z powodu zimna czy na widok kudłatego pyszczka przyglądającego mu się z zaciekawieniem. Wychylił głowę wyżej, śmiało, i szczur czmychnął, a za nim pobiegło kilka innych. Zatrzymały się jednak dwa metry dalej i siedziały, spokojnie czekając na rozwój wypadków. A Jajco chwycił za dno woreczka i wysypał z niego resztki jedzenia. Potem odszedł na drugą krawędź bunkra i wyjrzał ostrożnie w dół. Tam od szerokiego gzymsu prowadziło do środka małe, kwadratowe wejście. Jeśli ktoś siedzi w środku, tylko tędy może się wydostać. Chyba że zechce nurkować do głównego wyjścia. Najmniejszy szczur powoli podszedł do resztek i obwąchiwał je ostrożnie, kiedy Jajco uznał, że stojąc tu i czekając nie wiadomo na co, zyskać może jedynie katar. Zeskoczył na gzyms i szybko zajrzał do środka. Gdyby ktoś chciał rzucić się na nieproszonego gościa, była ku temu najlepsza chwila. Oczy, przyzwyczajone do światła dziennego, w czeluści bunkra ujrzały najpierw całkowitą ciemność. Dopiero po kilkunastu nie kończących się sekundach z mroku wypłynęła przeciwna ściana, wąski korytarzyk i małe pomieszczenie. Jajco wszedł i rozejrzał się uważnie. Stąd mógł już zobaczyć główną salę i po części zawalone stanowisko karabinu maszynowego. Jeszcze raz obrzucił wszystko szybkim spojrzeniem i westchnął. W bunkrze prócz niego nie było nikogo. Co nie znaczyło, że schron jest pusty. Na wewnętrznych gzymsach ktoś porozstawiał radia, kompakty, rzeźby, usypał górę zegarków, bransolet i pierścionków, a na sporym telewizorze sony leżało pudełko z kompletem złotych sztućców. Uwagę chłopaka przykuła też mała, turystyczna butla gazowa z dwoma palnikami, opakowana w przezroczysty, nieprzemakalny worek. Jajco ze wstrętem wskoczył po pas do wody i w półmroku sięgnął po butlę. Potem otworzył worek i wsypał całą kolekcję kosztowności, żałując, że nie ma sposobu na zabranie radia i telewizora. Kiedy wyszedł, szczurza rodzina kończyła już posiłek i nie zwróciła na niego specjalnej uwagi. 71 6 Lepiej by mu się płynęło, gdyby był nagi. Miał wrażenie, że buty przybierają na wadze i na spółkę z puchnącymi spodniami ciągną go do dna. Pomaga im w tym niewdzięczna koszula, a nawet zwykłe bawełniane majtki są jak Brutus, który zdradził swego Cezara i zakłuł go sztyletem. Byłoby wpaniale pozbyć się tych wszystkich ciężarów. Tyle że w tej chwili nie miał ani ochoty, ani możliwości zatrzymywać się i ściągać szmat. Zresztą— co potem? Miał paradować nago po domu dziadka Klemensa? Dwa razy zatrzymywał się i czepiając się rękami ratunkowego koła, oddychał ciężko. Nie mógł jednak pozwolić sobie na dłuższy odpoczynek — kiedy ciało stygło, natychmiast łapał go skurcz lewej łydki. Żeby uwolnić się od bólu, zaczynał płynąć, wciąż pchając przed sobą koło z obciążeniem. Męczył się jeszcze bardziej, więc wciąż myślał o odpoczynku. Kiedy się decydował, przychodził skurcz... Pierwsza dostrzegła go Marta. Prawdę mówiąc, nie mogło być inaczej, bo ubrana w dres i ciepły sweter sterczała za szybą okna na piętrze i wlepiała wzrok w lekko sfałdowane lustro. Zobaczyła go jednak dopiero, gdy zbliżył się do domu na pięćdziesiąt metrów. Wypatrywała przecież łódki! W zalanych do połowy drzwiach wejściowych pojawił się Dionizy. Niósł przed sobągumowy dmuchany materac. Położył się na nim i szybko wiosłując rękami, wypłynął na spotkanie chłopakowi z kołem ratunkowym. Jajco nie miał już sił. Znów uczepił się koła, ale delikatnie, żeby z de- seczkowej konstrukcji nie spadło to, co kupił tak drogo. I to, co zdobył całkiem darmo. Północny wiatr zniósł go w stronę stodoły. Nie miał siły walczyć z podmuchami. Zauważył tylko, że poziom wody trochę opadł. Nagle pod nogami poczuł grunt. Stanął ostrożnie, ale nic nie obsunęło się spod butów. O wiele swobodniej wsparł się więc stopami o płaskie dno, zdziwiony, że jest tu tak płytko. — Zatonyła, co? — spytał Dionizy, kiedy zbliżył się na dwa metry. — Cholera, myśloł żech, że wytrzima! No, dej te żarła, bez tego chyba sie dosz rade, co? — Powinienem — westchnął Jajco. — Jeszcze chwilkę odpocznę. — A odpoczywej, ile sie chcesz. Jak ci sie wygodnie stoi na dachu mojego maluszka... — Na dachu? — skojarzył Jajco i natychmiast oderwał nogi od auta. 72 — No, fakt. Tu stał twój samochód. Dionizy odwrócił głowę. — Nie ma kłopotu. Terozki przinajmnij wiem, że ciągle tam jest! Za to doma momy winkszy kłopot. Jajco wolał nie zdradzać, że domyśla się jego przyczyn. — Kłopot? — Jo. Ktoś podprowadził w nocy cołkie bydło i ptactwo. Nie widzioł żeś kogo? 7 — Kopna go w pysk nogom! Babcia Balbina chrząknęła i poprawiła chustkę na głowie. — Synek, trocha miłosierdzia dlo ludzi! — Miłosierdzia?! — wykrzyknął dziadek Klemens i pogroził pięścią w stronę okna.— A takiego! Łeb mu wyrwa u samej rzici, kosom po oczach pojada, nogi połamią w stu miejscach i poćwiartują gada! Jajco odwrócił się, by nie widzieli, jak jego twarz wykrzywia się w niepohamowanym uśmiechu. Rymy i wierszyki wypowiedziane w chwilach złości to wspaniały sposób na rozładowanie atmosfery. Agata i Elżbieta, które sięgnęły właśnie po przyniesione — czy raczej „przypłynione"? — worki odwróciły się jak na komendę i parsknęły. Dziadek Klemens chyba nie zauważył komizmu sytuacyjnego, bo spojrzał spode łba i odwrócił się w stronę okna. Tam, na dole, Pchełka, Pucek i Dionizy wychodzili właśnie z obory z minami świadczącymi o braku zrozumienia dla zadań specjalnych, jakie wykonywali. — Cheba nic nie znaleźli — mruknął dziadek Klemens i zacisnął pięści. — Jakbych wiedzioł, kto to zrobił, bym gnojowi nerki obił... Znaczy... Tym razem zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Spod trzydniowego zarostu wypłynął uśmiech ukazujący rząd żółtych zębów. Ich właściciel machnął ręką i zaklął siarczyście, już zupełnie bez rymów. Jajco sięgnął po reklamówkę z ubraniami, które zrzucił z siebie po powrocie z wyprawy, i zamierzał wyjść z pokoju, by je rozwiesić na strychu. W drzwiach spotkał się jednak z Pchełką i Puckiem. Obaj mokrzy — wcale jednak nie sprawiali wrażenia przegranych. Niski chłopak mrugnął do Jajca i wskazał mu drzwi małego pokoju, gdzie Marta porządkowała resztki suchych ubrań. Pucek za to aż trząsł się z emocji. Też mrugnął, 73 ale nawet przy dużej dawce dobrej woli ciężko byłoby stwierdzić, że dyskretnie. Cała twarz wykrzywiła mu się, jakby dostał straszliwego skurczu, a głowa drgnęła jak przechylona w lewo uderzeniem niewidzialnego młota. — Co ci? — Elżbieta rzuciła się do Pucka z autentycznym przerażeniem na twarzy. Nie znała go jeszcze tak, jak jego przyjaciele. Wysoki chudzielec przestraszył się jak zawsze, gdy działo się coś nagłego a niespodziewanego. Odskoczył w bok, potem w przód, wreszcie przewrócił się i zahaczył o jedną z trzech nóg okrągłego stolika, na którym leżały worki przywleczone przez Jajca. Agata krzyknęła i uniosła ręce. Jajco zauważył, że oba pakunki zsuwają się. Pal licho jedzenie — nic mu się nie stanie — ale butla z gazem! Rzucił się w przód, niemal tym samym torem, którym przed chwilą wędrował spłoszony Pucek. W potężnym wykroku, niemal szpagacie, dosięgnął lewą ręką czarnego worka i zamortyzował jego upadek. Wyczerpany niedawną podróżą przez bezmiarwody nie miał jednak tyle siły, aby unieść cały ładunek. Butla stuknęła o podłoże, a z rozerwanego worka wysypały się zegarki i kosztowności. Agata zamarła w półprzysiadzie, zanim skarby dotknęły podłogi. Dziadek Klemens nie poruszał się od jakiejś chwili, ale teraz chyba w ogóle przestał oddychać. Pucek klapnął z rozpędu na ziemię i tak już został, niewyobrażalnie powiększając wielkość swoich oczu. Zza drzwi wysunął się potężny kudłaty łeb—wracającego do zdrowia Kosmę zaciekawiło nagłe poruszenie. Jajco przez chwilę pozostał w bezruchu, wreszcie odwrócił twarz w stronę Pchełki, który jako jedyny nie przypominał posągu. Pogwizdywał cicho pod nosem i przekrzywiał głowę jak zaciekawiony psiak. — Wiesz pan, panie Jajco — szepnął po nie kończących się pięciu sekundach. — Chciałem cię poinformować o odkryciu skarbu za naszą ścianą nad lamusem. Trafiliśmy z tymi powstaniami. Ale chyba właśnie nas przelicytowałeś. Czy to jest właśnie to, co przywiozłeś nam pan do konsumpcji? Jajco przez chwilę jeszcze milczał, klnąc w duchu, że teraz będzie musiał opowiedzieć każdemu po kolei całą historię podejrzeń i nocnych spostrzeżeń. Ale co robić? — Tak, Pchełczasty — przytaknął zrezygnowany. — To jest właśnie to. Nie chcesz, nie jedz. Ja brałem, co dawali... 74 8 — Tu cię diabli zagnali! Jajco drgnął. Oczywiście wiedział, że ktoś podchodzi do jego samotni na strychu, ale jak najdłużej chciał pozostać odizolowany. Teraz zamrugał powiekami i w półmroku deszczowego popołudnia rzucił niechętne spojrzenie na Pchełkę. —Zwłaszcza jeden diabeł—odpowiedział i powrócił do półleżącej pozycji. — Mefisto nie golony od dwóch dni, z fajką w zębach, spocony i śmierdzący tym — wskazał połać wody ciemniejącą za małym okienkiem. — Dziadek Klemens doprowadzi mnie do szału—wyznał, bo wzbierała w nim prawdziwa wściekłość. — Najpierw jak osioł uparł się zostać w domu. Przez niego została reszta jego rodziny, czyli Elżbieta też. Az nią Marta. — A z Martą ty, a z tobą my oczywiście — dokończył wywód Pchełka. — W dziadku Klemensie odnalazłeś diabelską praprzyczynę twoich problemów, jak Tomasz z Akwinu odnalazł w Bogu praprzyczynę wszelkiego ruchu w świecie... — Co? — Nie, nic... Nie interesuje cię zawartość tej tak poszukiwanej przez lata skrzyni? — Pchełka usiadł naprzeciw Jajca i przyjrzał mu się uważnie. — Cała rodzina oprócz babci Balbiny przelazła dachem przez okno na stryszek lamusa, żeby zobaczyć pamiątki po powstańcach śląskich. Kto jak kto, ale taki nieustraszony tropiciel przygód, zagadek i afer jak pan Jajco powinien... Źle się czujesz? Oprócz Marty tylko Pchełka wiedział, kiedy z nieustraszonym tropicielem przygód działo się coś złego. Wysoki chłopak nie zastanawiał się. Gdyby pomyślał choć przez sekundę, powstrzymałby słowa. Ale przecież bywają chwile, kiedy trzeba powiedzieć na głos to, co się czuje, co przeżera mózg. To takie proste. I takie skomplikowane. — Boję się. Pchełka uniósł prawą dłoń, wczepił ją w krótkie włosy, potem opuścił głowę i spod oka przyjrzał się przyjacielowi. Wreszcie wycelował w niego palec i pochylił się do przodu. —Wiem—wyszeptał powoli, wciąż zerkając na wysokiego chłopaka. — Czy to po raz pierwszy? Jajco powoli pokręcił głową. Nie, skąd! Tylko coraz trudniej walczyć, kiedy nie wiesz, z kim i jak. 75 — Cieszę się, że nie jesteś skończonym idiotą, Jajco. Nigdy nie mówił „panie Jajco" w takich chwilach. — Że nie jestem... co? — Idiotą — z mocą powtórzył Pchełka. — Tylko wariat nie boi się W takiej chwili. — A ty się boisz? — zapytał Jajco, powoli wracając do rzeczywistości. — A oni? Pchełka uniósł dłonie do nieba, które tu musiał mu zastąpić niski strop pokryty szarą dachówką. — Niech ja algami porosnę, jaki ty czasem głupi jesteś, Jajco! A ty myślisz, że czemu oni się tak zachowują, jeżeli nie ze strachu?! — Jak? Pchełce opadły ręce. Przechylił głowę w bok i z politowaniem obejrzał otulonego w kurtkę przyjaciela. Chyba nie miał o nim najlepszego zdania. — Jak? Babcia Balbina siedzi i nic nie mówi, ale jakbyś się przyjrzał szalikowi, który właśnie robi na drutach, w życiu nie chciałbyś go założyć. Tak jej się ręce trzęsą. I to nie ze starości — ściegi sprzed trzech dni są równiutkie. — Hm... — Jajco uniósł głowę. — Dziadek Klemens tylko siedział i palił faję, ale odkąd powódź zalała mu gospodarstwo, biega jak młodzik. Nie przejmuje się niczym, jest twardzielem. Ukradli mu bydło? Nic, on ich dopadnie. Posłał nas nawet na poszukiwanie śladów. Diabli wzięli oborę, stodołę, samochód, studnię — co z tego? On własnymi rękami to naprawi. Nie będzie spał, jadł, tylko podwinie rękawy i zrobi swoje. Wiesz, że nie spał całą noc? Siedział i na tekturowym pudełku wyliczał, ile materiału potrzebuje na odnowienie gospodarstwa. Teraz dopadł skarbów po swoim dziadku i rozprawia o powstaniach. Jest cały w skowronkach. Wiesz, jak to się nazywa? Fachowcy mówiątu o pourazowym zespole stresu. To pierwsza faza. Facet niedługo może pęknąć... — Hm... — Jajco szeroko otworzył oczy. — A Dionizy? Zauważyłeś, że porusza się coraz wolniej, coraz mniej żartuje? Jakby powoli gasły w nim pojedyncze żarówki. To nie to, że jest tak zamyślony. On po prostu przestaje myśleć. Przyczyna jak wyżej. — Hm... — Jajco lekko rozchylił usta. — A Agata? — ciągnął Pchełka, coraz mocniej gestykulując. — Popatrz, jak jej się twarz zmieniła. Zastanów się, na pewno pamiętasz. Tylko o tym nie pomyślałeś. Wygląda, jakby wciąż stał nad nią wygłodniały grizzly i ślinił się coraz bardziej. Przestaje kontaktować. Musiała się wysilać, żeby pokroić chleb. Przyczyna jak wyżej. — Hm... — Jajco założył ręce na piersi. — Teraz Elżbieta — wyliczał dalej. — Zwątpiła ostatecznie w możliwości swojego męża. Nie ma w nim oparcia. To chyba zauważyłeś... Przylepiła się więc do Marty jako ostatniej deski ratunku. Nie przed powodzią. Przed samotnością. No, nie kiwaj głową, wiem, że wiesz, chcę ci jedynie dowieść, że nie masz się czego wstydzić. Elżbieta drży jak osika, choć często się uśmiecha. Przyczyna jak wyżej. — Hm... — Jajco ze świstem nabrał w płuca powietrza. — O Marcie nie muszę ci opowiadać. Została, bo widziała, co się dzieje z Elżbietą. Ale dlaczego opiekuje się nią jak matka? Czy przesłanki takiego postępowania są stricte altruistyczne? A może w ten sposób nie myśli o sobie, zabija własny strach troską o inną osobę? Boi się o ciebie, ale inaczej. Ty nie pozwolisz się sobą opiekować. Jesteś twardzielem. A Marta znalazła w Elżbiecie kogoś, nad kim może rozłożyć parasol i myśleć tylko o trzymaniu go równo i mocno. O niczym innym. Przyczyna jak wyżej. — Hm... — Jajco wypuścił wstrzymane na chwilę powietrze i zmarszczył czoło. — Pucka w akcji widziałeś. Nie tylko zamyka oczy, zaciska pięści, ale ma już problemy z koordynacją ruchów. Na chwilę zajęła go ta skrzynia na stryszku, ale zaraz mu wróci stan otępienia. Przyczyna jak wyżej. Strach, strach i niepewność! A ty się ukrywasz... — Hm! — tym razem Jajco chrząknął zupełnie inaczej, jakby upominał się o coś. I tak też było. —Tak? — Pchełka zapytał niewinnie, ale po sekundzie uśmiech zdradził go. Wiedział, o co chodzi. — No, zostałem jeszcze ja. Też oczywiście czuję strach. — Jak sam mówiłeś — Jajco pochylił się do okienka i próbował wzrokiem przebić zapadającą ciemność — po każdym widać, że się boi. Jak mi dać pałą w łeb, kapuję od razu. Faktycznie to widać po wszystkich. Z wyjątkiem małego Pchełki. Więc...? Pchełka znów zainteresował się rozczesywaniem swoich krótkich włosów. Wreszcie odchrząknął zupełnie tak jak jego przyjaciel. — Prawdę powiedziawszy, boję się tak, że zaczynam już zatracać trzeźwe spojrzenie na świat. Wiesz, kiedy zastanawiam się nad naszymi 77 szansami, wychodzą mi takie ułamki, że tylko jedna myśl daje mi jako taki spokój. — No? — ponaglił go Jajco, przylepiając nos do brudnej szybki. Co się tam dzieje za domem?! — Wkradła się w mój umysł metafizyczna wiara w twoje niebywałe szczęście zadające kłam wszelkiemu racjonalizmowi. I mimo przesłanek zapowiadających katastrofę to jedno pozwala mi w miarę spokojnie patrzeć w przyszłość. Wiem, że to głupie, ale wierzę w ciebie — położył mu dłoń na ramieniu, potem szybko odwrócił się i prawie po omacku odszedł w stronę drabiny. — Metafizyczna wiara? Kłam racjonalizmowi? Pan profesor raczy żartować... — mruczał do siebie Jajco. — O czym, do stu tysięcy zdechłych kogutów, on mówi?! Co to ja jestem, magister psychologii czy co? Kurczę, tam naprawdę coś się dzieje! Przetarł dłoniązaparowane okienko, zmarszczył czoło, po czym raźno wstał i z wyciągniętymi rękami szybko skierował się do zejścia ze strychu. Nikt nie rozpoznałby w nim na wpół zrezygnowanego chłopaka sprzed półgodziny. 9 Zeskoczył z drabiny. Przez chwilę zastanawiał się, czy pobiec do końca korytarza i dostać się na stryszek, gdzie cała rodzina — z wyjątkiem babci Balbiny — z wypiekami na twarzy ogląda zawartość skrzynki wygrzebanej ze ściany. Uznał jednak, że nie ma na to czasu. Jeśli ktoś wtargnął do gospodarstwa, to raczej nie z towarzyską wizytą. A przecież wyraźnie widział trzech ludzi w łódce... Wbiegł do świeżo malowanego pokoju. Po popołudniowym przyrządzaniu obiadu na kuchence gazowej wyraźnie się tutaj ociepliło. Babcia Balbina drzemała w fotelu — nie widział, aby choć na moment ruszyła się z niego od wczoraj. Jej postać znikała już w wieczornym mroku. Skoczył do okna i zerknął w dół. Są! Zza rogu domu wyłoniła się właśnie niewielka, ale solidna łódka. Jeden z mężczyzn wiosłował, dwie pozostałe osoby pochylały się nad kilkoma pakunkami. — Niech was diabli! — szepnął do siebie Jajco i rzucił spojrzenie na kobietę w rogu. Gdyby go usłyszała, niezależnie od sytuacji wysłuchałby kazania. Ale nie — wciąż spała. 78 Nic nie wskazywało na to, żeby dziadek Klemens czy Dionizy wybierali się do domu. Był sam. Tymczasem łódka przybiła do wejścia. Ktoś powiedział coś cicho, wiosło stuknęło o roztrzaskane drzwi. Jajco wiedział, co teraz się stanie. Co się może stać. Chłopcy z komitetu przeciwpowodziowego spokojnie rozejrzą się po gospodarstwie i wezmą co cenniejsze rzeczy. Chyba że ktoś im przeszkodzi. Odruchowo sięgnął do paska. Wciąż miał przy nim przypięty długi, ciężki nóż. Westchnął i powoli wyszedł na korytarz. Rzucił okiem na schody — zobaczył tylko zarys pięciu stopni. Dalej zaczynała się już woda — czarna, cuchnąca maź sięgająca teraz połowy parteru. Przyklejony do ściany powoli zaczął się zanurzać, kiedy usłyszał, jak ktoś z pluskiem wyskakuje z łódki. Wstrzymał oddech, przeklinając w duchu bicie swojego serca. Usłyszą mnie, usłyszą! Nie usłyszeli. Za to w głąb korytarza wystrzelił promień ostrego, białego światła. — Halo, jest tam kto? ROZDZIAŁ PIĄTY • Kolejny złoty interes • Zamknięte kajaki • Me ona wybierała • Gospodarza atak frontalny • Strzały • Topór • Więcej światła! • Uwięziony • Niech się podnosi! 1 Mężczyzna, który wszedł na schody, z pewnością poczuł obecność Jajca, ale nie odezwał się ani słowem. Trudno nie poczuć obecności człowieka, który podcina nam nogi, a po chwili stając za plecami, obejmuje ramieniem naszą szyję w żelaznym uścisku. A jeszcze trudniej odezwać się ryzykując, że napastnik rozzłości się i naciśnie ciut mocniej, łamiąc nam kark. Dlatego mężczyzna przestał się ruszać, odzywać, a pewnie i oddychać. Czekał. Jajco poczuł nagle, że coś jest nie w porządku. Coś się nie zgadza. Przez chwilę dumał, po czym błysk nagłego zrozumienia podniósł mu ciśnienie krwi. Facet miał długie włosy spięte w koński ogon! Żaden z ludzi komitetu przeciwpowodziowego nie miał takich włosów. Więc może to nie oni? — Jak tam działania komitetu? — zapytał szeptem, lekko luzując uścisk. Mężczyzna stęknął i powoli obrócił głowę. — My... — wyharczał cicho — my sie politykom nie zajmujemy, cho-pie! My som spokojne ludzie. Chlyb wożymy po ludziach, co ich zalało... Chłopak zluzował uścisk, ale szybko cofnął się poza zasięg dłoni mężczyzny. Chleb był potrzebny, to fakt, ale z drugiej strony nie można było wykluczyć, że to tylko blef złodziei. 80 - Niech pan wyjdzie i wskoczy do łódki. Pogadamy przez okno — zażądał Jajco najgrubszym i najgroźniejszym głosem, na jaki było go stać. Podziałało. Biegnąc na górę usłyszał, że poszukiwacze skarbów wracają ze stryszku do domu. — Chodźcie, są faceci z chlebem! — krzyknął w głąb korytarza. — To tylko ja — odezwała się Agata i zatrzasnęła za sobą okno. — Miałam sprawdzić, jak się babcia czuje... gdzie ci faceci? — Pod oknem. Uchylili jedno skrzydło i zerknęli w dół. Snop światła dużej latarki padał na dno łodzi, gdzie w foliowych workach leżały poukładane okrągłe bochenki. — Chcecie? — mężczyzna w mokrych spodniach ruszył światłem. — No, oczywista! — odkrzyknęła Agata. — Ile nam możecie dać? — Nawet wszystkie — odparł człowiek ze spiętymi włosami. — Ino nie wiem, czy wos stać. Zapadła chwila ciszy. Jajco przymrużył oczy. Stać? Więc oni nie rozwożą jakiejś pomocy humanitarnej, żywności od władz, wojska czy jakiejś organizacji? A tak chciał zadecydować za wszystkich i zażądać ewakuacji. — Jesteście w stanie zorganizować nam ewakuację? — zapytał chłopak. — Mamy tu kobietę, która będzie lada chwila rodzić... — My ino sprzedajemy chlyb — uciął mężczyzna. — Inne rzeczy nos nie obchodzom. — To nie rzeczy, to ludzie! — krzyknął Jajco. Szczęście tego drania, że z oczu chłopaka nie mogą lecieć pioruny. Gość padłby martwy w ciągu sekundy. — Ludzie, nie ludzie. Wszyndzie som ludzie. A nikt nos nie wita od razu duszeniem. Kupujecie chlyb abo nie? — sięgnął do worka. Agata potrząsnęła głową nie rozumiejąc, o co chodzi z tym duszeniem, ale zareagowała na pytanie. — Kupujemy. Ze cztery. — To niech teraz pani opuści jaki worek na sznurku, bo tam nie dostana. Aha, i najpierw pieniążki. Jedna banieczka. Agata miała już w dłoni portmonetkę wyjętą z płaszcza wiszącego na fotelu, ale ostatnie słowa mężczyzny osadziły ją w miejscu. — Co proszę? —Jedna banieczka. Sto nowych złotych. Nie ma lekko, takie są warunki... 