MICHAEL GERBER Barry Trotter i końska kuracja 1 KOŃSKA KWJ4 PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER wydawnictwo MAG Warszawa 2006 -^0 'L9 'w IZ ^pdAr^ -jn N9SI 'Lilii JBST1T[ uopB|SUBJij i^sijoj sip joj ot^i Aą ^003 © iH3P ROZDZIAŁ 0 KUKA &SÓU oD W084 Wielu ludzi pyta mnie (Bóg jeden wie, że sam też zadaję sobie to pytanie): „Czemu ciągle piszesz te książki?". Krótka odpowiedź brzmi: „Rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy". Tak naprawdę jestem praktycznie zrujnowany - piszę te słowa na opakowaniu po Big Macu na dworcu autobusowym w mieście tak biednym, że nie stać go nawet na własną nazwę. Oto mój dom. Życie pisarza nie jest usłane różami, ani nawet stokrotkami. Po pierwsze, pozwólcie, że zdementuję pewne plotki. Wbrew temu, co mogliście przeczytać, nie wydałem milionów, próbując uwieść Madonnę. Oboje z Madonną żyjemy w szczęśliwych związkach małżeńskich (nie ze sobą nawzajem). Nie wpakowałem też majątku w budowę najwyższej na świecie konstrukcji z klocków lego. Wydaje się to zbyt absurdalne, by o tym wspominać, ale zdziwilibyście się, jak wiele osób pytało mnie o tę pogłoskę. Rzeczywiście, kupiłem sobie stary model jaguara, by uczcić ukończenie Barryego Trottera i Niepotrzebnej kontynuacji, lecz ma on zaledwie dwanaście centymetrów długości i stoi na moim biurku. Mam bardzo skromne potrzeby - dajcie mi dach nad głową, najprostsze jedzenie i dzieło literatury dziecięcej do sparodiowania, a będę szczęśliwy. Po sukcesie dwóch pierwszych książek o Barrym Trotterze powinienem móc odejść spokojnie w stronę zachodzącego słońca i żyć z odsetek, wcielając w życie projekt stworzenia sieci kaplic ślubnych dla zmotoryzowanych. Lecz, podobnie jak wiele innych osób w show-biznesie, zaufałem niewłaściwym ludziom. Ludziom, akurat. Chciałbym. Kilka lat temu, zbierając materiały do pierwszej książki, poznałem grupkę myszy. Przewodził im czarujący, brązo-woszary osobnik Timothy. Timothy twierdził, że jest nieśmiertelny, ja jednak wiedziałem tylko, że tryska dowcipem i zna mnóstwo fascynujących anegdot o ludziach sławnych i bogatych. Odbyliśmy wiele długich - i jak sądziłem głębokich - rozmów; wkrótce staliśmy się nierozłączni. Przeżyliśmy też wiele wspaniałych chwil... szalonych chwil. Pamiętam, jak pewnego lata wraz z Timothym wałęsaliśmy się po Europie mikrobusem marki Volkswagen (kazałem go przerobić tak, by Timothy mógł prowadzić). Gdy zaproponował, że zostanie moim agentem/księgowym/menadżerem, zgodziłem się chętnie. Nie należę do osób uważających, iż fakt, że ktoś ma pięć centymetrów wzrostu, automatycznie dyskwalifikuje go jako kandydata na stanowisko kierownicze. Sam jestem dość niski. Dopiero później odkryłem, że zaledwie w ciągu tygodnia Timothy zdążył wszystko przepisać na siebie. Wszelkie wpływy z pierwszych dwóch książek o Barrym Trotterze trafiały na konto gryzonia w banku szwajcarskim. Za każdym razem, kiedy pytałem o nieprzychodzące czeki, Timothy zbywał mnie jakimś wykrętem, a ja jak kretyn wierzyłem. Stopniowo stawał się coraz trudniej osiągalny przez telefon. Jak głupiec, sądziłem, że jest zajęty załatwianiem mi nowych projektów. W rzeczywistości urządzał niewiarygodnie huczne przyjęcia, uzależnił się od markowego masła orzechowego i zaciągał poważne kredyty w najdroższych sklepach serowarskich Londynu. Co gorsza, zaczął krążyć po świecie, udając mnie. To on zalecał się do Madonny, on miał fetysz Lego i on zaangażował się w działania Mysiego Frontu Wyzwolenia Mu-stynów. Ja sam nigdy, przenigdy nie przekazałbym nawet centa tym przepełnionym nienawiścią fanatykom. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnym z ich wieców — jeśli przyjrzycie się zdjęciom, od razu widać, że to nie ja — nie porasta mnie przecież futro, choć faktycznie jestem w jednej ósmej Sycylijczykiem. Gdy w końcu się zorientowałem, co się dzieje, było już 0 wiele za późno. Jedyną pociechę dla mnie stanowiło odkrycie, że wiele sławnych osób, o których mówił Timothy -takich jak Benjamin Disraeli, Sonia Henje, Maria Callas 1 sekretarz generalny ONZ Kofi Annan - także dało się oszukać temu małemu cwaniakowi. Przynajmniej znalazłem się w dobrym towarzystwie. Mój wydawca łaskawie zgodził się, bym napisał tę książkę, z nadzieją, że dzięki wpływom uda mi się pozwać mysz do sądu. Nie będzie to jednak łatwe - co noc około trzeciej dzwoni telefon, a gdy podnoszę słuchawkę, słyszę piskliwy głosik, opisujący wszystkie straszne rzeczy, jakie mnie spotkają, jeśli wydam nową powieść. Z pewnością to mysi zabójca, jeden z wynajętych zbirów Timothy'ego. — Hej, koleś (zawsze zwraca się do mnie per „koleś", czego nie cierpię), jeśli wydasz Barry'ego 3, pogryziemy wszystkie stronice... Potem każemy naszym ludziom w księgarniach porozrzucać je po podłodze. Pogną się i trzeba je będzie zwrócić. Twój wydawca straci miliony! Jasne, że się boję - kto by się nie bał - ale Orion zapewnia, że użyją wszelkich możliwych środków, by zapewnić mi bezpieczeństwo. Toteż postanowiłem zrobić co trzeba. Proszę, zastanówcie się, czy nie kupić tej książki, choćby po to, by powstrzymać mnie przed napisaniem następnych. Z Waszą pomocą (to znaczy pieniędzmi) mogę wygrać walkę o moje dobre imię. Dziękuję, że to przeczytaliście, i mam nadzieję, że spodoba się Warn książka. M.G. Miasto bez nazwy, 2004 ROZDZIAŁ 1 Trivia Row drzemała w letnim upale. Od tygodni słońce działało jakby na biegu wstecznym - jego osobliwie ciężkie promienie, zamiast obdarzać energią, wysysały ją z ziemi. Wszelka działalność w blasku niebiańskiego śledczego toczyła się wolniej, ospałej, w dosłownym morzu potu. Nawet uliczne owady, choć jak zawsze liczne, zrezygnowały z gryzienia i kłucia, uznając, że te czynności wymagają zbyt wiele wysiłku. Kruche źdźbła trawy pragnęły tylko przytulić się do ziemi i zasnąć, przynajmniej do czasu, gdy Anglia oddali się nieco bardziej od słońca. W owo wtorkowe popołudnie w uliczce panowała cisza, zakłócana jedynie miarowym kapaniem potu przerażonych mieszkańców. Zbliżała się pora powrotów ze szkoły; całe rodziny wyglądały nerwowo ze swych pozbawionych klimatyzacji domów o zamkniętych na głucho drzwiach i oknach. „Czy moje dziecko zdoła dziś wymknąć się zombi?". „A może znów nakarmią je ziemią, jak ostatnio?". Na zewnątrz poruszyły się dwie postacie. Vermon i Pecu-nia Durneyowie, patrzący bezmyślnie przed siebie, wędrowali sztywno tam i z powrotem, posłuszni rozkazom paskudnego młodego, piętnastoletniego czarodzieja Barry'ego Trottera. Niewrażliwa na upał para krążyła po Trivia Row, wypuszczając powietrze z opon wszystkich samochodów, przegryzając plastikowe worki pełne skoszonej trawy i wysypując ich zawartość, chwytając dzieciaki i wrzucając je głową w dół do kubłów ze śmieciami. Na końcu ulicy pojawił się Howard, miejscowy ośmio-latek. Obdarzony bujną wyobraźnią chłopak szedł wolno, zatopiony w myślach, nie widząc zbliżających się zombi. Trzymaną w ręku figurką Howard poprawiał wiecznie zjeżdżające z nosa okulary. - Wy, głupcy — rzekł głośno — nikt nie zdoła powstrzymać mojego magnetomierza. Był to jeden z ważnych elementów historii, którą właśnie wymyślał. - Tak ci się zdaje - odparł Howard nieco innym głosem, który wskazywał, że teraz przemawia druga figurka. - Zaraz cię uderzę. — Przysunął do siebie dwie figurki, udatnie odgrywając efekty dźwiękowe. Piętnaście metrów dalej matka Howarda lekko uchyliła okno. Zwrócenie uwagi zombi mogło zaowocować kilkoma kilogramami trawy wepchniętej przez otwór na listy, musiała jednak zaryzykować. - Howardzie! - krzyknęła, wskazując gorączkowo przez szparę. — Durneyowie! Uciekaj, Howardzie, biegiem! Chłopak uniósł wzrok, ujrzał zamienionych w zombi sąsiadów i pomknął do drzwi. Nie zdążył. 10 - Arrgh - warknęła Pecunia, po raz trzeci w tym tygodniu wpychając do kubła szamoczącego się Howarda. - Arrgh - zgodził się usłużnie Vermon. W matce Howarda coś pękło. Z miotłą w ręku zbiegła ze schodów i popędziła w stronę Durneyów. - Cholerni nieumarli. - Zamachnęła się gwałtownie. — Wynocha stąd! Podczas gdy Durneyowie zaczęli się cofać, warcząc i machając rękami, matka Howarda pomogła mu wygramolić się z kubła. - Wy dwoje powinniście się wstydzić! - huknęła. — I ten odmieniec Trotter też. Ośmielona pokazem odwagi (i poirytowana ciągłymi upałami) społeczność Trivia Row ruszyła do kontrataku. Otwarły się drzwi i okna, i na wycofujących się zombi posypały się niczym grad najróżniejsze przedmioty ciskane przez zlanych potem, doprowadzonych do ostateczności mieszkańców. - A macie, wy dranie! — wrzasnął jeden z sąsiadów. — Wiem, że zjedliście mojego psa! Siedzący w domu Barry Trotter oglądał tę scenę z głęboką, przejmującą satysfakcją. W końcu zrozumiał, czemu niektórzy zostawali szamanami — zombi były super. Zamówienie tego zestawu okazało się najlepszym pomysłem od lat. A jednak... Nagle ogarnęło go niezwykłe uczucie. Czyżby naprawdę tęsknił za powrotem do szkoły? Owszem, teraz, gdy w księgarniach zaroiło się od ludzi kupujących mocno ubarwioną książkę J.G. Rollins Barry Trotter i kawior filozoficzny (naprawdę, jeśli chodzi o książki, to ludzie potrafią 11 kupić wszystko*), w Hokpoku traktowano go jak znakomitość. Ale żeby od razu miał chcieć wrócić do szkoły? Nie, niemożliwe. Zasunął kotary i w pokoju znów zapanowała ciemność. Wyciągnięty na niezasłanym łóżku patrzył tępo w telewizor, w którym leciał jakiś mecz, i zapadał się coraz głębiej w kokon nudy, ciężkiej niczym zeszłomiesięczna gazeta. Zmuszanie spikerów do bekania było zabawne pierwsze kilkaset razy, a odwracanie goli miało sens tylko, jeśli obstawiło się zakład. Może gdyby powtórzył to wystarczająco wiele razy, doprowadziłby do wojny między Francją i Hondurasem. Barry uśmiechnął się na tę myśl. Niezwykłe uczucie znów powróciło. Nie, to nie był entuzjazm na myśl o szkole. Hokpok nie był w stanie wzbudzić podobnej reakcji, nieważne — pozytywnej czy negatywnej. Zawroty głowy, strach, fascynacja, niewytłumaczalne pragnienie ucieczki... Gdyby nie fakt, że przebywał na Trivia Row, przysiągłby, że w pobliżu kręcą się marketorzy. Słysząc jakiś dźwięk, Barry wszedł do łazienki, wspiął się na muszlę klozetową i wyjrzał przez okno. To, co zobaczył, wzbudziło w nim mdłości pomieszane z przejmującą radością... Pięć metrów niżej w ogrodzie oddział ubranych w garnitury marketorów otaczał Dupka Durneya. Dupek, jako Gumol (i to w dodatku wyjątkowo tępy), nie miał pojęcia, że marketorzy to zmora świata magicznego i że nikt — możliwe, że nawet Barry - nie potrafi umknąć „grupie fokusowej", zespołowi marketorów skupiającemu swe niewiarygodne zło na jednej, bezradnej ofierze. Komu ja to mówię? 12 — Mamo, tato, w ogrodzie są jacyś... dziwni ludzie! — wrzasnął Dupek, który odczuwał już pierwsze skutki działania ogłupiającej, przeraźliwie drogiej wody kolońskiej marketorów. -Aargh - odparł tępo Vermon z werandy, na którą zapędzili ich sąsiedzi. Wraz z żoną zajadali się zawartością zamówionego tydzień wcześniej kubełka smażonego kurczaka. — Nie uciekaj, młodzieńcze... Chcielibyśmy, żebyś odpowiedział nam na kilka pytań — powiedział jeden z marketorów gładkim tonem, kryjącym w sobie grozę. — W zamian damy ci ten banknot, dziesięć funtów. -No... dobrze. — Dupek, wyraźnie oszołomiony, spróbował niezgrabnie złapać banknot. — Nie tak szybko. - Marketor odchrząknął i oznajmił głośno: — Przyjmując zaproponowane wynagrodzenie, tym samym zgadzasz się na wzięcie udziału w naszych badaniach i poświadczasz, że nasza firma i klienci nie poniosą żadnej odpowiedzialności w razie odniesienia przez ciebie obrażeń i/lub śmierci. Wygłosiwszy obowiązkową formułkę, wręczył banknot Dupkowi, który próbował schować go do kieszeni, ale nie trafił. W chwili, gdy dziesięć funtów powoli opadło na ziemię, marketorzy zbili się w ciasny krąg niczym szakale. Dupek nie miał już szans - zaczęła się „grupa fokusowa". — Którego znanego sportowca lubisz najbardziej? - spytał jeden z marketorów. - Wybierz tylko spośród tych z przeszłością kryminalną - dodał drugi. 13 — Mleko o smaku sera - rzekł trzeci, unosząc notatnik. -Tak czy nie? — Czy kupiłbyś pastę do zębów sprawiającą, że twoja ślina przypominałaby krew? - wtrącił drugi. — Nadmuchiwane spodnie?! - przekrzykiwał ich czwarty. — Nogawki zaciskające się na udach, automatyczne wysuwanie kieszeni, awaryjne poduszki pośladkowe. Jak to brzmi? Pierwszy chwycił Dupka za kołnierz. — Czy chciałbyś jeść pióra? — warknął. — Może z dietetycznym sosem? Dupek z trudem formułował słowa. — Czy są... chrupkie? - Był blady, patrzył tępo szklistymi oczami. — Mogą być! Może oblane nugatem? — zapytał szybko marketor. - I pokryte pysznym, hipoalergicznym karmelem! Marketor wypuścił Dupka, który runął ciężko na ziemię. Natychmiast podniósł go drugi. Dupek zachwiał się na nogach. — Jakie uczucia wzbudzają w tobie słowa „papierosy smażone w głębokim oleju"? — Chyba... chyba... chyba zaraz się wyrzygam. Krąg marketorów cofnął się o krok i Dupek zaczął wymiotować obficie wprost na rabatkę. Następnie osunął się na ziemię i znieruchomiał. Nie był martwy; wyssali go w rekordowo krótkim czasie. Obserwujący z góry całą scenę Barry patrzył zafascynowany, ogarnięty przepyszną Scha-denfreude. 14 - Niewiele w sobie miał - zauważył jeden z marketo- row. - Te dzisiejsze dzieciaki — odparł drugi. — Zupełnie jakby nic ich nie obchodziło. — Oblejcie go wodą i znów zaczniemy - zaproponował trzeci. - Tylko nie wodą - zaprotestował czwarty. - Mamy suszę. — Udał, że obsikuje nieprzytomnego chłopaka. - Nie, dajmy sobie spokój, jest wykończony — mruknął piąty, podnosząc upuszczony przez Dupka banknot. -Chodźmy na lunch. Marketorzy zatrzasnęli teczki. Barry słyszał ich wyraźnie; rozmawiali głośno, jak ludzie przywykli do tego, że się im ustępuje. — Wiesz, mam pomysł na wspólny biznes — oznajmił jeden, włączając komórkę. - Słucham cię - zainteresował się jego kolega. Wszyscy uklękli obok Dupka, zadając swój klasyczny, upiorny coup de grace. Barry nie mógł się już doczekać. — Jeśli twoja firma wprowadzi na rynek papierosy smażone w głębokim oleju, moja firma zacznie sprzedawać papier toaletowy nasączony nikotyną. — My ich uzależnimy, a wy pomożecie im rzucić nałóg. — Drugi marketor wstał. - Podoba mi się ten pomysł. Wyślij mi notatkę. Pierwszy marketor nacisnął guzik swego telefonu. — Zrobione. Drugi także nacisnął guzik. - Właśnie się zgodziłem. Kolejny guzik. 15 — Wypuściłem pierwszą transzę w ofercie publicznej -oznajmił pierwszy. Znów guzik. - A ja wziąłem parę milionów z tych pieniędzy i przekupiłem odpowiednich urzędników rządowych - oznajmił drugi. - Mamy już zgodę, towar powinien wejść na półki w poniedziałek, najpóźniej we wtorek. - Wspaniale! - wykrzyknął pierwszy marketor, naciskając kolejny przycisk telefonu. - Akcje na sprzedaż... cena rośnie. Bingo, jesteśmy miliarderami. — Doskonale — odparł drugi marketor. — Hej, chłopcy, stawiam wszystkim. Gdy wiwatujący marketorzy wyszli powoli tylną furtką, Barry przekonał się co zrobili: marketorzy oblepili Dupka krzykliwymi, absurdalnymi, kretyńskimi hasłami i sloganami. Dupek z pewnością będzie zachwycony. Niektórzy mogliby rzec, że spotkała go słuszna kara, ale Barry by się z tym nie zgodził. On uważał, że karanie Durneyów to jego zajęcie*. * Barry miał wszelkie prawo nie cierpieć Durneyów, którzy (a to tylko jeden z niezliczonych przykładów) tresowali pająki tak, by gnieździły mu się we włosach. Nie była to jednak z ich strony czysta złośliwość, lecz efekt współpracy z Ministerstwem Ma-giczności i gumolską agencją szpiegowską MI-6. Jako niemowlę Barry Trotter został wybrany do obejmującej cały kraj grupy magicznych sierot uczestniczących w projekcie furia. Projekt miał na celu stworzenie magicznej osoby do tego stopnia irytującej, że skupiłaby na sobie całą wrogość, jaką Gumole odczuwali wobec czarodziejów. Rolą Durneyów — odgrywaną z niekłamanym 16 W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar - jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hok-pocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów--Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy wysępiał od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością*. Zaledwie w ciągu miesiąca, z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę! zapałem — było ciągłe torturowanie Barry'ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt furia, odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, że Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe. * Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku" nazwał Barry'ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym". 17 W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar — jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hok-pocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów--Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy wysępiał od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością*. Zaledwie w ciągu miesiąca, z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę! zapałem — było ciągłe torturowanie Barry'ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt furia odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, że Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe. * Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku" nazwał Barry'ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym". 17 Dwanaście miesięcy temu do Barry'ego zwróciła się gu-molska dziennikarka J.G. Rollins. Pani Rollins oświadczyła, że zamierza napisać książkę, która zwróci uwagę szerokich mas na nihilistyczną egzystencję współczesnych magicznych nastolatków. - Chcę zedrzeć okrywającą ją zasłonę - oznajmiła, unosząc dumnie pióro. - Dobra — odparł Barry, niepewny, czy on sam ma być zdziercą, czy też zasłoną. - Super. - J.G. Rollins otworzyła notatnik. - Jak często w przeciętnym tygodniu widujesz się z rodzicami? - spytała. — Od czasu do czasu, rzadko czy nigdy? - Nigdy - odparł szczerze Barry, nie wyjaśniając, że oboje nie żyją. - Wspaniale. To znaczy, jakież to smutne - poprawiła się szybko. - Zatem w ogóle nie ma ich w twym życiu? - Nie. — Barry wycisnął z oka fałszywą łzę. - Już dobrze, dobrze, znajdziemy ci miły dom, obiecuję. — Barry zesztywniał, a J.G. to zauważyła. - Albo nie. Jesteś już dużym chłopcem, sam dasz sobie radę. - Nabaz-grała coś. Barry z trudem odczytał słowa „Sprzeciwia się próbom udomowienia; półdziki". Znów uniosła wzrok. -Spragniony wskazówek i rad, znudzony szkołą, porzucony przez starsze pokolenie. Czy wypełniasz czas używaniem zakazanych narkotyków i przypadkowym seksem? Chciałbym, pomyślał Barry. Pomijając przeterminowane składniki eliksirów podwędzone z szafek Snajpera, w szkole nie znano narkotyków. Woźny Hokpoku, Angus Filtr, konfiskował wszystko i sprzedawał w Hogsbiede z całkiem niezłym zyskiem. Centaury zarabiały krocie, sprzedając 18 oregano, ku zachwytowi studentów nieświadomych istnienia efektu placebo. A co do seksu, pomimo męskich przechwałek obecnie Barry utknął gdzieś pomiędzy neckingiem i pettingiem. Jednakże w głosie autorki dźwięczała tak wielka nadzieja, no i istniała szansa, że da się na tym zarobić parę groszy. - Sam nie ująłbym tego lepiej — skłamał. Podczas całego czwartego roku Barry spotykał się regularnie z Rollins, aż wreszcie trzy miesiące temu, w maju, z drukarni wyjechał pierwszy nakład Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego. Książka sprzedawała się świetnie, zwłaszcza wśród dorosłych; nikt jeszcze nie stracił pieniędzy, mówiąc starszym pokoleniom, że ich naj mroczniej sze podejrzenia co do nastolatków są zgodne z prawdą. Po paru tygodniach nazwisko Barry'ego stało się synonimem młodzieńczych wybryków; oczywiście czuł się zobowiązany potwierdzać swoją reputację. Zachęcany przez bliźniaków Gwizzleyów Barry zaczął szaleć. Stworzył zaklęcie magicznie owijające folią wszystkie toalety w szkole. Słuchawki pryszniców zatkały się od rozmoczonych słodyczy. A Barry zaczął spędzać mnóstwo czasu w najróżniejszych szafach, „poznając bliżej" swoje szkolne koleżanki. „Nasz strach przed przyszłością", grzmiał wstępniak „Wróżbity codziennego" (magiczne gazety często krzyczą), „ma teraz imię: Barry Trotter". „Fajt" umieścił zaś po prostu na swej okładce wielkie zdjęcie Barry'ego z jednym, jedynym słowem: Fajfus. Dzięki podobnym artykułom - i tryumfalnie bełkotliwym występom chłopaka w telewizji i radiu — książka sprzedawała się jeszcze lepiej. Wkrótce Barry wędrował 19 wilgotnymi korytarzami Hokpoku niczym Bóg — no, Bóg z pojawiającymi się jeszcze od czasu do czasu Pryszczami Ognia i wciąż rzadkim zarostem. Treść Kawioru niemal zupełnie nie odpowiadała faktom, lecz w obronie J.G. trzeba powiedzieć, że Barry niemal natychmiast zaczął ją bajerować. Po szczególnie barwnej historii pokonania i pokarania „największego smoka na świecie" na oczach całej wiwatującej, szalejącej szkoły uznał, że autorka coś podejrzewa. Ale ani razu nie kwestionowała jego słów — nawet gdy poznała go dość dobrze, by wiedzieć, do jakiego stopnia jest zakłamany. Niezależnie od tego, jak była nieprawdziwa, książka przyniosła sukces im obojgu: J.G. urządzała sobie właśnie w Szkocji kawałek Karaibów, a Barry nie mógł się już doczekać pierwszego pełnego semestru sławy. Może i uczciwość to najlepsza polityka, ale jeśli chodzi o Barry ego Trottera i kawior filozoficzny, nieuczciwość wygrała w przedbiegach. Ta myśl pocieszyła Barry'ego, gdy zamykał dom. Dur-neyowie wciąż przebywali na dworze, wiedział jednak, że w końcu trafią do piwnicy pani Kegg (nigdy jej nie zamykała, bo nie mogła znaleźć klucza). Tam zombi mogli strzec jej olbrzymich zapasów taniego bełtu przed gumolskimi nastolatkami, krążącymi po okolicy w poszukiwaniu darmowego drinka. Sama pani Kegg dawno temu była jedną z nich. Obecnie, stale zalana, zapewne nie zauważy nawet 20 Vermona i Pecunii krążących po piwnicy, mamroczących i zżerających robale. Przez całe lato brała ich za wieszaki*. Barry wszedł do kominka i wyciągnął maleńką, papierową parasolkę. Zabrał ją z egzotycznego baru w Hogsbiede podczas nielegalnej potańcówki z okazji końca roku szkolnego. Ów wieczorek, zakończony zgodnie z wieloletnią hokpocką tradycją wizytą gajowego Hamgryza w areszcie i wykupieniem grupki uczniów, zorganizowała Herbina Gringor, by zaimponować swojemu nowemu chłopakowi, Victorowi Crumbowi. Zazwyczaj Herbina była panną po-rządnicką — przez duże „P" — lecz Barry zauważył, że gdy na horyzoncie pojawiał się określony typ chłopaka, jej krytycyzm gwałtownie słabł. Victor Crumb był małomównym, cuchnącym, ledwo umiejącym czytać gwiazdorem ąuitkitu z konkurencyjnej szkoły. Z początku Barry nie lubił go wyłącznie z tych powodów. Potem jednak znalazł sobie kolejne, jeszcze zasad-niejsze. W czasie meczów Crumb z upodobaniem podkradał się w powietrzu do graczy z przeciwnej drużyny i bazgrolił po nich flamastrem. Jego zaimprowizowane ilustracje były zazwyczaj bardzo nieprzyzwoite, skatologiczne i zabawne -pod warunkiem, że dotyczyły kogoś innego. Herbina zgadzała się z tą opinią. - To nastoletni Breugel - mówiła. * Pani Kegg, alkoholiczka, wciąż była wstawiona, do tego stopnia, że uważała się za osobę magiczną. Co mogło nawet odpowiadać prawdzie, gdyby określenie „magiczny" stanowiło synonim nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. 21 - Raczej nastoletni błazen — wymamrotał gniewnie Bar-ry, zapamiętale trąc ręcznikiem kark. Bazgroły Victora budziły w Herbinie jakieś nieokreślone uczucie - coś nowego, podniecającego i raczej nienadające-go się dla młodszych czytelników tej książki. Od chwili, gdy ujrzała obsceniczny rysunek na karku Barry'ego, uwierzyła święcie, że Crumb to geniusz. Co więcej, uznała, że ona sama jest właściwą kobietą, która ogrzeje serce nadąsanego, milczącego socjopaty. Powodzenia, pomyślał Barry, przyglądając się parasolce. Ten mały gadżet z drewna i papieru został obdarzony magiczną mocą powrotu. Rozwinięta parasolka przenosiła każdego, kto ją trzymał, do barku „Tiki", ciemnej i brudnej mordowni hawajskiej, w której odbywała się impreza. W ramach promocji barman wręczał je klientom (często do końca niewiedzącym o tricku wywołującym powrót). Pomysł okazał się niezwykle skuteczny handlowo, bo jak inaczej wyjaśnić trwałą obecność podobnego wrzodu na handlowym obliczu miasteczka? Wystrój był żałosny, obsługa paskudna, a co do rozrywki, to widok podstarzałego, fałszywego transseksualisty Dawn Ho bardziej kojarzył się z bólem zębów. Krótko mówiąc, bar był obleśny, nawet wedle niskich jak Rów Mariański standardów Hogsbiede. Lecz po czterech latach Barry miał powyżej uszu sypiącego się Ekspressu Hokpockiego z jego pleśnią, obłażącą farbą i rozumnymi, chorobotwórczymi kanapkami. Potrzebował mocnego mai tai, by przeżyć kolejną morderczą ceremonię Nadziału. Już niemal czuł smak drinka. 22 Rozłożył szybko parasolkę, uniósł rękę i zaintonował magiczne słowo. Chonotuchcelei. Nic się nie stało. - Pewnie niewypał - mruknął Barry. Nic dziwnego, w końcu parasolka pochodziła z knajpy, w której nawet w tequili zamiast robaków pływały dosma-czane, plastikowe repliki. Barry kilka razy rozłożył i zamknął drobiazg. Nagle usłyszał walenie w drzwi. Pochylił się i zrobił parę kroków, i parasolka zadziałała. Wzleciała w górę, ciągnąc go przez warstwy tynku, desek i dachówek, które zostawiły bogatą kolekcję siniaków. - Aaa! — wrzasnął Barry, wystrzeliwując w powietrze i cudem unikając zderzenia z kaczką. Wrzeszcząc coraz głośniej i zwierając w panice pośladki, ze wszystkich sił zaciskał czubki palców na rączce parasolki. Zdumiewające, jaką siłę ma ten wihajster, pomyślał Barry, patrząc, jak drobniaki wylatują mu z kieszeni i lecą ku ziemi ze śmiercionośną prędkością. No cóż, po prostu odprężę się na resztę... W tym momencie parasolka wyrzuciła z siebie snop iskier i Barry zatrzymał się w powietrzu. Gadżet jęknął, zakasłał i zdechł. I wtedy zaczęły się prawdziwe krzyki. Stare powiedzenie głosi, że czasem lepiej jest mieć szczęście niż umiejętności; czyste szczęście zrządziło, że Barry wylądował w krzakach w ogrodzie Durneyów. Słysząc trzask, oszołomiony Dupek uniósł na moment głowę, a potem znów zemdlał. 23 Barry przez chwilę siedział w krzakach, odpoczywając. Wyglądało na to, że wszystkie najważniejsze narządy -przynajmniej te, o których wiedział - są w porządku. Jakieś złamania? Nie, ale widok, jaki ujrzał, sprawił, iż zaczął podejrzewać wstrząs mózgu. Przed nim stał Hamgryz odziany w strój francuskiej pokojówki. - Czee, B'ry — zagrzmiał alkoholowo hokpocki gajowy. - Przyszłem zabrać cię do szkoły. Bub'ldor przysłał po ciebie wóz. - Jesteś prawdziwy? - spytał Barry. - Chiba tak. - Hamgryz popadł w głębokie zamyślenie. — A może i ni. W kuńcu, co to je prawda? Czy ktokolwiek z nas jest naprawdę... - Och, zamknij się, wiedziałem, że nie powinieneś zapisywać się na zajęcia uzupełniające. - Barry westchnął z rezygnacją. — Odrobina wiedzy to bardzo niebezpieczna rzecz, zwłaszcza gdy nie wiesz, co z nią zrobić. Pomożesz mi wstać? - Jasne - odparł Hamgryz. Szarpnięciem postawił Barry'ego na nogach, na boki poleciały odłamki gałęzi. Barry jeszcze nigdy nie czuł takiej wdzięczności za twardą ziemię pod stopami. Ludzie zazwyczaj nie myślą o niej, dopóki nie znajdą się trzydzieści pięter w górze, pewni, że zaraz zamienią się w puree. - Po co ci te ciuchy? - Te co? - Ubranie, uniform. - Barry pociągnął go za rękaw. - Hej, uw'żaj na to, jest pożyczone. Bub'ldor kazał mi się przebrać, cobym się nie wyróżniał w świecie Gumli - 24 odparł Hamgryz. - Ale w sklipie mieli na mnie tylko to albo kost'm seksownej pielęgniarki. — W takim razie uważam, że słusznie wybrałeś. Wychodząc z ogrodu, Barry usłyszał, jak Dupek się budzi, bełkotliwie podśpiewując melodyjkę reklamową. Nie mógł go przecież tak po prostu zostawić. Może zacznie padać deszcz... albo grad, bardzo mocny. Chociaż panująca susza sprawiała, że grad nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Barry nie mógł po prostu założyć, że Dupek znowu oberwie. Musiał mieć pewność. - Zaczekaj - rzucił. - Barrie, Bubl'dor chce się z tobą widzieć jak najszybcij... - To potrwa tylko chwilkę — uciął Barry. Młody, mściwy czarodziej zawrócił z entuzjazmem, wyciągając różdżkę. Dupek siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, mamrocząc coś pod nosem. - Adeste fidelis — zaintonował Barry i z różdżki wystrzelił promień czerwono-zielonej energii, trafiając Dupka prosto w środek niskiego czoła Neandertalczyka. —Jingle bells, jingle bells, jingle all the way — zaśpiewał donośnie Dupek, kołysząc się w przód i w tył, jego twarz rozjaśnił tępy uśmiech. - Wkrótce nie będzie ci już tak wesoło, frajerze - mruknął Barry. —To za te wszystkie „czekoladki", które dawałeś mi w dzieciństwie. Zaklęcie to szybko przynosiło śmierć, zazwyczaj samobójczą, śpiewający bowiem starał się zrobić wszystko, byle tylko zatrzymać dźwięczące w głowie Jingle bells. Wizja cierpiącego tortury psychiczne Dupka niezmiernie uradowała 25 Barry'ego. Z lekkim sercem podbiegł do czekającego Ham-gryza. - Wyglondosz jak świrninty elf- zauważył gajowy, przyglądając mu się podejrzliwie. - Możymy już jichać? - Yes, si, oui, jawooohl! - zaśpiewał Barry. Nagle chwycił Hamgryza za ręce i zaczął tryumfalnie obracać się w tańcu wokół olbrzyma. Kręcił się tak i kręcił, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu jego ręce zwolniły uchwyt i poleciał... ...Głowa Barry'ego boles'nie uderzyła o wysłaną dywanem podłogę, budząc go. - Au, skur... - Zaczekaj, pomogę ci. - Chudy, łysiejący mężczyzna w wyraźnie znoszonej, tweedowej marynarce wyciągnął rękę. - Spadłeś z kozetki. - Bezbolesna procedura, akurat. Powinieneś zamontować poręcz. — Barry'emu wciąż kręciło się w głowie. Usiadł na brzegu kozetki, pocierając ręką głowę i próbując zebrać myśli. Wszystko wydawało mu się dziwnie odległe, bezsensowne i śmieszne, jakby był bohaterem jakiejś taniej książki. - Chyba mam wstrząśnienie mózgu. - Zaraz się przekonamy, to bardzo proste. Ile masz lat? - Trzydzieści dziewięć — odparł Barry. - Jak się nazywa twoja żona? - To dyrektorka szkoły, Herbina Gringor. Ona każe mi to robić. - Zgadza się. A kim ja jestem? - spytał mężczyzna. - Ty jesteś doktor Ritalin, świr, który mnie zahipnotyzował. Nowy szkolny psychiatra. 26 - Zgadza się — odparł Ritalin. — Nic ci się nie stało. Chcesz kontynuować? Na moment irytacja Barry'ego wezbrała do tego stopnia, że pokonała nawet strach przed żoną. - To się nie uda - oznajmił gniewnie. — Ty jesteś idiotą, a ja przez resztę życia będę wyglądał jak dziewięciolatek. - Barry, ludzki mózg to niezwykle potężny narząd. Poza tym ma popieprzone poczucie humoru — oznajmił doktor Ritalin. - Jak wiesz, uważam, że coś w twojej przeszłości -coś w twym umyśle — nie pozwala ci normalnie się starzeć. Regresja hipnotyczna to jedyna metoda odkrycia, co. - A co mi tam. - Barry znów się położył. - W końcu zapłaciłem za całe pięćdziesiąt minut. - Po prostu się odpręż. Po chwili Barry wrócił myślami do piątego roku, podejmując akcję kilkanaście godzin później. Zbierał właśnie siły, gotów stanąć przed obliczem swego odwiecznego wroga, śmiertelnego arcykretyna, dyrektora Alpo Bubeldora. ROZDZIAŁ 2 Gdy Barry maszerował niechętnie do gabinetu Bubel-dora, nietoperz kieszonkowiec s'mignął spośród cieni, złakniony zdobyczy, którą mógłby zanieść swoim panom ze Ślizgorybu. Barry obdarzył go gniewnym spojrzeniem i nietoperz zatrzymał się tak szybko, że o mało nie zawirował w powietrzu. - Hej, szybujące szmaty, posłuchajcie. - Młody czarodziej dobył różdżki i zaintonował magiczne słowo „Złypies". Z koniuszka różdżki wystrzeliła fala ultradźwięków i odbiła się od ścian pomieszczenia - Barry czuł w dłoni jej wibracje. Piszcząc i wpadając na siebie, nietoperze wycofały się w mroczne kąty. Barry znów był w parszywym nastroju. O ile dobrze zrozumiał Hamgryza - a prawdopodobieństwo pomyłki było całkiem spore — Bubeldor wezwał go pilnie do siebie w sprawie decyzji Wizengamoniu. Najwyższy sąd czarodziejski nie spotykał się, by omówić wyniki quitkitu; czyżby naprawdę zamierzali go wyrzucić? 28 Co takiego zrobił w zeszłym roku? Mnóstwo, szczerze mówiąc, tyle, że trudno to było spamiętać... A tak: któregoś dnia przyłapano go w schowku na szczotki z Doris Jackson. Doris, trzecioklasistka z Pufpifpafu wyróżniała się tym, że nie tylko umiała zamienić się w osła, ale też za jednego syfka pozwalała pomacać się pod stanikiem*. Przyłapał ich Angus Filtr, i Barry, by uciec, musiał rzucić Zaklęcie Dławiącego Smrodu. Później przekupił Filtra, żeby woźny nie umieścił w Maginecie zrobionych naprędce zdjęć. Ale fiut i tak to zrobił. Im więcej Barry przypominał sobie szczegółów, tym gorzej się czuł, a jazda z Piddlesex też zrobiła swoje; Hamgryz przywiózł go widmową limuzyną, co przypominało podróżowanie w samym środku bardzo zimnej i bardzo pełnej chustki do nosa. Kiedy samochody zostają zezłomowane - zwłaszcza w tragicznych okolicznościach - ich duchy pozostają na tym świecie. Wielu magów podróżuje owymi upiornymi pojazdami, bo nie wymagają one szczególnych umiejętności, których brak jest magicznej braci. Poza tym można je tanio kupić, jako że rozwalone samochody nie działają zbyt dobrze. Gdy wszyscy mieli już po dziurki w nosie wdeptywania w niewidzialne łajno testrali, Hokpok zakupił kilkanaście * Prawdę mówiąc, wystarczyło napisać na kartce papieru słowa „jeden syfek" i dać jej. Dla Doris nie było to nic wielkiego — wychowywała się w komunie pod Stonehenge i zupełnie nie przejmowała się nagimi ludzkimi ciałami. Wciąż się dziwiła, że chłopcy aż tak się przejmują. 29 widmowych limuzyn. Tej, którą podróżowali Barry i Ham-gryz, brakowało prawego, przedniego koła i os' wlokła się po ziemi, krzesząc snop iskier. Jazda do Hokpoku ze ślimaczą prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę dłużyła się niemiłosiernie. Gdy Barry wspinał się na marmurowe stopnie wiodące do gabinetu Bubeldora, już dawno zapadł zmrok i pochodnie jak zwykle rzucały niesamowite cienie na ściany. Blizna Barry'ego bolała; zdarzało jej się to dość często. Powinienem był przyjąć tę ofertę, pomyślał. - Witam, jestem Harry Potter - zaczął ćwiczyć w głos. -Gdy chcę niemądrze zignorować ból blizny, zażywam Nie-bólnic. W końcu dotarł do drzwi dyrektora i zastukał. Za plecami usłyszał szelest i instynktownie przypadł do ziemi; sześć metalowych gwiazdek uderzyło w drzwi, zaledwie o kilka cali mijając jego głowę. Potem rozległo się głośne niemieckie przekleństwo i odgłos kroków kogoś wysokiego i niezgrabnego, oddalającego się szybko. - Odwal się, Vielokont — rzucił z irytacją Barry. - Dopiero przyjechałem. Zabij mnie po kolacji. Lord Vielokont, zwany też lordem Ciemniaków oraz Tym, Który Śmierdzi, nieustannie próbował zamordować Barry'ego z powodów, które sam Barry nie do końca pojmował. Niestety, kiedy tylko zbliżał się, by zapytać, Vielo-kont usiłował go zabić. Za każdym razem, gdy Barry mówił o tym nauczycielowi, tamten reagował dziwnym, lekko sztucznym uśmiechem i odpowiadał coś w stylu: „Nie bądź niemądry, Trot-ter. Ten, Który Śmierdzi nie może wejść do Hokpoku. 30 Nie czytałeś Kawioru filozoficznego?. Myśleli, że są tacy dowcipni. Barry podejrzewał, że w istocie chcieli, by Vie-lokont go załatwił. Po szkole krążyły pogłoski o zakładach przyjmowanych w pokoju nauczycielskim. Wredne fajfu-sy, pomyślał Barry. Mimo kilkunastu nieudanych prób, podejmowanych każdego tygodnia, i szkód wartych miliony galonów, nikt (oficjalnie) nie wierzył piętnastolatkowi. Barry podejrzewał, że teraz, gdy stał się sławny dzięki książce pełnej artystycznych kłamstw, ludzie ci (oficjalnie) wierzyli mu jeszcze mniej. Drzwi Bubeldora otworzyły się. - Nie musisz tak walić, ty niecierpliwy smarku. - To nie byłem ja, dyrektorze, Vielokont cisnął we mnie gwiazdkami i... - Zdumiewające. Kłamiesz równie naturalnie jak oddychasz, prawda, Trotter? Nie minęło nawet pół minuty, a ty już... Co właściwie robisz na podłodze? - Już mówiłem, Vielokont... Bubeldor wzdrygnął się z irytacją. - Wejdź do środka. Śmierdzi tu moczem*. * Odlewanie się przed gabinetem Bubeldora i szybka ucieczka stały się tradycyjnym rytuałem dającym prawo wstępu do Hok-pockiego Klubu Kamienia Żółciowego. W rezultacie kamienne płyty wokół drzwi nosiły ślady poważnych zniszczeń. Skrzaty domowe wspierane przez związek zawodowy odmawiały zrobienia czegokolwiek, argumentując: „To nie brudzenie, tylko terroryzm". Bubeldor nieustannie rzucał zaklęcie Szuruburu, ale nawet magia ma swoje granice, zwłaszcza w czasie sezonu na szparagi. 31 Barry otrzepał się i wmaszerował do dusznego, zagraconego gabinetu. Alpo Bubeldor, dyrektor Hokpoku, stał przed długim stołem, na którym dominowały kałamarze i niewielkie kawałki pergaminu. Wszędzie wokół śmigały pióra, zanurzając się w inkauście i kreśląc coś szybko. Od ścian odbijały się odgłosy skrobania. — Co to? — spytał Barry, wskazując stół. — Oto, Trotter, nowe źródło szkolnych funduszy. Barry podniósł kawałek pergaminu i ujrzał nieudolnie sfałszowany gumolski banknot tysiącfuntowy. — Królowa ma zeza. — Słyszycie, pióra? Musimy zacząć od początku, bo obecny tu Leonardo uważa, że wasza wersja gumolskiej królowej nie osiąga jego wygórowanych standardów — rzucił drwiąco Bubeldor. Pióra zatańczyły z irytacją w powietrzu i podjęły skro-baninę. — Jak sobie chcesz, mnie to nie obchodzi. - Barry schował banknot do portfela; Bubeldor miał rację, Gumole pewnie nic nie zauważą. Przysunął sobie krzesło. — Nie, nie, nie siadaj, to nie potrwa długo, a szczerze mówiąc, nie chcę, żebyś zniszczył mi poduszki. -Ja się myję - rzucił Barry z największym oburzeniem, na jakie potrafił się zdobyć, po czym nieco ciszej dodał: — ..ostatnio. — Jak zapewne pamiętasz — zaczął Bubeldor - zeszły rok zakończył się kolejną z twoich żałosnych, seksualnych eskapad. Jeszcze jedną fantastyczną wyprawą na dno czyichś majtek. — Doris i ja tylko... 32 Bubeldor przerwał mu. - Wiem, co ty tylko. Wszyscy wiedzą, co ty tylko. Specjalna komisja Wizengamoniu spędziła całe nieprzyjemne lato, dowiadując się, co ty tylko. - Dyrektorze, to niesprawiedliwe, że wszyscy członkowie Wizengamoniu wkurzają się na mnie za obmacanie jednej dziewczyny. - O nie. - Bubeldor zaśmiał się wyniośle. — Nie tylko jednej dziewczyny, Trotter, nie bądź taki skromny. Twoje ofiary są równie liczne, jak łupież na twojej głowie. W powietrzu pojawił się nagle sięgający kolan stos ksiąg i upadł ciężko na podłogę przed Barrym, który pochylił się i odczytał tytuł: Raport Specjalnej Komisji Wizengamoniu do Spraw Niemoralnego Prowadzenia na temat Barryego Trottera alias „doktora Macango". - Imponujący, nieprawdaż? Dwa tysiące „epizodów" w zaledwie cztery lata. Ile to daje na tydzień? - Nie wiem, dyrektorze. - Nie pytałem, to było pytanie retoryczne. Oto kolejne. Powiedz mi, Trotter, czy od tego wszystkiego dostałeś nowych odcisków? - Szczerze mówiąc, zabawne, że pan pyta... - Retoryczne oznacza, że nie nie musisz odpowiadać, głąbie - wtrącił szorstko Bubeldor. — Przez tę przeklętą książkę o kawiorze — z której, co podkreślam, szkoła nie dostała nawet grosza — Wizengamoń musiał zbadać twoje postępowanie. Wiesz, czemu każdy uczeń, członek ciała pedagogicznego i gość odwiedzający Hokpok był przez cały majowy tydzień poddawany badaniu na obecność twoich odcisków palców? 33 Bubeldor przerwał mu. - Wiem, co ty tylko. Wszyscy wiedzą, co ty tylko. Specjalna komisja Wizengamoniu spędziła całe nieprzyjemne lato, dowiadując się, co ty tylko. - Dyrektorze, to niesprawiedliwe, że wszyscy członkowie Wizengamoniu wkurzają się na mnie za obmacanie jednej dziewczyny. - O nie. - Bubeldor zaśmiał się wyniośle. - Nie tylko jednej dziewczyny, Trotter, nie bądź taki skromny. Twoje ofiary są równie liczne, jak łupież na twojej głowie. W powietrzu pojawił się nagle sięgający kolan stos ksiąg i upadł ciężko na podłogę przed Barrym, który pochylił się i odczytał tytuł: Raport Specjalnej Komisji Wizengamoniu do Spraw Niemoralnego Prowadzenia na temat Barryego Trottera alias „doktora Macango". - Imponujący, nieprawdaż? Dwa tysiące „epizodów" w zaledwie cztery lata. Ile to daje na tydzień? - Nie wiem, dyrektorze. - Nie pytałem, to było pytanie retoryczne. Oto kolejne. Powiedz mi, Trotter, czy od tego wszystkiego dostałeś nowych odcisków? - Szczerze mówiąc, zabawne, że pan pyta... - Retoryczne oznacza, że nie nie musisz odpowiadać, głąbie — wtrącił szorstko Bubeldor. — Przez tę przeklętą książkę o kawiorze — z której, co podkreślam, szkoła nie dostała nawet grosza — Wizengamoń musiał zbadać twoje postępowanie. Wiesz, czemu każdy uczeń, członek ciała pedagogicznego i gość odwiedzający Hokpok był przez cały majowy tydzień poddawany badaniu na obecność twoich odcisków palców? 33 Barry nie odpowiedział, uczył się. — Chcieli uczynić z ciebie przykład - ciągnął Bubeldor. — Chcieli cię zmusić, żebyś znalazł sobie pracę. Barry zadrżał. Legalna praca była jego kryptonitem. — Ale ja, choć bez wątpienia tego pożałuję, przekonałem ich, by dali ci jeszcze jedną szansę - rzekł dyrektor. Mówiąc, nerwowo skręcał w dłoniach baloniki, robiąc z nich zwierzątka. Nabrał tego nawyku w młodości, gdy z katastrofalnym skutkiem usiłował zatrudnić się jako klown w wesołym miasteczku*. - Powiedziałem ministerstwu, że Hokpokowi przyda się nieco sławy, nawet tak odrażające „nieco" jak ty. Przyrzekłem, że znajdę sposób, by cię ujarzmić. Zgodzili się niechętnie, pod warunkiem, że cała reszta studentów dostanie końskie dawki antybiotyków, a twoi najczęstsi partnerzy przejdą letnią terapię zniechęcającą w stylu Mechanicznej pomarańczy. Możesz zostać w szkole. — Dziękuję — mruknął Barry. — Zapewniam, że nie zrobiłem tego dla ciebie. Hokpok jest jak żywa istota, czy raczej byłby, gdyby żywe istoty pożerały pieniądze. A choć czynię ogromne postępy w zakresie zbierania funduszy — Bubeldor wskazał gestem zapalczywie pracujące pióra — czarodziejów nie da się naciągnąć tak * On je robił, a feniks przepalał; w całym pokoju unosiły się dymiące strzępy gumy. Właśnie ten nawyk sprawił, że Bubeldor zaczął żywić irracjonalny strach przed balonami - wierzył, że te podróżnicze to starsi bracia małych baloników, zdecydowani pomścić rozrywanych pobratymców. Nie wiadomo jednak, co zrobiłby balon, gdyby dorwał w swe ręce (?) Bubeldora. Tak to już jest z fobiami. 34 łatwo. Potrzebujemy galonów, szczerozłotych galonów, całego mnóstwa galonów. Twoja obecność ściąga kandydatów, a kandydaci oznaczają czesne, które właśnie potroiłem. Piękne dzięki. Bubeldor podszedł do biurka i usiadł swobodnie na jego brzegu. Gdy to uczynił, butelkowozielona szata rozchyliła się. Pomarszczony, obleśny staruch nie nosił nic pod spodem. - Lecz twój systematyczny blitzkrieg klapsów i szczypa-nek musi się skończyć. Niesławny doktor Macango odkłada swój stetoskop. Masz szlaban. - Ale jeśli dziewczyna nie ma nic przeciwko... - Wizengamoń ma coś przeciwko — uciął dyskusję Bubeldor. Machnął ręką, z szuflady biurka wyskoczył zwój i pomaszerował do Barry'ego. Zaczął się rozwijać, coraz bardziej i bardziej. -To tylko wstępna lista. - No dobra, przyznaję, część z tego się zgadza. Chi Ching, Doris, Hanna Krubbot, Hanna i Doris, Gollum*... o tym zapomniałem. - Barry zachichotał. - Chwileczkę, nie robiłem nic z Anginą Johnson i jej przyjaciółką, tylko patrzyłem! Twarz Bubeldora miała nieprzenikniony wyraz, jakby powstrzymywał bąka. - Drago Malgnoy?! - wykrzyknął Barry. - Chciałby! - Trotter, może nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Naturalnie, dla kogoś takiego jak ty usunięcie ze szkoły to stałe zagrożenie, coś jak czarne chmury albo wizyty u fryzjera. Ale tym razem sprawy wyglądają inaczej. Krąży nawet petycja. Wymiana studencka. 35 - Na pewno jest prawdziwa? Widział ją pan? - spytał sceptycznie Barry. Pomyślał, że to, o czym mówi dyrektor, brzmi zupełnie jak jeden z pomysłów Ferda i Jorgego. - Widziałem? Do diabła, Trotter, jaja podpisałem, wielkimi, zamaszystymi, krzywymi literami - oznajmił Bubel-dor, nieco zbyt dumnie jak na gust Barry'ego. - Około osiemdziesięciu siedmiu procent rodziców uczniów obecnie chodzących do tej szkoły podpisało żądanie, by cię usunąć, a następnie dla bezpieczeństwa wygnać z kraju. Owszem, liczba absolwentów jest nieco niższa, ale trzeba wziąć pod uwagę demencję. Tak czy inaczej, mamy do czynienia z olbrzymią falą oburzenia. — Dyrektor podrapał się po plamach na swej szacie. — Obawiają się o przyszłość następnego pokolenia magów. - Od kiedy to właściwie nie wolno przygotowywać się do egzaminów ABW z genitomancji? — zapytał podstępnie Barry*. Bubeldor zignorował ten bezczelny gambit, westchnął tylko, uznając, że z pewnością istnieją łatwiejsze sposoby zarabiania na życie. - Gdyby chodziło o kogokolwiek innego - oznajmił z ogromnym znużeniem - w tej chwili różdżka służyłaby ci już tylko do zbierania śmieci w parku. Osobiście uważam * Szlachetna, pradawna sztuka genitomacji to, jak wszyscy wiedzą, przepowiadanie przyszłości z rozmiaru, kształtu, barwy i ułożenia genitaliów. Nigdy nie stanowiła tematu ABW, standardowego egzaminu, do którego podchodzili wszyscy magowie w piątej klasie. ABW nie ma żadnych konotacji politycznych, oznacza po prostu Akumulację Bezużytecznej Wiedzy. 36 też, że parę semestrów mieszania w kotle bezpieczeństwa w Akademii Świętego Hilarego dla Ledwo Magicznych dobrze by ci zrobiło. Ale tego lata liczba kandydatów do Hokpoku wzrosła o dwadzieścia tysięcy procent, nie licząc żałosnych fałszywek podrzucanych przez Ferda i Jorgego. Ci dwaj to niewiarygodni kretyni. - Czemu? — spytał Barry. - Genetyka, kontakt z wielobarwnymi ogniami*. Kto wie? - odparł Bubeldor. - A, chodzi ci o wzrost liczby zgłoszeń? To przez tę książkę. - Bubeldor znów przybrał zbolałą, surową minę. — Ludzie uwielbiają czytać o kimś głupszym niż oni sami. - No cóż, jeśli to pana pocieszy, lord Vielokont wrócił. - Poważnie w to wątpię — rzekł Bubeldor. — W czerwcu wrzuciłeś go do wiórownicy. Wszyscy to widzieliśmy. - Jest niezwykle odporny - nadąsał się Barry. — I próbuje mnie zabić. * Moda ta pojawiła się w świecie magicznym mniej więcej w czasach psychodelii. A choć obecnie nikt już nie ubiera się jak Jimmi Hendrix, wielobarwne (a nawet stroboskopowe) ognie wciąż cieszą się sporą popularnością. Niestety, chemikalia używane przez magów do osiągnięcia podobnych efeków wydzielają gaz wywołujący halucynacje. Obiektywni obserwatorzy uważają, że co najmniej dwadzieścia pięć procent „magii", którą czarodzieje uważają za prawdziwą, to jedynie żałosne złudzenia. Gaz czyni także człowieka niezwykle podatnym na sugestie, dzięki czemu twierdzeń o magii nie da się odrzucić. Jeśli ktoś powie: „właśnie cię immupetyzowałem", to, gdy pozostajesz pod wpływem wielobarwnego, stroboskopowego bądź czarnego ognia, wierzysz mu. 37 też, że parę semestrów mieszania w kotle bezpieczeństwa w Akademii Świętego Hilarego dla Ledwo Magicznych dobrze by ci zrobiło. Ale tego lata liczba kandydatów do Hokpoku wzrosła o dwadzieścia tysięcy procent, nie licząc żałosnych fałszywek podrzucanych przez Ferda i Jorgego. Ci dwaj to niewiarygodni kretyni. — Czemu? - spytał Barry. — Genetyka, kontakt z wielobarwnymi ogniami*. Kto wie? - odparł Bubeldor. - A, chodzi ci o wzrost liczby zgłoszeń? To przez tę książkę. — Bubeldor znów przybrał zbolałą, surową minę. - Ludzie uwielbiają czytać o kimś głupszym niż oni sami. — No cóż, jeśli to pana pocieszy, lord Vielokont wrócił. — Poważnie w to wątpię - rzekł Bubeldor. - W czerwcu wrzuciłeś go do wiórownicy. Wszyscy to widzieliśmy. — Jest niezwykle odporny - nadąsał się Barry. -1 próbuje mnie zabić. * Moda ta pojawiła się w świecie magicznym mniej więcej w czasach psychodelii. A choć obecnie nikt już nie ubiera się jak Jimmi Hendrix, wielobarwne (a nawet stroboskopowe) ognie wciąż cieszą się sporą popularnością. Niestety, chemikalia używane przez magów do osiągnięcia podobnych efeków wydzielają gaz wywołujący halucynacje. Obiektywni obserwatorzy uważają, że co najmniej dwadzieścia pięć procent „magii", którą czarodzieje uważają za prawdziwą, to jedynie żałosne złudzenia. Gaz czyni także człowieka niezwykle podatnym na sugestie, dzięki czemu twierdzeń o magii nie da się odrzucić. Jeśli ktoś powie: „właśnie cię immupetyzowałem", to, gdy pozostajesz pod wpływem wielobarwnego, stroboskopowego bądź czarnego ognia, wierzysz mu. 37 — Daj spokój, tylko znów nie zaczynaj. — Niech pan spojrzy. Barry, wściekły, że dyrektor mu nie wierzy, wskazał ręką drzwi gabinetu. Gwiazdki powoli przegryzały się przez drewno. -Trotter, nawet gdyby Terry Vielokont mógł przeżyć proces wiórowania, w co bardzo wątpię... Bubeldor ujrzał, jak za plecami Barry'ego Vielokont wychyla się zza ciężkiej zasłony. Dyrektor postąpił szybko kilka kroków w stronę chłopaka, położył mu ręce na ramionach. — Hej! - zaprotestował Barry. — Zabieraj łapy, zboczeńcu! — Za chwilę... To tylko gest ojcowskiej troski - skłamał Bubeldor i niemal niedostrzegalnie skinął głową. Vielokont uniósł dmuchawkę i wycelował w plecy Barry'ego. - Jesteś tu absolutnie bezpieczny, zawsze jesteś. Do diabła! Strzałka chybiła, wbijając się w biurko Bubeldora, które jęknęło słabo i uległo błyskawicznej dezintegracji. Barry odwrócił się gwałtownie i ujrzał przed sobą Vielo-konta w całej jego krasie. — Jest tu przecież! - zawołał. - To Vielokont, aresztuj go! Nikt nawet nie drgnął, a potem Bubeldor zaśmiał się krótko, nerwowo. -Trotter, naprawdę potrzebne ci nowe okulary. Nie potrafisz nawet rozpoznać posągu? - Podszedł do postaci i stuknął pięścią w czubek jej głowy. — Pszesztań - mruknął Vielokont, nie poruszając wargami. — Choć, przyznaję, to bardzo wierna podobizna. Barry również podszedł bliżej i przyjrzał się swojemu odwiecznemu wrogowi. 38 - Od kiedy posągi śmierdzą chińskim żarciem? - Czyż to nie zadziwiające? - zapytał Bubeldor. - Nawet zapach jest prawdziwy. Kupiłem go w stoisku z antykami przy Portobello Road. - Akurat. — Barry, wciąż nie do końca przekonany, odwrócił się i błyskawicznie spojrzał z powrotem. - O proszę! - zawołał, podskakując gorączkowo. — Ruszył się, podrapał się po nosie! Widziałem! - Niepravda — wymamrotał Vielokont. -Widzisz, Trotter — dodał Bubeldor - wcale tego nie zrobił. - Aaaa! - wrzasnął sfrustrowany Barry. Rzucił się na ziemię i zaczął tłuc pięściami w posadzkę. - Wy, sukinsyny! - Trotter — warknął zniecierpliwiony Bubeldor. — Przestań się wydurniać. Mam sporo spraw na głowie i muszę je załatwić przed rozpoczęciem uroczystości w Wielkiej Sali. Jacyś drugoroczniacy znów zaczarowali przybory toaletowe Snajpera. Barry na sekundę przestał walić pięściami i uśmiechnął się pod nosem. To on w zeszłym roku nauczył ich zaklęć Dziąsłożer i Gryzgrzebień. Dyrektor dostrzegł ten uśmiech. - Uważasz, że to zabawne? — rzucił gniewnie. — Tylko żabi włos dzieli cię od usunięcia. - Chwileczkę - zaprotestował Barry - żaby nie mają włosów. - Tak właśnie blisko jesteś — uciął Bubeldor. Nasz bohater podjął ostatnią próbę. - Ale, dyrektorze, mam przecież piętnaście lat, przechodzę przez naturalny okres ciekawości i głodu wiedzy. 