John birmingham Wybór celów Przekład Radosław Kot Tytuł oryginału Designated Targets. World War 2.2. ISBN 978-83-7301-918-8 Dla moich rodziców — oni pierwsi otworzyli przede mną świat opowieści Podziękowania Lwia część mej wdzięczności skierowana jest ku tym samym osobom co zwykle: Cate Paterson i Brianne Tunnicliffe z Sydney oraz Steve'owi Saffelowi i Keithowi Claytonowi z Nowego Jorku. Wielką pomocą służyli mi także Steve Stirling i Erie Flint — ku memu zakłopotaniu poświęcili na to wiele swojego cennego czasu, za co niezmiennie czuję się ich dłużnikiem. Gdybym umiał pilniej ich słuchać, ta książka na pewno byłaby lepsza. Specjalne podziękowania kieruję pod adresem uczestników grupy dyskusyjnej soc.history.what.if, którzy żywo odpowiadali na wszystkie moje pytania, nawet jeśli nie zawsze były one na temat. Tak jak obiecałem, udało mi się ulokować tu niektórych spośród was. Reszta może liczyć na chwalebną śmierć na kartach następnej książki. Pełne miłości podziękowania przekazuję też Jane, Annie i Thomasowi, którzy byli ze mną, gdy „goniłem termin" oddania tej książki w wydawnictwie. Bez wątpienia nie był to miły widok. Wiem, że winienem wam to wynagrodzić. ',.»<-!» Dramatis personae ' ^.łiśtfi. s*i .¦¦:;.; Siły sprzymierzonych — postaci pierwszoplanowe Generał Henry H. Arnold (Hap) — US Army, dowódca Army Air Force Winston Churchill — premier Wielkiej Brytanii John Curtin — premier Związku Australijskiego Generał brygady Dwight D. Eisenhower — US Army, szef Oddziału Planów Wojennych Sztabu Generalnego, w czerwcu 1942 mianowany dowódcą sił amerykańskich w europejskim teatrze działań wojennych. Admirał Ernest J. King — US Navy, głównodowodzący floty amerykańskiej i szef operacji morskich Admirał Philip Kolhammer — US Navy, dowódca Grupy Uderzeniowej, Komendant Specjalnej Strefy Administracyjnej w Kalifornii Generał Douglas MacArthur — US Army, dowódca sił sprzymierzonych na obszarze południowo-zachodniego Pacyfiku z kwaterą główną w Brisbane w Australii Generał armii George C. Marshall — US Army, przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów Admirał Chester Nimitz — US Navy, głównodowodzący Floty Pacyfiku Prezydent Franklin D. Roosevelt — trzydziesty drugi prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki 9 Wiceadmirał Raymond A. Spruance — US Navy, dowódca połączonych sił Floty Pacyfiku Henry Stimson — sekretarz wojenny rządu Stanów Zjednoczonych Siły sprzymierzonych — pozostałe postaci Szeregowy Pierś Akerman — specjalista SAS ds. materiałów wybuchowych Brygadier Michael Barnes — dowódca 2. Regimentu Kawalerii Komandor porucznik Daniel Black — US Navy, oddelegowany do Specjalnej Strefy Administracyjnej jako szef Korpusu Łącznikowego Szeregowy Andrew Bolt — specjalista SAS ds. materiałów wybuchowych Major Annie Coulthard — oficer wywiadu z 82. batalionu Porucznik marynarki Wally Curtis — US Navy, oficer prasowy w Korpusie Łącznikowym Podporucznik Philippe Danton — oficer z francuskiego niszczyciela Robert Dessaix Szeregowy Jose Diaz — siły pomocnicze, na szkoleniu w Specjalnej Strefie Administracyjnej Bosman Roy Flemming — RAN, okręt podwodny HMAS Havoc Major Margie Francois — US Marinę Corps, lekarz polowy i dowódca korpusu medycznego Wielonarodowych Sił Komandor porucznik Conrad Grey — RAN, pierwszy oficer na HMAS Havoc Generał Leslie Groves — szef projektu Manhattan Komandor Karen Halabi — Royal Navy, dowódca brytyjskiego kontyngentu, zastępca dowódcy Wielonarodowych Sił, dowódca HMS Trident Starszy sierżant Aubrey Harrison — 82. Marinę Expeditionary Unit. 10 Major Matthew Horan — dowódca australijskiego kontyngentu SAS Komandor podporucznik Marc Howard — oficer wywiadu na HMS Trident Major Paweł Iwanow — Federacja Rosyjska, oficer Specnazu oddelegowany do US Navy SEAL Pułkownik J. L. Jones — US Marinę Corps, dowódca 82. Marinę Expeditionary Unit Komandor porucznik Mikę Judge — US Navy, dowódca USS Hillary Clinton Kapitan John F. Kennedy — US Navy, dowódca ścigacza PT 101 Bosman Gaston Le Roux — członek załogi niszczyciela Robert Dessaix Kapitan Willy Liao — US Navy, adiutant admirała Kolham-mera Kapitan Amanda Lohrey — RAN, oficer wywiadu na HMAS Havoc Komandor podporucznik James McTeale — pierwszy oficer na HMS Trident Starszy marynarz Michael Molloy, „Moose" — US Navy, ści-gacz PT 101 Bosman Eddie Mohr — oddelegowany do Specjalnej Strefy Administracyjnej Komandor porucznik Takeshi Morgan — US Navy, zastępca dowódcy USS Hillary Clinton Porucznik Philip Mountbatten — Royal Navy, HMS Javelin Kapitan Jurgen Muller — Deutsche Marinę, oddelegowany do Działu Operacji Specjalnych Kapitan marynarki Rachel Nguyen — Royal Australian Navy, oficer łącznikowy wywiadu Wielonarodowych Sił w dowództwie sił południowo-zachodniego Pacyfiku Porucznik Jens Poulsson — komandos norweski Starszy bosman Vincente Rogas — US Navy SEAL Starszy bosman Dave Rollins — US Navy, zastępca dowódcy ścigacza PT 101 11 Kapitan George „Barney" Ross — US Navy, dowódca ścigacza PT 59 Sierżant Arthur Snider — US Marinę Corps, czasowo 1. Dywizja Starszy sierżant Vivian Richards St Clair — brytyjski kontyngent SAS Kapitan Colin Steele — US Navy, dowódca JDS Siranui Pułkownik Michael Toohey — australijski 2. Regiment Kawalerii Podpułkownik Nancy Viviani — szef produkcji admirała Kol-hammera Komandor Jane Willet — Royal Australian Navy, dowódca HMAS Havoc Jego Książęca Wysokość kapitan Harry Windsor, dowódca brytyjskiego kontyngentu SAS, dowódca oddziału szkolnego Sąuadron leader/kapitan Jan Zumbach — RAF, dowódca polskiego dywizjonu myśliwskiego 303 ' ¦;¦¦.¦¦..•. ¦• -.'-IR >,!• Niemieccy dowódcy '¦¦-~ >. •¦.¦¦,^,-.! •;•>¦ Kapitan Jisaku Hidaka — IJN, gubernator wojskowy Hawajów Generał Masaharu Homma — dowódca japońskich wojsk lądowych w Australii Generał Horoshi Oshima — japoński ambasador w Niemczech Admirał Isoroku Yamamoto — głównodowodzący Połączonej Floty ZSRR — postaci pierwszoplanowe i Ławrientij Pawłowicz Beria — szef NKWD Nikita Siergiejewicz Chruszczow — więzień Wiaczesław Michajłowicz Mołotow — minister spraw zagranicznych Josif Wissarionowicz Stalin — pierwszy sekretarz KPZR Różne postaci • Graeme Blundell — sekretarz redakcji „New York Timesa" Starszy detektyw Lou Cherry — policja Honolulu, Wydział Zabójstw Michael Cooper — rodezyjski lekarz w Bundabergu James Davidson — wcześniej starszy marynarz z USS Astoria, obecnie zastępca dyrektora i główny udziałowiec Slim Jim Enterprises William Donovan — szef Biura Służb Strategicznych Julia Duffy — dziennikarka „New York Timesa" wcielona do 82. MEU Lord Halifax — brytyjski ambasador w USA Edgar J. Hoover — dyrektor FBI Dave Hurley — agent specjalny FBI 13 Sir Leslie Murray — oficer łącznikowy oddelegowany przez Churchilla na Hawaje Rosanna Natoli — dziennikarka i producent CNN wcielona do 82. MEU Maria 0'Brien — prawnik, wcześniej kapitan US Marinę Corps z 82. MEU Paul Robertson — prywatny sekretarz Johna Curtina William Stephenson — osobisty przedstawiciel Churchilla w USA Mitch Taverner — agent OSS (Biura Służb Strategicznych) Clyde Tolson — zastępca dyrektora FBI . „ Niektóre stosowane w książce nazwy i skróty ¦,K'.i; ¦!;<¦¦¦¦.¦(•¦. . ¦->.'; sus ;<;*¦-..;¦' .i »IY- ,';:¦,'¦.>.¦. '.,;. :¦ ".'V.-;,:',r. - - f ¦<:;.¦)•>,¦:'..'. />. ' .-. -M ;V' /¦**/*'..i,'." Army Air Force — lotnictwo wojsk lądowych USA, poprzednik US Air Force HIJMS (His Imperial Japanese Majesty's Ship) — Okręt Jego Wysokości Cesarza Japonii (Cesarska Flota Japonii) HMAS (Her/His Majesty's Australian Ship) — Australijski Okręt Jej/Jego Królewskiej Mości (marynarka Australii) HMS (Her/His Majestys Ship) — Okręt Jej/Jego Królewskiej Mości (marynarka brytyjska) Imperial Japanese Navy — Cesarska Flota Japonii, nazwa stosowana do 1945 roku Japanese Marinę Self Defence Force — Marynarka Japońskich Sił Samoobrony, nazwa stosowana od 1956 roku JDS (Japanese Defence Ship) — Okręt Japońskich Sił Samoobrony Marinę Nationale — marynarka francuska MEU (Marinę Expeditionary Unit) — Oddział Ekspedycyjny Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych RAF (Royal Air Force) — Królewskie Siły Powietrzne (lotnictwo Wielkiej Brytanii) Royal Australian Navy — Królewska Australijska Marynarka Royal Navy — Królewska Marynarka (brytyjska) SAS (Special Air Service) — brytyjskie oddziały do zadań specjalnych United Service Organizations (USO) — instytucja zajmująca się dostarczaniem rozrywki i organizacją czasu wolnego 15 wojskowym i pracownikom służb wojskowych USA. Powstała w 1941, współpracuje z rozmaitymi innymi organizacjami i stowarzyszeniami US Army — Armia Stanów Zjednoczonych US Marinę Corps — Piechota Morska Stanów Zjednoczonych US Navy — Marynarka Stanów Zjednoczonych US Navy SEAL (SEa-Air-Land) — oddziały do zadań specjalnych Marynarki Stanów Zjednoczonych USS (United States Ship) — Okręt Stanów Zjednoczonych Toledo, Mississipi Panie w niebiesiech, to musi być cud, pomyślał chłopiec. Miał dopiero siedem lat i sześć miesięcy, ale i tak był jedynym mężczyzną w domu od chwili, gdy tata wyjechał do Como. Nigdy nie widział czegoś równie wspaniałego jak ten świeżo wykuty nagrobek. Tuta; spoczywa Jesse Garon Presley ukochany przez matkę Gladys ojca Vernona i brata Elvisa. ¦ Dusza tak czysta, że Pan zapragnął mieć ją u swego boku. Urodzony 8 stycznia 1935, powołany przez Pana 8 stycznia 1935 Mimo dławiącego gorąca jego chude ręce pokryła gęsia skórka. Wkoło niosło się wieczorne granie świerszczy. Z mocno bijącym sercem chłopiec podszedł jeszcze krok. — Jesse, jesteś tu? — szepnął ochryple. Nagrobek został wyciosany z białego marmuru, który zdawał się świecić w blasku zachodzącego słońca. Napis pobłyskiwał złotem, chłopak był niemal pewien, że to musi być prawdziwy kruszec. Przesunął palcami po wyrytych w zimnym kamieniu literach, jakby chciał się upewnić, że to nie złudzenie. 17 Musiał kosztować majątek, pomyślał. Na stercie świeżo wykopanej ziemi, która nadal leżała przed nagrobkiem, ktoś położył dużą wiązankę kwiatów. Krople wody na płatkach odbijały ostatni, złoty blask zachodu. Chłopiec opadł na kolana i niepomny, że brudzi stare spodnie, trwał tak przez wiele długich minut. Skupiony niczym podczas modlitwy wyciągnął w końcu rękę, aby ponownie pogładzić kamień. — Boże... — szepnął. Potem Elvis Aaron Presley zerwał się nagle i pobiegł tak szybko, że wzbił stopami kurz na ścieżce wijącej się między kwaterami biedaków na cmentarzu Priceville. Z daleka wołał mamę. ¦¦¦!','¦¦¦.,¦.;,,¦.¦•¦¦'< ¦j.,':i; .;/¦.¦¦.••<¦¦ '.,,;,¦ ¦..;¦¦¦.¦,.<>'¦..<'¦'¦"¦ — Pewnie dostanie w dupę — powiedział Jim Davidson z uśmiechem i poprawił okulary na nosie. — Dlaczego? — spytała kobieta, która siedziała obok niego w jaskrawoczerwonym cadillacu. Był to naprawdę nietuzinkowy wóz. Jim osobiście dopilnował i lakierowania, i wyboru tapicerki, i w ogóle wszystkiego. — Za to, że kłamie — odparł. — Nagrobki nie pojawiają się same z siebie. Dojdą do wniosku, że sobie to wymyślił, a gdy zaprzeczy, zostanie ukarany. Kobieta zastanowiła się nad jego słowami, jakby było to dla niej coś bardzo ważnego. — Tak, pewnie masz rację — powiedziała po paru chwilach. Jim był pewien, że wcale jej się to nie podobało, ale tacy już byli ci ludzie. Potrafili bez mrugnięcia okiem zburzyć jedną bombą całe miasto, ale dostawali kota, gdy ktoś podniósł rękę na bachora. Albo jakąś bezczelną damulkę. A ta tutaj, niejaka 0'Brien, była w dodatku zarozumiała. Na razie jednak powstrzymała się od komentarzy. Spokojnie zniosła prawie godzinne oczekiwanie na Old Saltillo Road. 18 Wreszcie dzieciak Presleyów raczył się pokazać, tak jak obiecał to jego kuzyn. Jim miał już dość i gotów był uznać, że marnują tylko czas, ale 0'Brien aż westchnęła na widok szczeniaka, który wyszedł spomiędzy drzew jakieś dwieście jardów od nich. — To na pewno on — powiedziała. — Bez dwóch zdań. Jim złapał kontrakt i chciał wyskoczyć z samochodu. Zdrętwiał już cały podczas tej nasiadówki. Dziewczyna jednak pokręciła głową. — Nie tutaj. Omal go szlag nie trafił. Niemalże zaczynał współczuć glinom, dla których takie siedzenie i czekanie stanowiło chleb powszedni. Wolałby się ruszyć. Posłuchał jednak rady. Rad 0'Brien zawsze warto było słuchać. Owszem, sporo też przez nią stracił, ale nauczył się już, że aby zarobić, trzeba najpierw wydać. Wcześniej nie miał czego wydawać, w każdym razie nie miał niczego własnego, a wydawanie cudzych pieniędzy sprowadziło na niego tylko kłopoty. W Missisipi często wspominał czasy, gdy należał do gangu. Powietrze pachniało tu tak samo jak w Alabamie. Pozornie słodkie, w rzeczywistości tchnęło zgnilizną. Ludzie, których mijali, przejeżdżając przez miasto, też budzili w nim przykre skojarzenia. Mieli surowe, poorane zmarszczkami twarze i worki pod oczami. Wszyscy wydawali się tak poważni, jakby właśnie wezwano ich na Sąd Ostateczny. Przypominali pod tym względem mundurowych, którzy kilka lat wcześniej pilnowali go podczas ogłaszania wyroku. Ale mniejsza z tym, pomyślał. Od tamtej pory zmieniło się w jego życiu naprawdę wiele. Teraz mógłby kupić cały skład sędziowski razem z tamtejszym sędzią pokoju, szeryfem i klawiszami. Gdyby chciał, mógłby kupić nawet cały pieprzony stan Alabama. No, może nie cały, poprawił się w myślach, ale na pewno zmierzał w tym kierunku. Już teraz jego cadillac był większy i bardziej komfortowy niż wiele nor, w których zdarzyło mu 19 się mieszkać podczas Wielkiego Kryzysu. Miał też porządny apartament w wieżowcu, którego okna wychodziły na Central Park w Nowym Jorku. I zaprojektowany przez modnego architekta dom przy plaży w Santa Monica, zaraz pod Los Angeles. Posiadał też masę akcji i spory pakiet obligacji oraz nowy, solidnie wypchany portfel ze skóry bizona. Czasem wyjmował go tylko po to, aby przesunąć palcami po pliku świeżo wydrukowanych banknotów i po raz nie wiadomo który przekonać się, że to jednak nie sen. Był tak bogaty, że mógłby nawet wyrzucić nie dość szeleszczące i pachnące nowością studolarówki i zastąpić je nowymi. Nie żeby chociaż raz to zrobił, oczywiście. 0'Brien by go zabiła. Bez wątpienia była do tego zdolna. To ona skłoniła go do kupna domu w Santa Monica. Oponował, uważając, że to nie miejsce dla kogoś o jego obecnym statusie, ale przekonała go, że to będzie długofalowa inwestycja. — Możesz sobie dalej mieszkać w hotelu Ambassador, jeśli nie chcesz mieszać się z pospólstwem, ale uwierz mi, Santa Monica będzie jeszcze modnym miejscem. Poza tym powinieneś dbać o właściwe rozproszenie inwestycji, a własność ziemska nad brzegiem morza to zawsze pewna lokata. Pewne lokaty to było coś, co lubił. Dzięki nim był już bogatszy niż sam Pan Bóg. Dodatkowo pozwoliły mu otoczyć się dziewczynami, o których wcześniej nawet nie śnił, i sformować własny oddział odpowiednio muskularnych ochroniarzy. Nieco przerażająca pani 0'Brien też pojawiła się z ich powodu. Jakkolwiek czuł przed nią respekt, była jednak kobietą na tyle atrakcyjną, że nie potrafił nie myśleć o niej również w kategoriach łóżkowych. Wiedział jednak, że byłoby to igranie z ogniem. Pani 0'Brien gotowa była na wiele, ale z całą pewnością nie zamierzała spotkać się z nim w pościeli. Gdy raz spróbował poruszyć temat, omal nie złamała mu ręki. Bez najmniejszego wysiłku zastosowała chwyt, którego musiała nauczyć się w Marines, i wytłumaczyła duszącemu się z braku powietrza Jimowi, czego powinien się trzymać. 20 Po pierwsze, jest jego pracownikiem, nie kochanką. Po drugie, będzie jego pracownikiem tak długo, jak długo sama uzna to za wskazane i ani chwili dłużej, i na pewno nigdy nie zostanie jego kochanką. Po trzecie, w razie potrzeby nawet na boso mogłaby tak skopać mu dupę, że przypominałaby jesień średniowiecza. Po czwarte, nigdy... — Panie Davidson? Jim aż podskoczył przerażony, że domyśliła się, o czym akurat marzył. Ale to nie było to. — Elvis opuścił cmentarz — obwieściła śpiewnie, jakby do czegoś w ten sposób nawiązywała. Jim nie próbował się nawet domyślać, o co może chodzić. — Sprawdźmy raz jeszcze dla pewności — dodała, wyciągając flexipad. — Nie trzeba — jęknął. — Przecież... Zignorowała go i włączyła holoprojektor. Tuż przed nim zamigotały fotografie chłopaka, którego przed chwilą widzieli. Były przedzielone fragmentami tekstu, zwykle dość krótkimi, ale też 0'Brien nauczyła się nie obciążać go nadmiarem lektury. Sądzi, że jest taka sprytna, pomyślał Jim. Westchnął i zaczął czytać. W sumie jego obiekcje były bardziej na pokaz. Nadal jeszcze fascynowały go wszystkie cuda techniki, które pojawiły się wraz z przybyszami. — Elvis Aaron Presley, lat siedem i pół. Imię matki Gladys, imię ojca Vernon. Rodzeństwo: nieżyjący brat Jesse. Uczęszcza do szkoły w East Tupelo Consolidated. Ojciec siedział za oszustwo. Dupek próbował przerobić czterodolarowy czek na czterdzieści dolców... 0'Brien spojrzała na niego surowo, ale udał, że niczego nie dostrzegł. — Ojczulek przebywa teraz w Como w Missisipi, gdzie buduje obóz wojskowy. Matka trudni się dorywczo szyciem. Miejscowi nazywają ich po cichu nędzarzami... Jim roześmiał się i spojrzał na ubogie poletka kukurydzy i fa- 21 soli sojowej, które ciągnęły się między cmentarzem a skrajem miasta. — Jasne, sami bogacze tutaj! — Proszę wrócić do lektury, panie Davidson — upomniała go 0'Brien. Jim spojrzał znowu na linijki tekstu, który czytał już nie wiadomo ile razy. Domyślał się, w jakim celu musi go wykuć na pamięć. Słyszał o ludziach, którzy stosując tę metodę, zaczynali lepiej orientować się w cudzych poczynaniach niż sami zainteresowani. Jego zdaniem miało to sens. W ciągu ostatnich miesięcy 0'Brien pomogła mu zrealizować kilka zaskakująco udanych transakcji, jednak ta robota była chyba najtrudniejsza. Ale nie zrażał się. Już teraz potrafił wyrecytować większość tekstu z głowy. — Gladys pije, ale zawsze w samotności. Znajduje wytchnienie w kościele. Jej pierwszą miłością był taniec, drugą muzyka. Teraz jednak roztyła się jak cholera... Przepraszam, przepraszam! Chodzi boso i w dziurawych skarpetkach, aby starczyło pieniędzy na buty dla syna. Elvis zdaje sobie sprawę ze złej sytuacji materialnej rodziny. Nie daje mu to spokoju i bardzo chciałby pomóc. Zawsze się cieszy, gdy mama mówi, że jest z niego dumna. Jim mimowolnie odczuwał pewną sympatię do gówniarza. Przez całą drogę tutaj słuchali jego nagrań. Trzeba przyznać, że mały ma talent. Z drugiej strony, trudno było przesądzać, czy coś z tego wyjdzie. Być może otrzymawszy teraz od Jima bilet do Tupelo i dość forsy na wygodne życie, mały Elvis nigdy nie zainteresuje nikogo swoim śpiewem. Chociaż w sumie nie miało to większego znaczenia. Wszystko zostało już nagrane przez tamtego Elvisa z innego czasu. Teraz liczyło się tylko, kto na tym zarobi. Na pewno nie będzie to ten dupek pułkownik Tom Parker. Wszystko zgarnie Slim Jim Enterprises. Jeśli zaś chłopak nie zostanie gwiazdą tylko dlatego, że zamiast w biedzie wychowa 22 się w dostatku, kogo to obejdzie? Jim wyrósł w bardzo podobnym miasteczku, a jego ojciec mocno przypominał Vernona. Jednak gdyby jakiś frajer zakołatał wówczas do ich drzwi z propozycją wyzwolenia rodziny z biedy, tata zostałby zadeptany przez cały klan Davidsonów, który ruszyłby na wyścigi po wsparcie. Powtarzając niczym litanię treść spisanych przez 0'Brien notatek, Jim ledwie zauważył zapadający zmierzch. Tak, Tupelo bardzo przypominało mu dom. Tylko dwie główne ulice w centrum miasteczka były brukowane, reszta musiała przypominać wiosną rzeki błota, latem zaś pylić jak diabli. Podczas Wielkiego Kryzysu większość mieszkańców brała pewnie udział w robotach publicznych z programu Roosevelta i, podobnie jak Gladys Presley, była zbyt dumna, aby prosić o cokolwiek. Mężczyźni na pewno zatrudniali się w fabrykach i przy żniwach. Teraz większość z nich musiała być w wojsku albo w dużych miastach, gdzie rozbudowywano fabryki zbrojeniowe. Uważali się za biednych, ale uczciwych. Jim zwykł to określać całkiem inaczej. Niemniej gości w rodzaju Vernona Presleya rozumiał. Znał ten typ człowieka pełnego dobrych chęci, ale o zbyt słabym charakterze, aby coś z nich wyszło. Żałował, że to z Gladys będą się dogadywać, a nie z Vernonem. Stary Vern podpisałby wszystko za jedno piwo i sto dolców. Jednak w tej konkretnej sprawie 0'Brien okazała się zdumiewająco zasadnicza. Z góry zapowiedziała, że nie będzie żadnych przekrętów. Rodzina Presleya dostanie zwyczajowy procent, a Jim zwyczajową marżę. Próbował protestować przeciwko wyrzucaniu w błoto takiej forsy, ale nie spotkał się ze zrozumieniem. 0'Brien była nieugięta i Jim skapitulował. I dlatego, że się jej bał, i dlatego, że to dzięki niej był aż tak bogaty. — A wtedy Vernon powiedział Elvisowi, że to przez niego mama podupadła na zdrowiu, bo poród był ciężki... — ciągnął, chociaż nie do końca rozumiał, co akurat mówi. — Nie — przerwała mu 0'Brien. — Tego jednego nie wie- 23 my jeszcze na pewno, nie będziemy więc wyciągać sprawy. Ale jeśli rzeczywiście się zdarzyło, to jakoś niedawno. Po prostu o tym pamiętaj. — Dobra. — Jim pokiwał głową. — To jednak chcemy wydmuchać tego szczeniaka? Jego prawniczka zwróciła oczy ku niebu i postukała w szybę dzielącą ich od szofera. — Jedziemy — powiedziała, podnosząc nieco głos. Droga z cmentarza Priceville do East Tupelo nie zajęła im wiele czasu. Skręciwszy z Old Saltillo Road, minęli parę strumieni, jakieś pola i tor kolejowy i już byli na miejscu. Wschodnia część miasta składała się z kilku krętych i wyboistych uliczek i tworzyła całkiem inny świat, odgrodzony od dzielnic zamieszkanych przez porządnych ludzi nie tylko linią kolejową, ale i kurtyną smutku niespełnionych marzeń. Jim znał takie miejsca aż za dobrze i nie czuł się w nich nieswojo. Zdumiało go za to, że 0'Brien też wydała się całkiem odporna na podobne widoki. To była kolejna niezwykła cecha kobiet z przyszłości. Mało co je ruszało, o ile nie próbowało się bez zaproszenia wchodzić na ich prywatny teren. — To tutaj — oznajmiła. Wskazała na mały, drewniany dom, jakich wkoło było wiele. Ten stał ze sto jardów w górę ulicy, w którą właśnie skręcili. W świetle reflektorów widzieli wyraźnie unoszący się w powietrzu kurz wymieszany z pyłkami, które nie znikały chyba przez cały rok. — Jesteś pewna, że nie chcesz prowadzić rozmowy? — spytał nagle Jim, tracąc z jakiegoś powodu pewność siebie. Było to całkiem nie w jego stylu. — Poradzisz sobie — odparła 0'Brien. — To zwykły interes. Tylko traktuj ich z szacunkiem. — Ale... — Żadnych „ale". Będzie dobrze. Nie znam ani jednego pieprzonego artysty. Ty zaś, gdybyś lepiej się urodził, zostałbyś senatorem albo telewizyjnym ewangelizatorem. 24 Jim nie bardzo wiedział, o czym mowa, ale nie wydało mu się, aby miał to być komplement. Szofer zatrzymał wóz przy rynsztoku. Jim wysiadł i zaraz dopadł go wszechobecny smród potu i odchodów. Wyczuwał też woń kukurydzianego chleba, kaszy i gotowanych ziemniaków. I jeszcze dym z palenisk. To były zapachy jego dzieciństwa. Nie rozglądając się na boki, wiedział, że jego odziana w nowy garnitur postać przyciągnęła już kilka tuzinów spojrzeń. Co śmielsi wyszli na ganki, o ile można było nazwać tak zbite z desek podesty pod blaszanymi daszkami, które wspierały się na rachitycznych słupkach. Inni zerkali zza wypłowiałych firanek, o ile jakieś mieli. Wszyscy chcieli wiedzieć, jacy to niespodziewani goście nawiedzili Presleyów. Jeśli on był tu zjawiskiem, ciekawe, co pomyśleli miejscowi na widok 0'Brien, która też wysiadła z wozu. Wschodnie Tupelo nie przywykło do takich kobiet, podobnie zresztą jak całe Stany. Nie sięgająca nawet w pobliże kolan spódnica musiała wywołać nader barwne komentarze. Jimowi nie wolno było wypaść z roli, przybrał więc neutralny wyraz twarzy sugerujący całemu światu, iż jest tylko gościem, który ma nadzieję, że trafił pod właściwy adres. Ogarnął dom spojrzeniem. Nie zobaczył niczego, czego by nie znał. W środku były na pewno tylko dwa pokoje. Gdyby ktoś strzelił w drzwi wejściowe, zniszczyłby co najwyżej wizytówkę, gdyby tam była, i nic więcej. Dzieciak sypiał zapewne tam, gdzie i Jim przez lata, czyli na sofie we frontowym pokoju pełniącym równocześnie rolę kuchni i salonu. Wszystkie meble musiały być używane, chociaż zadbane i czyste. Gladys na pewno o to dbała. Wodę trzeba było pompować ze studni na tyłach. Ściany i podłoga były z gołych desek, bez żadnych wygód. Na podwórku nie rosło ani źdźbło trawy. W zbitej ziemi widniały dziury wykopane przez psy i odciski kurzych łap. Jim stłumił westchnienie. W środku musiało być gorąco jak w piecu. Naprawdę wolał swój apartament w Nowym Jorku. 25 Los Angeles, Kalifornia Bosman Eddie Mohr oczekiwał pewnych zmian, ale po godzinie spędzonej w Los Angeles miał dosyć. Czuł się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Przede wszystkim nie podobało mu się, że musiał paradować w nowym mundurze skrojonym wedle wzoru z dwudziestego pierwszego wieku. Wydawało mu się, że wszyscy będą się na niego gapić jak na dziwoląga, ale ostatecznie to on musiał co rusz podtrzymywać opadającą szczękę. Na niego nikt nie zwracał większej uwagi, mało kto chyba w ogóle go zauważał. Przez dłuższy czas stał w holu Union Station, aby rozprostować nieco kości po długiej podróży spędzonej na twardej i niewygodnej ławce wagonu pulmanowskiego typu Super Chief. Stacja tętniła życiem. Przechodzili przez nią marynarze w tradycyjnych białych mundurach. Zwykle wolnym krokiem, jakby wcale nie było im spieszno na południowy Pacyfik. Po mozaikowej posadzce spacerowały też setki cywilów, z których żaden nie wydawał się zakłopotany faktem, że jeszcze się nie zaciągnął ani nie został powołany. Mohr niespiesznie ruszył przez ciżbę. Marynarska torba ciążyła mu niczym wołowa tusza. Czasem gdzieś mignął mu mundur identyczny jak jego własny. Mundury z dwudziestego pierwszego wieku miały odmienną od współczesnych barwę i krój. Jakiś dziennikarz z Nowego Jorku stwierdził, że są bar- 26 dziej „stylowe" Ojciec Mohra przeczytał jego artykuł, i to nawet na głos, zanosząc się śmiechem. — Słyszałaś, Ethel? — zawołał do kuchni. — „Post" pisze, że nasz syn będzie modny! Może i dlatego Mohr garbił się, jakby miał ochotę schować się w nowym uniformie. Poza tym starał się nie wpaść w oko nikomu, kto tak jak on kierował się ku Strefie. Na razie składała się ona z paru osiedli i parków przemysłowych, jak je tutaj nazywano. Żaden z nich nie przypominał Eddiemu fabryki. Wznosiły się tam tylko wielkie hale i magazyny, między którymi rosły z rzadka drzewa eukaliptusowe. W niektórych budynkach nie było nawet widać ludzi. Zupełnie jakby maszyny pracowały same. Przypomniał sobie Midway. Tam maszyny samodzielnie zdecydowały, co mają robić. Z opłakanym skutkiem. Postanowił, że jeśli tylko będzie mógł, postara się trzymać z daleka od tych fabryk. Oglądał też pewien film z mocno muskularnym aktorem, Szwabem zresztą, który został potem gubernatorem Kalifornii. Kto by pomyślał! W tym filmie maszyny próbowały przejąć władzę nad światem. Eddie poczuł się nagle tak, jakby dokładnie to samo miało zdarzyć się zaraz tutaj, w dolinie. Ktoś wpadł na niego, strącając mu torbę z ramienia. — Przepraszam, stary — zawołał młodzieniec i pogonił dalej. Nawet się nie obejrzał. Mohr sapnął z irytacją. Gość miał długie włosy. I pewnie jeszcze kolczyk w uchu. Stanął przed dworcową restauracją Harvey House. Była pełna oficerów i ich nowych dziewczyn. Wojenne narzeczone wyglądały na bardzo szczęśliwe. Mają po temu powody, pomyślał, niezbyt wierząc w ich szczere intencje. Wiele z nich najpewniej uśmiechało się w duchu na myśl o wysokim odszkodowaniu, które dostaną, jeśli ich „ukochany" polegnie gdzieś u boku Dugout Douga, jak czasem niesprawiedliwie nazywano MacArthura. 27 Sf Mohr był naprawdę zmęczony, a pęknięcie czaszki, którą sklejono mu jakimś specjalnym tworzywem, odzywało się tępym, pulsującym bólem. Minęło już kilka miesięcy, odkąd został postrzelony podczas zamieszek w Honolulu, i zastanawiał się, czy nie odniósł jednak jakichś trwałych urazów. Jego pociąg wyjechał z Chicago wczesnym rankiem, a długa podróż przez kawał kontynentu nie dała wiele sposobności do odpoczynku. Miał prawo odczuwać zmęczenie. Pomyślał, czy nie zajść do Harveya na kanapkę czy burgera. Lokal zrezygnował z segregacji rasowej, co stawało się z wolna charakterystyczne dla całej Kalifornii. W środku siedziało paru umundurowanych czarnoskórych i jeszcze jacyś goście, którzy przypominali Chińczyków. No i biali. Owszem, można było zauważyć niejaką pustkę wokół kolorowych, chociaż restauracja była raczej zapchana. Niemniej obsłużono ich i zostawiono w spokoju. Jeszcze cztery miesiące temu byłoby to nie do pomyślenia. Przysiadł na oparciu wielkiego, skórzanego fotela. Gdyby nie był wykończony, pewnie zdumiałby się, co tak wspaniały mebel porabia w takim miejscu. Robił wrażenie o wiele kosztowniejszego niż wszystko, co stało w jego domu rodzinnym. Ktoś zostawił na nim egzemplarz „LA Timesa". Mohr zaczął go kartkować w oczekiwaniu na kolejkę do Pięćdziesiątej Pierwszej. Nie było to najszczęśliwsze posunięcie. Już na drugiej stronie trafił na zdjęcie uśmiechniętej gęby tego idioty Jima Da-vidsona. Obejmował ramieniem jakiegoś nieszczęsnego dzieciaka, obok stała kobieta o zimnym spojrzeniu, na pewno jedna z dwu-dziestopierwszowiecznych. W drugiej ręce Davidson trzymał wielki jak plakat, kartonowy czek na dwadzieścia tysięcy dolarów. Mohr poczuł, jak coś podchodzi mu do gardła, chociaż przecież nie zjadł jeszcze tego burgera. Spróbował ominąć spojrzeniem artykuł, ale ciekawość zwyciężyła i niebawem dowiedział 28 się, że Davidson nabył kolejnego piosenkarza do swojej stajni. Dzieciak nazywał się Presley i już za pół roku miała ukazać się cała masa jego nagrań. Eddie parsknął pogardliwie, doczytawszy, że „znaczący" procent dochodów zamierzano przeznaczyć na pomoc ofiarom wojny. Chodziło pewnie o sumę rzędu jednej dziesiątej z jednego procenta tych wszystkich łapówek, które Davidson wręczył, aby uzyskać zwolnienie z czynnej służby i przeniesienie do „zadań specjalnych" w ramach USO. Mohr poniewczasie pożałował, że nie zatłukł drania, gdy jeszcze mógł to zrobić na pokładzie okrętu. Na Astorii miał zawsze oko na wszarza, teraz mógł co najwyżej śledzić jego działalność za pośrednictwem gazet. Najczęściej donosiły, że Davidson znowu na czymś się wzbogacił. Był jednak sprytny. Ile razy udało mu się zgarnąć czyjeś pieniądze, zawsze przeznaczał sporą kwotę na pomoc wdowie po poległym albo osieroconemu dziecku. Ewentualnie jakiemuś pawianowi, któremu odstrzelono kutasa. Wszyscy go więc kochali i nawet Walter Winchell, który złamał swoimi wstępniakami niejedną karierę, nic do niego nie miał. Dzieciakowi Presleyów Mohr był gotów współczuć. Szczeniak wyglądał na kogoś, kto jednego dnia zasnął na klepisku, drugiego zaś obudził się w Ritzu. Eddie chętnie ostrzegłby go przed zbytnim poleganiem na dobroczyńcy, który pewnego dnia zedrze piosenkarzowi ostatnią koszulę z grzbietu, aby tylko wyjść na swoje. Ze złością przewrócił stronę i skupił się na mniej burzących krew w żyłach wiadomościach. Przejrzał notatkę o spotkaniu delegacji NAACP i Kongresu Organizacji Przemysłowych z Kol-hammerem. To było coś, co na pewno zainteresowało jego starego. Potem trafił na doniesienie z Londynu, gdzie coraz bardziej obawiano się niemieckiej inwazji. I jeszcze na tekst Erniego Pyle'a o pewnym gościu nazwiskiem McCarthy, który miał pewnego dnia zostać znanym z bezkompromisowości senatorem. I może zostałby nim, gdyby Japonce nie zabili go w Australii. 29 Potem usłyszał policyjny gwizdek. Dworcowy gwar przycichł na chwilę i nagle dała się słyszeć dobiegająca skądś muzyka. Bez dwóch zdań kawałek z dwudziestego pierwszego wieku. Jakiś duet wyśpiewywał coś o niejakiej Candy. Brzmiało to jak zawodzenie teksaskiej dziwki, która dobrała sobie do towarzystwa zagorzałego miłośnika opium. Cały tłum jak jeden mąż spojrzał w tę samą stronę. Mohr również. Niemal w tej samej chwili gwizdek rozległ się ponownie i Eddie dostrzegł ciemnoskórą postać w mundurze szarpaną przez dwóch gliniarzy, zapewne z LA Police Department. A żeby to... Dopiero gdy podszedł bliżej, odkrył, że to funkcjonariusze straży kolei pracujący dla Union Pacific. Obaj starsi niż przeciętni policjanci z patroli. No i grubi. Niemniej na pewno potrafili zamachnąć się noszonymi u boku pałkami. Mohr zaklął pod nosem, słysząc, jak jedna z nich trafia młodzieńca. Był kiedyś z ojcem w pikiecie, która została zaatakowana przez prywatnych ochroniarzy uzbrojonych w kastety i kije. To był ten sam odgłos. Przyspieszył kroku, po chwili ruszył biegiem. Nikt w promieniu trzydziestu jardów od zajścia nawet się nie ruszył. Kilka kobiet zakrzyknęło cicho i odwróciło głowy — na pewno nie były z armii. Paru mężczyzn spojrzało niepewnie. W większości byli to nieopierzeńcy, którzy dopiero co włożyli mundury i nie wiedzieli, co zrobić. Dwóch marynarzy parsknęło śmiechem, pokazując sobie chłopaka. Mohr zgromił ich spojrzeniem i przyspieszył. — Co tu się, kurwa, dzieje?! — ryknął swoim najbardziej bosmańskim głosem. Zatrzymany chłopak skulił się jeszcze bardziej, nie tyle jednak pod wpływem okrzyku, ile otrzymywanych razów. Był chyba Meksykaninem, w nowym mundurze Sił Pomocniczych, obecnie podartym i zakrwawionym. — Nie twój interes, marynarzu — warknął jeden ze strażników i uniósł pałkę do kolejnego uderzenia. Chyba dopiero wówczas połapał się w sytuacji. Mohr miał wrażenie, jakby 30 gość przez chwilę zastanawiał się, czy nie przyłożyć jeszcze raz chłopakowi, ale w końcu lodowate spojrzenie bosmana zrobiło swoje. Niepewnie opuścił broń. Zaklęcie prysło. Tłum wrócił do swoich spraw, znowu rozległ się zwykły dworcowy gwar. Chłopak leżał dalej tam, gdzie upadł, jego ciałem targał spazmatyczny szloch. Mohr pochylił się i mimo wrogich spojrzeń strażników ujął młodzieńca za ramię. — Spokojnie, chłopcze — szepnął do niego. — Wstawaj i przestań się mazać. — Co pan sobie wyobraża? — rzucił ze złością jeden ze strażników. — On idzie z nami. Mohr odwrócił się do niego. Drugi członek patrolu milczał i chyba najchętniej cichcem by się oddalił. — A na jakiej podstawie tak uważacie? — spytał bosman. — To złodziej. Mamy meldunek, że ukradł okulary przeciwsłoneczne. Mohr wyprostował się i zacisnął na chwilę szczęki. — Macie meldunek? — powtórzył tonem, w którym zawarł ładunek pogardy równy mniej więcej salwie burtowej jego krążownika. Przenosząc się do Sił Pomocniczych, był przygotowany na to, że spotka się z wieloma docinkami ze strony starych kumpli. I nie pomylił się, jednak nikt nie okazał się naprawdę złośliwy. Paru zastanawiało się nawet, czy nie pójść w jego ślady. Widzieli z bliska przybyszów z przyszłości i poznali potęgę ich uzbrojenia. To była wystarczająca pokusa, aby zmienić mundur. Ostatecznie większość jednak zrezygnowała. Nie umieli przyswoić sobie nowych reguł, które obowiązywały w Strefie. Ci dwaj mieli chyba ten sam problem. Podobnie zresztą jak cała Ameryka. — Jakiś dupek zgubił okulary, zobaczył tego chłopaka i wskazał na niego palcem, i to wystarczyło wam, aby złapać go i pobić na oczach tysięcy ludzi? — spytał, cedząc słowa. — Tak było? 31 Czuł, że jeszcze chwila, a sam rzuci się na tępaka ze straży z pięściami. Nagle jednak chłopak się odezwał i napięcie jakby trochę opadło. — Mój brat Lino mi je kupił, gdy się zaciągnąłem — powiedział. Mohr dostrzegł w końcu pasek z nazwiskiem na jego koszuli. Szeregowy Diaz. Chłopak uśmiechnął się niepewnie. Zęby miał czerwone od krwi, głos mu drżał. W ręku trzymał całkiem zniszczone okulary, które stały się powodem zajścia. — Mój brat pracuje z ojcem w Williams Ranch. Potwierdzi moje słowa. Strażnik machnął pogardliwie ręką. — Wszyscy kłamiecie jak najęci. Dlaczego miałbym... Cokolwiek chciał powiedzieć, nie zdołał dokończyć. Eddie złapał go za koszulę. Paru gapiów krzyknęło ze zdumienia, niektórzy się cofnęli. Mohr zwinął dłoń w pięść i przyciągnął gościa do siebie. — Albo sprawdzisz, czy ten chłopak mówi prawdę, albo od razu zapłacisz mu za okulary i puścisz wolno — wycedził przez zaciśnięte zęby. Podczas gdy strażnik próbował jakoś wywinąć się z uchwytu, jego kompan zbliżył się, jakby chciał interweniować, ale bosman miał chyba mord w oczach, bo tamten zatrzymał się jak wryty. — Mówię serio — dodał Mohr. — Takie okulary to dwa tygodnie pracy przy zbieraniu owoców. Zniszczyliście je i musicie odkupić. Diaz znowu chciał się odezwać, gdy do rozmowy wtrącił się nowy głos. — Jakiś problem, bosmanie? Eddie Mohr nie zwolnił chwytu, ale obejrzał się lekko, aby sprawdzić, kogo jeszcze przyniosło. Gdy dostrzegł pagony oficera i poznał tego, kto je nosił, nieco się rozluźnił i opuścił rękę. — Jeden z naszych od nich oberwał, sir — powiedział, stając prosto. 32 — Zasłużył na to? — spytał oficer. Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwóch ludzi, których Eddie widział wcześniej w restauracji. — Nie, sir. Nic na to nie wskazuje — odparł Mohr, spoglądając oskarżycielsko na strażników. — Rozumiem — powiedział komandor porucznik Black tonem, który jasno dawał do zrozumienia, że sprawa właśnie została zamknięta. — Żołnierzu, trzeba doprowadzić się do ładu. Masz ze sobą zapasowy mundur? Szeregowy Jose Diaz, który wyglądał tak, jakby właśnie Błogosławiona Dziewica mu się objawiła, pokiwał głową. — Tak, sir. Jest w skrytce dworcowej. — Bosmanie, zadba pan, aby nikt nie przeszkadzał więcej szeregowemu? Jeśli czeka pan na transport do Pięćdziesiątej Pierwszej, powinien raczej zostać z panem. To duże miasto. Nie chciałbym, aby znowu coś złego go spotkało. Black uśmiechnął się do pokonanych strażników, jednak jego oczy pozostały chłodne. — Mam wrażenie, że ten żołnierz został poszkodowany. Jestem pewien, że Union Pacific przewiduje w podobnych sytuacjach odpowiednie procedury postępowania. Zgadza się, panowie? — Pewnie trzeba wypełnić jakiś formularz — zgodził się niechętnie jeden ze strażników. — Na pewno trzeba — powiedział Black. — Osobiście dopilnuję, aby tak się stało. Specjalno Strefa Administracyjna, Kalifornia Dwudziestotrzycalowy płaski ekran niezbyt pasował do starego, drewnianego biurka. Admirał Philip Kolhammer co rusz trafiał na podobne paradoksy i niezmiennie nie potrafił opanować zdumienia. Multimedialne flexipady i telefony na korbkę. 33 Procesory kwantowe i liczydła. Holowizyjne pornole i sielskie malowidła Normana Rockwella. Pomyślał, że zapewne nigdy się do tego nie przyzwyczai. Był sporo, nawet i dwukrotnie, starszy od większości swoich podkomendnych i trudniej się adaptował. Każdy długi dzień pracy kończył się niezmiennie falą tęsknoty za żoną, domem, a nawet tamtą wojną, którą toczył w przyszłości. Wieczorem nie miał za bardzo dokąd wracać. Owszem, wynajął bungalow w Oak Knoll, ale rzadko tam bywał. Większość nocy spędzał w „kampusie", jak nazywali kompleks prowizorycznych baraków biurowych wzniesionych obok drogi 405 w miejscu, gdzie w 1947 roku powstać miało Panorama City. O tej porze roku było tu całkiem przyjemnie, można było rozkoszować się ciepłą jesienią bez smogu, który w jego epoce spowijał całą dolinę. Jednak podróż przez pola i wioski przyszłych przedmieść działała na Kolhammera przygnębiająco. Nie tak powinno wyglądać życie codzienne admirała. Komp bipnął dyskretnie w chwili, gdy adiutant wyprowadzał grupę roboczą. Zniesienie bloku przyjmowania wiadomości zaowocowało napływem maili, wśród których krył się nawet jeden plik wideo. To była rzadkość. Nie mieli dość mocy przesyłowych, aby często korzystać z przekazu obrazów. Nie sądził, że dożyje czegoś podobnego. Dawna Kalifornia była wiecznie otoczona elektroniczną mgłą. Nikt nie myślał wtedy ani o mocach przesyłowych, ani o szerokości pasma. Po prostu korzystało się z nich i już. Teraz zaś musieli używać tego, co udało się uratować z Fleetnetu — ledwie wystarczało na pokrycie zasięgiem wielkiego Los Angeles. O łączu z Narodowym Centrum Dowodzenia w Waszyngtonie mogli tylko pomarzyć i tak miało pozostać do chwili, gdy ktoś wreszcie przeprowadzi kabel przez kontynent. Może w 1952 roku. Tym samym wideomaile, które zalewały kiedyś jego skrzynkę, skończyły się jak nożem uciął. Samo w sobie nie było to złe. Tym bardziej zwrócił teraz uwagę na charakterystyczny ping. Miał kilka minut do następnego spotkania, tym razem z gru- 34 pą inżynierów z zakładów lotniczych Douglasa, a mały awatar jego szefa korpusu łącznikowego, nowo awansowanego komandora porucznika Blacka, unosił się dokładnie przed nim. Mogło chodzić o coś pilnego. Kolhammer kliknął na ikonkę i w powietrzu pojawiła się podobizna oficera. Nagranie zostało przygotowane przy wykorzystaniu małej kamery we flexipa-dzie Blacka. Było dość wyraźne, aby rozpoznać widoczną w tle Union Station. — Przepraszam, że przeszkadzam, sir — powiedział Black. — Mieliśmy tu jednak kolejne zajście z udziałem jednego Latynosa nazwiskiem Diaz i dwóch strażników ochrony kolei z Union Pacific. Byłem świadkiem. W tym tygodniu to chyba już dwudziesta taka sytuacja w okolicy. Być może będziemy musieli przytrzymać naszych w Strefie i raz jeszcze porozmawiać z miejscowymi. Mam wrażenie, że jest coraz gorzej. Pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć o tym ASAP. To tyle, odmeldowuję się. Kolhammer pozwolił sobie na uśmiech, słysząc takie wymieszanie języków. Dan Black naprawdę się starał, ale dogonienie dwudziestego pierwszego wieku sprawiało mu równie wiele kłopotów, co Kolhammerowi cofanie się w czasie. Niemniej sama wiadomość nie dawała powodów do śmiechu. Ich interwencja w przebieg dziejów okazała się robotą trudną i niewdzięczną. Kolhammer wiedział, że nie zagraża im nic w rodzaju „paradoksu dziadka" Einstein wspomniał jednak o zjawisku, które nazwał „głębokim echem" Brzmiało to trochę jak wysnuta przez CIA teoria fali zwrotnej odnosząca się do niezamierzonych konsekwencji zmian w rodzaju „efektu motyla" Noblista wyjaśnił jednak, że chodzi mu o coś innego. Jego zdaniem historia była czymś w rodzaju homeostatu i próbowała obecnie powrócić do równowagi. Równowagi zaburzonej ich tranzytem. Problem istniał zatem w wymiarze społecznym, nie miał nic wspólnego ze zjawiskami opisywanymi przez fizyków. Kolhammer westchnął głęboko. Dla niego nic w tej historii nie miało sensu. Ani tranzyt, ani późniejszy, nieskończony na pozór ciąg konsekwencji, które niezmiennie go zaskakiwały. Minęły 35 dopiero cztery miesiące od ich pojawienia się w tym świecie, a już wszystko się sypało. Po pierwsze, zwycięstwo sprzymierzonych nie wydawało się wcale bliższe. Po drugie, japońska armia dokonała inwazji na Australię, gdzie trwały właśnie ciężkie walki. Po trzecie, armie niemieckie grupowały się we Francji, aby zaatakować Wyspy Brytyjskie. Wujek Joe, czyli Stalin, pokazał swoje prawdziwe oblicze i podpisał z Hitlerem rozejm, wycofując się z wszelkich wrogich działań wobec państw Osi i pozwalając w ten sposób Niemcom na przerzucenie sił na front zachodni. Diabli wiedzieli, co właściwie kombinował. Równie dobrze mógł szykować się do podboju całego świata. Kolhammer otrząsnął się. Stalin nie był jego zmartwieniem. I bez niego miał tu co robić. Zanotował sobie, aby zająć się później sprawą przedstawioną przez Blacka, i musnął ikonę plików przygotowanych przez jego adiutanta, porucznika Liao, na następne spotkanie. Na ekranie ukazały się rzuty szturmowego samolotu typu Skyraider, który w jego świecie miał powstać dopiero za cztery lata. W lewym dolnym rogu ekranu migotała czerwona ramka kolejnego okna z planem zajęć na resztę dnia. Kilkoma uderzeniami w klawisze admirał przekazał część mniej ważnych zadań swojemu szefowi produkcji, podpułkownik Viviani. Bez trudu radziła sobie ze zwykłymi pytaniami na temat spadochronów szybujących, pancerzy bojowych, racji żywnościowych MRE, penicyliny, granatników, min typu Claymor i tak dalej. Jego czekała o wiele poważniejsza przeprawa z Pattonem. Zamierzał porozmawiać z nim o zaletach pancerza aktywnego i potrzebie dokonania daleko idących zmian w projekcie trzy-dziestotonowego ruchomego krematorium znanego też jako czołg typu Sherman. Potem miał się spotkać z przedstawicielami marynarki, którzy bez wątpienia zignorują uprzejmie jego sugestię, że pora wyposażyć okręty podwodne w naprawdę skuteczne torpedy. Delegacja armii spojrzy na niego jak na raroga, gdy usłyszy o pożytkach płynących z unifikacji broni ręcznej piechoty. 36 Przy tej ostatniej rozmowie przydałby się Jones, ale gdy Kolhammer sprawdzał ostatnio, co dzieje się z dowódcą 82. MEU, okazało się, że pułkownik walczy akurat z paroma japońskimi dywizjami. Poza tym mógłby nie wzbudzić zaufania sztabowców armii z lat czterdziestych. Po pierwsze był z Marinę Corps, po drugie miał czarną skórę. Jego dzisiejsi goście nie byli wolni od uprzedzeń wobec obu tych grup. W chwilach, gdy nie próbował przebić się przez mur obojętności i niezrozumienia dla wszystkiego, co mogła przynieść zaawansowana technika, stawiał czoło obowiązkom władcy doliny San Fernando. Oznaczało to konieczność spotykania się zarówno z wywłaszczonymi właścicielami plantacji cytrusowych, jak i elitą władzy LA. Do jego drzwi kołatał, kto tylko mógł: związki zawodowe, inwestorzy budowlani, bojownicy o prawa mniejszości, kartele przemysłowe i wielkie szychy Hollywoodu. Na sam koniec dnia czekało go nieoficjalne spotkanie z Williamem Stephensonem, szefem delegatury brytyjskiego wywiadu w Stanach. Miała to być jeszcze jedna bezowocna próba rozwiązania najgorszego problemu, przed jakim kiedykolwiek stanął, koszmaru bardziej dotkliwego niż trwające trzy dni i transmitowane na cały kraj przesłuchania po niepowodzeniu misji w Jemenie. Był wtedy świeżo po awansie na admirała i senatorowie Springer i 0'Reilly z Komisji Służb Wojskowych ostro po nim jeździli, jednak po cichu był im wdzięczny za tamto doświadczenie. Sądził, że nie spotka go już w życiu nic gorszego. Poza prawdziwą walką, naturalnie. Nie mógł jednak wówczas przewidzieć, że los postawi na jego drodze paranoika na miarę legendarnego dyrektora FBI, Edgara Hoovera. Kolejka wioząca Dana Blacka do Strefy nie rozwijała oszałamiającej prędkości, chociaż oficjalnie zwano ją ekspresową. „Pokonasz osiem dziesięcioleci w jedną godzinę", głosiła broszura reklamowa i tysiące ludzi podejmowało wyzwanie. Tu- 37 ryści i gapie chcieli rzucić okiem na przyszłość, chociaż na razie miała ona postać dołów pod fundamenty i nieukończonych szkieletów fabryk. Wyrastające wkoło jak grzyby po deszczu baraki Sił Pomocniczych wypełniały się z wolna ochotnikami i rekrutami. Przedstawiciele „starych" sił zbrojnych przybywali tu po wiedzę, z której wykorzystywaniem bywało jednak różnie. Inżynierowie i naukowcy ściągali z całego wolnego świata. Studenci z całego kraju. Zewsząd płynął strumień robotników i ich rodzin. Zakłady przemysłowe pochłaniały kolejne akry gajów pomarańczowych i pól. Obok wyrastały prefabrykowane osiedla składające się na miasto znane jako Andersonville. Powstawały tak szybko, że firmy budujące drogi ledwie za nimi nadążały, ale większość przybyłych i tak nadal mieszkała w namiotach. Niemniej ludzie się zjawiali, nie zastanawiając się, czy będą mieli gdzie spać ani czy jest już dla nich praca. Black zadał sobie pytanie, jak Kolhammer zdoła zapanować nad żywiołowym rozrostem tego nowego, wspaniałego świata. W zatłoczonym wagonie zmierzało ku Strefie co najmniej stu nowych chętnych. Przypominali trochę wędrowców z uboższych stanów, którzy ściągali tu w latach trzydziestych. Siedzieli całymi rodzinami wkoło stosów kartonowych walizek i kołysali się miarowo, gdy kolejka wiozła ich na wschód, w kierunku, z którego dopiero co przybyli. Jedno tylko różniło ich od desperatów z lat Wielkiego Kryzysu — widoczny w oczach błysk nadziei. Nadziei o wiele żywszej niż to, co towarzyszyło Blackowi, gdy opuszczał swoje Grant-ville w Wirginii Zachodniej. Jeszcze teraz, kilka miesięcy po tranzycie, dalekopisy wyrzucały nieustannie kolejne doniesienia o zmianach zachodzących w Kalifornii. Czasem były to suche informacje biznesowe dotyczące nowych technik produkcyjnych, czasem histeryczne teksty na temat „perwersji" praktykowanych w Strefie i ogarniającej dolinę San Fernando „moralnej zgnilizny" Blackowi zdawało się czasem, że połowa 38 Amerykanów najchętniej zepchnęłaby podróżników w czasie z powrotem do oceanu, podczas gdy reszta gotowa była sprzedać wszystko, aby tylko mieć na bilet na zachód, do przyszłości. Eddie Mohr i ten meksykański dzieciak, Diaz, byli typowymi reprezentantami tej drugiej grupy. Black nie miał pojęcia, dlaczego bosman zdecydował się zostawić marynarkę dla Sił Pomocniczych, ale nie był osamotniony w swym wyborze. Dziesiątki tysięcy kobiet i mężczyzn z całych sił zbrojnych składały wnioski o przeniesienie do nowych jednostek, które na razie istniały głównie na papierze — czy raczej w bankach danych, którymi tutaj się posługiwano. Niektórzy na pewno robili to tylko po to, aby pewnego dnia polecieć odrzutowcem albo zaciągnąć się na nowe okręty rakietowe, chociaż budowa jednych i drugich była jeszcze daleko w polu. Ale byli też tacy jak Diaz. Im nadzieję dawało to, czego nie mieli szansy znaleźć nigdzie indziej. Każdy, kto wkraczał na teren Strefy, zaczynał podlegać jej prawom, a to znaczyło, że kolor jego skóry, płeć, przekonania religijne oraz preferencje seksualne przestawały być przedmiotem czyjejkolwiek oceny i nie mogły mieć wpływu na jego albo jej byt społeczny. Kongres ledwie przełknął tę pigułkę. Szczególnie wiele zastrzeżeń zgłaszano co do gwarancji swobody obyczajowej, przez co uchwała o stworzeniu Specjalnej Strefy Administracyjnej przeszła niewielką większością głosów, niemniej przeszła. Od tamtej chwili na jej terenie obowiązywało prawo wedle stanu na dzień 15 stycznia 2021 roku. Dlatego tutaj nikt nie mógł nazwać Diaza meksem czy brudasem, nie narażając się na nieprzyjemności. Z drugiej strony, w Strefie nie było wolno jeździć bez zapiętych pasów, palić tytoniu w miejscach publicznych ani „poruszać się po drogach publicznych, pozostając w wirtualnej rzeczywistości" Na razie jednak nie stanowiło to problemu. Black uśmiechnął się mimowolnie, wspomniawszy, jak wielką wagę przywiązują przybysze do swobód osobistych. Jemu przypominali ludzi, którzy zrzuciwszy ciężkie kajdany, dali się spętać tysiącami jedwabnych nici. ; 39 Podjeżdżając na Cahuenga Pass, wagon zwolnił wyraźnie. Był to stary podmiejski wóz tramwajowy serii 800, jeden z kilkudziesięciu, które Pacific Electric włączył z powrotem do użytku, aby obsłużyć nową, zbudowaną w zawrotnym tempie trasę. Obok nowych, kremowo-białych wagonów Hollywood serii 700, które śmigały po torach, prezentował się nader nędznie, ale kontrakt był na tyle lukratywny, że przewoźnik robił, co mógł. Black uniósł głowę znad flexipada i spojrzał za okno. Jakkolwiek tor między miastem a Strefą powstał szybko, drogowcy radzili sobie chyba jeszcze lepiej. Dobudowywali właśnie drugą nitkę do szosy zwanej Hollywood Freeway. Na odcinku między doliną a Santa Monica pracować miało ponad dwa tysiące ludzi. Osobiście nic go to nie obchodziło, ale przybysze z przyszłości z jakiegoś powodu okazywali wielką irytację, gdy rozmowy schodziły na temat nowych autostrad. Nie rozumiał dlaczego, ale siedział cicho. Julia wpoiła mu już zasadę, że czasem lepiej zachować swoje zdanie dla siebie. Kusiło go, aby zamknąć plik, nad którym akurat pracował, i wywołać film zrobiony, gdy ostatni raz spotkali się w Nowym Jorku. Jednak przynajmniej połowa pasażerów patrzyła pilnie na urządzenie, które trzymał w rękach, on zaś nie chciał pokazywać im narzeczonej tańczącej wkoło słupka podtrzymującego baldachim wielkiego łoża w hotelu Plaża. Wrócił zatem do opracowania kapitana Chrisa Prathera na temat ulepszenia czołgu Sherman. Wydawać by się mogło, że służąc w marynarce, nie będzie narażony na kontakty z ludźmi rodzaju Prathera, jednak Patton, który zapowiedział się na dzisiaj, nie dawał nikomu forów. W ten sposób Black, jako odpowiedzialny za wizytę oficer kontaktowy, musiał stać się z dnia na dzień fachowcem od Shermanów. Przelotnie zastanowił się jeszcze, co dzieje się z Julią, ale zaraz odpędził tę myśl. Chyba wolał nie wiedzieć. Dość mu było świadomości, że jego narzeczona znajduje się na wschodnim wybrzeżu Australii, a dokładniej na linii obronnej Brisbane, gdzie MacArthur stawił czoło Japończykom. 40 3 Linia obronna Brisbane, Australia Ostatni pocisk z moździerza omal nie załatwił kamery, która ożyła jednak, gdy Julia kilka razy zdecydowanym ruchem wysunęła i wsunęła kartę pamięci. Nie był to zalecany przez producenta sposób usuwania usterki, jednak sprawdził się już w przeszłości. Okienko w sfatygowanych goglach bojowych Oakleya przestało pokazywać wyłącznie padający śnieg, znowu ukazał się na nim obraz dołu, w którym się schowali. W kraterze powstałym po wybuchu cięższego pocisku leżało pięć osób. Przed ogniem Japończyków ochraniał je dodatkowo nawis skalny wyrastający w połowie zbocza wzgórza 178. Dwie z tych osób już nie żyły. Jedna zginęła, gdy pocisk trafił w pobliskie drzewo eukaliptusowe i trzydziestocentyme-trowa drzazga przeszyła kark nieszczęśnika. Jak zginął drugi, nie widzieli. Po prostu był martwy, chociaż nie nosił żadnych widocznych śladów obrażeń. Nie mogąc dosięgnąć pozostałych bezpośrednim ogniem, Japończycy zaczęli zasypywać teren pociskami z moździerzy, jednak skała dawała im na razie jako takie schronienie. Wiedzieli, że do czasu. Julia rozejrzała się po zboczu. Manewrując zoomem kamery, starała się ująć jak najwięcej stanowisk rozbitej i rozproszonej kompanii. Niecałe dwie minuty wcześniej ponad stu ma-rines skradało się przez zarośla ku japońskim pozycjom tuż pod szczytem wzgórza. Poruszali się bardzo cicho i z szybkością, która zaskoczyła Julię. Przypominali jej Gurkhów, któ- 41 rych widziała kiedyś na Timorze. Potem, całkiem niespodziewanie, trafili na Claymory. Wszyscy byli współczesnymi, jak w Wielonarodowych Siłach nazywano ludzi z dwudziestego wieku. Walczyli bez pancerzy, czujników i sieci łączności. Trzy plutony piechoty złożone z przedwojennych jeszcze ochotników. W ciągu paru ostatnich dni przeprowadziła z nimi wiele wywiadów, a teraz patrzyła, jak giną jeden po drugim. Stracili już przynajmniej jedną trzecią składu, a prawie drugie tyle osób było rannych. Otworzyła usta, aby przeczekać falę nadciśnienia po paru kolejnych eksplozjach. Odłamki zadzwoniły o granit. Wszyscy odruchowo sprawdzili, czy nic im się nie stało, klepiąc się po różnych częściach ciała. Byli świadomi, że w ogniu walki można niekiedy nie poczuć rozgrzanego kawałka metalu wbijającego się w ciało. Julia zauważyła, że mężczyźni w pierwszym rzędzie kontrolowali stan krocza. Schowana w pancerzu z tytanowego splotu Julia Duffy nie miała tego odruchu, dziesięć lat pobytu na różnych frontach uodporniło ją zaś na niejedno. Słysząc krzyki umierających, sprawdziła przede wszystkim swój pistolet maszynowy. Nieuszkodzony. W magazynkach tkwiły pociski penetrujące i dum--dum. Trzeci od końca był zawsze smugowy, aby ostrzec strzelca przed brakiem amunicji. Zapasowe magazynki łączyła taśmą po dwa, co niektórzy marines zaczęli już naśladować. Pociągnęła łyk zimnego soku z gumowej rurki, która wyrastała z podbicia kołnierza. Nagle coś ciężkiego spadło na nią tak niespodziewanie, że omal nie wyskoczyła ze skóry. To był miś koala, ze spaloną na węgiel sierścią i czerwonymi plackami rozległych oparzeń. Popiskiwał cicho, podczas gdy dym unosił się z jego zmasakrowanego ciała. Marines patrzyli z przerażeniem na Julię, gdy wyciągnęła broń boczną, SIG Sauera P226, i wpakowała w zwierzę jeden pocisk rozprysko-wy. Pękło niczym przejrzały pomidor. — Jezu Chryste — jęknął ktoś. Julia spojrzała na towarzyszy i lekko wzruszyła ramiona- 42 mi. Z góry dobiegła ich kanonada wystrzałów karabinowych i przenikliwy okrzyk. — Banzai! ' Sf; :^'i"' — Kurwa... :.w>v ¦'*¦¦ ,¦¦ Julia spojrzała kątem oka na sierżanta, który zaklął. Załamie się, gdy zrobi się jeszcze gorzej? Nie znała go. Los cisnął ich tu przypadkiem, gdy okazało się, że trafili w zasadzkę. Sierżant był chyba znacznie starszy niż pozostali dwaj żołnierze, ale pokryta potem, krwią i brudem twarz nie pozwalała dokładniej określić wieku. Jego oczy przypominały ciemne stawy. — Strzelałaś kiedykolwiek do czegoś poza wypchanymi zwierzakami? — rzucił nagle w jej kierunku. Julia nie odpowiedziała. Ustawiła bezpiecznik broni na trzy-pociskowe serie i sprawdziła, czy nóż lekko wychodzi z pochwy. Japoński ogień był coraz głośniejszy, podobnie jak wrzask nadciągającego nieprzyjaciela mieszający się z krzykami masakrowanych marines w dole zbocza. Szturm załamał się i ocalali żołnierze szukali schronienia za iluzoryczną osłoną poharatanych pni drzew. Okolica przypominała któryś z niższych kręgów piekieł. Wszędzie leżeli polegli, zwykle powyginani groteskowo od podmuchów bliskich eksplozji i impetu rozpędzonych odłamków. Jeden jeszcze się poruszał. Pełznąc powoli w dół, zostawiał za sobą czerwony trop. Julia odnotowała kątem oka upiorny widok porwanych tkanek ciągnących się za kikutami nóg, które w ogóle nie przypominały ludzkich kończyn. Czy znałam go? — pomyślała. — Banzai! — Kurwa, kurwa, kurwa — zaklął sierżant. Trząsł się jak przerażony pies, twarz miał trupio bladą. — Kryjcie mnie! — krzyknął nagle, gdy nieprzyjaciel pojawił się w pobliżu krateru. Odpiął od pasa cztery granaty i cisnął je, po wyrwaniu zawleczek, w nadciągającą hordę. Eksplodowały jeden po drugim, czyniąc w szeregach przeciwnika szeroką na trzydzieści jardów wyrwę. Japońska tyraliera nieomal się zatrzymała. 43 Julia trąciła jednego z pozostałych marines w ramię i gestem nakazała mu, aby obrócił się i pilnował ich tyłów, sama zaś skierowała kamerę Sony z powrotem na sierżanta. Akurat w porę, aby ujrzeć, jak wygrzebuje się z dołu i rusza na nieprzyjaciela. Po drodze strzelał co i rusz długimi seriami z Thompsona i rzucał kolejne granaty w tłoczących się Japończyków, którzy skojarzyli się Julii z tłumem anarchistów manifestujących pod lokalem Starbucks Coffee. — Dalej, dalej, ruszajcie się! — zawołał sierżant do gromadek kulących się wkoło marines. Julia patrzyła jak urzeczona na starszego już mężczyznę z podhodowanym brzuszkiem, który znalazł się nagle pośrodku grupy kilkudziesięciu osłupiałych żołnierzy Nipponu. Przez chwilę zdawali się trwać w bezruchu, jakby czekali na śmierć. Potem jednak miraż się skończył, scena jak ze starego filmu zmieniła się ponownie w krwawą rzeczywistość i Julia zdała sobie sprawę, że przyciska spust broni, zasypując Japończyków pociskami. Z dołu ponownie rozległy się krzyki, tym razem jednak dalekie od niedawnych wyrazów przerażenia. Wrzawa rosła i przyłączały się do niej coraz to nowe głosy żyjących jeszcze marines. Było ich więcej, niż Julia przypuszczała. Dojrzała co najmniej dwie dziesiątki postaci, które ruszyły biegiem na nieprzyjaciela. Na lufach ich broni lśniły ostrza bagnetów. Julia pozostała za skałą i dalej śledziła poczynania sierżanta, któremu skończyła się już amunicja, wymachiwał więc karabinem niczym maczugą. Zdołał rozbić parę japońskich głów, zanim kolano eksplodowało mu krwawą fontanną. Upadł ze zduszonym krzykiem i zaraz rzuciło się na niego dwóch kolejnych nieprzyjaciół z groteskowo długimi karabinami uniesionymi niczym widły. Bagnety mierzyły w ciało sierżanta. Julia skupiła się na atakujących. Powiększony obraz w goglach pozwolił jej umieścić czerwoną kropkę celowania na korpusie bliższego żołnierza. Nacisnęła spust. Broń wypluła trzy pociski. Odrzut lekko uniósł lufę, ale była na to przygotowana. Wszystkie trzy trafiły. Dwa typu dum-dum i jeden penetrujący. 44 Plecy Japończyka wybuchły czerwoną mgłą, opryskując jego towarzysza, który także oberwał i został raptownie obrócony impetem pocisku, który najpierw przeszedł czysto przez klatkę piersiową, płuca i kręgosłup pierwszego żołnierza. Wyszedł z jego ciała, już koziołkując, i ugodził drugiego napastnika w ramię. Zaraz potem Japończyk upadł. Julia przestawiła broń na ogień pojedynczy i strzeliła mu prosto w głowę. Ciało podskoczyło w sposób, który znała już aż za dobrze. — Hej, tutaj! Krzyki rozległy się gdzieś z tyłu, ale niezbyt daleko. Duffy obróciła się i coś podpowiedziało jej, aby przełączyć broń na ogień automatyczny. Dwóch pozostałych marines opróżniało magazynki, strzelając w pluton Japończyków, którzy obeszli skałę z drugiej strony. Jej karabin zaczął wypluwać długie jęzory ognia. Ścięła z tuzin nieprzyjaciół. Pocisk smugowy ugodził biegnącego na czele oficera z samurajską szablą i cisnął go niemal dokładnym przewrotem do tyłu kilka metrów w górę zbocza. Ciało zostawiło za sobą dymny ślad w powietrzu. Julia szybko zmieniła magazynek. Serce łomotało jej w piersi, ledwie mogła złapać oddech. Znowu otworzyła ogień do napastników. Zesztywniałe mięśnie bolały ją coraz bardziej, ale po chwili japoński atak załamał się i dziesiątki marines uderzyły na tych, którzy przetrwali. Przekleństwa Julii zginęły w ogólnym wrzasku. Nagle gdzieś całkiem blisko usłyszała znajomy odgłos ostrza przecinającego ludzkie ciało, jednak w rozgardiaszu nie od razu zorientowała się, skąd dochodzi. Zaraz potem rozległ się krzyk. Nie sposób go było pomylić z żadnym innym. W leju po bombie znalazł się Japończyk. Wdał się w walkę z jednym z marines. Miotali się po ziemi, okładając nawzajem pięściami i próbując gryźć. Drugi Amerykanin leżał obok i przytrzymywał praktycznie odciętą żuchwę. Julia sama nie wiedziała, jak pokonała odległość, która dzieliła ją od walczących. W jej dłoni błyskawicznie pojawił się nóż. Jedną ręką złapała niedoszłego zabójcę za włosy, drugą wbi- 45 ła ostrze w odsłonięte gardło. Głęboko, aż po rękojeść. Świat zniknął w fontannie czerwieni, która zalała jej gogle. Tylko w prawym górnym rogu widziała nadal mały kwadrat przekazu z kamery i umierającego, który ostatkiem sił szarpał się jeszcze w jej rękach. Dwa tysiące metrów dalej pułkownik Lonesome Jones siedział w bunkrze dowodzenia, prostym wykopie z dachem zrobionym z grubych, obrzuconych ziemią bali. Wnętrze oświetlało kilka lamp chemicznych oraz blask pięciu czy sześciu ekranów przekazujących dane z krążących nad polem walki bezzałogo-wych samolotów zwiadowczych. Batalion był mocno rozciągnięty. Jego stanowiska znajdowały się u stóp płaskowyżu oddzielonego od reszty kraju niemal pionowymi, granitowymi urwiskami. Na górze tkwili przerzuceni śmigłowcami obserwatorzy wraz z niewielkim oddziałem osłony, tutaj zaś ludzie Jonesa oraz australijski 2. Pułk Piechoty Zmotoryzowanej zagrodzili drogę trzem japońskim dywizjom zmierzającym ku kwaterze generała MacArthura w Brisbane. Z początku przypominało to polowanie na indyki. Tysiące nieprzyjacielskich żołnierzy ruszyło od wybrzeża wąską drogą w głąb kontynentu na rowerach. Tak samo zrobili wcześniej na Półwyspie Malajskim, jednak tam nie mieli jeszcze do czynienia z Krzyżowcami. Sterowany komputerowo ogień haubic unicestwił prawie dwa pułki Japończyków, którzy zsiedli w końcu z rowerów i zaczęli pieszo przedzierać się przez busz. Wiele im to nie pomogło. Maszyny zwiadowcze bez trudu ustaliły położenie poszczególnych oddziałów i trzysta amerykańskich, nowozelandzkich i australijskich dział zgotowało im nocą piekło na ziemi. MacArthur powiedział potem, że długo czekał na podobny rewanż. Niemniej podwładni Jonesa drogo za to zapłacili. Jak dotąd zginęło ich trzydziestu siedmiu. Niektórzy w walce, większość jednak na skutek nieuniknionych w boju pomyłek. Ledwie 46 dwa dni temu ponad połowa przyczajonego na skrajnych pozycjach plutonu poległa na skutek zbombardowania przez dywizjon Liberatorów. Ich stosunki ze sztabem MacArthura, już wcześniej napięte, po tym incydencie drastycznie się pogorszyły, Jones zaś przekazał, że od tej chwili każdy „współczesny" cel powietrzny, który bez wyraźnej zgody zbliży się do jego oddziałów na mniej niż pięć tysięcy metrów, zostanie potraktowany jako wrogi. Mało przyjemną rozmowę zakończył wyrazami ulgi płynącej z faktu, że lotnicy pudłowali na potęgę. — Pułkowniku, mamy jakiś ruch w zaroślach na północnym zachodzie — odezwała się major Annie Coulthard, jego szef wywiadu, wyrywając go z zamyślenia. — Odległość osiem i pół tysiąca metrów, front postępu przeciwnika tysiąc metrów. Wygląda na siły dywizyjne zmierzające na Nowozelandczyków na wzgórzu 149. Jones sprawdził sytuację na ekranach. Niektóre pokazywały zwykły obraz w czasie rzeczywistym, inne przedstawiały schemat rozmieszczenia oddziałów wraz z ich identyfikacją i opisem. — Tylko atakują czy próbują też okrążenia? — spytał. Major dotknęła kilka razy ekranu, powiększając widok terenu po obu stronach zaznaczonej na czerwono kolumny, która szła prosto na niewielkie wzgórze obsadzone przez Kiwi, jak nazywano żołnierzy z Nowej Zelandii. Jones widział już z bliska tę szarą ziemię, zwęglone kikuty drzew i wszechobecny pył, który pokrywał twarze walczących tak dokładnie, że Maorysi i biali „pakeha" na równi przypominali mroczne, przycupnięte w okopach duchy. Teraz czekały ich ciężkie chwile. — Mamy ich, sir — powiedziała Coulthard. — Dwa kilometry dalej na zachód. Kolejna kolumna, front około pięciuset pięćdziesięciu metrów. Siła pułku, poruszają się biegiem. Zapewne zamierzają przedostać się tutaj doliną z wyschniętym korytem potoku. — Żadnego przygotowania artyleryjskiego? — Żadnego, sir. Zapewne nic im już nie zostało. Ale gdy po- 47 dejdą bliżej, uruchomią moździerze. Może mają nawet jedno z tych swoich działek górskich. — Okay. Zablokować postęp na wzgórze 149. Zarośla już się tam wypaliły, możemy więc zaatakować ich... tutaj — powiedział Jones, pokazując na ekranie kilka naturalnych wąskich gardeł, gdzie maszerujący nie mogli przemieszczać się w rozproszeniu. — Na wszelki wypadek przygotować wsparcie powietrzne i mieć oczy szeroko otwarte. Oni nie zrezygnują tak łatwo. Możliwe, że marzy im się oskrzydlenie całej dywizji. Gdyby wiedzieli, jak z nami kiepsko, dawno by już spróbowali. — Tak jest, sir. W schronie rozległ się szmer rozmów, w ruch poszły klawiatury. Krzątająca się wkoło śmigłowców obsługa naziemna zaczęła nagle poruszać się dwa razy szybciej. To samo działo się na lądowisku Australijczyków, tyle że tam do lotu przygotowywano nie Comanche, ale maszyny typu Arunta. Lotnisko w Brisbane nie zostało wyposażone w kamery, Jones jednak i tak wiedział, że lada chwila ruch zacznie się i u nich. Nie wkoło wiatraków wszakże, ale starych Kittyhawków i garstki Wirrawayów, które przystosowano do przenoszenia napalmu — jeszcze jednego rodzaju uzbrojenia, które pojawiło się sporo przed swoim czasem. Odwrócił się z powrotem do ekranu i panoramicznego obrazu okolic wzgórza 149, gdzie za kilka minut miało zrobić się gorąco. To była całkiem inna walka niż w 2021 roku. Maszyn zwiadowczych wystarczyło tylko na podstawowe pokrycie terenu i nie było oczywiście satelitów. Dwa AWACS-y krążyły bezpiecznie ze sto pięćdziesiąt kilometrów na tyłach. Daleko za liniami nieprzyjaciela siedziało kilka patroli z SAS i Marinę Recon. Co jakiś czas przekazywały zakodowane i poddane kompresji raporty. I to było niemal wszystko. W tej sytuacji pułkownik czuł się jak nagi, chociaż zdawał sobie przecież sprawę, że w porównaniu z możliwościami przeciwnika i tak dysponuje niemal boską wiedzą o polu walki. W każdym razie taką miał nadzieję, bo nikt nie wiedział 48 dokładnie, ile właściwie nowinek technicznych zdołali przejąć Japończycy. Na razie wydawało się, że generał Homma ma co najwyżej kilka flexipadów wykorzystywanych do łączności, na dodatek ze starym i prostym oprogramowaniem Microsoftu, którym nawet najbardziej leniwi hakerzy przestali się interesować z dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu z punktu widzenia Jonesa, oczywiście. Same flexipady były zapewne używane na Sutanto do gier i oglądania pornoli. Niemniej i tak zdecydował o zastosowaniu pełnego zestawu zakłócania elektronicznego. Ostatecznie — przewaga przewagą, ale byli, gdzie byli. Jak powiedział kiedyś Lenin, w pewnej chwili ilość może przejść w jakość. I tak właśnie się stało, gdy trzy miesiące temu przeciwnik rzucił wielkie masy wojska, które najpierw wylądowały na Nowej Gwinei, a potem na północnym wybrzeżu Australii. Japończycy wykorzystali taktykę MacArthura, przeskakując z jednej wybranej wyspy na drugą, zanim sam autor miał okazję zrobić użytek ze swojej metody. Jones skłonny był przypuszczać, że bez wsparcia Wielonarodowych Sił nie udałoby się ich zatrzymać. Już pierwsze meldunki pozwoliły się domyślić, iż przeciwnik postanowił zniwelować nagłą przewagę technologiczną Aliantów za pomocą zmasowanych ataków przeważającą liczbą dywizji. Chciał ich po prostu wdeptać w ziemię. W Europie naziści szykowali chyba coś podobnego, gdyż po zawarciu rozejmu ze Stalinem przesuwali wszystkie swoje siły na zachód. Jednak strategiczne problemy musiały poczekać. Na razie Jones miał kilka pilniejszych spraw na głowie. Ekrany pokazywały ogólnie mało sprzyjającą sytuację. Na terenie Australii znajdowało się siedem japońskich dywizji, z czego cztery szturmowały ustanowioną przez MacArthura linię obronną Brisbane. Jones nie przypuszczał, aby udało im się przebić, szczególnie że buszujący u wybrzeży wyspy Havoc dbał, aby nieprzyjaciel nie dostał żadnych uzupełnień, niemniej ta walka go wykańczała. Ich zasoby materiałów wojennych topniały w zastraszającym tempie. 49 Aby je oszczędzać, zlecał, co mógł, „współczesnym" którzy dysponowali już szczęśliwie całym arsenałem nowinek w rodzaju kaset z napalmem, które dawały się podczepiać pod tłokowe maszyny wsparcia. Niemniej czasem dawało to opłakane efekty. Ledwo kilka godzin wcześniej otrzymał meldunek o zastosowaniu przez Japończyków min typu Claymor, które spowodowały ciężkie straty w kompanii marines. Mało brakowało, a wszyscy by tam zginęli, gdyby pewien sierżant nie poderwał ludzi do rozpaczliwego ataku na nacierającego i pewnego siebie przeciwnika. Gdy do schronu dowodzenia dotarły materiały z kamery Julii Duffy, na kilka minut w sali zapadła całkowita cisza. Wpatrujący się w wielki, ścienny ekran marines ze sztabu mieli co najmniej po cztery lata doświadczenia bojowego. Wielu z nich sarkało wcześniej na amatorszczyznę współczesnych. Jones był pewien, że musieli poczuć się nieswojo, gdy zobaczyli skalę rzezi, która miała miejsce na stoku. Podobne sceny oglądali w Damaszku czy Jemenie, a na dodatek ci żołnierze, z wyjątkiem reporterki, walczyli wedle „starej szkoły" Nie nosili kombinezonów bojowych, nie mieli monitoringu medycznego, wszczepów ani połączenia z siecią. Zupełnie jak w średniowieczu. Górą przetoczył się grzmot ciężkiej artylerii. Zaczynał się ostrzał, o który poprosili kilka chwil wcześniej. Setki klasycznych pocisków zmierzały w kierunku celu, zaprogramowane tak, aby wszystkie wybuchły jednocześnie. Do sterowania bateriami posłużył stary laptop. Pułkownik pokiwał głową z satysfakcją. Powietrzna kontrola obszaru podała informację, że trzydzieści sześć maszyn czeka na lądowiskach na sygnał, aby zająć się Japończykami, gdy artyleria już z nimi skończy. Przy odrobinie szczęścia Nowozelandczykom zostanie już tylko odnalezienie ocalałych. Starali się brać jeńców, wymagało to jednak wielu trudnych zabiegów i rzadko przynosiło dobre efekty. Armia japońska była gorsza niż Hamas. Niemal każdy nieprzyjacielski żołnierz 50 nosił w przepasce biodrowej granat, gotów go użyć, aby zginąć chwalebnie i pociągnąć za sobą paru gaijin. Ziemia zatrzęsła się, gdy salwa dosięgła celu. Jonesa ogarnęło nagle znużenie. Nie miało ono nic wspólnego z brakiem snu czy zmęczeniem, w każdym razie z fizycznym zmęczeniem. Chyba po prostu miał dość wojny. Gdy pierwsze Kittyhawki zanurkowały na przerażone oddziały generała Hommy, aby zrzucić bomby kasetowe z ładunkami napalmu, pułkownik ledwie opanował odruch, aby wstać i wyjść. Zatrzymał go obraz widoczny na ekranie jednego z nieobsadzonych stanowisk. Pokazywał powtórkę materiału przesłanego przez Julię Duffy. Jones nie mógł oderwać oczu od sierżanta, który ocalił kompanię przed unicestwieniem. Bez wątpienia zasłużył na wysokie odznaczenie, być może nawet na najwyższe. Wideo było niepodważalnym dowodem. Klęska w parę chwil zmieniła się w zwycięstwo, którego nikt już nie oczekiwał. Jednak nie o to chodziło Jonesowi. Miał wrażenie, że zna skądś tego człowieka. Nie potrafił tylko określić skąd. Szybki rzut oka na własny ekran pozwolił mu stwierdzić, że przez kilka następnych minut nie powinno dziać się w okolicy nic nowego. Wyciągnął flexipad i zażądał meldunku z walk toczących się wokół odległego o dwa kilometry wzgórza. Tam było podobnie. Dobra, nie ma co tracić czasu, pomyślał. Złapał G4 i hełm i zawołał starszego sierżanta sztabowego Harrisona, który był jego najwyższym stopniem podoficerem. Powinni udać się na linię walk, ale obraz tamtego żołnierza, który wymachiwał starym Thomsonem niczym maczugą, nie dawał Jonesowi spokoju. Gotów byłby postawić każde pieniądze, że gdzieś już go wcześniej spotkał. Tylko gdzie? — Sir! — szczeknął Harrison, przerywając ruganie jakiegoś kaprala z kompanii B, który musiał bez wątpienia zgrzeszyć takim czy innym drobiazgiem. Aub Harrison tropił wszelkie nieprawidłowości równie chętne jak jego szef, wskutek czego 51 nikt, kto miał cokolwiek na sumieniu, nie mógł czuć się w pułku całkiem bezpiecznie. — Łap manele, Aub — powiedział Jones. — Pora na obchód. Wychodząc, raz jeszcze spojrzał na ekran. Sekwencja powtarzała się raz za razem. Marinę znowu rzucał granaty i strzelał z biodra. Wyglądał na naprawdę wściekłego. Jones sapnął z irytacją. Czuł, że jest bardzo blisko, niemal o włos, od przypomnienia sobie, skąd zna tego gościa. Zaraz jednak przekroczył próg i wyszedł w blask jasnego dnia. Canberra, Australia — W latach osiemdziesiątych zapanuje straszna susza. Kolejna pojawi się na przełomie wieków. Nazwali ją El Nino; dlaczego tak, zupełnie nie pojmuję. — To nie nazwa suszy, sir — odezwał się doradca premiera Australii. — El Nino to prąd morski odpowiedzialny za wzorzec pogodowy kształtujący strukturę opadów. A dokładnie za ich brak. Paul Robertson, były bankier, który poświęcił się służbie rządowej, spojrzał uważnie na premiera. Jego zdaniem starszy pan nie wyglądał dobrze. Wcale nie lepiej niż w marcu, gdy odwoływał szóstą i siódmą dywizję z Bliskiego Wschodu. Wedle danych z przyszłości miał umrzeć w lipcu 1945 roku. Zapewne do tego nie dojdzie, gdyż lekarz z australijskiego kontyngentu Wielonarodowych Sił odprawił nad nim całą masę czarów, na koniec zaś wszczepił mu coś pod skórę na łokciu. Podobno dla złagodzenia skutków stresu, który był na tym stanowisku obecnie nieunikniony. Robertson miał jednak wrażenie, że jego przełożony może nie dotrwać do rana. Jakkolwiek go leczono, wojna zjadała premiera żywcem. 52 — Przypuszczam, że Japończykom przyda się ta informacja, gdy już nas podbiją — mruknął, odkładając tabliczkę z powrotem na biurko. — Chociaż nie wiem, jak uda się im tutaj uprawiać ryż. — Nie będą tutaj uprawiać ryżu, panie premierze, i dobrze pan o tym wie — powiedział Robertson. — Zostaną pokonani. Zepchnięci z powrotem na wyspy. Spłoną żywcem w swoich miastach. Być może nastąpi to o wiele szybciej niż w tamtej historii. Zdwoiliśmy tempo wydobycia i wysyłki uranu dla Jankesów, którzy pracują po dwadzieścia pięć godzin na dobę, aby jak najszybciej zbudować bombę A. Nie marnują już czasu na bezowocne poszukiwania. Mają pracownie komputerowe. Za niecały rok przeprowadzą pierwszy test. Premier, który był niegdyś dziennikarzem, uśmiechnął się ponuro. — Teraz wszyscy pracują jak szaleni, aby mieć własną bombę, Paul. Nie sądzisz chyba, że Tojo i Hitler nie zwrócili uwagi na te komputery, które wpadły im w ręce. Zastanawiam się nawet, czy Japończycy nie uderzyli na nas po to, aby zająć złoża uranu... Robertson chciał zaprotestować, ale Curtin powstrzymał go gestem dłoni. — Tak, wiem, wiem. Robią, co mogą, aby pozbawić Amerykanów bazy do przeciwuderzenia na Pacyfiku, a uran mogą dostać chociażby od Rosjan, przy czym ani oni, ani Niemcy nie mogą nawet marzyć o przegonieniu Stanów Zjednoczonych w tym wyścigu. Nie mają wystarczającej bazy przemysłowej... Curtin przetarł oczy drżącą dłonią. — Ale są tutaj, na naszej ziemi, i zabijają naszych ludzi. — Zwyciężamy ich. — Nie. My ich zabijamy. Jak dotąd nie udało nam się ich pokonać. Nie cofają się od linii obronnych przed Brisbane. Giną tam, ale się nie cofają, ja zaś nie mogę zapomnieć o wszystkich naszych obywatelach, którzy zostali na okupowanym terenie. Jestem pewien, że umierają o wiele boleśniej niż żołnierze 53 Hommy. Japończycy traktują jeńców gorzej niż zwierzęta i to nie jest kwestia propagandy. To prawda historyczna. Robertson nie mógł z tym dyskutować. Cenzorzy Brytyjskiej Wspólnoty Narodów próbowali z początku ingerować w rozpowszechnianie informacji, które pojawiły się wraz z przybyszami, jednak po paru przegranych bataliach dali spokój. Na dodatek po raz pierwszy nikt nie musiał wymyślać historii o bestialstwie przeciwnika. Naziści i japońscy zwolennicy mi-litaryzmu zostali już osądzeni przez historię, a nawet przez własnych potomków. Wszyscy widzieli materiały filmowe, na których występowali anglojęzyczni Niemcy i Japończycy z Wielonarodowych Sił. Wielu z nich wzięło udział w objazdach po Stanach. Jako członkowie ekip agitujących na rzecz pożyczki wojennej okazali się bardziej skuteczni niż ktokolwiek inny. Szczególnie dotyczyło to Niemców, którzy krytykowali Trzecią Rzeszę z niemal mesjanistycznym zapałem. Dwóch japońskich marynarzy zachowywało nieco większą powściągliwość, ale i oni jednoznacznie stwierdzali, że militarystyczna klika rządząca ich krajem musi zostać pokonana i że w Japonii trzeba ustanowić nowoczesną demokrację. Ile razy Robertson zaczynał się nad tym zastanawiać, natychmiast odczuwał dojmujący ból głowy. Dziękował zatem losowi, że ma tak mało czasu dla siebie. Nie doradzał Curtinowi w sprawach militarnych. Pierwotnie dołączył do ekipy premiera, aby zająć się budową jednolitego, federalnego systemu podatkowego, jednak było to zadanie tymczasowe. Ostatecznie stał się doradcą rządu do spraw związanych z ekonomicznymi implikacjami tranzytu. Obejmowało to zarówno długofalowe prognozy dotyczące suszy, jak i bieżące sprawy handlowe. Przed wizytą w małym i mrocznym gabinecie premiera odbył rozmowę telefoniczną z amerykańskim ambasadorem. Próbował skłonić kuzynów z drugiej strony Pacyfiku, aby zajęli się pewnym szczwanym kombinatorem nazwiskiem Davidson, który zgłosił już ponad pół tuzina patentów na wynalazki australijskich przedsiębiorców. 54 Walka z monetarnymi skutkami inwazji była naprawdę wyczerpująca, podobnie niełatwa okazała się próba uchronienia przed kradzieżą pomysłu na samochłodzącą się puszkę, ale w głębi ducha Robertson nie był skłonny się skarżyć. To jednak była przygoda. Pracując w banku, nigdy nie przeżyłby czegoś równie emocjonującego. Tam robił tylko pieniądze, tutaj tworzył historię. _ Nie wolno się panu poddawać, panie ministrze — powiedział z przekonaniem. — Zaskoczyli nas lądowaniem w Queens-land, ponieważ to było szaleństwo. Stracili na plażach połowę sił, co trudno nazwać inaczej niż niewyobrażalną klęską. Owszem, zdobyli kilkadziesiąt mniejszych miejscowości, ale natknąwszy się na linie obronne MacArthura, zatrzymali się. Nie mają żadnych szans, aby dotrzeć do naszych centrów przemysłowych czy gęsto zaludnionych obszarów. Paraliżuje ich lęk przed flotą Spruance'a, w której skład wchodzą Havoc i Kandahar. Yamamoto jest jak tonący, który próbuje chwytać się czegokolwiek. Przegra. Curtin spojrzał na niego znad okularów. Oczy miał przekrwione, zmęczone. — No to co oni tu robią? 4 Moskwa Zabójca był postacią na tyle znaną, że co ważniejsze jego ofiary bez trudu orientowały się, z kim mają do czynienia. Nazywał się Błochin. Podczas wielkiej wojny służył carowi, we wczesnych latach dwudziestych opowiedział się po stronie Lenina i bolszewików. Został wcielony do tajnej policji politycznej, a z czasem otrzymał nawet awans na naczelnika Wydziału Komendantury Zarządu Administracyjno-Gospodarczego NKWD. Ten niewinnie brzmiący tytuł nijak nie przystawał do rzeczywistej działalności jednego z najbardziej zasłużonych katów Związku Radzieckiego. Nikita Chruszczow, który nigdy już nie miał zasłynąć jako pierwszy sekretarz partii komunistycznej, jęknął słabo, gdy ciężkie, żelazne drzwi stanęły otworem i w celi pojawił się Błochin. Mimo krwi i potu zalewających jedyne pozostałe mu oko, więzień dostrzegł skórzany fartuch rzeźnika, który był niemal równie znany jak sam jego właściciel. Powiadano, że tak nasiąknął krwią tysięcy polskich oficerów, których Błochin osobiście zgładził w Katyniu, że nigdy już nie udało się go doczyścić. Teraz zdawać by się mogło, że więcej w nim życia niż w zmasakrowanym, połamanym ciele Chruszczowa. Błochin zamienił kilka słów ze strażnikami. Jego płaska, typowo słowiańska twarz pozostała przy tym nieporuszona. Dwóch enkawudzistów podeszło do leżącego na betonowej podłodze więźnia. Jeden przydepnął go buciorami. Poruszenie 56 złamanych kości wyrwało krzyk z ust byłego członka Politbiu-ra, chociaż jeszcze chwilę temu myślał, że nie zdoła wydobyć z siebie głosu. Gardło paliło go, jakby połowę życia spędził na wydawaniu ogłuszających wrzasków. Mgliście widział ciężką postać zbliżającego się Błochina. Przez głowę przebiegła mu irracjonalna myśl, czy miałby jakieś szanse na przeżycie, gdyby Stalin właśnie teraz zdecydował się na likwidację zabójcy, jak uczynił to kiedyś Beria. Ale to była mrzonka. W Związku Radzieckim nigdy nie brakowało katów. Pamiętał, jak Jeżów, ten pełen nienawiści kurdupel, torturował i zabijał każdego, kogo okrzyknięto „wrogiem" aby potem zginąć z ręki Berii. Umarł, skowycząc i błagając o litość. Chruszczow postanowił, że on się tak nie zachowa. Wiedział, że z tej części Łubianki nie ma wyjścia, i tym bardziej pragnął zachować chociaż tę odrobinę godności, jaka mu jeszcze pozostała, aż śmierć go w końcu wyzwoli. Nagi, brudny i niemal pozbawiony zębów, ze zmasakrowaną twarzą, wybitym okiem i połamanymi kośćmi, które w kilku miejscach przebiły skórę, był wrakiem człowieka i wydawać by się mogło, że w jego przypadku nie można już mówić o żadnej godności. Uparł się jednak, że nie będzie błagał o darowanie życia. Poczuł ukłucie w kark. Jego obolałe ciało nie zarejestrowałoby tego, gdyby Błochin wcześniej nie pociągnął go za jedno z niemal oddartych od ciała uszu. To było coś nieoczekiwanego. Śmierć zadana zastrzykiem. Tego nie praktykowano. To było... Ogarnęła go fala ukojenia. Słodka, przyjemna. Chociaż nie... To był tylko brak bólu. Fala rozchodziła się od miejsca ukłucia coraz niżej, ogarniając korpus, wychudzone ręce i nogi. Zupełnie jakby zanurzył się w ciepłej kąpieli. Wspomnienie tortur odpłynęło gdzieś, jakby uniósł je letni wietrzyk. Pamiętał, co się stało, ale w tej chwili nie dotyczyło to jego osoby, tak samo jak te tysiące poprzedzonych mękami śmierci, na które skazał w minionych latach tysiące innych ludzi. Miał czas nauczyć się, że cudze cierpienie o wiele łatwiej znieść niż własne. 57 Nie poczuł prawie nic nawet wtedy, gdy jego czaszka uderzyła głucho o podłogę, a naga żarówka zaświeciła prosto w jedyne oko. To strażnik przewrócił więźnia gwałtownie na plecy. — Straciliście na wadze, Nikito Siergiejewiczu — powiedział jakiś nowy głos. — Zgadzacie się ze mną, prawda? — zwrócił się do strażników. Chruszczow znał ten głos. Zamrugał, próbując coś dojrzeć. Chciał wytrzeć twarz, ale oprawcy ponownie przycisnęli mu butami ręce do podłogi. Nieważne, pomyślał Nikita. Skoro mają na to ochotę, niech się bawią, to wolny kraj. Ostatnia myśl wyzwoliła w nim całkiem nie pasujący do sytuacji chichot. — Co w tym śmiesznego, przyjacielu? Chruszczow odkaszlnął skrzep ciemnej krwi i kilka kawałków połamanych zębów. Spojrzał na swojego gościa. Przed nim stał Beria. Wąż w ludzkiej skórze. Wcześniej musiał chyba chować się za Błochinem. Niegdysiejszy przyjaciel, obecnie główny oprawca, miał na sobie generalski mundur, w ręce trzymał krótką pałkę. Chruszczow pamiętał ją z poprzednich przesłuchań. Z początku nieustannie popuszczał, ile razy dojrzał ją w delikatnych, białych dłoniach Berii. Teraz był to już tylko charakterystyczny drobiazg. Szef NKWD zrobił szybko trzy kroki i uderzył Chrusz-czowa pałką w szczękę. Ból przemknął błyskawicą przez czaszkę, ale zaraz zniknął. Chruszczow nie uznał tego za coś, na co warto by zwrócić większą uwagę. Zamiast tego zastanowił się, co właściwie zamierzają z nim zrobić? Od śmierci dzielił go już tylko krok. Beria uśmiechnął się. — Widzę, że coś cię zaintrygowało, przyjacielu. Zanim jednak zaspokoję twoją ciekawość, czy mógłbym prosić cię o drobną przysługę? Chciałbym, abyś podpisał to zeznanie. Wiem, że ostatnio doszło między nami do pewnej różnicy zdań, ale mam nadzieję, że zechcesz mi wybaczyć. Chociaż ten jeden raz. Wódz bardzo na mnie naciska, abym wreszcie to załatwił. Sam rozumiesz, przyjacielu. 58 Chruszczow rozumiał. Ostatecznie znali się już trochę. Dokładnie kilka lat, co nawet w tej kostnicy, w którą zmieniła się Rosja, coś jednak znaczyło. To Beria ostrzegł go kiedyś przed zawieraniem zbyt bliskiej znajomości z Jeżowem. Tuż przed tym, gdy ten zboczony pokurcz został wreszcie posiekany na kawałki i przepuszczony przez maszynkę do mielenia mięsa. Dzięki temu można było powiedzieć, że Chruszczow był bez dwóch zdań bliższy szefowi NKWD niż na przykład Błochin, który służył kiedyś wiernie Jeżowowi i omal nie przypłacił tego życiem. Beria przykucnął obok i skinął na jednego ze strażników, aby uwolnił rękę Chruszczowa. Więzień poczuł nagle przypływ wszechogarniającej miłości. Z jakiegoś powodu dla Berii stało się bardzo ważne, aby uczynić życzliwy gest wobec dawnego przyjaciela. Że coś tutaj zaszło? To bez znaczenia. Owszem, leżał we własnych ekskrementach, podczas gdy Błochin i Beria bili go żelaznymi prętami po podeszwach stóp. Owszem, przywiązali go do krzesła i bili po nogach, aż te zmieniły się w ciemną masę mięsa. I bili potem jeszcze po tych ranach, aż miał wrażenie, że oblano go wrzątkiem. Bili, ale co z tego? Nawet fakt, że to właśnie Beria wyłupił mu oko, i to własną dłonią w grubej rękawicy, a potem zmiażdżył zwisającą na policzku gałkę oczną, nie miał znaczenia. Chruszczow spokojnie przypomniał sobie te chwile. Widywał gorsze rzeczy. Sam nakazywał surowsze tortury. — Co mam podpisać? — wykrakał. — Zapomniałeś? — spytał Beria z wyraźnym niezadowoleniem. — To twoje zeznanie. Pracowałeś dla Niemców. Byłeś ich agentem. Miałeś osłabić naszą obronę na południowym froncie. Chruszczow nie bardzo mógł się skoncentrować. Jego myśli płynęły leniwie niczym dziecięcy balon na wietrze w gorący, letni dzień. Ledwo pamiętał okrążenie Charkowa. To zdarzyło się w poprzednim życiu. Przed Łubianką. 