6 — Bezlitosna fala 81 — Nie mam tyle! Jak tak możecie? Za tyle to kupię osiemdziesiąt chlebów! — To sie idź kup sama — odpowiedział bezczelnie mężczyzna i usiadł w łódce. — No, jazda! — rzucił do kumpla. Jajco chciał im posłać wiązankę na do widzenia, ale Agata znów go ubiegła. — Nie, czekajcie! Jak dacie pięć bochenków, dostaniecie złoty pierścionek. Mężczyzna znów wstał i skierował promień na dłoń kobiety. — Z szafirem? — Z szafirem. Przez chwilę oceniał transakcję, po czym kiwnął głową. — Musicie być bardzo głodni — rzucił i wyciągnął rękę. Jajco skoczył do kąta pokoju i sięgnął po opróżniony koszyk. Zerwał zasłonę, obwiązał ją wokół plecionego ucha i opuścił powoli w dół. — Ładujcie, sępy! — No, no! — pogroził mu palcem mężczyzna. — Jo ci gościnności nie wygadują. A gdzie zapłata? Z rączki do rączki. Jajco zerknął na Agatę. W kącikach jej oczu pojawiły się dwie wielkie łzy. Rosły z sekundy na sekundę, kiedy zdejmowała pierścionek z palca, wreszcie oderwały się od oczu i jednym ślizgiem przepłynęły po policzkach. — A może wolicie zegarek? — zawołał Jajco i wystawił rękę. — Ekstra, podwodny, ze światłem. — Dobilimy targu, nie? — przerwał mu mężczyzna i wyciągnął rękę. Światło padło dokładnie na twarz Agaty. — No, puszczej! Kobieta puściła pierścionek. Przez nie kończącą się chwilę złoty krąg z błyszczącym niebieskim okiem obracał się swobodnie w powietrzu, aż wreszcie wpadł w dłoń mężczyzny. Ten obejrzał go, uśmiechnął się i założył go na mały palec. W minutę później chleby powędrowały w górę, a łódka natychmiast odbiła od ściany domu. Jajco zamknął okno i sięgnął po kosz. — Szkoda, że nie chcieli zegarka — powiedział i w ciemności zerknął w stronę Agaty. — Szkoda — odpowiedziała cicho, po czym odwróciła się i wybiegła na korytarz. A babcia Balbina wciąż pochrapywała spokojnie w fotelu. Jajco chciał się wycofać z pokoju i wreszcie pobiec na stryszek, by 82 przekonać się, co naprawdę zawiera odnaleziona skrzynia. Usłyszał jednak, że z oddalającej się łódki woła go jeden z handlarzy: — Hej! Ty, chopok! Jajco otwarł okno, wychylił się i odwrócił głowę w lewo, skąd padał promień światła. — Tak? — Dostaniesz coś cołki za darmo. Dwie informacje — odczekał chwilę, ale ponieważ Jajco nie odpowiedział, ciągnął dalej: — Uważejcie, bo idzie fala i wszisko się podniesie o metr abo i więcej. W radiu godali. Skinął głową w podzięce i przymrużył oczy. — A druga? Światło powędrowało na północ, za dom. — Lepij nie wchodź do wody, aż nie odpłynom te zamknięte kajaki, co je woda wypłukała. Ze cztyry przybiły do waszyj ściany z tyłu domu, a cholera wie, co z nich wycieko! — Zamknięte kajaki? — zastanowił się Jajco, przypominając sobie kilka prostokątnych kształtów dryfujących na wodzie w półmroku. Widział je z okna strychu. — Co to właściwie jest? — A co mo być, jak rozmyło całkie miejsce za kościołem? — odkrzyknął mężczyzna. — Trumny. 2 — Kudły! — Co?! — Kudły jej przytrzaśnie, wyjmij jej, trzymaj okno, ci godom, nie szar-pej, Dyzio! Dziadek Klemens krzyczał, jakby się paliło. Chociaż, gdyby w domu szalał pożar, może zachowywałby się spokojniej. Z ogniem pewnie już walczył, ale rola sanitariusza przenoszącego rodzącą kobietę ze stryszku przez okno do mieszkania była niewątpliwie jego dramatycznym debiutem. Elżbieta krzyczała tak, że chwilami udawało jej się zagłuszyć swojego teścia. Jajco stanął na środku pokoju jak słup soli. Nigdy nie był przy porodzie. Oglądał go raz w telewizji, co tylko upewniło go w przekonaniu, że wolałby do końca życia być bezrobotnym śmieciarzem niż lekarzem-po-łożnikiem. 83 Jak za sprawą zaklęcia z fotela poderwała się babcia Balbina. Zupełnie jakby przez ostatnią dobę oszczędzała siły specjalnie na tę jedną okazję. — Agatko, woda! — niemal krzyknęła, podając wnuczce dwulitrowy garnek. Sama przesunęła w kąt pokoju butlę z gazem i wyjęła zapałkę z pudełka. — Dejcie jom tu, na fotele! — rozkazała usiłując zapalić gaz. Dopiero piąta zapałka błysnęła ostrym płomieniem. Reszta była zbyt wilgotna. Dionizy miotał się po pokoju, próbując jedyną latarką oświetlić każdy kąt, swoją żonę, butlę z gazem i drzwi, za którymi Agata domagała się światła. — Dyzio, tutaj! Nie trafię na beczki! Jajco postanowił później opowiedzieć o zakupie chleba. I na rano odłożyć informację o pływających trumnach. Nie był to moment dobry na serwowanie horrorów. Marta ubrana w ciepły dres i kurtkę zeskoczyła z parapetu i pognała do Elżbiety, by natychmiast złapać ją za rękę. Kobieta zacisnęła palce tak mocno, że Jajco skrzywił się, widząc niemal zmiażdżoną dłoń swojej dziewczyny. Ale oto promień latarki przeskoczył w lewo, na fotele. — Ostrożnie ją kładźcie, błagam — pisnęła Marta i odwróciła się, szukając kogoś wzrokiem. Zatrzymała oczy na swoim chłopaku. — Czego stoisz?! — fuknęła. — Afera, Jajco, obudź się! Przynieś apteczkę z naszego pokoju! Babciu, a może tam przeniesiemy Elunię? Babcia Balbina pokręciła głową. — Mało miejsca. No, teraz będziemy... Chopy, won mi stond, ino w try miga! Jajco usłyszał to, wracając już z apteczką. Postawił jąwięc obok Marty i bez dodatkowej zachęty wyszedł z pokoju za pozostałą czwórką przedstawicieli płci brzydkiej. — Zostalimy w sześciu — podsumował dziadek Klemens i sięgnął po fajkę, ale zrezygnował i wcisnął ją z powrotem do kieszeni. Jajco raczej domyślił się, niż zobaczył, co robi starszy mężczyzna. — Też sie wybrała chwila na rodzenie bachora! A ciemno jak w środku nocy u królika w... — Ojciec, ojciec! — upomniał go Dionizy. — Bier sie czasem na wstrzymanie, co? To nie ona wybierała termin. A ty ino byś klął, a taki porządny człowiek niby jesteś. — Porządniejszy od ciebie — odparował dziadek Klemens i oparł się o ścianę. Jego ubranie, wciąż wilgotne, śmierdziało zapachami obory. Jaj- 84 co cieszył się, że nie musiał słuchać przemówienia, które zafundował sobie gospodarz, kiedy odkrył kradzież zwierząt. — Sześciu? — zdziwił się Pucek i zaczął mamrotać pod nosem, wyliczając imiona wszystkich mężczyzn. — Sześciu — potwierdził dziadek Klemens i poklepał po głowie psa, który Wsłuchiwał się w odgłosy płynące zza drzwi pokoju. — A co, Kostna, to pies? Znaczy sie: pies, aletyżchop. No i... — zająknął się, jakby nagle stracił zainteresowanie tematem. — A czego tu tak ciemno... Widzicie? Już sie nie drze. Niezależnie od faktu, że nie da się zobaczyć nawet najgłośniejszego wrzasku, Elżbieta faktycznie ucichła. Po minucie drzwi uchyliły się i Marta wyszła na korytarz. — Cofnęły się. Znaczy: bóle. Jeszcze nie... Nie macie jeszcze czegoś świecącego? Jakiejś świeczki? — Momy, a jakże — wzruszył ramionami dziadek Klemens. — Ze trzi pakiety, jak złoto. Ino siedzom w szufladzie pod oknem. — To ja podam — zaofiarował się Jajco. — Nie podosz. — Bo? — Som w kuchni, pod wodom. Jajco westchnął i spojrzał w dół, gdzie w delikatnej poświacie płynącej z odbicia światła zobaczył powoli podnoszący się poziom wody. Dałby wiele, żeby już nigdy nie zanurzyć się w tym świństwie. Ale co z tego, skoro sam sobie wyszukał okazję. — Niech są, gdzie chcą—wzruszył ramionami. — Mówię, że podam, to podam... 3 — Jak to co? No woda! — A, fakt, podniosła się... — przytaknął Jajco, ale zupełnie nie to mu w tej chwili spędzało sen z powiek. Pchełce zresztą też. To on pierwszy zauważył ruch w okolicach obory. Dzięki noktowizorowi natychmiast rozpoznali nieproszonych gości. Komitet przeciwpowodziowy. Jedynym sposobem powstrzymania dziadka Klemensa przed rzuceniem się na nich w pojedynkę z gołymi rękami było pójście razem z nim. Przynajmniej więcej tych gołych rąk. 85 Jajco i Pchełka dopłynęli do stodoły i zajęli stanowisko na dachu ma-luszka. Jemu już raczej nie mogli zaszkodzić, za to zacieniony punkt dawał możliwość obserwacji całego podwórka. A było co oglądać. Dionizy z ojcem skorzystali z koła ratunkowego i trzymając się go, powoli zbliżali się do obory. Płynęli spokojnie — ruch wody, która niespiesznie nadciągała od północnego zachodu, wyniósł gdzieś poza gospodarstwo stojącą warstwę nieczystości. Tyle że poziom powodzi doszedł do dwóch i pół metra, nie było więc mowy o szukaniu stopami dna. Pucek i Marta siedzieli w uchylonym oknie i na zmianę obserwowali akcję przez noktowizor. W razie czego mieli skorzystać z reflektora, by oślepić złoczyńców, lub wszelkich podręcznych narzędzi, by ich powstrzymać od działania. Mogły to być na przykład krzesła zrzucane z okna. Napędzany cichym elektrycznym silnikiem ponton złodziei wpłynął do obory. Usadowieni w nim dwaj mężczyźni musieli się pochylić, bo od gzymsu dzieliło ich tylko pół metra. Na zewnątrz pozostała spora łódka, w zasadzie łódź wiosłowa, długa, z wysokimi burtami. Nadawałaby się do ewakuacji domowników... Jajco zapalił się do nagłego pomysłu odebrania złoczyńcom łodzi. Jeśli o niego chodzi, dziadek Klemens może złodziei bić, chłostać, skazywać na darcie skóry pasami i posypywanie ran solą— co obiecał kilkakrotnie, kiedy wyruszali na wyprawę. Jajco za to ma chrapkę wyłącznie na łódź. Żeby zniknąć stąd jak najprędzej. A co do fałszywego komitetu... I tak już znalazł na nich sposób. Przecież ma fotografie! Szalony plan dziadka Klemensa polegał na tym, żeby zaskoczyć najpierw faceta siedzącego na zewnątrz, a potem złapać pozostałych dwóch. Zrobi to z synem, od chłopców zażądał czekania w oddali. Nie powiedział, na co mają czekać. — No, już czas — szepnął Jajco i cały zanurzył się w wodzie. Była o wiele chłodniejsza niż przedtem, ale nie miało to znaczenia. Przynajmniej nie zalegała jej warstwa odchodów i śmieci, prawie nie śmierdziała. — Dokąd to, panie Jajco? — zezłościł się Pchełka. — Mieliśmy czekać w odwodzie. — Chyba w wodzie! No, capie grochowy, dawaj, mam plan. — Ty zawsze masz plan. — A ty zawsze masz muchy w nosie. Dalsze przekonywanie Jajca nie miało sensu, zwłaszcza że byli już w połowie drogi do ściany obory. Pchełka więc umilkł. 86 Jajco płynął spokojnie, starając się zachować ciszę. Plan działania miał już w głowie, myślał teraz zupełnie o czym innym. Oni wszyscy faktycznie zachowują się jakoś dziwnie — dumał nad słowami Pchełki. — Każdy gra jakąś rolę, o której myśli, że pasuje najlepiej do sytuacji. Ludzie sobie wybrali: ja jestem opiekuńcza, ja twardziel, ja próbuję przeczekać. Na styku tych ról dzieje się coś dziwnego! Nie mogą się dogadać, wymieniają tylko informacje, uwagi. Coś robią, jakby grali w tanim filmie... „A ja? — przebiegło mu przez myśl. Minął wejście na drabinkę przeciwpożarową i zbliżał się już do końca ściany. Za rogiem kołysała się drewniana łódź. — Czyja też zachowuję się nienormalnie? Nie... Tak! Od tygodnia na podstawie opowieści dziadka Klemensa i dedukcji Pchełki szukaliśmy ukrytych pozostałości po oddziałach powstańców. Odkrył je Pucek w sposób jak zwykle niecodzienny, przewracając się i waląc głową w mur. Potem uparł się, że to musi być jakiś znak: jasny ślad na tynku. Dziś w końcu była możliwość sprawdzenia tego, i co? Znaleźli, a ja nawet nie poszedłem zobaczyć skarbów! Świruję, fiksuję jak pozostali!" Zatrzymał się, łapiąc krawędź ściany i ostrożnie opuścił stopy. — Jest nasz wał, nie rozmyło go całego! — szepnął do Pchełki. — Możesz spokojnie stanąć. Jajco miał wodę do obojczyków, co oznaczało, że niski przyjaciel musiał unieść głowę, żeby móc oddychać. — Rzeczywiście, panie Jajco, spokojnie... Co robimy? Jajco nie zdążył odpowiedzieć. Mężczyzna w łódce krzyknął głośno, uchylone okno niemal natychmiast rozwarło się i w stronę wejścia do obory padł ostry snop światła. Towarzyszyło mu wściekłe szczekanie psa. Jajco odbił się od krawędzi, ale było już za późno — dziadek Klemens, który w przypływie wściekłości przypuścił na złodzieja frontalny atak, uniósł ręce i wpadł do wody jak rażony gromem. Zamiast gromu złoczyńca użył ciężkiego wiosła, ale to wystarczyło. Dionizy podpłynął do ojca i natychmiast zaczął go holować w stronę drzwi domu. Jajco przez chwilę wahał się, czy płynąć mu na pomoc, czy realizować swój plan. Sprawę rozwiązał Pchełka, który rzucił się w tamtą stronę. Jajco poprawił obsuwające mu się okulary i opierając się o ścianę dopłynął do dziobu łodzi. Zamierzał zrzucić mężczyznę, zanim pojawią się jego wspólnicy, i odpłynąć w siną dal. Skończyło się jednak na zamiarach. 87 Mężczyzna w dżinsach sięgnął pod kurtkę i w świetle silnej latarki błysnął czarny pistolet. Jego lufa skierowała się w stronę okna. Chłopak nie czekał. Uwiesił się na dziobie łódki i szarpnął nią z całej siły. — Marta, zgaś to! — wrzasnął i znów szarpnął łódką. Pojedynczy strzał zabrzmiał jak huk armatni. Zagłuszył bębnienie deszczu, krzyki nadpływających wspólników zbrodniarza, szczekanie psa. Nie zdołał tylko pokonać walenia serca, które Jajco czuł gdzieś między tchawicą a krtanią. Mimo to wciąż wściekle szarpał łódką tak, że po kilku sekundach balansowania człowiek zachwiał się i przewrócił, uderzając plecami o twarde dno. Podniósł się jednak i najwyraźniej do kogoś mierzył. Ale o wiele niżej niż przedtem... Jajco wiedział, kto jest na linii strzału. Dziadek Klemens, jego syn i Pchełka za sekundę mogą się stać kolejnymi ofiarami powodzi. Powodzi?! Nabierając powietrza w płuca zobaczył, że coś wielkiego i jasnego odrywa się od parapetu okna i z impetem skacze daleko w przód. To Kosma ujadając rzucił się do wody. Co zamierza? Jajco zanurkował, odbijając się od łódki. Kiedy był już metr pod wodą, usłyszał huk i nagły szum, a tuż koło twarzy pojawiła się struga bąbelków powietrza. Woda zniekształca dźwięk, ale chłopak i tak nie musiał być nadzwyczaj inteligentny, żeby zorientować się, co to było. Facet próbuje go zastrzelić. Machnął jeszcze mocniej rękami i zmienił kierunek. Miał już doświadczenie w pływaniu po tym podwórku, tym razem jednak machał rękami na boki, starając się coś znaleźć. A wiedział, czego szuka. 4 ? To była ciężka sztuka. Zaczynało mu już brakować powietrza, kiedy trafił nogąw gruby trzonek siekiery. Wciąż tkwiła w pniu, dokładnie na środku podwórka. Tylko jak znaleźć środek pod wodą w całkowitej ciemności, gdy do człowieka strzelają? Uderzył mocno, ale nie przejął się tym. Dokonał natychmiastowego zwrotu i złapał trzonek topora w obie dłonie. Pierwsze szarpnięcie przypominało zabawę z łańcuchem—tylko wyzwoliło banieczki powietrza z płuc. 88 Ale trzeba było się spieszyć — na górze padły już dwa następne strzały. Do uszu Jajca dotarły jako odgłosy prujących wodę pocisków. Szarpnął znowu. I jeszcze raz. Powoli topór ustąpił — i oto dobre osiem kilo żelaza pociągnęło chłopaka do dna. Odbił się od rozmoczonej mazi i skierował tam, gdzie wciąż powinna być łódź. Szkoda takiej dobrej łodzi... Skoczył tak jeszcze trzy razy, aż stuknął głową dokładnie w dno krypy. Kolejny guz! Wiedział, że musi wypłynąć, pod wodą nie jest w stanie wykonać swojego zadania. Machnął więc silnie lewą ręką i nogami. Co robi Marta? Gdzie utkwiła kula, która poleciała w stronę domu? I co się stało z dziadkiem Klemensem i Dionizym? To wszystko miało się okazać za chwilę. W ogóle nie zastanawiał się, co może myśleć Marta widząc, że jej chłopak nie wynurza się po tym, jak złoczyńca posłał za nim kulkę. Wypłynął tuż przy ścianie. Mężczyzna na łódce składał się właśnie do następnego strzału. Pozostali dwaj z pochylonymi głowami wypływali z obory. Coś krzyczeli... Nie zdążę! Potężne szarpnięcie łódką nie było dziełem Jajca. Dwie wielkie łapy oparły się o burtę. Chłopak zobaczył Kosmę, dopiero kiedy ten sięgnął do dłoni mężczyzny. I wtedy padł strzał. Pies nie zawył, nie szczeknął. Po prostu znieruchomiał, po czym osunął się do wody. Pchełka i Dionizy właśnie wnosili dziadka Klemensa do budynku. Jajco wściekle odbił się nogami od ściany i, wkładając w to całe rezerwy siły, uniósł topór nad głowę. Poczuł, że woda zalewa mu usta, deszcz uderza w oczy, przez myśl przebiegły mu pływające trumny i natychmiast wypluł wodę. Na nic więcej nie było czasu. Potężne uderzenie w burtę wyrwało w niej dziurę wielkości ludzkiej głowy. Choć duża, krypa była zrobiona z dykty, musiała więc ustąpić przed szatańskim atakiem topora. Zanim Jajco zdał sobie sprawę ze skutków swojego działania, łódź przechyliła się niebezpiecznie, niemal przygniatając go do ściany. Wypuściłz rąk topór i zanurkował po raz kolejny. Przedtem zobaczył jeszcze, że mężczyzna z pistoletem przeskakuje do pontonu i macha w stronę bunkra. Odpływali. 89 5 — Okulary. — Nie masz? — Tradycyjnie zgubiłem okulary. Niech to chudy kogut podziobie, nie mam już zapasowych. Te były zapasowe! — Będziesz więc dalekowzroczny — podsumował Pchełka, ale nikt się nie roześmiał. Odkąd przyszła pierwsza fala, sytuacja nie była zabawna. Ale bilans potyczki z szabrownikami rysował się w o wiele bardziej ponurych barwach. — Co z Elą? — zapytał Jajco, kiedy Marta pojawiła się w drzwiach. Była blada, zrobiły jej się bruzdy pod oczami, półprzymknięte powieki nie miały już siły ukazywać światu dużych, zielonych oczu. — Ela w porządku — wyszeptała i padła na fotel. — Weźże się przebierz z powrotem w suche rzeczy... Gorzej z dziadkiem Klemensem. Tyle to wiedzieli od dwudziestu minut, odkąd udało się zdjąć z nieprzytomnego mężczyzny przemoczone ubranie. Jajco wykorzystał większość ze skromnych zapasów środków opatrunkowych. Gaza wyjałowiona na rozbitą skroń, ta zabezpieczona czepcem Hipokratesa. Nie miał pojęcia, czy ciężkie wiosło nie naruszyło czaszki, ale nawet lekarz niewiele by pomógł w takich warunkach. — Ręka ciągle krwawi? — zapytał, choć znał odpowiedź. Przestrzelone przedramię z całą pewnością wciąż puszcza krew. Bez zmrużenia przyjął więc skinienie Marty. W tym momencie zgasła ostatnia świeczka. Jajco siedział jeszcze przez chwilę, po czym podniósł się ospale. — Martuś, za jakieś pięć minut zluzuj mu na minutę opaskę uciskową. Krew musi krążyć, inaczej dostanie martwicy. Potem zawiąż mocno. — A ty? — Pucek, leć na strych i nadawaj na okrągło SOS. — Wczorajsze? — Tak, to samo, co wczoraj. — A ty? — głośniej zapytała Marta. — Pcheła, jak możesz, siedź w oknie, czasem patrz na drugą stronę — poprosił jeszcze i odruchowo sięgnął do oczu. Ale okularów nie było. — Tak... 90 - Sądzisz, że wrócą? — chciał wiedzieć Pchełka. Był przemoczony i umazany krwią. Na szczęście nie swoją. — Od sądzenia są sądy. My się musimy zabezpieczyć na każdą okazję. — Pytam, co będziesz robił! — Marta wstała i w ciemności chwyciła jego zimną dłoń. — Jak ja nie cierpię, kiedy mnie ignorujesz! Raz powiedz: odwal się, będę wiedzieć, ale ty... — Idę po świeczki — uciął szybko. — Po świeczki? Są potrzebne jak nic, bez nich to jest jedna wielka piwnica, ale coś mi to pachnie jakimś tym... — ...podtekstem — dopowiedział Pchełka. — I słusznie. Bo świeczki są teraz dobre dwa metry pod wodą. — Pod wodą? — W kuchni. — Aha. Wyraźnie nie miała siły się sprzeciwiać. Choroba żołądka i emocje sprzed półgodziny poczyniły potężne spustoszenia w jej rezerwach energii. Jajco nie dziwił się — też miałby dość, gdyby kula z pistoletu utkwiła w ścianie dwadzieścia centymetrów od jego głowy... Wolał sobie nie przypominać, jak blisko nosa przeszła mu ta, którą bandyta przeznaczył dla niego. — Tak, panie Jajco! — Pchełka przeciągnął się i pokiwał głową. — Skiśniemy tu od wilgoci albo dla odmiany wysuszy nas brak pożywienia. Możemy też umrzeć od salmonellozy, leptospirozy, czerwonki, tężca lub zapalenia wątroby. Wystarczy, że zabraknie nam wody i wypijemy to coś zza okna. Teraz grożą nam jeszcze bandyci z bronią. A co ty robisz? Idziesz nurkować. Po co? Po świeczki. Brawo! Już Goethe wołał: „Więcej światła!" Tylko że to nic nie da... Klapnął na podłodze i na chwilę zamarł w bezruchu. Potem poderwał się i pokręcił głową. — Zrobię ci herbatę; kiedy wrócisz, będziesz potrzebował wsparcia energetycznego. Marta wciąż nie puszczała dłoni swojego chłopaka. — A dla mnie też masz jakieś zadanie, kapitanie? — Jasne, sierżancie — szepnął. — Idź spać. — Chyba oszalałeś. Kto się zajmie chorym i Elą? — Agata. Błagam, idź spać. Potem możesz być potrzebna. Puściła jego dłoń. — Do czego będę potrzebna? 91 — Jak zwykle: do uratowania mi życia — spróbował zażartować, ale nie był to wieczór na dowcipy. Zwłaszcza że właśnie poczuł złowróżbny smak przepowiedni. 