39 — Naturalny? Nie w twoim wykonaniu, synu. Rozdzie-wiczasz hurtowo. Bawisz się w doktora częściej niż cała akademia medyczna. Barry chciał zaprzeczyć, ale nie mógł. Zeszłej wiosny tak wiele czasu spędzał wśród bobrów, że centaury mianowały go honorowym satyrem i podarowały własną tamę. Ktoś kichnął. Barry odwrócił się błyskawicznie - posąg wycierał nos. - Gesundheit — rzucił Bubeldor. - Danke schón - odparł Vielokont. - Dyrektorze, to nie jest rzeźba. - Barry kipiał oburzeniem. - On kichnął! Poza tym zna niemiecki. Bubeldor zastanawiał się moment, po czym przybrał najbardziej wzgardliwą minę. — Oczywiście, że tak, Trotter, jest przecież magiczny. My wszyscy jesteśmy magiczni. Nazywasz się Barry, żyjesz na Ziemi. A teraz - podjął z westchnieniem - do rzeczy. Uznaj to za oficjalne ostrzeżenie. Nie wolno ci w tym roku tknąć w nieczystych zamiarach żadnego ucznia. Jeśli to zrobisz, zostaniesz natychmiast, niezwłocznie, nieodwołalnie i ku mojej wielkiej radości skreślony z listy uczniów. Plakaty z tą informacją rozwieszono już we wszystkich miejscach publicznych. Uczniowie otrzymają też.ulotki z twoim zdjęciem i najpopularniejszymi pseudonimami. Najpierw Hamgryz w sukience, a teraz to. Czy piąty rok mógł stać się jeszcze gorszy? -Ale... — Nie skończyłem: zachowując wszelką dyskrecję, rzuciłem zaklęcie na wszystkich magicznych nastolatków w promieniu stu mil. Jeśli w ich obecności rozepniesz rozporek, 40 zsuniesz spodnie, wyciągniesz pasek lub zrobisz cokolwiek innego w okolicy krocza, rozlegnie się alarm. To odmiana Bariery Wiekowej - dodał z dumą Bubeldor. — Sam ją wymyśliłem. - Nie możesz tego zrobić! - krzyknął Barry. - A co z moimi prawami obywatelskimi? - Trotter, ty nie masz żadnych praw. — Bubeldor uśmiechnął się złowieszczo. - Jesteś uczniem, możesz już iść. Drzwi się otwarły, Barry odwrócił się na pięcie. - Stary pierdziel - wymamrotał pod nosem. - Krzywy konar już ci nie staje i... - A właśnie, że staje, parszywy smarkaczu — szepnął bezdźwięcznie Bubeldor. — Zapominasz, że w moim gabinecie potrafię czytać w myślach... Magiczna tapeta*... Z ręką na klamce Barry uniósł wzrok i ujrzał portret byłego dyrektora, otoczonego wianuszkiem opalonych, biuś-ciastych blondynek. Wszystkie śmiały się z niego. Barry pożegnał je nieprzystojnym gestem i wyszedł. - Och, Bubeldor - powiedział niewielki portret Dioni-zosa Hefnera. - Naprawdę powinieneś się wyluzować. Seksualność to jeden z największych darów. To ona czyni z nas ludzi, to... Bubeldor podszedł do niego. - Czy boli, kiedy to robię? - spytał, pstrykając w obraz. * Ta tapeta jest w istocie rozumna. Nie ma co prawda zdolności telepatycznych, lecz każdy widoczny na niej kwiat to ucho i dzięki tak wielu uszom tapeta słyszy nawet najlżejszy dźwięk. A związki chemiczne łączące się w mózgu i tworzące myśli także wydają dźwięki. 41 ROZDZIAŁ 3 RKt Dwadzieścia cztery lata później Barry wciąż czuł wściekłość na Bubeldora. Wyciągnięty wygodnie na wyleniałej, poplamionej kozetce w wyleniałym, poplamionym gabinecie Ritalina, zahipnotyzowany* Barry poruszył się. - Porządne zaklęcie Nerkamieńnaszaniec załatwiłoby starego durnia - rzekł jadowicie. - Mhm. A zatem wyszedłeś z gabinetu Bubeldora. Mów dalej. — Doktor Ritalin przestał robić notatki i obracał w rękach zabawkę z biurka. - Co teraz robisz? - Piszę na ścianie Alpo ssie... Teraz wchodzę do Wielkiej Sali. Barry w paskudnym nastroju wszedł do Wielkiej Sali, wypełniającej się powoli uczniami czekającymi na uroczystość * No dobra, wiem, że to nie najbardziej oryginalna metoda rozpoczęcia preąuelu, ale przynajmniej jest lepsza niż - tak, zgadliście! - zaklęcie. Albo sen. Albo kryształowa kula. Pamiętajcie, banał to banał tylko, jeśli zwracacie na niego uwagę. 42 rozpoczęcia roku szkolnego. Lon Gwizzley i Herbina Grin-gor, oboje świeżo mianowani perfektami, wprowadzili właśnie do środka najnowszą grupkę pierwszoroczniaków. Drago Malgnoy, także perfekt, zmuszał Slizgorybów, by uklękli, złożyli mu przysięgę krwi i ucałowali go w pierścień. - Kleium — wymamrotał Barry, i następny suplikant, bezradny drugoroczniak, przylepił się na amen. -A teraz powiedz... Hm, co by tu wybrać?... „Drago to najwspanialszy człowiek na świecie i uznałbym za najwyższy zaszczyt, gdyby pozwolił mi zjeść wielkie ciasto upieczone z jego suszonego moczu". - Mf, mf! Mmmf, mmf, mmmf. - Drugoroczniak zaczął panikować. - Puszczaj! - ryknął Drago, lecz wargi chłopaka pozostały na pierścieniu. Dwójka przydupasów Drąga, Flabbe i Oyle, chwyciła go za nogi i szarpnęła. Drugoroczniak wrzasnął, gdy jego wargi się rozciągnęły. Drago ryknął, czując, jak palec wyskakuje mu ze stawu. W końcu sygnet zsunął się z niego. Flabbe, Oyle i drugoroczniak polecieli gwałtownie w tył, przeniknęli przez Krwawego Imbecyla i wpadli na olbrzymią kucharkę Fistu-lettę, już wcześniej wkurzoną tym, że musi sprzątać owoce kolejnych „wypadków" przerażonych pierwszoroczniaków. Fistuletta zaczęła okładać Frabbe'a, Oyle'a i drugoroczniaka ciężkim od pomyj mopem. Gdy zamieszanie ucichło i uczniowie zajęli miejsca, Barry spojrzał na wielki stół. Wszystkie miejsca były zajęte - prócz krzesła Hamgryza. A skoro mowa o pustych krzesłach, to wokół Barry'ego pozostało ich całkiem sporo. Najwyraźniej 43 propaganda Bubeldora zaczynała działać. Z całego Graffito-nu tylko Lon i Herbina mieli dość odwagi, by usiąść obok. — Dzięki — rzekł do Herbiny Barry. — Uznaliśmy, że złapaliśmy już od ciebie wszystko, co mogliśmy złapać - oznajmił radośnie Lon. — Mów za siebie - zaprotestowała Herbina. Już dawno postanowiła zachować dziewictwo aż do ślubu, na swój zwykły, bardzo publiczny i perfekcjonistyczny sposób. -Zamierzam być bardziej dziewicza niż wyspy. - Herbina zawsze umiała osiągać swe cele. — Maruda — mruknął Barry. — Gdzie jest Hamgryz? — Zgubił się, przewożąc pierwszoroczniaków. Zajęło mu to ponad godzinę — wyjaśniła Herbina. — Chryste. - Barry pokręcił głową. - Przecież wystarczy wycelować w stronę cholernej szkoły i wiosłować. — Pewnie był pijany — wtrącił Lon. — Tak jakbyś powiedział „pewnie był żywy" — rzucił Barry. — Zamknijcie się, już zaczyna — warknęła Herbina. Lon jednak gadał dalej: — Gdy w końcu tu dotarł, siostra Pommefritte uparła się podobno, by chuchnął w alkomat. — Ciii - syknęła Herbina. — Pewnie zepsuł go na amen. — Barry zaśmiał się. Herbina rzuciła krótkie klapsowe zaklęcie na tyły ich głów. — Zamknijcie się, koniobójcy, nie słyszę piosenki. W tym roku Tiara Nadziału była głosem numer jeden. Dodała do swego numeru sekcję rytmiczną z playbacku. Dwa magiczne adaptery zaczęły skreczować i Tiara zaśpiewała: 44 Wiemy, że to bezsensowne, banalne i wredne, Lecz oszczędźcie marudzeń, wcale się nie przejmę. Musimy was podzielić, nie ma się co szczypać, Byście mieli się o co tłuc, a autor co pisać, Pomiędzy cztery Domy o zlej reputacji, Pełne miernych atrakcji i łże-machinacji. Rovertour, zgodnie z myślą syjzałożyciela, Zbiera tylko debili i do siebie wciela, Ślizgorybi to sami złodzieje i mendy, Co mnożą swe bogactwa, zabierając biednym. Gobryk Graffiton talent miał, hej, co się zowie, By znaleźć wszystkich tchórzy i zwabić ku sobie. A co do Pujpijpafów porąbanej braci, Gadka jest krótka: biorą tego, kto zapłaci. Oto hokpockie Domy w całej wszawej krasie, Każdy zbiera wypierdków w niedomytej masie, Każdy ma swe tradycje, szaliki i prawa, podzielmy więc was szybko, mam na zębach pawia. — Może się nie znam - mruknął Barry — ale uważam, że hip-hop to wyraźny postęp. Lon, wielbiciel hip-hopu, parsknął pogardliwie. — Tylko jeśli zdołamy wciągnąć ją w wojnę gangów. — Przecież ta tiara to tylko nakrycie głowy. - Herbina natychmiast ruszyła z odsieczą. - Barry, czy to cień rzucany przez świece, czy znów próbujesz wyhodować sobie baki? — Może. — Odpuść sobie, stary — rzekł Lon. — Brak ci testosteronu. Nawet Herb jest bardziej włochata niż ty. 45 — Herb jest bardziej włochata niż Fistuletta - rzekł z urazą Barry. Herbina rzuciła w niego bułką, Barry jednak nie zareagował — całą uwagę skupił na przydzielanych właśnie pierw-szoroczniakach. Mali, żałosni przedludzie, śmiesznie łatwe ofiary. Czy on także był kiedyś taki drobny, bezbronny jak zwierzątko? Miał wrażenie, że minęły całe wieki od dnia, gdy zjawił się w szkole, niebezpiecznie niedożywiony i całkowicie nieuświadomiony. - Uczniowie — zaczął Bubeldor. — Mam kilka ogłoszeń na otwarcie semestru. Uczniowie odpowiedzieli jękami irytacji. Bubeldor uniósł w przyjacielskim geście dwa palce. — Wiem, że niektórzy z was pierwszoroczniaków spędzili parę godzin, błąkając się na jeziorze Mamory, a Ekspress Hokpocki zepsuł się parę razy podczas przeprawy. Będę się zatem streszczał. Po pierwsze, i dość ważne, Furcząca Fanny prosiła, żebym powtórzył osobie bądź osobom odpowiedzialnym za przywołanie pewnych niespłukiwalnych obiektów do toalety damskiej na górnym piętrze południowego skrzydła, by, cytuję: „Przestały natychmiast, albo poznają mój gniew". Sam zaznałem już kiedyś gniewu Fanny i wierzcie mi, nikt z nas tego nie chce. Na całym świecie nie ma dość odświeżacza powietrza. Pamiętajmy po prostu, że dla nas to tylko toaleta, ale dla niej to dom i bądźmy mili dla Fanny. Dobrze? Po drugie, wielu z was widziało już zapewne plakaty, powtórzę jednak raz jeszcze: wszystkim uczniom Hokpoku zabrania się angażować w jakiekolwiek czynności romantyczne, zapoznawcze czy nawet przesadnie przyjacielskie z uczniem piątego roku z Graffitonu, Barrym 46 Trotterem. Barry — polecił Bubeldor — wstań, żeby wszyscy cię zobaczyli. Barry niechętnie dźwignął się z miejsca i uśmiechnął dzielnie, słysząc złośliwe okrzyki. - Podnieś grzywkę. Jakieś inne znaki szczególne? Nie? Dziękujemy, panie Trotter, może pan usiąść. — Bubeldor wyraźnie napawał się poniżeniem Barry'ego. — Jeśli pan Trotter złoży wam jakąkolwiek niemoralną propozycję, zawiadomcie bezzwłocznie perfekta albo dyrektora swego Domu, a my zajmiemy się magiczną kastracją. Tłum wydał z siebie donośny, dwutonowy okrzyk: „Oo". - Cisza, cisza - rzekł Bubeldor. - Wiem, że to cieszy nas wszystkich, ale załatwmy do końca ogłoszenia. Po trzecie, niektórzy z was zauważyli zapewne, że wśród nauczycieli pojawiła się nowa twarz. Chciałbym wam przedstawić pannę Dolares Urwis. Z sąsiedniego krzesła wstała uśmiechnięta dziewczynka, licząca sobie najwyżej osiem lat. Splecione w warkoczyki włosy przewiązała koronkowymi, różowymi wężami. Odpowiedziały jej gwizdy, ktoś rzucił winogrono. Zrządzenie kapryśnego losu sprawiło, że owoc wpadł jej wprost do ust, po czym utknął w tchawicy. Bubeldor skrzywił się ponuro - jak dotąd choć raz wszystko szło jak należy. Snajper szybko przywołał przetykaczkę, przycisnął ją do twarzy dziewczyny i usunął owoc. - Przestańcie. Uczniowie, czy nie możemy zjeść spokojnie choć jednego posiłku? W odpowiedzi na dyrektora posypał się grad kawałków jedzenia. Pozostali uczniowie zaczęli na ten widok, w nagłym przypływie odwagi, przywoływać i ciskać wszystkim, 47 od garnków pełnych gęstego sosu, po udźce baranie i całe szynki. — A w Chinach głodują ludzie — warknął gniewnie Lon, gdy bracia wykorzystali okazję, zwalając mu na głowę stosy śmieci. - Nie wydaje mi się, żeby wciąż tak było, Lon — odparł Barry w chwili, gdy dwukrotnie pieczony ziemniak wylądował na podłodze tuż obok i eksplodował, rozrzucając wokół strzępki stopionego żółtego sera i bekonu. - Kiedyś to były Chiny, teraz chyba zastąpiła je Afryka. - Kiedy Afryka stanie się komunistyczna, powiem: Afryka. — Lon uskoczył. - Jaka szkoda — mruknęła Herbina. — Skrzaty domowe będą sprzątały całą noc. - Mogłabyś im pomóc - zaproponował z naciskiem Barry. - O nie. — Herbina wycelowała we wroga z Pufpifpa-fu. - Mam przecież obowiązki perfekta. - A nasz Mao Tse-tung? - Miał na myśli Łona, który ostatnio przeżył specyficzne przebudzenie polityczne. - Nie ma mowy. - Lon zręcznie uchylił się przed ciśnię-tym przez Jorgego krzesłem. — Muszę rozpocząć indoktrynację pierwszoklasistów. Nie mogę pozwolić, aby niewłaściwe idee zapuściły w nich swoje korzenie. I tyle, jeśli chodzi o dorastanie, pomyślał z satysfakcją Barry. Minione lato niczego nie zmieniło. Hokpok, jak zwykle brutalny, chaotyczny i wręcz kipiący nieodpowiedzialnością, był wieczny. Podczas gdy nauczyciele ukryli się pod wielkim stołem, a wokół szalała jedzeniowa burza, Barry pomyślał ukontentowany: dobrze jest wrócić do domu. 48 - .. .Trzy... dwa... jeden - powiedział doktor Ritalin. - Kiedy pstryknę palcami, obudzisz się odświeżony i wypoczęty. - Okej. - Barry usiadł. - Nie, nie, zaczekaj, aż pstryknę palcami. - W porządku — powiedział potulnie Barry. - Już lepiej - mruknął Ritalin. — Musimy załatwić to jak należy. Inaczej możemy uszkodzić ci mózg. - Przynajmniej tym razem nie spadłem z kanapy. - Cii. - Ritalin pstryknął palcami. -Jesteś całkiem przytomny. Jak się czujesz? - Chyba dobrze... Zaczekaj, coś jest nie tak. - Barry zerwał się nagle. — Gdzie mój portfel? - Uhm, po prostu go dla ciebie przechowywałem. — Ritalin wyłowił portfel Barry'ego ze swojej kieszeni. — Bałem się, że mógłby wypaść. — Zakasłał nerwowo. - Jasne. A gdzie pieniądze? - Schowałem je do kieszeni, na wypadek gdyby rozsypały się po pokoju. - Uh-uh. - Barry pomyślał, że gość nie wygląda na godnego zaufania; trzeba będzie uważać na niego przez resztę książki. - I co powiedziałem? - „A gdzie pieniądze?" - odparł doktor Ritalin. — Naprawdę martwi mnie twoja pamięć. Mam lek, który... - Na pewno, na pewno. Chodziło mi o to, co powiedziałem w stanie hipnozy. Jak daleko się cofnęliśmy? - Musiałeś stanąć przed całą szkołą — wyjaśnił Ritalin. - Bubeldor ogłosił, że jesteś nieczysty. Czy też, jak ja mawiam, nosferatu. 49 - Boże, piąta klasa, najgorszy rok w szkole. Dwanaście miesięcy niekończącego się syfu, który miał wszystkie inne syfy pod sobą. - Dlaczego? - spytał łagodnie Ritalin. - Bo właśnie w tym roku Lon został ranny. I ta dziewczyna... pierwsza, na punkcie której naprawdę oszalałem. -Barry szukał stosownych słów. - Oczywiście, w tamtym czasie byłem jedną wielką chodzącą erekcją. - Herbina? - spytał doktor Ritalin. - Boże, nie, nie. Na imię miała Bea. Ona... zniknęła. - Zniknęła? - powtórzył lekarz. - Myślisz, że po prostu postanowiła spotykać się z kimś innym i wolała ci o tym nie mówić? - Nie, ona zniknęła. Jakby przeniosła się do innego wy- miaru. - Rozumiem. Czy wiele dziewcząt, z którymi się spotykałeś jako chłopiec, przeniosło się do innego wymiaru? Brzmi traumatycznie. - Ritalin zapisał coś w notatniku. -Myślisz, że jej zniknięcie przyczyniło się do twej świadomej decyzji, by nie dorastać? Barry eksplodował niczym tubka pasty do zębów przejechana przez ciężarówkę. - Co to znaczy decyzji? Juniortazja nie kryje się w moim umyśle! Nie wyobraziłem jej sobie. Nie wyobraziłem sobie tego, że nie golę się od pół roku. - Dosłownie kipiał wściekłością. - Chcę stać się starszy, tyle że Bubeldor rzucił na mnie zaklęcie i teraz... - Jego gniew ostatecznie wyzionął ducha. — Psychiatria to jedna wielka bzdura. Nie powinienem dać się namówić Herbinie na te sesje. 50 - O tak, psychiatria to bzdura. - Ritalin zdjął monokl (nosił dwa) i zaczął go czyścić. - W odróżnieniu od magii. Barry spuścił nogi z kozetki. -Posłuchaj no... - Panie Trotter, powtarzałem to już wiele razy. Granica pomiędzy umysłem i magią jest bardzo niewyraźna. Celujemy w coś różdżką i coś się dzieje. Puf. - Bardzo rzadko słychać prawdziwe „puf" - zażartował Barry. Ritalin zignorował go. - Co to sprawiło? Coś poza nami. Magia? Coś wewnątrz? Umysł, wola? Czy też jedno i drugie? Barry w końcu przerwał dąsanie się na dostatecznie długo, by przyznać rozmówcy rację. - A zatem uważasz, że tak naprawdę to mój umysł nie pozwala mi dorosnąć? Że w jakiś sposób postanowiłem pozostać dzieckiem? - Ja nie wiem. A ty? - spytał Ritalin. - Ja nie wiem. A ty? - powtórzył Barry. - Ja nie wiem. A ty? Siedem minut później, nie widząc szansy na szybkie zakończenie tego impasu, doktor Ritalin uniósł dłoń. - Musimy przerwać - oznajmił. - To doskonały punkt zaczepienia. Zaczniemy od niego następnym razem. ROZDZIAŁ 4 Od czasów, gdy Barry był uczniem, minęło wiele lat, lecz Hokpok prawie się nie zmienił. Owszem, podejmowano śmiałe próby — obecnie sponsorem zajęć z eliksirów była Goca-Cola Company - lecz zmiany okazywały się zaledwie kosmetyczne. Prawdziwe innowacje szybko umierały. Niektóre budynki nawiedzają myszy, inne termity. Szkoła Magii i Czarów-Marów Hokpok miała problem z tradycjami. Wewnątrz pokrytych porostami, kruszących się murów żyły odwieczne tradycje załatwiania wszystkiego — nieskuteczne, bezsensowne i często niebezpieczne tradycje, które przekazywali sobie kolejno skretyniali przodkowie, zbyt pijani i obłąkani, by się tym przejmować. „Groszek należy zawsze jeść nożem, użytkownicy łyżek ukarani zostaną pięcioma batami, widelców — dziesięcioma". „Pierwszoroczniacy muszą lizać kontakty, jeśli każe im tak perfekt". „Każdego ucznia przyłapanego na gwizdaniu arii z Mikada czeka natychmiastowa egzekucja". Czy były to żarty? Może kiedyś - teraz jednak niczym stare, ropiejące 52 wrzody tradycje te mocno zrosły się z niesławną reputacją szkoły, ku irytacji i oburzeniu wszystkich. Lecz tradycję należy szanować. W rezultacie niewiele dawało się zrobić i nic nie szło jak należy. Nie każda akademia magiczna miała podobne problemy. Na przykład Schadenfreude była niemiłosiernie nowoczesna. Jej siedziba została właśnie gruntownie przebudowana przez BMW (w efekcie szkoła potrafiła rozpędzić się od zera do setki w niecałe dwadzieścia sekund). Beaubeaux było galijskie do szczętu — czasami może niezbyt sprawne, lecz ten wystrój! Ta kuchnia! Te mundurki! W Ameryce tradycje nie istniały; na każde dziesięć magicznych tytułów sześć przyznawano przez sieć. Lecz w Hokpoku wszystkie najważniejsze elementy zatrzymały się w czternastym wieku. Tylko tam studenci mieli własny klub chłosty, tylko tam, opuszczając zajęcia, usprawiedliwiali się czarną śmiercią. - To ich wzmacnia - mawiał Bubeldor, po czym dodawał nieodmiennie ze złośliwym uśmiechem: — a czesne jest bezzwrotne. Lecz wiatr zmian zaczął już wiać i choć raz nie niósł ze sobą smrodu Hamgryzowych członków. Alpo Bubeldor nie żył (?), jego miejsce zajęła Herbina Gringor*. Herbina, jak zawsze rozsądna i zdecydowana, zamierzała zaciągnąć siłą omszałą kupę gruzów, jeśli nie w lata współczesne, to przynajmniej do czasów Rewolucji Przemysłowej. Wiedziała, że nie będzie łatwo, nie miała do czynienia z ludźmi racjonalnymi. Zaczęła zatem od zatrudnienia szkolnego psychiatry. * Pełną historię znajdziecie w Barrym Trotterze i Niepotrzebnej kontynuacji. Jeśli oczywiście wystarczy Wam odwagi. 53 Od wieków wiadomo, że każda czynność magiczna -eliksir, zaklęcie, przedmiot — powoduje szczególne wibracje. I choć gumolscy lekarze dowiedli (na swój własny, absurdalny, „naukowy" sposób), że długotrwałe narażenie na kontakt z owymi wibracjami sprawia, że ludzki mózg rozpływa się w rzadką maź*, władze szkolne od stuleci nie zgadzały się na zatrudnienie dyplomowanego specjalisty od zdrowia psychicznego. Dlaczego? To proste — uznały, że pierwszym, co uczyniłby każdy rozsądny psychiatra, byłoby umieszczenie w ośrodku zamkniętym dyrektora Bubeldora. Posunięcie to, całkowicie logiczne i najpewniej niezbędne, nasuwało jednak bolesne pytania, takie jak: Co z resztą personelu? Członkami rady? Uczniami? Gdy już raz zaczniemy wywozić świrów, kiedy mamy przestać? Nikt nie miał ochoty na podobne problemy. Po co w końcu istnieje świat akademicki, jeśli nie po to, by społeczeństwo miało gdzie upychać wszelkich malkontentów i dziwaków. No dobra, nauczyciel to wariat. Ale obłęd poszerza horyzonty. „Poza tym", dodawali członkowie rady nadzorczej, „wariaci pracują taniej". Na przykład profesor Pupps od dwudziestu lat pobierał pensję w kamyczkach. Herbina jednak nie dała za wygraną. Czemu każda najgorsza gumolska szkoła miała własnego psychiatrę, który mógł urządzać konferencje prasowe za każdym razem, gdy jakiemuś uczniowi odbiło, a Hokpok musiał w tym celu zatrudniać Krwawego Imbecyla? Dodatkowo jeszcze * Nazywają to syndromem Trottera. Barry nie jest tym zachwycony, ale taka jest cena sławy. 54 dochodziła kwestia ubezpieczenia. Po tym, jak oszalały, nagi jak go pan Bóg stworzył Hamgryz próbował złożyć graffitońskiego trzecioklasistę w ofierze bogu piwa, członkowie rady zgodzili się w końcu na prośbę Herbiny. Ale pod jednym warunkiem: sam psychiatra także musiał być świrem. Niełatwo było znaleźć kogoś takiego, członkowie tej profesji żywili bowiem niewytłumaczalne uprzedzenia wobec normalnych inaczej. Na szczęście, doktor Ernst Ritalin idealnie spełniał wszystkie warunki. W ciągu ostatnich dwudziestu lat został skreślony z listy członków, usunięty bądź wyrzucony fizycznie z każdego zawodowego stowarzyszenia, w tym z paru, które sam wymyślił. Chudy, łysiejący i pomarszczony Ritalin przypominał bociana zaplątanego w kilkanaście jardów zaplamionego herbatą tweedu. Jakiś czas temu wpadł na pomysł noszenia monokla, by wyglądać bardziej dystyngowanie. Ostatnio zaczął nosić dwa. Jednakże Ritalin nie był ot, takim sobie zwykłym esk-centrykiem, o nie. Wiele lat temu, jako zapominalski doktorant, Ritalin wstał gwałtownie z kucek i uderzył głową wprost w otwartą szufladę. W efekcie urazu mózgu trzydzieści sześć godzin przeleżał w śpiączce. Rodzina była przekonana, że kopnie w kalendarz. Później pożałowali, że tak się nie stało. Niegdyś potencjalnie obiecujący, Ernst Ritalin ocknął się ze śpiączki jako nowy człowiek - nowy i totalnie nawiedzony. W jakiś sposób myśl, która przyszła mu do głowy w chwili zderzenia, utkwiła w niej na dobre i doktor uwierzył święcie, że ludzki mózg działa najlepiej na wysokości metra nad ziemią. 55 Tak oto zaczęła się krucjata Ritalina. Każdego, kto zechciał go wysłuchać, nękał opowieściami o swym odkryciu - Herbina znalazła go na placu zabaw w Hogsbiede, gdy rozdawał broszurki siedmiolatkom. Teraz bezustannie krążył po korytarzach Hokpoku, sprawdzając wysokość każdej mijanej głowy fachowym, wyćwiczonym okiem. Noszących je zbyt wysoko zmuszał, by się zgarbili, często czyniąc to boleśnie i po krótkim pościgu. W obronie Ritalina należy przyznać, że sam także stosował się do własnych zasad i chodził przykurczony niczym krab, szurając nogami. Uczniowie Hokpoku wkrótce nauczyli się unikać doktora podczas tępych przemarszów z jednej klasy do drugiej. Nigdy nie wiedzieli, kiedy przygarbiony, cuchnący tytoniem furiat wpadnie w tłum uczniów i z płonącymi oczami na oślep wybierze szczególnie wysoką ofiarę, po czym brutalnym pchnięciem przygnie jej szyję i plecy. Mimo tych nawyków - właściwie można by nawet nazwać je objawami - Herbina stopniowo uwierzyła, że praca z doktorem Ritalinem może uleczyć juniortazję Barry'ego. Jej opinia brzmiała: „To na pewno nie zaszkodzi" i Herbina wygłaszała ją często i bardzo głośno. Barry miał pewne wątpliwości. Według niego podświadomość wyglądała jak wyładowana po brzegi szafa i każdego, kto byłby dość głupi, żeby otworzyć drzwi, czekała niemal pewna śmierć pod lawiną najróżniejszych drobiazgów. Miał nadzieję, że dzięki wykorzystaniu biernego małżeńskiego oporu - niechętna zgoda i szybka zmiana tematu — zdoła sprawić, by Herbina straciła zainteresowanie całą sprawą. Lecz pewnego ranka, przy śniadaniu, przeszła do ataku. 56 Tak oto zaczęła się krucjata Ritalina. Każdego, kto zechciał go wysłuchać, nękał opowieściami o swym odkryciu — Herbina znalazła go na placu zabaw w Hogsbiede, gdy rozdawał broszurki siedmiolatkom. Teraz bezustannie krążył po korytarzach Hokpoku, sprawdzając wysokość każdej mijanej głowy fachowym, wyćwiczonym okiem. Noszących je zbyt wysoko zmuszał, by się zgarbili, często czyniąc to boleśnie i po krótkim pościgu. W obronie Ritalina należy przyznać, że sam także stosował się do własnych zasad i chodził przykurczony niczym krab, szurając nogami. Uczniowie Hokpoku wkrótce nauczyli się unikać doktora podczas tępych przemarszów z jednej klasy do drugiej. Nigdy nie wiedzieli, kiedy przygarbiony, cuchnący tytoniem furiat wpadnie w tłum uczniów i z płonącymi oczami na oślep wybierze szczególnie wysoką ofiarę, po czym brutalnym pchnięciem przygnie jej szyję i plecy. Mimo tych nawyków - właściwie można by nawet nazwać je objawami — Herbina stopniowo uwierzyła, że praca z doktorem Ritalinem może uleczyć juniortazję Barry'ego. Jej opinia brzmiała: „To na pewno nie zaszkodzi" i Herbina wygłaszała ją często i bardzo głośno. Barry miał pewne wątpliwości. Według niego podświadomość wyglądała jak wyładowana po brzegi szafa i każdego, kto byłby dość głupi, żeby otworzyć drzwi, czekała niemal pewna śmierć pod lawiną najróżniejszych drobiazgów. Miał nadzieję, że dzięki wykorzystaniu biernego małżeńskiego oporu - niechętna zgoda i szybka zmiana tematu — zdoła sprawić, by Herbina straciła zainteresowanie całą sprawą. Lecz pewnego ranka, przy śniadaniu, przeszła do ataku. 56 - Chcę, żebyś umówił się na wizytę z doktorem Ritali-nem - oznajmiła. - Po co? — Barry udał, że nie wie o co chodzi. - Co to znaczy: po co? Bo wyglądasz na jakieś dziewięć lat, oto po co - odparła niecierpliwie. — Mam już dosyć tego, że ludzie na nasz widok biorą mnie za zboczoną pedo-filkę. Poza tym nie rozumiem twojej niechęci — Ernst uczy tu już prawie rok i na jego zajęciach nikt jeszcze nie zginął. Ilu naszych nauczycieli może to o sobie powiedzieć? - Nie wiem - odparł zasłonięty „Fajtem" Barry. - Człowiek przywyka. Ostatnio wcale mi to nie przeszkadza. Herbina wypaliła różdżką dziurę w jego gazecie. -Ale mnie przeszkadza - warknęła i przygwoździła Barry'ego miażdżącym spojrzeniem. Nie było dyskusji - Barry umówił się jeszcze na to samo popołudnie. Ritalin niewątpliwie miał dość czasu, by go przyjąć. Niewielu uczniów zdecydowało się na jego kurs „Umysł i magia", zwłaszcza że było powszechnie wiadomo, że doktor wymaga dodatkowych zajęć pozalekcyjnych w swym gabinecie. Barry zjawił się właśnie w ich trakcie. - Wejść - rzucił Ritalin swym nosowym głosem. Barry tak właśnie uczynił i zatrzymał się nagle. Przed biurkiem nauczycielskim stała trójka ponurych uczniów. Ustawiono ich według wzrostu, lecz długie włosy najniższej drugoklasistki Edith Flegmy zostały nastroszone i wylakie-rowane w imponujący, brązowy szpic. Włosy najwyższego 57 ucznia były przylizane żelem, środkowa dziewczyna miała nietkniętą fryzurę. - Przepraszam - mruknął Barry - wrócę później. -Nie, nie, to dobra pora. - Ritalin odwrócił się do uczennic. - Czy mogę...? — spytała nieśmiało Edith. Ritalin przerwał jej. - Nie, Porcjo. - Ja jestem Porcja - odezwała się środkowa. - Przepraszam, Edith. Proszę, zostaw je takie, jakie są. Jeśli trzeba, śpij na siedząco. Edith skrzywiła się. - Zrób to dla nauki - zażądał Ritalin, po czym odwrócił się do Barry'ego. - Właśnie sprawdzałem pewną teorię. Czy to możliwe, by klucz stanowiła wysokość głowy z włosami, a nie samej głowy? - Jasne — mruknął Barry, podziwiając różnorodność i bogactwo ludzkiego obłędu. Ritalin odłożył karty testowe. Machnął ręką i lśniące cyferki stopera zgasły. Najwyższy uczeń zakasłał, miał lekką alergię na magię. - Stanleyu. - Ritalin otworzył szufladę biurka. - Chciałbyś trochę syropu? - Rodzice mówili mi, żebym nigdy nie przyjmował słodyczy od szaleńców. - Rozsądna rada - odparł Ritalin; jak na wariata był całkiem nieźle przystosowany do życia. - Może ty, Porcj o? Edith? - Chcę tylko zapomnieć - wymamrotała Edith. - I mocnego drinka — dodała cicho Porcja. Barry to usłyszał i z trudem stłumił śmiech. 58 - Co takiego? - spytał Ritalin. - Nic. - Porcja spojrzała tęsknie w stronę drzwi. Uczniowie wyszli, Ritalin odwrócił się do Barry'ego, machnął lekko w tył nogą i drzwi się zatrzasnęły. Może i wariat, pomyślał Barry, ale ma styl. Gdy zostali sami, psychiatra opadł ciężko na krzesło, które jęknęło cicho i zabrzęczało łańcuchami. (Wszystkie meble biurowe w szkole były bardzo stare i nawiedzone. Z czasem spotyka to każdego). - Usiądź. Barry posłuchał. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał Ritalin. Barry odetchnął głęboko. - Cierpię na chorobę, która sprawia, że wyglądam na młodszego, niż jestem. - Szczęściarz z ciebie. - Ritalin zachichotał. - Myślałem, że po prostu dużo ćwiczysz. Barry w głębi ducha jęknął, po raz dziesięciomilionowy słysząc ten sam dowcip. - No właśnie, tak. I chciałbym się wyleczyć. Chcę znów wyglądać na swój wiek. - To chyba nie moj a specjalność - powiedział psychiatra.-Widzisz te wszystkie dyplomy i nagrody? - Machnął ręką, wskazując ścianę obwieszoną dokumentami w ramkach. - Nie są prawdziwe. Wszyscy to wiedzą. - Zgadza się, ale gdyby były prawdziwe, świadczyłyby o tym, że potrafię leczyć wyłącznie choroby umysłu, nie ciała. - Byliśmy z dyrektorką u wszystkich możliwych lekarzy. Zdołali powstrzymać dalsze młodnienie - tak naprawdę to zatrzymało się, kiedy zginął Bubeldor - ale nikt nie potrafi 59 - Co takiego? - spytał Ritalin. - Nic. - Porcja spojrzała tęsknie w stronę drzwi. Uczniowie wyszli, Ritalin odwrócił się do Barry'ego, machnął lekko w tył nogą i drzwi się zatrzasnęły. Może i wariat, pomyślał Barry, ale ma styl. Gdy zostali sami, psychiatra opadł ciężko na krzesło, które jęknęło cicho i zabrzęczało łańcuchami. (Wszystkie meble biurowe w szkole były bardzo stare i nawiedzone. Z czasem spotyka to każdego). - Usiądź. Barry posłuchał. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał Ritalin. Barry odetchnął głęboko. - Cierpię na chorobę, która sprawia, że wyglądam na młodszego, niż jestem. - Szczęściarz z ciebie. - Ritalin zachichotał. - Myślałem, że po prostu dużo ćwiczysz. Barry w głębi ducha jęknął, po raz dziesięciomilionowy słysząc ten sam dowcip. - No właśnie, tak. I chciałbym się wyleczyć. Chcę znów wyglądać na swój wiek. - To chyba nie moj a specjalność - powiedział psychiatra. -Widzisz te wszystkie dyplomy i nagrody? - Machnął ręką, wskazując ścianę obwieszoną dokumentami w ramkach. - Nie są prawdziwe. Wszyscy to wiedzą. - Zgadza się, ale gdyby były prawdziwe, świadczyłyby o tym, że potrafię leczyć wyłącznie choroby umysłu, nie ciała. - Byliśmy z dyrektorką u wszystkich możliwych lekarzy. Zdołali powstrzymać dalsze młodnienie - tak naprawdę to zatrzymało się, kiedy zginął Bubeldor — ale nikt nie potrafi 59 sprawić, bym znów zaczął się starzeć... Zgłosiłem się tutaj, bo Herb wychodzi już z siebie. - Mogę zapalić? - spytał Ritalin. - Ależ tak. - Dziękuję. - Psychiatra podpalił kosmyk włosów zapałką i zgasił szybko. —Wiem, to paskudny nałóg, ale nie potrafię się powstrzymać. Cóż, Barry, jeśli lata pracy czegoś mnie nauczyły, to tego, że ludzki umysł jest potężny. Zwłaszcza gdy znajduje się około metra nad ziemią. Może zainteresuje cię Regulowany Gorset Ritalina? Mógłby zdziałać cuda. - Nie, dziękuję. Jeśli można, zostanę przy juniortazji. - Juniortazja. Jesteś pewien, że to nie studencki program wymiany międzynarodowej? -Nie. - Barry zaczynał mieć dosyć. - Posłuchaj. Jeśli odezwie się moja żona, a pewnie to zrobi, powiedz jej, że wpadłem i nie umiałeś mi pomóc. -Tss, tss - zacmokał Ritalin. - Cóż za niecierpliwość i zapalczywość. Klasyczne objawy niewłaściwie ulokowanej czaszki. Nigdy nie słyszałem o tej dolegliwości, ale może to dlatego, że nie umiem czytać. - Nagle przyczyna problemów zawodowych Ritalina stała się oczywista. — Wypożyczę jednak z biblioteki magiczną, czytającą małpę, trochę posprawdzam i się odezwę. — Zdawało mi się, że madame Pons zakazała używania ich. Czytające małpy, choć zabawne, były hałaśliwe i uwielbiały obrzucać się odchodami*. * Swoimi bądź uczniowskimi, nie były szczególnie wybredne. Poza tym Ferd albo Jorge rzucił na nie klątwę Tourette'a. Owszem, trochę rozpraszała uwagę, ale też potrafiła ożywić najnudniejszy 60 - To nie obowiązuje personelu. Zjej pomocązdołam zapoznać się z odpowiednimi źródłami. Daj mi parę dni. -Wstał i wyciągnął rękę. - Zadzwonię, kiedy czegoś się dowiem. — To znaczy nigdy? — spytał Barry. Jakiś tydzień później, gdy z Hamgryzem stali właśnie na brzegu jeziora, posyłając piłki golfowe w stronę krakena, odezwał się doktor Ritalin. - Halo? - Barry przyłożył do ucha różdżkę. - Coś znalazłem! - krzyknął psychiatra. - Przyjdź do mnie. W gabinecie Ritalina panował chaos. Zawartość wszystkich szuflad wyrzucono na podłogę, pamiątki i bibeloty Ritalina, od wielu lat podwędzane sławnym i szalonym, leżały w nieładzie, potłuczone i połamane. Nawet fałszywe dyplomy i nagrody wisiały krzywo. Kilka zostało „ozdobionych" czymś, czego smród Barry wyczuwał już od progu. Na czubku czaszki Ritalina przycupnął niewielki rezus. Miał na głowie czerwony fez z napisem angielski. - Odwszawianie pierwszoroczniaków — motylica w czekoladzie - dziewiętnasty września — przesłuchanie dyscyplinarne. - Małpa, najwyraźniej balansująca na granicy wyczerpania, powtarzała każde słowo znajdujące się w zasięgu wzroku. podręcznik. Nawet legendy nudy takiej jak Fałszywa teoria magiczna czytało się lepiej, gdy co trzecie słowo rozbrzmiewały kolejne wyzwiska. 61 Barry zakasłał. W powietrzu wisiała ciężka, zwierzęca woń. — Wejdź, wejdź! - zawołał Ritalin. Dmuchnięciem odrzucił z ust koniec małpiego ogona. — Usiądź, proszę. Masz. - Wręczył mu klamerkę do bielizny; identyczna tkwiła na jego nosie. — To pomaga, zwłaszcza gdy przychodzę z dworu. — Dzięki. - Środek okazał się bolesny, ale skuteczny. Barry mlasnął. — Zdumiewające, wciąż czuję małpi smak. — Słyszałeś kiedyś o tak zwanej ciąży urojonej? - spytał Ritalin. — Czy to wtedy, gdy podczas ciąży kobieta coś sobie roi, zaczyna mówić „Zrujnowałeś mi życie", „Nawet cię nie lubię", „Będziesz okropnym ojcem" i tak dalej? - spytał Barry. - To właśnie robiła Herbina, gdy odkryła, że spodziewa się Nigela. — Niezupełnie. Barry'emu wydało się, że coś drażni doktora, nie wiedział jednak co. Być może chodziło o wrzeszczące, śliniące się zwierzę na jego głowie. — Doktorze, mam nadzieję, że się pan nie obrazi, ale muszę powiedzieć, że pana małpa gra mi na nerwach. — Przepraszam. - Ritalin podszedł do drzwi, otworzył i schylił się tak nisko, że małpa w końcu się ześliznęła. -Wracaj do biblioteki, ale już. Barry usłyszał, jak małpa odbiega korytarzem do wtóru krzyków uczniów. Nie chciał, by gdzieś się zawieruszyła; Herbina wspominała coś o plemieniu superinteligentnych myszy, a krzyżówka myszy z małpą mogła się okazać mordercza. 62 - Nie powinniśmy sprawdzić, czy trafi na swoje miejsce? - spytał. - Nie obchodzi mnie to. - Z błogą miną Ritalin machnął ręką. — Interesuje mnie wyłącznie ludzki umysł, Barry, nie peregrynacje małpy. Zresztą i tak miała za nisko głowę. Ciąża urojona - podjął - to staroświeckie określenie sytuacji, gdy kobieta tak bardzo pragnie zajść w ciążę, że jej ciało zaczyna wykazywać kolejne jej oznaki. - Dziwne - mruknął Barry. - Umysł kobiety każe jej ciału zachowywać się inaczej? -Tak. - A zatem — Barry próbował zrozumieć co wymyślił doktor - myślisz, że jestem w ciąży? - Nie — zaprzeczył Ritalin. - Myślę, że twój umysł nie pozwala ci dorosnąć. - Naprawdę? A jak to robi? - Nie wiem do końca. Niczego się nie dowiemy, póki nie zacznę cię hipnotyzować. - Hipnotyzować, co? — Ten pomysł nawet spodobał się Barry'emu. Nie ma jak niezła wymówka do najbardziej wariackich psot. - Czy w oczach naprawdę pojawią mi się kółka jak w kreskówkach? Czy to boli? - Nie - odparł Ritalin. - Ale jeśli to ci pomoże osiągnąć większe spełnienie, mogę uderzyć cię parę razy. Jak zwykle, Barry nie mógł się zorientować, czy psychiatra żartuje, czy nie. - Musimy cofnąć się w twoją przeszłość - podjął szalony doktor. - Odkryć i rozwiązać ukryte w niej traumy. To najprawdopodobniej one nie pozwalają ci się starzeć. - Nie brzmi to zbyt przekonująco. 63 - Nie miej do mnie pretensji — odparł Ritalin. - Jestem tylko postacią. Jeśli masz jakiś problem z fabułą, zwróć się do autora. - O czym ty mówisz? — Barry patrzył na niego, kompletnie zagubiony. - Zapomnij. - Ritalin westchnął ze znużeniem. - Osobiście uważam, że wszyscy jesteśmy bohaterami jakiejś książki, ale nikt nigdy mi nie wierzy... Tak czy inaczej, chcesz spróbować? Niczego nie obiecuję. Regresja hipnotyczna może cię wyleczyć albo nie... Albo zamienić cię w robota-zabójcę, gotowego mordować po kolei wszystkich światowych przywódców, póki nie zgodzą się na mój plan uniwersalnej wysokości noszenia głów. Zastanów się dobrze. Barry rozważył wszystkie argumenty. Z jednej strony choroba go nie zabijała - można powiedzieć, że wprost przeciwnie. Z drugiej pryszcze i stale załamujący się głos okropnie go wkurzały. Nie mógł też wchodzić do pubów, bo wciąż żądano od niego dokumentów. Z trzeciej Ritalin był niebezpiecznym szaleńcem, kimś, kto stanowczo nie powinien grzebać innym w głowach. Ale z czwartej, jeśli Barry wkrótce nie zacznie się golić, Herbina zmęczy się nim i odejdzie. Gdyby coś poszło nie tak, pomyślał, zawsze mogę zwalić winę na nią. Poza tym spodobała mu się wizja robota-zabójcy. — No dobra, czemu nie - rzekł. Te cztery krótkie słowa stały się początkiem podróży — niewiarygodnej, niemożliwej, całkowicie wydumanej 64 podróży — wprost w przeszłość Barry'ego. Od pierwszej sesji obaj zrozumieli, że jego piąty rok, rok zniknięcia dziewczyny i wypadku Łona, stanowi klucz. Zaczęli od początku. Ritalin notował, podczas gdy Barry odtwarzał wydarzenia tego roku. Nie było to łatwe zadanie - nawet w życiu leni coś się dzieje - lecz psychiatra z wyraźną przyjemnością przesiewał chaotyczne wspomnienia Barry'ego. — Taka okazja zdarza się raz w życiu — przypominał sobie głośno za każdym razem, gdy drętwiała mu ręka. — Rzadko spotyka się prawdziwych socjopatów. — Wypraszam sobie — wymamrotał leżący na kozetce Barry. - A Ferd i Jorge? — Cii, jesteś zahipnotyzowany - rzekł z wyrzutem Ritalin. - Jeśli nie zachowamy dyscypliny, to potrwa jeszcze dłużej. Barry nie przejmował się tym, nie miał nic lepszego do roboty. Odkąd Herbina zabroniła mu prowadzić zajęcia, wyłącznie próżnował. A im częściej i intensywniej myślał o odzyskaniu swej dorosłości, tym bardziej nie mógł się jej doczekać. Czuł się poniżony, nosząc tę same ciuchy co Nigel. Mimo wszystko jednak cały proces okazał się niezwykle mozolny. Po tygodniach pracy dotarli zaledwie do października. Dzięki Bogu, że płacę mu kamykami, pomyślał Barry. ROZDZIAŁ 5 . SPORT Pewnego październikowego popołudnia w czasie piątego roku nauki Barry wyglądał przez okno sali wspólnej Graffi-tonu, wyciskając pryszcz i rozmyślając o nawiedzających go ostatnio dziwacznych snach. W każdym z nich był wężem. Od dnia rozpoczęcia szkoły przejechał go już samochód, zjadł pies i posiekała kosiarka. Kiedy patrzył, jak Drago Malgnoy wrzuca na drzewo marynarkę pierwszoroczniaka z Pufpifpafu, podszedł do niego Łon Gwizzley. -Towarzyszu. - Łon szykował właśnie rewolucję komunistyczną w Hokpoku. Barry obwiniał o to panującą w jego domu biedę. Z drugiej strony, Ferd i Jorge byli szaleńczymi, niemal anarchistycznymi wyznawcami kapitalizmu. Może więc po prostu Łonowi coś odbiło. Ponieważ nie mógł nosić maoistowskiego mundurka - zabraniały tego „faszystowskie szkolne przepisy" - Łonowi pozostawało zadowolić się irytującą retoryką i fatalną fryzurą. - Musisz się poświęcić dla rewolucji. 66 - Spadaj, Trocki - rzucił Barry. - Oddałem wszystkie pieniądze Sknerusowi. - Nie chcę pieniędzy, chcę cię o coś prosić — wyszeptał Lon. - Czemu szepczesz? — zdziwił się Barry. — I przestań się do mnie przysuwać. - Czy mógłbyś... — Lon rozejrzał się nerwowo, po czym zaciągnął Barry'ego w zakurzony kąt. W Graffitonie był tylko jeszcze jeden komunista, nawiedzony szóstoklasista Sloane. Kilka drobnych różnic w doktrynie sprawiło, że każdy z nich uważał drugiego za niebezpiecznego kontrrewolucjonistę. - Obiecuję, że nie pozwolę, by Sloane cię załatwił—przyrzekł Barry. - Wiesz przecież, że ma swoją tajną policję. - Akurat. Sloane nie ma nawet przyjaciół — rzekł z wyższością Barry. — No dalej, wal. - Mógłbyś mi pomóc poćwiczyć ąuitkit? Teraz, gdy Wood odszedł, chcę spróbować zostać bramką. - Chcesz powiedzieć: bramkarzem. - Nie, bramką - poprawił stanowczo Lon. — Znam własne ograniczenia. Barry poczuł, jak ogarnia go ogromne znużenie. - Lon, skoro wiesz, że będziesz fatalny, czemu się na to narażasz? Poza tym postawiłem sto galonów na to, że Graf-fiton zdobędzie Puchar Domów. Lon wyciągnął z kieszeni wymiętoszony egzemplarz Czerwonej Książeczki Mao. - Przewodniczący pisze tu, że tylko jedno dowodzi, że młody człowiek jest rewolucjonistą... 67 - Fakt, że wkurza swoich kumpli? - To, czy pragnie integracji z masami - oznajmił Lon. -Tu, w szkole, masy grają w ąuitkit, zatem obowiązek rewolucyjny nakazuje mi to uczynić. Obaj jednak wiemy, że ja gram fatalnie, muszę zatem odegrać rolę przedmiotu nieożywionego. Będę politycznie poprawny, lecz sportowo bezużyteczny. Ale zyskana sława pozwoli mi zdobyć wsparcie dla planu pięcioletniego. Lon był przekonany, że oprócz rozwiązywania zadań i gry w ąuitkit każdy zespół uczniowski powinien kuć własne żelazo, orać własne pola i tak dalej. Barry wywrócił oczami, spoglądając w głąb czaszki. Polityka zawsze tak na niego działała. Wydał odgłos, jakby połykał własny język. — Gaaa... Lon widział to już wcześniej. — Daj spokój, Barry. Nie mogę prosić Ferda ani Jorgego; są na mnie wkurzeni, bo ukradłem im amunicję. — Jesteś teraz perfektem — przypomniał Barry. - Naprawdę uważasz, że powinieneś gromadzić środki wybuchowe? Jaki przykład dajesz piątoklasistom? Co powiedziałaby twoja mama, gdyby wiedziała, że planujesz siłą obalić Bubeldora? — Nie udawaj, że to by ci się nie podobało. Poza tym Ferd i Jorge to imperialistyczne świnie, należy ich usunąć. — To dość surowa ocena. — Kiedy byłem mały, targali mnie za uszy. - Lon pociągnął nosem. Podobne psychodramy podsycały ognie rewolucji. — Dupek Durney wiązał mi buty za głową, a przecież nie mieszam do tego polityki - przypomniał Barry. — Proszę tylko, żebyś odbił do mnie parę wafli. 68 Barry zastanowił się. Dzień był piękny, perspektywa kilku lotów nawet go pociągała. Postanowił też maksymalnie utrudnić sprawę, by odebrać Łonowi zapał. — No dobra, Lon. — Dzięki, Barry. — Lon się rozpromienił. - Będziesz ostatnim sukinsynem, który stanie pod ścianą, gdy nadejdzie rewolucja, przyrzekam. - Gdy wyszli z sali wspólnej po mopy, dodał: - Zrobisz coś dla mnie? Nie wspominaj o tym Ferdowi i Jorgemu. -Jasne. — Barry zakonotował sobie w pamięci, by koniecznie powiedzieć o wszystkim Ferdowi i Jorgemu. Podczas spaceru na boisko ąuitkitu Lon zabawiał się, wyjaśniając Barry'emu, że jego konflikt z lordem Vielokontem to jedynie odzwierciedlenie szerszego konfliktu pomiędzy właścicielami i proletariatem. - I dlatego właśnie wciąż żyjesz, towarzyszu. Nieważne co mówią, w rzeczywistości klasa właścicieli potrzebuje proli, by pracowali w ich fabrykach, kupowali towary i tak dalej. - Nie znoszę, gdy tak mnie nazywasz. -Jak? - zdziwił się Lon. - Prolem? Nie ma się czego wstydzić. - Nie, towarzyszem - wyjaśnił Barry. - Czuję się jak Ni-kołaj Niekumajewicz. Poza tym nie wiem, czy zauważyłeś — Barry uniósł grzywkę - ale to pytakrzyk, nie sierp i młot. - Równie dobrze mógłby nim być, tow... Barry, ponieważ, czy ci się to podoba, czy nie, stanowisz symbol uciskanych mas. 69 - Jesteśmy na miejscu - powiedział z ulgą Barry. - Chcesz się najpierw rozgrzać? - O nie - zaprotestował Lon. - Nie możemy tu tego zrobić. Ferd i Jorge mogliby nas zobaczyć. Poza tym zdaje mi się, że za tym słupem czai się Sloane. Barry uniósł ręce w geście desperacji. - Gdzie więc, na miłość boską, mamy to zrobić? W moim pokoju? - O właśnie, już dawno chciałem cię spytać. Jak zdołałeś załatwić sobie własne, prywatne bagienko miłości? -Trudno je tak nazwać - przyznał Barry. - Bubeldor poddał mnie kwarantannie. - I tak ci zazdroszczę. Chodźmy tam. - Lon wskazał ręką Zabroniony Las. - Zgoda - rzekł Barry. - Ale wiesz, że nic tak nie wkurza centaura jak trafienie waflem. Wkrótce Barry i Lon byli już w powietrzu. Zabroniony Las na dole mienił się zielenią. - Gotów - oznajmił Lon, choć to nie była prawda. Rozpoczął się atak. Barry ciskał kolejne wafle wprost w bezradnego frajera. Stopniowo zwiększał siłę uderzeń, a jednak Lon tkwił nieruchomo na swym mopie. Trzeba mu przyznać, że jest odważny, pomyślał Barry. - Świetnie! - zawołał, gdy kolejna piłka odbiła się od skrzywionego Łona. - Staraj się nie przyjmować ich wszystkich na twarz. - Przepraszam - odparł Lon. - Ferd i Jorge zawsze mi mówili, że tak właśnie się gra. - Mnie nie przepraszaj, to twoja twarz. No dobra, czas na coś bardziej interesującego. - Jednym machnięciem 70 różdżki stworzył całą drużynę Trotterów i równie liczną drużynę Gwizzleyów. — Pamiętaj, jesteś bramką — przypomniał. - Nieważne co się stanie, nie ruszaj się. Trotterowie szybko i sprawnie rzucili się w stronę bramki. Broniący Gwizzleyowie próbowali wciągnąć przeciwników w debaty polityczne. Co chwila padał gol, wafle odbijały się od bezbronnego kumpla Barry'ego. Kiedy Lon w końcu złapał oddech, uśmiechnął się słabo. - Chyba zaczynam kumać, o co w tym chodzi. O rany! Kolejny wafel przeleciał tuż obok jego głowy. - Tak sądzisz? - Barry uśmiechnął się złośliwie. - Spróbuj tego. - Z całych sił uderzył w piłkę. Wafel śmignął z krzykiem naprzód, tak szybko, że pozostawił za sobą jasną smugę dymu. W tym samym momencie palanciarz z drużyny Barry'ego posłał z drugiej strony głuszaka w stronę bramki. Palanciarz z drużyny Łona próbował niezgrabnie go osłonić. Lecz nie zdołał. W chwili, gdy wafel zbliżył się do bramki, idealnie wycelowany głuszak trafił Łona w głowę z prawej strony. Gdy piłka przebiła czaszkę, Lon kopnął odruchowo, zgrabnie odbijając strzał Barry'ego. A potem spadł z mopa. Irytacja Barry'ego - jakim cudem niezgrabny przyjaciel zdołał obronić strzał? - zamieniła się w grozę, gdy zobaczył, jak Lon leci w dół. Przez umysł Barry'ego przemknęła burza myśli. Cóż za koszmarny pomysł, straszliwy, makabryczny pomysł. Musi coś wymyślić. A jeśli Lon zginie? Co powie pani Gwizzley? Gdzie ukryje zwłoki? Czy zdoła komukolwiek wmówić, że lord Yielokont na moment opanował jego ciało? Może... 71 Wrzucając najwyższy bieg, Barry pognał w dół i ujrzał, jak Lon wpada wprost do wielkiego jacuzzi. W samym środku lasu. - Dzięki Bogu - rzekł głośno. - Co za absurdalny, idiotyczny łut szczęścia. - Opadł między drzewa. - Gdybym przeczytał to w książce, nigdy bym nie uwierzył*... Wiele metrów niżej szkolny zbrój mistrz Zed Gromgar oraz Czerwonozady Moody, eks-Zerorzy cieszący się kiepską reputacją, siedzieli we wspomnianym jacuzzi, dyskutując na różne interesujące ich tematy. - Właściwie to chciałbym wiedzieć - mówił Zed - czy według ciebie McGoogle to lesba, czy nie. - Oczywiście, że tak, Zed. - Czerwonozady pociągnął łyk piwa. W drugim kącie wielkiej wanny leżał nieprzytomny Hamgryz. - Co znaczy: oczywiście, że tak? - Mam dowód, stary capie - oznajmił Czerwonozady, charakteryzujący się, jak sugerowało imię, niezwykle wybuchowym charakterem. - Ostateczny, niezbity dowód. W zeszłym roku... Pamiętasz zeszły rok? - Jak przez mgłę — przyznał Zed. - Co znaczy: jak przez mgłę? - Byłem zajęty. Te, mirromózgu, uważaj sobie! Ciekawe, jak ty byś to na- pisał. 72 - Zajęty? Czym? - zdziwił się Czerwonozady. Zed zastanowił się moment. - Sprawami sercowymi - oświadczył wreszcie. - O to właśnie chodziło mi z zeszłym rokiem, Zed. Nawet w powietrzu unosiła się miłość. - Chyba coś pamiętam... jakbym czytał o tym w kalendarzu farmerskim. - To odpowiednie miejsce, farmerzy to najlepsze jebaki. - Zwłaszcza ci od kurzych ferm. - Owszem, ale nie tylko, Zed. Z tych umiejętności słyną wszyscy mężczyźni pracujący na roli. Znasz ich sekret? - Nie. - Gnój. Kobiety uwielbiają zapach gnoju. Oczywiście zaprzeczają temu... - mruknął Czerwonozady. - Zaprzeczają jak szalone. Zabierz ode mnie to świństwo, zabierz! -Ale to fakt. W zeszłym roku śmierdziałem gnojem, praktycznie nim cuchnąłem. Nic dziwnego zatem, że wszędzie piętrzyła się miłość. Nie można było przejść paru kroków, by nie wpaść na wielki stos miłości. Ludzie odnosili rany, dzieci znikały na zawsze zagubione w stertach wabiącej muchy miłości. - Straszna śmierć. - Oczywiście w tych okolicznościach postanowiłem wypuścić mojego węża. - Oczywiście - przytaknął Zed. - Jak wygląda? -To takie powiedzonko, Zed. Nie mam prawdziwego węża, można się od nich zarazić parchami. - Czerwonozady pociągnął łyk piwa. - Czy ktoś mówił ci kiedyś, że obca ci jest piękna sztuka konwersacji? 73 -Nie - zaprzeczył Zed. - Chodziło mi o miłość. Jak wygląda? - Zakładam, że nigdy nie widziałeś jej w powietrzu. - Niestety. - To dlatego że siedzisz zamknięty w tej szkole. Powinieneś częściej wychodzić, zawsze to powtarzam. - Zgadza się, zawsze powtarzasz. Nieważne gdzie jestem, zawsze mówisz: „Wychodź, wychodź stąd, ty cioto". - To nic wielkiego, Zed, po to właśnie są przyjaciele. - Oto prawdziwa przyjaźń. Za przyjaźń. -Trącili się kuflami. - W każdym razie powietrzna miłość przypomina brązowawą mgiełkę, która wisi nieruchomo i wsiąka ci w ubranie i włosy. Mój pies śmierdział nią tak bardzo, że musiałem kazać go zabić. - Dogadywał się z wężem? - zaciekawił się Zed. - Och, wspaniale, byli prawdziwymi kumplami, towarzyszami broni w miłości. Wszyscy zwracali na nich uwagę — dodał Czerwonozady. — Co prowadziło do niezbyt przyjemnych pytań. Zed ujrzał ćwiczących w górze Łona i Barry'ego. - Co to? - Nie próbuj zmieniać tematu - warknął z irytacją Czerwonozady. - Ta miłość przypomina z opisu smog - rzekł Zed. — Musi szkodzić na płuca. - O tak, Zed, tak. Lekarze twierdzą, że jest gorsza niż praca w kopalni. Dlatego właśnie szukałem pomocnej dupci, by opiekowała się mną w potrzebie. - Czemu więc nie poderwałeś siostry Pommefritte? 74 - Ponieważ, Zed, ponoć zależy jej na ślubie. Mnie nie zależy na ślubie, wyłącznie na szybkich numerkach. - Bardzo rozsądne - przytaknął Zed. - Gdyby więcej mężczyzn tak dobrze się na tym znało, nie mielibyśmy tylu rozwodów. - Ani ślubów - uzupełnił Czerwonozady. - Zawsze uważałem to za rozsądne rozwiązanie: jedyną metodą ograniczenia liczby rozwodów jest zakazanie ślubów. Ludzie muszą zacząć żyć w grzechu, wymaga tego moralność narodu! - Brawo, brawo. - Zed z uznaniem opróżnił kufel. Leżący w jacuzzi Hamgryz powoli zsuwał się do wody. Przekrwione magiczne oko Czerwonozadego obróciło się i przyjrzało mu uważnie. - Nie powinniśmy go wyciągnąć? - spytał Zed. - Nie mam zamiaru nawet tknąć tego włochatego wiel-gusa - odparł stanowczo Czerwonozady. - A wracając do zeszłego roku, wypiłem parę kufli, najwyżej dziesięć czy dwanaście, by dodać sobie odwagi i zmącić wzrok, po czym zaprosiłem Minoltę McGoogle do kina. -To nigdy nie staje się łatwe - oznajmił Zed. - Gdy jesteś młody, sądzisz, że tak będzie, ale... - Och, nie było wcale tak trudno, Zed. Po prostu spytałem tę środkową. - I co odpowiedziała? Czerwonozady przymknął oczy, cytując słowo w słowo: - „Prędzej dałabym się pożreć wołkom zbożowym". - Kurna. - Zed westchnął. - Jak myślisz, co chciała przez to powiedzieć? - Uważam, że próbowała wysłać sygnał - rzekł Czerwonozady. 