59 H^mm -% v* jm&nmtpwft H^Hr SlWilśe — Pamięć niezbyt mi dopisuje, Ławrientiju Pawłowiczu — powiedział. — Jestem jednak całkiem pewien, że nie byłem niemieckim szpiegiem. Beria uśmiechnął się. Chruszczowowi zdało się, że w celi nagle zaświeciło słońce. — To nieważne. Chodzi tylko o przysługę. Podpiszesz to dla mnie? Dla wodza? Pogrążony w coraz głębszym narkotycznym transie Chrusz-czow zawstydził się. Nie wypada być tak nieuprzejmym. Z wielkim wysiłkiem ujął papier w pogruchotaną dłoń. Nagle poczuł, że i drugą rękę ma wolną. Ktoś podał mu wieczne pióro. Nie był w stanie przeczytać dokładnie dokumentu, ale przecież tyle ich już widział w ciągu lat pracy. Wiedział, że treść nie ma znaczenia. Złożył ledwie czytelny podpis. Przy okazji zabrudził papier krwią. — Niesamowite — powiedział cicho Beria i obrócił się do wyjścia. Chruszczow czuł, że balansuje na granicy snu, błogosławionego snu, który jednak nie chciał nadejść. Z wielkim wysiłkiem zmusił się do otworzenia ust. — Powiedzcie mi, Ławrientiju Pawłowiczu — wychrypiał do pleców Berii. — Gdy przyjdzie wasz czas, czy zniesiecie tyle bólu? Szef NKWD zatrzymał się i obrócił. Spojrzał na Chruszczo-wa niczym żmija taksująca skromną przekąskę. — To jest mój czas — powiedział. — Właśnie nadszedł. Błochin otworzył drzwi i strażnicy ujęli Chruszczowa pod ramiona. Więzień bez pytania wiedział, co teraz nastąpi. Zostanie zabrany z celi i wpakowany do czarnego kruka, jak nazywano więźniarki NKWD, który to kruk powiezie go kawałek dalej, do posesji przy Warsonofjewskim Zaułku, gdzie stał niski, kwadratowy budynek. Podłoga była w nim betonowa, tak samo jak tutaj, ale nachylała się lekko w kierunku jednej ze ścian, którą zrobiono z grubych, drewnianych bali. Obok 60 leżały podłączone do kranów węże, którymi zmywano ślady krwi. Zostanie ustawiony pod ścianą i Błochin strzeli mu w tył głowy. Potem wrzucą jego ciało do żelaznej skrzyni i zawiozą je do pobliskiego krematorium. Prochy cisną zapewne do jednego z masowych grobów na Cmentarzu Dońskim. Ale to nie było ważne. Tak naprawdę nic go już nie obchodziło. Ani Stalin, ani Beria, ani rewolucja. Nie myślał o tysiącach ludzi, których wysłał na śmierć. Wleczony niskim i wilgotnym korytarzem przyjmował swój los całkiem obojętnie, bez żalu, złości czy strachu. Nie zdziwił się nawet na widok kobiety w mundurze brytyjskiej marynarki, z naszywkami podporucznika na ramieniu. Wyciągnięto ją nieprzytomną na korytarz trzy cele dalej. W pierwszej chwili pomyślał, że też została pobita i że jest cała w krwi i sińcach; dopiero po chwili zrozumiał, że to Murzynka. Niemniej opuchnięta i poraniona twarz wyraźnie świadczyła, że dane jej były podobne przejścia co jemu. Przez chwilę pomyślał, że coś tu jest nie tak, ale gdy spróbował sobie przypomnieć sens pierwszych trzech angielskich liter z widocznego na naszywce munduru napisu „HMS Van-guard", skojarzyły mu się one z rosyjskim skrótem WMN, który oznaczał „najwyższy wymiar kary". Gdzieś w tym budynku znajdować się musiał dokument z jego nazwiskiem i takim właśnie skrótem dopisanym zapewne ręką samego Stalina. Szybko zapomniał o dziwnym spotkaniu. Gdy pół godziny później zabójca uniósł broń, Nikita Siergiejewicz Chruszczow nie myślał już o niczym. Tym razem Swietłana zastała ojca w dobrym humorze. Bardzo się ostatnio o niego niepokoiła, chociaż nie mogła nic powiedzieć, bo to byłoby niepatriotycznie. Od chwili niemieckiej napaści stracił sporo na wadze. Zdarzało się, że nie od razu ją Poznawał, gdy wchodziła do ich małego i po spartańsku urządzonego czteropokojowego mieszkania. Patrzył na nią wówczas 61 wzrokiem mrocznym i nawiedzonym i dopiero po chwili jego oczy odzyskiwały ten złocisty kolor, który pamiętała z wczesnego dzieciństwa, z tych szczęśliwych dni, które spędzali na daczy, albo z rodzinnych obiadów w skromnym mieszkaniu. Drażnił się z nią wtedy, wrzucając jej skórki od pomarańczy do zupy, ona zaś piszczała z radości. Często się tak bawili. Czasem celował w nią kawałkami lodów, nawet wtedy, gdy na obiedzie była Marta albo inne jej przyjaciółki. A zwłaszcza wtedy. Zachowywał się jak dziecko i zdawał się bawić jej zakłopotaniem. Jednak nawet spłoniona i zła, że robi takie przedstawienie przy Marcie, nie przestawała go kochać. Uwielbiała, gdy ją przytulał i całował, chociaż drapał ją wąsami i zalatywał machorką. Był dla niej taki od śmierci matki. Gdy podrosła trochę, zrozumiała, że i dla niego musiał to być ciężki czas, szczególnie przy tylu obowiązkach, które nie pozwalały mu często przebywać z rodziną. — Tatusiu, czy pojedziemy w tym roku na wakacje? — spytała. Ojciec kiwnął na Waleczkę, ich gospodynię, aby sprzątnęła ze stołu. — Nie podoba ci się tutaj? — zainteresował się. — Chciałabyś, abym znowu cię gdzieś wysłał? — Nie, ale od początku wojny nie byliśmy na wakacjach. A ty kazałeś zabrać stąd wszystkie moje książki. Mieszkanie zrobiło się takie puste. Nie moglibyśmy pojechać nad morze, jak kiedyś? Faszyści już sobie poszli, prawda? — Tak, kochany wróbelku — odparł i znowu wydał się jej bardzo zmęczony. — Poszli sobie, ale wrócą. A ty chciałabyś przecież, aby twój tata był na to gotowy, prawda? Wszyscy musimy być gotowi na ich powrót. Świetlana niedługo już osiągnie stosowny wiek, by stanąć do walki. Będzie walczyć jak jej brat, a może nawet lepiej. Tak, na pewno lepiej, zważywszy na to, że brat był zwykłym chamem i pijakiem. Tak przynajmniej słyszała. Wiedziała jednak, 62 że lepiej nie poruszać tego tematu w rozmowach z ojcem. Od chwili, gdy dotarły do nich pierwsze informacje o cudownych zdarzeniach, na zmianę wpadał w czarną rozpacz albo demonstrował wszystkim nieopanowaną radość. Obawiała się, że to jeszcze jeden skutek przemęczenia. Raz nawet w jej obecności stracił panowanie nad sobą, to stalowe opanowanie, z którego słynął. Wbiegł pewnego wieczoru do mieszkania, przerwał jej zwykłe zajęcia i wykrzyknął: „Co ty sobie myślisz? Co ty sobie właściwie myślisz, głupia dziewczyno?" Nie domyślała się nawet, o co mogło mu chodzić, ale przeraziła się nie na żarty. Tylu jej przyjaciół i krewnych ostatnio zniknęło... Może powiedziała coś niemądrego, co zostało podsłuchane przez nieżyczliwe uszy? Na dodatek w gniewie ojca wyczuwała strach, a to było coś nowego. Udzielił się jej teraz tak samo, jak zdarzało się to, gdy była jeszcze mała. Zdjęta lękiem i roztrzęsiona zaczęła błagać go, aby powiedział, co zrobiła źle. Zaraz jednak ogień w jego oczach przygasł, opadł na fotel i niezgrabnie pociągnął ją za sobą. Usadził na swoich kolanach, na których tyle czasu spędziła w dzieciństwie, i zaczął ocierać jej łzy. Nigdy później o tym nie rozmawiali. Teraz, gdy jej ojciec wspomniał o Niemcach, w jego oczach znowu pojawiło się coś mrocznego. Pożałowała, że w ogóle poruszyła temat. W dłoniach trzymał kawałek ciemnego chleba, który zamierzał chyba wkruszyć jej do zupy, ale całkiem o nim zapomniał. — Dostałam bardzo dobrą ocenę za wypracowanie o dramacie Na dnie — zaryzykowała, ale on był myślami gdzieś bardzo daleko. Zadzwonił telefon. Waleczka odebrała, zamieniła kilka słów i odłożyła słuchawkę. — Już są — powiedziała. Ojciec Świetlany pokiwał głową i znowu jakby się zmienił. Wstał, pogłaskał córkę po głowie i przeprosił ją, że musi wyjść Przed końcem obiadu. 63 — Mam pilną pracę — wyjaśnił i rozłożył ręce. — Wiem, tatusiu — odparła. — Nie martw się o mnie. Pomogę sprzątnąć, a potem znowu poczytam Gorkiego. Josif Wissarionowicz Stalin, sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i premier ZSRR, uśmiechnął się smutno. — Czasem brakuje mi Gorkiego — powiedział. — To była wielka strata. Ucz się pilnie, Swietłano. Kiedyś, gdy mnie zabraknie, będziesz musiała jakoś poradzić sobie sama na świecie. Narzucił na ramiona ciężki płaszcz i wyszedł z mieszkania. Jego gabinet mieścił się w tym samym budynku co mieszkanie, w dawnym gmachu senatu, zwanym czasem Żółtym Pałacem. W czasach, z których przybyły Wielonarodowe Siły, nadal pozostawał centrum władzy w Rosji. Rząd spotykał się w tym samym miejscu, gdzie niegdyś obradowało Biuro Polityczne. Prezydenci Putin i Dery pracowali w pomieszczeniach, w których wcześniej gościł Stalin. Szef personelu Putina i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Deryego zasiadali nawet przy dawnym biurku wodza ustawionym w tym samym, przerobionym z korytarza gabinecie. Beria zdążył już się o tym dowiedzieć, podobnie jak Ma-lenkow, Poskrebyszew i oczywiście sam Stalin. Ci, którzy wyciągali informacje z komputerów Vanguarda, również poznali tajemnice przyszłości, ale oni się nie liczyli. Nie było ich już wśród żywych. Czekając przed gabinetem, Beria zastanowił się przelotnie nad własnym losem. Stosunki między nim a Malenkowem, który usiadł w najdalszym fotelu, były ostatnio bardzo napięte. Cokolwiek by powiedzieć, ostatecznie Malenkow go zdradził, dogadując się z Chruszczowem i Mołotowem. Oskarżony o zdradę stanu Beria miał zostać stracony w 1953 roku. Niemniej Chruszczow nie był już groźny. Malenkow i Mo-łotow dołączą do niego niebawem, gdy tylko Stalin da się prze- 64 konać Berii do pogłębienia obecnej akcji czystek, która trawiła cały kraj od chwili odkrycia brytyjskiego okrętu. Znowu było jak w 1937 roku. Chociaż nie, było jeszcze gorzej. Tym razem mieli w ręku prawdziwe dowody, nie chodziło wyłącznie o podsycaną strachem paranoję. Chociaż i owszem, ona też się pojawiła. Po lekturze dokumentów z przyszłości można było pomyśleć, że wszyscy, prócz garstki najwierniejszych towarzyszy, mieli okazać się zdrajcami. Byle tylko nadarzyła się okazja... Dotyczyło to nawet najbliższej rodziny Stalina. W twarzy Berii nie drgnął żaden mięsień, ale w duchu aż cały się zatrząsł, wspominając ten prawdziwie czarny dzień. Trafili na wspomnienia Świetlany wydane po jej ucieczce na Zachód. Trzeba było całego morza krwi, aby zakopać je ponownie jak najgłębiej. Malenkow wydawał się tak samo wytrącony z równowagi, co oczywiście wcale nie martwiło Berii. Wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle, tłusta i żałosna gnida. Niczym stara baba obracał w palcach notatnik z wypisanym na okładce tytułem „Instrukcje Towarzysza Stalina" Beria posłał mu lodowaty uśmiech i dostrzegł z satysfakcją, że Malenkow zbladł. Godzina była już dość późna i można było oczekiwać, że Stalin zjawi się niebawem w „zakątku" aby wziąć się do pracy. Wódz od lat prowadził nocny tryb życia. Berii to nie przeszkadzało. Jako funkcjonariusz tajnych służb lubił mrok. Zastanowił się, czy nie sięgnąć po flexipad i nie popracować trochę, ale ponieważ Malenkow też ani drgnął od chwili przybycia, Beria nie chciał dawać mu sposobności do jakiejkolwiek zaczepki. Siedział zatem dalej w ponurym pokoju z wysokimi, sięgającymi do ramienia drewnianymi panelami na ścianach i patrzył to na lśniącą podłogę, to na mroczne draperie. Albo na wypłowiały, czerwony dywan. Całości wyposażenia dopełniał pełniący rolę cerbera Poskrebyszew, który urzędował za nienagannie uporządkowanym biurkiem i skrobał coś piórem po papierach. Beria zastanowił się, dlaczego sekretarz Stalina nie ma fle-x'pada. Czy to mogło coś oznaczać? Owszem, były to cenne 65 urządzenia i nie posiadali ich wiele. Cenne były nie tyle przez swoje niemal magiczne możliwości, ile ze względu na status, który zapewniały posiadaczom. Tylko nieliczna garstka wybrańców dostąpiła tego zaszczytu i otrzymała zgodę, aby się z nimi obnosić. Stalin miał aż trzy, ale prawie nigdy ich nie używał. Nadal nosił najważniejsze dokumenty owinięte w gazety, a resztę w kieszeniach. Zawsze wypychała je cała masa różnych świstków, na których było wszystko: liczba wyprodukowanych w ostatnim miesiącu czołgów T-34 i najświeższe wyniki nie kończących się śledztw w sprawie zdrajców. Było ich naprawdę wielu, a przecież nie odczytali jeszcze wszystkiego, co znaleźli na brytyjskim okręcie. W końcu Stalin pojawił się i zaprosił ich do swojego gabinetu. Było to długie, prostokątne pomieszczenie, również obwieszone ciężkimi draperiami, ale z dobrą wentylacją. To ostatnie było konieczne w związku ze zdobionymi, rosyjskimi piecami, które stały pod jedną i drugą ścianą. Zimą wódz często opierał się o któryś z nich, aby ulżyć trochę obolałym nogom. Obecnie jednak podszedł wprost do olbrzymiego biurka w przeciwległym rogu. Beria wśliznął się za nim jak pyton. Gruszkowaty, obdarzony przekleństwem szerokich, niemal kobiecych bioder Malenkow podreptał za nim niczym gęś. — Jak Chruszczow? — spytał Stalin bez wstępów. — Przyznał się? Beria wiedział, że pytanie skierowano do niego. — Jeszcze jeden cud, towarzyszu Stalin. Gdybym go poprosił, podpisałby nawet oświadczenie, że był kochanką Hitlera. Mieliśmy rację, przypuszczając, że narkotyk uwolni go od bólu. Gdybym strzelił mu w jaja, pewnie nawet by nie mrugnął. Albo prawie. Stalin spojrzał na Berię. — Szkoda, że dopiero teraz do tego doszliście, a nie wcześniej, gdy mieliśmy jeszcze kogo pytać. Malenkow uśmiechnął się złośliwie, ale Beria był gotów na ten atak. 66 — Mamy nadal tę kobietę. Została przeniesiona do specjalnego szpitala, gdzie usuną jej te „implanty" — Przeżyje? — Mam nadzieję. — Lepiej, żeby tak było. W przeciwnym razie pozwolę Ma-lenkowowi, aby zrobił swoje. Przynajmniej jeśli chodzi o ciebie. Malenkow nie od razu zareagował. Przez chwilę stał nieruchomo, potem wziął swój notatnik i coś w nim zapisał. Widząc to, Stalin wyszczerzył zęby. Beria poczuł dławiącą go złość. Poczekaj no, Malenja, pomyślał. Twój czas nadejdzie. Ośrodek badawczy Demidenko, Ukraina Pułkownik Brasch z niedowierzaniem obserwował, jak sprawnie rozwija się współpraca SS z NKWD. Chociaż w sumie nie powinien się dziwić. Owszem, jedni i drudzy jeszcze cztery miesiące temu skoczyliby sobie do gardeł z takim zapałem, jakby wzajemne zniszczenie było jedynym celem ich istnienia, ale byli ulepieni z tej samej gliny. Mijając kolejne punkty kontroli na drodze do centrum kontrolnego, Brasch spotykał na zmianę niemieckich i radzieckich wartowników. Nie odnosili się do siebie przyjaźnie i w innych okolicznościach na pewno bez chwili namysłu sięgnęliby po broń; Brasch, który przeszedł przez front wschodni i widział niewyobrażalne okrucieństwa, był pod wrażeniem ich opanowania. Machiny administracyjne obu państw też szybko dostroiły się do współdziałania. „Fiihrerprinzip" dawała całkiem dobre rezultaty, szczególnie w połączeniu z podobnym podejściem drugiej strony. Nie ukończony jeszcze kompleks wznoszono, wykorzystując pracę niewolniczą. Pod tym względem SS i NKWD też szybko się dogadały. Dostarczały tysiące więźniów z obozów. Brasch podziwiał rozmach i tempo ich działań. Jako inżynier nie potrafił zaaprobować wykorzystywania niewolników do jakiejkolwiek pracy, jednak musiał przyznać, że zajmujący dwadzieścia mil kwadratowych ośrodek badawczy Demidenko był 68 jednym z cudów na ziemi. Fabryki, stanowiska testowe, laboratoria i baraki mieszkalne rosły w oczach. Zupełnie jakby sam szatan wbił w nagi step swój pazur i wydźwignął to wszystko spod traw. — Musimy się pospieszyć, panie pułkowniku. Brasch uśmiechnął się w duchu. Jego obecny opiekun z SS, Untersturmfuhrer Gelder, był tak samo pozbawiony humoru i skryty jak Hen Steckel. Tyle że nie spytał ani razu, czym Brasch zasłużył sobie na Żelazny Krzyż. Sądząc po bliznach i medalach, musiał przejść podobny koszmar na froncie i chyba niełatwo byłoby go zadziwić. Przyspieszyli kroku, aby nie spóźnić się na test. Uderzenia ich obcasów odbijały się echem w długim korytarzu. Farba na ścianach wyglądała na tak świeżą, że mogła być nawet wilgotna. Brygady nie skończyły jeszcze pracy. Jakieś sto jardów przed ciężkimi drzwiami centrum kontrolnego kończył się pomalowany obszar i zaczynały szare, betonowe bloki. Na niektórych widniały krwawe ślady. Przed drzwiami stało czterech strażników, dwóch Niemców i dwóch Rosjan. Ci ostatni mieli mongolskie rysy. Braschowi na chwilę zrobiło się niewyraźnie. Ciągle pamiętał, jak przyszło mu stawić czoło rosyjskiej nawale. Podczas sprawdzania przepustek dreszcze przebiegały mu po grzbiecie. Z niejakim rozbawieniem odnotował zgorszenie Geldera, który musiał poddać się kontroli tożsamości w wykonaniu podludzi. — Dziwny jest ten świat, prawda? — spytał go konspiracyjnym szeptem. Porucznik SS uznał komentarz Brascha za wyraz solidarności i pokręcił głową. — Lepiej o tym nie mówić — mruknął, wskazując spojrzeniem na radzieckich mundurowych. Chwilę później dowódca straży, sierżant SS, strzelił obcasami i uniósł rękę w nazistowskim pozdrowieniu. Brasch odpowiedział mu z nie mniejszym entuzjazmem niż Gelder, chociaż 69 z całkiem innych powodów. Bawił go ponury wyraz twarzy ludzi z NKWD, ilekroć dane im było widzieć coś takiego. Uważał, że w tych warunkach należało wykorzystywać każdą okazję do zabawy. Sierżant obrócił masywną, żelazną obręcz pośrodku pancernych drzwi, które przypominały trochę włazy na łodzi podwodnej, która przywiozła Brascha z Japonii. Obaj oficerowie przeszli kolejny odcinek korytarza, krótszy tym razem, ale też nie pomalowany, który nieco dalej zakręcał pod kątem prostym. Stąd słychać już było odbijające się od gołych ścian głosy. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z głośnym hukiem. Jeszcze kilka zakrętów i weszli do głównego pomieszczenia bunkra. W środku zgromadziło się prawie pięćdziesiąt osób, tak mężczyzn, jak i kobiet. Wszystkie kobiety były z grupy radzieckich naukowców. Szefowie niemieckiego programu rakietowego nie hołdowali jeszcze równouprawnieniu. Obecni byli zainteresowani raczej odliczaniem niż przybyciem późnych gości — wpatrywali się w zmieniające się na ściennym zegarze cyfry. Gelder zesztywniał wyraźnie, gdy jego spojrzenie padło na oficjalną delegację wysokich funkcjonariuszy partyjnych stojącą w kącie. Było w niej trzech generałów NKWD i garść oficerów SS otaczających niepozorną postać Reichsfuhrera Heinricha Himmlera. Nawet Brasch nie czuł się dobrze w jego towarzystwie. Przed wielkimi zmianami Himmler był już postacią niemal legendarną. Po czystkach ostatnich miesięcy jego gwiazda zajaśniała jeszcze mocniej. Można powiedzieć, że był najstraszniejszą bronią Fiihrera, jednoosobową Ver-geltungswaffe chroniącą go przed tysiącami wrogów, których udało się zdemaskować dzięki informacjom uzyskanym z archiwów okrętu z przyszłości. Od czerwca każda noc wydawała się Nocą Długich Noży. SS szalała, tropiąc zwiastuny potencjalnej zdrady. Na jakiś czas Brasch mógł przestać martwić się o syna. Urodzony z rozszczepionym podniebieniem mały Manny niemal na pewno kwalifi- 70 kował się do obozu, jednak obecnie podwładni Himmlera byli zbyt zajęci takimi parszywymi owcami jak Rommel czy Canaris i odłożyli ad acta sprawę bezwartościowych elementów społecznych. Przez prawie miesiąc Gelder nie zagadywał Brascha o zdrowie Manfreda. Nagle, ledwie dwa tygodnie temu, znowu zapytał. Brasch odpowiedział coś wymijająco, wiedząc, że chodzi tylko o przypomnienie, że coś na niego mają. Nocami jednak co rusz budziły go koszmary, w których jego syn ginął w duszących oparach cyklonu B. Widząc teraz Himmlera, musiał walczyć z szaloną pokusą, aby wyciągnąć Lugera i zabić drania. Wiedział jednak, że ściągnąłby w ten sposób zgubę na całą swoją rodzinę. Opanował się i przybrał obojętny wyraz twarzy, jaki przystoi wzorowemu funkcjonariuszowi partii. Jednak klucząc między stanowiskami kontrolnymi, aby dołączyć do delegacji, myślał wciąż gorączkowo, jak by tego dokonać. Myślał o tym od chwili, gdy znalazł w archiwach Sutanto informacje o Holokauście. Reichsfuhrer miał za sobą długą i męczącą drogę przez Polskę i kawał Ukrainy. Pociąg dowiózł ich tylko do Sobiboru, gdzie przesiedli się na transportery opancerzone. Mimo zawieszenia broni wojna nie skończyła się, w każdym razie nie w tej części Europy. Ze względu na bandytów musieli jechać w konwoju. Na dodatek Wehrmachtowi też nie było można całkowicie ufać. Jak dotąd doszło do dwóch poważnych buntów, które bez wątpienia były oznakami rozleglejszej choroby toczącej siły zbrojne. Himmler nie miał co do tego wątpliwości. Zdrada czaiła się dosłownie wszędzie. Obecny pakt ze Związkiem Radzieckim nie będzie miał długofalowych konsekwencji. Rosjanie nie byli sojusznikami ani Przyjaciółmi. Chodziło tylko o zyskanie na czasie. Zajmą się nimi, gdy uporają się już ze skutkami tego przeklętego tranzytu. Wprawdzie Niemcy nie ucierpiały od nowych broni przy- 71 byszów tak jak Japonia, jednak pośrednio mocno całą rzecz odczuły. Rewelacje uzyskane z archiwów okrętów z przyszłości zmusiły władze do śmiałych i bezkompromisowych kroków w celu uwolnienia własnych szeregów od kryminalistów i odszczepieńców. Himmler miał jeszcze przed oczami widok marszałka Witz-lebena miotającego się na rzeźnickim haku. Były dowódca Armii Zachód był jednym z ponad dwudziestu tysięcy zdemaskowanych spiskowców. Himmler przyglądał się egzekucji tylko garstki z nich, traktując to jako przykry obowiązek. Wyszedł roztrzęsiony i blady. Wszyscy członkowie Einsatzgruppen zaangażowanej bezpośrednio w śledztwa otrzymali od niego dwa tygodnie urlopu, jednak pracy było tyle, że nikt nie śmiał dać sobie choć chwili wolnego, zanim misja przetłumaczenia wszystkich akt „sieci" nie zostanie ukończona. Rozległa się zapowiedź, że do odpalenia zostało dziesięć minut. Po niemiecku i po rosyjsku. Himmler zauważył przybycie Brascha i jego „opiekuna" z SS. Podczas gdy jedni spadali na samo dno i znikali, inni korzystali na całym zamieszaniu, wspinając się na szczyty. Brasch należał do tej drugiej grupy. Fiihrer osobiście awansował go na Obersta, co było wyrazem wdzięczności za wydajną pracę na Dalekim Wschodzie. Himmler wszakże miał pewne wątpliwości co do inżyniera. Najpierw wiązały się one z morderstwem Steckela, niemniej ustalono, że Brasch najpewniej nie miał z nim nic wspólnego. Przebywał wtedy w oddalonej o setki kilometrów bazie Hashirajima. Z drugiej strony Steckel, jako porucznik Ausland-SD, na pewno miał sporo wrogów. Szczególnie podejrzana wydawała się ta klika zboczeńców z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Niemniej Brasch od samego początku miał dostęp do wszystkich danych historycznych. Studiował je przez długie tygodnie, i to bez żadnego nadzoru. Trudno było orzec, jaki wywarło to na niego wpływ. 72 — Reichsfiihrer! ; Obaj mężczyźni strzelili obcasami i unieśli ręce. Himmler kiwnął im głową i odpowiedział tym samym, ale znacznie spokojniej. Generałowie NKWD w ogóle nie zareagowali. Młodsi oficerowie odsunęli się, aby zrobić miejsce dla nowo przybyłych. Wątpliwości związane z Braschem zeszły chwilowo na drugi plan. Himmler musiał przyznać, że inżynier bardzo sprawnie wykonywał swoje obecne zadanie i że Gelder, jeden z najbardziej zaufanych poruczników szefa SS, nie przekazał jak na razie niczego niepokojącego na jego temat. Operacje w ośrodku Demidenko przebiegały wręcz wzorowo. — Mam nadzieję, że dzisiejszy test okaże się udany, Herr Oberst — powiedział Himmler. Brasch nie zbladł ani nawet się nie zmieszał, gdy szef SS zwrócił się do niego bezpośrednio. Nie pozostało to niezauważone. — My też na to liczymy, ale jak pan z pewnością wie, nie jestem w stanie zagwarantować sukcesu. Te rakiety i wszystkie dane techniczne, które przejęliśmy na Sutanto i jego bliźniaczej jednostce znalezionej na Nowej Gwinei, okazały się bardzo pomocne. Podobnie jak komputery. Ale i tak trudno oczekiwać, że wszystko pójdzie jak z płatka. Za chwilę sami się przekonamy. Otoczenie Himmlera zamilkło na chwilę i odetchnęło z ulgą, gdy ten skwitował oświadczenie Brascha skinieniem głowy, Rosjanie wszakże widzieli sprawę po swojemu. — Naszym zdaniem sukces jest niemal pewny — powiedział z rosyjskim akcentem Orłów, najstarszy generał gospodarzy. — Ten projekt pochłonął już wiele środków, a nasz kraj nie jest bogaty. Liczymy każdą kopiejkę wydaną tutaj, a nie na odbudowę naszego kraju zniszczonego przez wasz najazd. — To wasz problem, generale — powiedział Brasch i wzruszył ramionami. Bolszewik spojrzał gniewnie na inżyniera i Himmler musiał podjąć się obcej mu roli negocjatora. — Ten program jest symbolem naszej współpracy, generale 73 Orłów. Współpracy w walce ze wspólnym wrogiem. Nie chcemy więcej konfliktów ani sporów między nami. Pułkowniku Brasch, niech pan przeprosi generała. — Oczywiście — powiedział spokojnie inżynier. — Przepraszam, Herr General. Zapomniałem się, skupiwszy uwagę na naszym zadaniu. — Odpalenie za pięć minut — oznajmiły głośniki. Rosjanie poczuli się chyba usatysfakcjonowani przeprosinami. Brasch wyglądał tak, jakby było mu wszystko jedno. Himmlera ten incydent nawet rozbawił. Jasne, nikt nie czuł się dobrze w tym nowym układzie sojuszy, ale skoro sytuacja tego wymagała... A zrobiła się piekielnie trudna i Fiihrer musiał sobie przecież jakoś z nią poradzić. Szef SS przetarł szkła przyciemnianych gogli, które otrzymał na czas próby, i podszedł do grubej na stopę pancernej szyby, która zniekształcała trochę sylwetkę stojącej na wyrzutni rakiety V-2. Himmler wolał obserwować przebieg testu stąd, a nie na jeszcze bardziej zamazujących obraz monitorach telewizyjnych. Brasch w rzeczywistości z góry dobrze wiedział, jak przebiegnie ta próba. Stojąca niedaleko bunkra rakieta miała czternaście metrów wysokości i ponad półtora metra średnicy. Ważyła trzynaście ton, na co składało się głównie paliwo: alkohol i płynny tlen. Silnik dawał ciąg dwudziestu pięciu ton, czyli blisko sześciuset tysięcy koni mechanicznych. Rakietę zaprojektowano do przenoszenia prawie tony ładunku wybuchowego, jednak tym razem w głowicy znajdował się wyłącznie balast. Teoretycznie mogła osiągnąć prędkość 5400 kilometrów na godzinę i pułap operacyjny prawie stu kilometrów. W odróżnieniu od porzuconego projektu V-l była tym samym odporna na wszelkie próby przechwycenia przez myśliwce. Chwilowo jednak wszystko to było nieistotne. Ta rakieta nigdy nie miała wystartować. Metaliczny głos doliczył do zera i serce Brascha zabiło ży- 74 wiej, ale zmusił się do utrzymania obojętnego wyrazu twarzy i pozostania przy oknie. Himmler założył gogle. Rosjanie byli tak podnieceni, że całkiem o nich zapomnieli. W pomieszczeniu zapadła cisza. — ...pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... zapłon! Ryk silnika dał się słyszeć nawet przez pancerną szybę i grube, betonowe ściany. Zabarwione na zielonkawy kolor szkło zniekształcało widok, ale Brasch i tak zauważył lekki przechył rakiety, którego nabrała zaraz po oderwaniu się stateczników od wyrzutni. Oparty na kolumnie ognia i dymu pocisk przez moment wznosił się w niebo. Brasch całkiem po chłopięcemu gotów był życzyć mu powodzenia. Miało jednak stać się inaczej. Sabotaż okazał się skuteczny i już na wysokości kilkunastu metrów rakieta wyraźnie straciła pion. W bunkrze zrobiło się nagle bardzo jasno, gdy długi język ognia z dyszy wystrzelił w kierunku okna. Brasch cofnął się, podobnie jak wszyscy obecni. Wydało im się, że płomień liznął szkło. Moment później okolicą wstrząsnęła gigantyczna eksplozja. Ledwie paręset metrów od bunkra wykwitła olbrzymia kula ognia. Kilka osób krzyknęło z przerażenia. Ktoś przeklinał po niemiecku, ktoś inny wypowiadał soczyście brzmiące słowa po rosyjsku. Bez wątpienia też przekleństwa. Po paru sekundach hałas ucichł i wszyscy się uspokoili. W bunkrze byli całkowicie bezpieczni, ale Orłów i jego ludzie wyglądali na wstrząśniętych. Himmler był bledszy niż zwykle i jeszcze bardziej zaciskał usta. Spojrzał złowrogo na Brascha. — I co, Herr Oberst? — Bywa — odparł spokojnie inżynier. — Jak wspomniałem, na tym etapie prac zawsze istnieje ryzyko niepowodzenia. Z zapisów archiwalnych wiemy, że pierwotne badania też nie przebiegały bezproblemowo. — Ale podobno mieliśmy się uczyć na tamtych błędach? — odrzekł Reichsfuhrer. — Nie tylko Sowieci wydają tu wielkie sumy, Brasch. Rzesza toczy ciągle śmiertelny bój z wrogami i nie stać nas na podobną rozrzutność. 75 Ludzie z NKWD słuchali jego słów z wyraźnym zadowoleniem, chociaż w sumie też nie mieli się z czego cieszyć. Bra-scha to jednak ani ziębiło, ani grzało. — Przed wieczorem przygotuję raport o przyczynach niepowodzenia, Reichsfiihrer. Teraz wszyscy patrzyli na niego. Z zewnątrz dobiegał przytłumiony jęk syren. Wozy straży pożarnej jechały w kierunku wyrzutni. — Będę chciał go zobaczyć, Herr Oberst. Chcę też porozmawiać z panem o tym na osobności... ale później — dodał złowróżbnie i odprawił obu machnięciem ręki. — Pechowy zbieg okoliczności — mruknął Gelder, gdy wyszli z pomieszczenia. Brasch tylko westchnął. — Tak to bywa z eksperymentami naukowymi, przyjacielu. Próby i porażki, porażki i próby. Wyprzedziliśmy sporo pierwotny plan badań, ale nie jesteśmy cudotwórcami — powiedział Brasch. — Takich dni będzie jeszcze sporo. — Lepiej, żeby nie było — stwierdził Gelder takim tonem, jakby autentycznie współczuł inżynierowi. — Reichsfiihrer nie lubi rozczarowań. W milczeniu pokonali resztę korytarza. Pustego i nijakiego, jeśli nie liczyć tych krwawych śladów na ścianach. ¦ ¦ * — Wspaniała robota, Brasch, po prostu wyśmienita. Ci idioci niczego nie podejrzewają. — Dziękuję, Reichsfiihrer. Wystarczyło, że nie wykonałem należycie mojej pracy. Himmler zachichotał, jakby usłyszał żart. Siedzieli w specjalnie zabezpieczonym pokoju w niemieckiej części kompleksu. Co dwie godziny sprawdzano go w poszukiwaniu podsłuchu, ale nigdy niczego nie znaleziono. Rosjanie nie dysponowali jeszcze aż tak wyrafinowaną techniką. Ich własne budynki były naszpikowane urządzeniami podsłucho- 76 wymi SS, których istnienia gospodarze chyba nawet nie podejrzewali. Pomieszczenie było niewielkie, z nagimi ścianami. Znajdowało się w nim jedynie kilka krzeseł, stół i tablica z przyczepionymi żółtymi kartkami, na których odnotowywano wizyty służb technicznych. Ostatnia ekipa wyszła dziesięć minut temu. Brasch i Himmler raczyli się prawdziwą kawą i holenderskimi miodowymi ciasteczkami. — Dobrze się pan tu sprawia, pułkowniku. Wzdragam się na myśl, ile nas to kosztuje, ale przecież musimy jakoś okazać dobrą wolę, prawda? — Rosjanie wciąż nam nie ufają — zauważył Brasch. — I trudno, żeby zaufali — odparł Himmler. — Dobrze wiedzą, że przyjdzie jeszcze czas, kiedy zaatakujemy ich i zniszczymy. Wątpię też, aby ten ośrodek był ich jedyną inwestycją poczynioną z myślą o przyszłej wojnie. Niemniej kontrolując dostęp Rosjan do nowych technologii, możemy mieć pewność, że nas nie wyprzedzą. Odpuściliśmy w chwili, gdy Stalin łapał ostatni oddech. Brasch nie skomentował jego słów. Obaj dobrze wiedzieli, że jakkolwiek Armia Czerwona poniosła w 1942 olbrzymie straty, rok ten miał stanowić kres niemieckich podbojów. — Fiihrer dobrze się czuje? — spytał inżynier, zanim cisza stała się kłopotliwa. — Niewiele tu do nas dociera. Poza plotkami, oczywiście. Himmler uniósł brew. — Naprawdę? A jakie to plotki? — Przerażające, Herr Reichsfiihrer. Słyszałem, że doszło do zdrady w Wehrmachcie i Kriegsmarine, i to na najwyższych szczeblach. O Luftwaffe prawie wcale się nie mówi. No i o SS tutaj oczywiście nie słychać nic. Niemniej nawet gdyby tylko drobna część tych plotek była prawdziwa, musiałoby chodzić o prawdziwą zbrodnię wobec ojczyzny. Himmler spojrzał na inżyniera niczym nauczyciel zdumio-ny nagłą bystrością ogólnie tępego ucznia. Brasch starał się 77 zachować zatroskany wyraz twarzy. W końcu szef SS zdjął okulary i przetarł je chustką. Spokojnie, jakby porzucił podejrzenia. — To był dla nas ciężki czas — przyznał. — Wszyscy przeżyliśmy wstrząs, chociaż najwięcej wycierpiał oczywiście Fiih-rer. Robiłem co w mojej mocy, aby go chronić, jednak... Zamilkł na chwilę. — Najpierw doszło do buntu pułku Afrika Korps. Zwrócili się przeciwko naszym ludziom wysłanym po odwołanego Rommla. — Cały pułk? — spytał z niedowierzaniem Brasch. — Jak? — Nie, nie cały — odparł Himmler. — Zaczęło się od kompanii ochrony sztabu, ale potem ferment ogarnął też inne oddziały. Obrona El Alamein poszła w rozsypkę, a Montgomery oczywiście to wykorzystał. To była klęska, Herr Oberst. Zupełnie nie w duchu Biełogrodu, prawda? .h.'*¦¦-•¦-;.¦.•< ;. < .¦"¦¦< Brasch pokręcił powoli głową. i¦¦;., s ;? — Nie, zaiste nie. — Do podobnego buntu doszło po zdemaskowaniu Canari-sa. Ogarnął na równi szeregi Abwehry i Kriegsmarine. Trzeba było całej dywizji SS, aby zaprowadzić porządek. — Wielki Boże! — wykrzyknął Brasch, szczerze zdumiony, że plotki jednak się potwierdziły. Himmler skończył czyścić okulary i nasadził je z powrotem na swój mały, szczurzy nos. — Oczywiście rozumie pan, że to tajemnica. Nie należy tego powtarzać. — Oczywiście, Herr Reichsfuhrer. Oczywiście, ale dlaczego...? — Dlaczego panu to powiedziałem? Bo powinien pan to wiedzieć, Brasch. Ojczyzna potrzebuje ludzi, którym może zaufać. Obawiam się, że wszystkie te zdarzenia znacznie przerzedziły nasze kręgi dowódcze. Oczywiście nie osłabiły nas! — dodał szybko. — Niemniej niektóre z tych świń piastowały wysokie stanowiska. Ktoś będzie musiał ich zastąpić. 78 W pokoju zrobiło się jakby cieplej. Brasch nie śmiał zdradzać, jak bardzo pragnąłby poprawy swego losu. — Obawiam się, że nie rozumiem. Mam zostać przeniesiony? Moja praca tutaj... Himmler przerwał mu, unosząc bladą dłoń. — Ta praca została już wykonana. Stalin uważa, że szczerze zaangażowaliśmy się we współpracę. Przynajmniej na razie. Pańskie wysiłki w znacznym stopniu się do tego przyczyniły. Wie też, że w jakiejś chwili dojdzie do ostatecznego konfliktu między nami, i rozbudowuje na wielką skalę swoje siły zbrojne. Głównie na Dalekim Wschodzie. Chyba myśli, że to zbyt daleko, abyśmy cokolwiek zauważyli. Jednak gdy uporamy się już z zagrożeniem ze strony aliantów, zaatakujemy go, wykorzystując broń, o której nawet mu się nie śniło. To, co teraz od nas otrzymuje, nie uratuje go. Podobnie jak te pułki antycznych czołgów, które buduje. — Rozumiem, Herr Reichsfuhrer. Moja misja rzeczywiście miała dość szczególny charakter. Ale co teraz? — Teraz wróci pan do domu — powiedział Himmler, pochylając się nad stołem. — Ci idioci pomyślą, że po dzisiejszym niepowodzeniu popadł pan w niełaskę. W rzeczywistości udowodnił pan, że potrafi dobrze pracować, nawet pozostając pod olbrzymią presją. Są sprawy, które wymagają pańskiego powrotu do cywilizowanego świata. Zamierzamy zająć Wyspy Brytyjskie, pułkowniku Brasch. I pan nam w tym pomoże. 6 - ) . ... HMAS Havot, Morze Koralowe Liczą nam pociski czy co? - pomyślała kapitan Jane Willet. Wiedzieli, że Yamamoto krąży gdzieś na północ od Nowej Gwinei, daleko poza obszarem rozpoznania systemu NEMESIS. Havoc od sześciu tygodni znajdował się na wysuniętym posterunku, setki mil przed skromnymi siłami admirała Spruance'a. Dotąd żadna japońska jednostka nie zdołała przejść w pobliżu. Amerykanie mieli w tym rejonie tylko dwa lotniskowce zdolne do uderzeń powietrznych, Enterprise'a i Waspa, jednak z pomocą systemów naprowadzających australijskiego okrętu podwodnego ich możliwości bojowe okazały się wystarczające. Yamamoto nie mógł zaś ruszyć z głównymi siłami, aby nie stracić ciężkich jednostek od salw Havoca. Japoński admirał zdawał się po prostu czekać. Wysyłając pomniejsze cele, miał chyba nadzieję, że Willet wyczerpie w końcu zapasy torped i rakiet. Najpewniej znał ogólne możliwości bojowe HMAS Havoc. Informacje na ten temat były dostępne w sieci floty, i kompy pokładowe indonezyjskich okrętów musiały je ściągnąć, wraz z całą masą innych stron. Rozsądnie było przyjąć, że gdzieś tam siedzi Japończyk z liczydłem czy flexipadem i notuje wszystkie strzały oddane przez ich okręt. — Jest pięć kontaktów — zameldowała szef rozpoznania, porucznik Lohrey. — Wyraźny sygnał z Wielkiego Oka. Za dziesięć minut będziemy mieli kontakt wizualny. 80 Dowódca HMAS Havoc pochyliła się nad ramieniem podwładnej, aby samodzielnie sprawdzić dane. — Transportowce? — Przynajmniej trzy. I para niszczycieli jako eskorta. Ponownie brak osłony powietrznej. Willet przygryzła wargę, ale ostateczna decyzja była oczywista. — Nie będę marnować na nie pieniędzy podatników, szczególnie że jeszcze się nie narodzili. Przekaż ich pozycję Spru-ancebwi, może zdoła naprowadzić na nie własnych podwod-niaków. Lohrey obróciła się wraz z fotelem. — Przepraszam, ale pozwolę sobie przypomnieć, że współcześni nie zakończyli jeszcze wymiany torped. Jeśli mają w wyrzutniach typ 14, równie dobrze mogliby napluć na Japończyków. Willet pokiwała głową. Torpedy używane przez amerykańskie okręty podwodne miały poważne problemy z utrzymaniem głębokości przebiegu i sprawnością głowic. Okrojony budżet lat kryzysu nie pozwolił na przeprowadzenie należytej liczby testów, na dodatek do próbnych odpaleń używano głowic lżejszych niż bojowe. Gdy przyszło co do czego, okazało się, że torpedy mają tendencję do „tonięcia" i samorzutnie schodzą zbyt głęboko, nierzadko przepływając pod celem. Aby zrównoważyć tę wadę, wyposażono je później w magnetyczne zapalniki, te jednak zostały zaprojektowane z myślą o półkuli północnej i głupiały na południe od równika. Gdyby zaś dowódca okrętu miał szczęście i udało mu się trafić nieprzyjacielską jednostkę, pozostawał jeszcze problem zawodności zapalnika uderzeniowego, w całości zapożyczonego z wcześniejszego, wolniejszego typu torpedy. Mark 14 uderzał z takim impetem, że czasem zapalnik ulegał zniszczeniu, zanim zdążył zadziałać. Wydawałoby się, że wykrycie równie Poważnej usterki powinno postawić wszystkich na baczność, Jednak tak się nie stało. Akurat tego ranka Willet otrzymała 81 maila od admirała Kolhammera, który narzekał, że cywilny producent torped, NTS Newport, jak i nadzór z ramienia US Navy nie palą się wcale do całkowitej wymiany wadliwego uzbrojenia. — Masz rację — westchnęła kapitan. — Wystrzelą wszystko, co mają w wyrzutniach, i nie zaliczą ani jednego trafienia... A to co za jedni? — spytała, postukując świetlnym piórem w ekran. Obok zaraz pojawiło się osobne okno ukazujące dwa zaznaczone na niebiesko kontakty. Jednostki znajdowały się w zatoczce, ledwie dwieście kilometrów na wschód od nich i dwieście pięćdziesiąt na południe od nadciągających japońskich posiłków. Porucznik Lohrey wywołała dane obu kontaktów. — To para ścigaczy torpedowych. Numery taktyczne 59 i 101. Zostały wyznaczone do przechwytywania japońskich barek z zaopatrzeniem przechodzących przez Whitsundays. Jeśli trzymają stary typ 13, mieliby większe szanse niż podwodniacy. Willet wyprostowała się. Musiała przemyśleć sprawę. Nie mogła ryzykować transmisji radiowej, ścigacze zaś nie miały sprzętu do odbioru skompresowanych przekazów. Z drugiej strony wolałaby nie marnować własnych cennych zasobów na tak banalne cele jak transportowce. Czekała tu przecież na większe sztuki. — Dobra — powiedziała w końcu. — Zajrzymy do nich z wizytą. Heim, kurs na zatokę, cała naprzód. Sama porozmawiam z dowódcami. Ptaszek niech zostanie w górze, przyjrzymy im się po drodze. Rozkazała jeszcze szefowi łączności, aby przekazał Spruan-cebwi wiadomość, dlaczego wychodzą na krótko z rejonu patrolowania. Potem obróciła się znowu w stronę ekranu i po-stukała piórem w zaciśnięte usta. — Sto pierwszy — powiedziała powoli. — Jak myślisz, Amando, czy on nadal nim dowodzi? Podwładna wzruszyła ramionami. — Możliwe. Ale czego to dzisiaj można być pewnym? 82 pT 101, północne wybrzeże Oueensland Stojące na kotwicach ścigacze nie były widoczne z kanału żeglugowego, a bujne korony nadbrzeżnych drzew mangrowych sprawiały, że i z góry trudno byłoby je dostrzec. Załogom brakowało tylko plaży, na której można by się trochę zrelaksować. No i jakichś dziewczyn do towarzystwa. No trudno — nie można mieć wszystkiego. Chyba że pływało się na którymś z tych superokrętów, oczywiście. Tamci zjawili się z własnymi dziewczynami. A na dodatek z klimatyzacją i filmami takimi, że mózg stawał. Powiadano, że nawet koje były u nich wygodniejsze niż w najlepszych hotelach. Porucznik John F. Kennedy odwiedził kilka takich hoteli jeszcze przed wstąpieniem do marynarki, nie miał jednak okazji zwiedzić Hillary Clinton ani Kandahara czy chociaż którejś z brytyjskich albo australijskich jednostek. Plotki głosiły, że w kiblach tych ostatnich woda krąży w odwrotną stronę. Starszy marynarz Molloy przysięgał nawet, że widział to na własne oczy - a był pod Midway na Astorii i mógł uchodzić za autorytet we wszystkim, co dotyczyło podróżników w czasie. Kennedy otarł kawałkiem płótna pot z czoła i karku. Starał się, jak mógł, ignorować dobiegające go strzępy rozmów załogi. Była dopiero późna wiosna, ale na tych szerokościach oznaczało to upał dopadający nawet w cieniu wielkich drzew. Pracował akurat wraz z porucznikiem „Barneyem" Rossem nad planem ataku i wymiana zdań na temat seksualnych praktyk kobiet z dwudziestego pierwszego wieku nieco go rozpraszała. — Małe barki korzystają zwykle z tych dwóch wąskich przejść i pojawiają się po północy — powiedział Ross, zaznaczając interesujący ich obszar na mapie. Siedzieli obaj na otwartym mostku, mapa leżała na blacie między nimi. — I tak będziemy musieli ruszyć się stąd wieczorem, to czemu by nie spróbować szczęścia? 83 Kennedy zamachnął się odruchowo na komara, który brzęczał mu nad uchem. — Teraz moja kolej, aby poprowadzić? — Na pewno nie władujesz się na nic w ciemności? — Mam oczy jak kot, przyjacielu! — odparł Kennedy. — Chyba nie tylko oczy — stwierdził z uśmiechem Barney. — Dobra, ty prowadzisz. Wyruszymy... Kennedy gotów byłby przysiąc, że załoga zareagowała, zanim jeszcze rozległ się sygnał alarmu. Byli na tyle dobrze zgrani i wyszkoleni, że rozumieli się bez słów. Ledwie dostrzegł, że coś się dzieje, wszyscy gnali już na stanowiska. Po chwili podwójne, najcięższe karabiny maszynowe kalibru 12,7 zostały obsadzone, podobnie jak czterdziestomilimetrowe Bofor-sy na rufie, trzydziestosiedmiomilimetrowe działko przeciwpancerne na dziobie i zamontowane po bokach karabiny maszynowe kalibru 7,7 milimetra. Wszystkie, nawet pokładowy moździerz, śledziły nowy cel. Zanim Kennedy nałożył hełm, usłyszał parsknięcie potężnego silnika, dwunastocylindrowe-go Packarda 4M-2500 z doładowaniem. Niemal równocześnie rozległ się donośny głos bosmana nakazującego, aby pod żadnym pozorem nie otwierać ognia. — Proszę spojrzeć, panie Kennedy — powiedział Rollins, wskazując na niski, ciemny kształt, który sunął ku nim niczym ścigacz. Na maszcie antenowym nosił wielką banderę australijskiej marynarki. Kennedy złapał lornetkę. Już pierwszy rzut oka potwierdził przypuszczenia. Łódź była wielkości ścigacza, napędzana silnikiem doczepnym, którego jednak ciągle nie słyszał. Na pokładzie dojrzał pięć postaci, z czego dwie na pewno były kobiece. Wszystkie nosiły jakąś broń nieznanego typu. Wydawała się jednak dość potężna, aby powalić szarżującego słonia. — Niech mnie — mruknął. — Bosmanie, niech pan lepiej każe ludziom wskoczyć z powrotem w portki. Tym razem dla odmiany płynie do nas towarzystwo na poziomie. George Ross przestępował obok z nogi na nogę. 84 — Czy to...? .-•¦<¦.' — Tak — odparł Kennedy. — To oni. Odgłos silnika dobiegł do ich uszu dopiero w chwili, gdy łódź znalazła się w odległości jakichś dwudziestu pięciu stóp. Bosman Rollins aż gwizdnął z zachwytu, gdy przybysze przybili do ich burty. — Ale piękność — powiedział. — Dziękuję, szefie — odrzekła jedna z kobiet, wskakując bez wysiłku na pokład. — Domyślam się, że chodzi panu o naszą łódź, prawda? Dave Rollins nie wiedział, gdzie oczy podziać, i Kennedy świetnie go rozumiał. Kobieta była bardzo urodziwa, wręcz piękna. W jej oczach tańczyły iskierki sugerujące spore poczucie humoru. Nosiła ciemny kombinezon, który w zasadzie wszystko zakrywał, ale i tak było o czym myśleć. — Komandor Jane Willet, dowódca HMAS Havoc — przedstawiła się i zasalutowała Kennedy'emu, nie pytając, kto tu jest kapitanem. Zdawała się rozpoznawać go mimo ciemnych okularów na nosie i braku koszuli. Jasne, że wie, pomyślał Kennedy. Dziwnie się poczuł, spotykając kogoś, kto wiedział o nim poniekąd więcej niż on sam o sobie. Dotąd nie odczuł skutków tranzytu osobiście. W czasie Midway był już tutaj, w okolicy Wielkiej Rafy Koralowej. Potem zaś, gdy doszło do ataku na Nową Gwineę i Australię, zbyt wiele się działo, aby miał czas zastanawiać się nad podobnymi rzeczami. Dostał awans, potem nową łódź i zaraz rzucono go w sam środek zawieruchy. Teraz świat znowu stanął na głowie. Kennedy od miesięcy nie czuł się tak nieswojo. — Tak, jestem porucznik Kennedy — powiedział, oddając salut. — A to porucznik Ross, dowódca tej drugiej łodzi. Spróbował przypomnieć sobie podstawowe fakty z okresu zaraz po tranzycie. — Havoc, tak? To chyba wy ostrzelaliście rakietami bazę lamamoty, zatapiając dwa lotniskowce i masę innych okrętów? 85 — Tak — odparła Willet, mrużąc oczy w blasku tropikalnego słońca. Kennedy już wcześniej zauważył, że większość Australijczyków ma ten odruch. Porucznik Ross przepchnął się do przodu. — To dla mnie zaszczyt, komandor Willet. Wielki zaszczyt. — Dziękuję, poruczniku — odparła pani kapitan. Wydawała się trochę speszona powitaniem Rossa. Kennedy uśmiechnął się w duchu. Nie znał w całej marynarce drugiego oficera, który tak poważnie podchodziłby do tej wojny. Rzucono liny cumownicze i na pokład 101 weszły kolejne dwie osoby: jeszcze jedna kobieta, niższa i młodsza nieco niż Willet, oraz stary wilk morski, który pasowałby świetnie także i do załogi ścigacza. Kapitan przedstawiła ich jako szefa rozpoznania, porucznik Lohrey, oraz starszego bosmana Roya Flemminga. Mężczyzna uśmiechał się szeroko, ale prawie nie zwracał uwagi na Kennedy'ego i Rossa. Patrzył tylko na łódź. — Przepraszam, ale to nie wygląda jak standardowy Elco z wczesnych serii — stwierdził. — Wprowadziliście wiele modyfikacji. Kennedy znów się uśmiechnął. — Ma pan na myśli uzbrojenie? Owszem, nowe. Niektóre spawy jeszcze dobrze nie wystygły. Bosman podszedł do najbliższego działka, trzydziestosied-miomilimetrowego „otwieracza do puszek" na dziobie, i pogłaskał je w sposób, który Kennedy świetnie znał. Jego bosman też był niezwykle dumny z tych nabytków, które cały dywizjon otrzymał na własne żądanie podczas ostatniego postoju w Pearl. Skorzystali ze skąpych informacji, które znaleźli w egzemplarzu Janes Fighting Ships of World War II przywiezionym przez flotę Kolhammera. Nie mieli do dyspozycji rakiet czy promieni śmierci, jednak każdy na pokładzie ścigacza był pewien, że znaleźli sposób, aby uczynić ze swojej łajby prawdziwy okręt wojenny. — Gdyby nie to, co się stało, nie dostalibyście tego aż do jesieni czterdziestego trzeciego. Albo nawet początku czter- 86 dziestego czwartego — zauważył Flemming. — Ale to jest sposób. Funt do funta i stare PT staną się najciężej uzbrojonymi okrętami tej wojny. — Musicie wybaczyć Royowi — powiedziała Willet. — To prawdziwy pasjonat. Kennedy zszedł z mostka na pokład, gdzie znalazła się już także ostatnia dwójka Australijczyków. Ich odzienie było o wiele grubsze i wydawało się jakby wyściełane. Mieli też ochraniacze na łokciach i kolanach; przypominali trochę członków trupy akrobatów. Każdy dźwigał na plecach tajemniczą rurę i nosił hełm przywodzący na myśl niemiecki nocnik. Oczy skrywali za odbijającymi wszystko niczym lustra goglami. Cały czas rozglądali się po okolicy, badając nadbrzeżny las z gorliwością ogarów. Wcale się przy tym nie uśmiechali. Willet zauważyła, że Kennedy lustruje ich spojrzeniem. — Przepraszam, nie chciałam być nieuprzejma, poruczniku. Jesteśmy jednak za liniami wroga. Dobre maniery to zawsze pierwsza ofiara wojny. Kennedy nie miał jej niczego za złe. W końcu sam został przyłapany niemal na drzemce. Ta kobieta wyraźnie nie zamierzała robić z tego sprawy. Chyba plotki o przybyszach z przyszłości zawierały sporo prawdy. — Cóż, pani komandor, zawsze chętnie witamy gości — powiedział. — Ale domyślam się, że macie jakąś sprawę. — Owszem — przytaknęła. — Chciałabym poprosić pana o pewną przysługę... — Dla damy wszystko. — Nie wątpię — stwierdziła Willet i uśmiechnęła się krzywo. Kennedyemu krew zaszumiała w uszach. Zakłopotany, ledwie usłyszał śmiech swych załogantów. Czworo oficerów udało się na mostek, podczas gdy bosman Flemming zniknął wraz z Rollinsem pod pokładem ścigacza, aby dokładnie go sobie zwiedzić. Marynarze z ubezpieczenia 7-ajęli pozycje na dziobie i rufie jednostki i uprzejmie ignorowali wszelkie próby zagadywania. Zerkając na nich co jakiś 87 czas, Kennedy zastanawiał się, czy nie upieką się w tych grubych mundurach. Willet spostrzegła w końcu jego zainteresowanie. — Te kombinezony mają własną klimatyzację, poruczniku — powiedziała, gdy znowu ocierał pot z karku. — W tej chwili jest im znacznie wygodniej niż nam. Kennedy pokiwał głową i spojrzał na zdumiewające urządzenia, które Lohrey wydobyła z plecaka. Były rozmiarów sporej książki, nie grubsze niż paczka papierosów. Ekran jednego z nich pokazywał szereg obrazów i słupków danych, które nic nie mówiły Kennedy emu ani Rossowi. Willet wyjaśniła, że to bezpośredni przekaz z centrum rozpoznania ich okrętu podwodnego. Na drugim ekranie dojrzeli coś o wiele bardziej znajomego, chociaż niezbyt potrafili uwierzyć w podobne cuda. — To uzyskiwany w czasie rzeczywistym obraz z bezzało-gowego samolotu zwiadowczego, który nazywamy Wielkim Okiem — powiedziała Lohrey. — Wisi obecnie nad japońskim konwojem. Wysoko ponad pułapem osłony lotniczej, której zresztą, jak sami widzicie, w ogóle nie ma. Obaj oficerowie już wcześniej zostali ogólnie zapoznani z możliwościami bojowymi Wielonarodowych Sił, a gdy na pokładzie pojawił się Moose Molloy, przez całe dnie słuchali o tym, co zdarzyło się Leyte Gulj i Astorii. Jednak ujrzeć to na własne oczy... Materiał uzyskiwany z tego dziwnego samolotu był bardzo bogaty. Najszersze ujęcie ukazywało pięć jednostek, obok zaś pięć mniejszych „okienek" dawało powiększony obraz każdego obiektu z osobna. Lohrey poruszyła palcami przy kolejnym urządzeniu, tym razem flexipadzie, i obrazy zawirowały. Po chwili ujrzeli z bliska pokłady wszystkich statków i okrętów. Kennedy bez trudu dostrzegł setki postaci w mundurach. Transportowce wyglądały na mocno zatłoczone, co zapewne oznaczało, że Japończycy mieli problemy z przewozem wojsk-Na jednym z niszczycieli zauważył poruszenie, zapewne początek ćwiczebnego alarmu przeciwlotniczego. — To są dobre cele, panowie — oświadczyła Willet. — Jed- 88 nak nie dość dobre, abym zużyła na nie coś z mojego arsenału. Możemy za to podprowadzić je na pozycję pewnego strzału. Dacie radę załatwić ich dziś w nocy. Księżyc jest słaby, na dodatek nasz radar meteo podpowiada, że wieczorem pokrywa chmur zrobi się jeszcze grubsza. Piszecie się na to? — Jasne! — odparł George Ross. Kennedy też zapalił się do pomysłu, ale miał jeszcze pewne wątpliwości. — Komandor Willet, muszę przyznać, że te tabliczki są wspaniałe, ale my nie umiemy się nimi posługiwać. Czy zostawi nam pani kogoś do pomocy? — Ja zostanę — odezwała się Lohrey. — Przywieźliśmy też wyposażenie noktowizyjne. Jest jeszcze w łodzi. Poza tym mamy holomapy całego tego wybrzeża i rozstawiliśmy już ra-dioznaczniki, tak że brak GPS-u nie będzie problemem przy ustalaniu pozycji. Amerykanie spojrzeli na nią wyczekująco. Nic nie zrozumieli. — Zaufajcie mi — usłyszeli. — Będzie cool. Dowództwo obszaru południowo-zachodniego Pacyfiku, Brisbane Komandor podporucznik Rachel Nguyen znajdowała się setki kilometrów dalej, w niewielkim pokoju na trzecim piętrze piaskowego budynku w stylu kolonialnym, gdzie mieściła się główna kwatera generała MacArthura. Brakowało tu klimatyzacji, a kompy wytwarzały tyle ciepła, że nawet otwarte okna i mielące powoli powietrze antyczne wentylatory nie były w stanie wiele zmienić. Zresztą silniczki zawieszonych pod sufitem wiatraków bardziej chyba grzały, niż chłodziły. Pleśń i grzyb dawno już zjadły farbę na ścianach i suficie, z ulicy dolatywał smród nie wywiezionych śmieci. Rachel nie zwracała chwilowo na to wszystko uwagi. Wpatrywała się w trzy ustawione rzędem na biurku płaskie ekrany 89 produkcji Bang&Olufsen. Obok siedziało dwóch oficerów z komórki wywiadu MacArthura: amerykański major i nowozelandzki kapitan armii. Obaj byli współczesnymi i chociaż przewyższali ją stopniem, pozostawali od niej zależni. Wynikało to z prostego faktu, że nie potrafili posługiwać się myszą optyczną. Ani żadną inną. Na ekranach przemykały materiały zebrane na terenie całego teatru ich działań wojennych. Obrazy nagrane przez Marinę Recon podczas kontroli japońskiego garnizonu w Mackay, transkrypcje przekazów przechwyconych przez AWACS-y, widok z bezzałogowych maszyn unoszących się nad linią walk na północ od miasta... Nawet to, co zdobyła reporterka Julia Duffy. Rachel nie miała okazji rozmawiać z nią od czasu, gdy krótko pracowały razem na pokładzie Hillary Clinton, starała się jednak być na bieżąco z jej dokonaniami i bardzo się cieszyła, że dziewczyna zdołała znaleźć swoje miejsce w pierwszym szeregu korespondentów wojennych. W tej chwili była równie znana jak Ernie Pyle. Gdzieś pod tuzinem otwartych okien było i to ukazujące biegnący w pętli fragment filmu z sierżantem piechoty morskiej, który wraz ze swoim oddziałem wpadł w zasadzkę. Rachel załadowała go z lokalnej sieci, gdy tylko otrzymała automatyczne powiadomienie o kolejnym materiale Duffy. Teraz jednak patrzyli na co innego. Cała trójka śledziła dane napływające z pokładu Havoca. Okręt podwodny znajdował się na patrolu na południe od cieśniny Whitsunday. Jego zadaniem było blokowanie japońskich prób przesłania posiłków dla sił inwazyjnych generała Hom-my. Na centralnym ekranie widzieli kolejny konwój przekradający się na południe. Rachel nakierowała obraz na największy z transportowców, najpewniej zarekwirowany statek pasażerski. — Coś mi tu nie gra... — powiedziała. — Nie wiem co, ale ciągle mam wrażenie, że czegoś nie dostrzegamy. Ale to wy jesteście z wywiadu. Nic wam nie świta? Major Brennan, przyjazny z natury Amerykanin, wzruszył ramionami. 90 — Tutaj nic nie ma sensu, pani komandor. Cała ta kampania przypomina szarżę lekkiej brygady. W ogóle nie powinni jej podejmować. Nową Gwineę wzięli z zaskoczenia i dzięki przewadze liczebnej, niemniej i tak drogo ich to kosztowało. Na Australię potrzebowaliby co najmniej dwudziestu dywizji, nie siedmiu, które wysłali. Potrzebowaliby przewagi powietrznej, której nie mają. Potrzebowaliby bezpiecznych linii zaopatrzenia, których też nie mają. Widzimy każdy ich ruch i świetnie o tym wiedzą. Nie są w stanie dosłać żadnych posiłków. Nie, tutaj nic nie gra. Kapitan Taylor, Kiwi z urodzenia, pochylił się nad ekranem. — Powiedziałbym, że to dywersja. Tak jak to miało być z Aleutami w bitwie o Midway. Tyle że są już tu od paru tygodni i nic więcej się nie dzieje. Walą głową o mur i tyle. Rachel nie poczuła się uspokojona. Przyciągnęła bliżej klawiaturę i wystukała szybko kilka słów. — Poprosiłam o zbliżenie pokładu tego okrętu — powiedziała. Wyszabrowane z jej starego okrętu Moreton Bay włókna optyczne przekazały prośbę do talerza anteny na dachu budynku. AWACS, który przechwycił sygnał, przesłał go następnie do bezzałogowego samolotu. Stamtąd trafił na HMAS Havoc. Kilka sekund później na ekranie otworzył się nowy panel i Nguyen wstukała kilka nowych komend. Wielkie Oko zaczęło schodzić na pułap dziesięciu tysięcy stóp. Nawet na tej wysokości pozostawało niewidzialne dla ludzi na dole. Serwomotorki poruszyły obiektywami i nowe dane zaczęły napływać do Brisbane. Nguyen omiotła spojrzeniem pokład okrętu, na którym kręciły się setki postaci. W sumie jednak zdawały się nic nie robić. — Jakoś nie przykładają się do ćwiczeń — zauważyła. ~ Pewnie jest za gorąco — zasugerował Brennan. — A ci co robią? — spytała, wskazując na cztery grupki żołnierzy, którzy stali nieruchomo i obserwowali pozostałych. Powiększyła obraz. Ujrzeli fragment pokładu widziany jakby z wysokości pięćdziesięciu metrów. — Wyglądają mi na strażników. Mają karabiny z nałożonymi bagnetami. Nie spuszczają oczu z ludzi na pokładzie. 91 Gdyby należeli do służby obserwacyjnej, patrzyliby w morze. Przyjrzyjcie się reszcie. To chyba więźniowie i Chińczycy, nie Japończycy. Jak sądzicie? Darowała sobie żart, że wszyscy Azjaci wyglądają tak samo. Brennan i Taylor spędzili wiele lat na Bliskim Wschodzie. Pracowali tam przed wojną. Na ile ich dotąd poznała, okazali się ludźmi rozgarniętymi, o bardzo szerokich horyzontach. Z początku było jej nawet wstyd. Mylnie założyła, że każdy, kogo tutaj napotka, będzie zarozumiałym bigotem. Tymczasem to ona stale się czegoś uczyła, zwłaszcza od Brennana, który miał w małym palcu całą polityczną historię Indochin. Kiedyś wykładał ją na uniwersytecie w Poitiers. Oficerowie pochylili głowy nad ekranem. Taylor już miał się odezwać, gdy zdarzyło się coś niespodziewanego. Jeden z ćwiczących odłączył się od grupy i pobiegł w kierunku burty. Przeskoczył przez reling i zniknął z pola widzenia. Na chwilę wszyscy zamarli, po czym dwóch uzbrojonych żołnierzy ścisnęło broń i pobiegło w tę samą stronę. Nguyen dała zbliżenie tej dwójki. Rzędu prawie dwudziestu metrów. — Strzelają do niego — powiedziała. — No tak. Stawiam mój okrojony żołd, że to Chińczyk. Nie słyszeli wystrzałów, ale widzieli wyraźnie obłoczki dymu prochowego i odrzut broni. — Też tak sądzę — zgodził się Taylor. Major postukał w ekran palcem. — To świetne źródło informacji, ale pora, abyśmy wzięli któregoś z nich na spytki. Nguyen powoli skinęła głową. — W tym już nie pomogę, sir. Ale jeśli chciałby się pan tym zająć, mogę zaraz połączyć pana z kim trzeba. Brennan zgodził się. Żołnierze na ekranie klepali się nawzajem po plecach. — Temu chyba się nie udało — powiedziała komandor Nguyen. 92 7 Nowy Jork Nie była Ritą Hayworth, a hotel to nie był Ritz, niemniej Jim nie zamierzał pisać w tej sprawie do swojego kongresmana. Nigdy jeszcze nie miał w łóżku gwiazdy filmowej. Po prawdzie żadnej dotąd nie znał. Podobnie jak żadnej dziewczyny, której nie musiałby płacić za wspólny pobyt w łóżku. Dla dopełnienia całości obrazu należałoby wspomnieć, że Norma nie była prawdziwą gwiazdą filmową, ale przecież mogła jeszcze nią zostać. Widział większość jej filmów i wszystko zapowiadało, że będzie z niej lalunia jak się patrzy. Apartament nie przypominał Ritza, ale miał swoją klasę. Na tyle wysoką, że Jim ledwie zdołał się tu wkręcić. Pani CBrien musiała podnieść parę razy głos, zanim rada się zgodziła. No i stary Walt Winchell też trochę pomógł. Tak, Walt miał swoje sposoby. Leżąc na wielkim łóżku w apartamencie z widokiem na Central Park, Jim Davidson uważał się za najszczęśliwszego człowieka na świecie. Zwłaszcza wspominając ostatni wieczór. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do mieszkania Normy, które )ej kupił, i nie kazać dziewczynie przyjść. Niechby trochę go rozruszała na początek dnia. Ostatecznie dobrze jest czasem Przypomnieć kobiecie, kto trzyma kasę. Ostatecznie jednak nie sięgnął do telefonu. Jego ręka zawisła w powietrzu powstrzymana przez coś, czego dotąd nie do- 93 świadczył w swoim krótkim i — jak dotąd — beznadziejnym życiu. Nagle poczuł przypływ... wielkoduszności. Uśmiechnął się kącikami ust, a po chwili wybuchnął głośnym śmiechem. Tak, to było to. Poczuł się jak najbardziej wielkoduszny człowiek na całym pieprzonym świecie. Gdyby matka mogła go teraz zobaczyć, pewnie nigdy nie otrząsnęłaby się z szoku. Nie znał chyba nikogo, kto byłby równie zepsuty jak ona. Zapłaciła zresztą za to — została pobita na śmierć przez tego włóczęgę, z którym spiknęła się pod Tallahassee w trzydziestym piątym. A może w trzydziestym szóstym? Niemniej na pewno byłaby dumna, że przynajmniej jeden z jej chłopców do czegoś doszedł. No i oczywiście oskubałaby go przynajmniej z połowy bogactwa. Które było niemałe. — Tak, mamuśka! — krzyknął w pustej sypialni. — Jestem najlepszy! Przesunął dłońmi po pościeli, rozkoszując się miękkim dotknięciem jedwabiu. Po chwili znalazł, czego szukał. Pilot wieży przewędrował niemal w nogi łóżka. Jim przysunął go stopą, wcisnął guzik i apartament wypełniła muzyka. Sąsiedzi narzekali, gdy puszczał AC/DC przed śniadaniem, a on nie chciał się im narażać, wybrał więc Elvisa, dorzucił nieco Bennyego Goodmana, Herba Alberta i Gartha Brooksa. Dla równowagi zaprogramował też ulubione kawałki Metalliki, Sacre Coeur i Beach Boysów. 0'Brien zauważyła kiedyś, że ma dość „elastyczny gust". Może, ale dlaczego miałby się ograniczać? Do wyboru dostał hurtem aż osiemdziesiąt lat różnego grania. Znowu sięgnął po telefon, postanawiając jednak zadzwonić do Normy, gdy usłyszał walenie do drzwi. Dobry humor przeszedł mu jak ręką odjął. Cholera... W ten sposób pukali do drzwi tylko gliniarze. Uważali, że mają wszelkie prawo naprzykrzać się nawet komuś na kacu i nawet w połowie drogi do porządnej erekcji. Jim przeżuł kilka przekleństw, narzucił gruby biały szlafrok (który rzeczywi- 94 ście kupił w Ritzu, ot tak, dla szpanu) i wyszedł z sypialni, aby wziąć leżący między wystygłymi przekąskami flexipad. Włączył go i na wyczucie wywołał system bezpieczeństwa lokalu. Wiele godzin ćwiczył obsługę owego cudeńka. Nikt chyba nie przykładał się do tego tak jak on. Łomot rozległ się ponownie. Jim krzyknął, że już idzie. Mimo wypitego wieczorem szampana otrzeźwiał dość szybko. Otworzywszy drzwi, warknął na gliniarzy, aby przestali robić raban i wleźli do środka. Niepotrzebnie się trudził. Byli wewnątrz, zanim jeszcze skończył. Jedno spojrzenie pozwoliło mu stwierdzić, że to federalni. Z Biura. Cholera jasna... Jeszcze dziesięć lat temu pewnie zsikałby się ze strachu. Teraz był za stary na podobne zachowanie, ale i tak poczuł, że jego twarz zastyga w wykrzywioną maskę. Odwrócił się jak najszybciej, aby to ukryć. Nie wiedział jednak, czy uda mu się opanować drżenie głosu. — Przykro mi, chłopaki — rzucił, kierując się do kuchni, aby zrobić sobie kawę. — Moja dziewczyna tu nie sypia i lodówka jest pusta. Obawiam się, że sam pan Hoover będzie musiał do niej zadzwonić, aby przyszła i zrobiła śniadanie... Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, głowa eksplodowała mu bólem. Upadł na parkiet i odpłynął w ciemność. W ostatniej chwili zdziwił się beznamiętnie, całkiem jakby chodziło o kogoś innego, że dostał z lewej... Garth Brooks śpiewał o tym, co się dzieje, gdy mężczyzna kocha kobietę. Jim nadal tkwił w ciemności. Chociaż nie... to była raczej czerwona mgła. Miał wrażenie, że patrzy na świat przez dno °d butelki po winie. Głowę znowu przeszył ból, który zrodził S'C po lewej stronie czaszki. Chciało mu się wymiotować. Leżał z twarzą wtuloną w pęknięty półmisek z zimnym makaronem z owocami morza. Wspaniały szlafrok z Ritza miał 95 zebrany na plecach, pośladki gołe. Chciał się unieść, ale przy pierwszym ruchu coś podeszło mu do gardła. Jęknął, gdy ktoś złapał go za poły i cisnął na fotel. Szlafrok rozchylił się, ukazując genitalia. Znowu był tym włóczęgą i kombinatorem sprzed lat, a nie szanowanym biznesmenem i znanym członkiem Partii Demokratycznej. — Jezu Chryste — wychrypiał. — Żartowałem tylko. Możecie sobie nałożyć sałatki. Jest w sypialni... — Zamknij się. — Chłopcy od Edgara jak zwykle mili — powiedział, chociaż mógł za to znowu oberwać. Gdy nic się nie stało, zamrugał, aby zacząć widzieć cokolwiek więcej oprócz ciemnych plam uzupełnionych o smród potu. Po chwili dojrzał gości. Rzeczywiście było ich dwóch. Na pewno federalni. W czarnych garniturach i białych koszulach, z czerwonymi krawatami. Od góry do dołu wzorowi i podopinani. Dokładnie tak, jak pan Hoover lubił. — Dobra, już się zamykam. Ale przecież chcecie, abym wam coś powiedział, prawda? To chyba tak działa? W ucho daliście mi dla zachęty? — Niezupełnie. To go zaskoczyło, postanowił więc naprawdę umilknąć. Przez chwilę w pokoju było całkiem cicho, jeśli nie liczyć Gartha Brooksa. Jim poczuł, że jego żołądek już się uspokoił, i naprawdę zachciało mu się kawy, najlepiej z dodatkiem bur-bona. Wolał jednak nie ryzykować. A nuż te małpy uznałyby to za dobry powód, aby znowu mu przyłożyć. Patrzyli na niego przez chwilę. W końcu ten, który mierzył go bardziej pogardliwym spojrzeniem, uznał za stosowne się odezwać. — Wydaje ci się, że jesteś mądry? — Nie wiem, o czym mowa. Nie kończyłem szkół — powiedział Davidson i wzruszył ramionami. — Głupi nie doszedłby do tego wszystkiego — rzucił niemal przyjaźnie drugi z garniturowców. — Zwykłego agenta 96 na pewno nie stać na podobne luksusy. Marynarza tym bardziej. Rany, ale podział na role sobie wymyślili, jęknął w duchu Jim- Dobry glina i zły glina. Roześmiałby się, gdyby w głowie mu tak nie łupało. — Staram się — powiedział. — Jeśli dalej będziesz tak się starał, skończysz jako specjalista od podnoszenia mydła w Leavenworth. Masz tutaj całą masę kontrabandy... Jim chciał zaprotestować. Jego mieszkanie było oficjalnie siedzibą przynajmniej sześciu spółek, które miały aktualne upoważnienia do pozyskiwania i wykorzystywania technologii dwudziestego pierwszego wieku. Przypomniał sobie jednak, że 0'Brien nie byłaby zachwycona wplątaniem jej w jakiekolwiek historie z Biurem, milczał więc. Zły glina dalej drążył temat. — Ciekawe, co skarbówka powiedziałaby na twoje księgi? Pamiętasz, jak załatwili Ala Capone? A przy okazji, co z twoją służbą? Nie powinieneś być w tej chwili w marynarce? — Zostałem oddelegowany do USO — powiedział Jim. To akurat była w zasadzie prawda. — I to upoważnia cię do posuwania żony pewnego robocia-rza z fabryki? Nie znanej nikomu aktorki, Normy czy Marilyn, czy jak jej tam. — Sama od niego odeszła! — rzucił Jim i zaraz tego pożałował. — Założę się, że chętnie by się dowiedział, gdzie przebywała przez kilka ostatnich tygodni — ciągnął agent z wilczym uśmiechem. — I co porabiała. A dokładniej z kim. Jim poczuł, jak krew uderza mu do głowy, ale zaraz się opa-nował. Zaczerpnął głęboko powietrza i poczekał, aż mu przejdzie. Nie zaskoczyło go to, co usłyszał po chwili od dobrego gliny. — Pięknie się tu urządziłeś, Davidson. Szkoda by było, gdybyś nagle przepadł, okazując się kryminalistą. Ale możemy ci 97 pomóc. Wystarczy, że pomożesz nam rozwiązać pewien problem... — Naprawdę? — spytał Jim, nie kryjąc sarkazmu. — Owszem — odparł dobry glina. — Bo widzisz, niepokoją nas trochę te osoby, z którymi robisz interesy w Kalifornii. Nie wszystkie, jak się zapewne domyślasz. Tylko kilka parszywych owiec tu i ówdzie. Słyszeliśmy o nich różne rzeczy. Czasem takie, od których porządnemu człowiekowi może zrobić się niedobrze. Agent powiedział to naprawdę przekonująco. Jim musiał przyznać, że gość ma talent aktorski. — Chodzi o ich zachowania seksualne — dodał federalny z wyczuwalnym skrępowaniem i obrzydzeniem. Jim miał ochotę wspomnieć ponownie o Hooverze, ale za to na pewno by oberwał, poprawił więc tylko szlafrok, aby zyskać na czasie. Niektóre brukowce opisały ze szczegółami życie tego supergliniarza, cytując książki wydane po jego śmierci. Po jego przyszłej śmierci za parędziesiąt lat, oczywiście. Porządne gazety nie poruszały sprawy, w każdym razie nie wprost. Widać było wszakże, że plotki się rozeszły. Jim miał nawet ochotę opublikować te książki, chociażby w drugim obiegu, ale 0'Brien odwiodła go od tego pomysłu. Orzekła, że robienie sobie wroga z tego starego, zakłamanego pedała nie przyniesie mu nic oprócz kłopotów. Tak właśnie nazwała Hoovera. Podobno szef FBI rzeczywiście dostawał szału, gdy słyszał, co mówią o nim w Strefie. Może więc jednak coś było na rzeczy. Tak czy siak, wybrali go sobie na ofiarę ze względu na kryminalną przeszłość, której nawet teraz nie mógł się wyprzeć. Zresztą nieważne. Z wolna wracała mu pewność siebie. Gdyby ci ludzie rzeczywiście mieli coś na niego, już by go załatwili. Po raz nie wiadomo który podziękował w duchu 0'Brien, która z oślim uporem nalegała, aby wszystko załatwiać legalnie. Mogło nie być do końca moralnie, ale zawsze zgodnie z prawem. Obecnie 98 płacił nawet podatki, i to chyba wyższe, niż powinien. Zupełnie jakby 0'Brien przewidziała podobną historię. Ze starym Normy rzeczywiście trzeba będzie uważać. Nigdy nie wiadomo, co ktoś taki wymyśli. Jednak to było wszystko. Tak naprawdę nic na niego nie mieli. Improwizowali. Jego milczenie zachęciło złego gliniarza do dalszych działań. Pchnął stolik kawowy nogą, aż ten uderzył krawędzią w nagie golenie Jima. Zabolało, aż łzy wezbrały mu w oczach. — Wiemy, że zadajesz się z tymi dupkami z przyszłości. Twoje firmy podpisują z nimi kontrakty. Wiemy, że masz tam swoje wejścia. Pora znowu zacząć pracować dla kraju. Będziesz informował nas, co tam się dzieje. Łydki bolały jak diabli. Potarł je dłońmi. — Nie wiem, o czym gadacie — jęknął. — Oni nie robią z tego tajemnicy. Mają własne kluby dla ciot i lesb. Kolor skóry nie ma nic do tego, kto z kim idzie łóżka. W ogóle nie obchodzi ich, co o nich myślicie. Podobnie nie interesuje to Kongresu. Nie wiecie o tym? To jest Strefa. To teraz ich świat. Dobry glina zrobił zawiedzioną minę. Jego partner pochylił się i wyszczerzył zęby. — I właśnie tym chcemy się zająć. Zły glina znowu oparł stopę o krawędź stolika. Jim skrzywił się, oczekując bólu. Tamten jednak tylko rozejrzał się po pokoju i na jego twarzy pojawił się grymas, jakby coś bardzo mu się nie spodobało. Wystrój mieszkania był w większości dziełem 0'Brien. Szlag ją trafił, gdy zobaczyła, że Jim chce je zapchać starymi meblami, głowami łosi i wszelaką pornografią. — Nie taki obraz twojej osoby próbujemy stworzyć, panie Da-vidson — powiedziała spokojnie, ale takim tonem, że dreszcz przeszedł mu po grzbiecie. — Chcemy, aby postrzegano cię jako poważnego, nawet jeśli ekscentrycznego biznesmena. A to wygląda jak czeczeński burdel. I tak to zamiast trofeów łowieckich i stołów bilardowych anonimowi goście ujrzeli włoskie meble, cuda zakazanej tech- 99 niki i nowoczesną sztukę. Całą masę nowoczesnej sztuki, która kosztowała go blisko trzysta tysięcy dolarów. Jim uważał to za wyrzucone pieniądze, póki nie usłyszał od 0'Brien, że za osiemdziesiąt lat jego zbiory będą warte dziesiątki milionów bagsów. — Co to za gówno? — spytał zły glina. Jim tylko się uśmiechnął. 0'Brien kazała mu się nauczyć nieco o tych malarzach na użytek wywiadu, który przeprowadził z nim Hersey z „New Yorkera" — Te tutaj są niejakiego Pollocka. Oszalał w trzydziestym ósmym i zaczął tak malować. Chyba ściągał od Picassa, który wisi na tamtej ścianie, nie sądzicie? Te trzy nad fortepianem noszą tytuły „Ptak" „Mężczyzna i kobieta" i „Strażnik tajemnic" Moja pani prawnik powiada, że kipią erotyzmem. — Rany — wymknęło się dobremu gliniarzowi, który na chwilę wyszedł z roli. — Moja córeczka lepiej rysuje. — No. Jakby ktoś rzucił o ścianę ananasem. Jim odpowiedział z całkiem innej beczki. — Przynajmniej posuwam czyjąś żonę, a nie wicedyrektora Tolsona. Obaj agenci poczerwienieli wyraźnie, Jim zaś pożałował swoich słów, ledwie je wypowiedział. Co go podkusiło, aby kpić sobie z Hoovera i jego kochanka w obecności tych goryli? Za dużo filmów się naoglądał. Zły glina pochylił się nad nim. Widać było mięśnie pracujące pod marynarką. — Słuchaj, szczylu. Możesz sobie myśleć, że jesteś teraz kimś, ale dla nas jesteś tylko zwykłym robakiem. Zgnieciemy cię, jeśli nie będziesz współpracował. Albo nas posłuchasz, albo weźmiemy się za ciebie. Mamy numer tej twojej pani prawnik-Będziesz nagrywać wszystkie swoje rozmowy z nią. Wszystko. Ona jest już na wylocie. Jej papiery nic tutaj nie znaczą. Nikt nie zna nawet tego prawa, na które się powołuje. Jeśli naprawdę jesteś mądry, zwolnisz ją i zadzwonisz pod ten numer. W jego dłoni pojawił się świstek papieru. — To porządny prawnik, aprobowany przez Biuro. Gdy już 100 cię ustawi, wrócisz do Kalifornii i weźmiesz ze sobą ten drobiazg. Podał gospodarzowi czarny dysk o połowę mniejszy niż ziarnko groszku. Jim od razu poznał, co to jest. Zwykła mikrokamera, którą nowoczesne systemy przeciwpodsłuchowe wykrywały bez pudła w pół sekundy. Ale amatorzy, pomyślał. Chyba nawet nie wiedzą, na czym polega wywiad elektroniczny. Nie zmienił wszakże wyrazu twarzy ani o jotę. — Dobra, chłopaki — powiedział, unosząc otwarte dłonie. — Nalejcie sobie drinka. — Bardzo się cieszę, panie Davidson — powiedział rozpromieniony dobry glina. — Nie pożałuje pan, a ojczyzna będzie panu wdzięczna. Jim pokiwał głową i uśmiechnął się nerwowo. Dokładnie tak jak powinien. Przez cały czas ani razu nie zerknął na żadną z ośmiu mikrokamer, które rejestrowały wszystko, co działo się w mieszkaniu, od chwili otwarcia drzwi. Wojskowych mikrokamer z dwudziestego pierwszego wieku. Honolulu, Hawaje Starszy detektyw Lou „Buster" Cherry nie tyle się obudził, ile przeszedł w stan nieco podwyższonej świadomości. Jednak i to starczyło, aby poczuł się nad wyraz paskudnie. Nie było to nic nowego. Kac i ból głowy witały go każdego ranka, podobnie jak mdłości, suchość w gardle i kaszel. Oraz smród własnego Potu i odór nie pranej od dawna pościeli. Zaraz potem pojawiły się codzienne upiory. Lęk przed bó-'em w miejscu, gdzie został postrzelony w czasach, gdy jeszcze naprawdę pracował. Pragnienie klina i trwożne przypuszczenie, że w mieszkaniu nie zostało już nic do wypicia. Zapiekły 101 żal wobec tej dziwki, która była kiedyś jego żoną. Nie odezwała się od ponad roku. Jednak tego ranka doszło coś jeszcze. Dłuższą chwilę leżał na składanym łóżku, które i tak zajmowało sporo miejsca w jego kawalerce, i zastanawiał, czy zmysły go nie mylą. Doszedł do wniosku, że chyba jednak nie. — Wypadliście z obiegu, detektywie. Chętnie usiadłby prosto, ale to byłoby zbyt bolesne. Leżąc, sięgnął po rewolwer, chociaż wiedział, że i tak nic z tego nie wyjdzie. — Niech się pan nie trudzi. Odłożyliśmy go nieco dalej, aby na pewno nie zrobił pan sobie krzywdy. — Kto, do cholery...? Prawie nie poznał swojego głosu. Nagle uświadomił sobie, jak długo już z nikim nie rozmawiał. Przetarł oczy i uniósł lekko głowę. Ujrzał dwie postaci na środku pokoju. Stały nieruchomo, jakby obawiały się ruszyć i wdepnąć w coś paskudnego. — Jesteśmy z Biura, detektywie. W pierwszej chwili nie pojął, o co chodzi, ale nagle przypomniał sobie to i owo z poprzedniego życia. — Od Hoovera? — Tak. Agenci specjalni. Cherry musiał przyznać, że tego ranka ból głowy dawał mu do wiwatu bardziej niż zwykle. — Jak się nazywacie? — To nie dzisiaj, detektywie. Z głową było coraz gorzej, ale jakoś nad sobą zapanował. — Nie jestem już detektywem — wycharczał. — Zawiesili mnie. Sześć lat w mundurze, dziewięć w kryminalnym, a oni wyrzucili mnie jak pustą puszkę, bo jakiś żydowski dupek pociągnął za właściwe sznurki. — Dźwignął się z barłogu i ujrzał pustą do połowy dwudziestkę Old Granddad stojącą na podłodze. Co jest w połowie puste, jest też do połowy pełne, pomyślał i chciał sięgnąć po napitek, gdy jeden z gości znowu się odezwał. 102 _ Uważa pan, że to admirał Kolhammer spowodował pańskie zawieszenie? — Nie uważam. Wiem. Mam jeszcze swoje dojścia. Federalny chrząknął. — Może i tak. Bo jest pan z powrotem w szeregach. Na kolanach Cherry ego wylądowały nagle dwa przedmioty. Jego odznaka i jego broń. Zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć, i musiało to być widoczne na kilometr. Od chwili, gdy go wypieprzyli, wypijał codziennie prawie butelkę burbona. W przeszłości nigdy naprawdę nie przykładał się do roboty detektywistycznej. Zwykle wiedział po prostu, kim potrząsnąć. Rozwiązanie zagadki tego nagłego wskrzeszenia wykraczało poza jego możliwości. Spojrzał na tych dwóch, którzy przedstawili się jako agenci specjalni. Obaj byli ubrani w identyczne ciemne garnitury, białe koszule i czerwone krawaty. Wyższy wzruszył ramionami. — Wszyscy wiedzą, że to pan postrzelił tego gościa podczas zamieszek w Honolulu. Ale nikogo to nie obchodzi. Wstawaj, detektywie, i zbierz się do kupy. Masz coś do zrobienia. Buster poczuł równocześnie ulgę, obrzydzenie do samego siebie i strach. — Znowu mam tę samą sprawę? Czarnej i Japońca z przyszłości? — Nie, to nie byłoby nawet możliwe. Wraca pan na swoje stare miejsce, ale teraz będzie pan pracował dla nas. Nieoficjalnie. — Dla was, czyli dla Biura? Wysoki agent tylko się uśmiechnął. 8 Waszyngton, DC Nadal korzystał z wózka, ale leczenie dawało zdumiewająco dobre rezultaty. Poruszał się o wiele sprawniej. Zdaniem Ele-anor wyglądał też o dwadzieścia lat młodziej, jednak ciągle czuł się nieswojo. Franklin Delano Roosevelt wiedział, że mimo wysiłków lekarzy Kolhammera nie zostało mu już wiele czasu. Nie przypuszczał, aby zyskał więcej niż trzy, może cztery lata. A pracy było naprawdę wiele i obawiał się, że nie zdoła doprowadzić dzieła do końca. Skutki tranzytu okazały się dokładnie tak kłopotliwe, jak oczekiwał. Powołanie Specjalnej Strefy Administracyjnej, gdzie firmy w rodzaju Douglasa, Boeinga czy Forda mogły w pełni korzystać z posiadanych już patentów na nowoczesne technologie, dało rynkowi czas na zmiany i ochroniło „starą" gospodarkę przed poważnym szokiem. Z drugiej strony oznaczało to stworzenie enklawy, którą niektórzy postrzegali jako gniazdo zepsucia. Przepchnięcie sprawy przez Kongres kosztowało go wiele politycznego kapitału. Wiedział też z góry, że jego przeciwnicy skorzystają ze sposobności, aby wieszać na nim psy. Właściwie już to robili. Przeklęta Komisja Parlamentarna do spraw Przeciwamery-kańskich Działań, dziecko kongresmana Diesa, przestała nagle zajmować się Ku-Klux-Klanem i Niemiecko-Amerykańskim 104 3undem i zapowiedziała na ten ranek przesłuchania w sprawie Strefy. Stało się to następnego dnia po tym, jak Dies spotkał się na obiedzie z Hooverem i Tolsonem. W takich chwilach naprawdę chciało mu się palić. Samo rzucenie nałogu po wszczepieniu implantu nie było trudne. Musiał przyznać, że znacznie rozjaśniło mu się w głowie. Myślał jakby dwa razy szybciej i lepiej zapamiętywał wszystko, co przeczytał albo usłyszał. Tęsknota za papierosem była już naprawdę słaba i coraz mniej dokuczliwa, niekiedy jednak chętnie powróciłby do czegoś znajomego, co zawsze go uspokajało. Na razie koniec wojny wydawał się bardzo odległy. Pod pewnymi względami było nawet gorzej, niż powinno. Z punktu widzenia lorda Halifaksa, który siedział właśnie naprzeciwko, w Gabinecie Owalnym, sytuacja musiała wyglądać wręcz fatalnie. Długi, rzymski nos i wysokie czoło zawsze nadawały brytyjskiemu ambasadorowi poważny wygląd, ale ostatnie kilka miesięcy sprawiło, że robił wrażenie człowieka wręcz ponurego. Admirał King dorzucał mu jeszcze powodów do troski. — Panie ambasadorze, jak wiemy, macie obecnie Tridenta, który blokuje Kanał. Macie też ciągle jedną z najpotężniejszych flot w historii świata. Jeśli Hitler okaże się dość głupi, aby wysłać swoje kajaki przeciwko waszemu krajowi, przegra z kretesem. Halifax, który urodził się bez lewej dłoni i z niesprawną resztą lewej ręki, ustawił porcelanową filiżankę na kolanie i bez widocznego wysiłku upił łyk herbaty. — Admirale King — odparł spokojnie. — Trident to zaiste potężny oręż. Jednak nie mamy dla niego żadnych uzupełnień, a trzeba pamiętać, jak wiele rakiet zmarnował podczas rajdu na Singapur. King uniósł brwi. — Zmarnował? — Wie pan, o co mi chodzi, admirale. To było wspaniałe osiąg- 105 nięcie i genialnie przeprowadzona akcja, dzięki której udało się ocalić życie wielu waszych i naszych jeńców. Została bardzo dobrze odebrana przez opinię publiczną i parlament. Nazwano ją drugą Dunkierką i tak dalej. Niemniej pod wieloma względami to było marnotrawstwo. Roosevelt poczuł, że powinien się wtrącić, zanim stary spór rozgorzeje na nowo. W Gabinecie Owalnym nie było nikogo reprezentującego Wielonarodowe Siły, tylko prezydent, ambasador i trzy osoby tworzące Połączony Komitet Szefów Sztabów. Przekonał się wszelako już niejednokrotnie, że ile razy tych dwóch miało okazję się spotkać, zaraz dochodziło do ostrej wymiany zdań na" jeden i ten sam temat. Temat, który miał wiele wspólnego tak z religią, jak i polityką oraz tym trzecim obszarem, który nigdy nie był dyskutowany w dobrym towarzystwie. Prezydent wiedział też, że prywatnie King zgadza się z Halifaksem, ale mimo to parł do kłótni. — Panowie, nie ma co gdybać — powiedział. — To nie był nasz wybór. Decyzja należała do admirała Kolhammera i jego ludzi, którzy bez wątpienia wiedzieli, co robią. Zajmijmy się tym, co teraz najważniejsze, dobrze? W Waszyngtonie było akurat przedpołudnie, jesienny wiatr uderzał w okna gabinetu i przeganiał martwe liście po trawnikach Białego Domu. Nowo sformowany Połączony Komitet Szefów Sztabów zebrał się, aby przekazać Halifaksowi kilka niemiłych wieści. Armia Stanów Zjednoczonych nie miała dość gotowych do walki dywizji, aby wesprzeć obronę Wysp Brytyjskich przed ponownie realną inwazją. Marynarka, osłabiona po Midway i utracie na rzecz Związku Radzieckiego konwoju PQ17, nie była w stanie zapanować na Oceanie Atlantyckim ani dostać wielu jednostek dla wzmocnienia patroli na Kanale. Lotnictwo nadal jeszcze szkoliło pilotów i organizowało nowe dywizjony. Spośród zaproszonej trójki admirał King był największym zwolennikiem poglądu, że w pierwszym rzędzie trzeba pokonać Japonię. Nieustannie krytykował strategię opartą na dok- 106 erynie „najpierw Europa". Ostatnie wydarzenia dostarczyły mu n0wych argumentów. _ I tak wiele już zrobiliśmy, panie ambasadorze — powiedział. — Chyba nie zapomniał pan o Australii, waszej byłej kolonii? Mamy tam prawie ćwierć miliona ludzi tylko przez to, że baterie waszych dział w Singapurze były zwrócone w złą stronę i Japończycy mogli pokonać was od lądu. Roosevelt przymknął oczy i policzył do pięciu, jednak Ha-lifax był rasowym dyplomatą i nie dał się sprowokować. King słusznie uchodził za świetnego oficera, mógłby jednak nauczyć się trzymać czasem język za zębami. Bez dwóch zdań był najbardziej nielubianym admirałem w całej US Navy. — Czy muszę panu przypominać, panie ambasadorze, że jeśli stracimy Australię, stracimy również możliwość przeprowadzenia kontrataku na azjatyckim kierunku działań wojennych? Tojo opanuje cały Daleki Wschód. Przejmie ponadto znaczące centrum przemysłowe i zasoby naturalne Australii, w tym olbrzymie złoża uranu. Potem głos zabrali kolejni wojskowi. Halifax popijał herbatę i słuchał uważnie. Jako ostatni odezwał się generał Henry H. Arnold, który wyjaśnił, iż po zaniechaniu produkcji bombowców B-17 wszystkie moce zostały przekierowane na budowę B-29 i podjęto nawet próbę stworzenia prototypowej serii B-52, która miała wejść w skład jednego, testowego dywizjonu. Gdy skończył, ambasador odstawił filiżankę na stół. — Czy nie widzicie, panowie, że Hitler dokładnie tego oczekuje? — spytał spokojnie, ale z wielkim przejęciem. — Chce uderzyć i osiągnąć swoje cele, zanim jeszcze dojdziemy do siebie po tranzycie. Japończycy postępują bardzo podobnie. Wycofali wojska z Chin i przenieśli działania na południe, aby zażegnać potencjalne niebezpieczeństwo mogące zagrozić ich wyspom macierzystym. Możecie uważać, że jesteście bezpieczni za barierą dwóch oceanów, ale wiemy przecież, że Przeciwnicy zmobilizowali wszystkie siły do pracy nad rozwojem broni atomowej. Równocześnie pracują nad środkami jej 107 przenoszenia, aby móc zaatakować wasze miasta. Jeśli damy im czas, nawet tylko trochę czasu, uda im się. Admirał King zwykł odgrywać podczas rozmów z Halifak-sem rolę adwokata diabła. Ku zmartwieniu Roosevelta pozwolił sobie na to i tym razem. — Panie ambasadorze, zgodzę się, że Hitler podejmie próbę inwazji i nie ma sposobu, aby tego uniknąć. Zlikwidował front wschodni, chociaż miał już niemalże głowę Stalina na tacy. Uczynił to zapewne tylko dlatego, że dowiedział się, jaki będzie dalszy los tej kampanii. Stalin zaś zgodził się na zawieszenie broni, odkrywszy, że tak naprawdę to my jesteśmy jego prawdziwym wrogiem. Jednak Hitler nie musi zawsze dostawać tego, czego chce. Nie wierzę, aby był w stanie pokonać Kanał. Wasza marynarka i siły powietrzne mu na to nie pozwolą. Chciałbym ponadto zauważyć, że z tego, co wiemy, zawarł ze Stalinem tylko rozejm. To nie jest sojusz. Nadal są wrogami i skłonny jestem sądzić, że Związek Radziecki stara się wykorzystać tę chwilę oddechu na rozbudowę sił zbrojnych, aby w niedalekiej przyszłości opanować zachodnią Europę. Zirytowany Halifax zacisnął wargi. — To ma być pocieszające? Sądzi pan, że zamiana jednej tyranii na drugą cokolwiek nam da? — Spojrzał na Roosevel-ta. — Wyspy Brytyjskie pozostają kluczowe dla tej wojny, panie prezydencie. Bezpieczeństwo Ameryki jest ściśle związane z Europą, a nie da się ocalić Europy bez zapewnienia bezpieczeństwa Wyspom Brytyjskim. Rozumiem dążenie do uniknięcia tych wszystkich problemów, które mają na was spaść w ciągu najbliższych stu lat. Nikt nie chciałby ponownie popełnić tych samych błędów. Jednak najbliższe sześć miesięcy może zdecydować dosłownie o wszystkim. Jeśli Hitler opanuje Wielką Brytanię, zostaniecie uwięzieni w swojej kontynentalnej fortecy. Na zawsze albo przynajmniej do czasu, gdy zbuduje rakiety mogące was dosięgnąć. Wiecie, że jest dość szalony, aby zacząć wojnę atomową. Zapewne już teraz planuje taki atak na Rosję, chociaż nie ma jeszcze ani jednej bomby. 108 Roosevelt zerknął na ambasadora, potem spojrzał w oczy członkom Komitetu: Kingowi, Arnoldowi i generałowi Geor-ge'owi C. Marshallowi. Wszyscy mieli ponure miny. Był to coraz częstszy widok w Waszyngtonie, szczególnie od kiedy Stalin wycofał się z wojny, a Japończycy rzucili wojska na południowy Pacyfik. Prezydent zdał sobie sprawę, że porusza palcami, jakby obracał w nich papierosa. Zirytowała go ta słabość. Nie był już uzależniony od nikotyny, ale wieloletnie odruchy nie dały się tak szybko wykorzenić. — Generale Marshall — powiedział do przewodniczącego Komitetu. — Ambasador ma zasadniczo rację. Hitler spróbuje dokonać inwazji, i to niebawem. Przegrupowuje siły dokładnie tak samo jak po Dunkierce. Przesunął dwie armie z Rosji do Francji. Zaprzestał bombardowania miast i zamiast tego atakuje lotniska. Musimy przyjąć, że przy obecnych stosunkach z Moskwą może nawet otrzymać od nich jakąś pomoc, chociaż nie umiem sobie wyobrazić, na czym miałaby ona polegać. Jeśli opanuje Wyspy Brytyjskie, możemy nie być zdolni ich odzyskać. Muszę zatem wiedzieć, co możemy w tej sprawie zrobić. Grozi nam kolejne średniowiecze, generale. Jeśli ci maniacy dostaną w swoje ręce broń atomową, może to oznaczać nawet koniec świata. Marshall poruszył się niespokojnie w fotelu. — Wysłaliśmy właśnie Pierwszą Marinę i Dywizję Ameri-cal MacArthurowi do Australii. W zasadzie powinny być teraz na Gauadalcanalu, ale po Midway nie mieliśmy dość środków, aby zająć tę wyspę, i Japończycy obsadzili ją po przerzuceniu wojsk z Chin. Miną miesiące, nim następne nasze dywizje będą gotowe do boju. Nawet przy tych nowych technikach szkolenia opracowanych w Kalifornii... Roosevelt zauważył, że na wzmiankę o Kalifornii jego doradcy wojskowi wbili wzrok w podłogę. — Chwilowo nic więcej nie znajdziemy. ~ Czy nie możemy przerzucić części rekrutów do Anglii, 109 aby tam kontynuowali szkolenie, tak jak zrobili to Kanadyjczycy? Marshallowi chyba nie podobał się ten pomysł. — Moglibyśmy, sir. Jednak w wypadku inwazji będą musieli stawić czoło zaprawionym w boju nazistom. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Roosevelt spojrzał na obraz przedstawiający Jerzego Waszyngtona. Pierwszy amerykański prezydent też musiał wysyłać nieprzygotowane wojsko do walki ze znającym wojnę przeciwnikiem. Ironia losu — teraz potomkowie tychże przeciwników prosili ich o pomoc. — Tak czy tak, proszę to zrobić, generale — powiedział w końcu. — Jeśli naród sklepikarzy mógł stanąć do walki z nazistami, nie widzę powodu, dla którego nasze siły zbrojne nie miałyby uczynić tego samego. ,.