6 „Goście są wredni" — pomyślał Jajco, przypominając sobie sprzedawców chleba. Skojarzenie przyszło automatycznie — pierwsze, na co natrafił po wypłynięciu na powierzchnię wody w kuchni, to pełne chleba tekturowe pudło. Dryfowało w lekkim zanurzeniu, przypominając o bezmyślności Dionizego. Jajco pomyślał o zmęczeniu. Nie, musi sobie poradzić. Dokuczało mu zimno. Starał się nie pozwolić drżeć ciału, ale to ramiona, to uda pokrywały się gęsią skórą i dygotały wbrew jego woli. Pchełka obiecał zagotować wodę na herbatę, pewnie już podpalił gaz, spokojnie czeka spoglądając z okna. Gdzie ta szuflada? O przydatności oczu przekonujemy się, gdy musimy coś zdziałać w całkowitej ciemności. Jajco nie musiał już próbować — tej nocy dał się ostatecznie przekonać, że bez wzroku byłby jak schwytany w sidła i skazany na kaprysy innych ludzi. Co z tego, skoro musiał przejść następny test. Kuchnia zdawała się o wiele większa. Zanim dotarł do przeciwległej ściany, kilka razy już-już wydawało mu się, że jej dotyka. Złapał w dłoń dryfujący nóż kuchenny — na szczęście za rękojeść, a głową stuknął w deskę do krojenia chleba. Po chwili jednak stuknął o coś łokciem. To już z całą pewnością ściana. Przesuwając się w bok, złapał karnisz wciąż wystający ponad wodę. Niewiele jednak było z niego pożytku — szyna przylegała do gzymsu i nie miał jak jej chwycić, by chwilę odpocząć. Zresztą—już nie musiał. Nabrał powietrza i zanurzył się bardzo ostrożnie. Nie miał ochoty z impetem wpaść na otwarte drzwi, szafkę czy wędrujący stół. Musiał dotrzeć do mebli pod oknem i z prawej szuflady wyjąć świeczki. Proste. Pierwsze, co wpadło mu w dłonie, to szmata. Obrus? Na pewno nie prześcieradło — za małe. Odepchnął to w bok i machnął rękami, by zejść jeszcze niżej. Na głębokości dwóch metrów spotkał się z blatem kredensu. Zacisnął na nim palce lewej dłoni, by woda nie wyrzuciła go na powierzchnię, i się- 92 gnał niżej. Szuflada otwarła się z trudem — pewnie muł wtargnął w jej szynę. W twarz uderzyły go dziesiątki małych woreczków służących do pakowania kanapek. W każdym z nich zachowały się resztki powietrza i teraz, uwolnione, pędziły w górę. Przeczekał atak i sięgnął głęboko w tył. Świeczki leżały tam dokładnie tak, jak mu powiedział dziadek Klemens. Sięgnął po pierwszą paczkę i spróbował ją odłożyć na blat. Jednak wypuszczone z dłoni tekturowe pudełko natychmiast uniosło się w górę. Jajco pokiwał głową nad swoją głupotą, po czym wypuścił pozostałe dwie paczki. Na powierzchni powinien je znaleźć bez trudu. Już miał wypływać, kiedy w dłoń wpadła mu szpula grubej żyłki. Agata z Elżbietą rozwieszały na niej pranie. Jemu przyda się do czegoś zupełnie innego! Wsunął zdobycz do przepastnej kieszeni w spodniach i wypłynął w górę. Kiedy łapczywie nabierał powietrza, usłyszał jakiś hałas. Nie był w stanie zorientować się, skąd dochodzi — woda zniekształca dźwięki. Dopiero kiedy usłyszał krzyk, zaniepokoił się na dobre. Agata? Zebrał pływające świeczki i upchnął je w bocznych kieszeniach spodni. Uważał, aby nie rozerwać małego foliowego woreczka kryjącego kasetę z filmem i nie naruszyć pudełka z prezentem dla Marty. Zmuszając się do wykonywania spokojnych ruchów, dopłynął do ściany z drzwiami i zanurkował. Musiał tak uczynić — całe wejście znajdowało się już pod wodą. Niespodzianką było co innego. Drzwi były zamknięte, a odgłosy z tamtej strony świadczyły, że ktoś właśnie przekręca pod wodą klucz w zamku. Udało mu się to bez problemu. Jajco — wściekły na głupi kawał — kopnął w drzwi z całej siły. Odpowiedziało mu stuknięcie z tamtej strony. Po chwili dopiero usłyszał gdzieś z góry męski głos: — Nie hałasuj, gówniorzu, z tobom sie pogodom na końcu! Oczy otwarły mu się szeroko, na moment zapomniał, gdzie jest. Przestał się ruszać, ale po sekundzie, kiedy wpadł cały pod wodę, wrócił do rzeczywistości. „Cholera, jak oni się tu dostali? Gdzie był Pchełka? Kurza ich twarz, co teraz zrobią? Muszę się wydostać, działać!" Zanurkował i wcale już nie zachowując ostrożności podpłynął do okna. Co to za problem wydostać się na zewnątrz? Opłynie potem budynek i wejdzie do środka... Gówno! 93 — Gówno! — wypluł resztki wody, kiedy wynurzył się wściekły. — Wypłynę, wypłynę! Jak pancerfausta kupię! Właśnie sobie przypomniał, że wszystkie okna na parterze zostały solidnie zabite deskami. Jak na ironię: dla bezpieczeństwa. Był w pułapce. 7 Marzył o kanapce. O czekoladzie. Czymkolwiek, co dodałoby mu energii. Zjadłby nawet batona dove, który w smaku przypominał mu słodzony muł rzeczny. Byle wytrzymać. Każdy organizm ma ograniczone zasoby energii. Krzysztof podczas pierwszej szkoły przetrwania uczył go, że tych rezerw jest o wiele więcej, niż nam się wydaje. Można je wyzwolić za pomocą odpowiedniego nastawienia psychicznego. Potężne dawki energii odnajdująci, którzy wmówią sobie, że się nie poddadzą. Że dokonają czegoś za wszelką cenę. Dojdą, przeczekają. Przetrwają. Jajco był pilnym słuchaczem szkoleń reportera. Razem śmiali się, że więcej tam psychologii niż wędrówki w terenie. Ale to właśnie inny reporter, Jacek Pałkiewicz, stworzył we Włoszech pierwszą na świecie cywilną szkołę survivalu. Może właśnie reporterzy mająjakiś wrodzony zmysł przetrwania? To ludzie, którzy z aparatami fotograficznymi, magnetofonami i notatnikami muszą wejść wszędzie i dowiedzieć się wszystkiego. Muszą umieć czekać, patrzeć, wykorzystywać sytuację, mieć niebywały refleks — nie tylko intelektualny. Jajco pamiętał całonocne rozmowy, opowieści i zwierzenia. Przypomniał sobie moment, w którym reporter zaproponował, że napisze serię powieści opartych na przygodach Jajca i jego przyjaciół. Pomysł był szalony. Ale udało się. Czy teraz zawiedzie Krzysztofa? Czy zginie w cuchnącej wodzie, coraz bardziej stęchłym powietrzu, w miejscu, skąd teoretycznie tak łatwo się wyrwać? A Krzysztofowi pozostanie napisanie ostatniej książki? Mocniej poruszył rękami i nogami. Zimno? I co z tego? Na zimę ma obiecane uczestnictwo w wyprawie z namiotami. To dopiero będzie zimno. Teraz jest przecież lipiec... Ból w mięśniach stawał się nie do wytrzymania, ale chłopak zacisnął zęby. „Zamknięta kuchnia? Cóż to za problem, skoro przeżyłem już wy- 94 prawe do jaskiń bez światła i wędrówkę podziemiami zamku. Przetrwam. Tam też zalewała nas woda... Woda!" Fala wspomnień bywa czasem dobroczynna. Roześmiał się na głos i plasnął dłonią w powierzchnię. Potem zanurkował, odbił się od dna i starał się wyskoczyć jak najwyżej ponad poziom wody. Nie dotknął — do sufitu brakowało ponad półtora metra. Niech diabli wezmą stare budownictwo! Zaraz potem wypluł te słowa. Gdyby sufit był niżej, Jajco już pewnie by nie żył. Podpłynął do kredensu i spróbował podtrzymać się mebla, ten jednak runął z bulgotem. Jajco musiał sobie poradzić sam. Podniósł oczy i pożałował, że nie ma przy sobie zapałek. Zaraz potem zaczął badać powierzchnię wody. Po trzech minutach miał już wokół siebie dwa taborety, kolekcję sztućców z drewnianymi rączkami, kilka jabłek, setki ziaren napęczniałego słonecznika i dwie zapalniczki. Niestety — okazały się zupełnie nie do użytku. Za to przypłynęła nie dopita woda mineralna w plastykowej butelce. Pamiętał przestrogi płynące z radia, ale pragnienie było silniejsze. Otworzył butlę, wylał część wody na dłoń, powąchał, aby się przekonać, z czym ma do czynienia. Nie, pamięć go nie myliła. Mineralna. Nabraną w rękę wodą przepłukał brzeg butelki i wlał w siebie całą resztę cieczy. Potem zatkał butlę, włożył ją sobie z tyłu za pasek i położył się na plecach, starając się nie zanurzać twarzy. — No, co z tobą, maleńka? — rzekł do potężnej fali powodziowej. — Jak masz się podnosić, to się podnoś. Ale nie więcej niż metr, maleńka, nie więcej. Chłopak roześmiał się na myśl o człowieku, który słyszałby go w takiej sytuacji. Wiedział, co by pomyślał każdy postronny obserwator. Wariat, desperat, stracony facet. A mimo to Jajco był pełen dobrych myśli. ROZDZIAŁ SZÓSTY • Przebudzenie • Takie sobie dłubanki • Daleki kuzyn Batmana • Jeden • Drugi • Trzydzieści sekund • Wreszcie skrzynia • Pucek z dachu • Pałeczki z apteczki • Tylko czekanie 1 Jeszcze do końca nie zdecydował, kim chce zostać w życiu, choć powoli plany krystalizowały się. Wiedział, że nie będzie lekarzem, nie miał zamiaru uczyć w szkole, nie chciał też siedzieć za biurkiem. Do tej listy dziś mógł dołożyć kolejne „nie chcę". Uznał, że najgorsze, kim można zostać, to tłustym, owłosionym pająkiem bez końca łażącym po pajęczynie. W sieci spędził sześć godzin. Czekał tylko, aż poziom wody podniesie się odpowiednio, sięgnął pod sufit i znalazł hak, który tak niedawno zamontował dziadek Klemens. Był już najwyższy czas — brakowało mu sił, nawet tych z rezerwy. Podciągnął się z wysiłkiem i zaczepił klamrę porządnego, szerokiego pasa. Natychmiast sięgnął po żyłkę i uplótł z niej rodzaj hamaka. Konstrukcja ta niewywarłabywrażenia na doświadczonych turystach, ale podtrzymywała opadającą głowę i nogi. W całkowitej ciemności pracował nad tym pół godziny. Gdyby mu się nie udało—gdyby zerwał się pasek lub puścił hak— utonąłby na pewno. Nic takiego jednak się nie stało i Jajco mógł odpocząć. I choć jemu samemu nie mieściło się to w głowie — po prostu zasnął. Są chwile, kiedy organizm mówi: STOP. Przebudzony nad ranem, skostniały i obolały, przeklął wszystko i wszystkich, łącznie z pogodą, twardym łóżkiem i całym ludzkim rodzajem, zanim przypomniał sobie, w jakim właściwie jest położeniu. 96 Pierwsze, co poczuł, kiedy próbował się poruszyć, to ból w mięśniach. Dojmujące zimno tak ochłodziło jego ciało, że czuł się jak nietoperz zimujący w igloo podczas polarnej zimy stulecia. Zaczął od szybkich oddechów. Po minucie wróciła pamięć. Kuchnia. Świeczki. Zamknięty. Hak. „A jednak mieliśmy rację — przypomniał sobie rozmowę z Pchełką na temat poziomu, do jakiego może dojść woda. — Sufit parteru jest minimalnie nad poziomem wału przeciwpowodziowego. Wygrałem. Żyję...! Ale co z innymi?!" Złapał hak i nie namyślając się długo, odpiął się od jego zakręconego ucha. Wciąż trzymając żelazny uchwyt, rozprostował ręce tak, by do pasa zanurzyć się w wodzie. Od nocy poziom opadł o dobre pół metra. Może to już z górki? Zobaczył, że po powierzchni wody pływają resztki żółtego sera. Nic go nie obchodził ser. Liczyło się to, że widział! To znaczy, że gdzieś tu musi być szpara, przez którą wpada światło! Zanurkował natychmiast. Była tam. Wielka, piękna, ukochana obluzowana decha! Jajco chwycił klamkę okna i otworzył je, całą siłą pokonując opór wody. Jedno pchnięcie deski wystarczyło, aby do wnętrza wlała się następna fala szarego światła. Było rozmyte — przenikało przez warstwę brudnej wody. Ale było. Wypłynął z powrotem i przez chwilę oddychał ciężko. Jeśli chciał się wydostać, to miał do wyboru przeczekanie kilku dni, aż schudnie niemiłosiernie i przeciśnie się przez szczelinę szerokości jednej deski, albo usunięcie jeszcze przynajmniej dwóch desek. Rozwiązanie z odchudzaniem odrzucił jako majaczenia zmęczonego umysłu. Zanurkował znowu i sięgnął do paska. Po raz pierwszy tak naprawdę miał mu się przydać nóż dla płetwonurków. 2 Miałby kupkę wiórków. Tyle że podczas dłubanek trwających ponad godzinę odpryski drewna nie sypały się w dół, ale uciekały gdzieś w górę. Wynurzał się dopiero wtedy, kiedy brakowało mu powietrza. Najpierw sesja wyrywania kawałków deski trwała ponad trzydzieści sekund. Teraz, 7 — Bezlitosna fala 97 po siedemdziesięciu minutach, udawało mu się wyrwać zaledwie kilka drzazg i po dziesięciu sekundach musiał wracać. Światło wzmogło się, musiał wstać dzień jaśniejszy od wczorajszego. Jajco tak bardzo chciał go zobaczyć! Trzecia deska była wyjątkowo mocno przybita. Wolał sobie nie przypominać, kto tak solidnie pracował. Pewnie padłoby na niego. Czerwone i błękitne koła pod czaszką wyraźnie wskazywały, że mimo wczesnej pory umysł chłopaka domaga się odpoczynku. Jajco uznał, że jeśli tym razem się nie wydostanie, wróci na chwilę na hak. Zszedł pod wodę, ale już ze schowanym nożem. Złapał krawędź wybitego otworu i mocno kopnął piętą najniższą deskę. Naruszona przez ostrze, puściła za pierwszym razem. Gdyby tak wszystko się udawało! Chłopak wypłynął na zewnątrz, ale wynurzał się powoli, wzdłuż ściany. Nie po to pracował tyle, żeby teraz zauważył go któryś z bandytów. Oczywiście jeśli nadal są w domu. Ale wszelkie prawa taktyki mówiły, że należy zakładać najgorsze. Wystawił głowę ponad wodę i niemal się zadławił. Świeżość powietrza uderzyła w niego jak pędzący pociąg, na chwilę stracił orientację, jak po długim dmuchaniu w ogień. Nie pomyślał, że pod sufitem kuchni wykorzystywane przez niego w ciągu nocy powietrze musiało stracić połowę zawartości tlenu. Cud, że się w ogóle obudził! „Cuda sprzyjają aktywnym" — mawiał z uśmiechem któryś z przyjaciół jego ojca. Kiedyś, dawno temu. Szkoda, że wtedy, kiedy były naprawdę potrzebne, kiedy ojciec siedział w płonącym samochodzie, nie pojawiły się... Popłynął zaledwie sześć metrów na południe i zrobił to, co ostatnio ćwiczył najpilniej: zanurkował. Jeszcze nigdy nie był w psiej budzie. A możliwe, że jako pierwszy człowiek odwiedził psią budę tkwiącą dwa metry pod wodą. Ale tędy właśnie prowadziło najbliższe wejście do stodoły. Machając rękami przed sobą znalazł drewniane żebrowanie potężnej drewnianej budowli i chwytając się go, wypłynął na powierzchnię. Wspiął się na strych służący do przechowywania siana i podczołgał się do północnej ściany. Nastał czas riposty. 98 3 Plan był bardzo prosty. Unieszkodliwi po kolei wszystkich złoczyńców, weźmie film z ich zdjęciami wykonanymi wieczorem przed powodzią, pontonem bandytów wywiezie wszystkich w bezpieczne miejsce, a fotografie przekaże policji. Chyba nie będzie problemu z odnalezieniem drani. Zresztą: jeśli się uda, zamknie ich gdzieś lub przywiąże do słupa. Wcale mu ich nie będzie żal. Nie po tym, czego dokonali wczorajszego wieczoru. Przez szparę między deskami wiał zimny wiatr, ale dobrze było widać okno nad wejściem. Oprócz małej klitki, w której sypiał Jajco z przyjaciółmi, był to jedyny umeblowany pokój na górze; jeśli więc złoczyńcy przebywali w budynku, to raczej tam. A nie mogli znajdować się daleko stąd, chyba że odpłynęli wpław. U drzwi wciąż kołysał się bowiem pomarańczowy ponton z silniczkiem elektrycznym. Minęła ósma. Deszcz zelżał. W porównaniu z ulewami z ostatnich czterech dni można go było nazwać pokapywaniem. Przy odrobinie dobrej woli dawało się określić położenie słońca, ale wciąż jeszcze grube, szare chmury zasnuwały niebo. Zerknął w lewo. Pola położone za długim wałem przeciwpowodziowym wyglądały teraz jak uprawy ryżu — z niemal ołowianej, płaskiej połaci sterczały tylko pojedyncze kłosy zbóż. Nic z nich już nie będzie. Wrócił do obserwowania domu. Co z Martą? Co robią Pchełka i Pucek? Czy Elżbieta daje sobie radę? Czy dziadek Klemens odzyskuje zdrowie? Dwa razy jakaś postać mignęła mu w zamkniętym oknie, nie rozpoznał jednak sylwetki. Wreszcie mężczyzna w skórzanej kurtce otworzył okno i stanął w nim, przeciągając się i ziewając. Sielankowy obrazek. Jajco zauważył przez szybę pustego, położonego bliżej pokoju, że pozostali dwaj mężczyźni siedzą okrakiem na małych skrzynkach i grają w karty. Starszy — ten, który przed zalaniem gospodarstwa rozmawiał z dziadkiem Klemensem — nerwowo spoglądał na zegarek. Jajco westchnął i wstał. Sięgnął w kąt stryszku, gdzie już dawno wypatrzył niewielką, ale groźnie wyglądającą kosę. Oparł ją o ścianę, po czym ściągnął z haka zwój konopnej liny. Oczywiście powinna być nylonowa, ale lepsze to niż nic. Zdjął ubranie i wkładając w to sporo siły wykręcił koszulkę, spodnie 99 i bieliznę. Potem założył wszystko na powrót, szczególnie mocno wiążąc buty. Nie była to syzyfowa praca. Nie planował się już zanurzać. Przyszedł czas na latanie. 4 Ćwiczył kiedyś spadanie. Z małych i większych wysokości, z amortyzacją i zwinięty w kłębek. Na piach, trawę i deski. Gdyby jednak ześliznął się teraz z dachu stodoły, miałby niewielkie szanse wyjścia z tego cało. Oczywiście, upadek do wody to nic groźnego. Tyle że pod jej powierzchnią stały resztki maszyn rolniczych, deski, pustaki i zniszczone skrzynie z metalowymi okuciami. Jeśli woda ich nie zabrała. Wiedząc to wszystko, Jajco stąpał niezwykle ostrożnie po śliskim, stromym dachu. Lina na nic nie mogła mu się przydać. Chodząc po domu, przerzuciłby ją wokół komina albo anteny telewizyjnej. Ale stodoły rzadko miewają takie akcesoria. Ta w każdym razie nie miała. Kiedy stanął na krawędzi, był bliski rezygnacji. Rynna domu biegła wzdłuż brzegu pochylonego dachu na wysokości jego pasa. Tyle że dobre dwa metry od niego. W normalnych warunkach, wypoczęty i pełen sił, wykonałby taki skok nawet z plecakiem. Ale to nie były normalne warunki. Oczy piekły go coraz mocniej. Pilnował wprawdzie, aby nie otwierać ich pod wodą, ale kilka razy musiał zerknąć, lokalizując w kuchni źródło światła. Do tego mięśnie, zmęczone i zmaltretowane nie najwygodniejszym łóżkiem, paliły i odmawiały posłuszeństwa. Wreszcie dłonie, stopy, niemal cała skóra była odmoczona, pełna białych placków naskórka, które po naciśnięciu zdzierały się, pozostawiając dostęp do żywego ciała. Na koniec swoje robiła niepewność: co się dzieje ze wszystkimi? Czy zostali zamknięci? Czy może... E, pora skakać! Machnął mocno zwojem liny, potem delikatnie rzucił kosę. Lekki brzęk zabrzmiał dla niego jak armatni wystrzał. Jednak stukający w parapety deszcz i stały szum fal, przewalających się z wiatrem, skutecznie zagłuszały odgłosy docierające do domu. Zaraz potem skoczył. Nie ma sensu patrzeć te dziewięć metrów w dół, dreptać w miejscu, zacierać dłonie. To tylko wzmaga zdenerwowanie i odwleka to, co nie- 100 uchronne. Uda się albo nie — próba jest jedna, w tej konkurencji falstart zwykle kończy się tragicznie. Startował z przysiadu, z rękami wysuniętymi jak najdalej za kostki. W powietrzu wyciągnął ręce maksymalnie w górę, a tuż przed zetknięciem z krawędzią dachu opuścił je gwałtownie, niemal uderzając w czarną papę. Wszystko zgodnie z zasadami. Tylko dlaczego tak bolało? Przez dziesięć sekund dyndał sobie dwa metry od okna, za którym rozgrywała się karciana potyczka. Wreszcie rozhuśtał ciało, zarzucił prawą nogę na krawędź, potem w ten sam sposób postąpił z lewą nogą, w ostatniej chwili odwracając się na plecy. Pomogła mu rynna, której trzymał się kurczowo. Otworzył oczy i pozwolił deszczowi przemyć gałki. Może i deszczówka nie jest tak czysta jak za czasów jego babci, ale na pewno lepsza od tego draństwa na dole... W pół minuty później wyrównał oddech i wstał. Wczasy się skończyły. Podbiegł do wschodniej krawędzi dachu i spojrzał w dół. Tuż pod nim znajdowały się małe okienka stryszku. Ale nie one przykuły jego uwagę. To rzeczywiście były trumny. Trzy spore, drewniane okręty kołysały się majestatycznie na falach u brzegów przystani, którą tu zastąpiła im przestrzeń między ścianą domu a chaszczami porastającymi szambo. Ślicznie. Pobiegł na drugąstronę. Wychylił się dokładnie nad otwartym oknem, w którym nadal stał facet w skórze. Tak, to może nie być takie trudne... Podreptał jeszcze na północną końcówkę. Stąd mógłby zeskoczyć na daszek przybudówki i dostać się bezpośrednio na piętro lamusa. Tylko po co? Skrzynia ze skarbami może poczekać. Już miał odejść, kiedy w brudnej szybie stryszku zobaczył czyjąś twarz. Okrągłe, zdumione oczy i otwarte usta wyraźnie świadczyły o nieopanowanym zdumieniu. Za to Jajco przeraził się śmiertelnie. Już poczuł w ustach ołowiany smak, kiedy wyobraził sobie mierzący w niego pistolet. Na szczęście ten człowiek nie miał broni. A gdyby miał, Jajco byłby w siódmym niebie. To był Pchełka. Niski chłopak zniknął i uchylił drzwiczki — wejście na dach. Najpierw uważnie zlustrował korytarz widoczny za oknem domu. Potem podniósł wzrok. — Żyjesz? Jajco stuknął się w czoło. 101 — Nie, umarłem i łażę w deszczu po dachu w ramach pokuty. Pchełka, potrzebny mi jest kamień, cegła, coś takiego. — Do? Zamiast słów Jajco uderzył prawą pięścią w lewą otwartą dłoń. Potem wskazał wnętrze stryszku, skąd dochodziły dźwięki rozmowy, i położył palec na ustach. Niski przyjaciel musiał zrozumieć, bo skinął głową i zniknął za drzwiami. Jajco wstał i zajął się rozplątywaniem liny. Jeden jej koniec przywiązał do komina, drugi pociągnął za sobą aż na zachodnią krawędź dachu. Wrócił Pchełka, ale nie mógł go zobaczyć. W ramach sygnalizacji na dach spadła mała deseczka. — Co masz? Pchełka znów zlustrował korytarz, po czym uśmiechnął się blado i rzucił w stronę Jajca wielką, zardzewiałą podkowę. — Nie wiem, co zamierzasz, ale zrób to szybko — powiedział półgłosem, tak że Jajco ledwie go słyszał. — One są w fatalnym stanie — machnął za siebie. — Elżbieta... Elżbieta jest w trakcie... rozumiesz. Rozumiał. Znaczyło to, że musi pospieszyć się podwójnie. — Dlaczego mam im nie mówić o tobie? — zapytał jeszcze Pchełka, bardziej na migi niż słowami. Potem pokazał kciukiem za siebie i narysował palcem na twarzy ślad łez. — Jeszcze nie, żeby się nie wygadali, jakby co — zdecydował Jajco. Był okrutny, ale tego wymagała sytuacja. — Aha... — Pchełka pochylił głowę i nabrał w płuca powietrza. Jajco skinął na znak, że czeka na ciąg dalszy. Poczuł, że włosy schną mu szybko i podnoszą się na karku. — Nie ma Pucka — usłyszał w końcu. — Nikt nie wie, co się z nim stało... 5 — Pół metra, to będzie mało... — mruczał do siebie Jajco, wiążąc pętle wokół swoich kostek. Zostawił metr rezerwy i zacisnął węzły. Jeszcze nigdy nie stosował podwójnej ósemki do wiązania nóg, ale starsi mówią, że zawsze musi być ten pierwszy raz. Dlaczego nie dziś? Naprężył linę, jeszcze raz sprawdził węzły i łapiąc dłońmi rynnę zsunął się z dachu. 