75 — Ale co miał znaczyć? — „Jestem lesbijką" - oświadczył Czerwonozady. — Poważnie? Jesteś? - Zed wydawał się wstrząśnięty. — Nie ja, McGoogle. Niewielu ludzi wie, że lesbijki nie potrafią postrzegać procesu kinowego. Dla nich wyjście do kina nie ma sensu. — Nigdy o tym nie słyszałem - przyznał Zed. - Człowiek co dzień uczy się czegoś nowego. -Nie, jeśli zachowa ostrożność... Thomas Edison całe życie próbował rozwiązać ten problem - ciągnął Czerwonozady. — Ale ku wielkiemu żalowi miłośniczek kina i Safo-ny niektóre neczy wykraczają poza zasięg ludzkiej wiedzy. Dlatego właśnie Włosi nie słyszą audycji radiowych. To podstawy fizyki. — Nigdy się ich nie uczyłem - przyznał Zed. — A powinieneś, bardzo się przydają. — Powiedziała tylko tyle? — Spytała też, co to za okropny smród. -Nie! — Tak — odparł ponuro Czerwonozady. — Stałem tam, wysmarowany za uszami nawozem, i miałem przed sobą najrzadszą z istot, kobietę odporną na gnój. Na szczęście nie straciłem głowy. Zwaliłem winę na Furczącą Fanny, którą widziano w okolicy. — Cwane. — Zed zmarszczył brwi. — Chyba powinna nosić czapkę albo tabliczkę, albo coś w tym stylu, z ostrzeżeniem: SPADAJCIE, CHŁOPCY, JESTEM ODPORNA NA GNÓJ I NIE LUBIĘ FILMÓW, JEŚLI WIECIE, CO MAM NA MYŚLI. — Niestety — mruknął z żalem Czerwonozady — nie żyjemy w podobnie oświeconych czasach. 76 - Nie bądź dla siebie taki surowy - pocieszył go Zed. -Ludzie nie mogą odpowiadać za to, co czynią pod wpływem mgły miłości. Jak mówił Jezus, wybaczcie im, bo nie wiedzą, co robią. - Święte słowa, Zed, święte słowa. Dlatego dałem jej jeszcze jedną szansę, a ściślej mówiąc, dziesięć szans. „Umówisz się ze mną?". „Nie". „Umówisz się ze mną?". „Nie". Dziesięć razy z rzędu, aż w końcu walnęła mnie w głowę miotłą. - Udaje niedostępną - podsumował Zed. - W końcu spławiła mnie wymyśloną historyjką o tym, że robi to z Bubeldorem. - Czerwonozady beknął głośno. -Węże niektórych zbyt często mogą się wybiegać - dodał z goryczą. - Wypiję za to - rzucił Zed. - Wypijesz za wszystko, Zed — przypomniał Czerwonozady. - To jedna z twoich... - Jego magiczne oko gwałtownie zerknęło w górę. Nim zdążył ostrzec Zeda albo może ustawić go dokładnie na linii, z nieba spadło coś dużego. Rozległ się donośny plusk. Lon wpadł w sam środek jacuzzi niczym olbrzymi rudowłosy kokos. Woda bryznęła na centaury, które zaczęły narzekać (na swój własny, porąbany sposób), lecz towarzystwo w jacuzzi nie zareagowało. Hamgryz wciąż leżał nieprzytomny, a Zed i Czerwonozady, z umysłami zaćmionymi przez piwo, siedzieli bez ruchu. Barry pomknął ku nim na swym mopie. - Czy któryś z was widział mojego...? - Dostrzegł Łona leżącego pośrodku niemal pustego jacuzzi i podbiegł, by go wyciągnąć. Po krótkiej zwłoce Zed i Czerwonozady uświadomili sobie, że coś się zmieniło. 77 - Hej! - rzucił gniewnie Zed. - Twój kumpel uszkodził nasze jacuzzi. - Pieprz się - odparł Barry pełnym napięcia i przepukliny tonem. Wywlókł Łona z jacuzzi i położył na ziemi. - Czy on...? - spytał Zed. - Nie, wciąż oddycha - odparł Barry. - Cofnijcie się, panowie, wiem co robić - oznajmił Czerwonozady. — Nauczyłem się tego podczas szkolenia Zerorów. - Ej! -Te słowa wyraźnie uraziły dumę Zeda. - W końcu ja też jestem Zerorem. - Owszem, ale tylko nielicznych z nas wybrano do Sekretnej Sodalicji. Bardzo starannie rozważyliśmy twoją kandydaturę, a potem ją odrzuciliśmy. Niestety, nie spełniałeś wymagań dotyczących wzrostu. Barry się cofnął; Czerwonozady ukląkł ostrożnie obok ciała. Nagle, bez ostrzeżenia, zaczął gwałtownie okładać Łona pięściami. Barry rzucił się naprzód, chwytając go za ręce. - Co ty, kurna, wyprawiasz? - Akupuktura - wyjaśnił lekko zdyszany z wysiłku Czerwonozady. — Chińczycy wychwalają ją pod niebiosa. - A ja wywalam ją pod niebiosa. Przestań, do diabła! - Posłuchaj, Barry, jeśli nie chcesz pomóc przyjacielowi — wtrącił Zed. — Czerwonozady wie co robi, to bardzo mądry człowiek. Słyszałeś, że Włosi nie... Wśród Zerorów panował szczególny rodzaj obłędu, a tego dnia Barry osiągnął już swój limit tolerancji. - Po prostu pomóżcie mi wsadzić go na mopa, dobrze? Łon był za duży, by Barry mógł zarzucić go sobie na plecy. Czerwonozady rzucił się do pomocy. 78 - Ukradniemy ubranie tego wielkiego durnia - oznajmił. Z ciuchów, które Hamgryz złożył w staranny stosik obok jacuzzi, upletli zaimprowizowany hamak. - Co z nim? - Barry wskazał kciukiem śpiącego gajowego. - Zjadł wszystkie ciasteczka centaurów — wyjaśnił Zed. - Aha. — Barry poczuł, że panująca w okolicy głupota osiąga poziom śmiertelny. Wraz z Łonem odleciał do Hokpoku i infirmerii. - Co robimy teraz? - spytał Zed. - Skończyło się piwo. - Mam pomysł- rzucił Czerwonozady. -Tego także nauczyłem się w Sekretnej Sodalicji. Chichocząc, Czerwonozady i Zed przywołali niejadalny marker i pokryli swego uśpionego przyjaciela nieprzyzwoitymi napisami. Następnie zgarnęli resztę ciuchów Ha-mgryza i ruszyli do domu. Olbrzym będzie musiał wrócić do Hokpoku, zasłaniając swe przywiędłe krocze gałęzią, oprócz tego całe jego ciało pokrywały napisy w stylu: centaury MOGĄ MI OBCIĄGNĄĆ. - Hej chłopaki, koleś szuka draki — rzucił ktoś, gdy sześć godzin później Hamgryz, potykając się, wmaszerował na polanę. Nagle odkrył, że otacza go wianuszek centaurów. Sprawiały wrażenie wkurzonych. Poznał kilku z nich, ale nie dość wielu. - Sianek, Tranz, Fluenzo - wybełkotał. - Jacyś gościowie wypisali to na mni. Wicie, że jestem wporzo. - Nie wysilaj się, chłoptasiu. - Tranz groźnie rozprostował kopyta. 79 A potem dumni hippisowscy strażnicy lasu porządnie złoili mu skórę. Następnego ranka Hamgryz minął Zeda i Czerwonozadego w pokoju nauczycielskim. Obaj zajmowali się właśnie bezczeszczeniem plakatu motywacyjnego. Oderwali się od niego na dość długo, by spojrzeć. - Na co siem gapisz, rudasie? - zagrzmiał olbrzym, przyciskając do oka befsztyk. - Na nic - wycedził z trudem Zed, zaciskając usta. W chwili, gdy drzwi się zamknęły, obaj z Czerwonoza-dym niemal posikali się ze śmiechu*. * Większość dowcipów Zeda i Czerwonozadego kończyła się marnie, ale to nigdy ich nie powstrzymało. Na przykład, przez cały piąty rok nauki Barryego rzucali czar na imbryk, tak że kiedy profesor Snajper parzył herbatę, zawsze dostawał kawę. Dla profesora eliksirów było to bardzo wstydliwe; jeszcze bardziej, gdy Bubeldor zdegradował go do profesora mikstur i ograniczył obowiązki wyłącznie do szycia, które w magii nie znajduje zbyt wielkiego zastosowania. Kiedy Snajper poznał prawdę, przeklął Zeda plagą chochlików. Czerwonozady zaprzeczył, by miał cokolwiek wspólnego z tym wybrykiem, i Snajper mu uwierzył. Frajer. ROZDZIAŁ 6 130 l\MK - Przepraszam za spóźnienie. — Barry ułożył się na kozetce w gabinecie Ritalina. — Córka zamieniła mój nocnik w świstosik. Po dwóch sekundach porannego odlewania się odkryłem, że opróżniam pęcherz na środku działu produktów do pielęgnacji włosów u Bootsa przy ulicy Corleone. - Cóż za poruszające odkrycie - odparł Ritalin. - Czy chodzi o czarę tajemnic? Jakież to nostalgiczne z twojej strony. Zamierzasz ją ukarać? - Nie, to w końcu genetyka — rzekł z rezygnacją Barry. - Ja sam zawsze byłem łobuzem, a Herbina świetnie sobie radzi ze złośliwymi czarami. To naturalne, że Fiona odziedziczyła oba te talenty. Wiedziałeś, że przez dwa miesiące chodziłem z małą planetą krążącą wokół głowy? - Naprawdę? Zaczynajmy. - Doktor Ritalin ustawił pionowo monetę i pstryknął w nią, tak że zaczęła wirować. Moneta natychmiast wzleciała w powietrze i zawisła przed Barrym leżącym na skórzanej kozetce psychiatry. - Barry, skup wzrok na monecie — polecił lekarz. — Lumosino - 81 wymamrotał i światła w gabinecie przygasły. -Teraz policzę w tył od dwudziestu. Gdy dotrę do jednego, umrzesz. Barry usiadł gwałtownie, zaniepokojony. - Ha, ha - zaśmiał się Ritalin. - To taki dowcip hipnotyzera. Połóż się. Kiedy dotrę do jednego, przeniesiesz się myślami w czasy, gdy pierwszy raz zapragnąłeś przestać dorastać... pierwszy raz powstrzymałeś się przed dorasta- niem. Przy dziesięciu Barry czuł się jak zrobiony z rozmiękłego makaronu. Głos Ritalina niczym magnes ściągał go w dół, w dół. Czy może w górę, w górę. Czy coś takiego. — Jeden - powiedział Ritalin. - Gdzie teraz jesteś, Barry? — Zapomniałeś o siedmiu — wymamrotał Barry. — Nieważne. Ile masz lat? — Piętnaście. — A gdzie jesteś? — W szkole, z chłopakami z Zakonu Penisa. — Z czego? - Ritalin zapisał coś szybko. — Zakonu Penisa. Spotykamy się, pijemy razem piwo i oglądamy filmy przyrodnicze w tajnej komnacie. Nie mów nic Bubeldorowi. — Nie powiem. — Bo ukradliśmy je z jego gabinetu. — Ach. — Ritalin ze znużeniem potarł policzek. Bogactwo hokpockich występków mogło wykończyć każdego. — Cały czas namawiam panią Rollins, by umieściła Zakon w następnej książce, ale ona wciąż mówi: „Nie sądzę, by świat był na to gotów" - oznajmił Barry, a potem zmienił mu się głos. Barry cofnął się już całkowicie i przemawiał do osób z przeszłości. 82 Było piątkowe popołudnie; spotkanie Zakonu Penisa właśnie się rozkręcało. Barry wstał z miękkiego fotela przemyconego do tajnego Pokoju Byczeń. - Chłopaki, pójdę wyprowadzić Łona. Przestańcie obrzucać mnie popcornem! - Zamknij się i przyjmuj to jak mężczyzna. - Ferd wypuścił kolejną salwę. - Tańcz, laluniu, tańcz. - To piwo jest ohydne. - Jorge spojrzał na butelkę, jakby właśnie go ugryzła. - Żyję po to, by brzydzić. - Barry uskoczył przed salwą popcornu. Co tydzień jeden członek Zakonu dostarczał kolejnego kandydata do tytułu najgorszego piwa świata. Wyświetlana w naturalnej wielkości na pustej ścianie pneumatyczna blondynka w zwiewnym czerwonym pe-niuarze otworzyła drzwi. - Ho, ho, ho! - zawołał półnagi mężczyzna w czapce Świętego Mikołaja i w dżinsach. — Przychodzę przetkać rurę. W dłoni trzymał wielką atrapę klucza francuskiego. - Założę się - rzucił Ferd ku ogólnemu rozbawieniu. - Na pudełku piszą, że facet nazywa się Peter Pała Johnson - oznajmił Lee Jardin. — Zatem ten szatyn to musi być Dick Sztywniak. - Chodzi ci o włosy na głowie? — spytał Jorge. - Założę się, że pani Sztywniak jest z niego bardzo dumna. - Włączcie zegar - rzucił Świrus 0'Stereotyp. Ferd wycelował różdżką w ścianę i lśniące białe cyferki zaczęły przeskakiwać miarowo. Była to jedna z tradycji 83 Zakonu — co tydzień członkowie zakładali się, ile sekund upłynie od bezsensownego zawiązania sceny do chwili penetracji. Każdy obstawiał jakąś liczbę, zwycięzca nie musiał pić więcej piwa, a ten, który trafił najgorzej, zabierał do domu resztki. Oczywiście posiadanie penisa nie stanowiło warunku członkostwa w Zakonie, potrzebna była tylko zdrowa wątroba. Herbina należała do grona członków założycieli. Za każdym razem, gdy to ona przynosiła film, tak jak w tym tygodniu, okazywał się on znacznie bardziej nieprzyzwoity niż nader konwencjonalne propozycje chłopców. — Wywracam na nice stereotypy płciowe — oznajmiła z dumą. — Wywracasz na nice mój żołądek - odparł Barry. Na ekranie elfka robiła coś bardzo niehigienicznego z dużą, cukrową laseczką. W tle leciał bezsensowny dialog, w którym powtarzały się słowa „grzeczna" i „niegrzeczna", ale nikt nie zwracał na niego uwagi. — Jest, cukrowa laska, wygrałem! - zawołał Świrus. — Nie - mruknął Ferd - słodycze się nie liczą. — A co, myślisz, że schowała ją sobie na później? - zaprotestował Świrus, jak zawsze gotów do bójki. — Wyluzuj, Świrus. To dopiero świetne miejsce na jemiołę — zapiał Jorge, wskazując hydraulika. -Auć -- mruknął Lee. - Liście wydają się strasznie ostre. — Herb — zagadnął Barry. — Co powiedziałby Victor, gdyby się dowiedział, że oglądasz takie rzeczy? — Jeśli jest mądry, to nic. To w końcu tylko moja pod-rywka na odległość, nie ojciec. A zresztą, co w tym złego? - 84 Herbina wzruszyła ramionami. — Nie ma go tutaj i mogę wybierać tylko spomiędzy was. - Co niby jest z nami nie tak? - bronił się Ferd. - Spytaj swoje lustro. Poza tym Vic na pewno robi z kumplami to samo. Wszyscy myślą o seksie. - Założę się, że Urwis o nim nie myśli - wtrącił Lee. - Jej ciało jeszcze nie zaczęło dojrzewać — wyjaśniła Herbina. - Wcześniej czy później będzie kipieć hormonami, tak jak my wszyscy. Barry czuł się coraz bardziej niezręcznie. Niewątpliwy dreszczyk emocji, jaki budziła obecność prawdziwej, żywej dziewczyny podczas nieprzyzwoitych rozrywek, zniknął, zagłuszony porażającą świadomością, że niezależnie od godzin spędzonych przez niego na zabawie w doktora Herbina radziła sobie z tymi sprawami znacznie lepiej. A jeśli inne dziewczyny też miały równie nieczyste myśli jak chłopcy... Ta wizja była zbyt porażająca, żeby się nad nią zastanawiać. - Uch, muszę wyjść wyprowadzić Łona - oznajmił. - Wciąż tu jesteś? - Jorge wpatrywał się zafascynowany w erotyczną zabawkę ozdobioną bombkami. - Wybacz, że cię nie odprowadzę - dodał Ferd. Na ekranie pojawiły się dwie nowe aktorki ubrane wyłącznie w rogi reniferów. - Idź do lekarza — warknął Barry. - Chodź, Lon, najpierw muszę włożyć płaszcz. Lon, który zaledwie kilka tygodni wcześniej opuścił szpital, leżał zwinięty w kłębek na podłodze, całkowicie lekceważąc wszystko, co działo się wokół. Wstał i się przeciągnął. - Dajcie mi znać, jeśli dziś wygram — powiedział Barry. - Ja już wygrałem! - zagrzmiał Świrus. 85 - Nieprawda! - odparli wszyscy chórem, lecz do tego czasu Barry i Lon zdążyli wyjść. *** Po dziesięciu minutach jazdy na upierdliwych, przesuwających się schodach obaj znaleźli się w prywatnej sypialni Barry'ego. Niegdyś w tym pokoju zamykano uczniów Graffitonu, którym w trakcie semestru odbiła szajba. (W dawnych czasach każdy z Domów dysponował podobnym pomieszczeniem. Teraz po prostu rzucano na uczniów zaklęcie Relanio i wpychano w głąb sieci Fru). Barry uważał, że kraty w oknach dodają pomieszczeniu charakteru. Lecz wyłożone miękką gumą ściany utrudniały wieszanie plakatów. Lon sypiał tu na materacu u stóp łóżka Barry'ego do czasu, aż Barry'ego zmęczyły koncerty wyszczekiwane o drugiej nad ranem. Teraz jego przyjaciel nocował najczęściej u Herbiny i jej koleżanek. Poświęcały mu wiele uwagi, przemycały przysmaki z jadalni, a gdy się posilał, ćwiczyły na nim zaklęcia fryzjerskie. Z roztargnieniem ściskając w palcach smycz Łona, Barry wyglądał przez okno sypialni. Kraken porwał właśnie z okna piętro niżej krzyczącego wniebogłosy pierwszorocz-niaka*. Po lewej ciągnął się trawnik: szerokie pasmo zieleni * Była to tradycyjna hokpocka zabawa: uczniowie kręcili się przy otwartym oknie, kusząc krakena, by sięgnął ku nim wężową macką, a potem w ostatniej chwili uskakiwali. Czasami okazywali się zbyt wolni i Hamgryz musiał odsyłać ich rzeczy osobiste 86 — Nieprawda! — odparli wszyscy chórem, lecz do tego czasu Barry i Lon zdążyli wyjść. Po dziesięciu minutach jazdy na upierdliwych, przesuwających się schodach obaj znaleźli się w prywatnej sypialni Barry'ego. Niegdyś w tym pokoju zamykano uczniów Graffitonu, którym w trakcie semestru odbiła szajba. (W dawnych czasach każdy z Domów dysponował podobnym pomieszczeniem. Teraz po prostu rzucano na uczniów zaklęcie Relanio i wpychano w głąb sieci Fru). Barry uważał, że kraty w oknach dodają pomieszczeniu charakteru. Lecz wyłożone miękką gumą ściany utrudniały wieszanie plakatów. Lon sypiał tu na materacu u stóp łóżka Barry'ego do czasu, aż Barry'ego zmęczyły koncerty wyszczekiwane o drugiej nad ranem. Teraz jego przyjaciel nocował najczęściej u Herbiny i jej koleżanek. Poświęcały mu wiele uwagi, przemycały przysmaki z jadalni, a gdy się posilał, ćwiczyły na nim zaklęcia fryzjerskie. Z roztargnieniem ściskając w palcach smycz Łona, Barry wyglądał przez okno sypialni. Kraken porwał właśnie z okna piętro niżej krzyczącego wniebogłosy pierwszorocz-niaka*. Po lewej ciągnął się trawnik: szerokie pasmo zieleni * Była to tradycyjna hokpocka zabawa: uczniowie kręcili się przy otwartym oknie, kusząc krakena, by sięgnął ku nim wężową macką, a potem w ostatniej chwili uskakiwali. Czasami okazywali się zbyt wolni i Hamgryz musiał odsyłać ich rzeczy osobiste 86 przed szkołą. Zieleń zawsze zachowywała soczystą barwę, bo na dworze stale lało. Uczniowie nazywali to torturą wodną — nawet gdy niebo pozostawało oślepiająco niebieskie, na Hokpok padał deszcz. Beaubeaux rzuciło to zaklęcie, by konkurencyjna szkoła nigdy nie wysychała, i jak dotąd, nikomu nie udało się jeszcze przełamać klątwy Wielkiego Kataru. Przez strugi deszczu Barry dostrzegł dwie plamy na trawniku, jedną małą i żółtą, drugą jeszcze mniejszą, różową. Lon zaszczekał, nie mogąc się doczekać spaceru. Przez pierwsze tygodnie po przeszczepie mózgu należało go wyprowadzać bardzo często. - Nie chcemy, żeby zdziczał — wyjaśniła siostra Pomme-fritte. - Musi oswoić się z ludźmi. Zważywszy na to, jak niszczycielskie skłonności przejawiali Ferd i Jorge Gwizzleyowie, wciąż pozostający przecież częścią społeczeństwa ludzkiego, myśl o Lonie-zwierzęciu była doprawdy przerażająca. - Nie, nie, obciera - warknął Lon, gdy Barry uniósł smycz. Chłopiec-pies opadł na czworaki i zaczął uganiać się po pokoju, poszczekując. Barry naciągnął swój płaszcz przeciwdeszczowy, hippi-sowskie wielobarwne poncho, niegdyś należące do ojca. w pudełku do domu. Profesor McGoogle usiłowała zniechęcić ich do tej zabawy, zawsze bowiem sprzeciwiała się gwałtownie wszystkiemu, co uczniowie uznawali za zabawne. Lecz dyrektor Bubeldor jeszcze ich zachęcał— dzięki podobnym igraszkom lista oczekujących kandydatów skracała się znacząco. 87 Płaszcz, nieprany od czasu śmierci pana Trottera, zesztyw-niał, pokryty wieloletnimi warstwami brudu. Gotów do wyjścia Barry stanął w drzwiach. Lon wetknął głowę pod łóżko, próbując wyciągnąć wepchniętą tam kość. - No chodź, Lon - popędził go Barry. - Chcę wrócić na kolację. Dają dziś stek i cynaderki. - Chcę, chcę. — Lon spojrzał prosząco na Barry'ego i zaskomlił. - Przez pierwsze kilka miesięcy — powiedziała siostra Pommefritte — mowa pana Gwizzleya będzie niezwykle uboga, prosta i irytująca. - Na lok łonowy pani Merlinowej - jęknął Barry. Kiedy już podszedł i wyciągnął kość, ostrożnie wywlókł rozbrykanego Łona z pokoju — na nieszczęście nie dość ostrożnie, by uniknąć wypadku. Lon niechcący zwalił całkiem sporą piramidę z puszek po piwie, którą Barry zbudował w swej sypialni*. - Niech to szlag - mruknął Barry. - Wiesz, jesteś równie niezgrabny jak wcześniej. — Zamknął drzwi. — Aport! — zawołał i cisnął kość na dół do holu. Lon popędził za nią po przesuwających się schodach. - Uwaga! - ostrzegł Barry wspinającą się po nich grupę trzecioklasistów. Za późno - Lon wywrócił kilku. Wokoło posypał się deszcz prac domowych. * Prawdę mówiąc, przed ukazaniem się książki Rollins Barry tylko raz zakosztował sławy, gdy w „Harcach Hokpoku" ukazał się artykuł na temat wzmiankowanej piramidy: „Czwartoklasista pije i marnuje czas" autorstwa Colina Cryptica. 88 Gdy Barry ruszył w ślad za Łonem, ten pobiegł ku niemu na górę, niosąc w zębach kość. Wyminął go i biegł dalej. - Lon, stój! — ryknął Barry do mijającego go ognistoru-dego półczłowieka. Nie miał ochoty bawić się w berka. -W porządku - rzekł. — Idę na spacer. Jeśli ktoś chciałby do mnie dołączyć... Wkrótce Lon stanął na szczycie schodów, patrząc na Barry'ego na dole. Gdy tylko Barry pokonywał choćby jeden stopień, Lon cofał się o krok. - No chodź, Lon. - Barry starał się przemawiać przyjaznym, lecz stanowczym tonem, zalecanym przez siostrę Pommefritte. — Chodź! Lon jedynie patrzył na Barry'ego, od czasu do czasu przekrzywiając głowę, jakby chciał powiedzieć: „Do mnie mówisz? Bo jeśli tak, to mam teraz tajemne imię znane tylko mnie". To było okropnie wkurzające. Barry w końcu uciekł się do zaklęcia. - Gilgigilgi. — Z jego różdżki wystrzeliła magiczna ręka i zaczęła drapać Łona w starannie wybranym miejscu, tuż pod klatką piersiową. Lon natychmiast padł na ziemię, przewrócił się na plecy i zaczął machać lewą nogą. Barry ze znużeniem wspiął się po schodach. Opieka nad psem nie była wcale łatwa, czasami wolałby towarzystwo dawnego maoistowskiego rewolucjonisty — ale nie powinien o tym myśleć. Szybko założył Łonowi na głowę uprząż. Lon jak zwykle kichnął. Herbina twierdziła, że dzieje się tak dlatego, że uprząż uciska koniec jego nosa. Barry jednak był święcie przekonany, że przyjaciel robi to specjalnie. - Błe. - Wytarł dłonią twarz. - No chodź. 89 Lon wstał i podreptał w stronę schodów, Barry szedł za nim. Humor miał pod psem*. Kilku Slizgorybów nabijało się, wytykając ich palcami, toteż Barry poprowadził Łona dłuższą drogą przez salę wspólną Ślizgorybu, gdzie uczył przyjaciela sikać na skórzaną kanapę. - Grzeczny chłopczyk - rzekł, częstując go kawałkiem gumy o smaku polędwicy. Gdy wyszli na zewnątrz, Barry zobaczył wyraźniej dwie tajemnicze postaci. Jedna miała kształt człowieka, druga przypominała psa. Ale różowy pies? Cokolwiek to było, wzbudziło zainteresowanie Łona, który rzucił się w tamtą stronę, w mgnieniu oka rozwijając piętnaście metrów smyczy. Barry próbował dotrzymać mu kroku, ale kondycję miał żałosną - gdy każdy najmniejszy drobiazg załatwia się magią, ćwiczenia fizyczne stanowią rzadkość. W końcu zabrakło luzu i smycz się napięła. Barry odkrył, że ślizga się po mokrej od deszczu, wilgotnej ziemi, niczym narciarz wodny za motorówką Łona. - Uwaga! - krzyknął Barry do postaci w sztormiaku. - Co takiego? - zapytała postać wysokim, lekko ochrypłym głosem. — Ach. Stojąca przed nieznajomą świnia przestała węszyć, za-kwiczała ze zgrozy i puściła się biegiem naprzód. * Gra słów zamierzona. 90 - Desmond, wracaj tu! - zawołała dziewczyna w sztor- miaku. Hm, pomyślał Barry, dziewczyna. Ma świnię, więc lubi brzydkie, różowe stworzenia. Mniej więcej w moim wieku, przytomna - ale pozostawała kwestia irytującej Bariery Wiekowej. - Nie bój się, nie jest groźny! - krzyknął. Barry oceniał ją wzrokiem - dwie ręce, dwie nogi, głowa, wszystko sprawne - toteż nie zauważył wystającego z ziemi przed nim niewielkiego kamienia. Zahaczywszy o niego prawą stopą, runął na trawę. Tymczasem Lon doścignął świnię i porwał ją w objęcia. - Mam cię, mam cię, mam cię — zaśpiewał. Świnia za-kwiczała, szarpnęła się i zesrała. - Błe. - Lon wypuścił ją i pogroził palcem. - Ludzie, którzy tak robią, muszą nosić pieluchy — upomniał, powtarzając coś, co wpoiła mu siostra Pommefritte. Świnia umknęła na bezpieczną odległość, gdzie zaczęła się powoli uspokajać. Barry nie był wcale bardziej czysty, choć niewątpliwie mniej cuchnął — pokrywało go tylko błoto. Dziewczyna w sztormiaku podeszła i pomogła mu wstać. - Podnieś się, proszę — rzekła wesoło. Miała drobne dłonie i paznokcie pomalowane trzema różnymi lakierami. - Dziękuję. — Barry roztarł pośladki. — Chyba wylądowałem na różdżce. Dziewczyna zaśmiała się. - Na czym? 91 — Mojej magicznej różdżce. - Barry wyciągnął ją. - Jestem czarodziejem. Jego słowa trafiły w próżnię. Dziewczyna zdjęła kaptur, odsłaniając ostrzyżone na pazia kasztanowe włosy. Otrząsnęła kaptur z wody; deszcz kropel obryzgał Barry'ego. — Przepraszam - powiedziała. - Po co nosisz ten patyk? To jakaś pamiątka? Mój dziadek zawsze miał przy sobie kawałek metalu, powtarzał wszystkim, że to szrapnel, który wyjęli mu z głowy. Ale babcia mówiła mi, że to zwykły kawałek złomu. Dziadek twierdził, że walczył na gołe klaty z Rommlem, ale to też było kłamstwo. Służył w brygadzie rozrywkowej. Musiał się bać tylko zgniłych pomidorów. Lon ruszył ku nim. Zdążył już jakimś cudem zaprzyjaźnić się ze świnią i znów trzymał ją w objęciach, obwąchując i liżąc przyjacielsko. Barry'ego nagle ogarnął wstyd. — Lon, przestań — upomniał — to nie twoja świnia. Lon uniósł wzrok. — Nazwę ją Bekon — oznajmił z uśmiechem. — Nie możesz, Lon, nie należy do ciebie — upomniał go Barry. — To świnia tej dziewczynki, puść ją - dodał tonem, który, miał nadzieję, brzmiał bardzo władczo. — Lon! Puść! Lon zatrzymał się i przekrzywił głowę o jakieś piętnaście stopni, poza tym jednak nie zareagował. Znów ten numer z tajemnym imieniem. Dziewczyna uniosła dłonie do ust. — Puść! — wrzasnęła jeszcze groźniejszym głosem (ostatecznie dziewczynki dojrzewają szybciej niż chłopcy). Lon wypuścił świnię, która odeszła na bok. — Imponujące. - Barry poczuł ukłucie w swe ego. 92 - Dzięki. - Dziewczyna odgarnęła z czoła kosmyk włosów. - Po prostu musisz go nauczyć, kto jest szefem — Wyciągnęła rękę. — Nazywam się Bea - oznajmiła. — A ty? Barry zdumiał się - minęło sporo czasu odkąd spotkał kogoś, kto go nie znał. Przez chwilę stał bez ruchu. - W moim kraju uściśnięcie dłoni to forma powitania -ciągnęła Bea. - Otwarta dłoń oznacza: „Jestem przyjacielem", czy też w groźniejszych sytuacjach: „Nie mam przy sobie broni". - Zawahała się. — Nie masz chyba przy sobie broni, prawda? - Nie. — Barry wzdrygnął się i uśmiechnął z zakłopotaniem. - Barry Trotter. - Miło mi cię poznać, Barry. Masz ładny dom - dodała, wskazując Hokpok. - Co? A, nie, chodzę tu do szkoły. - A zatem masz ładną szkołę. Ja nie chodzę do szkoły -oznajmiła Bea. — Babcia chce, żebym odebrała wykształcenie klasyczne, siedzę więc w domu i uczę się sama. - Brzmi super. Mógłbym zamieszkać z twoją babcią? — Wszystko byłoby lepsze niż życie pod rządami Bubeldora. Bea się zaśmiała. Przypominało to nieco odgłosy wydawane przez piszczącą gumową zabawkę. - To zależy - powiedziała — czy jesteś Partem, czy Go- tem. - Pytasz, czy ubieram się na czarno i... - Nie. Miałam na myśli barbarzyńskie plemiona, które wygnane przez Mongołów ze swych siedzib na stepach osiadły na terenach na północ od Morza Czarnego i doprowadziły do upadku Zachodniego Imperium Rzymskiego 93 po serii powtarzających się najazdów, począwszy od trzeciego wieku naszej ery. - Co takiego? — Wszystko, co brzmiało jak wiedza szkolna, działało na Barry'ego ogłuszająco. - Jestem z Piddle-sex - oznajmił z nadzieją, że ma to jakiś sens. I miało. - A zatem w porządku. — Milczenie Barry'ego zachęciło Beę do dodania: - My z babcią jesteśmy Rzymiankami. - To znaczy, że jesteś Włoszką? Miałem sąsiada pochodzącego z Włoch - oznajmił Barry. - Jego mama nie goliła sobie pach. - Nie Włoszką - wyjaśniła Bea. - Rzymianką. Jak Imperium. Moje nazwisko pierwotnie brzmiało Trazyl, ale kiedy dziadek wstąpił do wojska, zmienił je na Thompson. Zazwyczaj w tej fazie rozmowy Barry spytałby dziewczynę, czy zechciałaby zdjąć bluzkę. Tym razem jednak o dziwo wydało mu się to niestosowne. Wciąż jednak pozostawał problem jego niebezpiecznie obumarłej umiejętności prowadzenia zwykłych rozmów. Ponieważ nie miał pojęcia co powiedzieć, z wdzięcznością dostrzegł, że Desmond drepcze w stronę samotnej kępy drzew na skraju Zabronionego Lasu. - Nie pozwalaj lepiej twojej świni zanadto zbliżać się do tych gębów* - ostrzegł. * Krwiożercza roślinność na terenach Hokpoku — odtylna osika, gęby i tak dalej - to efekt działalności szalonego, wędrownego botanika, który nazywał siebie Jasiem Demonsiewcą. Odziany jedynie w znaleziony w śmieciach worek po wapnie i noszący na głowie poobijany kociołek zamiast czapki, J.D. podróżował po magicznym świecie w osiemnastym wieku, sadząc śmiercionośne 94 - Tam właśnie go posłałam, pod dęby - wyjaśniła Bea. -Uczę go wykopywania trufli. -Hę? - Z pewnością słyszałeś o truflach, panie z wielkiej imponującej szkoły - zażartowała Bea. — Smakowity grzyb, często wykorzystywany w kuchni, rosnący w korzeniach dębów. Barry gapił się na nią tępo. Jak można żyć na tym świecie, nie mając o niczym pojęcia, zastanawiała się w duchu Bea. - Czego oni właściwie was uczą? - dodała głośno. - Magii — odparł Barry. Bea zaśmiała się. -Naprawdę, nie żartuję. - W chwili, gdy to mówił, jeden z gębów wyciągnął morderczą gałąź w stronę świni. — Patrz. Chono! - Barry wycelował różdżką w świnię. Desmond zniknął i zmaterializował się u stóp Bei, a drzewo zacisnęło małe gałązki, potrząsając nimi gniewnie niczym piąstkami. - O, jak to zro...? — Zdjęła mokre, zaparowane okulary i je wytarła. — To pewnie przez moje szkła — rzekła do siebie. — Czas na nową receptę. Gumole, pomyślał Barry. Jak można żyć na tym świecie, nie mając o niczym pojęcia? - A tak w ogóle, co tu robisz? - spytał. - Jak już mówiłam, uczę moją świnię — odparła, jakby to było najbardziej naturalne zajęcie na terenie Hokpoku. — Babcia mówi, że Des to niewłaściwy gatunek świni. Ale drzewa. Nikt nie wiedział dokładnie, czemu to robił, ale wszyscy zgadzali się, że był palantem. 95 według mnie zawsze sprawiał wrażenie utalentowanego, a nie należę do osób, które, jeśli się im powie „nie", od razu, no wiesz... - Gdzie mój pies? - spytał nagle Barry. Przeraziła go myśl, że Lon poszedł się wysikać pod odtylną osiką albo wpadł na inny równie błyskotliwy pomysł. - Chcesz powiedzieć: twój przyjaciel? - spytała Bea. -Naprawdę powinieneś zachowywać się milej. - Nic nie rozumiesz. Jest w połowie tym, w połowie tym - wyjaśnił Barry. - To długa i paskudna historia. - Jest tam, pod... — zaczęła Bea. Lon przykucnął pod trybuną do ąuitkitu i zaczął się lizać. — A, rozumiem, co masz na myśli. Bardzo wygimnastykowany, prawda? - Posłuchaj - bronił przyjaciela Barry - to porządny gość. Nic nie może na to poradzić, wszczepili mu mózg złotego retrievera. - Rany, niesamowite — mruknęła Bea. — Ale pewnie czarodzieje miewają niesamowitych przyjaciół. Czuł wyraźnie, że się z niego nabija. Po wszystkich tych zachwytach było to nawet zabawne. - Beo, nie powinnaś się tu kręcić. To niebezpieczne. - Niebezpieczne? Co w tym takiego niebezpiecznego? -spytała wesoło Bea. - Desmond może wygląda niewinnie, ale potrafi być groźny. - Wieprzek obwąchiwał jej stopy, a ona podrapała go między uszami. — Nauczyłam go trochę karate, oczywiście lekko zmodyfikowanego. Kupiłam książkę Karate dla bardzo niskich osób i... - Jasne, jasne - przerwał jej Barry. - Ale tu jest niebezpiecznie, zwłaszcza po zmroku. Nie tylko gęby, ale odtylna osika, kraken... 96 - Kra co? -To olbrzymia ośmiornica, mieszkająca w naszym jeziorze. - No dobra, „Barry Trotterze". - Bea uśmiechała się, wyraźnie nie wierząc ani jednemu jego słowu. — Wiedziałeś, że ośmiornice dorównują inteligencją domowym kotom? - Na miłość boską - jęknął z desperacją Barry. - Musisz stąd uciekać. Nie widzisz, jak sięga przez okna? Spójrz, o tam. - Gdzie? - Tam! - Barry wskazał całym ciałem. - Podążaj wzrokiem za krzykami. Widzisz? - Może - przyznała Bea. - Jesteś pewien, że to nie złudzenie optyczne? - Krzyki? - Czasem tak bywa o zmierzchu. Zaledwie wczoraj czytałam, że dwaj piloci twierdzili, że widzieli smoka. - Bea zaśmiała się. - Uwierzysz? Barry nagle zorientował się, jak jest późno. Powinien wracać na kolację. Czuł się jednak dziwnie odpowiedzialny za tę Gumolkę. - Przyszłam drogą z Hogsbiede - oznajmiła lekkim tonem. — Tam właśnie mieszkamy. Babcia spędziła tam całe życie. - Biedaczka. Bea wzruszyła ramionami. - Jest tanio. - Cieszę się, że nie weszłaś do lasu, jest Zabroniony. — Barry napawał się rzadką sposobnością bycia nauczycielem, 97 nie durniem. - To znaczy, że pełno w nim hippisów, muzyków jazzowych i różnych innych stworów. — Ooo, cyganeria. Słownictwo Bei stawało się prawdziwym problemem. - Uhm, tak. A jeśli zdołasz uciec centaurom, są tam też olbrzymie pająki, naprawdę okropne. Natomiast olbrzymy wielkości pająków nie są nawet takie złe. - Ciekawe. Będę musiała tu wrócić i wszystko obejrzeć. — Nie! - zawołał Barry. — Nie powinnaś, Beo. Zabiją cię i zrobią z ciebie bębny albo coś w tym stylu. Bea posłała mu przebiegły uśmieszek. — Czyli będę potrzebować przewodnika? Barry zarumienił się i znów poczuł coś nowego i nawet przyjemnego - tym razem to on był zwierzyną, nie myśliwym. — No... jeśli chcesz to tak ująć. W istocie, Beo - dodał Barry - chyba powinienem odprowadzić cię do drogi. - No to chodź. - Bea ruszyła naprzód. - Robi się ciemno. A nuż pojawią się smoki? : — Nie martw się - odparł z powagą Barry. - Umiem sobie z nimi radzić. - Wspaniale - rzuciła Bea. - Ty zajmij się smokami, a ja będę nas bronić przed yetim, Nessim i ich przyjaciółmi z kosmosu. Barry nie widział w tym nic zabawnego. Yeti był antypatycznym, złośliwym pijakiem, lecz przy Nessim można by uznać go za anioła. Zagwizdał i Lon podbiegł, tupiąc głośno. Za nim podążał Desmond, który zaczynał naprawdę odpłacać mu szczerym uczuciem. Lon, sam będąc zwierzęciem, umiał radzić sobie z innymi. 98 Gdy dotarli do drogi, Barry nie miał ochoty zawracać. - Odprowadzę cię do miasta - oznajmił. ¦- Jeśli nie masz nic przeciwko. - Mnie to pasuje - odparła Bea. - Szkoły magii nie przejmują się zanadto tym, gdzie się włóczą uczniowie? - Zwykle się przejmują, zwykle są bardzo surowe, ale... -Barry urwał, by położyć szczególny nacisk na te słowa - ...ja mogę robić co tylko zechcę. - Aha. - Bea uśmiechnęła się z niedowierzaniem. -A czemu traktują cię tak wyjątkowo? - Bo jestem sławny. - Niech zgadnę. Jesteś sławnym łowcą smoków. -W swoim czasie miałem z kilkoma do czynienia -oznajmił z zadęciem Barry. - Słaby punkt smoka to uda. Smoki są przewrażliwione na punkcie własnej wagi. Jeśli więc pokażesz palcem jego uda i powiesz: „Widzę w nich każde ciastko, które kiedykolwiek zjadłeś", to się rozpłaczą. A kiedy płaczą, nie mogą ziać ogniem. To ma związek z zatokami. - Skąd ty bierzesz te pomysły? - Bea zaśmiała się. - Jesteś komikiem, uciekinierem z domu wariatów? Nie wierzę, że nigdy o tobie nie słyszałam. Boleśnie uraziła jego uczucia. - Powinnaś częściej wychodzić z domu. Jestem jedynym człowiekiem, który został zaatakowany przez lorda Vielo-konta i przeżył. - O nim też nigdy nie słyszałam - przyznała Bea. — Mieszka w okolicy? - To najpotężniejszy ciemniacki mag wszech czasów -wyjaśnił Barry. - Cały czas próbuje mnie zabić. 99 - Rozumiem. — Bea udała, że mu wierzy. - Ale zawsze udaje ci się uciec? - Oczywiście. - Oczywiście - przedrzeźniała go Bea. -To musi być okropnie nudne. Nigdy nie pomyślałeś, żeby spróbować zabić jego? Po prostu, żeby trochę ubarwić sytuację. Barry zastanawiał się przez chwilę. - Dziwne, ale nie - odparł. Uznał, że to świetny pomysł, toteż wyciągnął długopis i zapisał na prawej dłoni: spróbować zabić vielokonta. Ta dziewczyna była sprytna, może nawet dorównywała inteligencją Herbinie, choć (co zauważył z pewną satysfakcją) była znacznie mniej włochata. Wkrótce znaleźli się w Hogsbiede. Lon i Desmond zostali z tyłu, wspólnie grzebali w stosach śmieci. - Bez urazy, ale zastanawiam się, jak jest potężny, skoro nie potrafi wykończyć jednego ucznia - powiedziała Bea. -Nie jest po prostu Volde... Jak on się nazywa? - Vielokont. Lord Vielokont. -A, zatem to lord. Nie może być po prostu zwykłym Jeremim Vielokontem albo kimś takim? - Prawdę mówiąc, ma na imię Terry. - I co jest nie tak z tym imieniem? Mój dziadek nazywał się Terry i wcale nie musiał być lordem. W dzisiejszych czasach wszyscy są strasznie nadęci. Niczemu nie można wierzyć. Uważam, że to wina reklam. — Wskazała na niebo. - Na przykład spójrz na ten samolot. Nad ich głowami zatoczył krąg smok ciągnący za sobą banner. Po jednej stronie widniał napis: jedz więcej mirry. A po drugiej: mirra mortyego mobilizuje mięśnie. 100 - Jeśli faktycznie w to wierzysz, żal mi cię. To wszystko kłamstwa. - Bea zapalała się coraz bardziej, a Barry chętnie słuchał. - Nienawidzę samolotów - oznajmiła gniewnie. -Są takie okropne i hałaśliwe, i sprawiają, że chcesz znaleźć się wszędzie, byle nie tutaj. Zastanów się chwilę. Czy w tym momencie wolałbyś być w jakimś cieplejszym miejscu? - Jasne - odparł Barry. - Ale gdybyś tam był, chciałbyś się znaleźć gdzieś, no nie wiem, z mniejszą wilgocią, lepszym widokiem czy czymś takim. Wszyscy gdzieś latają i nie chcą siedzieć w jednym miejscu. To nienaturalne. Ja nie chciałabym latać. A ty? - O tak. Uwielbiam latać, cały czas to robię. - Naprawdę? Stać cię na to? - To nic nie kosztuje - odparł Barry. Bea parsknęła. - Bo jesteś taki wyjątkowy? - Nie - bronił się Barry. - Bo mam własnego mopa. - Własnego mopa? - Bea musiała się zatrzymać i oprzeć o lampę, bo nie mogła ustać ze śmiechu. -Tak - odparł beznamiętnie Barry. - W mojej szkole każdy umie latać, nawet on. - Wskazał ręką Łona. Lon i Desmond wyglądali, jakby snuli plany zniszczenia ludzkości. W rzeczywistości zachwycali się bogactwem różnorodnych smaków odpadków. Gdy Bea zdołała się opanować, spojrzała na Barry'ego. -Ja nigdy nie latałam - oznajmiła. - Prawdę mówiąc, trochę się boję. Moi rodzice zginęli. Barry z radością odkrył, że coś ich łączy. - Moi też nie żyją! Beę nieco uraził jego entuzjazm. 101 - Uhm, niestety - dokończył szybko Barry. - Przykro mi. Moi rodzice zmarli, gdy byłam mała. Dlatego właśnie mieszkam z babcią. Barry zaczął gorączkowo szukać czegoś, co pozwoliłoby mu zmienić temat. - Ten rodzaj latania, o którym mówię, z pewnością ci się spodoba. To bardzo łatwe, wystarczy tylko... - Niech zgadnę. Wlać do torebki trochę kleju albo benzyny i zacząć wdychać opary. Takiego latania też nie lubię. - Nie, nie rozumiesz. To magia. - Owszem, magia obumierających komórek mózgowych. Też mi. Dotarli do wyjątkowo ponurego skrzyżowania. - To mój zakręt — oznajmiła Bea. - Mieszkasz tu? — spytał Barry. Stali właśnie przed wyjątkowo obleśnym lokalem ze striptizem - „Cycuszkami Lamii". Ferd i Jorge bez przerwy o nim gadali. Najwyraźniej sądzili, że jeśli będą się przechwalać dostatecznie długo, ludzie uwierzą, że zdołali przejść obok pilnującego wejścia trolla. - Nie, głuptasie, na tamtej ulicy - wyjaśniła Bea. - Pójdę z tobą — zaproponował po namyśle Barry. - Strasznie się spóźnisz na kolację. - Bea obdarzyła go uśmiechem. - Na pewno nie będziesz miał kłopotów? - Bubeldor - to nasz dyrektor - nie przejąłby się, nawet gdybym nigdy nie wrócił. Ale pewnie cofnę czas zaklęciem - odparł Barry. - Dziś podają stek i cynaderki, nie chciałbym ich przegapić. - Potarł się po brzuchu, próbując zarobić parę punktów za swój urok osobisty. Bea roześmiała się. 102 - Naprawdę nie trzeba. Resztę drogi wolę przejść sama. - Na pewno? - naciskał Barry. - Zdawało mi się, że za rogiem widzę paru nieciekawych gości... yetiego... - Nieźle kombinujesz, mój sir Lamerlocie. - Znów wyciągnęła rękę. - Dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa, Barry Trotterze. - Zastanawiała się przez sekundę. -Wiesz, może jednak słyszałam to nazwisko w telewizji czy gdzieś. Barry wywrócił oczami. - Mówiłem ci przecież. Napisano o mnie książkę. - Uhm, nie - odparła Bea. - Babcia nie chce kupić odbiornika, więc oglądam telewizję tylko przez okno tego tu „Cycuszka". To mi przypomniało, że naprawdę muszę już wracać. Pewnie się zastanawia, gdzie się podziałam... i w dodatku nie przyniosę nawet trufli. Cóż za gorzka pigułka do przełknięcia. - Zaczekaj, Beo — poprosił Barry. — Mogę ci jakieś przywołać. -Jeśli, mówiąc: „przywołać", masz na myśli: „pójść do supermarketu i kupić...". - Nie, nie - przerwał niecierpliwie Barry. - Chwileczkę. Odwrócił się plecami do Bei, rzucił szybkie zaklęcie Cho- no i wyciągnął do niej dłonie z wielkim, czarnym truflem. Bea zareagowała mieszaniną podejrzliwości i podziwu. - Jak...? — Nagle odgadła. — Wiedziałam, że żartowałeś, mówiąc, że nie wiesz co to trufle. Broniłeś swojego ulubionego miejsca pod dębami. - Nie, nieprawda, ja tylko... - Och, przestań kłamać. Musisz obiecać, że pokażesz mi, gdzie rosną. - Bea chwyciła go za ucho i pociągnęła. -Obiecaj! 103 - Naprawdę nie trzeba. Resztę drogi wolę przejść sama. - Na pewno? - naciskał Barry. - Zdawało mi się, że za rogiem widzę paru nieciekawych gości... yetiego... - Nieźle kombinujesz, mój sir Lamerlocie. - Znów wyciągnęła rękę. - Dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa, Barry Trotterze. - Zastanawiała się przez sekundę. -Wiesz, może jednak słyszałam to nazwisko w telewizji czy gdzieś. Barry wywrócił oczami. - Mówiłem ci przecież. Napisano o mnie książkę. - Uhm, nie - odparła Bea. - Babcia nie chce kupić odbiornika, więc oglądam telewizję tylko przez okno tego tu „Cycuszka". To mi przypomniało, że naprawdę muszę już wracać. Pewnie się zastanawia, gdzie się podziałam... i w dodatku nie przyniosę nawet trufli. Cóż za gorzka pigułka do przełknięcia. - Zaczekaj, Beo - poprosił Barry. — Mogę ci jakieś przywołać. -Jeśli, mówiąc: „przywołać", masz na myśli: „pójść do supermarketu i kupić...". - Nie, nie - przerwał niecierpliwie Barry. - Chwileczkę. Odwrócił się plecami do Bei, rzucił szybkie zaklęcie Cho- no i wyciągnął do niej dłonie z wielkim, czarnym truflem. Bea zareagowała mieszaniną podejrzliwości i podziwu. -Jak...? - Nagle odgadła. - Wiedziałam, że żartowałeś, mówiąc, że nie wiesz co to trufle. Broniłeś swojego ulubionego miejsca pod dębami. - Nie, nieprawda, ja tylko... - Och, przestań kłamać. Musisz obiecać, że pokażesz mi, gdzie rosną. - Bea chwyciła go za ucho i pociągnęła. -Obiecaj! 103 Atak Bei - i jej dotyk - dosłownie sparaliżował Barry'ego, zupełnie jakby ktoś poraził go prądem. Język zdrętwiał mu w ustach. - Potraktuję to jako zgodę. Kiedy? W przyszłą sobotę? Czy może czarodzieje mają też wtedy szkołę? Stan języka wcale się nie poprawił. - To także potraktuję jako zgodę - oznajmiła Bea. A potem nagle wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek. Barry o mało nie zemdlał. - Dziękuję. Dziwaczny z ciebie człowiek, Barry, ale cię lubię. Zachowałeś się jak dżentelmen, odprowadzając mnie do domu, zwłaszcza że spóźniłeś się na kolację. Do zobaczenia w sobotę, spotkamy się tutaj. Chodź, Desmond. Dziewczyna odwróciła się, gwiżdżąc na świnię, która podeszła do swej pani. A potem ruszyły w głąb ulicy. Dżentelmen? - pomyślał Barry. Ja? Poczuł się, jakby wnętrzności wypełniono mu rabtastikiem. Nie wiedział co to znaczy, chciał po prostu, żeby już była sobota, zaraz, natychmiast. Oparł się o ścianę nędznej wygódki, pełnej magicznych odchodów. Może to toksyczne opary sprawiły, że poczuł się tak dziwnie? A może...? Z zamyślenia wyrwał go Lon, który podbiegł z tyłu i wetknął mu nos prosto w tyłek. - Łaaa! - wrzasnął Barry. - Gdzie ty go trzymasz? W lodówce? - Pacnął Łona w głowę. Lon zaskowyczał. Bea, która pokonała już piętnaście metrów, obejrzała się. - Wszystko w porządku! Absolutnie wszystko! - zawołał Barry, machając do niej. - Tylko ten idiota... - dodał cicho. 104 Bea odwróciła się i szła dalej. Barry stał i odprowadzał ją wzrokiem, aż w końcu żółta plamka w mroku dotarła do domu i zniknęła w środku. A zatem tam mieszka... Zerknął na zegarek. - Cholera, już prawie po kolacji. Chodź tu. - Złapał Łona. - Zaklęcie cofające, dwie godziny powinny wystarczyć. Chyba pamiętam... Po kilku słowach i subtelnej trzęsionce Barry i Lon odkryli, że cofnęli się w przeszłość o dwa dni. Z powrotem w szkole Barry przyjrzał się temu, co Fistu-letta cisnęła mu właśnie na talerz. - Wiedźmisyn - zaklął. Takie proste zaklęcie, a on jakoś nigdy nie potrafił go zapamiętać. Teraz nie tylko musiał czekać dwa dni dłużej na spotkanie z Beą, ale w dodatku znów dostał tofu. Barry nie cierpiał tofu. ROZDZIAŁ 7 . POETA -Jak się czujesz? - spytał Ritalin, wyprowadzając Barry'ego z transu. - W porządku. - Barry zacmokał i oblizał wargi. - Czuję jakby smak pasty. - Ludzie często mają to po hipnozie, dlatego właśnie świetnie się sprawdza jako pomoc przy odchudzaniu - wyjaśnił Ritalin. Zdumiewające, jak bardzo potrafił być przekonujący, gdy nie przeszkadzały mu w tym fakty. - A zatem to była Bea. Interesująca dziewczyna. - Też tak sądziłem - odparł z wymuszoną obojętnością Barry. - Naprawdę nie wiedziała nic o magii, czarodziejach i tak dalej? - Nie, tylko udawała głupią. Babcia powtarzała jej, żeby nigdy nie rozmawiała o magii z nieznajomymi. Dowiedziałem się tego później. - Rozumiem. Ciekawe, czemu to dla ciebie tak trauma-tyczne przeżycie? — zastanawiał się doktor. - Czyżbyś się wstydził, że spodobała ci się Gumolka? 106 - Nie bądź durniem - odpalił Barry. — Mama była Gu-molką. Całkiem logiczne, że... - To może wstydziłeś się, że mieszkała w getcie? - Gdzie? -W gumolskim getcie. - Ritalin uśmiechnął się. -Daj spokój, nie mów, że nigdy nie zauważyłeś gumol-skiego getta w Hogsbiede, tuż za zoo. Tyle że oni tak go nie nazywają. Po tym, jak zginęło kilkunastu gości, oficjalnie tego zabroniono. Z tego, co pamiętam, nazywają go Miejską Menażerią Odrażających Stworzeń w Hogsbiede*. Wciąż pamiętam moją pierwszą wizytę w Sali Kłujących Insektów... Czytałem właśnie o nowej wystawie „wielkich kotów" nazwanej Dolina Smrodu. Niezwykłe miejsce. - Ritalin westchnął. - Terry Vielokont kupił je kilka lat temu i okazało się świetną inwestycją. Idealnie nadaje się dla rodzin, zwłaszcza takich, które za sobą nie przepadają. * Miejska Menażeria Odrażających Stworzeń w Hogsbiede była pełna najmniej uroczych zwierząt, które w ramach złośliwości wyprodukowało pięćset milionów lat ewolucji. Mieszkańcy miasta nie stworzyli jej z rozmysłem - chroniczny brak funduszy sprawił, że zapełnili swe zoo najgorszymi wyrzutkami z innych ogrodów i w końcu postanowili zamienić ten minus w duży plus. Od dwudziestu lat aktywnie poszukiwali niebezpiecznych istot. „Natura w kłów i szponów czerwieni" — oto ich motto (zwiedzający dostarczali czerwieni). Można by sądzić, że to zniechęciło ludzi. Zdarzyło się jednak coś wprost przeciwnego. Przeżycie wizyty w MMOSH stanowiło dowód odwagi i przebiegłości, ceniony w środowisku chuliganów płci obojga. 107 - Nie bądź durniem — odpalił Barry. — Mama była Gu-molką. Całkiem logiczne, że... - To może wstydziłeś się, że mieszkała w getcie? - Gdzie? -W gumolskim getcie. — Ritalin uśmiechnął się. -Daj spokój, nie mów, że nigdy nie zauważyłeś gumol-skiego getta w Hogsbiede, tuż za zoo. Tyle że oni tak go nie nazywają. Po tym, jak zginęło kilkunastu gości, oficjalnie tego zabroniono. Z tego, co pamiętam, nazywają go Miejską Menażerią Odrażających Stworzeń w Hogsbiede*. Wciąż pamiętam moją pierwszą wizytę w Sali Kłujących Insektów... Czytałem właśnie o nowej wystawie „wielkich kotów" nazwanej Dolina Smrodu. Niezwykłe miejsce. - Ritalin westchnął. — Terry Vielokont kupił je kilka lat temu i okazało się świetną inwestycją. Idealnie nadaje się dla rodzin, zwłaszcza takich, które za sobą nie przepadają. * Miejska Menażeria Odrażających Stworzeń w Hogsbiede była pełna najmniej uroczych zwierząt, które w ramach złośliwości wyprodukowało pięćset milionów lat ewolucji. Mieszkańcy miasta nie stworzyli jej z rozmysłem — chroniczny brak funduszy sprawił, że zapełnili swe zoo najgorszymi wyrzutkami z innych ogrodów i w końcu postanowili zamienić ten minus w duży plus. Od dwudziestu lat aktywnie poszukiwali niebezpiecznych istot. „Natura w kłów i szponów czerwieni" - oto ich motto (zwiedzający dostarczali czerwieni). Można by sądzić, że to zniechęciło ludzi. Zdarzyło się jednak coś wprost przeciwnego. Przeżycie wizyty w MMOSH stanowiło dowód odwagi i przebiegłości, ceniony w środowisku chuliganów płci obojga. 107 Barry siedział bez ruchu z otwartymi ustami, toteż Rita-lin podjął szybko: — Nie wiedziałeś o istnieniu getta? Selektywne postrzeganie. Każdemu z nas się to zdarza. Ja osobiście jestem odwrotnym daltonistą, nie widzę czerni i bieli. Barry w końcu zrozumiał. — Chwileczkę, chcesz powiedzieć, że w Hogsbiede mieszkają Gumole? — O tak — odparł Ritalin — od stuleci. Najpierw masz magiczną część miasta - najładniejszą - potem MMOSH, służącą za coś w rodzaju kordonu sanitarnego, i wreszcie dzielnicę gumolską. Można ją poznać po fryzjerach*. — Rany — mruknął Barry. — Istotnie. Gdy się nad tym zastanowić, to ma sens. Większość magicznych osób ma — chwileczkę muszę poszukać najłagodniejszego określenia - pewien problem z rzeczywistością. Potrzebna im pomoc. Ktoś, kto założy pieluchę pomiotowi szatana i pozmywa po sabacie czarownic. Potrafią uwarzyć miksturę, ale nie pamiętają, gdzie schowali cykutę. Na każdą magiczną osobę w Hogsbiede przypada trzech, czterech Gumoli odwalających czarną robotę. — Rany — powtórzył Barry. — Nie mają domowych skrzatów? - spytał, próbując uwolnić się od poczucia winy. Ritalin zaśmiał się. — Domowe skrzaty świetnie nadają się do niespodziewanych zwrotów akcji, ale jakie społeczeństwo mogłoby być tak głupie, by zatrudniać magicznych niewolników? To nie * Magiczny lud nie potrzebuje strzyżenia; w dowolnym momencie można przecież skurczyć włosy zaklęciem. 108 ma sensu. Używamy ich tutaj, bo ciało pedagogiczne potrafi nad nimi zapanować - no, mniej więcej. Pranie mózgu, ta cała sprawa z ubraniami - nazywamy to wyzwalaczem. Kontrola umysłów, kurs podstawowy. - Ritalin uwielbiał wypuszczać podczas swych monologów monokle z oczu, łapać je i zakładać ponownie. - Mógłbyś przestać? To mnie okropnie rozprasza. - Przepraszam - mruknął doktor. - Głupi nawyk, nie zdawałem sobie sprawy, że to robię. Nie wie mózg, co czyni dłoń. W każdym razie getto gumolskie to strasznie ponure miejsce. Ale jeśli zechcesz zbratać się z tubylcami, znajdziesz tam parę świetnych knajp. - Fascynujące, ale nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną - poskarżył się Barry. - Ja też nie - przyznał Ritalin. - Ale się dowiemy. To co, kontynuuj emy? Przebimbawszy całe popołudnie, Barry stanął przed drzwiami Bei. Odkąd uświadomił sobie, że Bea przebywa w domu, bo tam właśnie się uczy, na dobre zaczął waga-rować. W dodatku rzeczywiście uczyła się sama, gdyż jej babcia pracowała na pełny etat jako asystentka alchemika. Na froncie magicznym poczynili pewne postępy. - Ty ich nazywasz czarodziejami, a babcia hippisami -wyjaśniła. Po długich namowach Bea przyznała w końcu, że coś takiego jak magia istnieje naprawdę. Wciąż jednak uważała, że to nie ma nic wspólnego z Barrym, co ogromnie go 109 frustrowało i zachęcało do kolejnych, coraz bardziej widowiskowych demonstracji. — Uważam, że świadomie się upierasz, po to, by zmusić mnie do robienia różnych rzeczy. - Barry stęknął, lewi tuj ąc pianino. — Jakich rzeczy? Dziwnego gadania i wymachiwania kijkiem? — odpaliła Bea. - Osobiście uważam, że to trochę głupawe, ale skoro sprawia ci przyjemność, nie będę protestować. Kim w końcu jestem, żeby cię osądzać? — Ale przecież lewituję twoje pianino i twoją kotkę -przypomniał Barry. — Spójrz, wisi tu w powietrzu. -Więc może to ona jest magiczna? Nie dostrzegam w tym twojej roli. — Ale to ja celuję różdżką... — Myślę, że próbujesz po prostu wykręcić się od nauki piosenki o cesarzach — oznajmiła Bea. —To dla mnie bardzo bolesne, Barry. Sama ją napisałam. Z cichym, zduszonym okrzykiem frustracji Barry posadził na ziemi pianino i kotkę. — Zgoda — powiedział ze znużeniem. — Świetnie! - zawołała Bea. — Naprawdę pomaga ich zapamiętać*. * Na piosenkę Bei składał się spis rzymskich cesarzy, śpiewany na popularną melodię. Brzmiało to tak: Najpierw August, potem Ty-be-riusz, Gajusz, a za nim Klau-klaudiusz. Neron nierówno miał pod sufitem, Galba i Otho szybko odwalili kitę, Witeliusz, a po nim Wes-pa-zjan... 110 Odśpiewawszy piosenkę siedem razy z rzędu, Barry musiał się zgodzić. Bea także czyniła pewne postępy - dotąd w mózgu Barry'ego nie zapisało się zbyt wiele faktów, teraz jednak, dzięki stanowczym wysiłkom dziewczyny, od czasu do czasu fakty wpadały nawet na siebie. Wciąż zdumiewał ją niebywały zakres jego ignorancji. Pewnego dnia, gdy siedzieli w parku na ławce, postanowiła ją wykorzystać. - Zechcesz przeczytać pewien wiersz? — poprosiła. Barry skrzywił się. - Czy to będzie bolało? - Analizuję go cały ranek, więc trudno mi orzec - odparła, masując skronie. Włosy, zwykle starannie przycięte i ułożone, miała nieco potargane. Stanowiło to widomy znak intensywnej pracy umysłowej. Wręczyła mu kartkę papieru. - Poproszę o opinię laika. - Hę? - mruknął Barry. Laik, co to za słowo? Czyżby próbowała mnie podrywać? - pomyślał kretyńsko. Słownictwo Bei stanowiło nieustanną przeszkodę w ich kontaktach. - Po prostu przeczytaj. - Naprawdę wolałbym ożywić tę skrzynkę na listy - rzekł z desperacją. -To bardzo zabawne, gdy ląduje na niej ptak, wierz mi. - Możesz to zrobić później. - Do małpującego poety, Ben Jonson - odczytał na głos. I tak dalej. Barry uznał, że to strasznie dziecinnie, ale i tak śpiewał. Kiedy kogoś lubimy, robimy czasem najdziwniejsze rzeczy. 