>.... W gabinecie panował nienaganny porządek, jak zawsze zresztą. W odróżnieniu od wielu innych miejsc w Waszyngtonie nie dałoby się tu znaleźć ani śladu nowoczesnych technologii w rodzaju maszyn liczących czy flexipadów. Dyrektor Hoover bez wątpienia postarał się, aby jego Biuro dostało sporo tych urządzeń, ale wszystkie trafiły gdzie indziej — głównie do laboratoriów, archiwum i do gabinetu zastępcy dyrektora, Clyde'a Tolsona. Hoover lubił powtarzać, że podstawową bronią agenta FBI powinny być stalowe nerwy, celne oko i wzorowa postawa moralna. Zagracanie biurka niczemu nie służyło, nawet jeśli nowe gadżety były dekoracyjne. Do prowadzenia największej instytucji kontrwywiadowczej na świecie wystarczała mu własna głowa i nie zamierzał polegać w tej materii na mózgach elektronowych. Ilekroć powtarzał tę ostatnią kwestię, a w ostatnim tygodniu zdarzyło się to co najmniej sześciokrotnie, przywoływał na twarz szyderczy uśmiech, który niezmiennie wzbudzał radość dobranych przez Biuro dziennikarzy. Jednak tego ranka w jego gabinecie nikt się nie śmiał. Edgar 110 i Hoover nie posiadał się ze złości. Dwurzędowy garnitur opinał go niczym kaftan bezpieczeństwa. Pot spływał strużkami spod włosów. Ledwo łapiąc oddech, starał się ze wszystkich sił, aby nie porwać trzymanych właśnie kartek na strzępy i nie cisnąć ich w twarz stojącemu przed nim drżącemu agentowi. Zwykle mówił wysokim, piskliwym głosem, osiągając przy tym tempo nawet stu słów na minutę. Szczególnie gdy był czymś poruszony. Teraz jednak siedział w milczeniu przez prawie dziesięć minut. Blady i roztrzęsiony czytał raz za razem raport agenta. Gdy trafiał na szczególnie bulwersujący fragment, kusiło go, aby opuścić akapit, ale zmuszał się do dwukrotnej lektury każdego takiego urywka. Gdy skończył, bez słowa odłożył dokument. Parę razy wydął usta, aby zaraz jeszcze mocniej je zacisnąć. Siedzący niedaleko Tolson wpatrywał się w dywan. Agent Clayton, który okazał się posłańcem przynoszącym złe wieści, czekał. — To nikczemna potwarz — wyświszczał w końcu Hoo-ver. — Paskudna obmowa. Clayton poruszył ustami niczym ryba wyjęta z akwarium. — Przykro mi, sir — powiedział. — To kłamstwa! — ryknął Hoover. — Precz stąd i nigdy więcej się tu nie pokazuj! Clayton chciał coś jeszcze dodać, ale ostatecznie ukłonił się tylko i czym prędzej wybiegł z gabinetu. Dyrektor odprowadził go złym spojrzeniem przekrwionych oczu. — Czy naprawdę jest tak fatalnie? — spytał Tolson, gdy agent zniknął już za drzwiami. Hoover obrócił się ku niemu niczym atakująca kobra. Tolson aż się wzdrygnął i dyrektor nieco się pohamował. Ostatecznie nawet Clayton w niczym nie zawinił. Z tego, co słyszeli, głównym winowajcą był pewien jajogłowy, niejaki Pope. Od pewnego czasu nieboszczyk. Hoover zastanawiał się już Wcześniej, czy nie posłać agentów na poszukiwania rodziców albo dziadków tego Pope'a i spróbować sprawić, aby gość nigdy się nie narodził. Wytłumaczono mu jednak, że to bez sen- 111 su, bo podróżowanie w czasie nie stwarza podobnych możliwości. Jakikolwiek będzie los Pope'a w ich świecie, niczego to już nie zmieni. Był skazany na tę bandę zboczeńców i mieszańców z nizin społecznych, którzy rozpowiadali o nim najgorsze kłamstwa i zatruwali Amerykę swoją chorą moralnością i ohydnymi praktykami. Raz jeszcze przeczytał pierwszą stronę raportu Claytona. Bezwiednie ściskał kartki tak mocno, że aż dłonie mu drżały. Agent donosił, że poszukiwania tej paskudnej książki na jego temat dały rezultat pozytywny. Trafiono na nią w dwudziestu dwóch księgarniach z wywrotową literaturą. Wprawdzie na karcie tytułowej nie było nazwiska wydawcy, ale wszyscy ci księgarze byli znanymi komunistami albo sympatykami podróżników w czasie. Bez dwóch zdań stali więc za tym czerwoni. Hoover ledwie zmusił się, aby przeczytać streszczenie zawartości książki, wydrukowanej zresztą w miękkiej okładce i na tanim papierze, a zwącej się „biografią" Wydana została w Kalifornii, a autorem był niejaki profesor Turtledove, który według agenta Claytona pisał dotąd kiepskie powieści. Teraz spłodził coś będącego mieszaniną obelg i czystej fantazji. Tytuł Amerykański tyran — biografia J. Edgara Hoovera — miał przydawać temu dziełu wiarygodności. Raz jeszcze pożałował, że nie jest w stanie powstrzymać rodziców tego Turtledove'a przed zawarciem znajomości... W książce został opisany jako ktoś nie cofający się przed szantażem i mający przyjaciół w środowisku kryminalistów. Miał podobno ukryć dowody w sprawie zamordowania prezydenta Kennedyego (jak nic musiało chodzić o syna tego łajdaka z Londynu!). Został nazwany skorumpowanym kłamcą, który nie miał nic wspólnego z zabiciem Johna Dillingera i pojmaniem porywacza córki Lindbergha, co uchodziło dotąd za dwa największe jego sukcesy zawodowe. Pojawiła się nawet sugestia, iż matka wychowała go tak fatalnie, że ostatecznie wyrósł na... homoseksualistę i zboczeń- 112 który lubił przebierać się w kobiece stroje. W głowie mu się zakręciło- Makabra... — Ludzie zawsze plotkują, Eddie — powiedział Tolson, który zawsze, cokolwiek się działo, wyglądał na zaniepokojonego __ Nie możesz się tak tym przejmować. To tylko słowa. Hoover omal się nie rozpłakał, gdy pomyślał o swoim wieloletnim towarzyszu. — Młody... słowa to za mało, aby oddać, co do ciebie czuję, ale uwierz mi, słowa mogą być także bronią, która razi równie skutecznie jak pistolet albo nóż. Sam się temu przyjrzyj. Twierdzą, że wiedziałem wcześniej o Pearl Harbor. Pewnie podsunął im to Popów, świnia jedna, albo ten drań Stephenson. Albo obaj. Ten żydowski szczur Kolhammer tylko pociąga za sznurki i... Znowu zaczął się nakręcać. Oskarżenia i obelgi padały z jego ust w tempie wystrzałów z karabinu maszynowego. Tolson przetarł oczy i pokręcił głową. Tego dnia przypadła mu wyjątkowo rola tego bardziej asertywnego w związku. Chociaż lojalny, z reguły podporządkowywał się partnerowi, zawsze dwa kroki za nim i jeden krok z boku. — Eddie, proszę, nie wykańczaj się. Przecież bywało już gorzej i dawaliśmy sobie radę. Poza tym ci ludzie są niewiarygodni. To zwykłe pospólstwo. Brak wśród nich prawdziwego bohatera, jak ty czy ja. Sam wiesz, co dzieje się teraz w Kalifornii. Tacy degeneraci mogą zrobić wrażenie na ludziach z Hollywood, ale porządni Amerykanie za nimi nie pójdą. Musisz uświadomić ludziom to zagrożenie. Wiesz, że Roosevelt tego nie zrobi, bo sam jest w połowie czerwony i jeszcze słucha tej swojej okropnej żony. Nowy Ład to czysty socjalizm. I jeszcze ten bełkot przeciwko segregacji. Tolson wstał już i krążył po gabinecie. Zatrzasnął drzwi 1 spojrzał na zdumionego dyrektora. ~ Prawdziwi obywatele są przeciwni obecności tej bandy zboczeńców — powiedział z niezwykłym zdecydowaniem. — Pragną przywrócenia właściwego porządku rzeczy. I my może- my tego dokonać, Eddie. Oni oczekują tego od nas, oczekują, że 113 będziemy chronić ich przed tymi gośćmi tak jak przed gangsterami i porywaczami. Mają nadzieję, że ty się tym zajmiesz. Edgar Hoover zamrugał; łza skapnęła na raport agenta Claytona, zamazując kilka wierszy w akapicie opisującym, jak to dyrektor FBI w latach pięćdziesiątych pojawił się na hotelowej orgii w czerwonej sukni i z czarnym boa. Tak, wszystkie te podłe kłamstwa były obliczone na złamanie jego woli. Jednak Clyde, ten wspaniały i kochany człowiek, przeprowadzi go przez ciemność, która chciała ogarnąć ich obu. — Jesteś moim mieczem i moją tarczą, Młody — wychrypiał i wstawszy, obszedł biurko, aby objąć jedyną ludzką istotę, którą naprawdę kochał. Poza świętej pamięci matką, naturalnie. Clyde miał rację. Kolhammer i jemu podobni muszą zostać pokonani. I to właśnie Edgar Hoover, amerykański patriota, poprowadzi naród do walki z nimi. Przytulony do znajomego ciała Tolsona zaczął już układać plan uderzenia. — Muszę się znowu zobaczyć z kongresmanem Diesem — powiedział. Specjalna Strefa Administracyjna, Kalifornia Dawno temu, w innym czasie i w innym świecie, znacznie młodszy Philip Kolhammer czytał książkę zatytułowaną Człowiek zwany Nieustraszonym. Żywy William Stephenson był dokładnie taki sam jak ten z kart opowieści. Kanadyjczyk z urodzenia, przez lata łowca przygód, obecnie osobisty przedstawiciel Winstona Churchilla w Stanach, miał naprawdę bujną przeszłość. Służbę wojskową zaczynał w piechocie, aby zostać później pilotem. Podczas pierwszej wojny światowej latał na myśliwcach Sopwith Camel i zdobył nawet tytuł asa. Po zawieszeniu broni zajął się interesami. Poszło mu na tyle 114 dobrze, że jako koordynator operacji brytyjskiego wywiadu na całą zachodnią półkulę nie pobierał wynagrodzenia. Jak podawała biografia, był człowiekiem wyznającym niezłomne zasady i z tego właśnie powodu Churchill obsadził go na obecnym stanowisku mimo obiekcji starszyzny wywiadu. Po dojściu nazistów do władzy korzystał ze swoich rozległych kontaktów w świecie biznesu, aby zdobywać informacje o tym, co naprawdę działo się w Niemczech. Gdy Winston znalazł się w końcu na Downing Street, Stephenson zaproponował, że osobiście zabije Hitlera, pomysł został jednak odrzucony przez lorda Halifaksa, który był wtedy ministrem spraw zagranicznych. Kolhammer uśmiechnął się lekko, pomyślawszy, że Halifax musiał potem nie raz żałować swojej decyzji. — Co tu śmiesznego, admirale? — spytał Stephenson. — Nic. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Późno się robi. Godzina rzeczywiście była późna. Spotkali się w gabinecie Kolhammera w baraku, który był co kilka godzin sprawdzany w poszukiwaniu podsłuchu. Było tu pustawo, tylko gołe ścianki działowe i meble z rządowych magazynów. Kolhammer wzbogacił nieco wnętrze, dodając kilka fotografii, kupiony wiele lat temu w Kairze chodnik i dwa fotele. Siedzieli właśnie na nich, popijając z kubków kawę z dodatkiem rumu. Mimo niepozornego wyglądu to właśnie miejsce było centrum wszystkiego, co działo się w Strefie. Mieściło więcej elektroniki niż cały Waszyngton. Wszelako z pewnymi dodatkami. — Nie uwierzy pan, ile tego znajdujemy w Strefie — powiedział Kolhammer, pokazując spore i prymitywne urządzenie podsłuchowe. Należało zapewne do FBI. Jego ludzie wytropili je w Venturze, popularnym wśród tutejszych oficerów lokalu. — Uwierzę — odparł Stephenson. — Hoover jest bardziej kłopotliwy niż Abwehra i NKWD razem wzięte. Wie pan, kiedyś przekazaliśmy mu jednego z naszych najlepszych podwojach agentów... ~- Popowa? — wtrącił Kolhammer, który przypomniał so-ble "Nieustraszonego" przed tym spotkaniem. 115 : Kanadyjczyk wzniósł oczy do sufitu. — Tak, Popowa. Czasem zapominam, że teraz masa ludzi zna różne moje tajemnice. Tak czy tak, wysłaliśmy go do Nowego Jorku, aby skontaktował się ze swoim prowadzącym z Abweh-ry, niejakim Auenrode'em. To było jeszcze przed Pearl Har-bor, więc Japończycy byli głodni wszelkich informacji o obronie Hawajów. Gdzie dokładnie mieszczą się składy amunicji i stacje paliwowe, gdzie są jakie hangary, jakie okręty kotwiczą i cumują przy konkretnych pirsach. Hoover nie zrobił nic. Pozwolił, aby agent obijał się przez dwa tygodnie, sam tymczasem pojechał ze swoim chłoptasiem na wakacje, pewnie na koszt mafii. Gdy wrócił, dostał czemuś piany na pysku i wyrzucił Popowa ze swojego gabinetu. Kolhammer znał tę historię. Przypominał sobie nawet mgliście, że Popów nazwał Hoovera „młotem poszukującym kowadła" chociaż przeglądając niedawno książkę o Stephensonie, nie trafił na to zdanie. — Cóż, to przykre, ale chyba jakoś go przeżyjemy — powiedział, obracając muzealną pluskwę w palcach. — Nie byłbym tego taki pewien — odparł Stephenson. Kolhammer upił łyk zimnej kawy i pomyślał, że przydałoby się w niej więcej rumu. Był zmęczony i tęsknił już, aby położyć się na pryczy w sąsiednim pokoju. Zdążył jednak nabrać szacunku do osobistego wysłannika Churchilla, który na dodatek musiał mieć jakiś naprawdę ważny powód, aby odbyć lot przez cały kontynent do Kalifornii. — Dlaczego? — spytał. Stephenson pochylił się ku rozmówcy, jakby chciał wyjawić sekret. Zbyteczny gest. Byli w jednym z najbezpieczniejszych miejsc na całej Ziemi. — Ma swoich agentów w Strefie. Przeznacza na nich chyba więcej środków niż na całą resztę Stanów. I jeszcze Amerykę Południową na dokładkę. Kolhammer wzruszył ramionami. — Niczego u nas nie wytropi. W Strefie obowiązują prawa 116 j zwyczaje dwudziestego pierwszego wieku. Gdyby chciał, mógłby zawrzeć tu oficjalny związek z Tolsonem i otworzyć sklepik z marihuaną. Choćby jutro. Nikt by mu złego słowa nie powiedział. Na tej samej zasadzie on nie może wpływać na nic, co dzieje się u nas. To nie jego teren. — Owszem, nie jego — zgodził się Stephenson. — Jednak proszę go nie lekceważyć. Bill Donovan z Biura Służb Strategicznych ma na niego oko i powiada, że ostatnie miesiące dały mu w kość. Jeśli nie wytrzyma i wybuchnie, ty będziesz jego pierwszym celem. I uwierz mi, gdy uderzy, zrobi to naprawdę mocno. Jestem pewien, że to on stoi za tym antyamerykań-skim burdelem. Donovan przekazał, że w przeddzień ogłoszenia przez komitet nowego śledztwa samochód Biura przyjechał po Diesa i zawiózł go na obiad z Hooverem i Tolsonem. Nakręcali się przez całe tygodnie jak kaczuszki. Pamiętaj, że nie każdy ma obecnie ochotę publicznie zadrzeć z Hooverem. Kolhammer parsknął, słysząc to porównanie, i odstawił pusty kubek. Osłonięta abażurem lampa rzucała krąg światła na biurko. Reszta pokoju była pogrążona w półmroku. Ledwo widział wiszące na przeciwległej ścianie zdjęcie żony. Wiedział, że stracił ją na zawsze i że nigdy się z tym nie pogodzi. — Nie wątpię, że ma pan rację, i na pewno wprowadzę wszystkie środki bezpieczeństwa, jakie będą konieczne — powiedział. — Jednak mój własny spokój nie jest obecnie najważniejszy. Mamy prawdziwych wrogów, którzy cały czas, także w tej chwili, próbują zabić moich ludzi. Jeśli będę musiał poradzić sobie z Hooverem, zrobię to. Proszę mi zaufać. Stephenson nie wyglądał na przekonanego. — Niech pan śledzi uważnie przesłuchania komisji, admirale. Każdy dolar, którego tu wydajecie, pochodzi z Waszyngtonu. A oni mogą zakręcić kurek. Hoover nie rozmawia tylko z Die-sem i nie jest jedyną osobą, która chętnie wrzuciłaby was z powrotem do tego wormhola czy co to było. Kolhammer spojrzał na niego ze smutkiem. — Uwierz mi, Bill, są dni, kiedy o niczym innym nie marzę. 117 Ale jest, jak jest, utknęliśmy tutaj. Przy okazji rozpieprzyliśmy konkursowo, co tylko się dało, a moim zadaniem jest to naprawić. Na ile się da, oczywiście. Wiem dość o polityce, aby pilnować tyłów, i jeśli będę musiał kopnąć kogoś z półobrotu, na pewno to zrobię. Jednak nie zamierzam wszczynać awantury dla zasady. Masz rację, nasza pozycja jest niepewna. Sprowadzenie jeńców z japońskich obozów wyzwoliło wiele dobrej woli. Co tydzień otrzymuję kilkaset listów z podziękowaniami za ocalenie czyjegoś syna, męża czy brata. Niemniej nie jesteśmy u siebie. Jeszcze nie. I długo potrwa, nim będziemy. W tej sytuacji siłowanie się z kimś w rodzaju Hoovera, który ma prawdziwe wsparcie, byłoby głupotą. Stephenson nalał sobie rumu do kubka. — Ale ten dzień jest coraz bliższy, admirale. Czy chce pan tego czy nie. — Wiem. Jednak mądry człowiek wybiera czas i miejsce walki. I nie rzuca się na silniejszego przeciwnika. — Hoover nie jest już tak silny jak kiedyś. Wprawdzie żadna poważna gazeta jeszcze się za niego nie wzięła, ale sprzedawane pokątnie biografie zrobiły swoje. Brukowce podchwyciły wątek. Bardzo go to zabolało. Kolhammer siedział nieruchomy i milczący jak posążek Buddy. Stephenson uśmiechnął się. — Ale pan nie miał z tym nic wspólnego, prawda? — Sądzę, że błędem byłoby sprowadzać całą sprawę tylko do osoby Hoovera. Polityka to coś więcej niż konkretne uprawiające ją osoby. Stephenson pokiwał głową. — Jak pan się tu urządził, admirale? — spytał, zmieniając temat. — Widziałem, że sypia pan ciągle na wojskowej pryczy. Nie dałoby się tu sprowadzić jakiegoś wygodnego łóżka z waszych zapasów? Kolhammer uśmiechnął się smutno i potarł oczy. — Nie jest mi potrzebne. Zbyt szerokie łóżko byłoby o wiele za puste. 118 — Przepraszam... przykro mi — powiedział Stephenson, patrząc na zdjęcie Marie Kolhammer. — To musi być dla pana trudne. — Podobnie jak dla milionów innych — odparł admirał. — Nie jestem wyjątkiem. Słuchaj, Bill... — dodał nagle. — Co byś powiedział na wycieczkę? Zwykle nie udaje mi się zasnąć zaraz po pracy i często wybieram się wieczorem na przejażdżkę. Mógłbym pokazać ci posiadłość, jak mawiają Brytyjczycy, a potem podrzucić cię do miasta. — Jasne — odparł Stephenson, dokańczając rum. — Jeśli tylko nie jest pan zbyt zmęczony. Kolhammer wywołał swojego zastępcę i kazał mu zamknąć biuro oraz powiadomić ochronę, że dzisiaj będzie nocował w domu. — Przyda się panu płaszcz — powiedział do Stephensona. — Na zewnątrz jest już chłodno. Przed budynkiem czekał na nich humvee. Obok stała kobieta w mundurze. — Przeszukany, sir. Nie ma pluskiew. — Dziękuję, Paterson. — Sądziłem, że admirałowie zawsze mają szoferów — stwierdził Kanadyjczyk, siadając na fotelu obok kierowcy. — A może to jeszcze jeden przejaw pełzającego socjalizmu z przyszłości? Kolhammer wzruszył ramionami. — Lubię prowadzić. To pomaga mi się wyciszyć. Kampus został wzniesiony z zachowaniem układu krętych dróg, którymi jeszcze nie tak dawno przeganiano bydło. Był to jeden z niewielu rejonów doliny rozplanowany bez regularnej siatki ulic. Na razie jeszcze nie imponował wielkością, ale obok Przewidziano sporo miejsca na rozbudowę. Dwie minuty po opaleniu silnika dotarli do posterunku przy bramie. ~ Najpierw przejedziemy chyba przez Dolinę Słońca — po-Wledział Kolhammer. — Usadziło się tam sporo firm z branży 'otniczej. Blisko do lotniska Glendale, wiele dobrych połączeń kolejowych. 119 — Jak dla mnie może być — odparł pasażer. Na drogach nie było prawie ruchu i to najbardziej różniło je od tych z czasów Kolhammera. Skręcili na północ w kierunku Verdugo Hills i dalej, do starej drogi na San Fernando. Robiło się coraz chłodniej. Czyste jeszcze powietrze pozwalało dojrzeć na niebie całe morze gwiazd. — Czy mogę o coś spytać? — odezwał się Kolhammer, przekrzykując warkot silnika i szum wiatru. — Proszę. — Dlaczego tak obchodzi pana, co tu się dzieje? Nie sądzę, aby Strefa jako taka pana zachwyciła. Stephenson nie namyśla! się długo nad odpowiedzią. — Wykonuję rozkazy. Zostałem tu przysłany przez pana Churchilla. Jego zdaniem nie ma obecnie nic ważniejszego ponad przyspieszenie naszych badań nad nowymi technologiami i systemami broni. Naziści robią to samo, przy czym mają bardzo dobrych inżynierów, na niektórych polach lepszych nawet niż my. Uważa, obaj uważamy, że wynajdywanie koła na nowo byłoby w tych okolicznościach marnowaniem czasu. Najcenniejsze, co tu przywieźliście, to wiedza i techniczne umiejętności waszych ludzi. Zgromadzeni tutaj tworzą... Jak to nazywacie...? Masę krytyczną, której przeciwnik w żadnym razie nie zdoła odtworzyć. Ważne, aby nic nie przeszkadzało wam w działaniu. — Zatem nie obchodzą pana społeczne skutki? — Pan Churchill uważa, że to nie nasza sprawa — odparł Stephenson. — Oczywiście. Niemniej pan Churchill nie ma u siebie prawie dziesięciu tysięcy podróżników z przyszłości przerabiających kawałek kraju na swoją modłę. W Anglii jest tylko Halabi, jej załoga i może z setka jeszcze ludzi rozrzuconych tu i tam. W większości z na tyle dobrych domów, że z pocałowaniem ręki przyjmą ich do każdego londyńskiego klubu. — Rani mnie pan tym sarkazmem, admirale — stwierdził Stephenson z lekkim uśmiechem. 120 Skręcili na Sunland Boulevard, gdzie North American Avia-ton budowało wielką fabrykę przewidzianą do produkcji odrzutowych myśliwców F-86 Sabre. Prace trwały przez okrągłą dobę, hałas był słyszalny nawet w humvee. Wielkie baterie jupiterów sprawiały, że wokół było jasno jak w dzień. — Ilu pańskich ludzi tutaj pracuje? — spytał Stephenson. __ Na razie ani jeden, ale w Dallas i Kansas City jest koło trzydziestu inżynierów lotniczych oddelegowanych z Hillary Clinton do zakładów North American. Za kilka tygodni przeniosą się tutaj. Z naszej strony program poprowadzi Mikę Judge. — Zatem działacie. Założę się, że tak samo jest w całej dolinie. To tutaj zostaną wykute podstawy zwycięstwa, admirale. — Myślałem, że dzisiaj ja jestem przewodnikiem. — Dobrze, prowadź, Macduffie. Oddalili się od wyspy blasku i wjechali w ciemną nieckę doliny San Fernando. Przed sobą widzieli łuny Sepulvedy i Ven-tury. W LA nie stosowano zaciemnienia — nie było potrzebne przy systemie NEMESIS wykorzystywanym do osłony metropolii. Bliżej Ventury ruch był już większy. Mijali sporo samochodów z ciekawskimi, którzy chcieli spojrzeć na jądro Strefy. Światła barów jaśniały po obu stronach drogi niczym światełka na choince. W pewnej chwili obok przejechał zakurzony kabriolet pełen nastolatków, którzy pozdrowili pasażerów hum-vee okrzykami i machaniem rękami. — Pewnie jadą do klubu ze striptizem — powiedział Kolhammer. — Będą próbowali wkręcić się do środka. — Widziałem już takie przybytki w Paryżu — mruknął Stephenson. — Wątpię, aby wiele zdołało mnie tu zadziwić. — Hm... — odparł Kolhammer świadom, że Kanadyjczyk się myli. Skierował wóz ku wzgórzom Hollywoodu. Tutaj przebiegała granica Strefy i zaczynało się Los Angeles. Za drzewami migotały światła posiadłości producentów i gwiazd filmowych. W większości lojalnych poddanych Kolhammera. 121 Na jakiś czas musiał nawet oddelegować dwóch poruczników, aby chronili go przed natarczywością przedstawicieli studiów filmowych. Wszyscy chcieli zyskać dostęp do własnych produkcji, na których nakręcenie nie wydali jeszcze ani dolara. Inne aspekty tranzytu raczej ich nie interesowały. Okazali się na tyle namolni, że pewnego dnia Kolhammer był bliski zastrzelenia Sama Goldwyna. Wtedy też podjął decyzję, która miała zapewne odmienić bieg dziejów w równym stopniu co klęska pod Midway. Tyle że wolniej i mniej spektakularnie. Zgadzał się ze wszystkim, co usłyszał wcześniej od Stephen-sona. Nie kłamał także, wspominając, że nie ma wystarczająco silnej pozycji, aby podjąć otwartą walkę z Hooverem czy tym wszystkim, co dyrektor FBI reprezentował. Był świadom, że jeśli ich pojawienie się w tym świecie ma zaowocować czymś więcej niż chaos i szaleństwo, musi wziąć sprawy w swoje ręce i umiejętnie pokierować nieuniknionymi zmianami. Tyle że oczywiście zakulisowe Wiele o tym myślał i nic lepszego nie wpadło mu do głowy. Ostatecznie siadł zatem, naszkicował plan, dobrał odpowiednich ludzi i oddał im do dyspozycji całkowicie zabezpieczony przed podsłuchem pokój, gdzie wzięli się do pracy. PT 101, Morze Koralowe Tropikalna noc była czarna jak atrament, jednak dopasowujące się do twarzy gogle pozwalały oglądać świat w odcieniach szmaragdowej zieleni. Każdy wypróbował je co najmniej raz i najgorsze, co dało się potem powiedzieć, to że ujmują nieco głębi obrazu. Oczywiście było to i tak o wiele lepsze niż błądzenie po omacku w ciemności. — Założę się, że ktoś zbije fortunę na produkcji tych cude-niek — powiedział bosman Rollins, gdy wyszli z zatoczki i zaczęła nimi kołysać lekka fala. — Nie tych, szefie — odparła Lohrey. — To już szósta generacja Oakleyów. Sama żelowa obudowa wyprzedza o jakieś siedem dziesięcioleci wasze możliwości techniczne. Niemniej ogólnie ma pan rację. Co najmniej dwie brytyjskie i trzy amerykańskie firmy pracują już nad prototypami własnych noktowizorów. Oczywiście Niemcy też się do tego wezmą. — A Japonce? — spytał jeden z młodych marynarzy. — Wątpię. Jeśli mają trochę oleju w głowie, dadzą sobie spokój. Niemieccy optycy są o wiele lepsi i Japońcom bardziej by S'C opłacało po prostu skopiować ich rozwiązania. Porucznik Kennedy spojrzał na ekran, aby sprawdzić ich pozycję wobec łodzi Rossa. Płynęli pełną szybkością kursem wskazanym przez Lohrey i bosmana Flemminga, którzy roz-mawiali tak swobodnie, jakby stali w odległości paru stóp od siebie, a nie na pokładach dwóch różnych jednostek. Noc była 123 wyjątkowo ciepła i podmuch powietrza mile odświeżał po całym dniu spędzonym w duchocie mangrowego lasu. Sterówkę rozświetlał blask ekranu urządzenia przyniesionego przez Lohrey, okna zostały jednak przesłonięte arkuszami grubego, czarnego plastiku. Sternicy mieli do pomocy wizję z niewielkich „kamer bojowych" zamontowanych przez Lohrey i Flemminga na łodziach po południu, tuż przed parugodzin-nym szkoleniem załogi w obsłudze nowego sprzętu. „To na wypadek, gdybyśmy zginęli" — powiedziała dziewczyna z obojętnością, która nieco zmroziła Kennedyego. Potem ze sztabu MacArthura nadeszły nowe rozkazy, zgodnie z którymi mieli podjąć także kilku rozbitków. Oznaczało to konieczność modyfikacji planu ataku. Dotąd Lohrey zamierzała najpierw zatopić transportowce, potem dopiero zająć się niszczycielami; w tej sytuacji okręty wojenne musiały zostać zniszczone jako pierwsze. Na ekranie pojawiła się jakaś kobieta o azjatyckich rysach, która przedstawiła się jako komandor Nguyen (dla Kennedy'ego zabrzmiało to jak „Nuułin"). Urządziła im krótką odprawę i poinformowała, że statki, które wzięto za transportowce wojska, przewożą zapewne jeńców. Nadal mieli je zatopić, ale sztab chciał dostać kogoś z ich pokładów do przesłuchania. Rozkaz wyszedł bezpośrednio ze sztabu MacArthura, chociaż Kennedy skłonny był podejrzewać, że stała za tym kapitan Willet. Był to okrutny zamysł — Kennedy w życiu nie oczekiwałby podobnego u kobiety, chociaż patrząc na porucznik Lohrey, gotów był postawić ostatniego dolara, że zabiła o wiele więcej ludzi niż on. Dostawszy zmienione rozkazy, sprawnie zmieniła plan nocnego ataku tak, aby mogli wyłowić paru rozbitków bez ryzyka, że ktokolwiek im przeszkodzi. — Czy oni wszyscy są tacy, Moose? — szepnął do starszego marynarza Molloya. Nieco powolny i powoli kojarzący olbrzym, który był na Astorii podczas ostatniego rejsu krążownika, pokiwał poważnie głową. 124 __ Aye, skipper. Napisałem o nich mojemu staremu, który pracuje w policji, wie pan, w Chicago. Odpisał, że kojarzą mu sie z żołnierzami mafii, dla których poderżnąć człowiekowi gardło to tyle, co splunąć. Kennedy nie czuł jednak niechęci do przybyszów. Gdy zbliżyli się do małej, nie zamieszkanej wysepki, za osłoną której mieli poczekać na Japończyków, ponownie zainteresował się panią oficer. Nie potrafił nie spoglądać na jej kształty, gdy pochylała się nad ekranem i robiła jakieś notatki na znacznie mniejszym, trzymanym w dłoni flexipadzie. Mimo dwumetrowej fali nie miała żadnych kłopotów z utrzymaniem równowagi i poruszała się po niewielkiej sterówce tak pewnie, jakby w niej spędziła całe życie. Zastanowił się, czy ma gdzieś chłopaka (albo dziewczynę, co byłoby jeszcze ciekawsze). Może w dwudziestym pierwszym wieku, kiedy... — Mamy kontakt — oznajmiła Lohrey. — Sześć tysięcy metrów i przemieszcza się w kierunku SSW. Panie Kennedy, dobrze byłoby skierować ludzi na stanowiska. — Zgoda. Zajmie się pan tym, szefie? — Aye, sir. Bosman Dave Rollins poprawił na twarzy pożyczone gogle i wymknął się przesłoniętym czarną kurtyną wyjściem na pokład. Kennedy podkręcił silniki i pomruk dwunastocylindrowych potworów przybrał na sile. Już obecna wibracja pokładu dawała pojęcie o drzemiącej w nich mocy. Kapitan sięgnął po hełm i sprawdził zapięcia meawestki. Australijska pani oficer też nałożyła swój hełm, przypominający „nocnik" noszony przez SS, i duże, lustrzane gogle. Dociągnęła zapięcia kombinezonu bojowego, flexipad schowała do przezroczystej kieszeni na Przedramieniu. Kennedy'emu wydała się teraz jeszcze mniej ludzka. Na oko miała w sobie mniej życia niż ta pełna karaluchów łódź, na której pływali. kojarzyła mu się z zawodowym mordercą. 125 Nieustannie porozumiewała się ze swoim towarzyszem przebywającym na pokładzie drugiego ścigacza. Kennedy był pewien, że mówi po angielsku, jednak posługiwała się językiem tak gęstym od żargonu technicznego, że niewiele dawało się z tego zrozumieć. Zdania wypowiadała całkiem beznamiętnie, jak maszyna. W pewnej chwili skierowała wyłupiaste gogle na Kennedyego. — Wielkie Oko Havoca potwierdza pięć celów. Na ekranie zobaczy pan pięć cienkich, prostych promieni. Pochodzą z bezzałogowej maszyny zwiadowczej i są niewidoczne dla przeciwnika. Będą się zapalać, wskazując kolejność ataków. Ta pierwsza, migocząca teraz linia, skierowana jest na prowadzący niszczyciel. Gdy zostanie wyeliminowany, kolejny impuls wskaże lokalizację jego siostrzanej jednostki. Słyszeli już to wcześniej, ale Kennedy nie miał nic przeciwko przypomnieniu procedury. Nie czuł się zbyt pewnie. Za chwilę mieli połączyć w jednej akcji dwie całkiem różne techniki walki. W końcu porzucił rozmyślania i skupił się na swoich obowiązkach. Najważniejsze to samemu niczego nie spieprzyć. — Cała naprzód — rozkazał i pomruk silników zamienił się w wycie wściekłej bestii. Skoczyli w kierunku przeciwnika. HMAS Havot, Morce Koralowe Kapitan Willet siedziała w Centrum Informacji Bojowej Ha-voca i obserwowała atak na ekranie. Ścigacz Kennedy'ego był pierwszą współczesną jednostką bojową, na której się znalazła, i ciągle była pod wrażeniem warunków, które oferowała załodze. Były tak odmienne od przestronnych, antyseptycz-nych i klimatyzowanych przedziałów jej okrętu. 126 po raz pierwszy spotkała też równie znaną osobistość, bo finalista czwartego (i ostatniego) wydania australijskiego „Idola" nie mógł się przecież z nim równać. Nawet jeśli nastoletnia lane czekała wówczas aż trzy godziny przed Hiltonem w Sydney, aby zdobyć jego autograf. — I jak było, kapitanie? Uległa pani słynnemu urokowi Kennedyego? — spytał jej zastępca, komandor Conrad Grey, gdy czekali na rozwój wydarzeń. — Pyta pan, na ile mu pozwoliłam, panie Grey? — Ależ pani kapitan, jak tak można. Młodsze szarże słuchają. Willet parsknęła rozbawiona. — Przyznać trzeba, że jest przystojny. Zdjęcia tego nie oddają. Jednak prezydent czy nie, nie przeciągał struny. Niczego nawet nie próbował. Wyglądał na kogoś dobrze wychowanego. Całkiem normalny facet. Na dwudziestotrzycalowym płaskim ekranie Siemensa widać było dwa ścigacze torpedowe gnające ku zdobyczy. Zielonkawe sylwetki zostawiały za sobą wysokie, szmaragdowe odkosy. Willet nadal czuła się trochę tak, jakby była z nimi. Pamiętała wszechobecną, lekką woń farby z domieszką miedzi, którą malowano podwodną część kadłuba. Obecny w oddechach zapach tabletek atabrynowych, które cała załoga brała dla ochrony przed malarią, i włosy oficerów zalatujące mydłem mającym pienić się w słonej wodzie. Smak jajek w proszku i mielonki, słynnego spamu, które dostali na lunch. Jednak największe wrażenie zrobił na niej czarny humor, który najwyraźniej nie opuszczał ich ani na chwilę. Wyglądali na przypadkową zbieraninę, nie ogoleni i brudni, ubrani jedynie w przycięte szorty i przepocone czapki baseballowe, z pełnym rezygnacji spojrzeniem ludzi, którzy stracili już nadzieję na powrót do domu. Byli jednak pełni podziwu dla swojego kapitana, który bez dwóch zdań gotów był dla nich na każde Poświęcenie. Cokolwiek myślał o swojej przyszłości, jedynym 127 śladem tych rozważań był napis widniejący na osłonie otwar tego mostka. Ręcznie namalowane litery układały się w nazwę: Jhe Gras sy Knoll*. , / Dowództwo obszaru południowo-zachodniego Pacyfiku, Brisbane Mały pokój komandor Nguyen był pełen ludzi, bez wyjątku w komplecie współczesnych. Niestety, nikt z tej piętnastki nie zwykł używać dezodorantów. Tyle dobrego, że w obecności generała Douglasa MacArthura, który siedział tuż obok niej, nie śmieli tłoczyć się zbyt blisko. Komandor widywała głównodowodzącego na tyle często, aby nie czuć się onieśmielona. Raz występowała nawet przed nim podczas odprawy. Niemniej i tak było to dla niej przeżycie — siedzieć ramię w ramię z legendą znaną z podręczników. Miała służyć mu objaśnieniami w trakcie obserwacji ataku ści-gaczy. Zainteresowanie konwojem wzrosło zdecydowanie po dostrzeżeniu osobliwego incydentu na pokładzie jednego z frachtowców. Zaraz też postanowiono przyjrzeć się bliżej transportowi i zaprzęgnięto do pracy dodatkowych analityków. — Zupełnie jakby chcieli zostać dostrzeżeni — mruknęła Nguyen. — To musi być przynęta. Mac Arthur wyjął zimną fajkę z ust. Nguyen wcześniej powiedziała mu, że dym może niekorzystnie wpłynąć na komputery. To było prostsze niż wykładanie kwestii o szkodliwości biernego palenia. * The Grassy Knoll („trawiasty pagórek") — miejsce, z którego, wedle części relacji, paść miały śmiertelne strzały podczas zamachu na prezydenta Johna F. Kennedyego w Dallas, 22 listopada 1963 roku (przyp-tłum.). 128 __ Dlaczego pani tak sądzi, pani komandor? _- Zaciemnienia przestrzegają na pół gwizdka, jeśli można tak powiedzieć. To samo dotyczy emisji elektronicznej, czyli ciszy radiowej, i tak dalej, a wiedzą przecież z doświadczenia, że jeśli ich widzimy, to możemy zniszczyć. Ale nie próbują naprawdę się schować. — Zatem zgadza się pani z majorem Brennanem, że to jakiś podstęp? — Tak, chociaż brak mi danych, aby z całą pewnością rzecz potwierdzić. Gdybym miała cokolwiek sugerować, nazwałabym to samobójczą misją. Konwój został zapewne z góry spisany na straty, chociaż raczej nie po to, aby bezpośrednio zagrozić Havocowi. Sądzę, że chcą tylko zmusić go do użycia broni i zmarnowania kolejnych kilku rakiet. — No to zobaczmy, czy dowiemy się czegoś więcej — odrzekł MacArthur, gdy woda zagotowała się za rufami ścigaczy. Wszyscy widzieli drobne postacie zajmujące stanowiska bojowe na obu jednostkach. — Przyspieszają do ataku. — Który jest Kennedyego? — spytał ktoś z tyłu. — Prowadzący — odparła Nguyen. — No tak, oczywiście. Nie potrafiła orzec, czy było to stwierdzenie faktu, czy może lekka kpina. Skoncentrowała się na przekazie. W odróżnieniu °d Japończyków Amerykanie niczym nie zdradzali swoich pozycji. Zachowywali całkowitą ciszę radiową i żaden błysk nie wydostawał się z zaciemnionych sterówek. Wszystko zgodnie z regulaminem. Dzioby ścigaczy zaczęły rozcinać fale. Na pokładach nikt się )uż nie poruszał. Nguyen zastanowiła się, jak głośne mogą byc takie silniki i czy obserwatorzy na pokładach japońskich jed- n°stek dostali jakiekolwiek nowoczesne wyposażenie. Trochę ego wpadło przecież w ich ręce. 129 HIJMS Asagao, Morze Koralowe Pełniący wachtę obserwacyjną na mostku torpedowca pod. porucznik Shinoda nie miał noktowizora. Podobnie jak nikt w całym zespole. Niektórzy oficerowie ironizowali nawet, że jedyne, co dowództwo ewentualnie byłoby skłonne im przydzielić, to farba do wymalowania na burcie wielkiej tarczy strzelniczej. Jednak Shinoda, który dopiero co awansował na najmłodszy stopień oficerski, ani myślał kwestionować mądrości rozkazów przełożonych. Nie wątpił, że mieli ważny powód, by wysłać na najniebezpieczniejsze wody świata trzy transportowce pełne chińskich i koreańskich jeńców. I na pewno nie przypadkiem dali im jako eskortę dwa najstarsze i najsłabsze torpedowce cesarskiej floty. Młody marynarz uniósł do oczu lornetkę typu Cuszima i gorliwie zlustrował obsydianową czerń morza za oknem. Był pewien, że i bez różnych wynalazków dojrzy w porę co trzeba, Nie musiał mieć szkieł umożliwiających widzenie w nocy ani widmowych samolotów, aby należycie wypełniać swoje obowiązki i poznać wroga ojczyzny. Gaijin mogą sobie mieć promienie śmierci i rakiety, a on i tak nie sprawi zawodu duchom przodków. — Shimatta! Chmury rozeszły się na chwilę i po falach przemknął promień księżycowego blasku. Niczym silny reflektor wydobył z mroku sylwetki dwóch ścigaczy torpedowych, które gnały na pełnej mocy w kierunku japońskiego zespołu. Shinoda ostrzegł krzykiem wachtowego i odwrócił przy tym na sekundę głowę. Gdy znowu spojrzał na morze, chmury ponownie zasłoniły księżycową tarczę i nie udało mu się ponownie odszukać nieprzyjaciela. Jednak na torpedowcu rozległy się już klaksony alarmowe i załoga biegła na stanowiska. Ktoś domagał się wyjaśnień, co takiego podporucznik właściwie dojrzał, ktoś inny pokazywał palcem w niebo, dowodząc, że już 130 lecą na nich superrakiety. Z pokładu dobiegała kakofonia przekleństw i wrzasków, artylerzyści obsadzali dwa działa kalibru 120 milimetrów. Pokład przechylił się, gdy niewielki torpedowiec klasy „Waka-tate" zaczął skręcać w kierunku nadciągającego nieprzyjaciela. PT 101, Morze Koralowe — Zauważyli nas — powiedział Kennedy tak obojętnie, że sam się sobie zdziwił. — Szkoda — mruknęła Lohrey, wpatrując się w lśniący perłowo ekran. Każde wolne miejsce wypełniały szybko zmieniające się dane. — Ster dwa-dwa-pięć — rozkazała. Jej głos docierał do niego nieco przytłumiony przez miękkie nakładki, które miał na uszach. — Zobaczymy, czy to przypadek, czy naprawdę nas widzą. Kennedy obrócił koło sterowe. Kątem oka dojrzał na ekranie sylwetkę siostrzanej łodzi wykonującej ten sam manewr. Górą przemknęła ze świstem pierwsza salwa Japończyków. Pociski eksplodowały gdzieś z tyłu. Jego ludzie nie otwierali ognia, aby nie zdradzić pozycji ścigaczy. — Zmienia kurs, ale na ślepo — oznajmiła Lohrey. — Mieli szczęście, to wszystko. Zaraz przestanie im dopisywać. Proszę wykorzystać namiary i załatwić ich. Kolejna salwa rozjaśniła noc i obraz z oślepionych kamer zniknął na chwilę. Lohrey zmieniła ustawienia filtrów. Nie zważając na ostrzał, Kennedy ruszył prosto na cel. Teraz miały już zdecydować sekundy. Mieli nieprzyjaciela na wyciągnięcie ręki i jedno trafienie mogło przesądzić o zwycięstwie. Silniki ryknęły jeszcze głośniej i okręt zaczął ślizgać się po wierzchołkach fal. Towarzyszył temu ogłuszający huk i wstrzą-SY tak wielkie, jakby łódź miała zaraz rozpaść się sama z siebie, bez udziału Japończyków. 131 Na ekranie było widać, jak drugi ścigacz wyrzuca dwie torpedy i skręca na bok. Sekundę później Kennedy ujrzał jasny napis „Odpalenie". — Ognia! — zawołał pełen nadziei, że dziwny hełmofon, który otrzymał od Lohrey, okaże się sprawny. Był sprawny. Ich własne rybki też poszły. Omiotła ich smuga światła z reflektora i karabiny maszynowe zaniosły się łkaniem, aby go wyłączyć. Kennedy rzucił łódź w ciasną cyrkulację. Wszędzie wkoło wyrastały kolumny wody po eksplozjach pocisków, słone potoki zalewały pokład niczym monsunowy deszcz. Lohrey tkwiła wciśnięta w kąt sterówki, z głową przechyloną pod dziwnym kątem. Wyglądała tak, jakby nagle się rozmarzyła, ale z tym hełmem na twarzy trudno było cokolwiek przesądzić. — Trafienie! — zawołała na chwilę przed tym, jak dobiegł do nich huk dwóch głowic torpedowych eksplodujących w odległości tysiąca jardów. Kilka sekund później dwie kolejne rybki znalazły ofiarę. Chyba nawet jeszcze bliżej. Ekran podzielił się na dwie części z dwiema sylwetkami okaleczonych okrętów. Rufa jednego z nich została nagle rozdarta potężną eksplozją wtórną. Zaraz potem ogień pochłonął cały okręt, aż ekran zrobił się całkiem biały. Nim zrozumieli, co dokładnie widzą, dotarła do nich fala uderzeniowa. Ścigacz jakby zderzył się z niewidzialnym murem. Wszystkich zwaliło z nóg i łódź przestała słuchać steru. Chwilę trwało, nim Kennedy odzyskał nad nią panowanie. — Nowe cele, poruczniku — zawołała Lohrey zduszonym głosem. Jedną rękę miała bezwładną i przyciskała ją drugą dłonią do tułowia. — Mam je — odkrzyknął Kennedy, gdy projekcja nawigacyjna powróciła na swoje miejsce. Obracał koło tak długo, aż błękitna strzałka symbolizująca kurs okrętu pokryła się z czerwonym promieniem wyznaczającym kierunek następnego odpalenia. Albo jakoś tak. Szczegóły chwilowo go nie obchodziły, pamiętał tylko, co z czym musi się zgadzać i że powinien 132 podążyć teraz tym kursem z pełną szybkością, ufając, że jakaś pełna przycisków i światełek skrzynka na HMAS Havoc się sprawdzi. Wolałby sam wyjrzeć na pokład, zamiast ciągle polegać na kamerach. Jak długo nie myślało się zbyt wiele, wystarczało wykonywać proste instrukcje ukazujące się na ekranie, ale... Było się czego bać. Koniec końców płynął niemal całkiem na ślepo w kierunku nieprzyjaciela, a wokół trwała strzelanina. Odpalenie! Czym prędzej wydał rozkaz. — Ognia! Rufowe wyrzutnie wypluły swój ładunek i na ekranie pojawił się nowy namiar kursu. Teraz artyleria pokładowa hałasowała na całego. Przez basowe porykiwanie pięćdziesiątek przebijało się co rusz miarowe staccato trzydziestek. Działko przeciwpancerne poszczekiwało w rytmicznych odstępach, Bo-forsy dopełniały aranżacji. Kennedy nie pojmował, jak ktokolwiek może go słyszeć. Nawet z tym mikrofonem przysuniętym do samych ust. Gdzieś w oddali rozległ się przeciągły grzmot. — Transportowiec poszedł — odezwała się Lohrey z wyczuwalnym napięciem w głosie, ale poza tym spokojnie. — Chyba przewoził amunicję. Wszystkie cele trafione. Kennedy zmniejszył prędkość i spytał Lohrey, czy wie, gdzie jest druga łódź. Dziewczyna oparła się o ścianę i ułożyła bezwładną rękę na kolanie. — Łokieć — wyjaśniła, zanim zdążył spytać. — Sama się opatrzyłam. Flexipad tkwił w kieszeni rękawa na złamanej ręce. Lohrey Postukała weń czymś w rodzaju ołówka i wskazała na ekran Kennedy'ego. Pojawił się nań widok całego obszaru z lotu ptaka- Trzy statki stały w ogniu i wyraźnie tonęły. Z ich burt ska-*aty setki drobnych ludzkich postaci. Kwadraty tekstu poniżej °pisywały jednostki jako jeden torpedowiec i dwa transpor- 133 towce. Kilka plam płonącej ropy i nieco szczątków wskazywały miejsca, gdzie zatonęły pozostałe dwie jednostki. Na ekranie zostały oznaczone jako „pole 1" i „pole 2". PT 59 otaczał błękitny, pulsujący kwadrat z dodanym wykresem kursu. Ścigacz zmierzał ku jednemu z miejsc oznaczonych mianem pola. Kennedy sięgnął ręką, aby zerwać przesłony z okien. Chciał wreszcie widzieć, dokąd płynie. — Łatwiej będzie je podnieść — poradziła Lohrey. — Havoc przesyła namiary na grupy rozbitków. Ledwo to powiedziała, ekran ukazał nowy obraz z małym oknem obejmującym niewielką grupkę ludzi odpływających byle dalej od tonącego kadłuba. Czerwona linia sugerowała najdogodniejszy kurs mający pozwolić na podjęcie ich z wody bez narażania łodzi na zbytnie zbliżanie się do wraku, który mógł jeszcze przecież eksplodować. Tyle że droga do odizolowanej gromadki biegła przez obszar usiany gęsto setkami innych rozbitków. ..¦>>¦¦>¦. — To nie pomyłka? — spytał Kennedy. ; v Lohrey spojrzała na ekran i pokręciła głową. '"""• — Tak trzeba, poruczniku. Może zdziwi się pan, że mówi tak kobieta, ale trudno. To najkrótsza droga, a my powinniśmy jak najszybciej opuścić ten obszar. Havoc wykrył dwa wrogie samoloty w obrębie strefy naszego rozpoznania. Na pewno zauważą ogień. Jack Kennedy nie krył oburzenia. Lohrey chciała, aby przepłynął z dużą szybkością wprost po dziesiątkach, a może i setkach rozbitków, którzy w większości zapewne nie byli nawet Japończykami. — Może mnie pani połączyć z Rossem? — spytał, postukując w swoje słuchawki. — To bezpieczne połączenie? Przytaknęła i pomanipulowała przy flexipadzie. — Barney, jesteś tam? Tu Jack. — Słyszę cię, stary. To była świetna jazda. I niezłe strzelanie. Głos przyjaciela brzmiał tak wyraźnie, jakby oficer stał tuż obok, i nie na pokładzie łodzi, lecz w cichym barze. 134 __ Barney, mam teraz podjąć grupę rozbitków. Ty już ruszaj, potem do ciebie dołączymy. Mamy ostrzeżenie przed straszydłami. Krótki śmiech, który był jedyną odpowiedzią, sugerował jednoznacznie, że PT 59 nie odpłynie nigdzie bez siostrzanej jednostki. Kennedy westchnął. W końcu usunął zaciemnienie i spojrzał na pokryte płonącą ropą morze. Krzyki tonących i umierających ledwie przebijały się przez jęki blach tonących frachtowców i łoskot eksplodującej amunicji. Nie tracąc ekranu z pola widzenia, Kennedy poprowadził ścigacz, ufając przede wszystkim własnym oczom. HMAS Havot, Morze Koralowe — Co on robi, u diabła? — Szuka przejścia pomiędzy rozbitkami — odparła Willet, która obserwowała dramatyczne wydarzenia na monitorze zwiadu. — Panie Grey, proszę włączyć system NEMESIS i informować porucznik Lohrey na bieżąco o zagrożeniach. — Aye, ma'am — odparł pierwszy oficer. Willet tkwiła przed ekranem już co najmniej dwadzieścia minut. Teraz wstała w końcu i przeciągnęła się, ale ani na chwilę nie oderwała oczu od przekazu z Wielkiego Oka. Zastanowiło ją, że Kennedy wolał narazić siebie i załogę, żeby uniknąć rozjechania ludzi, których kilka minut wcześniej próbował zabić. Zapewne mówiło to wiele o współczesnych, nie tylko o tym jednym człowieku. Wojna nie odcisnęła jeszcze na tej społeczności naprawdę silnego piętna. Willet poniekąd zazdrościła im tej wrażliwości. W niej podobne uczucia obumarły w dniu, gdy partyzanci z frontu Moro ścięli jej siostrę przed kamerami. Doszło to tego na Filipinach w 2011 roku. Corina była wolontariuszką fundacji Ratujmy 135 Dzieci. Została porwana we wsi, w której próbowała rozpowszechniać nowy program gospodarowania wodą i system mi-krokredytów. Razem z nią zginęło dwóch doktorów z organizacji Lekarze Bez Granic. Wszystko było na żywo transmitowane przez sieć. Gdy amerykańskie Siły Specjalne i żołnierze filipińscy dotarli do wioski, odkryli jeszcze coś. Wszyscy, którym „niewierni" udzielili pomocy, też zostali zabici. Nawet małe dzieci, które poddano wcześniej operacji usunięcia katarakty. Przed śmiercią wyłupiono im oczy płonącymi patykami. To był jedyny raz, kiedy Willet pożałowała, że wybrała służbę na okrętach podwodnych. Przez długie tygodnie walczyła z pragnieniem, aby osobiście rozszarpać gardło bandycie, który zamordował jej kochaną siostrę. — Kapitanie? Willet odpędziła upiorne wspomnienia. Od dawna nie myślała już o tej sprawie. Terapia, przez którą przeszła, nauczyła ją radzić sobie z nienawiścią, ale ostatnio coś chyba w niej pękało. — Przepraszam, panie Grey. Słucham. Jej zastępca szczęśliwie nie spytał, nad czym tak się zamyśliła. Po prostu przekazał jej najnowsze dane. — Porucznik Lohrey melduje, że podejmują jeńców z wody. Mamy też dwa japońskie samoloty, kierują się ku jej pozycji. Czas dolotu dziewiętnaście minut. Willet przytaknęła. — Proszę przekazać im, aby stamtąd znikali. PT 101, Morze Koralowe Moose Molloy nie widział niczego gorszego od czasu, gdy jego Astoria została „przeniknięta" przez krążownik z przyszłości. 136 II porucznik Kennedy krążył po pokładzie z pistoletem maszynowym w rękach i przeklinał jak nigdy. Moose nigdy jeszcze go takiego nie widział. W pewnej chwili musiał zastrzelić Japończyka, który celował do niego z rakietnicy. Zdaniem Molloya można się było tego spodziewać. Japonce zawsze woleli rekiny od niewoli. Jeśli ktoś starał się uniknąć uratowania, bez dwóch zdań musiał być poddanym cesarza. Co innego ci pozostali. Zdaniem pani oficer byli to Chińczycy i Koreańczycy. Ciągnęli do nich na wyprzódki i szybko zebrała się ich przy burtach co najmniej setka. Przepychali się, krzyczeli, próbowali wspinać jedni na drugich i w ogóle szaleli niczym Charlie Chan z kołowacizną. Porucznik Kennedy kazał wziąć tylko sześciu, ale już teraz ze dwudziestu tłoczyło się na pokładzie, a reszta krzyczała z dołu „Ameryka, numer pierwszy" i „Japonia zła, Stany dobre" i pchała się na górę. Z wolna zaczynało brakować miejsca. Moose, który wcześniej pływał tylko na krążownikach, obawiał się, że ta ich łupina przewróci się pod dodatkowym ciężarem. Bosman Rollins krzyczał na niego, aby wiązał jeńcom ręce. Kennedy krzyczał na pannę Lohrey, że „to najgłupszy pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszał". Jakiś ociekający wodą Chińczyk próbował poklepać Molloya po plecach. Moose nie miał jednak czasu na czułości, bo starał się związać Japońca, któremu chwilę wcześniej wyperswadował skutecznie chęć stawiania jakiegokolwiek oporu. Gdy ktoś jeszcze zaczął wydzierać się, że zaraz będą tu samoloty, jeden z tonących frachtowców eksplodował z hukiem i oświetlił przy tym chyba z pół oceanu. Po chwili wrzeszczeli już wszyscy. Następne, co Moose usłyszał, to długie serie z broni maszynowej. Zapadła cisza, a po sekundzie ktoś powiedział tylko: „Kurwa mać" Moose uniósł głowę i ujrzał stojącą przy krawędzi pokładu Pannę Lohrey. Jedną rękę miała na temblaku, w drugiej trzysta broń z takim samym magazynkiem talerzowym, jakich zdaniem ojca Molloya używali gangsterzy Ala Capone. Wyglądało na to, że opróżniła go prosto w tych ludzi, którzy czepiali 137 się burty. Może zresztą strzelała w wodę albo w powietrze, ale Chińczycy uciekali byle dalej od łodzi, a na falach kołysały się bezwładne ciała, wokół których rozlewały się coraz szerzej pola czerwieni. :M.:V.'.¦-." -:„.¦': <...¦ ''.¦¦¦ '"'' r,>V.-' Dowództwo obsimi południowo-zachodnitgo Pacyfiki*, Brisbane — jeżu Chryste, ona ich zabiła. W małym pokoju Rachel Nguyen zrobiło się już bardzo gorąco. Patrzyli, jak coraz więcej rozbitków podpływa do ściga-cza, aż wkoło widać było same głowy i machające ręce. Dały się słyszeć głosy, że coś jest tu cholernie nie tak i że nie zdążą odpłynąć na czas, aby samoloty ich nie spostrzegły. MacArthur machnął fajką i kazał się wszystkim zamknąć, gdy nagle przysłana przez Willet oficer wyrwała jednemu z marynarzy broń, podeszła do burty i otworzyła ogień do pływających ludzi. Po chwili ścigacz ruszył powoli, wyszukując sobie drogę między rozproszonymi rozbitkami. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. — Co to było, u diabła, pani komandor? — spytał w końcu MacArthur, obracając się ku Nguyen. Spojrzała na niego zdumiona. — Z tego, co widziałam, powodzenie misji zostało zagrożone, generale, i porucznik Lohrey przejęła inicjatywę. Twarz MacArthura zmieniła się w nieruchomą maskę. Nie wyrażała żadnych emocji. Otaczający ich oficerowie nie byli równie powściągliwi. Rachel złowiła kilka spojrzeń. Patrzyli na nią tak, jakby nagle wyrosła jej z ramienia druga głowa. — Rozumiem, że nie pochwala pan takiego zachowania — powiedziała cicho. 10 USS Hillary Clinton, Pearl Harbor, Hawaje Nowemu kapitanowi lotniskowiec wydał się prawie wymarły. Było południe i słońce paliło niemiłosiernie. Mikę Judge zmrużył oczy i spróbował wczuć się w tętno USS Hillary Clinton. Wkoło jarzyły się dziesiątki ekranów z uaktualnianymi na bieżąco raportami o stanie mechanizmów wielkiego okrętu. Judge spędził jednak na nim prawie sześć lat i był przekonany, że suche dane to nie wszystko. Czuł wyraźnie, że jego podopieczna jest samotna. Pod Midway straciła niemal jedną czwartą załogi. Kolejne dwa tysiące zostały przeniesione na ląd, do ośrodków badawczych i centrów szkolenia, które Kolhammer budował w Strefie i bazie floty w San Diego. Pozbawieni samolotów piloci odkurzyli swoje dyplomy inżynierów, które okazały się nagle na tyle cenne, że ich posiadaczy odsunięto od wszelkich działań bojowych. To samo dotyczyło techników różnych specjalności i informatyków. Zostali w trybie nagłym wyreklamowani z armii i trafili do setek laboratoriów oraz sal wykładowych w całym kraju. Brakowało ich na pokładzie. Na lotniskowcu pozostała tylko załoga szkieletowa. Jego katapulty ponownie nie nadawały się do użytku. Nie by-0 części, aby je naprawić, jak i nadziei na ich wytworzenie w Przewidywalnej przyszłości. Z całej siły uderzeniowej po-z°stało zresztą tylko jedenaście Sea Raptorów, z czego prawie 139 połowa to były maszyny odremontowane przy wykorzystaniu podzespołów tych myśliwców, które nie nadawały się już do odbudowy. Większość skrzydła AWACS-ów przypisano 82 MEU, który działał obecnie na Południowym Pacyfiku. Reszta stacjonowała na lądzie, razem z F-22 i kilkoma powietrznymi tankowcami. Śmigłowce SAR-u, transportowe Seahawki oraz Apache zostały rozdzielone pomiędzy różne jednostki. Niektóre pozostały na Hawajach, inne jeszcze trafiły do Kalifornii, gdzie rozwijano co najmniej setkę programów nastawionych na zmodernizowanie współczesnych systemów broni. Najwięcej jednak skierowano do Australii, gdzie toczyły się aktualnie najcięższe walki. Hillary Clinton tam nie posłano, co jednoznacznie świadczyło o stanie lotniskowca. — Odstawimy cię do domu, Hillary — mruknął Judge pod nosem. Obsada mostka nie dosłyszała jego słów. Była zredukowana o ponad trzy czwarte. Liczne ekrany i stanowiska zdążono już nawet zdemontować, przez co mostek wydawał się tym bardziej pusty. Dwa kilometry dalej widać było sylwetki pary klasycznych krążowników oraz Siranui. Wkoło kręciło się kilkanaście tendrów. Grupa eskortowa lotniskowca szykowała się do wypłynięcia. Przygotowanie operacji nie było łatwe. Rzucano im kłody pod nogi, doszło też do kilku kolejnych burd na mieście, chociaż żadna nie była tak poważna jak pierwsze zamieszki, podczas których połowa Hotel Street poszła z dymem. Ostatecznie jednak mieli wyruszyć. Najpotężniejszy okręt wojenny świata czekała podróż w towarzystwie dwóch klasycznych okrętów artyleryjskich. No i Siranui. Na pokładzie startowym uzupełniał paliwo ASW Seahawk, jedna z nielicznych maszyn, które zabierali ze sobą. Lotniskowiec mógł nie mieć zębów, ale nadal pozostawał bardzo łakomym kąskiem dla państw Osi. Technologicznie reprezentował potencjał nie do przecenienia. Każdy japoński podwodniak poszedłby na każde ryzyko, aby odpalić doń celną salwę. Bry- 140 tyjski wywiad ostrzegał nawet, że Niemcy, tylko z tego względu, opracowali i zwodowali prototypowego U-Boota dalekiego zasięgu- Podobno podążał już przez południowy Pacyfik i wody antarktyczne w rejon Hawajów. Jeśli nawet, Judge nie przypuszczał, aby spadły nań z tego powodu jakieś kłopoty. Owszem, gdyby przeciwnik przechwycił jakimś cudem któryś z chińskich okrętów podwodnych z rakietami DF-21C, byłoby się czym martwić, ale skoro odkurzyli tylko stare plany Walthera, znaczyło to jedno: sporo niemieckich U-Bootów zatonie z dala od domu. Po lewej stronie ekranu pojawiło się oblicze pani porucznik. — Kapitanie, jeśli jest pan gotowy, za pięć minut będziemy mieli połączenie wideo z admirałem Kolhammerem. — Dziękuję, Brooks. Odbiorę w pokoju odpraw. Wstał, aby przekazać okręt pierwszemu oficerowi, komandorowi Takeshiemu Morganowi, gdy nad Hillary Clinton przeleciała grupa Hellcatów. Pierwsza dostawa z zakładów w Los Angeles. Opuszczając mostek, Judge spróbował wyobrazić sobie lotniskowiec po czekającej go przebudowie, z F-86 Sabre albo i eskadrą Corsairów na pokładzie. Nawet w cztery miesiące po tranzycie nie było to łatwe. Specjalna Strefa Administracyjna, Kalifornia Kolhammer zawsze chętnie kontaktował się z Mikiem, ale ustanowienie łącza było trudne. Rozmawiali zwykle raz na dwa tygodnie. Za przekaźniki służyły samoloty AWACS i jednostki pływające Wielonarodowych Sił. Rany, ile bym dał za jednego, najmniejszego nawet satelitę, Pomyślał admirał. Oczekiwanie na połączenie kojarzyło mu się z wypatrywałem koniunkcji planet. I tym samym z żoną, która była entuzjastką astrologii, chociaż poza tym wszem i wobec dekla- 141 rowała się jako osoba wyjątkowo sceptyczna. Nigdy nie rozumiał, jak Marie to godziła, i przypuszczał, że to chyba kwestia kobiecej psychiki. — Jak leci, admirale? Nie do wiary, że widzę znowu pański uśmiech. Planety ustawiły się wreszcie w rządek i ekran ożył. Admirał ujrzał Mike'a siedzącego w pomieszczeniu dowodzenia obok mostka, w którym sam nie tak dawno spędzał sporo czasu. Uśmiechnął się raz jeszcze, tyle że smutno, jakby z rezygnacją. Jego grymas pomknął zaszyfrowanym łączem na Hawaje. — Przyłapałeś mnie, Mikę. Myślałem akurat o Marie. — Udało się panu spotkać z jej rodziną, jak pan planował, sir? Kolhammer pokiwał głową. — Tak, i to było dobre spotkanie. Wspaniali ludzie. Marie zawsze z takim ciepłem mówiła o swoich dziadkach. Opiekowali się nią w dzieciństwie. Jej rodzice wiecznie byli w pracy. Westchnął głęboko. Przez parę ostatnich chwil bezwiednie wstrzymywał oddech. W rogu ekranu otworzyło się dodatkowe okienko. „Połączenie sprawdzone jako bezpieczne" Kolejne punkty przekaźnikowe potwierdzały, że nikt nie próbuje podłączyć się do rozmowy. Pora była przejść do interesów. — Jesteśmy prawie gotowi i za cztery godziny wypływamy, admirale — zameldował Judge. — Wysłałem już patrole prze-ciwpodwodne. Wszystkie podejścia czyste. Ma pan może coś nowego o tym rzekomym niemieckim okręcie podwodnym? — Bujda. Chyba po prostu wytwór wojennej histerii — odparł admirał. — Mimo to chciałbym, abyś był gotowy nawet na najgorszy scenariusz. Po tym, jak Nuku i Sutanto wpadły w ręce Japońców, nie możemy niczego być pewni. Ciągle nie wiemy, co dokładnie stało się z Dessaix i Vanguardem. Może nie przeszły, a może... Równie dobrze któryś z nich mógł się zmaterializować od razu w Kilonii. — Cały czas prowadzimy aktywny zwiad. Jak dotąd nie mieliśmy żadnego echa. __ Wiem. Pewnie wróciły już do portów. Jednak z drugiej strony, to okręty stealth. Wprawdzie nie wyobrażam sobie, aby ich załogi okazały się skłonne do współpracy, ale musimy być gotowi na wszystko. Pamiętasz, co mawia Lonesome? Szykuj się na najgorsze i módl, aby Bóg odmówił twojej prośbie. — Najgorszy wariant jest taki, że dostaną w swoje ręce okręt podwodny z rakietami balistycznymi — zauważył Judge. — O nich po tranzycie też nic nie słyszeliśmy. — Owszem, ale gdyby do tego doszło, połowa globu świeciłaby już w ciemności. One akurat zbytnio mnie nie martwią, Mikę. Ale naprawdę chcę, abyś zastosował takie procedury, jakby twoim przeciwnikiem był niszczyciel stealth. — Obiecuję, że wymkniemy się stąd niepostrzeżenie niczym proboszcz z burdelu w Reno, sir. Kolhammer pozwolił sobie na kolejny uśmiech. Brakowało mu ostatnio teksańskiego poczucia humoru Mike'a. — Okay. I nie ograniczaj się do półśrodków. Gdyby cokolwiek wyglądało nie tak, niech Siranui wali ze wszystkich luf. Przy okazji, jak radzi sobie Colin Steele? Zadowolony z okrętu? Kolhammer awansował pierwszego oficera Leyte Gulj na dowódcę Siranui, gdy tylko Steele wyszedł ze szpitala po Mid-way. Został postrzelony zaraz na samym początku krótkiej walki między załogami Layte Gulj i Astorii, współczesnego ciężkiego krążownika, który miał pecha przeniknąć się częściowo z okrętem kapitan Anderson. Kolhammerowi jeszcze do teraz dreszcz Przechodził po plecach na wspomnienie tej historii. — Tak, odgarnął już większość pajęczyn — powiedział Judge. — Całe oprogramowanie zostało wymienione. Japoński system NEMESIS różni się trochę od naszego, ale Steele wyuczył, co tylko się dało, aby ułatwić obsługę. Będzie dobrze. Anderson i Miya"Zaki zrobili najtrudniejsze, zanim... Kolhammer chrząknął tylko cicho. Było mu wstyd, że zaniedbał kwestię śledztwa w sprawie śmierci obojga oficerów. 143 Jak dotąd nie mieli nic. Zanotował sobie, aby rano wysłać H Nimitza stosowny e-mail. Nigdy nie był blisko z Anderson, a] miał ją za świetnego oficera, był też pod wrażeniem zachowania Miyazakiego, pierwszego oficera Siranui, w trakcie walki i zaraz potem. Otrzymane meldunki wskazywały jednoznacznie, że przejęcie okrętu Japońskich Sił Samoobrony przez amerykańskich marynarzy przebiegło bardzo sprawnie, a współpraca Anderson z Miyazakim układała się bez zarzutu. Zasłużyli, by o nich pamiętano. Admirał spojrzał znów na listę spraw, które należało poruszyć. — Halabi melduje się co dwanaście godzin. Sytuacja na Wyspach Brytyjskich pogarsza się z dnia na dzień, ale nie uważa, aby Kriegsmarine udało się coś zdziałać, jak długo Tridentbę-dzie zdolny do walki. Niestety, zostało jej już tylko sześć pocisków przeciwokrętowych i cztery przeciwpodwodne. I piętnaście procent zapasów amunicji do baterii przeciwlotniczych. Niedługo będzie jak ty — pływające radio i tyle. Jednak Raeder nie może o tym wiedzieć, na razie trzyma więc Niemców w szachu. — A jak traktują ją miejscowi? Jeśli mogę spytać oczywiście. Kolhammer zmarszczył brwi. — Ten Brytyjczyk, który był w Pearl, sir Leslie, bardzo ją wspiera. Tak samo Churchill. Sądzę, że książę Harry też zrobił swoje w Buckingham. Jednak zapewne i tak nie jest jej łatwo, Mikę. — Ona jest twarda, admirale. Kolhammerowi wydało się, że dosłyszał w głosie komandora coś więcej poza zawodowym szacunkiem, ale nie drążył tematu. Nowy kapitan Hillary Clinton nie był żonaty ani z nikim związany. — W rzeczy samej, Mikę. Widzę, że jesteś znowu w formie. Wiem, że złamie ci to serce, ale będziemy musieli niemal całkiem ogołocić naszą Hillary z wyposażenia. Przystosowanie do obecnych standardów potrwa koło dziewięciu miesięcy, 144 tem zaś będzie potrzebowała tylko ułamka tych systemów, Ljre w tej chwili posiada. Tymczasem zaś ja będę narażony co dnia na podchody Lesliego Grovesa, który będzie chciał dostać wszystko, co tylko zdejmiemy z pokładu. Od procesorów z komputerów NEMESIS po ekspresy do kawy. _ No, ale on buduje bombę — zaryzykował Mikę. — Tak, wiem — odparł Kolhammer, przewracając oczami. — Dostaje od nas tylko jedną dziesiątą tego, czego się domaga, i próbuje podkradać różnorakie dobra wszystkim innym. Tymczasem nawet z naszą pomocą i naszymi ludźmi w zespole nie będzie miał tej bomby wcześniej niż pod koniec czterdziestego trzeciego, a może nawet dopiero w czterdziestym czwartym. Niestety, nie przywieźliśmy ze sobą wirówek ani prędkich reaktorów powielających. Nam zaś moce obliczeniowe potrzebne są na bieżąco. Prowadzimy ze sto czterdzieści różnych projektów i na dodatek wdrażamy jeszcze produkcje. Wszystko to jest tak ważne, że trudno byłoby nawet wyłonić jakąś priorytetową grupę. I co mamy robić? Polityka wiąże nam ręce, Mikę. Roosevelt ledwie przepchnął ustawę o Strefie przez Kongres. Gdyby nie klauzula rewizyjna*, różnie mogłoby być. Nie miałeś chyba dotąd okazji widzieć niczego podobnego. Wylali na nas tyle kubłów pomyj, jakbyśmy chcieli Czwartą Rzeszę zakładać tutaj, w dolinie... — Albo bolszewickie USSA, jeśli słuchać Hoovera — dodał Judge. Kolhammer uniósł obie ręce. — Ani słowa więcej, Mikę. Szkoda czasu na ten bełkot. A teraz słuchaj. Wysyłam ci szereg plików z danymi. Zajmij się tym, gdy już tu będziesz. Jeszcze przed końcem zimy zaczniemy produkcję F-86 Sabre, ale chciałbym zacząć przygotowania do przeskoczenia o generację wyżej, tak abyśmy pod koniec Przyszłego roku mieli już prototyp F-5. To też będzie twoje * Oryg. „Sunset Clause" — klauzula rewizyjna stanowiąca, że ustawa musi zostać w określonym terminie ponownie rozpatrzona przez Kongres (przyp. tłum.). 145 zadanie. Przejrzyj po drodze to, co ci przesiałem, i wybiec spośród swoich ludzi szefów działów. Możesz wprowadzić ich w sprawę, nim tu dotrzecie. Chciałbym, abyś zszedł po trapie dopięty na ostatni guzik i gotowy do pracy. Kolhammer nie obawiał się, że Judge wyrazi sprzeciw, chociaż odbierał mu tym samym dowództwo okrętu. Gdy miesiąc wcześniej był na Hawajach, sam odczuł pustkę panującą na pokładach, jednak wiedział, że ta historia nie będzie miała dalszego ciągu. Inni też zdawali sobie z tego sprawę. Kto żyw pytał go o możliwość otrzymania nowego przydziału. Było mu przykro, ale miał świadomość, i inni także, że jego dziewczyna wróci pewnego dnia na morze i nakopie wrogom tak, jak zrobiła to żywa Hillary Clinton. Zostało im jeszcze kilka minut do końca połączenia. — A co u Jonesa? — spytał Kolhammer. — Nie dostałem dzisiaj raportu. — Wysłałem już cztery ostatnie przekazy od niego. Ten czwarty niecałą godzinę temu. Bardzo sprawnie zablokował Hommę, zanim ten zdołał wejść zbyt głęboko. Teraz chce wycofać oddziały pancerne i wsparcia powietrznego z głównego kierunku, aby wraz z Drugą Kawalerii uderzyć na Japońców z flanki. Tamci nie mają szans na żadne uzupełnienia, Willet i Spru-ance topią wszystko jak leci. Były próby zaopatrywania drogą powietrzną z Moresby, ale cóż, mieli pecha. Homma jest ze szczętem udupiony. Jones niebawem się z nim upora, co powinno dodać ducha Australijczykom. Prawie robili pod siebie ze strachu. Kolhammer wzruszył ramionami. — Nie dziwię się. Mieli po temu powody, szczególnie po Nowej Gwinei. To był bardzo trudny czas. Ale myślisz, że Osiemdziesiąta Druga będzie niebawem wolna? Na opalonej twarzy Judge'a pojawił się szeroki uśmiech. — Nie sądzę, aby generał MacArthur wypuścił Jonesa czy choćby jednego z jego marines przed dniem zwycięstwa. Wie> że co w ręku, to prawie własne. 146 _ Ciężka sprawa — mruknął Kolhammer. — Potrzebuję Jo-esa tutaj, przy programie modernizacji broni lądowej. Kadra nstruktorów jest dobra, ale brakuje jej, że tak powiem, masy krytycznej. Dobrze byłoby, gdyby MacArthur zmienił zdanie, w" pakiecie znajdziesz także wiadomość dla Jonesa. Dopilnuj, aby przekazali ją dalej, nim wypłyniecie. — Zajmę się tym, admirale. Kolhammer spojrzał na leżące na biurku notatki. Został jeszcze jeden punkt do omówienia. — Bardzo nie podoba mi się to, co przychodzi z Europy, j^jke _ zaczął. — Kiedy otrzymałeś ostatni raport od Halabi? — Wczoraj — odparł Judge, marszcząc czoło. — A w czym rzecz? Zdarzyło się coś jeszcze? Sowieci chyba się nie ruszyli? Kolhammer pokręcił głową. — Nie i nikt nie wie na razie, co ani kiedy zrobią. Jesteśmy pewni tylko tego, że pewnego dnia coś się wydarzy. Martwi mnie rozbudowa niemieckich sił zbrojnych. Nasi ludzie śledzą ich poczynania dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jesteśmy przekonani, że niebawem się zacznie. Judge zacisnął wargi. — Naprawdę myśli pan, że spróbują pokonać Kanał jeszcze jesienią? — Wątpię, aby czekali do przyszłego roku. Po pierwsze, stracili tysiące najlepszych oficerów, aresztowanych i zamordowanych w trakcie czystek po tranzycie. Ci, którzy przetrwali, to miernoty i wazeliniarze powtarzający Hitlerowi dokładnie to, co ten chce usłyszeć. Na przykład że Kanał to tylko taka trochę szersza rzeka. Kolhammer wyprostował się, uniósł dłoń i zaczął kolejno r°zprostowywać palce. — Po drugie, Hitler, jaki głupi by nie był, pojmuje, że nie może marnować czasu. I ma rację. Już teraz na Wyspach jest Mnóstwo świeżych oddziałów, a konwoje co dnia dostarczają nowych ludzi i całe góry sprzętu. Młody Harry usadził się ze Swoim oddziałem w Szkocji i wraz ze współczesnymi główku- 147 je, co by tu jeszcze unowocześnić. W połowie przyszłego roku pojawią się nowe rodzaje broni z naszych fabryk, a jeszcze trochę później Groves da nam bombę. Znacznie wcześniej, niż pierwotnie zakładaliśmy. Hitler wie zatem, że albo teraz, albo nigdy. Judge pokiwał głową i wzruszył lekko ramionami. — To dlatego Luftwaffe z taką pasją atakuje lotniska RAF-u i Tridenta. — Właśnie — przytaknął Kolhammer. — Słono ich to kosztuje, ale każdy atak osłabia odrobinę obronę powietrzną i umniejsza zasoby Halabi. Przyjdzie dzień, kiedy Metalowa Burza zamilknie i jedyną osłoną pozostaną brytyjskie myśliwce. — Mam wysłać jej nieco zapasów amunicji? — spytał Judge. — Lasery mamy w porządku i aż czterdzieści osiem procent stanu zapasów do Burzy. Możemy się podzielić. Kolhammer zastanowił się. Nie chciał osłabiać najcenniejszego okrętu floty. Wiedział, że nie zaśnie spokojnie, dopóki lotniskowiec nie zawinie bezpiecznie do bazy w San Diego. — Wstrzymaj się z tym jeszcze, Mikę — odparł. — Ale gdy będziesz już blisko naszych wybrzeży i dostaniesz osłonę powietrzną, przerzucimy Halabi kilka palet. Będzie tego potrzebować. W rogu ekranu rozpoczęło się odliczanie sekund do zakończenia połączenia. Kolhammer nieco się odprężył. — Dobrze będzie pana zobaczyć, kapitanie. Chętnie powitam tu kilkoro znajomych. Judge wyczuł, że służbowa część rozmowy dobiegła końca. — Z tego, co słyszałem, mamy w kraju aż zbyt wielu nowych przyjaciół. Jeśli wierzyć prasie, wszyscy długowłosi i hippisi ciągną na wyścigi do Strefy. — To czterdziesty drugi rok, Mikę. Nie ma jeszcze hippi" sów i nikt nie nosi długich włosów. Ale ogólnie masz rację-W Ameryce jest koło stu pięćdziesięciu milionów ludzi i czasem mam wrażenie, że jedna trzecia z nich chce się tutaj osiedlić. Z różnych powodów, jak sądzę. Prywatnych czy politycz- 148 nych. I nic nie możemy na to poradzić. Zjawiła się nawet delegacja afroamerykańskich związków zawodowych z błaganiem, abym kandydował na prezydenta po Roosevelcie... Judge chrząknął. Informacje o postępującej chorobie prezydenta USA spotkały się z żywym odzewem, aż w końcu Roosevelt publicznie obiecał, że podda się intensywnemu leczeniu. Prowadziła je major Margie Francois z ekipy Kolham-mera. — Chyba oczekiwali, że zaraz pierwszego dnia na urzędzie zaprowadzę prawo dwudziestego pierwszego stulecia — dodał admirał. Mikę uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Ciekawe, jak Ike czy Harry S. się z tym czują. Albo Kennedy. Przy okazji, dostaliśmy też przekaz od komórki wywiadu z Brisbane. Młody Jack zdążył już zabłysnąć. Jones chce, aby centrum się tym zajęło. Moich posadziłem już do pracy. Nie zdążę teraz opowiedzieć, w czym rzecz. — Rozumiem. Za chwilę stracimy łączność. Uważaj na siebie, Mikę. — Oczywiście, sir. Ekran pociemniał nagle. Spośród wszystkich zdobyczy techniki, których ich pozbawiono, brak globalnej sieci łączności wydawał się najdotkliwszy. Wkładali wiele wysiłku w to, aby stworzyć ją na nowo, ale pierwsze rezultaty miały się pojawić dopiero za ileś lat. Na razie najważniejsze było to, co mogło przyczynić się do wygrania wojny. Wystrzelenie pierwszej rakiety kosmicznej niczego by nie wniosło, musiało zatem ustąpić pracom nad porządnym granatnikiem, lepszym czołgiem czy sprawniejszymi działami, nad penicyliną i nowym podejściem do zarządzania osobami ludzkimi. Niemniej kluczem do przyszłej dominacji Mo nie co innego, jak DKKKW, czyli dowodzenie, kontrola, komunikacja, komputery i wywiad, i Kolhammer nie chciał, aby ktokolwiek wyprzedził Amerykę w tej dziedzinie. frustrowało go, jak bardzo musieli kombinować, aby uzy- 149 skać takie połączenia jak to, dzięki któremu mógł porozmawiać z Judgeem. Owszem, miał połączenie z Fleetnetem, ale dysponował wyłącznie tym materiałem, który okrętowe serwery przyswoiły do chwili tranzytu. Ogólnoświatowej sieci informacyjnej też im brakowało. Chociaż z drugiej strony nie powinien narzekać. Żył wystarczająco długo, aby pamiętać czasy sprzed powszechnej inwazji komputerów. I ten dzień, kiedy jego ojciec przyniósł do domu pierwszy TRS 80 z RAM-em aż 4K i magnetofonem kasetowym w roli stałej pamięci. Potem jednak do tego wszystkiego przywykł, jak inni, i trudno było mu się znowu przestawić. Od chwili zakończenia rozmowy miał wrażenie, że o czymś zapomniał. Spojrzał na notatki. Nie, nie było w nich nic więcej. Już miał wyłączyć kompa, gdy nagle go olśniło. Judge spytał o Związek Radziecki. To była wielka niewiadoma. Czy przesiedzą spokojnie całą wojnę, zbierając siły? A może zaatakują Hitlera, gdy ten zaangażuje się w pełni w Europie Zachodniej? Albo i zwrócą się przeciwko byłym sojusznikom, którzy za kilka dziesięcioleci mieli wynieść ich na śmietnik historii? Kreml zachowywał się bardzo tajemniczo. Owszem, podpisali rozejm z Niemcami i zagarnęli statki konwoju PQ 17, gdy te dotarły w końcu do Murmańska, ale poza tym nic. Zachodnie wywiady poświęcały wiele sił i środków, aby ustalić zamiary Stalina, na razie jednak bez efektu. Kolhammer potarł pulsujące bólem skronie. Bez zwiadu satelitarnego nie mógł zdziałać zbyt wiele. Podczas rozmów w Waszyngtonie nie zabierał praktycznie głosu na ten temat. Nie znaczyło to jednak, że zamierzał pozostawić wszystko w rękach współczesnych. Pod pewnymi względami dobrze nawet się stało, że nikt nie kojarzył go z tematem. KGB miało wszędzie tyle wtyczek, że Kolhammer wolał pracować sam-Przez dwadzieścia lat świętej wojny przywykł do nowoczesnych środków zwiadu, ale wiedział, że nawet najlepsze zdjęcia satelitarne nie mogą się równać z parą oczu w terenie. Pochylił się i wyłączył komputer. Był bezpieczny, ale pew- 150 nych plików i tak nie zawierał. Również tych dotyczących grupy wysłanej do Związku Radzieckiego. Wszyscy oni byli z Widmowego Pokoju i oficjalnie nie istnieli. ' ¦ ". ¦ A Okolice Jakucka, Syberia Bez GPS-u byli całkiem bezradni i zgubiliby się, gdyby nie przewodnik. Major Paweł Iwanow widział spory kawał kraju podczas wojen toczonych w dwudziestym pierwszym wieku. Jako oficer Specnazu trafił do wielu byłych republik, walczył zarówno z ogarniętymi obsesją świętej wojny mudżahedinami, jak i najemnikami z prywatnych armii nowych rosyjskich kapitalistów. Widział rzeź w Biesłanie, brał udział w jeszcze krwaw-szej akcji w cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego w Sankt Petersburgu. Podczas chińskich najazdów przemierzył większość Syberii. Czeczenię, Kazachstan i Gruzję poznał lepiej niż rodzinny Saratów. Nigdy jednak nie był w Jakucku. Stary Koreańczyk, który zgodził się ich poprowadzić, spędził osiem lat w obozie pracy nad Leną i był przekonany, że Iwanow i jego ludzie są potomkami białogwardzistów albo nawet kozakami. To miało wyjaśniać, dlaczego chcą walczyć z bolszewikami. Nie słyszał o tranzycie, a gdy próbowali mu cokolwiek tłumaczyć, zaniósł się chichotem i spojrzał na nich jak na uciekinierów z domu wariatów. Ostatecznie dali spokój. Niech sobie pan Kim myśli na ich temat, co mu się podoba. Obecnie Koreańczyk chrapał głośno w tylnej części domku °kutany w śpiwór Polarguard i z brzuchem napełnionym wojskowymi racjami. Wyraźnie było mu jak w niebie. Iwanow nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Chata drwali została porzucona już wiele lat temu, zapewne Wówczas, gdy ukończono wytyczanie pobliskiego traktu przez 151 las. Dawała odosobnienie, ale musieli poświęcić parę dni na doprowadzenie jej do jako takiego stanu. Pracując w szóstkę, wymienili połowę dachu i większość desek podłogi, odbudowali palenisko, podparli zmurszałą tylną ścianę i wynieśli ze środka z pół tony niedźwiedzich odchodów. Nie było żadnych sprzętów; zdaniem Kima musiały dawno już zostać ukradzione. Zrobili więc stoły i ławy, wykorzystując do tego niemal skamieniałe konary cedrów i brzóz, którego to budulca było tutaj pełno. Na dachu rozłożyli baterie słoneczne, aby mieć jak ładować kompy, których ekrany rozjaśniały wnętrze chaty, mieszając się z migotliwym blaskiem dymiących lamp naftowych. Pięć minikompów zawiadywało na zmianę systemem obronnym, który miał ich ostrzec przed ewentualną obecnością ludzi. Jak dotąd nikogo nie wykryli, ale i tak dwuosobowe patrole obchodziły co cztery godziny okolicę. Najbliższa droga dojazdowa przebiegała w odległości dwóch kilometrów. Był to wspomniany już mocno zarośnięty trakt schowany w niewielkiej dolince na południe od chaty. Od razu zamontowali nad nią kamery, które przekazywały sygnał do minikompów za pomocą laserowego łącza, pod ziemią umieścili zaś szereg zdalnie odpalanych min mogących zamienić spore odcinki drogi w strefy nie do przebycia. Automatyczny system strażniczo-obronny (PODS w wojskowej nomenklaturze) wypakowali z plecaków w pierwszej kolejności. Jego moduły zamaskowali na szczytach pięciu pobliskich pagórków. W razie potrzeby mógł odeprzeć nawet poważny atak sił lądowych albo lotnictwa. Zespół palił się do działania. Ludzie mieli dość bezczynności i zbyt długo trwali w napięciu. Iwanow jednak czekał. Nie chciał wyruszać w drogę, dopóki pierwszy śnieg nie przykryje ziemi. Uważał, że to zwiększy bezpieczeństwo całej wyprawy — Michaił — zawołał, spojrzawszy na zegarek i przekonawszy się, że do zmierzchu zostały jeszcze dwie godziny. — Pora spać. Zamień się z Vendulką. Musisz odpocząć, nim pójdziemy. 152 _- Okay, szefie — odparł Michaił. Był to masywny mężczyzna z ciemnymi włosami. Przez ostatnie godziny wpatrywał sję w ekrany systemu obronnego z miną kota, który czeka na mysz. Na co dzień mówił z gardłowym nowojorskim akcentem, potrafił jednak posługiwać się też w pełni poprawnym rosyjskim, językiem rodziców. Sierżant Michael Fedin z 82. MEU był jednym z dwóch przydzielonych Iwanowowi mari-nes urodzonych już w Stanach, jako pierwsze pokolenie dzieci emigrantów. Drugi, kapral Joe Pilniak, krążył akurat po lesie wraz z porucznikiem SAS, Peteem Hamiltonem, Anglikiem, który nauczył się rosyjskiego jeszcze w Eton, gdzie grywał w rugby z księciem Harrym. Potem doskonalił swoje umiejętności lingwistyczne w szkole Ministerstwa Spraw Zagranicznych i na placówce w Moskwie, gdzie był młodszym attache wojskowym. Fedin obudził porucznik Zamiatin. Vendulka, albo Vennie, Zamiatin była rosyjskim oficerem marynarki i lekarzem pokładowym przydzielonym tymczasowo na HMS Fearless. Po katastrofie śmigłowcowca wyłowiono ją jako jedną z osiemnastu rozbitków. Teraz wyszła z pokoiku, w którym ustawili trzy prymitywne prycze, przetarła oczy i ziewnęła. Ostatni członek zespołu, tureckojęzyczny nurek rosyjskiej marynarki, pochodził z załogi okrętu desantowego Ipswich. Chorąży Wiktor Abizad spał ciągle, konkurując w chrapaniu z Kimem. Fedin zniknął w sypialni, by uciąć sobie krótką drzemkę, Zamiatin zaś nalała sobie kawy ze stojącego na piecyku imbryka 1 zajęła miejsce sierżanta przed ekranami. — Josif i Peter mijają właśnie czwarty moduł — oznajmiła Po chwili. Major Iwanow odkrzyknął jej, przyjmując meldunek do wiadomości. Pakował prowiant, który on i Fedin mieli zabrać na wyprawę do najbliższego łagru pod Ust'-Mają nad Ałdanem. namierzali spędzić tam trzy dni na obserwacji obozu i wró-Clc, aby zastanowić się nad dalszymi działaniami. Według Ki- 153 ma wewnątrz przetrzymywano co najmniej trzy tysiące więź-niów. Według danych z nasłuchu większość stanowili poborowi aresztowani przez NKWD w trakcie czystek, ale była też grupa osiemdziesięciu do stu oficerów z dywizji, która zbuntowała się, gdy tajniacy przyjechali z rozkazami zatrzymania trzech czwartych kadry pod zarzutem zdrady stanu. Oficerowie zostali ulokowani w dodatkowo ogrodzonych barakach w samym centrum łagru. Obóz podlegał jednocześnie dwóm ministerstwom: Ministerstwu Produkcji Węgla i Ministerstwu Lasów. Więźniowie pracowali głównie w kopalniach znajdujących się w dolinie rzeki Leny. Mieszkali w skrajnie prymitywnych warunkach, bez jakiejkolwiek opieki medycznej. Nie mieli praktycznie żadnych szans na przeżycie zimy. Zespół Iwanowa przybył na ten kraniec świata, aby odszukać ich i uwolnić. I major, i Kol-hammer mieli nadzieję stworzyć w ten sposób zaczątek rosyjskiego ruchu oporu. ,.,... Linia obronna Brisbane, Australia Wychowana na telewizji Julia Duffy była przekonana, że Wojskowe Chirurgiczne Szpitale Polowe pojawiły się dopiero podczas wojny koreańskiej. W rzeczywistości pomysł, aby zapewnić rannym pełną opiekę medyczną zaraz za linią frontu, narodził się już w trakcie drugiej wojny światowej i pierwszy MASH powołano w sierpniu 1945 roku. Przynajmniej w jej świecie. Tutaj Julia ujrzała MASH już na początku października 1942 i nie w Korei, tylko sto kilometrów na północ od Brisbane w Australii. Szpital numer 8066 wyglądał dokładnie tak, jak tego oczekiwała po latach oglądania powtórek serialu. Namioty w kolorze khaki i baraki z blachy falistej, cały tłum ludzi w fartuchach, którzy wiecznie dokądś się spieszyli, i ten wysoce zorganizowany chaos towarzyszący przybywaniu kolejnych transportów z rannymi. Było nawet lądowisko dla śmigłowców — umieszczono je na oczyszczonym z roślinności szczycie wzgórza tuż za sporym placem, który służył pilotom jako punkt orientacyjny. Na południowej półkuli zaczynało się z wolna lato i było bardzo sucho. Za dnia mogło się wydawać, ze powietrze zapłonie zaraz od gorąca. Cały MASH pokrywał czerwony pył wzbijany nieustannie z ziemi przez śmigłowce. Na całym froncie było tylko dziewięć wiatraków przydzielo-nych do służb medycznych, podrywano je zatem w powietrze jedynie w najpilniejszych przypadkach. Sierżant Arthur Snider z Pewnością się do nich nie zaliczał, bo chociaż mógł stracić 155 nogę, jego życiu nic nie zagrażało. Wszelako w Blackhawkr przysłanym po pięciu jego towarzyszy, którzy musieli w ciągu kwadransa trafić na salę operacyjną, zostało wolne miejsce wzięto też więc i sierżanta. Można powiedzieć, że to dzięki niemu w ogóle było kogo ratować po tym, jak jego oddział wpadt w zasadzkę na wzgórzu 178. Julia Duffy zjawiła się w szpitalu półtorej godziny po Snide-rze z twardym postanowieniem, że przeprowadzi z nim wywiad. Gorący materiał z frontu był już prawie gotowy, brakowało jej tylko tego gościa, aby wysłać wszystko do Nowego Jorku. Oczywiście poprzez Hawaje, gdzie urzędowała Rosanna. Jeep zatrzymał się w chmurze czerwonego pyłu dokładnie przed barakiem oddziału pooperacyjnego. Julia podziękowała kierowcy, wyskoczyła z wozu i wzięła swój plecak, kamerę i pistolet maszynowy. Pomachała australijskiej siostrze, która podbiegła do niej z wyrazem przerażenia na twarzy. Kombinezon Duffy był ciągle poplamiony krwią i błotem, które schło z wolna w słońcu i odpadało całymi płatami. — Wszystko w porządku, młody człowieku? — spytała pielęgniarka. Julia zdjęła hełm i potrząsnęła głową. — Och! — zakrzyknęła pielęgniarka. — Rozumiem. Pani jest jedną z nich. Dziennikarka uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi. Ciągle jeszcze czuła adrenalinę po walce i nie było jej stać na wiele więcej. — Zgadza się — powiedziała po chwili. — Nazywam się Duffy. Szukam sierżanta z Marinę Corps, który trafił do was jakieś dziewięćdziesiąt minut temu. Ranny w nogę. Dostał dziś rano w tej wielkiej zasadzce na wzgórzu sto siedemdziesiąt osiem- Kobieta wyraźnie pojaśniała na twarzy. — A, ma pani na myśli sierżanta Snidera! Jest jeszcze w przed-operacyjnej. Mówią, że uratował całą kompanię. Wieczorem ma się u niego zjawić ekipa z Movietone. — Jest tutaj? Bo ja też byłam rano na tym wzgórzu, siostro- 156 Halligan — powiedziała Julia, odczytując nazwisko pielęgniarki i plakietki. — Czy sądzi pani, że mogłabym z nim porozmawiać? Halligan spojrzała na Julię w całkiem nowy sposób, jakby dopiero teraz dostrzegła pancerny kombinezon, futurystyczną broń, pomazany jeszcze zaschniętą krwią nóż, obandażowaną rękę i drobne śmieci, które przylgnęły do zadrapania na lewym policzku. — Pani jest jednym z tych specjalnych żołnierzy, panno Duffy? — Po prawdzie to jestem reporterką i pracuję dla „New York Timesa" — Uniosła kamerę Sony. — Wcześniej miałam przydział do Wielonarodowych Sił, jednak dziś rano towarzyszyłam plutonowi sierżanta. Bardzo chciałabym z nim porozmawiać, o ile to wykonalne. Julia miała już okazję przekonać się, jak wielkie zdumienie, a czasem nawet przerażenie może budzić jej osoba u współczesnych kobiet. I tym razem było podobnie, jednak pielęgniarka nie wykazała ani krzty zaniepokojenia faktem, że ma do czynienia z przedstawicielką prasy, i nie stała się przez to mniej życzliwa. W dwudziestym pierwszym wieku zwykle bywało inaczej... — No, zwykle się tego nie praktykuje, ale skoro była pani tam 7. nim rano... Oczywiście, oczywiście, proszę za mną. Julia uśmiechnęła się ciepło, chociaż zdawała sobie sprawę, że jej twarz nadal musi przypominać maskę dzikiego wojownika. Zarzuciła plecak na jedno ramię, MP-5 na drugie, hełm Przyczepiła do pasa. Potem sprawdziła baterię i pamięć w kamerze i wsunęła dłoń w uchwyt. Urządzenie nie było większe niż paczka papierosów i zgrabnie leżało w ręce. Idąc za siostrą Halligan do centrum przedoperacyjnego, Julia zwilżyła palec s"ną, aby przetrzeć pomazany krwią obiektyw. Szpital numer 8066 okazał się bardzo rozległy. Zdaniem ^ufty mógł pomieścić co najmniej tysiąc pacjentów, co odpowiadało przeciętnym stratom dwóch batalionów. Dziennikarka zanotowała w myślach, aby postarać się przed odjazdem 157 o nieco statystyk i innych podobnych danych. Może nawet udałoby się jej skroić z tego osobny materiał, bo chyba nikt jeszcze nie opisał przyspieszonych narodzin placówek typu MASH. Cenzorzy na pewno by to puścili. Uwielbiali wszystko, co sugerowało pozostającym na tyłach rodzinom, że ich chłopcy mają najlepszą opiekę na świecie. Wszechobecny zapach krwi mieszał się z wonią drzew eukaliptusowych, niesionym przez wiatr z pola walki dymem, a nawet odorem nie mytych ludzkich ciał. Obok co chwila przeciągały ciężarówki, z których wyładowywano kolejne nosze z rannymi. W drugą stronę odjeżdżali nimi ci, których udało się jako tako połatać. Niemal wszyscy współcześni. Większość była w amerykańskich mundurach, ale słyszało się też brytyjski i australijski akcent. Ktoś zaciągał nawet z francuska. W pewnej chwili Julia ujrzała trzech żołnierzy z twarzami pokrytymi tatuażami plemiennymi. To mogli być tylko Maorysi z nowozelandzkiego batalionu. Oswoiła się już z otoczeniem na tyle, aby móc uważnie je obserwować, gdy nad szpitalem przeleciał z hukiem zespół Super Harrierów z Kandahara. Pod skrzydłami niosły tysiące funtów bomb miejscowej roboty. Nikt nie uniósł nawet głowy. Siostra obeszła dwóch noszowych, którzy próbowali złapać nieco snu, obejrzała się przez ramię, aby sprawdzić, czy Julia za nią nadąża, i pchnęła wahadłowe drzwi wiodące do wielkiego budynku, który zdawał się być sklecony z resztek pozostałych po wszystkich innych budowach w okolicy. Wchodząc do środka, Julia wyczuła woń rozkładu. Zapach śmierci. Znała go z wielu innych miejsc, tak wojskowych, jak cywilnych. Były identyczne. Wypełniały je stygnące ciała i szkliste spojrzenia pytające niemo „Dlaczego ja?" Tutaj wszyscy byli jeszcze w tych samych podartych i zakrwawionych mundurach, w których dostarczono ich z frontu. Duffy zwróciła uwagę kilku rannych. Była tutaj obca i nie pasowała do otoczenia, w tym stroju i z bronią. Większość pacjentów nawet jej jednak nie zauważyła. Część była półprzy- 158 mna z bólu albo pod wpływem lekarstw, inni leżeli otępiali, akby nie wrócili jeszcze z pola walki. Niemniej tych świadomych było dość, aby cichy szept przebiegł po sali. Snider dojrzał ją, zanim jeszcze ona wypatrzyła jego. — Tutaj, panno Duffy! Siedział na rozkładanym fotelu w samym rogu. Na opartej o drewnianą skrzynkę nodze widniał jasnopomarańczowy nadmuchiwany opatrunek, rekwizyt bez wątpienia z dwudziestego pierwszego wieku. Widać sanitariusze z Blackhawka zajęli się wstępnie sierżantem już podczas ewakuacji. Wkoło zebrało się pięciu czy sześciu innych żołnierzy, którzy łowili każde jego słowo. Wszyscy odwrócili się, aby spojrzeć na gościa. Oczy paru z nich rozszerzyły się ze zdumienia. Jeden, który też był na wzgórzu, kiwnął głową i pomachał Julii. Snider przywitał się, gdy tylko siostra Halligan odeszła, wcześniej życząc Julii powodzenia. — To ona, chłopaki — powiedział. — Ta reporterka, o której wam opowiadałem. Jest z przyszłości — dodał i nagle zrobił się bardzo poważny. — Panno Duffy, nie wiem, jak mam pani dziękować za to, co zrobiła pani dziś rano. Paru chłopaków powiedziało mi, że to pani zastrzeliła tych dwóch Japońców, którzy dopadli mnie, gdy oberwałem. Podobno rozwaliła ich pani jak na strzelnicy. I załatwiła też tego żółtka, który zabił Smittyego. Wszyscy spojrzeli na jej nóż. Niektórzy wprost, inni ukradkiem. — I przepraszam, panno Duffy, za to, co gadałem wcześniej, w'e pani... gdy wszystko się popieprzyło. Julia uniosła zabandażowaną rękę. — To był bardzo pracowity dzień, sierżancie. Bywało gorzej. Ale jak pan się miewa? Widzę, że dostał pan opatrunek żelowy w smigłowcu. To dobrze. Pewnie nie straci pan nogi. Snider wyraźnie się ożywił. — Nawet lepiej, panno Duffy. Ta rana jest jak wygrana na °terii. Wracam do domu. Może nie zatańczę już więcej foks-r°ta, ale kto by się tym przejmował? 159 Julia przyciągnęła sobie pustą skrzynkę po amunicji i weszła w krąg mężczyzn. Zdjęła plecak i oparła MP-5 o ścianę. Sni-der szybko przedstawił jej wszystkich obecnych poza jednym mężczyzną, którego nie znał. Okazało się, że to kapral Robert Payne, kanadyjski artylerzysta, który miał pecha stać zbyt blisko haubicy, gdy pocisk rozerwał się w lufie. — Kto wie, sierżancie, może jeszcze będzie pan tańczyć — powiedziała Duffy. — Zajmie to chwilę, ale rekonstrukcja stawu kolanowego to nie był w moich czasach problem. Większość naszych lekarzy siedzi teraz w różnych akademiach medycznych i uczy kolegów. Tyle że fokstrot pewnie już nie wróci. Przeczekała wybuch śmiechu i przeszła do rzeczy. — Czułby się pan na siłach udzielić wywiadu? Warto byłoby porozmawiać o tym, co stało się dziś rano. Gdybym miała prorokować, w domu przyjmą pana jak bohatera i wyślą na objazdy razem z Johnem Wayneem i Hedy Lamarr. Sierżant Snider nie krył zdumienia. — Z Hedy Lamarr... Babka ma klasę. Myśli pani, że będzie chciała gadać z kimś takim jak ja? — Chłopie, gdy puszczę materiał o tobie, nikt się nie oprze. Gwiazdki z Hollywood będą popuszczać na twój widok. Koledzy Snidera znowu się roześmiali i zaczęli sobie żartować z sierżanta. Julia pilnie nagrywała, aby złapać chociaż krótką wypowiedź każdego z nich na temat wydarzeń na wzgórzu. Gdy skończyła, sprawdziła, czy materiał się zarejestrował, i na wszelki wypadek skopiowała go jeszcze na data stick. — Jest jeszcze coś, o co chciałabym poprosić, sierżancie. Snider poprawił się na fotelu i lekko się przy tym skrzywił- — Co tylko pani chce, panno Duffy. I tak nigdy się pani nie wypłacę za wypatroszenie tamtych gości. — Chodzi o to, że później mają zajrzeć do pana goście z Mo-vietone. Dałoby się tak zrobić, aby odeszli z kwitkiem? Snider mrugnął do niej teatralnie. — Poślę ich do diabła, ma'am. 160 Brisbane, Australia Uniwersytet Queensland mieścił się w wielkiej niecce nad rzeką Brisbane, jakieś siedem mil od centrum miasta. Na razie nie wyglądał imponująco. Pośród setek akrów pól, na których uprawiano wcześniej trzcinę cukrową, bawełnę, ananasy, maratanę i kukurydzę, zdążono wznieść przed wojną tylko jeden budynek. Był to wielki gmach z piaskowca, z kolumnadą i dwoma skrzydłami przedzielonymi masywną wieżą zegarową, która kryła także imponujące atrium. Zanim jeszcze naukowcy i studenci zdążyli go opanować, rząd Commonwealth przeznaczył kompleks na kwaterę główną sił alianckich na południowo-za-chodnim Pacyfiku. W sierpniu 1942 roku budynek ponownie zmienił właściciela, stając się siedzibą sztabu oddziałów lądowych Wielonarodowych Sił, a dokładniej 82. MEU i australijskiego 2. Pułku Kawalerii Zmechanizowanej. Czołgi Abrams, LAV-y, motory typu Bushpig czy śmigłowce szturmowe połączonych oddziałów nie zabawiły tu jednak długo. Szybko rzucono je na kluczowe pozycje utworzonej przez MacArthura linii obronnej Brisbane, która i tak nie była wystarczająco obsadzona. Generałowi brakowało wojska, aby pociągnąć ją dalej na północ, przez co musiał prawie dwa tysiące kilometrów wybrzeża oddać Japończykom. Owszem, na północ od Cairns i Townsville znajdowały się jeszcze znaczne siły sprzymierzonych, praktycznie nienaruszone i nadal walczące, tyle że odcięte od źródeł uzupełnień i zaopatrzenia. 