102 Przez minutę dyndał na dół głową, zanim znieruchomiał. Wtedy dopiero powoli rozprostował kolana, wychylając się od góry. Wiedział, że będzie bardzo widoczny, należało więc skrócić czas obserwacji do minimum. Krew powoli uderzała mu do głowy; był pewien, że ma twarz czerwoną jak cegła, ale nie był to konkurs piękności. Facet siedział w fotelu babci Balbiny i oglądał sufit. Nie był specjalnie pracowity. Jajco znów zgiął kolana i powoli rozpiął boczną kieszeń spodni. Uważając, by nie zgubić świeczek, wyjął podkowę. Cholera, oby te świeczki okazały się już zupełnie niepotrzebne! — Hej, ludzie, jest tam kto? — krzyknął niegłośno, aby nie usłyszeli mężczyźni z sąsiedniego pokoju. Jak przypuszczał, facet w skórze zerwał się z fotela i podbiegł do okna. „Wychyl się, idioto, wychyl!" — powtarzał w duchu Jajco, czując, że ósemka to jednak węzeł nie najlepszy na takie okazje. Nawet przez skórzane buty wbijał się w przemoczone nogi. Mężczyzna oparł dłonie na parapecie i powoli przechylił ciało, by zwiększyć swoje pole widzenia. To ten sam, co czekał na łódce i strzelał do nich nocą! Mimo to Jajco aż skrzywił się, kiedy zardzewiała podkowa trafiła bandytę w czoło. Nie cierpiał tego, i może właśnie z tego powodu złośliwy los co chwila stawiał przed nim podobne zadania. Walić, bić, dusić, tłuc, obezwładniać... Ohyda! Sprawdził rzutem oka, czy mężczyzna leży grzecznie, zmartwił się przelotnie, że na czole nieprzytomnego pojawiła się strużka krwi, i podkurczył nogi. Najwyższy czas — cała krew zebrała mu się w skroniach. Szarpnięciem drugiego końca zluzował linę i powoli opuścił się do pokoju. Potem pochylił się nad mężczyzną i rozpiął mu kurtkę. Jeden z głowy. 6 — Nie ma mowy. Pijesz do dna albo powiedz ładnie: nie, nie, nie! Jajco pokręcił przy tym energicznie głową, wciąż stojąc na jednej nodze. Mężczyzna za nic w świecie nie powtórzyłby tej sztuczki. Nie z nogą 103 — z kręceniem głową. Nikt by się tego nie podjął, gdyby ostrze kosy dotykało jego szyi, a podeszwa wielkiego buta spoczywała między łopatkami. Upłynęło prawie pół godziny, zanim Jajco zorganizował pułapkę. Najpierw z kąta pokoju, do którego wskoczył po poczęstowaniu bandyty podkową, zabrał swoją apteczkę. Podwójne dno zawierało różne rzeczy dziwne a nietypowe. Między innymi zastrzyk morfiny, wysokokaloryczne, wstrętne tabletki pemmicanu i pigułki powodujące natychmiastowe zaśnięcie. Z nich właśnie skorzystał, wsypując pięć do kubka z wodą. Potem wystarczyło zaczekać, aż któryś z bandytów wyjdzie i założyć mu ostrze kosy na szyję. W takiej sytuacji każdy mięknie. — Pij! — szepnął znowu. Mężczyzna powoli uniósł kubek i łyk po łyku opróżnił zawartość. Rzucił naczynie na podłogę i uniósł dłonie. Drżał lekko czekając na reakcję, nie śmiał się jednak odwrócić. Preparat zwykle działał po trzydziestu sekundach. W przeciwieństwie do zwykłych proszków nasennych nie powodował senności — kiedy docierał do centralnego układu nerwowego, wyłączał świadomość niemal natychmiast. Dlatego Jajco bardzo uważał, żeby w odpowiednim momencie odstawić kosę. Co jak co, ale podżynanie gardła śpiącemu nie leżało w jego planach. Mężczyzna osunął się na ziemię po czterdziestu sekundach. Chłopak odstawił kosę, przez chwilę męczył się z zamkiem kurtki, wreszcie zrobił to, co zaplanował. Teraz zamierzał przeciągnąć bandytę w bardziej ustronne miejsce, ale kiedy pochylił się, poczuł, że ktoś wlepia w niego wzrok. Nie miał pojęcia, jak to odczuwają inni, on zawsze miał wrażenie, jakby ktoś dmuchał mu w kark i łaskotał po plecach. Nie oglądał się. Pamiętał, żęci panowie mają pistolety i lubią się nimi posługiwać. Pochylony nad leżącym, sięgnął do kieszeni. Wyjął jednąze świeczek i szybkim ruchem odrzucił ją w przeciwny kąt pokoju. Wiedział, że stojący za nim mężczyzna automatycznie powędruje wzrokiem za lecącym przedmiotem. Tylko zawodowcy nie popełniają takich błędów. A ten był zwykłym rabusiem. Chyba. Skoczył nagle w bok, odbił się rękami od ściany i skręcił ostro w prawo. Miał przed sobą pomieszczenie używane od początku powodzi jako toaleta. Wpadł tam i powstrzymując wszelkie odruchy i myśli nabrał prawą 104 ręką brązowej mazi z podłogi. Kiedy wybiegał, zobaczył cień mężczyzny zbliżającego się do zakrętu. Nie namyślając się machnął ręką, aż cała nabrana porcja poleciała w stronę biegnącej postaci. Potem odwrócił się i przykucnął. W chwili gdy usłyszał plaśnięcie i dziwny, niemal dziki charkot, już odrywał stopy od podłogi, a jego lekko zgięte ręce chroniły twarz przed uderzeniem. Uchylone okno rozwarło się z hukiem, kiedy zaciśnięte pięści trzasnęły w krawędzie ramy. Jajco wypadł na mały, płaski daszek, wylądował na brzuchu, po czym potoczył się w bok. Nie miał czasu na czekanie. Wstał i odwrócił się. Mężczyzna w głębi korytarza wciąż zdzierał z twarzy brązową maź. Chłopak pobiegł w lewo, ku zachodniej krawędzi dachu, i wspiął się po piorunochronie na budynek. Raz tylko spojrzał w lewo, ale zaraz odwrócił wzrok. Obok obory w brązowej wodzie pływało białe, bezwładne futro... Kiedy padł oddychając ciężko i łapiąc w usta krople deszczu, usłyszał, że przez okno wychodzi napastnik. Teraz kolej na niego. „A jeśli nie? — przemknęło mu przez myśl. — Co wtedy?" Zastanowił się, dlaczego ten trzeci nie strzelił od razu. Widocznie nie miał ochoty. Dlaczego? Bo czegoś chce od Jajca. Czegoś, co jest mu niezbędne. Potrzebne. Lub może być dla niego niebezpieczne. Niebez... Wiem! Zdjęcia! Przeszedł na drugą stronę budynku i szybko zaczął się opuszczać w dół. Dokładnie pod nim znajdowały się cztery drewniane trumny. Co za parszywy dzień! Ale po chwili uznał, że w sumie nie jest tak źle. Przecież wciąż góruje nad złoczyńcami. Drugi z głowy. 7 Przybył nowy. Jakby było ich za mało, kolejnym pontonem — także z małym elektrycznym silnikiem — przypłynął wysoki człowiek o chudej, ptasiej głowie. Jej łysy czubek, który Jajco zobaczył natychmiast po powrocie na dach, okalał wianuszek ciemnych, rzadkich włosów. Pewnie na niego czekali, spoglądając niecierpliwie na zegarki. Ubranie zupełnie nie pasowało do sytuacji. Stan szerokich, jakby ma- 105 rynarskich spodni i narzucona na koszulę kamizelka świadczyły, że człowiek ten nie zaliczył jeszcze nurkowania ani nawet brodzenia w wodzie. Tym razem też mu się to nie uśmiechało — jednym celnym rzutem trafił kotwiczką w okno nad wejściem, a kiedy lina się zaklinowała, bez problemu wszedł po murze do środka, dźwigając na ramieniu spory żeglarski wór. Przy pasie wisiała mu wojskowa manierka i mapnik. — Zawodowiec, kurza jego morda, zawodowiec. Nie minęły dwie minuty, a Jajco przekonał się o celności swojego sądu. Mężczyzna wylazł przez okno na daszek i skierował się na strych nad lamusem. Wyszedł stamtąd z Pchełką. — Ty, młody człowieku! — krzyknął niskim głosem. Miał obcy, twardo brzmiący akcent, jakby mówiąc rąbał bukowe kołki. — Mam nadzieję, że mnie słyszysz. Twój znajomy też ma taką nadzieję! Głos dobiegał odbity od ścian korytarza, musieli stać blisko okna. — Masz równe trzydzieści sekund, aby stanąć tu, przede mną. Inaczej będziesz miał o jednego znajomego mniej. Liczę. Raz, dwa, trzy... Na daszek wyszedł ścigający go dotąd mężczyzna, a za nim wtoczył się ten, który miał bliskie spotkanie z podkową. Podłużna rana na czole nie wyglądała najlepiej. — ...jedenaście, dwanaście... Jajco poczuł, że facet nie żartuje. Miał zbyt spokojny głos, całkowicie wyprany z emocji. Co taki ktoś robi na zadupiu podczas powodzi? To nie może być zwykły szabrownik! — ...dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy... Jajco wstał i uniósł ręce. — Idę już, schodzę! — ...dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem... Pistolet wciąż tkwił przy skroni Pchełki, który drżał, z otwartymi szeroko oczyma. O co facetowi chodzi? Dał trzydzieści sekund, żeby stanąć... Stanąć przed nim! Jajco skoczył z daszku i zamortyzował upadek, mocno zginając kolana. Miał nadzieję, że bandyta nie potraktuje tego jak atak. — Trzydzieści. Klik! Przez chwilę jeszcze trzymał pistolet przy skroni Pchełki. Jajco zauważył przy małym palcu lekki, niebieski odblask. Nie okazał zdziwienia, co nie znaczy, że go nie odczuł. Wreszcie bandyta schował broń i lekko się uśmiechnął. Ale był to ponury uśmiech. 106 —Jego szczęście, że zrozumiałeś, o co chodzi. Teraz ty będziesz miał szczęście, jeśli zrozumiesz od razu. Zgadnij, czego mi potrzeba i dlaczego. Raz, dwa, trzy... — pistolet tym razem wycelowany był w głowę Jajca. Chłopak poczuł, że ślina napływa mu do ust, po czym nagle w cudowny sposób wysycha, tak że język przykleja się do podniebienia. Nie było sensu bawić się w ciuciubabkę. — Chce pan dostać film z fotografiami pana wspólników, żeby nikt przez nich nie dotarł do pana. — Prawie dobrze... — znów się uśmiechnął. Miał nieprawdopodobnie białe zęby. — Prawie? Wiem. To nie są pana wspólnicy. Ostatniej nocy wynajął ich pan do zajęcia tego domu. Mężczyzna wypuścił Pchełkę, popychając go w stronę małych drzwiczek, za którymi dały się słyszeć głośne krzyki Elżbiety. — Brawo, młodzieńcze. A skąd pewność, że wynająłem ich ostatniej nocy? — Coś musiało nawalić. Gdyby byli od dawna z panem, nie bawiliby się w szabrowanie. Poza tym to dyletanci, zwykłe złodziejaszki, a gra idzie o zbyt wysoką stawkę... Przerwał, bo pistolet powędrował znów z kabury do jego czoła. Pozostali dwaj mężczyźni chętnie wyręczyliby swojego zleceniodawcę w naciśnięciu spustu. Zwłaszcza po tym, co Jajco o nich właśnie powiedział. — Dość tego. Podaj swoje źródło. Natychmiast. Jajco poczuł w ustach saharę, palce splotły się, a łydki nagle przypomniały sobie o wielkim zmęczeniu i ugięły się lekko. — Źródło, chłopcze, ale już! — Właśnie pan w nie mierzy — odparł powoli, trzykrotnie przełykając ślinę. Mężczyzna spojrzał mu w oczy, po czym uniósł lufę i zabezpieczył broń. — Wierzę ci — wyciągnął dłoń. — Teraz nóż. Chłopak sięgnął za pasek i z plastykowej pochwy wyjął ciężki, szary nóż. Nie odezwał się. — Jest komplet, patałachu — przybysz zwrócił się do szefa szabrowników. — Teraz powiem wam, o co mi idzie. Wy już odzyskaliście swoje łupy, nic mnie to nie obchodzi. Ty, młodzieńcze, dołącz do pozostałych. No, już — pchnął go lekko. — Słuchajcie. To będzie niewielka, stara skrzynia, ukryta prawdopodobnie gdzieś wysoko, może zamurowana... 107 Jajco posłusznie zniknął za drzwiami. Ale to, co usłyszał, zupełnie mu wystarczyło. Zamyślony przekroczył próg stryszku. Pierwsza zareagowała Marta. Wstała, zrobiła krok w jego stronę, po czym opuściła zapłakaną twarz i runęła nieprzytomna. Dobrze, że Pchełka stał tuż obok. — Pucka znalazłeś? — zapytał rzeczowo Pchełka, starając się przebić barierę okrzyków zdziwienia, zachwytu i niedowierzania. I oczywiście ciągłe krzyki Elżbiety. — Nie. Ela? — Jajco dobiegł do Marty i wziął ją na ręce. — Chyba już niedługo — Pchełka wskazał głową prowizoryczny parawan z płaszcza przeciwdeszczowego. — Dziadek Klemens się przebudził, nawet pomaga. — Z taką głową? I ręką? — Trochę krwawi. Jajco zdążył położyć Martę na resztkach siana, kiedy trzasnęły drzwiczki i do pomieszczenia wpadł nowo przybyły mężczyzna. — Słyszę, że ktoś rodzi?! — Tak. — Boże, w takich warunkach! Ale nie mogę was stąd zwolnić... Pani — wskazał Agatę — pobiegnie do pokoju po prześcieradło, ręcznik, co tam trzeba... — Woda i butla z gazem, koszyk mój i kupa pieluch, i tyn cały pakiet z becikiem, ino gibko! —wrzasnęła babcia Balbina. — I apteczka! Jest w dużym pokoju! — dodał Jajco, wychwytując szybkie spojrzenie Pchełki. On wiedział, że apteczka kryje nie tylko lekarstwa... Mężczyzna skinął głową i zatrzymał wzrok na Jajcu, który wpatrywał się w jego oczy. — Dziwisz się, młodzieńcze? — Nie. Wcale. Obowiązuje zasada: tylko tyle przemocy i cierpienia, ile to konieczne. Mężczyzna przymrużył oko i wycelował z palca do chłopaka. — W innych okolicznościach mielibyśmy chyba o czym rozmawiać przy kawie, młodzieńcze. Teraz wyjmij mi tylko film z aparatu i będziemy kwita. Do czasu. Jajco skinął głową i sięgnął po nicona. Z wprawą wyjął film i podał mężczyźnie. — Dziękuję. 108 Po czym ukłonił się lekko i opuścił pomieszczenie w ślad za Agatą. Dionizy, pilnujący parawanu, odwrócił się, blady, z głupią miną. — Nie odzywej sie do mnie! — krzyknął w stronę zaskoczonego Jajca. — Nie znom cie. Oni tu przyszli przez ciebie, bo żeś im te ich klejnoty zwędził. — Ale oddaliście im? — Nie, żech je zeżor! Jasne, wzięli wszisko, razem z naszymi zegarkami. A terozki jakieś zdjęcia. Co tu sie, kurde, dzieje? Dziadek Klemens wybełkotał zza parawanu: — O czym on z tobom godoł? Co to za zasada? Jajco pokręcił głową i wreszcie odpowiedział: — To wszystko źle nam wróży. To zasada profesjonalistów. Jesteśmy w prawdziwej pułapce. A wszystko przez to! — kopnął małą skrzynkę ukrytą w cieniu, obok rozbitego muru. Zapadła niemal kompletna cisza. Wszyscy obecni zastanawiali się, o czym mówi ten przemoczony chłopak. Wszyscy prócz Elżbiety, która właśnie krzyczała. 8 — Jakby latryna w powietrze wyleciała! — mruknął Pchełka, a Jajco odruchowo schował dłoń za siebie, po czym machnął drugą ręką, odpędzając jego słowa jak muchę. Pchełka starał się skupić. Pewnie podobnie jak Jajco miał w głowie zamęt, choćby od ciągłych krzyków Elżbiety. Narada zaczęła się zaraz po tym, jak Marta odzyskała przytomność. Czyli po dwóch minutach. Dziewczyna po prostu wstała i podeszła do Jajca. Nie zadała stu pytań — wiedziała, że na to przyjdzie czas. Przytuliła się tylko do niego, ale po chwili odsunęła twarz. — Jesteś mokry i wyziębiony. — Obleci. Pomóżcie mi raczej w czymś innym. Pchełka podskoczył i usiadł w kucki. — Analiza sytuacji? — pojął w mig. — Według mnie nie mają Pucka ani nie zrobili mu żadnej krzywdy. Zająknęliby się w tej kwestii chociaż słowem. Jajco skinął głową. Tak, potrzebna jest analiza sytuacji... Agata przyniosła butlę z gazem. Za nią wszedł człowiek, którego Jaj- 109 co ochrzcił mianem „Zawodowiec", i zapalniczką podpalił gaz. Po czym bez słowa wyszedł. — Wie, co robi — chrząknął Jajco. — Nawet zapałek nam nie dał. — Idzie! — wrzasnął nagle zza parawanu dziadek Klemens. — Idzie! Jajco dziękował wszystkim muzom, że nie sprawdziły się przewidywania Marty i sam nie musi pomagać przy porodzie. Zajął się więc analizą sytuacji... Deszcz prawie ustał. Przez brudny, pęknięty świetlik w dachu dostrzegli pierwsze przebłyski błękitu. Zimny wiatr wciąż jednak gwizdał w szparach między deskami, chłodząc powietrze. Jajco usiadł plecami do butli z gazem, blisko parawanu. Po chwili poczuł, że plecy mu się rozgrzewają. Nad głową ujrzał obłoczek pary. Najpierw opowiedział o wszystkich wydarzeniach od chwili, kiedy poszedł po świeczki. — Ach, świeczki, kurza twarz! — sięgnął do obu kieszeni naraz i wysypał dwadzieścia trzy białe laski. — Jedna poszła na odwrócenie uwagi — wytłumaczył się. — A to? — zapytała Marta, unosząc czarne, plastykowe pudełeczko pokryte zamszem. Jajco sięgnął po nie szybko i niemal wydarł jej z ręki. — To na później. Więc słuchajcie, ten jeden jest uśpiony na dłużej. Reszta... — rozłożył ręce, spoglądając to na zdziwioną Martę, to na Pchełkę, który marszczył się i mrugał, niemal pchając przyjaciela w stronę Marty. —Tak, Pcheła, no cóż — odezwał się Jajco i odchylił głowę do tyłu, by bez okularów lepiej widzieć jego twarz. — Cóż, na to mamy jeszcze czas, jak mówiłem, teraz wy. Marta zlustrowała ich obu, po czym uniosła brwi i pokręciła głową na znak kompletnego niezrozumienia. — Przyjdzie czas, że będziecie się tłumaczyć, co mają znaczyć te wasze głupie znaki. Znów jakieś tajemnice, jakaś afera? — Potężna pani Marto, potężna! — przelotnie uśmiechnął się Pchełka, ale zgromiony spojrzeniem wysokiego przyjaciela zamilkł. Wrócili do tematu. W tym czasie Jajco powoli przeglądał stertę dokumentów, ułożoną równo w drewnianej skrzyni. Dawno temu ktoś pokrył drewno smołą i włożył w worek. Skrzynka przetrzymała bez problemów. W ręce wpadły mu ręcznie pisane rozkazy, jakieś odezwy oraz kilka dokumentów urzędowych. „Akt własności" — przetłumaczył z niemieckie- 110 go i zmarszczył czoło, analizując mapkę z przypisanymi działkami. Znał ten teren. Właśnie się na nim znajdował. Właścicielem całego rozległego obszaru był Johann Dieter Kuntz, niemiecki bankier. — Więc co nam wychodzi? — zapytał, kiedy Pchełka umilkł. — To chyba oczywiste... — niski chłopak wzruszył ramionami i podejrzliwie łypnął za parawan, gdzie teraz krzyczeli już na zmianę Elżbieta, babcia Balbina, dziadek Klemens i Dionizy. — Wychodzi, że Zawodowcowi zlecono odnaleźć skrzynię po powstańcach. Wiedział, że gdzieś tu jest, przecież dziadek Klemens opowiadał o tym każdemu, kto postawił mu piwo. Ale Zawodowiec nie miał możliwości dotarcia do skarbu. Aż przyszła powódź i sposób się znalazł. Wczoraj wieczorem krążąc wokół gospodarstwa spotkał odpływających szabrowników. Kupił ich usługę i kazał zająć dom. Dziś pojawił się i powiedział, czego mają szukać... Słyszycie? — Robią remont — kwaśno stwierdził Jajco, od jakiegoś czasu wsłuchując się w odgłosy dochodzące z domu. — Walenia młotem w ściany nie wyjdą gospodarstwu na dobre. Narzędzia przywiózł nasz milusiński w worku żeglarskim. Widziałem. — A co my robimy? Jajco zmarszczył czoło. Wciąż przysłuchiwał się odgłosom z zewnątrz, ale teraz wstał i zbliżył ucho do opadającego dachu. — Co robimy? — zastanowił się. — Nie uciekniemy stąd wszyscy. Ktoś musi wezwać pomoc, ale tak, żeby się dranie nie zorientowały — Kto? I jak? Jajco westchnął i jednym ruchem otworzył świetlik w dachu. Sięgnął i złapał za rękę kogoś, kto nagle krzyknął. Po chwili w okienku pojawiła się wystraszona twarz. — Pucek! — wrzasnął Pchełka i rzucił się do otworu. — Myślałem, że cię już nie zobaczę. Chłopak leżący na dachu nie odrywał jednak wzroku od twarzy Jajca. — Żyjesz! — ucieszył się w końcu. Widocznie poprzedniego wieczoru w myślach pożegnał się już z przyjacielem. — Skryłem się na strychu. Jest ich czterech, jeden śpi. Dwa pontony. Facet w oknie. W ciągu piętnastu sekund przekazał zupełnie przyzwoitą porcję informacji. — A CB-Radio z akumulatorem? — Schowane. Miałem dwie odpowiedzi. Ale też zalani. Postarają się podać. 111 Jajco tylko skinął głową. — Próbuj dalej. Czekaj! — skoczył do koszyka babci Balbiny i oderwał kawałek chleba. — Masz. Wracaj i nadawaj! Pucek nic nie odpowiedział. Po prostu wycofał się. Marta wstała i pobiegła za parawan. Tylko Pchełka podszedł do Jajca. — Masz wypisaną na twarzy rezygnację. Czy to znaczy, że pozostaje nam czekanie? Jajco skinął głową i pochylił się do apteczki. Wyjął z niej siedem wąskich pałeczek długości piętnastu centymetrów. Sześć białych ułożył w prawej kieszeni, żółtą schował do lewej. — Tylko czekanie... — powtórzył. Chciał, żeby wszyscy w to uwierzyli. ROZDZIAŁ SIÓDMY • Szalik Kośmy • Pierścień Agaty • Już dziesięć • Chrzest z wody • Głupie pytanie • Film, proszę • Jak hieny grobowe • Ostatnia rada • Siedem bombowych lasek • Klik zza drzwi 1 — Walenie w drzwi nic nie da. Zaryglowali nas i już! — stwierdziła Agata, klęcząc przy swoim ojcu. — Tato, tato, trzeba było leżeć spokojnie... — pochyliła się i na chwilę rozluźniła opaskę uciskową na ramieniu mężczyzny. Dionizy jeszcze raz mocno kopnął w drzwi. — Wody nam potrzeba! Kobieta mi urodziła syna, musi się umyć! Wody! Był tak spocony, jakby przez ostatnie cztery godziny to on krzyczał, parł i przeżywał katusze. Ale z jego brudnej twarzy bił blask, jakiego dotąd Jajco nie widział. Mężczyzna przestał się bezradnie rozglądać i miotać na boki. Poczuł się potrzebny, czegoś dokonał, miał cel. Jajco zmarszczył brwi, po czym odwrócił się do Agaty. — Jest jakaś wolna pielucha? Kobieta bez słowa podała mu, o co prosił. — Potrzebny mi jeszcze ten szalik, który masz na szyi. Znów się nie odezwała. Zdjęła z szyi szal, którym przed kilku godzinami owijała swojego ukochanego psa. Wyciągnęła rękę. — Widać ślad — powiedział Jajco, delikatnie ujmując jej dłoń i przyglądając się jasnej obręczy na palcu. — Jest dla ciebie bardzo ważny? Wiedziała, że pyta o pierścionek. Jej oczy znów się zaszkliły. — Jest? Był... 8 — Bezlitosna fala 113 — Nic nie musisz mówić — spłoszył się Jajco i poczuł, że na jego policzki występuje znienawidzony rumieniec. — To nie moja sprawa. Wstał i podszedł do belki podtrzymującej strop. Biegła od szczytu dachu aż do krawędzi pod kątem czterdziestu stopni. Dotknął jej dłonią i poczuł, że na palcach zbiera się strużka wody. Dach nie był wzorowo szczelny. Na szczęście. Zawiązał szalik dokoła belki i owinął go wokół drewna tak, jak owija się nogę bandażem. Drugą połowę zwiesił swobodnie w dół. — Nie twoja sprawa—łagodnym głosem podjęła temat Agata — ale ci powiem. Dostałam go od Andrzeja, mojego narzeczonego. Prawie narzeczonego. Chciał się ze mną ożenić, ale... —jej oczy znów się zaszkliły — ale zginął w wypadku. Na strzelnicy wojskowej. Teraz wiesz, że mi było żal... Teraz wiedział. Dziadek Klemens odwrócił głowę w stronę Jajca i poruszył ustami. Był osłabiony, choć już nie krwawił. Jajco szepnął coś do Pchełki i pochylił się nad starszym mężczyzną. — Pamiętaj, synek, od dzisiej nie mów o mnie pan Klemens, ino... — zaczerpnął ze świstem powietrza — ...ino dziadek Klemens. Jestem dziadek— uśmiechnął się. Jego blada, niemal szara twarz ożyła na sekundę. — Zawołaj mi Dyzia. Ino gibko, bo mi się czas kończy. Jajco chciał powiedzieć coś w rodzaju: Co też pan opowiada! Zrezygnował jednak i podszedł do parawanu. Elżbieta leżała na posłaniu z siana, od którego dzieliło ją tylko jedno prześcieradło. Ubrana była w długą koszulę nocnąi przykryta kocem. Pod głową miała zwinięty płaszcz. Jej twarz nie nadawałaby się na okładkę czasopisma. Spocona, załzawiona, otoczona strąkami włosów, wymagała trochę pracy. Ale nie to przykuwało uwagę. Obiema rękami przytulała do piersi maleństwo zawinięte w kilka pieluch. Obok czekał specjalny powijak. Z tej strony strychu było ciepło, szmatami i ubraniami udało się zapchać większość szpar. Mimo wysiłków nie były to jednak warunki godne końca dwudziestego wieku. Chłopak tylko rzucił okiem na czerwone plamy na rękach kobiety. Takie same, jak na dłoniach babci Balbiny, która odpoczywała teraz oparta o stertę palików. Uśmiechnął się do Elżbiety, odpowiedziała słabym grymasem. Była 114 zmęczona, ale Jajco nie był pewien, czy on sam kiedykolwiek będzie w stanie zrozumieć, jak bardzo. Może, jeśli kiedyś będzie miał własne dzieci, będzie świadkiem ich narodzin... Spojrzał na Martę. Spod podwiniętych rękawów wystawały delikatne, opalone ręce. Mimo opalenizny zobaczył wyraźnie poprzeczne rzędy sińców. Elżbieta musiała mieć wielką siłę, jeśli jej zaciskające się dłonie potrafiły zostawić takie ślady! — Jak się czujecie? Wszyscy? — zapytał, patrząc w oczy młodej matce. — Jestem szczęśliwa. Chciałabym... Zawołaj Dyzia. Chcę mu podziękować. Myślałam, że... A on był taki dzielny. Dyzio! Jajco wycofał się i machnął na Dionizego. — Tatuś, żona cię prosi! Młody tatuś uśmiechnął się, ale zaraz wskazał za siebie, na drzwiczki. — Jak dorwą tych drani, to im powyrywom... — Wiem, co im zrobisz. Na razie idź do żony. — Już, kończą godać z ojcem. Faktycznie — była to rozmowa ojca z synem. Podali sobie dłonie jak dwaj twardziele, trzymali je długo w mocnym uścisku, potem Dionizy pochylił się do dziadka Klemensa i wtulił na chwilę głowę w jego zdrowe ramię. Jakie to inne od ich codziennych politycznych przepychanek! Jajco podszedł do babci Balbiny i wyjął zza jej pleców trzy półmetrowe paliki. Resztką żyłki wyjętąz kieszeni związał je w trójnóg, po czym rozerwał pieluchę na pół wzdłuż przekątnej, jednąz połówek dzieląc ponownie na dwie równe części. Tak powstały trzy trójkąty. Pchełka przyglądał mu się z zaciekawieniem. — Nie stój jak słup, tylko wyjmij z apteczki węgiel drzewny, ten na problemy żołądkowe. — Masz problemy z żołądkiem? — E... Wyjmij wszystko i pokrusz w woreczku. Ale nie na proszek, tylko zostaw raczej ziarna — instruował Jajco, zawiązując tetrowe trójkąty na trzech poziomach. Potem pochylił się i rozgarnął siano. Z desek zebrał na dłoń co czystsze szczypty piasku i rozsypał je równo na środkowym piętrze piramidki. Na górze ułożył stosik drobnych wyschniętych trawek i słomy, a na dolną pieluchę wrzucił cały przygotowany przez Pchełkę węgiel drzewny. —Maszdla mnie jakąś robotę?