111 — Proszę, po cichu. — Bea jęknęła. - Jeśli wysłucham tego jeszcze raz, to chyba zwymiotuję. - Przepraszam - mruknął Barry, po czym przeczytał cicho: Nieszczęsny to poeta, co chcąc być nam mistrzem, dowcipom błahym głębi pozór dać się trudzi, i zasmakował w małpim złodziejstwie tak chytrze, że naszą, okradanych, litość jeno budzi. Pierw jeno drobne frazy podwędzał ukradkiem, sztuki motał na nice; kiedy zyskał sławę, skromną wśród braci naszych, i żyć jął z dostatkiem, dzieła innych zawłaszczył samozwańczym prawem, a gdy to wskazać, szydzi. Gdzież tu zbrodnia, rzecze, tępe pospólstwo chłonie wiersz każdy i wierzy poecie; nie dba o to, kto pierwszym był przecie, i z czasem jemu przyzna to, co nam należy. O głupcze! Nawet ślepiec runo w mig od włosa odróżni, tak jak ziarno rozpozna od kłosa. Skończywszy, zamarł, próbując wymyślić co miałby powiedzieć. Nie wyglądało to na angielski. — To wiersz, zgadza się? — zagadnął rozpaczliwie. — Sonet — przytaknęła Bea. Co? - pomyślał Barry. I tak czuł się już okropnie głupio, spróbował więc podstępu. — Chyba dość oczywiste, co próbuje powiedzieć autor. Bo to autor, nie autorka, prawda? O co mu chodzi według ciebie? 112 - Poeta jest wkurzony na kogoś, kto zarabia kasę, ściągając od innych, bardziej utalentowanych autorów. - Czyli przepisując? - Barry szczycił się tym, że podczas całej swej hokpockiej kariery nie napisał nawet jednego oryginalnego słowa. -Tak, plagiatując - potwierdziła Bea. Barry wzruszył ramionami. - Wielka mi rzecz. Ludzie w szkole robią to cały czas. - Nie, nie, to coś zupełnie innego - zaprotestowała Bea. -Przepisywanie to najgorsze, co może zrobić autor. - Zatem za każdym razem, gdy rzucam zaklęcie - bronił się Barry- plagiatuję od kogoś, kto je wymyślił. Za każdym razem, gdy smaruję bułeczkę dżemem, plagiatuję od tego, kto pierwszy... -To nie to samo - przerwała mu Bea. - Pisarze... Barry nie ustępował, próbując wykorzystać nadarzającą się przewagę. - Uważam, że ten, kto to napisał, był naćpany. Bea pisnęła jak sfrustrowany dinozaur. -Spytaj idiotę, a dostaniesz idiotyczną odpowiedź -warknęła, wyrywając mu kartkę. Barry nie ustępował. - Odłóż tą faję, koleś. Po prostu ją odłóż. Bea opanowała się. - Myślisz o Coleridge'u - rzekła, odetchnąwszy głęboko. _ Jonson był współczesnym Szekspira. - Widząc, że to nazwisko nie wywołało najmniejszej reakcji Barry'ego, dodała: - Williama Szekspira. - To miejscowy? 113 - O Boże. Nie wiesz, kto to był William Szekspir? Największy pisarz wszech czasów? - Posłuchaj - bronił się Barry - już ci mówiłem: uczą nas tylko magii. Gdyby ten Szekspik... - Szekspir, przez „r"! - Nieważne. Gdyby był czarodziejem, wiedziałbym o nim wszystko. W szkole uczą nas zaklęć, przepowiadania przyszłości i różnych takich. Grał może w ąuitkit? Bea nie zniżyła się do odpowiedzi. - Nie mogę uwierzyć, że nie uczą was angielskiego. Barry roześmiał się. - Oczywiście, że nie. Przecież znam już angielski. - A matematyki? - Nie. Pamiętam trochę z gumolskiej szkoły. - Barry miał na myśli mętne wrażenie, że (na przykład) siedem to więcej niż trzy. Zwykle czarodzieje pozostawiali takie detale domowym skrzatom i Gumolom. —Jak to nazywają? - Szukał właściwego słowa. - Arytmia? - O Boże, nie umiesz nawet dodawać. Ile jest trzy plus... Zresztą nieważne, nie chcę wiedzieć. Fizyka, chemia? - Uhm... Odrobina, jak jej tam, alchemii? Bea parsknęła. - Zrób coś dla mnie. Jeśli kiedyś poznasz babcię, nie mów przy niej o alchemii. Uważa, że to marnotrawstwo porządnego ołowiu. Canadianowi Baconowi - to jej szef-daleko do Einsteina. Barry odpowiedział wyjątkowo tępym spojrzeniem. - Albert Einstein był bardzo mądrym Gumolem - dodała Bea. 114 - Skoro był tak mądry, to czemu nie żyje? - spytał Bar-ry. - Zresztą człowiek nie musi wiedzieć tego wszystkiego, żeby zostać wielkim czarodziejem. - Obyś miał rację - mruknęła Bea. Przez resztę popołudnia pomagała Barry'emu przypomnieć sobie zasady dodawania. Gdy wrócił do swego pokoju, uświadomił sobie, że skórkowaricy u Glngota co miesiąc kradli setki galonów z jego konta. Kochana Beo, napisał Barry. Dopiero co nauczyłem się matematyki, a moje życie już zmieniło się na gorsze. Wiesz, jak to mówią. Niewiedza to... jakieś słowo, którego nie pamiętam. Listy między Beą i Barrym krążyły jak szalone. Zamiast sów korzystali z gumolskiej poczty. Po pierwsze, Barry nie miał ochoty dzielić się listami Bei z kolegami przy śniadaniu. Po drugie, Bea uważała, że sowy są upiorne i wciąż się gapią. Barry nawet to rozumiał, zwłaszcza teraz, gdy Hybryda zaczęła palić cygara*. Jednakże według niego gu-molska poczta działała przeraźliwie wolno, a poza tym była kosztowna - sowy nie wymagały znaczków. Do tego, gdy * Oczywiście pokazał jej to Hamgryz. Choć wiedza gajowego na temat zwierząt w znacznej mierze stanowiła złudzenie, nikt nie potrafił wpoić zwierzęciu złych nawyków szybciej niż Hamgryz. W ciągu jednego popołudnia umiał nauczyć węża dłubać w nosie. 115 próbowało się jakiś nakleić, zaczynały dziobać. Uznał jednak, że lepsze to niż nic — przynajmniej dopóki nieszczęsny listonosz nie padnie łupem osiki, gębów bądź krakena, i nie spocznie na dnie jeziora. Herbina upierała się, by Barry pokazywał jej wszystkie listy Bei, i poprawiała te napisane przez niego. — Nie rozumiem dlaczego - zaprotestował Barry, gdy wyrwała mu kartkę spod pióra. — Oprócz tego, że piszesz jak kromaniończyk, dysponujesz inteligencją emocjonalną dwulatka - odparła. - Uwierz mi, potrzebujesz mojej pomocy. Spójrz tutaj. Ten fragment to doskonały przykład. Nigdy, przenigdy nie sugeruj, że dziewczyna zachowuje się w jakiś sposób „tylko dlatego, że ma okres". — Czemu nie? - spytał Barry. - A może ma? — Bo to niewiarygodnie niegrzeczne. Zupełnie jakbyś powiedział do ducha „zimno ci, bo nie żyjesz". Może i tak, ale nieuprzejmie jest o tym wspominać. Może po prostu wystarczy, żeby włożył sweter. Okres to sprawa osobista. Proszę. — Herbina oddała Barry emu list. Po wszystkich poprawkach i wymazaniach liczył sobie cztery linijki. — Hej! — zawołał Barry. —Teraz będę musiał napisać nowy. — Moje biedactwo. Jeśli naprawdę ją lubisz, powinno pójść ci jak z płatka. Listy Victora mają zwykle ponad dwa metry długości. Ona także prowadziła burzliwą korespondencję. Podczas gdy Barry przepisywał swój list, Herbina przeczytała jeden ze starszych listów od Bei. — To ona? — spytała, unosząc niewielkie, załączone przez dziewczynę zdjęcie. — Ładna. Co robi? 116 — Oddawaj! — Barry schował zdjęcie do portfela. Herbina przeczytała fragment, w którym Bea opisała gu- molskie szkoły w Hogsbiede. — Bycie Gumolem musi być strasznie poniżające — mruknęła. - Nie dość, że muszą żyć w świecie pozbawionym magii, to jeszcze nikt nie dba o ich właściwą edukację. — Ona nie chodzi już do gumolskiej szkoły. Sama się uczy - wtrącił Barry. Herbina nie słuchała. Dopiero zaczynała się rozkręcać. — Biedaczka, nie zna nawet pastomancji*! - Potrząsnęła kartką z notatnika. - Z rozmysłem nie zwalczamy ich ignorancji, by odwalali za nas brudną robotę! W takich chwilach wstydzę się, że jestem magiczna. A ty nie? — Ogólnie rzecz biorąc, owszem — przyznał Barry. - Ale możliwe, że to przez rysunek Victora. - Wskazał leżący przed Herbiną list. Uśmiechnięty mężczyzna wynurzał się spomiędzy pośladków kobiety; najwyraźniej tam mieszkał. — Po prostu czerpie ze swej podświadomości. Victor jest zapewne zdrowszy niż ty! To mi przypomina, że powinnam napisać do tej dziewczyny — stwierdziła Herbina. — Z czysto siostrzaną radą. Muszę ją przed tobą ostrzec albo przynajmniej poradzić, na co powinna się zaszczepić. Barry wyrwał jej list Bei. — Nie waż się — warknął. Lecz pod jednym względem musiał się zgodzić z Herbiną: szkoły dla Gumoli w Hogsbiede były okropne. Z tego, * Prymitywna forma przepowiadania przyszłości z wykorzystaniem makaronu. Magiczne dzieci zwykle praktykują pasto-mancję w wieku siedmiu lat. 117 co mówiła Bea, budynki wyglądały jak po apokalipsie, a większość nauczycieli charakteryzowała się oburzającym lekceważeniem obowiązków, głębokim idiotyzmem bądź jednym i drugim naraz. Lecz nawet gdyby wyglądało to lepiej, uczenie Gumoli czegokolwiek, co mogłoby ich zachęcać do wyrwania się poza wyznaczone granice, uważano za niestosowne (i być może niebezpieczne). Jedynym celem, jaki przyświeca uczącym w tych szkołach, jest pielęgnowanie naszej ignorancji i karmienie nas absurdalnymi agendotami dotyczącymi „magii", pisała Bea, które na nic się zdają osobom niemagicznym. Bez urazy, ale wolałabym, żeby nigdy nie wynaleziono magii. Dopóki magia istnieje na tym świecie, zawsze będę obywatelką drugiej kategorii albo kimś jeszcze gorszym. Dla Ciebie to zabawka. Dla mnie — więzienie, z którego nigdy nie zdołam się wyrwać. Barry nigdy nie myślał o tym w taki sposób. Niektórym ludziom łatwo przychodzą głębokie uczucia, lecz Barry do nich nie należał. Zazwyczaj młody czarodziej przeżywał największe szczyty i upadki emocjonalne, grając w gry wideo. Przez resztę czasu przezornie pozostawał płytki. W rezultacie, stosowane przez Beę z najlepszymi intencjami odwołania do literatury nie odnosiły najmniejszych skutków. Wystawienie Barry'ego na kontakt z klasyką przypominało uczenie słonia tańca w balecie: owszem, należy podziwiać optymizm nauczyciela, lecz wcześniej czy później musi zdarzyć się coś złego. W przypadku Barry'ego 118 była to decyzja, by pisać wiersze. Uznał, że z pewnością poradzi sobie lepiej niż ten głupek Jonson. Instynktownie Barry pojął, że właściwy wygląd to więcej niż połowa sukcesu. Wybrał się zatem do Pommpata & Affektyka. Ten ciasny sklepik reklamujący się, że „obsługuje zakręconych hogsbiedzkich nastolatków od 684 n.e." stanowił ulubione miejsce wypadów Hokpokczyków. Kontakt z magią sprawiał, że uczniowie zaczynali się puszyć i przejawiać skłonności dramatyczne. W istocie P&A stał się nieoficjalnym drugim domem Hokpockich Graczy, szkolnego klubu teatralnego gromadzącego nastolatków przemawiających spontanicznie z niesamowitym akcentem. Barry zastanawiał się kiedyś przelotnie nad wstąpieniem do klubu - plotki głosiły, że Gracze wciąż tylko się obmacują — uznał jednak, że to za dużo roboty. Lenistwo tłumiło u niego wszystko, nawet żądze. Gracze poruszali się stadami, z głowami w chmurach dymu i wzgardy dla reszty uczniów, których nazywali „bydłem". Co weekend w P&A roiło się od nadętych, pyszniących się jak pawie aktorów amatorów. Barry musiał wybrać się tam w połowie tygodnia, by uniknąć tłoku (oraz trafienia w oko przez jakiegoś kretyna wymachującego nową cygarniczką). Krążąc pośród lasek, lornetek teatralnych i getrów — wszystkich używanych, porzuconych przez posiadaczy, którzy wkroczyli w następną fazę rozwoju osobowości — Barry szukał sprzętu do pisania, który najlepiej oddałby jego nowe, tragiczne, poetyckie ja. Z początku uznał, że najlepiej nadawałby się do tego notatnik o czarnych kartkach. Lecz gdy sprzedawca wyjaśnił mu pewne problemy praktyczne, 119 Barry zdecydował się na notes oprawiony w stosownie melancholijny odcień fiołkowego. Na okładce widniał prosty napis moja agonia, ułożony z gustownych liter. Barry poczuł, jak poziom jego frajerstwa sięga zenitu, zignorował to jednak, podobnie jak liczne bóle blizny. Pewien, że poezja stanowi właściwą drogę do serca Bei (a przynajmniej pod jej stanik), lekkim krokiem pobiegł do szkoły. Jednakże w połowie drogi przypomniał sobie nagle, że poeci to ludzie nieszczęśliwi. Wsadził zatem do buta kamyk i przez resztę drogi starał się wdeptywać w każdą możliwą kałużę. Nigdy nie sądziłem, że cierpienie wymaga tak ciężkiej pracy, pomyślał. W holu natknął się na Ferda. — Jaka jest pogoda? - spytał Ferd; Lon stał przed nim na smyczy. — Piękna — odparł Barry i ugryzł się w język. — To znaczy straszna. Gdzieś ktoś płacze rzewnie. — Co, do cho...? Czemu kulejesz? Barry nie odpowiedział, jęknął tylko cicho. Miał nadzieję, że zabrzmi to żałośnie, bardziej jednak przypominało zbolałą krowę. -1 tobie też muu. - Ferd odszedł wściekły. Nie idzie mi to najlepiej, pomyślał Barry. Może pisanie okaże się łatwiejsze. Nie okazało się. Najpierw całe wieki zastanawiał się nad tematem. Vojna Totalnej Agresji nie stanowiła zbyt dobrego natchnienia, a gdyby podwędził parę tekstów Led Zeppelin, istniała niezerowa szansa, że Bea je rozpozna. To do niej podobne — wyraźnie cieszyła się, że posiada wiedzę, 120 Barry zdecydował się na notes oprawiony w stosownie melancholijny odcień fiołkowego. Na okładce widniał prosty napis moja agonia, ułożony z gustownych liter. Barry poczuł, jak poziom jego frajerstwa sięga zenitu, zignorował to jednak, podobnie jak liczne bóle blizny. Pewien, że poezja stanowi właściwą drogę do serca Bei (a przynajmniej pod jej stanik), lekkim krokiem pobiegł do szkoły. Jednakże w połowie drogi przypomniał sobie nagle, że poeci to ludzie nieszczęśliwi. Wsadził zatem do buta kamyk i przez resztę drogi starał się wdeptywać w każdą możliwą kałużę. Nigdy nie sądziłem, że cierpienie wymaga tak ciężkiej pracy, pomyślał. W holu natknął się na Ferda. — Jaka jest pogoda? — spytał Ferd; Lon stał przed nim na smyczy. — Piękna - odparł Barry i ugryzł się w język. - To znaczy straszna. Gdzieś ktoś płacze rzewnie. — Co, do cho...? Czemu kulejesz? Barry nie odpowiedział, jęknął tylko cicho. Miał nadzieję, że zabrzmi to żałośnie, bardziej jednak przypominało zbolałą krowę. — I tobie też muu. - Ferd odszedł wściekły. Nie idzie mi to najlepiej, pomyślał Barry. Może pisanie okaże się łatwiejsze. Nie okazało się. Najpierw całe wieki zastanawiał się nad tematem. Vojna Totalnej Agresji nie stanowiła zbyt dobrego natchnienia, a gdyby podwędził parę tekstów Led Zeppelin, istniała niezerowa szansa, że Bea je rozpozna. To do niej podobne — wyraźnie cieszyła się, że posiada wiedzę, 120 jakiej nikt po niej nie oczekuje. No i pozostawał jeszcze cały ten fetysz „oryginalności". W chwili, gdy sfrustrowany Barry już miał wykopać swój notatnik przez okno, do głowy przyszła mu pierwsza linijka. Moje serce jest jak pęknięty kocioł, napisał. Potem ku jego zdumieniu pojawiła się następna. Kupiony od tego pierdziela... Hm, „pierdziel" to chyba zbyt ostre słowo, zwłaszcza że pisze dla dziewczyny. Uruchomił wbudowany w różdżkę thesaurus i wpisał słowo. Skórkowańca, zaproponowała różdżka. Barry nie miał pojęcia co to znaczy, ale ufał oprogramowaniu. Kupiony od tego skórkowańca, Sknerusa, praktycznie bezużyteczny, wyprodukowany w... Jakieś naprawdę okropne miejsce, pomyślał Barry i napisał: Morderczej mordowni, taki tani, że pozostawia na dłoniach ślady czarnej farby. - No dobra, na początek wystarczy - powiedział. -Teraz zajmijmy się emocjami. Moje łzy płyną jak... Co jest mokre i płynie? Pierwszym słowem, jakie przyszło mu do głowy, była „ślina". Jorge nieustannie popisywał się wyjątkowo obrzydliwą sztuczką: pluł w powietrze i chwytał ślinę z powrotem w usta. Niestety, obraz ten na dobre zagościł w umyśle Barry'ego. Musiał albo przestać pisać, albo zwymiotować. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Barry zrozumiał, że potrzebuje pomocy. 121 Herbina o mało nie zakrztusiła się kanapką. - Wiersze? — Roześmiała się. - Rany, naprawdę mocno cię trafiło. Dotąd tylko raz widziałam jak piszesz, kiedy ćwiczyłeś swój podpis. W każdym razie zupełnie nie znam się na poezji. Wiesz, do kogo powinieneś się zwrócić? - Tylko nie mów: do Laguny Lovecraft. - Do Laguny Lovecraft - odparła Herbina. W szkole pełnej dziwaków czwartoklasistka Laguna Love-craft była królową odlotów. Tak blada, że niemal przejrzysta, nie tylko dziwacznie mówiła, ale też lekko pachniała rybami, dzięki perfumom, które preferowała (jako jedyna na świecie). Jeśli dodamy, że jej ojciec kierował pismem zatytułowanym „Niewypowiedziane", od razu stanie się jasne, że zaliczała się do światowej ligi porąbańców. Laguna umiała natomiast jedno - pisać. Sama zapełniała niemal wszystkie szpalty szkolnego miesięcznika literackiego „Abrakadabra". Naturalne zatem było to, że Barry właśnie do niej zwrócił się z prośbą o pomoc przy tworzeniu wiersza. I równie naturalne, że niemal natychmiast sprawiła, że tego pożałował. Mimo swej nieustającej dziwaczności Laguna nigdy nie stała się obiektem drwin innych uczniów. Zawdzięczała to swemu zwierzęciu — stumetrowemu, skrzydlatemu demonowi/bogowi o głowie ośmiornicy, zwanemu Cthulu. - Czy musiałaś go wysterylizować? — spytał Barry. Ministerstwo Magiczności żądało, by wszystkie zwierzęta uczniów były kastrowane, znakowane i tak dalej. - Nie jest zwykłym zwierzęciem - odparła Laguna. - To bardziej przyjaciel mojego taty. Zerknęła na wiersz Barry'ego. 122 - To nie jest nic warte. Muszę zacząć od początku. Wiesz chyba, że to będzie cię sporo kosztowało? Barry pokiwał głową. Setki metrów nad nimi Cthulu złowieszczo piłował paznokcie. - A zatem próbujesz osiągnąć nastrój przyczajonej grozy? -Nie, ja... - Naprawdę? - Laguna sprawiała wrażenie zaskoczonej. -Niewypowiedzianego obłędu, kosmicznego koszmaru? - Nie - wtrącił Barry. - Posłuchaj, Laguno, chcę napisać coś, co sprawi, że pewna dziewczyna mnie polubi i uzna, że jestem bardzo głęboki. - Rany, co za wymagania. A rymy kosztują dodatkowo. - Rymami się nie przejmuj - powiedział szybko Barry. -Tylko żeby był ładny i romantyczny. - W porządku - zgodziła się Laguna. - Choć osobiście zawsze powtarzam: najszybszą drogą do serca dziewczyny jest mrożący krew w żyłach kosmiczny koszmar. Barry próbował protestować, ale Laguna mu przerwała: - Zrobię, co będę mogła. Na kiedy go potrzebujesz? - Na Bal Gwizdkowy? - W głosie Barryego zadźwięczała błagalna nuta. - Mam na głowie sporo mrocznych rytuałów — odparła. - Ale ponieważ jesteś przyjacielem, zgoda. - To nie jest nic warte. Muszę zacząć od początku. Wiesz chyba, że to będzie cię sporo kosztowało? Barry pokiwał głową. Setki metrów nad nimi Cthulu złowieszczo piłował paznokcie. - A zatem próbujesz osiągnąć nastrój przyczajonej grozy? - Nie, ja... - Naprawdę? - Laguna sprawiała wrażenie zaskoczonej. -Niewypowiedzianego obłędu, kosmicznego koszmaru? - Nie - wtrącił Barry. - Posłuchaj, Laguno, chcę napisać coś, co sprawi, że pewna dziewczyna mnie polubi i uzna, że jestem bardzo głęboki. - Rany, co za wymagania. A rymy kosztują dodatkowo. - Rymami się nie przejmuj — powiedział szybko Barry. — Tylko żeby był ładny i romantyczny. - W porządku - zgodziła się Laguna. — Choć osobiście zawsze powtarzam: najszybszą drogą do serca dziewczyny jest mrożący krew w żyłach kosmiczny koszmar. Barry próbował protestować, ale Laguna mu przerwała: - Zrobię, co będę mogła. Na kiedy go potrzebujesz? - Na Bal Gwizdkowy? — W głosie Barry'ego zadźwięczała błagalna nuta. - Mam na głowie sporo mrocznych rytuałów — odparła. - Ale ponieważ jesteś przyjacielem, zgoda. ROZDZIAŁ 8 DROGI PROWADZĄ Do RZM« Choć nowa nauczycielka zajęć ciemniacko-magicznych* Dolares Urwis miała zaledwie osiem lat, wyróżniała się wybitną złośliwością: łączyła w sobie ciekawość intelektualną bryłki łoju z otwartością i serdecznością Hitlera. Bubeldor uważał to jednak za niewielką cenę, jaką musiał zapłacić za zachowanie swej posady. Minister magiczności od bardzo dawna pragnął usunąć dyrektora Bubeldora, szczególnie że liczba skandali z nim * Każdego lata Alpo Bubeldor umieszczał we „Wróżbicie codziennym" to samo ogłoszenie: „Czy jesteś samozwańcem? Psychopatą? Czy zwykłym nieudacznikiem? Jeśli odpowiedziałeś »tak« na jedno (bądź wszystkie!) z tych pytań, Ciebie właśnie szukamy. Starożytna, wybitnie niebezpieczna akademia magiczna o niskich standardach i jeszcze niższym poziomie ciała pedagogicznego szuka niesławnego osobnika, by dołączył do zespołu i pchał do przodu fabułę. Stanowisko nauczyciela zajęć praktyczno-ciemniackich musi zostać obsadzone, nim pojawi 124 związanych osiągnęła poziom trzycyfrowy. Ponieważ zmiana zamków w szkole nic nie dała, a wysyłanie go na fałszywe wakacje w odległe, niebezpieczne miejsca okazało się zbyt kosztowne, najnowszym pomysłem stało się przymusowe przejście na emeryturę. Nikt nie znał dokładnego wieku Bubeldora. Oceny wahały się od stu pięćdziesięciu do mniej więcej sześciu milionów lat. Wizja znalezienia się na rynku pracy nie pociągała Bubeldora ani trochę bardziej niż Barry'ego. W desperacji odwołał się do fragmentu oryginalnej hokpockiej karty nadania: „Do przymusowej emerytury liczył się nie wiek poszczególnych nauczycieli, lecz średnia wieku personelu". Karta szkoły była pełna podobnych bzdur — zależnie od interpretacji, mogła zezwalać bądź zakazywać niemal wszystkiego. I tak rozpoczęły się tajne, zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. Na Dolares Urwis natrafiono w ostatniej chwili — grupka wkurzonych wieśniaków paliła ją właśnie na stosie. — Czemu palicie tą biedaczkę? — spytała Minolta McGo-ogle. - Nie wiecie, że ogień nie zabija czarownic? Nie czytaliście Barryego Trottera i kawioru filozoficznego*. się tegoroczna zbieranina młodocianych kretynów, toteż żaden kandydat nie zostanie uznany za zbyt absurdalnego. Przeszłość kryminalna stanowi plus, nie jest jednak niezbędna. Kandydat musi umieć trzymać język na wodzy. Czy potrafisz wykrzywiać młodzieńcze umysły? Przyślij sowę ze swym życiorysem, wymaganiami dotyczącymi pensji i bezzwrotną opłatą manipulacyjną do A. Bubeldora, Szkoła Magii i Czarów-Marów Hokpok". Czasami, gdy kandydaci nie dopisywali, dyrektor uciekał się nawet do umieszczania prymitywnych piktogramów w „Fajcie". 125 — To czarownica? — spytał zaskoczony rajca miejski. — Sądziliśmy, że po prostu jest wybitnie wkurzająca. — W takim razie mogłabym ją zabrać? — Tak, jeśli przyrzekniesz, żejej nie zwrócisz—odparł rajca. McGoogle zdołała przemycić dziewczynkę do Hokpo- ku, o włos wyprzedzając inne grupy ludzi wkurzonych na Urwis i zdecydowanych ją zniszczyć. Gdy tylko bezpiecznie dotarła na miejsce, Urwis została zatrudniona, co obniżyło średnią dostatecznie, by Bubeldor mógł spokojnie kontynuować swą oszukańczą karierę. Urwis okazała się prawdziwym koszmarem, jej wybryki w Hokpoku zapełniłyby wielesetstronicową książkę*. Dopóki jednak zadręczała uczniów, a nie nauczycieli, zwolnienie jej nie wchodziło w grę. — Osobiście uważam, że jest bardzo dowcipna - oznajmił Bubeldor. — Szyderstwa to zapomniana sztuka. Pewnej późnopaździernikowej soboty piątego roku nauki Barry'ego wszyscy ujrzeli rozwieszone w szkole (tuż obok plakatu z podobizną Barry'ego) następujące ogłoszenie: Z POLECENIA DOLARES URWIS, NAUCZYCIELKI ZAJĘĆ PRAKTYCZNO-CIEMNIACKICH, WSZYSCY UCZNIOWIE HOKPOKU MUSZĄ ODPOWIEDZIEĆ NA NASTĘPUJĄCE PYTANIE: Czy jesteś NC (dotknij raz) () TAK ( ) NIE. * Czyli, rozważany, lecz nigdy niewydany tom Barry Trotter i Zakon Penisa, jedyną książkę zakazaną przed napisaniem. 126 Jeśli ktoś nacisnął „tak", przed oczami materializowała mu się głowa chichoczącej złośliwie Urwis. - Jesteś nastolatką w ciąży? — pytała i wybuchała irytującym śmiechem. Jeśli ktoś nacisnął „nie", Urwis mówiła: - Nie jesteś nauczony czystości? - I śmiała się jeszcze głośniej. - Och, zamknij się. - Ja się nie zamykam - odparła głowa. — Ja się przemykam, a czasem przymykam ciebie. - Idiotka. - Masz coś na koszuli - rzuciła głowa. - Gdzie? - Jorge spojrzał w dół. Bezcielesny palec sięgnął ku niemu i pstryknął go w twarz. - Mam cię! Podobnie jak wielu dowcipnisiów, Jorge nie znosił, gdy ktoś stroił sobie żarty z niego. Wpadł w szał i spróbował zedrzeć plakat. - To nie pomoże, stary - odparł Barry. - Jest magiczny. Chodźmy się przelecieć. Ponieważ niesprawiedliwy edykt Bubeldora pozbawił go ulubionej rozrywki, Barry całkowicie poświęcił się quitki-towi. Próbował bezskutecznie zastąpić kontakty fizyczne w schowku na szczotki zderzeniami, wzlotami i upadkami w pradawnej, idiotycznej grze. W gruncie rzeczy to właśnie tłumaczyło jej popularność: młodzi, sfrustrowani seksualnie uczniowie traktowali quitkit jak nieszkodliwy, bezsensowny balsam na zbolałe dusze. Choć Barry'ego od czasu do czasu nawiedzało paskudne wspomnienie 127 głuszaka wbijającego się w głowę Łona, pocieszał się w duchu myślą, że gracze w ąuitkit rzadko odnoszą obrażenia. No, może nie do końca, ale zwykle były one przynajmniej bardzo zabawne. Po brutalnych, chaotycznych treningach wszyscy zsiadali z mopów potargani. Kulejący i trzymający się za obolałe tyłki GrafFoni maszerowali radośnie do szatni. Barry szedł na końcu. Trącał ludzi rączką mopa, żartował i był obiektem żartów. — Przestań, Barry, zaraz dostanę ataku serca. — Angina Johnson, nowa kapitan drużyny, chwyciła się za pierś. — Ach, zawsze to powtarzasz. Angina skręciła w stronę szatni dziewcząt, więc Barry zwrócił się do Ferda: — Wiesz, Ferd, jeśli jesteś zainteresowany, znam zaklęcie powiększające penisa, całkowicie naturalne. — Nie ma mowy, nie po tym co spotkało Woode'a — odparł Ferd. - Miałbym tachać w spodniach taką kłodę? Piękne dzięki. Rok wcześniej Oliver „Łapa" Woode, szykując się do gorącej randki, użył nielegalnego zaklęcia kupionego na ulicy w Hogsbiede. Zaklęcie mające powiększać męskość zadziałało aż za dobrze, nie tylko rozdymając narząd Woode'a do nienaturalnych rozmiarów, ale też obdarzając go stałą erekcją. - Biedny Łapa, sikając, musi trzymać go oburącz - dodał Jorge, stając pod prysznicem. W kącie Łon drapał się po uchu stopą. — Hej, zaczekajcie na mnie! - zwołał Barry. - Ostatnio zużyliście całą wodę. 128 Szybko ściągnął spodnie. Nagle rozległ się przeszywający dźwięk. Cała drużyna zamarła. Gdy tylko Barry zdjął portki, usta wszystkich obecnych otworzyły się i wydobył się z nich odgłos przypominający syrenę przeciwmgielną. Zawodnicy, wytrzeszczając oczy, wrzeszczeli upiornie i wskazywali go wyprostowanymi, sztywnymi palcami. Barry zrozumiał, że zadziałało zaklęcie Bubeldora, i szybko włożył spodnie. Wycie umilkło i wszyscy wrócili do przerwanych zajęć, nieświadomi tego co właśnie zaszło. Madame Pitsch nie rozumiała, czemu Barry upiera się, by brać prysznic po wszystkich, ale ustąpiła bez słowa. Ostatecznie był przecież sławą. Barry stał się szkolną ozdobą. Musiał zjawiać się na części zajęć, najwyżej sześciu z dziesięciu, i oczywiście przystąpić do egzaminów ABW - nawet Bubeldor nie poradziłby sobie z trzema setkami zbuntowanych magicznych adeptów. Lecz nauka była czysto nieobowiązkowa. „Po prostu siedź z tyłu i staraj się nie zarażać głupotą innych", mawiała Mc- Google. Według książki Barry Trotter: nawet szatan nie potrafi pisać tak kiepsko* piąty rok Barry'ego stanowił „absolutny * To pospiesznie napisane expose, stworzone pod pseudonimem przez Filtra, ukazało się w szczytowym stadium trotteroma-nii i bardzo szybko zniknęło z półek po tym, jak rodzice zaczęli skarżyć się na zdjęcia winylowego lochu miłości Bubeldora. Od tego czasu krążyło sub rosa wśród co bardziej zdeprawowanych i podstępnych fanów Trottera. Sam autor zdobył swój egzemplarz 129 nadir osiągnięć naukowych w i tak żałosnej historii szkoły... Uczniowie jedynie z nazwy, bezmózgie, tępe wypierdki wałęsali się wokół, drapiąc się i dźgając poza tym bezużytecznymi różdżkami". Kilkunastu uczniów osiągnęło tak kiepskie wyniki ABW, że ministerstwo poczuło się w obowiązku zabić ich. Po latach historykom weszło w zwyczaj obwinianie Barryego o ten stan rzeczy. Lecz, podobnie jak się dzieje z innymi tytanicznymi katastrofami - choćby pierwszą wojną światową albo butami na koturnach — w efekcie odpowiedzialny okazał się pechowy zbieg okoliczności. Choć przykład Barryego niewątpliwie nie zachęcał do pilnej nauki, w tym właśnie roku na rynku pojawiły się tanie, wyświetlane z różdżki gry wideo. Uczniowie Hokpoku poświęcali tysiące spędzanych dawniej na nauce godzin, manewrując rozpikselowanymi wersjami siebie, w fałszywym przekonaniu, że stanowi to prawdziwe osiągnięcie. Jak przystało na barwny, fantastyczny świat, w którym smoki pojawiają się w telewizji, reklamując lekarstwa na zgagę, magiczne gry wideo mogą wydać się ludziom postronnym niewiarygodnie nudne. Kiedy jednak ktoś potrafi przywołać każdy przedmiot, latać i dowolnie zmieniać własne narządy płciowe, wyprawa do sklepu po bochenek chleba staje się prawdziwą przygodą. Począwszy od owego roku, wszyscy w zrujnowanym zamku cierpieli na nieustanny ból od pewnego wyjątkowo nieciekawego indywiduum na Allegoro. Jest niewątpliwie autentyczny, bo od czasu do czasu wydaje z siebie seksualne dźwięki. 130 kciuków, a oczy łzawiły im od niezliczonych godzin wpatrywania się w ściany sypialni, na których migotały obrazy wielkości naturalnej. Nałóg gier nie dotknął każdego. Herbina Gringor pozostała odporna i nadal absurdalnie aktywna w życiu szkoły. Pani McGoogle, nadająca na tej samej prymusowskiej fali, zauważyła to i poprosiła ją o pomoc w planowaniu dorocznego szkolnego przyjęcia halloweenowego. Było to niewdzięczne zadanie, z góry skazane na porażkę. Dla ludzi magicznych sama idea Halloween jest irytująca i pozbawiona sensu. Duchy, gobliny, gnijąca dłoń sięgająca ze świeżego grobu, by ściągnąć ofiarę do piekła — wszystko to stanowi chleb powszedni czarownic i czarodziejów. Dla nich Halloween jest jak święto na cześć transportu publicznego albo skóry. W corocznych szkolnych zabawach hallo-weenowych uczestniczyli jedynie pochodzący z gumolskich rodzin pierwszoroczniacy — oraz ci, którzy uwielbiali się z nich nabijać. Zabawy nieodmiennie okazywały się okropne. Chłopcy tłoczyli się z jednej strony Wielkiej Sali, dziewczynki z drugiej. Pomiędzy nimi rozlewały się kałuże ponczu i odgazo-wanych napojów. Nawet system nagłaśniający nadawał się tylko do wyrzucenia: składał się ze starożytnego zestawu niewielkich kołchoźników zainstalowanych na ścianach przed drugą wojną światową. Zawodząca muzyka co chwila milkła albo przerywały ją ogłuszające trzaski. A jednak nawet tu pojawiali się bohaterowie. Od czasu do czasu jakaś śmiała panna bądź młodzian udawali, że tak bardzo porwał ich żałosny przebój pop sączący się w eter, że 131 ryzykowali rytmiczną wyprawę na ziemię niczyją, tylko po to, by powrócić samotnie, z zarumienioną twarzą, jeszcze przed końcem piosenki. O ludzkości! Od czasu do czasu w szkole podejmowano próby zlikwidowania tego święta. Nie z powodu zgonów — te stanowiły niewielką część dorocznego szkolnego plonu - lecz pod pretekstem, że obraża ono magiczny lud. Drago Malgnoy i jego kumple rozpowszechniali właśnie petycję (oczywiście podpisywaną krwią) domagającą się wykreślenia go z kalendarza. Pewnego dnia, przed lunchem grupka oślizgłych przy-dupasów Malgnoya zbliżyła się do stołu, przy którym siedział Barry z kolegami. — Czy k-ktoś zechce podpisać naszą p-petycję? — wyjąkała słabym głosikiem Pańcia Parkinson. — Nie ma mowy - odparł Ferd. - Kiedy ostatnio podpisałem coś takiego, Herbina przez resztę semestru zmuszała mnie do zbierania moich własnych kup*. — Zadrżał na to wspomnienie. Drago wystąpił naprzód. — Podpisz moją petycję, Trotter, albo wymierzę ci karę -rzekł ostro. Snajper mianował Drąga perfektem i odtąd spiczastogłowa ciota obnosiła się ze swoją władzą. - Zakazujemy Halloween. * Jak Wam bez wątpienia wiadomo, krucjata Herbiny zmierzająca do nawiezienia szkolnych szklarni ludzkimi odchodami została dokładnie udokumentowana w Barrym Trotterze i Pryszczach ognia. Limitowana edycja zapachowa, z której dochód przeznaczono na cele dobroczynne, rozeszła się jak gorące bułeczki. 132 - Dawaj — rzucił Barry. — I tak mnie tu wtedy nie będzie. Podpisując, starał się nie dostrzegać wyraźnego zainteresowania, jakie wzbudziły jego słowa. Po odejściu Drąga Jorge odezwał się pierwszy: - Nie będzie? A dokąd to się wybierasz? Nie wiesz, że wtedy spotyka się Zakon? - No cóż, Zakon będzie musiał obejść się beze mnie — odparł Barry. - Mam randkę z prawdziwą, żywą dziewczyną. - A ja to niby co? Siekana wątróbka? — wtrąciła z udawaną urazą Herbina. — Jak udało ci się obejść alarm Bubel-dora? - Nie udało — przyznał Barry. — To pełnokrwista Gu- molka. - Rany! — wykrzyknęli jednocześnie Ferd i Jorge. Każdy magiczny chłopak fantazjował o tym, by przekonać się, czy wszystkie legendy dotyczące Gumolek odpowiadają prawdzie. Podobno były one niezwykle hojnie wyposażone przez naturę, nienasycone seksualnie i dysponowały wszelkimi bajerami. - Opowiesz nam o wszystkim, prawda? — spytał Ferd. - Przygotujemy listę pytań — dodał Jorge. Barry wzruszył ramionami. - Kto wie, czy w ogóle do czegoś dojdzie. Ferd parsknął lekceważąco. - Z tobą, mistrzem zaklęć uwodzenia? - Do diabła, nawet ja się boję, że wrzucisz mi coś do drinka — dodał Jorge. - Zamknijcie się, zwierzaki — zainterweniowała Herbina. - Barry, doskonale cię rozumiem. Może to nie taka dziewczyna? 133 — To czemu, na Boga, umawia się z Barrym? - spytali chórem bliźniacy. Co za dupki, pomyślał Barry, zresztą nie po raz pierwszy. - Wypchajcie się — rzucił i wyszedł żegnany chóralnymi drwinami. W gruncie rzeczy to nie była randka - Barry zgodził się zjeść kolację w domu Bei, żeby jej babcia mogła poznać owego dziwnego chłopca, który wysyłał te wszystkie listy. Tego wieczoru Barry był roztargniony i zdenerwowany; Vielokont, wykorzystując nadarzającą się sposobność, spróbował upleść z jego krawata pętlę i go powiesić. — Hej, Schweinehund! Hak! Przestań - warknął Barry, podczas gdy lord Ciemniaków umykał do szafy. Barry'ego ogarnęły wyrzuty sumienia, nie musiał potraktować go aż tak ostro. — Przepraszam, Terry, jestem w tej chwili bardzo zajęty. Jeśli randka źle mi pójdzie, będziesz mógł mnie po- wiesic. Gdy Barry wyturlał się ze szkoły i pomknął do Hogs-biede (miał na nogach nowe, siedmiomilowe wrotki), wczesna śmierć wydawała mu się całkiem atrakcyjna. Bea uprzedziła go, że jej babcia nienawidzi Wizygotów, Ostrogotów i Partów. Nie wiedział co to za jedni - trzeba było uważać na zajęciach profesora Puppsa - lecz brzmiało to raczej czarodziejsko. A on, Barry, był jedynie najsłynniejszym czarodziejem od czasu tego gościa z Oz. Jak mogła go nie nienawidzieć? Mimo wszystko Barry był zdecydowany dołożyć wszelkich starań. Podjechał punktualnie pod dom, 134 co samo w sobie graniczyło z cudem - urodził się spóźniony i tak już mu zostało. Bea otworzyła drzwi. - Cześć, Barry, wejdź. Miała na sobie bardzo ładny strój i Barry po raz pierwszy przyjrzał się jej figurze. Zadziałało to niczym czterysta milionów voltów* przepływających przez jego ciało. Chciał zawołać: „Przestań gadać i znów mnie pocałuj!". Zamiast tego jednak wtoczył się do środka i oparł ciężko o framugę. - Dobrze się czujesz? - spytała Bea. - Coś ci się stało? Za dużo steku i cynaderek? - Nic... mi... nie jest. Po prostu... twoje... - Piersi? Biodra? Nogi? Barry próbował wymyślić coś szybko. - Twoje wnętrze jest niesamowite. Faktycznie, znalazł idealną przykrywkę dla swej reakcji; naprawdę wstrząsnęło nim to co zobaczył wewnątrz -a trudno jest wstrząsnąć kimś, w kogo świecie występują w dużej liczbie smoki, próby zabójstwa i gadające owoce. Za plecami Bei rozciągało się wielkie pomieszczenie z basenem pośrodku. Wszędzie pięła się bujna roślinność. Podłogi wyłożono marmurem i misternymi mozaikami. W jednym kącie po drugiej stronie basenu wysoka, stara kobieta owinięta w prześcieradło stała nad owcą wyglądającą jakby zaatakował ją lampart**. * Plus minus. ** Nikogo zapewne nie zdziwi informacja, że uporczywe doniesienia o wielkim kocie w Gloucestershire mają coś wspólnego z bliźniakami Gwizzleyami. Wolno mi powiedzieć tylko tyle: 135 - Jak wyglądają auspicje, babciu?! — zawołała Bea. — Kolacja wciąż aktualna? - Nie najlepiej - rozległ się lekko ochrypły głos; teraz Barry wiedział już, po kim odziedziczyła go Bea. — Nie podoba mi się ta wątroba, ale skoro już przyszedł, może zostać. - Za bardzo się martwisz - oznajmiła Bea, po czym odwróciła się do Barryego. — To oczywiście babcia. Czytała właśnie auspicje. Mogę wziąć twoją kurtkę? Barry podał ją. - Mógłbyś zdjąć buty? — poprosiła Bea. - Babcia nie chce, żebyś uszkodził płytki. Kosztują majątek. Spuściwszy wzrok, Barry ujrzał mozaikę przedstawiającą psa. Nad nią widniał napis: Cave canem. Pies nieco przypominał Łona. - To znaczy strzeż się psa — przetłumaczyła Bea. - Co prawda, nie mamy go, ale złodzieje o tym nie wiedzą. -Barry nawet nie drgnął. - Co się stało? - Eee... Ja nie mam skarpetek. - Nagle Barry'emu własne stopy wydały się czymś najobrzydliwszym we wszechświecie. Naprawdę muszę lubić tę dziewczynę, pomyślał. - Hm. - Bea zastanawiała się chwilę. - Już wiem, możesz włożyć skarpetki dziadka. Za sekundkę wrócę. niektórym nastolatkom brak odpowiedzialności, by mogli mieć własne zwierzęta. A jeśli ktoś nie chce dłużej trzymać zwierzaka, powinien znaleźć mu odpowiedni dom, a nie wyrzucać go na szosie pod Treddington. - 136 - Jak wyglądają auspicje, babciu?! - zawołała Bea. - Kolacja wciąż aktualna? - Nie najlepiej - rozległ się lekko ochrypły głos; teraz Barry wiedział już, po kim odziedziczyła go Bea. - Nie podoba mi się ta wątroba, ale skoro już przyszedł, może zostać. - Za bardzo się martwisz - oznajmiła Bea, po czym odwróciła się do Barry'ego. — To oczywiście babcia. Czytała właśnie auspicje. Mogę wziąć twoją kurtkę? Barry podał ją. - Mógłbyś zdjąć buty? — poprosiła Bea. - Babcia nie chce, żebyś uszkodził płytki. Kosztują majątek. Spuściwszy wzrok, Barry ujrzał mozaikę przedstawiającą psa. Nad nią widniał napis: Cave canem. Pies nieco przypominał Łona. - To znaczy strzeż się psa — przetłumaczyła Bea. - Co prawda, nie mamy go, ale złodzieje o tym nie wiedzą. -Barry nawet nie drgnął. — Co się stało? - Eee... Ja nie mam skarpetek. - Nagle Barry'emu własne stopy wydały się czymś najobrzydliwszym we wszechświecie. Naprawdę muszę lubić tę dziewczynę, pomyślał. - Hm. - Bea zastanawiała się chwilę. - Już wiem, możesz włożyć skarpetki dziadka. Za sekundkę wrócę. niektórym nastolatkom brak odpowiedzialności, by mogli mieć własne zwierzęta. A jeśli ktoś nie chce dłużej trzymać zwierzaka, powinien znaleźć mu odpowiedni dom, a nie wyrzucać go na szosie pod Treddington. . 136 Nim Barry zdążył zawołać: „Nie zostawiaj mnie tu ze swoją dziwaczną babcią!", Bea zniknęła z zasięgu jego wzroku. Tylko spokojnie, myślał Barry, muszę zachować spokój. Lecz jego postanowienie prysło natychmiast, gdy stara kobieta skończyła smarować nutellą niewielki posążek i odwróciła się do niego. - Safoe, młodzieńcze! - zawołała. Co to miało być, łacina? Jedyną znaną Barry'emu łaciną byłajej zniekształconaformaużywanawzaklęciach, atamog-ła okazać się niebezpieczna. Pomachał zatem w odpowiedzi, z nadzieją że kretyński uśmiech na jego twarzy zadziała. -Jak ci się podoba wystrój?! — krzyknęła do niego gospodyni. - Nie mogłam sobie pozwolić na większy dom, kupiłam więc ten i zatrudniłam hippisa, by go magicznie powiększył. Dostałam go prawie darmo, nikt nie chciał tego domu. Piernik trudno się konserwuje, toteż założyłam winylowe sidingi. Działy się tu też rzeczy niezbyt przyjemne: najwyraźniej stara hippiska piekła kiedyś w kuchennym piecu dzieci, aż w końcu sama do niego trafiła. Co za Partka! - Kobieta zaśmiała się, Barry uznał to za zachętę i sam uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Mnie to nie przeszkadza, nie jestem przesądna. Gdzie się podziewa Bea? Nie powinna zostawiać swojego gościa. W każdym razie rozgośćcie się oboje, ja muszę tylko złożyć ofiarę bogom domowego ogniska. Po całej wieczności Bea wróciła, niosąc grube skarpetki barwy owsianki. — Dzięki — rzekł Barry, po czym dodał ciszej: — Czy twoja babcia jest... normalna? 137 — O tak — powiedziała Bea. - To znaczy, nie, nie tak naprawdę, ale nie jest niebezpieczna. Chyba że uzna cię za Parta, Ostrogota albo kogoś takiego. — A jak to ustala? - zainteresował się Barry. - Nigdy nie potrafiłam zgadnąć... Proszę, to twoje skarpetki. Barry włożył je. Natychmiast poczuł się, jakby obłożył stopy mrożonymi ostrygami. Bez cienia wątpliwości skarpetki były nawiedzone, ale Barry postanowił odgrywać człowieka światowego, toteż uśmiechał się dalej. - Zaraz zjemy - oznajmiła Bea - bo po dziewiątej babcia zamienia się w zombi. — Wspaniale — wyszeptał podniecony Barry. - Każesz jej robić różne rzeczy? Tego lata zrobiłem moje pierwsze zombi z ciotki i wuja, i.... - O czym ty mówisz? Czasami naprawdę nie mogę cię zrozumieć. — Skręcili w lewo do jadalni. - To znaczy, wiedziałam, że czarodzieje są dziwaczni — gdy już zgadłam, kogo babcia określa mianem hippisów — ale ty, nawet wśród nich, jesteś chyba wyjątkowy. No powiedz, tylko szczerze. -Dostrzegając zbolałą minę Barry'ego, dodała pospiesznie: -Nie martw się, mnie się to podoba. Dzięki Bogu, pomyślał Barry, czując, jak żołądek wraca mu w głąb ciała. — To nie moja wina. Uczą nas tego w szkole. - Chyba jednak dodajesz coś jeszcze od siebie. - Hej, Beo? - wyszeptał Barry. -Tak? — Czemu twoja babcia ma na sobie prześcieradło? Bea zaśmiała się. 138 - To toga, głuptasie. Rzymskie stroje mogą też służyć za przykrycia, a w razie konieczności również za żagle. Przy okazji, to jest mój dziadek - oznajmiła, wskazując stojące w alkowie marmurowe popiersie. — Kierował apteką. - Czemu więc twoja babcia nosi togę? Zamierza urządzić orgię? - Czy nie zabrzmiała w tym nutka nadziei? Przestraszył się. A może wyrzutu? Chryste. - To znaczy, jeśli nawet, ja nie mam nic przeciwko. A jeśli nie, też nie. To znaczy, tak czy inaczej, nie przeszkadza mi to. - Nie. - Bea zarumieniła się. - Orgie to właściwie wszystko, co wiem o Rzymianach. I womitoria. — Bea wyglądała, jakby chętnie z jakiegoś skorzystała, i dla Barry'ego zmiana tematu stała się najważniejszą rzeczą we wszechświecie. — Opowiedz mi o dziadku — poprosił. - Niewiele wiem - powiedziała, gdy oboje weszli do jadalni. - Dziadzio Thompson zmarł, kiedy byłam bardzo mała. - Tak jak twoi rodzice? - Tak, wszyscy umarli - odparła swobodnie. — Doszło do wybuchu moździerza z tłuczkiem, tragiczna historia. Szansę na coś takiego są doprawdy astronomiczne. Weszli do wielkiego pokoju. Rozstawione co kilka stóp lampy oliwne rzucały wokół migotliwe, przesycone dymem światło; Barry dostrzegł leżanki otaczające niski stół. Bea gestem wskazała jedną z nich, barwy szafranu. - Usiądź. Barry usiadł. - To znaczy, połóż się - poprawiła się szybko. - Jadamy w stylu rzymskim. 139 Cóż za niespodzianka. - Aha. — Czy choć raz zdoła zrobić coś jak należy? Żeby odwrócić uwagę, zapytał szybko: - Zatem twój dziadek był magiczny? Bo tak to zabrzmiało. - Nie, po prostu był farmaceutą. Ale znał wielu hipp... to znaczy czarodziejów. Przychodzili do niego, a on przygotowywał im mieszanki. Preparował coś właśnie dla waszego szkolnego zbrój mistrza, gdy doszło do wybuchu. - Coś, co było dla Zeda, wybuchło? A to niespodzianka. — Barry pomyślał, że zabrzmiało to nieco zbyt wesoło. -Przepraszam, nie chciałem żartować. Zed to krwiożerczy dureń. - No tak. Ten sam wybuch zabił mojego ojca, który spał właśnie na górze - podjęła Bea. - W mojej rodzinie nie ma magii, jedynie sporo lenistwa. Barry'ego niezwykle zachwyciły te słowa. - U mnie też - powiedział ze śmiechem. - Może jesteśmy spokrewnieni? - Rozmowa nagle znów zeszła na niebezpieczne tory i Barry wybrał najgorszy konwersacyjny gambit pod słońcem. — A co z twoją mamą? — W chwili, gdy pytanie opuściło jego usta, dostrzegł tkwiący w nim potencjał katastrofy. - Wpadła do studzienki, kiedy miałam cztery lata. Szły-śmy razem ulicą i nagle zniknęła. Nic z tego nie pamiętam. Jesteśmy leniwi i łatwo się rozpraszamy. Był zwykłym tłukiem, niczym więcej. - Przepraszam — rzekł. - Przepraszam, że o tym wspomniałem. Moi rodzice też nie żyją, więc wiem, jakie to uczucie. 140 — Ach tak? - Bea podniosła stojącą między nimi tacę oliwek. - A jak umarli? Normalnie bym nie spytała, ale skoro ty to zrobiłeś, to chyba uczciwe? — Oczywiście. — Barry ego nigdy wcześniej nie ucieszyło tak to pytanie. - Zostali zabici przez lorda Vielokonta w ramach jego dążenia do władzy nad światem. Vielokont to najpotężniejszy w dziejach... — Tak, pamiętam, że o nim wspominałeś. Władza nad światem, co? Tę część jakoś pominąłeś. To on ciągle próbuje cię zabić? — Zgadza się. Wtedy też próbował, ale mu się nie udało. Zarobiłem tylko tę bliznę. Widzisz? - Barry uniósł grzywkę i zademonstrował słynny już pytakrzyk. — Rany - mruknęła Bea. - A ja myślałam, że to tylko zwykłe pryszcze. — Je też miałem - odparł bez namysłu Barry. — Pryszcze ognia. Uśmiech Bei nieco zbladł. Tak wiele trudnych tematów. — No tak - mruknęła. Kiedy ich rozmowa utknęła na mieliźnie i oboje z każdą chwilą czuli się coraz gorzej w swoich skórach, zjawiła się pani Thompson. Zajęła miejsce na ostatniej leżance i klasnęła w dłonie. Natychmiast do pokoju wpadł cały szereg ludzi dźwigających półmiski. Ustawiali je na stole i zdejmowali srebrne pokrywy, ukazując potrawy, jakich Barry'emu nigdy dotąd nie zdarzyło się oglądać (zapachy też były nowe). Napełnili puchary winem i wręczyli całej trójce. Pani Thompson zaczęła wskazywać kolejno dania. 141 — Odbyty jaskółek... Pieczone koniuszki kozich penisów... Grasice jagnięce... Palce strzyżyków... Świńskie sromy... — Mniam. — Bea odwróciła się do Barry'ego. - Babcia naprawdę poszła na całość. Nigdy nie jadamy świńskich sromów, nawet w święta. — Smacznego - rzuciła pani Thompson. Barry zauważył, że babcia Bei ma dziwną fryzurę, skomponowaną z drobnych, ciasnych loczków. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Wszystko to było dlań obce. Ubrania, kozetki, słudzy przyczajeni wśród cieni, osobliwe malowidła na wszystkich ścianach. Zupełnie jakby Bea mieszkała na Marsie. Rozejrzał się oszołomiony. — Pani Thompson? — Tak, Barry? Proszę, spróbuj dwakroć pieczonych gęsich kiszek. — Dziękuję. - Udając entuzjazm, Barry wziął ociekający tłuszczem kęs. — Gdzie są sztućce? — W kuchni! — huknęła babcia. - Jesz z Rzymiankami, Barry! Bea uniosła zatłuszczoną dłoń i pokiwała palcami. — Jedz rękami. — Jasne — odparł Barry. Gumole! — Bea — upomniała pani Thompson. — Pomóż gościowi z serwetką. Bea wyciągnęła rękę i rozłożyła przed nim serwetkę. — Proszę, Barry, dzięki temu nie zaplamisz kozetki, a szczególnie smakowite kąski możesz schować i zabrać później do domu. 142 - Przepraszam, pani Thompson - powiedział Barry szybko. - W szkole jadamy inaczej. - Nie wątpię. - Twarz pani Thompson lśniła od sfermentowanego sosu rybnego. — Barbarzyńcy z gałązkami i tyle. - Ależ, babciu, to niesprawiedliwe. - Bea z wyraźnym apetytem zajadała coś lepkiego. Zerknęła na Barry'ego. — Założę się, że nigdy nie jadłeś takich specjałów. - Istotnie. - Barry zmusił się do uśmiechu, z wahaniem naciskając palcem coś, co przypominało oklapła gałkę oczną. Nigdy w życiu nie miał tak wielkiej ochoty na kanapkę z szynką. - Barry - zaczęła pani Thompson — wnuczka z pewnością uprzedzała cię, że nie lubię hippisów - czarodziejów. To tylko w części prawda. Nie lubię Ostrogotów, Wizygotów i Partów. Jazda rydwanem i strzelanie z łuku! To niemęs-kie. — Na moment jakby zgubiła wątek, ale zaraz go odnalazła. — Natomiast czarodziejów mi żal. Nie są odpowiedzialni za swe obrzydliwe zwyczaje i bez wątpienia mocno ucierpieli, jeśli chodzi o sprawność umysłową. Barry próbował zachować na twarzy uprzejmą maskę, lecz najwyraźniej wydostała się spod niej odrobina oburzenia, bo Bea je zauważyła. - Babciu, trochę zanadto generalizujesz, nie sądzisz? - Nie chcę nikogo urazić. Bogowie dali każdemu z nas mocne i słabe strony. Najwyraźniej magia to nagroda pocieszenia bogów dla tych, dla których zabrakło inteligencji. Co gorsza, wszyscy oni są okropnie nieodpowiedzialni. Czarodzieje ustawiają zawody sportowe, zmuszają ludzi, by zakochiwali się w innych. Zupełnie nieodpowiednich. 143 Wciąż tylko na oślep ciskają zaklęciami, a to nie budzi ogólnej sympatii. — Barry z pewnością nigdy by nie zrobił czegoś podobnego - wtrąciła Bea. - Prawda, Barry? Szybka odpowiedź pani Thompson ocaliła Barry'ego przed koniecznością kłamstwa. — Znałam w swym życiu dobrych czarodziejów i złych czarodziejów, ale nigdy nie spotkałam żadnego, który nie wykorzystywałby wedle woli swej nieuczciwej przewagi. Bo taka właśnie jest magia, nieuczciwa. I wybacz moje słowa, lecz uważam, że świat bez niej byłby lepszym miejscem. W naturze nie istnieje sprawiedliwość i dlatego musimy dokładać wszelkich starań, by zaprowadzić ją w społeczności ludzkiej. Z jednej strony mamy cywilizację, z drugiej magię. - Nie żeby babcia była ponad wynajęcie magika, kiedy trzeba udekorować dom - wtrąciła Bea. - Tylko gdy nie istniał inny sposób - ucięła pani Thompson. — To nie jest ślepe uprzedzenie. Sporo wiem o magach, pracuję dla alchemika — może o nim słyszałeś? Cioteczny prapraprapraprawnuk Rogera Bacona, Canadian. To okropny, fałszywy, obrzydliwy kretyn, wydmuchuje nos do kotła. Może to płód kuropatwy? - Nigdy o nim nie słyszałem — odparł Barry z pełnymi ustami; próbował zaspokoić głód chlebem. - Masz szczęście. - Babciu - zagadnęła Bea - cały czas ci powtarzam: nie wszyscy czarodzieje są tacy jak twój szef. Pani Thomspon sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała wnuczki. 144 - Barry? - spytała. - Czy wierzysz w proroctwa? - Nie — odparł Barry i mógł tego dowieść po czterech latach zajęć z madame Tralala. - No cóż, ja wierzę. Nie trzeba jednak zaglądać do wnętrzności, by wiedzieć, że zbliżają się kłopoty. - Oho, zaczyna się. - Bea wywróciła oczami. - Co się zbliża? Vielokont? - spytał Barry. - Historia uczy nas - powiedziała pani Thompson - że każdą grupę próbującą się izolować, wywyższać i władać innymi czekają kłopoty. Barry nie zrozumiał. - Ona mówi o magach - wyjaśniła Bea. Pani Thompson skinęła głową. -Wcześniej czy później ten system „odrębnych i nierównych" musi upaść. A kiedy do tego dojdzie, nastąpi ogromny rozlew krwi, niebiosa się otworzą, rzeki zamienią się w isostar. Stwory z pól, rzek i mórz wymienią się miejscami. Matka z Surrey urodzi dziecko, którego nie będzie chciała. Obleśne parodie książek dla dzieci pojawią się na listach bestsellerów. Wszystko to i więcej zostało przepowiedziane. - Tak, akurat. - Bea zakreśliła w powietrzu kółko oznaczające „to wariatka". - Parodie. - No nie wiem - rzekł sceptycznie Barry. - Proszę spojrzeć na Hogsbiede. Gumole żyją tu w przyjaźni z ludem magicznym od... no, praktycznie od zawsze. - Zgadzam się z Barrym - przytaknęła Bea. - Myślę, że jesteś pesymistką. Barry nie wiedział, co znaczy to słowo, ale bardzo spodobała mu się pierwsza część zdania. 145 Starsza kobieta jakby straciła zapał. - Virginibus puerisąue canto — wymamrotała i z rezygnacją machnęła ręką. Uniosła kielich, z cienia natychmiast wyszedł mężczyzna i napełnił go. Dostrzegła pytające spojrzenie Barry'ego. - Zaskoczyło cię odkrycie, że znam łacinę? - A to była łacina? - spytał Barry. - Miałem wrażenie, że upiły mi się uszy. Pani Thompson roześmiała się. - Sama się jej nauczyłam z fragmentów zasłyszanych na-ulicach. Przydaje się, dzięki temu wciąż mam pracę. Gu-mol znający łacinę to rzadkość. Czarodzieje bardzo tego pilnują. Barry odchrząknął, wino dodało mu odwagi. - Czarodziejów nie obchodzi... Bea szybko weszła mu w słowo. To, czego Barry nie wiedział*, nie mogło go zranić. - Ja też się uczę — oznajmiła z dumą. - Książkowa łacina. - Pani Thompson prychnęła. - Barry, znasz ją? - Łacinę? - Zupełnie jakby spytała kozę, czy umie grać w badmintona. —Tylko to, czego uczą nas w ramach zaklęć. - A chciałbyś się nauczyć? Pewnie, że nie, pomyślał Barry. Ale uznał, że lepsze to niż jedzenie. - Dobra - mruknął, starając się wyglądać na podekscytowanego. * ...