2 drugiej strony, Japończycy nie zdołali wyładować dość ludzi i sprzętu, by naprawdę się nimi zająć, i oblężenie przeszło w stan permanentny. Prasa rozpisywała się o „drugim Tobruku" i „nowym Ba-st°gne" chociaż to drugie miasto nie pojawiło się jeszcze nawet w komunikatach wojennych. Niemniej propaganda rządziła się własnymi prawami, które Jones określał krótko jako •nawracanie głowy" Małe oddziały Sił Specjalnych działały 161 wzdłuż całego wybrzeża, mieszając Japończykom skutecznie szyki na tyłach i donosząc ze szczegółami o licznych zbrodniach popełnianych przez okupanta na ludności cywilnej Czytając te meldunki, premier Australii nierzadko nie potrafi) powstrzymać łez. Teraz, siedząc w sali odpraw, spojrzał na wielką mapę na ścianie. Pomieszczenie było w planach salą wykładową i właśnie zebrała się w nim pierwsza grupa słuchaczy. Robertson, sekretarz premiera, zastanowił się, co pozostali obecni dostrzegają w pierwszym rzędzie na tej mapie. MacArthur zdawał się być skupiony na swojej linii obronnej, która wielkim łukiem zagradzała Japończykom drogę na południe. Jones, najstarszy oficer drugiego pułku, brygadier Barnes i jego koledzy z SAS oraz major Horan zwracali zapewne uwagę głównie na odsłoniętą lewą flankę wojsk nieprzyjaciela, która tylko czekała, aby ktoś się nią zajął. Robertson wiedział, że dla generała Blameya, obecnego dowódcy sił australijskich, największym zmartwieniem jest dwadzieścia tysięcy mil nie bronionego wybrzeża. Najstarszy przedstawiciel Nowej Zelandii, generał Freyburg, mierzył chyba dystans między przyczółkami japońskiej ekspansji a brzegami jego ojczyzny za Morzem Tasmana. Co myślała pozostała dziesiątka, w tym dwie kobiety z Wielonarodowych Sił, pozostawało dla byłego bankiera zagadką. — Dajemy przeciwnikowi wycisk — powiedział MacArthur, raz za razem uderzając w ekran ustawiony przed jedną z młodych podwładnych Barnesa. Robertson zastanowił się, skąd generał zaczerpnął to okropne słowo „wycisk" — Homma się wykrwawia. Ponosi większe straty, niż może sobie na to pozwolić, i nie ma żadnej szansy na otrzymanie posiłków. Nie chcemy ryzykować zaburzenia obecnego stanu rzeczy przez dozwolenie pułkownikowi Jonesowi i brygadierowi Barneso-wi na wycieczki krajoznawcze. Ich zdalny zwiad i wsparcie ogniowe odegrały olbrzymią rolę w niedopuszczeniu Hornm}' do miasta. Ilekroć próbuje ruszyć, uderzamy z całą siłą, nieba-wem nie będziemy mieli na kogo uderzać. « 162 garnes nawet nie drgnął ani się nie odezwał, ale Jones pochylił głowę i przetarł powoli oczy. — Generale — zahuczał głębokim basem. — Nie zamierza-my zabierać całego zwiadu. Nie ruszymy też artylerii. Pozostaną na miejscu ze wsparciem naszych specjalistów pilnujących, aby wszystko działało jak należy. Możemy jednak sprawić, że pokonanie Japończyków potrwa ułamek tego czasu, który strawimy, postępując zgodnie z dotychczasowymi planami. Wystarczy ruszyć broń pancerną i zajść ich od tyłu. MacArthur zacisnął usta, co zwykle znaczyło, że zaczyna się w nim gotować, ale premier Curtin uspokoił go skinieniem ręki. — Generale, popieram pana w całej rozciągłości w trakcie tej kampanii, muszę jednak zaznaczyć, że zależy mi na każdym dniu, który przybliży nas do pokonania tych bestii. Nawet teraz, gdy siedzimy tutaj i gadamy, oni bez pardonu torturują, gwałcą i mordują naszych obywateli wzdłuż całego wybrzeża. MacArthur był już wyraźnie wściekły, nie chciał jednak psuć sobie kontaktów z Curtinem, z którym dogadywał się zwykle lepiej niż ze wszystkimi przedstawicielami administracji Roosevelta razem wziętymi. — Rozumiem, panie premierze — rzekł pojednawczym tonem. — Ale to naprawdę nie potrwa już długo. Możemy... — Pozwoli pan, panie Curtin? Wszystkie oblicza zwróciły się w kierunku brygadiera Michaela Barnesa. MacArthur poczerwieniał ze złości, że ktoś ośmielił się mu przerwać, jednak Australijczyk kontynuował tiezrażony. — Dziś rano otrzymaliśmy zaszyfrowany przekaz od patro-'u SAS krążącego w okolicy Bundabergu — powiedział z no-s°wym akcentem. — Sądzę, że powinniście to zobaczyć. Barnes przełączył coś kciukiem na pilocie i w miejscu mapy P°jawił się film. Bez wątpienia nakręcony z ukrycia. Kamerzy-sta> albo i kamerzystka, pomyślał Robertson, leżał zapewne w zaroślach na jakimś wzniesieniu ponad czymś, co wygląda- 163 1 ło na boisko szkolne. Pluton japońskich żołnierzy zganiał tam grupę koło tuzina cywilów w ciasny krąg. — Materiał dostarczył nam czteroosobowy patrol — wyjaśnił major Horan. — Bundaberg liczył przed wojną około trzy. nastu tysięcy mieszkańców. Japończycy obsadzili miasto licznym garnizonem. Tymczasem na ekranie dwóch żołnierzy okładało pałkami jakiegoś starszego mężczyznę. Czynili to całkiem beznamiętnie, na oczach pozostałych więźniów. Robertsonowi zrobiło się niedobrze na ten widok. Premier wykrzywił twarz z obrzydzenia. Większość podróżników w czasie nie wydawała się poruszona, chociaż brygadier Barnes poruszał powoli szczękami, jakby zaciskał mocno zęby. — Cywile zostali oddzieleni od niewielkiej załogi wojskowej, która stacjonowała w mieście. O ile wiemy, wszystkich żołnierzy stracono. Reszta mieszkańców jest przetrzymywana pod gołym niebem na brzegu rzeki Burnett. W ciągu dnia zmusza się ich do kopania umocnień. Otrzymują bardzo skąpe racje wody i niewiele żywności. Szacujemy, że jak dotąd zmarło około trzydziestu procent z nich. — Dobry Boże — westchnął premier. — Czy okazują jakiekolwiek względy kobietom i dzieciom, majorze? — Żadnych — odparł Horan. Brygadier Barnes przekazał mu pilota i po chwili na ekranie otworzyło się nowe okno ukazujące jakąś dziurę w ziemi, w której pracowały setki dzieci. Niektóre naprawdę małe. Kamera uchwyciła dwóch chłopców dłubiących w glebie za pomocą łopatek z piaskownicy. Ręce drżały im ze zmęczenia. Gdy jeden przestał kopać, drugi próbował skłonić go do dalszego wysiłku, ale bez rezultatu. Obraz zadrżał nagle, ale zaraz znowu się uspokoił. Na ekranie pojawiły się nogi japońskiego żołnierza, który kopnął wyczerpane dziecko w głowę. W sali dały się słyszeć stłumione okrzyki, do których dołączyły krzyki protestu, gdy drugi chłopiec zaatakował żołnierza i został przebity bagnetem. Robertson usłyszał gdzieś obok zduszone łkanie, ale nie pc 164 trafił powiedzieć czyje. To mógł być Curtin. MacArthur stał zed mrni lekko przygarbiony, z wyrazem przerażenia na twa- rzV, Cała wojowniczość uszła z niego bez śladu. Robertson rzypomniał sobie, że generał ma syna w podobnym wieku co chłopcy z filmu. Horan zamknął dodatkowe okno i znowu ujrzeli dziedziniec szkolny. Większość więźniów była już martwa. Na ziemi leżała sterta bezgłowych ciał. Ci, którzy jeszcze żyli, w większości były to kobiety, krzyczeli wyraźnie, gdy chłopiec, może dziesięcioletni, został zmuszony do uklęknięcia przed japońskim oficerem, który trzymał w ręku długą szablę. — Chyba dość już widzieliśmy, majorze Horan — odezwał się nagle głośno Curtin. Robertson odetchnął z ulgą, gdy ekran pociemniał. — Czy możemy coś z tym zrobić, majorze? Doradca premiera stwierdził ze zdumieniem, że te słowa padły z jego własnych ust. — To tylko czteroosobowy patrol, sir, który otrzymał wyraźne rozkazy, aby nie dać się wykryć. Udało im się zebrać dość materiałów do identyfikacji zbrodniarzy i postawienia ich przed sądem, gdy tylko okaże się to możliwe. — Sporo wody upłynie, nim ktokolwiek powoła trybunał do ścigania zbrodni wojennych — zauważył Freyburg z Nowej Zelandii. Barnes uprzedził Horana w odpowiedzi. — Reguły prowadzenia walki, które obowiązują Australijskie Siły Zbrojne, dopuszczają bezzwłoczną i bezapelacyjną egzekucję nieprzyjacielskich żołnierzy przyłapanych w trakcie popełniania zbrodni przeciwko ludzkości albo pojmanych bezpośrednio po ich popełnieniu. Na chwilę zapanowała cisza. Wszyscy zdawali się rozważać Zr»aczenie tych słów. Dopiero MacArthur przerwał milczenie. — Pułkowniku Jones, czy amerykańskie siły działają według tych samych zasad? Olbrzymi marinę pokiwał ogoloną głową. 165 — Prawie, generale. W praktyce wychodzi na to samo. pre zydent Clinton podpisała odpowiedni dekret w 2009 roku. R0i, później Kongres uchwalił własną ustawę. Robertson widział po twarzach swoich współczesnych, Le było to dla nich pewne zaskoczenie, chociaż mogło się wy. dawać, iż wszyscy dawno przywykli już do drapieżnych cech kultury wnuków. Major Horan nie dał im wiele czasu na refleksje. — Panie premierze, jak pan wie, Wielonarodowe Siły nadal działają zgodnie ze swoimi pierwotnymi regułami prowadzenia walki. Winni przestępstwa zostali zidentyfikowani. Jeśli uzna pan to za właściwe, mogą zostać ukarani. Oznacza to jednak nieunikniony odwet wroga. — Nieunikniony — szepnął Curtin. Westchnął głośno i podjął decyzję. — Przykro mi, Mac, ale nie mógłbym z tym żyć. Musimy działać. Teraz i zaraz. Pułkowniku Jones, brygadierze Barnes, proszę zebrać wszystkie konieczne siły, aby ukarać tych drani. — Natychmiast się tym zajmiemy — powiedział Barnes. Linia obronna Brisbane, Australia Dzień w tropikach wydał się szczególnie jasny po mrokach, z którymi zetknęli się w sali odpraw. Pułkownik Jones i jego australijscy koledzy stali w cieniu drzew żakarandowych, pośród bogactwa różowych kwiatów. Jones trzymał stopę na progu włazu humvee, Australijczycy oparli się o mniejszego land-rovera. — Uciekł się pan do podstępu, majorze Horan — powiedział rosły marinę, ale bez cienia nagany w głosie. Horan wzruszył ramionami. — Strategia i polityka to tylko gadanie. W ostatecznym rozrachunku zawsze chodzi o jakiegoś pechowca, który stara siC wywinąć od kuli. 166 | __ Taa... A skoro o tym mówimy, jak nasz stan zapasów? Barnes rozłożył ręce. _ Paliwo to nie problem. Mamy dość JP-8 z Hillary Clinton, aby starczyło na jakieś dwa miesiące, a później miejscowi sami nauczą się je robić. W każdym razie tak obiecują. Obaj mężczyźni wznieśli oczy ku niebu. — Przydałoby się tylko więcej elastycznych zbiorników na to paliwo i jeszcze kilka ciężkich śmigłowców, aby je przewozić — ciągnął Barnes. — Gorzej jest z amunicją. Po tej kampanii będziemy musieli pomyśleć o przezbrojeniu. Rozmawiałem o tym rano z Robertsonem. Wyposażają właśnie zakłady w Lith-gow, aby zacząć tam produkcję prostego klona AK-47, tyle że na pociski kalibru .30-06. Ma mieć też całkiem zgrabny doczepny wyrzutnik granatów. Obiecują, że będą je mieli przed Gwiazdką. Prototypy są już gotowe, gdyby chciał pan obejrzeć. Jones wciągnął powietrze przez zęby. — Szkoda, że u nas nie jest tak prosto. Kolhammer bije głową o mur, aby nowa broń piechoty weszła do produkcji. Horan wykopał butem jamę w grubym dywanie opadłych kwiatów żakarandy. Ich słodki zapach był tak intensywny, że mógł przyprawić o mdłości. — I wyposaży waszych ludzi w to samo, co mamy my? Jones pokiwał głową. — Tak, w stary 47. Kiedyś tania broń dla Trzeciego Świata, teraz coś odpowiadającego poziomowi tutejszego przemysłu, nawet w Stanach. Potrwa trochę, zanim znowu dostaniemy "ezłuskową amunicję ceramiczną. — Albo GPS — dodał Barnes. — I trójwymiarowe porno — wtrącił Horan z szerokim "śmiechem. Jones chrząknął głośno. — Ci barbarzyńcy z kolonii... W wilgotnym powietrzu rozległo się głuche dudnienie przędącego śmigłowca, które ucichło jednak, nim zdołali doj-rzeć maszynę. 167 — Panowie, proponuję czym prędzej zebrać ludzi i wziąć sie do planowania imprezy. Brygadier Barnes wyciągnął data stick z kieszeni koszuli i podał go pułkownikowi. — Holomapy proponowanej trasy. Na pierwsze sto dwadzieścia kilometrów mamy transport kolejowy. Robertson zarekwirował już dość taboru. Zaoszczędzimy na paliwie. Jones wsunął pamięć do slota flexipada i podziękował czołgiście za mapy. — Tylko jedno, Mikę — powiedział. — Jak oni wejdą do waszych czołgów? Ile ty masz? Sześć stóp i trzy cale? — Sześć i cztery — odparł Barnes z uśmiechem. — Złożą się we dwoje, tak jak ja. . .. . ,, ..,.>. 12 Robert Dessaix, Pacyfik Chyba tylko okrutny kaprys bogów mógł być odpowiedzialny za fakt, że ten wspaniały okręt trafił w ręce takiego barbarzyńcy jak Gaston Le Roux. Komandor Jisaku Hidaka był człowiekiem wykształconym i bywałym w świecie i wiedział, że większość gaijin nie jest prymitywna. Trudno byłoby na przykład nie doceniać ich osiągnięć na polu techniki. Jednak Le Roux naprawdę był barbarzyńcą. Rzadko się golił i stale śmierdział jakąś dziwną przyprawą zwaną czosnkiem. I chodził w poplamionym mundurze! Hidaka zastanawiał się, jakim cudem podobny prymityw mógł zdobyć zaufanie swoich ludzi. Pomijając oczywiście fakt, że nie byli już „jego ludźmi". Obecnie byli buntownikami, prawie piratami. Niemniej jednak odgrywali kluczową rolę w wielkim planie admirała Yamamoty. — Sądzę, że Hillary Clinton właśnie wychodzi w morze — powiedział Le Roux po angielsku. Jego akcent był dziwaczny. — Na jakiej podstawie tak sądzisz? — spytał Hidaka, ledwie skrywając pogardę. Francuz pochylił głowę, wysunął nieco tłustą dolną wargę, Złożył ręce na brzuchu i spojrzał na wielki ekran. — Sam pan rozumie, że to nie moja specjalność. Ci, którzy Pracowali na tym stanowisku, nie byli skłonni do współdziała-nia- Jednak system bojowy podpowiada, że gdzieś daleko mija 169 nas właśnie jakiś duży obiekt z silną emanacją radarową i ener getyczną. Serce podskoczyło Hidace w piersi. __Zostaliśmy namierzeni! — Tak... nie, raczej nie. Ich radar pracuje w trybie wykrywania zagrożeń. Nie próbują namierzać konkretnego celu. Ten okręt, o którym mówił pan, że stracili go pod Midway, Leyte Gulj, to był ich krążownik systemu NEMESIS, obrońca. Miał o wiele większe możliwości. Ale tak czy tak, Dessaix też ma właściwości stealth. Amerykanie nie posiadają... jak by to powiedzieć... monopolu. Zatem Clinton nas nie widzi. Hidaka spojrzał na zarośniętego grubasa z niedowierzaniem. — A Siranui? — Oui. Też tam jest. Wskazał na ekran, na którym pulsowały i wiły się szeregi kolorowych linii. — To echo jej radarów. Nie pracują z pełną mocą. Cały czas tak jest, jak długo ich obserwujemy. Założyłbym, że zostały uszkodzone podczas tranzytu. Japoński oficer zastanowił się. Miał jasne rozkazy. Superlot-niskowiec nie był ich celem. Jednak trudno było nie spytać... _ Więc moglibyśmy zaatakować Hillary Clinton? Le Roux parsknął śmiechem. — O tak, moglibyśmy — odparł, wyraźnie rozbawiony tym pomysłem. — Ale bez gwarancji powodzenia. Pociski zostałyby wykryte i namierzone przez systemy obronne. Nas też by wykryli. A potem... sam pan rozumie. Hidaka nawet nie odpowiedział. Sprzeciwienie się rozkazom Yamamoty byłoby czynem bardziej hańbiącym niż nasikanie do stawu ze złotymi rybkami w ogrodach pałacu cesarskiego. Niemniej duch wojownika buntował się przeciwko bezczynności, nawet jeśli pozwolenie przeciwnikowi na wyprowadzenie części sił było elementem planu admirała. Hidaka bolał nad nikłym wykorzystaniem potencjału okrętu, którym przyszło mu dowodzić. Gdy tylko ujrzał go daleko 170 na południu, pojął, że oto ma przed sobą oręż o wiele potężniejszy niż Sutanto czy Nuku. Ta jednostka była przynajmniej trzy razy większa i o generację czy dwie nowocześniejsza od indonezyjskich okrętów. Komandor rozumiał już, że prawdziwa siła drzemiąca w konstrukcjach z przyszłości nie objawia się masywnymi pomostami czy wielkimi wieżami działowymi. Tutaj najgroźniejsze były te najbardziej smukłe, o mocno zredukowanych nadbudówkach. Z zewnątrz Robert Dessaix był niemal pozbawiony cech szczególnych. Poza silnie cofniętym, kroplowym w obrysie mostkiem nie było właściwie na czym oka zawiesić. Nawet ten mostek wystawał na mniej, niż wynosił wzrost człowieka. Dopiero później Hidaka się zorientował, że podłoga została mocno wpuszczona w pokład. Bez dwóch zdań to był groźny okręt. Drapieżnik. Szkoda, że nie mieli prawie załogi, aby go obsadzić. Bufonowaty Le Roux starał się, jak mógł, ale wyraźnie brakowało mu wiedzy i umiejętności do kierowania równie skomplikowaną jednostką. Nic dziwnego, skoro pierwotnie był technikiem obsługującym dwa pokładowe śmigłowce, które zresztą musieli zostawić na lądzie. Ich piloci także „odmówili współpracy" Komandor oderwał oczy od ekranu z wykresami funkcji pobliskich źródeł sygnałów radarowych. Spokojny Pacyfik lśnił w blasku wyjątkowo ciepłego jesiennego słońca. Mały chłopiec, który ciągle drzemał w Hidace, pragnął aż do bólu dać całą naprzód i runąć na przeciwnika, porazić go salwami rakiet wznoszących się ku niebu na kolumnach białego ognia. Jednak komandor był dorosły i wiedział, że ich właściwe zadanie jest inne i o wiele istotniejsze. I tak będą potrzebowali wiele szczęścia, aby dobrze je wykonać. Na mostku było jeszcze dwóch francuskich oficerów. Młod- SzY z nich, jeszcze chyba nastolatek, powiedział coś do Le Roux. ¦"claka czekał na tłumaczenie. Tamci jednak się nie spieszyli, 'Ugo bełkotali coś we własnym języku. Chłopak, podporucz- 171 nik nazwiskiem Danton, był wyższy stopniem od Le R0ll który nie awansował jakoś wyżej premier maitre. Technik wv raźnie cieszył się nagle uzyskaną przewagą stanowiska, Danton zaś chyba wręcz się go bał. Nie wyglądali na wiarygodnych sojuszników, o ile w ogóle byli sojusznikami. Hidaka nie bardzo pojmował motywy icn działania. Ku własnemu zdumieniu odkrył, że lepiej czuje się w towarzystwie Indonezyjczyków, którzy wraz z nim weszli na pokład. Nie żeby hołdował panazjatyckiej solidarności, bo w jego opinii trzynastu marynarzy z Sutanto nie różniło się wiele od małp. Przywykł jednak do pracy z nimi i gdy tylko nie musiał spędzać czasu z Francuzami czy oficerami Kriegsmarine, którzy także byli obecni na okręcie, trzymał się Indonezyjczyków. Le Roux zniżył się w końcu do tego, aby wyjaśnić cokolwiek japońskiemu oficerowi. — Podporucznik Danton uważa, że mamy do czynienia także z radarem lotniczym operującym gdzieś na północ od zespołu Hillary Clinton. Skoro wiemy już, co chcieliśmy, lepiej będzie się wycofać. Tym razem Hidaka nie kwestionował słów Francuza. Pierwsza, względnie prosta część zadania rzeczywiście została wykonana. Kiwnął głową na znak zgody. Le Roux powiedział coś do trzeciego Francuza, starszego marynarza, który przynajmniej wyglądał na sternika. Wysoki i mocno zbudowany, z ogoloną głową i tatuażami na rękach. Ich wzory kojarzyły się Hidace z symbolami używanymi przez wyspiarzy z mórz południowych. Olbrzym przyjął rozkazy z galijskim spokojem. Przez cały czas oczywiście nie tyle „stał przy sterze" ile siedział za swoją konsolą. Skonsultował się z niemieckim komandorem, który zajmował się nawigacją, i zaczai wprowadzać dane nowego kursu. Wszystko to robił beznamiętnie i metodycznie jak ktoś wykonujący po prostu swoją pracę. To była miła odmiana. 172 HIJMS Yamato, Pacyfik To była druga w ciągu tej wojny, a pierwsza od tranzytu, tak wielka koncentracja Połączonej Floty. Nadal byli osłabieni, ale szlachetna ofiara Hommy i Nagumy na południu dodała im śmiałości. Uwaga przeciwnika była chwilowo skierowana gdzieindziej. Wielki admirał Isoroku Yamamoto stał prosty jak wycior na mostku flagowego pancernika. Yamato przebijał się przez wysokie fale nadciągające z południowego wschodu. Głównodowodzący floty znowu wyszedł w morze, ale brakowało mu tej pewności siebie, z którą przystępował do wojny. Midway nauczyło go pokory. Zgrupowanie liczyło blisko sześćdziesiąt jednostek rozrzuconych na stalowoszarym oceanie. Niegdyś ten widok napełniłby go dumą i wiarą w zwycięstwo. Teraz jednak nie potrafił przestać myśleć o bezzałogowych samolotach zwiadowczych, które mogły śledzić go z góry. I o tej przeklętej Willet, być może obserwującej go z głębin. Po Hashirajimie poczytał sobie nieco o pani kapitan. Wiedział, że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani rakietami, których nawet nie zobaczą. Westchnął cicho. To było trudne do zniesienia, ale cóż — wojna to wojna. Od początku był świadom, że porywa się na przeciwnika posiadającego o wiele większe zasoby niż Japonia. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Nowością było to, że w tej chwili to on dysponował elementem zaskoczenia, również jeśli chodzi 0 przewagę techniczną. Serce zabiło mu mocno, tak samo jak kuka godzin wcześniej, gdy otrzymał zaszyfrowaną wiadomość od Hidaki. Lotniskowiec Hillary Clinton opuścił Hawaje razem z resz-3 zespołu bojowego. Otworzyło się to okno, na które czekał, Szansa na zwycięstwo. A właściwie na wykradzenie zwycię- wa. Albo środków niezbędnych, by je odnieść. Zależy, jak na to spojrzeć. 173 Yamamoto rozejrzał się wokół. Yamato prowadził dwa lotniskowce, trzy pancerniki, sześć krążowników, dwa tuziny nisz. czycieli i liczne jednostki pomocnicze — frachtowce, tankowce i transportowce. Gdyby nie pojawienie się zespołu Kolham-mera, byłaby to najsilniejsza flota świata. Owszem, ostrzelanie Hashirajimy mocno osłabiło Połączoną Flotę, jednak nadal były to straty mniejsze niż te poniesione przez Spruance'a pod Midway. Tylko dzięki nim Yamamoto miał dość czasu na rewizję swoich planów prowadzenia wojny. A potem bogowie okazali swą łaskę i pojawił się Dessaix. Jak dotąd wiedziała o nim tylko garstka ludzi. W Japonii, poza Yamamotą i Hidaką, oczywiście cesarz i premier Tojo. W Niemczech Hitler, Himmler i wąskie grono ich najbliższych współpracowników, którzy przetrwali czystki. Sowieci nie zostali poinformowani. W zasadzie wiedziało jeszcze czterdziestu ośmiu marynarzy z niemieckiego okrętu podwodnego U-96, który prawie zderzył się z Dessaix, gdy okręt niespodziewanie pojawił się w ich świecie. Spotkanie miało miejsce sześćdziesiąt mil na południe od hiszpańskich Wysp Kanaryjskich, wiele tygodni po pierwszym tranzycie. Yamamoto pomyślał o losie tych ludzi. Niemcy zapewnili, że nie ma żadnej możliwości przecieku informacji. Znaczyło to najpewniej, że cała załoga została zlikwidowana. Zarówno w Trzeciej Rzeszy, jak i w Związku Radzieckim było pod tym względem coraz gorzej. Ludzie ginęli jak muchy za sprawą wiedzy, którą władcy obu krajów zyskali o przyszłości. Te praktyki stanowiły kolejne potwierdzenie, że niemal wszędzie poza Japonią rządy sprawują ludzie niecywilizowani-Oznaczały też, że nawet jeśli Yamamoto nie da się pokonac koalicji anglofońskich demokratów, i tak czeka ich okres nie kończących się konfliktów. To było dość, aby zastanawiać się nad sensownością przyj?' tego obecnie kursu. 174 I nad tym, kim naprawdę są jego przeciwnicy. Archiwa Su-tanto oraz Dessaix dostarczyły mu sporo wiadomości o Japonii z przyszłości. Japonii kwitnącej i miłującej pokój po tym, jak MacArthur i Nimitz podbili jego ojczyznę. Na dodatek po poznaniu załogi Siranui musiał przyznać, że są to ludzie godni szacunku, mężowie giń. Naziści zaś... Mogliby uchodzić za wzorzec barbarzyństwa. A Sowieci byli jeszcze gorsi. Nie ulegało wątpliwości, że przy pierwszej sposobności dojdzie między obiema nacjami do wojny. Jedni i drudzy przygotowywali się do niej, chociaż póki co udawali, że łączą ich więzy przyjaźni i współpracy. Naiwnością byłoby wierzyć, że zawahają się przed atakiem na cesarstwo, szczególnie że naziści mieli Azjatów za rasę niższą. ; — Hmmm... — Coś nie tak, admirale? Yamamoto stracił na chwilę samokontrolę i pozwoli^ aby jego rozterki dały znać o sobie. — A co niby może być nie tak? — spytał z irytacją. Kapitan Yamato zmieszał się wyraźnie. — No nic, admirale. Płyniemy po zwycięstwo. — Oczywiście — przytaknął Yamamoto, kiwając energicznie głową. Robert Dessaix, Pacyfik Le Roux miał się za niezłego kucharza, ale i tak brakowało mu S7-efa okrętowej kuchni. Chorąży Dupleix zdobywał szlify w rodzinnym bistro pod Auxerre i zdaniem starszego marynarza r°bił najlepsze wypieki w całej Marinę Nationale. Le Roux bła-8ał Niemców, aby oszczędzili Dupleix, ale bezskutecznie. Te-raz musiał jadać rogaliki i ciasta z mrożonek. ciemniej Dupleix okazał się idiotą, podobnie jak prawie cała reszta załogi. Dessaix w ogóle nie był ciekawy pod tym wzglę- tt 175 dem i mocno różnił się od fregaty Masson, na której Le Roux służył wcześniej. Tam był między swoimi. Szwagier kapitana został nawet ministrem w nowym rządzie i też był zagorzałym zwolennikiem Frontu Narodowego. Dla Le Roux taka postawa była czymś całkiem naturalnym. Nie pojmował, jak ktokolwiek może myśleć inaczej, szczególnie po paryskiej Intifadzie i tych okrucieństwach, do których doszło w Marsylii. Ale po dwóch tygodniach jego służby na Dessaix pierwszy oficer, porucznik Underzo, zaprowadził go do kabiny kapitana, który go zrugał. Kapitan Gościnny ani myślał zezwalać, aby ktokolwiek na jego okręcie brał się do politykowania, niezależnie od tego, czy reprezentował opcję prorządową czy wręcz przeciwnie. Stary głupiec zagroził, że albo Le Roux przestanie mleć ozorem, albo zostanie odesłany do Noumei na Pacyfiku i stanie przed sądem. Technik ledwie zdołał się powstrzymać od roześmiania się kapitanowi prosto w twarz. Przecież to takie właśnie myślenie doprowadziło Francję do ruiny pod rządami socjalistów. Stare pryki w rodzaju Gościnnego otworzyły kraj dla niepiśmiennych imigrantów i muzułmańskich szumowin i dopiero wtedy, kiedy ulice spłynęły krwią, przyznali łaskawie, że popełniono pewne błędy. Niemniej podczas przemowy kapitana Le Roux zachował powagę, a potem strzelił obcasami i odpowiedział głośnym „Tak jest!" W myślach układał już jednak list do swojego poprzedniego kapitana z prośbą o przekazanie policji politycznej marynarki skargi na Gościnnego z podkreśleniem jego anty-patriotycznych skłonności. Zakładał, że jeśli kapitanowi uda się porozmawiać o tym ze szwagrem, cała sprawa doczeka się szczęśliwego zakończenia... Pisk mikrofalówki przywrócił go do rzeczywistości. Wyjąłze środka gorące opakowanie z znakiem firmy Sara Lee. Z cierpkim grymasem rozkroił wypiek i spojrzał na rozlewający sl? po talerzu sos czekoladowy. Po chwili jednak uśmiechnął si?> 176 wspominając ten ostatni raz, gdy widział Gościnnego. Nagiego i przerobionego na miazgę w celi lyońskiego więzienia Gestapo. jak można było przewidzieć, kapitan nie zdołał pojąć w swojej głupocie, jaką szansę stwarzał im tranzyt. Tutaj mogli sami zdecydować o losach Francji. Wreszcie nie musieli oglądać się na szalonych mułłów i innych brodatych świrów. A co jeszcze ważniejsze, mogli śmiałą akcją wykluczyć z gry Stany Zjednoczone, które były przecież odpowiedzialne za całe zło tego świata. Koniec końców, kto stworzył bin Ladena, pierwszego z całego szeregu bohaterów walczącego islamu? I czyj apetyt na ropę pozwolił wzbogacić się Saudyjczykom, którzy z kolei wsparli ruch islamski w slumsach Paryża? Tak, to Stany Zjednoczone zmieniły Bliski Wschód w piekło, pomyślał Le Roux. Nie dość, że wspierali Izrael, to jeszcze zajęli Irak i zaczęli bombardowania Iranu. No i te wojny z Jemenem i Syrią na dokładkę. Powoli jadł ciasto. Mimo wszystko delektował się smakiem. Cieszyło go to, co obiecywała mu przyszłość. Oto miał napisać historię na nowo. Nieważne, że większość załogi wolała zginąć w celach Gestapo, niż służyć Republice Francuskiej, wymazując osiemdziesiąt lat błędów i perfidnego zakłamania. Paru z nich próbowało nawet udawać, że się z nim zgadzają, ale w końcu ich rozszyfrował. Teraz to był jego okręt, a Boche go potrzebowali. Popił przekąskę łykiem czarnej kawy i spojrzał na dwóch Indonezyjczyków siedzących w drugim kącie mesy. Jedli ryż Polany jakimś śmierdzącym sosem. Nie potrafił się z nimi porozumieć, ale to żadna strata — i tak by z nimi nie rozmawiał. Zawodzenie, które słyszał pięć razy dziennie, świadczyło o tym, że są muzułmanami. Owszem, nie tymi prowadzącymi dżihad, a'e muzułmanami. Gdyby nie życzenie Niemców, nigdy nie wPuściłby ich na swój okręt. Marzył o dniu, kiedy będzie mógł dowodzić porządną, francuską załogą, bez tych ciemnych chłopów, którzy świata poza Koranem nie widzieli. Im szybciej wyszkoli niezbędną liczbę swoich rodaków, tym lepiej. 177 — Bosmanie, pański kolega, podporucznik Danton, zakomunikował, że wyszliśmy z zasięgu nieprzyjacielskich radarów i wkrótce będziemy mogli włączyć własne urządzenia. Zgadza się pan z tym? Le Roux omal nie udławił się ostatnim kawałkiem ciasta. Mie zauważył podchodzącego Hidaki. Szybko wstał, aby otrzepać okruszki z munduru. Przy okazji roztarł na koszuli kroplę sosu czekoladowego. — Oui — kaszlnął. — Ale dla pewności odczekajmy jeszcze z godzinę. Potem Danton będzie mógł włączyć system, nakie-rowując radary dokładnie przed dziób, aby zmniejszyć szanse wykrycia. A potem mamy w planie spotkanie, non? Azjata spojrzał na niego z irytacją i tylko kiwnął głową. Jego Le Roux też chętnie by się pozbył. Może wróci tu po wojnie jako gubernator Francuskiej Polinezji albo czegoś takiego, ale na pewno nie będzie chciał utrzymywać kontaktów z ludźmi rodzaju Hidaki. W jego oczach czaiła się ta sama ciernność, którą widywał u bojowników z Brygad Strachu muł-ły Laheera. To co do jednego fanatycy, pomyślał. — Czeka nas pobieranie paliwa — odparł Japończyk. — Gdy tylko spotkamy się z tankowcem... —- Mam nadzieję, że przygotowaliście właściwą mieszankę — powiedział Le Roux, wzruszając ramionami. — Bo jeśli nie... to zabawa skończona. — Wszystko zostało przygotowane zgodnie z pańskimi instrukcjami — wyrzucił z siebie Hidaka. — Jeśli ktoś mógł tu popełnić jakiś błąd, to tylko pan. — Och, moje instrukcje były jak trzeba — odparł Le Roux. — Ale skąd mam wiedzieć, czy te wasze prymitywne instalacje wystarczą? Nigdy nie robiliście przecież paliwa dla odrzutowców, prawda? Lepiej więc założyć, że i tak nie dacie rady wyprodukować niczego porządnego. Ale cóż, zobaczymy. Hidaka wyglądał tak, jakby miał dostać zaraz udaru mózgu-co Francuza chyba nawet bawiło. Zachichotał i odszedł. 178 — Będę u siebie — zawołał jeszcze przez ramię. — Budzić mnie, gdybym był potrzebny. Nie obejrzał się, aby sprawdzić reakcję Japończyka. Ten pieprzony dziki nigdy nie zrozumie, jakim osiągnięciem było uruchomienie tego skomplikowanego okrętu w sytuacji, gdy większość załogi tkwiła w pierdlu. Owszem, Niemcy wiele pomogli i dobrze się z nimi dogadywał. Nawet Indonezyjczycy okazali się całkiem porządnie wyszkoleni. Jednak gdyby nie on, gdyby nie Le Roux, gówno by z tego wyszło. Dessaix dalej krążyłby po Atlantyku niczym okręcik w wannie. Niemcy zaś na pewno nie daliby rady zdemontować tego wszystkiego, co chcieli sobie zatrzymać przed przekazaniem okrętu Japonii. Wszedł do kabiny kapitańskiej, którą od razu uznał za najodpowiedniejsze miejsce dla siebie, i nalał sobie koniaku. Potem usiadł przy biurku kapitana Gościnnego. Olbrzymi ekran Siemensa ukazywał dane o bieżącym stanie systemów okrętu i wykonywanej misji. Wszystko znajdowało się pod kontrolą automatów Centrum Bojowego. Le Roux spojrzał na zegar. Zbliżała się pora kolejnego potwierdzenia tożsamości dowódcy. Przetarł płytkę czytnika DNA namoczoną w spirytusie szmatką i włączył urządzenie. Z niewielkiej lodówki w rogu kabiny wyjął jedną z wielu zapieczętowanych probówek. Ostrożnie otworzył pojemnik, wziął zakraplacz do oczu i zaczerpnął nieco płynu. Potem przeniósł kilka kropel na czytnik. Uważnie, ale bez namaszczenia. Ostatecznie miał jeszcze spory zapas. Zastanowił się nad metodami pracy Gestapo. W sumie nie były chyba najlepsze, skoro nie udało im się przekonać reszty załogi Dessaix do współpracy. Poza sześcioma osobami, które zostały na pokładzie, i dwu-Nastoma, które pomagały Niemcom w ośrodku badań rakietowych w Dozenac, cała reszta okazała się wyjątkowo krótko-wzroczna i beznadziejnie głupia. 13 Auschwitz, okupowana Polska Obóz specjalny Monowitz leżał kilka kilometrów od zakładów IG Farben, ale Brasch miał wrażenie, że i tutaj unosi się zapach śmierci. Nocami zdawało mu się nawet, że kompleks złożony z trzech głównych obozów i trzydziestu dziewięciu podobozów wytwarza nieustannie coś na kształt oparów skoncentrowanego zła, które skażało ziemię na wiele mil wokoło, wnikało w pory skóry przebywających tu ludzi i ostatecznie niszczyło ich dusze. To, co tutaj zobaczył, przerastało wszystkie potworności frontu wschodniego. Nawet Himmler poczuł się chyba nieswojo, gdy przyszło im oglądać jeden z eksperymentów Hessa. Wszyscy wiedzieli, że Reichsfuhrer jest wrażliwy. Podczas pierwszej egzekucji, której był świadkiem, nie potrafił opanować mdłości, chociaż chodziło tylko o czysty strzał w głowę — nazistowską wersję miłosiernego wyprawienia na tamten świat. Dzisiaj Brasch z wystudiowaną obojętnością patrzył na Himmlera, który przyciskał do ust perfumowaną chusteczkę. — Boże — wykrzyknął Skorzeny, gdy w pomieszczeniu pojawili się więźniowie. — To istne cienie! Jestem dobrym strzelcem, Herr Reichsfuhrer, ale nie mogę obiecać, że trafię ich od razu, jeśli ustawią się bokiem. Przecież nie będzie ich w ogóle widać! Himmler wykrzywił tylko usta. Brasch skłonny był przypusz- 180 czać, że dowódca SS wolałby znaleźć się w tej chwili gdzieś daleko stąd. Stali w długim, podziemnym bunkrze o wilgotnych ścianach. Dwieście jardów dalej widać było trzy sfatygowane drewniane słupy, za którymi wznosiła się ściana worków z piaskiem. Więźniowie byli w rzeczywistości mniej wychudzeni niż większość przetrzymywanych w obozie. Należeli do Sonderkom-mando i pełnili funkcje kapo, strażników odpowiedzialnych za porządek i należyte wykonywanie rozkazów w obozie zagłady Birkenau. Byli nieco lepiej traktowani: dostawali dodatkowe racje żywnościowe, mogli sobie wybierać kobiety i tak dalej. Ostatecznie jednak trafiali do pieca tak samo jak wszyscy inni. Ta trójka właśnie kończyła wypełnianie obowiązków względem Rzeszy. Każdy z obiektów doświadczalnych miał na sobie pasiak oraz pufiastą kamizelkę takiej albo innej wielkości. Szef projektu, którego nazwiska Brasch nie zapamiętał, opowiadał z ożywieniem o wielkich postępach, jakich udało się dokonać od czasu pozyskania dostępu do maszyny liczącej z przyuczonym operatorem. — Mamy przed sobą trzy warianty stroju ochronnego, Herr Reichsfuhrer. Każdy z nich ma swoje wady i zalety, ale tutaj trudno uciec od kompromisów. Lepsza ochrona oznacza zawsze większą masę i grubość, niestety, ale inżynierowie Farben uczynili przez ostatnie dwa miesiące wielki krok do przodu. Dostarczone nam próbki materiałów okazały się bezcenną pomocą w poszukiwaniu odpowiedzi na liczne... Brasch prawie nie słuchał. Patrzył na ludzi przywiązywa-nych do słupów na drugim końcu bunkra. Żaden z nich nie Próbował nawet się wyrywać. Jeden chyba płakał, ale to było w$zystko. Dla Brascha, który spędził ostatnie trzy lata w ogniu walki i nie raz żegnał się już z życiem, ten widok był szczególnie przygnębiający. Jak oni mogli tak potulnie godzić się na śmierć? Ale tutaj wszystko było nienaturalne. Tak jak ów ciąg żarzeń, który sprawił, że inżynier stał tu dzisiaj i patrzył na Mordowanie niewinnych ludzi. Od chwili przybycia do Mono- 181 witz Brasch popadał w coraz głębszą depresję. Czuł się znown tak jak wtedy na Ukrainie. Albo i gorzej, jak robak, który ma zostać zmiażdżony gąsienicą Tygrysa. — To podobno dobra broń, ten Garand? — spytał Skórze-ny, wyrywając Brascha z zamyślenia. Olbrzymi nazista obracał zdobyczny pistolet maszynowy w dłoniach. — Lepszy niż brytyjski Lee Enfield. Półautomatyczny, przeładowanie za pomocą gazów prochowych. Godziwa broń, chociaż nie podoba mi się hałas wydawany przez wyskakujący ładownik. Paru kowbojów pewnie przez to zginie. — Możliwe, że niebawem wyjdzie z użycia — powiedział obojętnym tonem Brasch. — Chyba przymierzają się już do nowego karabinu piechoty. Himmler odjął chustkę od ust. — Niezupełnie, pułkowniku. SD twierdzi, że to jeszcze nie przesądzone. Na razie kłócą się, czy przestawić linie na masową produkcję nowej broni. Wszędzie, jak Ameryka długa i szeroka, poza Strefą w Kalifornii naturalnie. — Więc Kolhammer chce robić te rosyjskie karabiny dla swoich mieszańców? — spytał Skorzeny. — Słyszałem, że to też dobra broń. Chociaż jeśli trafi w takie ręce, to już bez znaczenia. — Kula zabija niezależnie od tego, kto ją wystrzelił — odezwał się Brasch. — Straciłem w Rosji wielu dobrych towarzyszy od ognia Untermenschen, panie pułkowniku. — Na razie zobaczmy, co tym zdziałamy — zahuczał oficer SS, nie dając się wytrącić z optymistycznego nastroju. — Wszystko już gotowe? — spytał kierownika zespołu badawczego. Naukowiec spojrzał na asystenta, który potwierdził, że więźniowie są dobrze przywiązani. Rozległ się dźwięk rogu, paląca się dotąd na tylnej ścianie bunkra czerwona żarówka zgasła nagle, zapaliła się zielona. — Jesteśmy gotowi do testu — oznajmił kierownik. Brasch wcisnął zatyczki do uszu i przygotował się na to, c° miało zaraz nastąpić. Sam zabił dziesiątki ludzi, niektórych 182 avvet w walce wręcz, jednak nigdy nie zamordował nikogo z zimną krwią. Robiło mu się niedobrze na myśl, że stanie się świadkiem aż trzech takich zabójstw. Skorzeny spojrzał na Himmlera, który też zatkał już uszy. Reichsfuhrer skinął głową i Skorzeny uniósł amerykańską broń z taką wprawą, jakby ćwiczył z nią od dzieciństwa. Wycelował i szybko oddał trzy strzały. Wszyscy więźniowie drgnęli wyraźnie. Zaraz potem esesman sięgnął po brytyjskiego Enfielda kalibru .303. Tym razem poszło mu wolniej, bo musiał ręcznie przeładowywać karabin po każdym strzale. Ciała więźniów ponownie się poruszyły, ale ich głowy zwisały w sposób świadczący o tym, że są albo nieprzytomni, albo już nie żyją. Skorzenemu angielska broń nie spodobała się specjalnie. — Też coś! Nie sposób dobrze z niej wycelować. Komora nabojowa jest za luźna, a dwuczęściowe łożysko i te rygle w tylnej części kiepsko zaprojektowane... A teraz przemówi mój stary przyjaciel. Wziął Mausera K98 i nacisnął trzy razy spust. Tak lekko i beztrosko, jakby drapał się po nosie. Trzy ciemne obłoczki wskazały miejsca trafienia pocisków. — Możemy? — spytał kierownik projektu. — Nie wyglądają najlepiej, Herr Director — powiedział Himmler, gdy przeszli na drugi koniec strzelnicy. — Jest pan Pewien, że te kamizelki są kuloodporne? — To nie tak, Herr Reichsfiihrer — odparł szybko naukowiec. — Mogą zatrzymać pocisk z broni ręcznej małego kalibru i wszelkie odłamki, ale nie zostały zrobione z wykorzysta-niem „technologii nanorurek" jak nazywają ją Alianci. Na ra-Zle udało nam się zsyntetyzować lekki, ale bardzo wytrzymały Polimer. Powstaje na drodze modyfikacji monomerów para-etlylenodiaminy z użyciem kwasu benzeno-l,4-dikarboksy-Ovvego. W powstałym w ten sposób aromatycznym amidzie P'erścienie benzenu zmieniają się w grupy amidowe. Ta jedno- °dna płaska struktura o właściwościach protein jedwabiu i... 183 — Ale dlaczego nazywacie je kuloodpornymi, skoro nie zatrzymują kul? — spytał niecierpliwie Himmler. Naukowiec, który już wcześniej wyglądał dość niewyraźnie zbladł jeszcze bardziej. — Same kamizelki nie zatrzymają pocisku o dużej szybkości czy masie — wyjaśnił. — Ale wszyliśmy w nie różne typy płytek pancernych. Wszystko to razem daje naprawdę skuteczną ochronę. Stanęli przed trójką więźniów, którzy jeszcze oddychali. Ledwo, ale jednak. Kierownik znowu wziął się do wyjaśnień, aby Himmler nie uznał przedwcześnie całego eksperymentu za klęskę. Naukowiec wiedział, co robi — ludzie znikali z bardziej błahych powodów. — Trzeba pamiętać, Herr Reichsfiihrer, że ci ludzie nie są w najlepszej kondycji fizycznej. Z pewnością różnią się mocno pod tym względem od żołnierzy. Każdy z nich został trafiony trzema pociskami poruszającymi się z dużą szybkością. Dla organizmu to zawsze wstrząs. Zaraz jednak przekona się pan, że w ich wypadku skutki trafień okażą się i tak zdumiewająco niegroźne. Paul Brasch często miał wrażenie, że pobyt na froncie wschodnim wypalił w nim wszelką człowieczą wrażliwość. Teraz byt wdzięczny losowi za to emocjonalne okaleczenie. Kierownik projektu bez ceregieli zdarł kamizelki z więźniów. Okazał się równie nieludzki jak jego koledzy. Bełkotał przy tym do Himmlera coś o nowej linii produkcyjnej wykorzystującej stężony kwas siarkowy. Skorzeny przechwalał się głośno, że nikt nie dorówna mu w celności. Oficer SS, który był adresatem jego słów, śmiał się z wyrazu twarzy jednego z więźniów, któremu gałki oczne wypłynęły az na policzki. Brasch zaczerpnął głęboko powietrza i wypuści' je powoli, dławiąc w sobie pragnienie, aby wyciągnąć pistolet i zastrzelić ich wszystkich. Zmusił się do spojrzenia na odsłaniane właśnie nagie torsy żywych tarcz. Ciała były potężnie posiniaczone. Jeden z mężczyzn miał za- 184 głębienie tuż pod sercem. Wyglądało jednak na to, że żaden i pocisków nie dotarł bezpośrednio do skóry. Kierownik uniósł jedną z kamizelek i zaczął demonstrować szczegóły jej budowy: ruchome ochraniacze na ramionach, zaczepy na granaty, wzmocnienie w miejscu, gdzie trafia zwykle miotana odrzutem broń. Himmler chciał wiedzieć, ile takich kompletów uda się wyprodukować przed terminem operacji Smok Morski, i zmartwił się, usłyszawszy, że przy obecnych możliwościach zapewne nie więcej niż czterysta. Naukowiec znowu zaczął gadać coś o kwasie siarkowym, ale szef SS kazał mu się zamknąć i spojrzał na Brascha. — I co, pułkowniku, ma pan okazję dokonać dla nas następnego cudu — rzekł. — Nie oczekuję, że uda mi się ubrać w to całą dywizję Waffen SS, ale potrzebuję na czas co najmniej dwóch tysięcy sztuk. Może mi pan to zapewnić? Brasch współczująco pokręcił głową. — Nie, Herr Reichsfiihrer. Zrobię jednak co w mojej mocy, aby zwiększyć produkcję. Na podstawie doświadczeń z Ośrodka Demidenko sądzę, że zdołam podnieść wydajność o pięćdziesiąt procent tego, co pan kierownik uważa za możliwe. Brasch przekonał się już, że Himmler ceni sobie trzeźwość oceny. Mógł oczekiwać nadludzkich wysiłków, ale nie liczył na cuda. — Dobre i to — powiedział. — Zostanie pan tu jeszcze przez tydzień, aby nadzorować prace, potem dołączy pan do mnie w Watherlandzie. Goering chce przedyskutować z panem projekt budowy odrzutowców. Brasch przyjął to spokojnie, ale nie bez pewnych obiekcji. — Z całym szacunkiem dla Marszałka Rzeszy, ale nie marny właściwie żadnych szans, aby wprowadzić je do linii przed r°zpoczęciem operacji Smok Morski. Owszem, bardzo chciałbym wrócić do domu i spotkać się z rodziną, ale wolałbym na fazie nie marnować czasu tylko na to. Na gadzim obliczu Himmlera zagościł lekki uśmiech. Dowódca Luftwaffe stracił sporo ze swoich wpływów, gdy nie ii m 185 udało mu się zniszczyć RAF-u w 1942 roku. Alianckie bombardowania niemieckich miast i nie dość dobre wyniki działań Luftwaffe w późniejszym okresie kampanii rosyjskiej dodatkowo osłabiły jego pozycję. Obecnie tylko bezgraniczna lojalność wobec Fuhrera ratowała go przed podzieleniem losu wielu wysokich oficerów zlikwidowanych podczas czystek. — Zgadzam się, że Reichsmarschall jest być może przesadnie ambitny — mruknął Himmler. — Niemniej jest Marszałkiem Rzeszy, a pan tylko pułkownikiem. Wyświadczy mu pan tę uprzejmość. Ma pan co robić w kraju. No i Fuhrer chce osobiście podziękować panu za to, czego dokonał pan w ośrodku Demidenko. Brasch strzelił obcasami i zasalutował. Perfekcyjnie jak maszyna. Himmler odpowiedział mu. Poprawnie, ale bez ognia. Potem znowu się uśmiechnął. — Słowo daję, ci z Wehrmachtu wiedzą, jak salutować, prawda, Skorzeny? Brasch poczuł mięsistą łapę na ramieniu. Skorzeny tylko klepnął go w plecy, ale huknęło, jakby znowu ktoś strzelił. — To świetny gość. Nie nadaje się do Totenkopj, ale i tak w porządku. Brasch zmusił się do śmiechu. Obsługa odwiązała tymczasem trzech Żydów i odciągnęła bezwładne ciała. Inżynier zastanowił się, czy ktokolwiek zada sobie trud, aby ich dobić, zanim zmienią się w popiół i skwierczący tłuszcz. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się w tak niewielkim stopniu człowiekiem jak teraz. Tydzień później wyjechał z Monowitz. Chciał pospać trochę w pociągu, ale budził się, ilekroć mijali skład jadący po sąsiednim torze. Ruch kolejowy na wschód był teraz o wiele większy. Po części miało to związek z przenoszeniem centrów badawczych 186 i przemysłowych na tereny wschodniej Polski i Ukrainy, poza zasięg Lancasterów i B-17. Brasch przypuszczał jednak, że gwałtowna rozbudowa Auschwitz też odegrała swoją rolę. W odróżnieniu od większości Niemców nie mógł udawać, że nie wie nic o tym kompleksie obozów. Niektóre były obozami pracy, inne służyły jako placówki badawcze, gdzie goszczono obecnie nawet grupę japońskich lekarzy. Jeszcze inne zostały od razu zaprojektowane jako fabryki śmierci, których zadaniem była tylko i wyłącznie masowa eksterminacja. Ile razy wyciągnął się na wygodnej kanapie w wagonie pierwszej klasy, przed oczami stawała mu wizja syna wrzucanego do jednego z tych cuchnących, bydlęcych wagonów, które co jakiś czas przesuwały się z łoskotem za oknem. W końcu wziął się do pracy. Był jednym z niewielu ludzi w Europie, którzy zostali wyposażeni nie tylko we flexipad, ale także w tę większą maszynkę, która była właściwie miniaturową maszyną liczącą. Jako bohater wojenny i główny konsultant wielu priorytetowych programów cieszył się wielkim zaufaniem. W obecnych czasach było to coś rzadkiego. Niemniej i tak zauważył, że wszystko, co dostaje, zostało starannie oczyszczone z wielu danych, do których miał dostęp wcześniej, jeszcze na pokładzie Sutanto. W jego wersji archiwum sieciowego brakowało informacji o Holokauście czy państwie Izrael. Historia Niemiec po 1944 roku została potraktowana bardzo skrótowo. Dziwił się, że ci wandale w ogóle cokolwiek zostawili. Dysponował jednak olbrzymią bazą danych technicznych, którą jeszcze rozbudowywał. Gdy pociąg zatrzymał się ze zgrzytem na bocznicy gdzieś na terenie Polski, Brasch spróbował skupić się na materiałach dotyczących nowego projektu Goeringa. Marszałek wyobraził sobie, że zdoła w krótkim czasie wyposażyć Luftwaffe w setki myśliwców odrzutowych typu Me-262, które posiekają brytyj-sk'e Spitfirey i Hurricane'y na drobne plasterki. Nie docierało do niego ani to, że zadanie jest z rodzaju niewykonalnych, ani ft 187 fakt, że zmarnuje w ten sposób gigantyczne zasoby, których zabraknie tym samym gdzie indziej. Chciał za wszelką cen odzyskać swoją dawną pozycję w otoczeniu Fiihrera i uznał, że Schwalbe jest odpowiedzią na wszystkie jego problemy. Na zewnątrz była noc. Odbicia światła w pokrytej warstwa lodu szybie i kłęby pary z lokomotywy dodatkowo ograniczały widoczność. Brasch słyszał tylko jakieś krzyki, warkot silników, gwizdek i chyba nawet odległe odgłosy wystrzałów. Partyzanci? Ciągle było ich sporo, nie tylko Polaków, ale także Rosjan, którzy zwrócili się przeciwko Stalinowi, oraz Niemców ze zbuntowanych oddziałów Wehrmachtu. Brasch po raz nie wiadomo który zatęsknił za spokojnym życiem i wygodnym domem. Może jakąś willą gdzieś we Wschodnich Indiach... Na pewno kupiłby tam coś z pomocą Moertopy. Podziwiał indonezyjskiego marynarza, który nie dość, że zdołał ocalić własną skórę, to jeszcze wkręcił się na stanowisko gubernatora Jawy. Umiał sobie radzić. No i Brasch sporo mu zawdzięczał. Potrząsnął głową i wrócił do pracy. Jego zadaniem było przekonanie Goeringa, aby przestał marnować czas i pieniądze na program, który nie miał dać wyników przed operacją Smok Morski. Doświadczenie podpowiadało zmęczonemu wojną pułkownikowi, że nie będzie to łatwa sprawa. W nieodległej przeszłości Brasch pracował z inżynierami Messerschmitta nad programem CADCAM dotyczącym wykorzystania projektów śmigieł z początku dwudziestego pierwszego wieku w celu zwiększenia zasięgu tłokowego myśliwca Bf 109. Dzięki temu Friedriche i Gustawy mogły obecnie pozostawać nad Anglią nie dwadzieścia, ale czterdzieści pięć minut, Braschowi zaś została masa pomysłów z dziedziny podniesienia „ergonomii" i bezpieczeństwa eksploatacji współczesnych myśliwców i bombowców. Zwykle chodziło o proste zmiany' Jedną z nich było wprowadzenie tablicy przyrządów z zagłębionymi, a nie wystającymi przełącznikami, co mogło oszczędzić pilotom obrażeń głowy podczas przymusowych lądować 188 Inna zastosowanie łatwo rozrywalnego podłączenia laryngo-fonu, dzięki czemu próbujący wyskoczyć z płonącej maszyny oilot nie ryzykował, że zapomniawszy o tym drobiazgu, zginie Dociągnięty przez kabel za samolotem. Wszystkie te i podobne modyfikacje dałyby sumarycznie odczuwalny efekt, jednak Goering słuchał wykładów Brascha jak świnia grzmotu. Gdy inżynier próbował upierać się przy swoim, prosiakowate oczka marszałka wzbierały gniewem i rozlegało się gromkie Neln, nein, neinl, któremu towarzyszyło walenie pięścią w stół. Brasch otworzył kolejny plik z listą niedociągnięć Me-262, które objawiły się podczas „oryginalnego" dopracowywania konstrukcji. Głównym problemem były silniki Junkersa, zawodne Jurno 004, które przy narastających brakach materiałowych budowano z niedostatecznie wytrzymałych stopów. Częste awarie sprawiały, że większość maszyn pozostawała uziemiona. Ponadto były niestabilne w locie z małymi prędkościami, co także wiązało się z wadą silników, które w początkowej i końcowej fazie lotu zapewniały mniej mocy niż tłokowy napęd klasycznych myśliwców. Przede wszystkim jednak — nigdy nie było ich dość. Brasch czytał opis ataku co najmniej trzydziestu siedmiu Schwalbe przeprowadzonego osiemnastego marca 1945 roku na wyprawę 1327 bombowców lecących nad Berlin w eskorcie 632 myśliwców. Ponieważ odrzutowcom brakowało zwrot-ności koniecznej do walki manewrowej, zastosowały taktykę długiego podejścia po prostej. Z dużą szybkością przemykały Przez eskortę i lecąc wzdłuż kolumny bombowców, strzelały 2 trzydziestomilimetrowych działek, do czego popadło. Wykorzystały też niekierowane pociski rakietowe. Udało im się zniszczyć dwanaście bombowców i sześć maszyn eskorty przy stracie pięciu Me-262. Proporcje prawie jeden do czterech. Jednak nie to było najważniejsze, ale gargantuiczna skala na-'°tu. Nie jedynego w tamtym okresie wojny. Blisko dwa tysiące Daszyn przeciwko trzydziestu kilku niemieckim odrzutowym. Wydawać by się mogło, że nie trzeba innych argumen- 189 tów, aby przekonać do przeznaczenia wszystkich środków na realizację tylko tych celów, które były w danej chwili naprawdę możliwe do osiągnięcia. Potencjał produkcyjny anglojęzycznego świata przerastał najśmielsze wyobrażenia. Jednak nie. Goering ledwo dwa tygodnie temu wydał dziesiątki milionów marek na zmiany w konstrukcji Me-262. Chodziło o prawdziwie skośne skrzydła, dającą mniejsze opory aerodynamiczne osłonę kabiny pilota oraz umieszczenie silników u nasady skrzydeł. Była to osobista inicjatywa marszałka. Gdyby nie jeden drobiazg, Brasch nie posiadałby się ze złości. Brasch bowiem robił, co mógł, aby uszkodzić machinę wojenną Trzeciej Rzeszy. Oczywiście nikomu o tym nie wspominał. Nawet żonie. Wiedział, że mógłby zaufać Willie, ale pamiętał, że SS ma oko na jego syna. Wprawdzie teraz, gdy Gelder nie towarzyszył mu już na każdym kroku, sprawa wydawała się jakby odleglejsza, ale SS nie zapominało. Wada, która w przyszłości byłaby łatwa do usunięcia, obecnie kwalifikowała chłopca do obozu jako jednostkę nie spełniającą kryterium czystości rasy. Nie, pułkownik Paul Brasch rozumiał naturę reżimu, któremu służył. Podobnie jak większość jego krajan zawsze ją rozumiał. Tyle że w odróżnieniu od nich on widział na własne oczy, do czego ten reżim jest zdolny, i zdecydował się stawić opór. Ironia losu sprawiła, że w czasie ogólnonarodowej histerii podejrzliwości, która wybuchła po tranzycie, nie trafił na żadną listę „przyszłych i potencjalnych zdrajców" co czyniło zeń obecnie jednego z najniebezpieczniejszych ludzi w całych Niemczech. Co więcej, ten sam los rzucił go w centrum wydarzeń, i to w chwili, gdy wiele rzeczy jednocześnie zaczęło wymykać się spod kontroli. Postanowił zatem, że nie będzie stal z założonymi rękami i patrzył. Pociąg szarpnął i ruszył. Gdy nabierał powoli szybkości, Brasch wrócił do swoich plików. Przede wszystkim tych p0' święconych Schwalbe w wersji maszyny „wielozadaniowej" j3* określały to opracowania z przyszłości. Poza tym zajmował się 190 jeszcze innymi problemami, jak przygotowanie kilku wersji automatycznej broni piechoty, granatów z napędem rakietowym i prototypu śmigłowca dla formowanych właśnie Sił Specjalnych SS. Był modelowym wręcz przykładem niezmordowanego inżyniera pracującego dla chwały Fuhrera. Jednak po cichu zastanawiał się cały czas na czymś całkiem innym — jak najlepiej zadać nazistom fatalny cios. fc 14 Posiadłość Kinlochmoidart pod Fort William, Szkocja Special Air Service nigdy nie miał wiele wspólnego z lotnictwem. Nazwa maskowała jego prawdziwe przeznaczenie. Był to niewielki oddział powstały w brytyjskiej armii podczas kampanii w Afryce Północnej pod koniec 1941 roku. Założył go zwykły porucznik, niejaki David Stirling. Zebrał żołnierzy, którzy nie pasowali do regularnych formacji — wysokiej klasy specjalistów, urodzonych samotników czy niespokojne duchy — i połączył ich z nowozelandzką Pustynną Grupą Dalekiego Zwiadu. Mieszany oddział przerzucił daleko za linię Rommla z zadaniem wysadzania składów amunicji i parków paliwowych, niszczenia samolotów na ziemi i ogólnie mieszania przeciwnikowi szyków na każdym polu. W sumie ciężki sposób zarabiania na żołd, pomyślał książę Harry Windsor, maszerując po żwirowej ścieżce. Ale i tak lepszy niż potyczki ze stadami paparazzich. Zacisnął zęby, czując przypływ złości na te sępy, które zamieniły jego życie w koszmar. Nie dość, że zabili mu matkę i zniszczyli ojca, to jeszcze sprawili, że kroku nigdzie nie mógł zrobić, nie tłumacząc się z tego przed całym światem. Tę głupią opaskę ze swastyką nałożył tylko po to, aby zrobić wrażenie na idiotce, z którą się wtedy umówił. Takie rzeczy zawsze ją ruszały. I skąd miał wiedzieć, że Paris Hilton nie miała na sobie majtek, kiedy zabrał ją do Royal Ascot? Normalny facet nie sprawdza takich rzeczy po godzinie rozmowy podczas koktajlu... 192 Tutaj czuł się pod wieloma względami szczęśliwszy. Mniej Hiotek, a tabloidów wcale. Musiał tylko ocalić ten kawałek świata przed nazistami. Co przypomniało mu o zasadniczym zadaniu, które miał przed sobą. SAS był w tamtym czasie cierniem w boku Afrika Korps. To również i jego działalność spowodowała wydanie przez Hitlera niesławnego Kommandobefehl nakazującego natychmiastową egzekucję wszystkich schwytanych sojuszniczych komandosów. Pierwotnie rozkaz miał się pojawić 18 października 1942 roku, w świecie po tranzycie został opublikowany w pierwszym tygodniu października. Brytyjskie stacje nasłuchowe przechwyciły go bez trudu, bo był rozsyłany po całej Rzeszy otwartym tekstem, bez kwantowego szyfrowania. Informacja została przekazana niezwłocznie wszystkim zainteresowanym, czyli Commando Regiment, Kierownictwu Sił Specjalnych, amerykańskiemu Biuru Służb Strategicznych oraz SAS, zarówno afrykańskiemu, jak i nowemu oddziałowi z kwaterą główną w majątku Kinlochmoidart w Szkocji. Książę Harry, noszący od niedawna dystynkcje majora, zwołał zbiórkę oddziału na dziedzińcu, aby przekazać podwładnym dobrą wiadomość. Kinlochmoidart było prywatną posiadłością otoczoną dwoma tysiącami akrów ogrodów i lasów, która na czas wojny została oddana wojsku do użytku. Przejęcie jej przez SAS nie było problemem, szczególnie że wniosek podpisał jeden z pretendentów do tronu. Odosobnione położenie było w tym wypadku wielkim plusem, podobnie jak i bliskość Loch Shiel 1 Loch Sunart, gdzie można było ćwiczyć z łodziami. Równie n'edalekie stromizny Grampianów pomagały odtwarzać warunki górskie. Skoki spadochronowe można było przeprowadzać w Fort Williams. Jechało się tam ledwie godzinę i zawsze moż-na było liczyć na pomoc dostojnego przodka Harry ego, lorda Lovetta, który też był komandosem. Rozległe lasy pozwalały na Organizowanie wszystkich pozostałych ćwiczeń w terenie. No i był jeszcze doskonały pub. Odległy ledwie o sześć kilometrów biegu porządną drogą. 193 Pałac umieścił księcia Harry ego na Civil List, czyli liśc; członków rodziny królewskiej uprawnionych do pobierania spe cjalnego uposażenia, gdy tylko stało się wiadomym, że przybył wraz z grupą Kolhammera. Oddana mu do dyspozycji suina była całkiem pokaźna, co oczywiście ułatwiło księciu otworzenie w Glenuig Inn osobistego rachunku. Każdy, kto potrafi} przebiec wspomnianych sześć kilometrów w dwadzieścia cztery minuty, miał prawo wypić na koszt Jego Wysokości — byle tylko dał radę wrócić potem w pół godziny. W obu wypadkach w pełnym oporządzeniu, rzecz jasna. „Mały maraton Harrye-go" stał się szybko bardzo sławny i chociaż nie był częścią oficjalnych testów sprawności przewidzianych dla uczestników kursu selekcyjnego, nie zdarzyło się, aby ochotnik, który go nie zaliczył, założył kiedykolwiek beret oddziału. Było chłodne jesienne popołudnie, gdy stu dwudziestu ochotników w kamuflażowych battledresach wbiegło na prowizoryczny plac apelowy, wracając z ćwiczeń na orientację, które przeprowadzano tego dnia wśród pobliskich pagórków. Instruktorami było czternastu ludzi księcia, czyli niemal wszyscy z szesnastoosobowej drużyny, która zjawiła się w tym świecie. Porucznik Peter Hamilton dostał osobny przydział i przebywał Bóg wie gdzie. Książę był ubrany tak samo jak inni, w mundur z brytyjskim kamuflażem stosowanym w dwudziestym pierwszym wieku. Wszedł na drewnianą skrzynkę po amunicji, aby przemówić Była to pierwsza grupa, którą szkolił, ale i tak różniła się juz mocno od przeciętnych angielskich poborowych. Przede wszystkim, aby dostać się na sześciotygodniowy kurs selekcyjny, trzeba było mieć za sobą cztery lata służby liniowej. Potem kandydatów czekało dwanaście miesięcy szkolenia* po których zostawali „szeregowymi" żołnierzami SAS. Ksiaz? był jednak świadom, że w tym wypadku tyle czasu nie będzie-Kurs podstawowy dobiegł końca dopiero poprzedniego wieczoru i oddział na pewno nie był gotowy do prawdziwej akcji, ale w przypadku inwazji i tak wszyscy mieli wziąć udział w walce' 194 I Program szkolenia nie przewidywał żadnej przerwy pomiędzy kursem a początkiem szkolenia, ale Harry postanowił coś i tym zrobić. Wysoki „Jamajczyk" sierżant major Vivian Richards St Clair, ryknął na ludzi. Mówił z silnym akcentem z East Endu, ale wszyscy stanęli równo na baczność. Harry pokazał im trzymaną w dłoni i targaną wiatrem kartkę papieru. — Mam tu rozkaz od samego Adolfa Hitlera — zawołał. Kursanci byli zbyt zdyscyplinowani, aby zareagować żywiołowo, ale lekki szmer przeszedł po szeregach. — Nie oczekiwałem go tak szybko, ale cóż, skoro już jest — zawołał, podnosząc nieco głos, aby przekrzyczeć szum wiatru. — Mam go przeczytać? — Jeśli to od Adolfa, to lepiej się nim podetrzeć! — nie wytrzymał któryś z żołnierzy. Harry uśmiechnął się i uniósł rękę, aby uciszyć zbiorowy rechot. Gdy znów się odezwał, uczynił to, naśladując pruski akcent. Niestety, nikt spośród współczesnych nie miał szansy rozpoznać, że w rzeczywistości parodiował Schwarzeneggera. — Od jakiegoś czasu nieprzyjaciel wykorzystuje w walce metody zakazane przez Międzynarodową Konwencję Genewską. Szczególnie brutalne i zdradzieckie są postępki tak zwanych komandosów... Głośny śmiech przerwał księciu lekturę. Poczekawszy na ciszę, znowu spojrzał na kartkę, tyle że teraz czytał już normalnie. ~ —których, jak ustalono, rekrutuje się po części spośród uwolnionych warunkowo kryminalistów. Tym razem śmiech był jeszcze głośniejszy. ~~ Oni chyba myślą o australijskim SAS — powiedział Harry "° St Claira. — Oni wszyscy są ze skazańców i innych takich. Protesty paru australijskich żołnierzy zginęły niemal w ogółem rechocie. ~~ Z przechwyconych rozkazów wynika, że zadaniem tych 0c*działów jest nie tylko branie jeńców... 195 Śmiech. — ...ale także zabijanie bezbronnych więźniów. Jeszcze głośniejszy śmiech. — Paskudy z nich! — zawołał ktoś. Książę znów poczekał na ciszę i czytał dalej. — Rozkazuję zatem, aby od tej chwili wszyscy wrogowie wykonujący misje komandosów w Afryce czy w Europie byli wybijani do ostatniego niezależnie od tego, czy będą w mundurach czy nie, uzbrojeni czy bez broni, czy zostaną pojmani w walce czy podczas ucieczki. Nie robi też różnicy, czy zostaną zrzuceni na spadochronie. Nawet gdyby któryś z tych osobników chciał się poddać, nie może to stać się powodem do darowania mu życia. Paru śmielszych próbowało wznieść okrzyk, ale ich „hurra" nie wypadło zbyt przekonująco. Harry ogarnął szeregi spojrzeniem i wyszczerzył zęby. — Cóż, jesteście nowi i trudno oczekiwać, abyście znali nasze zwyczaje. Wierzcie mi jednak, że tam, skąd przybyliśmy, to była wiadomość „z brodą" Nasi wrogowie nie mieli zwyczaju strzelać w tył głowy komuś na tyle głupiemu, że dał się pojmać. Zwykle obcinali mu głowę i jeszcze to filmowali, aby cały świat mógł potem obejrzeć sobie egzekucję! Odpowiedziała mu cisza. Ochotnicy wyglądali na cokolwiek zmieszanych. Jego ludzie wręcz odwrotnie. — Co powinniśmy zrobić, panie sierżancie, wobec tak jawnego braku dobrych manier? — spytał książę, patrząc na St Claira. — Wypić, sir! — odpowiedział ciemnoskóry mężczyzna. — Słusznie. Zatem do pubu! — Ale wyżerka! — powiedział młody żołnierz zajęty nogą pie' czonego kurczaka i pintą ale. — Moja mamuśka nie gotuje tak dobrze. Harry klepnął go w ramię. 196 __ No to jedz, synu. Wieczorem będziemy trochę spieszyć się z powrotem. — Yes, sir! Stoły w Glenuig Inn uginały się pod ciężarem dóbr, które książę zorganizował na ucztę dla swoich ludzi. Już dwa dni wcześniej sprowadzono do gospody obsadę kuchni z zamku Balmoral, aby potajemnie wszystko przygotować. Nad barem wisiał transparent z gratulacjami dla wszystkich z okazji ukończenia kursu wstępnego, pierwszy oficjalny wyraz uznania dla ich wysiłków. W dniu zakończenia selekcji kadra poklepała po plecach tylko tych, którzy mieli przejść dalej, i wysłała ich na trzydziestokilo-metrowy bieg w pełnym oporządzeniu, po którym mieli dwie godziny treningu dżiu-dżitsu i nocne ćwiczenia w terenie. — Niezła impreza — powiedział St Clair, opierając się o bar. Kufel Highland Park niemal ginął w jego wielkiej dłoni. — Oni chyba zaczynali już mieć cię za okrutnika. Harry pociągnął długi łyk piwa Wee Heavy. — Bo i jestem nim — odparł, zlizując trochę piany. — U nas to rodzinne. Piwiarnia o bielonych ścianach była za mała, aby pomieścić wszystkich żołnierzy. Mimo wieczornego chłodu wysypali się przed budynek, gdzie ustawiono wielkie koksowniki. Niektórzy przeszli przez drogę, aby usiąść z kuflami na ławie z białego piaskowca i popatrzeć na małą zatokę wychodzącą na cieśninę Arisaig. — Myślisz, że będą gotowi? — spytał sierżant. — Nie ma szans — odparł cicho Harry. — Przynajmniej w taki sposób, który my nazwalibyśmy gotowością. Nie są-"2C jednak, aby Hitler zechciał poczekać do przyszłej wiosny. ™ie, że musi nas załatwić, zanim Stany rozbudują swoje siły zbrojne i wprowadzą nowe uzbrojenie. Spróbuje jeszcze przed Miętami. I wiesz, Viv, coś podpowiada mi, że to może być na-Wet jeszcze przed końcem tego miesiąca. — Przykro mi, ale nie przyjmę zakładu. Nie chcę zostać bez 8rosza. 197 Harry spojrzał na tłum otaczający stoły z sarniną i dzikiem z jego świeżo pozyskanej posiadłości. Obok piętrzyły się świeże warzywa, pieczone ziemniaki. Pudding z Yorkshire giną} niemal między tuzinami wędzonych szynek i kurczaków. Były to prawdziwe bachanalia, jeśli zważyć na restrykcje czasu wojny. Miejscowi żywili się głównie zapiekankami z baraniną i puddingiem marchewkowym. W wiejskich sklepikach słoje ze słodyczami stały puste, a na wystawach leżały drewniane atrapy batoników. Tylko opakowania były prawdziwe. Dla Harryego najważniejsze tego wieczoru było przekazanie miejscowym dzieciakom wielkiej i przypominającej Hitlera pinaty pełnej prawdziwej czekolady, cukierków toffi i ciastek. Leżąc nocą na swojej pryczy, często modlił się, aby i one, i jego ludzie przetrwali to, co ich niebawem czekało. — Naprawdę speszyłeś ich tym szwabskim rozkazem — mruknął St Clair, gryząc nogę kurczaka po tajsku, którą wziął właśnie ze stołu z „nowoczesnym" jedzeniem. Miejscowi patrzyli podejrzliwie na curry i różne dania z ryżem, ale wielu nie oparło się ciekawości. Harry ograniczył się do miseczki jagnięcej kormy, do której dobrał kawałek czosnkowego chlebka naan. Całość spłukał potężnym łykiem ale i dopiero potem odpowiedział St Clairowi. — Lepiej, żeby wiedzieli. Może wzrośnie im motywacja. Tak jak wtedy, gdy Ibn Abbas ze swoim motłochem niemal dopadł nas w Surabaji. Niewiele brakowało, prawda? — dodał z miną parodiującą zdziwienie przeciętnie głupiego przedstawiciela klasy wyższej. Wieczór płynął, a Harry cieszył się towarzystwem i atmosferą. Była w obu znaczeniach ciepła, co zrobiło się tym istotniejsze, że temperatura na zewnątrz spadła odczuwalnie. Pamięta' takie chwile z dawnych czasów. Potem, gdy zdegradowany do stopnia kapitana wrócił do armii po czterech latach spędzonych w cywilu, nie było już tak dobrze. Po intifadzie rząd zde' cydował o przywróceniu poboru do wojska i wówczas jeg° brat, król William, zwołał całą rodzinę i jasno dał do zrozu- 198 jenia, że skoro jego poddani mają ryzykować głowę, ci z samej góry powinni nadstawiać karku razem z nimi. Harry i tak myślał, aby znowu włożyć mundur, ale gdy Wills ogłosił swoje, wyszło na to, że wypełnia tylko wolę starszego brata. Było to irytujące, ale jako drugi w kolejce do tronu nie miał wielkiego wyboru. Niemniej i tak brakowało mu Williama. — Wszystko w porządku? Harry wypuścił wstrzymywane od dłuższej chwili powietrze. — Przepraszam, Viv. Byłem myślami zupełnie gdzie indziej. — Chyba kiedy indziej. — Tak. •.'. iv — Wasza Wysokość, Wasza Wysokość! . ¦ •! ¦» >« Dobry humor przeszedł Harry'emu jak ręką odjął, ale miał dość wprawy, aby ukryć to pod maską miłego zaskoczenia. Był to jeszcze jeden plus wychowania w Pałacu. W jego stronę zmierzała panna Deborah Jones, dyrektor szkoły. Za nią dreptały dwie miejscowe gąski. Książę zajrzał pewnego popołudnia do szkoły, aby pogadać z dzieciakami. Poza wiejskimi i tymi z okolicznych majątków chodziła do niej także ponad setka małych uchodźców z Londynu. Przyciągnął ich uwagę opowieściami o przyszłości. W większości nawet prawdziwymi. Było to miłe urozmaicenie, tyle że od tamtego czasu nie mógł się uwolnić od panny Jones, która co rusz usiłowała skojarzyć go z jakąś miejscową dziewczyną. Zwykle rudą, bo rudych akurat było tutaj zatrzęsienie. Jones była kobietą chudą i boleśnie wręcz kanciastą, z zaciśniętymi ustami kojarzącymi mu się nieodparcie z kocim odbytem. Ile razy dawała się ponieść emocjom, tak jak teraz, osobliwe podobieństwo stawało się tym wyraźniejsze. — Wasza Wysokość, Wasza Wysokość! — Tutaj tylko major Windsor, pani Jones. Proszę o tym pamiętać. Viv wyszczerzył zęby niczym czarny kot z Cheshire. — A kimże są te młode damy, pani Jones? — spytał i skrzy- 199 *Ł?i&lMS?S«5f • «#€?*&- • Sb siali nu SM wił się, gdy Harry wraził mu dyskretnie kciuk w czułe miejsce na przedramieniu. — To panna Lang... a to panna Biggins — zapiszczała dyrektorka. Panna Lang skojarzyła się Harryemu z tym, co on i Wills określali kiedyś mianem sześciopaku. Znaczyło to, że dostrzeżenie zalet jakiejś dziewczyny było możliwe dopiero po szybkim pochłonięciu takiej właśnie ilości piwa. Chociaż... ta tutaj cudem nie była ruda, może więc... — Majorze Windsor, sir? Przejęty obecnością panny Jones nie zauważył kuriera, który przecisnął się do niego przez tłum. — Tak, kapralu. Posłaniec był jeszcze w stroju podróżnym: grubej, nieprzemakalnej kurtce, kasku i goglach. Wyciągnął z torby kopertę, wręczył ją księciu i zapewne zdziwił się w duchu, dlaczego stojąca obok kobieta o mało atrakcyjnym obliczu patrzy na niego z taką niechęcią. Harry podziękował mu i przeprosił pozostałych, zapewniając wszystkie trzy panie, że sierżant St Clair dotrzyma im towarzystwa przez resztę wieczoru. Obszedł kontuar i schronił się we względnie cichym biurze zarządcy pubu. Po zamknięciu ciężkich dębowych drzwi hałas ledwo tu docierał. Złamał pieczęć na kopercie, która została wysłana z Downing Street. Premier rozkazywał mu ruszać do Londynu wraz ze wszystkimi, których uda się zebrać. :. „ .: , Solent, południowa Anglia Jako dziecko Karen Halabi często uciekała w świat książek, który był o wiele ciekawszy niż ten w jej domu rodzinnym. Szczególnie chętnie sięgała po wszelkie opowieści z mórz i oceanów, zwykle angielskie, na równi traktując i dokument, i fantasty- 200 kę. W czasie, gdy jej rówieśnice wieszały w swoich pokojach plakaty gwiazd muzyki pop, ona marzyła o dalekich morskich podróżach, które pozwoliłyby jej uciec z więzienia, którym był dom jej ojca. Nikt nie wiedział wówczas o jej pasji. Sama w sobie nie była dziwna, bo każdy, kto miał pecha poobcować jakiś czas z Khalilem Halabim, zaczynał szybko odczuwać pragnienie ucieczki. Niestety, Karen nie miała w rodzinie nikogo związanego z morzem. Nawet z angielskiej strony. Przodkowie jej zmarłej matki wywodzili się z zamieszkującego slumsy lumpenproletariatu. Nic nie uzasadniało jej tęsknoty za oceanem. Poza jednym oczywiście — dowolny rejs byłby sto razy ciekawszy niż życie w domu. I tak morze zostało jej domem z wyboru. Uświadomiła to sobie, płynąc motorówką z powrotem na swój okręt przez Solent, wąski pas wody, który oddzielał Isle of Wight od Anglii. Jedynym, co w jej pokręconym życiu było pewne i niezmienne. Zimne bryzgi wody padały na jej skórę. Skórę koloru kawy. Marynarze, sami współcześni, już do niej przywykli. Dziesiątki razy pływali między Portsmouth a Tridentem, przewożąc członków załogi i najróżniejszych gości. Raz zorganizowała im nawet zwiedzanie okrętu. Od tamtej chwili początkowa rezerwa, czasem granicząca z wrogością, zaczęła przeradzać się w pewną życzliwość, chociaż nie akceptację. Halabi zastanawiała się, czy zawsze już tak będzie. Na razie doceniano ją z racji tego, co reprezentowała, a nie z racji tego, kim była. Otuliła się ciaśniej grubą kurtką i wełnianym szalem. Zimny wiatr niósł jednoznaczną zapowiedź zimy. Chociaż może tylko wydawało się jej, że jesień jest tutaj chłodniejsza. Za to powietrze było czystsze. Gdyby tak wszystko chciało być podobnie naturalniejsze i prostsze... Im dłużej tutaj przebywała, tym więcej targało nią wątpliwości. Obiecała sobie, że nie będzie roztrząsać zniewagi, która spotkała ją w Londynie, i przez większą część drogi nawet jej się to udawało. Jednak teraz, na rozfalowanym morzu, coraz 201 trudniej przychodziło jej opanowywać złość i żal. Ostatecznie obrażono nie tylko ją, ale i jej załogę. Nie spędziła w stolicy wiele czasu. Program przewidywał udział w odprawie Połączonego Komitetu Szefów Sztabów w bunkrze Cabinet War Rooms, który był wojenną siedzibą rządu, i spotkanie z profesorem Barnesem Wallisem, przewodniczącym Agencji Zaawansowanych Programów Badawczych. Podróż do Londynu przebiegła spokojnie, chociaż sama w sobie była czymś nad wyraz interesującym. Podobnie jak większość załogi, Halabi niemal ciągle pozostawała na stanowisku bojowym i rzadko opuszczała okręt. W tej sytuacji wyprawa do Londynu była atrakcją. No i okazją, aby zobaczyć na własne oczy nie tylko miasto, ale i prawdziwe oblicze tej wojny, o której czytała tyle podczas studiów na Staff College. Wszędzie panował bardzo mały ruch, nie widywało się prawie prywatnych samochodów, a te, które jeździły, zostały przerobione na gaz, zwykły albo drzewny. Niektórym dodano na dachach balo-niaste zbiorniki, inne miały zamontowane z tyłu instalacje do wytwarzania gazu. Jeszcze inne ciągnęły je za sobą na małych, dwukołowych wózkach. Nie brakowało za to rowerzystów, którzy skłonni byli do podobnego ryzykanctwa co kurierzy pedałujący przez centra miast w czasach Halabi. Parki i place zabaw przecinały zygzaki szczelin przeciwlotniczych. Kobiety gotowały na ogniskach rozpalanych pośród ruin i taszczyły nie wiadomo skąd wiadra z wodą. Co rusz trafiała na kogoś, kto sikał za jakimś krzakiem, i w końcu przyszło jej do głowy, że może coś się zmieniło i Hitler rozkazał załogom swoich bombowców zniszczyć szalety publiczne w całym kraju, aby w ten sposób ostatecznie złamać ducha Brytyjczyków. Dla kogoś, kto tak jak ona studiował historię społeczną w Oxfordzie, była to prawdziwa uczta. Obserwacje pochłonęły ją bez reszty. Spotkanie było całkiem udane, głównie dzięki obecności Churchilla, który trzymał wszystkich w garści. Dla premiera liczyło się obecnie tylko wygranie wojny i nie tolerował niczego, co mogłoby w tym przeszkodzić. Komitet Obrony przed- 202 stawił szacunki tych sił, które Hitler mógł rzucić przeciwko nim w najbliższych tygodniach. Halabi po raz kolejny objaśniła, jakie są możliwości i ograniczenia jej okrętu, i przedstawiła najświeższe dane uzyskane dzięki bezzałogowym samolotom zwiadowczym i systemom pokładowym. Spotkanie zakończył niewesoły wniosek, że inwazja jest już bliska i nie da się jej uniknąć. Nikt nie miał co do tego wątpliwości. Z drugiej strony panowało też powszechne przekonanie, że cokolwiek nieprzyjaciel wymyśli, uda się go odeprzeć. Anglia nie była bezbronna. Sytuacja nie przypominała w niczym tej z połowy 1941 roku. Na Wyspach znajdowało się już blisko ćwierć miliona żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych i krajów Commonwealthu, którzy przygotowywali się do walki z najeźdźcą. HMS Trident zapewniał niemal pełne rozpoznanie ruchów nieprzyjaciela. Nowe bronie profesora Willisa miały się pojawić dopiero za kilka miesięcy, ale naukowcy już teraz podsunęli nieco pomysłów, jak w niemiły sposób zaskoczyć Niemców. Halabi wyszła zadowolona i chyba nawet nieco bardziej optymistycznie nastawiona. Walka była nieunikniona, ale w żadnym razie nie musiała skończyć się klęską. Dojdzie do olbrzymiego rozlewu krwi, może podobnego jak podczas pierwszej wojny światowej, jednak tak czy tak, przeciwnik jest w gorszej sytuacji. Hitler mógł przygotować olbrzymią armię, ale najpierw musiał przerzucić ją przez Kanał, co samo w sobie nie było łatwe, a dzięki dobrze przygotowanej obronie miało stać się jeszcze trudniejsze. Cokolwiek gadali niemieccy generałowie, nie chodziło o sforsowanie jakiejś tam rzeki. Może gdyby nie była tak zadowolona, późniejszy incydent mniej by ją zabolał. Wspinała się schodami do King Charles Street. Bunkier znajdował się głęboko pod ziemią i droga na powierzchnię musiała zająć trochę czasu. Chciała wykorzystać tych kilka chwil, aby połączyć się z Tridentem i poprosić o meldunek sytuacyjny. Żonglowała właśnie teczką i flexipa-dcm, gdy usłyszała swoje nazwisko wypowiadane przez kogoś z grupy idącej przed nią. 203 Coś podpowiadało jej: zatrzymaj się. Mogła przystanąć i poczekać, aż ten ktoś się oddali. Mimo to szła dalej. Nie potrafiła darować sobie tej rozmowy. — ...naprawdę nie do wiary, że Winston pozwolił na coś takiego. — Cóż, ostatnimi czasy jakby częściej zaglądał do butelki. — A kto nie zagląda? To żadna wymówka. Cholerna czarna i na dodatek kobieta. Dziwię się, jakim cudem chłopcy z RAF-u jeszcze się nie zbuntowali. Ponoszą olbrzymie straty, chroniąc jej tyłek. Halabi poczuła nagle, jak osaczają ją dawne upiory. Te tysiące okrutnych i bezmyślnych docinków. Brzemię inności, które dźwigała przez całe dzieciństwo. Zaraz pojawił się też palący wstyd. A po nim paniczny strach; aż spociła się cała pod grubym mundurem. — Powiem ci, że gdybym to ja dostał jej okręt, stary Reader od razu zrozumiałby, kto tu rządzi. Z całej Kriegsmarine zostałaby może tylko garstka ścigaczy. Ona jednak tkwi tylko ciągle na Motherbank i robi na drutach. — Żałosna kreatura. — No ale zobaczymy, co będzie, gdy skończy się ta walka na niby, nieprawdaż? Motorówka omijała stary poławiacz min klasy „Halcyon" gdy schowany w kieszeni na udzie flexipad przypomniał o swojej obecności. Halabi wyjęła go i włączyła, wszystko szybko i sprawnie mimo kołysania. Na ekranie pojawiła się podobizna jej pierwszego oficera, Szkota nazwiskiem McTeale. — Mamy kolejny wielki nalot, skipper — powiedział. — Około stu trzydziestu. Wygląda na to, że znowu kierują się na nas. Rozejrzała się wkoło. Okręty zespołu obrony przeciwlotniczej budziły się do życia. Gęsty dym buchał z kominów, woda gotowała się za rufami, gdy jednostki starały się wyjść na jak najlepsze pozycje pomiędzy nadciągającymi bombowcami Luftwaffe a powierzonym ich opiece Tridentem. 204 Halabi dawno przestała myśleć o ironii losu, która sprawiła, że jej futurystyczny okręt był chroniony przez flotyllę dymiących antyków. Już trzy niszczyciele poszły na dno w ich obronie. McTeale kontynuował przekazywanie najnowszych wieści. — Będą tu za trzydzieści pięć minut, maam. Wcześniej przechwycą ich dwa duże skrzydła Malloryego. Już je poderwano. Na pewno przerzedzą szeregi bandytów. Gdy skończył, Halabi podziękowała mu i zakończyła połączenie, potem klepnęła w plecy sternika łodzi. — Ruszaj się, Bumpy — zawołała, przekrzykując warkot silnika i wycie wiatru. — Robota czeka. Gdy tylko mnie wysadzisz, zaraz wchodź za mną na pokład. Lepiej, żebyś tu nie siedział, gdy chłopcy Goeringa pojawią się na górze. — Aye, maam — odkrzyknął marynarz i motorówka przyspieszyła, jeszcze żywiej wspinając się na fale. Halabi spojrzała na szare niebo, chociaż wiedziała, że nie zdoła dostrzec myśliwców RAF-u zmierzających do walki. Jej System Bojowy naprowadzał Spitfire'y i Hurricane'y w taki sposób, aby przechwyciły niemiecką wyprawę jeszcze przed Kanałem. System NEMESIS Tridenta pozwalał śledzić szczegółowo sytuację w promieniu pięciuset kilometrów. Brytyjska sieć radarowa, która tak dobrze spisała się podczas bitwy o Anglię, nie mogła się z nim równać. Gdy niszczyciel wypuścił jeszcze swoją flotyllę bez-załogowych samolotów zwiadowczych, dowództwo brytyjskie zyskało możliwość obserwacji w rzeczywistym czasie tego, co działo się głęboko na terytorium Niemiec. Ale to wszystko ich nie powstrzyma, pomyślała Halabi. Luftwaffe wysyłała codziennie setki lotników na śmierć, próbując zniszczyć RAF. Królewskie Siły Powietrzne odgryzały się dzielnie, zadając przeciwnikowi olbrzymie straty, ale same też wyczerpywały z wolna swoje siły. Pozostało mieć nadzieję, że w chwili inwazji będzie jeszcze komu bronić nieba nad Anglią. Sama inwazja wydawała się nieunikniona. Wojska niemieckie zgromadzone po drugiej stronie Kanału osiągnęły już chyba 205 masę krytyczną i wysiłki Bomber Command niewiele mogły tu zmienić. Halabi skłonna była przypuszczać, że przygotowania zajmą jeszcze ze dwa tygodnie, chociaż jeśli podczas któregoś z kolejnych nalotów udałoby się nazistom wyeliminować Tri-denta, atak nastąpiłby zapewne od razu. Niszczyciel nie miał już pocisków manewrujących, pociski antyradarowe były zaś zbyt cenne, aby marnować je na archaiczne cele w rodzaju Ju--87 Stuka czy He-111, jednak mimo to pozostawał kluczowym elementem brytyjskiej obrony. Admirał Raeder nie mógł wiedzieć, że w silosach Triden-ta zostało już tylko sześć pocisków przeciwokrętowych. Miał jednak pewność, że dzięki systemom niszczyciela Londyn dowiaduje się na bieżąco o tym, co robi byle Kiibelwagen po tej stronie Kanału. Nie miał też chyba wątpliwości, że koordynacja wysiłków obrony powietrznej Anglii za pomocą Systemu Bojowego jest o niebo skuteczniejsza niż przesuwanie drewnianych klocków po wielkim stole z wyrysowaną na blacie mapą. Niemniej i tak nadciągali. Gdy motorówka zbliżyła się na sto metrów do Tridenta, Halabi połączyła się z Systemem Bojowym, aby sprawdzić, jak rozwija się sytuacja na południu. Mały ekran nie pozwalał na wyświetlenie obrazu z samolotów zwiadowczych krążących wysoko nad Kanałem, jednak plan sytuacyjny mówił wystarczająco wiele. Wojska zbierały się nad trzema węzłami lotnisk w pobliżu Lille, St Lo i Rouen. Gnająca na spotkanie brytyjskich myśliwców osłona liczyła około trzydziestu maszyn. Resztę stanowiły bombowce. Halabi nie przypuszczała, aby wiele z nich dotarło w pobliże celu. Tutaj zaś czekały naprowadzane radarem baterie przeciwlotnicze na Isle of Wight i bariera niszczycieli. Odbijacze motorówki uderzyły o kompozytowy kadłub Tridenta i Halabi poczuła, jak systemy okrętu przejmują sterowanie jej osobistym implantem. Chwilę później na ekranie flexi-pada pojawiła się ponownie twarz McTeale'a. — Mamy analizę profilu ataku, skipper. Tym razem jest coś 206 nowego. Istnieje osiemdziesiąt procent szans, że podejdą nisko, aby przejść poniżej baterii na wyspie. Niszczyciele kierują się już na pozycje wskazane przez Posh. Halabi uśmiechnęła się mimowolnie. Posh była sztuczną inteligencją. Nazwali ją tak na cześć pewnej nie narodzonej jeszcze gwiazdki muzyki pop, która użyczyła systemowi głosu. Ile razy odzywała się podczas wizytacji, na twarzach oficerów Royal Navy malowało się osłupienie. Wachta pokładowa pomogła przywiązać motorówkę i wprowadzić współczesnych na górę. Halabi skróciła formalności do minimum i zaraz po salucie rozkazała wszystkim schować się ASAP pod pokład. Sama poruszała się zdecydowanie, ale bez pośpiechu. Nie godziło się, aby kapitan niszczyciela stealth Królewskiej Marynarki biegał tu czy tam niczym nastolatka. Poza tym Halabi uważała, że powinna zawsze dawać dobry przykład. Starszy podoficer skierował ich do włazu w bocznej ścianie opływowego mostka. W tym samym czasie baterie Metalowej Burzy wysunęły się z cichym powarkiwaniem spod pokładu. — Bumpy, Freddie, tędy — powiedział. — Tylko nie wchodźcie na razie w drogę naszej pani kapitan. Ma paru szkopów do załatwienia. Współcześni byli wyraźnie rozdarci pomiędzy fascynacją tym miejscem i poczuciem, że zupełnie do niego nie pasują. Obaj wzięli udział w zwiedzaniu okrętu, ale nigdy nie widzieli go w walce. — Nie dzisiaj, szefie — powiedziała Halabi, mijając ich w drodze do centrum bojowego. — Stawiam funta, że dzisiaj nie wystrzelimy. Waddington zastanowił się chwilę i pokiwał głową. — Zgoda, maarn. O funta. A wy dwaj, proszę za mną. Bosman odszedł z gośćmi, Halabi zaś pospieszyła w swoją stronę. Pewna starszy marynarz obwieściła przybycie kapitana, ale Halabi machnęła ręką na znak, aby nie przerywać pracy. Za- 207 wsze czuła się tutaj nieco pewniej, nawet jeśli możliwości bojowe okrętu były obecnie ograniczone. Na przedniej ścianie sześciokątnego pomieszczenia wisiało sześć płaskich wyświetlaczy połączonych w jeden wielki ekran. Cztery segmenty przedstawiały szczegóły ataku na Triden-ta, dwa rozmieszczenie sił niemieckich na kontynencie. Halabi od razu zauważyła kolejne jednostki kierujące się ku francuskiemu wybrzeżu. W belgijskim Brugge pojawiła się następna dywizja SS. Dwa pułki grenadierów pancernych przesunięto z Amiens do Douai. Wkoło portów Le Havre, Dieppe i Calais rozlokowano jeszcze więcej baterii przeciwlotniczych sprzęgniętych z radarem. — Chyba szykują się do rozgrywek, panie McTeale. — Aye, maarn — odparł pierwszy oficer. — Gęsto od nich. Ale RAF kosi jak trzeba. Wskazał na ekran - w kolejnych oknach pojawiały się informacje o stratach przeciwnika. Zanim jednak Halabi zdążyła coś powiedzieć, szef systemów obronnych znalazł na swoim ekranie coś niepokojącego. — Kapitanie, jest problem. Trzech bandytów podchodzi na małej wysokości. Kurs jeden-cztery-trzy, szybkość osiemset osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. W centrum zapanowało poruszenie. Ktoś postronny by go nie zauważył, ale Halabi potrafiła wyczuć podobne rzeczy. — Odrzutowce — powiedziała, nie okazując zdumienia. — Pani Burchill, proszę przesunąć Oko zero trzy na nowy kontakt. Kolejne okno pokazało obraz z bezzałogowego samolotu zawieszonego na wysokości stu dziesięciu tysięcy stóp. — Schwalbe — mruknęła Halabi. — Chyba trochę przedwcześnie. Zwiad, proszę szybko o podstawowy zestaw informacji. Młody porucznik przebiegł palcami po klawiaturze. — Oryginalnie pierwszy Me-262 wzleciał osiemnastego lipca 1942 roku. Testy wykazały zawodność silników i ta wada 208 gnębiła Schwalbe do końca. Wykorzystywano je częściej jako bombowce niż myśliwce. Miały słabą manewrowość. Podczas atakowania alianckich bombowców leciały zwykle z dużą szybkością po prostej i raziły mijane cele z działek. — Posh mówi, że na dziewięćdziesiąt osiem procent to my jesteśmy ich celem — odezwała się porucznik Burchill. — A jak ocenia szanse, że myśliwce zdołają je zestrzelić? — Na mniej niż trzydzieści procent, kapitanie. Zaleca uruchomienie Metalowej Burzy. Ekran ukazywał trzy szarawe sylwetki mknące nad Kanałem. Prototypowe odrzutowce osiągały szybkość dwa razy większą niż walczące kilka tysięcy stóp nad nimi hurricane'y. — Namierzyć je — powiedziała Halabi. — Ale niech najpierw dobiorą się do nich niszczyciele i baterie na wyspie. Pogonili z odrzutowcami, ale rakiet Exocet chyba jeszcze nie mają. Poza tym to może być pozorowany atak, aby zmusić nas do otwarcia ognia. — Posh przesuwa osłonę zgodnie z przewidywanym kierunkiem ataku. — Dziękuję, pani Burchill. Grupa trzynastu korwet i niszczycieli opuściła Solent i rozproszyła się wachlarzem zgodnie ze schematem obrony przygotowanym przez system bojowy. — Dalekowie śledzą cele, kapitanie — zameldował operator systemów obronnych. Halabi rzuciła okiem na ekran przekazujący obraz z kamer zamontowanych na pokładzie. Trzy moduły Metalowej Burzy oczekiwały przeciwnika. Pozornie nieruchome, cały czas korygowały swoje położenie. Ciekawe, kto pierwszy nazwał je Dale-kami? — zastanowiła się Karen. Pewnie jakiś Brytyjczyk i miłośnik starych filmów SF. Nazwa nigdy nie przyjęła się w Stanach. Tuż obok pojawił się nagle szef łączności. — Pilny przekaz z Londynu, maarn. Wezwanie, konkretnie dla pani. Prosto z Downing Street. — Może poczekać — odparła krótko. — Zaraz przegram za- 209 kład z bosmanem Waddingtonem. Łączność, wysłać do Figh-ter Command informację o tych Me-262. Przekażcie, że mogą uzyskać nad nimi przewagę w walce manewrowej. Wprawdzie nie sądzę, aby dziś do niej doszło, ale nigdy nic nie wiadomo. — Aye, maam. Przez warstwy kadłuba dobiegło postękiwanie działek przeciwlotniczych. Na ekranie widać było smugi ognia i dymu wypluwane przez Boforsy i ciężkie karabiny maszynowe. Z północnego zachodu nadciągnęły dwie uzbrojone łodzie motorowe, które chciały przyłączyć się do kanonady, chociaż nie zostały uwzględnione w systemie obrony. — Jeden dostał! Niemiecki odrzutowiec zmienił się w kulę ognia i dymu. Rozległy się krótkie krzyki radości. — Kapitanie, NEMESIS podaje, że samolot zestrzeliła bateria pięciocalówek z HMS Obdurate. — Gratulacje dla kapitana Amisa — powiedziała Halabi. — Drugi dostał! Kolejna maszyna spadła do morza pod postacią chmury drobnych szczątków. Tym razem nie było oklasków. Trzeci Schwalbe trzymał kurs. Za kilka sekund miał minąć linię niszczycieli. — Numer drugi został zestrzelony przez HMS Obedient, kapitanie. — Dziękuję, panie Evans. Proszę przekazać gratulacje dla komandora Welsha. Halabi usiadła na fotelu pośrodku centrum. Przesuwając palcem po wargach, patrzyła, jak ostatni samolot wlatuje w strefę rażenia Trldenta. — Analiza obrazu sugeruje, że bandyta przenosi pociski. Zapewne prototypowe R4M z głowicami PB2. — Dziękuję, pani Burchill. Przypuszczalny czas odpalenia? — Minuta, plus minus dziesięć sekund, maam. — Obsłuż cel za dwadzieścia sekund, o ile będzie jeszcze w powietrzu. 