—spytała Marta, odgarniając jasne włosy za lewe ramię. Cała promieniała, jakby sama szczęśliwie urodziła syna. 115 — Jasne, sierżancie. — Tylko nie próbuj kazać mi spać, bo cię zdzielę, jak babcię kocham, zdzielę czymś ciężkim! Jajco uśmiechnął się i zamrugał. Poczuł się zmęczony. Zielone oczy Marty błyszczały w promieniach świec i rozbrajały go, po prostu rozpływał się w nich i miał ochotę porzucić wszystko, tylko siedzieć i patrzeć w nie jak idiota. Co to Pchełka mówił? Że twardzielem Jajcem Marta nie może się zaopiekować, więc musi mieć kogoś takiego jak Elżbieta? Bzdura! Właśnie przyszedł czas oddania się w ręce kogoś opiekuńczego! — Jeszcze nie... — szepnął do siebie, nie poruszając ustami. — Co: jeszcze nie? — zainteresowała się dziewczyna. — O, eee, nic! Mam dla ciebie zadanie specjalne. Schowaj gdzieś tę zabytkową skrzynkę, bo następnym razem, gdy gość tu wparuje, znajdzie ją bez dwóch zdań. — A dlaczego po prostu mu jej nie oddamy? Popłynie sobie w siną dal ze swoimi śmierdzącymi aferami, a my... — ...a my z kulkami w czołach spokojnie poczekamy na ratunek. Przepraszam — rozłożył dłonie, widząc szeroko otwarte oczy. — Ale to jeden ze scenariuszy. Ten gość nie jest zwykłym szabrownikiem. Marta tupnęła. — A kto przy tobie może się okazać kimś zwykłym?! Gdzie tylko się ruszysz, przyciągasz do siebie porywaczy, bandziorów, nawiedzonych świrów, złodziei albo szabrowników. I każdy jest do tego wyjątkowy. Albo wyjątkowo brutalny, albo wyjątkowo nawiedzony. Masz w sobie jakiś magnes czy co? Mówiąc to, żywo gestykulowała; teraz splotła palce dłoni i nerwowo stukała nimi w podbródek. — Może i tak...? — zastanowił się Jajco, ustawiając skonstruowany przed chwilą filtr wody pod zwisającą końcówką szalika. Odnalazł porzuconą butelkę po coli light i posługując się wystającym z desek gwoździem, obciął jej górną część. Tak uzyskane naczynie podstawił pod filtr. Woda ściekająca po szaliku zaczynała już kapać. — Może i tak? — powtórzył. — Może przyciągam takich ludzi? Bo ja wiem? Widocznie tak — odwrócił się do kuferka i sięgnął po kilka kartek. — Może taka dziewczyna jak ty powinna sobie znaleźć kogoś spokojniejszego? Przemyśl to sobie. A na razie, jeśli możesz, ukryj skrzynkę. Patrzyła jeszcze długą chwilę w jego twarz, ale nie odezwała się. On też nie miał już siły. O co jej chodzi? Stara się, jak może, zabiera ją 116 w najodleglejsze miejsca, żeby znaleźć trochę spokoju. A teraz co — ma założyć ręce i czekać, aż Zawodowiec przyjdzie z jego własnym nożem i poderżnie im gardła? Może nie chcieć zostawiać świadków... Dostał już film, może się czuć bezpieczny. Przez chwilę panowała względna cisza. Deszcz bębnił po dachu, dom wypełniały odgłosy stukania, jakby nastał czas inwazji potężnych dzięciołów. Wtem zza parawanu dobiegł płacz. Najpierw spokojny, słaby, potem coraz głośniejszy. Syn Elżbiety z opóźnieniem oznajmiał światu, że liczba uwięzionych przez powódź domowników wzrosła do dziesięciu. 2 — W tamtym zaklęciu — szepnął Jajco wprost do ucha Pchełki. Niezależnie od swoich poglądów za nic nie chciał obrazić kogokolwiek. — W zaklę... Panie Jajco! — obruszył się Pchełka, z trudem jednak powstrzymywał uśmiech. — Gdyby to słyszała babcia Balbina! To są słowa związane z chrztem świętym. Dokonuje się przed tobą, że tak powiem, awaryjne przyjęcie duszy w poczet potencjalnych przyszłych mieszkańców nieba. Tak zwany chrzest z wody. Którą zresztą sam ładnie przefiltro-wałeś... —Ale zaklęcie pomyliła! — upierał się Jajco, wciąż chowając się w cieniu za belką. Mrok wieczoru ukrywał ich prawie idealnie, żadne światło nie przeciekało już przez deski czy świetlik w dachu. Tylko świeczki odpalane po kolei od siebie pozwalały podtrzymać płomień, kiedy złoczyńca pod krawatem — szef trójki z fiata — przyszedł zabrać im butlę z gazem. Teraz pięć świec stało na deskach ułożonych wokół Elżbiety i dziecka. Pchełka odchrząknął. — Nawet jeśli pomyliła jakieś słowo, nic takiego się nie stało... Jajco kiwnął głową. — Wiem, że się nie stało, ale oni mogą pomyśleć, że się stało. Pamiętam, że uczyli mnie na religii całej liturgii. Tam trzeba było wyklepać niektóre rzeczy na pamięć. To się, kurza twarz, niczym nie różni od szamańskich zaklęć albo średniowiecznej magii. Spluń trzy razy przez ramię, zrób znak krzyża, powiedz siedem razy od tyłu magiczną regułę, a stanie się cud... 117 — Z łaski swojej zachowaj to dla siebie. Też nie sądzę, aby Bóg, kim czy też czymkolwiek jest, zwracał uwagę na zachowania magiczne i obrażał się za zmianę kolejności słów. Ale tym ludziom to jest potrzebne, i nie sądzę, abyś nie był w stanie zrozumieć ich motywacji. Jajco tylko wzruszył ramionami. Zwątpił we wszelkie religie, magie, zaklęcia i kościoły, kiedy przed laty jego ojciec zginął w tragicznym wypadku. Spłonął żywcem w samochodzie i żaden bóg nie wyciągnął do niego ręki. Mały Jacek uznał wtedy, że nawet jeśli tam, w górze, siedzi na tronie jakiś brodaty król, to on, mały zapłakany chłopiec, nie będzie padał na kolana przed kimś, komu nie chciało się kiwnąć palcem, by uratować najwspanialszego człowieka świata. „Nie odzywaj się więcej do mnie" — wyszeptał wtedy zamiast ostatniej wieczornej modlitwy. I on sam nigdy więcej nie odezwał się do żadnego boga. Płynące lata upewniały go tylko w przekonaniu, że miał rację. Kończyli, kiedy trzasnęły drzwiczki na strych. Do wnętrza wpadł promień latarki, omiótł wszystkie kąty, między innymi ten, w którym przed kilku godzinami stała zabytkowa skrzynia. Mężczyzna zgasił latarkę i podszedł do zgromadzonych. Postawił za nimi butlę z gazem i przeżegnał się ukradkiem. Ponieważ Jajco stał najdalej od centrum wydarzeń, człowiek położył mu rękę na ramieniu. Jego głos nagle stał się łagodny. — Butlę macie na pół godziny. Potem zabieram. Jakie imię? — ruchem głowy wskazał dziecko. — Piotr—odpowiedział Jajco, zerkając na małe wiaderko przyniesione przez mężczyznę. A ten uniósł rękę i stuknął palcem w pojemnik. — To prawie resztka wody. Ale ten łysek się uparł, że jak jest małe dziecko, to mam wam zanieść. — Mamy wodę — Jajco odszedł od grupki, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenie Pchełki. Filtr działał powoli i wszyscy chodzili spragnieni! — Sprawdzę tylko, czy mam tabletki odkażające... Schylił się i otwarł klapę swojej apteczki. Pogrzebał chwilę i z małej buteleczki wysypał na dłoń pięć białych krążków. — Tak, mamy, może pan zabrać to z powrotem. — Jak tak, to zabieram — wyraźnie ucieszył się mężczyzna. — Tylko jeszcze jedno — Jajco zniżył głos do szeptu i zbliżył się do przestępcy. — Słyszę, że czegoś szukacie. Jak znajdziecie, puścicie nas? Znaczy: zostawicie tu i pójdziecie sobie? 118 — Jasne. A co myślisz? — roześmiał się człowiek z wiadrem ale zaraz spoważniał i wyszedł. Jajco skinął głową. Przecież wcale nie chodziło mu o odpowiedź na idiotyczne, dziecinne pytanie. Podbiegła Marta, za nią Pchełka. Oboje, jak w teatrze, stuknęli się w czoło. — Odwaliło ci na starość, panie Jajco? Po co mu oddałeś wodę? — Jest potrzebna! — Węszę tu jakiś kolejny twój podstęp! Jajco powoli skinął głową. — Tak. Woda mogła być na przykład zatruta. Wolałem nie ryzykować. — O, Boże!— zachwiała się Marta. — Ty wszędzie widzisz pułapki! Opanuj się. To na pewno była zupełnie dobra woda. — Była. Czas przeszły pasuje tu jak ulał. Spojrzeli na niego jak na idiotę. A Jajco dokładnie wytarł dłonie o wilgotne spodnie i zakodował sobie, żeby nie zbliżać palców do ust. Bo przecież tabletki, których przed chwilą się pozbył nie miały nic wspólnego z odkażalnikiem. 3 — Zgaś to, bo załatwia cie bykiem! Jajco zdmuchnął świeczkę i przymknął okienko. Dobre i to. Skoro facet w skórze nie grozi już pistoletem, tylko pobiciem, musiał dostać zakaz strzelania. Huk narastał, aż stojąc w całkowitej ciemności zobaczyli nad sobą potężną maszynę oświetloną kolorowymi lampami pozycyjnymi. Po sekundzie jednak cały obraz zniknął, bo oślepiło ich białe światło reflektora skierowanego z helikoptera pionowo w dół. Wdarło się przez brudny świetlik, pogłaskało grupkę ludzi, po czym zniknęło, oddalając się wraz z hukiem rotorów. Śmigłowiec poleciał dalej, a jego załoga odnotowała pewnie w raporcie, że w kolejnym gospodarstwie nie ma śladów ludzi. Mogą tu już nie wrócić. Jajco przez chwilę zastanawiał się, czy w ciemności nie zaatakować 119 bandyty. Walka trwałaby tyle, co zadanie jednego porządnego ciosu. Tylko co potem? Nie, należy jeszcze trochę poczekać. Nie ma jak pomoc natury. — Nie świecić niczym. Latarka tyż wom biera. Kaj ona jest? — Już i tak ledwie świeci... — Dawej, nie targuj sie, bo mi kawa stygnie! Szlag mie trafia na to noszenie tyj butli tam a nazod. Sie z wami certolą, jakbyście nie wiem co byli. Pomruczał jeszcze przez chwilę, ustawił butlę na deskach i wyszedł, mijając się w drzwiach z Zawodowcem. Ten odczekał, aż zupełnie ucichnie huk silników helikoptera, i dopiero wtedy zaświecił swój reflektor. Snop padł prosto w twarz Jajca. — Film proszę. — Słucham? — Jajco udał głupiego. Marta, Pchełka i Dionizy mieli rzeczywiście głupie miny. Przecież nic nie wiedzieli. — Film, kolego. Z aparatu wyjąłeś kodaka sto. A mój człowiek żalił się, że zrobiliście mu zdjęcia w ciemności. Bez lampy. Gdzie więc jest tamten czuły film? Jajco szybkim ruchem pochylił głowę, uniósł ją i z uśmiechem rezygnacji rozłożył dłonie jak kapłan. Wreszcie klasnął trzy razy, szeroko rozkładając dłonie. Kątem oka dostrzegł, że Marta przymyka oczy, z dezaprobatą łapiąc się za czoło, Dionizy marszczy brwi, a Pchełka zakłada ręce do tyłu. — Pan jest fachowcem. Pan nic nie przeoczy. Co pan robi w takiej dziurze? — zapytał, jakby rozmawiali w kawiarni. Kosztowało go to jednak wiele wysiłku. Gdyby nie cała siła woli, jąkałby się i telepał bez opamiętania. — Miło mi, że ktoś mnie docenia. Jan Rollholz — wyciągnął dłoń, a Jajco poczuł wielką kluskę w gardle. — Pracuję. Zajmuję się handlem nieruchomościami. I uwierz mi, za potężne deutschmarki. Ale ty jesteś także bystrym młodzieńcem. Cóż więc robisz w takiej dziurze? — Odpoczywam. Jestem na wakacjach — odrzekł i skinął głową. Och, jacy my jesteśmy wytworni! Jak tam u pana, czy wszyscy zdrowi, jak interesy? Co za cholerna farsa! Ale trzeba wytrzymać, od tego zależy zwycięstwo. Od jednego żądania, które teraz powinno paść. — No cóż, przykro mi, że spotykamy się w takich okolicznościach... Czy zechcesz mi teraz oddać autentyczny film, abyśmy sprawę mieli już zamkniętą? 120 Pchełka spojrzał w twarz przyjaciela. Wiadomo, co pomyślał. Ten film może być kartą przetargową, może być polisą ubezpieczeniową! Facet nie może zrobić im krzywdy, nie wiedząc, czy za miesiąc ktoś przypadkiem nie znajdzie kliszy. Zawodowiec nie ryzykuje więcej niż to konieczne. — Tak. Chodźmy — odparł po chwili Jajco. — Coś ty, człowieku. Jak pragnę suszy doczekać, co ty robisz?! — niski chłopak rzucił się na niego. — Tak po prostu oddasz film? — A co, mam się upierać, puszyć, aż ten miły pąn przystawi ci znów lufę do głowy? I jeśli uzna to za konieczne, pociągnie za spust A potem wyceluje w Martę. O to ci chodzi? — Cieszę się, że umiesz przewidywać rzeczy nieuchronne. —Znów ukłon. — Chodźmy więc. Jajco już gdzieś kiedyś słyszał te słowa. Zawodowcy wszędzie są podobni. Pchełka jeszcze przez chwilę trzymał przyjaciela za rękę. Potem zluzował uchwyt i mrugnął prawym okiem. Mrugnął i uśmiechnął się szelmowsko! Odstawił cały ten cyrk, doskonale czując, że Jajco szykuje nowy podstęp. Cały Pchełka. 4 — To nie pudełka. — Więc? Jajco bardzo powoli sięgnął do lewej kieszeni. Poruszając tylko palcami, wyjął jedną z siedmiu plastykowych lasek, ściskając mocno nadłamał jej koniec i wsunął za kaflowy piec, o który się opierał. Potem zacisnął palce na końcówkach wszystkich pozostałych. Chemia zaczęła działać. — To trumny. W pobliżu rozmyło cmentarz. Tędy się nie dostanę__ dodał szybko, udając, że nie zauważa wyrazu zaszokowania na twarzy Zawodowca. A więc coś go jednak rusza. — I one tak pływają? Nikt tego nie zbierze? — Nas też nikt nie zbiera, a chyba jesteśmy ważniejsi? — Jajco bez pytania wyszedł z pokoju. Następna laska czekała na swoją kolej wsunięta w rękaw bluzy. — Zobaczymy, jak to wygląda z góry. 121 Wcale nie wyglądało i chłopak doskonale o tym wiedział. Po drodze zostawił jednak niespodziankę w korytarzu. —A może opuścisz się na linie ze strychu? — zaproponował Zawodowiec. Był niemal jowialny. — O, nie! Tam są szczury. Co to, to nie! Zwłaszcza jeden szczur. Sporych rozmiarów, chudy, siedzi przy nadajniku CB i próbuje wezwać pomoc. — Więc? Wchodzisz jednak do wody? Bo ja z filmu nie zrezygnuję. Przyszedł czas na kolejny akt komedii. — O, kurza moja gęba, przecież panowie mają ponton? — trzasnął się w czoło o wiele mocniej niż przedtem Marta i Pchełka. — Podpłyńmy tam po prostu i tyle. — Fakt. A więc chodź. 5 — Zmarzłem na kość. — Rozumiem. Ale otwierasz drugątrumnę. Twoja wina, że nie pamiętasz, w której go zostawiłeś. Pamiętał doskonale. W poprzedniej znalazł niemal zmumifikowane ciało kobiety. Ostro wystające kości policzkowe i puste oczodoły zasypane były resztkami białych włosów. Cała twarz obciągnięta wysuszoną, popękaną skórą sprawiała wrażenie rekwizytu z taniego filmu grozy. Tyle że ani skóra, ani żółte, przerzedzone zęby nie były wytworem ludzi od efektów specjalnych. To była sama natura. Starał się niczego nie dotykać. Pchełka pewnie wymieniłby tysiąc bakterii, jakimi można się zarazić w takim miejscu. Jajco uznał, że wystarczy mu wiedzieć, że jest ich tysiąc. O tysiąc za dużo. Kiedy zamykał wieko, wysunął z rękawa plastykową laskę, przepraszając w duchu wszystkich, których w ten sposób urazi. Drugie wieko podniosło się łatwiej. Ponton przylgnął do ściany podobnie jak trumny, nie było więc problemu z podważeniem pokrywy ostrym nożem. — Mam go! — syknął i sięgnął ostrożnie w głąb. Ujął w dwa palce kasetę z filmem i podał mężczyźnie. Ten wyjął z kieszeni szerokich spodni chustkę do nosa i zawinął film, wcześniej oglądając go uważnie. — Tysiąc sześćset, ilford. I po co było mnie oszukiwać? A na tym kodaku co jest? 122 - Nic, absolutnie nic! To znaczy... — zająknął się — jakieś takie nasze fotki z lasu. Mężczyzna zaświecił mu w twarz. — Po pierwsze, oddaj nóż. Dziękuję. Po drugie, pozwolisz, że jednak wezmę tamten film także. Coś za szybko mi odpowiedziałeś. A weź sobie, głąbie, weź! I tak nic na to nie poradzę. — Możemy już wracać? Jest mi zimno. — Jasne, chłopcze. Swoje zrobiłeś — mężczyzna oświetlił wieko zamykanej właśnie trumny. — A tu faktycznie wieje chłodem. Jajco miał głęboko gdzieś chłód. Czuł, że i tak łapnie go jakaś grypa. Przynajmniej grypa. Ale teraz chodziło o czas. Za pół godziny wolał być jak najdalej od pokoi, korytarza i trumien. 6 — Nie umiem. Nie da się umieć wszystkiego. Nie da się nauczyć rzeczy niewykonalnych. Nie da się pomóc komuś, kto umiera. A dziadek Klemens umierał. Kiedy Jajco wrócił na stryszek, liczył się z tysiącami pytań i wyjaśnianiem wszystkiego, co robił. Chciał jakoś tego uniknąć, ale nie za taką cenę. Wszyscy stali nad starszym mężczyzną, który został przeniesiony na posłanie, dotąd zajmowane przez Elżbietę. Ubrana w gruby dres, przyklękła właśnie nad teściem i podała mu małego Piotra. Teraz dopiero Jajco zastanowił się, jak udało im się rozpalić ogień. — Tak samo — wyjaśnił Pchełka. — Przynieśli nam piecyk. Krąg świec płonął dookoła, sprawiając iluzoryczne wrażenie ciepła, spokoju i bezpieczeństwa. Jajco pochylił się nad mężczyzną, ale nie był w stanie pomóc. Opatrunki były czerwone, ale dziadek Klemens nie stracił tyle krwi, żeby gasł z jej braku. To wyniszczony organizm odmawiał posłuszeństwa w chwili stresu, emocji i braku należytej opieki. W oczach mężczyzny malował się jednak spokój. Powolnymi ruchami rąk objął dziecko i przytulił je do siebie. Piotruś otworzył oczy, ale nie płakał. 123 — Mam wnuka — oświadczył mężczyzna i rozejrzał się, aby sprawdzić, czy wszyscy słyszą. — A ty, matka, masz prawnuka. Ciesz się! Teraz dopiero Jajco spojrzał na starą kobietę. Zmarszczki na jej twarzy pogłębiły się, oczy zapadły, wąska kreska ust niemal zniknęła. Ale nie płakała — jakby dawno już wyczerpały się jej zapasy łez. Trzymała w dłoni różaniec i co chwila przesuwała w drżących palcach jeden paciorek. Dziadek Klemens nabrał powietrza w płuca, skrzywił się, po czym wstrzymał oddech. Dionizy ukląkł przy nim i pochylił się, patrząc mu w oczy z odległości dwudziestu centymetrów. — Co, synek, kłopoty z oczami? — odezwał się nagle leżący, z sykiem wypuszczając powietrze. — Terozki ty tu będziesz rządził. — Nie godej tak, ociec, poleżysz trocha i wydobrzejesz! — Zaś sie ze mnom swarzisz? — zganił go ojciec. — Jak ci godom, że umierom, to umieram. Raz sie ze mnom zgódź bez kwynkania. Dionizy zamilkł. Złapał tylko ojca za rękę. — No, tak lepij. Suchej, bydź lepszy niż jo dlo swojej. I, Dyzio? — No? — Cieszą sie, żeśmy coś w końcu zrobili razem. Ty i jo. Że my pomogli przijś na świat twojemu synowi. Pamientej, powiedz mu ode mnie, żeby sie nigdy nie poddawoł. Nigdy. I wos wsziskich to dotyczy tyż. Odbudować, żyć normalnie. Nie poddawać... Głos słabł, powoli zanikał, aż stał się niesłyszalny. Wreszcie i usta przestały się poruszać. Dziadek Klemens przymknął oczy, jakby chciał chwilę odpocząć. I tak już pozostał. Jajco objął Martę i odwrócił głowę. Wiedział, co teraz będzie. Płacz, jęk, wołania. Tak się musi stać. I stało się. 7 — Mówię ci: nie! — Dlaczego? — zapytał Pchełka i spojrzał w uchylony świetlik strychu. Głowa Pucka zwisała z niego jak piłka na drucie. — Bo on chce wszystkich zabić — oznajmił Pucek, po czym zacisnął powieki. — Słyszałem. 