że ostatni chłopak, którego przyprowadziła do domu na kolację, został ukrzyżowany. 146 Pani Thompson wyciągnęła spomiędzy poduszek swej leżanki kołonotatnik. - Babciu! Od początku to zaplanowałaś — upomniała ją Bea. - Może i tak. - Pani Thompson uśmiechnęła się przebiegle. - Dobrze by było, gdyby młody czarodziej, tak słynny jakBarry... Wreszcie, pomyślał Barry, oparł się jednak pokusie powiedzenia do Bei: „A nie mówiłem?". - ...dołączył do naszej grupy. Mógłby przekazać przesłanie innym; z pewnością część jajogłowych z Hokpoku ma dość rozumu, by pojąć, że to ich jedyna szansa przetrwania. - Grupy? — spytał Barry; słowo to niebezpiecznie kojarzyło mu się z dawnym, komunistycznym Łonem. - Zamierzamy odbudować Imperium Rzymskie - oznajmiła pani Thompson. - Wyjaśnię wszystko później. Najpierw łacina. - Babciu, już ci mówiłam, nauczyłaś się jej nie tak... - Cii, Beo. Ty masz swoją książkową łacinę, ja nauczę Barry'ego żywego, prawdziwego języka ludu. Zresztą, kiedy przejmiemy władzę, i tak będzie musiał go poznać. - To także zostało przepowiedziane? — odgadł Barry. - Praktycznie rzecz biorąc, owszem - pani Thompson pokazała Barry'emu kartkę pokrytą ręcznym pismem. — Spójrz tutaj. Rzeczowniki — miejsca, ludzie, rzeczy— ułożone są w tak zwaną deklasację. To dlatego że każdy następny jest coraz niżej w hierarchii. Rozumiesz? A czasowniki -słowa oznaczające czynności - układamy w konfabulację na pamiątkę wielkiego pożaru Rzymu. To było oszustwo, 147 kochany Neron został fałszywie oskarżony, niech bogowie mają pieczę nad jego duszą. - Urwała i spojrzała na Barry'ego. - Z czymś ci się to kojarzy? — Babciu, daj Barry emu spokój — poprosiła Bea. —W końcu co dzień chodzi do szkoły. No, mniej więcej. - A potem dodała cicho, zwracając się do Barry'ego: - Przepraszam za nią. Czasami tak się zachowuje. — Mam wrażenie, że Barry świetnie się bawi. Prawda, Barry? Co powinien na to odpowiedzieć? By uniknąć problemu, Barry uciekł się do niezbyt przypadkowego przypadku. - Przepraszam, chyba ubrudziłem pani zeszyt jedzeniem. — Nie szkodzi, odrobina gnijącego rybnego sosu jeszcze niczemu nie zaszkodziła. Wszystkie rzeczowniki mają przypadki określające to, jak używamy ich w zdaniu. Przypadki te to Normativus, Antiquus, Adversativus, Aberrativus, Professativus i Locativus. Przypadek Normativus jest najczęstszy, wszyscy używają go w codziennej mowie. - Mówiąc wszyscy, babcia ma na myśli: nikt - uzupełniła Bea. — W okolicy tylko ona mówi po łacinie. — Nieprawda — nie zgodziła się pani Thompson. — Wielu członków grupy posługuje się nią podczas spotkań. - Dlatego właśnie niczego nie udaje się wam ustalić -przycięła jej Bea. - Bea nie aprobuje mojej działalności, choć zyska na niej tak jak wszyscy, gdy już odtworzymy imperium. Na czym skończyliśmy? -Antiąuus - powiedział Barry; przynajmniej dzięki temu nie musiał próbować kolejnych dań. 148 kochany Neron został fałszywie oskarżony, niech bogowie mają pieczę nad jego duszą. — Urwała i spojrzała na Barry'ego. - Z czymś ci się to kojarzy? — Babciu, daj Barry'emu spokój — poprosiła Bea. -W końcu co dzień chodzi do szkoły. No, mniej więcej. - A potem dodała cicho, zwracając się do Barry'ego: - Przepraszam za nią. Czasami tak się zachowuje. — Mam wrażenie, że Barry świetnie się bawi. Prawda, Barry? Co powinien na to odpowiedzieć? By uniknąć problemu, Barry uciekł się do niezbyt przypadkowego przypadku. — Przepraszam, chyba ubrudziłem pani zeszyt jedzeniem. — Nie szkodzi, odrobina gnijącego rybnego sosu jeszcze niczemu nie zaszkodziła. Wszystkie rzeczowniki mają przypadki określające to, jak używamy ich w zdaniu. Przypadki te to Normativus, Antiąuus, Adversativus, Aberrativus, Professativus i Locativus. Przypadek Normativus jest najczęstszy, wszyscy używają go w codziennej mowie. — Mówiąc wszyscy, babcia ma na myśli: nikt - uzupełniła Bea. — W okolicy tylko ona mówi po łacinie. — Nieprawda - nie zgodziła się pani Thompson. - Wielu członków grupy posługuje się nią podczas spotkań. — Dlatego właśnie niczego nie udaje się wam ustalić — przycięła jej Bea. — Bea nie aprobuje mojej działalności, choć zyska na niej tak jak wszyscy, gdy już odtworzymy imperium. Na czym skończyliśmy? -Antiąuus - powiedział Barry; przynajmniej dzięki temu nie musiał próbować kolejnych dań. 148 - Zgadza się. Sama nazwa wyjaśnia wszystko - nie stosuje się go, chyba że chce się brzmieć bardzo staroświecko. Adversativus to paskudny przypadek, używa się go podczas kłótni i walk. Barry zastanowił się. Mimo najlepszych wysiłków część informacji przeniknęła jednak do jego mózgu. - Czyli jeśli zdanie będzie w Adversativie, to każde słowo zamienia się w przekleństwo? Tak? -Tak! - Babciu - wtrąciła Bea. - Do czego służy przypadek Aberrativus? Zawsze zapominam. - Och, mam na dzieję, że nigdy nie będziesz musiała go użyć, Beo - odparła pani Thompson. -Jest zarezerwowany dla ludzi obłąkanych. -Ach. - Bea z zapałem zajęła się kolejnym świńskim sromem. Pani Thompson odwróciła się z powrotem do Barry'ego. - Professativus jest bardzo rzadki - to coś jak techniczny żargon. A Locativus służy do opisywania map. A teraz -pani Thompson zamknęła notatnik - pomówmy o naszej grupie. - Super. - Bea wyraźnie czuła się nieswojo, widząc, jak babcia monopolizuje cały wieczór. - Gdyby ktoś mnie potrzebował, będę obok. Zamierzam się przespać. -Nosi nazwę Koalicja Ludzi-Adwokatów Rzymu albo KLAR. Oczywiście, jeśli nie wiesz, że mówiąc: „Rzym", mamy na myśli cesarstwo, nie miasto, nie jesteś wart wstąpienia do KLAR-u - dodała pani Thompson. - Ciekawe - mruknął Barry, co miało oznaczać „wariac- two 149 - Założyłam ją kilkanaście lat temu. Cel grupy jest oczywisty: uniknąć nadciągającej wojny pomiędzy Gu-molami i ludem magicznym poprzez jak najszybsze przywrócenie Imperium Rzymskiego, wszelkimi niezbędnymi metodami. - Jak dotąd, metody te ograniczają się do cotygodniowych kolacji - wtrąciła złośliwie Bea. - Bea to przedstawicielka cynicznej młodzieży - powiedziała pani Thompson. — Ale mam przeczucie, że Barry nie jest aż takim cynikiem. Mam przeczucie, że ty, Barry, jesteś młodzieńcem o wyższych ideałach. Barry powstrzymał się przed głośnym wybuchem śmiechu, wpychając sobie do gardła duży kawałek chleba. Skinął głową, w oczach miał łzy. - W Imperium Rzymskim także istnieli magowie, działali jednak tak samo jak hydraulicy czy kupcy. Nie ukrywali się w swym własnym, tajemnym świecie. Nie martw się, Barry, czarodzieje będą mieli swoje miejsce, ale jeśli złamią prawo, zostaną ukarani tak jak inni. Jak dotąd, sami siebie kontrolujecie, co znaczy, że nie kontrolujecie nikogo! W Imperium Rzymskim sprawy wyglądały inaczej: czarodzieje cieszyli się powszechnym szacunkiem, ale znali swoje miejsce. Teraz rządzą w sekrecie światem i każdy widzi tego katastrofalne skutki. Barry poczuł się w obowiązku zaprotestować. - Pani Thompson, sam nie wiem... Stara kobieta nie pozwoliła mu dokończyć — na szczęście, bo Barry nie posunął się tak daleko, by sformułować jakąkolwiek myśl. 150 - Czy podoba ci się dzisiejszy świat? Chyba żartujesz! Naprawdę uważasz, że cokolwiek z dzisiejszych czasów przetrwa? Budujemy tanio i pospiesznie niczym złodzieje w nocy. Zużywamy wszystko w naszym dążeniu do drobiazgów, wszystko marnujemy, pozostawiając po sobie jedynie śmieci. Teraz to Bea jej przerwała. - Ale, babciu, większość świata zbudowali Gumole. Jakim cudem to miałoby być winą czarodziejów? - Czarodzieje są leniwi. Nie, Barry, nie próbuj zaprze- czać. - Wcale nie próbowałem - odparł Barry, posłuszny zasadzie in vino veritas. - To nie ich wina. Kto nie stałby się leniwy, gdyby mógł przywołać wszystko, co tylko zechce, ot tak. - Pani Thompson pstryknęła głośno i strzęp jądra kuropatwy trafił Barry'ego prosto w szyję. Barry postanowił nie reagować. -I dobrze, nie przeszkadza mi to. Ale waszym lenistwem zaraziliście nas, Gumoli. Ta wasza szkoła to jedyna budowla w okolicy, która przetrwa. A założę się, że znajdziemy jakiś sposób, by i ją wysadzić w powietrze. - Babciu, chyba za dużo wina wypiłaś - mruknęła Bea. - A ty chyba za mało - odparła pani Thompson. - Nie zachowuj się tak przy gościu. - W głosie Bei zadźwięczała błagalna nuta. - Czytałam dziś dowcip, Barry. Chciałbyś go usłyszeć? Traktuje o magii. - Jasne - rzekł Barry. - Fałszywy mag wybrał się na wycieczkę do Grecji. Gdy wrócił, jakiś człowiek spytał go: „Jak się miewa moja 151 tamtejsza rodzina?". „Wszyscy mają się świetnie, zwłaszcza twój ojciec". „Ale przecież mój ojciec nie żyje od dziesięciu lat" — rzekł tamten. Na co mag: „Ach, najwyraźniej nie znasz swego prawdziwego ojca". Panią Thompson aż skręciło ze śmiechu. - Świetny - wydyszała. — Trzysetny rok naszej ery. Wtedy ludzie naprawdę umieli się śmiać. Do pokoju wleciała niewielka brązowa sowa i wylądowała na oparciu leżanki pani Thompson. Zaczęła piszczeć. - O, Hades. To mój ptager - oznajmiła pani Thompson. — Ciekawe, czego Canadian chce o tej porze? - Rozwinęła list. — Pilne. - Odwróciła się do Barry'ego. — Najwyraźniej wasz szkolny zbrojmistrz i gajowy wdali się w bójkę i gajowy dostał krwotoku. - Dobrze, że nie spermotoku — odparł Barry; nikt się nie zaśmiał. - Śmiałybyście się, gdybyście go znały. Nikt nie chciałby, żeby Hamgryz się rozmnożył. Jego przyrodni brat to olbrzymi świr imieniem Gorb. Obie kobiety milczały, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. . • - Niestety, muszę iść do pracy - oznajmiła pani Thompson. — Co oznacza, że Barry musi wracać do domu. Na dany sygnał czekający w kątach ludzie wyszli z nich i zaczęli sprzątać ze stołu. - Wrócisz tu jeszcze, prawda? — spytała Bea. — Babcia nie przepłoszyła cię na dobre? - Tak - odparł Barry. - To znaczy, nie. To znaczy, wrócę. - To świetnie. Ćwicz łacinę, następnym razem przetłumaczymy coś nieprzyzwoitego. — Pani Thompson wytarła ręce w serwetkę i uścisnęła dłoń Barry'ego. - Miło cię było 152 poznać, młodzieńcze. — A potem już w drzwiach dodała: — Może kiedyś zaproszę cię na spotkanie KLAR-u. Miałbyś ochotę? - Babciu, daj spokój, proszę. Pani Thompson uśmiechnęła się i wyszła. - Chciałbyś zabrać coś do domu? - Nie! - odparł Barry z nieco przesadnym naciskiem. -To znaczy, najadłem się po uszy. - No to... - Bea i Barry przez chwilę milczeli, skrępowani. W końcu Bea oznajmiła: - Odprowadzę cię do drzwi. Zatrzymali się w atrium. - No to. - Barry podskakiwał na jednej nodze, na drugą wkładając but. - Co będziesz robić dziś wieczorem? - Chyba się uczyć. Jutro babcia ma mnie przepytać z chemii. - To coś jak alchemia, tak? - Owszem, tyle że bez religii. - Lepiej ciebie niż mnie - mruknął Barry. Bea nagle pomyślała, że Barry mógłby uznać, iż jest dla niego za mądra, toteż dodała szybko: - Najpierw jednak pooglądam „Zaklęć warte"*. Jeden z filmików pokazuje, jak czarodziej próbował skorzystać z bankomatu, ale pomyślał, że automat zje mu rękę. Gdy * Obfita korespondencja Barryego i Bei przekonała panią Thompson do zdjęcia zakazu oglądania telewizji. Wolała, żeby Bea miała obsesję na punkcie programów niż drani takich jak Barry. A to, czego uczyła się z telewizji, mogło przynajmniej osłabić efekt bzdur opowiadanych przez chłopaka. Oczywiście najlepszy byłby powrót do zdrowszych czynności, takich jak tresura 153 oglądałam to po raz pierwszy, o mało się nie posikałam. -Może trochę przesadziłam w drugą stronę, pomyślała. - Nie żeby to był dla mnie problem ani nic takiego. - O Boże, jeszcze gorzej. Po raz pierwszy owego wieczoru Barry dostrzegł, że nie tylko on czuje się niezręcznie. Najwyraźniej Bea denerwowała się tak samo! Próbował wymyślić coś jednocześnie zabawnego i pocieszającego, lecz jak zwykle jego umysł całkowicie wypełniła jedyna myśl, której nie mógł wymówić. Pochylił się zatem i ją pocałował. Zaskoczona Bea krzyknęła cicho. Na szczęście większość krzyku trafiła w usta Barry'ego. Potrąciła też stojak na parasole w kształcie głowy Justyniana; oboje pochylili się, by je pozbierać. - Ups. - Barry uniósł odłupany kawałek nosa. — Nie szkodzi. — Bea rumieniła się po czubki uszu. - To współczesna replika. - Czy coś się stało?! - zawołała z drugiego pokoju pani Thompson. — Nie! — odparli chórem Bea i Barry, nieco zbyt szybko. Bea otworzyła drzwi. Chciała, żeby Barry został, ale chciała też, by poszedł, nim wydarzy się coś naprawdę kłopotliwego. — Dziękuję, że przyszedłeś! — rzuciła. - Będę pisać. - Ja też - odparł Barry i drzwi się zamknęły. Desmonda. Babcia jednak wiedziała, że gdy burza hormonalna raz się zacznie, wszyscy wariują. I tak to trwa, póki nie skończą jakichś pięćdziesięciu pięciu lat. 154 Serce jednocześnie podskoczyło mu i opadło w piersi. Przeżył kolację w jednym kawałku, ale chciał, by wieczór trwał dalej. Założę się, że spodoba jej się miłosny wiersz Laguny, pomyślał, zaciągając mocniej paski wrotek. Niedaleko domu, na ulicy natknął się na bezdomnego sprzedającego gazety. J.G. Rollins z części swych nowo zdobytych bogactw zaczęła wydawać tygodnik, który bezdomni Gumole sprzedawali, by zarobić parę funtów. Był okropnie nudny — zdjęcia nawet nie przeklinały. - Hej - rzucił mężczyzna. - Uważaj! Dobry nastrój Barry'ego sprawił, że ogarnęło go obce uczucie: litość. Zatrzymał się z poślizgiem i wyciągnął sakiewkę. - Ile ich tu masz? - Jakieś dziesięć — odparł tamten. - Wezmę wszystkie - oznajmił Barry i wręczył mu dwa razy więcej złota niż trzeba. - Dzięki - odparł bezdomny, podając mu trzy gazety. - Bardzo proszę. - Barry z rozbawieniem stwierdził, że tamten go oszukał. — Schowaj się gdzieś, dobrze? Tu jest niebezpiecznie. Gumolskie getto w nocy nie było miejscem dla jakichkolwiek węglowych form życia. - Tak zrobię. - Mężczyzna pociągnął nosem. Noc była pogodna i zimna. Wyciągnął kolejny plik gazet. Pogwizdując, Barry odjechał w mrok. Próbował wymijać większość dziur, parę razy o mało nie lądując na ziemi, gdy któraś z latarni zgasła. Zauważył też, że Hogsbiede, jak na miasto takiej wielkości, produkuje niewiarygodne ilości 155 psich gówienek. Westchnął z ulgą, pozostawiwszy za sobą zoo i dotarłszy bezpiecznie do magicznej części miasta. Jadąc w górę, w stronę szkoły, Barry zatrzymał się na moment i obejrzał na Hogsbiede. Te obleśne bary, lombardy, paserzy; prostytutki i oszuści, pijacy i bezdomni. Tylu Gumoli próbujących zaznać nocami jak najwięcej przyjemności, bo ich dnie wypełniała praca dla ludzi takich jak Barry — ludzi, którzy jednym machnięciem różdżki mogli odmienić ich los... Cóż za parszywa dziura. Powinni po prostu zetrzeć ją z powierzchni ziemi i zacząć wszystko od początku. A jednak, pomyślał Barry, przynajmniej tej nocy choć odrobina miasteczka była piękna. Ta odrobina miała na imię Bea. ROZDZIAŁ 9 POlLG\ Od chwili, gdy na początku semestru w Wielkiej Sali pojawiła się Urwis, uczniowie oblizywali się łakomie. Licząca zaledwie metr wzrostu i ważąca około dwudziestu kilo Urwis nie miała w zasadzie żadnej władzy i uczniowie doskonale o tym wiedzieli. Dręczenie nauczycieli to odwieczna hokpocka tradycja. Tolerowano zatem wszystko, łącznie z zagrożeniem życia, jeśli tylko było dość dowcipne. Z czasem Urwis podsyciła uczniowską nienawiść kolejnymi dekretami. Te infantylne proklamacje, na zmianę drwiące i pełne idiotycznych żądań, pojawiały się coraz częściej i obficiej. Po tym, jak każda dziewczyna w szkole musiała pozwolić Urwis zaplatać sobie warkoczyki, uczniowie wpadli w szał. Podczas gdy grupa szóstoklasistów sprawdzała, czy przepisy dotyczące pracy nieletnich istotnie nie obejmują terenu szkoły (jak twierdził Bubeldor), reszta uczniów rzuciła czar na wszystkie portrety w szkole, by nazywały Urwis sraczkogłową. 157 Mimo to Urwis okazała się godnym przeciwnikiem - na każdy uczniowski psikus odpowiadała własnym, jeszcze bardziej dziecinnym. Uczeń mógł rzucić na nią czar śli-notoku, sprawiający, że co trzecie słowo śliniła się obficie, potem jednak klasa siadała na początku następnych zajęć tylko po to, by odkryć, że na wszystkie krzesła rzucono czar Nietrzymanus. — To okropne — jęknęła Herbina podczas kolejnych zajęć, patrząc, jak Urwis biega po sali, ścigana przez płonący papierowy samolocik. — Zgadzasz się, Barry? Herbina uniosła różdżkę i do wtóru gromkich protestów wyparowała samolocik. — Jak chcesz. - Barry nawet nie oderwał wzroku od swego komiksu. Póki nikt nie zawracał mu głowy, nie przejmował się. Zajęcia praktyczno-ciemniackie do niczego mu się nie przydawały - podobnie jak umiejętność gry w ąuitkit, unikanie Vielokonta i tak przychodziło mu instynktownie. — Ale co, jeśli spotkasz się z Tym, Który Śmierdzi? — Tak jak dziś rano? — Barry przewrócił stronę. - Goliłem się i kiedy wycisnąłem sobie na rękę piankę, wypadła z nią kobra. — Próbowała cię ugryźć? — Nie, to była bardzo przyjacielska kobra — rzucił sarkastycznie Barry. — Oczywiście, że próbowała. Zabiłem ją zakrętką od pasty do zębów. — Nieźle — mruknął Colin Cryptic, przysuwając nos bliżej odbytu Barry'ego. — Nie wiem, czy mam ci wierzyć - powiedziała Herbina. 158 Urwis zaczęła ględzić o jednej ze swych obsesji: jak za pomocą liter z imienia chłopaka poznać, czy mu się podobasz. Nikt jej nie słuchał, nad głową Cyryla Bradpittona zaczął padać śnieg. Paru Slizgorybów ryknęło śmiechem. - Uczniowie, uczniowie. - Urwis (chude łokcie i kolana zwieńczone czupryną kręconych, jasnych włosów) próbowała przywrócić porządek. - Lee, wracaj na krzesło i usiądź! Okazało się to niemożliwe, ponieważ Lee Jardin zamienił się w delfina (na szczęście miał na sobie aparat wodny, odwrotność tlenowego). - Pierdzielę, włazidupki. — Urwis zaklęła niezgrabnie, po czym podbiegła do najbliższego ucznia i go kopnęła. - Au, wiedźmisyn! Zirytowany Barry uniósł wzrok. Było tak głośno, że nie mógł śledzić akcji swego komiksu. Herbina dostrzegła jego minę. - Cokolwiek zamierzasz zrobić, proszę, nie. - Za późno, już zacząłem machać. Jeśli teraz przerwę, mogę nadwerężyć mięsień. - Barry wycelował różdżką w stronę Urwis, która zniknęła w rozbłysku światła. - Co zrobiłeś? — spytała gniewnie Herbina. — To przecież tylko dziecko! - Teraz ją wychowują centaury — odparł Barry. - O, to jej się spodoba! — zawołał radośnie Colin. — Zawsze lubiła konie. Może w przyszłości zostanie nową Katarzyną Wielką. Podczas gdy Herbina kipiała złością, Barry wstał i ukłonił się nisko. Gdy oklaski ucichły, uczniowie dostrzegli dylemat: co powinni zrobić w obliczu wolności? Wybiec na zewnątrz? Grupowo wyparować do Hogsbiede i ruszyć 159 w tango? Zagrać w rozbieranego tarota? Jak to się często zdarza, wielość otwierających się możliwości kompletnie ich sparaliżowała, toteż przez resztę zajęć mamrotali tylko nerwowo i wiercili się na swych krzesłach. Następnym razem, gdy weszli do klasy na zajęcia prak-tyczno-ciemniackie, odkryli, że za katedrą zasiada sam dyrektor Bubeldor. W sali zapadła nienaturalna cisza. Gdy wszyscy zajęli miejsca, Bubeldor zaczął mówić: — Uczniowie, to bardzo niedojrzałe i nieroztropne z waszej strony, wykańczać kolejno nauczycieli zajęć ciemniac-kich w tempie tanich adidasów. Na tym etapie poważnie zastanawiam się nad zorganizowaniem programu rehabilitacji więźniów z Aztalanu. — Super! — zawołał Drago Malgnoy*. — Co, do licha, z nimi robicie? Zresztą nie odpowiadajcie, sam już wiem. W całej szkole kazałem zainstalować ukryte kamery. — Bubeldor mówił dalej, nie zwracając uwagi na jęki odbijające się echem w klasie. Blefował, ale * Jego ojciec trafił niedawno do najsłabiej zabezpieczonego skrzydła Aztalanu, po tym, jak skorzystał z wykrzywiacza czasu do manipulacji giełdowych. W listach, które wysyłał do domu, roiło się od szczegółowych opisów tego miejsca, bardziej przypominającego hotel dla nieco niesfornych gości niż autentyczne więzienie. To bardzo pouczające przeżycie, pisał Lujusz. Raz jeszcze sprawdza się stare powiedzonko: towarzysz z celi to tylko inna nazwa dla przyjaciela, którego jeszcze nie poznałeś. 160 oni o tym nie wiedzieli. - Zdaję sobie sprawę z tego, że w Hokpoku zawsze tak postępowano. My dręczymy was, a wy nas, i cykl życia trwa dalej. Ale nauczyciele nie rosną na drzewach! Torturujcie ich, proszę bardzo, narażajcie na kontakty z pstrągołakami, jeśli chcecie, lecz teleportowanie do Zabronionego Lasu i oddanie na wychowanie centaurom — choć przyznaję, to ładny przykład magii - to już za wiele. Czy wiecie, że nim ją znaleźliśmy, profesor Urwis zdążyła zapleść warkoczyki wszystkim centaurom z lasu? Były wściekłe. Potrzeba stuleci, by znów zaufały czarodziejom. Hokpok to nie tylko szkoła magii. Próbujemy także nauczyć was czegoś o życiu. Czy w życiu codziennym będziecie mogli po prostu kogoś teleportować? Oczywiście, że nie. Nieważne, kim jesteście, wszystko, co uczynicie, niesie ze sobą konsekwencje. — Bubeldor spojrzał wprost na Barry'ego, który już dawno zrezygnował z niewinnej miny i znów czytał swój komiks. — Niestety, muszę przyznać, że profesor McGoogle nagrodziła Graffiton pięcioma punktami, bo uważa, że eks-profesor Urwis jest wyjątkowo rozpuszczonym bachorem. Ale to niczego nie zmienia! Puste dłonie Bubeldora skręcały w powietrzu nieistniejące balony. Barry uniósł wzrok, pomyślał, że wygląda to jak bardzo zaawansowane delirium, i powrócił do lektury. Stary czarodziej przemawiał dalej. - Bardzo trudno jest znaleźć w tak krótkim czasie kompetentnego zastępcę. Jednakże poinformowano mnie, że nasz nowy nabytek ma znakomite kwalifikacje i doskonale przygotuje was do zbliżających się szybko ABW. Mam też nadzieję, że uświadomi wam możliwe konsekwencje waszych działań. Tak czy owak, proszę, nie wykańczajcie go, 161 bo nie ma już innych kandydatów. Ostrzegam oficjalnie, nie zmuszajcie mnie, bym sam zaczął was uczyć. To rzekłszy, Bubeldor wyszedł. W korytarzu rozległy się głosy. Cała klasa wbiła wzrok w drzwi, zastanawiając się, kto — lub co - w nich stanie. Mimo bogatego doświadczenia w walce z Vielokontem i wszelkimi stworzeniami oswajanymi przez Hamgryza (to uprzejme określenie słowa „pożeranymi"), to, co przez nie przeszło, wykraczało dalece poza możliwości Barryego. To był adwokat. — Witajcie, uczniowie — rzekł radośnie, kładąc na biurku teczkę. Był niemal zupełnie łysy, prócz kilku kosmyków brązowych włosów zaczesanych znad jednego ucha na drugie. Przybysz, wzrostu i wagi automatu z papierosami, nosił grube, przyciemnione okulary. — Nazywam się Allen Defrauman i jestem adwokatem magicznym - oznajmił, otwierając zatrzaski i wyciągając plik papierów. Wręczył je Cyrylowi. - Panie... - Bradpitton - rzekł słabym głosem chłopak. - Panie Bradpitton, proszę rozdać je wszystkim uczniom w klasie. - Pan Defrauman wyjął z kieszeni koszuli inkrustowaną złotem różdżkę i napisał na tablicy swe nazwisko. — Nim zaczniemy, chcę, by wszyscy wypełnili ten formularz. Mówi o tym, że w razie jakichkolwiek odniesionych przez mnie urazów każde z was zostanie pociągnięte do osobistej odpowiedzialności. — Co to znaczy? - spytał Lee. — To znaczy, że mogę wziąć sobie was, tę szkołę i wasze rodziny wraz ze wszystkim co posiadają—wyjaśnił Defrauman. Herbina podniosła rękę. 162 -Tak, panno...? - Gringor. Co by się stało w razie pańskiej śmierci? - Nie chce pani tego wiedzieć. W klasie rozległ się gniewny pomruk irytacji. Barry jeszcze bardziej skulił się na swym miejscu. Najlepszą metodą postępowania z tym Defraumanem było unikać go jak najstaranniej. Tak jak wszyscy oczekiwali, Cyryl potknął się, rozrzucając dokoła papiery. Ktoś zachichotał piskliwie. - Areszt, panie Malgnoy! - Wie pan, kim jest mój ojciec?! - krzyknął oburzony Drago. -Tak. Jeśli nie będzie pan dość ostrożny, dołączy do pana pod prasą mosznową. Będę waszym nauczycielem zajęć praktyczno-ciemniackich aż do świąt, a może i dłużej. Decyzja ta należy do mnie, nie do was. Znam wszystkie wasze numery i nie zamierzam ich tolerować. - Otworzył szufladę biurka i cofnął się. - Jeśli ktoś z was ma przy sobie cokolwiek, co mogłoby budzić choćby cień wątpliwości, proszę, by zdeponował to tutaj, gdzie pozostanie do końca semestru. Barry dostrzegł szansę zarobienia paru punktów. Pogrzebał w kieszeniach - o dziwo, okazało się, że to jedyne zajęcia w całej jego hokpockiej karierze, podczas których nie miał przy sobie niczego niewiarygodnie groźnego. Wstał zatem, pomaszerował na przód klasy i wrzucił do szuflady komiks. Reszta uczniów patrzyła zdumiona. - Dziękuję, panie...? - Trotter - dokończył Barry i wrócił na swe miejsce. - Co się...? — Herbina nie wierzyła własnym oczom. 163 — Już go przeczytałem — wyszeptał Barry i usiadł. Jego czyn wywołał prawdziwą lawinę; wkrótce szuflada pękała w szwach od kastoklątw, głuszaków, ostrzy domowej roboty, a nawet trotylu, który Lon podwędził braciom, bo zapakowali go w gazetę z dowcipami rysunkowymi. — Dziękuję. — Pan Defrauman bardzo ostrożnie zamknął szufladę. - A teraz zaczniemy dzisiejszą lekcję. Proszę wyjąć zeszyty i zapisać co następuje: „Najpotężniejszą bronią świata magicznego jest fachowy, odpowiednio wyszkolony prawnik". -To śmieszne - prychnęła Miętowa Patii. - A nasze różdżki? — No właśnie — odparł pan Defrauman. — Wyobraźcie sobie, że zabijacie kogoś w pojedynku, a potem trafiacie do więzienia. Według mnie obie strony przegrywają. Patii wciąż miała wątpliwości. - Nie brzmi to zbyt honorowo. - Posłuchaj, jeśli chcesz skończyć jako zwierzątko domowe starej wrednej czarownicy, to bardzo proszę - rzekł nauczyciel. Barry podniósł rękę. Reszta klasy wciąż nie mogła się nadziwić jego manierom. — Tak, panie Trotter? — spytał Defrauman. - Ale, panie Defrauman — rzekł Barry - z pewnością ma pan rację, ja jednak walczyłem z lordem Vielokontem... Słysząc to, uczniowie sapnęli. — Och, dorośnijcie wreszcie — rzucił niecierpliwie Barry - to tylko nazwisko. — A-a-ale jest objęte copyrightem - pisnął Cyryl. - Przez prawnika — dodał pan Defrauman. 164 - Vielokont wciąż próbuje mnie zabić — podjął Barry. — Co mógłby z tym zrobić prawnik? - Zaskarżyć go! - krzyknął pan Defrauman. - Wiedź-misyn zastanowi się dwa razy, jeśli będzie wiedział, że twoi potomkowie dostaną pięćdziesiąt procent jego majątku. Barry o tym nie pomyślał. Nagle wydało mu się to znacznie bardziej sensowne niż próby przywalenia komuś w potylicę strzałą fiołkowego ognia. - Uczniowie, zapiszcie: „Jeśli ktoś próbuje was zabić bądź zranić, ukraść waszą własność, pozbawić zysków albo pracy, a nawet rani emocjonalnie, nie czarujcie go - tylko zaskarżcie!". - A zwykłych magów? - spytał Drago. - Albo nauczycieli? Czy ich też można zaskarżyć? - Oczywiście! - odparł pan Defrauman. - Panie Malgnoy, w zamian za obietnicę, że nie zaskarży mnie pan z powodu przesadnej i wyjątkowo okrutnej kary podczas aresztu, czyli zastosowania prasy mosznowej na okolice genitaliów, skrócę pański areszt. Zgadza się pan? - Jasne - odparł z uśmiechem Drago. - Widzicie tę potęgę? — odparł pan Defrauman. — Oto zajęcia praktyczno-ciemniackie! Defrauman zerknął na zegarek (Barry zauważył, że to bardzo drogi model). - Dziś nie mamy już czasu. Chciałbym, żeby na następne zajęcia każde z was zidentyfikowało przynajmniej jednego kolegę, którego mogłoby zaskarżyć. Następnie wręczymy sobie nakazy i zaczniemy naukę na dobre. 165 - Bardzo dziwne. — Ritalin oddał Barry'emu pożółkły kawałek pergaminu. — Naprawdę zaskarżyłeś Drąga o zniesławienie? — Tak. Wciąż powtarzał, że Vielokont nie istnieje i wcale nie próbuje mnie zabić. Dogadaliśmy się poza sądem. -Barry odebrał mu dokument. — Mogłem sobie wybrać pięć numerów z jego kolekcji „Satyra". Podczas następnej sesji doktor Ritalin poprosił Barry'ego, by razem przejrzeli jego rzeczy osobiste w poszukiwaniu czegokolwiek związanego z piątą klasą czy Beą Thompson. Jeśli chodzi o Beę, Barry zdołał znaleźć tylko jedną kartkę papieru wepchniętą na samo dno starego szkolnego kufra. — To wszystko, co znalazłeś? - spytał doktor. -Tak. — Trochę dziwne, prawda? Żadnych zdjęć, pamiątek... Osobiście nie potrafię się powstrzymać przed gromadzeniem podobnych rzeczy. Chyba że - dodał Ritalin - chodzi o coś, o czym próbuję zapomnieć. Czy jest coś, o czym próbujesz zapomnieć? — Co za idiotyczne pytanie - warknął Barry. - Nawet gdyby było, tobym o tym zapomniał. — Touche — mruknął doktor Ritalin. — Muszę prosić, byś cały czas pamiętał, że nie jestem prawdziwym doktorem, a co więcej, mój mózg nie zawsze działa jak należy. — Tyle pamiętam — odparł Barry. - Ciągle coś mi o tym przypomina. Ritalin nałożył parę monokli do czytania. — Przyjrzyjmy się temu, zgoda? Drogi Barry — zaczął czytać. — Piszę krótko, by potwierdzić otrzymanie Twego idiotycznego fałszerstwa. Bea nigdy nie uciekłaby do Wizygotów. Zbyt 166 - Bardzo dziwne. - Ritalin oddał Barry'emu pożółkły kawałek pergaminu. — Naprawdę zaskarżyłeś Drąga o zniesławienie? — Tak. Wciąż powtarzał, że Vielokont nie istnieje i wcale nie próbuje mnie zabić. Dogadaliśmy się poza sądem. -Barry odebrał mu dokument. — Mogłem sobie wybrać pięć numerów z jego kolekcji „Satyra". Podczas następnej sesji doktor Ritalin poprosił Barry'ego, by razem przejrzeli jego rzeczy osobiste w poszukiwaniu czegokolwiek związanego z piątą klasą czy Beą Thompson. Jeśli chodzi o Beę, Barry zdołał znaleźć tylko jedną kartkę papieru wepchniętą na samo dno starego szkolnego kufra. — To wszystko, co znalazłeś? - spytał doktor. -Tak. — Trochę dziwne, prawda? Żadnych zdjęć, pamiątek... Osobiście nie potrafię się powstrzymać przed gromadzeniem podobnych rzeczy. Chyba że - dodał Ritalin — chodzi o coś, o czym próbuję zapomnieć. Czy jest coś, o czym próbujesz zapomnieć? — Co za idiotyczne pytanie - warknął Barry. — Nawet gdyby było, tobym o tym zapomniał. — Touche — mruknął doktor Ritalin. - Muszę prosić, byś cały czas pamiętał, że nie jestem prawdziwym doktorem, a co więcej, mój mózg nie zawsze działa jak należy. — Tyle pamiętam - odparł Barry. - Ciągle coś mi o tym przypomina. Ritalin nałożył parę monokli do czytania. — Przyjrzyjmy się temu, zgoda? Drogi Barry - zaczął czytać. — Piszę krótko, by potwierdzić otrzymanie Twego idiotycznego fałszerstwa. Bea nigdy nie uciekłaby do Wizygotów. Zbyt 166 wielką wagę przykładała do regularnych kąpieli. Poza tym nazywanie mnie w liście panią Thompson i tak Cię zdradziło. Wiem, co się stało, i wiem, że Ty za to odpowiadasz. Wszystko zostało przepowiedziane we wnętrznościach mrówki w przeddzień Balu Gwizdkowego i wiele razy wcześniej. Omyłkowo ukrzyżowałam przed Tobą kilkunastu chłopców, sądząc, że to 0 nich traktuje proroctwo. No cóż, nie da się zrobić omletu, nie rozbijając kilku jajek. Wraz z Beą jesteśmy ostatnimi potomkiniami wielkiego Trazyla, który wróżył z położenia gwiazd boskiemu Augustowi. Ja także mam dar proroctwa, stąd wiem, że światy magów 1 Gumoli muszą się zderzyć. Nie wątp w to — tego, co zapisane w gwiazdach, nie da się zmienić. Nie zdołają tego dokonać nawet takie sławy jak Ty. Wielu, wielu czarodziejów zginie. Aby przetrwać, muszę ukrywać mą własną magiczną naturę. Twoja przyszłość jest... zamglona. Jeśli jednak komukolwiek, kiedykolwiek, z jakichkolwiek przyczyn ujawnisz nasz rodzinny sekret, dołożę wszelkich starań, by Cię załatwić. Chwytasz, co mam na myśli? Jeżeli natychmiast nie zlikwidujesz wszystkich śladów swych związków z Beą i/lub ze mną, będę musiała opowiedzieć całą historię mojemu dawnemu chłopakowi Alpowi Bubeldorowi, a także wysłać list do Sił Zbrojnych informujący o Twojej gotowości do wstąpienia w ich szeregi. Pozwól, że dodam też coś osobistego. Z wielkim bólem odczytałam proroctwo o Twych niezgrabnych technikach uwodzenia. Standardy z pewnością znacznie się obniżyły od czasów mojej młodości. Z wyrazami szacunku, Druzylla Thompson. — O rany — mruknął po długiej chwili Ritalin. — Ta staruszka pisze naprawdę zabójcze listy. 167 ROZDZIAŁ 10 Ul GV1ZDKOUI - A zatem w końcu zebrałeś się na odwagę i ją zaprosiłeś. — Herbina, ku głębokiemu zakłopotaniu Barryego, czytała właśnie głośno i komentowała ostatni list Bei. Podjęła lekturę. — Z początku babcia nie chciała mnie puścić. Zabiła mrówkę i oznajmiła, że jej narządy wewnętrzne przepowiadają prawdziwe kłopoty, zwłaszcza wątroba. Nie wiedziałam- nawet, że mrówki mają wątroby — czytała na głos list Bei Herbina. - Rozpłakałam się i zrobiłam awanturę, nic to jednak nie dało. W końcu zagroziłam, że ucieknę, i ustąpiła, mamrocząc coś o omenach i o tym, że nie da się oszukać pieprzonych gwiazd. Dziwaczna z niej staruszka. W każdym razie potem dodała: „Możesz iść, ale jeśli poprosi, byś rzuciła jakiekolwiek zaklęcie, wspomnij coś o okresie. To zawsze działa na facetów". -To prawda - oznajmiła Herbina w ramach dygresji. -Mój ojciec wierzy święcie, że kiedy pozwala mi pożyczyć samochód, mam słabsze skurcze. 168 Odepchnęła sięgającą ku niej rękę Barry'ego i kontynuowała lekturę. - Gdy tylko to usłyszałam, zrozumiałam, że babcia Cię lubi. Zwykle mówi mi: „Po prostu kopnij go w jaja i uciekaj". Barry, postaraj się jej nie osądzać, pewnie sprawiła to cała rtęć, którą mieszała przez te wszystkie lata. - Oddawaj go, Herb. - Barry spróbował odebrać jej list. - Za wolno! - Herbina roześmiała się, uskakując poza jego zasięg. Barry uniósł różdżkę, by rzucić zaklęcie. - To nie fair, tylko bez magii! - Herbina wciąż uskakiwała, zaśmiewając się do rozpuku. Odkąd Barry odmówił ujawnienia szczegółów swej gorącej randki w Halloween, uznawszy rozsądnie, że jeśli czegoś nie wiedzą, nie będą się mogli z tego nabijać, wśród jego przyjaciół zakiełkowała ciekawość. Teraz, w święta, zdążyła już zapuścić głębokie korzenie. A było to ostatnie, czego pragnął. Jego przyjaciele mogli przepłoszyć Beę - do diabła, jego przyjaciele praktycznie przepłaszali też jego samego. Herbina mogłaby wyciągnąć test mensowski, Lon z pewnością powąchałby Beę w najmniej stosownym miejscu, a Ferd i Jorge mogliby nawet wysadzić ją w powietrze. Zrobili to już wcześniej na zeszłorocznym Balu Gwizdkowym*. * Hokpocki Bal Gwizdkowy odbywał się raz do roku, bez wyjątku - do czasu nadejścia świąt uczniowie byli już tak nakręceni, że balansowali na granicy otwartego buntu, i gdyby władze szkoły nie zapewniły im metody kontrolowanego rozładowania energii, doszłoby do krwawych potyczek. Czysta logika. Bal Gwizdkowy, podobnie jak każde inne hokpockie święto, pierwotnie stanowił 169 — Przepraszam, stary - rzekł wówczas Ferd, przyglądając się poczerniałemu kraterowi w miejscu, gdzie siedziała dziewczyna, z którą umówił się Barry. — Te nuklearne pier-dzące poduszki są silniejsze, niż sądziliśmy. — Owszem, nasz błąd. — Jorge sprawdzał wszystko wokół licznikiem Geigera. - Z drugiej strony, nie zostało zbyt wiele promieniowania. Choć siostrze Pommefritte udało się (niemal całkowicie) odtworzyć dziewczynę ze strzępu ciała, który wleciał do wazy z ponczem, Barry za bardzo lubił Beę, by zaryzykować powtórkę z historii. Utrzymywał zatem wszystko w sekrecie. Nie chciał, by Herbina dowiedziała się czegokolwiek aż do dnia potańcówki. Lecz, jak to zwykle bywa w Hokpoku, sekret wkrótce wyszedł na jaw. Gwiazdka zaczęła się cudownie, od mnóstwa prezentów. Sknerus przysłał mu kartę z przyklejonym w środku galonem, niemal pokrywającym koszt brakujących znaczków. Herbina podarowała mu poradnik zatytułowany I ty w trzydzieści dni możesz przestać być dupkiem; idealnie równoważył go prezent od Hamgryza, uniwersalny przebijak do puszek. Ten magiczny gadżet oznaczał, że żaden pojemnik zawierający alkohol - butelka czy puszka, zagraniczna bądź krajowa - nie mógł mu się oprzeć. A pani Gwizzley, w dowód, że nie ma do niego pretensji z powodu wypadku Łona, zrobiła mu na drutach gryzące makramowe stringi. okazję do potężnych zamieszek. Tradycja głosi, że jego nazwa wywodziła się od gwizdów, jakimi witali uczniaków rozwścieczeni mieszczanie. 170 - Mama chyba na ciebie leci - oznajmił Ferd, gdy Barry je włożył i zademonstrował przyjaciołom w sali wspólnej Graffitonu. - Wasza matka leci na wszystkich — odparł ze śmiechem Barry. - Co oznacza B? - spytał Jorge. - Braliśmy razem prysznic, więc wiem, że na pewno nie „big". Barry uśmiechnął się z miną „myślisz, że jesteś taki zabawny" i rzucił Jorgemu to, co dostał od swych durneyow-skich zombi: głowę kogoś, kto dręczył go w drugiej klasie. - Aaa, cholera, Barry, to okropne! - zaprotestował Jorge. - On też się ze mnie nabijał - odparł mrocznym tonem Barry. Jorge pokazał mu gdzie się zgina dziób pingwina i poszedł umyć ręce. - Wesołych świąt. — Ferd wręczył Barry'emu niewielką paczuszkę w folii. - Paprykowa prezerwatywa. Pomyślałem, że podrzucimy ją do najwyższej szuflady Drąga. Dzięki niej Parkinsonówna naprawdę się rozgrzeje. Drago także! Gdy Ferd musiał wyjść sprawdzić, co słychać u Łona (który przyniósł Barry'emu w prezencie patyk), Barry otworzył najnowszy list — zasługujący ze względu na swe rozmiary raczej na nazwę liścidło - od Bei. Wewnątrz krył się drobny prezent: lekko nadłamana czekoladka w kształcie różdżki, którą Bea zrobiła sama. Barry odgryzł czubek. Choć smakowała nieco dziwnie, niewątpliwie należała do rodziny czekolad. Teraz próbował wygładzić językiem koniec różdżki. Gdy przyglądał się uważnie swemu dziełu, Herbina wyrwała mu list. W miarę, jak korespondencja z Beą stawała się coraz 171 poważniejsza, Barry coraz mniej chętnie dawał jej do przeczytania swoje listy. W związku z tym ciekawość Herbiny wzrosła pięciokrotnie. — Nie mogę się już doczekać dzisiejszego wieczoru - przeczytała. — Właśnie kupiłam sobie nową niebieską sukienkę. Do diabła, ja też ubieram się na niebiesko. Wiem, że powiedziałeś mi, że kolor Graffitonu to czerwony, ale w czerwonym mam okropne rumieńce. - Herbina zaśmiała się. - Rumieńce? Zaczekaj, moja droga, aż szanowny hrabia de Alpaga wmusi w ciebie parę drinków. Na twoim miejscu od razu umówiłabym się na pompowanie żołądka. W dodatku nigdy wcześniej nie byłam w Twojej szkole i nie mogę się doczekać obejrzenia jej wnętrz. Babcia mówi, że to jeden z najwspanialszych wciąż istniejących przykładów średniowiecznej architektury psychopatycznej. Hej, naprawdę nigdy o tym nie słyszałam! Herbina biegała po pokoju kilka kroków przed Barrym, który ścigał ją nieustępliwie. Każdą przeczytaną kartkę ciskała za siebie, a Barry hamował gwałtownie, by ją podnieść. - Nie mogę się też już doczekać poznania Twoich przyjaciół, zwłaszcza Herbiny. Nie uwierzyłam, gdy powiedziałeś, że jest w połowie yeti. Wiesz, kiedy już myślę, że stoczyłeś się tak nisko, że bardziej się nie da, ty opadasz jeszcze niżej -warknęła Herbina. - Mówiłam to już i powtórzę znowu: dziewczyna wydaje się bardzo porządna. Czemu, do diabła, umawia się z tobą? — Oddawaj — syknął Barry i w końcu odzyskał list. Powłócząc nogami, przygarbiony, wrócił do siebie w ponurym nastroju. Herbina miała rację, był nieco obleśny - 172 Bea jednak stanowiła jego szansę poprawy. Niewielką, ale to zawsze więcej niż nic. Sięgnął do kieszeni i przesunął palcami po prezencie, który przysłała mu sowią pocztą (by mieć pewność, że go dostał) kilka dni wcześniej. Na tę myśl poczuł znajomy wybuch ciepła w piersi. Prezentem był mały, płaski kawałek metalu z namalowaną na nim otwartą dłonią — „gest przyjaźni". Oprócz swojego — to znaczy napisanego przez Lagunę — wiersza (który musiał jeszcze odebrać) Barry zamierzał podarować jej coś, czego reklamę zauważył w jednym z pism: członkostwo w Klubie Comiesięcznej Magicznej Oliwki. Co miesiąc członkowie dostawali kolejną oliwkę, w której zamiast pestki tkwiło coś fajnego. Oliwki były jedyną rzymską potrawą, jaką znał. Barry schował do kufra swą noszącą ślady jego zębów czekoladową różdżkę. Sięgnął pod świąteczne szaty, sprawdzając, czy ozdobne pudełeczko z pierwszą magiczną oliwką wciąż tam tkwi; jak dotąd, sprawdził to zaledwie czterdzieści trzy razy. Odwaliwszy obowiązki, zaczął się zastanawiać, w co zapakować prezent. Herbina powinna mieć mnóstwo papieru do pakowania; taka już była. Barry wyszedł do holu i coś przyciągnęło jego uwagę. Zanotował w pamięci: przeznaczyć godzinę na wędrówkę po szkole i zdarcie wszystkich plakatów zakazujących pieszczot z Barrym. Oczywiście, w końcu zamierzał jej powiedzieć - gdy się już upewni, że Bea dostatecznie go lubi, by mu wybaczyć. Dziś jednak zamierzał zaprzeczać, zaprzeczać, zaprzeczać. 173 Tego popołudnia Barry musiał zajrzeć do Rovertouru, by odebrać wiersz, za który miał zapłacić Lagunie Lovecraft. Kosztował pięć galonów, więc lepiej, żeby okazał się dobry. — Proszę. - Laguna wręczyła mu zwój. - To jedno z moich najlepszych dzieł. Barry zaczął czytać, najpierw oszołomiony, potem coraz bardziej wkurzony. Większość brzmiała zupełnie jak bełkot. — „Płinglui mglw'nafh Cthulhu R'leh wgałinagl fh-tagn?". Co to ma znaczyć, do diabła? I kto to jest ten Riley? Chcę, żeby Bea polubiła mnie, nie jakiegoś innego gościa. Laguna wzruszyła ramionami. — Nie przejmuj się tym, to tylko chwyt formalny. — Ty mówisz serio? - złościł się Barry. Rozwinął resztę zwoju, który ciągnął się na całe mile. — Jest tego mnóstwo. — W oko wpadło mu kolejne imię. - Laguno, kto to jest Hastur Niewypowiedziany? W moim wierszu są wszyscy oprócz mnie! Laguna zbladła. — Lepiej nie wymawiaj jego imienia, chyba że chcesz, by H.N. zjawił się i zaczął buszować po twojej psychice. Widywałam ludzi, kiedy już z nimi skończył. Zwykle mieli do wyboru dwie odmiany obłędu: bełkot bądź szaleńczy chichot. Podoba ci się? -Nie, ale... - Barry trochę się uspokoił. - Wolałbym, żebyś napisała o czymś wzruszającym, a nie o jakimś Yog'Sothothie. Nie wiem nawet, co to... brzmi jak danie z kuchni chińskiej. — Licentiapoetka — wyjaśniła Laguna. - Chciałam nadać wierszowi wymiar kosmicznego koszmaru, nieuklidesowej geometrii. 174 -Jeśli to bajeranckie określenie na „dać ciała", to udało ci jak rzadko. -Przykro mi, że tak uważasz. - Laguna wyciągnęła rękę. - Płać. Barry kątem oka dostrzegł Cthulu uśmiechającego się z góry, z uniesionymi skrzydłami, szponami i śluzowatymi mackami, i uznał, że pięć galonów to za mało, by wdawać się w bitwę. - Proszę. Wesołych świąt - rzekł z goryczą. Wiersz Laguny wylądował w śmieciach. Barry Trotter, nieziemski frajer, będzie musiał zadowolić się własnym urokiem osobistym, pomyślał Barry. Gdy godzina zabawy zbliżała się nieubłaganie, młody czarodziej odkrył, że krąży nerwowo po pokoju. Był tak poruszony, że wywrócił prezent gwiazdkowy otrzymany od domowego skrzata Daliego: maleńki posążek Daliego przebranego za świętego, pływający w dzbanku moczu skrzata - bądź czyjegoś innego. - Sztuka nie powinna tak cuchnąć - mamrotał Barry, wycierając plamę. Postanowił pójść powkurzać Herbinę. Dostanie się do pokojów dziewcząt było dziecinnie proste: wymagało tylko prostego zaklęcia Jej ekscelencja i paru słów wypowiedzianych falsetem. Po minucie znalazł się w środku. - Szczerze mówiąc, na twoim miejscu też bym się denerwowała. Ta Bea wydaje się o wiele za mądra dla ciebie - oznajmiła Herbina. 175 Jej współlokatorki krzątały się wokół, szykując się do zabawy. Pozwoliły Barry'emu zostać pod warunkiem, że nie będzie otwierał oczu. - Dzięki - mruknął Barry, podglądając. - Przestań podglądać! - wrzasnęła koleżanka Herbiny, Jennifer, i rzuciła w niego mokrym wacikiem. Pocisk trafił Barry'ego w pytakrzyk i przylepił się do niego - namoczyła go w oczarze. Barry zaklął. - Chryste, ale piecze. - Nie piekłoby, gdybyś nie otwierał oczu - odparła, jakże logicznie, Jennifer. Barry odniósł znajome wrażenie, że ma do czynienia z umysłem bystrzejszym niż własny, toteż zamknął się natychmiast. - Nadal chciałabym się dowiedzieć, jak właściwie poderwałeś Beę. - Herbina odwróciła się do lustra; przed jej oczami wisiała magiczna zalotka. - Podwędziłeś filtry miłosne z szafki Snajpera, prawda? Nieładnie, Barry, jemu potrzebne są bardziej niż tobie. Jak ma się z kimś przespać z tą bladą, niezdrową cerą i tłustymi włosami? A, wierz mi, chcemy, żeby podczas egzaminów ABW był zadowolony i zaspokojony. - To J.G. Rollins napisała, nie ja - odparł Barry. - Trzeba było słyszeć, jak ja opisałem Snajpera: muskuły, idealny zgryz, szalejące na jego punkcie kobiety. Nie rozumiem, czemu mi nie uwierzyła? - Bo ty kłamiesz, Barry - powiedziała Herbina. - Mnie to w zasadzie nie przeszkadza, i tak nie wierzę ani jednemu twojemu słowu i świetnie sobie radzę. Lecz inni... 176 Weź na przykład tę dziewczynę, Beę. Zamówienie wiersza miłosnego u Laguny w swoim imieniu to zupełnie jak kłamstwo. - Zatem z pewnością ucieszy cię informacja, że nie dam go Bei. To, co napisała Laguna, wybitnie mi się nie spodobało, więc go wyrzuciłem. Spaliłbym cały zwój, ale nie chciałem, by przedostał się do ziemskiej atmosfery. - Cieszę się, że jej go nie dajesz - oznajmiła Herbina. — Bea zasługuje na to, by poznać prawdziwego ciebie, na dobre i na złe. Uwierz słowu prawdziwej, żywej kobiety: bądź sobą Barry. Siedząca po drugiej strony pokoju Jennifer jęknęła. Barry zastanowił się nad tą propozycją. Szczerze mówiąc, wydała mu się szaleństwem. - Mnóstwo nas łączy. Ona też jest sierotą. - Naprawdę? - spytała Herbina. - Sądząc po zachowaniu tej jej „babci", na twoim miejscu, nim wzięłabym się do rzeczy, upewniłabym się, że nie ma przy sobie obrzyna. — Nagle w trakcie nakładania tuszu coś sobie przypomniała. - Nie jest magiczna, prawda? To znaczy, że nie zacznie wyć jak alarm samochodowy, jeśli do czegoś dojdzie? Nie, żebym wierzyła, że to możliwe - dodała. - Pewnie odzyska rozum znacznie, znacznie wcześniej. - Uważasz, że to zabawne? - warknął Barry. - Nie, nie jest magiczna. Trzeba było słyszeć, co jej babcia mówi o czarodziejach. Przez większość czasu nie potrafi się nawet zmusić, by wymówić to słowo. Zamiast tego nazywa ich hippisami. - No cóż, pracowałam ciężko nad przygotowaniem tej zabawy i nie chciałabym, żebyście wy dwoje ją zrujnowali. 177 Ludzie mogliby pomyśleć, że to alarm przeciwpożarowy, i wpaść w panikę. Herbina z powrotem skupiła się na swych oczach; magiczny tusz sprawiał, że wydawały się większe. - To mnie zawsze zadziwia — przyznał Barry. - Skoro już mowa o kłamstwach, czym wasze używanie kosmetyków różni się od mojego udawania głębi? Herbina nie zaszczyciła go odpowiedzią, albo może żadnej nie znalazła. Uwagę Barry'ego przyciągnął słoiczek na jej toaletce. Podniósł go. - Co to? - spytał Barry. - Lamer? Posłuchaj, Herb, mówię to jako przyjaciel, nie powinnaś używać czegoś, co zrobi z ciebie jeszcze większą lamerkę. Nie możesz sobie na to pozwolić. - To La Mer, wątła różdżko - rzuciła Herbina. - Kosmetyk, i to bardzo drogi. Hej, nie powinieneś mieć przypadkiem zamkniętych oczu? Jennifer rzuciła w niego kolejnym wacikiem z oczarem. Barry uskoczył i zgubił wysadzane sztucznymi brylancikami okulary. Potem spadła mu peruka, a fałszywy biust wysunął się spod bluzki. Jejekscelencja nie należało do jego ulubionych zaklęć. - Wiesz, gdybyś raz na jakiś czas ugryzł się w język i odbył prawdziwą rozmowę z jedną ze swych branek, może nauczyłbyś się czegoś — powiedziała Herbina. - O czym? - Choćby o dziewczętach. O życiu. Barry lekceważąco machnął ręką. - Muszę tylko wiedzieć kiedy i gdzie, mała. 178 -A Bubeldor już ci odpowiedział, nigdy i nigdzie. -Herbina roześmiała się. - Przynajmniej pozostają ci wspomnienia. - Cóż, to mimo wszystko lepsze niż gość, który od urodzenia tkwi we wschodnioeuropejskim ąuitkitowym gułagu. Herbina skończyła podkreślać usta maleńką różdżką. - Victor jest artystą. - Tak, widzę. — Barry spojrzał znacząco na niewielki portret Herbiny, wsunięty pod ramę lustra. — Herb, nie martw się, twój tyłek nie jest aż taki duży. Herbina westchnęła z irytacją. - Victor uprawia erotyczny realizm magiczny. - Raczej zboczone fantazje. - Przynajmniej jest magiczny. - Pociągnęła wyniośle nosem. - Niezły tekst panny z Gumoli Gumolowej. Napiłaś się może lemoniady Drąga? - Po prostu stwierdzam fakt - broniła się Herbina. Ciągłe drwiny Barry'ego w końcu ją zabolały. - Znikam stąd. - Barry wstał. Zmierzając do wyjścia, demonstracyjnie otworzył oczy. - Świnia! - wrzasnęły dziewczyny. Zaklęcie Galopujących Skrofułów, rzucone przez Jenni-fer, minęło go o włos. Z powrotem w swym pokoju, Barry starannie wybrał każdy element ubioru, aż po świąteczne bokserki ze 179 skrzyżowanymi kamiennymi pałami na czerwonym tle. Wcześniej wypróbował niemal wszystkie kombinacje, jakie oferowała jego szafa. Nie cofnął się przed niczym, kupił nawet na tę okazję zupełnie nowy krawat. Z jednej strony miał prosty, elegancki pasek, z drugiej widniał na nim wizerunek wokalisty Vojny Totalnej Agresji, Kena Vorodiota, odgryzającego głowę gza. Nie tylko Barry się denerwował. Pani McGoogle poprosiła oboje perfektów Graffitonu, Łona i Herbinę, by pomogli zaplanować i zorganizować przyjęcie. Obrażenia Łona sprawiły, że musiał ograniczyć się do obwąchania uczestników w poszukiwaniu prochów (czy raczej jedzenia). Lecz po Herbinie McGoogle oczekiwała dużo więcej. Obie kobiety, stara i młoda, były w istocie bratnimi duszami. Pani McGoogle, w sekrecie uważała Herbinę za swą protegowaną, kogoś, kto przejmie sztandar następnego dumnego pokolenia pedagogicznego celibatu. Lecz gdzieś na jesieni McGoogle zorientowała się, że Herbina ma - pomyśleć tylko! - chłopaka. A ponieważ Bal Gwizdkowy powszechnie uważano za okazję do konsumowania licznych związków, nauczycielka postanowiła zająć ulubienicę czymś innym. Toteż pewnego popołudnia na początku grudnia wezwała Herbinę do swego gabinetu. - Dyrektor jest zboczeńcem. Wiedziałaś o tym? - warknęła zza biurka. - Naprawdę? - Herbina udała kretynkę. - Daj spokój, dziewczyno — rzuciła ostro McGoogle. — Z pewnością twoi rodzice jako przedstawiciele nauk medycznych ostrzegli cię przed nienasyconymi seksualnymi apetytami mężczyzn. 180 skrzyżowanymi kamiennymi pałami na czerwonym tle. Wcześniej wypróbował niemal wszystkie kombinacje, jakie oferowała jego szafa. Nie cofnął się przed niczym, kupił nawet na tę okazję zupełnie nowy krawat. Z jednej strony miał prosty, elegancki pasek, z drugiej widniał na nim wizerunek wokalisty Vojny Totalnej Agresji, Kena Vorodiota, odgryzającego głowę gza. Nie tylko Barry się denerwował. Pani McGoogle poprosiła oboje perfektów Graffitonu, Łona i Herbinę, by pomogli zaplanować i zorganizować przyjęcie. Obrażenia Łona sprawiły, że musiał ograniczyć się do obwąchania uczestników w poszukiwaniu prochów (czy raczej jedzenia). Lecz po Herbinie McGoogle oczekiwała dużo więcej. Obie kobiety, stara i młoda, były w istocie bratnimi duszami. Pani McGoogle, w sekrecie uważała Herbinę za swą protegowaną, kogoś, kto przejmie sztandar następnego dumnego pokolenia pedagogicznego celibatu. Lecz gdzieś na jesieni McGoogle zorientowała się, że Herbina ma - pomyśleć tylko! - chłopaka. A ponieważ Bal Gwizdkowy powszechnie uważano za okazję do konsumowania licznych związków, nauczycielka postanowiła zająć ulubienicę czymś innym. Toteż pewnego popołudnia na początku grudnia wezwała Herbinę do swego gabinetu. — Dyrektor jest zboczeńcem. Wiedziałaś o tym? - warknęła zza biurka. — Naprawdę? - Herbina udała kretynkę. — Daj spokój, dziewczyno - rzuciła ostro McGoogle. -Z pewnością twoi rodzice jako przedstawiciele nauk medycznych ostrzegli cię przed nienasyconymi seksualnymi apetytami mężczyzn. 