210 Czekali, obserwując, jak mały odrzutowiec przedziera się przez deszcz pocisków. — Odważny człowiek — powiedział McTeale, gdy Me-262 wszedł na kurs do ataku. — Odważny, ale trup — odparła Halabi. Przez oświetlone na niebiesko pomieszczenie przebiegł lekki wstrząs. Metalowa Burza wypluła najkrótszą możliwą serię. Czterdzieści trzy pociski ze spieku ceramicznego trafiły w kruchą strukturę pła-towca z sumaryczną szybkością prawie sześciu machów. Odrzutowiec zniknął jak przemielony przez maszynkę. — Wyłączyć Daleków. — System melduje brak zagrożeń. — Wracamy do trybu śledzenia właściwej wyprawy bombowej. Halabi ciągle nie odrywała spojrzenia od ekranu, na którym właśnie zobaczyła czyjąś śmierć. — Czy było warto, panie McTeale? Trzech ludzi i trzy drogie maszyny tylko po to, abyśmy wystrzelili kilkadziesiąt pocisków? Pierwszy oficer Tridenta wpatrywał się w czubki wypolerowanych butów. — Jeśli cały czas czekają na dzień, kiedy nie będziemy już mieli czym strzelać, to pewnie tak, było warto. Ale to jeszcze nie dzisiaj. — Kapitanie, wyprawa została rozbita. Bombowce zawracają w kierunku Francji. RAF podjął pościg. — Dziękuję, pani Burchill. Proszę jeszcze mieć ich na oku. Halabi przypomniała sobie o wiadomości przesłanej z Dow- ning Street. Ciągle ściskała ją dłoni. Czując, że tempo zdarzeń zwalnia wyraźnie, rozprostowała kartkę i przeczytała, co na niej zdrukowano. — Panie McTeale, proszę przygotować śmigłowiec — powiedziała z niejaką irytacją. — Ktoś ważny chce mnie widzieć na popołudniowej herbatce. 15 W drodze z Los Angeles do Nowego Jorku Nie zaglądał na Wschód od czasu, gdy wyrwał się z Grantville w najgorszym momencie Wielkiego Kryzysu. Małe górnicze miasteczko radziło sobie gorzej niż wiele innych, podobnych miejscowości. Gdy tylko wygrał związkowe stypendium, jego stary praktycznie wygonił go z domu, stwierdzając, że zbyt trudno jest wyżywić takiego głodomora. Dan Black nigdy już nie ujrzał swoich rodziców. Ojciec zginął w eksplozji gazu kopalnianego w sierpniu 1934 roku. Matka zmarła tydzień później. Powiadano, że serce jej pękło, ale Julia twierdziła, że był to raczej spowodowany stresem zawał mięśnia sercowego. Dan wolał poprzestać na romantycznym wyjaśnieniu. Potem został objęty programem Roosevelta i przebywał w Kalifornii. Nie miał jak pojechać do domu na pogrzeb ojca. Na pogrzeb matki też nie dotarł. Julia wiele razy starała mu się to wyperswadować, ale żadne racjonalne argumenty do Dana nie przemawiały — ciągle był przekonany, że gdyby było go wówczas stać na bilet, uchroniłby matkę od śmierci z żalu. Przez kilka ostatnich lat prawie o tym nie myślał. Wszystko wróciło dopiero teraz, gdy wielki Lockheed Constellation zatoczył łuk na doliną San Fernando i zwrócił dziób w stronę domu. Może nie dokładnie domu, ale cóż... Grantville nie mogło pochwalić się lotniskiem, on zaś nie planował wizyty na sta- 212 rych śmieciach, jednak Wschód zawsze kojarzył się komandorowi Blackowi z domem. Tym razem udawał się do Waszyngtonu i Nowego Jorku. Najpierw czekały go dwa dni spotkań i odpraw w stolicy, potem trzy dni przepustki w Big Apple. Wcześniej odegrał przed Kolhammerem całą komedię, odmawiając przyjęcia wolnego. Admirał jednak okazał się nieugięty, szczególnie gdy dowiedział się o powrocie Julii z antypodów. Akurat wtedy miała być już w nowojorskiej redakcji „Timesa" Dan bardzo chciał ją zobaczyć i tym samym nie opierał się zbyt długo. Na kolanach trzymał wczorajsze wydanie wiadomej gazety, złożone w taki sposób, aby ukryć ostatni materiał Julii o jakimś gościu, który został przedstawiony do odznaczenia po wyrwaniu oddziału z japońskiej zasadzki. Do lektury chciał się wziąć dopiero po wejściu na pułap podróżny. Teksty Julii zawsze przyprawiały go o siódme poty. Pisała całkiem inaczej niż Ernie Pyle czy jego koledzy. To nie były reportaże, ale prawdziwa proza. Dan zastanawiał się często, jak udawało się jej zmylić cenzorów. Przedstawiała wszystko szalenie plastycznie i żywo, nie szczędząc drastycznych szczegółów. No i zawsze znajdowała się w samym centrum wydarzeń. To była ona. Cała ona, można powiedzieć. Ile razy czytał tekst Duffy, słyszał jej głos, i dlatego starał się nie pominąć żadnego kawałka, nawet jeśli drętwiał przy co drugim zdaniu. Cztery skryte w lśniących obudowach silniki Wright R3350 pracowały z pełną mocą, wprowadzając Constellation na pułap podróżny. Maszyna została wyposażona w nowe, opracowane komputerowo śmigła, które okazały się o dwadzieścia procent efektywniejsze od tradycyjnych. Dwa dni wcześniej Dan oprowadzał po fabryce grupę generałów lotnictwa wojsk lądowych i musiał nauczyć się na tę okazję wszystkiego o przeprojektowanych śmigłach. Pod nim przesuwał się zachodni kraniec doliny San Fernando, widać było trwające jeszcze budowy An-dersonville i Obszaru 51, osiedla i centra produkcyjne Specjalnej Strefy Administracyjnej. Aby dojrzeć bazy rozrastających 213 się Sił Pomocniczych, Black musiałby siedzieć po drugiej stronie, spędzał w nich jednak całe dnie i wiedział, że rosły niemal tak samo rozległe. Niemniej patrząc z tej wysokości, nie mógł nie zdziwić się, jak wielki obszar zajmują wszystkie nowe inwestycje. Zastanowił się, jak długo potrwa, nim cała dolina wypełni się wstęgami szos, domami i fabrykami. W tym tempie zapewne za jakieś dwadzieścia miesięcy... Ziemia odbijała blask słońca niczym powierzchnia stawu, jednak to nie była woda, ale całe połacie metalowych i szklanych konstrukcji. Tego nie da się opanować, mruknął pod nosem. Również i ten samolot, w którym siedział, powstał w Strefie, w jednych z nowych, olbrzymich zakładów w pobliżu Verdugo Hills. Mrużąc oczy, Dan dojrzał zarysy jeszcze paru podobnych kompleksów przemysłu lotniczego. Wszystkie pracowały z wykorzystaniem technologii dwudziestego pierwszego wieku, chociaż czasem na terenie zakładu reprezentował ją wyłącznie samotny komputer. Oczywiście podobne miejsca musiały powstawać też w Japonii i Niemczech. Także na terenie okupowanej Polski, o ile wywiad miał rację. Przeciwnik miał przecież dostęp do podobnych zasobów informacji i komputerów, nawet jeśli nie były to maszyny równie potężne jak te zamontowane na Hillary Clinton czy Leyte Gul). I także miał świetnych inżynierów. Admirał Kolhammer wspomniał, że amerykański projekt rakietowy został w jego czasach oparty w znacznej mierze na osiągnięciach nazistowskich naukowców, których zmuszono zaraz po wojnie, by pracowali dla Stanów. Black starał się nie myśleć, co ci ludzie mogą robić obecnie, mając do dyspozycji flexipady i maszyny liczące. Nawet jeśli nie dzielili się niczym z Sowietami, nie było wątpliwości, że wujek Joe zrobi, co tylko w jego mocy, aby wykraść wyniki badań. Na pewno rozumiał, że jeśli Hitlerowi uda się pokonać Anglię, wówczas ponownie zwróci się na wschód... — Masz ognia, Mac? 214 Nagły kuksaniec w żebra wyrwał Dana z zamyślenia. — Nie palę — odparł grubemu mężczyźnie o krótkich włosach, który siedział obok. — A, ty też nie? Dziwne, nie wyglądasz na jednego z nich. Chyba nie wierzysz w te wszystkie bzdury o szkodliwości palenia? — Nie. Po prostu nie palę. Dan odwrócił się od współpasażera, dając mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na pogawędkę. Tamten jednak nie pojął znaczenia jego gestu. — Będziesz czytać tę gazetę, Mac? — Tak — powiedział Dan. — Moja dziewczyna dla nich pracuje. Jest reporterką. Mężczyzna wyraźnie się zainteresował. — Nie gadaj. Jak się nazywa? Co robi? Redaguje kobiece strony? Dan był zbyt dumny z Julii, aby powstrzymać się przed wyprowadzeniem gościa z błędu. — Nie, jest korespondentem wojennym. Niedawno przebywała z MacArthurem i Jonesem w Australii. Oczy tamtego rozszerzyły się jeszcze bardziej. Maszyna wyrównała lot i drugi pilot oznajmił, że można już rozpiąć pasy. — Nie żartujesz? To znaczy, że ona jest z przyszłości, tak? Farciarz z ciebie. Słyszałem, że ich kobiety są naprawdę szalone. Zgadza się czy nie? Dan nie odpowiedział od razu. Z jednej strony poczuł niejakie zakłopotanie, z drugiej jednak było mu miło. Wiedział, że Julia nie cierpi, gdy gada o niej z innymi facetami, ale ta rozmowa nie wydała mu się groźna. — Wiesz, to nie twoja sprawa, ale owszem, mogę przyznać, że nie jesteś daleki od prawdy. — Wiedziałem, cholera — ucieszył się mężczyzna. — Musiało być coś z prawdy w tym, co czytałem. A czy ona... Dan uniósł rękę. — Przepraszam, ale to naprawdę nie twoja sprawa. 215 — Jasne, jasne, Mac. Nazywam się Hurley, Dave Hurley. Robię w przemyśle metalowym. A ty? — spytał, wskazując na mundur Dana. — Po co lecisz? Ciekawią cię te ich rakietowe samoloty? A może zajmujesz się polityką? Albo za mało ci jednej ich kobiety i szukasz kolejnych? Black parsknął śmiechem. — Byłem pod Midway. Jako jeden z pierwszych wylądowałem na pokładzie ich okrętu. Poleciałem na Hillary Clinton śmigłowcem razem z pewnym młodym oficerem nazwiskiem Curtis... — Tak, czytałem o nim — powiedział Hurley, kiwając energicznie głową. — Ernie Pyle pisał, że z początku tylko on jeden rozumiał, co się dzieje, że rozpoznał te rakiety i promienie śmierci i wyjaśnił wszystko Spruancebwi. Dan przytaknął, przypominając sobie tamtą noc, kiedy patrzyli z mostku Enterprisea na ginącą Flotę Pacyfiku. — Tak, czytałem o tym gościu — powtórzył Hurley. — I ty też tam byłeś, ze Spruanceem? — Tak, byłem oficerem planowania. Curtis i ja zgłosiliśmy się na ochotnika, aby sprawdzić ich opowieść, ale sprawy potoczyły się tak szybko, że ostatecznie okazało się to niepotrzebne. Spędziłem jednak trochę czasu na Hillary Clinton jako oficer łącznikowy i można powiedzieć, że dalej pełnię tę rolę. Zatem oficjalnie nie jestem w lotnictwie, ale tutaj właśnie mam na razie przydział. Hurley poprawił się na siedzeniu. Fotele były naprawdę szerokie, ale współpasażer zajmował całą przeznaczoną mu przestrzeń i jeszcze trochę sąsiedniej. — A ty? — spytał Dan. — Wyglądasz na glinę. Albo na kogoś, kto wyszedł z marynarki. Ale mówisz, że robisz w przemyśle metalowym? — Tak. Byłem gliną, a dokładnie szeryfem. Odszedłem pięć lat temu. Miałem wypadek podczas pościgu i uszkodziłem sobie kręgosłup. Ten lot da mi jeszcze w kość. Po wypadku poszedłem pracować w firmie stryja, który szykował się do 216 przejścia na emeryturę. Okazało się, że mam talent do zarabiania pieniędzy. Złapałem też trochę kontraktów z wami, na magazyny w Burbank. Ruch tu jak diabli, prawda? Moi ludzie pracują teraz na trzy zmiany. Po prawdzie — powiedział, ściszając głos i pochylając głowę — próbowałem nawet zorganizować sobie komputer do prowadzenia interesów, ale okazało się, że nie jestem dość ważny. — Nie przejmuj się — mruknął Dan. — Magazyny są ważne. Rozwijamy się tak szybko, że składowanie i dystrybucja produktów to jeden z naszych największych problemów. — Naprawdę? To myślisz, że jeszcze dadzą mi komputer? Na pewno nie zapomniałbym o tobie, jeśli wiesz, o czym mówię. — Przykro mi, ale nic z tego. Hurley dał mu kolejnego kuksańca, tym razem z uśmiechem na obliczu. ¦,. . — Ale to chyba nic złego, że spróbowałem, nie? — Pewnie nie. Rzeczywiście nie poczuł się urażony. Mimo wszystko polubił gościa. Mógł trafić gorzej, a czekał go przecież transkonty-nentalny lot. Hurley zapalił papierosa dopiero godzinę później, kiedy obaj byli już pochłonięci dyskusją o wojnie, Strefie i polityce. Dave Hurley okazał się o wiele bardziej rozgarnięty, niż Black początkowo przypuszczał. „Wyzwalające się" kobiety w ogóle mu nie przeszkadzały. Stwierdził, że jako biznesmen nie zarobiłby ani dolara, gdyby przywiązywał wagę do tego, kto kim jest, zamiast do tego, co kto umie. Nie wydawał się też poruszony obecnością w Strefie osób o odmiennej orientacji seksualnej, chociaż byłby zadowolony, gdyby mniej było w ich zachowaniu ostentacji. — Koniec końców, ja nie obmacuję żony publicznie, prawda? Black skłonny był się z nim zgodzić. i 217 Deiwer, Kolorado > . . Black nie musiał jednak znosić towarzystwa Hurleya aż do końca podróży. Były szeryf wysiadł w Denver, gdzie miał podobno odwiedzić nowy oddział swej firmy. Trzeba przyznać, że była w tym odrobina prawdy. Agent specjalny David Hurley udał się z lotniska prosto do miejscowej placówki Biura, gdzie złapał wolną sekretarkę i skorzystał z dalekopisu, aby jak najszybciej przekazać raport do Waszyngtonu. Napisał w nim, że udało mu się nawiązać kontakt z komandorem Danielem Blackiem, jednak nie sądzi, aby udało się go wykorzystać jako agenta operacyjnego ani nawet jako informatora. Komandor nawiązał niemoralny stosunek z reporterką z 21C, niejaką panną Julią Duffy /numer akt 010162820/. Zamierzał przekroczyć wraz z nią granice stanowe w celu popełnienia niemoralnego czynu seksualnego, naruszając w ten sposób ustawę Manna, przy czym otwarcie przyznawał, że robił to już w przeszłości. Black zdawał się podzielać wiele wywrotowych i komunistycznych przekonań wyrażanych przez Duffy, jak i całą grupę tworzącą Wielonarodowe Siły. Podczas rozmowy wyraził wielokrotnie swoją akceptację dla zboczeń seksualnych, włączając w to kontakty między osobnikami różnych ras oraz praktyki homoseksualne. Jego pochodzenie może mieć wpływ na skłonność do ulegania trendom socjalistycznym, ponieważ jego ojciec należał do związków zawodowych. Sam Black wyznał, że też zapisał się do związków jeszcze przed wstąpieniem do marynarki. O swoich obowiązkach służbowych i przydziałach w obrębie Specjalnej Strefy Administracyjnej komandor Black wypowiadał się otwarcie i bez troski o względy bezpieczeństwa. Oparł się złożonej mu propozycji o charakterze korupcyjnym. Agent Hurley nie był skłonny uznawać go za dobrego Amerykanina ani osobę przyjaźnie nastawioną do FBI. Niemniej ja- 218 ko ogólnie naiwny i prostoduszny nadawał się na nieświadome źródło informacji, cenne o tyle, że posiadał w Strefie dostęp do najwyższych kręgów władzy. Z tego też powodu Hurley zakończył meldunek sugestią utrzymania kontaktu. Lotnisko LaGuardia, Nowy Jork Współczesne „latające trumny" to było coś ponad jej siły. Całą wieczność trwało, zanim przedostała się z Brisbane do Honolulu, a dalej do Frisco i Nowego Jorku. Najpierw wodnopłatow-cem typu Catalina, potem Boeingiem Stratolinerem. Wszędzie miała opłacone przez „Timesa" bilety pierwszej klasy, jednak po całej podróży czuła się tak, jakby spędziła cztery dni na dachu pakistańskiego pociągu towarowego, i to w towarzystwie setki nie znających mydła wieśniaków oraz ich żywego inwentarza. Swoista estetyka wnętrza Stratolinera mogła z początku wydać się zabawna. Wiklinowe fotele, dziewczyny roznoszące papierosy, kelnerzy i koktajle to było jednak za mało, aby wynagrodzić niezbyt przyjemne doznania towarzyszące podróży samolotem pozbawionym ciśnieniowej kabiny pasażerskiej. Na dodatek była to maszyna rozpaczliwie powolna. Motocykl Beemer Q, który pozostał w garażu Duffy w dwudziestym pierwszym wieku, wyciągał więcej niż ta blaszanka. Czekając na bagaż na prymitywnym lotnisku LaGuardia, kołysała się lekko i obserwowała otoczenie. Widziała, że ludzie gapią się na nią, ale cóż, w dżinsach od Armaniego, butach Redback i kurtce HotBofz z daleka wyglądała na osobę z przyszłego stulecia. Podobnie jak ludzie wokół wyglądali na współczesnych. Ubierali się inaczej, inaczej się zachowywali, nawet poruszali się inaczej. Inaczej także siadali, jakby bardziej sztywno, chociaż to akurat mogło mieć coś wspólnego 219 z przynależnością do klasy wyższej. Tylko ludzie naprawdę bogaci mogli w 1942 roku pozwolić sobie na podróże lotnicze. My pewnie wydajemy się im beznadziejnie wulgarni w naszej bezpośredniości, pomyślała, patrząc na dystyngowane ruchy otaczających ją kobiet i mężczyzn. Również i do samochodów wsiadali inaczej, najpierw zajmując miejsce, potem dopiero wciągając nogi, zamiast nurkować do środka z wypiętym tyłkiem. No i kobiety były zdecydowanie o wiele bardziej „kobiece" Chwilami kojarzyły się Julii ze stylizowanymi drag queen z jej czasów. Szczególnie sposób gestykulacji czy unoszenia głowy. Dla niej było to rozpaczliwie nienaturalne. W ich oczach ona musiała natomiast wyglądać jak podejrzana chłopczyca. Przede wszystkim była jednak niesamowicie zmęczona. Poklepała osobisty flexipad wystający spod jasnożółtej kurtki. W Nowym Jorku nie było lokalnej sieci, Julia chciała jednak popracować podczas lotu, wzięła więc maszynkę do bagażu podręcznego. Poza tym tak było bezpieczniej. Czarnorynko-wa cena flexipada Ericsson T4245 sięgała zapewne dwóch albo i trzech milionów dolarów. Z tego też powodu jednym z pierwszych rekwizytów, które wyciągnęła z bagażu, był jej ulubiony SIG Sauer, który idealnie pasował do kabury pod pachą. To był z kolei wielki plus początku lat czterdziestych: żadnej służby bezpieczeństwa na lotniskach. W każdym razie żadnej, która rzucałaby się w oczy. Terminal na LaGuardii, na razie zwany ciągle New York City Municipal Airport, wydawał się tego wieczoru bardzo cichy, wręcz senny. Pasażerowie z jej samolotu czekali na bagaż, za czterdzieści minut planowany był odlot samolotu na Bahamy, potem lądować miała jeszcze maszyna z Toronto. Poza tym z każdego kąta wyzierała pustka. Julia zastanawiała się, jak wygląda teraz jej mieszkanie i czy remont przyniósł obiecane przez projektanta wnętrz efekty, gdy ktoś nagle przycisnął jej ręce do boków. Na twarzy poczuła czyjś szorstki jak papier ścierny policzek. 220 — Zgadnij kto! — szepnął jej do ucha Dan Black. — I nie bij! — dodał, na wszelki wypadek jednak się odsuwając. Dziewczyna aż podskoczyła i serce zabiło jej żywiej, ale nie złapała go za klejnoty i nie spróbowała ich oderwać, jak zdarzyło się to ostatnim razem. Oboje uczyli się powoli. Zauważyła, że Dan od razu ustawił się trochę bokiem, aby uniknąć najbardziej bolesnego ataku. — Cześć, kocie — mruknęła, ożywiając się gwałtownie i czując ciepło rozchodzące się gdzieś z okolicy ud i pełznące coraz wyżej. Chwilę później nawet twarz miała czerwoną. — Witaj, kochanie — powiedział nieco bardziej opanowany Dan. Julia złapała go za pasek spodni i przycisnęła do siebie, drugą ręką obejmując jego pośladek. Ścisnęła go porządnie, gdy się całowali. — Boże, dobrze cię znowu widzieć — szepnęła. Odsunęli się trochę od siebie, ale nadal obejmowała nogami jedną z jego łydek. Dan poklepał jej kurtkę w miejscu, gdzie kryła się broń. — Oczekujesz trudnych rozmów z wydawcą? — Dziewczyna zawsze powinna się pilnować — odparła Julia z uśmiechem. — Jedźmy szybko to domu, wtedy to zdejmę. Albo zostawię, jeśli uważasz, że tak będzie ciekawiej. — Ludzie słuchają... — Naprawdę? No, to już lekka perwersja, ale jeśli wolisz w ten sposób... Obok pojawił się bagażowy z dwoma walizkami Antlera, takimi z chowanymi kółkami i teleskopową rączką, które jawiły mu się chyba jako największy wynalazek ludzkości. Poza tym niósł średniej wielkości plecak w kamuflażowe łaty ze spłowiała, ale nadal wyraźną krwawą plamą. Ona podobała mu się o wiele mniej. — W ogóle nie oczekiwałam, że cię tu spotkam — powiedziała Julia. — To naprawdę miła niespodzianka. Objął jej smukłą talię i wyszli razem na chłodne nocne po- 221 wietrze. Odprowadziły ich liczne spojrzenia. Nie tylko pełne złości, także zazdrosne. — Nie chciałem robić ci nadziei, dopóki nie wiedziałem na pewno, że dostanę urlop. Potem i tak nie miałem jak się z tobą porozumieć, ale pomyślałem, że nie szkodzi. Zawsze to ciekawiej, gdy ktoś na ciebie czeka. — Mnie to mówisz... To miasto ciągle mnie przeraża. Tyle znanych kątów i nikogo ze starych przyjaciół. Co rusz oczekuję, że wyjdą zza jakiegoś rogu, ale sam wiesz... — urwała, gdy zmęczenie dało o sobie znać. — Wiem — odparł, całując ją w czubek głowy. Potem pojechali do domu i pieprzyli się trzy godziny bez przerwy, ^^a-^;, »v'C'<.> ^.i^.^..^ •:«-;.•> a '':',¦ ¦¦Vi.i;\l Nowy Jork — Ale tu świetnie! -¦ ¦ ¦ . ;* ¦ j; .-r, — Fajnie zrobione, prawda? Dan nigdy jeszcze nie widział niczego podobnego. Nie żeby miał dotąd większy kontakt z architekturą czy urządzaniem wnętrz. Jednak nawet to wszystko, co usłyszał od Julii, nie przygotowało go na podobny widok. Nie wyobrażał sobie, że można tak urządzić mieszkanie. Cała jego wiedza o apartamentach bogaczy pochodziła z hollywoodzkich filmów. Ich domy były zawsze ogromne i wszędzie królowały wyściełane pluszem meble. Niemniej fotel to fotel, czy będzie to wielki, skórzany chesterfield z pracowni Vanderbilta czy używany grat z pomocy społecznej. Tymczasem to, co ujrzał w mieszkaniu Julii... To było coś całkiem innego. Brakowało mu słów, aby to opisać. Co więcej, już sam rozkład lokalu okazał się zaskakujący. Z początku tego nie zauważył, zresztą nic dziwnego. Wpadli do środka, już po drodze zdejmując z siebie ubrania, i potem 222 kochali się na stojąco w holu. Trwało trochę, nim zaciągnęła go do sypialni i na materac, gdzie pozostali przez dłuższy czas. Raz zniknęła na chwilę, aby przynieść butelkę szampana, ale poza tym byli zajęci sobą aż do późnej nocy. Po trzecim razie, gdy musiał już nieco dojść do siebie, zaczął rozglądać się po oświetlonym blaskiem świec pomieszczeniu. Łóżko przypominało japońskie posłania zwane chyba „fu-ton" o ile dobrze pamiętał nazwę. Nie miało prawdziwego zagłówka, a tylko prostokąt miękkiej skóry przymocowany bezpośrednio do ściany. Sama ściana była podziurawiona prostokątnymi niszami, w których stały książki albo drobne dzieła sztuki. Dan zauważył, że niektóre lekko podświetlono. Blask ukrytych lamp mieszał się z migotaniem świec ustawionych na małych, białych półeczkach, które rozmieszczono równie przypadkowo co wgłębienia. W zasadzie nie było innych mebli, jeśli nie liczyć dwóch sześcianów okrytych czymś przypominającym futro niedźwiedzia polarnego. Black nie miał pojęcia, gdzie Julia trzyma ubrania. — Naprawdę dobrze się sprawili, nie sądzisz? — spytała, gdy koło północy stanęli w salonie, czy może raczej w pomieszczeniu, które powinno być salonem. — Ale jakim cudem tu jest tyle miejsca? — spytał Dan. — Nigdy nie widziałem jeszcze tak wielkiego wnętrza. — Pierwotnie to było trzypokojowe mieszkanie — wyjaśniła z uśmiechem. — Kazałam jednak usunąć większość ścian, aby zyskać jeden duży pokój, który płynnie przechodzi od kuchni przez jadalnię do mojego chilloutowego kącika. Dan zrozumiał, o czym mówiła, tylko dlatego, że stali właśnie w tym „chilloutowym kąciku"; miał lekko obniżoną podłogę, na której leżał dywan zarzucony poduszkami w arabskim stylu. Całości nadano kształt półksiężyca — wyglądała na miejsce, gdzie rozpustny Fatty Arbuckle mógłby napytać sobie biedy. Na ścianie wisiał płaski ekran, który służyć miał zapewne ja- fc 223 ko domowa wersja kina. Na półeczce obok widniał rząd slotów z co najmniej trzydziestoma data sticks. — Myślałem, że nikt nie może korzystać z tej technologii bez rządowego zezwolenia — powiedział Dan. — Spokojnie, panie agencie Elliot Ness, to moja osobista własność. Prawo reguluje tylko kwestię używaniu sprzętu będącego własnością rządu. Nasz przydział miał trwać trzy miesiące, wzięłam więc trochę tego i owego. Podeszła do półki i wzięła jeden z modułów pamięci. — Dwadzieścia pięć lat Simpsonów — powiedziała z przejęciem. — Wszystkie odcinki Seksu w wielkim mieście i Gotowych na wszystko. Przed opuszczeniem Hillary Clinton załadowałam z okrętowej biblioteki całe terabajty filmów, muzyki, programów telewizyjnych, gier, książek i magazynów. Całe dziewięć jardów. Naprawdę, teraz mogę tu mieszkać. Jest prawie jak w domu. Dogadałam się nawet, żeby zrobili mi reprinty niektórych moich ulubionych książek, aby witały mnie, gdy wejdę do środka. Nie wiem, czy pojmujesz, ile to dla mnie znaczy. To musiały być te książki, które widział wcześniej w sypialni. Teraz dojrzał jeszcze inne, ustawione w niektórych niszach. Długie pomieszczenie zdawało się zmieniać styl na bardziej surowy, im bliżej było „strefy kuchennej". Tam centralnym obiektem była ława kojarząca się nieco ze sprzętem z wagonu kolejowego. Zrobiona została z nierdzewnej stali. Z daleka nie było widać zbyt dobrze, ale Dan odniósł wrażenie, że brakuje tam dywanu. Podłoga była z gołych desek i betonu. — Tak, to polerowany beton — odparła z radością Julia, gdy spytał. — Świetnie, nie? Dzięki Bogu, okazało się, że współczesne technologie budowlane już na to pozwalają. — No... Ja nigdy jeszcze... — Wiem. Nigdy jeszcze nie widziałeś czegoś takiego. Nie miałeś prawa. Masę czasu zmarnowałam, poszukując projektanta, który zrozumiałby, czego chcę — rzuciła Julia, wyraźnie się nakręcając. Mówiła coraz szybciej i coraz żywiej gestyku- 224 lowała. Dan zastanowił się, czy to nie sprawka jakiegoś narkotyku, bo nigdy jeszcze nie widział, aby czymś się tak entuzjazmowała. Inna sprawa, że miało to swój urok. Zachowywała się całkiem jak nastolatka. — Mam kilka egzemplarzy „Monument" i „Wallpaper" — powiedziała, biorąc magazyny ze stolika i podając je Dano-wi. — Kupiłam je na lotnisku w Bangkoku przed lotem do Darwin, gdzie weszłam na pokład Hillary Clinton. Ale to było wszystko, co mogłam przedstawić. Szczęśliwie przeczytałam w „New Yorkerze" wiesz, waszym „New Yorkerze" o pewnym zwariowanym geju, projektancie, który pakował już walizki, aby przenieść się do Strefy. Szczęśliwie złapałam go w ostatniej chwili, pokazałam mu te magazyny i on chwycił. Bardzo go wciągnęło i zgodził się poprowadzić przebudowę. Zatrudniliśmy włoskich budowlańców, którzy uciekli z Florencji przed faszystami. I tak mam swoje miejsce. Zarzuciła mu ramiona na szyję. Była szczęśliwa jak nigdy. Prawie skakała z radości. — To naprawdę piękny apartament... — Gdyby to był 1962 rok, a ja byłabym Gidget, to byłoby właściwe słowo. Ale nie zrażaj się, opowiadaj mi dalej, jak tu cudownie. Dan przekartkował jeden z egzemplarzy magazynu „Wallpaper" Wbrew nazwie nie traktował wyłącznie o tapetach. Na niektórych zdjęciach widać było wnętrza, które musiały chyba posłużyć projektantowi mieszkania Julii za wzór. — To coś podobnego jak u ciebie? — spytał Black, wskazując na fotografię z restauracji, która zdawała się mieć tylko jeden stół o kształcie długiej ławy z żołnierskiej mesy. — Blisko — odparła Julia, znowu go ściskając. — Podoba ci się? — Chyba tak. Przypomina trochę wizję domu z Wystawy Światowej. Wygląda świetnie. — A jaki stąd widok! — zawołała, łapiąc go za rękę i ciągnąc do okna. Byli chyba na dziewiątym piętrze, w narożnym 225 mieszkaniu. W dole ciągnęły się zapchane samochodami ulice. Dan nie patrzył po drodze, dokąd dokładnie jadą, jednak sądząc po okolicy, budynek musiał wznosić się na samym wschodnim krańcu Manhattanu, tuż nad rzeką, która przecinała krajobraz niczym czarna wstęga. Na ile Black znał Nowy Jork, powiedziałby, że z okien widać Brooklyn, Queens i Long Island. Z okna na rogu dawał się dojrzeć też skrawek Manhattanu z ciemną plamą Central Parku, domami West Side i chyba kawałkiem rzeki Hudson. — To musiało kosztować majątek — powiedział i zaraz pożałował tego komentarza. Czy nie zasugerował przypadkiem, że Julia nie mogła sama za to wszystko zapłacić? Kodeks etyczny dwudziestego pierwszego wieku nie tolerował podobnych aluzji. Julia jednak potraktowała jego słowa nad wyraz rzeczowo. — No, sprzedałam kilka drobiazgów, stary kalkulator, elektronicznego tłumacza i antycznego iPoda, który od dziesięciu lat poniewierał mi się w plecaku. Dostałam za nie całą górę forsy. Zaczęła wyjaśniać szczegóły transakcji, co mocno zmieszało Dana. Zawsze wydawało mu się, że Julia jest łowczynią przygód, która nie przywiązuje większej wagi do dóbr materialnych. Teraz jednak okazywało się, że i o nich potrafi mówić z wielką znajomością rzeczy i nie mniejszym zapałem. — Jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku „Times" przekazał mi na konto zaliczkę, do której miałam dostęp za pośrednictwem Hillary Clinton. Tutejsza księgowość zgodziła się wypłacić mi to w relacji dolar za dolara, aby utrzymać mnie w redakcji. A to oznacza kolejny przychód jak stąd do Księżyca! Potem jeszcze wzięłam prawnika, aby negocjować umowę o pracę. Nazywa się Maria 0'Brien. To ona pomogła mi w sprzedaży. Sama nigdy nie pomyślałabym, aby zażądać za iPoda z płaską baterią aż pięćdziesiąt kawałków. Maria była w MEU, ale jej kontrakt skończył się akurat pięć dni po tranzycie, poszła więc do biznesu i służy obecnie poradami prawnymi wszystkim, którzy chcą robić interesy w Strefie. Mówię ci, jeszcze trochę, a będzie bogatsza od astronautów. 226 — Od kogo? — To żart. Mniejsza z tym. Tak czy siak, zmusiła „Timesa" aby honorował moje poprzednie stawki, i wynegocjowała coś takiego jak „tymczasowe wyrównanie" dzięki czemu zarabiam więcej niż jakikolwiek tutejszy reporter. No i jeszcze uzyskała potężną zaliczkę. Wszystko to starczyło z nawiązką na mieszkanie i zostało dość na parę strategicznych inwestycji. Mam jeszcze jeden lokal, większy nawet od tego, w Gramercy Park. Kupiłam go na spółkę z Rosanną i razem zamierzamy go przerobić. Maria zaś weszła w spółkę z miejscowym domem brokerskim, który ma inwestować dla mnie prawie połowę mojej pensji. Jeśli chcesz, też możesz w to wejść. Pomyśl. Wojna nie będzie trwała wiecznie, a gdy się skończy, dojdzie do boomu gospodarczego, jakiego świat nie widział. Osiemdziesiąt lat przemian w dziesięć lub dwadzieścia lat. To będzie czyste szaleństwo. Już jest nieźle. Dan nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy jeszcze nie stał się obiektem podobnego „ataku" Może poza tym pechowym dniem, kiedy otworzył drzwi komiwojażerowi Fullera. Facet miał takie gadane, że Dan o mały włos nie zakończył dnia jako szczęśliwy posiadacz całego kompletu najróżniejszych szczotek. Nie wytrzymywał jednak porównania z Julią. — No, pewnie i mógłbym — powiedział Dan. — Nie mam na co wydawać żołdu, chyba że na prezenty dla ciebie. — Dobra, zobaczymy. Jak długo tu będziesz? Trzy dni? Umówimy się na kawę z Marią i... Chociaż przecież możemy zobaczyć się z nią od razu. Ona chyba nigdy nie sypia. Jak to często bywało w kontaktach z Julią, Dan dał się ponieść biegowi wydarzeń. Dziewczyna zniknęła na moment w sypialni i wróciła z flexipadem. — Tutaj jeszcze nie ma sieci — przypomniał jej Black. — Wiem, ale Maria ma wojskowy moduł, który łapie sygnał w promieniu pięciu kilometrów. O ile jest włączony... Proszę, jest! 227 Julia przesunęła palcami po włosach i spojrzała na flexipad, jakby było to lusterko kosmetyczki. — Cześć, Mario, mówi Jules. Dan przyjechał, a ja tkwię jeszcze duchem w innej strefie czasowej, ale może masz ochotę na drinka? Daj znać. Rzuciła urządzenie na kanapę swojego kącika i wzięła Dana za rękę. — Chodź, misiaczku. Weźmiemy razem prysznic i przygotujemy się. Gdy prowadziła go do urządzonej w stylu późnorzymskim łazienki, flexipad za ich plecami zapiszczał nagle. Odgłosy muzyki i wesoło bawiącego się towarzystwa dosięgły ich aż pod prysznicem. — Hej, Jules! — zawołał kobiecy głos. — Świetnie, że się odezwałaś. Przychodź tu ze swoim chłopem. Jestem w Bays-water. Razem ze słynnym Jimem i, wyobraź sobie, Frank Sinatra też tu jest! 16 Specjalna Strefa Administracyjna, Kalifornia Jako urodzony w 1969 roku, admirał Kolhammer nie był tak naprawdę dzieckiem ery cyfrowej. Pamiętał jeszcze telefony z tarczą, magnetofony kasetowe, czarno-białą telewizję, automaty do gry i jeden rodzaj coca-coli w sklepach. Zetknął się bezpośrednio z całą muzyczną produkcją lat osiemdziesiątych i nadal trzymał we flexipadzie bootlegowe nagrania country rockowego zespołu Lone Justice, podobnie jak i pierwsze odcinki serialu Miami Vice. Nigdy nie opanował biegle sztuki pisania na miniaturowej klawiaturze za pomocą kciuka, ale podobnie jak inni, którym przyszło przywyknąć do nowego środowiska informatycznego, nauczył się dzielić uwagę pomiędzy kilka źródeł komunikatów. Przydało się to później, gdy musiał zapanować nad zalewem przekazów napływających w sytuacjach bojowych z Fleetnetu. Niemniej przewodniczenie komitetowi R&D i tak okazało się dlań torturą. Na każdym posiedzeniu obecnych było tylko sześciu stałych przedstawicieli, zawsze jednak towarzyszyło im osiemnastu do dwudziestu konsultantów albo gości. Spotkania odbywały się w piątkowe popołudnia, między czternastą a szesnastą, w największej sali konferencyjnej szpetnego raczej budynku w Specjalnej Strefie Administracyjnej. Wzniesioną z prefabrykatów gromadę baraków otaczały nie ukończone jeszcze kompleksy fabryczne, puste magazyny i bu- 229 dowane dopiero biurowce. Wszystko to wypełniało szczelnie zachodnią część doliny i znane było powszechnie jako Strefa 51. Kolhammer nie pamiętał, kto wymyślił tę nazwę, która przyjęła się również i dzięki temu, że trafiła w jego poczucie czarnego humoru. Połowa świata była przekonana, że zajmują się tutaj sprawami równie tajnymi jak te wspominane w teoriach spiskowych dotyczących oryginalnego Obszaru 51 z jego historii. W rzeczywistości nie mieli póki co nic wspólnego nie tylko z UFO, ale nawet rzeczywistymi sekretami. Większość czasu pochłaniała im zwykła praca administracyjna, w tym organizacja transportu i prac budowlanych. Kolhammer został więc burmistrzem największego w historii USA miasta, które wyrosło w ciągu paru miesięcy — z niczego. Niekiedy żałował, że nie jest już młodszym oficerem. Nie musiałby wtedy martwić się o Strefę, byłby wolny i, przede wszystkim, mógłby latać. Albo i projektowałby nowe samoloty, bo Komitet zajmował się także i tym. Tego piątku oficjalna część spotkania nie trwała długo i zaraz po niej rozpoczęły się indywidualne dyskusje w grupach specjalistów. W zasadzie chodziło o kwestie, które nie powinny być trudne do rozwiązania, jednak i tutaj pojawiła się niespodziewana komplikacja. Wiązała się ona, jak zauważył Kolhammer, z obfitością danych dostarczonych przez przybyszów z przyszłości. Zbytnia mnogość opcji powodowała co rusz paraliż decyzyjny. Przechodząc między stolikami w drodze do swojego gabinetu, usłyszał dość, aby jego cierpliwość została wystawiona na poważną próbę. — Powinniśmy zostawić na razie problem torped i zająć się minami — dowodził jeden z jego oficerów. — To one zatopiły największy tonaż i w ogóle, jeśli dobrze pamiętam, okazały się najskuteczniejszym typem broni na Pacyfiku. Przy następnym stoliku jeden z ludzi Jonesa wyliczał właśnie na palcach argumenty za przyjęciem tych projektów, które jego zdaniem powinny zostać uznane za priorytetowe. 230 — Musimy jak najszybciej rozpocząć wielkoseryjną produkcję F4U-1 Corsair — powiedział w naciskiem. — Była to maszyna na tyle wytrzymała i uniwersalna, że jako myśliwiec bombardujący służyła jeszcze w Korei. Bardzo nam się przyda, gdy przyjdzie do walk na Guadalcanalu i Iwo Jimie. Współczesny kapitan wojsk lądowych zwrócił uwagę na coś ze swego poletka. — Zgadzam się, że powinniśmy utrzymać produkcję Sher-manów, bo inaczej zostaniemy bez czołgów. Jednak aby dotrzymać jakoś kroku Niemcom i Japończykom, a być może także i Sowietom, trzeba natychmiast przestawić linie na model E8 Super Sherman, który historycznie wszedł do produkcji dopiero w końcu 1944 roku i został opracowany z uwzględnieniem doświadczeń uzyskanych w boju. My mamy te dane już teraz, prosto z fleetnetu... Inny kapitan odłożył flexipad i uniósł znacząco palec. — Powinniśmy poświęcić więcej uwagi sprawom wojny psychologicznej. Sowieci i naziści dostają kota, bo poznawszy przyszłość, Hitler i Stalin nie ufają obecnie absolutnie nikomu... — Z całym szacunkiem — przerwał mu współczesny oficer marynarki. — To rzecz raczej dla speców od propagandy, nie kwestia techniczna... Z innej strony słychać było głos jakiegoś cywila dowodzącego, że budowa odrzutowego myśliwca potrwa zbyt długo i nie przyniesie aliantom szczególnie wielkiej przewagi w powietrzu. — Z tego, co słyszałem, pierwsze odrzutowce miały bardzo mały zasięg. Jeśli chcemy szybko otrzymać dobry myśliwiec przewagi powietrznej, byłbym za wykorzystaniem P-51. Już wcześniej, przed waszym przybyciem, myśleliśmy o wyposażeniu go w silnik Rolls-Royce Merlin. Gdyby udało nam się wprowadzić pierwsze P-51D do służby w lutym przyszłego roku, mielibyśmy maszynę przewyższającą wszystko, czym dysponują nasi przeciwnicy. Kolhammer domyślił się, że mówiący jest pracownikiem North American Aviation, która to firma bardzo chciała wpro- 231 wadzić Mustanga do produkcji, zanim jeszcze pojawi się deklasujący samoloty tłokowe F-86. Nieco dalej grupa współczesnych oficerów wojsk lądowych dyskutowała zażarcie o decyzji rządu australijskiego, aby podjąć natychmiast produkcję własnej odmiany AK-47. Porucznik Hunt rozwijał zupełnie nierealistyczny pomysł budowy wielkiej liczby ręcznych karabinów maszynowych typu FN Minimi. Kapitan Ken Young, Anglik z gwardii, przerwał mu bezceremonialnie. — Gdybyście poważnie myśleli o zastąpieniu karabinka maszynowego BAR czymś nowym, macie całkiem spory wybór własnych modeli, począwszy od Lewisa, na Brenie albo nawet Johnsonie skończywszy. — Lewisa?! — zakrzyknął Amerykanin. — Chyba pan żartuje? BAR nie jest doskonały, ale Lewis to kompletny złom. Nie czytał pan raportów? Wykryto w nim jakieś pięćdziesiąt usterek, z których każda może prowadzić do zacięcia się broni. A ich magazynek talerzowy to chyba wynik wczesnej aborcji. Kolhammer westchnął i zastanowił się, skąd mówiącemu przyszło do głowy to porównanie. W zwykłych okolicznościach spotkanie poprowadziłby Dan Black. Teraz jednak przebywał akurat w Nowym Jorku. Wziął urlop, by spotkać się ze swoją dziewczyną, reporterką. — Ma pan szczęście, komandorze Black — mruknął pod nosem admirał, gdy był już blisko drzwi, gdzie czekał na niego adiutant. Zaraz jednak uśmiechnął się, pomyślawszy, że dla niego samego wizja trzech dni spędzonych w towarzystwie Julii Duffy byłaby czymś przerażającym. Cóż, chyba wszystko jest względne... — Turbośmigłowce to jedyne, co warto rozwijać! — zawołał ktoś na drugim końcu sali. — Boże, miej nas w swojej opiece — powiedział cicho Kolhammer, wychodząc z pomieszczenia. 232 Wiedział, że jeszcze przed wieczorem znajdzie w systemie kompletne sprawozdanie ze spotkania i że po części będzie ono nawet przydatne, chociaż tylko o tyle, o ile będzie wspierać podjęte już wcześniej przez niego decyzje. Z drugiej strony należało dać każdemu możliwość zabrania głosu. Dotyczyło to zwłaszcza przedstawicieli „starych" sił zbrojnych, którzy obawiali się o swoją kolektywną przyszłość. Osobiście jednak admirał Kolhammer nie ufał żadnym komitetom i nie zamierzał tracić czasu na ich poważne traktowanie. Liao wręczył mu flexipad z jakąś setką dokumentów do parafowania. Admirał wprowadził swój podpis elektroniczny, który został automatycznie dołączony do wszystkich plików. Jego asystent był na tyle kompetentny, że nie było co marnować czasu na analizę każdego z pism z osobna. — Mam jeszcze coś dzisiaj? — spytał Kolhammer. — Za godzinę i dwadzieścia minut jest pan umówiony na wideospotkanie z generałem Grovesem — odparł Liao. — Potem czeka pana inspekcja nowej fabryki Boeinga oraz kontrola postępu prac przy budowie osiedli w Andersonville. — Ilu ludzi mieszka tam jeszcze w namiotach? — spytał admirał, gdy znaleźli się już na parterze i wyszli na zdumiewająco ciepłe popołudniowe słońce. — Osiemnaście tysięcy. Kolejne piętnaście wprowadza się właśnie do baraków typu Quonset, które wzniesiono w zeszłym tygodniu. Ale to tylko robotnicy. Większość z nich nie sprowadziła jeszcze rodzin. Kolhammer wciągnął powietrze przez zęby. Bezwiedny gest, który zapożyczył od ojca. Dave Kolhammer powtarzał go za każdym razem, gdy przychodziło mu unieść maskę rodzinnego samochodu i podjąć walkę z opornym silnikiem. — Czy mamy jakieś wiarygodne szacunki przyrostu populacji w ciągu najbliższego półrocza? — Przy obecnym tempie będzie to dziewięć procent miesięcznie — odparł Liao. — Jednak lada dzień ruszą pierwsze fabryki, a to zwiększy zapotrzebowanie na siłę roboczą. 233 Kolhammer pokiwał w milczeniu głową i wsiadł do swojego humvee. Nie tego oczekiwał, gdy zaciągał się do US Navy. ., v, , Upał osłabł już znacznie, gdy Kolhammer skręcił z Mulholland Drive w boczną drogę biegnącą wzdłuż Hollywood Hills. Rozmowa z Lesliem Grovesem przebiegła dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Dyrektor projektu Manhattan stawał na uszach, aby dostać jeszcze więcej personelu i w ogóle wszystkiego, czym tylko admirał dysponował. Kolhammer po szeregu uników obiecał mu może jedną dziesiątą tego, co widniało na liście żądań. Nie miał jednak wyboru. Źródełko wyschło. Wszyscy, którzy mogli pomóc, pojechali już do Oak Ridge albo do Los Alamos. Groves i Oppenheimer mieli u siebie kilkuset jego ludzi pracujących nad projektem bomby A. Do obsługi reaktorów fuzyjnych na Hillary Clinton została jedynie obsada szkieletowa. Groves wziął na dodatek ponad połowę sprzętu elektronicznego, który udało się zebrać na jednostkach Wielonarodowych Sił. Owszem, jego projekt należał do priorytetowych, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że naziści także otrzymali dość materiałów, aby przyspieszyć własny program nuklearny, jednak Groves nie był jedynym, który liczył na wsparcie. To z kolei wiązało się ze spotkaniem, na które właśnie zmierzał. O wiele mniej oficjalnym, ale na tyle ważnym, że towarzyszyła mu podążająca z tyłu w czarnym packardzie obstawa z SEAL. Ludzie Hoovera byli wszędzie, nie mogli się jednak równać z zaprawionymi w dwudziestoletniej świętej wojnie podwładnymi Vincentego Rogasa. Inna sprawa, że teraz akurat było dość spokojnie. Kolhammer jechał przez płaski teren na północ od Ventury, gdzie niegdyś ciągnęły się pola buraków cukrowych i plantacje orzecha włoskiego. Opuszczone łąki i sady zostały już ogrodzone i w najbliższych miesiącach miały powstać tu kolejne osiedla 234 mieszkaniowe. Nieco później minął istniejące już osady Encino i Woodland Hills. Oprócz ludzi Rogasa każde jego poruszenie śledził także bezzałogowy samolot zwiadowczy, który pozwalał na monitorowanie ruchu drogowego na wiele mil wokoło. W tej sytuacji każdy ogon zostałby natychmiast zauważony. Nikt go jednak nie śledził. Droga wiła się teraz pośród zagajników u stóp wzgórz. Oprócz dębów rosły tu także eukaliptusy i sykomory. Kolhammer miał wrażenie, że im wyżej jadą, tym wyraźniej wyczuwa słonawy powiew od oceanu. Czuł się nieco zmęczony nawałem pracy. No i senny, bo nie miał kiedy porządnie się wyspać. Nawet ta lekka bryza przypomniała mu o żonie i sprawiła, że odczuł ponownie ten sam smutek, który towarzyszył mu zaraz po tranzycie. — Nie jadą za nami — rozległ się w słuchaweczce głos Rogasa. — Niemniej i tak będę miał oczy otwarte. — Dzięki, szefie — odparł Kolhammer. Zjechał z głównej szosy do kanionu, gdzie milionerzy jak dotąd nie zapuścili macek. Droga wiła się pomiędzy urwiskami, które zdawały się nie osypywać jedynie dzięki plątaninie porastających je sagowców i wrzosów. Za kolejnym zakrętem dobiegła końca u stóp kolejnej, stromej ściany. Jego kontakt już tu czekał. Stał przy samochodzie z odbitkami planów rozłożonymi na masce. Wyglądał bardziej na architekta niż budowlańca. Kolhammer wysiadł i zbliżył się do mężczyzny. — Pan jest od Donovana? — spytał. Chodziło mu o Williama Donovana, szefa Biura Służb Strategicznych. — Tak. Nazywam się Mitch Taverner. — Okay. Co tutaj robimy, panie Taverner? — Pańscy ludzie wydzierżawili ten kawałek ziemi. Z czasem zamierzacie postawić tu stację przekaźnikową, macie jednak pewne problemy z administracją LA, a dokładniej z miejscowymi bogaczami. Dlatego właśnie postanowił pan przyjechać osobiście, aby spotkać się z przedstawicielem firmy budowla- 235 nej. — Poklepał się po piersi. — Poza tym to na tyle daleko, aby Rogas miał czas sprawdzić na tych pustkowiach, czy nikt za wami nie jedzie. Kolhammer stłumił irytację i zmusił się do niepodnoszenia głosu. — Dobrze, zatem dowiódł pan, że macie w Strefie przynajmniej tyle samo wtyczek co Hoover. Czy jest jeszcze jakiś inny powód, dla którego pan mnie tu ściągnął? Taverner uśmiechnął się szeroko. Był mężczyzną o beczkowatej klatce piersiowej, mówił z lekkim teksaskim akcentem. — Admirale Kolhammer, pan Donovan jest pańskim przyjacielem. Nie tak jak inni. — Wspaniale. Proszę przyjąć, że bardzo mi ulżyło. Nadal jednak nie mam pojęcia, dlaczego musiałem zmarnować tyle czasu. Jeśli naprawdę wiecie tyle o Strefie, powinniście też zdawać sobie sprawę z tego, jak mało obchodzą nas szpiedzy i że naprawdę nie mam kiedy zajmować się podobnymi bzdurami. Proszę z.atem o szczerą i wyczerpującą odpowiedź na pytanie, po co właściwie jest to spotkanie? Teksańczyk nie dał się zbić z tropu. Przypominał Kolham-merowi pewną postać z filmu Z podniesionym czołem. — Pan Donovan chce, aby pan to otrzymał, ale nie miał jak inaczej panu tego przekazać. To lista agentów, informatorów i nieświadomych źródeł na waszym terenie. Sporządzona zgodnie z naszą najlepszą wiedzą. Wręczył mu kilka kartek papieru. Wydawały się gęsto zapisane. Poryw wiatru poruszył liście rosnących przy drodze cyprysów i eukaliptusów. Kolhammer wziął listę i schował ją, ledwie spojrzawszy. — Proszę przekazać Dzikiemu Billowi, że jestem zobowiązany, ale jeśli on i pan Stephenson myślą, że wypowiem wojnę Hooverowi, najpewniej przeżyją rozczarowanie. To po prostu nie moja sprawa — stwierdził stanowczo Kolhammer. Donovan przestał opierać się o drzwi packarda i podszedł jeszcze bliżej. Kolhammer ujrzał w odbijającej obraz okolicy 236 przedniej szybie, że Rogas ruszył w ich kierunku. Machnął ręką, dając komandosowi znak, aby się zatrzymał. Taverner stanął tuż obok. Zalatywał tanim mydłem, z ust jechało mu miętą. — A powinna nią być, admirale — powiedział agent OSS. — Ten dupek ma wielu kongresmanów w kieszeni. Roosevelt przepchnął ustawę, ale wiele go to kosztowało. Wie pan dlaczego? Bo ktoś uparcie sączył naszym szlachetnym prawodawcom jad w uszy. I nadal to robi. To pan rządzi w Strefie, ale pieniądze na jej utrzymanie płyną z Waszyngtonu, a tam nie ma pan wielu przyjaciół. Wrogów za to pod dostatkiem, a nawet jeszcze więcej. Jeśli nie zacznie pan poświęcać im nieco uwagi, pewnego dnia zapędzą pana w kozi róg. Nie czekał na odpowiedź. Zawrócił na pięcie i otworzył drzwi samochodu. Potem dopiero obejrzał się przez ramię. — A tak na marginesie, osobiście uważam, że ten P-51 to prawdziwe cudo. Mrugnął, usiadł za kierownicą i odjechał, zmuszając admirała do cofnięcia się o krok. Kolhammer spojrzał w ślad za jego samochodem, który zaraz zniknął za zakrętem. Czujnie rozglądający się Rogas podszedł bliżej. — Wie pan, nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby na podobnym spotkaniu przekazano jakieś dobre wieści. Kolhammer zdobył się na zmęczony uśmiech. — Co by pan powiedział na podróż na Wschód, bosmanie? Rogas rozłożył ręce w geście gotowości na wszystko. — No to proszę się pakować. I wybrać zespół złożony z dwóch mężczyzn i dwóch kobiet. Pełne maskowanie. Sprzęt proszę wziąć z Widmowego Pokoju. Wszystko, co potrzebne. Autoryzuję wydanie, gdy wrócę do Strefy. — Aye, aye, sir. Odprawa w nocy? — Gdy zbierze pan zespół, proszę przyprowadzić ich do mojego gabinetu. Będę pracował do późna. Rozeszli się do swoich samochodów. 237 Kolhammer bardzo chciał zerknąć na dostarczoną mu przez Tavernera listę, ale wolał poczekać, aż zostanie sam. Był pewien, że dostrzegł na pierwszej stronie nazwisko Dana Blacka. Waszyngton Edgar Hoover i Clyde Tolson zaglądali do restauracji Harveya regularnie pięć razy w tygodniu. Lokal mieścił się pod numerem 1100 przy Connecticut Avenue. Mieli w nim zarezerwowany stolik na niewielkim podwyższeniu, co izolowało ich w pewien sposób od pozostałych klientów. Hoover siadał zawsze plecami do ściany, Tolson twarzą do drzwi. Niezależnie od tego, co jedli na obiad, płacili niezmiennie dwa pięćdziesiąt. W zasadzie powinni pokrywać jeszcze rachunki za alkohole, ale pewien miejscowy biznesmen zadbał domyślnie, aby oszczędzić im tej fatygi. Nie chodziło przy tym o tak całkiem drobne sumy, ponieważ Pooch Miller, maitre d', przygotowywał każdego wieczoru sześć drinków z zawartością Old Granddad i wody sodowej. Hoover zamawiał z reguły średnio wypieczony stek, niekiedy jednak szedł na całość i życzył sobie zielonej zupy żółwiowej. Chętnie brał też udział w miejscowych konkursach w jedzeniu ostryg i mało kiedy nie wygrywał. Gdy wychodził, szef kuchni dostarczał mu jeszcze torbę z szynką i indykiem dla jego psów. Edgar Hoover był uzależniony od swoich nawyków. Jednak tego dnia wyszło inaczej. Na obiedzie zjawiło się jeszcze dwóch gości, którzy chyba jednak nie czuli się zbyt swobodnie. Byli to kongresmani Gentry i Summers. Niewiele gazet zdecydowało się dotąd na wspomnienie o plotkach na temat dyrektora FBI, które krążyły po Waszyngtonie. Nikt nie ośmielił się napisać niczego wprost, skupiano się raczej na takich drobiazgach jak uwielbienie Hoovera dla delikatnej porcelany, kosztownych wód kolońskich i wysma- 238 kowanych strojów. Nawet Walter Winchell ignorował temat w swoich audycjach radiowych. Nie znaczyło to jednak, że miasto nie huczało od domysłów. W ciągu ostatniego tygodnia kongresman Summers zaszczycił swoją obecnością trzy uroczyste obiady i dwa koktajle i za każdym razem już przy przekąskach słyszał opowiadane z przejęciem historie, które miały podobno dotrzeć aż z Kalifornii, zwykle dzięki znajomemu znajomego, który znał kogoś w Strefie. Dotyczyły prezydenta i jego żony, przyszłych prezydentów, gwiazd filmowych, ludzi z rozrywki, a ostatnio, i coraz częściej, także dyrektora Hoovera i jego wieloletniego towarzysza. Tak właśnie nazywano Clyde'a Tolsona — „wieloletnim towarzyszem dyrektora". I to on siedział teraz naprzeciwko i przymierzał się do czwartego martini. Stażysta senatora powiedział wcześniej Summersowi, że Tolson dostał rano napadu szału, i to publicznie, w holu budynku Biura, gdy zaraz po spotkaniu z Hooverem zszedł na dół odebrać przesyłkę, która właśnie do niego przyszła. Banda pedałów i tyle. Owszem, Hoover nadal miał sojuszników, którzy nie dawali wiary albo posłuchu plotkom. No i takich jak Gentry czy Summers, zbyt słabych, aby mu się sprzeciwić. Dyspozycyjni dziennikarze nieustannie pisali pełne patosu wstępniaki o człowieku, który „chronił Amerykę przed grzechem i występkiem" Niemniej waszyngtońscy oficjele zwykli łowić każdy powiew wiatru i zawsze wyczuwali, kiedy coś się zmieniało. Było oczywiste, że nad głową Edgara Hoovera zbiera się coś na podobieństwo burzowych chmur. Nadal jeszcze dzierżył władzę, jednak samo przeczucie, że władza ta może niebawem się skończyć, wystarczało, aby imperium Hoovera zaczęło się sypać. Powszechnie zdawano sobie sprawę, że gdy ktoś taki idzie na dno, może pociągnąć za sobą nawet i połowę miasta. Zgodnie z ponadczasową zasadą należało zatem trzymać się od niego jak najdalej. Niestety, nie zawsze było to możliwe. Jak każdy, kto przybył do Waszyngtonu, także i kongres- 1 239 man Summers miał w FBI swoją teczkę. Gentry najpewniej również, bo inaczej co by tu robił? Istnienie tych archiwów było publiczną tajemnicą, chociaż zapewne nie powstały one w sposób do końca legalny i mogły zawierać materiały o wielkiej sile rażenia. Podobno gromadzono w nich dokumenty na temat pochodzenia, koligacji rodzinnych, edukacji i historii zatrudnienia, wzbogacone takimi szczegółami jak to, czy ktoś uprawiał jakiś sport, z kim się spotykał, z kim sypiał, kogo oszukał albo zdradził i tak dalej. Dyrektora miały ponoć interesować najbardziej sprawy łóżkowe. I dlatego właśnie Summers przyjął zaproszenie Hoovera, chociaż bardzo pragnąłby nie uczestniczyć w tym obiedzie. Popełnił w życiu kilka błędów, które nie pozostały niezauważone. Hoover zadzwonił do niego dwa miesiące po elekcji, i to wieczorem, gdy senator leżał jeszcze w łóżku, tym razem dla odmiany obok własnej żony. Usłyszał, że jeden z agentów FBI trafił przypadkiem na potworne zdjęcia, na których Summers był, niestety, nader wyraźnie widoczny. Ale oczywiście nie powinien się martwić, ponieważ dyrektor ma go za przyjaciela, a Biuro zawsze dba o przyjaciół i nie dopuści do skandalu, który musiałby wyniknąć, gdyby zdjęcia ujrzały światło dzienne. A potem odłożył słuchawkę. Nie poczekał nawet na odpowiedź. Summers mógł się tylko zastanawiać, jakie to potworne czyny popełnił Gentry. — Może masła do bułeczek? — spytał Hoover piskliwie. — Nie tknął pan jedzenia. Wina też pan nie pije. — Przepraszam, panie Hoover, ale jestem bardzo zmęczony — odparł Summers. — Wszystko przez tę wojnę. — Rozumiem, rozumiem. Wszyscy ciężko pracujemy, nie tak jak niektóre związkowe obiboki w Kalifornii z ich regulowanymi godzinami pracy i masą wymówek, aby uchylać się od obowiązków. Słowo daję, że jeśli ten piewca degeneracji, Herr Kolhammer, postawi na swoim, obrona narodowa znajdzie się w rękach związkowców i Kominternu. 240 Przez jedną straszną chwilę Summers nie wiedział, jak powinien się zachować. Czy Hoover żartował? Czy należało się roześmiać, ryzykując pogardliwe epitety, czy może raczej pokiwać poważnie głową, uderzyć w stół i zawołać coś w rodzaju „Właśnie!"? Wówczas mógłby wyjść na głupca, który nie zrozumiał żartu. Summers bez trudu wyczuł, że jego siedzący obok kolega przeżywa podobną rozterkę. Uratował ich Tolson. Jego parsknięcie pozwoliło złapać orientację. Politycy zachichotali zgodnie. Hoover dołączył do nich, cały radosny. Połowa gości na sali usłyszała wyraźnie jego rechot. Przeklęty obiad. Summers ucieszył się, gdy już przy głównym daniu doszli do porozumienia, ale Hoover oczywiście musiał jeszcze dokręcić śrubę. — Panowie, o ile się nie mylę, w tym tygodniu wasz komitet zajmie się kontrolą pewnych znaczących wydatków związanych ze Strefą. — Owszem — powiedział Gentry z udawaną usłużnością. — Mamy przyjrzeć się dotacjom na budowę tymczasowych domostw dla napływających tam robotników. Hoover wpatrywał się w niego przez kilka chwil bez słowa. Intensywnie jak buldog. Powietrze gwizdało między jego krzywymi zębami, twarz stężała w mało sympatycznym grymasie. Summer był wdzięczny losowi, że nie on musi to znosić. Zapewne było to równie miłe jak wpatrywanie się w otwór lufy. — Jestem pewien, że przeznaczycie na to tyle czasu, ile będzie trzeba — powiedział w końcu. — Dokładnie ważąc każdą kwotę i działając w najlepiej pojętym interesie państwa i wszystkich, którzy mu służą. — Oczywiście — odparł Gentry po lekkim wahaniu. Summer tylko pokiwał głową. Nazbyt zaschło mu w gardle, aby zdołał wykrztusić chociaż słowo. — Wspaniale — powiedział Hoover. — Rachunek możecie zapłacić przy wyjściu. 241 17 W drodze z Portsmoułh do Londynu ; Eurocopter z HMS Trident leciał z pełną szybkością nad zieloną mozaiką pól i lasów południowych hrabstw. Wioski, pola do krykieta, jeziora i gospodarstwa tylko przemykały Karen Halabi przed oczami. Cały czas zastanawiała się, co czeka na nią u celu podróży. Przed startem załadowała ostatni przekaz z Kalifornii. Admirał Kolhammer walczył wytrwale, aby zachować dowództwo nad swoimi siłami, jednak zmienna sytuacja strategiczna uczyniła to niemożliwym. Zniszczenie współczesnej Floty Pacyfiku, inwazja na Australię i groźba wisząca nad Wielką Brytanią zmusiły go do takiego rozdziału sił, aby jak najskuteczniej przeciwstawić się atakującym ze wszystkich stron wrogom. W zasadzie nawet nieźle sobie radzili. Japońskie wojska inwazyjne w Australii bliskie były wykrwawienia się i Wielonarodowe Siły przymierzały się do ataku na Hommę. Wieści o okrucieństwach okupanta wywołały burzę w prasie i parlamencie, co z kolei zaowocowało kolejnymi oskarżeniami pod adresem Wielkiej Brytanii, że zostawiła byłą kolonię w potrzebie. Jednak w rzeczywistości nic nie wyglądało tak prosto. Japończycy nadal wzmacniali swoje siły w rejonie południo-wo-zachodniego Pacyfiku, przerzucając tam oddziały wycofane z Chin. Clinton i Siranui opuściły Honolulu w rejsie do San Diego, jednak ocalała część grupy powietrznej lotniskowca 242 pozostała na wyspie na wypadek, gdyby Yamamoto próbował czegoś na kształt ataku. W samych Stanach utrzymywał się zwykły poziom bezmyślnej histerii. Zaszyfrowana wiadomość przeznaczona wyłącznie dla Halabi opisywała złożoną sytuację polityczną wokół Specjalnej Strefy Administracyjnej. Zawieszenie broni pomiędzy Niemcami a Związkiem Radzieckim pozostawało na razie w mocy. Stalin nadal odmawiał wydania alianckich jednostek i załóg, które utknęły w Murmańsku po wycofaniu się Sowietów z koalicji antyhitlerowskiej. Niemcy nie ustawali w rozbudowie sił zbrojnych, niemniej inwazja była już zapewne bardzo, bardzo bliska. W sumie nie działo się nic, co uzasadniałoby nagłe oderwanie jej od obowiązków. — Za dwanaście minut jesteśmy na miejscu — powiedział pilot. — Będziemy siadać w Biggin Hill. Tam czeka już na panią samochód. — Dzięki, Andy — odparła Halabi. — Gdyby był nalot, nie tkwij na lotnisku. Ten wzmocniony schron jakoś nie budzi mojego zaufania. — Jasne, skipper. Minęli zmierzający na południe konwój amerykańskich ciężarówek. Kolumna miała ponad dwa kilometry. Przynajmniej połowa pojazdów ciągnęła za sobą działa. Jadący na otwartych pakach żołnierze żywo im pomachali. Daleko na zachodzie widać było szarawą kurtynę deszczu, w dole zaś ujrzeli dziesiątki chłopców w szkolnych mundurkach poszerzających łopatami koryto strumienia, aby zmienić je w prowizoryczny rów przeciwczołgowy. Pola i pastwiska zostały najeżone zaostrzonymi palami, które miały uniemożliwić lądowanie szybowców. Widok ten skojarzył się Halabi z filmem Henryk V z Kennethem Branaghiem, który cieszył się akurat wielką popularnością w kinach całego kraju. BBC stworzyło taśmę-matkę, przenosząc obraz z wersji wideo przechowywanej w okrętowej bibliotece. 243 Przy skrzyżowaniach dróg leżały bloki betonu, sterty samochodowych wraków i wszelkiego śmiecia. Wszystko to miało zostać w razie potrzeby zepchnięte na szosę, aby chociaż trochę utrudnić Niemcom przejazd. Tu i ówdzie na poboczach uszykowano w tym samym celu ścięte drzewa. Niebawem pola ustąpiły ulicom z szeregami domów. Gdy przelatywali nad wioską, pilot wskazał na szczeliny strzeleckie wybite w pobielanych murach domów, które zostały wzniesione zapewne jeszcze w czasach Szekspira. Wkoło stacji radarowej widać było całą masę betonowych sześcianów. Wprawdzie dawny system ostrzegania nie mógł się równać z NEMESIS, należało jednak chronić go na wypadek, gdyby któryś z ataków na Tridenta zakończył się powodzeniem. Wreszcie dojrzeli lotnisko w Biggin Hill, rozległy teren przecięty drogami startowymi, z prostokątami hangarów i stanowiskami dział przeciwlotniczych. Obecnie część baterii była już sterowana radarem, ale na betonie i trawie widać było jaśniejsze ślady pozostałe po wcześniejszych bombardowaniach Luftwaffe. Nie brakło też ruin i wraków zniszczonych samolotów. Podeszli do lądowania nad specjalnie zbudowanym hangarem, który miał podobno wytrzymać nawet bezpośrednie trafienie. Wiatrak usiadł jakieś sto metrów od schronu i personel naziemny rzucił się zabezpieczać łopaty wirnika przed podmuchami zachodniego wiatru. Halabi wyskoczyła i lekko przygięta pobiegła do czekającego jeepa. — Będziemy go chować? — spytał z nadzieją w głosie szef mechaników. Sądząc po wyrazie twarzy, miał wielką ochotę obejrzeć z bliska ten niezwykły statek powietrzny. — Tylko jeśli burza tu dojdzie, sierżancie. Gdyby bandyci szykowali się z wizytą, mają zaraz startować. Przykro mi. — I ma pani rację, ma'am — odparł sierżant, nie kryjąc rozczarowania. 244 Centralny Londyn Brytyjskie dowództwo znalazło się nagle w dość dziwnym położeniu. Miecz Damoklesa nadal wisiał wszystkim nad głowami, ale systemy Tridenta pozwalały na wykrycie każdej wyprawy bombowej, zanim jeszcze ta uformowałaby się nad Francją. Dzięki temu mimo nieuniknioności inwazji napięcie trochę zelżało. Przygotowania jednak nie ustawały, na wypadek gdyby Niemcom udało się wylądować. Brakowało znaków drogowych, pozdejmowano wszystkie tabliczki z nazwami alei czy posesji, zamalowano napisy na pomnikach wzniesionych dla upamiętnienia poległych w poprzedniej wojnie mieszkańców poszczególnych dzielnic. Pracowicie wyrwano z ziemi słupki milowe przy drogach. Zniszczony Londyn miał w sobie coś znajomego. Całe kwartały zburzonych albo wypalonych domów przypominały Halabi inne dotknięte wojną miasta. Na każdej ulicy stały pojemniki z gotowymi do podpalenia szmatami, które wcześniej nasączono olejem i naftą. Miały stworzyć zasłonę dymną, tak samo jak w Damaszku czy Bagdadzie. Ale były też odmienności. Ten Londyn, tak samo jak pamiętane przez nią miasto, też pełen był mundurowych, jednak poza nielicznymi żołnierzami z Afryki Południowej nie było w nim nikogo podobnego do niej. Nie było barów curry ani sklepów z indyjskimi przyprawami. Każdy skrawek ziemi został wykorzystany pod uprawę marchwi, ziemniaków i kapusty. Plakaty przed teatrami zapowiadały Dziesięciu Murzynków, nową sztukę Agathy Christie. Plakaty na murach obiecywały: „Twoja odwaga, radość i stanowczość przywiodą nas do zwycięstwa". Karen uśmiechnęła się lekko. Slogan był pompatyczny, ale w pewien sposób urokliwy. No i tak różny od tego, co obowiązywało w jej czasach. Czasach drapieżnej reklamy w rodzaju tej, którą przygotowano dla brytyjskiego oddziału French Connection, z islamistą machającym egzemplarzem Koranu 245 nad uśmiechniętą afektowanie modelką w kostiumie kąpielowym i z dymkiem o treści „Fuck Off " Cóż, każdemu to, co mu pasuje, pomyślała. Gdy dojechali na miejsce, wysiadła, podziękowała kierowcy i podeszła do samotnego policjanta, który strzegł siedziby premiera. Downing Street wyglądała całkiem inaczej niż w jej czasach. Żelazne ogrodzenie zostało ścięte i przekazane na złom. Obecnie żyło pewnie nowym życiem jako część burty niszczyciela. W drzwiach czekał już na nią jeden z asystentów polityka. Same drzwi nie zmieniły się ani o jotę. Jak zawsze były pomalowane na czarno, z kołatką w kształcie lwiej głowy, lampą, mosiężnym numerem i skrzynką na listy z napisem „Kanclerz skarbu" Mężczyzna zaprosił Halabi do środka. Okna zostały założone workami z piaskiem, ciężkie kotary w kolorze porto zasłaniały resztę, ale i tak było tu dość jasno. Oprócz małego kandelabra pod sufitem paliło się jeszcze pięć dodatkowo wstawionych lamp. Na podłodze z białych i czarnych kafelków, obok drzwi, leżały dwa rulony nasączonych chyba czymś dywanów. — Premier niezwłocznie panią przyjmie — szepnął asystent, chudy i posępny mężczyzna w cywilnym ubraniu, który jak raz pasowałby do atmosfery Dzienników londyńskich Boswella. — Spotkanie odbędzie się w Błękitnym Gabinecie. Przeszła za nim do sąsiedniego pokoju oświetlonego jedynie lampami i ściennymi kandelabrami, z fotelami w stylu Chip-pendale'a i stolikami do kart. Tutaj okna także zostały zabezpieczone na wypadek wybuchu bomby, ale nie zasłonięto ich, mogła więc dojrzeć stare ramy. Obicie z niebieskiego jedwabiu nadawało pomieszczeniu nieco ponury wygląd, którego nie równoważyły wiszące nad drzwiami portrety Nelsona i Wellingtona. Winston Leonard Spencer Churchill stał przy kominku, w którym płonęły trzy kawałki drewna ułożone na stosie jarzących się węgli. Rozmawiał z majorem Harrym Windsorem oraz ko- 246 bietą i jeszcze jednym mężczyzną, których Halabi nie rozpoznawała. — Przepraszam za spóźnienie, panie premierze — powiedziała. — Mieliśmy trochę kłopotów, które zatrzymały mnie na pokładzie. Churchill machnął ręką. Był zdumiewająco podobny do swoich karykatur, szczególnie tych przedstawiających go jako buldoga. Jednak gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał o wiele silniej niż w znanych z BBC nagraniach wojennych przemówień. — Nic się nie stało, pani komandor. Proszę do nas dołączyć. Słyszałem już o ataku odrzutowców. Rozumiem, że później zajrzy pani do Admiralicji, aby zapoznać ich z sytuacją. — Oczywiście, sir. Trudno było na razie zobaczyć dokładnie, ale wydaje się, że Niemcy mają już prymitywne pociski rakietowe, które normalnie nie weszłyby jeszcze do użycia. Obawiam się, że to niekorzystna okoliczność. — Cóż, jestem pewien, że wieczorem będzie pani miała o czym mówić. A na razie... Zna pani oczywiście księcia. A to porucznik Jens Poulsson i panna Vera Atkins. — O! Z Działu Operacji Specjalnych. Widziałam film, w którym Cate Blanchett grała pani postać — powiedziała Halabi, wymieniając z obojgiem uścisk dłoni. Nie oczekiwała, że spotka aż tak interesujące osoby. SOE było sławne, albo i niesławne, w całym zachodnim świecie jako pierwsza instytucja trudniąca się państwowym terroryzmem. Zaraz po Dunkierce otrzymali od Churchilla rozkaz, aby „skąpać Europę w ogniu" i naprawdę solidnie przyłożyli się do pracy. Atkins wyglądała na lekko zakłopotaną. — Muszę przyznać, że to trochę męczące, gdy nagle cały świat zdaje się znać to, co uchodziło dotąd za tajne. — Przepraszam, pani Atkins — powiedziała Halabi. — Nie chciałam się wymądrzać. Nie wątpię, że to trudne. — Nie trudniejsze niż pani obecne położenie. — Porucznik Poulsson jest z Norwegii — wtrącił Harry. Halabi nagle wszystko zrozumiała. 247 — A, chodzi o zakład produkujący ciężką wodę. — Tak, pani komandor — powiedział Poulsson. — Nadal istnieje. My o tym wiemy i oni wiedzą, że my wiemy. To trochę niefortunna sytuacja. Halabi pojęła, że została wezwana do Londynu w związku z brytyjskimi planami wobec zakładów, które odgrywały kluczową rolę w programie atomowym Trzeciej Rzeszy. Najpewniej zamierzano je zniszczyć. Pierwotnie atak był dziełem norweskich komandosów i doszło do niego w 1943 roku, po wcześniejszej brytyjskiej próbie, która skończyła się klęską. Jednak w tym świecie pierwsza akcja miała dopiero nastąpić i istniało olbrzymie prawdopodobieństwo, że naziści też o tym wiedzą. Jeśli nie z dokumentów, to chociażby z filmów, hollywoodzkiej superprodukcji albo miniserialu BBC. Oba podawały nieco szczegółów na temat „bohaterów z Telemarku" — Niestety, nie mamy już pocisków do atakowania celów lądowych — powiedziała Halabi. — Ale Havoc chyba ma? Albo któryś z pozostałych nawodnych okrętów zespołu? Pozwoliłoby to załatwić sprawę bez narażania ludzi. — W rzeczy samej — westchnął Churchill. — Obawiam się jednak, że premier Curtin nie okaże się skłonny do osłabienia sił przydzielonych do obrony Australii. Hillary Clinton z osłoną jest obecnie w drodze do San Diego i potrwa trochę, zanim będą mogli nam pomóc. Zakładając oczywiście, że zechcą. Admirał Kolhammer zachowuje się trochę jak chiński władca udzielny i traktuje rozkazy tak, jakby były tylko delikatnymi sugestiami. Komandor Halabi nic nie powiedziała. Gdy stało się oczywiste, że nie połknęła przynęty, Churchill porzucił ten temat i przeszedł do następnej kwestii. — No ale nie spotkaliśmy się po to, aby rozprawiać o pani kolegach czy ich niechęci do pogodzenia się z nową rzeczywistością. Potrzebuję pani i Jego Wysokości do przeprowadzenia pewnej nader ważnej misji. Jak pani się już na pewno domyśla, chodzi o zniszczenie norweskiej fabryki produkującej ciężką wodę. 248 — Czy jest jakiś powód, dla którego nie można z tym poczekać? — spytała Halabi. — Mamy kontakt z naszym człowiekiem w zakładach — odezwał się Jens Poulsson. — Niemcy szykują się do wywiezienia dziesięciu tysięcy galonów zapasów. Nie wiemy dokąd, ale tak czy tak, nie można im na to pozwolić. Na pewno wiedzą już o tamtych akcjach, które miały miejsce w waszym świecie. Zapewne dlatego właśnie zaczęli się spieszyć. — Niemniej jeśli wasz kontakt nadal żyje, oznacza to, że Niemcy nie znają całej historii — odparła Halabi. — Gdyby tak było, już by go wykryli. Sądzę, że trafili jedynie na skromne wzmianki rozsiane po komputerach Sutanto. Jednak wszystkiego nie wiedzą. — To drugorzędna kwestia — stwierdził Churchill. — Rzecz w tym, że trzeba ich powstrzymać i zniszczyć fabrykę na tyle, aby nie mogła podjąć produkcji. Jeśli uda im się z programem atomowym, to po nas. A jeśli Brytania upadnie, Stanom będzie o wiele trudniej uderzyć na nazistów. Obawiam się, komandor Halabi, że państwa Osi są w chwili obecnej zainteresowane nie tyle podbojem świata, ile osiągnięciem swoich dotychczasowych celów. Tyle że najchętniej dzięki broniom masowej zagłady, jak wy je nazywacie. Dążenie do podboju Anglii i, jak sądzę, Australii, ma przede wszystkim pozbawić Amerykę baz potrzebnych do przyszłego kontrataku. — Rozumiem — odparła Halabi i spojrzała na Norwega. — A pan ma zapewne jakiś plan? — Owszem, mamy plan — odparł Poulsson. — Wymaga jednak waszej pomocy, jeśli ma się udać. Szczególnie że zostało tak niewiele czasu. — Niewiele... w ogóle nie ma czasu — mruknął książę. — W rzeczy samej — zgodził się Norweg. Halabi zorientowała się nagle, że stoi tuż obok biurka Williama Pitta. Wydało się jej bardzo małe. — Trident będzie potrzebny, aby przewieźć was i waszych ludzi na norweskie wody, jak przypuszczam. 249 — Właśnie — potwierdził Harry. — Ja biorę dwie grupy, Poulsson kolejne dwie. Na miejscu mamy spotkać się z członkami ruchu oporu, którzy zaprowadzą nas do fabryki. Będziemy też potrzebowali śmigłowca do transportu na ląd i z powrotem. — Dacie radę? — spytała panna Atkins. Halabi nie odpowiedziała od razu. Rozważyła w myślach związane z akcją ryzyko. Mieli przemknąć pod bokiem Kriegs-marine i potem wrócić tą samą drogą. Gdyby Niemcy zostali ostrzeżeni i czekali na nich w fiordzie albo zdążyli zagrodzić im drogę podczas odwrotu, najpewniej zdołaliby zatopić Triden-ta. Z drugiej strony stawką było zyskanie przez nazistów broni atomowej. To ostatnie jawiło się oczywiście jako ważniejsze. System NEMESIS pozwalał obecnie na skuteczną obronę powietrzną Anglii. Również i Raeder nie mógł wysłać swojej relatywnie słabej floty na morze dla ochrony jednostek inwazyjnych, dopóki Trident strzegł Kanału. Niemcy wiedzieli, że okręt Halabi jest kluczowym elementem obrony, i dlatego właśnie bez wahania poświęcali ludzi i sprzęt, aby go wyeliminować. Alianci rozumieli to równie dobrze. Nie pozwalali więc, aby niszczyciel angażował się w walkę z ciężkimi jednostkami Kriegsmarine, i dbali o to, aby zawsze miał jak najlepszą osłonę powietrzną, chociaż oznaczało to zostawienie niejednego lotniska bez obrony. Jeśli Trident pojawi się na wodach przeciwnika, Goering zapewne poderwie w powietrze, co tylko się da, aby zniszczyć okręt. Jeśli jednak pozostanie tutaj, a Poulsson i Atkins mają rację co do szans nazistów na zdobycie broni atomowej, jego przetrwanie stanie się kwestią drugorzędną. Wzruszyła ramionami i spojrzała na Churchilla. — Nie wiem, czy damy radę to zrobić, ale na pewno solidnie nimi potrząśniemy. Churchill pokiwał głową. — Anglia oczekuje, że każdy mężczyzna i każda kobieta spełnią swój obowiązek. 250 Pożegnawszy agentów SOE, premier poprosił Halabi i Windsora o pozostanie. Ten sam asystent, który wprowadził panią komandor, pojawił się teraz z wózkiem, na którym grzechotała cała kolekcja imbryczków i porcelanowych filiżanek. Premier odprawił mężczyznę, dając do zrozumienia, że sam będzie pełnił honory gospodarza. — Białą, z jedną kostką cukru — powiedziała Halabi, gdy asystent pospiesznie się wycofał. — Czarną, z odrobiną cytryny — dodał Harry. Gdy drzwi już się zamknęły, Churchill wskazał im najbliższe fotele. Potem wyciągnął cygaro z kieszeni kamizelki i zapalił. Nawet nie spytał, czy dym nie będzie im przeszkadzać. Harry e-mu wydało się to chyba zabawne, Halabi jednak musiała opanować irytację i ugryźć się w język. Niezmiennie złościło ją, że ludzie w tych czasach godzili się żyć w kłębach rakotwórczego dymu i wszelkie prośby, aby nie palić w ich obecności albo przynajmniej nie dmuchać im dymem w twarz, traktowali jak majaczenia szaleńca. Spośród codziennych osobliwości z tym właśnie najtrudniej było jej się pogodzić. — Nie miałem dotąd okazji podziękować wam za wszystko, co tutaj zrobiliście — powiedział Churchill bez żadnych wstępów i uniósł rękę, gdy Halabi chciała zaprotestować. — Nie, pani komandor. Jestem premierem, a to znaczy, że teraz ma pani siedzieć i słuchać, czy pani się to podoba czy nie. Przypuszczam, że w waszych czasach było tak samo. Halabi i Windsor pokiwali głowami. — Wiem, że staraliście się ze wszystkich sił utrzymać waszą grupę w całości. Miało to sens zarówno politycznie, jak i militarnie. Dla was to obcy, może nawet wrogi świat. Nie myślę przy tym jedynie o Hitlerze i jego małych przyjaciołach ze Wschodu. W pierwszym rzędzie rozumiem panią, Halabi. Zdaję sobie sprawę z faktu, że nie spotkało pani w Portsmouth przyjęcie należne kapitanowi Royal Navy po powrocie z dalekiej wyprawy. Młody Harry ma wyśmienite koneksje rodzinne, 251 które bez wątpienia ułatwiły mu znalezienie się w nowej sytuacji. Pani nie ma żadnych. — Moja załoga jest mi rodziną, panie premierze. Razem jakoś się trzymamy. — Nonsens — szczeknął Churchill. — Sir Leslie Murray wypowiada się o pani załodze w samych superlatywach, nieustannie chwali też pani sposób dowodzenia. Dodam, że czyni tak, chociaż wcześniej był pani najzagorzalszym krytykiem. Nie może pani jednak spędzić całej reszty życia na Tridencie. Musiał dostrzec przerażenie, które odmalowało się na jej twarzy. — Nie, spokojnie — pospieszył z wyjaśnieniem. — Nie myślę czynić zamachu na pani okręt, chociaż Bóg mi świadkiem, że Admiralicja pełna jest głupców, którym ciągle chodzi to po głowie. Proszę przyjąć moje zapewnienie, że dopóki będę premierem, nic takiego się nie zdarzy. Owszem, pani współpraca z ministerstwem przy modernizacji naszych sił zbrojnych to też nie byle co i mam nadzieję, że dane nam będzie ujrzeć jej owoce, niemniej — zaznaczył, maczając herbatnik w filiżance — najcenniejsza jest pani dla królestwa wówczas, gdy przebywa na mostku swojego okrętu. Halabi milczała, bo coś ścisnęło ją w gardle. Po opuszczeniu domu i wyrwaniu się spod władzy ojca z rozmysłem zaczęła budować swoje nowe życie w ścisłym powiązaniu z służbą. Miała nadzieję znaleźć tu wszystko, także rodzinę. Dziedzictwo adoptowanego klanu dawało jej wewnętrzną siłę oraz poczucie posiadania celu w życiu, których w nieunikniony sposób musiało brakować molestowanej od najmłodszych lat córce nałogowego pijaka. Komplementy wygłoszone przez najwybitniejszego męża stanu, jakim mógł się poszczycić jej kraj, przyprawiły Karen o drżenie kolan. — Dziękuję, panie premierze — powiedziała, opanowując emocje. — To wiele dla mnie znaczy. — Nie wątpię — mruknął Churchill ze zdumiewającą łagodnością. — Nie umknęło mojej uwagi, jak bardzo starano się 252 oczerniać pani nazwisko. Zwykłem jednak osądzać kapitanów po rezultatach ich działań. Gdy Stalin nas zdradził, oczekiwałem, że nie minie nawet tydzień, a barbarzyńcy staną u bram Londynu. Wasze szybkie przybycie i wszystko, co zrobiliście od tamtej pory, daje nam szansę na ratunek. Poprosiłem majora Windsora, aby został, bo chociaż nasza rozmowa ma charakter prywatny, nie ma pozostać tajemnicą. Churchill zwrócił szerokie oblicze w kierunku księcia. — Będę zobowiązany, jeśli zechce pan przekazać rodzinie moje odczucia w tej sprawie. To sprawa najwyższej wagi, szczególnie że nie wiem, czy przeżyję kilka najbliższych tygodni. Harry nie bawił się w zgłaszanie melodramatycznych obiekcji. Pokiwał tylko głową. — Oczywiście, panie premierze. Halabi nadal wyglądała na spokojną i opanowaną, jednak naprawdę nie była spokojna. Odkąd związała się z Royal Navy, stale odczuwała ciężar odpowiedzialności, jakby całe pokolenia dawnych marynarzy i kapitanów patrzyły na nią z góry i oceniały, czy stanie się godna noszenia tego samego munduru. I oto ten mężczyzna, który był przeciwieństwem jej ojca, opowiedział się jednoznacznie po jej stronie. Niewiele brakowało, a zalałaby się łzami. — Jeszcze jedno — powiedział Churchill. — Istnieje plan, aby w razie najgorszego ewakuować do Kanady króla wraz z rodziną, mnie i cały Gabinet Wojenny. Trident odgrywa w tych planach istotną rolę. Cokolwiek się stanie, nie może wpaść w ręce nieprzyjaciela. Halabi pokiwała energicznie głową. Sama codziennie korygowała własne plany zgodnie z sytuacją taktyczną i też o tym pomyślała. — Niemniej jeśli dojdzie do realizacji tego planu, ja z wami nie popłynę — ciągnął premier. — Nie mogę jednego dnia ogłaszać całemu światu, że nigdy się nie poddamy, a następnego dnia uciekać, zostawiając zwykłych ludzi ich losowi. Niezależnie od wszystkiego nie opuszczę Anglii. Komandor Halabi ponownie przytaknęła. Tym razem nie powstrzymała łzy, która spłynęła jej po policzku i spadła na dywan. 253 18 New York Gty Wbrew nazwie Bayswater nie leżało nad wodą. Był to lokal znajdujący się w jednym z hoteli na Broadwayu, blisko Washington Heights, na północnym Manhattanie. Zaglądające tu towarzystwo należało do wyjątkowo eklektycznych. W okolicy dominowali żydowscy uchodźcy, którzy uciekli z Niemiec i Austrii w drugiej połowie lat trzydziestych i na początku czterdziestych. Było wśród nich też sporo cyganerii. I tych właśnie ludzi spotykało się w Bayswater niemal o każdej porze. Poza tym zaglądać mógł praktycznie każdy, chociaż na drzwiach widniał napis „Psom i bigotom wstęp wzbroniony" Artystyczny światek Nowego Jorku urządził tu sobie drugi dom. Częstymi gośćmi byli jazzmani w rodzaju Muddyego Watersa i Charliego Parkera. Wydawcy i redaktorzy magazynów umawiali się tu na spotkania. Pewnego wieczoru widziano w Bayswater nawet Alberta Einsteina. — Znam ludzi, którzy to prowadzą — powiedziała Julia, gdy wysiedli z samochodu przed hotelowym portykiem. — Byli dziennikarzami, ale ich firm jeszcze nie ma. Jakey pracował w PBS, Joybelle dla Foxa. Nigdy bym nie pomyślała, że mogą tak się dogadać. Kolejka ciągnęła się od wejścia aż do najbliższego rogu. Dan ruszył w jej stronę, aby stanąć na końcu. Widząc to, Julia wzniosła oczy ku niebu. — Dan, proszę...! ¦ ,, 254 Wzięła go pod ramię i poprowadziła do welwetowej liny, przy której stał jednoręki olbrzym w białym garniturze. Skłonił się, widząc Julię. Dan dałby głowę, że w jego klapie widniał znaczek z napisem „Doorbitch"*. — Pani Duffy — powiedział, odpinając linę i dając znak, by weszli. Głos miał głęboki niczym niedźwiedź grizzli. — Ten wczorajszy tekst był naprawdę świetny. — Dzięki, Max — odparła Julia, posyłając mu całusa i pociągając zdumionego komandora Blacka za sobą. Miała na sobie jeden z tych magicznych strojów, małe czarne coś, co wyjęła z torby zwinięte w kulkę wielkości pięści i po prostu narzuciła na siebie. Cienka suknia nie dość, że dopasowała się momentalnie do sylwetki, to jeszcze musiała chyba być dość ciepła. Czekający z nadzieją w oczach kolejkowicze trzęśli się z zimna, podczas gdy Julia nie dostała nawet gęsiej skórki. Przy przeszklonych drzwiach do lokalu czekał kolejny olbrzym, tym razem bez oka. Krótki korytarz prowadził do restauracji albo baru, zależnie od tego, gdzie się skręciło. W barze panował wielki gwar i taki ścisk, że zdaniem Dana nie było nawet szans, aby spokojnie unieść do ust szklaneczkę z drinkiem. Po chłodzie nocnego powietrza zrobiło mu się tu gorąco, prawie duszno. Skądś dobiegała muzyka, której nie rozpoznawał. Niemniej było to normalne granie, nie wynalazki ze świata Julii. Tłum był wybitnie mieszany. W pierwszym rzędzie ludzie dwudziestego pierwszego wieku i ich przyjaciele. Dan dość dobrze rozpoznawał już przybyszów z przyszłości i szybko wypatrzył ich kilkoro w barze i przy restauracyjnych stolikach. Julia poprowadziła go dalej, torując sobie drogę niczym łosoś płynący w górę rzeki na tarlisko. Po chwili dotarli do pulpitu, przy którym stała młoda kobieta z jasnymi włosami związany- * Potoczne określenie kobiety, która stojąc na bramce lokalu, weryfikuje potencjalnych gości pod względem prezencji, ubioru itd. - kobiety okazały się w tym o wiele skuteczniejsze od mężczyzn (przyp. tłum.). 255 mi w koński ogon. Spytała, czy mają rezerwację, ale Julia już machała do kogoś i kogoś wołała, dziewczyna nie marnowała więc czasu. Uśmiechnęła się tylko, dała obojgu po menu i poprosiła, aby poszli za nią. W restauracji, którą Julia nazwała „brasserie" Dan znowu poczuł się zagubiony. Bez wątpienia był to lokal z klasą. Białe i burgundowe obrusy, srebrne sztućce i tak dalej. Jednak atmosfera nie miała nic wspólnego ze sztywnym dostojeństwem tych restauracji, które Dan miał okazję odwiedzać w okresie poszukiwań partnerki życiowej. Mocno nieudanych zresztą poszukiwań. Przede wszystkim goście wydawali się o wiele młodsi, niż można było oczekiwać, i żaden z nich nie był w stroju wieczorowym. Dan rozglądał się, ale nie wypatrzył ani jednego garnituru. Niektórzy mężczyźni siedzieli w koszulach z podwiniętymi rękawami i krawatami opuszczonymi do pół masztu. Inni byli w ogóle bez krawatów! Paru, bez wątpienia jakieś artystyczne dusze, zjawiło się w T-shirtach. Dan poczuł się nagle dziwnie obco w swoim białym mundurze, ale szczęśliwie dojrzał jeszcze kilka osób w wojskowych strojach. Nie tylko marynarki, ale i lotnictwa. Byli też współcześni żołnierze. W końcu musiał uznać, że widocznie tutaj każdy siada do stołu tak, jak mu wygodnie. — Dan... Hej, Ziemia wzywa Dana! Tutaj, kochanie. To jest Maria. Przywitaj się. Julia już chwilę temu puściła jego rękę i gdzieś zniknęła. Teraz wołała go, przekrzykując panujący w barze zgiełk i nieco mniejszy hałas dobiegający z restauracji. Black dawno nie przeżył podobnego zaskoczenia, chociaż poniewczasie pomyślał, że widok mieszkania Julii powinien trochę go na to przygotować. Dziewczyna siadała już przy okrągłym stoliku razem z kobietą, która bez wątpienia była z dwudziestego pierwszego wieku. Dan w pierwszej chwili uznał ją za bardzo kobiecą, dopiero potem zauważył szerokie ramiona i rozwinięte bicepsy. Przy powitaniu omal nie zmiażdżyła mu ręki. Jeszcze całkiem nie- 256 dawno musiała nosić mundur, i to najpewniej mundur Marinę Corps. — Hej, Dan — powiedziała, nie przedstawiając się. — Witam, pani 0'Brien. — Po prostu Maria, jeśli można prosić. — Okay — zgodził się. — Maria. — Jules powiedziała, że przyjechałeś na parę dni ze Strefy. — To mój pierwszy oddech wolności od Midway — powiedział. — Pomyślałem, że zrobię jej niespodziankę. — To miłe — odparła Maria z uśmiechem. — Widzę, że dobrze już cię wyszkoliła. — To gdzie jest Sinatra? — spytała Julia, otwarcie lustrując sąsiednie stoliki. — Na zapleczu razem z Jimem i miejscową mafią — powiedziała 0'Brien. — Potem ma wykonać kilka numerów. Chcesz przejść potem za kulisy, aby zamienić z nim parę słów? — Jasne, cholera. Żołnierze mafii też będą? — Pewnie tak. Ale nie masz się nimi co przejmować. David-son jest cichym współwłaścicielem lokalu, a dla nich to teraz zbyt wysokie progi. Poza tym już po pierwszej wizycie zostało im przekazane, że mogą tu zajść czasem na drinka i trochę posiedzieć, ale to bez dwóch zdań nie ich teren, jeśli wiesz, o czym mówię. Julia uniosła wysoko brwi. Dan dostrzegł to, ale nie miał pojęcia, o czym mowa. Ani dlaczego jego dziewczyna poczuła się zaskoczona, co samo w sobie było niezwykłe. — Cholera — mruknęła. — Jak to się udało? 0'Brien wzruszyła ramionami. — Puściłam im materiał z paru ukrytych kamer. Nie mieli pojęcia, że byli filmowani ani jak zdobyliśmy te nagrania. Zrozumieli jednak, że gramy w różnych ligach i nic nie zyskają, próbując przeszkadzać. Zachodzą nadal, ale już tylko dlatego, że Bayswater to najmodniejsza knajpa w mieście. No i żarcie jest tu najlepsze. Uwielbiają naszą restaurację. — Wyobrażam sobie — powiedziała Julia. — Dan, musisz 257 spróbować wszystkiego, co znajdziesz w menu. Zanim Joy-belle przeszła do serwisów, była w Foxie producentką programów sir Jamesa 01ivera. Dan spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem. — To mistrz, kochanie. Specjalista od kuchni włoskiej w wersji Cool Britannia. Nadal nie bardzo wiedział, o co chodzi. Julia westchnęła. — Tak czy tak, miała wszystkie jego książki i programy. Nie tylko przepisy, ale i pokazy na żywo, jak to przygotować. Potem ściągnęła najlepszych młodych kucharzy z całego miasta, takich gotowych zabić, aby tylko dostać szansę przeskoczenia w lepsze czasy, bez tego współczesnego pitraszenia. No i udało się. Wszystko smakuje jak za naszych czasów. — No, niezupełnie — zaprotestowała 0'Brien. — Spróbuj dostać gdzieś porządne wagyu. Pojawiła się kelnerka. Ta sama dziewczyna, z którą rozmawiali zaraz po wejściu. Dan nie zwrócił wcześniej uwagi, że była w męskim stroju, z białą koszulą i krawatem. — Zdecydowali już państwo? Obie kobiety nawet nie zajrzały do menu. 0'Brien zażyczyła sobie to co zwykle, cokolwiek to było. — Na początek poproszę o lekko przysmażony omlet kra-bowy — powiedziała Julia. — Do tego kieliszek pinot grigio, rocznik 38, o ile nadal je macie. Na danie główne spaghetti alla vongole. A teraz ty, Dan. Zamówisz kość z rosołu czy pozwolisz, abym wybrała za ciebie? — Okay — mruknął, jednak bez większego zaufania. — Dobrze. Zatem dla naszego pana poproszę na przystawkę smażone pieczarki z truflami na grzance o smaku oliwek, z reggiano i ruggetą, a potem obsmażony bekon z eskalopkami. Proszę też przynieść mu piwo na zszargane nerwy i jakieś lekkie, pieprzowo-korzenne czerwone wino do posiłku. Somme-lier na pewno coś wybierze. — Świetnie. — Dziewczyna kiwnęła głową, przyjmując zamówienie. 258 Dan poprawił się na krześle. ' •¦¦•*.; .K->'f ¦¦ '¦' . — Nie sądzisz, że to trochę dziwne... i. — Jeść potrawy wroga? — spytała 0'Brien."-- — Właśnie. ¦ ¦« ; — Nie — odpowiedziały równocześnie. 