124 Jajco nerwowo spojrzał na zegarek. Jeszcze jakieś pięć minut. Zapalniki chemiczne nigdy nie są idealnie dokładne. — Nic nowego, kurza twarz — powiedział ku przerażeniu pozostałych. Tylko babcia Balbina nie brała udziału w naradzie — wyczerpana spała blisko swojego syna. — Nic nowego, że chce nas zabić? — zdziwiła się Marta. — Bo? — Bo ja wiem, kto to jest Jan Rollholz — wyszeptał Jajco. — Jest poszukiwany przez policję niemiecką, polską i francuską oraz przez Interpol. Brodacz opowiadał, że facet ma na sumieniu przynajmniej jedenaście osób. Znaczy: o tyle go oskarżają, a ile jest na pewno, nie wiadomo. — I tak po prostu ci się przedstawił? — W tym problem. — Bo? — Zawsze się przedstawia tym, których zamierza zabić. Dwóm udało się uciec, więc wiemy, jak to wygląda. Dionizy złożył ręce i uniósł oczy. — Matko najświętsza, co ty chopie opowiadosz...? To tylko na filmach som takie rzeczy! Jajco wzruszył ramionami i znów zerknął na zegarek. Jeszcze trzy minuty. — Czemu Rollholz mówi po polsku? — chciał wiedzieć Pucek. — Bo to Polak — odparł Jajco. — Piętnaście lat temu wyjechał do Niemiec i przetłumaczył swoje nazwisko. Wyszło mu to na dobre. Rollholz brzmi o wiele poważniej niż Wałek. — Wałek? Rollholz to wałek? — Dionizy nie mógł uwierzyć. — Wałek do ciasta — sprecyzował Pchełka i skinął głową. — Ile mamy czasu i co robimy? — spytał, odwracając się do Jajca. — Nie patrz tak, tłumaczyłem ci przecież. Mam irracjonalne zaufanie do twojego szczęścia. Nie zawiedź mnie. — Wiśta-wio, łatwo powiedzieć — Jajco przypomniał sobie kwestię z filmu. — Nie, ja nie o to... Skąd, mamucie opierzony, wiesz, że coś mamy robić? Przecież nic nie mówiłem! Pchełka przecisnął się przez zaciekawionych domowników i spojrzał na przyjaciela. — Od kilku minut spoglądasz na zegarek, jakby nieubłaganie zbliżała się pora twojej randki. Ale nie umówiłeś się na randkę, bo jedyna dziewczyna, jaką w ogóle zauważasz, stoi wciąż koło ciebie. Jajco mlasnął i przechylił głowę. Chciał zrobić jeszcze coś niezwykle 125 naturalnego, ale zabrakło mu pomysłów. Więc tylko znów spojrzał na zegarek. Dwie minuty. — A propos dziewczyny — Pchełka uniósł palec. — Dałeś jej już...? Jasne, oczywiście! Pomiędzy taplaniem się w rynsztoku a otwieraniem trumien! Idiota! — Idiota! — powtórzył na głos i odwrócił się do pozostałych osób. — Słuchajcie. Za jakieś dwie minuty może się tu zrobić gorąco. To znaczy — w domu i w okolicy. Musimy zatarasować wejście, najlepiej tym wielkim regałem — wskazał palcem. — Potem będę zmuszony wyjść okienkiem i coś sprawdzić... Nazywanie tego sprawdzaniem nie było najtrafniejsze. Ponieważ sam zaczął przesuwać regał, pozostali mężczyźni pobiegli mu pomóc. — A co się stanie? — chciał wiedzieć Dionizy. W ślad za nim Agata zadała identyczne pytanie. — Może być trochę smrodu i huku, ale nic nie zniszczę. — Nie rozumiem — mina Agaty potwierdzała jej słowa. Miała prawo nic nie rozumieć. — Przygotowałem niespodzianki. Żeby mu się nie udało. — Nas zabić? — cicho spytała siostra Dionizego. — Właśnie — potwierdził Jajco. — Nie podchodźcie do drzwi ani do okienka i nie otwierajcie, choćby nie wiem co się działo. Tu chodzi o wasze życie. — A ty? — A ja? Będę się opalał na dachu — wskazał małe okienko i podskoczył, żeby dosięgnąć krawędzi. — Opalał? — usłyszał jeszcze słowa Agaty. — Co on mówi? Przecież jest prawie noc... Ucieszył się, że Marta z Pchełką nie dogadywali mu, nie oponowali i nie odradzali wyprawy. W ogóle się nie odezwali. Dopiero później przekonał się, dlaczego. 8 — Zostaw CB-Radio, już nie ruszaj tego. Schowaj się. Stali na środku pochyłego dachu i czekali. Pucek nie wiedział nawet, co dokładnie się stanie, ale nie pytał. Wystarczyło, że usłyszał informację 126 o planowanej na nich zbrodni. To niemal odebrało mu rozum. Tak przynajmniej wyglądał. — Kiedy się zacznie, dostań się z powrotem na strych albo ukryj się gdziekolwiek. I czekaj. Co by się nie działo, to czekaj. Rozumiesz mnie? — Tak. W tym momencie usłyszeli pierwszy głuchy trzask przypominający pęknięcie nadmuchanej torby po cukrze w pustym pomieszczeniu. Jajco klepnął Pucka w ramię i skoczył dwa metry w dół na daszek łączący strych lamusa z domem. Przywarł do ściany tuż koło okna, przykucnął i wychylił się na ułamek sekundy. Korytarz był wciąż pusty. Zerknął jeszcze raz, po czym przesadził parapet jednym skokiem. Wtedy eksplodowały następne dwie laski —jedna w korytarzu za zakrętem, druga gdzieś na zewnątrz. Wiedział, gdzie. Właśnie dokonała się profanacja zwłok. Wstał, żeby podążyć korytarzem na spotkanie złoczyńców. Wolał ich dorwać po kolei, zanim jeszcze się zorganizują. Ale to oni zagrali pierwsze skrzypce. Zza zakrętu wypadł człowiek, który został uderzony podkową. Ślad na jego czole przybrał barwy tęczy, podłużny guz rysował się jak doklejony. Widać go było w resztkach skąpego światła przesączającego się przez chmury. To wszystko Jajco zauważył w ciągu sekundy. W następnej rozpędzony mężczyzna wpadł na niego z całym impetem, pociągając go w stronę okna. Na nic się nie zdało rozstawienie stóp i garda obronna. Nie ma chwytu na rozjuszonego wariata. Obaj przelecieli przez niski parapet. Jajco upadł na płaski dach pokryty papą. Poczuł uderzenie, jakby rozwścieczony goryl zdzielił go w plecy szeroką deską. Przez dobrą chwilę nie mógł oddychać, wciąż tarzając się z napastnikiem w kurtce. Facet był silny. Chłopak kilkoma szarpnięciami uwolnił się od dłoni zaciskających mu się na bluzie, ale te natychmiast znalazły inny obiekt zainteresowania — szyję. Jajco leżał właśnie na plecach, a napastnik siedział okrakiem na jego brzuchu. Niezbyt wygodna pozycja. Zwłaszcza dla tego na dole. Złączył dłonie na poziomie mostka i z całej siły wyrzucił je nad głowę. Mężczyzna puścił, rozkładając ręce jak ukrzyżowany. Wtedy Jajco pochylił głowę, jakby się kłaniał. Wiedział, co teraz się stanie. Zaskoczony napastnik opadał w dół, zastanawiając się dopiero nad znalezieniem opar- 127 cia dla rąk. Ale nie było już na to czasu. Z całym impetem wyrżnął twarzą w głowę Jajca. Chłopak syknął z bólu, ale zaraz zapomniał o tym, wyobrażając sobie, jak wygląda nos faceta w skórze. Wyglądał fatalnie. Mężczyzna wyprostował się i padł do tyłu, łapiąc dłońmi za twarz. Jajco skrzywił się, poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Nie jadł ostatnio zbyt dużo, ale i tego chyba zaraz się pozbędzie... Ale bandyta nie zrezygnował. — Wiesiek! Wiesiek, tutaj! Na dachu! —wrzasnął przeraźliwie i wstał, sięgając pod kurtkę. Przez chwilę grzebał tam, potem obiema dłońmi złapał się za pośladki. — Jezu, Wiesiek, bo ja już nie mogę! Rozłożył ręce i znów włożył dłoń pod kurtkę. Tabletki Jajca, wsypane do wiadereczka, wyraźnie zaczynały działać. Najwyższy czas! Jajco pędem ruszył w jego stronę. Zdążył zrobić dwa kroki, kiedy człowiek w skórzanej kurtce wycelował prosto w jego głowę. Z dachu lamusa rozległ się przerażający krzyk. Wrzask, jakiego Jajco jeszcze nigdy nie słyszał, ścinający krew w żyłach, zapierający dech i napinający wszystkie mięśnie. Wiedział, kto krzyczy. Wiedział doskonale. Ale nigdy nie wyobrażał sobie, że ONA może być tak przerażona. Marta. Mężczyzna zerknął w lewo, zupełnie zdezorientowany. Ta chwila wystarczyła, by Jajco jednym skokiem dopadł bandyty i zadał mu dwa szybkie ciosy — jeden w mostek, drugi nasadą dłoni w szczękę. Teraz tylko podciął nogi lecącego. Tuż obok upadł pistolet. Jajco wziął go do ręki, zerknął szybko na jego bok i ułożył obok napastnika. Coś zaczęło straszliwie cuchnąć. Jajco wolał się nie zastanawiać, jak wygląda teraz bielizna tego człowieka. Marta wciąż się nie poruszała, podtrzymywana przez Pchełkę. Dlatego nie protestowali. Postanowili iść za nim. Szósty zmysł — zdążył go w sobie odkryć i udoskonalić — to szósty zmysł spowodował, że nagle odwrócił się w stronę ciemnego okna. Machnął tylko Marcie i Pchełce, by się ukryli, a sam skoczył w bok, pod mur. Zza zakrętu korytarza właśnie wyłonił się elegancki mężczyzna w krawacie — przewodniczący Społecznego Komitetu Przeciwpowodziowego. Jednak pistolet w jego ręce świadczył, że ratowanie powodzian nie jest chwilowo jego zamiarem. 128 Huk wystrzału musieli słyszeć wszyscy. Kula przeleciała jednak daleko od uciekiniera, zatrzymując się w murze metr od wejścia na stryszek lamusa. Jajco nie czekał — podskoczył, zgiętymi palcami złapał krawędź dachu i podciągnął się szybko. Mógł skorzystać z łatwego wejścia na strych, którym wydostawał się Pucek, ale całkiem zniknąłby z pola widzenia ścigającego. A chwilowo nie to było jego zamiarem. Położył się na krawędzi dachu i zdjął bluzę. Ciężka, wilgotna, powstrzymywała jednak trochę napórwiatru. Teraz, wsamym podkoszulku, zadrżał. Ale nie zwracał uwagi na zimno — organizm produkował wielkie ilości adrenaliny. Jajco niemal czuł, jakby ktoś pompował mu paliwo w mięśnie. Słyszał, jak napastnik przedziera się przez okno, jak przeklina, wreszcie rozgląda się i pędzi do drzwi stryszku. Chłopak odczekał, aż mężczyzna poszarpie się trochę z zastawionym wejściem, i krzyknął głośno. Uniósł przy tym bluzę tak, by była widoczna z dołu. Natychmiast padły dwa strzały. Jeden wymierzony był za wysoko, drugi trafił w rękaw bluzy. „Będzie już do wyrzucenia" — uznał Jajco i ze zdziwieniem spostrzegł, iż powoli zaczyna się przyzwyczajać, że do niego strzelają. Daleko mu było do zachowań znanych z westernów, kiedy facet w kapeluszu i z rewolwerami dyndającymi na wysokości kolan idzie środkiem zakurzonego miasteczka i nic sobie nie robi z serii ołowianych kul lądujących mu pod nogami. Ale świadomość, że w jego stronę ktoś właśnie wymierzył pistolet, nie wstrzymywała już wszelkich funkcji życiowych, nie wyłączała słuchu, węchu, poczucia czasu i przestrzeni. Co nie znaczy, że choćby zahaczała o doznania przyjemne. Machnął ręką i rzucił bluzę daleko w bok. Zanim mężczyzna zorientował się, że próbuje zastrzelić kawałek szmaty, stracił następne dwie kule. Doskonale. Jajco złapał obiema rękami dwie nasadki utrzymujące piorunochron na krawędzi dachu. Podniósł się stosunkowo powoli, po czym natychmiast zgiął ręce, lądując twarzą na dachu. Kolejny strzał. Ile zostało w magazynku? Jeden, dwa? Nie miał pojęcia. Sięgnął do kieszeni. „Co my tu mamy? Kawałek sznurka, okruchy świeczki, plaster opatrunkowy, kilka monet, pudełko plastykowe... Pudełko! Czy zdążę podarować je Marcie?" Nie miał czasu zastanowić się nad odpowiedzią. Słyszał, że mężczy- 9 — Bezlitosna fala 129 zna skrada się w jego stronę. Wyjął więc monety, przeturlał się trzy metry dalej, na sam środek krawędzi. Był teraz dokładnie nad oknem. Znów się wychylił i zanim bandyta zorientował się, że chłopak zmienił pozycję, odskoczył w bok. Padł jeszcze jeden strzał, kula przeszła bokiem, po czym Jajco w końcu usłyszał upragniony, cichy dźwięk. Klik! Teraz wychylił się, by sprawdzić, czy złoczyńca nie założy zapasowego magazynka. Ale ten rozejrzał się, schował pistolet, po czym sięgnął po broń leżącą obok wciąż nieprzytomnego mężczyzny w skórze. Właściciela pistoletu obrzucił zaledwie przelotnym spojrzeniem. „Jak się czułeś, kiedy bandyci zaczęli grać w twojej sztuce? — będą kiedyś pytać — pomyślał Jajco. — Ucieszyłeś się, gdy robili dokładnie to, co przewidziałeś, i tak, jak chciałeś?" Nie, nie ucieszył się. Nie miał na to czasu, ochoty, warunków. Okoliczności były zbyt upiorne. Ważyło się życie dziewięciu osób. Jajco poderwał się i pobiegł na drugą stronę dachu. Tu właśnie wylądował, skacząc z krawędzi stodoły. Teraz musiał zrobić coś zupełnie innego... Na rogu dachu przewód piorunochronu łączył się z drutem biegnącym w dół, do ziemi. Chłopak przerzucił nogi i o mało nie puścił krawędzi dachu, kiedy dziesięć metrów od niego coś głośno wystrzeliło. Zerknął w lewo. Wieko drugiej trumny właśnie uniosło się, by po nie kończących się dwóch sekundach upaść, wypychając ze środka nadmiar powietrza wraz z dymem i pyłem. Nie minęło dziesięć sekund i wystrzał powtórzył się gdzieś w środku domu. I jeszcze jeden. W tym czasie po drugiej stronie dachu ktoś zaczął nawoływać. To drugi mężczyzna w skórze przeklinał i wygrażał całemu światu. Jajco nie miał czasu go słuchać. Ściemniało się zastraszająco szybko. W głębokim cieniu zsuwał się powoli po piorunochronie, przekładając ręce. Delikatnie opierał się butami o ścianę. Ale, okazało się, nie wystarczająco delikatnie. Kiedy przebył już dwa metry, hak podtrzymujący piorunochron wyskoczył ze ściany i Jajco zadyndał jak na linie. „Byle nie puścić, nie puść!" — upomniał siebie, wspominając szkolenie w Puszczy Kampinoskiej. Uspokoił rozkołysany drut i opuścił się następne dwa metry. To tu. Okno prowadziło wprost do pokoju zastawionego drabinami, stołami i wiadrami. Pamiętał, że jest uchylone. Pchnął je lekko i po chwili przełaził 130 już przez parapet. Zamknął za sobą i pół minuty oddychał szeroko rozwartymi ustami, by świstem powietrza nie tłumić dźwięków. Po domu ktoś biegał. Prawdopodobnie szukali go obaj złoczyńcy z fałszywego komitetu przeciwpowodziowego. Nie to go martwiło. Gdzie jest Zawodowiec? Grube zasłony skutecznie powstrzymywały resztki dziennego światła, w pokoju panowała więc całkowita ciemność. Chłopak rozpoczął powolną wędrówkę wdłuż ściany. Niespodziewanie wlazł na kupę gruzu. Widocznie tu też kuli, by znaleźć skrzynię. Wcześniej czy później Zawodowiec będzie jej szukał na stryszku. Zanim znajdzie, trzeba go unieszkodliwić. Uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. Trzy metry od niego wzdłuż ściany kocim krokiem podążał wyższy mężczyzna w skórze. W dłoni trzymał uniesiony pistolet. Jajco opuścił pokój i krok po kroku szedł za złoczyńcą. Nie bał się — wiedział coś, z czego tamten nie zdawał sobie sprawy. Kiedy śledzony znalazł się w świeżo wymalowanym pokoju nad wejściem głównym, Jajco wtargnął tam za nim i uderzył go mocno w kark. Zwykle cios kantem dłoni skutkuje. Tak było i tym razem. Mężczyzna z jękiem osunął się w dół. Chłopak znów poczuł ten duszący zapach. Krzywiąc nos pochylił się, nie zdążył jednak przesunąć ani odwrócić mężczyzny. Od strony drzwi usłyszał lekki stukot odbezpieczanego pistoletu. ROZDZIAŁ ÓSMY • Zemsta Marty • W ciemności • Tysiąckrotne wzmocnienie • Strzał • Oddajcie mu skrzynię • Pochodnia • Wymiana • Ostatnia laska wybucha 1 Powoli wyprostował się i uniósł ręce. Kto? Gość w krawacie czy Zawodowiec? Gość w krawacie czy... Odwrócił się i znów zaczął oddychać. Gość w krawacie. Ale gdzie się podział Zawodowiec? — Cofaj, chłopcze, cofaj! — rozkazał machając pistoletem. Jajco wykonał polecenie, aż stanął pod samym oknem. — Zerknij, czy tam aby na pewno ciągle stoi moja łódka. No, zerknij! Facet mówił z lekkim śląskim akcentem, ale daleki był od używania gwary. Przez chwilę stał spokojnie, ale zaraz zaczął przebierać nogami. Też pił kawę, pił z całą pewnością! — Stoi. Jajco zastanawiał się, jak zaatakować mężczyznę. Czy przyprawić go o zawał serca, czy może ogłuszyć jednym ciosem...? Zupełnie się nie bał. Wyjątkowo. Aż do chwili, gdy na korytarzu usłyszał czyjeś ciche kroki. Serce podskoczyło mu do gardła. Ostatnio częściej siedziało tam niż na miejscu wyznaczonym mu przez naturę! „Szybciej, działaj! — poganiał sam siebie. — Jeśli w końcu objawi się Zawodowiec, może się skończyć zabawa w ciuciubabkę." Mężczyzna pod krawatem powoli zaczynał się zlewać z tłem ciemnej ściany. Sam ustawił chłopaka pod oknem, widział go więc doskonale. 132 — I co teraz, mały zwyrodnialcu? Sprytny byłeś, prawda. Znalazłeś wszystko, co zgarnęliśmy od ludzi. Wziąłeś nam towar z bunkra, kiedy my kasowaliśmy Woźniców i Kramarzy. Co, nie znasz sąsiadów? — Machnął rękaw stronę dwóch domów na południowym wschodzie. — Oni dali się namówić na wyjazd, wszystko im zorganizowaliśmy. Ale wy nie, wasz gospodarz musiał być uparty... Ciekawe, co powie, kiedy mu oznajmimy, że wszyscy jesteście przeznaczeni do odstrzału? Trochę mi szkoda maleństwa, ale cóż począć? — Nic nie powie, idioto! — odparował Jajco. Mógł sobie pozwolić na luz — zza drzwi wyjrzała głowa Pchełki, a zaraz po nim Marty. — Pan Klemens nie żyje. Zabił go wiosłem twój popieprzony pomocnik. Zdruzgotał mu czaszkę i człowiek umarł przed trzema godzinami. Mężczyzna osłupiał, ale ponieważ Pchełka i Marta zaczęli się skradać w jego stronę, Jajco trajkotał dalej: — Nic nie da zastrzelenie mnie, co najwyżej obaj dostaniecie czapę. Złapiąwas, tego możecie być pewni. To, że ten facet odebrał mi film z waszymi zdjęciami, to jeszcze nic. My się tak nie damy załatwić... — Zobaczymy — odezwał się i wykonał niezwykle szybki obrót, po czym złapał za szyję Martę i przyłożył jej lufę do czoła. Jajco westchnął. Najbliższe mu osoby miały ostatnio zbyt częsty kontakt z lufą pistoletu. — Puść ją, to coś ci powiem. Mężczyzna zachichotał i kiwnął pistoletem w stronę Pchełki. Ten podszedł do Jajca i wściekły oparł się o ścianę. — Mam ją puścić? Nic z tego, jest zbyt miła... — znów się roześmiał i złapał lewą ręką za pierś Marty. Jajco nabrał powietrza i postąpił krok do przodu. — W tym miejscu przegiąłeś pałę... — Stój! —... obleśny ćwoku... — Ani kroku, bo strzelę! —... tępy sukinsynu... — Mówię: stój! — ... i należy ci się lanie! Jajco był metr od mężczyzny, kiedy ten wymierzył w serce chłopaka i pociągnął za spust. 133 2 — Nieskutecznie, jak na mój gust — powiedział Jajco powoli i uderzył mężczyznę w szczękę. Tę sytuację wyobrażał sobie już od kilku chwil, w wyobraźni powtórzył to zdanie dobre dziesięć razy. Zabrzmiało jak doskonale wyćwiczona teatralna kwestia. Drugi cios trafił w żołądek, a gdy człowiek próbował się wyprostować, Jajco podszedł blisko i uderzył łokciem w mostek. Bandyta zgiął się wpół, więc Jajco złapał go za krawat i pociągnął do siebie, wciąż szepcząc coś pod nosem. Uderzył znów w szczękę. Dopiero teraz bandyta wypuścił pistolet i odbił się od ściany. Jajco zastosował zdradliwe kopnięcie w żołądek i zamierzył się prawą pięścią po raz kolejny. — Dość! —wrzasnęła Marta. — Zostaw go! Dosyć, mówię! Dopiero kiedy zawisła na jego ręce, rozluźnił mięśnie i spojrzał jej w oczy. — Nie pozwolę, żeby ktokolwiek robił ci takie rzeczy — powiedział dysząc ciężko. Wreszcie było mu ciepło. — I co? Chcesz go zabić? Bo dotknął mojej piersi? Wiedziałeś, że w pistolecie nie ma naboi, tak? Przyjrzał się mężczyźnie powoli osuwającemu się na podłogę. Zabiłby go? Nie, raczej nie... A jeżeli? — Przepraszam. Wiedziałem. On wziął broń tego w skórze, a im obydwóm opróżniłem wcześniej magazynki. Przepraszam — znów machnął rękami nad leżącym, niemal żałując, że nie dał się zastrzelić. — Nie chciałem aż tak. Ale on... on cię... — rozłożył ręce. Każdy ma chwilę, w której zabraknie mu słów. Dla Jajca nadeszła właśnie teraz. Pchełka powoli podszedł do mężczyzny. — Należało mu się, Marta. Nie bądź taka surowa dla Jajca. — Aleja ci to zwrócę — odezwał się niespodziewanie bandyta i uniósł krzaczaste brwi. Oparł się o ścianę i powoli wstał. — Ty sukinsynu, ja ci to odpłacę. Ale nie przy tej damie — uśmiechnął się, choć z kącika ust płynęła mu krew. — Ona mnie obroniła. Mówiłem, że jest milutka. — Milutka? — zazgrzytała zębami Marta. Nic jej tak nie denerwowało, jak traktowanie jak zabawki. Idealna figura, twarz lalki i długie jasne włosy wielu wprowadzały w błąd. I każdy z nich ciężko tego żałował. — A co, lala, nie jesteś... uuuhhh! — Fakt, należało mu się — skwitowała Marta, kiedy mężczyzna znów 134 przywitał się z podłogą. Tym razem stracił przytomność. — To także za Kosmę! Jajco i Pchełka spojrzeli na siebie, po czym skrzywili się na samą myśl o tym, co poczuł bandyta, kiedy milutka lala z impetem kopnęła go w krocze. Pewnie rzeczywiście mu się należało. 