180 - To dentyści - odparła Herbina. - Wszystko, co dzieje się poniżej podbródka, pozostaje dla nich tajemnicą. Przyglądała się złotemu pasowi cnoty wiszącemu na ścianie, nagrodzie Złotej Starej Panny, przyznawanej przez „Fajt"*. Gazeta już od niemal dziesięciu lat co roku przyznawała pani McGoogle tytuł „antylaski". McGoogle sprawiała wrażenie bardzo z tego dumnej. - Nie wezwałam cię, by dyskutować na temat zawodu twoich rodziców, Gringor... Widzę, że podziwiasz moją nagrodę. - Tak, pani McGoogle, jest bardzo piękna. W istocie było to tanie, wysadzane drogimi kamieniami ustrojstwo, z którego każda kobieta ważąca mniej niż sto pięćdziesiąt kilo wyśliznęłaby się z łatwością. Herbina przyglądała się mu po to, by nie myśleć o smrodzie stojącej w kącie kuwety. Bycie animagiem nieodmiennie wiąże się z poważnymi problemami natury higienicznej. -Tych nagród nie dają na każdym rogu — oświadczyła surowo McGoogle. - Trzeba na nie ciężko zapracować. Samodyscyplina i odmawianie sobie wszystkiego, Gringor. Dziesiątki lat odmawiania sobie wszystkiego i goryczy... Odrobina strachu też nie zaszkodzi. I trzeba myśleć, że jest się za dobrym dla otaczającego cię świata. — McGoogle przyszpiliła Herbinę spojrzeniem. - Podejrzewam, że to ostatnie brzmi znajomo, co, Gringor? Bądź szczera, uważasz się za nieco lepszą od całej reszty? * Zdobywczyniom tej nagrody przyznawano także honorowy tytuł Pani. Ich „mężem" stawało się „wzorowe oddanie bezkompromisowemu etosowi staropanieństwa". 181 - To dentyści - odparła Herbina. - Wszystko, co dzieje się poniżej podbródka, pozostaje dla nich tajemnicą. Przyglądała się złotemu pasowi cnoty wiszącemu na ścianie, nagrodzie Złotej Starej Panny, przyznawanej przez „Fajt"*. Gazeta już od niemal dziesięciu lat co roku przyznawała pani McGoogle tytuł „antylaski". McGoogle sprawiała wrażenie bardzo z tego dumnej. - Nie wezwałam cię, by dyskutować na temat zawodu twoich rodziców, Gringor... Widzę, że podziwiasz moją nagrodę. — Tak, pani McGoogle, jest bardzo piękna. W istocie było to tanie, wysadzane drogimi kamieniami ustrojstwo, z którego każda kobieta ważąca mniej niż sto pięćdziesiąt kilo wyśliznęłaby się z łatwością. Herbina przyglądała się mu po to, by nie myśleć o smrodzie stojącej w kącie kuwety. Bycie animagiem nieodmiennie wiąże się z poważnymi problemami natury higienicznej. — Tych nagród nie dają na każdym rogu - oświadczyła surowo McGoogle. - Trzeba na nie ciężko zapracować. Samodyscyplina i odmawianie sobie wszystkiego, Gringor. Dziesiątki lat odmawiania sobie wszystkiego i goryczy... Odrobina strachu też nie zaszkodzi. I trzeba myśleć, że jest się za dobrym dla otaczającego cię świata. — McGoogle przyszpiliła Herbinę spojrzeniem. - Podejrzewam, że to ostatnie brzmi znajomo, co, Gringor? Bądź szczera, uważasz się za nieco lepszą od całej reszty? * Zdobywczyniom tej nagrody przyznawano także honorowy tytuł Pani. Ich „mężem" stawało się „wzorowe oddanie bezkompromisowemu etosowi staropanieństwa". 181 — Nie, pani McGoogle, po prostu ciężej pracu... — Nie bądź śmieszna, Gringor. Poza tym wysoka samoocena to nic złego. Ale nadchodzi czas, kiedy trzeba dowieść jej poprzez działanie. — Tak? - Oczy Herbiny rozbłysły. Najbardziej na świecie zależało jej na publicznym uznaniu. Jeśli bycie prymusem to grzech, wiedziała, że nigdy nie trafi do nieba. — Gringor, chcę, żebyś utworzyła graffitońską część komitetu planowania Balu Gwizdkowego. Jako że Lon stał się bardziej psem niż chłopakiem, będziesz musiała radzić sobie sama. Pozostałe Domy także mianują swoich perfektów — co oznacza współpracę z Drago Malgnoyem. Dasz radę? — Tak — odparła podekscytowana Herbina. Poczucie odpowiedzialności zawsze ją podniecało. — Doskonale. Spotkania odbędą się w następne cztery poniedziałki o czwartej. Weźmie w nich także udział Komitet Ducha Szkoły. Serce Herbiny ścisnęło się gwałtownie. — Oni też w tym uczestniczą? Na Komitet Ducha Szkoły składały się wszystkie duchy krążące bezcelowo po Hokpoku. Jego (nominalnym) zadaniem było dopilnowanie, by przedsięwzięcia takie, jak Bal Gwizdkowy, nie okazały się absolutną katastrofą. Komitet stanowił kolejne absurdalne dziecko stetryczałego mózgu Alpo Bubeldora. Dyrektor od lat starał się wysiedlić duchy, lecz za każdym razem, gdy je wyrzucał, z powrotem przenikały przez ściany. Zagonił je zatem do roboty*. * Bezcielesność oznaczała, że większość z nich nie potrafiła sobie przypomnieć, jak to jest żyć. Te zaś, które pamiętały, darzyły 182 - Oczywiście, Komitet Ducha Szkolnego to bardzo cenna... - McGoogle przerwała w pół zdania, widząc przebiegającą przez pokój mysz. W mgnieniu oka dyrektorka Domu zamieniła się w kota i skoczyła. Lecz w chwili, gdy jej dotknęła, mysz eksplodowała z donośnym hukiem. Herbina poczuła zapach prochu i spalonego futra, i usłyszała dobiegający zza drzwi stłumiony śmiech Ferda i jorge-go. Bliźniacy odbiegli, tryumfalnie przybijając sobie piątkę. McGoogle, z powrotem w ludzkiej postaci, leżała na podłodze, mamrocząc coś do siebie nieskładnie. Herbina dostrzegła, że dyrektorka zmoczyła sobie suknię. Zabrawszy szybko książki, wymknęła się z gabinetu. Popadanie w otchłań szaleństwa to rzecz bardzo osobista. Przez następne kilka tygodni Herbina, jak niewielu uczniów przed nią, kierowała przygotowaniami do Balu Gwizdkowego. Z przerażającą sprawnością przejęła władzę nad większą częścią szkoły; jedna grupa szykowała dekoracje, druga zajmowała się grami i zabawami. Sama żywych gorzką nienawiścią, a komitet stał się ich ulubioną bronią. I tak komitet, miast uatrakcyjniać potańcówki i przyjęcia, ze wszystkich sił starał się je obrzydzić, chyba że wśród organizatorów przeważali ludzie, którzy zdołali się mu przeciwstawić. „Propozycja Krwawego Imbecyla, by tematem przewodnim potańcówki uczynić »papier ścierny na powiekach«, została odrzu- cona... 183 - Oczywiście, Komitet Ducha Szkolnego to bardzo cenna... - McGoogle przerwała w pół zdania, widząc przebiegającą przez pokój mysz. W mgnieniu oka dyrektorka Domu zamieniła się w kota i skoczyła. Lecz w chwili, gdy jej dotknęła, mysz eksplodowała z donośnym hukiem. Herbina poczuła zapach prochu i spalonego futra, i usłyszała dobiegający zza drzwi stłumiony śmiech Ferda i jorge-go. Bliźniacy odbiegli, tryumfalnie przybijając sobie piątkę. McGoogle, z powrotem w ludzkiej postaci, leżała na podłodze, mamrocząc coś do siebie nieskładnie. Herbina dostrzegła, że dyrektorka zmoczyła sobie suknię. Zabrawszy szybko książki, wymknęła się z gabinetu. Popadanie w otchłań szaleństwa to rzecz bardzo osobista. *** Przez następne kilka tygodni Herbina, jak niewielu uczniów przed nią, kierowała przygotowaniami do Balu Gwizdkowego. Z przerażającą sprawnością przejęła władzę nad większą częścią szkoły; jedna grupa szykowała dekoracje, druga zajmowała się grami i zabawami. Sama żywych gorzką nienawiścią, a komitet stał się ich ulubioną bronią. I tak komitet, miast uatrakcyjniać potańcówki i przyjęcia, ze wszystkich sił starał się je obrzydzić, chyba że wśród organizatorów przeważali ludzie, którzy zdołali się mu przeciwstawić. „Propozycja Krwawego Imbecyla, by tematem przewodnim potańcówki uczynić »papier ścierny na powiekach«, została odrzu- cona... . 183 Herbina wzięła na siebie organizację rozrywki i (co łatwo przewidzieć) uznała, że spróbuje zatrudnić Beatlesów. Była ogromną fanką zespołu i od dawna igrała z myślą o porwaniu co najmniej jednego z jego członków. Pewnej soboty, z kieszenią pełną galonów i wizją całowania się z Paulem McCartneyem, wmaszerowała do Dworu Gwiazd, agencji przywoływania artystów, mieszczącej się, jakże wygodnie, przy ulicy Corleone, w samym centrum Hogsbiede. — Czym mogę służyć? - spytał mężczyzna o aparycji trupa. Miał wybrylantynowane włosy i cieniutki wąsik. — Chciałabym zamówić Beatlesów na naszą szkolną potańcówkę — oznajmiła pewnym siebie tonem Herbina. — To będzie kosztować. - Mężczyzna sięgnął po segregator z cennikami. - Jaką sumą dysponujesz? — Stoma galonami — poinformowała go Herbina. Agent roześmiał się. — Żartujesz chyba. Może zdołałbym ściągnąć za to pół składu The Monkees. Słyszałaś kiedyś o Troggsach? Nawet by się nadali, przy odpowiednio zabawowej atmosferze. Herbina spojrzała na niego pytająco. — To znaczy, jeśli uczestnicy balu najpierw sporo wypiją. — Ach tak. — Nie chcąc rezygnować z marzeń, drążyła temat: — A ile kosztowaliby Beatlesi? Gdy jej powiedział, na moment straciła przytomność. Kiedy się ocknęła, mężczyzna właśnie wyjaśniał: -Widzisz, nie chodzi tylko o samych artystów, w grę wchodzą też koszty dostawy w ten czas i miejsce, odesłanie z powrotem w pierwotny czas i miejsce, a wszystko w taki sposób, by artyści nie zorientowali się co się dzieje i nie 184 oszaleli. Kiedy jakiś artysta wariuje, zwykle jest to efektem nieudanej podróży w czasie. - Nie chciałabym ich skrzywdzić. - Herbina była bliska załamania. — Ale naprawdę miałam nadzieję... Mężczyźnie najwidoczniej zrobiło się jej żal. - Powiem ci, co zrobimy - rzekł cicho. — Nie mogę za tę cenę ściągnąć wersji z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego. Ale co powiesz na okres, nim stali się sławni? Mógłbym zapewne załatwić wersję hamburską. Są trochę nieokrzesani, ale to przecież nadal Beatlesi. - Zgoda! - zawołała Herbina. Beatlesi to przecież Beatlesi. Nie mogli być źli, prawda? Po tym zwycięstwie Herbina dosłownie fruwała w powietrzu (i to bez mopa), opowiadając każdemu, kto zechciał jej wysłuchać, że na Balu Gwizdkowym zagrają Beatlesi. Jednak co najmniej jeden hokpocki uczeń uważał te wieści za straszne - a to on za wszystko płacił! Wzrost popularności Barry'ego Trottera dzięki książkom J.G. Rollins zmusił Drago Malgnoya do podjęcia rozpaczliwych kroków: założenia zespołu rockowego. Grupa Wrogowie Muzyki składała się z Drąga, Pańci Parkinson, Flabbe'a i Oyle'a. Dzięki zastraszeniu i przekupstwie kwartet zdobył sobie pewne poparcie w Slizgo-rybie, lecz reszta szkoły ich nie znosiła. Jedyną zaletą zespołu pozostawał fakt, że w odróżnieniu od The Who jego członkowie niszczyli swoje instrumenty na początku występu, zamiast na końcu. Drago zgodził się zaszczycić swą obecnością komitet organizacyjny tylko po to, by załatwić Wrogom Muzyki kolejny występ. Herbina doskonale o tym wiedziała i wykorzystała to bezwzględnie. 185 - Drago, mógłbyś mi dać trochę pieniędzy? — poprosiła przed podwójnymi zajęciami z Mikstur. - Ile? — spytał Drago na swój blady, nieprzyjemny sposób. - Pięćset galonów-oświadczyła Herbina, próbując nawet nie mrugnąć. - Chcę zamówić zespół na Bal Gwizdkowy. - Po co wydawać pieniądze, skoro Wrogowie Muzyki mogą grać cały wieczór? - Ponieważ... - Herbina szukała odpowiedniego kłamstwa. — Ponieważ chcę, żebyście wypadli jak najlepiej. Skąd ludzie mają wiedzieć, jak świetni są Wrogowie Muzyki, jeśli nie będą ich mieli z kim porównać? Ale obiecuję, że załatwię kogoś wyjątkowo kiepskiego, a was umieścimy na pierwszym miejscu. Na plakatach napiszemy wielkimi literami wrogowie muzyki, a potem na dole małymi: a także Ktośtam. - Może raczej Drago Malgnoy i Wrogowie Muzyki? - Jasne, jak sobie chcesz. Co za ego, pomyślała. Prawie tak wielkie, jak u Barryego. Drago zastanawiał się sekundę. - Nie — mruknął w końcu. — Po prostu będziemy grać cały wieczór. - Dobra - odparła Herbina. - Wtedy j ednak będę musiała poinformować „Fajt", że masz półcalowego malucha*. Drago zbladł jak prześcieradło, a nawet zwymiotował lekko w usta. - Nie odważysz się. - Odważę. - Ale to kłamstwo! 1,27 cm. 186 — Na szczęście nigdy się o tym nie przekonam. I co ty na to? Drago stargował sumę do stu galonów. Naprawdę chciała ściągnąć Beatlesów — także po to, by Drago wypadł jeszcze gorzej — i uznała, że hamburska wersja nada się w sam raz. Zmusiła także Drąga do podpisania dokumentów otrzymanych od człowieka z agencji. Uwalniały one agencję od odpowiedzialności w razie jakichkolwiek uszkodzeń sceny, baru, klubu bądź otoczenia, obrażeń osobistych odniesionych przez wykonawców, widownię bądź personel, jakichkolwiek procesów w rezultacie nieprzyzwoitego zachowania, spożycia narkotyków bądź nadmiernego zapału ekipy. Dokument liczył sobie dziesięć stron drobnym drukiem, lecz Herbina nie przejmowała się. Pięć razy oglądała Noc po ciężkim dniu. Co mogło pójść nie tak? Drago Malgnoy stał przy mikrofonie, widząc przed sobą morze obojętnych bądź wrogich twarzy. Pierwszy występ „The S. Meekings Experience", na który składał się trzecioklasista ze Slizgorybu uzbrojony w klarnet, fuzz i sto kilo materiałów pirotechnicznych, wyraźnie się nie spodobał. — Cześć — rzucił Drago. Już ta sylaba ociekała wyniosłą bezczelnością, która sprawiła, że widownia natychmiast zaczęła gryźć mu dłoń. — Nazywamy się Wrogowie Muzyki. Wątłe oklaski zagłuszyła lawina gwizdów. — My jesteśmy wrogami was! — krzyknął ktoś. — Dzięki — odparł Drago. Nagły wybuch ostrych zakłóceń sprawił, że zgubił wątek; widownia zaczęła krzyczeć 187 z bólu. - Uch, nasza pierwsza płyta Nie umiemy grać, wyprodukowana przez profesora Snajpera, jest dostępna w sklepiku Ślizgorybu. - Była do dupy - wrzasnął ktoś inny i słowa te natychmiast przerodziły się w zaśpiew. — Była do dupy, była do dupy! Obojętność bądź upór sprawiły, że Drago parł dalej. — Dzięki — rzekł. - Teraz chcielibyśmy zaśpiewać piosenkę, którą napisał dla mnie mój tato: Wkrótce dojdzie do czystki. Wrogom Muzyki nie udało się tym razem zniszczyć swych instrumentów. Nim zdążyli odśpiewać drugą zwrotkę trzeciej piosenki, musieli zniknąć ze sceny, przegnani przez grupkę zdeterminowanych widzów uzbrojonych w widły i pochodnie. Dziesięć minut później Drago siedział w kącie, gasząc papierosy na Pańci Parkinson. Ubrani w skóry Beatlesi grali właśnie mało znaną balladę. Jeden z nich założył sobie na głowę deskę klozetową. - Boże, co za przesłodzony szajs - warczał Drago. - Pańcia, jeśli nie przestaniesz się ruszać, ja przestanę na tobie petować. — Przepraszam D-D-Draguś - odparła Pańcia. - O, P-P--Paul chyba na mnie spojrzał! Piosenka dobiegła końca i przemówił George: — Nasz następny utwór nosi tytuł Besame Mucho... - Co po hiszpańsku znaczy „nie mam na sobie majtek" wtrącił Lennon. Paul zaczął śpiewać, a Pańcia rozpływać się w zachwytach. 188 - Boże, ale mnie brzydzisz. — Znudzony Drago machnął różdżką i piosenka się zmieniła. Ze wzmacniaczy ryknął awangardowy montaż Revolu-tion 9. To wzbudziło jakąś reakcję. Zespół, już i tak naćpa-ny amfetaminą, zaczął przyglądać się swym instrumentom, jakby ich zdradziły, majstrować przy gałkach i szarpać kable. Widzowie przestali tańczyć i zaczęli gwizdać. Ktoś obrzucił zespół świątecznymi ciasteczkami; jedno z nich trafiło w George'a i ów rzut stał się sygnałem do otwartej bitwy, w której Beatlesi tłukli uczniów, a uczniowie Beatlesów. W sali obok Herbina pozostawała w błogiej nieświadomości. Wiedziona zapałem, przemyciła do szkoły Cmok--Grog i dolała go do ponczu. Toteż teraz miała przed sobą zbiorową orgię pocałunków, niemającą sobie równych od czasów starożytnego Rzymu*. Przerywana długimi cmoknięciami rozmowa z Victorem zeszła właśnie na temat nagiego portretu i Herbina, zaciekła patronka sztuki, odkryła, że nawet się jej podoba ten pomysł. Ich namiętne tete-a-tete zakłócił dopiero pchnięty przez Lennona uczeń, który przeleciał przez drzwi. Herbina uwolniła się z objęć Victora i pobiegła do Wielkiej Sali, gdzie właśnie trwała zacięta potyczka. W powietrzu fruwały pięści i zaklęcia**. * Ktoś powinien uprzedzić babcię! ** Nikt — nawet sam zespół — o tym nie wiedział, lecz odwiedziny w Hokpoku miały ogromny wpływ na historię Beatlesów. W czasie bójki szóstoroczniak z Pufpifpafu zamienił perkusistę Pete'a Besta w borsuka. Siostra Pommefritte potrzebowała kilkunastu miesięcy, by odwrócić działanie kiepskiego, nielegalnego zaklęcia. Bubeldor poszukał ochotnika, który przez ten czas 189 - Proszę, nie róbcie krzywdy zespołowi! - wykrzyknęła Herbina poprzez starożytny system nagłaśniający. - Wpłaciłam kaucję. Niestety, jej wysiłki zdały się na nic i w końcu musiała odszukać panią McGoogle. — Jakim cudem do tego stopnia straciłaś panowanie nad wszystkim? - spytała ostro nauczycielka. - Czemu nie oglądałaś występu? Gdzie byłaś? Herbina zarumieniła się. — Mogłam się domyślić - warknęła zgorzkniała stara panna. — Oczekiwałam po tobie czegoś lepszego. Podczas gdy Herbina płakała żałośnie, McGoogle wezwała policję. Wkrótce oddział sił porządkowych Hogs-biede, odziany w magiczne pancerze przeciwzamieszkowe, przygalopował na testralach. Za pomocą magicznych pałek zaprowadzili porządek, nim doszło do poważniejszych uszkodzeń. - Uważajcie! - krzyknął do gliniarzy Cyryl Bradpitton. -Wasze cholerne testrale obgryzają boazerię! Stój, Herbino, zaraz wdepniesz w testralowe łajno! Spóźnił się jednak z ostrzeżeniem i Herbina odkryła, że jej lewa stopa aż po kostkę zanurzyła się w niewidzialnym gnoju. A choć testrale i ich odchody pozostawały niewidzialne dla kogoś, kto nie oglądał na własne oczy śmierci - zająłby miejsce Besta w zespole. Wybrano piątoklasistę z Pufpif-pafu, Starkeya. Dyrektor wybrał mu pseudonim z westernowego pisemka porno i w ten sposób narodził się „Ringo Starr". Pozostali tak go polubili, że został. Prawdziwy pech dla Pete'a Besta, ale przynajmniej nie pozostał na stałe borsukiem. 190 albo przynajmniej bardzo kiepskiego filmu — wciąż pozostawała kwestia zapachu. To okropne, pomyślała Herbina. Śmierdzę, nic mi nie wychodzi, a dyrektorka mojego Domu mnie nienawidzi. Przynajmniej jednak mam Victora. W tym momencie ujrzała, jak Victor obmacuje jedną z puszczalskich z Rover-touru. - Uch, Herbino, nje jes tak, jak myszlisz - powiedział szybko. - Mogę fszyszko wyjasznić. Pszyglądałem się jej tylko z bardzo bliszka. Herbinie na moment odjęło mowę. -Ty... ty... Twoje rysunki są seksistowskie! — wrzasnęła i wybiegła z sali. To był najgorszy wieczór w jej życiu. Płacząc rzewnie, wbiegła na górę. Czuła się zdradzona. Victor okazał się zwykłym psem, jak Barry - i Lon! Naprawdę go lubiła, ale dla niego była tylko obiektem seksualnym, nikim niezastąpionym. Całe życie starała się być dobrym człowiekiem, robić to co należy. I oto, jak jej odpłacono. No dobra, pomyślała Herbina przez łzy. Jeśli tak chcą z nią grać, to ona też zagra. I wygra. W ten sposób narodziła się bezlitosna łamaczka serc, seksualna libertynka Herbina Gringor. Na górze Barry - przynajmniej na razie - spędzał czas znacznie przyjemniej. Wykorzystał zamieszki, by wywabić Beę z Wielkiej Sali do swej sypialni. Nie po raz pierwszy podziękował Bogu za sławę, dzięki której dostał samodzielny pokój. 191 — Na pewno możemy to zrobić? - spytała z obawą Bea. -Tu, na górze, nikogo nie ma. - O tak. — Barry starał się mówić przekonująco. — To niedaleko. Dotarli do drzwi. Na wiszącej na nich ścieralnej tablicy widniał napis: „Beo: nieważne, co powie ci Barry, nie wchodź tam!!! Herbina". A pod nim dopisane świeżym tuszem: „A zresztą do diabła z tym! Herb". Barry starł szybko tablicę ręką; na jego dłoni pozostała czarna smuga. Lecz Bea zdążyła przeczytać. — Cała Herbina - mruknął. - Zawsze żartuje. - No, nie wiem, Barry. -W głosie Bei dźwięczało szczere powątpiewanie. — Może to nie najlepszy pomysł? - Daj spokój, Beo. Lubisz mnie przecież, prawda? -Tak, ale... - Poza tym posłuchaj, co się dzieje na dole. - Słyszeli trzask pękających mebli, świst przelatujących zaklęć i przekleństwa George'a Harrisona. - Nie chcesz chyba, żeby zniszczyli ci nową sukienkę? - Barry gorączkowo szukał argumentów, domagały się tego jego hormony. — Zawsze możemy zejść na dół, gdy wszystko się uspokoi. Otworzył drzwi i jego twarz owionął smród skwaśniałego potu. Może to faktycznie nie najlepszy pomysł, pomyślał. — Oczywiście, jeśli naprawdę chcesz zejść na dół... -W tym momencie ich uszu dobiegły wrzaski, zwiastujące nadciągnięcie policji konnej. — A co mi tam, do diabła. - Bea weszła do środka. Barry pstryknął palcami i kilkanaście unoszących się w powietrzu świec rozbłysło nagle. To był pomysł Herbiny. „Nie tylko są romantyczne" — oznajmiła — „ale pomogą ukryć 192 w cieniu twój okropny pokój". Pokój Barry'ego faktycznie był okropny - nie sam w sobie, lecz z powodu stanu, w jakim się znalazł. Skrzaty domowe kategorycznie odmawiały przekraczania jego progu, nazywając go bagnem. Wszędzie wokół leżały kolorowe pisma, gazety i przeterminowane rachunki, rozrzucane i szarpane na strzępy przez Hybrydę. Co do sowy Barryego, to zadomowiła się w jednym z kątów i wypełniła go starymi piórami i niedopałkami wyłowionymi z rynsztoka (Hybryda traktowała produkty tytoniowe tak, jak sokół zdobycz — wielu Hokpokczyków przeżyło błyskawiczny sowi atak, a ich papierosy padły łupem jej zachłannych szponów). Stosy brudnych ubrań — w tym bielizny - leżały na ziemi tak długo, że zaczynały fermentować. Puste opakowania i resztki żywności stały się bogatą pożywką dla najróżniejszych bakterii. Krótko mówiąc, był to standardowy pokój nastolatka. - Usiądź - zaproponował Barry. Bea zawahała się. Na każdej powierzchni poziomej coś leżało. - O, przepraszam, pozwól. - Barry szybko zrzucił z łóżka szaty do quitkitu. Ciskając je w kąt, poczuł świeżą falę zapachu. Upłynęło już cztery i pół sezonu, a ów szlachetny strój ani razu jeszcze nie zetknął się z wodą ani mydłem. - Dzięki. — Bea przysiadła na skraju łóżka. - No i tak. - Barry usiadł obok niej. - No i tak - powtórzyła. Wpatrywali się w siebie, aż w końcu cisza stała się nie do zniesienia. Barry próbował coś powiedzieć, lecz głos mu się załamał. Za drugim razem zdołał wykrztusić: 193 - Mógłbym cię pocałować? — No dobrze, jeśli to dla ciebie takie ważne. Barry rzucił się na nią. Nieco zaniepokojona Bea przesunęła się i usta chłopaka trafiły w jej prawe nozdrze. — Ups. - Nie wiedział co powiedzieć. - Przepraszam, nie chciałem. - Nic nie szkodzi - odparła. - To ja się poruszyłam. Moglibyśmy spróbować bez rozpędzania się do prędkości światła? Barry'ego aż skręcało ze wstydu. -Tak, jasne, przepraszam. Nie chciałem, przepraszam. Spróbowali ponownie, tym razem z powodzeniem. Barry zauważył, że lekko smakowała mięsem. Zawsze lubił mięso, teraz jednak polubił je jeszcze bardziej. Po jakiejś półgodzinie Bea cofnęła się. — Zaczynają mnie boleć wargi — oznajmiła. - Moglibyśmy na trochę przestać? — Dobra - odparł Barry. - Czy coś robię nie tak? — Sama nie wiem. Nie jestem specjalistką w tej dziedzinie. — Chyba masz spuchniętą wargę - zauważył Barry. — Masz tu może lusterko? -Nie. — Naprawdę, Barry, mieszkasz jak pieprzony jaskiniowiec. Wiedziałeś o tym? — Mogę rozpalić ogień - rzekł zawstydzony Barry, próbując zademonstrować swoją użyteczność. - Na dworze jest zimno. Mogłabyś wystawić głowę za okno, to pomogłoby na opuchliznę. Bea ostrożnie obmacywała wargi, krzywiąc się lekko. — Udam, że tego nie słyszałam. 194 Barry stwierdził, że nie idzie mu najlepiej. Było znacznie łatwiej, gdy dawał Doris syfka i miał z głowy wszelką gadaninę. Im bardziej kogoś lubił, tym trudniejsze stawały się te sprawy. I nagle przyszedł mu do głowy pomysł. - Hej, mam dla ciebie jeszcze jeden prezent - oznajmił z dumą. - Naprawdę? - Bea uśmiechnęła się. - Barry, nie trzeba było. - Odsuń się trochę — poprosił Barry. — Po prostu zepchnij pisma z łóżka. Bea uniosła egzemplarz „Magika". - Nie mów. Prenumerata? - Nie, coś znacznie lepszego. — Barry rozpiął odświętną szatę, wyciągnął ze spodni koszulę i zaczął odpinać guziki. Beę znowu ogarnął niepokój. - Barry, nie podoba mi się to, do czego to zmierza. Nie znam cię aż tak dobrze. - Co? — spytał Barry. - O, nie, przepraszam, to nie tak. To znaczy, nie chodzi o to, że nie chcę, ale nie będę tego robił. Rozumiesz? To znaczy owszem, ale nie... Och, do diabła, po prostu zobacz. Uniósł koszulę. Mniej więcej w okolicy serca na jego piersi widniało wypisane krzywo słowo „Bea". - O mój Boże. - Bea zaśmiała się z lekką zgrozą. — To chyba nie na stałe? Barry nie potrafił stwierdzić, jakiej odpowiedzi oczekuje, toteż zdecydował się na prawdę. - Nie, zrobiłem to dziś po południu za pomocą markera i lusterka. Bardzo się denerwowałem i chciałem się czymś zająć. 195 -Widzę. - W każdym razie, Beo, chciałem ci tylko powiedzieć, że naprawdę cię lubię. — Ja też cię lubię, Barry — mruknęła Bea. - No wiesz, jesteś taka zabawna i bystra, i ładna, i... -Barry zaczął wpychać do spodni koszulę. - I mnóstwo innych rzeczy, których w tej chwili nie pamiętam, ale cały czas myślę o nich, kiedy nie ma cię przy mnie. - Rozpiął pasek, by dokładnie schować koszulę: — Dziwnie wyglądasz, Beo. Dobrze się czujesz? Nagle pokój napełnił ogłuszający ryk syreny, wylewający się z ust Bei. Barry natychmiast zasłonił dłońmi uszy, potem jednak musiał je oderwać, by spróbować zamknąć jej usta. Zastygły sztywno otwarte. Po jej oczach widział, że dziewczyna nie ma pojęcia, co się dzieje, i umiera ze strachu. Usiłował zagłuszyć dźwięk ręcznikiem, ale to też nic nie dało — Bea by się udusiła. Poduszka wydała mu się jeszcze gorsza. - Chwileczkę, Beo, nie bój się, zaraz coś wymyślę! Najwyraźniej włączył się alarm pettingowy, ale to by znaczyło, że... Z drugiej strony ktoś zaczął tłuc pięściami w drzwi. - Otwieraj! -wrzasnął Bubeldor. - Pakuj manatki, zboku! Drzwi zadrżały w zawiasach; Bubeldor ryknął z bólu. — Niech ktoś tu ściągnie Hamgryza — warknął stary dyrektor. — Może na nie chuchnie. Barry gorączkowo wyszarpnął zza pasa różdżkę. — Beo, nie ruszaj się. Wszystko będzie dobrze. Cofnę cię o trzy minuty - oznajmił. - Postaraj się tylko nie krzyczeć, bo muszę się skupić. 196 Czy dobrze zapamiętał zaklęcie? Miał szczerą nadzieję, że tak. Jeden pomruk i machnięcie później... Drzwi ustąpiły. Do środka wpadł Hamgryz, masując obolałe ramię. -To już koniec, Trotter - oznajmił tryumfalnie Bubel-dor i zatrzymał się gwałtownie. W pokoju nie było nikogo prócz Barry'ego. Czy dobrze zapamiętał zaklęcie? Miał szczerą nadzieję, że tak. Jeden pomruk i machnięcie później... Drzwi ustąpiły. Do środka wpadł Hamgryz, masując obolałe ramię. -To już koniec, Trotter - oznajmił tryumfalnie Bubel-dor i zatrzymał się gwałtownie. W pokoju nie było nikogo prócz Barryego. ROZDZIAŁU HlCDJ Hit BIEGAJ Z RÓM%\ ...I się zbudzisz. Jak się czujesz? - Co się z nią stało? - Barry usiadł gwałtownie. -Z kim? - Z Beą, idioto! Gdzie się podziała? - spytał niecierpliwie Barry. - Zniknęła, musiałem źle rzucić zaklęcie. - Może, zamiast ją cofnąć, rzuciłeś zaklęcie Naprzód. To całkiem możliwe, mnie też się to zdarzyło. - Nie! - zaprotestował Barry. - Wówczas coś by zostało, kości, proch, cokolwiek. A nie było nic. - Może zanadto się cofnęła? - podsunął Ritalin. - Może zaklęcie odmłodziło ją poza dzień urodzin? - To nie brzmi zbyt dobrze. - I słusznie, ludzkie ciało nie jest w stanie znieść podobnego napięcia, zaczyna się gubić. A gdy ciało zanadto się gubi, po prostu się wyłącza. - O mój Boże - jęknął Barry. - Zabiłem ją! - Całkiem możliwe. Jak się z tym czujesz? Wstrząśnięty Barry nadal mówił bardzo szybko: 198 - Nie chciałem jej zabić, to się stało przypadkiem. Czemu wcześniej tego nie pamiętałem? Zupełnie jakbym postarał się zapomnieć, gdy tylko się zorientowałem, co się stało. -To zrozumiałe. Na twoim miejscu miałbym okropne wyrzuty sumienia - powiedział doktor. - Oczywiście to tylko ja. Przez długą chwilę Barry milczał. W końcu Ritalin odchrząknął nerwowo. - Wiesz chyba, że czas ucieka? Barry go nie słuchał. Uniósł wzrok i spojrzał na lekarza. - Myślisz, że to dlatego nie mogę dorosnąć? - Owszem, tak sądzę - odparł Ritalin. -1 co więcej, myślę, że wiem, co musisz zrobić. Nie sądzę, byś ją zabił, Barry... Barry rozpromienił się. -Nie? - To znaczy, równie dobrze mogłaby nie żyć... Barry znów posmutniał. - Przypuszczam, że posłałeś ją w zaświaty. No wiesz, życie po życiu. - Coś takiego jak niebo? - Nie wiem - przyznał Ritalin. - Ja sam nigdy nie umarłem. Ale musisz znaleźć ją w zaświatach. Albo przedświa-tach, choć uważam, że łączą się ze sobą. Musisz przenieść się do zaświatów, znaleźć ją i wszystko wyprostować. Sprowadzić ją z powrotem. - Ale jak mam to zrobić? -1 znów, to tylko teoria, ale uważam, że musiałbyś wyki-tować. - Ritalin wypowiedział te słowa takim tonem, jakby mówił o najnaturalniejszej rzeczy pod słońcem. 199 - Co? Teraz? Ritalin zastanowił się. - Raczej w przeszłości. - Nic z tego nie rozumiem - przyznał Barry. - Postaraj się odprężyć. To proste. Cofniemy cię do ostatniego epizodu. Potem, gdy Bea zniknie, ty także musisz umrzeć — podążyć za nią. - Zaczekaj! - zaprotestował Barry. - Czy jeśli umrę w stanie hipnozy, to w prawdziwym życiu też będę martwy? - Nie, nie, nie. - Doktor Ritalin zachichotał cicho. - Nie bardziej, niż gdybyś umarł we śnie. - No tak - mruknął Barry. - I co potem? Jak niby ją znajdę, nie mówiąc już o sprowadzeniu tutaj? -Tu mnie masz - przyznał doktor. - Wiem tylko, że w jakiś sposób musisz przejść na drugą stronę. Potem zostaniesz sam. - Herbinie to się nie spodoba. Ostatecznie Bea to moja była. - Właściwie to nawet nie tyle - przypomniał Ritalin. -Te parę pocałunków... - Zamknij się - warknął Barry z urażoną dumą. - To na pewno jedyny sposób? - Tak sądzę, ale pamiętaj, że jestem przeraźliwie niekompetentny - przypomniał Ritalin. - Barry, po wszystkich naszych sesjach, wszystkim, co przeżyłeś i co widziałem, myślę, że musisz odnaleźć Beę, swą pierwszą miłość. - Ale tak naprawdę nie była moją pierwszą miłością -wtrącił Barry. - Dziewczyną owszem, miłością nie. Może gdyby to trwało dłużej, ale tak... Przecież prawie się nie spotykaliśmy. 200 - No dobra, dobra. Co, niby bawisz się w prawnika? Gdy tylko w książce pojawia się napięcie dramatyczne, zaraz je rujnujesz. - Przepraszam, już się zamykam - powiedział pokornie Barry. - Ona jest kluczem, który uwolni cię z zastoju czasowego. Siły pozostające poza twoją kontrolą - Bóg, twoja własna podświadomość, autor - uwięziły cię w czasie za karę za to, co zrobiłeś tej biedaczce. Pozostaniesz młody, dopóki nie wrócisz tam i wszystkiego nie naprawisz. Według mojej profesjonalnej opinii, a wiedz, że nie wygłaszam ich często, jedynym sposobem, by wyzdrowieć, jest popełnienie samobójstwa. Barry Trotterze, musisz umrzeć. - Mógłbym się zwrócić o dodatkowe konsultacje? - spytał Barry. - Żartowałem. Uśpij mnie i bierzmy się do roboty. Po chwili Barry był już z powrotem w swej sypialni. W miejscu, w którym siedziała Bea, pozostała tylko kupka ubrań. Zwabieni alarmem ludzie wciąż dobijali się do drzwi. - Wpuść mnie, Trotter! - zawołał Bubeldor. - Wiem, że masz tam dziewczynę. - Nie mam! - odkrzyknął Barry. - Zostałem gejem! Odpowiedziała mu cisza. - A zatem masz tam chłopaka. Nieważne, wpuść mnie. Niech wszyscy zejdą Hamgryzowi z drogi. Barry nie miał zbyt wiele czasu. Gdyby zastali go z ubraniem Bei, czekałoby go co najmniej godzinne przesłuchanie. 201 Do tego czasu Bea zniknęłaby bez śladu. Musiał umrzeć, i to szybko. - Jesteś tu, Terry? - Zajrzał pod łóżko. Na podłodze leżał liścik. Zmęczyło mnie czekanie. Zabiję Cię jutro, L. V. - Świetnie. Kiedy raz go potrzebuję... - Barry urwał, kombinując gorączkowo. Rozejrzał się nerwowo, poszukując jakiejkolwiek metody samozniszczenia. Musiała być szybka i bezbłędna. Nie chciał ocknąć się za dwa dni w infirmerii, oszołomiony i wkurzony, szepcząc jakieś bzdury wyjaśniające obecność ubrahia Bei. Wówczas wciąż by żył, a wszyscy uważaliby go za transwestytę. Chwileczkę, czy Sknerus nie powtarzał mu w dzieciństwie, żeby nigdy nie biegał z różdżką? Wyciągnął ją z kieszeni i zaczął biec, zataczając koła, coraz szybciej i szybciej, trzymając różdżkę w prawej dłoni i czekając, aż wydarzy się coś śmiercionośnego. - On, ona czy ono Trotter, to nie ma znaczenia. Możesz zacząć pakować manatki. - W głosie dyrektora dźwięczała wyraźna tryumfalna nuta. Barry przyspieszył kroku. Czuł się strasznie głupio. Drzwi eksplodowały i do środka wpadł Hamgryz, masując ramię. Bubełdor stąpał tuż za nim. Za ich plecami dreptał Colin Cryptic, wydawca „Harców hokpockich". - Uśmiech, Barry! - Colin pstryknął zdjęcie. Wywalenie Barry'ego byłoby największą historią wszech czasów. - Hę? - Zdezorientowany fleszem aparatu Colina Barry potknął się o dywan i poleciał naprzód. 202 Super, pomyślał w ostatnim ułamku sekundy. Jeszcze wybiję sobie oko. W istocie zdarzyło się coś znacznie "gorszego (czy też w tym przypadku nieskończenie lepszego) - gdy Barry wylądował na podłodze, różdżka nie tylko przebiła mu prawe oko, ale weszła głębiej, do mózgu, zabijając go na miejscu. - Cryptic, rób dalej zdjęcia! - polecił Bubeldor, gdy zobaczył leżącego bez ruchu Barry'ego. - Zyskami podzielimy się po połowie. Tymczasem w gabinecie doktora Ritalina Barry leżał bez ruchu na kozetce. Opisawszy wbijającą się w mózg różdżkę, jego głos ucichł, oddech stawał się coraz płytszy, aż w końcu całkowicie ustał. - Barry, co teraz widzisz? - spytał doktor Ritalin. Nie uzyskał odpowiedzi. - Barry, czy ty nie żyjesz? Odpowiedź nadal nie padła. Doktor Ritalin pochylił się, próbując usłyszeć oddech. Nic. Z uśmiechem chwycił prawy przegub Barry'ego i pomacał. Nie wyczuł pulsu. Doktor zerwał się z miejsca i zaczął tańczyć po zagraconym gabinecie, odrzucając na bok kopniakami książki i papiery. - Nie żyje! Nie żyje! Wreszcie go zabiłem! Będę bogaty! Albo, ściślej mówiąc, bogatszy - wyśpiewywał doktor Ritalin naprędce wymyśloną melodię. - Najpierw pamiątkowe pisma, potem limitowane edycje książek, a potem podkoszulki / talerze, i Bóg jeden wie co jeszcze! Zarobię miliardy! Barry Trotter w końcu zginął. I kto się z tego cieszy? Ja! Ja! Ritalin chwycił różdżkę, wycelował we własną głowę i wymamrotał inkantację. Powoli jego rysy rozpłynęły się i ułożyły jak należy. Pośrodku pokoju stał odziany w galowy mundur lord Yielokont. ROZDZIAŁ 12 n TfioTTtB WAlt 34 mtktu niKo Mimo usilnych starań dyrektora, by świętować okazję w ciszy i spokoju, pogrzeb Barry'ego zamienił się w niewiarygodny cyrk. Całą szkołę obwieszono czarnymi flagami, nietoperze latały swobodnie, a duchy zakładały się, czy Barry się zjawi. - Oczywiście, że będzie straszył w szkole - oznajmił pewnego wieczoru przy kolacji Ledwie Bezmózgi Bili. - Na górze go nie przyjmą, a nawet Hokpok jest lepszy niż to, co czeka na dole. Nim ciało zdążyło ostygnąć, Bubeldor zmusił Colina Cryptica do zmontowania kosztującego pięć syfków wydania pamiątkowego „Harców", które podwładni Vie-lokonta rozprowadzili po całym świecie. Oprócz idiotycznych artykułów, takich jak: „Trotter poświęcał wiele czasu nauce i pomocy potrzebującym", oraz łamigłówki, odpowiedź której stanowiły krwawe szczegóły śmierci Barry'ego, w gazetce umieszczono plan szkoły i rozpiskę wydarzeń towarzyszących pogrzebowi. W oczekiwaniu 205 tytanicznego natarcia fanów izba handlowa w Hogsbiede ogłosiła plan parady. — Coś gustownego i spokojnego - powiedział burmistrz Hogsbiede. - Jak karnawał w Rio. Podczas gdy wśród szkockich wzgórz rozbrzmiewały echa krzyków towarzyszących tysiącom woskowań okolic bikini, lord Vielokont pracował niestrudzenie, rozpalony chciwością. Najpierw zamienił Magiczny Autobus w wahadłowiec do i z Londynu. Następnie rozstawił na terenie szkoły setki kramów naciągających gości. Pogrążeni w żałobie fani mogli złagodzić smutek, kupując dosłownie wszystko - od pamiątkowych kieliszków po „autentyczne drzazgi z Różdżki Śmierci". Bubeldor z pewną obawą myślał o zbliżającym się wielkim dniu. Lękał się, że maska smutku pęknie na oczach całego świata, ujawniając przepełniającą go szaleńczą radość. Wciąż próbując walczyć, wydał oświadczenie: „Jak wszystkim wiadomo, Barry był człowiekiem bardzo nieśmiałym i nade wszystko cenił sobie swoją prywatność. Proszę zatem, do cholery, trzymajcie się stąd jak najdalej". Nikt nie posłuchał i w wyznaczonym dniu ponad ćwierć miliona fanów Trottera przebiegło truchtem przez Wielką Salę, okrążając zwłoki. Ułożono je w szklanej trumnie niczym dyktatora bądź świętego. Bubeldor oszczędził wszelkich starań, by Barry wyglądał jak najlepiej. Twarz młodego czarodzieja wciąż wykrzywiał grymas zaskoczenia, usta układały się w słowa „o, kurna", a Różdżka Śmierci nadal sterczała dumnie z jego oczodołu. (W żałosnej próbie ostatniego przyozdobienia przyjaciela Herbina wydziergała niewielki proporczyk i powiesiła go 206 na jej koniuszku*). Mniej więcej co tysięczny fan bądź fanka rzucali się z rozdzierającym płaczem na katafalk, wykrzykując histerycznie, że Barry przyrzekł, iż się pobiorą - przed lub po spłodzeniu dziecka. Po kilku godzinach wszyscy zrozumieli, że cała konstrukcja dłużej nie wytrzyma. Żeby nie pękła niczym zgniłe jajo — cuchnąc równie mocno — otoczono ją aksamitnym sznurem. Obok trumny pełnił straż Hamgryz. - Hej, bucu! - warknął Hamgryz do krótko ostrzyżonego chłopca, który, unosząc marker, skradał się w stronę trumny z wyraźnie nieczystymi zamiarami. — Ni rysuj na tym. Winkszych niż ty jadam na podw'czorek. - Odpieprz się. - Chłopak pokazał mu język. Hamgryz postąpił krok ku niemu. Chłopiec krzyknął i uciekł. Rozmowa ta nie sprawiła Hamgryzowi najmniejszej przyjemności - miał okropnego kaca. - Czy ma tu kto co do picia? - spytał, zwracając się do tłumu. Wielu ludzi odpowiedziało potakująco. Hamgryz wypił wszystko i zwymiotował głośno. - To pewnie z żalu — rzekł jeden fan do drugiego. Barry nie oglądał owego pośmiertnego pandemonium. Był... Cóż, za chwilę dokładnie opiszemy, gdzie właściwie * Widniejące na nim małe, kanciaste litery układały się w napis BRAKUJE NAM CIEBIE. 207 był. Ale jedno możemy powiedzieć od razu: nie był sam. Każdego dnia umiera wielu ludzi. W istocie w zaświatach do Barryego dołączył nie kto inny, jak jego kumpel Lonald Gwizzley. Oto, jak do tego doszło. Kilka dni przed pogrzebem Bubeldor rozpoczął systematyczne przeszukiwanie wszystkich rzeczy Barryego. - Chryste, po to właśnie stworzono Allegoro - mruknął. - Przestań płakać, Gringor. Tam, gdzie poszedł, nie będzie potrzebował galonów. - Ale... czy przynajmniej nie moglibyśmy za te pieniądze ustanowić jakiejś nagrody czy czegoś w tym stylu? - wychli-pała Herbina. - Dla kogo? Największego fiuta? - Skrzat domowy usiłował zwrócić na siebie uwagę Bubeldora. — Pewnie, że możecie zabrać ciało. Wykorzystując fakt, że dyrektora oślepiła chciwość, a Her-binę żal, Lon wałęsał się swobodnie po pokoju Barry'ego. - Lon, nie liż plamy krwi - upomniała go Herbina. -To świętokradztwo. Tak jak trzylatek potrafi natychmiast odnaleźć wszystkie elektryczne gniazdka w pokoju, Lon błyskawicznie wywęszył czekoladową różdżkę, którą podarowała Barry'emu na Gwiazdkę Bea. Po paru minutach chłopiec-pies zjadł tyle czekolady, że zabiła ona psią część jego ciała. Na nieszczęście dla Łona był to jego mózg*. * Kiedy ktoś pytał o Łona, Bubeldor mówił, że „wysłał go do szkoły na wsi, gdzie może bawić się z innymi chłopcami-psami i jest bardzo szczęśliwy". 208 Towarzystwo przyjaciela w zaświatach niezwykle pocieszało Barry'ego, podobnie jak perspektywa opuszczenia reszty piątego roku, a zwłaszcza egzaminów ABW. Owszem, w swym życiu niewątpliwie zgromadził mnóstwo Bezużytecznej Wiedzy, prawdziwą Akumulację, ale żaden test nie dotyczyłby szczegółów kariery Vojny Totalnej Agresji. A przystąpienie do CEZ-u - Czarodziejskich Egzaminów Zawodowych - stanowiłoby prawdziwą hańbę. Zatem śmierć całkiem mu odpowiadała. Kilka tygodni przed śmiercią, zabijając czas na zajęciach wróżenia, Barry namalował na końcu różdżki małą, uśmiechniętą buźkę. I buźka ta stała się ostatnią rzeczą jaką zobaczył za życia. Maleńka i wyszczerzona, stłukła mu okulary i zawarła bliską przyjaźń z prawym okiem. A potem wszystko pociemniało. Unosił się w ciemności, wokół grała kiczowata muzyka, numery takie, jak temat z Summer Place i GirlFrom Ipane-ma. Barry odkrył, że potrafi kontrolować ich tempo umysłem, czy też tym, co służyło mu za umysł po śmierci. Po przerwie, której długości nie potrafił ocenić, pojawił się obraz. Dwóch absurdalnie nieznanych aktorów żartowało i przekomarzało się. - Teraz, kiedy wkraczasz w zaświaty - powiedział blondyn - zachowuj się uprzejmie, nie zapomnij wyłączyć komórki i nie rozmawiaj w trakcie projekcji. -Właśnie - dodał brunet z fałszywie dobrodusznym uśmiechem. - Uwierz słowu dwóch facetów z czyśćca. 209 Towarzystwo przyjaciela w zaświatach niezwykle pocieszało Barryego, podobnie jak perspektywa opuszczenia reszty piątego roku, a zwłaszcza egzaminów ABW. Owszem, w swym życiu niewątpliwie zgromadził mnóstwo Bezużytecznej Wiedzy, prawdziwą Akumulację, ale żaden test nie dotyczyłby szczegółów kariery Vojny Totalnej Agresji. A przystąpienie do CEZ-u - Czarodziejskich Egzaminów Zawodowych - stanowiłoby prawdziwą hańbę. Zatem śmierć całkiem mu odpowiadała. Kilka tygodni przed śmiercią, zabijając czas na zajęciach wróżenia, Barry namalował na końcu różdżki małą, uśmiechniętą buźkę. I buźka ta stała się ostatnią rzeczą jaką zobaczył za życia. Maleńka i wyszczerzona, stłukła mu okulary i zawarła bliską przyjaźń z prawym okiem. A potem wszystko pociemniało. Unosił się w ciemności, wokół grała kiczowata muzyka, numery takie, jak temat z Summer Place i GirlFrom Ipane-ma. Barry odkrył, że potrafi kontrolować ich tempo umysłem, czy też tym, co służyło mu za umysł po śmierci. Po przerwie, której długości nie potrafił ocenić, pojawił się obraz. Dwóch absurdalnie nieznanych aktorów żartowało i przekomarzało się. - Teraz, kiedy wkraczasz w zaświaty - powiedział blondyn - zachowuj się uprzejmie, nie zapomnij wyłączyć komórki i nie rozmawiaj w trakcie projekcji. -Właśnie - dodał brunet z fałszywie dobrodusznym uśmiechem. - Uwierz słowu dwóch facetów z czyśćca. 209 - Ściślej z Los Angeles - wtrącił blondyn, mrugając porozumiewawczo. — Gęba na kłódkę, uprzejmość jest w cenie - zakończyli chórem i odeszli w nicość. Następnie wyemitowano krótki film, w którym odtworzono wszystkie wydarzenia z życia Barry'ego. Grający go aktor cały czas się pocił i co chwila mylił. — Buu, znikaj z ekranu, parowo! — rzucił Barry. Głośne zachowanie w kinie stanowiło dla niego dumną tradycję. - Cii - syknął ktoś. Kto to był? Kto oglądał jego życie? Barry rozejrzał się, lecz w ciemności nie dostrzegł nikogo, toteż patrzył dalej. Jedyną pociechę stanowił fakt, że dziewczyna grająca Her-binę okazała się jeszcze większą pomyłką. Niech no tylko Herb się dowie, pomyślał Barry, zapominając, gdzie jest. Lon, grany przez wypchanego yorka, miał kilka wspaniałych, komicznych scen. O dziwo, film zmontowano tak, by największym bohaterem uczynić Terry'ego Vielokonta. Dopiero na końcu Barry zrozumiał dlaczego - film wyprodukowała jego firma, Vielokont Enterprices. Gdy kinowa wersja życia Barryego dobiegła końca i rozbłysły światła, Barry odkrył, że siedzi na widowni. Wokół zauważył kilka osób. - Co tu, do diabła, robisz? - spytał głupkowatego faceta jedzącego popcorn. Pośrodku piersi nieznajomego ziała wielka rana, z której od czasu do czasu wypadały ziarna popcornu. Błe, pomyślał Barry. 210 - Lubię oglądać filmy - odparł mężczyzna. - Gdy mój się skończył, po prostu zostałem. - Ja też - dodała siedząca obok kobieta o długich, czarnych włosach. - Wiesz, za każdym razem, kiedy patrzę na twoją pierś, cieszę się, że zażyłam pigułki. - Moja pierś wyglądałaby świetnie, gdybyś w nią nie strzeliła — warknął mężczyzna. - Nie kłóćmy się. To przecież kłótnie doprowadziły nas tutaj. Ten ostatni niezbyt mi się podobał — oznajmiła kobieta. - To byłeś ty? - Tak - odparł Barry. - Szkoda - mruknął facet. - Straszne nudy. -Wszyscy tylko krytykują. — Barry ruszył schodami w górę, sam nie wiedząc dokąd. - Widzisz, on też uważa cię za dupka - powiedziała kobieta. Światła zaczęły przygasać. Barry nie został na następny seans. W momencie, gdy przeszedł przez drzwi na górze, wszystko znów poczerniało. W chwilę (kilka godzin? dni?) później odkrył, że stoi na końcu niewiarygodnie długiej kolejki. To niesprawiedliwe, pomyślał. Czy ci ludzie nie wiedzą, kim jestem? Najwyraźniej nie wiedzieli. Znajdował się w największej sali, jaką zdarzyło mu się oglądać. Przywodziła na myśl olimpijski dworzec kolejowy, ponury, mroczny, pozbawiony ozdóbek. Sufit - jeśli w ogóle istniał jakiś sufit - wznosił się bardzo wysoko, daleko poza zasięgiem słabych świateł pomieszczenia. Całą salę wypełniały pomruki wielkiego tłumu, starającego się 211 zachować ciszę — dziesiątki pokasływań, śmieszków i szeptów zlewających się w jeden cichy dźwięk. Kolejka licząca tysiące ludzi - i będąca jedną z sześciu identycznych kolejek — brała swój początek ze środka sali. Właściwie to ustawienie przywodziło na myśl sześciora-mienną rozgwiazdę. W jej centrum, niewiarygodnie daleko, widniał obiekt przypominający okrągłą, oszkloną budkę. Nad nią wisiał znak, którego Barry nie potrafił odczytać. Będzie musiał podejść bliżej, a sądząc po tempie, w jakim przesuwała się kolejka, stanie się to za parę dni. Zaswędziało go prawe oko. Uniósł rękę, by się podrapać, i natrafił palcami na różdżkę. Bez namysłu chwycił ją i szarpnął. Z cichym mlaśnięciem wysunęła się z oczodołu. Czy to nie powinno boleć? — pomyślał Barry, szukając czegoś, w co mógłby wytrzeć koniec różdżki. W końcu zdecydował się na różową lnianą marynarkę mężczyzny stojącego tuż przed nim. Widniało już na niej kilka przypominających róże ran postrzałowych. Barry widział, jak rany powoli się zamykają. Nagle za plecami Barry'ego pojawiło się kilkanaście nowych osób. Choć kolejka nadal przesuwała się bardzo wolno, fakt, że nie był już ostatni, dodał mu otuchy. Szurając nogami, przesunął się nieco w prawo i spróbował spojrzeć przed siebie. Gdzie właściwie jest? Czemu wszyscy stoją w kolejce? Czy nie mógłby wcisnąć się gdzieś z przodu? -Jeśli to niebo, to jest do dupy - powiedział głośno, głównie do siebie. Mężczyzna w różowej, lnianej marynarce obejrzał się przez ramię. 212 - To nie jest niebo, to tylko odprawa - oznajmił. - Powinieneś posłuchać głośników. Barry przestroił uszy i rzeczywiście, usłyszał miły, urzędowy kobiecy głos, powtarzający nagraną wiadomość: - Witajcie. To jest odprawa. Prosimy zachować cierpliwość i przed podejściem do okienka przygotować dokument tożsamości. Barry pomacał kieszenie w poszukiwaniu portfela - wciąż tkwił na miejscu. - Czemu ta kolejka nie porusza się szybciej? Mężczyzna roześmiał się. - A spieszy ci się gdzieś? Facet zaczynał być irytujący. Barry postanowił napisać mu na marynarce krwią z oka kopnij mnie. Wymagało to pewnej ręki i delikatnego dotyku, miał jednak do dyspozycji mnóstwo czasu. Rozejrzał się, dostrzegł kilkoro niemowląt i pożałował ich. Ku swemu zachwytowi zobaczył także Łona. Przyjaciel z ustami wysmarowanymi czekoladą stał dwie kolejki dalej i bardziej z przodu. Barry postanowił do niego dołączyć. - Do zobaczyska! - rzucił. - Hej! — zaprotestował mężczyzna. - Przepchnięcie się naprzód oznacza dodatkowe pięć lat w czyśćcu, mały. Kiedy Barry podszedł do Łona, stary przyjaciel zaczął skakać wokoło i lizać go po twarzy. - Spokojnie, Łon, ja też się cieszę, że cię widzę. - Barry zwrócił się do gapiących się ludzi: - Po prostu jest podekscytowany. 213 - Barry, Barry, Barry, Barry, Barry - powtarzał Lon. -Tak się cieszę, że cię widzę. Tylko że... -Tylko że co? - spytał Barry. - Obiecaj, że nie będziesz się gniewać. - Obiecuję - skłamał Barry. - Zjadłem twoją czekoladową różdżkę, Barry. - Nic się nie stało Lon, naprawdę... - Właśnie, że się stało, Barry, zrobiłem coś złego. - Lon rozpiął rozporek. - Lon, nie! Nie sikaj po sobie. - Ale ja chcę. Muszę ci pokazać jak bardzo mi przykro. - Może później - podsunął Barry. - To naprawdę nic wielkiego. Lon zamarł. - Na pewno? - Tak, na pewno. Nic się nie stało. - No dobrze. - Lon rozejrzał się szybko. - Barry, gdzie my jesteśmy? - Przy odprawie, cokolwiek to znaczy. - Znów usłyszał głośnik i spytał: - Masz zawieszkę, którą założyła ci siostra Pommefritte? - Tak - powiedział Lon. Widniało na niej jego nazwisko, adres Hokpoku i data ostatniego szczepienia. - To dobrze. Hej, spójrz tylko - Barry wskazał ręką - wygląda tak samo jak w Ministerstwie Magiczności. Podeszli już dość blisko, by się przekonać, że dach oszklonego pawilonu tworzy wspaniała złota fontanna. Strumienie wody tryskały wokół grupy złączonych posągów. Największy, bez wątpienia czarodziej, kopał właśnie w tyłek skrzata domowego, który kopał w tyłek Gumola. 214 - Jaka piękna. - Łonowi zadrżały wargi. - Pamiętasz, jak poszliśmy do ministerstwa, nim jeszcze stałeś się psem? Przykułeś się wtedy do... Lon, zaczekaj... Co ty wyprawiasz? Lon puścił się biegiem w stronę fontanny; Barry, znacznie wolniej, ruszył za nim. - Lon, wracaj! Dopiero, gdy przyjaciel wdrapał się po ścianie pawilonu i wskoczył do wody, Barry zrozumiał, co się święci. Lon chciał przegryźć któryś ze strumieni. - Lon, stój! One nie są żywe! Stracimy miejsce w kolejce! Tłum, wdzięczny za jakąkolwiek rozrywkę, zaczął krzyczeć i klaskać, patrząc, jak Lon turla się w ataku bezrozum-nej psiej radości. Barry w końcu dotarł do pawilonu. Ludzie w środku próbowali zignorować dobiegające z zewnątrz wiwaty, a także łomoty nad głową. Barry wśliznął się przed mężczyznę na czele kolejki. - Przepraszam - rzekł do urzędniczki. - Nie chcę wpychać się na przód, ale mój przyjaciel wskoczył właśnie do waszej fontanny. Mógłbym po niego pójść? - To stąd ten hałas? - spytała urzędniczka. - Myślałam, że mamy trzęsienie ziemi. Spoglądając ponad ramieniem Barry'ego, ujrzała, jak jeszcze niedawno spokojne kolejki zaczynają się rozsypywać. Z każdym pluskiem Łona i radosnym okrzykiem tłumu olbrzymia sala stawała się odrobinę jaśniejsza i barwniejsza. A urzędników w pawilonie wyraźnie niepokoiła myśl o tym, co może jeszcze się zdarzyć. Porządek i dyscyplina stanowią fundament zaświatów, a kiedy raz zacznie się impreza... 215 - Dzięki. - Barry podciągnął się na dach. Lon stał na czworakach, powarkując i gryząc strumienie wody. - Chodź tu, Lon! - zawołał Barry. - Chodź. Jakiś czas uganiał się za nim, ku ogromnej radości wszystkich prócz niego samego. Przemoczony, zdołał w końcu złapać Łona za obrożę i go wyciągnąć. Gdy obaj zsunęli się na ziemię, tysiące stojących w kolejkach ludzi zaczęło klaskać. Barry uśmiechnął się i pomachał - i w tym momencie Lon się otrząsnął, obryzgując wodą dziesiątki osób. Podczas gdy zmoczeni zaczęli przeklinać go donośnie, siedzący w pawilonie łysiejący mężczyzna z krótkim wąsikiem postukał w szkło monetą. — Wy dwaj, chodźcie tutaj - polecił. Barry i Lon stanęli przed nim. Barry dyskretnie wykręcił połę koszuli. — Nie możemy wszystkich podburzać - oznajmił mężczyzna przez otwór w szybie. - Wszystko musi iść gładko jak należy. W przeciwnym razie ludzie magiczni nie będą mieli dokąd pójść po śmierci. Nie chcemy duchów - dodał. - Duchy oznaczają niewydolność systemu. W dodatku wymagają całej kupy roboty papierkowej. Jeśli przepuszczę was obu, usiądziecie cicho w poczekalni i przestaniecie robić zamieszanie? - Zgoda - odparł szybko Barry. — A on? — spytał mężczyzna. - Zrobi to co mu każę. Mniej więcej. — Zatem w porządku. Proszę o dokumenty. Barry wyciągnął portfel i ku swej zgrozie odkrył, że są w nim dokładnie trzy rzeczy: fałszywa tysiącfuntówka 216 podwędzona z gabinetu Bubeldora, zdjęcie Bei i dowcipna wizytówka z napisem CIA - Ciał Inspektor Atrakcyjnych. -Uhm, panie... - Abercrombie - przedstawił się mężczyzna. - Panie Abercrombie, mam tylko to. - Barry podał mu wizytówkę. Mężczyzna westchnął. - Czy wymagamy zbyt wiele? Prosimy tylko, by ludzie umierali, mając przy sobie dokumenty - rzekł ze znużeniem. - No dobrze, sprawdzimy odciski palców. Drapiąc się po szyi, na której pozostały ślady golenia, pan Abercrombie wsunął wizytówkę do jakiejś maszyny. Spojrzał na ekran komputera i nacisnął guzik. Gdzieś w głębi drukarka ożyła z głośnym szczękiem. - Mógłbym spytać... - Przykro mi - przerwał mu Abercrombie - ale gdybyśmy pozwolili na zadawanie pytań, nigdy nikogo byśmy nie załatwili. - Wskazał ręką za plecy Barry ego. - Twój przyjaciel liże ranę na głowie tamtej kobiety. - Lon - syknął wstrząśnięty Barry. Lon przerwał wykonywane z zachwytem zajęcie i podszedł do niego. - Zostań tu, Lon - polecił Barry. - Siad. Kobieta siedząca obok pana Abercrombiego zaklęła ochryple. -Bernardzie, moja numerkownica się zacięła. Mogę skorzystać z twojej? Była to drobna kobieta o rumianych policzkach i nieokreślonym wieku; Barry uznał ją za starszą, sądząc po słodkim zapachu perfum. 