0'Brien nie ciągnęła wątku, tylko przeszła od razu do rzeczy. — Julia powiedziała mi, że przydałby ci się pakiet inwestycyjny. Biorąc pod uwagę twoją pozycję w Strefie, będziemy musieli ustanowić go jako ślepy portfel, aby nie było podejrzeń, że wykorzystujesz niejawne informacje w celu wzbogacenia się. Była pani kapitan Marinę Corps przypominała Blackowi setki innych kobiet, które spotkał w Wielonarodowych Siłach. Gdy tylko skupiały się na pracy, były jak roboty. Wprawdzie nie chodziło już o walkę, jednak Maria 0'Brien prowadziła rozmowę zapewne takim samym tonem jak podczas odprawy pilotów przed misją bojową. Prawdę mówiąc, Danowi nie zależało na inwestowaniu. Zgodził się tu przyjść tylko ze względu na Julię. — ...no ale to rozumie się samo przez się — mówiła jak nakręcona. — No i Burroughs, i IBM, o ile nie będzie przeszkadzać ci ich związek z Holokaustem. Oraz Aerospace, GM i Ford. Wszystkie będą opłacalne zarówno podczas wojny, jak i powojennej ekspansji. Potem mamy mniej oczywiste i bardziej długoterminowe opcje, jak przemysł farmaceutyczny, a szczególnie korporacje, które będą rejestrować patenty na środki przeciwko schorzeniom serca, otyłości i cukrzycy. Cokolwiek stanie się z Baby Bells, warto będzie zwrócić uwagę na telekomunikację. Ten obszar wystrzeli jak rakieta. Nie radziłabym jednak stawiać na razie na jakichkolwiek producentów tego, co będzie przesyłane. Nie potrwa długo, a rynek praw autorskich mocno się skomplikuje, szczególnie gdy odezwą się niemieckie, japońskie i chińskie firmy mające oryginalne co-pyrighty na wytwory Disneya czy Warner Brothers. O wiele lepiej będzie skupić się na własności intelektualnej powstałej w firmach nie mających korzeni w tej erze, szczególnie jeśli ich 259 prawa były gwarantowane ustawami, które jeszcze nie zaistniały i być może nigdy nie zostaną uchwalone. Julia cały czas kiwała głową i wtrącała własne komentarze, Dan zaś ponownie nie posiadał się ze zdumienia. Rozmawiały z nim jak weterani Wall Street, chociaż przecież nigdy nie były związane ze światem kapitału. Nie spodziewałby się, że dziennikarka i była marinę mogą mieć orientację w podobnych sprawach. To ukazywało mu ich świat w zupełnie nowym świetle. Choć szczerze mówiąc, Dan nie był jeszcze pewien, co właściwie widzi. Grantville nie przygotowało go na podobne spotkania. Zachowanie Julii i Marii niepokojąco przypominało mu zachowanie ludzi z zarządu kopalni, o których jego stary nigdy nie miał niczego dobrego do powiedzenia. — Proszę. Kelnerka zjawiła się z pierwszym daniem. Dan dostał talerz z kapeluszem jednej, olbrzymiej pieczarki posypanym zielonymi listkami i skrawkami suchego sera. Omlet Julii wyglądał jak zwykły omlet, co było przyjemnym zaskoczeniem. — A co tyjesz, Mario? — spytał, korzystając ze sposobności, aby zmienić temat. Uważał, że przy stole nie wypada mówić o pieniądzach. Nawet jeśli ich inwestowanie było ważną kwestią. Owszem, zgodził się na to przez wzgląd na Julię, ale z drugiej strony musieli mieć przecież coś na początek po wojnie. — Zawsze wybieram wegetariańskie dania — odparła Maria, wychodząc z roli specjalisty giełdowego. — Nie ma to nic wspólnego ze światopoglądem. Po prostu nie przepadam za mięsem i ciężkimi sosami. Gdybyś brał udział w tylu ekshumacjach masowych grobów co ja, miałbyś podobnie. Dan pożałował, że poruszył ten temat, Marii jednak zdawało się to nie przeszkadzać. — A to jest najsmaczniejszy na świecie miętowy groszek. — O! — ucieszył się Dan. — Moja matka nie posiadałaby się ze szczęścia, gdybym zjadł kiedyś miskę groszku. Dawała mi go na obiad, a potem stała nade mną z drewnianą łyżką, pilnując, abym nie wyrzucił wszystkiego przez okno. 260 — Spróbuj tego, co sam masz na talerzu, Dan — powiedziała Julia. — To nie jest mięso, ale wierz mi, pokochasz ten smak. W sumie nie było to najistotniejsze, niemniej ciepła potrawa faktycznie przypominała stek. 0'Brien wyjaśniła, że właśnie dlatego nie zamawia nigdy faszerowanych pieczarek. Chwilę potem Dan przekonał się, że nie umknie tak łatwo przed tematem finansów. Tym razem za sprawą Julii, która zamiast jeść omlet, wzięła się do zadawania pytań. — Mario, dopiero co ostrzegałaś nas przed rynkiem medialnym, a przecież sama wprowadziłaś tam Davidsona i innych. Pani prawnik pokręciła głową. — Nie, to nie tak. Z Elvisem, Sinatrą i z kim tam jeszcze podpisujemy umowy agencyjne, które gwarantują nam określony procent od ich honorariów. Jeśli istnieje ktoś, kto mógłby sobie rościć prawa do, powiedzmy, słów i muzyki „Blue Suede Shoes" odszukujemy kogoś takiego, przedstawiamy produkt i oferujemy prawo pierwokupu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć spotykamy się z entuzjastycznym przyjęciem i negocjujemy dla klienta o wiele lepsze warunki, niż uzyskał w naszym świecie. Tak zatem nikt nie traci. — Naprawdę? — spytał Dan, który rejestrował tylko część z tego, co mówiła. — No, owszem, producenci się wkurzają, bo ich oryginalne umowy były mocno oszukańcze. Ale szybko przekonują się, że i tak gwarantujemy im stałe dochody, nie chcą więc ich tracić na rzecz konkurencji, co mogłoby nastąpić, bo nie mieliby jak udokumentować swoich roszczeń. Nikt nie lubi włóczyć się po sądach, na dodatek prawo nie przewiduje możliwości powołania się na teorię światów równoległych. Zwykle więc podpisują i artyści wychodzą na tym o wiele lepiej. W ten sposób wyreklamowa-liśmy niedawno Franka Sinatrę z zespołu Tommyego Dorseya, umożliwiając mu rozpoczęcie kariery solowej. Jest nam za to tak wdzięczny, że cztery wieczory w tygodniu śpiewa tu za darmo. 0'Brien zaczerpnęła pełną łyżkę groszku, wciągnęła powietrze i znowu zaczęła mówić w tempie dwustu słów na minutę. 261 Julii wyraźnie to odpowiadało. Dan postanowił skupić uwagę na obiedzie. Coś mu się tu nie podobało, chociaż nie wiedział jeszcze co. Wychodziło na to, że tej kobiecie pieniądze same pchają się w ręce, ale przecież niczego nie produkowała. Sprawiała tylko, że ludzie płacili jej za coś, co, na jego rozum, i tak do nich należało. — W przypadku pojedynczych artystów nie jest to szczególnie trudne — ciągnęła Maria. — Meksyk zaczyna się dopiero w przypadku przemysłu filmowego. Zawsze pojawia się co najmniej setka różnych stron twierdzących, że mają prawa do jakiejś części produkcji. No i oczywiście są jeszcze wielkie studia w rodzaju MGM czy Paramountu, które istnieją także teraz. Zawsze doradzam moim klientom, aby trzymali się od nich z daleka. W sądach leżą setki spraw, których nikt nie potrafi ugryźć. Niemniej — powiedziała, sięgając znowu łyżką do miski — sam przemysł rozrywkowy ma przyszłość. Większość tego, co ważne i ciekawe, tam właśnie się zaczyna i tam rozkwita. Staramy się jednak skupić na średnio- i długofalowych projektach. Na przykład na tym, co będzie po wojnie na Bliskim Wschodzie. Nie wyobrażam sobie, abyśmy ponownie pozwolili dymać się Saudyjczykom przez osiemdziesiąt lat. — Myślisz o alternatywnych źródłach energii? — spytała Julia. — Już teraz, w 1942 roku? 0'Brien wzruszyła ramionami. , ¦¦ . - - — Powiedzmy, że cenię dalekowzroczność. Nagle pochyliła się w ich kierunku. — Słyszałam, że zespoły OSS są już w Wietnamie. Rozmawiają z Ho Szi Minem. — Ale o czym? — spytała ponownie Julia i Dan od razu rozpoznał ten ton. Znowu była w pracy. 0'Brien uśmiechnęła się. — Nie wiem, po prostu tam są. Nie ja ich wysłałam. Przypuszczam jednak, że obiecują mu ten kraj i dodatkowo tyle Springfieldów, ile tylko zapragnie, pod warunkiem że będzie strzelał z nich do Japończyków. A co robi teraz Lyndon John- 262 son? Chwilowo zniknął ze sceny i służy w marynarce, ale założę się, że wykorzystuje każdą okazję, aby przygotowywać grunt pod swoją przyszłą prezydenturę. Na pewno stara się nie popełnić tych samych błędów co za pierwszym razem i już teraz podczepił się pod Roosevelta. W 1937 startował do Kongresu jako demokrata Nowego Ładu. Wygrał i trafił od razu do Komitetu Spraw Morskich, chociaż był kompletnym żółtodziobem! FDR go tam umieścił. Teraz jest w marynarce, ale tylko dlatego, że przegrał zeszłoroczny wyścig do Senatu. Nie sądzę, aby to on stał za akcjami OSS, ale nie wyobrażam sobie też, żeby siedział z palcem w dupie i czekał, co los przyniesie. Podobnie jak miliony Amerykanów, Dan Black czytał nieco „historii przyszłości" Zaraz po tranzycie ukazało się na ten temat sporo tekstów napisanych przez kolegów Julii z Hillary Clinton, ona podsuwała mu zaś co lepsze kawałki. Kojarzył więc, o czym mowa. — I to właśnie nazywasz dalekowzrocznością? — spytał. — Właśnie. Wszystko toczy się już inaczej niż w naszym świecie i dlatego tak wciąga. Można postawić na znanego od dawna zwycięzcę wyścigu... — Jak uczynił to Jim — wtrąciła z uśmiechem Julia. — Bez komentarza — odparła 0'Brien, uśmiechając się równie szeroko. — Można to zrobić, jasne, i bez trudu zarobić ileś tam kawałków. Ale gdzie wyzwanie? Jednak gdy tylko ludzie poznali przyszłość, zaczęli ją zmieniać. I to już jest wyzwanie. Dlatego właśnie tak uwielbiam tę robotę. — Myślałem, że lubisz ją ze względu na pieniądze — powiedział Dan, pozwalając sobie na osobistą wycieczkę. Jednak żadna z kobiet nie poczuła się urażona. — Oczywiście — zgodziła się Maria. — Pieniądze też są ważne. — Nie ma nic złego w zarabianiu pieniędzy, Dan — powiedziała Julia. — To one sprawiają, że świat się kręci. 263 Jim uwielbiał ten lokal. Ze wszystkiego, w co 0'Brien go wciągnęła, Bayswater udało się najbardziej. Davidson nigdy by nie przypuszczał, że będzie się czuł tak dobrze w klubie, w którym Murzyni i Żydzi byli nie tylko tolerowani, ale wręcz mile widziani. Nigdy też nie sądził, że można na tym zarobić, szczególnie przy tak wysokich stawkach, jakie płacił pracownikom. Niemniej pieniądze płynęły coraz szerszym strumieniem i każdy, kto znaczył coś w tym mieście, dobijał się do drzwi Bayswater, aby wydać nieco grosza. To był jeden z siedmiu pieprzonych cudów świata. Jeden z siedmiu, ale nie jedyny, na który można było tu trafić. Był jeszcze Sinatra, który śpiewał akurat razem z Joybelle kawałek Slow Boat to China. Trzeba było przyznać, że głos miał wspaniały. Właśnie cudowny. No i była ta dupencja, którą Jim obejmował, bajeczna Norma, albo Marilyn, jak kazała na siebie mówić zaraz po tym, jak 0'Brien dogadała się z ludźmi z branży filmowej. Ona była cudem natury i Jim nie miał wątpliwości, że każdy mężczyzna w lokalu przepełzłby do niej po tłuczonym szkle, aby tylko zwalić konia w cieniu jej tyłka. Jednak największy cud, szczególny, ale jednak cud, wiązał się z tymi mądralami przy sąsiednim stoliku. Wsłuchiwali się w śpiew duetu Franka i Joybelle. Jeszcze pół roku temu nie zaszczyciliby Jima nawet strumieniem moczu w skwarne południe. Pierdoleni mafiosi. A teraz skakali wokół niego, pytając, czy wpuści ich do swego klubu. I to bez jaj, naprawdę uprzejmie pytali. Jasne, za pierwszym razem weszli tu jak udzielni władcy. Jim nie wiedział, co takiego 0'Brien im powiedziała czy zrobiła, ale od tamtej pory trudno by znaleźć spokojniejszą i lepiej wychowaną klientelę niż oni. Przez dłuższy czas Jim oczekiwał z przerażeniem, że za chwilę zrobią rozpierdol, ale nie. Naprawdę przychodzili zjeść i posłuchać muzyki. Jedli tyle, że ledwo zdążał nastarczać. Lubili także zostawać po zamknięciu, aby oglądać na wielkim, płaskim ekranie Rodzinę Soprano i inne filmy o mafii, ale 264 0'Brien szybko położyła temu kres. Powiedziała im, że to „niestosowne". Może i miała rację, jednak wypełniający lokal goście, a było to towarzystwo pod każdym względem nad wyraz mieszane, gotowi byliby przysiąc na Biblię, że Bayswater wypracowało własną definicję tego, co „niestosowne". Jim miał to za zwykłe pieprzenie w bambus. Zagustował w takich i podobnych powiedzonkach po obejrzeniu Johna Wayne'a w Prawdziwym męstwie. — Kochanie — krzyknął do Marilyn poprzez hałas tłumu i muzykę. — Sądzisz, że Wayne może nie polubić tego starego i tłustego pryka, w którego kiedyś się zmieni? — Cóż — odparła Marilyn, sącząc jakiś koktajl. — Przynajmniej przywyknie do myśli o starości. Jim przewrócił oczami i objął ją mocniej. — Wiesz, że nie pozwolimy, aby tamto wszystko cię spotkało. Nie wyjdziesz za żadnego piłkarza. Nie będziesz się pieprzyć z Kennedymi. I jeszcze... Bolesny uścisk na ramieniu oderwał jego dłoń od pośladka Marilyn. — Idziemy na tyły. A ty z nami, Romeo. Od razu poznał ten głos i serce zamarło mu w piersi. To byli ci sami fedzie, którzy dopadli go niedawno w mieszkaniu. Ten mniej przyjazny, o ile nadal obowiązywał ten sam podział ról, ścisnął i wykręcił mu łokieć. Bolało jak diabli i Jim sam nie wiedział, kiedy zostawił Marilyn i ruszył czym prędzej na palcach w żądanym kierunku. Starał się nie ściągać na siebie uwagi, ale i tak sporo gości to widziało. Agenci Biura wepchnęli go do pierwszego wolnego pokoju biurowego. Jeden cisnął Jima na biurko. Kant blatu dotkliwie wbił mu się w udo. — Au! Nie musieliście... — Zamknij się, gnoju. Co ty tu robisz, do kurwy nędzy? Jim potarł głowę i zastanowił się gorączkowo. Postanowił grać głupiego. 265 — Prowadzę interes. Całkiem legalny. Gdybyście byli tak bystrzy jak... — Wiesz, o czym mówię. Powinieneś siedzieć w Kalifornii i pracować tam dla nas. Miałeś też zwolnić tę dziwkę... — Nie do wiary, panowie. Uszy mi płoną ze zgorszenia. Obaj agenci odwrócili się na pięcie i ujrzeli stojącą w progu Marię 0'Brien z Marilyn oraz jakąś parą, której Jim nie znał. Zaraz przypomniał sobie jednak, że Maria umawiała się z kimś na późny obiad. To musieli być jej przyjaciele. — Agenci Geraghty i Swinson, jak przypuszczam — powiedziała 0'Brien z mało przyjaznym uśmiechem. — Znani też jako dobry glina i zły glina, w tym właśnie porządku. A teraz, czy byliby panowie uprzejmi zaprzestać karalnej napaści na mojego klienta? — Nawet go nie dotknęliśmy! — zaprotestował Swinson. — Nieprawdaż? — spytał, spoglądając znacząco na Jima. — Za diabła tam nie dotknęliście. Wepchnęliście mnie tutaj i rzuciliście na biurko z takim impetem, że założę się, że będę miał siniaka. Mogę pokazać... Zaczął rozpinać pasek u spodni. — To nie będzie konieczne, panie Davidson — powiedziała jego prawnik. — Jestem pewna, że bez trudu znajdziemy lekarza, który poświadczy to w sądzie podczas sprawy z powództwa cywilnego. — Nie będzie żadnej sprawy! — warknął Swinson. — Nikt nie potraktuje poważnie kogoś, kto dał sfałszowany czek ubogiej staruszce. Powodzenia, siostro! Jim skrzywił się z niesmakiem. Ten przeklęty czek ciągnął się za nim jak zapalenie płuc z powikłaniami. Jednak 0'Brien nie wyglądała na speszoną. Nadal uśmiechała się w sposób, który nieodparcie kojarzył mu się z porą karmienia w zoo. — Skoro tak, agencie Swinson, to pozwolę sobie zauważyć, że pan Davidson nie zwykł odcinać się od przykrych zdarzeń z przeszłości. Nie próbuje też ich ukrywać. Są one dość powszechnie znane. Podobnie jak fakt, że pan Davidson nie 266 szczędzi wysiłków, aby zmienić się na lepsze i naprawić wyrządzone niegdyś krzywdy. Może pan o tym nie wie, ale pan Davidson przekazał pani Durnford, owej starszej pani, o której pan wspomniał, czek na pięć tysięcy dolarów. Zrobił to tytułem zadośćuczynienia za wypisanie niegdyś w jej sklepie spożywczym czeku na dwadzieścia cztery dolary, który okazał się niestety czekiem bez pokrycia, ponieważ pan Davidson zapomniał, iż chwilowo nie posiada na koncie żadnych środków. Być może nie wiecie również o tym, że... Swinson przerwał jej w pół słowa. — Wiemy wszystko o pani kliencie, panno 0'Brien. Może zarobiła pani masę kasy, przerabiając go na Świętego Mikołaja, ale gówno zawsze spływa do gówna, moja pani. A to jest oszust. Zawsze nim był i nigdy się nie zmieni. — Jeszcze się przekonamy — powiedziała 0'Brien. — Póki co zamierzam oskarżyć was, panowie, o nachodzenie mojego klienta w sprawach, które nie dotyczą ustawowej działalności Biura. To samo spotka każdego agenta, który zostanie przysłany w podobnym celu. — Wykonujemy tylko swoją pracę — jęknął Swinson. — Niektórzy jeszcze pracują w tym kraju, panno 0'Brien. Jim zastanowił się, jak Maria to przyjmie. Była niezwykle dumna ze swojej służby w Korpusie, o wiele bardziej niż on z krótkiego pobytu w marynarce. Jednak jeśli chcieli jej dopiec, niezbyt im się udało. 0'Brien uniosła tylko brew i wyciągnęła skądś spory skórzany pokrowiec z minikompem. Włączyła go, otworzyła jakiś plik i na ekranie pojawiło się wnętrze mieszkania Jima. A potem on sam. W szlafroku. A potem dwóch fedziów, którzy rzucili się na niego. Na nagraniu z ukrytych kamer widać było wyraźnie, jak Geraghty, niczym nie sprowokowany, wymierzył Jimowi silny cios w tył głowy. — Hm, jednak nie aż taki dobry glina, co, agencie Geraghty? — spytała szyderczo 0'Brien z lekkim uśmiechem. W tej chwili Jim gotów był ją nawet pokochać. 267 Reszta obecnych też patrzyła na ekran. Nagranie pogrążało agentów — ukazywało ich jako tępych osiłków. Marilyn wciągnęła gwałtownie powietrze, gdy Swinson zaczął grozić powiadomieniem jej byłego męża, gdzie może ją znaleźć. — Wy dranie! — zawołała. — To było małżeństwo z konieczności. Gdybym za niego nie wyszła, odesłaliby mnie do sierocińca. Mój opiekun płacił mu, aby chciał się ze mną spotykać! Jim nie był jedynym, którego to zaskoczyło. Wszyscy pozostali, nawet obie kobiety, nie kryli zdumienia. Norma spojrzała lodowato na agentów. Gdy znów się odezwała, nie było w niej nic ze zwykłej łagodności. Cedziła słowa niczym kamienie. — Nie miejcie najmniejszej nawet nadziei, że wplączecie mnie w wasze kombinacje. Nie macie pojęcia, od czego uciekłam. Ani na jak wiele jestem gotowa, aby do tamtego życia nie wrócić. Możecie oczekiwać wizyty moich prawników. Jim zaczął się zastanawiać, czy umawianie się z Normą było dobrym pomysłem. Oprócz seksapilu wyraźnie było w niej coś jeszcze, jakaś przeszłość, jakieś drugie dno. Doświadczenie podpowiadało mu, że podobne zaszłości nie niosą ze sobą niczego dobrego. Przez głowę przebiegła mu myśl, że być może to ona cały czas go wykorzystywała. Mężczyzna i kobieta, którzy przyszli z Marią, nadal się nie odzywali, ale Jim widział, że nie pozostawali obojętni. Szczególnie dziewczyna zdawała się być nader zainteresowana całą historią. Bez wątpienia była z dwudziestego pierwszego wieku, ale co właściwie robiła? Nie wyglądała na żołnierza. — Zdaniem moich specjalistów od prawa cywilnego te oto materiały pozwalają na postawienie siedmiu zarzutów. Jednak tylko wówczas, jeżeli oskarżenie zostanie wniesione tutaj. Jeśli uczynimy to w Strefie, obejmie sześćdziesiąt dwa punkty, tak z dziedziny prawa cywilnego, jak i karnego. Pan Davidson będzie mógł z tego skorzystać, jeśli zapragnie uchronić się od dalszych prześladowań ze strony Biura. Geraghty ledwie nad sobą panował. Pięści zacisnął tak bar- 268 dzo, że aż mu knykcie pobielały, mała żyłka pulsowała mu niebezpiecznie na szyi. — Niczego nigdzie nie złożysz, dziwko — powiedział, odzyskując głos. — Będziesz miała szczęście, jeśli sama nie trafisz do więzienia. Nie zaznajomieni z nowoczesnym sprzętem agenci nie zauważyli, jak obca, ciemnowłosa kobieta przycisnęła coś na fle-xipadzie, który nosiła przy pasku. Jim jednak zorientował się, że zaczęła nagrywać ich rozmowę. — Powtórzę się i powiem, że zobaczymy — stwierdziła 0'Brien. — Panowie jednak powinni przekazać swoim przełożonym, że przy pierwszej nadarzającej się okazji wrzucę was nagich w pokrzywy. Proszę uświadomić im także, że zamierzam wezwać dyrektora Hoovera na świadka, a jeśli spróbuje mi w tym przeszkodzić, wysunę pod jego adresem na tyle poważne oskarżenia, że zasadne stanie się poproszenie ławy przysięgłych o zastosowanie wobec niego aresztu prewencyjnego. Cokolwiek by robił, zmuszę go do wystąpienia w sądzie. Może więc już dzisiaj pomyśleć o kupnie nowego garnituru na tę okazję. 0'Brien nie mówiła tego ani głośniej, ani szybciej niż zwykle. Może nawet wręcz przeciwnie, ciszej i dobitniej. Gdy skończyła, pochyliła się, niemal dotykając nosów obu agentów. Jim nie dosłyszał, co im powiedziała, ale sądząc po minach, musieli wszystko zrozumieć. Wyglądali na załatwionych. Rzucili jeszcze gniewne spojrzenie w kierunku Jima i wyszli, chociaż tak po prawdzie, to zostali wyrzuceni. — Jest pan winien pani Monroe porządny obiad, panie Da-vidson — powiedziała 0'Brien, gdy nieproszeni goście już zniknęli. — Przybiegła do mnie zaraz, jak pana zgarnęli. — Dziękuję, kochanie — rzucił Jim. — Co za dupki — splunęła przyszła gwiazda ekranu. — Nie do wiary, że FBI zatrudnia takich ludzi. 0'Brien i ta druga dziewczyna parsknęły z rozbawieniem. 269 — To pani Julia Duffy, panie Davidson, i jej towarzysz, kapitan Dan Black — oznajmiła 0'Brien. — Pani Duffy pracuje w „New York Timesie" i spytała mnie, czy mogłaby przeprowadzić z panem wywiad w sprawie szykan, które spotkały pana ze strony pana Hoovera. Jako pański prawnik doradzałabym wyrażenie zgody, chociaż muszę też wspomnieć, że pracuję dla pani Duffy jako doradca na innym polu, i jeśli... Jim uniósł rękę. — Wystarczy. Porozmawiam z nią. To pani napisała ten zajebisty kawałek o niejakim Sniderze spod Brisbane? Walter Winchell twierdzi, że gość dostanie za to Medal of Honor. Julia Duffy uścisnęła dłoń Jima. Równie mocno i formalnie jak 0'Brien, jednak Jim zauważył ze zdumieniem, że jej dłonie były pokryte zadrapaniami i bliznami, jak u robotnika. — Jeśli go dostanie, to dlatego, że zasłużył, a nie dzięki mojemu tekstowi. Uratował nam życie, chociaż sam bardzo ryzykował. — Aha — mruknął Jim. — I przy okazji stał się kolejnym szczeblem pani kariery. — Panie Davidson — ostrzegła go 0'Brien. — Nic się nie stało — uśmiechnęła się Julia. — Twój klient jest o wiele bystrzejszy, niż większość ludzi zwykła sądzić. Nie dzięki książkom, ale szczurzej praktyce, jeśli się nie mylę. Zgadza się, Jim? — Coś w tym rodzaju — powiedział Davidson z szerokim uśmiechem. — Kiedy chce pani przeprowadzić ten wywiad, pani Duffy? Bundaberg, 350 kilometrów na północ od linii obronnej Brisbane, Australia To nie miało już potrwać długo. Przeciwnik nie przepuszczał żadnych dostaw ani uzupełnień, co było o tyle łatwiejsze, że flota nie próbowała zbyt energicznie przełamywać blokady. Specjalne oddziały wroga krążyły na tyłach, niszcząc bezcenne zapasy. Nocami mordowali nawet śpiących w łóżkach oficerów. Ludzie odważnie patrzyli w oczy śmierci, ale niewiele z tego wynikało. Prowizoryczna linia obronna pod Brisbane oparła się atakom dzięki superbroniom dostarczonym przez barbarzyńców z przyszłości, którzy ani myśleli na tym poprzestać. Teraz, gdy nie było już czym strzelać i popękana ziemia nie dawała pożywienia, wrogie oddziały wyszły z jam i okopów. Wysunięte posterunki meldowały przez radio o olbrzymich czołgach i transporterach opancerzonych, które przechodziły przez pozycje obronne niczym katana przez źdźbło trzciny. Masaharu Homma, poeta i generał, poprawił miecz i czapkę i odetchnął głęboko, aby przywołać swoje hara. Za chwilę miał wystąpić przed sztabem swojej dywizji. Znajdował się w dawnym gabinecie burmistrza tego miasteczka, Bundabergu. Budynek był całkiem ładny jak na tak małą miejscowość. Pobielone ściany zdradzały pokrewieństwo z brytyjską architekturą kolonialną. Jutro zapewne obrócą się w ruinę. Huk dział był z każdą godziną coraz bliższy. Artyle- i 271 ria barbarzyńców nie skupiała się już na peryferiach miasta. Pociski obracały w perzynę całe ulice, niszcząc domy, sklepy i szkoły. Kępy zarośli stawały w ogniu. Własne baterie odpowiedziały zrazu głośną salwą, jednak z każdą chwilą coraz mniej było je słychać. Barbarzyńcy strzelali z piekielną celnością. Można by sądzić, że wybierali tylko naprawdę istotne cele, takie jak dom, w którym kwaterowali jego oficerowie, czy plac pełen ciężarówek. Ratusz też musiał znajdować się na ich liście. Ile to jeszcze godzin? — zastanowił się Homma. Czy ten pokój i ten budynek przetrwają? Rozejrzał się ze smutkiem wkoło. Jego sztabowcy krzątali się, pakując część dokumentów. Resztę likwidowali. Tyle dobrego, że bez paniki realizowali przyjęty plan. Adiutant czekał przy drzwiach. — Mam nadzieję, że warto było, admirale — mruknął Homma pod adresem odległego o tysiące mil Yamamoty. Jeszcze rok temu nie dopuściłby do siebie podobnego zgorzknienia, ale duch upadł w nim przez ostatnie miesiące. — Słucham, proszę pana? Czyżby powiedział to głośno? Zdarzało mu się to ostatnio. Nic dziwnego, że adiutant spoglądał na niego badawczo. Gdy nie doczekał się odpowiedzi, przeszedł do rzeczy. — Mam pańskie papiery, generale. Nie zostało nam wiele czasu. Żołnierze przeciwnika opanowali lotnisko. Przylecieli helikopterami zaraz po tym, jak obsada garnizonu została porażona przez nieznany gaz. To chyba ci specjalni żołnierze, jak nam się wydaje. Zwierzęta. Walczą niehonorowo. Homma poczuł się nieco rozbawiony, jak i urażony gwałtownym wyznaniem młodego oficera. Bez wątpienia cesarstwo przetrwa bez takich ludzi jak on, nawet jeśli śmierć miała nadejść pośród omiatanych rudym pyłem pustkowi i za sprawą barbarzyńców. Miał nikłą nadzieję, że przeciwnik okaże należny szacunek duchom jego ludzi, ale chyba nie powinien się łudzić. Ci nowi barbarzyńcy mieli ponoć stać na wyższym stopniu rozwoju niż 272 biali, z którymi wałczył na Filipinach i Nowej Gwinei. Jednak nie było tego widać. Co więcej, wielu spośród nich nie miało nawet białej skóry. W jego rozumieniu nie stanowili rasy. Wydawali się raczej zbieraniną najemników. Ale dla kogo walczyli? Walczyć potrafili, temu nie dawało się zaprzeczyć. Ich broń była niemal niezwyciężona. Jednak mężczyźni i kobiety, którzy się nią posługiwali, nie dorównywali moralnie ludziom z oddziałów cesarza. Pod tym względem ustępowali nawet żołnierzom MacArthura. Zwiadowcy donosili, że przybysze nie wahali się przed dokonywaniem masowych egzekucji jeńców. Inna sprawa, że tych jeńców prawie nie było. Żaden wojownik Nipponu nie odda się dobrowolnie w ręce białych diabłów. Niemniej... ,: — Generale? — Przepraszam, poruczniku. Zamyśliłem się. Jak długo tak stał, zagubiony we własnych myślach? Symfonia zniszczenia brzmiała coraz głośniej. Ziemia drżała od serii eksplozji, zapewne bomb zrzucanych z samolotu. Zerknął na zegarek. Pięć minut? Tak, teraz zrozumiał, dlaczego jego młody adiutant tak bardzo chciał się stąd wynieść. Pomieszczenia sztabu zrobiły się jakby bardziej puste. Mniej urzędników krzątało się wkoło. Mniej papierów leżało na podłodze, a krzesło zostało przestawione na środek pokoju. Dziwne to wszystko. Porucznik ujął go za ramię i ostrożnie poprowadził na korytarz i dalej, schodami na dół, do oczekującego samochodu. Czterech żołnierzy z oddziału wartowniczego czekało przy zdobycznym amerykańskim jeepie. Obsadzili też zamontowany na pojeździe karabin maszynowy kalibru .50 i lustrowali ulicę z takim zapałem, jakby zaraz sam MacArthur albo ten czarny barbarzyńca Jones mieli wyskoczyć z któregoś z zabitych deskami sklepów. Między porzuconymi samochodami i wypalonymi skorupami budynków poniewierały się śmieci. Ulicę przebiegł czarny pies z poczerniałą kością w pysku. Zawarczał groźnie na jednego z żołnierzy, który chciał go złapać. 273 Chaos czaił się zaraz za granicami postrzegania. Krwawy przypływ był już blisko. Jak brzmiał ten angielski wiersz, który powstał chyba właśnie po to, aby opisać podobną chwilę? Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze; czysta anarchia szaleje nad światem*'. Tak, pomyślał generał, koniec jest blisko. Bestia nadciąga. Widział kolumny czarnego dymu wznoszące się ledwie kilka mil od nich. Pomruki lewiatana wzmogły się i dołączyła do nich palba wystrzałów z broni ręcznej. Dwie cywilizacje przypadły sobie do gardeł. Demony szalały i żadna ofiara nie mogła ich powstrzymać. Co miała przynieść śmierć jego ludzi? Sześć miesięcy, a może rok odroczenia? A może by po prostu odwrócić się od samochodu i zawierzyć swoje życie duchom przodków i katanie? Dołączyłby do swoich ludzi na linii frontu i zginął w zawierusze historii. Może jego szlachetny czyn zostałby odnotowany kiedyś w przyszłości przez historyka, któremu dane będzie żyć po przeminięciu wieku ciemności. Porucznik musiał odczytać jego myśli, bo Homma poczuł nagle stanowczy uścisk na ramieniu. Młody oficer popychał go w kierunku jeepa. — Mamy udać się na odprawę, generale. Sztab czeka na rozkazy. Trzeba rozpocząć kontratak. Nie ma czasu. Jednak poeta i generał znalazł chwilę, aby podumać nad własną klęską. Wiedział, że nie będzie żadnego kontrataku. Masaharu Homma wsłuchał się w siebie i odkrył, że jego wnętrze jest równie puste i cierpiące jak to umierające miasto. Jones składał właśnie swój podpis pod wyrokiem na trzech j pojmanych japońskich oficerów, gdy przypomniał sobie, gdzie widział wcześniej tego sierżanta, który tak wyróżnił się w wal- * William Butler Yeates, Drugie przyjście, w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.). 274 ce pod Brisbane. Roześmiał się z ulgą, głośno i serdecznie, ale zaraz się opanował. Ktoś mógłby pomyśleć, że bawi go wydawanie wyroków śmierci. Spojrzenie kobiety, która podsuwała mu flexipad, nic nie wyrażało. Widziała ostatnio zbyt wiele masowych grobów. Odkrywali je w każdym odbijanym mieście. Niemniej Jones uznał za stosowne się wytłumaczyć. — Przypomniałem coś sobie, pani kapral. Przepraszam. To nie miało nic wspólnego z tym — powiedział, oddając jej flexipad. — Dziękuję, pułkowniku. Przekażę to Kangurom łączem laserowym. I nie poczułam się urażona. Już nie. Z zimną krwią strzeliłabym do tych drani, sir. Jones odesłał ją i łyknął z manierki. Rozsunął żaluzje w oknie drewnianego posterunku policji, który wybrał na tymczasową kwaterę i miejsce przygotowań do ostatniego ataku. Działa jego Krzyżowców i australijskie baterie kalibru 155 oddawały salwę za salwą. Ziemia drżała przy każdej z nich, w powietrze unosiły się tumany pyłu. Ostrzeliwali właśnie silny punkt obrony Japończyków, kilka tysięcy żołnierzy okopanych na podejściu do Bundabergu. Bezzałogowe samoloty pozwalały namierzać każde stanowisko z osobna. Nie mieli jednak nieograniczonych zapasów amunicji, artylerzyści otrzymali więc rozkazy, aby celować raczej w większe skupiska nieprzyjaciela. Krzyżowcy wystrzelili dwanaście salw. Pociski z rykiem przebywały odległość osiemnastu tysięcy metrów, aby razić punkty wybrane przez połączony zespół kontroli ognia w LAV-ie dowodzenia. Po dziewiętnastej salwie wieża ciśnień na skraju miasta zapadła się w sobie, likwidując umieszczony na szczycie wysunięty posterunek obserwacyjny Japończyków. Okopany w głębokich transzejach pluton znalazł swój grób. Trzy moździerze z obsługą po prostu przestały istnieć. Eukaliptusowy gaj, w którym ukryły się dwa czołgi, buchnął płomieniami. Piękny i stary kamienny budynek, w którym mieściło się japońskie dowództwo, eksplodował. 275 Jednak pułkownik Jones błądził myślami zupełnie gdzie indziej. Sierżant Snider. To był ten karczycho, który rzucił mu wyzwanie na pokładzie Enterprisea zaraz po wylądowaniu, gdy przybył wraz z Kolhammerem i Halabi na spotkanie z admirałem Spruanceem. Cokolwiek by rzec, tamtej nocy sytuacja przerosła Snidera. Nie był przygotowany na widok czarnoskórego pułkownika Marinę Corps. Jones osadził go na miejscu i szybko zapomniał o incydencie. Jednak ten gość, który poprowadził atak na wzgórzu 178, to na pewno był on. Zaraz, kto opisał dokładnie całą historię... Duffy. Julia Duffy. Krótko po tranzycie była z nimi na Luzonie, w Cabanatu-anie. Słyszał o niej sporo dobrego. Potrafiła sobie radzić i dawała dobry przykład. Jones upił kolejny łyk. Potem Duffy musiała przyłączyć się do współczesnych, aby poszukać czegoś nowego. No i była przy Sniderze, który dzięki niej został bohaterem. Chociaż z drugiej strony, chyba niesprawiedliwie byłoby patrzeć na to tylko w ten sposób, pomyślał. Sam widział, co tam zaszło. Jeśli chcieli dodać sierżantowi nieco świecidełek na mundurze, to i dobrze. Naprawdę na nie zasłużył. Jones nie przypuszczał, że spotka jeszcze kiedyś tego drania, ale gdyby, na pewno mu pogratuluje. Działa znowu ryknęły. Tym razem towarzyszyły im trzy słabe puknięcia wystrzałów z pistoletu. Zgodnie z punktem czwartym regulaminu sądu polowego drużyna egzekucyjna straciła skazanych japońskich oficerów. Flexipad przypomniał o swoim istnieniu. To był sierżant major Harrison. — Jesteśmy prawie gotowi, pułkowniku. Dziesięć minut do balu. — Dzięki, Aub. Już jadę. Jones zapiął hełm, sprawdził magazynek swojego G4 i zakręcił manierkę. Musiał obrócić się bokiem, aby przejść w pancernym kombinezonie przez wąski otwór wyjściowy. 276 Jego LAV czekał ze sto metrów dalej, jako jeden z czterech stojących na głównej ulicy. Albo po prostu ulicy. Pułkownik poprawił gogle i pobiegł do pojazdu. Starał się nie myśleć o wykopanym na rynku dole pełnym gnijących ciał. Obecnie na skraju wykopu leżały jeszcze trzy świeże trupy: japońskiego kapitana i dwóch poruczników z dowództwa niewielkiego garnizonu tego miasteczka. Jones wyraźnie widział leżące sylwetki w ostrym blasku tropikalnego słońca. Mała grupa nieprzyjacielskich żołnierzy, których zmuszono do przyglądania się egzekucji, szła już do ciężarówek. Australijczycy mieli odstawić ich na tyły, gdzie zamierzano przeprowadzić dalsze śledztwo. Jeśli okaże się, że którykolwiek z nich jest odpowiedzialny za wymordowanie mieszkańców miasteczka, czeka go dokładnie taki sam koniec. Przewiezienie do Bundabergu i strzał w głowę na skraju masowego grobu. Chyba że trafi w ręce współczesnych. To oznaczałoby z kolei proces sądowy i szubienicę w Brisbane. Za sześć, może siedem miesięcy. Jonesowi nie robiło to różnicy. W tej chwili miał bitwę do wygrania. Szczęśliwym zrządzeniem losu nikt z oddziału SAS dowodzonego przez Pearce'a Mitchella nie urodził się w Bundabergu. Owszem, łatwiej byłoby im wówczas poruszać się po miasteczku, ale pewien dystans emocjonalny pozwalał im lepiej to wszystko znieść. Wystarczało, że oficer nadal jeszcze gotował się ze złości na wspomnienie tych chwil, gdy musiał siedzieć w ukryciu i przyglądać się, jak przeciwnik morduje niewinnych cywilów. Znał jednak swoje rozkazy. Zadaniem jego przemykającej pod osłoną nocy drużyny było wyznaczanie celów dla artylerii i śledzenie przegrupowań przeciwnika. W miarę możliwości mieli także zbierać materiały pozwalające na późniejsze zastosowanie wobec konkretnych żołnierzy i oficerów punktu czwartego 277 regulaminu sądu polowego. W odróżnieniu od drużyn pierwszej i trzeciej, oni akurat nie mieli zajmować się bezpośrednio wyższymi dowódcami przeciwnika. Czekali zatem na zamaskowanym stanowisku na szczycie wzgórza, które dawało piękny widok na miasto, i patrzyli, jak artyleria zmienia je z wolna w jedną wielką stertę gruzu. Część drużyny była zajęta sterowaniem maszynami zwiadowczymi i korygowaniem ognia, reszta pilnowała, aby żaden nieprzyjaciel ich nie zaskoczył. Pearce Mitchell i sierżant Cameron McLeod okopali się nieco dalej, aby mieć oko na przeciwległe zbocze i strzec grupy przed atakiem od tyłu. Jedyna widoczna stąd grupa japońskich żołnierzy pilnowała obozu dla żyjących jeszcze mieszkańców miasteczka. Urządzono go na otoczonym zasiekami z drutu kolczastego stadionie piłkarskim. Więźniowie nie mieli tam żadnej ochrony przed palącym słońcem. Nie było też widać żadnych pojemników z wodą, podobnie jak śladów zorganizowanej opieki medycznej czy latryn. Nikt nie pomyślał również o usuwaniu coraz liczniejszych ciał zmarłych. Strażnicy prawie nie zwracali uwagi na cywilów, którzy zresztą rzadko się poruszali. Łatwo było pojąć dlaczego. Byli bliscy śmierci. Nawet z tej odległości komandosi SAS wyczuwali ostry odór zgnilizny. Najbardziej wymowny był jednak fakt, że nawet coraz bliższe odgłosy walki nie wywoływały u nich żadnej reakcji. Nie mieli już na to siły i chcieli jedynie umrzeć. Mitchell i McLeod nie odzywali się ani słowem. Czasem któryś stukał drugiego w ramię, aby pokazać mu jakiś szczegół. Stertę małych ciał, zapewne dziecięcych, nieruchomą sylwetkę zawieszoną na drutach kolczastych, samotnego mężczyznę, który mimo wszystko przemieszczał się od jednej nieruchomej postaci do następnej. Może był to miejscowy lekarz? Cały czas sporządzali na flexipadach uzupełniany ciągle plan obozu. McLeod wytyczył ponadto najlepsze jego zdaniem drogi podejścia, Mitchell dodał stanowiska karabinów 278 maszynowych i opisał ich pola rażenia. Niezależnie od siebie policzyli japońskich strażników i porównali wyniki. Wszystko to pomagało im nie myśleć o umierających poniżej ludziach. < ...„¦;.„¦. Brisbane,Australia s v >« ^ Generał Douglas MacArthur zaczynał mieć dość wszystkich, którzy wtrącali się w jego dowodzenie. Chodził tam i z powrotem po swoim gabinecie w Brisbane świadom, że już jest spóźniony, a przecież sam zwołał tę konferencję prasową, na której miał wyjaśnić dziennikarzom krok po kroku, w jaki sposób odniósł zwycięstwo. Najchętniej poszedłby na nią po prostu — i niech sobie premier dzwoni. Czekał jednak, głównie z ciekawości, czym, u diabła, zamierza uraczyć go tym razem Jones. Tak, to musiało mieć coś wspólnego z Bundabergiem. Na pewno wykombinowali tam coś, co miało odebrać mu chwałę zwycięzcy... — Generale, premier Curtin na linii. — Wreszcie — sapnął MacArthur i złapał za ciężką słuchawkę tradycyjnego telefonu. Aż sam się zdumiał, jak szybko przywykł do lekkich materiałów z przyszłości. — Tak, panie premierze — powiedział, zmieniając ton na bardziej uprzejmy. — Generale, chciałbym, aby odłożył pan tę zapowiedzianą konferencję prasową — oznajmił premier. Mówił nieco chropawo. MacArthur ledwie opanował wybuch. Zaczerpnął szybko powietrza i poczekał na ciąg dalszy. — Jones nie zajął jeszcze Bundabergu i otrzymaliśmy prośbę od pułkownika Tooheya, dowódcy wojsk australijskich w terenie, aby zmienić plan operacji. Chodzi o uratowanie ocalałych mieszkańców miasteczka. Są przetrzymywani w obozie na wol- 279 nym powietrzu w pewnej odległości od zabudowań. Jones uważa, że warto spróbować się nimi zająć. W tej sytuacji nie byłoby jeszcze właściwe ogłaszanie zwycięstwa. To powinno potrwać tylko kilka godzin. MacArthur zacisnął powieki i zwalczył pokusę, aby wyry-czeć protest w słuchawkę. — Panie premierze, z całym szacunkiem, ale nie mogę się zgodzić. Japończycy pod Brisbane zostali rozbici i ta część operacji zakończyła się niekwestionowanym powodzeniem. Nie wiem, jaki to może mieć związek z planami Jonesa czy Tooheya. Jednak ponieważ w tych sprawach jest pan moim zwierzchnikiem, zrobię tak, jak pan sobie życzy. Był na tyle wściekły, że przestał już zgrzytać zębami. Ogarnął go lodowaty spokój i nawet głos mu nie drżał. Curtin rozumiał go zapewne lepiej niż własny głównodowodzący. Miał przy tym dość wyczucia, aby nie rozkazywać. Zamiast tego wyraził swoje życzenie w formie prośby. — Jak powiedziałem, to kwestia ledwie paru godzin, generale. Dzięki temu będzie pan miał więcej do powiedzenia. I zdąży zapoznać się ze szczegółami operacji w Bundabergu. Przyda się, gdy zaczną zadawać pytania. — Tak, przypuszczam, że tak zrobię — zgodził się MacArthur. — Jeszcze jedno, generale. Postanowiliśmy nie ujawniać na razie tej historii z fałszywym konwojem. Wydaje się, że młody Kennedy trafił na ślad czegoś większego, o szerszym znaczeniu, i chcielibyśmy przesłuchać Hommę w tej sprawie. O ile tylko okaże się to możliwe, oczywiście. MacArthur warknął w duchu na wzmiankę o klanie Kenne-dych. Nie byli jego sojusznikami. — Jak pan sobie życzy, panie premierze. Chociaż wątpię, czy generał Homma pozwoli wziąć się żywcem. — Może i nie, ale zobaczymy. Pułkownik Jones twierdzi, że jeśli tylko dostaną go w swoje ręce, na pewno zacznie mówić. MacArthur odwrócił się do okna i spojrzał na zalany popo- 280 łudniowym słońcem krajobraz. Brisbane zdawało się drzemać w letniej spiekocie. Na razie nie zaznało zniszczeń, ale nikt nie wiedział, gdzie Tojo zamierza rzucić wycofane z Chin dywizje. Generałowi nie podobało się, że uwaga dziennikarzy skupi się na pobocznej akcji Jonesa i Tooheya. Mieli przecież podziwiać sukces jego planu operacji obronnej przeprowadzonej na północ od miasta. Nie mógł powstrzymać się przed wbiciem szpili. — Zapewne czytał pan cały meldunek Kennedyego, panie premierze. Czy kapitan Willet też go zna? — Oczywiście — odparł Curtin z czujnością w głosie. — Czy nie ma pan żadnych wątpliwości co do działań podjętych przez tę młodą australijską panią oficer? Mam wrażenie, że pogubiła się i dlatego otworzyła ogień do pływających w wodzie rozbitków. Curtin nie odpowiedział od razu i MacArthur uznał, że chyba odniósł nad nim małe zwycięstwo. — Panie premierze...? — Miałem okazję rozmawiać z kapitan Willet o tej sytuacji, generale. Zapewniła mnie, że porucznik Lohrey nie zrobiła niczego niewłaściwego. Przynajmniej z punktu widzenia ich zasad prowadzenia walki. W głosie premiera można było wyczuć nutę smutku. — To paskudna sprawa, generale. Bardzo paskudna. Pan jako żołnierz oceniają zapewne podobnie, o ile nie bardziej jeszcze surowo. Obawiam się jednak, że wobec zagrożenia, które nad nami zawisło, trudno mi je potępić. Poza tym zarówno Lohrey, jak i Willet działają, opierając się na własnych regulaminach, zatem brak byłoby prawnych podstaw do podjęcia takich czy innych kroków. Ma pan jednak rację, dzieląc się ze mną swymi wątpliwościami. Śledzę na bieżąco przebieg kontrofensywy i tak jak nie myślę płakać po Japończykach, zastanawiam się, co się stanie z naszymi krajami, jeśli zacznie się w nich uznawać podobne okrucieństwo za coś normalnego. MacArthur nie spodziewał się, że to usłyszy. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, co odrzec. 281 Czytał sporo o toczonej w Stanach debacie, podczas której roztrząsano argumenty za i przeciwko Strefie, która miała powstać jako państwo w państwie, obszar rządzący się całkiem innymi prawami. Tylko na jakiś czas, ale zawsze. Protesty wiązały się głównie z kwestiami obyczajowymi, nie militarnymi, i formułowano je głównie w stylu szkółki niedzielnej. Curtin uznał jego milczenie za zaproszenie do kontynuacji wątku. — Prasa zajęła się już doniesieniami o egzekucjach przeprowadzanych przez Jonesa. Ludzie przyjmują to bardzo dobrze, ale ja jestem zaniepokojony, generale. Mieliśmy toczyć tę wojnę przeciwko barbarzyństwu, a tymczasem sami zdajemy się mu ulegać. Nie kwestionuję potrzeby osądzenia oficerów odpowiedzialnych za zbrodnie. Ale czym innym jest egzekucja po procesie sądowym, a czym innym wyciągnięcie człowieka na ulicę i strzelenie mu w tył głowy. To przypomina gangsterskie porachunki, nie sądzi pan? Postępowanie porucznik Loh-rey zdaje się wyrastać z podobnych korzeni, skoro tak po prostu zaczęła strzelać do bezbronnych, uznawszy, że powodzenie misji i życie jej towarzyszy są zagrożone. MacArthur odesłał adiutanta, który pojawił się w drzwiach. Miał wrażenie, że Curtin chyba też trochę się zagubił. Chociaż akceptował bez zastrzeżeń wydatną militarną pomoc oddziałów Wielonarodowych Sił, nie potrafił pogodzić się z ich metodami prowadzenia walki. — Nie wiem, czy wolno nam ich oceniać, panie premierze. To nie tylko kwestia wsparcia sojuszników. Musimy pamiętać, że oni są na wojnie już od dwudziestu lat. Czy potrafi pan sobie wyobrazić naszych ludzi, gdyby musieli przez tak długi czas zmagać się z przeciwnikami w rodzaju Tojo czy Hitlera? Obawiam się, że zachowywaliby się podobnie. Z drugiej strony dało się słyszeć głębokie westchnienie. — Ma pan rację, oczywiście. Miałem tylko nadzieję, że przyszłość będzie lepsza. — To złudzenie, panie premierze. Obawiam się, że tylko tyle. — Miejmy nadzieję, że nie — odparł Curtin. 282 Bundoberg, Australia Czołg M1A3 Abrams był prawdziwym zabójcą. Pułkownik Jones dziękował Bogu, że nigdy nie musiał stawić czoła podobnemu potworowi. Wcześniejsze modele, Al i A3, zostały zaprojektowane do walki z wielkimi zagonami pancernymi armii radzieckiej wdzierającymi się na równiny Europy. Były idealnymi niszczycielami czołgów, niezbyt jednak nadawały się do walki w mieście, co mocno zaważyło na stratach wojsk amerykańskich w pierwszych dwóch dziesięcioleciach dwudziestego pierwszego wieku. W alejach Damaszku czy Algieru, na brukowanych uliczkach Samarry, Al Hudaydah czy Adenu pancerne behemoty traciły orientację, gubiły wyznaczone cele czy wręcz utykały, bez możliwości manewru. Padały ofiarami samochodów wyładowanych materiałami wybuchowymi, koktajli Mołotowa czy min domowej roboty. Jones otrzymał Medal of Honor za uratowanie załogi jednej z takich maszyn, zniszczonej przez samobójców w stolicy Syrii. A3 został zbudowany specjalnie z myślą o odpieraniu podobnych ataków. Nadal mógł skutecznie stawić czoło ciężkim chińskim czołgom, ale poza tym potrafił rozprawić się też z każdym innym przeciwnikiem. Każdy, kto tak jak Jones przywykł do czystych i klasycznych linii wcześniejszych Abramsów, musiał uznać A3 za maszynę po prostu brzydką. Niska główna wieża została wyposażona 283 w czterdziestomilimetrowy miotacz granatów i minigun Ml34 kalibru 7,62 milimetra. W wieży pomocniczej montowano podwójne karabiny maszynowe kalibru .50 albo pojedyncze, trzy-dziestomilimetrowe działka szybkostrzelne Tenix ADI. Zasadnicze uzbrojenie, armata kalibru 120 milimetrów, pozostała na miejscu, została jednak skrócona, podobnie jak w brytyjskim Challengerze. Każdy, kto tak jak Jones miał okazję walczyć w mieście, śmiał się z brzydoty tego czołgu i wychwalał jego projektantów pod niebiosa. Zwykle korzystano w nim z amunicji o małym zasięgu, ale dużej sile rażenia. Składały się na nią pociski anty-personalne i kasetowe, pociski z zawartością białego fosforu i pirożelu oraz granaty powietrzno-paliwowe. Zredukowany ładunek prochowy pozwalał na oddanie strzału nawet w bezpośredniej bliskości własnych żołnierzy bez ryzyka, że ktoś zostanie ogłuszony, okaleczony albo zabity. Posiadające własny napęd i sterowane laserowo pociski kinetyczne umożliwiały rażenie zwartych celów do odległości sześciu tysięcy metrów. Z czasem dokonano jeszcze wielu drobnych poprawek, w większości zasugerowanych przez załogi, które płaciły najwyższą cenę za każdy brak czy niedoróbkę. Dzięki temu dowódca czołgu otrzymał do dyspozycji niezależny peryskop LLAMPS z systemem podczerwieni i zespół opancerzonych kamer, które pozwalały śledzić otoczenie w promieniu 360 stopni. Pomocnicze ogniwo paliwowe pozwalało na bieg jałowy bez szybkiego zużywania nafty lotniczej typu JP-8. Warstwowy pancerz składał się obecnie z płyt z włókien węglowych z nakładkami reaktywnego pancerza oraz tradycyjnej osłony ze zubożonego uranu i spieku ceramicznego Chobam. W odróżnieniu od tych biedaków, których Jones ratował w Damaszku, załogi A3 mogły rozprawić się z dowolnymi hordami piechoty uzbrojonej w RPG, ładunki przyczepne i zardzewiałe noże. Tych ostatnich używano do „prac wykończeniowych" po unieruchomieniu czołgu i rozbiciu włazów. Turbiny gazowe Lycoming pozwalały na rozpędzenie sie- 284 demdziesięciopięciotonowego potwora do maksymalnej prędkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, czyli mniejszej niż w przypadku poprzednich modeli, jednak rzadko zdarzało się, aby A3 miał okazję jechać aż tak szybko. Podczas większości akcji czołgi te pełzały jedynie przez slumsy Trzeciego Świata, rozbijały mury z suszonych na słońcu cegieł i parterowe kondygnacje niskich budynków, rozjeżdżały gąsienicami samochody, a niekiedy i ludzi. Dzisiaj jednak było inaczej. Sześć Abramsów z 82. MEU przemykało przez rzadkie zarośla, powalając stare, drewniane ogrodzenia i nieliczne młode drzewa. Oddział pełnił rolę szpicy pancernej w ataku na ostatnią linię japońskiej obrony. Za nim jechało dwanaście starszych i gorzej wyposażonych M1A1-C z australijskiej dywizji i dwadzieścia sześć transporterów opancerzonych oraz AASLAV-y typu Bushpig z mieszanych oddziałów piechoty zmotoryzowanej. To była mordercza jazda, ale Jones czuł się w swoim żywiole. Przypasany do fotela transportera LAV trzymającego się jakieś trzysta metrów za przednimi siłami, obserwował swoje czołgi na ekranie. Każdy pojazd miał połączenie z siecią bojową, co zapewniało swobodny przepływ informacji i poleceń z Centrum Bojowego działającego na podstawie ogólnych dyrektyw narzuconych przez obu dowódców. Wieża jednego z A3 obróciła się i posłała studwudziestomi-limetrowy pocisk w środek plutonu nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy wyłonili się z dymiących ruin drewnianego domu. Ponad tysiąc uwolnionych z pojemnika tungestenowych kulek ogarnęło Japończyków niczym podmuch wiatru. Po chwili po całej grupie zostało tylko trochę różowej mgły i z rzadka rozrzucone odłamki kości. Jones dojrzał japońską „tankietkę" typu 94, która dostała się pod ogień czterech trzydziestomilimetrowych działek. Rozpadła się na drobne kawałki, które rozleciały się na boki jak zerwane przez wichurę jesienne liście. 285 Pułkownik co rusz uderzał hełmem o wyściełany sufit pojazdu, który podskakiwał i kołysał się na nierównym terenie. Nie prowadził ognia, ale pobliskie transportery zaczęły wystrzeliwać granaty dymne i antypersonalne. Z australijskiego Bush-piga poderwały się dwie rakiety Hellfire wycelowane w parę małych dział polowych okopanych na wzgórzu na wprost. Jones odbierał obraz pola walki z dwunastu różnych źródeł. Niewprawny obserwator pogubiłby się w tym w mgnieniu oka, on jednak dostrzegał w pozornym chaosie wysoce zorganizowany ład. Każdy ruch na polu walki był dla niego kolejnym dźwiękiem śmiertelnie pięknej uwertury. Nawet tutaj, do wnętrza pojazdu, docierał ogłuszający hałas towarzyszący atakowi. Ryk silnika mieszał się z hukiem uderzeń o różne przeszkody, staccatem karabinów maszynowych i działek oraz odgłosami wystrzałów z moździerzy. Zdalnie sterowany samolot wychwycił poruszenie na zachodzie. Oddział w sile kompanii, może ze stu ludzi, krył się w korycie strumienia. System bojowy zawiadomił natychmiast ludzkich operatorów, którzy i tak dostrzegli już zagrożenie. Dwa A3 obróciły lufy dział i bez zwalniania wystrzeliły pociski kasetowe, jednak wysokie brzegi strumienia osłoniły Japończyków przed deszczem tungestenowych kulek. Zyskali w ten sposób tylko parę chwil życia. Następne dwa czołgi w linii wystrzeliły pociski powietrzno--paliwowe. One też nawet nie zwolniły, chociaż poruszały się z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Ekran pociemniał nieco od dwóch równoczesnych odpaleń. Pociski w mgnieniu oka przeleciały dziewięćset metrów i gdy mikroczipy w głowicach uznały, że cel został osiągnięty, pociski pękły i uwolniły swą zawartość dokładnie nad głowami nieprzyjacielskich żołnierzy. Był to rozrzedzony tlenek propylenu zmieszany z drobno sproszkowanym materiałem wybuchowym. Być może niektórzy Japończycy zdołali dostrzec puchnącą gwałtownie jasnopomarańczową chmurę, ale nie mieli szansy na ucieczkę. Miniaturowe zapalniki podpaliły mieszan- 286 kę. W centrum wybuchu temperatura urosła błyskawicznie do trzech tysięcy stopni Celsjusza, a nadciśnienie sięgnęło wartości czterystu trzydziestu psi. Ludzie, rośliny i większość materii nieożywionej — wszystko to po prostu wyparowało. Nawet powietrze uległo spaleniu, stwarzając próżnię, która wywołała wicher wiejący ku centrum eksplozji i wciągający w ognisty kocioł płonące paliwo z obrzeży i wszystkie przedmioty, które tylko ruch powietrza mógł unieść. Gdyby ktokolwiek przetrwał pierwszą fazę eksplozji, doświadczyłby prawdziwego piekła, będąc jednocześnie palonym, duszonym i gotowanym od środka przez mieszankę wdzierającą się do każdej, nawet najmniejszej szczeliny. Pierwszy szwadron dotarł do skraju miasta. Pojedyncze pociski i zmasowany ogień z działek rozbijały prymitywne bunkry. W górze przemykały śmigłowce szturmowe, rażąc rakietami coraz mniej liczne cele. Jednak zamiast pozostać nad polem walki, aby spadać z różnych kierunków na nieprzyjaciela, ruszyły po chwili nad miasto i dalej, w kierunku obozu na stadionie. — Ruchy! Ruchy! Ruchy! , ,¦>, : Mitchell i McLeod biegli w dół zbocza prowadzeni oznaczeniami nałożonymi w goglach na obraz rzeczywistego terenu. Siedemnaście tysięcy stóp nad nimi krążyło Wielkie Oko sprzężone z ludźmi z oddziału SAS poprzez biolokatory implantów. Program porównywał nieustannie ich postępy w terenie z cyfrowym odwzorowaniem okolicy obozu. Model powstał na podstawie turystycznej mapy odnalezionej przez System Bojowy w prywatnych plikach jednego z marynarzy z HMS Ipswich. Fleetnet był skarbnicą podobnych materiałów, zwykle mało istotnych, zdarzały się jednak i takie o wielkim taktycznym znaczeniu. Ani Mitchell, ani McLeod nie mieli czasu na podobne rozważania. Gnali przez otwarty teren, wciągając w płuca hausty 287 śmierdzącego powietrza. Pracując ile sił nogami, widzieli wkoło siebie mozaikę splecionych przez tac-net obrazów. Przelatujące górą Arunty były oznaczone błękitnymi kwadracikami jako przyjazne. Na sekundę przed każdą serią z działek oznaczenia śmigłowców zmieniały kolor na zielony. Strumień pocisków zniszczył niewielki drewniany dom, na którym pulsował czerwony sześcian. Znak natychmiast poszarzał i przestał migotać. Obaj mężczyźni wiedzieli, że obok biegną inni członkowie oddziału. Może nawet znajdowali się bardzo blisko, w zasięgu głosu. Jednak w cyfrowej rzeczywistości każdy z nich był sam. Elektroniczna projekcja pozwalała im odnaleźć się w szaleńczym chaosie walki i wyznaczała każdemu z nich cel: obwiedziony pulsującą czerwienią bunkier. Musieli dotrzeć do niego, zanim widoczne w lewym dolnym rogu gogli cyferki zmienią się w same zera. Mieli trzydzieści trzy sekundy. Broń Mitchella wypluła trzy pociski, zabijając strażnika, który wstał nagle ze stosu trupów. Trzydzieści jeden sekund. Skoczyli na plątaninę drutu kolczastego. Mitchell dostrzegł w locie ciało martwego dziecka. Było poczerniałe i opuchnięte, z popękaną skórą. Koścista dłoń ściskała ciągle brudnego pluszowego misia. Dwadzieścia dziewięć sekund. Ziemia zatrzęsła się od potężnej eksplozji odległych o dwa kilometry składów amunicji. Wyświetlacz pokazał cały strumień danych, które zniknęły, zanim jeszcze wstrząsy ustały. Dwadzieścia sześć sekund. Byli już prawie przy wejściu do bunkra. Kolejny strażnik. McLeod strzelił pierwszy. Trzy bezłuskowe pociski ceramiczne trafiły w żołnierza, miażdżąc mu mostek i uwalniając wędrujące odłamki, które spustoszyły całą klatkę piersiową. Dwadzieścia cztery sekundy. Mitchell strzelił w ciemny otwór wejścia. Błysk, huk. 288 Gogle pociemniały na chwilę. Przez sekundę poruszali się na wyczucie, ale zaraz ponownie ujrzeli otoczenie. Byli już w środku. Ograniczona przestrzeń kąpała się w zielonkawym blasku. .,;¦.. Dwadzieścia dwie sekundy. .-.¦¦;<¦ — Padnij! Wszyscy padnij! — krzyknął Mitchell. Kobiety i dzieci podniosły krzyk. Jęczeli i wyli jak złapane w pęta zwierzęta. Dwóch japońskich żołnierzy rzuciło się na nich z pałkami i pięściami. Jeden zginął, gdy jego głowa po prostu eksplodowała. Drugi poleciał na worki z piaskiem z wielką dziurą w miejscu, gdzie chwilę wcześniej biło serce. Komandosi przełączyli broń na ogień pojedynczy. , s Dwadzieścia sekund. — Padnijcie na podłogę! Szybko! Mitchell doliczył się ośmiu nieprzyjacielskich żołnierzy. Byli praktycznie ślepi. McLeod zastrzelił ich jednego po drugim. Siedemnaście sekund. — Dobrze. Wstawajcie. Wychodźcie na zewnątrz. Biegnijcie w kierunku światła. Szybko! Szybko! Szybko! Musiał popchnąć kilka kobiet, aby reszta się ruszyła. Dwoje dzieci, dziewczynki w nieokreślonym wieku, skuliły się w kącie. McLeod podniósł obie, podczas gdy Mitchell strzelił do żołnierza, który próbował dźwignąć się z brudnej podłogi. Piętnaście sekund. Mitchell wyszedł pierwszy, z bronią uniesioną do strzału. Dwóch kolejnych członków sekcji przyłączyło się do nich, aby wyganiać cywilów na zewnątrz. — Ruszać się! Tutaj! . . Czternaście sekund. McLeod wychynął z bunkra. Ktoś wziął od niego jedną z dziewczynek. Ruszyli biegiem przez cyfrową burzę do okopów. Dziewięć sekund. ;.[ 289 McLeod zeskoczył do transzei i ujrzał, jak jeden z jego towarzyszy podrzyna gardło strażnikowi, który krył się na dnie dołu. Osiem sekund. Udało się i została im jeszcze nawet drobna rezerwa czasowa. Siedem... sześć... pięć... cztery... trzy... Rakiety Hellfire uderzyły w bunkier trzy sekundy za wcześnie. Jakkolwiek by się starał, nie potrafił opanować drżenia, które ogarnęło całe ciało w chwili, gdy machina wojenna barbarzyńców zaczęła miażdżyć jego oddziały. Generał Masaharu Homma płonął ze wstydu. Zawiódł swoich ludzi i cesarza. Miał stawiać opór co najmniej tydzień, a nie wytrzymał nawet godziny. Stał w otwartym oknie na drugim piętrze budynku, gdzie miał nadzieję ustanowić swój ostatni punkt oporu. Nadal tego pragnął, ale rozumiał już daremność tego gestu. Niechby jakiś zbłąkany pocisk położył kres jego cierpieniom. Zbłąkany pocisk albo snajper. Łoskot bitwy przycichł, teraz słychać było tylko dochodzące z różnych stron wystrzały. Za każdym razem kończyło się tak samo, serią z działek barbarzyńców, po której zapadała cisza. Słyszał głuchy warkot ich bezskrzydłych samolotów. Dudnienie wielkich śmigieł wciskało się w każdy kąt. Teraz dopiero pojął, że jękliwe zawodzenie to odgłos wydawany przez ich czołgi. Nie zostało mu już wielu podkomendnych. Część sztabu zabarykadowała się na niższych piętrach, zgromadziwszy tam ' sporo karabinów i granatów. Ktoś zdobył nawet rusznicę przeciwpancerną typ 97. Meldunki z Luzonu i Singapuru podawały, że była to jedyna broń zdolna przebić tajemnicze kombinezony noszone przez obcych barbarzyńców. Może uda im się zabrać paru ze sobą. Najpewniej jednak przyjdzie im zginąć w podobnym kata- 290 klizmie jak ta burza ogniowa, która zmiotła nad rzeką kompanię Wakudy. Stojąc tak w oknie i patrząc na zalaną słońcem ulicę, ujrzał nagle dwa ośmiokołowe pojazdy opancerzone, które wytoczy-'» ły się z hukiem zza rogu. Ich wieżyczki obracały się z pomrukiem, który słyszał nawet przez odgłosy strzałów. Długie lufy znieruchomiały wycelowane w jego budynek. Więc to tak. Homma rozpiął kaburę i wyszedł na mały balkon. Uniósł pistolet, aby oddać sześć strzałów. Oficerowie i żołnierze w dolnych oknach przyłączyli się do kanonady. Rusznica huknęła basowe Homma był pewien, że widział pocisk uderzający w pochyły pancerz prowadzącego pojazdu. Pokryta kamuflażem płyta rzygnęła długim językiem ognia. Działka przemówiły i Homma padł na posadzkę, gdy cały budynek zadrżał i jakby cofnął się trochę od impetu pocisków. Tynk odpadał płatami z sufitu, szkło sypało się z okien. Ogłuszający boleśnie hałas wypełnił cały świat. Generał rzucił broń i przycisnął dłonie do uszu. Czuł, jak pociski demolują pokoje na niższych piętrach. Oczekiwał, że zaraz zginie pod gruzami walącego się budynku. Po chwili zaczął pełznąć do drzwi, aby zejść na dół i zginąć razem ze swoimi towarzyszami. Nie zdążył jednak. Na jego drodze pojawił się zabójca, Stanął w drzwiach nagle. Górował nad Hommą, olbrzymi w czarnym pancerzu. Był biały, ale większość jego twarzy zakrywały gogle, które odbijały światło niczym lustro. Homma dojrzał w nich własną, zniekształconą postać. Sięgnął po upuszczony wcześniej pistolet. Żołnierz uniósł jedną z dwóch broni, które miał ze sobą. Była czarna, o dziwnym kształcie, z dwoma metalowymi szpikulcami wystającymi z przodu... Skoczył, gdy szpikulce wystrzeliły w jego kierunku i utkwiły mu w piersi. Zdążył jeszcze zauważyć, że każdy ciągnął za sobą jakiś drut. A potem zapadła ciemność. ; > ¦ : 291 Obudził się w całkiem innym pokoju. Nie. To był namiot. Nie wiedział, jak długo pozostawał nieprzytomny. Namiot był oświetlony jaśniejącymi rurkami, zapewne więc zapadła już noc. Leżał na pryczy. Prostej pryczy z drewna i płótna. Na stoliku po lewej stronie dojrzał jakąś dziwną maszynerię. Ktoś rozmawiał po angielsku. Spróbował pokonać ogłuszający ból głowy i wytężyć uwagę. I nagle pojął, że jest jeńcem. jeszcze większy wstyd. Nieogarniona, niewysłowiona hańba. Silne ręce przytrzymały go, odchylając do tyłu głowę. Poczuł zimny metalowy przedmiot dociskany do żyły szyjnej i nagle coś go ukłuło. Znowu odpłynął w mrok. ; ;• ,: ... i i y; Major Annie Coulthard z batalionowego wywiadu odsufteła sięodjeńca. ¦*..•.<••¦.¦ ¦.-.¦.-;; ¦¦-, u;>¦.•'¦...ib:^ ''">; — Dajmy mu jakąś minutę, sir. — Dziękuję, pani major — powiedział pułkownik Jones. Czekali zatem, tymczasem brygadier Barnes i pułkownik Toohey, dwaj australijscy dowódcy, złożyli swoje podpisy na wyroku śmierci wydanym na Hommę. Oficer Marinę Corps też podpisał dokument i oddał flexipad kapralowi Brittonowi. Ten zasalutował i wyszedł, zostawiając pięcioro oficerów sam na sam z jeńcem. Poza Jonesem, Barnesem, Tooheyem i Coulthard obecny był również porucznik Stafford, który miał służyć jako tłumacz. — Wasi ludzie dobrze się dzisiaj spisali, Mick — powiedział Jones. — To był niesamowity widok, gdy stare Al znowu ruszyły w pole. Zupełnie jak w Iranie. Prawie się wzruszyłem. Australijski brygadier tylko pokiwał głową. Wyraźnie nie miał ochoty na żarty. Dopiero co wrócił z obozu. Zaraz po ataku śmigłowce dowiozły na miejsce lekarzy wojskowych, którzy zorganizowali punkt klasyfikacji pacjentów. Najcięższe przypadki trafiły do miejscowego szpitala pod opie- 292 kę personelu medycznego Korpusu i kawalerzystów. Tak czy tak, było już wiadomo, że nie wszystkim uda się przeżyć. Liczbę ocalonych szacowano na dwieście osób. Dwieście spośród trzynastu tysięcy mieszkańców miasteczka. Ekipa WCIU z Hillary Clinton zajęła się już ekshumacją ciał setek sojuszniczych żołnierzy i urzędników, którzy zostali straceni po upadku Bunda-bergu i pochowani w masowych grobach za miastem. Jones widział, że Toohey zmaga się z pragnieniem, aby już teraz przystawić broń do głowy generała i pociągnąć za spust. Jednak chociaż wyrok został podpisany, Homma nie miał jeszcze zostać zaprowadzony na skraj jednego z tych grobów. Był zbyt ważnym jeńcem. Najpierw czekały go miesiące przesłuchań. — Chyba możemy już zaczynać — oznajmiła major Coulthard. — Proszę — powiedział Jones. Coulthard włączyła dwie kamery i spojrzała prosto w obiektyw jednej z nich. — Jestem major Annie Coulthard, batalionowy oficer wywiadu z 82. MEU. Razem ze mną jest tu mój dowódca, pułkownik J. Lonesome Jones. Obecni są też pułkownik Michael Toohey i brygadier Michael Barnes z australijskiego 2. Pułku Kawalerii Pancernej oraz tłumacz Sztabu Dowództwa Obszaru Południowo-Zachodniego Pacyfiku, porucznik Andrew Stafford z US Navy, współczesny. Coulthard odsunęła się, aby wyostrzyć obraz na osobie jeńca. — To jest generał Masaharu Homma, głównodowodzący japońskich wojsk inwazyjnych w Australii. Dostał się do niewoli podczas walk o Bundaberg, dziesiątego października 1942 roku, około godziny szesnastej trzydzieści. Pułkownik Toohey podpisał już wyrok wydany na generała Hommę za zbrodnie przeciwko ludzkości. Zgodnie z brzmieniem punktu czwartego regulaminu sądu polowego skazany mógłby zostać stracony niezwłocznie po zatwierdzeniu wyroku, jednak egzekucja została odroczona do czasu zakończenia przesłuchań. 293 Jeniec jest mężczyzną w typie japońskim. Wiek pięćdziesiąt pięć lat, około siedemdziesięciu sześciu kilogramów wagi. Podczas pojmania został obezwładniony jednosekundowym minimalnym ładunkiem elektrycznym z paralizatora Texas Instruments, model 942. O godzinie dwudziestej czterdzieści pięć dziesiątego października 1942 roku podałam jeńcowi dziesięć centymetrów sześciennych Trioxinolu 5. Teraz jest dwudziesta czterdzieści siedem. Zaczynamy przesłuchanie. Porucznik Stafford posłuży się listą pytań przygotowaną przeze mnie we współpracy z oficerem łącznikowym wywiadu generała MacAr-thura w SWPA w Brisbane. — Czy jest pan generałem Masaharu Hommą? — spytał po japońsku porucznik Stafford. — Ten czarny barbarzyńca. Olbrzym... — powiedział Hom-ma słabym głosem. Stafford powtórzył pytanie. Tym razem Homma odpowiedział twierdząco. — Czy to pan jest oficerem odpowiedzialnym za zabijanie bez sądu żołnierzy i personelu sił sprzymierzonych oraz prześladowania i eksterminację mieszkańców miasta Bundaberg? Homma pokręcił głową. — Nikogo nie zabiłem. Stafford przeformułował pytanie. — Czy to pan dowodził japońskimi siłami w Bundabergu? -Tak. — Czy te siły, pod pańskim dowództwem, dokonywały po opanowaniu miasta egzekucji alianckich oficerów i żołnierzy? — Tak. — Czy były odpowiedzialne za uwięzienie cywilów? -Tak. — Czy dokonywały egzekucji cywilów? Homma jakby stracił kontakt z rzeczywistością. Zamknął oczy, głowa opadła mu na bok. Cienka strużka śliny spłynęła z kącika ust na poduszkę. Major Coulthard poklepała go lekko po policzku, zwracając twarz w kierunku światła. 294 — Czy japońskie siły dokonywały egzekucji cywilów w tym mieście? — Był opór — wyszeptał Homma. — Silny opór. — Czy japońskie siły dokonywały egzekucji cywilów z powodu stawianego przez nich oporu? -Tak. Przesłuchanie ciągnęło się przez kilka godzin. Jones widział ich już wiele. Wiedział, że gdyby to on leżał na pryczy z dziesięcioma centymetrami T5 w krwiobiegu, też odpowiedziałby na każde pytanie, zdradzając i tajemnice stanu, i rozmiar stanika żony. Wszystko. Tuż po północy Stafford przeszedł do sprawy konwoju. — Dlaczego przywoziliście tu chińskich żołnierzy? ,•? — Nie przywoziliśmy. ;.;.-. — Chińscy żołnierze byli na waszych transportowcach. — Nie żołnierze — odparł Homma. — Jeńcy. i: — Dlaczego chińscy jeńcy znaleźli się na waszych transpor* towcach? — Byli celami. ••; — Przynętą? — spytał Stafford. <¦ - — Celami, dla waszych rakiet i promieni śmierci. Stafford przetłumaczył odpowiedź. >/'¦. — Przynęta — mruknął Jones do brygadiera Barl»e«u •— Nigdy nie mieli tu wylądować. Australijczyk tylko pokiwał głową. '• ¦ ¦ • Jones pochylił się do Coulthard. — Proszę spróbować wypytać go, co on tu właściwie robił — szepnął. — Mam wrażenie, że cała ta inwazja była tylko na pokaz. Coulthard zerknęła na zegar. — Za dziesięć minut będę musiała podać następną dawkę. Powinniśmy poczekać. Teraz zaczyna już opierać się narkotykowi. Homma kręcił głową. Nie chciał więcej mówić o Chińczykach. Stafford zaatakował z innej strony, pytając, dlaczego armia zdecydowała się wycofać oddziały z Chin. 295 Hommę jakby na chwilę ogarnął gniew, ale nic nie powiedział. Westchnął tylko. — Yamamoto — wyszeptał po chwili. . ¦>•.;:<,» Wiedziała, że wspomnienie tego miejsca będzie prześladować ją miesiącami, a może i latami. Mało co mogło równać się z okropnościami Bundabergu. Niewielki szpital był przepełniony. Chcieli przystosować do tej roli najbliższą szkołę, ale musieli poszukać nowego miejsca, bo okazało się, że Japończycy wykorzystywali budynek jako więzienie, w którym torturowali i przesłuchiwali więźniów. Jeden z pracowników cywilnej służby zdrowia, rodezyjski lekarz nazwiskiem Michael Cooper, który przeżył okupację, okazał się nieocenioną pomocą przy diagnozowaniu stanu pacjentów. Opowiedział ze szczegółami o karach i szykanach wymierzonych w najbardziej bezbronnych członków społeczności. Bardzo wielu ocalonych zawdzięczało mu życie, jednak major Francois wiedziała, że to nie wystarczy, aby uratować doktora przed nim samym. Zawsze miał już wyrzucać sobie, że nie zrobił więcej, i opłakiwać tych, którym nie zdołał pomóc. Margie znała to aż za dobrze z własnego doświadczenia. Z wolna zapadał zmierzch. Stali przy wejściu do olbrzymiego namiotu szpitalnego i rozmawiali o leczeniu pacjentów, gdy przechodzący sanitariusz powiedział im, że zaczęły się już egzekucje skazanych. Francois dostrzegła grymas przebiegający przez oblicze doktora. Najpierw zbladł, potem poczerwieniał, a jego jabłko Adama wyprawiało przez chwilę dzikie harce, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł tego z siebie wykrztusić. — Słyszałem, że ta... procedura... jest dostępna dla publiczności. — Owszem. Nie zaszkodzi się przejść, doktorze — powiedziała cicho. — To pomaga. Ja w każdym razie czuję się potem trochę lepiej. Pan zrobił tu już swoje. Proszę iść, jeśli pan 296 chce. — Złapała go za ramię. — Ale na pańskim miejscu pomyślałabym też o wypoczynku. Wygląda pan jak ktoś, kto za chwilę padnie. Zasłużył pan na chwilę wytchnienia. Rodezyjczyk pokręcił głową. Myślami był gdzieś bardzo daleko. — Nie, pani major — powiedział. — Zasłużyłem na to, aby zobaczyć, jak wymierza się sprawiedliwość. — Dobrze, zrobimy więc tak — wręczyła mu płatek gumy z łagodnym stymulantem. — To utrzyma pana na nogach przez dwie godziny, ale potem sama wyślę sanitariusza, aby sprawdził, czy położył się pan spać. Dwie godziny, doktorze. Mówię poważnie. Zgodził się wypełnić jej polecenie i poczłapał w ciemność. Francois odprowadziła go spojrzeniem. Echa pojedynczych strzałów z broni krótkiej niosły się już od chwili nad miastem. W dawnym obozie zgromadziły się prawie dwie setki ocalonych, obserwując to, co zostało przygotowane w znacznej mierze właśnie dla nich. Francois tam nie ciągnęło. Już wcześniej tego dnia była obecna przy jednej z raczej bezceremonialnie przeprowadzanych egzekucji. Ostatnim chwilom skazańców nie towarzyszyło bicie w werble, nie było kapłana, który zgodnie z takim czy innym obrządkiem wyprawiłby ich w ostatnią drogę. Elastyczne taśmy krępowały im ręce na plecach. Podprowadzano ich albo ciągnięto na skraj dołu przygotowanego przez koparkę na środku niegdysiejszego placu zabaw, gdzie musieli uklęknąć. Potem odczytywano im wyrok głoszący, że popełnili „zbrodnie przeciwko ludzkości" i żegnano strzałem w tył głowy oddanym przez kogoś z drużyny wyznaczonej akurat tego dnia do wykonywania egzekucji. Jones i Barnes zadbali, aby wszyscy ich podkomendni na równi wypełniali ten obowiązek. Jedynie Francois i inni oficerowie korpusu medycznego mieli prawo prosić o wyłączenie ich z tej sprawy. Jak długo Margie miała kogo ratować, zwykle korzystała z tego przywileju. 297 Jednak późnym wieczorem, gdy stała nad ośmioletnim chłopcem, któremu trzeba było amputować ogarniętą gangreną nogę, znowu poczuła wzbierającą w nie] wściekłość i pożałowała, że nie poszła z Cooperem. Nie pojmowała, co trzeba mieć w głowie, aby zrobić coś takiego małemu dziecku? To była ta sama pasja, która prawie odebrała jej zdolność logicznego myślenia i skłoniła do działania w obozie Cabana-tuan, gdzie zastrzeliła od ręki pięciu japońskich strażników i komendanta. Jones upomniał ją za ten postępek, bo chociaż punkt czwarty regulaminu dozwalał na egzekucje w trybie doraźnym, powinno odbywać się to z zachowaniem wymogów formalnych. Jednak żadna z tamtych kobiet nie złożyła na nią skargi, a i Francois nie sypiała przez to gorzej. — Major Francois, potrzebujemy zgody na naruszenie ostatniej partii zapasów amoxycyliny, maam. Porzuciła ponure myśli, które zdawały się wciągać ją coraz głębiej w mroczne obszary duszy. Stojący przed nią kapral podsuwał flexipad i plastikowy pisak. — Jasne — mruknęła, bardziej do siebie niż do kaprala, i podpisała zgodę na wykorzystanie resztek antybiotyku o szerokim spektrum działania. Pierwotnie cały zapas był przeznaczony dla Chińczyków internowanych w obozach na terenie Kalifatu. W dwudziestym pierwszym wieku, naturalnie. — Major Francois — zawołał ktoś inny. — Straciliśmy grupę współczesnych chirurgów, którzy mieli przylecieć z Brisbane. Ich samolot rozbił się zaraz po starcie z Archerfield. I jeszcze: — Major Francois, potrzebujemy pani przy stole operacyjnym. Pocisk przeciwczołgowy poharatał Bukowskiego o wiele bardziej, niż sądziliśmy. Czuła się tak, jakby zstąpiła do czyśćca. Wokół królował metaliczny zapach krwi. I jeszcze odór gnicia i smród zawartości jelit, krzyki, płacz, obłęd i strach, nieodłącznie związane z miejscem jej pracy. 298 Flexipad nieustannie informował o nadejściu kolejnych wiadomości. Próśb i żądań dokonania niemożliwego. Najchętniej po prostu skierowałaby swoje kroki gdzieś daleko. Jednak Michael Cooper nie poddał się, chociaż było mu o wiele gorzej. — Dajcie mi więcej lekarzy — rzuciła dyżurnemu, który przekazał jej informację o katastrofie. — Wyszkoliliśmy ich całe setki w Sydney i Melbourne. Potrzebujemy ich na gwałt. Potem spojrzała na gońca przysłanego z sali operacyjnej. — Powiedz im, że będę za pięć minut. Odpięła flexipad od pasa i ignorując setki oczekujących wiadomości, wysłała kilka zdań do szeregu osób rozsianych między jej obecnym miejscem pobytu a Brisbane. Kazała im ruszyć dupy i dosłać leki, materiały opatrunkowe i personel, czyli wszystko to, czego przekazanie uzgodniła jeszcze przed opuszczeniem placówki pod Brisbane. Zagroziła, że osobiście zastrzeli każdego, kto nie wykona jej polecenia. Krążące po ludziach opowieści na temat jej zachowania w Cabanatuanie przydawały groźbie nieco prawdopodobieństwa. Tuż przed powrotem na oddział złapała jeszcze przechodzącego sanitariusza i poleciła, aby dokładnie za godzinę odszukał doktora Coopera. — Jeśli będzie trzeba, położysz go paralizatorem — powiedziała. — Musi odpocząć. Niebawem możemy znowu go potrzebować. Flexipad piszczał i buczał niezmiennie od chwili, gdy wyskoczyła z transportera i pobiegła w stronę, skąd dobiegały okrzyki „Lekarza!" W skrzynce odbiorczej zgromadziło się przez te godziny blisko dziewięćset wiadomości. Tylko w przypadku jednej z nich miała później żałować, że nie odebrała przekazu na czas. Rastenburg/Kętrzyn, Prusy Wschodnie Pomimo zdemaskowania Stauffenberga i ujawnienia prawdy o jego zdradzieckich knowaniach Fiihrer nadal czul się tu najbardziej bezpieczny. Był to także dowód jego osobistej odwagi i siły woli. Himmler dopilnował oczywiście, aby bomba, która miała eksplodować w Wilczym Szańcu w 1944 roku, nigdy nie została podłożona. Każdy, kto w jakikolwiek sposób związany był ze spiskiem albo jego przywódcą, dawno już pożegnał się z tym światem. Podobnie jak rodziny i znajomi zdrajców. Były wśród nich i takie osoby, o których akta z Sutanto nie wspominały ani słowem, ale które i tak znalazły się w kręgu podejrzanych. Mercedes Himmlera jechał wśród gęsto rosnących sosen i brzóz lasu Goerlitz. Wyrzeźbiona niegdyś przez lodowiec dolina była obecnie ostoją łosi i dzikich koni. Po raz pierwszy od wielu miesięcy szef SS poczuł przypływ nowych sił. Polowanie na zdrajców było już szczęśliwie za nim. Buntownicy z Wehrmachtu i Kriegsmarine zostali przykładnie ukarani. Owszem, stracili wielu użytecznych ludzi i sam Himmler przyznawał głośno, że najpewniej rozlano też krew niewinnych. Jednak wyjątkowa sytuacja wymagała zdecydowanych działań. Czarne anioły zemsty spadły na tych, którzy zawiedli Fiihrera. Były szybkie i budziły grozę. Dokładnie tak, jak powinny. Nadal jednak pozostawało wiele do zrobienia. Trzeba było wygrać wojnę, a obecnie wydawało się to trudniejsze niż rok 300 temu. Jednak nowe informacje nie ograniczały się do dossier o knowaniach zbrodniarzy, którzy wraz z bolszewikami i Żydami chcieli zniszczyć dzieło Fiihrera. Podpowiedziały też, jak najlepiej zażegnać niebezpieczeństwo i pokonać zgniliznę demokracji. Opancerzony samochód płynnie wszedł w zakręt. Przez chwilę było widać jadącą kilkaset metrów z przodu limuzynę Kaltenbrunnera. Himmler niezmiennie uważał, że szef jego Służby Bezpieczeństwa miał wielkie szczęście. Nie wszystko, co udało się o nim znaleźć, stawiało go w dobrym świetle. Pod koniec wojny w die andere Zeit, w tamtym czasie, zrobił coś niegodnego. Brakowało wprawdzie informacji, o co dokładnie chodziło, jednak ostatecznie ocaliła go dopiero relacja spod szubienicy. Jeden z badaczy SS odkrył elektronicznie zapisany artykuł o ostatnich chwilach różnych ludzi. Była tam wzmianka o wykonanej przez aliantów egzekucji Kaltenbrunnera w październiku 1946 roku. Tuż przed uruchomieniem zapadni wykazał klasę i powiedział: „Życzę Niemcom powodzenia" Był to dowód prawdziwie aryjskiego podejścia do śmierci. Hitler poczuł się w tych trudnych dniach wręcz zbudowany jego postawą. Tak zatem Kaltenbrunner ocalał. Na razie. Obecnie robił, co mógł, aby udowodnić swą lojalność. Przyspieszył prace nad realizacją Ostatecznego Rozwiązania, chociaż Alianci wzmogli akurat naloty na szlaki kolejowe wiodące do obozów zagłady. Dwa lata wcześniej przejął kontrolę nad Abwehrą, czyniąc ją podległą Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy. Pierwotnie miało to nastąpić dopiero w 1944... — Ha! Himmler przerwał te jałowe rozważania. Miało nastąpić, powinno się zdarzyć... Bez sensu. Teraz liczyło się tylko jedno: zmasowane i skoordynowane uderzenie na anglojęzyczną część świata. Takie, które trwale osłabi albo nawet i zniszczy przeciwnika. 301 Wiedział, że Stalin korzysta z rozejmu, desperacko forty-fikując swó] kraj. Daremny trud. Cokolwiek zrobi, będzie za mało. Rosja spłonie ze szczętem i tym razem nikt nie popełni błędu, którym było wysłanie milionowych oddziałów na zgubę pośród bezkresnych stepów. Himmler uśmiechnął się, wspominając gorliwość, z którą Stalin przyjął propozycję zawieszenia broni. Skromna kawalkada minęła północną bramę Wilczego Szańca i posterunek obsadzony przez najlepszych żołnierzy Rzeszy z Leibestandarte-SS Adolf Hitler. Himmler kiwnął uprzejmie wyprężonym na baczność ludziom. Na zewnętrzny pierścień ochronny składały się pola minowe i podwójny płot zwieńczony kłębami drutu kolczastego, który wymieniano obecnie na podłączony do prądu drut ostrzowy. Główny bunkier znajdował się w drugiej strefie, w północnej części obejmującego milę kwadratową kompleksu. Tysiące robotników pracowały nieustannie nad wzmocnieniem ponad osiemdziesięciu obiektów Wilczego Szańca, aby uczynić je odpornymi na ewentualny atak rakietowy. Dawne, drewniane zabudowania zostały w większości zastąpione potrójnie wzmocnionymi betonowymi blokhauzami. Himmlerowi brakowało niegdysiejszej atmosfery, typowej dla skrytego w lasach domku myśliwskiego. Czasy jednak się zmieniły. Szofer zatrzymał wóz przy strażnicy wewnętrznego pierścienia. Kontrola dokumentów nie trwała długo. Chwilę później Himmler wysiadł z samochodu. Z tyłu nadjeżdżał już japoński ambasador. Niemiec poczekał na generała Hiroshiego Oshimę. Jakoś nie palił się do konwersacji z Kal-tenbrunnerem. — Piękny dzień, nawet jeśli trochę chłodny — powiedział Oshima. — Ta okolica przypomina mi lasy Hokkaido. — Herr General — powiedział Himmler, ściskając dłoń Japończyka. — Miejmy nadzieję, że pierwszy śnieg utrzyma się trochę dłużej. 302 Weszli do Lagebaracke, gdzie miało dojść do czerwcowego zamachu. Himmler znowu westchnął. Naprawdę powinien skupić się teraz na tym, co się działo. łos zabrał Albert Speer, kolejny cudem ocalały; zapisy obcią-'ały go bardziej niż Kaltenbrunnera. Minister zbrojeń przerwał wojnę i nie został stracony, co było wyjątkowo podej-zane. Niestety, brakowało informacji o jego dalszych poczy-aniach. Trafiono tylko na kilka wzmianek, zwykle z drugiej ub trzeciej ręki. Jedną z nich był odsyłacz do książki Dobry azista, który to tytuł rozwścieczył Himmlera. Powodem był rak pewności, czy autor traktował rzecz poważnie, czy iro-izował. Sprawę przesądziła interwencja Hitlera. Rzadko kiedy decydował się na podobny krok, ale tym razem, podziękowawszy Reichsfuhrerowi SS za czujność, stwierdził, iż Speer jest byt potrzebny, aby się go pozbywać. Przynajmniej obecnie, przeddzień ofensywy. Wspomniał też, że skoro darowano ży-ie Heydrichowi, w którego żyłach płynęła żydowska krew, Speer ym bardziej powinien zyskać szansę, aby się oczyścić. Na przy-ład przykładając się do realizacji specjalnych projektów zbro-eniowych. Fiihrer dodał, że zdaje sobie sprawę z powagi sytu-cji i rozmiarów zdrady. Jeśli naprawdę nie można ufać w pełni peerowi, należy go oczywiście co najmniej obserwować. Himmler przypuszczał, że były to reperkusje historii z Rom-lem. Hitler bardzo ją przeżył. I tak to Speer nadal cieszył się życiem. Unikał jednak patrzenia Himmlerowi w oczy, co sugerowało, że najpewniej ma coś do ukrycia. Szef SS był przekonany, że jeszcze go dopadnie. — Obawiam się więc, że program budowy odrzutowców nie da wyraźnych efektów w oczekiwanym czasie — powiedział Speer, nie odrywając wzroku od notatek. Goering zaklął pod nosem. 303 — Proponowałbym zatem, abyśmy skupili obecnie uwagę na innych, pilniejszych projektach, nie porzucając oczywiście programu budowy odrzutowców, uwalniając jednak na razie część przypisanych do niego zasobów. Wykorzystanie radaru do prowadzenia ognia przeciwlotniczego znacznie utrudniło Aliantom ataki na nasze siły przygotowujące się do operacji Smok Morski, nadal jednak odczuwamy na tym odcinku poważne braki. Nie wiążą się jednak one z niewystarczającymi mocami produkcyjnymi, tylko z niedostatecznymi środkami finansowymi przeznaczonymi na ten cel. Jeśli Kancelaria zatwierdzi taki krok, mogę od razu zwiększyć je o pięćdziesiąt procent, co będzie miało kluczowe znaczenie dla obrony Rzeszy. RAF zmienił ostatnio taktykę i zaczął atakować nasze stacje radarowe z użyciem skonstruowanych głównie z drewna samolotów typu Mosąuito. Nadlatując bardzo szybko i na niskim pułapie, odpalają specjalnie skonstruowane rakiety, które kierują się na źródło promieniowania radarowego. Niestety, druga strona też prowadzi swoje programy rozwoju nowego uzbrojenia. Ponadto posiada Tridenta, którego nie jesteśmy w stanie... — Mielibyśmy taki okręt, gdyby nie nasi żółci przyjaciele — mruknął Goering, może odrobinę za głośno. — Dość — rzucił Hitler. — Niech Speer kontynuuje. Szef SS spojrzał na japońskiego ambasadora, jednak twarz Azjaty przypominała drewnianą maskę. W tej akurat kwestii Himmler zgadzał się z Goeringiem. Uważał, że nie powinni wypuszczać Dessaix z rąk. Jednak Hitler zdecydował inaczej. Argumentował, że ta wojna toczy się na skalę światową i Japończycy ściśle uzgadniają i koordynują swoje poczynania z planami Berlina. Ponadto Yamamoto bardzo nalegał na przekazanie okrętu. Owszem, został ogołocony niemal ze wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość, i dopiero w tym stanie odesłany na Pacyfik. Być może nie mógłby wziąć udziału w walce podczas operacji Smok Morski, jednak niektóre z jego systemów na pewno by się przydały. 304 Speer wymamrotał podziękowania dla Hitlera i podjął wątek. Nadal nie podnosił głowy. — Panzerfaust 250, znacznie nowocześniejszy od modelu 30, będzie gotowy, ale w ograniczonej liczbie egzemplarzy. Według obecnej rozpiski otrzymamy tysiąc dwieście sztuk tej broni w wersji jednorazowego użytku. Istnieje również dwieście Panzerschrecken wielokrotnego wykorzystania, które mogą być dostępne od ręki. Ich teoretyczna wytrzymałość wynosi od tysiąca ośmiuset do tysiąca dziewięciuset strzałów. Himmler przesunął na chwilę spojrzenie ze Speera na generała Ramckego. Dowódca oddziałów spadochronowych miał zakusy na przejęcie tych broni, podobnie jak kombinezonów pancernych oraz nowych karabinów piechoty przygotowywanych w Monowitz. Szef SS napotkał jego wzrok i zmusił Fallschirm-jagera do spuszczenia oczu. Nowoczesny sprzęt miał trafić ostatecznie do oddziałów specjalnych SS, które od dawna już ćwiczyły z jego makietami i prototypami. Znowu zerknął obojętnie na Speera. Minister zabrał im jeszcze kwadrans. Nim skończył, przedstawił szkicowo stan zaawansowania wszystkich priorytetowych programów, za które był odpowiedzialny. Chwilę później Fiihrer odprawił go razem ze wszystkimi pomniejszymi osobistościami. W pokoju zrobiło się znacznie luźniej. Poza Himmlerem i Oshimą przy stole pozostały tylko cztery osoby: Fiihrer, Reichsmarschall Goering, Herr Doktor Goebbels i minister spraw zagranicznych Ribbentrop. Ten ostatni był jednym z nielicznych, którzy, tak jak Himmler, zyskali dzięki ostatnim wydarzeniom. To on uzgadniał ze Stalinem szczegóły rozejmu i Hitler uznał jego robotę za prawdziwy majstersztyk. Co więcej, podobnie jak Kaltenbrunner, zginął chwalebnie w tamtej historii. W Norymberdze miał zawisnąć jako pierwszy. I do końca deklarował lojalność wobec Hitlera. Nawet Himmler nie dopatrzył się w jego postawie skazy, chociaż miał go za przerażającego snoba. Skoro grono obecnych skurczyło się do osób z wewnętrznego kręgu władzy, Himmler otworzył tekturową teczkę z notatkami. Na co dzień posługiwał się flexipadem, ale w podobnych sytuacjach papier i atrament wydawały mu się bardziej na miejscu. Wolał nie ryzykować, że w środku narady zostanie na lodzie z powodu jakiegoś błędu programu. Nie pojmował, jakim cudem ta „Microsoft Corporation" miała podobno zdobyć wysoką pozycję w die andere Zeit, skoro jej produkty były irytująco zawodne. — Realizacja programu Demidenko postępuje bez przeszkód — zaczai. — Bolszewicy zaangażowali tam olbrzymie zasoby i utrzymują, że są zadowoleni z wyników, które oczywiście pozostają daleko w tyle za wynikami osiąganymi przez połączone zespoły badawcze Rzeszy i rządu japońskiego. My przeprowadziliśmy tam szereg eksperymentów pozwalających na weryfikację teoretycznych założeń. Nawet te, które zakończyły się niepowodzeniem, potwierdziły istotne hipotezy wysunięte przez zespół von Brauna. Wprawdzie jesteśmy niemal pewni, że politbiuro naruszyło warunki zawieszenia broni i stworzyło własny ośrodek badań rakietowych, jednak naszym zdaniem nie dysponują technologią ani wiedzą konieczną, aby uzyskać wyniki podobne do tych, które zawdzięczamy naszym połączonym wysiłkom. Oshima podziękował lekkim skinieniem głowy. — Jeśli chodzi o obecne projekty — ciągnął Himmler — pod koniec 1943 roku będziemy mieli rakietę V3 o zasięgu wystarczającym do uderzenia na wszystkie sowieckie centra przemysłowe i ważniejsze miasta. Przed upływem kolejnego roku powinniśmy uzyskać zdolność rażenia celów na wschodnim wybrzeżu USA, chociaż należy pamiętać, że amerykański program rakietowy jest podobnie zaawansowany. No i zostaje jeszcze projekt Manhattan, który da już wtedy wymierne efekty. Wszyscy wyglądali na mocno zaniepokojonych wizją amerykańskich rakiet spadających na europejskie miasta i zmieniających je pojedynczym trafieniem w morze ruin. 306 — Niemniej — dodał Himmler — wydaje nam się, że potrwa trochę, zanim zdołają umieścić bombę atomową w głowicy pocisku... — Co znaczy „trochę"? — spytał Goering. — Czy chodzi o 1945 czy 1946 rok? Kiedy to będzie? Tym razem Fuhrer nie przerwał dowódcy Luftwaffe. Zamiast tego odłożył ołówek, którym robił notatki. — Tak, Heinrich. To ważne pytanie — powiedział. — Jeśli pozwolimy im osiągnąć przewagę, Truman nie uczyni drugi raz tego samego błędu. Zakładając, że rzeczywiście to on zastąpi kalekę. Gdy tylko zyskają taką dominację w broni atomowej, jaką posiadali w okresie zimnej wojny, uderzą na nas bez wahania. Może nawet poświęcą parę swoich miast, aby zniszczyć wszystkie nasze. Jeśli ten wieprz Churchill nadal będzie żywy na wygnaniu, zapewne prędzej zbombarduje swój kraj, niż pozwoli nam go utrzymać. Himmler wysłuchał tego bez słowa, z należnym szacunkiem. Pytanie było istotne i na miejscu, nawet jeśli padło z ust lekko pijanego osła w rodzaju Goeringa. — Trzeba wziąć pod uwagę dwie sprawy, mein Fuhrer. Po pierwsze: Churchill. Mam pewien plan, jak poradzić sobie z nim jeszcze podczas operacji Lew Morski. Ale o tym za chwilę. Po drugie, nie mogę zaprzeczyć, że Amerykanie wyprzedzą nas na polu technologii rakietowej. Zyskali na przybyciu ludzi z przyszłości nieporównanie więcej niż my. Oprócz wiedzy, też zapewne znacznie szerszej niż nasza, chodzi o tysiące fachowców i potężne komputery, o których my możemy tylko marzyć. W porównaniu z tym wszystko, co zdobyliśmy na Nuku i Sutanto, to tylko substytuty. Żadna z tych jednostek nie miała pełnego dostępu do Fleetnetu zespołu Kolhamme-ra. Francuski okręt okazał się skrzynią skarbów, jednak mieliśmy o wiele mniej czasu na jego zbadanie, a większość załogi okazała się nieskłonna do współpracy. Co gorsza, niektórzy spośród deklarujących początkowo gotowość pomocy okazali się zdrajcami. Zanim zostali zdemaskowani, zdołali dokonać 307 szeregu poważnych aktów sabotażu. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wielkie zasoby informacji utraciliśmy w ten sposób. Kolejny sabotażysta omal nie zniszczył całego okrętu, gdy usuwaliśmy z niego pociski Laval. Musieliśmy ich ukarać, ale dokonując egzekucji tych ludzi, zabiliśmy wszystkich, od których moglibyśmy nauczyć się obsługi bardziej skomplikowanych systemów okrętu. To stary dylemat diabła. Goering skrzywił się, jakby nagle złapał go skurcz. Reichs-marschall ciągle przeżywał niedawną klęskę. Formalnie nadal był dowódcą Luftwaffe, ale już nie jako pan i władca niemieckiego lotnictwa, ale raczej zarządca, urzędnik. Zachował stanowisko właściwie tylko dzięki temu, że spośród trzech rodzajów broni tylko jedna Luftwaffe nie okazała się gniazdem żmij. Zdaniem Himmlera sama lojalność bez kompetencji nie była wiele warta, ale rozumiał Fuhrera, który nie chciał pozbywać się zbyt wielu starych towarzyszy. Poza tym Goering był przewidywalny, nawet jeśli zdarzały mu się wybuchy złości. Dopóki miał swoje wino i zamki, dopóty dawało się z nim wytrzymać. — Amerykanie mają nad nami przewagę też na innych polach — powiedział Himmler z naciskiem, aby zdusić w zarodku protesty ropuchowatego marszałka. — Z ich potencjałem produkcyjnym i zasobami ludzkimi nie możemy się nawet mierzyć. Poza tym prowadzą wszystkie badania niemalże jawnie, podczas gdy my musimy się maskować, aby skierować Sowietów i Aliantów na fałszywe tropy. Himmler był jednym z niewielu ludzi w Rzeszy, którzy mogli powiedzieć coś takiego otwarcie. Hitler nie wyglądał na uszczęśliwionego, ale jak zwykle docenił trzeźwość osądu Reichsfiih-rera. Spojrzał na niego ciemnymi od desperacji oczami i zwiesił ze smutkiem głowę. — I tak będzie aż do ich przeciwuderzenia. Szef SS przytaknął. — Nie możemy pokonać Amerykanów, jesteśmy jednak w stanie na tyle odsunąć konfrontację, aby mimo zagrożenia z ich 308 strony osiągnąć zamierzone cele. Owszem, z czasem będą zdolni zniszczyć nas po sto razy, ale nam wystarczy jedna jedyna szansa zniszczenia Ameryki. A może nawet mniej. To zdege-nerowany rasowo naród kryminalistów. Może będą gotowi poświęcić na przykład Miami, aby nas pokonać, ale czy perspektywa utraty kolejnych pięciu albo sześciu nadmorskich miast okaże się dla nich równie łatwa do przyjęcia? Czy nie zawahają się, jeśli zagrozimy, że zmienimy Nowy Jork, Los Angeles i San Francisco w jeziora płynnego szkła? Osobiście sądzę, że to zrobi na nich wrażenie. — Jak dotąd nie usłyszeliśmy niczego nowego — powiedział Goering. — Potrzebujemy czasu. Yamamoto stwierdził to samo w czerwcu, gdy przedstawiał swój plan. Himmler uśmiechnął się. — Ale teraz jesteśmy pewni, że to się uda. Tylko Oshima i Goebbels nie wyglądali na poruszonych. Oshima oczywiście znał już nowiny, a minister propagandy był jak wąż, który nie zdradzał niczego swoim zachowaniem, póki nie był gotów do ataku. — Zmarnowaliśmy wiele czasu i sił, nie wierząc, że powolne rozszczepianie jąder atomowych może przejść w proces kaskadowy dość szybko, aby wywołać eksplozję — wyjaśnił Himmler. — Teraz wiemy już, że się myliliśmy. Owszem, nadal produkujemy ciężką wodę w zakładach w Norwegii i wysyłamy ją do ośrodka Demidenko, ale jest to działanie wyłącznie na pokaz, dla zmylenia wrogów. W rzeczywistości przesunęliśmy ciężar badań, skupiając się na procesie szybkiego rozszczepiania atomów. W tym celu musieliśmy zadbać o zasoby zystego grafitu, bo ten zwykły, przemysłowy, zostaje w proce-ie produkcji skażony borem. Zapewniliśmy już sobie dostawy z Pargas w Finlandii i Oshirabetsu, kopalni na Hokkaido. Sporo pozyskaliśmy też ze złóż w Zawaliu na Ukrainie. Eksploatowaliśmy je do czasu wycofania naszych wojsk do Generalnej Guberni. Dzięki zmianie kierunku badań oraz wykorzystaniu bardzo wydajnych maszyn liczących, które nieuszkodzone 309 wymontowaliśmy z francuskiego okrętu, Rzesza otrzyma broń atomową w 1945 roku. Mogę to obiecać. Rok później Związek Sowiecki zniknie z powierzchni ziemi. Rozległ się szmer ożywionych głosów. Twarz Fiihrera pojaśniała niczym niebo u zarania nowego dnia. Nawet Goering wyglądał na zadowolonego. — Oczywiście to jeszcze nie wszystko — powiedział Himmler. — Na razie musimy pokonać Churchilla i zająć Wyspy Brytyjskie. Odgrodzić Amerykę od Europy. Japonia powinna podobnie zabezpieczyć swoje terytorium na wschodzie. Za kilka minut powiem więcej na ten temat, ale sądzę, że najpierw chciałby zabrać głos generał Oshima. Ambasadorze? Generał Oshima podziękował Reichsfuhrerowi i wstał, aby przemówić do zebranych. Nie mógł powiedzieć, że ich rozumie. Wraz z pojawieniem się armady z przyszłości owa „rasa nadludzi" jak sami siebie nazywali, okazała zatrważający brak pewności siebie, który zaowocował bezprzykładną rzezią dokonaną we własnych szeregach. Przez ostatnie miesiące Oshima nie raz i nie dwa skłonny był sądzić, że Trzecia Rzesza rozszarpie sama siebie. Tokio zaczęło poważnie rozważać cenzurowanie materiałów wysyłanych do Berlina, gdyż każda, nawet pozornie całkiem niewinna wiadomość uzyskana z archiwów Sutanto zdawała się podsycać trawiącą nazistów paranoję. Pojawienie się Dessaix położyło kres tym rozważaniom. Francuski „niszczyciel stealth" zmaterializował się u południo-wo-zachodnich brzegów Afryki, w pobliżu hiszpańskiej bazy marynarki wojennej na Wyspach Kanaryjskich, całe tygodnie po zjawieniu się floty Kolhammera pod Midway. Pierwsi spostrzegli go rybacy. Niemiecki okręt podwodny, który w tajemnicy pobierał tam paliwo, został natychmiast wysłany, aby sprawdzić ich meldunki. Opanowanie okrętu nie nastręczyło problemów. Jedna czwarta załogi nie żyła, co było kolejną nie- 310 wyjaśnialną różnicą w stosunku do przypadku Sutanto, reszta pozostawała nieprzytomna. Oshima zastanawiał się potem, co jeszcze mogło przybyć z przyszłości, pozostając na razie niezauważonym. Albo co jeszcze przybędzie. Dessaix zburzył równowagę sił między sojusznikami, czyniąc Japonię w pewien sposób zależną od Rzeszy i zmuszając ją do uczciwszego postępowania wobec niej. Okręt okazał się nieporównanie potężniejszy od indonezyjskich jednostek, gorzej natomiast było z załogą. Tylko garstka marynarzy zgodziła się na współpracę, a i wśród nich nie zabrakło sabotażystów i zdrajców. Próbowali przeszkodzić nawet w usuwaniu z pokładu pocisków do ataków na cele lądowe i przenoszeniu ich do Donzenac we Francji, co samo w sobie było wystarczająco trudną operacją. Ambasador przeklął w duchu dwulicowych Francuzów. — Po pierwsze, niech będzie mi wolno przekazać podziękowania od cesarza, który jest głęboko wdzięczny za przyjaźń i pomoc okazaną przez Rzeszę — powiedział. — Jak wskazał już Reichsfuhrer Himmler, jeśli mamy przetrwać wojnę i zmienić historię, musimy utrzymać Amerykę za barierą oceanów na tyle długo, aby zdobyć środki niezbędne do utrwalenia tego stanu rzeczy. Zobaczycie zaraz ostatnie wiadomości z Australii. Wydadzą się wam niepomyślne, ale zapewniam, że poza paroma drobnymi problemami wszystko toczy się dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Goebbels, mistrz kłamstwa, uniósł brew. Oshima skłonił się w jego kierunku i uśmiechnął porozumiewawczo. — Oceniamy, że podczas walk z oddziałami generała Hom-my lądowe i morskie siły Kolhammera zużyły do osiemdziesięciu procent własnych materiałów wojennych. Udało im się najwyraźniej pokonać niektóre problemy logistyczne, jak zaopatrzenie we właściwe paliwo, ale nie mogą niczym zastąpić wystrzelonych pocisków czy nawet kul karabinowych. Nie mają fabryk do ich produkcji i utworzenie specjalnej strefy w Kalifornii niewiele tu zmienia, podobnie jak i budowa mniejszych, 311 podobnych ośrodków w Zjednoczonym Królestwie, Kanadzie, Nowej Zelandii i Australii. Oshima poprosił o przyciemnienie świateł. Za pomocą schowanego w dłoni urządzenia sterującego włączył ustawiony na końcu stołu projektor. Nie był większy niż paczka papierosów i pochodził z Dessaix, gdzie znaleziono setki różnych cudownych urządzeń. Po chwili na starym, rozwijanym ekranie pojawił się krystalicznie czysty obraz. Ujrzeli wygenerowaną komputerowo mapę świata. Himmler bezwiednie nastawił się na podkład muzyczny. Za radą Leni Riefenstahl sam zawsze dołączał go do swoich prezentacji w PowerPoincie. Okazało się jednak, że Oshima ma inne zwyczaje. Ambasador otworzył cztery osobne okna ukazujące mapy Kanału Angielskiego, Środkowego Wschodu, Hawajów i po-łudniowo-zachodniego Pacyfiku. — Plany operacji Lew Morski znacie o wiele lepiej niż ja — powiedział. — Podobnie jak operacji Fali Griin na Środkowym Wschodzie. Mogę dodać, że wraz z odejściem Hillary Clinton z Hawajów rozpoczęła się operacja HI. Na wszystkich ekranach pojawiły się zegary odmierzające czas lokalny. — Za dwanaście godzin Dessaix znajdzie się na pozycji wystrzelenia pocisków na morskie i lądowe instalacje USA na Hawajach — stwierdził Oshima, otwierając kolejne okno z widokiem francuskiego okrętu. — Niestety, jak zaznaczył Reichs-fuhrer Himmler, nie zdołamy wykorzystać wszystkich możliwości tej wspaniałej jednostki. Raz z powodu braku współpracy ze strony załogi, a dwa, ponieważ grupka zwodniczych indywiduów dokonała aktów sabotażu, uszkadzając poważnie kilka ważnych systemów. Himmler osobiście zadbał o ukaranie tych świń. Nadal bladł z lekka na wspomnienie tego, co z nimi zrobiono. — Niemniej dzięki pomocy nielicznych patriotów obecnych wśród załogi, którzy przeszkolili waszych ludzi tworzących obec- 312 nie obsadę szkieletową, oraz grupy indonezyjskich marynarzy z Sutanto, wielki admirał pewien jest sukcesu. Szczególnie że Dessaix posiada zdumiewającą zdolność samodzielnego wykonywania nawet bardzo złożonych poleceń. Pierwsze strzały w operacji HI padną za niecałe dwanaście godzin. 82. MEU zostanie niemal na pewno wycofany z Australii, aby odzyskać Hawaje. Mogą towarzyszyć mu też inne jednostki sił Kolhammera z obszaru południowo-zachodniego Pacyfiku, będą jednak one znacząco osłabione po walkach w Australii, no i oczywiście rząd australijski może nie zechcieć ich oddać wobec istniejącego nadal zagrożenia z naszej strony. Okno ukazujące fragment Pacyfiku powiększyło się dwukrotnie. Nad zatoką Rabaul pojawiło się wschodzące słońce. Chwilę potem japońska flaga przesunęła się znad Nowej Gwinei na zachód, ku niemal w ogóle nie bronionemu wybrzeżu Australii. Kolejne ikony z czerwonym kręgiem przemieściły się znad Nowej Gwinei na południe, animowane wybuchy bomb zakryły Darwin i Cairns. Sylwetki spadochroniarzy opadły na Darwin, między Nową Gwineą a północną Australią przesunęły się barki desantowe. Japońskie siły zdawały się koncentrować wkoło niewielkiego nadbrzeżnego miasteczka Broome w zachodniej Australii. Kilka czerwonych strzałek wysunęło się stamtąd w kierunku Perth, inne celowały w interior, gdzie migotał znany już wszystkim symbol radioaktywności. — Tutaj i tutaj znajdują się znaczące złoża uranu — powiedział Oshima, poruszając laserowym wskaźnikiem. — Generale — odezwał się Hitler, przerywając mu. — Nie wierzę, abyście byli zdolni do jednoczesnego przeprowadzenia inwazji na Hawaje i na Australię. — Nie, nie jesteśmy — odparł ambasador z uśmiechem. — Jeśli jednak Alianci dadzą się przekonać, że szykujemy się do drugiej próby opanowania Australii, osłabi to ich atak na Hawaje i może zdecydować o jego klęsce. Generał Homma otrzy- 313 mał polecenie, aby okazywać jak największą surowość w traktowaniu mieszkańców okupowanych terenów. Rząd australijski tym bardziej nie zechce oddać Amerykanom wielu oddziałów, współczesnych czy innych. Kolejnym powodem mogą być te złoża uranu. Alianci podejrzewają, że chcemy je przejąć, i w tym wypadku Amerykanie mogą być nawet skłonni do wzmocnienia obrony Australii. Połączenie obu tych czynników powinno wystarczyć, aby natychmiastowe odbicie Hawajów nie doszło do skutku, co umożliwi admirałowi Yamamocie umocnienie się na wyspach. Wierzę, że Reichsfuhrer wie, jak nam w tym pomóc. Oshima skłonił się lekko w kierunku Himmlera. Pracowali nad tym razem już od kilku tygodni. Himmler kiwnął głową. — Ausland-SD umieścił w Stanach niewielką grupę agentów. Znowu dały się słyszeć głosy zaskoczenia. Fiihrer, który znał już zarysy planu Himmlera, dał mu znak, aby mówił dalej. Oshima również bardzo chciał poznać szczegóły. Himmler spojrzał na notatki. — Trzech agentów specjalnych już od miesiąca przygotowuje się w USA do wykonania zadań. Zaczną działać na rozkaz wydany bezpiecznym kanałem łączności tuż przed atakiem na Hawaje. Mają podłożyć bomby w szeregu miejsc na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Herr Goebbels otrzyma szkic wystąpienia, o które zostanie poproszony zaraz po zamachach. Zasieją one strach i niepewność wśród Amerykanów, sugerując nieuniknioność ataku na ich własny kraj. Będzie to czynnik, który dodatkowo utrudni ich akcję przeciwko Hawajom. — Ale jak? — rzucił Goering. — Dotąd ani razu nie udało się wam przeprowadzić udanej akcji przeciwko ich instalacjom wojskowym. Himmler uśmiechnął się. — Nie zamierzamy uderzać na lotniska wojskowe czy bazy marynarki. Ich bombowce od dłuższego czasu zabijają ludność cywilną. Teraz, na mniejszą skalę, odpowiemy im tym samym. 314 — Wspaniale! — zawołał Hitler, uderzając otwartą dłonią w blat biurka. — Masz rację, oczywiście. To zdegenerowana rasa, które nie zniesie tego z podobnym męstwem jak nasz Volk. Ani nawet Brytyjczycy, jak sądzę. Czekam na informacje o wykonaniu tego planu. Obecnie jednak chciałbym usłyszeć, co jeszcze ma nam do powiedzenia pan ambasador. Oshima skłonił się i wycelował pilota w projektor. Na ekranie za jego plecami okno ukazujące Australię zapadło się w głąb, na pierwszym planie pojawił się obraz Hawajów wraz z zachodnią częścią otaczającego je akwenu. Widać było na nim dwie ikony: jedna oznaczała położenie Dessaix, druga zgrupowanie Połączonej Floty krążące jakieś dwieście mil na północny zachód od wysp. — Siły zmierzające ku Hawajom są nieco mniejsze niż te przeznaczone do operacji MI, czyli inwazji na Midway, jednak obecność francuskiego okrętu to usprawiedliwia. Raz jeszcze powtórzę, że cesarz przekazuje Fiihrerowi serdeczne podziękowania za pomoc w tej materii. Bez współudziału Rzeszy ta operacja nie miałaby szans powodzenia. Hitler wzruszył ramionami, ale wyglądał na zadowolonego. — To walka o cały świat i musimy toczyć ją tam, gdzie w danej chwili jest to konieczne — odrzekł. — Wasza akcja na Hawajach przyniesie nam konkretne korzyści. Cesarz bez zastrzeżeń zaakceptował nasze oczekiwania, przyznając Nową Gwineę Niemcom i gwarantując bezpieczeństwo niemieckich osadników w południowej Australii. Co do Dessaix, skoro bolszewicy ciągle przetrzymują angielskie i amerykańskie okręty w Murmańsku, możemy spokojnie poczekać na jego powrót. Spojrzał ostro na Goeringa. — Poza tym nasi inżynierowie wymontowali z okrętu systemy, które będą potrzebne podczas operacji Lew Morski. A pozbawiony dostaw nowych rakiet Trident to niewiele więcej niż pływająca stacja radarowa. Poradzimy sobie z nim we właściwym czasie. 315 Oshima ponownie się skłonił, jednak jego twarz niczego nie wyrażała. Czekał w milczeniu, aż Hitler przekaże najważniejsze. Niemiecki przywódca wpatrywał się przez chwilę w ekran. — Operacja Smok Morski rozpocznie się za trzy dni, gdy pływy i pogoda będą najodpowiedniejsze — powiedział. — Obawiam się, że Speer nie dostanie swoich dwóch miesięcy na produkcję nowych broni. Luftwaffe będzie musiała poradzić sobie bez nich. Za dwa miesiące przyjdzie już zima i stracimy szansę, zapewne na zawsze. Generale Oshima, może pan przekazać przełożonym, że jesteśmy z wami. Ale... proszę użyć bezpiecznych linii. 22 Berlin Mullerowi, wykształconemu człowiekowi o duszy humanisty, Berlin wydawał się karykaturą miasta. Przynajmniej tego miasta, które znał ze swoich czasów. Obecnie jego fasady okrywała maska strachu. Nazistowskie Niemcy były istotnie tak przerażające, jak opowiadali nauczyciele historii. Wszystko ogarniał cień, lęk był niczym siedząca na ramieniu każdego Niemca wrona gotowa wydziobać mu oczy, gdyby spojrzał w niewłaściwą stronę. Wszędzie było też mnóstwo SS. Podobnie Gestapo. Tajniacy nie próbowali nawet się kryć, a dokądkolwiek poszli, otaczał ich strach w czystej postaci. W ciągu dwóch dni od przybycia do Berlina Muller nabawił się skurczów żołądka i nieustannego bólu głowy. Był pewien, że cały naród niemiecki czuje się tak samo. A może nawet cała Europa. Łupanie pod czaszką było na tyle silne, że musiał skorzystać z pomocy implantu. Moduł medyczny uspokoił mu puls, uśmierzył ból, wyostrzył zmysły i poprawił koncentrację. Nie tylko dla jego wygody. Zewnętrzne objawy napięcia, jak drżące ręce i pot na skórze, mogłyby zwrócić uwagę Gestapo. Nigdy dotąd nie zaznał jednak tak wszechobecnego, wręcz metafizycznego uczucia lęku — i na to chemia nie mogła już pomóc. Jego cierpienie wywołane było kontaktem ze złem. Te Niemcy były pozornie znane, a jednak całkiem obce. Ludzie na uli- 317 cach kochali Adolfa Hitlera i mienili się nazistami, a jednak bali się agentów systemu. Muller widział coś podobnego w Korei Północnej. Ogólnonarodowy syndrom sztokholmski, który sprawiał, że naród zakładników darzył miłością swojego oprawcę. Muller nosił wyposażenie ukryte pod skórą. Część stanowiły standardowe wszczepy Deutsche Marinę, resztę otrzymał podczas dwuletniego przydziału do US Navy oraz niedawno, przed wyruszeniem z Kinlochmoidart w Szkocji. Gdy siedział tak i popijał parszywy w smaku erzac kawy w lokalu naprzeciwko wyznaczonego miejsca, biolokator i moduł łączności nieustannie utrzymywały kontakt z bezzałogowym samolotem z Tridenta krążącym wysoko nad Europą. Nie poruszając głową, obserwował nieustannie wnętrze lokalu. Nie nadstawiając ucha, słuchał wszystkich rozmów. Nauczył się już ignorować niewinne przejawy życia codziennego. Jego umysł działał jak skaner odsiewający istotne dane. Wolną ręką zapalił kolejnego papierosa. Druga była owinięta fałszywym opatrunkiem i wisiała na temblaku, który był częścią jego maskowania. Występował tu jako pilot myśliwski, który wrócił ranny znad Anglii — odłamek pocisku trafił go w nadgarstek. Teraz dochodził do siebie przed nowym, już naziemnym przydziałem. Taka postać budziła wiele współczucia. Oczywiście, to wielka szkoda, zgadzał się setki razy, że nie będzie mógł latać na tych nowych samolotach, które teraz budują. Herr Goebbels powiedział, że zmiotą z nieba brytyjski złom. Muller poważnie w to powątpiewał. Problemy z wczesnymi niemieckimi odrzutowcami wynikały z błędów całego systemu produkcji i zarządzania oraz braków materiałowych, które nie mogły zniknąć z dnia na dzień tylko dlatego, że zakłady Messerschmitta nauczyły się budować lepsze wersje Me-262. Rozległ się dzwonek zawieszony przy drzwiach, obwieszczając wejście kolejnych gości. Był to gruby mężczyzna w mundurze, z równie grubym synem i nie mniej tłustą żoną. Członkowie partii. Mąż musiał być funkcjonariuszem niższego szcze- 318 bla, chociaż Muller nie potrafił orzec, z której podorganizacji. Naziści mieli fioła na punkcie mundurów. Od momentu pojawienia się w mieście widział co najmniej kilkadziesiąt wzorów. Większość z nich nic mu nie mówiła. Ten tutaj osiłek mógł być równie dobrze przywódcą Ortsgruppe, miejscowej komórki partii, jak i sympatyzującym z nazistami właścicielem piekarni. Sądząc po masywnej posturze, to drugie wydawało się bardziej prawdopodobne. Gość zaczął głośno perorować, jak bardzo poprawiła się ta kafejka, od kiedy odebrano ją Żydowi Zeligowi i przekazano niejakiemu Holzowi z Bawarii. — Za Zeliga śmietanka stale zsiadała się z obrzydzenia. Muller opanował grymas. W przeciwległym rogu siedziało dwóch tajniaków z SD. Palili papierosy i ładowali sobie łyżki cukru do filiżanek. Tylko na ich stoliku stała pełna cukiernica. Grubas dojrzał ich i zaczął mówić jeszcze głośniej. Jego pulchna żona uśmiechnęła się do tajniaków, ale oczy miała czujne i zaraz pchnęła dziecko na miejsce w najciemniejszym kącie. Muller nie mógł jej winić. Po Żydach, Romach i kalekach otyli byli zapewne następni w kolejce do pieca. Złożył „Vólkischer Beobachter" w ten sposób, aby tytuł gazety był wyraźnie widoczny, odsunął krzesło i wstał. Wychodząc, skinął głową jednemu z funkcjonariuszy SD. Naturalnie, jak jeden aryjski patriota drugiemu. Wyglądał na pogodzonego ze światem wojownika w chwili odpoczynku i nie budził podejrzeń. Chwilę później przestał o nich myśleć. Jego podopieczny wyszedł z domu po drugiej stronie ulicy. Muller ujął schowany pod kurtką mały pistolet i spokojnie zamknął za sobą drzwi lokalu. Oto był jego cel. , Pułkownik Paul Brasch. • ¦'•¦•- Wchodząc do swojego gabinetu w Ministerstwie Zbrojeń, Brasch ledwie łapał powietrze. W gardle mu zaschło, serce chciało wyskoczyć z piersi. 319 Dzisiaj był ten dzień. Rozkaz rozpoczęcia operacji Smok Morski dotarł już do ministerstwa. Dostarczył go kurier — była to jedyna bezpieczna metoda przekazywania czegokolwiek, odkąd co najmniej dwa bezzałogowe samoloty z Tridenta nieustannie dyżurowały nad Europą. Brasch musiał podjąć ostateczną decyzję. Powiedział sekretarce, aby nie łączyła żadnych rozmów, i zamknął drzwi za sobą. Nie było w tym nic niezwykłego. W całej Rzeszy urzędnicy różnych szczebli pracowali obecnie ile sił. Kilka następnych dni miało zdecydować o losach Niemiec. Idąc do pracy, zauważył panujące na ulicach napięcie. Oczywiście nie plotkowano, Gestapo i SS były nazbyt wszechobecne, ale dawało się wyczuć, że nawet w odległym o setki kilometrów od pola walki Berlinie tysiące mężczyzn i kobiet myślą o zwycięstwie. Ludzie chodzili jakby śmielej, bardziej wyprostowani, częściej dostrzegało się fanatyczny błysk w oku. Brasch był do nich podobny, ale z innego powodu. Przygotowywał się do tego od tygodni, ziarno zdrady jednak zostało zasiane już w czerwcu, w ciasnej i dusznej kabinie Su-tanto, kiedy po raz pierwszy przeczytał o holokauście. Dłonie, w których trzymał wówczas flexipad, ogarnął dziwny chłód. Podobnie czuł się teraz. Nieobecny i odrętwiały, jakby już trafił do celi Gestapo. Nie zdarzyło mu się to od powrotu z frontu wschodniego. Słyszał telefony dzwoniące za przeszklonymi drzwiami jego gabinetu. Posłańcy przebiegali korytarzem. W budynku ministerstwa też widać było ożywienie. Brasch otrzymał swój przydział zadań na dzisiaj, ale większość pracy wykonał na flexipadzie jeszcze poprzedniego wieczoru. Oczy miał podkrążone i zaczerwienione od niewyspania. Poza tym bał się, oczywiście. Nie tyle o siebie, ile o rodzinę. Od czasu tranzytu Hitler posłał do piachu niezliczone rzesze ludzi. Nawet luźna znajomość z kimś związanym z przyszłymi aktami zdrady była wystarczającym powodem, aby podejrzany trafił do obozu zagłady. 320 Brasch westchnął ciężko, włączył flexipad i wywołał zakodowany plik. Długo szukał sposobu, jak to zrobić, i jeszcze dłużej zbierał się na odwagę, aby zrealizować ten plan. Uruchomił aplikację, która dawała dostęp do Fleetnetu. Wstukał kod otrzymany od Moertopy w Hashirajimie tamtego wieczoru, kiedy patrząc na płonące wraki japońskich okrętów, postanowili zawrzeć pewną umowę. Efekt był mało spektakularny, ale natychmiastowy. Flexipad pisnął i Brasch podskoczył na krześle. Zapomniał wyłączyć dźwięk, ale w sumie nic się nie stało. Codziennie pracował z flexipadem. Plik zniknął z pulpitu i program bezpieczeństwa wymazał wszelki jego ślad z pamięci. Brasch odruchowo spojrzał w poklejone papierowymi taśmami okno. Po niebie wlokły się szare chmury. Jeśli nie popełnił żadnego błędu, krążący gdzieś tam wysoko bezzałogo-wy samolot odszyfrowywał już jego skompresowaną wiadomość i przekazywał ją na Tridenta. HMS Tridenl, Kanał Angielski Nie był to pierwszy raz, kiedy członek rodziny królewskiej gościł na pokładzie HMS Trident. Zaraz po oddaniu okrętu do służby król William wraz z nową małżonką odbyli na jego pokładzie dłuższy rejs, wówczas jednak wszystko odbywało się z pełnym ceremoniałem i niszczyciel wystąpił po prostu w roli królewskiego jachtu. Młodszy brat monarchy był znacznie mniej kłopotliwy, chociaż wieść o jego przybyciu obiegła cały okręt z szybkością światła. Zjawił się wraz z oddziałem SAS oraz norweskimi towarzyszami. Halabi, która świetnie wyczuwała panujące na pokładach nastroje, wiedziała, że zainteresowanie wiąże się raczej z ponowną obecnością Sił Specjalnych, która musiała przecież coś oznaczać, a nie samą osobą księcia Harry ego. UL 321 Kommando SAS i jego przewodnicy zajęli hangar śmigłowcowy na rufie. Złożyli tam swoje wyposażenie i potem prawie nosa stamtąd nie wyściubiali, zajęci nieustannym sprawdzaniem wszystkiego, co tylko dawało się sprawdzić. Major Windsor raz zajrzał do działu planowania, aby uzyskać zgodę na załadowanie plików misji do systemu bojowego Tridenta. Komputery pokładowe mogły odtworzyć cyfrowy obraz zakładów Norsk Hydro o wiele sprawniej i dokładniej niż polowy serwer drużyny. Wtedy też książę odkrył z rozbawieniem, że okręt przemawia syntetycznym głosem lady Beckham. — Spotkałem ich na koronacji — powiedział do kapitan Ha-labi, uśmiechając się do wspomnień. — Ona nadal wyglądała świetnie, czego nie można było powiedzieć o biednym Davi-dzie. Chyba nigdy nie doszedł do siebie po tym, jak Johnny Warde wyrzucił go z West Brom, nie sądzi pani? Halabi była w swojej epoce prawdziwym dziwolągiem. Nie interesowała się ani muzyką rozrywkową, ani piłką nożną, ani plotkami z wyższych sfer, trwało więc chwilę, nim pokojarzyła. — Zapewne tak — odrzekła, nadal zresztą nie wiedząc dokładnie, o co chodzi. Harry wrócił szybko do hangaru, aby uruchomić trójwymiarową symulację misji, i oszczędził tym samym Karen zakłopotania. I tak jednak zorientowała się, że zdaniem młodszych szarż zachowała się trochę wyniośle, nie wdając się z księciem w pogawędkę o Posh i Beckhamach. Gdyby była nowa na pokładzie, zapewne uniosłaby się godnością, ale trzy lata wspólnej walki poluźniły trochę sztywny gorset dyscypliny. — Jestem pewna, że Jego Wysokość chętnie spędzi z wami cały dzień na plotach — powiedziała z uśmiechem. — Na razie jednak jest zajęty, podobnie jak wy. Póki co proszę głowy w ekrany i tyłki wyżej, aby łatwiej mi było wam dokopać. Marynarze powrócili do pracy po paru tylko zwyczajowych jękach. Wytyczali kurs mający zaprowadzić ich do punktu przerzutowego u brzegów Skagerraku, gdy nagle łącznościowiec Halabi połączył się z nią przez Shipnet. 322 — Powinna się pani zjawić w Centrum Bojowym, kapitanie. Mamy tu furę nowych informacji. Nasze ptaszki wychwytują masowe przemieszczenia oddziałów na kontynencie, odebraliśmy też skompresowaną transmisję. Niespodziewaną i nie podpisaną. Nie trzyma żadnych parametrów przydanych cichociemnym. — Chyba coś zaczyna się dziać, panie Howard. Zaraz tam będę. Proszę od razu uruchomić laserowe łącze z Admiralicją. Zakończyła rozmowę i poleciła operacyjnym, aby nie ustawali w pracy, chociaż coś mówiło jej, że chyba jednak nie dotrą tym razem do brzegów Norwegii. Centrum Bojowe mieściło się w środkowym kadłubie niszczyciela. Idąc tam, mijała krzątających się marynarzy. Wszędzie było słychać odgłosy szybkich kroków na kompozytowych pokładach, a w lewym kadłubie rozbrzmiewał dodatkowo stento-rowy głos bosmana Waddingtona, który beształ parę spóźnialskich. Z maszynowni niosła się wibracja maszyn, moduły Metalowej Burzy i działka laserowe wysuwały się ponad pokład. Niestety, żywe tempo przygotowań przypominało także o słabościach Tridenta. Zostało im tylko sześć pocisków przeciw-okrętowych i cztery przeciwpodwodne. W błękitnawej jaskini CIC wszystkie stanowiska były zajęte. To, co ujrzała na ściennych monitorach, zdawało się mówić, że długie oczekiwanie dobiegło końca. Pierwszy oficer, który zjawił się chwilę po niej, potwierdził przypuszczenia. Na mapie Europy przemieszczały się dziesiątki ikon, z których każda oznaczała jakąś niemiecką jednostkę. Opis z boku podawał, co to za jednostka, jaki jest jej potencjał i jaką rolę ma zapewne odegrać w planowanej inwazji. — Ruszają — powiedział pierwszy oficer. — Mamy wielką aktywność na wybrzeżu, w portach, ale najwięcej dzieje się na razie w głębi lądu. Przesuwają się na pozycje do skoku. — Dziękuję, panie McTeale. Czy przekazujemy to do Admiralicji? — Na żywo, w kolorze i bez reklam, maam. k323 — Kto im tam objaśnia obraz? — Porucznik Williams, kapitanie. Poleciał do Londynu dziś rano, ale wcześniej prowadził już kilka odpraw. Będą go słuchać. — Jasne, że będą — mruknęła. — Zdobywał szlify podczas biesiad piwnych w Eton. A skoro już o tym mowa, proszę wywołać majora Windsora i sprowadzić go tutaj. Zdaje się, że jego robótka nie dojdzie do skutku. — Aye, maarn — odparł McTeale. — I jest jeszcze sprawa tej transmisji. Sugeruję, aby przeszła pani do swojej kabiny operacyjnej, kapitanie. To może być coś gorącego. Halabi zwykła wierzyć przeczuciom swojego zastępcy. — Dobra. Nie będę z tym czekać. Panie Howard, idzie pan ze mną — zawołała do swojego szefa zwiadu. — McTeale, zostawiam pana tutaj, aby miał pan na wszystko oko. W razie jakichś niespodzianek proszę o kontakt. I niech major Windsor dołączy do nas w operacyjnej. — Aye, maarn. Wypadła z CIC z komandorem podporucznikiem Howardem depczącym jej po piętach. Oficer SAS czekał już pod drzwiami jej kabiny razem z porucznikiem Poulssonem z norweskiego oddziału. — Co się dzieje, pani kapitan? — spytał Norweg. — Czy inwazja już się zaczęła? — Wszystko na to wskazuje, poruczniku. Chyba dobrze będzie, jeśli pan też do nas dołączy. Czy to możliwe, panie Howard? — Po prawdzie sądzę, że porucznik Poulsson wręcz powinien to zobaczyć, maarn. To dotyczy po części jego misji. Wcisnęli się do niewielkiego pomieszczenia. Na ekranie przesuwały się już dane z transmisji. Ktoś puścił je trochę za wcześnie. Halabi zamknęła starannie drzwi. — Co my tu mamy, Marc? — Wielki skarb albo niewiarygodne oszustwo, maarn. To zrzut plików. Wielki zrzut, obejmujący setki dokumentów, z których 324 rozszyfrowaliśmy i odczytaliśmy dopiero małą część. Niemal wszystko jest po niemiecku, ale nagłówek został napisany po angielsku. Proszę... Wywołał na ekran prostą wiadomość tekstową. Do Tridenta. Załączam informacje dotyczące priorytetowych programów militarnych prowadzonych przez Ministerstwo Zbrojeń Rzeszy. Znajdziecie tu też szczegóły pierwszej fazy operacji Smok Morski, której rozpoczęcie na pewno już wykryliście. Nie kontaktujcie się ze mną. Sam skontaktuję się z wami, gdy będzie to możliwe. — Rozumiem — powiedziała Halabi. — Co sądzisz, Marc? Czy to fałszywka? Porucznik komandor Howard przygryzł wargę. — Intuicja podpowiada mi, że nie. Przyszło bezpiecznym łączem Fleetnetu, o którym Niemcy zapewne nie wiedzą. Nie zdążyłem sprawdzić, ale użyto chyba kodu dostępu, który autoryzowaliśmy dla Sutanto. — Który wpadł w ręce Japończyków. — Owszem. Odarli go do gołej blachy. Ten gość ma ponadto dostęp do flexipada. Domyślił się, jak wywołać bezpieczne połączenie, albo ktoś go tego nauczył. Nic nie wskazuje na to, kto to może być ani dlaczego nam to przesłał, ale wszystko jest możliwe. Może to zwolennik Rommla. — Oni już nie żyją — powiedział Harry. — Przepraszam — odezwał się Poulsson — ale co z nami? Mówił pan, że jest tam coś o wielkiej wadze dla naszej misji. — Znam niemiecki akurat na tyle, aby narobić sobie kłopotów na Oktoberfest — rzekł Howard. — Ale jeden z podświetlonych plików zawiera coś takiego. Na ekranie otworzyło się nowe okno. — Kurwa mać — wyrwało się księciu Harryemu. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku. — Mój niemiecki jest całkiem dobry — oznajmił. — A ten dokument dotyczy instalacji do pozyskiwania ciężkiej wody. Wyobrażacie sobie? 325 Usiadł przed ekranem i zaczął czytać, przewijając tekst. — Boże — mruknął po jakiejś minucie. — Majorze, czy mógłby się pan podzielić swoją wiedzą z innymi dziećmi? — spytała Halabi. Harry obrócił się wraz z fotelem. — Jeśli te informacje są prawdziwe, zakłady w Norsk Hydro są bez znaczenia. Mają jedynie odciągnąć naszą uwagę od programu badań nad szybkim rozbijaniem jąder atomowych, który Niemcy prowadzą wraz z Japonią. — Co to znaczy? — spytał Poulsson. — Nic dobrego — mruknęła kapitan Halabi. Na ekranie wyskoczyło nowe okno z podobizną McTeale'a. — Mamy atak, kapitanie. Znowu odrzutowce. Tym razem około dwunastu. — Powiadomić dowództwo — rozkazała, po czym spojrzała na Windsora i Poulssona. — Panowie, nie przerywajcie na razie przygotowań, ale obawiam się, że muszę porozmawiać z Londynem. Mam wrażenie, że wszystko się posypało. Na całym okręcie zawył sygnał alarmu. ..,. . 23 / ¦ ; ,;jj;!|. Robert Dessaix, Pacyfik Jeśli Hidaka czegoś był pewłen, to tylko Jednego: że nie może ufać nikomu na pokładzie. •' -:... ¦« Najbardziej wiarygodny wydawał się sternik. Wyglądał na mało okrzesanego i szybko zaprzyjaźnił się z niektórymi nazistami. Chłopak, Danton, robił wrażenie, jakby miał umrzeć ze strachu przy pierwszym wystrzale. Le Roux zaś... Komandor westchnął cicho. Trudno było pogodzić się z myślą, że losy cesarstwa spoczywają w tłustych łapach tego kretyna. Wspaniały okręt wojenny znany jako Dessaix kołysał się na długiej fali Pacyfiku. Hidaka robił, co mógł, aby opanować palącą złość wywołaną widokiem tego osiłka rozwalonego w fotelu dowódcy i rozprawiającego o zaletach Francji. Przypomniał sobie określenie, które wyczytał w jakimś anglojęzycznym czasopiśmie, podsumowujące Francuzów jako „pędzone serem małpy w kubraczkach" — Widzi pan w tym coś śmiesznego, komandorze? — Wyobraziłem sobie minę Kolhammera za pół godziny — skłamał Hidaka. — Ha! — zagrzmiał Le Roux i powiedział coś ostrym tonem do podporucznika Dantona. Chłopak skrzywił się, słysząc szorstki język. Hidaka już na początku rejsu zwrócił uwagę na skandaliczny sposób, w jaki bosman odnosił się do przełożonego. Nawet jeśli Le Roux był starszy i bardziej doświadczony niż Danton, 327 podobny brak szacunku dowodził jego głupoty. Młody człowiek był bez dwóch zdań najbardziej kompetentnym oficerem na pokładzie. Tym bardziej zastanawiało go, dlaczego zgodził się przyłączyć do Le Roux i Niemców, szczególnie że tylu członków załogi oszukało ich, udając lojalność i próbując przy pierwszej okazji zniszczyć okręt. Le Roux ręczył jednak za niego, twierdząc, że chłopak ma osobisty powód do zemsty. Podobno dwóch amerykańskich marines zgwałciło i zamordowało mu siostrę. Okręt wspiął się na falę, która była znacznie wyższa od pozostałych. Hidaka poczuł, jak podłoga przechyla się do przodu, a potem zmienia kąt po przejściu jednostki przez grzbiet wodnego wzniesienia. W małych oknach mostka widać było przez chwilę tylko błękitną powierzchnię oceanu. Dessaix świetnie radził sobie na morzu, co było zasługą inteligentnego komputera zwanego z tajemniczych powodów „Melanie" Hidaka omal nie wyskoczył z butów, gdy po raz pierwszy usłyszał kobiecy głos. Europejska załoga miała niezłą zabawę i nawet niektórzy Indonezyjczycy nie opanowali wesołości. Danton powiedział coś, Le Roux przytaknął. ,, , — Pora zejść na dół. ¦ ¦ t . Sutanto nie posiadał CIC. Sterowało się nim z mostka, jak wszystkimi okrętami, na których Hidace zdarzyło się pływać. Jednak gdy po raz pierwszy wszedł do Centrum Bojowego niszczyciela, od razu poznał, że to szczególne miejsce. W jednym pomieszczeniu znajdowało się więcej ekranów i pulpitów niż na obu indonezyjskich okrętach, które przechwycili. Wszystko wyglądało też na bardziej skomplikowane i stwarzało wrażenie, że z tego jednego miejsca można by kontrolować cały świat, mimo że Niemcy wymontowali masę urządzeń. Hidaka mógł tylko boleć nad utraconą szansą. Gdyby okręt nie został uszkodzony i gdyby mieli do dyspozycji całą jego załogę oraz pełne uzbrojenie, zniszczyliby samodzielnie nie 328 tylko Hawaje, ale także Los Angeles i całą Australię. Naprawdę było czego żałować. Pozostawione stanowiska obsadzali Niemcy i paru Indonezyjczyków. Hidaka nie bardzo rozumiał, co właściwie robili. Le Roux twierdził, że ludzie stanowią tu tylko dodatek, a cały ciężar przeprowadzenia ataku spoczywa na Melanie. Tyle tylko że porucznik Danton musiał wcześniej zaprogramować cele. Ponieważ nie mieli łączy satelitarnych ani wykwalifikowanych techników do obsługi bezzałogowych samolotów zwiadowczych, naprowadzanie miało się odbyć za pomocą zapisanej w pamięci systemu holomapy. — Zatoka Honolulu nie zmieniła się chyba specjalnie, co? — spytał Le Roux. — Za moich czasów też istniała. Podobnie lotniska i tak dalej. Kazaliśmy więc wybrać cele zgodnie z tym, co tkwi w pamięci Melanie. Może nie będzie idealnej zgodności, ale to już drobiazg. Cele zostaną zniszczone. Hidaka i paru oficerów Kriegsmarine przyglądali się z uwagą, gdy Danton wywołał zdumiewający trójwymiarowy obraz Pearl Harbor i Honolulu, które dla nich nigdy nie istniały. Palce młodego człowieka przemykały po klawiaturze, zaznaczał coś piórem świetlnym na projekcji i po dwudziestu minutach wszystko było gotowe. Danton powiedział coś po francusku do Le Roux, który przetłumaczył jego słowa Hidace. Wszyscy Niemcy znali język Moliera. — Oznaczyliśmy bazę morską w Pearl jako wpisany w kwadrat obszar celowania. Pociski dolecą tam i same poszukają sobie celów. Mają kierować się na wielkie masy metalu. Inne namierzą amerykańskie instalacje radarowe. Jeszcze inne nadlecą nad lotniska, aby rozrzucić tam subamunicję. Najpewniej nie wszystko wyjdzie dokładnie tak, jak byśmy chcieli, ale cóż. Gdybyśmy mieli satelity albo kilka głowic atomowych, byłoby o wiele łatwiej. — A skąd pociski będą wiedziały, dokąd lecieć? — spytał Hidaka. — Alianci zawsze rozmieszczają nad celem samoloty zwiadowcze. 329 Le Roux westchnął ciężko. — Proszę spojrzeć, komandorze. Tamten oficer Boszów zajmuje się nawigacją. Nie mamy GPS-u, ale i tak potrafi określić, gdzie jesteśmy. Po części dlatego, że jest dobrym nawigatorem, po części dlatego, że Amerykanie rozmieścili w okolicy swoje radiolatarnie, aby było im łatwiej pływać. Są na Midway i w innych miejscach. Te urządzenia wysyłają stale sygnały, które możemy odbierać, nie zdradzając swojej pozycji. Rozumie pan? Melanie wie, gdzie jest i jakie jest jej położenie wobec obszarów celowania, może zatem sterować właściwie pociskami. Hidaka dziękował losowi, że większość ludzi w Centrum Bojowym nie znała angielskiego. Nigdy nikt nie potraktował go z podobnym brakiem szacunku. Le Roux pouczał go, jakby miał do czynienia z dzieckiem, i wyraźnie czerpał z tego perwersyjną przyjemność. Japoński oficer odczekał, aż przejdzie mu tętniąca bólem w głowie złość. Z całej siły powstrzymywał się, aby nie kazać ściąć tego prymitywa, chociaż gdyby miał przy sobie szablę... — Bosmanie Le Roux — powiedział cicho i powoli. — Zapomina się pan. Podobnie jak ja, nie jest pan kapitanem tego okrętu. Jest pan tylko mechanikiem. W ostatnim słowie zawarł tyle pogardy, ile tylko zdołał. Pochylił się do Francuza. — Mam nadzieję, że pańska wiara we własne umiejętności nie przywiedzie pana do zguby. Sądzę, że nie chciałby pan zawieść swoich nowych pracodawców. Nie są wcale bardziej skłonni do wybaczania niż ja. Le Roux spojrzał na niego spod na wpół przymkniętych powiek, a potem rzucił szybkie spojrzenie w stronę Niemców. Przesunął końcem języka po suchych, popękanych wargach. Chwilę potem roześmiał się nerwowo. — Nie damy dupy — obiecał, chociaż sam nagle przestał być tego pewien. 330 Podporucznik Danton modlił się, aby nikt nie dostrzegł, jak bardzo drżą mu ręce. Chociaż nawet gdyby zauważyli, zawsze mogli uznać, że to objaw tchórzostwa. Był przecież podczło-wiekiem. Słysząc, jak Le Roux próbuje dyskutować z Hidaką, Danton zapragnął z całej duszy, aby tych dwóch wreszcie pozabijało się nawzajem. Konflikt między nimi rodził się od chwili, gdy Japończyk postawił stopę na pokładzie. Ignorując ich powarkiwania, Danton przekazał Krugerowi, jednemu z niemieckich oficerów, że CI żąda sprawdzenia i ponownego wprowadzenia paru danych. — Dlaczego? — Porównała je z holomapą i uważa, że należy na nowo określić koordynaty — odparł Francuz. — Obecne lotniska Hickham i Wheeler są o wiele mniejsze niż w 2021. Melanie uważa, że pociski nie porażą całego celu, i informuje o powiększeniu obszaru celowania. Kruger przyjrzał się symulacji, na której Lavale uderzały w nowoczesne hangary na skraju lotniska. Obecnie rozciągały się tam zapewne pola kukurydzy. — A, rozumiem. Lepiej będzie poprawić. Dobra robota, poruczniku. Powiem Le Roux. Danton parsknął. — Powodzenia. Bardzo nie lubi, gdy ktoś wytyka mu błąd. Kruger spojrzał na francuskiego bosmana i japońskiego komandora, którzy kłócili się zawzięcie przy stacji meteo. — Zaiste, nie lubi — powiedział. — Może więc lepiej pan mu to powie. — Tak jest. — Danton wywołał otwarte wcześniej okno. Zaczął pisać jak najszybciej, starając się jednocześnie zachowywać pozory spokoju, chociaż strach prawie pozbawiał go przytomności. Spojrzał na Le Roux. Hidaka pochylił się ku niemu i chyba mu groził. Proszę, niech rzucą się na siebie z pięściami. k 331 Przeprogramował pociski w dziobowych wyrzutniach. Kolejne okno dało mu dostęp do wyrzutni na śródokręciu. Hidaka i Le Roux zamilkli nagle. Danton próbował odszukać ich odbicia na monitorze, ale było zbyt ciemno. Zmusił się do przywołania na twarz wyrazu znudzenia, jakby był robotnikiem przy taśmie pod koniec zmiany. Przeciągnął się nawet. Hidaka odchodził, a Le Roux wracał na swoje miejsce. Cholera. Za mało czasu. Zamknął okna dwoma szybkimi uderzeniami w klawisze. Zmienił ustawienia połowy pocisków; reszta miała polecieć tak, jak chciał Le Roux. Poza tymi z rufowych wyrzutni, które wcześniej zostały już opróżnione. Nadal dawało to olbrzymią siłę uderzeniową. Dwanaście plazmowych ładunków. Zawiódł. Spojrzał na wyjętą z kieszeni bluzy fotografię siostry. — Przepraszam, Moniąue — szepnął. Nagle podskoczył. Tuż za jego plecami rozległ się chrapliwy ryk Le Roux. — Nie płacz już po niej, chłopcze. Niebawem ją pomścisz, co? — Mam nadzieję — powiedział Philippe Danton. Nigdy jeszcze tak bardzo nie pragnął zabić bosmana jak w tej chwili. Jego siostra nie została zgwałcona przez żołnierzy piechoty morskiej. W rzeczywistości wyszła za marinę, którego poznała w Libanie. Pracowała tam razem z ekipą Lekarzy Bez Granic. Kochała go, ale straciła. Na zawsze. Jego imię brzmiało J. Lonesome Jones. > Dobrze byłoby już wrócić do domu. Szczególnie że kończyły im się mrożonki. Z drugiej strony nie chciał stracić takiego spektaklu. Żałował, że nie mają satelitów albo chociaż zdalniaków. Obraz z kamer w nosach pocisków był bardzo kiepskiej jakości i filtry CI niewiele tu pomagały. Na dodatek skakał ciągle. Zbyt długie patrzenie w ekran mogło wywołać mdłości. 332 Le Roux zajmował fotel kapitana Gościnnego. Mógł stąd obserwować całe Centrum Bojowe. Tresowane małpy Hidaki szybko się uczyły i chociaż nie mogły równać się z prawdziwą załogą, dawały sobie radę z utrzymywaniem podstawowych systemów okrętu na chodzie. Niemcy za to robili wrażenie. Nie mógłby polegać na nich w walce, ale na przykład ich nawigator był bardzo dobry. Inni też podeszli do swoich zadań z sumiennością i zapałem. Przez rok nabraliby dość doświadczenia, aby zastąpić tych, którzy gnili w celach w Lyonie. Melanie zaczęła dziesięciosekundowe odliczanie. Nawet Hidaka, który nie znał francuskiego, od razu zrozumiał, co się dzieje. Stał prosty jak tyczka i patrzył na ekran przedstawiający wyloty silosów na przednim pokładzie. — Quatre... trois... deux... un... Pierwsza salwa wzbiła się w powietrze i Le Roux poczuł, jak jądra podjeżdżają mu do góry. Cały okręt zadrżał, gdy nowe wielozadaniowe pociski francuskiej produkcji wspięły się w górę. Chwilę potem ich silniki odrzutowe ruszyły pełną mocą i nad oceanem przetoczył się grzmot zwiastujący przekroczenie bariery dźwięku. — Sacre merde. Stało się. Teraz nie można już było ich zawrócić. Chyba nawet Danton nie potrafiłby zniszczyć ich w locie. Nagle bosman poczuł przypływ paniki, która zniknęła równie gwałtownie, jak nadeszła. — Te zniszczą chyba amerykańskie radary i bazę lotniczą Hickham — powiedział głośno. — Zgadza się, Danton? — Oui — odparł młody człowiek. — Czy możemy zobaczyć obraz z pocisków? — spytał Hidaka. — Danton? Porucznik spłonił się i zaczął manipulować przy programie. Le Roux wzniósł oczy ku niebu, Hidaka i Niemcy patrzyli niecierpliwie. Po minucie bezowocnych wysiłków oficerowie Kriegsmarine zaczęli szeptać między sobą. , , 333 — Dość tego, kurwa — rzucił w końcu bosman. — Ja to zrobię. Gdy Le Roux wstał z fotela, Danton pobladł wyraźnie. Oczekiwał zapewne uderzenia, ale bosman po prostu zwlókł go z fotela. Okręt przechylił się akurat na fali i pchnięty porucznik wpadł na konsolę meteo. Le Roux zarechotał złośliwie. — Cztery pieprzone lata na Sorbonie — powiedział do Hi-daki. — I nadal nie umie używać myszki. Jako szef utrzymania grupy lotniczej Le Roux znał system podglądu zamontowany w pokładowych Eurotigerach. Kamery pocisków Laval korzystały z bardzo podobnego oprogramowania. Starczyło kilka kliknięć, nieco uderzeń w klawiaturę, a obraz pokazał się na ekranach. Cztery okna pełne były smug w kolorze indygo. Na razie pociski mknęły nad oceanem z prędkością pięciu machów. — Długo jeszcze? — Nie — powiedział Le Roux. " ¦¦ ¦ -' \ '¦/¦ '¦¦-' •" ¦¦"'¦ •¦ • -i;-..''' '^/'.C'."> ,: '':. ''':'¦• ':,•,.'.¦¦ ¦»'. • Nie wziął tego pod uwagę. Miał nadzieję zaburzyć odbiór sygnałów z kamer, może nawet całkiem je wyłączyć. Ale Le Roux musiał przecież znać to oprogramowanie. Miał z nim do czynienia w Tigerach. Danton przeklął swoją niedomyślność, gdy okręt zadrżał po drugiej serii odpaleń. Le Roux ogłosił wszem i wobec, że ta salwa zniszczy ważniejsze bazy wojsk lądowych na wyspach. Danton nie był tego całkiem pewien. Zdążył namieszać w programach przynajmniej połowy pocisków, chociaż nie miał dość czasu, aby zmienić ich przebieg na całkiem bezpieczny. Nadal mogły poczynić olbrzymie być może zniszczenia, ale na pewno nie były już wycelowane dokładnie tam, gdzie skierowali je faszyści. Przynajmniej nie wszystkie. Zbierając się na nogi, stwierdził nagle, że już się nie boi. Podjął decyzję i wiedział, że zginie w ciągu najbliższych kilku minut. Nie mógł już niczego cofnąć. Teraz liczyło się tylko powodzenie akcji. 334 Dowody jego zdrady miały stać się widoczne jak na dłoni. Gdy pociski zaczną spadać do morza i na puste pola, wszyscy zorientują się, że coś jest nie tak. Nie było na to rady. Tym bardziej powinien spróbować zniszczyć resztę pocisków w locie. Trzecia i ostatnia salwa zakołysała okrętem. Para Indonezyjczyków oglądała przekaz z kamer, zamiast zająć się pracą. Hidaka zdawał się być bliski lewitacji, przeżywał na całego. Niemcy coś tam bełkotali między sobą. Le Roux ogłuszał wszystkich swoją perorą. Zostało mu kilka minut. Przeżegnał się i zaczął odmawiać Zdrowaś Mario, przepraszając Boga za to, że musi zabić, że nie zdołał ocalić tych, których chciał, i że tylko szepcze... I prosząc o pewną rękę i celne oko. Jeśli naprawdę chce zniszczyć te pociski, najpierw musi pozabijać wszystkich obecnych. — ...Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. — Co jest, chłopcze? Co u... Danton uśmiechnął się do Le Roux znad szczerbinki broni typu Metalowa Burza VLe 24, którą przeszmuglował. Działała dokładnie na tej samej zasadzie co baterie chroniące Dessaix przed wrogimi rakietami. Nie miała ruchomych części. Ceramiczne pociski znajdowały się w trzech oddzielnych magazynkach, stąd broń miała trzy lufy, na które Le Roux patrzył teraz ze skrajnym przerażeniem. Elektronicznie odpalany ładunek mógł wyrzucać pociski jedną salwą, pojedynczo albo w salwach po trzy, jak w tej chwili. — ...diabła? — dokończył bosman, zaczynając opadać na kolana, aby błagać o życie. Danton nacisnął spust. Poruszenie Le Roux sprawiło, że stracił tylko górną połowę czaszki zamiast całej głowy, ale rezultat i tak był ten sam. Trzy wystrzały zabrzmiały jak jeden. Ceramiczne pociski nie tylko rozłupały kość, ale poderwały ciało w powietrze. Krew i szczątki tkanek prysnęły na sufit. Danton przełączył broń na pojedyncze strzały i zaczął oczysz- 335 czać pomieszczenie. Kruger dostał pocisk tuż pod ucho. Odłamki zrykoszetowały po łukach wnętrza czaszki i wyrwały otwór z drugiej strony. Porucznik nie miał nic do Krugera i chciał mu oszczędzić strachu i zdumienia właściwego każdemu, kto czuje się zdradzony. Reszta to byli już tylko zwykli naziści. Spokojnie pakował w każdego z nich po pocisku, podczas gdy oni próbowali gorączkowo wyciągnąć własną broń. Kule były reklamowane jako dające stuprocentową skuteczność już przy jednym trafieniu i okazało się, że reklama była bliska prawdy. Tylko jeden porucznik stracił rękę zamiast życia, ale szok pourazowy zabił go kilka chwil później. Głuchy huk rozlegał się raz za razem. Danton działał jak automat. Gdy nocami w swojej kabinie myślał o tej chwili, widział siebie jako anioła zemsty wymierzającego sprawiedliwość w imieniu tych wszystkich, którzy zostali w Lyonie. Szczególnie najlepszego przyjaciele Dantona, Dominika, który został przyłapany na wymazywaniu plików i uduszony na oczach reszty załogi. Jednak teraz, gdy czas nadszedł, nie czuł nic. Świat wokół niego zwolnił, jakby ktoś zmniejszył szybkość odtwarzania. Głowę miał lekką, jakby nie swoją. Wszystko wydawało mu się dziwnie płaskie. Ktoś jeszcze strzelił. Monitor obok jego głowy eksplodował, ale równie dobrze mógłby stać gdzieś daleko, nawet o kilometr. Jakiś Niemiec ruszył na niego z fotelem uniesionym niczym tarcza. Wyglądał mniej realnie niż postać z gry wideo. Danton strzelił dwa razy w oparcie. Mężczyzna upadł na podłogę, gdzie odnalazł go laserowy znacznik celu. Niepotrzebnie. Pociski rozerwały się, wchodząc w tworzywo mebla, ale przebijały z wystarczającą szybkością, aby zmienić ludzką klatkę piersiową w ziejący czerwienią krater. Danton zaczynał się zastanawiać, czy jednak nie udałoby mu się przetrwać. Zabić ich wszystkich, zniszczyć pociski i zostać bohaterem. Cały szczęśliwy, umarł z tą myślą. 336 Hidaka opróżnił cały magazynek Lugera. Przy każdym strzale ciało podporucznika Dantona podskakiwało i krew tryskała z nową siłą z ran po wcześniejszych trafieniach. Japończyk szalał z wściekłości. Niemcy przeoczyli jeszcze jednego spiskowca, mimo tylu wcześniejszych kłopotów. Nie powinni byli dać się oszukać. Nawet temu bosmanowi, który wydawał się taki podobny do nich. Tym ludziom w ogóle nie można ufać. Potknął się o ciało korpulentnego mechanika. Jego głowa kończyła się na linii nosa, reszta zniknęła, jakby rekin ją odgryzł. Hidaka dopiero teraz zauważył, że mocno drży. Kopnął ciało Dantona, aby się wyładować. Poza nim w centrali zostało tylko dwóch żywych ludzi. Byli to Indonezyjczycy, którzy na samym początku zanurkowali pod konsole. Japończyk miał ochotę ich też zastrzelić, ale ostatecznie zdołał się opanować. Zniszczony sprzęt sypał iskrami, tu i ówdzie pojawiły się płomienie. W kilka sekund ten dzieciak... Hidaka zaklął głośno i obrócił się na pięcie. Omal nie pośliznął się na zalewającej podłogę krwi. Podbiegł do stanowiska, przy którym pracował Danton, ale mozaika okien i tabel z danymi nic mu nie mówiła. Krzyknął na Indonezyjczyków, aby mu pomogli, ale obaj byli w szoku, zbyt przerażeni, by do czegoś się przydać. Z łomoczącym sercem spojrzał na ścienny ekran. Szesnaście okien ukazywało obraz z kamer szesnastu pocisków. Na dwunastu widać było tylko kobaltowy błękit morza, ale cztery pokazywały rosnące gwałtownie sylwetki budynków, samolotów i pojazdów. Hidaka miał ochotę bić w ten ekran pięściami. Nie rozumiał, co się właściwie stało. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko. 24 Oahu, Hawaje :-,.- .¦^:i,;..:,?...r;^;i >;>. M^wf-- . Rosanna Natoli była już pewna, że nic nie wyjdzie z jej znajomości z porucznikiem Wallym Curtisem. Był miły, chyba nigdy nie znała bardziej sympatycznego chłopaka, ale właśnie — ciągle był chłopcem, nie mężczyzną. Nie było w nim nic ekscytującego. Niczym jej ani nie intrygował, ani nawet nie drażnił. Gorzej nawet, ani razu nie próbował jej uwieść. Wyraźnie trwał na gruncie przyjaźni. Na dodatek zapewne nie zrozumiałby, w czym rzecz, gdyby mu o tym wszystkim powiedziała. W latach czterdziestych nie istniały jeszcze żadne wzorce przyjaźni między kobietą a mężczyzną. Sam fakt dłuższego spotykania się z kimś odmiennej płci oznaczał początek związku albo czegoś w tym rodzaju. Jej matka pewnie byłaby podobnego zdania. Rosanna niekoniecznie. Zamieszała koktajl i odsunęła myśli o domu. Bardzo brakowało jej mamy. Nigdy już nie będzie jej dane zobaczyć bliskich. Miała mniej szczęścia niż inni przybysze z przyszłości. Owszem, jej rodzina okazała się bardzo liczna, ale nawet pradziadkowie byli obecnie młodsi niż ona. O praciotkach i prawujkach nie wspominając. Oczywiście byli też wcześniejsi przodkowie, których znała z rodzinnych legend. Tutaj trwali jeszcze w kwiecie wieku. Oczy jej zwilgotniały, gdy o nich pomyślała. Podczas wizyty w Nowym Jorku omal nie zadusili jej z miłości. Zawsze sądziła, że tylko matka i ojciec są tacy zwariowani na punkcie przytu- 338 lania i całowania. Okazało się, że nie znała pełnych możliwości grupy etnicznej, z której się wywodziła. Siedziała z Curtisem w cichym barze przy Diamond Head Road, z widokiem na plażę, kilka kilometrów od Pearl. Lokal był zasadniczo dla miejscowych, tylko dla białych, ale właściciel pomyślał o gościach z grupy bojowej Hillary Clinton. W szafie grającej była wydana przez MOR składanka „Złote przeboje nowych" W menu widniały skrzydełka Buffalo, szaszłyki satay i frytki o kształcie pierścionka, chociaż Rosanna nie rozpoznała ich na talerzu przyniesionym przez kelnera. No i do wszystkiego podawano piwo, za którym nie przepadała. Wolała wytrawne białe kalifornijskie wino, ale tutaj mogła o nim tylko pomarzyć. Lokal był w połowie pełny, w większości za sprawą żołnierskiego towarzystwa na przepustce. Kilka obecnych kobiet też nosiło mundury. Patrzyły z zawiścią na strój Rosanny składający się z bawełnianych spodni, płóciennej koszuli i szpaner-skich butów. Ona ze swojej strony współczuła im strasznie z powodu niewygodnych uniformów z lat trzydziestych, bo i co więcej mogła zrobić? Zwykle nie zaglądali do podobnych knajpek, ale tym razem nie mieli wyboru. Curtis ledwo zdołał się urwać i niebawem musiał wracać do pracy. Zajmował się ostatnio pisaniem instrukcji obsługi dla współczesnych, którym przyszło pracować na nowoczesnym sprzęcie. Nudził się przy tym sakramencko i liczył dni do transferu. Nie tylko złożył wniosek o przeniesienie do Strefy, ale zakwalifikował się też na kurs pilotażu. Przebierał nogami, aby polatać na odrzutowcach, gdy tylko wejdą do linii. Obecnie nie potrafił rozmawiać o niczym innym jak o F-86. Nawet z Rosanna, która starała się to jakoś ścierpieć. — ...i będą miały katapultowane siedzenia i odrzucane zbiorniki paliwa. Twierdzą nawet, że dodadzą im celowniki na podczerwień i zdążą z tym, nim pierwsze dywizjony... Rosanna mruknęła „Aha" i spojrzała na morze. Najlepszy w tej knajpie był widok. Czyste powietrze sprawiało, że wzrok 339 mógł błądzić bardzo, bardzo daleko. A gdyby stanęło się na krześle, może widać byłoby nawet Chiny. Natoli uśmiechała się i potakiwała, czasem wtrącała jakieś „Naprawdę?" aby upewnić Curtisa, że nadal słucha, ale tak naprawdę po prostu cieszyła się rześką bryzą i starała nie zasnąć. Po południu miała jeszcze opracować kilka godzin materiału filmowego otrzymanego od Julii. Dogadały się z Movietone na temat jednogodzinnej relacji spod Brisbane. Rosanna nie była pewna, czy nie skończy się na tragicznej propagandówce ze stereotypowym komentarzem, ale ci z Movietone okazali się całkiem w porządku. Dali im... Chyba pierwsza to dostrzegła. Jej okulary przeciwsłoneczne Mambo miały na soczewkach mikronową warstwę polichro-matycznego tworzywa, dzięki czemu nawet w pełnym blasku słońca widziała lepiej niż najzdrowszy orzeł. Najpierw zauważyła przemieszczającą się po oceanie falę uderzeniową. Prawie dokładnie na linii horyzontu. — Kurwa! — krzyknęła, zeskakując ze stołka i przewracając go kopnięciem. — Padnij! Wszyscy na podłogę! Zaraz! Nadlatuje! Sama też się położyła, pociągając Curtisa za sobą. Ponadto poleciła obecnym, aby wypuścili powietrze, zamknęli oczy i zatkali uszy. . . , — Ale czemu... r .'•'.¦- ;./¦¦¦:. — Zrób to! ¦':¦¦¦¦ -.-¦ Przy prędkości pięciu machów fala uderzeniowa wzbudzona przez pociski mogła zrównać bambusowy domek z ziemią i zabić wszystkich w środku. Lavale przemknęły jednak w odległości kilku kilometrów. Przecięły linię brzegową i pomknęły w głąb lądu. Huk był wystarczająco intensywny, aby uszkodzić bębenki każdemu, kto nie posłuchał rady Rosanny. Nawet ona ledwie słyszała krzyki innych gości. Gdy była już pewna, że pociski są daleko, złapała Curtisa za kołnierz i wyciągnęła go na ulicę. — Dalej — krzyknęła. — Musimy jechać. 340 Curtis poruszał żuchwą oraz powoli zamykał i otwierał oczy. Nie miał pojęcia, co się stało. — Znowu bombardowanie? Wrócili? — Niezupełnie. Ale masz szczęście. Założę się, że poszły na Pearl. Ziemia zatrzęsła się nagle niczym podczas wybuchu wulkanu. Kilka chwil później przez okolicę przetoczył się potężny grzmot. — Muszę wracać do bazy — jęknął Curtis. — Nie trudź się — powiedziała Rosanna. — Już jej nie ma. Robert Dessaix, Pacyfik — Szybciej! Schnell! Schnell! Hidaka nie wiedział, czy sternik w ogóle go rozumie ani czy wie, co robić. Olbrzymi barbarzyńca zaklął siarczyście, widząc rzeźnię, jaka dokonała się w CIC. Zaraz za nim pojawiło się trzech Indonezyjczyków i niemiecki komandor porucznik. Wszystkich cofało w progu. Naziści mówili trochę po angielsku, akurat na tyle, aby Hidaka wściekł się jeszcze bardziej, próbując im wytłumaczyć, że mają odtworzyć nagrania z kamer pocisków w zwolnionym tempie. Pchnęli sternika na fotel Dantona i Niemiec, który sądząc po naszywce, nazywał się Bremmer, zaczął przekładać instrukcje z francuskiego. Gdyby nie chodziło o sprawę najwyższej wagi, jego próby byłyby nawet zabawne. Europejczycy warczeli na siebie, ekrany tymczasem pokrywały się bielą. Coraz więcej pocisków eksplodowało, a Hidaka ciągle nie wiedział, ile z nich zostało uszkodzonych przez Dantona. Sternik sklął ponownie Bremmera i wskazał na ekran. Hidaka stwierdził z ulgą, że powtórki odtwarzane są znacznie wolniej. Niektóre pociski zrobiły jednak dokładnie to, co miały. Inne niestety trafiły w zbocza gór albo puste pola. 341 — Jeszcze raz — zażądał. Bremmer zrobił co trzeba i nagrania zostały przewinięte. Nie, powtórzone, poprawił się w duchu Hidaka. To nie był film. Panując już nieco nad emocjami, komandor zdołał w końcu ustalić, że mniej więcej połowa pocisków zgubiła właściwe cele, wszelako nie zawsze ze złym skutkiem. Jeden skierował się na wrak Arizony, ale w ostatniej chwili porzucił potężny ślad magnetyczny pancernika i skręcił w kierunku krążownika. Hidaka nie rozpoznał, co to za jednostka ani jakie uszkodzenia odniosła, ale jeśli Danton nie popsuł głowic, powinny być poważne. Na innych ekranach dojrzał lotniska i baraki wojskowe, które z całą pewnością zostały trafione. Doliczył się jednak pięciu okien, w których nie pojawiło się nic przypominającego cel. Jedna rakieta spadła na plażę przed hotelem. Można tylko było mieć nadzieję, że mieszkało w nim wielu oficerów. Napięcie przyprawiło go o narastające mdłości, ale to nie był czas na zwracanie śniadania. Ignorując słodkawy odór, zaczerpnął głęboko powietrza. Miał jeszcze coś do zrobienia. Powinien przekazać admirałowi Yamamocie sygnał informujący o odpaleniu. Przełożony pewnie już od dłuższej chwili zastanawiał się, dlaczego Hidaka się nie odzywa. — Puść to raz jeszcze — powiedział. — Powoli. ..., ,,.¦¦¦¦ Oahu, Hawaje Detektyw Lou Cherry ocalał dzięki swoim nałogom i odrobinie szczęścia. Od czasu zawieszenia w obowiązkach zwykł wpadać do któregoś z lokali Itchy'ego na płynny lunch. Często zostawał też na obiad, który wybierał z tego samego menu. Wszystko na krechę, oczywiście. Nawet gdy Biuro pociągnęło za właściwe sznurki i dostał z powrotem broń i odznakę, nie potrafił zmienić porządku dnia. I chyba wcale nie chciał. 342 Południe zastało go w jednym z nowych przybytków pana Itchyego, irlandzkim pubie „U Mikea" gdzie podawali te kurew-sko smaczne skrzydełka z przyprawami. Poza piwem i whisky nie przyjmował ostatnio nic więcej. No i jeszcze poza nikotyną. 1 jednym pączkiem, który wpadł mu na śniadanie w zeszłym tygodniu. Zaparkował w kącie baru, skąd powinien mieć dobry widok na podejrzanych, jednego okularnika i jego cizię. Miał się nimi zająć po południu, sprawdzić, czy sypiają ze sobą. Po paru dniach znał już dobrze ich rozkład zajęć i wiedział, że najpewniej zajrzą właśnie tutaj. Dawało mu to dobry pretekst, aby przyjść wcześniej i zapewnić sobie jak najlepsze warunki obserwacji. No i popracować nad utrzymaniem odpowiedniego stężenia składnika odżywczego w krwiobiegu. Mikę, który wcale nie był Irlandczykiem, tylko Maorysem, i który nie nazywał się Mikę, ale Tui, nie przepadał za gośćmi, którzy wzdragali się przed konsumpcją. A w tym Buster Cherry był dobry. Oblizał palce z przyprawy i łyknął solidnie piwa. Budweiser nie należał do jego ulubionych, ale cóż, czasy ogólnie były trudne. Wpatrzył się w stolik sąsiadujący z tym, który w istocie go interesował, przy którym siedział jakiś lotnik i jego podrywka, piguła z Pearl. W ten sposób mógł pilnować okularnika i małej mniej ostentacyjnie. Piguła miała wielkie, niebieskie oczy, co w pełni uzasadniało wgapianie się w jej osobę. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że dupencja okularnika jest z dwudziestego pierwszego wieku. Tylko one tak się ubierały. Federalni przekazali mu trochę na jej temat i kazali zdobyć więcej. Była reporterką, nazywała się Natoli i była naprawdę niezła. O ile miało się apetyt na zagraniczne cipen-cje, oczywiście. Nie trzeba było długiej obserwacji, aby zorientować się, że okularnik, niejaki Wally Curtis, nudzi ją strasznie. Nic dziwnego. Buster też czuł się nim znudzony, chociaż nie słyszał, o czym akurat mówili. Wszystko zagłuszała muzyka dobiegają- 343 ca z szafy grającej. Leciał jakiś murzyński kawałek z przyszłości, chyba z lat siedemdziesiątych. Busterowi coraz lepiej wychodziło lokowanie tej muzyki w czasie. Gość z szafy miał kogoś za „seksowny kawał ciała" i deklarował, że wierzy w „Milko" cokolwiek to miało być. W przedbiegach kasował Glen-na Millera i Binga Crosbyego. Niezależnie od tego, co gadali ostatnio o Crosbym. Detektyw Cherry doszedł właśnie do wniosku, że chyba nie oszacował właściwie ilości piwa potrzebnej do spłukania smaku przypraw ze skrzydełek, gdy Natoli zerwała się z krzykiem. Wrzeszczała, aby wszyscy rzucili się natychmiast na podłogę. Po dwudziestu latach pracy w tym fachu Buster wyrobił w sobie kilka zdrowych odruchów i nie zastanawiał się zbyt długo. Tym bardziej że kurwiszonek z przyszłości zdawał się wiedzieć jakby więcej niż inni. Buster był już prawie na podłodze, gdy ujrzał tamtych dwoje skulonych pod stołem, z palcami wciśniętymi do uszu i szeroko otwartymi ustami. Przez moment rozglądał się po lokalu, szukając kogoś z bronią i sięgając po własnego gnata, ale to nie było to. Chyba bomba, pomyślał. Zakrył uszy i wydusił powietrze z płuc, gdy nagle coś ryknęło potężnie. Tak potężnie, że aż podłoga się zatrzęsła, a wraz z nią zatrząsł się bar i cała góra Diamond Head. Trwało to tak długo i było na tyle intensywne, jakby bliżej nie znana siła chciała strząsnąć do morza wszystkich mieszkańców wyspy wraz z ich dobytkiem. Gdy Buster był jeszcze dzieckiem, stary zabrał go kiedyś na wieżę z zegarem, aby z bliska posłuchał, jak dzwon wybija dwunastą. Już przy pierwszym uderzeniu Lou zaczął krzyczeć na całe gardło. Teraz też miał wrażenie, że wibracje go nicują. Jednak po chwili gromowy huk zaczął słabnąć i chociaż dziwny odgłos miał pozostać mu w uszach przez resztę dnia, dosłyszał również przebijający się coraz silniej wysoki, kobiecy wrzask. Czuł się tak, jakby ktoś przepuścił go przez wyżymaczkę i jeszcze solidnie nim potrząsnął. Co gorsza, przykre doznania 344 nie ograniczały się tylko do głowy (co ostatnio było normalne), ale objęły całe ciało. W lokalu nie było widać specjalnych zniszczeń. Oczekiwał, że będzie podobnie jak po grudniowym bombardowaniu, kiedy to ludzkie flaki wisiały na drzewach. A tu trochę stłuczonego szkła, przewrócone przez gości meble i tyle. I ludzie, wijący się z bólu z przyciśniętymi do uszu rękami. Kątem oka dojrzał Natoli i Curtisa wybiegających na zewnątrz. Bez namysłu rzucił się za nimi. Bar mógł mieć kiepsko dopasowaną nazwę, ale lokalizacja wynagradzała to z nawiązką. Gdy tylko Buster stanął przed budynkiem i jego oczy przywykły do blasku jasnego dnia, ujrzał całą plażę Waikiki aż do zatoki. Połowę Honolulu spowijała olbrzymia chmura rosnąca ku górze na kształt pieczarki. Detektywowi zrobiło się zimno. Słyszał o takich chmurach. Kojarzył, że sam dotyk tego dymu albo oddech skażonym powietrzem mogą zabić. Na razie jednak nie potrafił się ruszyć. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w panoramę wyspy. Nad Pearl, Hickham i Scho-field szalały burze ogniowe. Co jeszcze dziwniejsze, podobne pożary dostrzegł na stokach gór pośrodku Oahu. I coś musiało też eksplodować z wielką siłą w morzu, jakąś milę od Waikiki. Dziwne, przecież tam nic nie było... — Hej, jest pan policjantem? Z początku nie zorientował się, że do niego ta mowa. — Hej tam, jest pan gliną czy nie? Cherry odwrócił głowę. Podopieczni szli w jego kierunku. Podążył za ich oczami i też spojrzał na swoją rękę. Ciągle trzymał w niej broń. Całkiem o niej zapomniał. Chyba dlatego, że tak bardzo przywykł do jej towarzystwa. — Jestem — odparł, pojmując, że koniec z wypełnianiem zadania. Może nawet został zdemaskowany. — Ma pan radio w samochodzie? — spytała Natoli. — Bo przyjechał pan tu swoim wozem, prawda? Śledzi pan nas w nim już od trzech dni. Więc jednak, pomyślał Cherry. 345 — Co? A tak... tak, tam stoi. — Machnął bronią w kierunku samochodu. — Czarny dodge, pamiętam. Ale czy ma pan radio? — Czemu? — spytał detektyw, którego umysł pracował ciągle na jałowym biegu. — Po prostu chodź pan z nami — powiedziała dziewczyna i pobiegła tak szybko, że wzbiła chmurę kurzu. Gdy dotarła do wozu, szarpnięciem otworzyła drzwi. — Chwila, nie wolno tak! — zawołał Buster, wracając nieco do rzeczywistości. Od strony Pearl Harbor dobiegły go grzmoty trzech wielkich wybuchów. Oderwał spojrzenie od Curtisa i Natoli, ale nie udało mu się dostrzec niczego w dymie. — Wtórne eksplozje — mruknął pod nosem, dochodząc do wniosku, że chyba tylko ciężki krążownik albo pancernik mógłby narobić tyle hałasu. Dziewczyna sięgnęła do policyjnej radiostacji, potem sprawdziła zwykłe radio. — Wynoś się stamtąd! — krzyknął. Oboje wysunęli się z samochodu, ale nie z powodu jego wrzasku. , , — Usmażone — rzucił Curtis. — EMP. -Co? — Impuls elektromagnetyczny. Pewnie cała elektronika na wyspie zmieniła się w złom. — Aha — powiedział Cherry. — A to niedobrze? •. r Robert Dessaix, Pacyfik Nie było ani w połowie tak źle, jak się tego obawiał. Sprawdzał nagrania tak długo, aż uzyskał całkowitą pewność, że Danton zdołał zmarnować tylko pierwszą salwę. Jeden pocisk spadł do morza, dwa uderzyły bez sensu w łańcuch górski. Kolejny jednak, który miał spaść na wyspę Ford, zniszczył Honolulu. Zdaniem sternika co najmniej połowa miasta leżała w gruzach. 346 Z drugiej salwy tylko jedna rakieta przeleciała biernie nad kotwicowiskiem, aby utonąć w oceanie dwieście mil dalej. Pozostałe Lavale znalazły wyznaczone cele albo uderzyły na tyle blisko, że nie robiło to wielkiej różnicy. Hidaka odwrócił się od ekranu i spojrzał na pobojowisko. Nie było jeszcze czasu posprzątać. Martwi leżeli tam, gdzie dosięgły ich pociski. To była klęska, jednak atak zasadniczo się udał i operacja HI mogła wkroczyć w kolejną fazę. Japończyk poprosił Bremmera, aby wezwał Indonezyjczyków i kazał zrobić im porządek. Sam skierował się do stanowiska łączności. Szczęśliwie umiał je samodzielnie obsługiwać, nawet jeśli tylko w podstawowym zakresie. Otworzył bezpieczne łącze, aby wysłać admirałowi skompresowaną wiadomość. Dopiero teraz zastanowił się, jak mu to wszystko przedstawić. Ukrywanie prawdy byłoby bez sensu. Zaczął pisać. Dessaix odpalił z powodzeniem wszystkie salwy. Kilka pocisków zostało uszkodzonych na skutek sabotażu. Można przejść do następnej fazy. Tora, torą, torą. Przeczytał krótką notatkę. Głównodowodzący Połączonej Floty na pewno będzie chciał znać szczegóły, ale na to przyjdzie jeszcze pora. Na razie najważniejsze było co innego. Bezbronne Hawaje czeka ostateczne uderzenie. 25 Miami, Floryda To był jego pomysł, aby pojechać o tej porze roku do Miami. W Waszyngtonie wszyscy patrzyli na niego jak na raroga, a Roosevelt rozgrywał cały czas swoją partię, nie opowiadając się po żadnej stronie, przez co Hoover nie bardzo wiedział, na czym stoi. W tych okolicznościach, i z ponurą zimą za oknami, dwa tygodnie w cieplejszych stronach stanowiły bardzo pociągającą perspektywę. Normalnie pojechaliby do południowej Kalifornii, na wyścigi w Del Mar, ale obecnie Zachodnie Wybrzeże stało się strefą zakazaną. Oczywiście za sprawą tego opętanego nadmiarem władzy niemieckiego Żyda, który ustawiał wszystko po swojemu. Wielka szkoda, pomyślał Hoover, otulając się jedwabnym kimonem. Tak dobrze czuł się w La Jolla. Mieli z Clydeem zaklepany bungalow A w Del Charro, a właściciel dbał, aby zawsze wszystko grało. Zapewniał bezpośrednie połączenie telefoniczne z Waszyngtonem, trzy wentylatory pod sufitem, które zawsze były lepsze od tej szkodzącej mu na cerę klimatyzacji, nowe żarówki w każdej lampie, dwie rolki taśmy samoprzylepnej, kosz ze świeżymi owocami oraz butelkę Jacka Danielsa dla niego i Haig & Haig dla Clydea — w ramach prezentu, rzecz jasna. Owszem, Gulfstream w Miami też było niezłe. Podczas wyścigów mógł korzystać z przyznanego mu grzecznościowo 348 osobnego boksu w Hileah. Ale nie tutaj go akurat ciągnęło, a Edgar Hoover słynął z tego, że zawsze starał się postawić na swoim. — Och, Clyde — rzucił z irytacją. — Narzuć coś na siebie. Nie mogę patrzeć, jak chodzisz tylko w skarpetkach i bokserkach. Tolson nie odzywał się prawie od czasu kłótni, która zdarzyła im się w pociągu. Hoover był pewien, że Clyde wdał się we flirt z jedną z modelek kręcących się wokół Lewisa Rosenstie-la — nazwał ją „kochaną" i poklepał po kolanie i udzie, które zgodnie z najnowszą modą były skandalicznie obnażone. Ktoś zapukał do drzwi. Hoover usłyszał, jak Clyde zaklął pod nosem. Niestety, nie zawsze potrafił trzymać nerwy na wodzy. Co gorsza tego wieczoru był na dodatek pijany. Poczłapał do drzwi i otworzył je gwałtownie, chociaż był w samej bieliźnie. — Co, u diabła? — warknął. Hoover nie dosłyszał odpowiedzi, ale Tolson eksplodował złością. — To nie nasza sprawa, cholera! — krzyknął. — Pewnie chodzi o jakiegoś łajdaka z Kalifornii. Zdaje się, że tak właśnie załatwiali różne sprawy w swoich czasach. A skoro tak, to wsiadaj do autka i spadaj stąd. Jestem pewien, że sam znajdziesz drogę do doliny. Wystarczy, że złapiesz ślad tej ich armii zboczeńców. Normalnie na tym by się skończyło, ale u wejścia znowu rozległo się jakieś mamrotanie i kolejny krzyk Clyde'a. Tym razem trudny do zrozumienia. Wszystko sugerowało jednak, że jeszcze trochę, a wicedyrektor FBI straci cierpliwość. Był silny i rosły, mogło więc dojść nawet do rękoczynów. A w drzwiach mógł przecież stać ktoś ważny. Biorąc pod uwagę, ile ostatnio mieli kłopotów, lepiej byłoby nie ściągać sobie kolejnego na głowę. Hoover chrząknął i wstał z wysiłkiem. Nie było to łatwe po sześciu porcjach whiskey i dwóch dokładkach przy obiedzie 349 w Joe's Stone Crabs. Całą drogę do drzwi mamrotał coś pod nosem. — Mam nadzieję, że chodzi o coś naprawdę istotnego — warknął, dojrzawszy bladą i drżącą postać stojącą w progu. Był to jakiś agent, którego twarz nic mu nie mówiła. Przebywając na Florydzie, kontaktował się zwykle tylko z wyższymi funkcjonariuszami tutejszego oddziału Biura. — Przepraszam, sir — wyjąkał młody człowiek. — Kazano nam natychmiast pana odszukać, a pan zakazał kontaktować się telefonicznie. Prezydent chce, aby niezwłocznie wrócił pan do Waszyngtonu. Stało się coś strasznego. Hooverowi skoczyło ciśnienie. - , — Jesteśmy na wakacjach... „ >, , j v — Sir, proszę — przerwał mu agent. Dyrektorowi FBI mowę odjęło na taki pokaz bezczelności. — Znowu zaatakowali Pearl Harbor, sir. I bomby, sir. Wybuchają w całym kraju. Armia zboczeńców. Vincente Rogas nie mógł się nie uśmiechnąć. Jak dotąd zgromadzili prawie sto czterdzieści godzin nagrań z miłosnego gniazdka Hoovera. — Pieprzona armia zboczeńców — zachichotał. — Mądre de kurna Dios. Gdy agent FBI przeszkodził Hooverowi i Tolsonowi, zmiana Rogasa dobiegała już końca. Reszta spała, ale wobec takich nowin wysłał im cichy sygnał budzący. Zespół zajmował dwa sąsiednie pokoje w hotelu Gulfstream, ale w innym skrzydle niż dyrektor i jego „wieloletni towarzysz". Rogas zamieszkał z kapral Harriet Klausner, pseudo „Rydwan" a starszy sierżant Bryan Cockerill, też z SEAL, dobrał się w parę z kapral Shelley Horton, która wcześniej pracowała trzy lata w policji w Baltimore. Udawali dwóch zawodowych żołnierzy, którzy wyjechali z żonami na urlop. Nie mieli szans dostać pokoi obok apartamentu Hoovera, 350 chociaż wszystkie sąsiednie numery stały puste. Niemniej drań zatrzymywał się zawsze w tym samym luksusowym gniazdku, tak więc Horton i Cockerill przyjechali kilka dni wcześniej i zainstalowali w nim mikrokamery. Potem wypuścili się jeszcze na nurkowanie w pobliżu wysepek Keys. Przynajmniej oficjalnie. Rogas nie miał pojęcia, skąd Kolhammer zdobył te informacje, ale wszystko się sprawdziło. Hoover wziął właśnie ten pokój, który wskazano, i zjawił się w tym dniu, w którym miał przyjechać. — Admirałowie... — mruknął Vincente i uśmiechnął się do siebie. — Czy jest coś, czego by nie potrafili? — Co się porobiło? — spytała Klausner, wchodząc do zaciemnionego pokoju i przecierając oczy. — Nie wiem — odparł Rogas. — Jakiś goguś z Biura właśnie poczęstował Tolsona opowieścią o bombach, które podobno gdzieś wybuchły. Może uda ci się połączyć z Fleetnetem i sprawdzić. W drzwiach łączących oba pokoje pojawiła się pozostała para członków ekipy. Przejście było zapewne zwykle zamknięte, chyba że jacyś rodzice życzyli sobie osobnego pomieszczenia dla swoich dzieci. Było już późno i jedyny blask w pokoju pochodził od ekranu, przed którym siedział Rogas. Było też duszno, ale przez ostatnie dni nikt z nich nie wychodził. Hotelowe tace z resztkami jedzenia piętrzyły się w coraz bardziej chwiejnych stosach. Całe wyposażenie ograniczało się do dwóch kompów, ale grupa miała być gotowa w każdej chwili do nagłego opuszczenia lokalu, gdyby zaszła taka potrzeba. Rogas dał znak Horton i Cockerillowi, aby podeszli do stolika, i wskazał na ekran, który przekazywał na żywo obraz z apartamentu Hoovera. — Co się dzieje? — spytała Horton. — Zamachy bombowe czy inne gówno — powiedziała Klausner, która włączała już drugiego kompa, aby wysłać zapytanie do Fleetnetu. • 351 — Coś jeszcze? — Trochę — mruknął Rogas. — Edgar i Clyde nieco się poprztykali, Clyde przypiął się potem do butelki i chyba przesadził. Edgar chce, aby jego miły ubrał to kimono, które dostał w prezencie... — To błękitne? — spytała Horton. — Podoba mi się. Clyde wygląda w nim całkiem znośnie. — Ale na razie łazi tylko w gatkach — stwierdził Rogas. — Zanosiło się przez to na większą awanturę. — Nie ma jak domowe wideo — zachichotał Cockerill. Rogas zaczął manipulować przy przekazie, aby wyodrębnić głos agenta, który ciągle stał w drzwiach. — Mam — zawołała Klausner. — Są wstępne meldunki o sześciu zamachach bombowych na cele cywilne w Nowym Jorku. Na razie brak szczegółów. — Cholera — mruknęła Horton. Mężczyźni na ekranie odprawili agenta, który przyniósł złe wieści, i znowu się kłócili. — Musimy wracać — powiedział Tolson. — I odszukać winnych. Rogas czekał, aż Hoover odpowie, ale dyrektor FBI zachowywał nietypowe dla siebie milczenie. — Zobaczymy — stwierdził w końcu. SEAL sprawdził czas. Za dziewięćdziesiąt minut mieli wysłać kolejny meldunek. Nie namyślał się długo. — Cocky, zacznij kompresję ostatnich sześciu godzin. Kol-hammer powinien zobaczyć to jak najszybciej. Shelley, weźmy się do porządkowania tego chlewu. Chyba niebawem będziemy stąd ruszać. Jeśli ich podopieczni zamierzali wracać zaraz do Waszyngtonu, należało uprzedzić zespół operujący w stolicy, aby kończył czym prędzej montowanie kamer w domu Hoovera i spróbował podrzucić pluskwę w jego gabinecie. W tym wypadku Rogas także nie miał pojęcia, jak Kolham-mer zamierzał to osiągnąć. — Admirałowie... — mruknął z uśmiechem. 352 Nowy Jork ¦^¦-v'; -¦¦ *>-- •¦¦ ¦¦¦¦¦.„.^ •¦;. Julia i Dan szli na obiad. Był chłodny jesienny wieczór i oboje musieli włożyć ciepłe okrycia. On oliwkowozielone, ona wybrała czarną skórę. Temperatura w Nowym Jorku zaczęła spadać godzinę wcześniej, na dodatek szarawa mgła zmieniała się z wolna w przykrą mżawkę. Humor Dana odpowiadał pogodzie. Nie podobało mu się, że znowu mają mieszać się z tłumem, który jego zdaniem składał się przede wszystkim z mniej lub bardziej zagorzałych sympatyków Jima Davidsona. Spierali się o to z Julią już od dłuższej chwili. — Jeśli federalni się nim zajęli, najpewniej musieli mieć po temu jakiś powód — upierał się. — Daj spokój! Biuro straciło cnotę już lata temu. Nie słuchałeś? Hoover to zwykły paranoik i hipokryta. Infantylny bachor. Trzyma się stołka tylko dzięki temu, że zastraszył połowę kraju. Masa ludzi jest przekonana, że coś na nich ma. — Ale Davidson ma kryminalną przeszłość! Nie próbował nawet temu zaprzeczać. — Właśnie, przeszłość. Ale teraz jest superbogaty. Robi legalne interesy, jak sądzę. Widziała, że Dan jest wytrącony z równowagi, i przypuszczała, że tak naprawdę chodziło o krótki i całkiem niewinny flirt z Davidsonem, który sobie ucięła. Czoło jej chłopaka przecinała głęboka bruzda, którą Julia zwała „Wielkim Kanionem". Dodawała mu uroku, ale mogła też sprawić, że twarz Dana przedwcześnie się postarzeje. Już miała mu o tym powiedzieć, gdy jej flexipad oznajmił o nadejściu priorytetowej wiadomości z redakcji. — Przepraszam. Muszę odebrać. „Times" wystarał się o dwa flexipady i jednego minikompa, chociaż każdy z tych drobiazgów kosztował majątek. Dawały jednak dostęp do publicznej części Fleetnetu i pozwalały na nieustanny kontakt z Julią, przynajmniej na terenie Manhattanu albo podczas jej wypraw z oddziałami Wielonarodowych Sił. Niemniej rzadko zdarzało się, aby coś jej wysyłali. Ruch odbywał się głównie w drugą stronę — dostarczała im sprawdzone przez cenzorów materiały. Wyciągnęła flexipad spod kurtki. Przenikliwy wiatr wyciskał łzy z oczu. Pisała odpowiedź, gdy urządzenie Dana także się odezwało. — Kurde — powiedziała. — Założę się, że to jakaś grubsza historia. — Dlaczego tak sądzisz... Uniosła rękę, dając mu znak, aby odebrał. Zmarszczył się jeszcze bardziej, ale zrobił, co sugerowała. Wcześniej skierował kroki do mijanej akurat księgarni, gdzie było nieco ciszej, a przede wszystkim cieplej. Julia została na chodniku. Przechodnie, którzy musieli ją omijać, wpatrywali się w nią ze zdumieniem, ten i ów nawet przystanął, otwarcie wgapiając się w dziewczynę. Połączenie zostało nawiązane i na ekranie pojawiła się twarz Blundella, szefa redakcji „Timesa" Też marszczył czoło, podobnie jak wielu współczesnych, gdy przychodziło im mieć do czynienia z nowoczesną technologią. — Co jest, Greame? — Musisz udać się na Chambers Street, Julio. Doszło tam do eksplozji na stacji metra. Bomba albo coś innego. — Jaka bomba? — spytała, czując przez skórę, że coś jest nie tak. — Nie wiem. Chyba duża, sądząc po huku. Jest wielu rannych. I to jeszcze nie wszystko. Dalekopisy podają, że w całym kraju miało miejsce jeszcze co najmniej dziesięć podobnych wybuchów. Dostajemy też informacje z Hawajów, że Japończycy znowu zaatakowali. Julia odgoniła parę nastolatków, którzy próbowali przyjrzeć się bliżej flexipadowi. — Spadajcie — rzuciła. — Tu się pracuje... Nie, to nie do ciebie, Greame. Ale jak blisko Hawajów podeszli? Hillary Clinton zostawiła tam chyba swoje skrzydło powietrzne. Sea Raptory i Hawkeye. 354 Blundell uniósł obie ręce. — Nie wiem, do licha! W ogóle niewiele wiemy na razie o Pearl. Jestem jednak pewien, że na Chambers dzieje się coś ważnego i to chyba niedaleko ciebie. Wygląda podobnie jak to, co zdarzało się w waszych czasach. — Dobra — rzuciła Julia. — Przykro mi to słyszeć, ale już tam idę. Ale żebyś wiedział, jestem akurat z Danem Blackiem, szliśmy na obiad, i on dostał wezwanie dokładnie w tej samej chwili co ja. Nie wierzę w takie przypadki. Jeśli będzie miał nowe wieści o Pearl, dam ci znać. A gdyby coś przyszło dalekopisami, mógłbyś przerzucić mi to tekstem? Nie ma tu do nich dostępu. Blundell spojrzał nerwowo na flexipad. — Powiem pannie Meade, aby się tym zajęła. Lepiej radzi sobie z waszą techniką niż ja. — Bo jest dziewczyną, Greame. We wszystkim jesteśmy lepsze, sam wiesz. Na razie. Rozłączyła się i rozejrzała za Danem. Nadal jeszcze rozmawiał, co sugerowało, że Kolhammer musiał zorganizować łącze między wschodnim a zachodnim wybrzeżem. Nie decydowali się na to za często, bo była to jednak mocno fatygująca impreza. Coś naprawdę się działo. — Proszę pani, czy mogę spojrzeć na pani flexipad? Dzieciaki nie dawały za wygraną. Byli to kurierzy rowerowi, od jakiegoś miesiąca świetnie widoczni w całym mieście. Julia spotkała już nawet wśród nich dwie dziewczyny. Z początku nie wiedziała, czy winna wydrzeć się na nie, że omal jej nie przejechały, czy pochwalić, że miały odwagę wziąć się do tej roboty. Ostatecznie zdecydowała się na nieco ironiczne rozbawienie. W latach czterdziestych nie było jeszcze kostiumów z lycry, zasilanych kasków ani rowerów z węglowymi ramami, ale obie dziewczyny zrobiły, co w ich mocy, aby wyglądać na kurierów. Owszem, kaski były zapewne z masy papierowej, a okulary przeciwsłoneczne reprezentowały masowo produkowany model Ray Ban Aviator, ale poza tym pannice nosiły obcisłe stro- 355 je, które musiały chyba same sobie szyć przez kilka nocy. Skąd wzięły do tego jeszcze odblaskowe pasy, Julia nie miała pojęcia. Przestępujący przed nią z nogi na nogę chłopcy nie zainwestowali w siebie aż tyle. Julia ponownie spojrzała na Dana. Nadal rozmawiał i chyba nie była to miła rozmowa. Normalnie postukałaby w okno i pomachała mu na do widzenia, aby pospieszyć do swojej roboty, ale chciała wiedzieć, z czym do niego zadzwoniono. — Okay — rzuciła nastolatkom. — Ale szybko. Chcecie wideo z muzyką? Sativa czy J2? Chociaż mam tu jeszcze starą Britney Spears, pewnie dla was będzie ciekawsza. — Jasne! i; ; — I to jak! ,?i — Dobra, sprawdźmy — powiedziała, wywołując plik wideo i ponownie oglądając się na Dana. — Uprzedzam tylko, że gdybyście spróbowali mnie okraść i uciec, nie przejechalibyście nawet pięciu metrów. — Pokazała im dyskretnie tkwiącego w kaburze pod pachą SIG Sauera. Zrobił na nich chyba jeszcze większe wrażenie niż Ericsson. Dan nadal rozmawiał, wystawiając jej cierpliwość na próbę. Nagle gdzieś niedaleko rozległ się znajomy aż do obrzydliwości, głuchy łoskot. Kolejna bomba eksplodowała kilka przecznic od niej. ¦ ¦¦,. . ...... Specjalna Strefa Administracyjna, Kalifornia — Musisz złapać najbliższy samolot do Waszyngtonu — powiedział Kolhammer. — Ja zostanę tutaj, aby zebrać cały obraz. Nie wątpię, że te zamachy mają związek z atakami na Pearl i na Anglię, ale na razie nic nie wskazuje na zamiar dokonania inwazji na kontynent amerykański. Zapewne to tylko dywersja, ale i tak wszyscy molestują mnie teraz o promienie śmierci i rakiety do obrony Stanów. Musisz mnie trochę osłonić. 356 Black znajdował się chyba w bibliotece, za jego plecami piętrzyły się regały pełne książek. Wyraźnie starał się nie dać przygnębić złymi wieściami. — Pożegnam tylko Duffy i zaraz jadę na La Guardię, admirale — powiedział. — Dzięki, Dan. Liao zadba, aby na pewno było dla ciebie miejsce. Obaj westchnęli i Kolhammer zakończył połączenie. Admirał przywołał na ekran najświeższe wiadomości. Donosiły o dziewięciu eksplozjach w trzech miastach. Między pierwszą a ostatnią minęło ledwie dwanaście minut. Cztery bomby podłożono w Nowym Jorku, trzy w Chicago, dwie w Waszyngtonie. W żadnym przypadku nie chodziło o cel militarny. Zaatakowano wagony metra, pociągi, autobusy i dwa duże sklepy. Było wiele ofiar. Może nie tyle co w jego czasach, ale miejscowi i tak musieli odebrać to jak kataklizm. Fleetnet nie przekazywał na razie żadnych obrazów, no i dobrze. Kolhammer wcale nie pragnął ich oglądać. Okaleczone ciała wyglądały zawsze tak samo. Na pewno były też między nimi drobne szczątki dzieci. Musiały być, biorąc pod uwagę miejsca wybuchów. Pokręcił głową i odsunął te myśli. W sumie nie to było najgorsze. Dla niego najważniejsze były tego dnia Hawaje. Stamtąd dostał całkiem sporo zdjęć. Mikę Judge, ciągle jeszcze w drodze do San Diego, umożliwił szybką łączność z Oahu. Bezzałogowy samolot krążący nad Honolulu nagrał przebieg ataku — całe szczęście, bo nie zostało tam wiele placówek, które mogłyby złożyć jakikolwiek meldunek. Naddźwiękowe pociski zniszczyły większość zabudowań lotniska Hickham, gdzie stacjonowały F-22 i samoloty wsparcia. Zapewne nic z nich nie zostało. Na innych lotniskach było podobnie. Pearl Harbor wyglądało gorzej niż po pierwszym ataku. Obraz nie był najlepszej jakości, ale i tak pokazywał dość. Tyle dobrego, że Spruance 357 przebywał akurat na południowo-zachodnim Pacyfiku; jego okręty wspierały grupę bojową Kandahara. Z drugiej strony oznaczało to także, że jednostki zdolne przeprowadzić kontruderzenie były bardzo daleko. Kolham-mer czuł wzbierający w żołądku ciężar. Nie on jeden dostrzegał już, że to musiała być część szerszego planu stworzonego przez Yamamotę we współpracy z nazistami. Przeciwnik zwarł szyki, próbując przeciwstawić się rosnącej przewadze Aliantów. No i było jeszcze coś. Atak przeprowadzono z użyciem wielozadaniowych pocisków manewrujących Laval, które mogły pochodzić tylko z jednego miejsca: z niszczyciela Dessaix. Żaden inny okręt Wielonarodowych Sił nie miał ich na pokładzie. Dotąd myśleli, że tranzyt nie objął Francuzów, ale było inaczej. Przeszli, a ich jednostka wpadła w ręce wroga. Niemniej przebieg ataku sugerował, że pierwotna załoga nie miała z nim wiele wspólnego. Gdyby Dessalx odpalił Lavale zgodnie ze wszystkimi regułami sztuki wojennej, na Hawajach nie zostałby nikt żywy. Wszelako zniszczenia i tak były olbrzymie. Na dodatek Kol-hammer gotów był iść o zakład, że to jeszcze nie koniec. Patrząc na napływające z Oahu obrazy, czuł przez skórę, że Japończycy są w drodze. Nowy Jork Julia znowu była sama. Dan pożegnał się i pognał na lotnisko, ona zaś złapała taksówkę i podjechała Broadwayem do Chinatown. Resztę drogi odbyła pieszo, przedzierając się przez zmierzający w przeciwnym kierunku tłum. Kto mógł, uciekał z dotkniętych katastrofą miejsc. Wkoło rozlegał się jęk setek syren, ludzie płakali, kaszleli, zataczali się, ubrania mieli brudne od pyłu i dymu. Julia przeżywała coś w rodzaju deja vu. Pomyślała nawet, że gdyby była trochę starsza, zapewne odruchowo szukałaby 358 spojrzeniem sylwetek bliźniaczych wież World Trade Center. Jednak obecny Nowy Jork był inny. Na tyle inny, że niskie budynki w rodzaju wznoszącego się przed nią ratusza ciągle jeszcze pasowały do miejskiego krajobrazu. Zresztą to nie zabudowa była najważniejsza. Teraz jej wzrok przyciągali przede wszystkim ludzie, a zwłaszcza ich twarze. Przywykła myśleć o współczesnych jak o swego rodzaju od-mieńcach. Wszyscy mieli podobne twarze, sylwetki jak z innego świata. Nie widywało się wśród nich ani ludzi groteskowo otyłych, ani cyborgowatych, przypominających postaci z cyklu Draka zekranizowanego przez Spielberga. Jednak teraz, gdy biegli przerażeni, wydali się Julii aż nazbyt bliscy i znajomi. Przystanęła na rogu Canal i Broadwayu, aby założyć flexi- pad na przedramię i wyciągnąć przepustkę prasową. Chciała eż trochę dojść do siebie. Od tego wszystkiego kręciło się jej głowie, a do Chambers Street miała jeszcze kawałek. Odetchnęła głęboko parę razy. Wypuszczane z ust powietrze ulatywało kłębkami pary. Odzyskawszy równowagę, ruszyła dalej. Ulice przy wejściu do stacji metra zastawiały wozy straży pożarnej i ambulanse. Ich światła zalewały okolicę czerwonym, migotliwym blaskiem. Nie mając kamery przy sobie, Julia ustawiła flexipad na funkcję nagrywania i zdjęła scenę, podchodząc bliżej tej wielkiej, szkarłatnej rany, która nagle otworzyła się w sercu miasta. Przecznicę przed stacją natrafiła na setki rozłożonych na ziemi noszy. Zajmowały większość City Hall Park. Julii przypomniała się niedawna wizyta w jednostce MASH pod Brisbane. Tyle że tam była o wiele lepsza organizacja. Nie dostrzegała żadnej współpracy służb i chyba nikt nie miał ogólnego planu postępowania. Istniało z pięć osobnych centrów dowodzenia, przez co strażacy, policjanci i ludzie ze służby zdrowia ciągle Wchodzili sobie w drogę i wykłócali się o różne rzeczy. Dwa razy doszło nawet do rękoczynów, co zdołała utrwalić na wideo. Ujrzała idącego w swoją stronę żołnierza, porucznika wojsk 359 lądowych, w pociemniałym od dymu mundurze i z wielkim guzem wyrastającym na czole. Poza tym wydawał się cały i zdrowy. Julia złapała go, przedstawiła się i przystąpiła do pracy. — Czekałem na brata — powiedział mężczyzna. — Miał przyjechać pociągiem linii A. Stałem przy kiosku z gazetami, ale nie wiem... nie wiem, co się stało. Chyba bomba wybuchła. Ktoś rzucił bombę. Ale muszę odszukać brata... Odszedł, zanim zdążyła spytać go o nazwisko. Powinna przedostać się bliżej stacji i złapać kogoś, kto by coś wiedział. Pobiegła Chambers Street, zatrzymując się tylko na chwilę, aby zrobić ujęcie dwóch kobiet, chyba matki i córki. Obie były w wieczorowych strojach, ubrane jak do opery. Siedziały przytulone i trzęsły się całe. Nic nie mówiły, córka tylko cicho jęczała. Flexipad pisnął. Julia przerwała filmowanie i przeczytała nowiny przesłane z redakcji. Na Manhattanie wybuchły jeszcze trzy inne bomby: na Penn Station i Grand Central oraz w Ma-cy's. Szczęśliwie sklep był już zamknięty. Bomby na stacjach miały nie tyle uszkodzić konstrukcję, ile zabić jak najwięcej ludzi. Podłożono je w dworcowych restauracjach. Usłyszała temat muzyczny z Simpsonów i w pierwszej chwili poczuła się całkiem zagubiona, jakby wymieszały się jej miejsca i stulecia. Po chwili jednak przypomniała sobie, że sama przypisała ten sygnał telefonom od Rosanny. — Cześć, mała. Boże, jak się cieszę, że cię widzę — powiedziała z ulgą. — Dan bał się, że oberwaliście. Rosanna wyglądała nie najgorzej, była tylko nieco wystraszona. Na Hawajach ciągle był dzień. Dziewczyna stała gdzieś na zewnątrz, daleko za jej plecami szalał potężny pożar. — Trochę oberwaliśmy — odparła. — To był atak pociskami manewrującymi. Nic innego tak nie wygląda. Był nawet impuls elektromagnetyczny. Usmażył wszystkie niewojskowe urządzenia łączności. Gdzie jesteś, u diabła? — W domu. To znaczy niezupełnie. Ktoś podrzucił kilka bomb na mieście. Właśnie się tym zajmuję. Powiedziałabym, 360 że ten ktoś uczciwie odrobił lekcje. Zaatakował łatwe cele, a nie strzeżone obiekty wojskowe. Jest masa ofiar. Ile mamy czasu na pogawędkę? Rosanna pokręciła głową. — Kilka minut, tak myślę. Pewnie wykorzystują Hillary Clinton jako przekaźnik. Nie wiem, jak długo będzie na właściwej pozycji ani czy dadzą nam jeszcze dostęp. Łącze jest słabe, ale jest. Mam dla ciebie trochę materiału, przesyłam go już w tle, z kompresją. Widok Pearl, miejsca, gdzie była baza Hickham, i gruzów Honolulu. .,»*, , ¦-..