3 To, co zrobił dotąd, wciąż było mało. Najtrudniejsze zadanie czekało ciągle gdzieś za rogiem. Może właśnie za tym? Stanął przed zakrętem i wstrzymał oddech. Żaden dźwięk nie zdradzał obecności człowieka. Ale Zawodowiec gdzieś jednak musiał się kryć! Nie przedostał się na stryszek, dachy były puste, spenetrowali też strych i całe pierwsze piętro — i nic. Jajco bardzo niepokoił się zniknięciem noktowizora. Nikt z domowników nie miał pojęcia, co się stało z urządzeniem, które w tej chwili dałoby im wielką przewagę. Nie musieliby przemykać chyłkiem między pokojami: z noktowizorem mieliby wszystkich jak na dłoni... Jajco trzymał w ręce latarkę, bał się jej jednak użyć, by nie zdradzić swojego położenia. Ale najbardziej bał się, że noktowizor wpadł w ręce Zawodowca. Kiedy Pchełka usłyszał o tym, najpierw zamilkł, aż wreszcie wystrzelił jak proca na drabinę. Nikt nie zdążył zapytać, po co pędzi na strych. Jajco jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczyma nasłuchiwał jakiegoś odgłosu. Tylko pojedyncze kapnięcia deszczu, daleka rozmowa Agaty z Elżbietą, delikatne stuknięcia i skrzypienia domu. Co jakiś czas chlup-nięcie wskazywało, że kolejny płat tynku oderwał się od ściany. Cisza. Jajco zacisnął pięści i powoli wychylił się zza rogu. W pokoju, przez który dotarł do domu z dachu, panowała absolutna ciemność. Zaświecił latarkę i szybkim ruchem postawił ją naprzeciw wejścia. Pokój pełen narzędzi i drabin zalała żółta poświata. Nie dostrzegł nikogo. Wszedł i dał się nabrać na najprostszy numer, jaki dzieci w przedszkolu uważają za przestarzały. Za drzwiami stał Zawodowiec. Jajco nie dostrzegł go ani nie usłyszał, ale to nie mógł być nikt inny. Pchełka był na górze, pewnie rozmawiał z Puckiem, Marta wiązała bandytów, pozostali domownicy, przerażeni per- 135 spektywą załapania kulki w plecy, schowali się w najciemniejszym kącie stryszku nad lamusem. Tymczasem ktoś mocno pchnął wysokiego chłopaka. Jajco usłyszał dziwny dźwięk przypominający odkorkowywanie butelki z szampanem i latarka rozprysnęła się. Ktoś zatrzasnął drzwi. Jajco stracił równowagę i wyciągając przed siebie ręce runął na stół pośrodku pokoju. Założył, że to Zawodowiec, i założył, że facet nie ma na nosie noktowizora. Gdyby tak było, chłopak mógłby od razu unieść ręce i dać się zastrzelić. Ale strzał nie padł, więc znieruchomiał, po czym bardzo powoli przesunął się w lewo. — Masz trzy minuty — szepnął mężczyzna w ciemności. — Potem zaczniemy zabawę... „Sadysta! Idiota! Drań! Dlaczego nie zastrzeli mnie od razu?" Mimo nasłuchiwania, nie wyłowił najmniejszego szmeru. Nie miał pojęcia, gdzie w tej chwili jest napastnik, w którym kącie przeczeka swoje trzy minuty. Jajco wstał i uchwycił się blatu. Poświęcił na to prawie minutę. Po kilku szkoleniach wiedział, że w całkowitej ciemności należy się poruszać powoli. Oznaczało to przesunięcie ręki o pięć centymetrów na sekundę, albo nawet mniej. Każde dotknięcie sprzętu przed sobą, z boku czy pod stopąmusiało przypominać taniec motyli. Inaczej przeciwnik usłyszy, gdzie jesteś. Kiedy podniósł się, stanął w lekkim rozkroku i zaczął zataczać rękami kręgi. Zamknął oczy, aby przypomnieć sobie rozkład mebli i sprzętów pozostawionych w pokoju. Ciężka sprawa. Wiedział, że przed sobą ma stolik, więc metr na lewo zaczyna się drabina. Za nią stos cegieł, przez który przeleciał. Tu, bliżej drzwi, sterczą na środku dwa wiadra. Uwaga na wiadra... Ruszył w stronę drzwi. W myśli liczył sekundy. Już dawno wyszło mu, że trzy minuty minęły, a mężczyzna się nie odzywał. Czy śledził go przez noktowizor? Był jeden sposób, aby poznać zamiary Zawodowca. Pochylił się i sięgnął pod nogi. Dotąd nie popełnił żadnego błędu — oddychał nosem, by nie dmuchać przed siebie, w nic nie stuknął... Blisko stopy znalazł mały odłamek cegły. Aż się spocił na myśl, co by było, gdyby na nim stanął. Zbadał lewą ręką przestrzeń przed sobą, a gdy upewnił się, że jest pusta, przez ramię rzucił za siebie cegłę. Uderzyła w meble w przeciwnym rogu pokoju. Zawodowiec zareagował natychmiast. Półtora metra od niego dwa bły- 136 ski i dwa odgłosy otwierania butelki świadczyły o zamiarach mężczyzny. Ale i podnosiły na duchu. Mężczyzna nie wiedział, gdzie jest Jajco, więc na pewno nie używał noktowizora. Kule trafiły w regał i strąciły z niego jakieś szklane naczynie, które z hukiem roztrzaskało się na podłodze. Od biedy mogło to przypominać upadek człowieka. — Czyżby? — szepnął łowca z wyraźną nutą zawodu w głosie. Teraz Jajco był pewien. Jan Rollholz to czystej wody sadysta. Był jednak zawodowcem. Jeśli nawet poruszył się, to wciąż bezszelestnie. Jajco poczuł tylko na policzku delikatny przepływ powietrza. Nie drgnął przez dziesięć minut. Dziesięć minut, które wydały się godziną. Słyszał ostrożne nawoływania Marty, słyszał, że podeszła pod drzwi. Potem ktoś szybko odciągnął ją na bok. Pchełka. On już wiedział... — Ach, nie ma cię tu! Wciąż mnie zadziwiasz, młodzieńcze! — szepnął Zawodowiec z przeciwległego rogu pokoju. Jakim cudem dotarł tam bezszelestnie w tak krótkim czasie, Jajco nawet nie próbował sobie wyobrazić. — Cóż, szkoda, że nie mam czasu bawić się z tobą dalej, ale na mnie już pora. Zdajesz sobie sprawę, że domyślam się, gdzie jest skrzynia, której szukam. Tak jak jestem przekonany, że wiesz doskonale, o czym mówię. Znalazłeś ją, to pewne. Gdybyś nie wiedział, czego szukam, nie przewidziałbyś moich ruchów. Założenie ładunków z zapalnikami chemicznymi było majstersztykiem. Brawo. A teraz wybacz, ale jak na ironię użyję twojego własnego urządzenia, by cię odnaleźć i, z przeproszeniem, pożegnać się z tobą. Jak sam mówiłeś: zawodowiec nigdy nie zadaje bólu bez potrzeby. Jednak wy wszyscy musicie pójść z dymem, sam rozumiesz... Jajco usłyszał doskonale znany dźwięk załączanego urządzenia. Kiedy prąd rozgrzeje układy, przed oczyma mężczyzny pojawi się najpierw rozmazany obraz, potem autofocus ustawi ostrość. Jajco będzie spalony. Jedyna szansa to uciec w tej właśnie chwili... Rzucił się do drzwi. Zapomniał, że na drodze stoi drabina. Uderzył w nią głową i zachwiał się. Już chciał powtórzyć próbę, kiedy zgrzytnęła klamka i wejście z hukiem stanęło otworem. Właśnie w tym momencie noktowizor winien był uzyskać moc. Za drzwiami coś pstryknęło i Jajco poczuł straszliwy ból, kiedy w oczy błysnęło mu porażająco mocne światło. Po sekundzie zapadła ciemność, ale błysk, teraz zupełnie inny, znów oślepił go na ułamek sekundy. W tym ułamku sekundy Jajco zobaczył wykrzywioną bólem twarz Za- 137 wodowca. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co się stało. Jeśli jego oślepiły oba błyski, co musiało się stacz oczami Zawodowca! Noktowizor wzmocnił przecież światło prawie tysiąckrotnie! Skoczył w stronę mężczyzny i szarpnął go za rękę z bronią. Próbował założyć dźwignię na stawy, ale wciąż było ciemno i nie od razu trafił tam, gdzie chciał. Poczuł, że dłoń z pistoletem powoli kieruje się w jego stronę. Ktoś wpadł do pomieszczenia i próbował się przez nie przedrzeć. Ktoś inny wrzeszczał... Marta! Jajco wzmógł nacisk na rękę. Usłyszał świst i poczuł, że ucho płonie mu bólem. Drugi cios trafił już w czarną nicość, bo chłopak uchylił się i zadał trzy potężne uderzenia. Dwa trafiły przeciwnika w głowę, co osłabiło jego siłę. Pistolet powoli przesuwał się z powrotem w stronę Zawodowca. „I co z tego? Jeśli nawet obrócę go, nie potrafię przecież wystrzelić do człowieka! A czy on też będzie miał takie skrupuły? Nie! Pociągnie za spust bez zmrużenia oka! Aleja tak nie mogę... Nie potrafię!" Wciąż jednak naciskał. Nagle ze zdziwieniem poczuł, że pistolet niemal sam przesuwa się w stronę klatki piersiowej przeciwnika. — Wygrałeś, chłopcze — szepnął zdyszany Zawodowiec. — Jestem za stary. Zgarniasz całą pulę... „Co? Co on powiedział?!" Błysk i huk przypominający wbijanie tępo zakończonej igły w fotel, to było wszystko, co zarejestrował Jajco. Mężczyzna zesztywniał na chwilę, po czym upadł ciężko na regał i stoczył się pod nogi chłopaka. W ręce Jajca pozostał płaski pistolet z dokręconym do lufy tłumikiem. Chłopak otworzył dłoń, jakby broń parzyła mu palce. Ktoś złapał go za rękę, ktoś mówił coś podniesionym głosem, wreszcie dwie osoby wyprowadziły go na korytarz. Tu Jajco zatrzymał się, oparł dłonie o ścianę i zwrócił resztki tego, co jadł przed kilku godzinami. — Boże, zastrzeliłem człowieka. 4 — Marta poszła po wodę, czekaj! Od półgodziny siedziałz głowąschowanąw dłoniach. Próbował sobie 138 wmówić, że musiał to zrobić, że nie miał wyboru. I że ten człowiek zasłużył na śmierć. Ale argumenty były tak blade jak jego własna twarz. Niemal czuł, jak cała krew odpływa mu z policzków, a oblicze zmienia się w drewnianą maskę. Już kilka razy był na granicy, kiedyś nawet trzymał pistolet w sytuacji: ja albo on. A jednak nie nacisnął spustu. Ktoś wybawił go z kłopotu. Ale nie tym razem. I nikogo nie mógł za to winić. Pchełka zachował się wspaniale. Przewidział, że Zawodowiec użyje noktowizora, i szybko skonstruował z akumulatora i latarki rodzaj lampy błyskowej. Gdy usłyszeli pod drzwiami, co się szykuje, on błysnął swoją lampą, a Marta fleszem aparatu. Z całą pewnością uratowali mu życie. Ale zginął ktoś inny. — Z mojej ręki... — Co mówisz? — Agata pochyliła się do niego. — Zaraz Marta przyniesie wody, coś tam musiało zostać w beczce. — Nie! — obudził się jak rażony gromem. — Tylko nie z beczki! Zatrułem wodę tabletkami przeczyszczającymi. — To dlatego tak dreptali w miejscu! — ze zrozumieniem kiwnął głową Pchełka. — I dlatego tak celnie strzelali! — Za to jeden strzelił bezbłędnie — grobowo zadudnił Jajco i znów schował głowę w dłonie. Od dziś nic już nie będzie wyglądać tak jak kiedyś. Świat się zmienił. — I strzeli jeszcze raz! — padło od drzwi. Wszyscy zerknęli zaciekawieni w tamtą stronę. Uspokojone, pogodzone ze swobodą umysły nie mogły przyjąć do wiadomości tego, co oczy posyłały do mózgu. Jajco poderwał się, ale powstrzymało go groźne warknięcie. Pchełka stał bez ruchu, podobnie jak Agata i Dionizy. Elżbieta z Piotrem na ręku wychyliła się zza parawanu, zaraz za nią wyjrzała babcia Balbina. Zbierały rzeczy, by wrócić do domu. Znieruchomiały. W drzwiach na palcach stała Marta, a przy jej głowie znów tkwił pistolet. Płaski, z tłumikiem. Mężczyzna trzymał ją za szyję i podciągał tak wysoko, że całą uwagę musiała poświęcać utrzymaniu równowagi. Działał fachowo. Bo to był Zawodowiec. 139 — Teraz grzecznie mi powiedz. Maleńka kieszonkowa latarka zbliżyła się do oczu chłopaka. Za Zawodowcem paliła się mała świeczka zabrana ze stryszku. Jajco skinął głową i westchnął. Potem zerknął na Elżbietę z dzieckiem, dalej na Dionizego, babcię Balbinę, Martę, Agatę i Pchełkę. Wszyscy klęczeli na krawędzi daszku i wpatrywali się w oczko latarki. — No, powiedz mi. Wiesz przecież. Chcę tylko mieć tę skrzynkę i odpłynę w siną dal. Zdajesz sobie z tego sprawę? Tysiące możliwości — wszystkie bez sensu. Przy każdej ktoś ryzykuje życie. Jajco nie mógł poświęcać życia tych ludzi. A Zawodowiec dobrze o tym wiedział. Ale czy wiedział, że Jajco zdaje sobie sprawę z jego prawdziwych planów? — Odpłynę, bo osiągnę to, co zamierzyłem — ciągnął swój wywód, a Jajco dygotał na wietrze, ubrany wciąż w sam podkoszulek. — Zawsze robię, co zamierzę. Myślałeś, że mnie zabiłeś? Uznałem po prostu, że koniec zabawy. Że trzeba się od ciebie na chwilę uwolnić. Sam skierowałem lufę w swoją pierś. Mam doskonałą kamizelkę kuloodporną— przez moment oświetlił dziurę w swojej kurtce, ale zaraz wrócił do oślepiania Jajca. — Teraz żałuję... — burknął chłopak. — Tak? Ale, jak mówiłem, jestem nie do zdarcia. Nie piłem z tymi patałachami — kiwnął głową w stronę stryszku, gdzie trzech zbirów wciąż bezskutecznie usiłowało uwolnić się z więzów. — Mam własną manierkę. No i zatruli się czymś, biedacy... Inaczej nie pokonałbyś ich tak łatwo. Rozstrój żołądka to doskonała broń. Brawo. Nie dałem się też nabrać na atak bombowy i nie szalałem jak idiota, gdy wypaliły twoje laski chemiczne. To sztuczka dla dyletantów. Wygrałem, choć chętnie przyznałbym ci medal Rollholza. Tylko że takich nie ma — spojrzał na zegarek. — Przykro mi będzie was... hm... zostawić. Co, nie powiesz mi, gdzie skrzynia? A może zapytamy pannę Martę? — Nikogo nie zapytasz! — wrzasnął ktoś na dachu lamusa. W momencie kiedy jak na komendę odwrócili głowy w tamtą stronę, nad krzyczącym zapłonęła spora pochodnia. — O to ci chodzi? Tego chcesz? U stóp krzyczącego stała niewielka skrzynia pokryta smołą. Wystawały z niej kłęby papierów. Ale nie to było dziwne. Jajco, Pchełka i Marta po raz pierwszy widzieli Pucka krzyczącego głośno i wyraźnie. Pucka atakującego, wyzywającego. Pucka w roli wybawcy i ryzykanta. 140 - Tego chcesz? — zapytał znowu i zbliżył pochodnię do skrzynki. Skąd on ją wytrzasnął?! Mężczyzna odwrócił się lekko i wymierzył w Pucka. A ten ani drgnął. — Nie strzelisz! Bo spali się skrzynia! — Kim jesteś, do diabła? — zapytał, wciąż mierząc w górę. Wreszcie, nie uzyskawszy odpowiedzi, znów wycelował w klęczącego Jajca. — Ale w niego strzelę. — To ja puszczę pochodnię! — Nie zależy ci na przyjacielu? — Nie zależy ci na dokumentach? Doskonała wymiana zdań. Doskonała. Jajco w jednej chwili zapomniał o swojej sytuacji, choć to w niego mierzył pistolet. Jak urzeczony patrzył na Pucka. A ten odczekał chwilę, po czym sięgnął do skrzyni, uniósł jeden z papierów i spalił go na oczach widzów. — Może o ten chodziło? Czy próbować dalej? Mężczyzna uniósł drugą dłoń i oddalił się trochę od Jajca. — Dobrze, zgoda. Czego chcesz? A więc negocjuje! Byle Pucek nie popełnił jakiegoś błędu. Byle urzeczony zwycięstwem nie odłożył pochodni! Bo zginie. — Ich! — wskazał odpowiadając na pytanie. — Wymiana! Krótko i węzłowato. Już się dziś nagadał. — Dobrze. Biorę skrzynkę i odpływam... — Pistolet do wody! A nóż jemu! — wskazał Jajca. Jeszcze przez chwilę mężczyzna oblizywał wargi, po czym sięgnął za pasek i wyjął nóż. Szybkim rzutem wbił go w papę pokrywającą dach. — Najpierw skrzynia! — Najpierw pistolet! — wrzasnął Pucek i spalił kolejny papier. Zawodowiec znów oblizał wargi. Po czym zamachnął się i wrzucił pistolet do wody. Jednak od razu przyjął postawę świadczącą o wyszkoleniu w walce wręcz. Jajco uniósł się i nie spuszczając mężczyzny z oczu, pomógł wstać Elżbiecie. — Idźcie z powrotem na stryszek. No, już! Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać. Tylko Marta stanęła za Jajcem. — Jestem z tobą— powiedziała z mocą. Jajco z góry wiedział, że tym razem nie jest w stanie przełamać jej uporu. Wziął ją za rękę. 141 — Uniesiesz skrzynkę? — zapytał, a gdy skinęła głową, poprosił: -Przejmij ją od Pucka i postaw tu, na krawędzi. Jajco zerknął na zegarek. Idealnie! Za dziesięć minut powinna zadziałać ostatnia, żółta laska, z potrójną osłonką... Skrzynka wylądowała na daszku, a Zawodowiec spokojnie podszedł do skarbu i zatrzasnął wieko. — Idziemy—szepnął Jajco, trzymając nóż w zamkniętej dłoni, ostrzem w bok, i zaciskając kciuk na końcu rękojeści. — Widzę, że walczyć nożem też cię uczyli fachowcy — uśmiechnął się Zawodowiec, po czym wziął skrzynkę w dwie ręce i podreptał przed Jajcem. Za nimi szła Marta, niosąc nad głową zapaloną świeczkę. — Jeszcze jedno — cicho powiedział Jajco. Musiał się kontrolować, bo język zaczynał plątać sylaby. Zmęczenie brało górę. — Tak? — w głosie mężczyzny nie było cienia smutku czy poczucia przegranej. Nie było zresztą też niczego innego. — Ten pierścionek poproszę. Zawodowiec uniósł mały palec, na którym trzymał złote kółeczko. — Bawimy się w grabieżcę? Rozczarowujesz mnie, młodzieńcze! — Bawimy się w Robin Hooda — odparł Jajco. — Zwracam ludziom zagrabione mienie. — Aha! — szepnął mężczyzna i natychmiast zdjął pierścionek. — Więc faceci na łódce wiosłowej, którzy chcieli mnie okraść, byli tu przedtem? Jeden z mysim ogonkiem? — Co się z nimi stało? Człowiek wyszczerzył zęby. — Nie obawiaj się. Jeśli dobrze pływają, żyją. Proszę, zwracam zgubę... — Dziękuję. Znów wytwomość i salony. Dziękuję, proszę. Dziwny jest ten świat. Zawodowiec ostrożnie opuścił skrzynkę na lince z kotwiczką, po czym z wprawą wskoczył do swojego pontonu. Teraz dopiero spojrzał na chłopaka śledzącego jego ruchy. — Szkoda, że nie pracujemy razem — odezwał się swobodnie. — To byłoby coś jak w filmie „Leon-zawodowiec". Tylko że tam na końcu ginie Leon, a nie... — machnął ręką i załączył elektryczny silniczek. Jajco nerwowo zerknął na zegarek. Już! Już! — Nie patrz tak! — krzyknął nagle bandyta. Oddalił się na dobre dziesięć metrów, znikał za stodołą. — Te zapalniki chemiczne nie są aż takie dokładne! 142 Jednak były. Ostatnia, siódma laska hukowo-dymna eksplodowała zgodnie z planem. Jajco ukrył ją w pontonie, którym teraz odpłynął Zawodowiec. Ampułka z kwasem miała tam potrójną osłonę, dlatego od uruchomienia zapalnika musiało upłynąć trzy i pół godziny. I wybuchła dokładnie o czasie. Tyle że tuż obok nich, pod fotelem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY • Ostatnia bezczelność • Może być gorąco • Słońce w środku nocy • Pies im mordę lizał • Odzyskany pierścień • Czy jest coś, czego nie masz? A — Teraz, kurza twarz, jak już się wszystko kończy, to ty sobie przylatujesz? Ostatnia bezczelność! — Jajco wyprostował się powoli i obiema dłońmi złapał za plecy. — Zobacz, Pucek, czy tu gdzieś nie leży mój kręgosłup, bo chyba mi odpadł... — Już to kiedyś mówiłeś! — Pucek klepnął go w plecy i podał dłoń reporterowi. Ten przyjrzał się chudzielcowi z wyraźnym zdziwieniem. — A jemu co tak tyłek odżył? — Co? Mów głośniej, niedawno koło nas walnęła raca hukowa! — Pytam, co on taki podniecony! — wskazał na Pucka. — Jest bohaterem... — Bohatersko wytrzymał dwa dni w wilgoci? — zapytał niczego nieświadomy reporter. Krążący nad nimi helikopter zaczął się unosić natychmiast, kiedy Krzysztof dał znak, że odpiął uprząż, na której go opuszczono. — Pucek uratował nas wszystkich — poważnie odrzekł Jajco. — Wyjął pakunek przez małe okienko, zrobił pochodnię z kawałka osmołowanej skrzyni, znalazł zapałki w kieszeni dziadka Klemensa. Pamiętał, że on tam nosił zapałki w woreczku foliowym. Reporter zajął się rozpakowywaniem sporego bagażu. — Rano nas zabiorą łodzią. Na teraz mamy kombinezony, latarki, śpiwory i żarcie. Tu jest woda w butlach, herbata, cukier i cała apteka. Chyba macie co opowiadać? 144 — Tak. Mamy — wciąż nerwowo odparł Jajco. Poczuł, że kleją mu się oczy. Nie, jeszcze nie! — Dostałeś nasze wezwanie? — domyślił się. — Czy dostałem?! Chłopie, od doby miałem dokładnie dziewięćdziesiąt cztery telefony na komórkę. — Wiesz o nas od doby?! — Najpierw próbowałem dotrzeć do was autem. Byłem cztery kilometry stąd. Ale tego nawet land rover nie przejedzie — machnął ręką. — Więc skołowałem helikopter... Co jest? —Zanim zaczniemy opowieści, chodź, musisz mi pomóc. Potem zjemy kolację. 2 — Masz całkowitą rację — syknął reporter. — To jest parszywa bomba zapalająca, z detonatorem czasowym. Skąd o niej wiedziałeś? — Facet żałował, że musimy odejść. My, nie on. W pewnej chwili stwierdził, że mu żal, ale wszyscy pójdziemy z dymem. No i zająknął się, że będzie odwrotnie niż w „Leonie-zawodowcu". W dodatku przedstawił się. To znaczyło, że musi nas załatwić. Zawodowiec nie zostawia świadków. Więc jak tylko popłynął, zacząłem szukać jakiejś niespodzianki dla nas. Znalazłem tuż przed twoim przylotem. — Nie koloryzujesz trochę z tym Zawodowcem? Jajco zmierzył dziennikarza ostrym wzrokiem, ale nie odezwał się. — Poświeć tym swoim robaczkiem świętojańskim... O! Mocna bestia! Mała latarka reportera dawała światło reflektora. Pokazała w całej okazałości prostokątną skrzynkę leżącą we wnętrzu rozkładanej wersalki. Pod jej przezroczystą pokrywą miska wielkości talerza otoczona była metalowymi blaszkami. Przepływ prądu między nimi wywoła detonację — wiedzieli o tym doskonale. Na środku talerza spoczywała spora kulka rtęci. — Lekkie wychylenie i jesteśmy w niebie! — skwitował reporter. — Chyba ty. Ja się wybieram w drugą stronę. — Jeśli nic nie zrobimy, za sześć minut i tak jesteśmy w niebie — reporter niewzruszenie stuknął w zegar odliczający czas. — Mówię ci, że wybieram się w drugą stronę... Kurczę, co ja gadam. Nigdzie się nie wybieram. Znajdź na to jakąś radę. Pchełka, chodź. Ty też szukaj rady. 10 — Bezlitosna fala 145 Stali i patrzyli w skrzynkę leżącą spokojnie na dnie szafy. A czas uciekał. 3 — Dobrze, że czekał! — sapnął Jajco. — A co miał zrobić, pojechać na przejażdżkę?! — zdziwił się reporter, gdy ściągnęli wózek ze strychu. Jeszcze posłuży Piotrusiowi, ale teraz przed nim równie poważne zadanie. — Wszystko świetnie, tylko powiedz, skąd wiedziałeś, że chodzi mu o tę zabytkową skrzynkę? O papiery z niej? — Logika, Krzysiu, logika. I trochę podsłuchiwania — spróbował zażartować, ale kropelki potu wystąpiły mu na czoło. — Pcheła, jeśli twój pomysł z magnesem nie zadziała, to wiesz, co będzie? — Wiedziałem, że to się tak skończy — szepnął Pchełka, ocierając czoło z identycznych kropli. — Jak głupi wierzyłem w twoje szczęście... Nie, nie mogę — uniósł ręce. — Szczęście się skończyło. — Nie piernicz — fuknął Jajco. — Jestem zmęczony, więc ci nie przywalę. Jak to się skończyło? Nie znaleźliśmy na tym cholernym strychu głośnika? Nie masz z niego magnesu, który sobie zażyczyłeś? Pospiesz się, mamy dwie i pół minuty! Robiło się coraz cieplej. Pchełka spojrzał w górę, po czym przyłożył magnes dokładnie na środku pokrywy. Wzdłuż jej krawędzi biegły przewody — otwarcie urządzenia równało się natychmiastowym fajerwerkom. Został tylko ten sposób. — Jeśli za mocno przechylicie, magnes nie utrzyma rtęciowej kuli, nastąpi wyprowadzenie z równowagi, a grawitacja zrobi resztę. Tak będzie, zobaczycie. — Trzymaj wózek — rozkazał reporter i złapał bombę z jednej strony. Jajco podszedł z drugiej. — Podnosimy dziesięć centymetrów na sekundę. Niezależnie od wagi. Raz, dwa, trzy! Jajco aż stęknął. Pudło ważyło dobre dziesięć kilogramów! Wolał sobie nie wyobrażać, ile procent tego zajmuje substancja zapalająca. — Wózek, mały, wózek! Pchełka podsunął wózek i Jajco z reporterem opuścili pudło, jakby miało wagę piórka. — Minuta! — poinformował Pchełka. — Minuta, już niecała! Ten wyłysiały sadysta wykończy nas na odległość! 