217 - Oczywiście, Loretto - odparł pan Abercrombie. - Pod warunkiem, że nigdy więcej nie będziesz pracowała obok nikogo prócz mnie. Loretta dysponowała zdumiewająco dziewczęcym śmiechem. - Och, panie Abercrombie, prawdziwy diabeł z pana. - Jaki numer potrzebujesz? - Sześćdziesiąt dziewięć. - Loretta zachichotała. - Przysięgam, nie planowałam tego. Wręczył jej niewielki złoty przedmiot. Kobieta wzięła go i szarpnęła roletę, która uniosła się ze szczękiem. -V. Nemeth! Victoria Nemeth! - powiedziała przez głośnik. No proszę, pomyślał Barry, flirty w czyśćcu. Zastanawiam się, czy ludzie... - W porządku, panie Trotter - przerwał mu rozmyślania pan Abercrombie. Stos zadrukowanych kartek urósł, miał już teraz kilkadziesiąt centymetrów grubości. Abercrombie połączył kartki trzema złotymi pierścieniami. - Nie tracił pan czasu na Ziemi, prawda? Niezłe akta jak na kogoś tak młodego. - To nieco bardziej skomplikowane, ale dzięki. - Proszę mi nie dziękować, póki nie zostanie pan osądzony. Możliwe, że są tu same złe uczynki, a wtedy obaj wiemy, dokąd pan pójdzie. Kolejna maszyna biurowa zaświergotała i Abercrombie wręczył Barry'emu identyfikator: Trotter, B. A pod nim: OCZEKUJĄCY NA OSTATNI PRZYDZIAŁ. - Proszę to przypiąć do koszuli i usiąść w poczekalni - polecił Abercrombie, wskazując szereg za szeregiem 218 ustawionych w klin obrzydliwie szarobrązowych krzeseł za plecami Barry'ego. - Proszę czekać, aż padnie pańskie nazwisko. Ktoś pana wezwie po dokonaniu osądu. - Dziękuję. - Barry zaczął się pocić. Musi istnieć jakieś wyjście, pomyślał. Jeśli przejrzą ten stos papierów, z pewnością Barry trafi wprost do... Poza tym musi odnaleźć Beę. - Panie Trotter! - zawołał za nim Abercrombie. - Proszę zaczekać na swojego przyjaciela. Barry i Lon przecisnęli się naprzód w stronę dwóch pustych krzeseł i usiedli. — Opowiadałem ci kiedyś o nocy, jaką spędziłem na He-atłirow? - spytał Łona Barry. -Tu jest jeszcze bardziej przygnębiająco. Lon nie odpowiedział; koncentrował się właśnie na odrywaniu kawałka stwardniałej gumy do żucia przyklejonej do spodu krzesła. Barry uważniej przyjrzał się otoczeniu. Pomieszczenie -podobnie jak inne - było pełne ludzi na różnych etapach zdrowienia, cierpliwie czekających na wezwanie. Co mniej więcej dziesięć sekund rozbrzmiewało czyjeś nazwisko. Wywołana osoba podchodziła do pawilonu, dostawała złoty żeton z numerkiem, zbliżała się do numerowanych drzwi w ścianie zewnętrznej, wchodziła za zasłonę i znikała. Barry zaczął liczyć cicho, posługując się „dodawaniem", którego nauczyła go Bea. Ponurą, zakurzoną komorę okalało siedemdziesiąt dwoje skrytych za zasłonami drzwi. Jeśli 219 istnieje stąd jakieś wyjście, pomyślał Barry, to musi to być któreś z nich. — Lon, zostań, idę się przejść - powiedział głośno. — Dobrze, Barry. — Lon wsunął do ust starą gumę. -Mniam, winogronowa. Barry powstrzymał ogarniające go mdłości i ruszył do przejścia, i dalej do ściany z tyłu, ignorując nieprzychylne spojrzenia i komentarze wszystkich, których wyprzedził. Zauważył, że pod zewnętrznymi ścianami pomieszczenia przechadzają się ludzie w mundurach z małymi, skurczonymi skrzydełkami. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że snują się ciężko. Lecz przyjrzawszy się uważniej, Barry odkrył, iż maleńkie skrzydła unoszą ich kilka centymetrów nad ziemią. Domyślił się, że strażnicy — kandydaci na aniołów? — próbują zniechęcić czekających właśnie dokładnie do tego, co zamierzał zrobić. Dobrze będzie się stąd wydostać, pomyślał Barry. W każdym końcu poczekalni stały automaty i stojaki z gazetami. Niestety, wszystkie pisma były niewiarygodnie postrzępione, a słodycze w automatach wyglądały na jeszcze starsze. Barry przez chwilę grzebał wśród pism, dostrzegając tytuły takie, jak „Trzecie małżeństwo Elizabeth Taylor (Liz: do trzech razy sztuka)" i „Dwugłos na temat najnowszego krzyku mody, minispódniczek". Oparty plecami o stojak, Barry wyjrzał dyskretnie sponad pisma. Nad drzwiami, dokładnie naprzeciwko, wisiały małe złote litery, układające się w wyraz asgard. Spojrzał pięć metrów w lewo i przeczytał napis otchłań. Nad drzwiami po prawej widniało słowo piekło. Od tych wolę się trzymać z daleka, pomyślał Barry. 220 Jeden z policjantów zbliżył się do niego. - Hej, koleś, nie kręć się tu - upomniał Barry'ego. -Weź swój magazyn i wracaj na miejsce. - Przepraszam — odparł Barry. — Jeszcze nigdy tu nie byłem. Co tam jest? - Wskazał w lewo, na ścianę obudowaną rusztowaniem i pokrytą płachtami niebieskiej folii, chroniącej przed pyłem i spadającym gruzem. - Poszerzają poczekalnię - wyjaśnił anioł-gliniarz. - Niedługo spodziewają się znacznie wzmożonego ruchu. A teraz proszę wracać na miejsce. - Dziękuję. Więcej martwych czarodziejów? Barry ruszył wolno w stronę najbliższego przejścia między krzesłami. Oglądając się na wznoszony właśnie mur, odkrył, że nad najbliższymi drzwiami widnieje napis Podziemie. Gdyby zdołał podkraść się tam pod osłoną folii, żaden z anielskich gliniarzy nie zdołałby go zatrzymać na przestrzeni niecałego metra pomiędzy końcem rusztowania i Podziemiem. Idealnie, pomyślał Barry. Z pewnością roiło się tam od przestępców. Być może za fałszywe tysiąc funtów zdoła kupić prawdziwe informacje dotyczące miejsca pobytu Bei. Gdy Barry wrócił na miejsce, odkrył, że ma nowe towarzystwo. W istocie nie było to zbyt zaskakujące - każdy czarodziej i czarownica na ziemi musiał tu kiedyś trafić. - Beany! - To był Sknerus Blech; wciąż nie potrafił zapamiętać imienia Barry'ego. , Barry rozejrzał się, wyciągając szyję i próbując wyminąć wzrokiem stojącego przed nim konia. - Baggy, to ja! Sknerus! - Gdzie? - spytał Barry. — Pomachaj albo co. 221 — Nie mogę, jestem koniem. — Już się nie mogę doczekać tej historii - mruknął Barry, choć tak naprawdę wcale nie chciał jej poznać. — Podejdź, to ci ją opowiem - zaproponował Sknerus. — Sknerusie? Jakim cudem mówisz, skoro nie poruszają się twoje usta? — zapytał Barry. — Mówię drugą stroną - wyjaśnił Sknerus. - Po pierwsze, naprawdę mi przykro, ale straciłem wszystkie twoje pieniądze*... — .. .1 któregoś dnia wielki Julie zjawia się u mnie w domu i mówi: „Jeśli do wieczora nie zapłacisz Jozuemu Franken-steinowi kasy, którą mu wisisz, wrócę i połamię ci kolana!". Straszne, prawda? Wywróciłem dom do góry nogami i znalazłem jakieś siedem galonów — co oznaczało, że musiałem jeszcze zdobyć czterysta czterdzieści dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy. Wypiłem parę piw i zacząłem się zastanawiać, czy dałbym radę przeżyć bez kolan? Wtedy * Barry był pierwszym i jak się okazało jedynym dużym inwestorem łożącym kasę na Projekt Plastemdliny. Próbując wykorzystać swą sławę — owszem, sławę kryminalisty, ale jednak— Sknerus usiłował wyprodukować i sprzedać pierwszą zabawkę w dziejach przeznaczoną dla nudnych, ponurych, drętwych dzieci: pla-stemdlinę. Beżowa i nieruchoma nic nie robiła. Nawet zapach miała nudny. „Pomyśl tylko, Barry" - powiedział Sknerus. „Świat jest pełen nieciekawych ludzi, którzy byli kiedyś dziećmi. A wszystkie zabawki projektuje się jako ciekawe i zabawne. Świat potrzebuje naprawdę nudnej zabawki". W istocie jednak nie potrzebował i Barry stracił całą kasę. 222 mój domowy skrzat Zdradek wpadł na świetny pomysł. Mógłbym spłacić dług, sprzedając narządy. I tak właśnie zrobiłem. Wszystko szło świetnie, dopóki... - Dopóki co? - spytał Barry. Rozmowa z końskim zadem niezmiernie rozpraszała uwagę. - No, trochę mnie poniosło. Przejrzałem listę cen i pomyślałem: a może by tak skoncentrować się na tych najdroższych? Odzyskać wszystko w czasie jednej operacji. Raz, dwa, bezproblemowo. - Jesteś taki głupi - jęknął Barry. - Sprzedałem mózg, kręgosłup i serce. Gdy się zorientowałem, co właściwie zrobiłem, leżałem już na stole operacyjnym, a Zdradek piłował - oznajmił Sknerus. - Pamiętaj, Bernie... zawsze czytaj uważnie drobny druk. -Teraz to i tak nie ma już znaczenia — mruknął Barry. — W końcu ja też nie żyję. - Chciałbym usłyszeć, jak do tego doszło — odparł Sknerus. — Każdy trup ma swoją historię. Poza tym uważam, że to świetna okazja. Mamy tu prawdziwą niszę rynkową, sektor usługowy leży i kwiczy. Z twoim kapitałem i moim rozumem... Bo masz przecież kapitał, prawda? Barry szybko zmienił temat. - To jak w końcu stałeś się koniem? -To właśnie najciekawsze. Gdy zrozumieliśmy, co się stanie, Zdradek wspomniał mi o zaklęciu, które mógłby rzucić, przenoszącym moją duszę w najbliższą żywą istotę. Brzmiało całkiem nieźle - wyznał Sknerus. - Poza tym nie miałem zbyt wielu opcji. Zdradek od jakiegoś czasu hodował w swym pokoju konia, przyprowadził go i kiedy przepisałem na niego dom, on... Chwileczkę. 223 - Zdradek cię oszukał, tak? Sknerus tupnął kopytem i zarżał. - Ale przynajmniej stałeś się koniem - przypomniał Bar-ry. - To musiała być świetna zabawa. - I byłaby, tyle że moje wnętrze wciąż pozostawało ludzkie. Nadal pociągały mnie kobiety. Zdradek sprzedał mnie niemal natychmiast pewnemu farmerowi - podjął Sknerus. - Gdy zacząłem podrywać jego żonę, facet kazał mnie uśpić. Uważał, że opętał mnie diabeł. - Sknerus zachichotał. - A jak ty umarłeś? - To nic wielkiego - odrzekł Barry. - Różdżka wbiła mi się w oko. - Mówiłem, żebyś z nią nie biegał. - Zrobiłem to specjalnie - bronił się Barry. - Muszę znaleźć kogoś, kto umarł. - Pewnie dziewczynę - odgadł Sknerus i Barry przyznał, że owszem. - A co, jest ci winna pieniądze? - Nie - powiedział cierpko Barry. - Tylko ty jesteś mi ciągle winien pieniądze. - No tak, wiem, wiem i wszystko ci oddam - z procentem - gdy tylko rozkręcimy tu biznes. Musimy wymyślić, co można by tu sprzedać. - Sknerusie - rzekł z naciskiem Barry - jeśli sądzisz, że zainwestuję jeszcze choćby grosz w twoje durne plany... - Sądzę, że byłoby to niezwykle mądre z twojej strony -przerwał mu Sknerus. - A jak trafił tu chłopak-pies? - Przez czekoladę - wyjaśnił Barry. - Posłuchaj, zawrzyjmy układ. Jeśli pomożesz mi znaleźć moją przyjaciółkę, zastanowię się nad zainwestowaniem paru groszy. 224 - Jak się nazywa? - spytał Sknerus. - Bea Thompson. - Ma tylko pół imienia? Biedaczka - mruknął Sknerus. -Ale zrobię to. Tak między nami, nie uważam, by moje akta wyglądały zbyt dobrze. Gdy się zarobi i straci tyle pieniędzy, co ja, trudno trafić do nieba. Masz jakiś plan? - Myślałem o tym, by przekraść się pod rusztowaniem. Sknerus spojrzał ponad ramieniem Barry'ego, mierząc wzrokiem płachty folii. - Zgoda. A po co? - Kiedy strażnicy nie będą patrzeć, przekradniemy się do tamtych drzwi. - Barry pokazał je palcem pod osłoną drugiej ręki. - Co jest wyjątkowego akurat w tych drzwiach? - To Podziemie - wyjaśnił Barry. - To mi się nie podoba - stwierdził Sknerus. - A jeśli natknę się na Wielkiego Julie albo Jozuego Frankensteina? - Co mogą ci zrobić? - spytał Barry. - Nawet gdyby zmarli w tej chwili, przesiedzieliby tu dziesiątki lat. Spójrz. - Skinieniem głowy wskazał kobietę siedzącą parę kroków dalej. Między jej głową i poręczą ławki utkał sieć pająk. - Widzę, co masz na myśli, Breathy. A strażnicy? - Kiedyś muszą się wymieniać. Przepisy związkowe. Oto co zrobimy... Dokładnie z wybiciem godziny, zgodnie z przewidywaniami Barry'ego, anielscy policjanci zaczęli się wymieniać. 225 — Ruszajmy - rzucił Barry. - Lon, przytrzymaj się ogona Sknerusa. Zachowując się zupełnie niewinnie, cała trójka przecisnęła się między krzesłami do przejścia i dalej do automatów znajdujących się najbliższej obudowanej rusztowaniem ściany. Nie wiedzieli, jaka kara grozi za próbę ucieczki, ale przecież i tak już nie żyli. Czy mogło być coś jeszcze gorszego? Sprawdzając, czy nikt nie patrzy, kolejno wśliznęli się za folię — najpierw Sknerus, potem Lon, na końcu Barry. — Rany — mruknął Sknerus. Mimo przesłaniających widoczność obłoków gipsowego pyłu stwierdzili, że skala rozbudowy jest olbrzymia - powiększała istniejącą poczekalnię przynajmniej dwukrotnie, a i to licząc tylko część widoczną. Drużyny aniołów w kaskach ochronnych krążyły po budowie, niektóre dźwigały młoty pneumatyczne, inne zajmowały się stolarką, budując ze świeżo wyciosanej przestrzeni pomieszczenie jak się patrzy. — Nie mamy czasu się gapić - rzucił Barry. - Ktoś mógłby nas zobaczyć. Cała trójka ruszyła szybko na koniec rusztowania. Barry przesunął się do przodu. — Kiedy zacznę biec - powiedział - wy też biegnijcie. Ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz. Strażnicy zajęli swoje miejsca, lecz żaden nie był dość blisko, by go powstrzymać, toteż śmignął naprzód. Jeden ze strażników zauważył go. — Stać! — ryknął i dmuchnął w gwizdek. Nagle w powietrzu rozległ się ogłuszający łopot skrzydeł. 226 Barry odetchnął głęboko i przebiegł przez zasłonę, Lon podążył za nim. Widząc zbliżających się strażników, Sknerus zastanowił się szybko. Widział tu tak wiele nadarzających się okazji zarobku - znudzeni ludzie, uwięzieni, niemający nic do roboty... Ale po drugiej stronie zasłony mogło czekać jeszcze więcej ludzi. Jak zwykle, chciwość zwyciężyła. -A co mi tam — mruknął Sknerus i pogalopował na spotkanie tego, co czekało po drugiej stronie. Dłoń anielskiego gliniarza minęła się o parę centymetrów z jego ogonem. Sknerus uniósł koński zad i mlasnął głośno na policjanta. ROZDZIAŁ 13 Ostatnim, czego Barry spodziewał się po drugiej stronie, był widok kolejnego tłumu ludzi. A jednak ujrzał ich — cuchnących, krążących bez celu i głośno narzekających. Stado marud, odzianych, tak jak babcia Bei, w togi i sandały, powoli szurało nogami. Barry zagłębił się w tłum, oddalając się od wejścia; nie chciał, by jakiś anielski gliniarz zdołał sięgnąć przez nie i wyciągnąć go z powrotem. Było dość ciemno — jak o zmierzchu - a oni wszyscy stali na brzegach parującej, wzburzonej rzeki. Ciężka, wilgotna atmosfera przypominała londyńskie metro w sierpniu albo wnętrze wyjątkowo dojrzałej sterty kompostu. Barry ściągnął przez głowę ciepłą, odświętną szatę, odsłaniając dżinsy i koszulkę z napisem: jestem z głupkiem. — Co tu się dzieje? — spytał najbliższego człowieka. Facet był lekko przezroczysty, co oznaczało, że pewnie coś wiedział. - Masz dziwne ubranie - odparł tamten. - Czemu nazywasz mnie głupkiem? 228 I - Uhm... W moim kraju to forma powitania. Barry nie był w nastroju, żeby znosić przytyki ducha. Zobaczył przeciskającego się przez tłum Łona i zaczął się zastanawiać, jak przyjaciel poradziłby sobie w bójce. - To śmieszne - prychnął mężczyzna — oburzające. Jak taki bezczelny młodzik jak ty, świeżo z katafalku, śmie obrażać strój szlachetnego Rzymu. Bingo! Barry nie wierzył własnemu szczęściu. - No dobrze, dobrze, przepraszam. To wina czasów współczesnych. - Przyjmuję przeprosiny. Czy tam na górze jeszcze się pogorszyło? - spytał ze złośliwą radością mężczyzna. - Nie uwierzyłbyś - odparł Barry. - Co robicie tu wszyscy? - Nikt z nas nie ma pieniędzy na przeprawę - wyjaśnił mężczyzna. - Hej! - Najwyraźniej przezroczystość nie chroniła przed radosnymi zapędami Łona. - Kto wami kieruje? - Chyba ten człowiek. - Mężczyzna wskazał ręką zarośniętego jak hippis faceta, opartego o dziób barki. Pogrążony w lekturze książki drapał się z roztargnieniem po niezwykle brudnym ciele. Barry dostrzegł przechodzącego przez zasłonę Sknerusa. Pomachał mu. - Hej, Lassie, tutaj! - rzucił. Sknerus podszedł do niego. - Lassie to pies - przypomniał. - Ja jestem koniem. - Przepraszam, ale... - Jegomość, z którym rozmawiał Barry, pociągnął go za rękaw. -Ten koń mówi, i to swoim... - Wiemy - uciął Barry. 229 - Ma pan może gumę? - spytał Lon. Barry poszukał portfela. - Chodźcie ze mną, chłopaki — polecił. Prowadząc za sobą Łona i Sknerusa, przecisnął się na czoło grupy. Po śmierci stał się jeszcze bardziej asertyw-ny - zgromadzeni wydawali z siebie najróżniejsze odgłosy protestu. Barry wyjął portfel i wyciągnął z niego banknot tysiącfuntowy. Przewoźnik, najwyraźniej nawykły do hałasu, czytał książkę Podstawy zarządzania bazami danych dla umarłych. Jednakże pieniądze Barry'ego przyciągnęły jego uwagę. Wyćwiczonym gestem, szybszym niż u jakiegokolwiek śmiertelnika, chwycił banknot i wsadził do kieszeni. - Wsiadać - polecił. - Hej, Szaron! — zawołał jeden z nieboszczyków. — To wystarczy na przeprawę nas wszystkich. - Nazywam się Charon, błaźnie - odparł Charon. - Spytaj tego gościa. To jego kasa. - Mógłbym dostać resztę? - zapytał Barry. Odpowiedział mu chór gwizdów i buczeń. - Wrzućmy go do rzeki! - zawołał ktoś. Gdy Barry się obejrzał, jego wzrok przyciągnął szkielet piranii wyskakującej z wody i kłapiącej zębami niczym ka-stanietem. - No dobra, dobra - rzekł. - Ja stawiam. Poklepywany serdecznie po plecach, miał tylko nadzieję, że Charon nie przyjrzy się zbyt uważnie widocznej na banknocie królowej - przynajmniej dopóki nie dotrą na drugą stronę. 230 *** Woda Styksu była niewiarygodnie brudna - słona i gęsta jak budyń; unosiły się w niej kurze kości, puste opakowania po chipsach i zużyte prezerwatywy. Od czasu do czasu na powierzchnię przebijał się bąbel gazu i rzeka bekała donośnie. Lon namiętnie obszczekiwał owe bąble. - Hej, człowieku, każ swojemu ogarowi się przymknąć — powiedział Charon. - Sam się przymknij się, Charon — odparł jeden z cieni. — Zapłacił za przejazd tak jak reszta z nas. Bardzo proszę, szczekaj sobie, dziwny człowieczku. - Martwi okazali się bardzo demokratyczni. Charon wymamrotał coś nieprzychylnego i podjął rozmowę z otaczającymi go cieniami. - Owszem, to stała praca, ale brak możliwości rozwoju, żadnych awansów. Myślicie, że Pluton zechciałby umrzeć? — Parsknął z niesmakiem i strzyknął śliną między zębami. -Nie ma mowy. Dlatego właśnie uczę się programowania. Kilka cieni wybuchnęło śmiechem. - Proszę, śmiejcie się do woli - rzekł Charon. -Ale wierzcie mi, to jest prawdziwy zawód, nie przewożenie waszych żałosnych dusz tam i z powrotem. Praca w biurze, z klimatyzacją i czystą wodą. Żadnych piranii z niezliczonymi zębami i bardzo niewiele prawdziwych demonów. A poza tym parę razy do roku jeździ się na zjazdy. Wiecie, ilu ludzi zjawiłoby się na zjeździe piekielnych przewoźników? - Ilu? - spytał Barry. Najwyraźniej nuda stanowiła nieodłączną część pobytu w Podziemiu. 231 — Jeden! - odparł z goryczą Charon. - Gdyby urządzili go w Las Vegas. W przeciwnym razie nie jadę. Barry, Lon i Sknerus zeszli z łodzi. Charon wyciągnął rękę. — Zazwyczaj klienci dają napiwki. Barry spojrzał na niego. — Zgłupiałeś? Zapłaciłem ci tysiąc funtów! — Skąpiradło - warknął Charon i dał sobie spokój. Nieco później z daleka dobiegł ich słabnący głos: — To ludzie tacy jak wy zrujnowali ten biznes! — Zamknij się! - zawołali chórem Barry i Sknerus. — Prawdziwy z niego klown, co? - mruknął Barry. Lon warknął; obrócili się szybko. — Ten jest jeszcze zabawniejszy — zauważył Sknerus. Przed sobą ujrzeli olbrzymiego, czarnego psa. Warczał na nich zjeżony. Każda z trzech masywnych, ciężkich głów kończyła się pyskiem pełnym ostrych zębów. Ociekająca cuchnącą, jadowicie zieloną i zapewne trującą śliną straszliwa bestia patrzyła na trzech magów z miną wyraźnie mówiącą: Którego z was mam pożreć pierwszego? — Co za diabelstwo? — szepnął Barry. — Właśnie - odparł Sknerus. — Zapłaciliśmy za przejazd - poinformował psa Barry. Stwór ani drgnął; cały czas wyraźnie rozważał ich atrakcyjność jako przekąski. — Nie przepuści nas, bo nie jesteśmy starożytnymi Grekami ani Rzymianami - wyjaśnił Sknerus. - Nie mamy 232 numerka. Czytałem o nim. Ma imię ma Ceber, albo jakoś tak. - Szlag - jęknął Barry. Czyżby wymknął się z poczekalni i przeprawił przez Styks tylko po to, by skończyć jako karma dla psa? Wówczas książka skończyłaby się naprawdę dołująco. - Mógłbym go prześcignąć — wyszeptał Sknerus. - Mów głośniej — poprosił Barry - stoję z przodu. - Powiedziałem: mógłbym go prześcignąć. - Sknerus uskoczył w prawo. Ceber zareagował tak szybko, blokując mu drogę, że odnieśli wrażenie, że stwór potrafi się teleportować. - No dobra, nie mógłbym - przyznał Sknerus. - To niesprawiedliwe. - Barry starał się nie patrzeć w trzy pary płonących, żółtych oczu, unikając też wzrokiem rzędów ostrych, praworządnych kłów. - No dobra, jeśli chcesz nas zabić, świetnie, ale gdzie w tym zabawa? Wiesz, że potrafisz nas zabić, i my też to wiemy. Może więc dasz nam szansę? - Zdajesz sobie chyba sprawę, że mówisz do psa? - przypomniał Sknerus. - A masz lepszy pomysł? — spytał z irytacją Barry i podjął gadkę, zwracając się do Cebera: - Naprawdę, zastanów się nad tym. Jesteśmy zwykłymi facetami próbującymi dostać się do Podziemia — nie uciec, podkreślam, tylko dostać się do środka. Czemu miałbyś przejmować się tym, że chcemy się poddać wiekuistym torturom? Może jesteśmy masochistami? Chcesz tak siedzieć i osądzać naszą orientację seksualną? To okropnie zacofane. 233 -Właśnie - przytaknął bez specjalnego przekonania Sknerus. Nie sądził, by plan Barry'ego się powiódł, ale z drugiej strony na razie wciąż oddychali. To już coś. Bogata argumentacja Barry'ego na temat polityki seksualnej masochizmu miała skrywać fakt, iż w istocie nie dysponował żadnym planem. Jednakże gadanina odrobinę odwróciła uwagę bestii. Gdy Barry gadał i gadał, Lon zauważył niewielką piszczącą kość z miękkiego plastiku (pozostawioną tam przez greckiego bohatera) i puścił się ku niej biegiem. Choć piekielny, Ceber także był psem, obdarzonym wszystkimi słabościami psiego ciała i ducha. Zafascynowany, również popędził w stronę kości. — Lon! - wrzasnął Barry. — Nie! To, co zrobił Lon, było tak nieoczekiwane, że kompletnie zaskoczyło trzygłowego strażnika Hadesu. Lon bezpiecznie dotarł do celu, a skoro zdobył już zabawkę, zamierzał ją zatrzymać. To zaś oznaczało ucieczkę. Rzucił się zatem w stronę, z której przybyli - w kierunku rzeki. — Lon, chodź tu! — zawołał Barry. Sknerus machnął ogonem, wymierzając Barry'emu solidny cios w głowę. — Oszalałeś? Chodźmy, zanim ten pies wróci. -Ale Lon... Barry obejrzał się w stronę rzeki. O dziwo, jednak Lon wyraźnie się trzymał. Uganiali się wokół siebie z piekielnym strażnikiem, na zmianę wpadali do rzeki, obryzgując wodą siebie i Charona przywożącego nowych przybyszów. W chwilę później zabawka poszła w zapomnienie — Lon i Ceber kręcili wokół siebie ósemki. Obaj znaleźli sobie partnera do zabawy. 234 - Masz rację - mruknął Barry. - Ruszajmy. Barry i Sknerus, nienękani przez nikogo, przestąpili olbrzymie wrota z kości słoniowej, prowadzące do Podziemia. Za nimi odkryli, że znaleźli się na łące barwy popiołu, ciągnęła się na wiele mil we wszystkie strony pod ołowianym niebem. Barry spojrzał na — i jakimś cudem przez — swoją dłoń. Im dłużej tu przebywał, tym bardziej tracił swe barwy. - Brakuje mi kolorów — mruknął. - Mnie też - odparł Sknerus. Po długim marszu przez szare pola w końcu znaleźli ścieżkę ułatwiającą dalszą wędrówkę. Wokół nich duchy łączyły się i rozdzielały, przemykały w powietrzu niczym stado nietoperzy. W końcu trawy zaczęły się przerzedzać. Z wysokości grzbietu Sknerusa Barry zauważył coś ciekawego: przed nimi zbiegały się trzy ścieżki. - Skrzyżowanie — oznajmił Barry. — Coś jak miejsce, do którego idzie się, by zaprzedać duszę diabłu w zamian za superowe akordy gitarowe albo coś w tym stylu. - Diabeł już nas ma - przypomniał ponuro Sknerus. — Albo miałby, gdybyśmy byli w piekle chrześcijańskim zamiast rzymskiego. W chwili, gdy dotarli do skrzyżowania, usłyszeli słaby wybuch. - Cienie! - zagrzmiał czyjś głos i dym zaczął gęstnieć w ludzką postać. — Jestem Hekate, bogini czarownic i mieszkańców Podziemia. Choć macie dziwaczne stroje, 235 to wam nie pomoże. Szykujcie się na spotkanie ze swym losem! - Co zamierzasz zrobić? Zabić nas? — wymamrotał Skne-rus. - Słyszałam, koński mądralo. - Bogini przyjęła postać pomarszczonej, lecz wciąż zaskakująco pociągającej staruszki spowitej w czarny aksamit. - O Hekate, nie zabijaj nas. - Barry zsiadł ze Skneru-sa i skłonił głowę. — Szukamy kogoś, młodej czarownicy, która przedwcześnie musiała opuścić ziemski padół... Dziewczęcia czystego serca, niesprawiedliwie zesłanego w otchłań. — Chwileczkę — przerwała mu Hekate. — Ja cię znam. To ty jesteś czarodziejem, który nas ujawnił, Barrym jakoś tam. Wszystkie pory w skórze Barry'ego otwarły się jednocześnie ze strachu. - O nie, to nie ja - wyjąkał. - Z pewnością myślisz o kimś innym. — Nie sądzę - rzekła. — Gazety, choć powoli, w końcu jednak tu docierają. Pokaż, co masz pod włosami. — Czy to naprawdę konieczne? — spytał Barry. Gniewne spojrzenie bogini przekonało go, że to było pytanie retoryczne. Odgarnął grzywkę. — Aha! Wiedziałam, że ty jesteś tym idiotą — warknęła Hekate. - Czekałam na ciebie, mój odurzony sławą chłopcze. To przez ciebie tysiące lat cudownej tajemniczości poszło w diabły. Teraz każdego czarodzieja i każdą czarownicę nieustannie nachodzą tłumy Gumoli, pragnących nauczyć się magii. Nikt nie ma czasu na właściwe inkantacje. Wciąż 236 tylko mnie przywołują, narzekają i powtarzają: „Hekate, proszę, zechciej porazić wkurzającego kolegę ze szkoły mojej córki, bym mógł w końcu coś zrobić". Albo: „Hekate, proszę, zmuś dzieciaki z sąsiedztwa, by w ten Halloween zostawiały gdzie indziej płonące torebki z psimi gówienkami". Ta książka wywołała ogromne zamieszanie, synu. — Hekate przywołała gumową rękawiczkę, którą z trzaskiem naciągnęła na dłoń. W następnej chwili rękawiczka rozjarzyła się niczym płynna stal. - Przygotuj się na zapłatę, mości czarodzieju. Zdejmuj spodnie. - Zaczekaj! — wykrzyknął przerażony Barry. - To nie moja wina! A co z autorką? Hekate lekceważąco machnęła ręką. - Recenzje to już dostateczna kara. - Postąpiła krok naprzód. - Szykuj się na badanie prostaty, którego nigdy nie zapomnisz. - Zaczekaj! — Barry umknął za Sknerusa. — Zawsze wstydziłem się kobiet lekarek. - Nieźle, nieźle - przyznała bogini. - Ale trzeba było o tym pomyśleć, nim stałeś się sławny. Barry przykucnął za pośladkiem Sknerusa, próbując stać się jak najmniejszy i ukryć za barierą końskiego ciała, chroniącego go przed płonącą rękawiczką wściekłej bogini. W chwili, gdy napiął mięśnie, gotów rzucić się do ucieczki, Sknerus odchrząknął i zarżał. Ponieważ nie był prawdziwym koniem, zabrzmiało to dosyć żałośnie i w dodatku z niewłaściwego końca. - Bezczelne zwierzę! - wykrzyknęła bogini. - Tobą zajmę się w następnej kolejności. Barry- dostrzegł minę Sknerusa. 237 - Nie, bogini - rzekł. — On chyba próbował cię przeprosić. — Pierdzenie nie jest dobrą metodą łagodzenia gniewu bogów, robaku - warknęła Hekate. - Gdyby tak było, chrześcijanie urządzaliby nabożeństwa po lunchu, nie przed. I przestań się chować! To cię zaboli dużo mocniej niż mnie. Barry wstał, ogarnięty nagłą irytacją. Sknerus usiłował zmusić swój pysk do przybrania zalotnej końskiej miny, lecz jako że należał do innego gatunku i w dodatku kontrolował ją z niewłaściwej strony, nie szło mu to nadzwyczajnie. Zwrócił jednak na siebie uwagę Hekate. Znów zarżał. — Twój koń wyraźnie ma wiatry — oznajmiła bogini. — Spójrz tylko, jak się krzywi. - Wskazała ręką. Sknerus zachowywał się jak ktoś oszołomiony i mający poważne kłopoty zdrowotne. Mimo wszystko jednak coś w tej mieszance pociągało boginię. Przez chwilę z namysłem przyglądała się Sknerusowi. - Mam propozycję, chłopcze — rzekła w końcu. - Wymiana. Ten tu ogier w zamian za twoją... — Tak. - Barry spróbował się uśmiechnąć. — Weź go i zabierz tę rozpaloną rękawicę. Rękawiczka zgasła. Hekate zdjęła ją z trzaskiem. - Barry - syknął Sknerus. - Podejdź tu. - O co chodzi? - Barry nadal uśmiechał się sztucznie. — Nigdy nie uprawiałem seksu jako koń. A jeśli jestem gejem? - Jakiś problem? — spytała Hekate. — Tak — rzekł głośno Sknerus. 238 - Nie - rzucił Barry jeszcze głośniej. - Po prostu cierpi na wzdęcie. - Ma jakieś dokumenty? — spytała bogini. - Oczywiście - odrzekł Barry. - Ale je zgubiłem. Rzecz jasna to ogier czystej krwi. Weź go, jest twój. - No dobrze. Dołączy do mojego haremu, by zaspokajać mnie, gdy przybieram postać klaczy. - Jak sobie życzysz. Z pewnością okaże się bardzo, uhm, fachowy. Sknerus chlasnął go ogonem. - Czemu tak uważasz? - Hekate przywołała kostkę cukru i podała ją Sknerusowi. - Uhm. - Barry zaczął rozpaczliwie kombinować. — Kiedyś czytywałem mu Kamasutrę. - Barry, ja nie znam Kamasutry - syknął cicho Sknerus. - Zamknij się, coś wymyślisz — wymamrotał Barry, przysuwając twarz do końskiego zadu. - A teraz, cieniu, odejdź stąd, nim zmienię zdanie - poleciła Hekate. - Ale, bogini, nim odejdę, czy mogłabyś pomóc mi znaleźć osobę, której szukam? Hekate gniewnym gestem potargała sobie brwi. - Wiesz co? Jesteś jeszcze bardziej irytujący, niż twierdzili wszyscy petenci. Pokaż to zdjęcie. Barry posłuchał. - Przeszła tędy niezbyt dawno temu - oświadczyła Hekate. - Oczywiście, że ją znam. To czarownica, jedna z nielicznych dość miłych, by nie zawracać mi wciąż głowy. - Czystej krwi czy Gumolka? - spytał Barry. - Po prostu jestem ciekaw. 239 — Czystej, naprawdę rasowa sztuka. - Wiesz, gdzie jest teraz? - Idź spytaj Persefonę. Polubiła tę dziewczynę, ciągle gadają o książkach i różnych takich. Mnie osobiście nie obchodzą te wszystkie bzdury. W każdej książce, jaką zdarzyło mi się czytać, czarownice cieszyły się złą sławą. Stereotypy z czasem robią się męczące. Idź tą ścieżką - wskazała ręką -i spytaj Persefonę. Całkiem możliwe, że są teraz razem. Po tych słowach bogini i jej nowy małżonek zniknęli. — Żegnaj, Sknerusie! - zawołał Barry z nadzieją, że ojciec chrzestny wciąż go słyszy, i ruszył naprzód. *** Stojąc na szczycie wzgórza, Barry rozejrzał się — ze wszystkich stron otaczały go pola asfodeli. W oddali pasło się stadko nieochrzczonych dzieci. Dla czystej zabawy Barry wrzasnął; spłoszone niemowlęta odraczkowały z oszałamiającą prędkością, wzbijając w powietrze gęsty pióropusz kurzu. Śmiejąc się do rozpuku, Barry zszedł ze wzgórza. Na dole ścieżka się rozgałęziała. Na jednym drogowskazie wypisano: SAMOBÓJCY TĘDY. Barry przystanął. Technicznie rzecz biorąc, on także się zabił sam, ale nie znajdował się wcale w depresji ani nic takiego. Poza tym wątpił, by samobójcy stanowili ciekawe towarzystwo. Postanowił trzymać się głównej ścieżki i na wszelki wypadek przygotować sobie naprawdę przekonującą wymówkę. 240 Nie zaszedł daleko, gdy nagle pojawił się przed nim cień, wyraźnie próbujący coś sprzedać. - Posłuchaj, koleś — rzekł, maszerując obok Barry'ego. — Właśnie zdobyłem transport dusz. Prawdziwa okazja, spadły z ciężarówki. - Ach tak? — odparł Barry. — To brzmi nielegalnie. - Nie, nie, nie, nie, nie — zaprotestował szybko cień. Barry przygwoździł go powątpiewającym spojrzeniem. - No dobra, tak. Barry nieco przyspieszył kroku, cień także. - Mam przyjaciela na górze, który... W każdym razie, jeśli chciałbyś wrócić wcześniej - a kto nie chce, prawda? — będziesz potrzebował duszy. Albo zaczekasz tysiąc lat, tak jak reszta frajerów, albo... - Posłuchaj, koleś - odparł Barry - oszczędź sobie. Nie umarłem wczoraj. — Oczywiście Barry umarł wczoraj, ale to, czego nie wiedział cień, nie mogło zranić Barry'ego. -Szukam dziewczyny, Bei Thompson. — Wyciągnął portfel i pokazał cieniowi zdjęcie. - Młoda - odparł tamten. - Ma piętnaście lat, tak jak ja. W pewnym sensie. - To znaczy? — zdziwił się cień. - To znaczy, tak naprawdę mam trzydzieści dziewięć, ale w umyśle znów jestem piętnastolatkiem i szukam tu innej piętnastolatki, bym znów mógł zostać trzydziestodziewię-ciolatkiem. Tak naprawdę nadal żyję. - Każdy tak mówi. — Cień pociągnął nosem. - Najstarsza historyjka. - Możesz wierzyć w co chcesz. - Barry schował zdjęcie. 241 - Powodzenia — rzucił cień. — Mam nadzieję, że ją znajdziesz. Wieczność jest zbyt długa, by spędzać ją samotnie. A jeśli zmienisz zdanie co do dusz, będę tutaj. Barry znów przyspieszył. Fakt, że miał całą wieczność, by odnaleźć Beę, nie oznaczał, że chciał zostać w zaświatach. Były naprawdę okropne. Szare. Pełne popiołów i pyłu. I wszyscy go drażnili. Wszędzie wokół kołysały się sięgające oczu asfodele. Właśnie gdy Barry zaczął się zastanawiać, czy jeśli nawet znajdzie Beę, w ogóle ją zauważy, dostrzegł, że roślinność znów się przerzedza. Tu i tam wyrastały czarne topole, a niektóre spłachetki wyglądały na świeżo skoszone. Od czasu do czasu na równinie pojawiały się łagodne, niskie wzgórza. Był to dość przyjemny widok - jak na zaświaty. Tuż przy ścieżce ustawiono dystrybutor z wodą pitną. Stały przy nim dwa cienie, napełniające kolejne papierowe kubki i wychylające je szybko. Widok był zachęcający; po długim marszu Barry czuł coraz większe pragnienie. - Czy któryś z was ma dodatkowy kubek? - spytał. Cień wręczył mu jeden. - Dzięki - mruknął Barry. Wyjął zdjęcie Bei i podał cieniowi. - Szukam tej dziewczyny. Widziałeś ją może? Nazywa się Bea Thompson. - Och, tu nikt nie używa imion ani nazwisk - oznajmił drugi cień. - Wszystko jest bardzo nieformalne — dodał pierwszy. - Może choć wygląda znajomo? - Barry zaczął napełniać kubek. - Ojej. - Pierwszy cień westchnął. - Szkoda, że nie spytałeś pięć minut temu, nim się napiłem. - Czemu? - Barry uniósł kubek do ust. 242 - Powodzenia - rzucił cień. - Mam nadzieję, że ją znajdziesz. Wieczność jest zbyt długa, by spędzać ją samotnie. A jeśli zmienisz zdanie co do dusz, będę tutaj. Barry znów przyspieszył. Fakt, że miał całą wieczność, by odnaleźć Beę, nie oznaczał, że chciał zostać w zaświatach. Były naprawdę okropne. Szare. Pełne popiołów i pyłu. I wszyscy go drażnili. Wszędzie wokół kołysały się sięgające oczu asfodele. Właśnie gdy Barry zaczął się zastanawiać, czy jeśli nawet znajdzie Beę, w ogóle ją zauważy, dostrzegł, że roślinność znów się przerzedza. Tu i tam wyrastały czarne topole, a niektóre spłachetki wyglądały na świeżo skoszone. Od czasu do czasu na równinie pojawiały się łagodne, niskie wzgórza. Był to dość przyjemny widok - jak na zaświaty. Tuż przy ścieżce ustawiono dystrybutor z wodą pitną. Stały przy nim dwa cienie, napełniające kolejne papierowe kubki i wychylające je szybko. Widok był zachęcający; po długim marszu Barry czuł coraz większe pragnienie. - Czy któryś z was ma dodatkowy kubek? - spytał. Cień wręczył mu jeden. - Dzięki — mruknął Barry. Wyjął zdjęcie Bei i podał cieniowi. — Szukam tej dziewczyny. Widziałeś ją może? Nazywa się Bea Thompson. - Och, tu nikt nie używa imion ani nazwisk - oznajmił drugi cień. - Wszystko jest bardzo nieformalne - dodał pierwszy. - Może choć wygląda znajomo? - Barry zaczął napełniać kubek. - Ojej. - Pierwszy cień westchnął. - Szkoda, że nie spytałeś pięć minut temu, nim się napiłem. - Czemu? - Barry uniósł kubek do ust. 242 - Ta woda jest wyjątkowa — wyjaśnił drugi cień. — Wymazuje wszystkie wspomnienia. - Tak. — Pierwszy roześmiał się. — Pijemy, by zapomnieć. Barry z pełnymi ustami wypluł wszystko gwałtownie, ochlapując oba cienie. - Nie tak się to robi — upomniał go drugi. — Trzeba połknąć, nie wypluć. To znaczy, chyba... Sam nie j estem pewien. - Tak, dzięki, to miłe z twojej strony - rzekł pierwszy. — Choć już nie pamiętam, co. Lekko wstrząśnięty Barry odebrał mu zdjęcie i odszedł szybko, gorączkowo próbując przypomnieć sobie różne rzeczy. - Miły koleś — powiedział pierwszy cień. - O jakim kolesiu mówisz? - spytał drugi. - Zapomniałem - przyznał pierwszy. Barry niczego nie zapomniał. A nawet, maszerując naprzód, odkrył, że jeśli mocno się skupi, potrafi przypomnieć sobie rzeczy, które się nie zdarzyły. Normalna sprawa, zawsze to umiał. Pokonawszy zakręt, wspominał właśnie chwile spędzone na gorącym seksie z siedmioma czadowymi supermodelka-mi, gdy ujrzał siedzącą pod drzewem Beę. Nagle zawstydzony swoimi myślami, spróbował wyobrazić sobie szczeniaczki. Puścił się ku niej biegiem. - Bea! - krzyknął. Zatopiona w lekturze dziewczyna uniosła głowę, odwróciła i ujrzała Barry'ego. 243 - O, cześć - mruknęła. Ton głosu Bei sprawił, że Barry zawahał się przed chwyceniem jej w objęcia. - To wszystko? Zwykłe „cześć"? - Zatrzymał się, utrzymując uprzejmy dystans, i usiadł. — Wszędzie cię szukałem. -Ja nigdzie się nie ruszam, odkąd trafiłam tu dzięki temu twojemu zaklęciu. - Bea zamknęła książkę i odłożyła na leżący obok niewielki stosik. - Czy to znaczy, że nie żyjesz? — spytała z lekką nutką nadziei w głosie. - Nie - odparł Barry. - To znaczy, tak. Przynajmniej w umyśle. Bo tak naprawdę chyba nie, ale jestem tu, więc... Sam już nie wiem. - Nie rozumiem - przyznała Bea. - To jest nas dwoje — odparł. - Już dawno odkryłem, że w takich sytuacjach należy odprężyć umysł... Nie wygląda to nawet tak źle. — Rozejrzał się wokół. - Przynajmniej nie ma owadów. - Bea nie odpowiedziała, toteż Barry dodał: -Co czytasz? - To książka o multiversum — wyjaśniła. — Teorii fizycznej, głoszącej, że jednocześnie istnieją sześćdziesiąt cztery różne wszechświaty. - Brzmi nieźle - rzekł Barry z charakterystyczną, radosną tępotą. — Z fizyki pamiętam tylko, że Włosi nie słyszą transmisji radiowych, czy coś w tym stylu... O rany — podniósł książkę — ciężka. - Nie zauważyłam - mruknęła Bea. Tak, pomyślał Barry, niewątpliwie jest wkurzona. - No więc... dużo czytasz? 244 - Owszem. Jak może zauważyłeś, nie ma tu zbyt wiele do roboty. Kiedy kończę książkę, wyrzucam ją w powietrze i pojawia się następna. - Hrr... - wymamrotał Barry, szukając kolejnego tematu do luźnej pogawędki, nagle życie wydało mu się bardzo długie. Bea źle go zrozumiała. - Jak ona się miewa? Żałuję, że nie miałam okazji z nią porozmawiać. Sprawiała wrażenie interesującej dziewczyny. — O, miewa się świetnie. — Czas na drażliwy temat. — Prawdę mówiąc, jest moją żoną. — Te dwa stwierdzenia chyba wykluczają się wzajemnie. A zresztą, nie jesteś trochę za młody na małżeństwo? — Nie... to znaczy, tak, to znaczy, sam nie wiem co znaczy. To znaczy, rozumiem, co sobie myślisz. Nie mam tylu lat, na ile wyglądam, to choroba... - Owszem, nazywamy ją ignoracją. Barry puścił to mimo uszu. — No tak. Próbuję powiedzieć, że tak naprawdę mam trzydzieści dziewięć lat i mój lekarz zaproponował, żebym się zabił... — Niezły lekarz — wtrąciła zimno Bea. - ...I przyszedł tutaj, i cię znalazł, żebym znów mógł zacząć rosnąć. Boże, strasznie trudno to wytłumaczyć - dodał Barry. — Zwłaszcza gdy ma się tak kiepskie narzędzia. Barry się nie spierał. - Chciałbym więc zabrać cię z powrotem... no... na górę - dodał. — Spróbujesz? 245 — Nie sądzę, by to się dało tak załatwić - odparła Bea. — To raczej trwały układ. - Daj spokój, Beo, spróbujmy, to przecież nie zaszkodzi. — Dostrzegł, że dziewczyna się łamie, zaczął więc naciskać. - Umarłaś tak młodo i głupio, i nie miałaś nawet czasu zrobić tylu wspaniałych rzeczy. Kto chciałby czekać aż tysiąc lat? Bea wstała. — No dobrze, spróbujemy. — Otrzepała spodnie. - Wątpię, by udało ci się coś zdziałać, ale chwilowo mam czytania potąd. - Po prostu zostawisz tu książki? - spytał Barry. — Tak — mruknęła Bea. - Od czasu do czasu zjawia się po nie bogini Persefona z niewielkim wózkiem. - Hej, posłuchaj, czy ona i Hekate są les? - Czemu pytasz? Z prostej, niewinnej ciekawości czy też zastanawiasz się, czy się z nią umówić? Bo gdyby spytała mnie o zdanie, nie radziłabym — oznajmiła Bea. — Tylko ci mówię. — Nie, niedawno spotkaliśmy Hekate i wydawała się napalona. Otwarta na eksperymenty - wyjaśnił Barry. -W istocie zrobiła sobie z mojego przyjaciela seksualnego niewolnika. — Magiczni ludzie są strasznie nieodpowiedzialni od pasa w dół - powiedziała Bea. — O czym sama przekonałam się boleśnie. Pragnąc zmienić temat, Barry wskazał książki. - Czy jest tu coś o komputerach? - Nie. A czemu? — A mogłabyś taką znaleźć? Może się przydać. 246 - Jasne - odparła Bea. - Po prostu trzeba zwrócić. - Nie mówisz serio — jęknął Barry. - O Boże, zapomniałam, jak wyrafinowanego słownictwa używasz, Barry. Chodzi mi o zwrot książek. Po prostu rzuć je w powietrze. Tak też zrobili. Po pięciu minutach Barry złapał Kurs C++: droga do megamajątku i razem z Beą ruszyli w drogę. Mniej więcej w połowie drogi Barry zagadnął Beę: - Przypuszczam, że wciąż jesteś na mnie wkurzona. - Przypuszczasz?! - No cóż, przepraszam. - Przepraszasz? - Bea nie ukrywała już wściekłości, uprzejma maska opadła. — Mam szczerą nadzieję! To ja przyszłam do twojej szkoły z nadzieją na dobrą zabawę i nie tylko nawet nie zatańczyłam i nie posłuchałam Beatlesów, których lubię, ale, nim upłynął wieczór, umarłam! A potem, co gorsza, musiałam siedzieć na tym polu Bóg jeden wie jak długo! - Pacnęła Barry'ego w ucho. - Auu - jęknął Barry. - Przestań, Bea. To bolało! - I co z tego? Chciałam, żeby zabolało. Co powiedziała moja babcia? - Sfałszowałem list od ciebie, pisząc, że uciekłaś i dołączyłaś do Wizygotów. - Nigdy bym tego nie zrobiła — oznajmiła Bea. - Za bardzo przejmuję się higieną osobistą. Była smutna? - Nie sądzę. Chyba wiedziała, że w końcu sprowadzę cię z powrotem. Proroctwo i tak dalej. 247 - Cóż, cieszę się, że próbujesz wszystko naprawić, ale nadal uważam, że jesteś fiutem. - Założę się, że teraz już wierzysz, iż potrafię czarować. -Barry usiłował zarobić jakieś punkty. Bea prychneła. - Zawsze wiedziałam, że potrafisz czarować, głupku. Tylko się z tobą droczyłam. Teraz, gdy odkryłam, że ja też jestem magiczna, imponuje mi to jeszcze mniej. - Daj spokój, Beo, to najdojrzalsze, co kiedykolwiek zrobiłem - mruknął Barry. - Mogłabyś' to docenić. - Docenię, kiedy się stąd wydostaniemy. - Czy ktoś powiedział „wydostaniemy"? — rozległ się nieziemski głos. Barry i Bea odwrócili się gwałtownie. Obok nich stała piękna kobieta, mniej więcej dwa razy większa niż zwykli ludzie. Nie sprawiała wrażenia uszczęśliwionej. Barry zaczął coś mówić. Bea szturchnęła go mocno. - Zamknij się — szepnęła. — O, cześć bogini, to mój stary kumpel Barry Trotter. Barry, Persefona, Persefona, Barry. - Jak się miewasz? - spytała bogini. - Czy to na ciebie wkurzyła się Hekate? Mówi, że koń, którego jej dałeś, ma problemy z erekcją. - Bogini — wtrąciła szybko Bea - posłuchaj, to przez Barry'ego tu jestem. Byłam z nim na randce i, no cóż, oszczędzę ci szczegółów. Umarłam. On mnie zabił. - Mężczyźni - mruknęła z goryczą Persefona. - Tak. - Bea zachichotała. - Ale co robić? - Pobić go na miazgę? - zaproponowała Persefona. -Chcesz, żebym to zrobiła? 248 - Cóż, cieszę się, że próbujesz wszystko naprawić, ale nadal uważam, że jesteś fiutem. - Założę się, że teraz już wierzysz, iż potrafię czarować. — Barry usiłował zarobić jakieś punkty. Bea prychnęła. - Zawsze wiedziałam, że potrafisz czarować, głupku. Tylko się z tobą droczyłam. Teraz, gdy odkryłam, że ja też jestem magiczna, imponuje mi to jeszcze mniej. - Daj spokój, Beo, to najdojrzalsze, co kiedykolwiek zrobiłem - mruknął Barry. - Mogłabyś to docenić. - Docenię, kiedy się stąd wydostaniemy. - Czy ktoś powiedział „wydostaniemy"? - rozległ się nieziemski głos. Barry i Bea odwrócili się gwałtownie. Obok nich stała piękna kobieta, mniej więcej dwa razy większa niż zwykli ludzie. Nie sprawiała wrażenia uszczęśliwionej. Barry zaczął coś mówić. Bea szturchnęła go mocno. - Zamknij się - szepnęła. - O, cześć bogini, to mój stary kumpel Barry Trotter. Barry, Persefona, Persefona, Barry. - Jak się miewasz? — spytała bogini. - Czy to na ciebie wkurzyła się Hekate? Mówi, że koń, którego jej dałeś, ma problemy z erekcją. - Bogini — wtrąciła szybko Bea - posłuchaj, to przez Barry'ego tu jestem. Byłam z nim na randce i, no cóż, oszczędzę ci szczegółów. Umarłam. On mnie zabił. - Mężczyźni — mruknęła z goryczą Persefona. - Tak. - Bea zachichotała. - Ale co robić? - Pobić go na miazgę? — zaproponowała Persefona. -Chcesz, żebym to zrobiła? 248 Barry naprawdę zaczął się pocić. - Zapewniam, że z początku też o tym pomyślałam — odparła Bea. - Ale potem Barry wyjaśnił, że sam się zabił, tylko po to, by tu przybyć i sprowadzić mnie z powrotem. To zmieniło mój stosunek do niego. Odrobinę. - Rozumiem - odparła Persefona. - Lepiej późno niż wcale. - Tak właśnie powiedziałem! — wykrzyknął Barry. Persefona uśmiechnęła się i żołądek Barry'ego rozluźnił się lekko. Potem jednak uśmiech zniknął. - Ale znasz zasady, Beo. Gdy raz tu trafisz, nie możesz odejść wcześniej. Masz — Persefona odliczała na palcach — dziewięćset siedemdziesiąt sześć lat do dnia, gdy będziesz mogła powrócić. Nawet ja nie mogę odejść wcześniej. - Wiem, bogini - przyznała Bea - i w zwykłych okolicznościach nawet bym o tym nie pomyślała. Ale gdy Barry tu trafił i wyjaśnił swój naprawdę głupi plan... - Naprawdę głupi - powtórzyła ze śmiechem Persefona. - ...Pomyślałam: Czy jest lepszy sposób na wkurzenie Plutona niż ucieczka z Podziemia? Co ty na to? Właśnie do ciebie szliśmy - skłamała. Persefona zastanawiała się, a z jej twarzy nie znikał uśmiech. - To naprawdę by go wpieniło — przyznała. - Można to nawet uznać za cios zadany w imieniu kobiet całego świata - wtrącił Barry. Bea mocno nadepnęła mu na nogę. Persefona zauważyła to i roześmiała się. - Młody czarodzieju, wyraźnie potrafisz postępować z damami, ale masz rację. Byłby to pewien cios, a szczerze 249 mówiąc, nie wydaje mi się, by Hekate chciała cię tu zatrzymać. - Poprawiła szatę. Barry zaklął w duchu - wcześniej widział fragment jej biustu. - Pozwolę wam odejść aż do rzeki. Potem musicie radzić sobie sami. - A co z Plutonem? - spytała Bea. Pluton kierował Podziemiem. Oszustwem zmusił Perse-fonę do spędzenia z nim części każdego roku. Przypominało to antywakacje. - Nie martwcie się o Plutona - oznajmiła Persefona -zajmę go. - Ale jak? - naciskała Bea. - Moja droga. — W głosie Persefony zabrzmiało lekkie znużenie. — Jeśli musisz pytać, to cieszę się, że wracasz. Za pierwszym razem na świecie zaznałaś stanowczo za mało rozrywek. Po prostu idźcie w stronę Styksu najszybciej, jak umiecie, a ja będę leżeć i myśleć o Rzymie. - Dalej sami sobie poradzimy. — Barry uniósł książkę. - To dobrze - rzekła Persefona. - Bo nie potrafię wam pomóc przeprawić się przez rzekę. Charon to stary maruda - wieczność pracy w sektorze usługowym tak działa na ludzi. A teraz ruszajcie. Wiesz, Barry Trotterze, jak na takiego frajera, wydajesz się całkiem niefrajerowaty. mówiąc, nie wydaje mi się, by Hekate chciała cię tu zatrzymać. - Poprawiła szatę. Barry zaklął w duchu - wcześniej widział fragment jej biustu. — Pozwolę wam odejść aż do rzeki. Potem musicie radzić sobie sami. — A co z Plutonem? - spytała Bea. Pluton kierował Podziemiem. Oszustwem zmusił Perse-fonę do spędzenia z nim części każdego roku. Przypominało to antywakacje. — Nie martwcie się o Plutona - oznajmiła Persefona -zajmę go. — Ale jak? — naciskała Bea. — Moja droga. — W głosie Persefony zabrzmiało lekkie znużenie. — Jeśli musisz pytać, to cieszę się, że wracasz. Za pierwszym razem na świecie zaznałaś stanowczo za mało rozrywek. Po prostu idźcie w stronę Styksu najszybciej, jak umiecie, a ja będę leżeć i myśleć o Rzymie. — Dalej sami sobie poradzimy. - Barry uniósł książkę. — To dobrze - rzekła Persefona. - Bo nie potrafię wam pomóc przeprawić się przez rzekę. Charon to stary maruda — wieczność pracy w sektorze usługowym tak działa na ludzi. A teraz ruszajcie. Wiesz, Barry Trotterze, jak na takiego frajera, wydajesz się całkiem niefrajerowaty. ROZDZIAŁ 14 POPOffiDulE Szczęście wyraźnie sprzyjało Barryemu: Ceber, bez wątpienia zabawiający się z Łonem, gdzieś zniknął, a podręcznik komputerowy sprawił, że Charon z radością przewiózł go z Beą z powrotem przez Styks. Otrzepując się z kurzu, Bea i Barry wyszli z Podziemia i znaleźli się z powrotem w czarodziejskiej poczekalni. - Co, do diabła...? — rzucił najbliższy anielski glina. — Nigdy nie widziałem, by ktoś stąd wychodził. Barry go usłyszał. - To niezbyt przyjemne miejsce — poinformował strażnika. -1 nie polecam dłuższego pobytu. - Proszę go nie słuchać, nie jest aż tak źle - wtrąciła Bea. - Człowiek przywyka. Znaleźli dwa puste miejsca i usiedli. - I co teraz? - spytała Bea. -Teraz czekamy — odparł Barry. - Osądzają właśnie wszystko, co zrobiłem na Ziemi. 251 — Nie jestem za to odpowiedzialna - zaprotestowała szybko. — Wiem. Uspokój się, głuptasie. Kiedy mnie wezwą, opowiem o tobie i o tym, że to jedno wielkie nieporozumienie. — Jeśli pozwolisz, wolałabym mówić sama za siebie -oznajmiła Bea. — Dobra. - Barry wstał. - Idę po jakieś pisma. Przynieść ci? — Czy są naprawdę stare? — Pewnie nawet starsze. — Nie, dzięki — odparła. - Chyba że znajdziesz coś z krzyżówką. Gdy Barry szedł w stronę stojaków z pismami, świadomość, iż właśnie jest poddawany osądowi i być może spędza ostatnie kilka chwil poza piekłem, nawet go nie dręczyła. Oczywiście nikogo nie zachwyca idea niekończących się tortur, lecz powrót i odnalezienie Bei odrobinę wyrównały rachunki. A co do reszty... Był taki jaki był i jeśli miało to oznaczać wieczne potępienie, cóż, pozostaje mu tylko pisać paskudne listy do odpowiednich władz w przerwach pomiędzy sesjami pojenia roztopionym ołowiem. Po czasie, który ciągnął się jak wieczność - i może faktycznie nią był — Barry usłyszał dźwięczący w głośnikach głos. — Barry Trotter. Barry Trotter jest proszony do okienka czternaście. 252 - Chodź - rzucił do Bei. Dziewczyna przygładziła nerwowo włosy, razem ruszyli naprzód. Pan Abercrombie już na nich czekał. - Panie Trotter — rzekł — nie powinienem komentować zawartości akt, ale muszę przyznać, że nieźle pan sobie po-używał. Barry nie wiedział co odpowiedzieć. - Dzięki? Urzędnik spojrzał na Beę. - Panienko, musisz zaczekać na swą kolej. To sprawy niezwykle osobiste i poufne. Bea odwróciła się i cofnęła parę kroków. - Zaczekaj - zatrzymał ją Barry. — Panie Abercrombie, to jest Bea Thompson. - Pańska siostra? — spytał pan Abercrombie. - Boże, nie - zaprzeczyła Bea. - Była moją dziewczyną. Mogę tak powiedzieć? - Zerknął na Beę. - Owszem, przez jakieś dwa miesiące. A potem mnie zabiłeś! - Przypadkiem! Przypadkiem! - Barry odwrócił się do pana Abercrombiego. - Mogłaby zostać tutaj do czasu, aż dowiem się, gdzie trafię? - Czemu akurat ona z całego legionu? — zdziwił się urzędnik. - „Bawisz się w doktora częściej niż cała akademia medyczna". — Zachichotał. — Ten Alpo Bubeldor potrafi złośliwie przyciąć. Wzmianka o starym nieprzyjacielu dodała Barry'emu sił. 253 - Niech pan po prostu powie, że pójdę do piekła, i miejmy to z głowy. Włóczyłem już tyłek po całym Podziemiu, żeby wyciągnąć Beę i... - Cieszę się, że pogodził się pan ze swym losem. Większość ludzi strasznie się awanturuje. Chwileczkę. - Pan Abercrombie spojrzał na niego. - Co pan mówił o Podziemiu? - Zmarszczył brwi. - Niech pan nie mówi, że był pan częścią nieautoryzowanego wtargnięcia? Kilka osób straciło przez to pracę. - Widzi pan, panie Abercrombie, to bardzo skompliko- wane. — Quelle surprise - wtrąciła słodko Bea. Pan Abercrombie wpatrywał się w nich bez słowa. — Jestem Rzymianką — dodała, jakby to wszystko tłumaczyło. Urzędnik odwrócił się do Barry'ego. — No dobrze, panie Trotter. Chętnie posiedziałbym tu i pogawędził... —Jego palec sięgnął ku przyciskowi. Teraz albo nigdy, pomyślał Barry. — Bea to moja dawna dziewczyna. Rzuciłem na nią zaklęcie, ale się pomyliłem, bo nie przykładałem się do nauki, o czym z pewnością wie pan już z moich akt. To było zaklęcie cofające czas i cofnąłem ją za daleko. Nie aż tak bardzo, ale ponad szesnaście lat. — Ups - mruknął pan Abercrombie. — No właśnie, racja, czułem się jak ostatni idiota. W każdym razie Bea umarła i jako Rzymianką trafiła do Podziemia. — Barry mówił bardzo szybko. — A teraz przeskoczmy dwadzieścia cztery lata. — Rany - mruknął pan Abercrombie. 