146 — Mówisz o Dionizym? — spytał Jajco. — Niech mnie drzwi ścisną, temu się jeszcze na żarty zbiera! O twoim Zawodowcu! — Już go szukają z helikoptera — spokojnie powiedział dziennikarz. Ale na jego czole Jajco zauważył znajome kropelki. Na pewno nie pojawiły się z przemęczenia. — Dałem znać przez radio. — To czemu przez radio nie wezwałeś saperów? — obruszył się Pchełka. Właśnie wchodzili w najtrudniejszą część operacji. Opuszczenie bomby przez okno. — Bo, kurza twoja morda, saperzy mogliby przyjechać za kilka godzin i najwyżej pozbierać do worków, co by po nas zostało... Przepraszam! Jajco zdał sobie sprawę, że nie jest to dobry moment do snucia takich wizji. Zwłaszcza że powinien się skupić na przeskoczeniu przez parapet i uruchomieniu silniczka. Potem tylko ułożą bombę w pontonie, odetną linkę i niech sobie wybucha... — Podajecie czy już wam się życie znudziło? Co to za afera?! Jajco zerknął za okno. Na dnie pontonu paliła się świeża świeczka, a obok niej stali... Nie, tylko nie to! Niech to będzie halucynacja wywołana zmęczeniem! — Marta! Pucek! Kazałem wam iść w cholerę! W najdalszy punkt... — Podawaj! — zażądała Marta. Jak tu jej nie posłuchać? — Dwadzieścia osiem sekund... — poinformował Pchełka. Jajco stanął na gzymsie, lewą stopą zahaczając o framugę drzwi, i skinął głową. Reporter powoli uniósł pakunek i przekazał mu tak, aby Jajco mógł chwycić go od góry. — Dziewiętnaście sekund... — Pchełka zaczął się ślinić. Jajco przełknął ślinę. Skąd w tak wysuszonych ustach ślina? Dobrze, teraz w dół... Wychylał się coraz bardziej, czując wielki rosnący nacisk na stopę. Od wytrzymałości jego stopy zależało dziesięć istnień. Cóż za kaprys losu. Jedna stopa. Dziesięć istnień. W tym Marty. Ślicznej, długowłosej, inteligentnej i strasznie nieposłusznej. Przecież, do diabła, kazałem jej siedzieć gdzieś na zadupiu. W razie czego może wskoczyłaby do wody... Nie. Nie wskoczyłaby. Jeśli to jest nowoczesna bomba, Marta mogłaby nie zdążyć. — Czternaście sekund... — Bierzcie! 147 Pucek z Martą przejęli ładunek. Jajco znieruchomiał. Teraz już nic nie zależało ani od niego, ani od jego stopy. Teraz już oni. Przymrużył oczy, zaraz jednak zorientował się, że robi głupotę. Tak go to ochroni, jak zasłonięcie się gazetą przed kulą armatnią. Wybuchnie albo nie. Albo tak. Ale lepiej nie. Boże, co się ze mną dzieje... — Już nie widzę, ile! —wrzasnął Pchełka. — Dziesięć. Dziewięć — odczytał Jajco bez najmniejszego trudu. Bomba właśnie wylądowała w pontonie. Jajco wyciągnął rękę do Marty, która błyskawicznie wspięła się na gzyms i wskoczyła do pokoju. — ...siedem, sześć... — mamrotał Jajco pomagając Puckowi, który zluzował linkę. — Teraz to ja już też nie widzę... Ponton pozbawiony pasażerów przyspieszał coraz bardziej. Wysłali go dokładnie na zachód, aby przeszedł między stodołąa chlewem. W razie czego któraś z tych budowli przyjmie na siebie część impetu. — Za mało czasu — mamrotał Pchełka. — Ciągle za blisko... W ciągu pięciu sekund oddalił się dobre piętnaście metrów i wciąż przyspieszał. Marta złapała dłoń swojego chłopaka. On objął ją i wtulił w ramiona. — Martuś — szepnął, kiedy wydawało mu się, że to właśnie już-już się stanie. — Kocham cię, maleńka... Ostatnia sekunda trwała bardzo długo. Zdążył zarejestrować szybki pocałunek Marty, powiew wiatru zza okna, dźwięk zwariowanego świerszcza odzywającego się w jakiejś szparze i westchnienie reportera, który wzdychał bardzo rzadko. A potem błyskawicznie wzeszło słońce. Srebmożółty blask wypełnił okolicę, rzucił na ścianę ostro zarysowane cienie, odbił się od chmur i jak echo dotarł do nich po raz drugi, z niewielkim opóźnieniem. Nie towarzyszył temu prawie żaden dźwięk, prócz chóralnego krzyku przerażenia wszystkich zebranych na stryszku ludzi. Potem krótki syk zaświadczył, że batalię wygrała woda. 4 — Panie Jajco, daj go jej, póki jeszcze młoda... — Pcheła! — machnął ręką wysoki chłopak. — Idź ty sobie na stryszek, znajdź taki rozerwany plastykowy worek, odszukaj w nim trochę cementu, rozrób go z wodą. 148 — I co? — I zatkaj się, do stu tysięcy skubanych kogutów! Marta nie mogła już udawać, że nie słyszy. Chyba zorientowała się że o nią tu chodzi. — Może jednak dowiem się, z czego robicie taką aferę? — Tak — krótko odparł Jajco. — W swoim czasie. Ale na razie... — Uciekają!!! Wieją!! Wrzask dobiegający z dachu obudziłby nawet lokatorów okolicznych trumien. Tyle że zostali załatwieni laskami hukowo-dymnymi. Pierwszy zareagował reporter. Był wypoczęty i zdrowy. Zerwał się i wybiegł z pokoju. W trzy sekundy później przesadzał już parapet dzielący korytarz od daszku. Ale i tak na wszystko było za późno. Trzej mężczyźni płynęli wpław na wschód. Dionizy i Agata stali na krawędzi i machali rękami za znikającymi w ciemności ludźmi. Jajco właśnie przeszedł przez parapet i tylko rzucił okiem za bandytami. Niedługo nacieszą się wolnością. Niech sobie popływają. — Musieli czymsiś porozcinać węzły — zaczął tłumaczyć Dionizy, ale odwrócił się do stojącego najbliżej mężczyzny i otworzył usta, jakby chciał go połknąć. —A pon kto?—spytał podejrzliwie.—Przecież helikopter nie wylądowoł! — Ale ja tak! — uśmiechnął się dziennikarz i przedstawił się rodzeństwu. — Byliście państwo w środku, musieliśmy się minąć... — Halo, ludzie! — machnął nagle rękami Dionizy. — My tu gadu-gadu, a te maśloki spindalają! — wskazał ręką ciemne punkty. Jajco podszedł z tyłu i machnął za nimi ręką. — Pies im mordę lizał. Dionizy splunął. — Widzisz, chopie, jakobyś ty mioł terozki te fotki ich na tyj kliszy, tobyś ich mioł jak w kieszeni. A tak, to co? Jajco odgarnął włosy z twarzy i machnął jeszcze raz. — Coś na nich znajdziemy. 5 — Może w końcu zjemy? — Jasne. Ale na razie trzeba pomyśleć o przeniesieniu wszystkich do pokoju. Zrobimy miejsca dla całej dziesiątki. 149 ny i mnie... ??? ??? miał siłv Noqi odma- Oparł lewą rękę na telewizorze i sięgnął po stojącą na środku T.gu ę Mat^ap!emy drani - powiedział nagle, wracając do sprawy sprzed dziesięciu minut. nHr7pkła Marta — Ja się cieszę, że _ To już nie nasza broszka — odrzekła ????*. S^^UoKidop^uip.yi^si.zb.is.apuyiacie.owi. — Chory albo się nawrócił. *|Ł te bitego szukać. Więc wolatam podwójnie a* z*r^r™r^s:="^a»Awo96te..o but w różnych pozycjach. Chciałbym zobaczyć m.no Rollholza, gdy wy woła klisze! — Wariat! —znów orzekła Marta. *„,!-» ci*. Pnczvm dokonał kolejnego świętokradztwa tej noc*rz 9 ucałował gipsowąfigurkę i <^?™™?%??& — Tylko, kurze pyski, nie zdradźcie babci Balbinie. 150 6 — To, co naprawdę ważne, chowasz w pamięci, i to nie ginie. Agata skinęła głową. — Tak, masz rację. Na pewno. Oczywiście... Ale człowiek się przyzwyczaja. Nie mówmy już o tym, bo naprawdę nie czas na to — zerknęła najpierw na swój palec pozbawiony pierścionka, potem na ciało ojca, i łzy popłynęły jej po policzkach. —Zabili mi ojca i ukochanego psa też straciłam... Co tam pierścionek... Jajco stanął dokładnie za nią. — Twój ojciec jest już tam, gdzie nie musi się niczym martwić... — powiedział cicho. Sam chciałby w to wierzyć. — To jest podróż w jedną stronę i nic na to nie poradzimy. I jeśli istnieje psie niebo, Kosma biega już tam po łące. Co do innych rzeczy — sięgnął do kieszeni — wszystko może się zdarzyć. Po czym wcisnął jej w dłoń pierścień odebrany Zawodowcowi. Zerknęła zdziwiona i bardzo powoli odwróciła się w stronę Jajca. — Jak... Jak to zrobiłeś? „Trzymając faceta niemal na ostrzu noża" — chciał powiedzieć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. — Przecież ważne jest tylko to, że masz go z powrotem — rzekł i uśmiechnął się. Agata podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona. Przez chwilę trwała tak, po czym odsunęła się szybko. — Taki właśnie był Andrzej. W dodatku... Nie usłyszeli, co mówiła dalej. Huk szybko przelatującego helikoptera zagłuszył wszystkie inne dźwięki. 7 — A, herbata, dzięki! No więc dobrze, zaczniemy od chwili, kiedy bandyci podjęli konkretne działania — Krzysztof nareszcie był w swoim żywiole. Przygotowywał reportaż. — Zaczęło się od odcięcia prądu w waszym domu. Jak myślicie, dlaczego to zrobili, skoro w kilka minut później w ogóle wyłączono prąd? Siedzieli na fotelach i czekali cierpliwie na informację, kiedy przypłynie łódź, którą przed godziną reporter wywołał swoim nadajnikiem. 151 _ A skąd mieli wiedzieć, kiedy prąd wyłączą? - zapytał Dionizy. - Mieli dużo do roboty, a mało czasu. Proste, nie? ???1??»?? Rozmowę przerwał melodyjny dźwięk dobiegający z k,eszen.reportej -Przepraszam... - mężczyzna sięgnął do k.esz en,. - Tak? N^e nie mooebyć za godzinę w waszej redakcji. No n.e. koniec. Przykro.?. Sm^ecenie^a e-mail, ja sobie w samochodz.e przejma Mogę c. ????? te zdjęcia, bo mam je na ml^ku-gZ^^SS słoneczko, w domu zalanym P^ezMPowoHd";7k,lkaBSeZoL? Ale i r7Pkam z ludźmi na ewakuac ę. No, widzisz... Bierzecie repoiw lotest bomba materiał! No, jak się kasjerka uśmiechnie, będziecie mieć wyłączność... Pozdrawiam także. Jajco nachylił się do reportera, gdy ten chował telefon^ -Człowieku, jak to jest, że zawsze masz wszystl*^J^* ** zoryk - proszę bardzo. Telefon - nie ma sprawy. Ty, kurza twarz, jesteś chodząca elektronika! Jest coś, czego nie masz? -ni iest przyjacielu-odrzekłwzadum.edz.enn.karz.-Jestcos co t7rSsf a ja właśnie straciłem, i żadna elektronika n,e pomoże m, tego odzyskać. —Tak? Co? — Pamiętasz Magdę? EPILOG Jasne, poszarpane chmury coraz wolniej płynęły po niebie. Od rana nie spadła ani jedna kropla deszczu, a poziom wody opadło metr. Rozproszona mgła znad naturalnego koryta Odry uciekała gdzieś na północ, odsłaniając wierzchołki drzew zmęczonych powodzią. Z oddali doszedł do nich śpiew kosa. — Krzysztof mówi, że za pół godziny będzie łódź. — Tak, Martuś — szepnął Jajco, obejmując ją ramieniem. Przespał całe siedem godzin, czuł się o wiele lepiej. Ona chyba też. — Zabiorą nas wszystkich. Przepraszam cię za te wakacje... Może na obozie z Krzysztofem będzie spokojniej. Uśmiechnęła się, nie spoglądając na niego. — Nie wierzysz? — Zróbmy sobie dziś dzień szczerości — zaproponowała i poruszyła głową. Jej włosy opadły równo na plecy.—Nie, nie wierzę. Nie dlatego, żebym węszyła jakąś aferę. Po prostu... Przyciągasz... Nie, nie mówmy o tym. — Przyciągam wariatów? — podchwycił, ale nie potrafił się złościć. Nie teraz, kiedy pojedyncze promienie słońca zdziwione dotykały powierzchni wody tam, gdzie przed tygodniem pieściły trawy i zboża. — Jasne, że przyciągam wariatów! O, tak mocno! Tak! — i przytulił ją do siebie, niemal wgryzając się w jej szyję. — Przestań, głu-po-lu! Weź te zębiska straszne nie myte! — chichotała i odpychała go. — Weź zęby, bądź poważny, idzie Krzysztof. No, już! Reporter usiadł obok nich na krawędzi daszku i oparł się z tyłu na wyciągniętych rękach. — Aż mi ciężko w to wszystko uwierzyć! — Nie martw się, my cię przekonamy — rzucił mu Jajco. — Mamy świadków. — Zaraz będzie śniadanie... Nie, nie o to chodzi — podjął wątek. — Po prostu nie mogę sobie wybaczyć, że wpakowałem was w środek takiego łajna! Tylko skąd mogłem wiedzieć o powodzi albo o tym, że sprawa skarbów rozwinie się w aferę szpiegowską... 153 — Zaraz, zaraz! — Jajco zdjął rękę z ramienia Marty i odwrócił się do dziennikarza. — Zachęcałeś nas do przyjazdu tutaj, odwiozłeś nas, ale nie przypominam sobie, abyś się chociaż zająknął o jakimś skarbie. Wiedziałeś coś wcześniej? — Mea culpa — uderzył się w piersi reporter. — Moja bardzo wielka culpa. Wiedziałem i znając ciebie sądziłem, że rozwiążesz zagadkę. Nie mogłem nawet przypuszczać, że chodzi o stare akta własności tych ziem. Myślałem tylko o ciekawostkach z czasów powstań śląskich. Chciałem, żebyś się rozerwał... Co jest?! Spokój, Jajco! — Ty draniu! — krzyknął wysoki chłopak, wciąż jednak uśmiechając się pod nosem. Wstał powoli i teatralnym gestem podwinął rękawy. — To takiś ty! Niewiele brakowało, a rozerwałbym się tak, żebyś mnie łopatką zbierał! Wiedziałeś o skrzyni, przywiozłeś nas tu jak idiotów i ani be, ani me, ani kukuryku?! Chciałeś potem mieć z tego dobrą książkę, tak? Ha, tu cię mam! Jak to Pcheła nazywa? Kreowanie rzeczywistości! I co? Sam miałem dojść do wszystkiego? — Nie wiedziałem, że będziesz miał konkurencję! Hej, zostaw, jesteś osłabiony — wrzasnął reporter i puścił się pędem po daszku. Osłabiony Jajco przez moment został w tyle, zaraz jednak nadrobił straty. Dopadł dziennikarza i zwarł się z nim w uścisku przypominającym zapasy sumo. — Hej, wariaci, bo spadniecie do wody! — Jeden z nas musi utonąć! — wrzasnął Jajco. — I to będzie ten bezecnik... Ty, bezecnik, a tak na marginesie, to wiesz, czemu te papiery były takie ważne? Czy stare akta własności dziś coś znaczą? Bezecnik skinął głową i zdyszany poprowadził młodszego kolegę na miejsce obok Marty. — To skomplikowane sprawy spadkowe, mieszanie rodzin niemieckich z polskimi, takie tam jaja... Ale powiem wam, że jeżeli te papiery dotrą do faceta o nazwisku Heinrich Kuntz, który jest wnukiem byłego właściciela tych ziem, to wszyscy w okolicy są załatwieni. Całe te tereny wrócą do tego faszysty. — Nie lubisz Niemców? Nie znałam cię z tej strony... — wtrąciła Marta. — Co? Jakich Niemców, co ty pleciesz, dziewczyno? Niemiec, Chińczyk, Polak czy Nigeryjczyk to dla mnie jeden czort. Tyle że Kuntz to czystej krwi faszysta i hitlerowiec. Dlatego mówię wam: mam gdzieś prawa międzynarodowe i spadkowe. Zamiast nowego komputera wolałbym na imieniny dostać te akta własności jego pradziadka i spalić je uroczyście w ognisku. 154 W kieszeni reportera zadźwięczał sygnał telefonu. Raz, drugi, trzeci. — Przepraszam was... — reporter wyjął telefon. —Tak? Dziękuję bardzo za informację, dziękuję serdecznie... Niech ci chudy byk gacie starga! Nie patrzcie tak na mnie, już się wyłączył. — A kto to? — Nie wiem. Ale przekazał mi ważną informację. — To czemu mu źle życzysz? — Bo w ciągu ostatniej doby otrzymałem ją po raz dziewięćdziesiąty piąty. * * * — Dowiem się w końcu, co to za afera, czy mam usychać przez następne... — Cicho tam! — przerwał jej i zmarszczył czoło. — Daj się skupić. — Skupuj się, skupuj. A po ile? — Bo się nie dowiesz. — Już jestem cicha biała myszka. No? — szturchnęła go. — Bo znów ktoś przyjdzie i będzie po balu. — Bal to będzie, jak się dowiesz. — Rozumiem — kiwnęła głową Marta. — Już wszystko rozumiem. Jesteś w ciąży! — Skąd wiesz? Źródło! Ujawnij źródło, bo załaskoczę na śmierć! — roześmiał się i złapał ją pod pachy. Nikt nie potrafił znaleźć łaskotek nietykalnej Marty, jeden Jajco odkrył jej czułe miejsca. Zwykle trzymał to w tajemnicy. Teraz jednak wykorzystał całą tę swoją wiedzę. Marta wiła się na dachu jak śledź w sieci, piszczała i próbowała odepchnąć chłopaka. — Jesteś ciężki jak dwa wory ziemniaków, zejdź ze mnie, ała, ała, weź te paluchy, świntuchu, gdzie się pchasz? No, co...? Co ci się tak oczy świecą? Spodobało ci się maltretowanie nieletniej? Hej, gdzie sięgasz? — Spokojnie, nieletnia, akurat wyjątkowo do własnych gaci. — No, wiesz...! Opierając się na lewym łokciu, wyjął z bocznej kieszeni spodni małe pudełeczko pokryte zamszem. Leżąca na plecach Marta z zastygłym uśmiechem przyglądała się z niedowierzaniem, jak chłopak drżącymi pal- 155 cami otrzepuje pudełko z pyłków i śmieci, otwiera je delikatnie i podsuwa jej pod nos. Uwolniła rękę i ostrożnie ujęła dwoma palcami maleńki, złoty pierścionek. Obejrzała z każdej strony malutkie, błyszczące oczko i podała pierścionek chłopakowi. — Chcesz mi go założyć? Uśmiechnął się, wciąż podparty na lewym łokciu. Potem delikatnie chwycił złoty krążek i wsunął na wyciągnięty palec dziewczyny. — Teraz już wiesz, co... — Nic nie mów — położyła mu palec na ustach. — Nic nie mów. Po prostu mnie pocałuj. Pochylił się do niej delikatnie, najpierw musnął jej wargi wilgotnymi ustami, potem przywarł coraz mocniej i mocniej... Marta objęła go i przyciągnęła do siebie. Napad bandytów podczas powodzi stulecia wydał mu się nagle świetną przygodą. Dobre dziesięć minut uciekło im z życiorysu, zanim Marta roześmiała się i rozwarła palce, aby jeszcze raz przyjrzeć się pierścionkowi. — I nosiłeś go w kieszeni tych wstrętnych spodni przez cały ten czas? — Dwa tygodnie. — Wariat. Dziękuję, wariacie. To piękny prezent. Chyba potrafię się domyślić, co ma oznaczać. Jak sądzisz, domyśle się? Pochylił ku niej głowę, ale tym razem uciekła mu w bok. — Znając twoją inteligencję, pewnie już wszystko wiesz. — Nie podlizuj się. No złaź, cała ścierpłam! Aha, co do prezentów. Krzysztof rzeczywiście ma imieniny dwudziestego piątego lipca. Skoro wtedy będziemy z nim na tym obozie wędrownym, może trzeba by wcześniej pomyśleć o prezencie? Jajco znów sięgnął do przepastnej kieszeni spodni. — Ja już mam dla niego prezent. — No? — uniosła brwi. — Nie: no, tylko wymarzoną niespodziankę. Dotrzymasz tajemnicy do tego czasu? Marta powoli sięgnęła po niespodziankę i wyrwała ją z dłoni Jajca. Potem przejrzała ją szybko i pokręciła głową. — Ty diable rogaty, toś ty taki? Wszystko wiedziałeś od początku? — Prawie, Martuś, prawie, oj, nie łaskocz mnie, wiesz, że tego nie 156 lubię... Hej, bo leci helikopter! Bo rzucają bombę, strzelają...! Bo nie dam ci śniadania! Kurczaczku, lepiej zastanów się, gdzie to potem schować, żeby się nie zniszczyło. Marta z uśmiechem usiadła po turecku. — Nie zniszczyło? Przecież jemu o to właśnie chodzi. — Ale niech to zrobi sam! — powiedział Jajco i na powrót schował do kieszeni cztery złożone kartki z wypłowiałym napisem. Ale każdy, kto znał choć trochę niemiecki, mógł bez problemu przeczytać nagłówek: AKT WŁASNOŚCI ZIEMI JOHANN DIETER KUNTZ Bilans powodzi 1997: 54 osoby straciły życie 671 195 hektarów zalanych gruntów 162 500 ewakuowanych osób 1500 rodzin utraciło dach nad głową 3 080 km zalanych dróg 490 mostów wyłączonych z ruchu 2 000 km torów zamkniętych dla ruchu 1115 km wałów na Odrze i Wiśle uległo zniszczeniu lub uszkodzeniu ISIS SPIS TREŚCI OD AUTORA.............................................. 5 * * * -7 ROZDZIAŁ PIERWSZY • Nie pojadą • Komitet Przeciwpowodziowy • Zapasy • Nocte video • Hak • Kantki • Plan amerykański • Bulgot..................... 12 ROZDZIAŁ DRUGI • Ciemność • Pierwsza fala • Dalej nie pójdzie! • Skowyt • Reakcja łańcuchowa • Pętla........................................... 28 ROZDZIAŁ TRZECI • Powietrza! • Idiotka czy anioł? • Marta chce mieć telefon • Na fali - Prawa bydła • Gdzie jest pudło? • Nutrie z piłą • Dwa drobiazgi... 44 ROZDZIAŁ CZWARTY • Choćby tylko chleb • Komitet działa • Złoty interes • Bezużyteczny bunkier • Dziadka Klemensa poezje turpistyczne • Za sianem • Brałem, co dawali • Skrzynia otwarta • Kto się boi? • Jest tam kto?........................................................ 65 ROZDZIAŁ PIĄTY • Kolejny złoty interes • Zamknięte kajaki • Nie ona wybierała • Gospodarza atak frontalny • Strzały • Topór • Więcej światła! • Uwięziony • Niech się podnosi!................................ 80 ROZDZIAŁ SZÓSTY • Przebudzenie • Takie sobie dłubanki • Daleki kuzyn Batmana • Jeden • Drugi • Trzydzieści sekund • Wreszcie skrzynia • Pucek z dachu • Pałeczki z apteczki • Tylko czekanie................... 96 ROZDZIAŁ SIÓDMY • Szalik Kośmy • Pierścień Agaty • Już dziesięć • Chrzest z wody • Głupie pytanie • Film, proszę • Jak hieny grobowe • Ostatnia rada • Siedem bombowych lasek • Klik zza drzwi...................... 113 ROZDZIAŁ ÓSMY • Zemsta Marty • W ciemności • Tysiąckrotne wzmocnienie • Strzał • Oddajcie mu skrzynię • Pochodnia • Wymiana • Ostatnia laska wybucha..................................................... 132 ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY • Ostatnia bezczelność • Może być gorąco • Słońce w środku nocy • Pies im mordę lizał • Odzyskany pierścień • Czy jest coś, czego nie masz?-----'............................................... 144 EPILOG.................................................... 153 CZERWONA BIBLIOTEKA Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ Adam BAHDAJ H. BIELIŃSKA, M. KRUGER Jerzy BROSZKIEWICZ Antonina DOMAŃSKA Antonina DOMAŃSKA Halina GÓRSKA Maria KRUGER Maciej KUCZYŃSKI Maciej KUCZYŃSKI Stanisław LEM Stanisław LEM Aleksander MINKOWSKI Gustaw MORCINEK Zbigniew NIENACKI Zbigniew NIENACKI Edmund NIZIURSKI Ewa NOWACKA Roman PISARSKI Krzysztof PETEK Krzysztof PETEK Krzysztof PETEK Krzysztof PETEK Krzysztof PETEK Maria RODZIEWICZÓWNA Halina RUDNICKA SAT-OKH, YACKTA-OYA SAT-OKH Henryk SIENKIEWICZ Dorota TERAKOWSKA Dorota TERAKOWSKA Dorota TERAKOWSKA Maciej WOJTYSZKO Maciej WOJTYSZKO Wiktor WOROSZYLSKI Zofia ŻURAKOWSKA Czarne sombrero Dan Drewer i Indianie Do przemy 0:1 Kapelusz za sto tysięcy Piraci z Wysp Śpiewających Podróż za jeden uśmiech Tańczący słoń Uwaga! Czarny parasol! Wakacje z duchami Petra Wielka, większa i największa Historia żółtej ciżemki Paziowie króla Zygmunta Druga brama Godzina pąsowej róży Atlantyda wyspa ognia Katastrofa Bajki robotów Opowieści o pilocie ?????? Gruby Łysek z pokładu Idy Pan Samochodzik i Templariusze Księga strachów Siódme wtajemniczenie (t. I, II) Śliczna Tamit Wakacje w ZOO Czarna walizka Kamienna pułapka Tajemnica deszczowej nocy Ostatnia zagadka Trzy dni od teraz Lato leśnych ludzi Uczniowie Spartakusa Fort nadAthabaską Glos prerii W pustyni i w puszczy Córka Czarownic Władca Lewawu , W Krainie Kota Bromba i inni Tajemnica szyfru Marabuta Cyryl, gdzie jesteś? Jutro niedziela Drogi Czytelniku! Zapraszamy Cię do korespondencyjnego zamawiania książek. Napisz do nas, a bezpłatnie otrzymasz aktualny katalog i cennik naszych publikacji. Klub Siedmioróg jest największą w Polsce księgarnią wysyłkową książek dziecięcych i młodzieżowych. Nasz adres: Klub Siedmioróg, ul. Świątnicka 7,52-018 Wrocław