254 - Nie, chwileczkę, to ma sens — stwierdziła ze zdumieniem Bea. - Wystarczy odprężyć umysł. - Mam trzydzieści dziewięć lat, jestem bardzo sławny, Bubeldor zniknął, podobnie Vielokont, i życie wygląda pięknie. Jestem żonaty, mam dwójkę wspaniałych dzieci - przez większość czasu wspaniałych — no, przez część czasu — ale cierpię na okropnie upierdliwą chorobę, która nie pozwala mi się starzeć. - Szczęściarz - mruknął pan Abercrombie. Zważywszy na okoliczności, Barry postanowił tego nie komentować. - Nazywa się juniortazja. Poszedłem do lekarza i dzięki hipnozie odkryliśmy... - Chwileczkę. - Pan Abercrombie zaczął przerzucać papiery Barry ego. - Nie chodzi chyba o Ernsta Ritalina? Martwiłem się, odkąd zobaczyłem jego nazwisko w pańskich aktach. Praktycznie wypełnił tę salę ludźmi, którymi się zajmował. Proszę mi wierzyć, gdy tu trafi, nie czeka go gorące powitanie. - Tak, to on — przytaknął Barry. - Miał teorię, że jeśli cofnę się i naprawię zło, które wyrządziłem Bei wiele lat temu, może znów zacznę się starzeć. Pan Abercrombie zawahał się. - A zatem zabił się pan celowo, zakradł do Podziemia, znalazł ją i sprowadził tutaj. - Tak - potwierdził Barry. - Rozumiem. Barry obdarzył go swym, jak miał nadzieję, najbardziej wzruszającym uśmiechem. - Miałem nadzieję, że zgodzicie się dać jej drugą szansę. 255 — I nie chce pan nic dla siebie? Barry zastanowił się chwilę. — Nie, raczej nie. Miałem całkiem fajne życie. Pan Abercrombie zastanawiał się przez sekundę, a potem nacisnął kilka guzików. Pochylając się do okienka, rzekł cicho: — W tej sprawie warto uczynić wyjątek. A panna Thompson to przecież klasyczna niewinna, przypadkowa ofiara. — Wręczył im dwa perłowe żetony. - Proszę - rzekł — po jednym dla każdego. Odeślą was z powrotem. Ale lepiej, żebym was tu nie ujrzał przez co najmniej trzydzieści lat. — Bardzo, bardzo dziękuję! - zawołała Bea. Barry'emu odebrało mowę, jego umysł znów jakby się zaciął. — Barry — rzuciła Bea, szturchając go pod żebra. — Przepraszam — rzekł. — Bardzo dziękuję. — Trzymajcie je w prawej dłoni - polecił pan Abercrombie. Barry i Bea chwycili uradowani perłowe żetony i zamknęli oczy. Po sekundzie zniknęli. Siedząca w sąsiednim okienku Loretta przyglądała się panu Abercrombiemu. — Nie wiedziałam, że jesteś taki sentymentalny. -Uśmiechnęła się. — Nie mogę się oprzeć ładnej buźce. - Pan Abercrombie wstał. — Mam teraz przerwę. Przynieść ci coś? ROZDZIAŁ 15 pościg Lord Vielokont wciąż tańczył niezgrabne mambo tryumfalnej ekstazy, gdy Barry usiadł gwałtownie. Dawny młody czarodziej zamrugał, oblizał wargi i podrapał się energicznie po wciąż dziewięcioletniej głowie. Gdy jego wzrok przywykł do światła, ze zdumieniem odkrył, że widzi lorda Vielokonta. - Co ty tu robisz? - spytał Barry. - Gdzie jest doktor Ritalin? Zaskoczony Vielokont obrócił się błyskawicznie. - Scheisse! — wrzasnął zdławionym głosem. - Czy ty nigdy nie umierasz? - Wskoczył na Barry'ego, zaciskając mu wokół gardła dłonie w rękawiczkach. - Czy to część terapii? — wychrypiał Barry. - Daj spokój, puszczaj! Nie uzyskał odpowiedzi, Vielokont jedynie zacisnął uchwyt. Zaczęli walczyć. Vielokont ani na moment nie przestawał lamentować. 257 - Ze wszystkich żałosnych błaznów tego świata musiałem wybrać sobie na wroga akurat ciebie! Barry, pojąwszy, że Vielokont nie żartuje, sięgnął po różdżkę. Leżała na sąsiednim stoliku, tuż poza jego zasięgiem. Lord Ciemniaków dostrzegł to i zaczął go dusić ze zdwojoną siłą. Wygimnastykowane ciało dziewięciolatka zdołało jednak rozciągnąć się jeszcze trochę. Barry chwycił różdżkę. - Oho - mruknął Vielokont i miał po temu powód. W następnej chwili z końca różdżki Barry'ego wystrzeliła wielka rękawica bokserska z różowej pary i rąbnęła Tego, Który Śmierdzi w sam środek brzucha. Vielokont zwolnił uchwyt i runął na podłogę, głośno wciągając ustami powietrze. Barry rozcierał gardło. - Możesz powiedzieć doktorowi Ritalinowi - wydyszał — że nie zapłacę za tę sesję. Vielokont dźwignął się na nogi i wycofał. - Ty głupcze - rzekł, unosząc różdżkę. - Nigdy nie istniał żaden Ritalin. To byłem ja. - Nie kłam - zaprotestował Barry. - Herbina nigdy nie pozwoliłaby ci pracować w Hokpoku. - Och, wcisnąłem tej głupiej krowie łzawą historyjkę o tym, że mi się nie wiedzie. Powiedziałem, że Bellettrist Letrange zdefraudowała wszystkie moje pieniądze. - yielokont roześmiał się. - Akurat. - Nikt nie będzie obrażał Herbiny. - Barry podniósł głos. -To mój przywilej! - Głupia krowa, głupia krowa, głupia krowa - zanucił Yielokont. - Twoja żona jest głupią krową. 258 - Jesteś taki żałosny - odparował Barry. - Nikt cię nie lubi, ani trochę. Wszyscy chcą tylko twojej kasy. — Przyganiał kocioł garnkowi. - Vielokont zaśmiał się. — Zresztą i tak zaraz zginiesz, więc nie obchodzi mnie twoje zdanie. — Typowe. - Barry parsknął. — Zrobiłeś to wszystko tylko po to, żeby mnie zabić? - Pokręcił głową. - Co za idiotyzm. Nie jesteś jeszcze sobą znudzony? Bo reszta z nas owszem. — Idiotyzm? - Vielokont uśmiechnął się. - Wciąż nie rozumiesz, prawda? Dzięki temu ostatniemu planowi zdołałem sprzedać w przeszłości pamiątki po Barrym Trotterze warte niemal cztery miliony gumolskich funtów. — Vielo-kont szyderczo wyszczerzył zęby. — Podkoszulki, proporczyki, talerze pamiątkowe, bombkę choinkową w kształcie twojej głowy, która po naciśnięciu nosa odgrywa capstrzyk. Prawdziwa żyła złota. Po zainwestowaniu w najpaskudniej-sze, najbardziej niszczycielskie przedsięwzięcia, jakie zdołałem znaleźć, i upływie dwudziestu czterech lat pieniądze te są teraz warte ponad sto milionów funtów! Twoja śmierć to najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała — a ty musiałeś powstać z martwych i wszystko zepsuć. - Czemu się tym przejmujesz? — Barry rozpaczliwie wypatrywał szansy porażenia lorda Ciemniaków. — Wciąż jesteś nieprzyzwoicie bogaty. - Zgadza się, i to nie dzięki tobie! - warknął Vielo-kont. - Cofnąłem cię w czasie, wysłałem do Podziemia. Nigdy nie przypuszczałem, że powrócisz żywy i jeszcze bardziej wkurzający niż wcześniej. Teraz jednak w końcu zginiesz naprawdę. 259 - Jesteś taki żałosny - odparował Barry. - Nikt cię nie lubi, ani trochę. Wszyscy chcą tylko twojej kasy. - Przyganiał kocioł garnkowi. — Vielokont zaśmiał się. -Zresztą i tak zaraz zginiesz, więc nie obchodzi mnie twoje zdanie. - Typowe. — Barry parsknął. — Zrobiłeś to wszystko tylko po to, żeby mnie zabić? - Pokręcił głową. - Co za idiotyzm. Nie jesteś jeszcze sobą znudzony? Bo reszta z nas owszem. - Idiotyzm? - Vielokont uśmiechnął się. — Wciąż nie rozumiesz, prawda? Dzięki temu ostatniemu planowi zdołałem sprzedać w przeszłości pamiątki po Barrym Trotterze warte niemal cztery miliony gumolskich funtów. — Vielo-kont szyderczo wyszczerzył zęby. — Podkoszulki, proporczyki, talerze pamiątkowe, bombkę choinkową w kształcie twojej głowy, która po naciśnięciu nosa odgrywa capstrzyk. Prawdziwa żyła złota. Po zainwestowaniu w najpaskudniej-sze, najbardziej niszczycielskie przedsięwzięcia, jakie zdołałem znaleźć, i upływie dwudziestu czterech lat pieniądze te są teraz warte ponad sto milionów funtów! Twoja śmierć to najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała — a ty musiałeś powstać z martwych i wszystko zepsuć. - Czemu się tym przejmujesz? - Barry rozpaczliwie wypatrywał szansy porażenia lorda Ciemniaków. — Wciąż jesteś nieprzyzwoicie bogaty. - Zgadza się, i to nie dzięki tobie! - warknął Vielo-kont. — Cofnąłem cię w czasie, wysłałem do Podziemia. Nigdy nie przypuszczałem, że powrócisz żywy i jeszcze bardziej wkurzający niż wcześniej. Teraz jednak w końcu zginiesz naprawdę. 259 Szybko jak błyskawica nakreślił w powietrzu jakiś kształt. Nagle wszystkie zdjęcia doktora Ritalina z najróżniejszymi szalonymi sławami sfrunęły ze ściany i pomknęły wprost w stronę Barry'ego, wirując niczym rozwścieczone ringo. Barry padł na podłogę, zasłaniając rękami głowę. Zdjęcia uderzyły o ścianę, eksplodując. Zaklęcie to, Każzdjęciomle-ciećnakogośiwybuchnąć, nie było zbyt popularne, ale przydawało się w pewnych okolicznościach. Gdy szkło opadło, Barry uniósł głowę, zerknął na strzaskaną, dymiącą boazerię i odwrócił się do Vielokonta. - Bardzo ładnie. Chyba faktycznie zdjęcie jest warte tysiąca słów. Vielokont skrzywił się. - Twoje żarciki nie mają nawet sensu. Barry uśmiechnął się przebiegle. - Może mają, a może nie. Ale czy zniesiesz... to? - Wycelował różdżką w Vielokonta i wymamrotał inkantację. Z końca różdżki wystrzeliła niewielka chorągiewka z żałosnym napisem bang. - Cholera - warknął Barry. Przesunął plastikowy panel z boku różdżki i spojrzał- bateria niemal zdechła. Niemożliwe, nic nie rozumiał. Czyżby, odmieniając swe życie, stał się mniej magiczny? -Najwyraźniej twoje sławne moce magiczne słabną, Trotter — szydził Vielokont. - Chyba zanadto się przystosowałeś. Barry wiedział co musi zrobić: uciec. - No dobra, Vielokont - rzekł, cofając się niepostrzeżenie w stronę drzwi. — Dopadłeś mnie. Ale nim mnie zabijesz, mam jeszcze jedno, ostatnie życzenie. - Gdyby tylko zdołał 260 zająć go gadaniem, dopóki nie dotrze do klamki. - Chcę, żebyś wyrecytował z pamięci słownik. - Nieźle, Trotter, ale nie dam się nabrać, nieważne co kombinujesz — odparł lord Ciemniaków. — Owszem, to ironia. Cofając się i ratując życie tej dziewczyny, stałeś się człowiekiem przyzwoitym, nie nieodpowiedzialnym łapser-dakiem, którego wszyscy znaliśmy i nie znosiliśmy. — Vielo-kont pozwolił sobie na niewiarygodnie złowrogi śmiech. — Mniej impulsywnym, mniej chciwym, mniej samolubnym, nawet miłym - i wkrótce zupełnie martwym. — Ustawił pokrętło różdżki na zabijanie. - Przynajmniej trafisz do nieba - dodał. - Zajmij tam dla mnie miejsce. - Ty w niebie? - rzucił Barry. — Nie rozśmieszaj mnie. - To już zostało załatwione, Trotter. Odrobina gotówki przekazana we właściwe ręce potrafi zdziałać cuda. Masz jakieś ostatnie słowa, które mógłbym zignorować? - Owszem... Ugryź woskową kijankę*! - odparł Barry, otwierając drzwi i wyskakując na korytarz. - Aveda neutrogena! - wrzasnął Vielokont, ale chybił. Gdy Barry runął na pokryty linoleum kamień, zielony śluz spłynął po ścianie, nie czyniąc nikomu krzywdy. Grupka uczniów zatrzymała się, by nawilżyć dłonie. Barry szybko zniknął w skłębionym tłumie nastolatków. Pochylając się, by utrudnić Yielokontowi celowanie, biegł ile sił w głąb * To bardzo zabawna anegdotka, podobnie jak i pytakrzyk. Zwrot ten, będący pierwszą próbą koncernu Coca-Cola przetłumaczenia jej nazwy na język chiński, pojawił się na plakatach w całym kraju. Zawsze uważałem, że świetnie nadaje się na przekleństwo. A Wy? 261 korytarza, niczym krab w rui. Za jego plecami Vielokont roztrącał ludzi. — Achtung, SchweinkinderW — ryczał. — Hej, koleś, uważaj na ręce! - Czwartoklasistka z Ro-vertouru walnęła lorda Ciemniaków w twarz plecaczkiem, w którym ukryła składany kociołek. — Ach... - Vielokont upadł na ziemię z lekkim wstrząsem mózgu. Tymczasem umysł Barry'ego pracował gorączkowo. Co się z nim działo? Czemu nie potrafił czarować? Czyżby Vie-lokont miał rację? Czy stał się zbyt porządny, zbyt miły, by zawładnąć wielką nieodpowiedzialną mocą pozwalającą działać zaklęciom? Zauważywszy słabego pierwszorocznia-ka dźwigającego naręcze książek, postanowił sprawdzić tę teorię. Ze zręcznością zrodzoną z długiej praktyki wytrącił mu książki na podłogę. Za nimi posypały się notatki z całego semestru, które rozdeptały wędrujące wokół hordy. — Dupek! — zawołał za nim chłopiec. — No dobra. — Barry, nie zwalniając kroku, wycelował różdżką w przesuwające się schody. - No to zaczynamy. O cudzie, schody przesunęły się w wybrane przez niego miejsce. — Wiedźmisyn! — Barry roześmiał się. Zbiegł po schodach, szukając kolejnych okazji robienia zamieszania i doładowania swej magicznej mocy. Na jego widok uczniowie uskakiwali na boki, kuląc się ze strachu. — Trotter! Haiti — rzucił z góry Vielokont. Opierając różdżkę o przedramię, Ten, Który Śmierdzi wycelował i wypalił. Strzał chybił, ale niewiele; Barry poczuł woń płonącego sznurowadła w prawym bucie. Nie 262 mógł pozwolić na kolejny strzał, toteż z całych sił uderzył w poręcz w sposób, jakiego nauczył go w dawnych czasach Ferd. Schody złożyły się, tworząc stromą pochylnię, po której zjechały dziesiątki ludzi. Wszyscy pomknęli na dół, łącznie z Barrym, osłaniając go przed różdżką Vielo-konta. Po chwili podłoga pod schodami wyglądała już jak pole niedawnej, niewielkiej lecz bardzo krwawej bitwy. Uwalniając się z zawodzącej plątaniny rannych uczniów i uszkodzonych rzeczy osobistych, Barry popędził do drzwi frontowych. Vielokont przeskoczył przez poręcz trzy piętra wyżej i spłynął w dół, strzelając po drodze. W chwili, gdy dłoń Barry'ego dotknęła klamki, fala czystej, nekrotyzującej magii śmignęła mu nad ramieniem - gdyby się zatrzymał, żeby otworzyć drzwi, już by nie żył. Osaczony, wbiegł do Wielkiej Sali. Domowe skrzaty jadły właśnie obiad i jego pojawienie się ich nie zachwyciło. - Nie możesz tu wejść! - zawołała Fistuletta. — Znasz zasady. Właśnie jemy, nie wolno tu wchodzić jeszcze przez pół godziny. Barry skręcił ostro, celując w skrzata dźwigającego tacę pełną jedzenia. Szczątki obiadu posypały się wokół. Wpadł do kuchni. - Zrobił to celowo! - krzyknął skrzat. - I nawet nie przeprosił - poskarżył się drugi. - Zawsze uważałam, że to kutas - oznajmiła Fistuletta. Poparł ją zgodny chór. - Proponuję nasypać mu smoczych bobków do jedzenia. Nim ktokolwiek zdążył choćby drgnąć, do środka wszedł Yielokont. 263 — V którą stronę poszedł? — Ujrzał skrzata leżącego na podłodze, nieprzytomną, drobną postać pośród rozsypanego jedzenia. - Ach. — Maszerując w stronę kuchni, dodał: — Radziłbym vszystkim, by zostali tutaj, nievażne co usłyszycie. Spodziewam się głośnych krzyków i tak dalej. W kuchni skrzaty szykowały wieczorny posiłek. Kucharze o dłoniach pokrytych zapieczonym brudem strącali popiół z papierosów do zup, doprawiali sałatki wielkimi, sprężystymi smarkami i starannie ukrywali drobne kęsy zepsutego mięsa w poza tym zupełnie smacznych przekąskach. Barry przemknął między nimi, próbując po drodze wywrócić jak najwięcej garnków i rondli. — Hej, ty! — wrzasnął oskubujący sowę kucharz (znaczna część szkolnego mięsa pochodziła z ukradzionych domowych zwierząt). - Wynoś się stąd! W wahadłowych drzwiach pojawił się Vielokont. Barry chwycił talerz i cisnął go w jego stronę niczym dysk. Co prawda, chybił o milę, lecz z każdym kolejnym niszczycielskim aktem jego zapas magicznej energii rósł. Nasuwało się tylko jedno pytanie: Czy potrafi być dostatecznie niszczycielski? — Przepraszam — zawołał, chwytając rękę najbliższego skrzata i wpychając ją do garnka pełnego wrzącego sosu do spaghetti. Kucharz wrzasnął, zdołał jednak odtworzyć sobie rękę, a Barry wciąż próbował wywołać zamieszanie. — Wynoś się stąd! — krzyknął kolejny kucharz. — Bijcie się na zewnątrz! Barry rzucił w niego pokrywką (każdy sposób był dobry). Promień złowieszczej fioletowej energii wystrzelił ku 264 niemu i przeleciał tak blisko, że Barry poczuł, jak jeżą mu się naelektryzowane włosy. Natychmiast przykucnął, ukrywając się w otwartej szafce. - Pierdzielę to, odchodzę - oznajmił domowy skrzat na widok ewidentnie śmiercionośnej magii. Wkrótce dołączyli do niego wszyscy obecni w kuchni, prócz Barry'ego i lorda Vielokonta. - Vyłaź, Barry! - zawołał Vielokont. — Ja... tylko żarto-vałem. — Lord Ciemniaków skradał się po pomieszczeniu, nasłuchując uważnie. - Viem, że vcześniej vydałem ci się mało psszyjacielski, ale to dlatego sze... zapomniałem zażyć leki. Barry zrozumiał, że musi się ruszyć. Kuchnia nie była zbyt wielka, a Vielokont odgradzał go od obojga drzwi. Mógł spróbować się rozkroplić. Ale co, jeśli zabraknie mu magii? Albo jeśli zdoła się rozkroplić, ale nie skroplić? Los zbłąkanego pierdu nie wydawał mu się zbyt pociągający. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby go ocalić. Portfel, kilka kluczy, uszkodzona samonaprowa-dzająca parasolka z baru „Tiki" - zabrał ją na sesję, próbując przypomnieć sobie szczegóły piątego roku. -Trotter, to się robi męczące - oznajmił Vielokont. -Tszemu nie możemy tego omówić jak odpoviedzialni, dorośli ludzie? - Straciwszy cierpliwość, złapał chochlę i rzucił nią na oślep. - Szebym mógł cię zabić! Chochla wylądowała z brzękiem tuż przed szafką Barry'ego, usłyszał kroki Vielokonta, zbliżały się coraz bardziej... i bardziej. Vielokont stał przed szafką, przez pół-przymknięte drzwi Barry widział jego nogi od kostek do połowy ud. Musiał sięgnąć ponad wysokie cholewy... 265 niemu i przeleciał tak blisko, że Barry poczuł, jak jeżą mu się naelektryzowane włosy. Natychmiast przykucnął, ukrywając się w otwartej szafce. - Pierdzielę to, odchodzę — oznajmił domowy skrzat na widok ewidentnie śmiercionośnej magii. "Wkrótce dołączyli do niego wszyscy obecni w kuchni, prócz Barry'ego i lorda Vielokonta. — Vyłaź, Barry! - zawołał Vielokont. — Ja... tylko żarto-vałem. - Lord Ciemniaków skradał się po pomieszczeniu, nasłuchując uważnie. - Viem, że vcześniej vydałem ci się mało psszyjacielski, ale to dlatego sze... zapomniałem zażyć leki. Barry zrozumiał, że musi się ruszyć. Kuchnia nie była zbyt wielka, a Vielokont odgradzał go od obojga drzwi. Mógł spróbować się rozkroplić. Ale co, jeśli zabraknie mu magii? Albo jeśli zdoła się rozkroplić, ale nie skroplić? Los zbłąkanego pierdu nie wydawał mu się zbyt pociągający. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby go ocalić. Portfel, kilka kluczy, uszkodzona samonaprowa-dzająca parasolka z baru „Tiki" — zabrał ją na sesję, próbując przypomnieć sobie szczegóły piątego roku. - Trotter, to się robi męczące — oznajmił Vielokont. — Tszemu nie możemy tego omówić jak odpoviedzialni, dorośli ludzie? - Straciwszy cierpliwość, złapał chochlę i rzucił nią na oślep. — Szebym mógł cię zabić! Chochla wylądowała z brzękiem tuż przed szafką Barry'ego, usłyszał kroki Vielokonta, zbliżały się coraz bardziej... i bardziej. Vielokont stał przed szafką, przez pół-przymknięte drzwi Barry widział jego nogi od kostek do połowy ud. Musiał sięgnąć ponad wysokie cholewy... 265 - Czuję, że jesteś blisko, Trotter, bardzo blisko, zupełnie jakbym vyczuvał tvój zapach - powiedział Vielokont. -Viesz, równie dobrze mogę powiedzieć to teraz... Nie tylko ja mam problem z vłasnym zapachem. W tym momencie Barry złapał go za nogę i z rozmachem wbił w nią zaostrzony koniec maleńkiej parasolki. -Aaa!U - ryknął Vielokont w uniwersalnym języku bólu. Sięgając po parasolkę, lord Ciemniaków rozwinął ją -i przeleciał przez sufit i belki do klasy powyżej. — Cyrylu Bradpittonie. — Uszu Barry'ego dobiegł szyderczy głos Snajpera. - Co ty sobie myślisz, dając się zmiażdżyć lordowi Vielokontowi przelatującemu przez podłogę? Graf- fiton traci pięć punktów! Barry wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Wygramolił się przez maleńkie drzwiczki, których używały skrzaty, by nikomu nie przeszkadzać. Na zewnątrz, w słońcu znów puścił się biegiem. Nagle poczuł ostre kłucie w boku i usłyszał, jak Vielokont ląduje ciężko za jego plecami. Do diabła, przydałoby mu się teraz trochę magii. Zerknął na wskaźnik różdżki — wciąż niewiele, ale lepiej. - Halt, Schweinehund! Haiti - wydyszał zasapany Vielo-kont. Trzy metry dalej dwóch chłopców w ąuitkitowych szatach Slizgorybu oddalało się właśnie od drzwi frontowych. Obaj nieśli na ramionach mopy. Vielokont zbliżał się szybko, toteż Barry popędził ku mniejszemu z dwójki. - Dawaj to - warknął, brutalnie popychając chłopaka na ziemię i odbierając mu mopa. Wystarczyło kopnięcie i wzleciał w powietrze. 266 - Czuję, że jesteś blisko, Trotter, bardzo blisko, zupełnie jakbym vyczuvał tvój zapach — powiedział Vielokont. — Viesz, równie dobrze mogę powiedzieć to teraz... Nie tylko ja mam problem z vłasnym zapachem. W tym momencie Barry złapał go za nogę i z rozmachem wbił w nią zaostrzony koniec maleńkiej parasolki. -Aaa!!! - ryknął Vielokont w uniwersalnym języku bólu. Sięgając po parasolkę, lord Ciemniaków rozwinął ją -i przeleciał przez sufit i belki do klasy powyżej. — Cyrylu Bradpittonie. — Uszu Barry'ego dobiegł szyderczy głos Snajpera. - Co ty sobie myślisz, dając się zmiażdżyć lordowi Vielokontowi przelatującemu przez podłogę? Graf-fiton traci pięć punktów! Barry wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Wygramolił się przez maleńkie drzwiczki, których używały skrzaty, by nikomu nie przeszkadzać. Na zewnątrz, w słońcu znów puścił się biegiem. Nagle poczuł ostre kłucie w boku i usłyszał, jak Vielokont ląduje ciężko za jego plecami. Do diabła, przydałoby mu się teraz trochę magii. Zerknął na wskaźnik różdżki — wciąż niewiele, ale lepiej. — Hak, Schweinehund! Haiti - wydyszał zasapany Vielo- kont. Trzy metry dalej dwóch chłopców w ąuitkitowych szatach Ślizgorybu oddalało się właśnie od drzwi frontowych. Obaj nieśli na ramionach mopy. Vielokont zbliżał się szybko, toteż Barry popędził ku mniejszemu z dwójki. — Dawaj to — warknął, brutalnie popychając chłopaka na ziemię i odbierając mu mopa. Wystarczyło kopnięcie i wzleciał w powietrze. 266 - Ha, ha! - Drugi chłopiec wycelował palec w kolegę, zaśmiewając się z jego pecha. - Ale mięczak. Vielokont rąbnął go w tył głowy tak mocno, że chłopak stracił ząb. — Zabieram tego mopa. Nie oczekuj, że ci go zwrócę. Barry pomknął w stronę trenujących Ślizgorybów, licząc, że zgubi się pośród graczy. Gdy zaczął zataczać kręgi i robić uniki, w powietrzu rozbrzmiały wyzwiska i okrzyki oburzenia. Vielokont pozostawał pół sekundy za nim, ostatecznie jego mop leciał z większym obciążeniem. Oglądając się gorączkowo, Barry znów zaczął się pocić. Czyżby to już miał być koniec? Nie, ujrzał rozbłysk złota i zanurkował ku niemu. Chwycił mocno giez i wsadził sobie w usta — ten manewr wymagał obu rąk - a potem popędził naprzód, wyciskając z taniego mopa wszystko co się dało. Cała drużyna Ślizgorybu popędziła za nim. Wpłacili za giez wysoki depozyt i Barry doskonale o tym wiedział. Wiedział też, że uczniowie latają szybciej niż Vielokont, toteż utworzą doskonałą barierę ochronną. Jednak po jakichś dziesięciu minutach zrozumiał, że tak naprawdę to nic nie dało. Vielokont mógł lecieć tak długo jak Barry i w końcu załatwić go szczęśliwym strzałem. Spojrzał na różdżkę - z każdą kolejną chwilą trwania wściekłego pościgu przybywało mu mocy. Kiedy wskaźnik osiągnął jedną szesnastą, Barry uznał, że musi działać. Teraz albo nigdy. Zeskoczył z mopa i wypluł giez, po czym poleciał w dół... Musiał wyliczyć wszystko idealnie. Tuż przedtem, nim uderzył o ziemię, machnął różdżką i się rozkroplił. W lesie rozległ się odgłos przypominający ciche kwaknięcie. 267 - Ha, ha! — Drugi chłopiec wycelował palec w kolegę, zaśmiewając się z jego pecha. - Ale mięczak. Vielokont rąbnął go w tył głowy tak mocno, że chłopak stracił ząb. - Zabieram tego mopa. Nie oczekuj, że ci go zwrócę. Barry pomknął w stronę trenujących Slizgorybów, licząc, że zgubi się pośród graczy. Gdy zaczął zataczać kręgi i robić uniki, w powietrzu rozbrzmiały wyzwiska i okrzyki oburzenia. Vielokont pozostawał pół sekundy za nim, ostatecznie jego mop leciał z większym obciążeniem. Oglądając się gorączkowo, Barry znów zaczął się pocić. Czyżby to już miał być koniec? Nie, ujrzał rozbłysk złota i zanurkował ku niemu. Chwycił mocno giez i wsadził sobie w usta — ten manewr wymagał obu rąk — a potem popędził naprzód, wyciskając z taniego mopa wszystko co się dało. Cała drużyna Ślizgorybu popędziła za nim. Wpłacili za giez wysoki depozyt i Barry doskonale o tym wiedział. Wiedział też, że uczniowie latają szybciej niż Vielokont, toteż utworzą doskonałą barierę ochronną. Jednak po jakichś dziesięciu minutach zrozumiał, że tak naprawdę to nic nie dało. Vielokont mógł lecieć tak długo jak Barry i w końcu załatwić go szczęśliwym strzałem. Spojrzał na różdżkę - z każdą kolejną chwilą trwania wściekłego pościgu przybywało mu mocy. Kiedy wskaźnik osiągnął jedną szesnastą, Barry uznał, że musi działać. Teraz albo nigdy. Zeskoczył z mopa i wypluł giez, po czym poleciał w dół... Musiał wyliczyć wszystko idealnie. Tuż przedtem, nim uderzył o ziemię, machnął różdżką i się rozkroplił. W lesie rozległ się odgłos przypominający ciche kwaknięcie. 267 Podczas gdy Ślizgorybi rozproszyli się w poszukiwaniu gicza, a mop Barry'ego eksplodował w odległej części Zabronionego Lasu, Vielokont zatrzymał się w powietrzu. Wciąż obsypany gipsem, Ten, Który Śmierdzi wyciągnął niewielkie urządzenie. — Możesz uciekać przed lordem Ciemniaków, Barry, ale się nie ukryjesz. A potem, z kolejnym kwaknięciem, on także się roz-kroplił. W chwili, gdy zespół chirurgów pracował nad mózgiem ofiary wypadku, Barry Trotter skroplił się w kącie sali operacyjnej numer cztery. Pielęgniarka wrzasnęła i upuściła woreczek z krwią. - Co się...? - Jeden z chirurgów odwrócił się, strącając tacę z instrumentami. - Nie wolno ci tu być! - ryknął anestezjolog. - Już znikam. Nagle Barry'emu przyszedł do głowy pewien pomysł. Pochylił się i napluł w otwartą ranę pacjenta. To dało mu dość magii, by mógł znów się rozkropłić. W chwili, gdy wszyscy lekarze rzucili się na niego z nienawiścią, zniknął. W sekundę później w sali pojawił się Vielokont. Lądując, trafił na wentylator i wyłączył go z kontaktu. - To on! - zawołała pielęgniarka. - Wrócił. - Guten Tag, ja vłaśnie... Dwaj chirurdzy, kilka pielęgniarek i anestezjolog skoczyli na oszołomionego Yielokonta i zdołali walnąć go kilka 268 Podczas gdy Ślizgorybi rozproszyli się w poszukiwaniu gicza, a mop Barry'ego eksplodował w odległej części Zabronionego Lasu, Vielokont zatrzymał się w powietrzu. Wciąż obsypany gipsem, Ten, Który Śmierdzi wyciągnął niewielkie urządzenie. - Możesz uciekać przed lordem Ciemniaków, Barry, ale się nie ukryjesz. A potem, z kolejnym kwaknięciem, on także się roz-kroplił. W chwili, gdy zespół chirurgów pracował nad mózgiem ofiary wypadku, Barry Trotter skroplił się w kącie sali operacyjnej numer cztery. Pielęgniarka wrzasnęła i upuściła woreczek z krwią. - Co się...? — Jeden z chirurgów odwrócił się, strącając tacę z instrumentami. - Nie wolno ci tu być! - ryknął anestezjolog. - Już znikam. Nagle Barryemu przyszedł do głowy pewien pomysł. Pochylił się i napluł w otwartą ranę pacjenta. To dało mu dość magii, by mógł znów się rozkroplić. W chwili, gdy wszyscy lekarze rzucili się na niego z nienawiścią, zniknął. W sekundę później w sali pojawił się Vielokont. Lądując, trafił na wentylator i wyłączył go z kontaktu. - To on! - zawołała pielęgniarka. - Wrócił. - Guten Tag, ja vłaśnie... Dwaj chirurdzy, kilka pielęgniarek i anestezjolog skoczyli na oszołomionego Vielokonta i zdołali walnąć go kilka 268 razy butlą z gazem, nim posiniaczony władca Ciemniaków wymknął się z sali i rozkroplił w bezpieczne miejsce. Podróżując losowo, by zmylić prześladowcę, Barry pojawił się pośrodku parkietu Giełdy Nowojorskiej. Stwierdziwszy, że skok przez Atlantyk bardzo nadwerężył mu różdżkę, pojął, co musi zrobić. Wymachując gorączkowo rękami, wrzeszcząc na zmianę „kupuję" i „sprzedaję", dwa razy okrążył parkiet, nim wypatrzyła go ochrona. W tym czasie pozbawił majątku setki klientów, doprowadził do bankructwa wielki fundusz emerytalny, a także do zwolnienia dwóch prezesów. - Super - mruknął, zerkając na wskaźnik. Gdy policjanci kazali mu wyjść zza dystrybutora z podniesionymi rękami, Barry znów zniknął. Dziwnym zrządzeniem losu lord Vielokont pojawił się dokładnie w miejscu, z którego zniknął Barry. - Guten Tag, Herren. Czy któryś z vas, panovie, vidział... Podenerwowani ochroniarze otworzyli ogień. - Scheisse! — wrzasnął Vielokont i znów zniknął. - Do diabła! - Barry cały czas dostrzegał Vielokonta pojawiającego się tuż za nim. Jakim cudem wciąż go śledził? Barry w rozpaczy sięgnął jeszcze dalej. Z głośnym kwaknięciem zmaterializował się w samym środku uroczystego obrzezania w Turcji. Hałas sprawił, że lekarzowi omsknęła się ręka. Gdy krewni dziecka byli tuż--tuż, Barry znów się rozkroplił. - Uwierzcie mi - powiedział Vielokont w trzydzieści sekund później. - Nie liczy się to co macie, lecz co... Rodzina i przyjaciele chłopca obrzucili go kamieniami i Vielokont poleciał do Egiptu i Sfinksa. 269 - Właśnie się z nim minąłeś - oznajmił Sfinks. - Napisał mi na czole swoje nazwisko. - Niestety, to bardzo typove. Dlatego vłaśnie zamierzam go zabić. - No to powodzenia - odparł Sfinks. - Naprawdę. Tymczasem Barry pojawił się w polskim klasztorze, w chwili gdy kolejna wycieczka rozpoczynała właśnie zwiedzanie. - Mniej więcej siedemset pięćdziesiąt lat temu straszliwa zaraza sprawiła, że na miejscowym cmentarzu zabrakło miejsca. Zatem bracia z tego zakonu musieli zrobić coś nowego... i niezwykłego - oznajmił przewodnik. Barry zaczął przeciskać się bliżej barierki. - Postanowili, że jeden z mnichów, utalentowany artysta brat Baltazar zbierze kości zmarłych i coś z nich ułoży. Baltazar zbudował geometryczną konstrukcję, zarazem makabryczną i piękną. Coś co jednocześnie radowało oko i przypominało duszy o zbliżającym się dniu sądu. Rozbłysły reflektory i Barry ujrzał tysiące tysięcy kości ułożonych precyzyjnie i tworzących wspaniały widok -zdumiewające, choć niesamowite dzieło sztuki. - Konstrukcja składa się z ponad dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy pojedynczych kości - oświadczył przewodnik. -Jej ukończenie zajęło Baltazarowi niemal trzydzieści lat, ale jak państwo widzą, było warto. Reszta grupy sapnęła z podziwu - i zgrozy, gdy Barry przeskoczył przez barierkę i pomknął w stronę konstrukcji. Nim przewodnik czy któryś z braci zdążył zareagować, Barry wyszarpnął kilka kości udowych, odgrywającą kluczową rolę piszczel i idealnie wyważoną łopatkę. Część eksponatu 270 runęła, a wibracje rozwaliły resztę. Kości padały kolejno niczym kostki domina. Gdy pojawił się Vielokont, zastał braci w wybitnie niechrześcijańskim nastroju. - Bitte, panowie. Czy był tu przed chwilą człoviek mniej vięcej tego vzrostu, v okularach? - Aaa, zatem go znasz. - Wyjątkowo rosły mnich zacisnął pięści i Vielokont usłyszał chrupnięcie kostek palców. -Twój przyjaciel? - No nie, tak napravdę... - Vielokont nie potrafił opisać słowami złożonych więzi łączących go z Barrym. - Skoro on połamał nasze kości, my połamiemy twoje - oznajmił drugi, równie wysoki brat. - Prawda, bracie Mordo? - Prawda, bracie Karku*. Vielokont zniknął bez portfela, lecz z nietkniętym szkieletem. W życiu każdego człowieka nadchodzi moment, gdy musi przestać uciekać, pomyślał Barry. Poza tym, od tego całego rozkraplania popękały mu wargi. Miał jeszcze trochę magii w różdżce, ale co z tego. Gdy ludzie mówią o tym, jak chcą umrzeć, zawsze wspominają o śmierci w domu. To mi pasuje, uznał Barry i skroplił się w niewielkiej hokpoc-kiej kwaterze, którą dzielił z Herbiną i Fioną. Czekając na * Zakon ten cieszył się szczególną popularnością wśród byłych skazańców. 271 przybycie Vielokonta, przeglądał najróżniejsze pamiątki ze swego życia: zdjęcia członków Zakonu Penisa, młodych, napalonych i pełnych ambicji; parę włókien z mopa, który zniszczył podczas lotu w damskim stroju nad Zabronionym Lasem; nocną Czarę Tajemnic. Podniósł ją z uśmiechem - i natychmiast został teleportowany do sklepu z kosmetykami w Hogsbiede. Przeklinając, przypomniał sobie, że Fiona na początku roku złośliwe zamieniła nocnik w świstosik. Miał tak wiele na głowie, że zapomniał zdjąć czar. I gdy tak stał pośrodku działu z damskimi kosmetykami do pielęgnacji włosów, nagle przyszło mu coś do głowy. — Ja pierdzielę! — zawołał. - To może się udać. Gumolska matrona patrzyła na niego z otwartymi ustami. — Na co się gapisz? - rzucił do niej. Z kwaknięciem ponownie pojawił się w sypialni. Czy zostało mu dość magii w różdżce? Nie było jednak czasu, by to sprawdzić, bo w pokoju natychmiast zmaterializował się bardzo posiniaczony i obszarpany lord Vielokont. — No dobra... Trotter... skończ z tymi głupotami... Czas umierać — wydyszał. Barry nie odpowiedział. Zasłaniając czarą twarz, mamrotał coś do niej cicho. — Co robisz z tą czarą? Barry uniósł głowę. — Chciałbyś wiedzieć. —Ja! Owszem, ja, chciałbym wiedzieć - odparł Vielo-kont. - Dlatego właśnie spytałem, bo chciałbym wiedzieć. Dummkopf. 272 - Proszę — powiedział Barry - pokażę ci. — Postąpił krok w stronę Vielokonta. - Haiti - warknął tamten. — Nie zbliżaj się. Szuć mi ją. - W porządku — zgodził się Barry. — Ale jeśli ją upuścisz, Herbina będzie naprawdę wkurzona. - Nie upuszczę - obiecał Vielokont. - V davnych czasach byłem kapitanem drużyny Hokpoku. - Na peeewno? — zaśpiewał drwiąco Barry. -Ja, ja, na pewno - powiedział niecierpliwie Vielo-kont. - Po prostu szucaj i już. - Dobra. - Barry cisnął w niego nocnikiem. - Nie u... -W chwili, gdy czara dotknęła dłoni Yielokonta, lord Ciemniaków został teleportowany. Jednakże Barry nie posłał go do działu damskich kosmetyków do pielęgnacji włosów u Bootsa — przeprogramował czarę tak, by zabrała Vielokonta w sam środek czynnego wulkanu leżącego tuż obok szkoły. O dziwo, to niezwykłe zjawisko geologiczne, jakże rzadkie w Szkocji, nigdy wcześniej nie pojawiło się w żadnej z książek o Trotterze. Po prostu tak się złożyło. Wychylony przez okno Barry patrzył, jak maleńka postać Vielokonta, w którego hełmie odbijały się promienie słońca, wpada z wrzaskiem w głąb wulkanu. Ten, Który Śmierdzi spłonął natychmiast*. Góra zagrzmiała donośnie, wypluwając w powietrze wielką chmurę popiołu, a potem wydała z siebie odgłos przypominający beknięcie. Zapadła cisza. * Wyglądało to bardzo kinowo i widowiskowo. Gdyby kogokolwiek interesowały prawa do filmu... 273 Mimo opadającego na głowę popiołu Barry jakiś czas obserwował czujnie krater. Naturalnie, spodziewał się, że lord Vielokont wygramoli się z niego wściekły jak diabli i umazany popiołem, tak jak to się dzieje w kreskówkach. Ale to nie była kreskówka, tylko rzeczywistość. Powoli zrozumiał: lord Ciemniaków naprawdę zginął. Barry nie czuł niczego szczególnego — ani podniecenia i tryumfu, ani też prawdziwego, szczerego smutku. Owszem, Vielokont był upierdliwy, ale bez niego życie Barry'ego wiele by straciło. Pewnie nie powstałaby nawet jedna książka... Zagwizdał wesoło, lecz fałszywie, i wyszedł z pokoju, by przekazać wieści Herbinie. Fajnie będzie jej powiedzieć, że omyłkowo zatrudniła Vielokonta. Po drodze minął grupkę chuderlawych pierwszorocznia-ków. Mogą dorastać w świecie bez Vielokonta, pomyślał radośnie. A potem przypomniał sobie przepowiednię babci Bei oraz skalę przebudowy czarodziejskiej poczekalni. Czy zdołają uniknąć wojny pomiędzy Gumolami i magami? Czy to Vielokont ją spowodował? A może była nieunikniona, doprowadziła do niej przemoc i głupota obu stron? Tylko czas - i sprzedaż tej książki — pokaże. ROZDZIAŁ 16 V Wykończony, z głową umazaną popiołem i wciąż pachnący szamponem Barry wmaszerował do gabinetu dyrektorki Gringor. Herbina siedziała przy biurku, oceniając klasówki z magii środowiskowej. Temat stanowiło życie i śmierć słynnego czarodzieja Mordetha Muesli. W latach siedemdziesiątych Mordeth wynalazł metodę rzucania zaklęć produkującą mniej dymu. Magia niskoemisyjna była bez wątpienia świetna, ale dawała nieco osobliwe efekty. Przywoływane w ten sposób jedzenie zawsze smakowało tofu, a przedmioty z plastiku ulegały nagłej, niespodziewanej biodegradacji. Ludzie tacy jak Herbina i tak przywoływali bezdymowo. Ludzie tacy jak Barry uważali, że wystarczy, by robili to ludzie tacy jak Herbina. Dyrektorka wywęszyła swego męża, nim jeszcze go ujrzała. Unosząc wzrok, zobaczyła bardziej kupę brudu niż człowieka. -Widzę, że znów bawiłeś się wulkanem - zauważyła i wróciła do klasówek. - Co wrzuciłeś do niego tym razem? 275 Barry otworzył usta, lecz żona nie pozwoliła mu odpowiedzieć. - Nie, nie mów, nie chcę wiedzieć. Na szczęście któreś z nas jest gotowe choć trochę popracować. Barry podszedł do fotela i usiadł ciężko. Wyciągnął spod biurka kosz i zaczął wyczesywać z włosów popiół. - Gdzie byłeś? - Na sesji z doktorem Ritalinem — odparł. —Twierdzi, że jestem wyleczony. - Naprawdę? - Herbina uniosła głowę. - Wiesz, faktycznie, mam wrażenie, jakby zaczynała ci rosnąć broda. Choć możliwe, że to tylko popiół. - Nie, to chyba włosy. Popiół nie wrasta. - Krzywiąc się, Barry dotknął bolesnego miejsca na szyi. - A przy okazji, Ritalin prosił, bym ci powtórzył, że wyjechał na urlop. - Dziwne - zdumiała się Herbina. - Wspominał, na jak długo? - Z tego co widziałem, na wieczny. — Barry starał się, by zabrzmiało to nonszalancko. Dyrektorka spojrzała na niego gniewnie. - Do cholery, Barry! Wiedziałam, że go przepłoszysz! -wrzasnęła. - To był Vielokont. - Barry nie miał ochoty dłużej zwlekać z poinformowaniem Herbiny. - Ritalin to Terry Vielo-kont w przebraniu. - Oszalałeś! - krzyknęła. - Pewnie jeszcze powiesz, że znów próbował cię zabić? - Brawo. 276 Herbina wyglądała, jakby za chwilę miała pęknąć. Po paru głębokich oddechach odezwała się cichym, gniewnym głosem: - Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale teraz naprawdę rozumiem, co przeżywał Bubeldor. Z tobą jest coś poważnie nie tak, i to nie jest problem wieku. Po prostu wszystko chrzanisz i... - Odetchnij, Herb, bo zemdlejesz. - Przynajmniej nie będę musiała na ciebie patrzeć - ciągnęła Herbina. - W dodatku to chyba genetyczne, bo nauczyciel przyłapał właśnie Nigela z ręką pod fartuchem koleżanki. - Niebezpieczny nawyk - zauważył Barry. - Porozmawiam z nim. - Lepiej to zrób. A Fiona? Mój Boże, zachowuje się koszmarnie. - Znów psoci? - Tak! - wykrzyknęła Herbina. - Już zamierzałam posłać ją do Ritalina, ale ty, ty... - Herb, za bardzo się przejmujesz. - Barry zdjął z jej biurka bezcenną kryształową kulę i podrzucił ją lekko. -Wyrosną z tego. Stanowię żywy dowód. - Barry, przestań. Właśnie dostałam ją pocztą. Należała kiedyś do samego Trazyla. Kula wyśliznęła się Barryemu z palców i z trzaskiem wylądowała na podłodze. - Wynocha, ale już! - wrzasnęła Herbina. Barry uciekł. BIBLIOGRAFIA Anonim, Dziecięca skarbnica wulgaryzmów. New Haven: Yale University Press, 1991. Bacon, Canacłian, Alchemia dla średniowiecznych opornych. Londyn, Argent Vive, 1125. Bubeldor, Alpo, Niektórzy zwą mnie fiutem. Hogsbiede, VieloBooks, 2002. Drabble, Edith P, Przyuczanie do czystości twoich zombi. Port-au-Prince: Nosferatu Books, 1993. —, Ogrodnik zombi. Port-au-Prince: Nosferatu Books, 1995. -, Majsterkowicz zombi. Port-au-Prince: Nosferatu Books, 1996. —, Nieumarły na rynku pracy: 1001 propozycji dla zombi, od cateringu po opiekę nad dziećmi. Port-au-Prince: Nosferatu Books, 1998. Edwards, Timothy, Jak odróżnić elfa od skrzata i nie dostać w papę. Londyn: Mały Ludek, 2001. Fnord, Edith, Pisanie bez czasowników: popis wyobraźni. Nowy Jork: Scribblers, 1984. Grunk, Esmeralda, Chochliki bez kompromisów i cenzury: portret najnudniejszych istot pod słońcem. Nowy Jork: Minu-scule Press, 1963. Hoenzollern, Hans, Nieco nieprawidłowa łacina. Oksford: Little Knowledge Press, 1933. 278 Ignatz, Ignatz I., Barry Trotter — czarodziej czy czubek? Nowy Jork: Fugue State, 2000. D'Endicott, Prunella, Beaubeawc: Cest Magnifiąue. Paryż: Maginot, 1999. -, Hokpok: szkoła grzechu. Paryż: Maginot, 2000. -, Schadenfreunde: Gniazdo apatii. Paryż: Maginot, 2001. Kilington, Pansy, Zimne dreszcze: historia Sonji Henie. Lakę Placid: Potrójny Axel, 1961. Lucre, Og, Poć się i zarabiaj. Nowy Jork: Chciwość Bez Granic, 1997. Moody, Czerwonozady, Ja, zeror. Hogsbiede: Smudge and Mackle, 2001. Nottington, Clarabella, Droczenie się w teorii i praktyce. Londyn: Psyche!, 1994. Oggler, Oswaldo, Jak odbierać pornografię w kryształowej kuli. Onan & Co., 1977. Ptomaine, Henri, Commedia delia l'Arte. Londyn: Par-donmoi, 1973. Quixotic, Marcy, Twój kot umie pisać na maszynie!^ Manchester: Mrrr & Pac, 2001. Raisinbread, Herschel, Ignorowanie Magii. Cambridge: Cambridge University Press, 1969. Stimple, Avid, Świat według Gorpa: Pół olbrzyma, pół kupy łajna, stuprocentowej gwiazdy!'Hogsbiede: VieloBooks, 2003. PYTANIA DLA GRUP CZYTELNICZYCH Przyjemność dzielona to przyjemność podwojona, głosi stare powiedzonko. Czemu zatem nie spotkasz się z innymi fanami Barry'ego Trottera i nie podyskutujesz o tym, co właśnie przeczytałeś? Oto czemu: byłoby to nudne i głupie. Mimo wszystko jednak możesz powiedzieć rodzicom, że to właśnie robisz, i uniknąć wielu niezręcznych pytań. 1. Niewątpliwie autor nie jest człowiekiem zdrowym. Jakie traumy z dzieciństwa mogły zmusić go, by pisał parodię Harry'ego Pottera? 2. Na stronie 91 Herbina mówi: „Poza psem, książka to najlepszy przyjaciel człowieka. Wewnątrz psa jest za ciemno, by czytać". Odkąd to ma poczucie humoru? Czy uważasz, że wolno podkradać innym dowcipy? Jeśli nie, jak powinno się to karać? 3. Niektórzy ludzie nie powinni pisać książek, inni ludzie nie powinni ich czytać. Wymień cztery rzeczy, które mógłbyś zrobić z Barrym Trotterem i Końską kuracją, zamiast to czytać. Co byś zrobił, byle tego nie czytać? 4. Jeśli dostałeś tę książkę w prezencie, czy myślisz, że ofiarodawca próbował ci w ten sposób coś powiedzieć? Co? To chyba nie było zbyt miłe? 280 5. Całe duże fragmenty tej książki po prostu nie mają sensu. O ile się założysz, że autor był pijany? 6. Seria o Barrym Trotterze skupia się na walce pomiędzy Barrym i lordem Vielokontem, pomiędzy niezbyt dobrym i tak jakby złym, i powiedzmy sobie szczerze, walka ta nie jest zbyt fascynująca. Myślisz, że dlatego właśnie jak dotąd nie nakręcono filmu? 7. Serię o Trotterze nazwano „znaczącym wkładem w literaturę gazów i ekskrementów". Czy autor powinien być z tego dumny? A jego mama? 8. Poprzez postać Ernsta Ritalina autor wyśmiewa się z samej koncepcji zdrowia psychicznego. Jakim innym postaciom literackim przydałaby się wizyta u psychiatry? A które wyleczyć mogłoby jedynie porządne walnięcie w głowę poczciwym, starym młotkiem? 9. W młodości autor twierdził często, że napisał różne słynne książki - „oczywiście pod pseudonimem" - by zaimponować dziewczynom. Jak myślisz, czemu to nigdy nie zadziałało? 10.Czy sądzisz, że w przyszłości ludzie będą patrzeć na tę książkę i mówić „to wtedy właśnie rozpoczęły się nowe mroki średniowiecza"? Dlaczego? Dlaczego nie? SPIS TREŚCI Rozdział O: Kilka słów od autora .................................. 5 Rozdział 1: Grupa fokusowa......................................... 9 Rozdział 2: Macankowy szlaban ................................. 28 Rozdział 3: Rap i czary starej tiary .............................. 42 Rozdział 4: Umysł i magia.......................................... 52 Rozdział 5: Quitkit, sport kretynów ........................... 66 Rozdział 6: Dziewczyna i jej świnia............................. 81 Rozdział 7: BarryTrotter, poeta ................................ 106 Rozdział 8: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu ..... 124 Rozdział 9: Potęga prawa.......................................... 157 Rozdział 10: Bal Gwizdkowy.................................... 168 Rozdział 11: Nigdy nie biegaj z różdżką.................... 198 Rozdział 12: BarryTrotter odwalił kitę, a ja dostałem tylko tanią koszulkę........................ 205 Rozdział 13: Wiwat Podziemie! ................................ 228 Rozdział 14: Wczesne popołudnie sądu .................... 251 Rozdział 15: Wielki pościg ....................................... 257 Rozdział 16: Herbina w histerii ................................ 275 Bibliografia............................................................... 278 Pytania dla grup czytelniczych.................................. 280 BARRY TROTTER I BEZCZELNA PARODIA Michael Gerber „Barry Trotter i Bezczelna parodia" to satyryczne, przezabawne spojrzenie na fenomen Harry'ego Pottera. Można w nim znaleźć sporo ironicznych aluzji pod adresem książek, lecz Gerber kieruje ostrze humoru głównie przeciw potworowi marketingowemu, jakim stał się Harry. Jednocześnie Barry Potter kipi twórczą energią, a prześmieszne podejście autora do magii mogłoby zaskoczyć nawet J.K. Rowling. „Barry Trotter" to naprawdę dobra parodia literacka, rzucająca nowe światło na książki Rowling i wychwytująca ich niuanse i irytujące szczegóły. Nie trafia do was Harry? - Barry was zachwyci! Barry Trotter ma 22 lata i wciąż studiuje w Szkole Magii Hokpok. Nie musi się spieszyć, bo dzięki opowiadającym o nim książkom G.K. Rol-lin został milionerem, z radością zatem oddaje się rozkoszom pijackiego studenckiego życia. Owszem, stada Gumoli, którzy stale gromadzą się wokół Hokpoku, marząc o tym, by go zobaczyć, czy wręcz dotknąć, trochę wkurzają wiecznego studenta, ale Barry się nie łamie. Do chwili, gdy dociera do niego wieść, że Hollywood zamierza zekranizować pierwszą powieść Rollin. Wszyscy wiedzą, co to oznacza: utratę kontroli nad dziełem, tanie pamiątki i gadżety, kolejne miliony Gumoli wokół Hokpoku. Wraz z Bumblemorem opracowują plan: trzeba powstrzymać realizację filmu. BARRYTROTTER I NIEPOTRZEBNA KONTYNUACJA Michael Gerber Niczym chroniczna choroba skóry, najbardziej irytujący czarodziej świata powraca! Barry Trotter, obecnie lat 38 (duchem 11) wraca do Szkoły Magii i Czarów-Marów Hokpok. Wraz z żoną, Herbiną Grin-gor, odwożą do niej swego uwielbiającego Gumoli syna Nigela, który ma lat 11 (duchem 38) i jest tak magiczny, jak mniej więcej plastikowy widelec. Gdy Barry i Herbina szykują się do wyjazdu z Hokpoku, ginie tragicznie dyrektor szkoły, Drago Malgnoy. W efekcie Barry i Herbina zostają mianowani tymczasowymi dyrektorami szkoły. Po pewnym czasie, w zwrocie akcji, który mógł się pojawić wyłącznie w taniej powieści mającej bezwstydnie wykorzystać fenomen popkultury, Barry zapada na juniorazję. Zaczyna młodnieć i na nowo przeżywa grozę okresu dojrzewania (łącznie z Pryszczami Ognia). Rozwiązanie tajemnicy juniorazji Barry'ego staje się kwestią życia i śmierci. Czy, jak zwykle, podejrzewając Snajpera, Barry i Herbina odkryją, że za wszystkim stoi lord Vielokont? Jeżeli nie czytaliście Barry'ego Trottera i Bezczelnej parodii, nie przejmujcie się, my też nie. Ale przeczytaliumy TĘ książkę i uważamy, że jest całkiem niezła. ERAGON Christopher Paolini Chłopak z Montany, który nigdy nie chodził do szkoły, miał tylko 15 lat, gdy napisał powieść fantasy Eragorn, o piętnastoletnim chłopcu, który znajduje tajemniczy kamień. Kamień okazuje się być jajem smoka. Wkrótce Eragon nawiązuje ścisłą więź psychiczną ze smoczycą, której nadaje imię Saphira. Eragon z pomocą Saphiry unika śmierci, ale w zamachu ginie jego wuj. Chłopiec zaprzysięga zemstę i wyrusza w drogę by pomścić jego śmierć. Wkrótce okazuje się, że chłopak jest pierwszym z nowego pokolenia Jeźdźców Smoków, legendarnych wojowników dosiadających smoków, zamordowanych przez złego króla Galbatorbca. Eragon staje się decydującą postacią w wojnie między siłami Galbatorixa i ruchem oporu Vardenów. Od tamtej pory minęło cztery lata, a Eragorn jest na trzecim miejscu listy bestsellerów „The New York Times", prześcigając w rankingu cztery z pięciu tomów przygód o Harrym Porterze. ERAGON Christopher Paolini Chłopak z Montany, który nigdy nie chodził do szkoły, miał tylko 15 lat, gdy napisał powieść fantasy Eragorn, o piętnastoletnim chłopcu, który znajduje tajemniczy kamień. Kamień okazuje się być jajem smoka. Wkrótce Eragon nawiązuje ścisłą więź psychiczną ze smoczycą, której nadaje imię Saphira. Eragon z pomocą Saphiry unika śmierci, ale w zamachu ginie jego wuj. Chłopiec zaprzysięga zemstę i wyrusza w drogę by pomścić jego śmierć. Wkrótce okazuje się, że chłopak jest pierwszym z nowego pokolenia Jeźdźców Smoków, legendarnych wojowników dosiadających smoków, zamordowanych przez złego króla Galbatorbca. Eragon staje się decydującą postacią w wojnie między siłami Galbatorbca i ruchem oporu Vardenów. Od tamtej pory minęło cztery lata, a Eragorn jest na trzecim miejscu listy bestsellerów „The New York Times", prześcigając w rankingu cztery z pięciu tomów przygód o Harrym Porterze. A NAJSTARSZY Christopher Paolini Zapada mrok... w sercach wzbiera rozpacz... zło triumfuje... Zaledwie kilka dni temu Eragon i jego smoczyca Saphira ocalili kryjówkę buntowników przed atakiem wojsk króla Galbatorbca, okrutnego władcy imperium. Teraz muszą udać się do Ellesmery, krainy elfów, gdzie Era-gona czeka dalsze szkolenie. Musi nauczyć się jeszcze lepiej władać bronią Smoczych Jeźdźców: mieczem i magią. Wyrusza zatem w najważniejszą podróż swego życia, poznaje nowe cudowne miejsca i nowych kompanów, przeżywa nowe przygody. Lecz cały czas towarzyszy mu chaos i zdrada, i nic nie jest takie, jakim się wydaje. Wkrótce Eragon nie wie już, komu może zaufać. Tymczasem jego kuzyn Roran musi stoczyć własną bitwę — bitwę, która być może narazi Eragona na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Czy mroczna ręka króla zdławi wszelki opór? Z tego starcia Eragon może nie ujść z życiem... Ostatnie strony Najstarszego ujawniają czytelnikom zaskakujące tajemnice, wyjaśniają kim jest Najstarszy, ujawniają pochodzenie czerwonego smoka z okładki książki i inne tajemnice... Wspieraj polską fantastykę! Nagroda im. Janusza A. Zajdla jest coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych polskich utworów literackich. Nagroda przyznawana jest w dwóch kategoriach: powieści i opowiadania. Każdy czytelnik fantastyki może wybrać od jednego do pięciu utworów w każdej kategorii, wydanych w poprzednim roku kalendarzowym. Po pięć utworów, które zbiorą najwięcej gto-sów, znajdzie się na liście nominacji do Nagrody. Spośród nich uczestnicy POLCON-u, czyli Ogólnopolskiego Konwentu Miłośników Fantastyki, dokonają wyboru Laureatów. Więcej informacji o Nagrodzie Zajdla i POLCON-ach znajdziecie na stronach interne-towych http://zajdel.fandom.art.pl i http://polcon.fandom.art.pl Listę wybranych utworów należy nadesłać do 15 czerwca pocztą elektroniczną na adres: zajdel@fandom.art.pl lub pocztą tradycyjną na adres korespondencyjny: Związek Stowarzyszeń Fandom Polski ul. Zamieniecka 46/25 04-158 Warszawa korzystając z poniższego kuponu, bądź podając wszystkie informacje na kartce pocztowej. Pamiętaj, w danym roku jedna osoba może zgłosić maksymalnie 5 powieści i 5 opowiadań! Nominacje zgłasza: Imię i nazwisko: . Adres zamieszkania: . Adres korespondencyjny: . (jeśli inny niż zamieszkania) . e-mail: . Zgłaszane powieści: 1.................................. 2.................................. 3.................................. 4.................................. 5.................................. Zgłaszane opowiadania: 1.................................. 2.................................. 3.................................. 4.................................. 5..................................