«t ¦, — Hickham? Czy to tam stacjonują Raptory? — Stacjonowały. Rozwalone. Julia zaczęła poważnie obawiać się o przyjaciółkę. — Jezu, Rosanna. Zmywaj się stamtąd. Jestem pewna, że lada chwila zjawią się Japończycy. — Wiem — odparła Natoli. — Tutaj wszyscy są na skraju paniki. Jeden wielki chaos. Ale nie ma jak się wydostać. — Co z Curtisem? — Dobrze. Jest ze mną. Nasz gruby cień też. r Julia chciała o coś spytać, ale Rosanna nie dała jej czasu. — Potem ci opowiem. Teraz muszę już lecieć. Będę nadawała co trzy godziny, dopóki połączenie się utrzyma i jeśli będę miała dostęp. Samą surówkę. Raz ty opracujesz moje materiały. Rosanna spróbowała się uśmiechnąć, ale niezbyt jej to wyszło. Nie była reporterem wojennym, nie przeszła wojskowego przeszkolenia. Zawsze najlepiej czuła się przy sprzęcie. A teraz utknęła na małej wyspie otoczonej oceanem, gdzie za chwilę miało dojść do walki. — Nadawaj co godzinę — powiedziała Julia. — Będę spokojniejsza. — Nic mi się nie stanie. Niebawem się zobaczymy — obiecała Rosanna i rozłączyła się. Julia skłonna była wątpić w to rychłe spotkanie. 26 HIJMS Yamato, Pacyfik - ? - Widok tylu samolotów zbierających się w szyk i odlatujących w kierunku Hawajów winien uradować serce admirała. Ostatecznie na wojnie mało kiedy otrzymuje się drugą szansę. Yamamoto nie doszedł jednak jeszcze w pełni do siebie po spotkaniu z zakrwawionym Hidaką, który zdał mu relację z buntu francuskiego członka załogi i jego próby zniweczenia całego planu. Próby zresztą być może udanej. Nie wiedzieli do tej pory, co właściwie zrobił ten barbarzyńca, i nie dowiedzą się, póki ich samoloty nie pojawią się nad wyspą. Tym razem admirał nie uniósł się gniewem, jak zdarzyło się to wcześniej, zaraz po przybyciu tamtych. Złością reagował na wszystko, co go zaskakiwało, tutaj zaś... W głębi serca oczekiwał podobnych problemów. Poza tym po Midway chyba nic nie mogło go już naprawdę zdumieć. Gdyby ktoś powiedział mu, że Charles Lindbergh został prezydentem Stanów Zjednoczonych, a w południowej Afryce pojawiła się nagle nowa rasa supernazistów, pewnie nawet okiem by nie mrugnął. Jedyną reakcją na informacje przekazane przez Hidakę były mdłości. Takie, jakie mogą towarzyszyć utracie orientacji. Nie dał niczego poznać po sobie, ale w duchu zastanowił się, czy świat wróci kiedykolwiek do tego błogosławionego stanu prostoty i oczywistości, która jeszcze kilka miesięcy temu była czymś powszednim. 362 Nastroje pozostałych obecnych na mostku pancernika Yamato nie były wcale lepsze. Może gdyby Hidaka ogłosił pomyślne wykonanie zadania, byłoby inaczej. Oficerowie i załoga myśleliby tylko o zwycięstwie, tak jak na samym początku wojny. Teraz jednak musieli się zastanawiać, czy F-22 nie nadlecą nagle nad zespół, czy ogłuszą ich, przemykając z dwu- albo i trzykrotną prędkością dźwięku, czy nie zatopią wszystkich okrętów. Połączona Flota mogła wydawać się niezwyciężona, ale wobec nowych systemów broni pancerniki i lotniskowce nie znaczyły więcej niż papierowe origami. Wachtowy poinformował o starcie ostatniej eskadry bombowców nurkujących. Yamamoto nie wstał nawet, aby spojrzeć za nimi, gdy znikały na wschodzie. Patrzył tylko z satysfakcją na młodych oficerów, którzy śledzili uważnie przelatujące samoloty. Mimo wszystkich obaw nie potrafili ukryć entuzjazmu, który pchał ich do walki. To dobrze, pomyślał. Jego Cesarska Mość będzie miał pociechę z tych samurajów. Idąc za przykładem młodych ludzi, też porzucił troski. Wojownik, który wyciąga miecz bez wiary w zwycięstwo, skazany jest na przegraną. Hidaka powiedział, że pociski dokonały olbrzymich zniszczeń, a nalot na pewno jeszcze pomnoży straty przeciwnika. — Kapitanie — powiedział, prostując się w fotelu admiralskim. — Proszę nadać sygnał nakazujący flocie wzmożenie czujności. Gdzieś przed nami czają się nieprzyjacielskie okręty podwodne. Możliwy jest też atak z Midway. Obsada mostka ożywiła się wyraźnie. Admirał kazał im działać; wszyscy jakby wyżej unieśli głowy, rozkazy zaczęły być wypowiadane bardziej zdecydowanym tonem. Yamamoto widział teraz wkoło najlepszych synów cesarstwa gotowych oddać życie w służbie ojczyzny. Nie powinien odbierać im nadziei okazywaniem własnych lęków. 363 Oahu, Hawaje Porucznik Wally Curtis nie wierzył własnym oczom. Miał te samoloty za niezniszczalne, a tymczasem wszystkie zmieniły się w płonące wraki. Lotnisko Hickham zaścielały pogięte kawałki metalu i porozrywane na strzępy ludzkie szczątki. Większość ocalałych drużyn awaryjnych i wozów strażackich skupiła się wokół tego, co zostało z F-22 z Hillary Clinton. Z całej grupy uratowały się tylko dwie maszyny, które podczas ataku były akurat w powietrzu. Słyszał jednak, że i one przepadły przy próbie lądowania. Na wyspie nie został ani jeden cały pas startowy, musiały więc przyziemiać na prostych odcinkach dróg. Niestety, jeden z nich stracił podwozie, trafiwszy na większy wybój, drugi zahaczył o słup energetyczny, który oderwał mu skrzydło. To były tylko plotki, sam tego nie widział. Rosanna zawsze powtarzała mu, że jeśli nie można czegoś osobiście sprawdzić, to tak jakby to w ogóle się nie zdarzyło. Ale widział to przecież, prawda? Myślał, że nigdy nie będzie mu dane spotkać się z czymś, co dorównałoby Midway, ale tym razem było blisko. Pojechali na Hickham, mijając po drodze trzy posterunki, w których pokazali trzy różne przepustki, ale i tak nikt porządnie ich nie sprawdzał. Wszyscy byli zbyt zajęci, chociaż bazę należało spisać na straty. Nie zostało w niej nic naprawdę wartego uwagi. Rosanna filmowała, co tylko się dało, i nie bardzo miała jak odpowiadać na pytania Curtisa, zaczął więc rozmawiać z detektywem Cherrym. Było to może trochę dziwne, zważywszy na to, że policjant miał rozkaz ich śledzić. — Myśli pan, że Japonce dokonają inwazji? Buster zaśmiał się, ale bez śladu wesołości. — jasne, synu. Jak już komuś dołożysz, trzeba dokopać mu, póki leży. A najlepiej wykończyć, żeby nie wstał. Wtedy, w grudniu, popełnili błąd. Powinni nas wtedy załatwić. 364 — No to co mamy robić? Chciałem wrócić do jednostki, ale tam jest tylko wielki krater. Nie mogę znaleźć nikogo z Pearl. — Zapomnij o Pearl — powiedział Cherry. — Japończycy zaraz przylecą. Umiesz strzelać, chłopcze? — Przeszedłem unitarkę — zaprotestował Curtis, uznając, że detektyw chyba jednak go nie docenia. Cherry znowu parsknął śmiechem. W tej samej chwili seria eksplozji zniszczyła odległy o kilkaset jardów hangar z Wild-catami. Curtis wzdrygnął się i przykucnął, detektyw nawet nie drgnął. Rosanna obróciła się, aby sfilmować nowy pożar. — Unitarkę? — mruknął gliniarz. — No to dobrze. Starczy, aby zabić. To proste, gdy już się do tego zabierzesz. Można strzelać, można wbić nóż. Albo zacisnąć ręce na szyi i udusić. Myślisz, że uda ci się to, synu? Zabić kogoś? Czując, jak robi w portki i woła mamę? Cherry mówił to wszystko całkiem beznamiętnie, co było chyba trudniejsze do zniesienia, niż gdyby próbował się unosić. — Dam sobie radę — powiedział słabo Curtis. Zanim detektyw cokolwiek odpowiedział, rozległa się syrena ostrzegająca przed nalotem. Curtis obrócił się niemal dokoła, nim dostrzegł zagrożenie, dziesiątki nadlatujących z zachodu samolotów. Pierwsze nurkowały już na skąpane w popołudniowym słońcu lotnisko. — Rosanno! — krzyknął. — Uciekaj! Wszyscy uciekali. Kierowali się do szczeliny przeciwlotniczej, jakieś dwadzieścia jardów dalej. Setki innych wpadły na ten sam pomysł w chwili, gdy w górze rozległ się świst spadających bomb. Rosanna i Cherry mocno zaskoczyli Curtisa. Dziewczyna tym, że wskoczywszy do szczeliny, zaraz wyprostowała się i zaczęła filmować atak, chociaż wszyscy padli na dno wykopu. Cherry zaś szybkością, z jaką pokonał tych dwadzieścia jardów. No i tym, że zaraz potem wyciągnął służbową broń, aby strzelać z niej do japońskich samolotów. Nie on jeden tak zrobił. Palba z broni krótkiej i karabinów 365 piechoty rosła z każdą chwilą. Curtis poczuł się boleśnie bezużyteczny, ale nie miał z czego strzelać. Pochylił się i podbiegł do Rosanny. Obróciła się i filmowała teraz walczących ludzi w szczelinie. Atak tak szybko przybrał na sile, że sam hałas zdawał się powoli ich zabijać. Curtis próbował skłonić Rosannę, aby się pochyliła, ale jego głos ginął w huku wybuchów. Seria bomb spadła wokół wozów strażackich lejących wodę na szczątki Raptorów. Pomarańczowe kule ognia ogarnęły pojazdy, a jedna z ciężarówek wyleciała w powietrze. Obróciła się powoli niczym polano i spadła, miażdżąc dwóch uciekających mężczyzn i kobietę. Curtis nie wiedział, co ostrzegło go przed niebezpieczeństwem, ale złapał Rosannę i ściągnął ją na dół na sekundę przed tym, jak nad szczeliną przemknął Zero, a pociski z działek dosłownie posiekały dziesiątki obrońców. Rosanna krzyknęła i sięgnęła dłonią do jego twarzy. Chciała wstać, ale w górze pojawił się kolejny myśliwiec, obsypując ich pacynami ziemi i kawałkami wyłupanego z płyty betonu. Curtis zakrył reporterkę swoim ciałem. .¦.,-, j. — Zginiesz przez to! — krzyknął jej do ucha. v- - "ił — Wszyscy zginiemy, idioto! — odkrzyknęła. ' H Niespodziewanie ktoś złapał go za kołnierz i ściągnął z dziewczyny. Nie był w stanie się opierać. Tym kimś okazał się Cherry, który zaraz podał mu karabin. Mokry i śliski od krwi. — Podziwiam cię za to, że chcesz ratować damę — powiedział gliniarz. — Ale twój kraj też potrzebuje pomocy, casa-nowo. Ogień w stronę samolotu osłabł, i to bardzo. Gdy Cherry się odwrócił, Curtis poznał przyczynę. Niemal połowa tych, którzy schronili się w szczelinie, zginęła. Dno wykopu wypełniała półpłynna, czerwona masa. Wally nie wytrzymał i zwrócił wszystko, co zjadł na śniadanie. — Oto waleczny duch — zawołał Cherry. — Napluj im w twarz. 366 W drodze z Kalifornii do Waszyngtonu Czterosilnikowa Connie stanowiła o tyle dobry wybór, że można w niej było bez ograniczeń korzystać z elektroniki. Przez prawie cały lot do Waszyngtonu Kolhammer siedział we Fleet-necie. Chociaż połączenie rwało się chwilami, łączność za pomocą skompresowanych pakietów przebiegła bez zakłóceń. Poza tym jednym nic nie było w porządku. Znowu miał na karku agentów Tajnej Służby. Flint i Stirling pojawili się na wyraźny rozkaz prezydenta Roosevelta. Teraz nie przeszkadzali już tak jak za pierwszym razem. Minikomp popiskiwał co kilka minut, informując o nadejściu kolejnych uaktualnień obrazu sytuacji. Większość przekazów nie pochodziła od służb wojskowych na Hawajach. Nie zostało ich tam już wiele. Zastępowali je dziennikarze z Hillary Clinton, których co najmniej dziesięciu przebywało akurat na wyspie. Nadawali na żywo i to dla nich głównie utrzymywano połączenie. Dostali dostęp do Fleetnetu pod warunkiem, że cały materiał, który dostarczą, stanie się własnością sił zbrojnych. Zespół analityków z lotniskowca montował to wszystko i konwertował do własnego użytku. W sumie robili niemal to samo co w domu. Tam też niepokojąco duży procent danych wywiadu pochodził z ogólnodostępnych mediów, do których sporo wracało zresztą potem jako „informacje z wiarygodnych źródeł*! Kolhammer wyprostował zdrętwiałe nogi. Wiklinowy fotel w kabinie pasażerskiej Super Constellation był zdumiewająco obszerny. W najnowszych meldunkach ludzie Judge'a potwierdzali, że ataku dokonano z użyciem pocisków manewrujących Laval, które niemal na pewno były częścią wyposażenia niszczyciela Dessaix. Uderzyły na szereg celów, jednak zniszczenia nie były nawet w przybliżeniu tak wielkie, jak mogłyby być. W jakiejś mierze był to efekt sabotażu. Wiele pocisków uległo też awarii, pozostałe nie wykorzystały w pełni swoich możliwości. 367 Nie miało to jednak większego znaczenia. Atak i tak pozbawił wyspę możliwości obrony przed jakąkolwiek japońską formacją, w której skład wchodziłby Dessaix albo inny okręt o podobnych możliwościach. Uderzenia lotnicze, które potem nastąpiły, nie były chyba wcale konieczne. Yamamoto osiągnął podstawowy cel — zniszczenie Raptorów. W tej sytuacji było tylko kwestią czasu, kiedy flaga z emblematem wschodzącego słońca załopocze nad Hawajami. Zawracanie Hillary Clinton nic by nie dało. W obecnym stanie lotniskowiec nie był zdolny do prowadzenia operacji bojowych. Szybko stałby się kolejnym celem. Pewną alternatywę stanowił Kandahar, ale chwilowo nie można było go użyć. Grupa bojowa była rozproszona na obszarze paru tysięcy kilometrów kwadratowych i zebranie jej w siłę zdolną do kontruderzenia potrwałoby co najmniej tydzień. Poza tym kończyła im się amunicja. Havoc nie miał już żadnych pocisków do ataku na cele naziemne. Zostało mu jeszcze kilka rakiet przeciwokrętowych i w zasadzie to on właśnie powinien zapolować na Dessaix, najpierw jednak należało stoczyć batalię z Canberra, aby zechciała wyłączyć okręt spod swojego dowództwa. Nad Górami Skalistymi przelecieli, gdy było już niemal całkiem ciemno. Kolhammer rozważył do tego czasu wszystkie możliwe opcje i znalazł tylko jedną sensowną odpowiedź na gambit Yamamoty. Siranui. v ¦¦ Honolulu, Hawaje Zniszczenia w Honolulu były tak duże, że i tutaj Natoli spodziewała się ujrzeć tylko dymiące ruiny. Budynek jednak stał. Podmuchy wytłukły wszystkie szyby w oknach jej mieszkania. Dom Cherry ego zniknął razem z posterunkiem policji. Wal- 368 ly stracił cały dzień, szukając kogoś, komu mógłby się zameldować. W końcu skapitulował. Cała trójka spotkała się wczesnym wieczorem na osiedlu, na którym mieszkała Rosanna. Jej apartamentowiec stał na stoku wzgórza. W dole płomienie obejmowały połowę wyspy. Odstępy między kolejnymi japońskimi nalotami skurczyły się wyraźnie. — Są coraz bliżej — powiedział Wally, gdy kilka żałosnych pocisków smugowych wystrzeliło z miejsca, gdzie niedawno znajdowała się baza Pearl Harbor. Noc rozjaśniały co chwila nieregularne, stroboskopowe błyski eksplodujących bomb. — Macie coś do jedzenia? — spytał Cherry. — Chyba żartujesz — odparł Curtis. — Nie, on ma rację — odezwała się Rosanna. — Gdy Japończycy wylądują, nie będzie co jeść, dopóki nie nadejdzie odsiecz. Mam trochę resztek w lodówce, a kuchenka jest na gaz. Powinniśmy coś przekąsić. Potrzeba nam będzie sporo siły. Muszę też wziąć baterie do sprzętu. Nie wiem, czy jeszcze tu wrócimy. Curtis nie zdołał ukryć przygnębienia. Zatrzymał się na chodniku prowadzącym do wejścia. — Naprawdę sądzisz, że Hillary Clinton wróci? — spytał. Cherry też nadstawił ucha. — Nie — powiedziała Natoli. — Clinton nic teraz nie może. Ale Kandahar owszem. Albo Ipswich. Nawet jeśli Japonce zajmą wyspy, te dwie jednostki bez trudu wyrąbią sobie przejście. — Chyba że zostaną zatopione — stwierdził Cherry. — Przez to samo, co nas zaatakowało. — Tak — mruknęła reporterka zmęczonym głosem. — Ale na razie to i tak nieważne. Chodźmy do środka. Nigdzie nie było prądu. Może na skutek impulsu elektromagnetycznego, a może tylko linie zostały przerwane, ale na jedno wychodziło. Cherry znalazł gdzieś lampę naftową z osłoną. W powietrzu było tyle dymu i kurzu, że smuga światła zda- 369 wała się wysuwać przed nich niczym miecz świetlny. Rosan-na uśmiechnęła się lekko na wspomnienie ulubionego filmu z dzieciństwa, czegoś o wiele bardziej swojskiego niż ten koszmar wkoło. Wszystko jest względne, powiedziała sobie, wspinając się na trzecią kondygnację bloku, sporego budynku w stylu misyjnym. Wally chyba nadal uważał jej świat za rezerwat obłąkańców. — To pani, panno Natoli? — rozległ się drżący głos. Cherry oświetlił natychmiast drobną okrągłą twarz, obecnie bardzo bladą, otoczoną pasmami siwych włosów. Kobieta przechylała się przez barierkę piętro wyżej. — Tak, pani Mackellar. To ja. — Och, kochana, tak się martwiłam. Pan Ramsay powiedział, że Japończycy wylądują i pozabijają nas wszystkich i... — Już w porządku, pani Mackellar — przerwał jej stentoro-wy bas. — Jestem detektyw Cherry z policji w Honolulu. Mogę panią zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Teraz proszę wrócić do swojego mieszkania i poczekać tam na pomoc. Ma pani dość jedzenia na kilka dni? — No... tak. Chłopak z dostawą był rano, tuż przed nalotem i... mam nadzieję, że nic mu się nie stało. — Nic mu nie będzie — powiedział Cherry, przeskakując po dwa stopnie, aby podejść do kobiety. Smuga światła z lampy tańczyła po ścianach. Rosanna zobaczyła, jak gliniarz kładzie starszej pani łapę na ramieniu i popycha ją łagodnie w kierunku drzwi do mieszkania. — Proszę napełnić wannę zimną wodą, pani Mackellar. I jeszcze wszystkie garnki i rondle, jakie pani ma. To na wypadek, gdyby odłączyli wodociągi. I proszę słuchać radia... — Nie mogę, detektywie. Japończycy je popsuli. — Co...? A, tak. Obecny tu porucznik Curtis wspominał mi o tym. Zrzucili specjalną bombę, która zniszczyła urządzenia radiowe. W każdym razie większość z nich. Ale proszę się nie martwić. Gdy będzie znowu bezpiecznie, zjawi się tu mundurowy policjant i o wszystkim panią poinformuje. Na razie 370 proszę postępować tak, jak powiedziałem. Dobrze by też było, gdyby przeszła się pani po lokalach i przekazała moje słowa reszcie mieszkańców. Mogę na panią liczyć, pani Mackellar? Rosanna była pod wrażeniem. Nie spodziewała się, że detektyw Cherry będzie umiał tak uspokoić starszą panią, która obiecała zaraz, że zajmie się wszystkim. — Tylko proszę wziąć ze sobą jakieś światło — przypomniał gliniarz. — I uważać na schodach. Chwilowo nie da się wezwać żadnej karetki. Wrócił na niższy podest. — Na co tak patrzysz? — warknął. — Na ciebie, dupku — odpaliła Rosanna. — Ale z ciebie kociak. Czemu nie jesteś cały czas taki miły? — Bo głowa mi napierdala... To tutaj, Natoli? Możemy wejść, aby coś wtrząchnąć? Rosanna przyświeciła sobie flexipadem, aby trafić w dziurkę od klucza. — Czy to jest obudowane czymś, co chroni przed impulsem? — spytał nagle Curtis? — Może ołowiem? — Nie, ołowiem nie — odparła, obracając klucz w zamku. — Ale większość moich urządzeń to robota na wojskowe zamówienie, dlatego są odporne. W odróżnieniu od zegarka. Patrz. Pokazała mu nadgarstek. Wyświetlacz zegarka był ciemny. — A miał taką ładną błękitną buźkę — rzuciła. — Masz coś do picia? — spytał Cherry, przechodząc do salonu. Szkło chrzęściło mu pod stopami. — Szampana w lodówce. Możesz się poczęstować. — Rany, soczek — mruknął gliniarz. — Nie sądzisz, że jak na gościa, który śledził nas przez trzy dni i spieprzył sprawę, jesteś trochę zbyt pewny siebie? — Spokojnie, siostro. To był długi dzień. Gdzie trzymasz szkło? — Na pewno nie pod poduszką. Poszukaj sobie czegoś na suszarce w kuchni. Jest nad zlewem. Cherry odszedł, miażdżąc butami kawałki szkła. 371 — Współczuję, że tak zniszczyli ci mieszkanie — powiedział Wally. — W budynku nie zostało chyba ani jedno całe okno. — Zawsze uważałam, że trochę tu za ciemno — odparła Ro-sanna, wzruszając ramionami. — Powinieneś zobaczyć tę chatę, którą kupiłyśmy z Julią w Nowym Jorku. A właśnie, chyba pora się połączyć. Podłączyła flexipad do swojego prywatnego serwera. Miał baterie wystarczające na trzy dni i był nawet jeszcze lepiej ekranowany niż przed impulsem. Rząd migających światełek na obudowie oznajmił, że nadal mają kontakt z Fleetnetem. — Jeden mały cud — mruknęła Rosanna pod nosem. Na ekranie zajaśniała znajoma tapeta złożona z fotografii rodzinnych. Komputer połączył się automatycznie z krążącym nad wyspą bezzałogowym samolotem i odebrał od niego oczekującą wiadomość. — Chodźcie tu lepiej — rzuciła Natoli, przeczytawszy komunikat. Obaj mężczyźni wyłonili się z kuchni. Nieśli chleb i coś do obkładu. ¦ ¦ '* >.¦¦.¦ — Co jest? — spytał Curtis. — Przyjaciele już w drodze? — Niezupełnie. Pochylili się nad ekranem. Kompresja, Fleetnet. Do wszystkich jednostek bojowych i personelu pomocniczego. Japońska inwazja jest nieunikniona. Żaden sprzęt ani nośnik informacji nie może wpaść w ręce przeciwnika. Powtarzam, żaden sprzęt ani dane nie mogą wpaść w japońskie ręce. Należy zniszczyć niezwłocznie wszystko, co może mieć jakąś wartość. To rozkaz admirała Philipa Kolham-mera. Gdzieś na zewnątrz zawyła samotna syrena. 27 '•> Waszyngton ' . ¦¦¦ •''"»& ^-.. Hotel Whitelaw mieścił się na rogu Trzynastej i T i z pewnością nie był najbardziej komfortowym przybytkiem w Waszyngtonie, oferował jednak coś, czego próżno by szukać w Waldorf--Astorii. Zbudowany w 1919 roku w stylu włoskiego neorenesansu, był słynnym na cały świat hotelem dla Afroamerykanów. Podczas pobytu w stolicy mieszkały tu takie sławy jak Duke Elling-ton czy przywódcy czarnych organizacji w rodzaju NAACP, którzy nie mogli liczyć na miejsce w wytwornych hotelach przestrzegających zasady segregacji rasowej. Wizyta wysokiego dowódcy sił zbrojnych, białego oczywiście, była czymś bezprecedensowym. Jednak admirał Kolhammer przy okazji każdej podróży do Waszyngtonu kazał rezerwować sobie pokój właśnie w Whitelaw. Zameldował się wcześnie, przyjechawszy prosto z lotniska. Tego dnia czekał go szereg spotkań ze sztabami kryzysowymi w Białym Domu i Departamencie Wojny. — Chcę zjeść śniadanie, wziąć prysznic i przebrać się — powiedział przy kontuarze. — Zaraz potem wychodzę. Gdybyście mogli podstawić mi samochód za kwadrans dziewiąta, ulżylibyście mojej doli. Portier był bardzo chętny do pomocy. Od czasu ustanowienia Specjalnej Strefy Administracyjnej interesy szły o wiele lepiej. 373 Agenci Flint i Stirling kręcili się w pobliżu niczym para golemów w garniturach prosto od krawca. — Woli pan zjeść w pokoju, sir? — spytał portier. — Czeka już na pana. — Nie, zajrzę do jadalni. Lada chwila zjawi się tu członek mojego sztabu, kapitan Daniel Black. Proszę wskazać mu drogę. Spojrzał na obu ochroniarzy. — Cały dzień będziemy w ruchu i nie zaszkodzi, jeśli też coś zjecie. Agenci pokiwali głowami. Stirling oddalił się, aby sprawdzić pokój. Wezwano hotelowego boya, aby zajął się bagażami Kolham-mera. Chłopak z miejsca go rozpoznał, podobnie jak niemal wszyscy obecni w hotelowym westybulu. Cztery miesiące kampanii propagandowej w czarnej prasie zrobiły swoje. Idąc przez ob szerny hall, admirał widział, jak obcy ludzie wskazują go sobie palcami, szepczą coś i uśmiechają się. Owszem, starali się unikać przesadnej ostentacji, ale Kolhammer pomyślał, że tak właśnie musiał czuć się Spruance, gdy pierwszy raz trafił na pokład Hillary Clinton. Niemniej sam wybrał ten hotel. W jakiejś części z powodów politycznych, przede wszystkim jednak chodziło o zwykłą przyzwoitość. Wielu służących pod nim oficerów i żołnierzy nie miało szans dostać miejsca w żadnym „lepszym" waszyngtońskim hotelu, tylko dlatego że Bóg obdarzył ich odmiennym kolorem skóry. Dla Kolhammera był to totalny absurd. W jego stuleciu uznano by taką decyzję za przejaw politycznej poprawności. Admirał poradziłby uprzejmie takim geniuszom, aby wypchali się papierem toaletowym. Nie o to chodziło. Po prostu nie mógł pozwolić, aby jego ludzie byli traktowani gorzej niż on. Skoro pieprzony Ritz czy Savoy nie był skłonny powitać w swoich progach pułkownika Jonesa czy kogokolwiek innego o czarnej skórze, mógł obyć się bez Kolhammera i jego pieniędzy. Dał boyowi napiwek i poszedł na śniadanie. 374 — Zje pan coś, agencie Flint? — spytał. — Nie, sir. Z nas dwóch Stirling to większy żarłok. Ja przegryzłem Twizzlera w samolocie. Kelner powitał ich przy drzwiach. Jadalnia była obszerna, a połowa stolików już zajęta. Kolhammer usiadł i zamówił pełen zestaw śniadaniowy na ciepło z dzbankiem jamajskiej kawy. Flint zajął osobne miejsce, z którego mógł widzieć jednocześnie wszystkie wejścia. Ledwo Kolhammer nalał sobie pierwszą filiżankę kawy, w jadalni zjawił się Dan Black. Wyglądał, jakby nie spał ze trzy noce. — Bo i rzeczywiście nie spałem, sir — powiedział, gdy admirał spytał go o to wprost. — Julia uważa, że spanie dobre jest dla słabeuszy. Pod pewnymi względami byłaby dobrą na-zistką. Kolhammer pozwolił sobie na uśmiech. Nie znał dobrze Duf-fy. Owszem, ściął się z nią parę razy w dwudziestym pierwszym wieku, potem jednak okazała się nader pomocna. Z czasem admirał zaczął nawet doceniać jej pracę, szczególnie że dzięki Bla-ckowi mógł wpłynąć czasem na treść niektórych wiadomości. — Macie już wyznaczoną datę ślubu? — spytał. Black pokręcił głową. — Zaczynam przypuszczać, że w jej wypadku chodzi o... Jak wy to nazywacie? Lęk przed zaangażowaniem? Po raz pierwszy do paru dni Kolhammer roześmiał się gło-| śno. — Owszem — powiedział. — Przypuszczam jednak, że z czym jak z czym, ale z zaangażowaniem pani Duffy nie ma najmniejszych kłopotów. Poczekaj tylko, biedaku, aż dojrzeje do małżeństwa. Rzuci się w nie z takim samym entuzjazmem, jak obecnie bierze się do pracy. Black wyglądał na nieco zaniepokojonego. — Zdaje się, że skrzyżowaliście kiedyś szpady, admirale? — spytał. — Sporo o panu mówi. Zwykle nazywa pana „Hammer" i chyba naprawdę chodzi o młot... — Owszem. Ale czy robi to z szacunkiem? 375 i ^ffv: — Nie można mieć wszystkiego, sir. — I na tym polega ból istnienia, jak mówią buddyści. Nikt jednak nie powiedział, że nie może pan zjeść ze mną śniadania. Gdy kelner zjawił się z tacą dla admirała, Black zamówił jajka na bekonie. — Czytał pan to, co panu wysłałem? — Tak, sir — odparł Black. — Po drodze tutaj. Zadzwoniłem już do sztabu Pattona i do Eisenhowera. Ike jest tutaj, ale obawiam się, że jeśli zbyt długo zabawimy w Waszyngtonie, generał Patton wyprowadzi nam ze Strefy wszystkie prototypy wraz z załogami testowymi, choćby nawet wszyscy ich członkowie mieli skórę czarną jak węgiel. Uprzedziłem trochę jego zapędy i wydałem nowe spadochrony dla Sto Pierwszej. Pomyślałem, że to nie będzie żaden problem. Kolhammer dogonił uciekający wkoło talerza kawałek parówki i pokiwał głową. — To dobrze. Ale idę o zakład, że generał Lee na tym nie poprzestanie. — Nie, sir. Chce dostać karabiny piechoty i granatniki. Jego oddziały ćwiczyły już z nimi w Kentucky. Jest teraz w mieście i próbuje przekonać Marshalla do pomysłu przezbrojenia całej dywizji. — Jezu Chryste — mruknął Kolhammer. — Minie jeszcze parę miesięcy, nim ta broń będzie się do tego nadawała. Ale dobrze. Sam się tym zajmę. — A jakie nowe wiadomości pan dostał, sir, jeśli można spytać? Nie jestem na bieżąco. Kolhammer wydął z irytacją policzki. — Po pierwsze, nie sądzę, aby mogło dojść do inwazji na Stany, co lokuje mnie w szeregach mniejszości. Jednak państwa Osi nie mają po prostu na to dość sił. Co innego Hawaje. No i oczywiście rzucą, co tylko się da, na Anglię. — Wygrają? Kolhammer westchnął. — Mogą, ale wiele przemawia przeciwko nim. Pora roku 376 jest niekorzystna, nie mają przewagi powietrznej, Royal Navy nadal może pokonać całą Kriegsmarine w bezpośredniej walce. Jednak to będzie zwykła kampania. Luftwaffe rzuci nad Kanał dwa tysiące samolotów, co ograniczy działania brytyjskiej Home Fleet, nawet z pomocą RAF-u i USAAF dziesiątkujących podwładnych Goeringa. Niemcy też robili, co mogli, aby wyprzedzić swój czas — tak samo jak my. Black przytaknął. Kolhammer przesłał mu meldunek komandor Halabi o ataku, w którym naziści użyli odrzutowców uzbrojonych w pociski rakietowe. Opisała je jako dość prymitywne, a działania Niemców określiła jako pozbawione taktycznego planu. Na Blacku Me-262 zrobiły wszakże wielkie wrażenie. Ostatecznie nie minęło jeszcze dziesięć lat od chwili, gdy uczył się latać na dwupłatowcu z płóciennym pokryciem. — A Hawaje? I Australia? Kolhammer skrzywił się wyraźnie. — Te wszystkie ostrzeżenia przed kolejną inwazją, które otrzymujemy od MacArthura, to bujda na resorach. Japończycy nie mają dość rezerw, aby wyprowadzić jednocześnie dwa uderzenia strategiczne w tak odległych od siebie rejonach. Niemniej na pewno skorzystają z każdej wątpliwości na ten temat, którą posieją w naszych głowach, i dlatego, jak sądzę, przerzucają ciągle wojska na Nową Gwineę. Premier Curtin jest przez to z każdym dniem coraz mniej skłonny zwolnić oddziały potrzebne do odbicia Hawajów. — Uważa pan, że będziemy musieli to zrobić? — Obawiam się, że tak — odparł Kolhammer. — Cały mój wywiad siedzi nad materiałami, które stamtąd otrzymujemy, i wygląda to coraz gorzej. Japończycy położyli łapę na niszczycielu Dessaix, francuskim okręcie, który należał do mojego zespołu. Myślę, że nie zdołali pozyskać załogi do współpracy, może poza paroma osobami. Atak został przeprowadzony w żenujący sposób, co jednoznacznie świadczy o niekompetencji operatorów systemów uzbrojenia. Albo o czynnym sabotażu, którego ktoś dokonał na pokładzie. " ¦ 377 (< Black rozejrzał się za śniadaniem. >;i i <;;•> — No to nie jest aż tak źle. ,. — Owszem. Ale nie bardzo jest się też z czego cieszyć. Przeciwnik nie wysłałby Dessaix do boju, nie ogołociwszy go wcześniej ze wszystkiego, co nie było absolutnie niezbędne w tej akcji. A więc z wielu nowoczesnych urządzeń. Mogli nawet wymontować jeden czy drugi system broni i przekazać go Niemcom. Uprzedziłem Halabi, że winna liczyć się z możliwością ataku rakietowego od strony Francji. Rozumiesz więc, że to złożony problem. Demoniczny efekt motyla. — Co? — spytał Black, nie kojarząc tego określenia. — Mniejsza z tym — powiedział admirał. — Najgorsze, że wszystko sypie nam się w jednym momencie. I jest coś jeszcze, Dan... Kelner przyniósł jajka na bekonie, ale Dan nie wziął się od razu do jedzenia. Zaintrygowany zmianą tonu Kolhammera spojrzał na niego. — Otrzymałem niedawno parę informacji na temat Hoove-ra. Nieoficjalnymi kanałami. , Black nie zareagował. << — Jak wiesz, mieliśmy w Strefie sporo kłopotów z Biurem. Komandor przytaknął. Chyba domyślał się już, o co chodzi admirałowi. — Dostałem listę nazwisk ludzi, których FBI pozyskało jako informatorów czy prowokatorów albo przynajmniej próbowało wykorzystać ich w tych rolach. Ty też jesteś na tej liście, Dan. Black zaklął, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Najpierw pobladł, potem poczerwieniał. Wyglądał jak rażony gromem. — Ja? Dlaczego ja? Kolhammer uśmiechnął się lekko. Nie miał zamiaru badać Blacka na poligrafie czy podawać mu T5. Jego dział bezpieczeństwa doszedł już do tego, kto i kiedy próbował podejść komandora. 378 — Nie musisz się winić. Byłeś oczywistą kandydaturą. Uwierz mi, dla nich to cholernie ważne. Próbowali wiele razy, a ty niezmiennie ich rozczarowywałeś. Najważniejsze jednak, że nie rozczarowałeś mnie. Black poruszył się niespokojnie. Ich obecność w jadalni przestała już budzić ogólną sensację, chociaż nowo przybyła grupa czterech mężczyzn zatrzymała się zaraz za progiem i wyraźnie wpatrywała się w białych gości. Dan zdawał się ich nie zauważać. — Ale i tak nie czuję się z tym dobrze, admirale. — Nie przejmuj się. Próbowali i przejechali się. Ale póki co Hoover nie odpuści. Uważaj na biznesmenów z branży metalowej, gdyby znowu się jakiś nawinął. Black skrzywił się, próbując odtworzyć incydent w pamięci. — Ten gość, który leciał na sąsiednim fotelu — podpowiedział Kolhammer. — Naprawdę nazywa się Dave Hurley, ale nie pracuje w prywatnej firmie. Jest z FBI. Próbował nakłonić cię do przyjęcia kompromitującej propozycji, aby mieć na ciebie haczyk. I to nie był pierwszy raz. Black zacisnął kurczowo szczęki. — Cholera, Julia miała rację. Myślałem, że to obsesja, którą przywiozła z dwudziestego pierwszego wieku. Razem z całym cynizmem i tak dalej. Ale jednak miała rację co do Hoovera. Kolhammer wzruszył ramionami. — Może. Obecnie krąży o nim masa różnych plotek. A z plotkami jest zwykle tak, że najłatwiej daje się wiarę tym, wobec których należałoby zachować największy sceptycyzm. Twoja dziewczyna na pewno gotowa byłaby to potwierdzić. A teraz przeproszę cię i pójdę się trochę umyć. Czuję się tak, jakbym od tygodnia nie widział wody. Za kwadrans spotkamy się w hallu. Zatrzymawszy się przy wyjściu, aby podpisać rachunek, ujrzał, jak ta czwórka, która niedawno weszła, podchodzi do Blacka i wciąga go w ożywioną rozmowę. Ale to nie było groź- W 379 ne. Z tego, co wiedział, FBI nie angażowała jeszcze czarnoskórych agentów. Pospieszył na górę. Ochroniarz dołączył do niego przy drzwiach. Na schodach poklepał się po kieszeni, w której trzymał data stick z danymi przekazanymi przez Rogasa. Nie miał czasu oglądać całości, bosman zmontował mu jednak pięciominutowy przegląd tego, co najważniejsze. Szczęśliwie nie umieścił tam wielu scen dla dorosłych. Kolhammer nie gustował w gejowskiej pornografii. ¦/•. Admirał znał Pokój Sytuacyjny w piwnicach zachodniego skrzydła Białego Domu i schowane głęboko pod wschodnim skrzydłem, tunelowate awaryjne prezydenckie centrum operacyjne. W 2021 roku uczestniczył w odprawach w obu tych miejscach. Obecnie żadne z nich jeszcze nie istniało. Zamierzano je jednak zbudować, uświadomiwszy sobie na podstawie materiałów z Fleetnetu, jak mało wytrzymała jest konstrukcja Białego Domu. Normalnie przebudowa i modernizacja całości miałaby miejsce za prezydentury Trumana, teraz jednak zanosiło się na to, że nastąpi znacznie wcześniej. Na razie jeszcze pojedyncza bomba mogłaby zwalić cały gmach na głowę prezydenta Franklina D. Roosevelta, zamierzano zatem przenieść go tymczasowo do Blair House po drugiej stronie ulicy, ale przeprowadzka opóźniła się przez kłopoty na Pacyfiku i zamachy w Stanach. Dlatego też sekretarka prezydenta, pani Tully, zaprowadziła Kolhammera i Blacka nie gdzie indziej, tylko do Gabinetu Owalnego. Pomieszczenie łatwo było rozpoznać, chociaż różniło się mocno od tego, które Kolhammer pamiętał z dwudziestego pierwszego wieku. Był tu już wcześniej — albo później — trzy razy. To i owo wyglądało identycznie, na przykład obudowa kominka z białego marmuru wstawiona jeszcze w 1909 roku, 380 prezydencka pieczęć na suficie, dwie flagi za biurkiem i samo biurko zrobione z drewna pozyskanego z brytyjskiego okrętu wojennego Resolute. Gdyby nie legendarne osobistości siedzące obok, Kolhammer poczułby się jak w domu. Roosevelt siedział na fotelu inwalidzkim i nie wstał, aby ich przywitać, chociaż z tego, co Kolhammer wiedział, kuracja zaordynowana przez lekarzy Wielonarodowych Sił znacznie podreperowała mu zdrowie. Sekretarz wojny, Henry Stimson, dotrzymywał towarzystwa Marshallowi i Eisenhowerowi. Ike uśmiechnął się szeroko do nowo przybyłych. Marshall zachowywał swoją zwykłą rezerwę. — Admirale Kolhammer — powiedział chłodno. — Komandorze Black. Black odpowiedział równie oficjalnie. Kolhammer zdobył się na trochę więcej swobody, chociaż i on nie zwracał się nigdy do szefa Połączonego Komitetu Szefów Sztabów inaczej jak „generale" albo „generale Marshall" Roosevelt wspomniał kiedyś, że przy pierwszym spotkaniu z Marshallem klepnął go po plecach i zwrócił się do niego per „George" „Ale szybko osadził mnie w miejscu, mówię panu" — dodał z rozbawieniem. Admirał King, głównodowodzący marynarki, stał obok jednej z dwóch czarnych, skórzanych kanap, które czyniły pokój mroczniejszym niż ten pamiętany przez Kolhammera. Brytyjski ambasador, lord Halifax, rozmawiał z generałem Hapem Arnoldem, dowódcą lotnictwa sił lądowych. Obaj stali obok okna wychodzącego na Ogród Różany. Kolhammer mógł się domyślać, jak niewesołe sprawy poruszali. W Kongresie słychać było coraz liczniejsze głosy, że Ameryka powinna wycofać z Anglii swoje bombowce strategiczne, aby nie wpadły w ręce wroga po nieuniknionej klęsce Albionu. Roosevelt darował sobie formalności i poprosił wszystkich obecnych, aby „znaleźli sobie miejsca". Najpierw spojrzał na Kolhammera. — Przypuszczam, że przynosi pan najświeższe meldunki z Hawajów, admirale. 381 Kolhammer podziękował i wsunął data stick do slota płaskiego ekranu, który został zawieszony w gabinecie na miejscu słynnego malowidła Śmierć bin Ladena, które w całkiem innym świecie zostało podarowane prezydentowi przez Janna Willhelma Rohena. — Panowie, pierwsze obrazy pochodzą z bezzałogowego samolotu zwiadowczego Wielkie Oko, który znajduje się aktualnie nad wyspą Oahu. Zeszłej nocy został wystrzelony z Siranui. Pozwala na uzyskanie bardziej szczegółowych danych niż wielofunkcyjne aparaty pozostawione na Hawajach przez Hillary Clinton przed wyruszeniem w rejs do San Diego. Gdy na ekranie pojawiły się Pearl Harbor i wyspa Ford, King zaklął szpetnie. — Jak widać, żadna większa jednostka nawodna nie przetrwała ataku — kontynuował Kolhammer. Hap Arnold zareagował równie żywiołowo na widok podobnie spustoszonych lotnisk Hickham, Wheeler i Bellows. Kolhammer pokazał im następnie Honolulu, które w trzech czwartych zostało zrównane z ziemią. — Liczba ofiar to około dwunastu tysięcy zabitych i drugie tyle rannych. Moje F-22 również uległy zniszczeniu. Wszystkie poza dwoma, które przebywały akurat na patrolu sto mil na południe od wyspy. Starczyło im paliwa, aby dolecieć do Mid-way. Generał MacArthur zwolnił jeden tankowiec powietrzny i jednego Hawkeya, aby do nich dołączyły. Jak już panowie wiecie, podczas przelotu AWACS zlokalizował zgrupowanie Połączonej Floty. Japończycy rozpoczęli już konwencjonalne ataki powietrzne i za jakieś sześć godzin znajdą się na pozycji dogodnej do rozpoczęcia operacji desantowej na Oahu. — Kiedy pańskie odrzutowce mogą ich zaatakować? — spytał King. — Za dwie i pół godziny. Zasięg ataku byłby jednak ograniczony. Każdy z samolotów ma tylko po jednym pocisku prze-ciwokrętowym, który w normalnych okolicznościach mógłby zatopić dowolny cel pływający. 382 — Ale okoliczności nie są normalne, tak, admirale? — Właśnie — przyznał Kolhammer. — Możemy się domyślać, że francuski niszczyciel stealth został jednak objęty tranzytem i wpadł w ręce przeciwnika. Ten okręt byłby zdolny odeprzeć atak Raptorów i mógłby nawet je zestrzelić. Niemniej — dodał pospiesznie — możemy z całą pewnością stwierdzić, że Dessaix nie jest obecnie obsadzony przez oryginalną załogę i pozostaje wysoce wątpliwe, aby ktokolwiek na pokładzie umiał wykorzystać w pełni możliwości jednostki. King wskazał na obraz Pearl Harbor. — Naprawdę, admirale? Dla mnie to cholernie przekonujący pokaz możliwości — powiedział i przypomniał sobie, gdzie jest. — Przepraszam, panie prezydencie. Roosevelt machnął ręką i pokazał Kolhammerowi, aby mówił dalej. — Gdyby Dessaix był dowodzony przez kapitana Gościnnego i obsadzony przez własną załogę, na Oahu nie zostałby nikt żywy — wyjaśnił admirał. — Hillary Clinton spoczęłaby już na dnie, a Los Angeles i San Diego zmieniłyby się w morze dymiących ruin. — I to ma nas pocieszyć? — wykrzyknął King. — Nie, ale powinno zapobiec panice, do której ma pan chyba skłonność. — Ty wredny sukin... • • > », "< — Panowie! Prezydent przerwał coraz ostrzejszf wymianę zdań i sam zadał pytanie Kolhammerowi: — Czy uda się obronić Hawaje? — Nie, sir. King uniósł obie ręce. — Właśnie powiedział pan... Roosevelt ponownie uciszył szefa marynarki. — Nie da się ich obronić, ale jesteśmy w stanie je odzyskać. Ważne, abyśmy wzięli się do tego, zanim Japończycy umocnią swoją pozycję. Możemy wykorzystać Osiemdziesiątą Drugą ze 383 wsparciem Siranui, waszą piechotę morską i być może Drugą Kawalerii. — Ani premier Curtin, ani generał MacArthur nie odniosą się życzliwie do tej propozycji — powiedział prezydent. — Czują się zbyt zagrożeni. Obaj uprzedzają mnie o nadciągającym drugim ataku Japończyków na Australię. — Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale nie będzie drugiego ataku. Przeglądałem materiały z Australii, moi analitycy długo nad tym siedzieli. Wszyscy jesteśmy zdania, że to dywersja. Taka jak wasze próby zmylenia przeciwnika przed lądowaniem w Normandii. Na razie w Australii nic nie będzie się działo. Co więcej, nawet ta pierwsza próba była obliczona jedynie na związanie i wyczerpanie naszych sił. Widział pan meldunek młodego Kennedyego i raport z przesłuchania Hommy. Celowo ściągali na siebie nasz ogień. Do pewnego stopnia im się udało i dzięki temu mogli zaatakować Hawaje, będące ich zasadniczym celem. Jeśli utrwalą swoją pozycję na wyspach, będą mogli pomyśleć o opanowaniu Australii i Nowej Zelandii. Zamkną nas w ten sposób na kontynencie północnoamerykańskim i zyskają dość czasu, aby rozwinąć własny straszak atomowy. Może pan rozkazać MacArthurowi zwolnić Osiemdziesiątą Drugą, panie prezydencie. Jones jest samodzielnym dowódcą, ale tylko na szczeblu operacyjnym. Poza tym nasze oddziały zostały zintegrowane z waszymi w ramach wspólnej struktury dowodzenia. — Można by z tym dyskutować — powiedział King. — Gdy wziąć pod uwagę, jak włada pan swoim księstwem w Kalifornii... — Panowie, proszę — przerwał mu ponownie Roosevelt. — Nie zaczynajmy na nowo. Przecież wszystkim nam zależy na zjednoczeniu wysiłków, prawda, admirale King? Chyba że chce pan, abym już dzisiaj podpisał dekret 9981*, wydany ory- * Dekret prezydencki wydany w 1948 roku, zabraniający w siłach zbrojnych dyskryminacji ze względu na wyznanie, kolor skóry czy pochodzenie etniczne (przyp. tłum.). 384 ginalnie przez Trumana, i zakończył niniejszym dywagacje na temat tego, co admirał Kolhammer robi w Strefie. Wobec takiego ultimatum King nie miał nic do powiedzenia. — Dobrze. Admirale Kolhammer, proszę kontynuować. Na ekranie pojawiła się mapa świata z małymi oknami w wybranych punktach. — Na podstawie rozwoju wypadków w Europie i tego, co dzieje się na obszarze podległym generałowi MacArthurowi, skłonny jestem sądzić, że państwa Osi starają się zrównoważyć złe perspektywy strategiczne i robią, co mogą, aby jak najszybciej nas osaczyć. Dotyczy to w pierwszym rzędzie Hawajów, północnej Australii i Anglii, ale lord Halifax przekazał też informację o nasileniu powietrznych ataków na Gibraltar. Powstańcy Wa-habi wzbudzają coraz więcej niepokojów w Egipcie, Palestynie i Syrii. Faszyści z partii Baas podburzają mieszkańców Iraku. Nie wydaje mi się, aby te zdarzenia nie były w żaden sposób powiązane. Spojrzał na brytyjskiego ambasadora, szukając potwierdzenia swoich słów. — Obawiam się, że to nie wszystko — powiedział Halifax. — To jeszcze niepotwierdzone, ale lord Mountbatten przysłał z Indii wiadomość, że sowieckie wojska pancerne wdarły się w głąb Afganistanu. Nie wiemy, czy to prawda, ale jeśli tak, możemy mieć do czynienia z nowym etapem współpracy Moskwy i Berlina. Niezależnie od tego uważamy, że państwa Osi będą dążyły do połączenia swoich terytoriów na obszarze Bliskiego Wschodu, dopóki jesteśmy zajęci gdzie indziej. Roosevelt spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Nie wierzę, aby Stalin ponownie sprzymierzył się z Hitlerem — powiedział. — Dopuszczam możliwość, że zerwał sojusz z nami, aby zbierać po cichu siły i czekać, aż my i Niemcy wykrwawimy się nawzajem. Jednak nie wyobrażam sobie, jakim cudem mógłby znowu zaufać Hitlerowi. — Nie widziałem jeszcze brytyjskich materiałów, ale jeśli Stalin posłał wojsko przez afgańskie przełęcze, nie musi wcale po- 385 magać tym Hitlerowi ani Tojo — stwierdził Kolhammer. — Być może nie chce pozwolić, aby go okrążyli. Marshall uznał to za na tyle istotne, aby w końcu też się odezwać. — Panie prezydencie, Stalin wcale nie musi ufać Hitlerowi. Oczekujemy, że bez tego Sowieci włączą się do wojny pod koniec 1944 roku albo na początku 1945. W jaki sposób to zrobią, zależeć będzie od okoliczności, a dokładniej od tego, kto wygra na Zachodzie. Jeśli Hitler, wówczas to on zaatakuje Rosję. Jeśli my, Rosja ruszy na Europę. Może nie będzie jeszcze miała broni atomowej, ale Stalin wyraźnie pokazał już, że nie zamierza pokornie przyjmować wyroków historii. Wie, że jeśli będzie czekał z założonymi rękami na upadek kapitalizmu, jego posągi runą pewnego dnia z cokołów, a na Kremlu pojawią się automaty z coca-colą. Roosevelt spojrzał na Kolhammera. — A jak pan to widzi? Czy wasze doświadczenia sugerują podobne wnioski? — Tak, panie prezydencie. Sowieci zawsze patrzą daleko naprzód. Gdy Hitler zaproponował zawieszenie broni, Stalin był o włos od klęski. W pierwotnej wersji wojny byłby zwycięzcą, wie jednak, że obecnie nic nie gwarantuje mu wygranej. Zbyt wiele się zmieniło. W tej sytuacji możliwość przeczekania naszych zmagań i wykorzystania tego czasu na rozbudowę sił zbrojnych były dla niego darem niebios, nawet jeśli jest świadom, że przy pierwszej okazji Niemcy znowu rzucą mu się do gardła. Tym bardziej nie sądzę, aby znowu się z nimi sprzymierzył. Jeśli wkroczył do Afganistanu, może to być jego pierwszy ruch w nowej rozgrywce. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że zamierza darować sobie zimną wojnę i od razu przejść do otwartej konfrontacji. Tak jak określił generał Marshall, zapewne pod koniec czterdziestego czwartego albo rok później. — Mój Boże — mruknął Roosevelt. — W ten sposób wojna może potrwać nawet dziesięć lat. 386 Kolhammer pokiwał głową. — Albo i skończyć się o wiele szybciej. Dosłownie. Wystarczy, że naziści i Sowieci rozwiną broń atomową. Prezydent spojrzał znowu na brytyjskiego ambasadora. — A te nowe informacje, które odebrał Trident, czy są prawdziwe? — To olbrzymia suma danych, panie prezydencie. Nasi ludzie ruszyli dopiero część. Ufam jednak, że analitycy admirała Kolhammera też nie próżnowali. — Owszem, sir. Nadal nad tym pracują. Jak na razie wszystko wskazuje na to, że norweskie zakłady produkujące ciężką wodę oraz ośrodek badawczy Demidenko to fragmenty gry pozorów mającej odwrócić naszą uwagę od prac nad bronią atomową prowadzonych wespół z Japonią, ale z wykluczeniem Rosjan. Materiał dotyczący rozwoju broni konwencjonalnych też wydaje się koszerny. Ktokolwiek to przysłał, oddał nam wielką przysługę. — Dobrze, wrócimy do sprawy po południu — powiedział Roosevelt, chwilowo zamykając temat. — Teraz wróćmy do tego, co dzisiaj najważniejsze. Porozmawiajmy o bombach, które wybuchły w Stanach. Bardzo wystraszyły ludzi i mogą mieć wpływ na morale narodu. Dan Black długo przygotowywał się do tego spotkania, ale szczęśliwie nie musiał występować, za co wznosił nieustannie modły dziękczynne. Raz wywołany do odpowiedzi, otworzył plik ukazujący postępy wszystkich priorytetowych projektów prowadzonych w dolinie San Fernando, potem znowu usiadł i tylko patrzył, zastanawiając się nad dziwnymi zrządzeniami losu, które bezrobotnego górnika i pilota rolniczego rzuciły aż tutaj, do Gabinetu Owalnego. Jego stary nigdy by w to uwierzył. Nie wydawało mu się, aby kiedykolwiek zdołał przywyknąć do podobnego towarzystwa. Co innego admirał Kolhammer. On odnajdywał się chyba w każdej sytuacji. Tak jak i King, który 387 krążył w kółko po gabinecie i co rusz wbijał dwudziestopierw-szowiecznym jakąś szpilę. Wyraźnie ich nie cierpiał, podobnie zresztą jak Brytyjczyków, tutaj reprezentowanych przez lorda Halifaxa oraz przedstawicieli armii. Blackowi przyszło nawet do głowy, że Marshall i Eisenhower zostali zaproszeni tylko po to, aby odciążyć nieco Kolhammera. Nie wiedział natomiast, dlaczego on sam się tu znalazł, siedział więc sztywno koło kominka i starał się nie pocić zbyt mocno. O mało nie spadł z krzesła, gdy sekretarka wprowadziła do środka Edgara Hoovera. Zerknął szybko na Kolhammera, chcąc wybadać jego reakcję, ale admirał znalazł się, oczywiście. Przywitał dyrektora FBI cieplej niż cała reszta obecnych. Roosevelt zachowywał się poprawnie, wszelako bez życzliwości. Halifax nie wyszedł z roli dyplomaty, jak na kogoś z tytułem szlacheckim przystało. Zawsze przyjaźnie nastawiony do ludzi Eisenhower i tym razem był uprzejmy, ale pozostali wojskowi okazali rezerwę. No ale ani King, ani Marshall w ogóle nie byli zbyt bezpośredni. Hoover wyglądał przerażająco. Skóra twarzy wisiała mu w luźnych fałdach, cera poszarzała, oczy były zapadnięte i czerwone. W ręku trzymał pojedynczą kartkę papieru. Ściskał ją tak kurczowo, jakby jego życie od niej zależało. — Panie Hoover — powiedział Roosevelt. — Poprosiłem pana o przedstawienie najnowszych informacji o zamachach. Co pan dla nas ma? Hoover nie usiadł. Stanął obok biurka prezydenta niczym uczeń wywołany do odpowiedzi. Spojrzał w notatki i zaczął czytać. Black ledwie rozumiał pospiesznie wyrzucane słowa, ale szybko pojął, że słynny pogromca przestępców nie ma wiele do powiedzenia. — Bomb było piętnaście, wybuchły na obu wybrzeżach. Nie doszło do zniszczenia ani uszkodzenia żadnych instalacji przemysłowych i obiektów militarnych, co niewątpliwie zawdzięczamy ciężkiej pracy moich agentów chroniących wszystkie wspo- 388 mniane obiekty przed działaniami sabotażystów oraz osób sympatyzujących z przeciwnikiem. W tym miejscu spojrzał z ukosa na Kolhammera, ale admirał tylko uśmiechnął się ciepło. W pokoju zapadła krępująca cisza. — To wszystko? — spytał Henry Stimson, gdy obecnym zaczęło już dzwonić w uszach. Buldogowate oblicze Hoovera oblało się szkarłatem. — Panie sekretarzu, moi agenci przetrząsają cały kraj i zaglądają w najmroczniejsze dziury, aby tylko złapać złoczyńców i malkontentów odpowiedzialnych za zamachy. Działają w trudnych warunkach i sądzę, że należy wziąć to pod uwagę przy ocenie wyników ich pracy. Jeśli popełnione zostały przy tym jakieś błędy, na pewno zbadam każdy przypadek. Dan Black najchętniej wrzasnąłby temu kurduplowi, aby schował sobie gdzieś tę hipokryzję, ale poczuł na sobie chłodne spojrzenie Kolhammera i zapanował nad emocjami. — Rozumiem — powiedział Roosevelt głucho. — Czy ma pan jakieś szacunki dotyczące liczby ofiar, panie Hoover? Dyrektor FBI jakby się zawahał. — Mmm... o ile mi wiadomo, moi podwładni pracują nad tym, panic prezydencie. Nie chciałem przedstawiać niepełnych danych, które mogłyby wprowadzić pana w błąd. — Dobrze zatem. Proszę wrócić do siebie i dostarczyć mi te dane, kiedy tylko będzie je pan miał, wraz z informacją, kto podłożył bomby, jak to zostało przeprowadzone i co zamierza pan zrobić w kwestii schwytania sprawców. Ludzie zaczynają panikować, panie Hoover. Obawiają się, że to wstęp do inwazji. Musimy przekonać ich, że jest inaczej. — Czy mogę, panie prezydencie? — spytał dyrektor FBI. Roosevelt przechylił głowę i jego okulary ustawiły się pod takim kątem, że całkiem skryły oczy, nadając prezydentowi mało człowieczy wygląd. Dan odniósł wrażenie, że Hoover bliski jest nastąpienia na zapadnię, której istnienia chyba w ogóle nie podejrzewał. 389 — Sądzę, że to może być prawda, panie prezydencie — powiedział. — Moim zdaniem to dzieło piątej kolumny z Ameryki Południowej, która przeniknęła do kraju przez Kalifornię. Nic chciałbym rzucać oskarżeń na admirała Kólhammera... Black nie był pewien, czy Hoover celowo wymówił nazwisko admirała z niemiecka. Kolhammer nadal nie reagował. Niemniej generałowi Eisenhowerowi wyraźnie wcale się to nie spodobało. Hoover wszelako na nic nie zważał i parł dalej. — Obawiam się jednak, że straciliśmy kontrolę nad sytuacją w Kalifornii, panie prezydencie. Kompletnie straciliśmy. Na każdym kroku i całkiem otwarcie narusza się tam obowiązujące u nas prawa. W cieniu Specjalnej Strefy Administracyjnej znalazły sobie schronienie niezliczone rzesze wywrotowców i dalece niepożądanych elementów, a wśród nich także i wrogo nastawieni obcy, których nikt nie ściga. Niektórzy z nich, jak czuję się w obowiązku zaznaczyć, przybyli wraz z admirałem Kolhammerem i mają za sobą specjalistyczne szkolenie wojskowe, dokładnie takie, jakiego potrzeba do przeprowadzenia obecnych zamachów w Nowym Jorku i Los Angeles. To ostatnie miejsce znajduje się na tyle blisko Strefy, że w oczywisty sposób nie mogę pominąć tego wątku w śledztwie. Hoover zupełnie się zapomniał. Gnał niczym chart podczas wyścigów. Kolejne zdanie wypadało z jego ust, zanim jeszcze skończył poprzednie. — Poza tym na obszarze stanu przebywa jeszcze 531 882 zarejestrowanych obcych, którzy nie zostali internowani. 1 234 995 znajduje się w Nowym Jorku, kolejne miliony w innych częściach kraju. Jeśli mogę wypowiedzieć swoje zdanie, w tym właśnie widzę klucz do opanowania sytuacji. Pozwoliłem sobie, i jestem pewien, że w obecnych okolicznościach spotkam się z pańskim zrozumieniem, zlecić działowi prawnemu Biura przygotowanie treści dekretu prezydenckiego dającego FBI wolną rękę w stosowaniu wszelkich środków potrzebnych dla zażegnania niebezpieczeństwa, które zawisło nad podstawami naszej wolności i... 390 — Starczy, starczy, Edgarze. Zostaw ten dokument w sekretariacie, gdy będziesz wychodził — przerwał mu prezydent. — Francis Biddle później się nim zajmie. Hoover wyglądał jak ogłuszony. Dwa razy bezgłośnie poruszył ustami. — To wszystko, Edgarze. Szef FBI stracił chyba chwilowo zdolność poruszania się. Stał w miejscu, jakby złapał ręką goły przewód pod napięciem i nie mógł się od niego oderwać. Do gabinetu wszedł agent Tajnej Służby, szepnął mu coś na ucho, wziął za łokieć i poprowadził do drzwi. Wszyscy poza dwiema osobami patrzyli na to z niejaką fascynacją, ale i z dystansem. Tymi osobami byli prezydent Roosevelt i admirał Kolhammer. Black mógłby przysiąc, że na prezydenckim obliczu pojawił się na moment cień uśmiechu. Kolhammer zaś znalazł się jakimś cudem obok drzwi, chociaż Black nie zauważył, kiedy admirał zdążył się tam przemieścić. Pochylił się i serdecznym gestem poklepał przechodzącego Hoovera po plecach. Z daleka wyglądało to na zwykle pocieszenie, chyba że słyszało się, co Kolhammer przy tym powiedział. Black miał to szczęście. — Na razie, Edna. Piękne to kimono. — Czy zastanawiał się pan kiedyś nad karierą polityczną, admirale? Roosevelt zadał to pytanie z poważną miną, ale ton był raczej żartobliwy. Kolhammer nie wahał się ani chwili. — Sądzę, że osoba w mundurze nie powinna mieszać się do polityki, panie prezydencie. — Naprawdę? W Gabinecie Owalnym nie było już nikogo poza nimi. Pozostali wyszli jakieś dwadzieścia minut wcześniej. Z zachodu 391 nadciągała burza, wiatr ciskał mokrymi liśćmi w okna. Roose-velt zastanowił się, na ile wypowiedź Kolhammera wynika ze zwykłej uprzejmości. I czy admirał nie należy przypadkiem do partii republikańskiej. — A to, jak osadził pan Hoovera, czy to nie była polityka? A może w pańskich czasach szpiegowanie urzędników służb publicznych przez wojsko było normalną praktyką? Kolhammer uśmiechnął się lekko. — Jak pan wie, mieliśmy w Strefie nieco problemów ze szpiegami. Czego zresztą można było oczekiwać. Podobnie jak i tego, że zrobię co w mojej mocy, aby udaremnić infiltrację. — Na własną rękę. — Z pomocą innych agend, dokładnie Tajnej Służby i OSS. Może pan sobie wyobrazić nasze zdumienie, gdy ślad doprowadził ekipę do pewnego hotelu na Florydzie. I szok, jaki wywołało znalezienie tam Hoovera w kimonie. Roosevelt nie zdołał się opanować i parsknął głośno. — On chyba nazywa to podomką. Ale proszę mi powiedzieć, czy Tajna Służba i pułkownik Donovan sami zaproponowali międzyagencyjną współpracę? Ostatecznie sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego to nie ich działka. — Nikt nie wiedział, że o to właśnie chodzi, dopóki nie wpadliśmy na konkretny trop, sir — odparł przekonującym tonem admirał. — Gdy moi specjaliści do spraw bezpieczeństwa dostarczyli te materiały... — spojrzał na data stick, który Roose-velt trzymał w dłoni — natychmiast poinformowałem pozostałe służby, że mamy problem. Razem zdecydowaliśmy, że w tej sytuacji najlepiej będzie zwrócić się od razu do najwyższego przełożonego. — Z pewnością — przytaknął Roosevelt bez cienia rozbawienia. Chętnie dowiedziałby się więcej o tych „specjalistach do spraw bezpieczeństwa" którzy potrafili przyłapać szefa FBI z opuszczonymi spodniami. Zapewne nie przypominali zwykłych stróżów nocnych. Niemniej tak czy siak otwierała się 392 pewna możliwość. Przygięta silnym podmuchem wiatru gałąź zastukała do okna. Za kilka minut pewnie zacznie grzmieć. Admirał siedział naprzeciwko prezydenta i nie zamierzał chyba ujawnić niczego więcej. — Domyślam się, że chciałby pan wiedzieć, co mam zamiar z tym zrobić? — spytał prezydent. — To nie nasza sprawa, pomijając fakt, że doszło do próby naruszenia bezpieczeństwa Specjalnej Strefy Administracyjnej, panie prezydencie. — Zgadza się. Nie powiedział nic więcej w nadziei, że milczeniem wyciągnie coś jeszcze z Kolhammera. Admirał jednak pozostał niewzruszony. — Cóż, nie myślę usuwać go dzisiaj, jeśli na to pan liczył. Rozumiem zresztą, że w pańskich czasach nikogo nie miało prawa obchodzić, co ktoś robi we własnym domu. Zgadza się? — Tak, panie prezydencie. We własnym domu albo w wynajętym pokoju hotelowym. Roosevelt ledwie powstrzymał chichot. Nie pojmował, jakim cudem Kolhammerowi udaje się utrzymać powagę. Schował data stick do szuflady biurka. — Obecnie liczą się rezultaty, admirale. Pan Hoover wie, że chcę wiedzieć, kto podłożył te bomby i jak im się to udało. Jeśli chce pozostać dyrektorem FBI, musi dostarczyć te informacje. Po raz pierwszy Kolhammer dodał coś z własnej inicjatywy. — Uporałby się z tym o wiele szybciej, gdyby nie wysłał tylu agentów do Strefy. Albo nie kazał im śledzić pańskiej żony, panie prezydencie. Roosevelt wydłubywał właśnie językiem pasemko mięsa, które utkwiło mu między zębami w trakcie lunchu, i tylko dzięki temu nie skrzywił się, gdy Kolhammer przypomniał o szpiegowaniu Eleanor. Inaczej to wyglądało, gdy pierwszy raz zobaczył materiały na temat agentów FBI otwierających prywatną 393 korespondencję jego żony i chodzących za nią krok w krok. Ale nie wykładał jeszcze kart na stół. Przy całym szacunku, jaki żywił do Kolhammera, nic był go całkowicie pewien. Ostatecznie admirał naprawdę mógł być republikaninem... — Zadbam, aby Biuro przestało marnować czas w Kalifornii, admirale. Może być pan tego pewien. — Bardzo bym chciał. Roosevelt wskazał na szufladę, gdzie schował data stick. — Tak będzie. 28 Los Angeles, Kalifornia Eddie Mohr nie oglądał nigdy lepszego filmu niż Prawdziwe męstwo. Owszem, gruby i podstarzały John Wayne mógł cholernie zaskoczyć, ale Eddie liczył sobie już dość wiosen, aby nie przejmować się zbytnio kolejnymi krzyżykami. Szczególnie że grany przez Wayne'a Rooster Cogburn potrafił dokopać komu trzeba, chociaż miał tylko jedno oko i mięsień piwny jak stąd do Alabamy. Teraz podziwiał go już piąty raz. Dwa razy udało mu się to za darmo w bazie San Diego, w pozostałych trzech przypadkach kupił bilet w kinie na przedmieściu LA, gdzie właśnie siedział. Młodsi woleli Gwiezdne wojny, ale on nie gustował w tym gównie. Nie rozumiał, jak można przeżywać coś tak odległego od rzeczywistości. Prawdziwe męstwo to było coś, nawet ten kawałek, jak John Wayne przeprowadzał jednoosobową szarżę kawaleryjską z wodzami w zębach, sześciostrzałowcem w jednej ręce i Winchesterem w drugiej. To było porządne zakończenie, nie takie pierdzenie jak w ostatnich scenach Czasu apokalipsy. Ten drugi film widział w Strefie, bo wszędzie poza nią był zakazany. Gdy ujrzał na ekranie łysego zarzynającego krowę, przestał rozumieć, jak ktokolwiek mógł się przejmować tą produkcją. Odpędził tamten obraz sprzed oczu. Cogburn wrzasnął właśnie na czarne charaktery, aby przywołać je do porządku. Po trzech tygodniach nieustannej roboty Eddie cieszył się każdą sceną, chociaż znał już film na pamięć. 395 — Cholera — zaklął, gdy wielki ekran nagle pociemniał. — Co jest? Zapłonęły światła i ktoś wyszedł przed ekran, prosząc, aby widzowie opuścili kino. Możliwie szybko, ale bez paniki. Szczęśliwie sala Egyptian Theatre Graumana, ubogiego kuzyna Chi-nese Theatre znajdującego się kilka przecznic na zachód, była zapełniona tylko w jednej trzeciej, bo wszyscy od razu rzucili się do wyjść. Jakiś idiota zaczął się nawet wydzierać, że w kinie na pewno jest bomba. Mohr westchnął z rezygnacją. Poczekał z tyłu, aż rozładuje się korek przy drzwiach. W razie czego gotów był przebić się taranem, ale paru rozsądniejszych widzów uspokoiło sytuację. Gdy nieco się przerzedziło, dostrzegł dwie postaci w mundurach, czarnego lotnika i białego marynarza. — Co się dzieje, chłopaki? — spytał. Czarny sierżant wskazał głową właściciela tego bałaganu, który pospiesznie zwracał widzom pieniędze za bilety i wyganiał na zewnątrz. — Mówi, że w Van Nuys wybuchła bomba podłożona w tramwaju. Miasto zatrzymuje komunikację i zamyka, co się da. Kina chyba też. — A żeby to szlag — rzucił Mohr. — Szefie, jak wrócimy, jeśli tramwaje nie chodzą? — spytał marynarz, młody gość z naszywką „Linthicum" na piersi. — Własnym przemysłem, panie Linthicum. Wynośmy się stąd i poszukajmy jakiegoś autobusu. Idzie pan z nami, sierżancie? Sierżant Lloyd uznał, że to dobry pomysł. Cała trójka odebrała pieniądze i wyszła prosto w blask ciepłego, jesiennego popołudnia. Mohr mrużył jeszcze oczy, gdy oberwał pomidorem. — Co do kurwy... Zgniłe jabłko trafiło Lloyda w głowę. Owoc nadleciał od strony grupki tłoczącej się po drugiej stronie ulicy. Eddie w pierwszej chwili wziął ich za widzów, 396 którzy właśnie wyszli z kina. Stali w miejscu, gdzie roboty drogowe blokowały częściowo chodnik. Byli to marynarze i zwykli żołnierze na przepustkach, wszyscy współcześni, łącznie może piętnastu albo dwudziestu. Zbili się w ciasną gromadkę, niemal w komplecie patrząc gdzieś do środka, co bez dwóch zdań musiało oznaczać jakieś kłopoty. Przejeżdżający obok policyjny samochód zwolnił, ale zaraz przyspieszył i zniknął za rogiem. — Cholera — warknął Mohr. — Dacie mi wsparcie? Nie czekając na odpowiedź, ruszył na drugą stronę ulicy. Lloyd szedł obok, Linthicum osłaniał tyły. Klucząc między samochodami, zbliżyli się. Ktoś z gromadki krzyknął „To ci, co lubią Murzynów, i ich chłopak" W tej chwili nie liczyło się, że tamci mieli przewagę. Mohr przestał myśleć racjonalnie. Złapał żelazny pręt tkwiący w stercie ziemi i zerwanego asfaltu. Jakiś kapral skoczył na niego z uniesionymi pięściami. Mohr zamachnął się żelazem. Niby bez wielkiej siły, całkiem jakby chciał zdjąć czubek z jajka na twardo, ale głowa kaprala odskoczyła do tyłu, kilka zębów poleciało na chodnik. Gdy padł na kolana, Mohr powtórzył cios, trafiając w ramię. Ustąpiło miękko i trzasnęło jak pękająca gałąź. Zawziętość spajająca grupę gdzieś zniknęła. Odsunęli się nawet trochę od siebie, ukazując leżącą na ziemi postać młodego żołnierza w podartym mundurze. Był nieprzytomny, połowę twarzy miał we krwi. Mohr nie znał go, ale dzieciak wyglądał na Meksykanina. — To pierdolony zooter, szefie. Zasłużył sobie. Mohr spojrzał lodowato na mężczyznę, który to powiedział, rosłego osiłka w mundurze wojsk lądowych. — Też chcesz oberwać? Uniósł pręt, na którym wyraźnie widać było czerwone ślady krwi kaprala. Szeregowiec cofnął się. — Nie, sir. — Możesz mu pomóc, Linthicum? — spytał Mohr. 397 Młody człowiek przytaknął. Razem z Lloydem przepchnęli się przez bandę. Nagle Eddie zorientował się, że coś jeszcze jest nie tak. Wcześniej nie zwrócił uwagi na dobiegające ze wszystkich stron wycie syren. 1 pięć albo sześć kolumn dymu rosnących nad miastem. — Co tu się, kurwa, dzieje? — zastanowił się głośno. i' Waszyngton :.,.;-. . ¦.' — Kolejne bomby? — spytał Kolhammer. — Nie, sir — odparł Black. — Zamieszki. Zarówno w Chicago, jak i w LA. Przeszli już z Białego Domu do biur Departamentu Wojny w budynku Arsenału przy Constitution Avenue, aby spotkać się w węższym gronie. Tylko ich dwóch oraz Eisenhower i jego odpowiedzialny za notatki sekretarz. Kolhammer zastanawiał się, czy nie spotkają tu Kay Summersby, ale potem przypomniał sobie, że Ike miał poznać ją dopiero w Anglii. Kto wie, czy teraz w ogóle do tego dojdzie? Czekając na Eisenhowera, zapoznawali się ze szczegółami kolejnych krwawych wydarzeń będących konsekwencją ich pojawienia się w tym świecie. W pewnej chwili oba flexipady oznajmiły o nadejściu wiadomości. Black pierwszy przeczytał maila. — Dziwne, sir. To przypomina wasze zamieszki „Zoot Suit"* i bunty czarnych, do których miało dojść w Chicago w 1943 roku. Jedne i drugie pojawiły się wcześniej. Kilku naszych ludzi oberwało w LA. * Zoot Suit Riots - zamieszki etniczne wywołane w czerwcu 1943 roku w Los Angeles przez powracających z frontu żołnierzy, wymierzone przeciwko wszystkim mieszkańcom Kalifornii o innym kolorze skóry niż biały. Nazwa pochodzi od garniturów o specyficznym kroju (zoot suit), noszonych wówczas chętnie m.in. przez młodych ludzi pochodzenia meksykańskiego (przyp. tłum.). 398 — Zostali specjalnie namierzeni? Black zmarszczył czoło i zagłębił się w lekturę wiadomości ze Strefy. — Trudno powiedzieć. Jeden trafił do szpitala, marynarz z Leyte Gulj. Twierdzi, że został zaatakowany przez tłum obwiniający go o Hawaje i japońską inwazję. Z nasłuchu rozmów policyjnych wynika, że w zamieszkach bierze udział sporo żołnierzy i marynarzy atakujących w grupach miejscowych pachucos. — A w Chicago? — Najwyraźniej tylko starcia między białymi a czarnymi, za to potężne. Nie wiadomo na razie, co je wywołało. Kolhammer miał własne domysły na ten temat, ale póki co wolał zachować je dla siebie. W końcu zjawił się Eisenhower. Celem spotkania miało być ustalenie roli oddziałów Kolhammera w najbliższych planach wojennych. — Na początek proponuję wziąć pod uwagę najgorszy scenariusz, admirale — powiedział generał. — Co może mi pan zaoferować w tej chwili? Kolhammer najpierw wyświetlił odnośne pliki we flexipa-dzie Eisenhowera, potem podał mu jeszcze wydruk. — W Muroc mamy testowy dywizjon Sabre ow. Piloci tylko czekają, aby sprawdzić się w walce. Mamy też dwa prototypy tankowców powietrznych, co oznacza, że możemy zaatakować nawet Hawaje, gdyby miał pan takie plany. Oczywiście nie zabiorą wiele pod skrzydłami. Rakiety są ciągle w fazie beta, ale działka to też coś. Mamy dziesięć tysięcy sztuk nowej broni ręcznej piechoty, Mk 1, z nasadkami do miotania granatów, ale brak nam ludzi, którzy mogliby się nią posłużyć. Pułkownik Jones przydzielił znaczącą liczbę swoich do szkolenia 83. i 84. MEU, jednak idzie to powoli. Gdybyśmy teraz ich wysłali, oznaczałoby to śmierć większości, i to bez żadnego pożytku. Eisenhower zastanowił się chwilę. — A co z Pierwszą Dywizją Marinę? Kolhammer liczył na tę opcję. Pierwsza nie dotarła nigdy na 399 Guadalcanal. Osłabienie floty nie pozwoliło na zajęcie wyspy i Yamamoto wykorzystał natychmiast okazję. Wylądował na Wyspach Salomona w tym samym czasie, gdy dziewięć jego dywizji zajęło Nową Gwineę. W obu wypadkach bazą wypadową był Rabaul. — MacArthur wykrwawił ich pod Brisbane — powiedział admirał. — Ale działali razem z 82. MEU, znają więc naszą taktykę. Australijczycy zastępują od jakiegoś czasu Lee Enfieldy swoim wariantem Kałasznikowa, który jest prawie kopią naszego Mk 1, zatem nie będzie to broń nowa dla marinę. Sądzę, że są gotowi. — MacArthur podniesie wrzask pod niebiosa. Podobnie Curtin, i trudno będzie odmówić im racji. — Jeśli Japończycy usadzą się na Hawajach, Australia i Nowa Zelandia będą skazane. Utracimy Pacyfik. A potem może i Atlantyk, jeżeli Anglia upadnie. Eisenhower obrócił się na starym, drewnianym obrotowym krześle, aby spojrzeć na wiszącą za nim mapę. — Okay. Politycznymi konsekwencjami sam się zajmę, a na razie przygotujmy Pierwszą do przeniesienia. To rodzi pytanie, jak dostarczymy ją do Pearl z tym waszym zbuntowanym okrętem krążącym w okolicy. — Siranui może ich przeprowadzić, jeśli już teraz go zawrócimy. Hillary Clinton jest na tyle blisko San Diego, że wystarczy jej osłona Raptorów z baz lądowych. — Ilu Japończyków zostało na okręcie, admirale? Mam na myśli Siranui. — Dziewięciu, sami ochotnicy. Pomagali załodze Leyte Gulf przejmować okręt. Nie dalibyśmy sobie rady bez nich, bo wszystkie programy zostały napisane w japońskim kanji. — To miło z ich strony, ale obawiam się, że w tym wypadku trzeba będzie wyprosić ich z pokładu. Kolhammer nie odpowiedział od razu. Wiele wysiłku kosztowało go chronienie „wrogiego" personelu przed aresztowaniem i całej załogi Siranui przed uprzedzeniami współczesnych. 400 Sam wierzył im bez zastrzeżeń, ale rozumiał obawy Eisenhowera i wiedział, że generał nie zmieni podejścia. — Dobrze — zgodził się niechętnie. — Przeniosę ich na razie na Hillary Clinton. Oprogramowanie zostało już wymienione i nie są niezbędni na pokładzie. Niemniej wszyscy pozostaną w czynnej służbie pod moimi rozkazami. Zasłużyli na szacunek. Eisenhower chyba nie chciał wypowiadać się na ten temat. Po znaczącej chwili milczenia przeszedł do następnej kwestii. — Dobrze rozegrał pan tę scenę w Gabinecie Owalnym, admirale. Hoover naprawdę zasadził się na pana. — Wszystkich nas wziął na celownik w dniu naszego przybycia — odparł Kolhammer. — No, może trochę później. Gdy zorientował się, że wszystko o nim wiemy. — Od lat krążyły o nim różne plotki — mruknął generał. — Obecnie jest ciężko ranny, ale może jeszcze kąsać, admirale. Proszę na siebie uważać. — Na razie mam większe problemy — Na razie owszem, ale nie zawsze tak będzie — ostrzegł Eisenhower. Machnął ręką w kierunku mapy. — To nie jedyna wojna, którą pan toczy. Tym bardziej proszę nie zakładać, że wszystkie bitwy musi pan rozgrywać sam. Nie wszyscy w tym kraju boją się przyszłości w podobnym stopniu jak pan Hoover. — A powinni — odparł Kolhammer, ale zaraz pożałował swoich słów. Los Angeles, KaBfwmio Chłopak na tylnym siedzeniu zwymiotował gwałtownie. Mohr obawiał się poważnie, że mogą stracić go, nim dojadą do szpitala. Kierowca, jakiś dobry samarytanin, który ku zdziwieniu 401 Mohra sam zatrzymał się i zaproponował pomoc, dodał gazu i kręcąc kierownicą, obrócił na chwilę głowę, aby spytać, czy dzieciak wytrzyma. — Nie wiem — odparł Eddy. — Mocno mu dowalili. Sierżant Lloyd siedział z przodu, Mohr i Linthicum trzymali z tylu nieprzytomną ofiarę linczu. Bosman musiał dać w łeb jeszcze jednemu z atakujących, aby się od nich odczepili. Wybrał marynarza z krwią na mundurze, zakładając, że wyręczy przy okazji sąd. — A wy się pierdolcie, chyba że jeszcze któryś chce mieć pamiątkę — warknął, machając żelaznym prętem. Nie podjęli dyskusji. Potem Mohr i Lloyd próbowali znaleźć coś mogącego posłużyć za nosze, i wtedy zahamował przy nich packard clipper prowadzony przez siwowłosego dżentelmena imieniem Max, który zaproponował podwiezienie. Max wyglądał na człowieka reprezentującego tak zwane „stare pieniądze" i to naprawdę niemałe. Nie zdjął nawet drogiego garnituru, gdy pomagał im taszczyć ofiarę. Jak można było oczekiwać, porządnie się przy tym uświnił. — Znam prywatną klinikę, do której możemy go zabrać — zaproponował teraz, omal nie wjeżdżając pod maskę rozpędzonego wozu strażackiego. — Oddziały wypadkowe w szpitalach pewnie już teraz pękają w szwach. To szaleństwo ogarnęło całe miasto. Wierzcie mi lub nie, ale policja nic z tym nie robi. — Jest pan lekarzem? — zawołał Mohr, przekrzykując ryk ośmiocylindrowego silnika o pojemności 356 cali sześciennych. — Nie, do diabła. Moja rodzina siedzi w ropie. Wy jesteście ze Strefy, tak? To wasz przyjaciel? — My tak — przytaknął Mohr. — Ale jego nie znamy. Po prostu trafiliśmy na gościa. Max wywiózł ich z miasta. Po drodze minęli całe rzesze pijanych żołnierzy i liczne grupki patrzących spode łba meksy- 402 kańskich wyrostków w obszernie skrojonych garniturach. Połowa Bunker Hill zdawała się stać w ogniu, kilka przecznic od Trzeciej, w pobliżu wejścia do tunelu, trwała regularna bitwa uliczna. Mohr miał wrażenie, że Packard wyciąga chwilami nawet sto mil na godzinę, co było w tych warunkach szybkością zgoła szaloną, ale Max trzymał pewnie kierownicę. W jakiejś chwili zainteresował się nimi jakiś gliniarz na motocyklu, ale widać dostał pilniejsze zadanie, bo zawrócił i gdzieś popędził. — Te dupki w ogóle nie interweniują — powiedział z goryczą Max. — Założę się, że celowo. Może nie słyszeliście, ale to samo dzieje się w Chicago. Tyle że tam z czarnymi, oczywiście. Wspomnicie moje słowa, panowie: to wszystko sprawka faszystów w rodzaju Anslingera i Hoovera. — Jezu, Max, gadasz bardziej jak związkowiec niż facet z samych szczytów. — Jak powiedziałem, moja rodzina siedzi w nafcie, ale ja nie. Przeszło mi podczas wielkiej wojny. Jechałem z Francuzami w ich St Chamondzie, gdy pod Moule de Laffauk przeklęty czołg przewrócił się w rowie i zapalił. Słowo daję, że jeszcze przez rok czułem smród smażonego ludzkiego ciała. Nigdy więcej, bosmanie. Ten samochód to jedyny wyjątek. Poza tym we wszystkim staram się wzorować na naukach Henryego Thoreau. Słyszeliście o nim? — To jakiś inny francuski czołgista? Max wybuchnął śmiechem i o mało nie wjechał do rowu. — Niezupełnie... Dobra, już jesteśmy. Tutaj zajmą się waszym przyjacielem. Skręcił w szeroką bramę na teren czegoś, co przypominało rozległą posiadłość ziemską. — To prywatny interes — powiedział, zatrzymując się na żwirowym podjeździe. — Połowa Hollywoodu przyjeżdża tu leczyć kaca, ale mają też porządny oddział wypadkowy. Ostatecznie nigdy nie wiadomo, kiedy Veronica Lakę spadnie ze schodów. 403 — Hm... I myślisz, że nas wpuszczą? — spytał sierżant Lloyd. — Spokojnie, synu. Tutaj liczy się tylko jeden kolor: zielony. Moja rodzina dostarczyła przez lata chyba dość środków na całe nowe skrzydło. Przyjmą nas, będzie dobrze. Chodźmy. Na schodach wiodących do oślepiająco jasnego budynku pojawiło się zaraz dwóch ubranych na biało sanitariuszy. Nie zwolnili nawet, widząc wysiadających z samochodu żołnierzy. — Dobry, panie Ambrose — zawołali jednocześnie. — Cześć, Louis, cześć, Mandy — odparł Max. — Pomyślałem, że moglibyście zaopiekować się moim młodym przyjacielem. Miał trochę kłopotów. Sanitariusze uwolnili Mohra i Linthicuma od ciężaru. Ułożyli młodzieńca na noszach i bez słowa zniknęli w środku. Bosman nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Zawsze uważał, że wszyscy bogacze to dupki, i nie przewidywał wyjątków od tej reguły. Max Ambrose siadał już znów za kierownicą, aby wracać do miasta. Stwierdził, że na pewno są tam jeszcze inni potrzebujący pomocy. — Jedziecie ze mną? — spytał. — No chyba — powiedział Eddie Mohr. Jego kompani przytaknęli. 29 Berlin Operacja Smok Morski była dla kapitana Mullera prawdziwym błogosławieństwem. I wielkim ułatwieniem. Oczy całej Rzeszy wpatrzone były w północną Francję, gdzie trwały zakrojone na olbrzymią skalę przygotowania do skoku przez Kanał. Gestapo i SS robiły, co mogły, aby zdławić francuski ruch oporu, który dokonywał cudów poświęcenia, rzucając Niemcom kłody pod nogi. W ciągu paru następnych dni tysiące Francuzów miały zginąć w obronie swojego tradycyjnego przeciwnika, czyli Anglii. Jurgen Muller pomyślał o ironii losu i spojrzał na zegarek pradziadka. Swoją drogą ciekawe, dokąd go teraz skierowano? W tamtej historii Heinrich Muller dowodził kompanią dywizji Gross Deutschland i został rozstrzelany podczas odwrotu spod Moskwy. Broniąc przeprawy przez rzekę, dał tysiącom ludzi szansę na ratunek, ale gdy sam wycofał się przed Armią Czerwoną, uznano go za defetystę. Krótko potem jego rodzina trafiła do obozu. Obecnie identyczny zegarek spoczywał ciągle w kieszeni munduru Heinricha. Zapewne w jakiejś bazie na wybrzeżu Francji, skąd dywizja Gross Deutschland miała zostać przewieziona do Anglii zaraz po udanym przechwyceniu terenu przez desant powietrzny. Muller ujął zegarek w palce „chorej" dłoni i przetarł chusteczką szkiełko. Była to jedyna część, która została wymieniona, gdzieś w latach sześćdziesiątych. Poza 405 tym oba czasomierze były dokładnie takie same, nawet na poziomie molekularnym. Szkoda, że ludzka natura nie jest równie stała, pomyślał ze smutkiem Muller. Zgłosił się do tej misji na ochotnika, chociaż wiedział, że zapewne nie uda mu się wrócić ze swej prywatnej wyprawy w mroki hitlerowskich Niemiec. Jednak jakoś się tym nie przejmował. W razie wpadki był wystarczająco wyposażony, aby śmiać się w twarz oprawcom stosującym najwymyślniejsze tortury. Nie było jednak takiego wszczepu, który osłabiłby przerażenie wywołane widokiem tych, których najbardziej chciał uratować. W zasadzie nie powinien ich szukać, nawet więcej — wprost nakazano mu omijać miejsca, gdzie mógłby natknąć się na dzieci Heinricha. Z premedytacją postanowił jednak, że nie posłucha instrukcji. Wykonawszy zasadniczą misję, która obejmowała porwanie, przesłuchanie i zabicie pułkownika Paula Brascha, zamierzał zająć się własną rodziną. Niestety, okazało się to nie takie proste. Nie we fragmencie dotyczącym Brascha, to akurat nie budziło żadnych obaw. Siedząc naprzeciwko domu swego celu i polerując szkiełko zegarka, Muller czuł się jak ktoś, kto nagle stracił sens życia. Oczy miał puste, twarz ściągniętą bólem i rozpaczą, co zresztą pasowało idealnie do jego przebrania. Tyle że on nie udawał. Ponadto złamał własne postanowienie, że najpierw wykona zadanie, potem dopiero zajmie się swoimi sprawami. Pokusa była silniejsza. Musiał chociaż rzucić okiem na dzieci. Na Hansa, który w tamtym śwecie zginął, broniąc młodszego Erwina przed homoseksualnym gwałtem. I Erwina zastrzelonego całkiem bez powodu przez strażnika z SS. Zobaczył ich, gdy szli razem z siostrami, Lotti i Ingrid, ale to był błąd. Potworny błąd. Hans miał na sobie mundur Hitlerjugend. Rodzeństwo zaśmiewało się głośno z jego opowieści, jak to podczas wizyty 406 w obozie dogonił i skopał starego Żyda. Zdrętwiały Jurgen stał i słuchał. Nadal jeszcze był tak zatopiony w myślach, że omal nie przegapił znajomej postaci, która wyszła pospiesznie z bramy i skierowała się do tramwaju, aby podjechać do pracy. Nie potrzebował płaszcza. Było nad wyraz ciepło jak na tę porę roku. Brasch modlił się o paskudną pogodę czy cokolwiek, co mogłoby zmniejszyć szanse operacji Smok Morski. Zrobił, co w jego mocy, ryzykując życie własnej rodziny. Teraz wszystko było już w rękach opatrzności i Aliantów. Nadal prześladowała go myśl, że on, kawaler Żelaznego Krzyża, zdradził swoją ojczyznę. Idąc przez hall Ministerstwa Zbrojeń, zastanawiał się, ile z tych myśli może odbijać się na jego twarzy. Wiedział, że każdy zdrajca ma wrażenie, że wszyscy na niego patrzą i domyślają się prawdy. Potrafił to sobie racjonalnie wytłumaczyć i nie zamierzał wpaść przez własne obsesje. Na wszystkie pozdrowienia odpowiadał entuzjastycznym „Sieg heil!" Z miną pewnego siebie urzędnika wszedł na piętro. Coś jednak ciągle podpowiadało mu trwożnie, że gdy tylko otworzy przeszklone drzwi swojego gabinetu, ujrzy w środku grupę gestapowców z bronią i gumowymi pałkami. — Dzień dobry, Herr Oberst — powiedziała z uśmiechem jego sekretarka. — Dzień dobry, Frau Schliiter — odparł. — Przez godzinę proszę nie łączyć żadnych telefonów. Będę bardzo zajęty. Nie czekając na jej odpowiedź, zamknął drzwi i opadł na fotel, cały drżący i spocony. Poczuł odór własnego strachu. Po chwili otworzył okno i przysiadł na parapecie w nadziei, że świeże powietrze rozjaśni mu w głowie i usunie duszną woń, która zdawała się wypełniać pokój. Leżący na biurku flexipad pisnął, przyprawiając go o drże- 407 nie serca. Zaraz się jednak uspokoił. Do tych urządzeń dostęp mieli wyłącznie najwyżsi urzędnicy, którzy na pewno nie próbowaliby dzwonić do zdrajcy. Spojrzał na ekran, oczekując widoku małej koperty, ikony sygnalizującej nadejście wiadomości tekstowej. Ujrzał jednak ruchomy obraz. Dziwne, Rzesza nie dysponowała łączami pozwalającymi na podobne transmisje. Zmartwiał, gdy zrozumiał, co widzi. Jego żona i syn siedzieli zakneblowani i przywiązani do krzeseł w kuchni. W ich oczach malował się strach, za nimi widać było niewyraźną sylwetkę kogoś jeszcze. Nagle obraz zniknął i na jego miejscu pojawił się tekst. Zabiję ich, jeśli w ciągu piętnastu minut nie wrócisz do domu. Zabiję ich też, jeśli wrócisz uzbrojony albo w towarzystwie. Musiał zmusić się do zaczerpnięcia powietrza. Obrócił się i wychylił za okno. Przez głowę przebiegały mu setki myśli. Kto to może być? — zastanawiał się. Gestapo? Odkryli zdradę? Nie, gdyby tak się stało, już bym nie żył. Zatem kto? I gdzie ja widziałem tego człowieka? Ciągle miał przed oczami pobladłe twarze Willie i Manny ego. Gdy był już pewien, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa, złapał flexipad, odetchnął jeszcze kilka razy i skierował się do drzwi. — Hen Oberst? — zdumiała się Frau Schluter. — Czy coś... — Nie — wychrypiał, machając urządzeniem. — Zapomniałem tylko o spotkaniu w OKH. Już jestem spóźniony. Wrócę jeszcze, ale późno. — Ale nie ma żadnego spotkania... — Dostałem zawiadomienie wieczorem — zawołał przez ramię. — Proszę dalej pracować nad zestawieniem na temat Schwalbe. Na korytarzu ruszył biegiem i zaraz za zakrętem omal nie przewrócił oficera Kriegsmarine. Przeprosił go, mijając zbyt powolne windy i zbiegając po schodach. Starał się jak najszybciej opuścić budynek, nie wywołując jednocześnie wrażenia, 408 że coś go opętało. Szczęśliwie inni też się spieszyli, bez wątpienia dla dobra kraju, nie wyróżniał się więc przesadnie. Wypadł na ulicę i pognał do nadjeżdżającego tramwaju. Chowając flexipad, przypomniał sobie, że nie ma drobnych na przejazd. Niemniej i tak wskoczył na stopień, gdy pojazd znalazł się obok. Konduktor ruszył w jego stronę. Brasch przygotował się do teatralnego przeszukania wszystkich kieszeni, ale tamten dostrzegł Żelazny Krzyż na piersi inżyniera i odwrócił głowę. Brasch spojrzał z powątpiewaniem na odznaczenie. A więc jednak był z niego jakiś pożytek... Przez całą drogę siedział jak na szpilkach. W myślach poganiał motorniczego i ze dwa razy ma minutę spoglądał na zegarek. Przeklinał sam siebie, że nie zapamiętał dokładnej godziny nadejścia wiadomości. Czy na pewno zdąży do domu w kwadrans? A jeśli spóźni się minutę czy dwie, czy napastnik spełni groźbę? Poza tym nurtowało go jeszcze jedno, zasadnicze wręcz pytanie: kto to jest? I kto go przysłał? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był pewien, że nie chodzi o agenta SD. Państwo niemieckie nie miało powodu uciekać się do podobnych metod. Gdyby coś do niego mieli, przyszliby po prostu do biura i wzięli go jak swego. To samo dotyczyło rodziny. W pewnej chwili dotarło do niego, że ciągle nam ze sobą Luge-ra. Aż się spocił. Obcy poinstruował go wyraźnie: żadnej broni. Gdy tylko wyskoczył z tramwaju na przystanku blisko domu, zaczął w biegu odpinać kaburę. Żołnierskie wyszkolenie podpowiadało, że powinien walczyć, ale racjonalnie zdawał sobie sprawę, że to byłoby bez sensu. Ten drań wyraźnie chciał jego i tylko jego. Gdyby chciał go tylko zabić, nie nachodziłby Willie i Manfreda. Nie, tutaj na pewno chodziło o coś więcej. Poszukał kluczy do bramy. Chwilę potem stał już pod drzwiami mieszkania. — To ja — zawołał, zamykając drzwi za sobą. Kuchnia znaj- 409 dowała się na końcu długiego korytarza. Po drodze rozładował Lugera i razem z kaburą położył go na chodniku. — Jestem — powiedział. — Tak jak pan chciał. Przyszedłem sam. — Widzę — odparł jakiś głos po niemiecku. — Chodź do kuchni. Powoli. Gdy był w połowie korytarza, głos znowu się odezwał. — Obróć się, załóż ręce z tyłu głowy i przejdź resztę drogi tyłem. Brasch zrobił, co mu kazano. Muller patrzył, jak inżynier wchodzi powoli do kuchni. Gdy był już metr od stołu, kazał mu się zatrzymać i obrócić. — Przywiąż sobie ręce do nogi od stołu. Plastikową taśmą — rozkazał, wskazując leżące na blacie pęta. — Chyba nie masz wątpliwości, że nie żartuję, nie próbuj więc kombinować. Jakby co, wpakuję kulę w głowę twego syna. Ten pistolet ma tłumik. Nikt nic nie usłyszy. Muller wolał rozmawiać po angielsku, aby oszczędzić chłopcu jeszcze większego przerażenia. Nie był dumny ze swych poczynań. Nie tak wyobrażał sobie służbę, gdy zaciągał się dwanaście lat wcześniej. Owszem, walczył ze złem, ale nie miał naprawdę zamiaru zabijać dzieciaka ani tej kobiety. Co innego Brasch. To miał być jego ostatni dzień na ziemi. Gdy inżynier wykonał polecenie, Muller przesunął się, aby widzieć jego ręce. — Widzę, że przyniosłeś swój flexipad. To dobrze, Herr Oberst. Wezmę go teraz i położę na stole. Cały czas będę celował w twoją głową. Chyba nie chcesz, aby Manny widział, jak tata umiera. Brasch obserwował z napięciem, jak napastnik wyciąga jego flexipad z kieszeni i kładzie na stole obok innego, już wcześniej znajdującego się tam urządzenia. Po chwili włączył funkcję linkowania i rozpoczął transfer danych. 410 — Co pan robi? — spytał Brasch. — Nie jest pan z Gestapo, prawda? Jest pan jednym z nich, z przyszłości, tak? — Tak — przyznał Muller. — I ratuję Niemcy przed losem, który same chcą sobie zgotować. — Ty idioto! — wyrzucił z siebie Brasch. — Dlaczego napadłeś na moją rodzinę? Popatrz tylko na Manny ego, trzęsie się ze strachu. Niepotrzebnie ich dręczysz! Wysłałem wam wszystko, do czego miałem dostęp. Wszystko! I to jest nagroda? Co z was za barbarzyńcy? Kapitan Muller nie miał pojęcia, o czym mowa. Na odprawie usłyszał tylko, że ma zająć się osobą, która odgrywała kluczową rolę w większości priorytetowych niemieckich programów zbrojeniowych. Kazano mu się dowiedzieć, jaki jest ich stan zaawansowania, i następnie usunąć Brascha. Nagły wybuch inżyniera nie został tu przewidziany. — Jak myślicie, skąd przyszedł przekaz na temat ośrodka Demidenko? — syknął Brasch, rozglądając się trwożnie, jakby nawet teraz bał się podsłuchu. — Skąd dostaliście informacje o prawdziwym programie atomowym i specjalnym wydziale uzbrojenia SS? — Zwolnij, uspokój się i zacznij od początku — rzucił Muller, opanowawszy zaskoczenie. — Jaki przekaz? O czym właściwie mówisz? — To było wczoraj! Wysłałem skompresowaną i zaszyfrowaną wiadomość na brytyjski okręt, Tridenta. Całe miesiące szukałem sposobu, jak zrobić to, nie ryzykując wykrycia. Wysłałem wszystko, co miałem na temat projektów specjalnych i operacji Smok Morski. Nic ci nie powiedzieli? — Podpisałeś przekaz? — spytał Muller, który próbował coś zrozumieć. Nie było to łatwe. — Oczywiście że nie. Myślisz, że jestem szalony? I tak dość ryzykowałem. Muller spojrzał na żonę inżyniera. Sądząc po wyrazie oczu, musiała znać angielski. Wyznanie męża wstrząsnęło nią chyba bardziej niż napaść ze strony uzbrojonego, obcego mężczyzny. i 411 Jeśli Brasch naprawdę wysłał coś takiego, ale nie podpisał wiadomości, centrum operacyjne nie miało żadnego powodu, aby alarmować Mullera. Szczególnie że mogłoby w ten sposób zdekonspirować nieocenione źródło ważnych informacji. — Kurde — mruknął, biorąc własny flexipad. Otworzył nowe okno i szybko napisał wiadomość. Musiał sprawdzić słowa Brascha. v ,. HMS Tridenl, Kanał Angielski Zapasy amunicji spadły do poziomu trzynastu procent. Poprzedniego dnia kolejne atakujące Me-262 przedarły się przez osłonę niszczycieli i Trident znowu musiał otworzyć ogień. Niemieckie myśliwce zostały zniszczone w niecałe cztery sekundy, ale wskaźniki systemów obronnych w Centrum Bojowym świeciły obecnie na czerwono, informując o krytycznym stanie zapasów. W normalnych okolicznościach obronę niszczyciela przejęłyby inne, sprzężone z nim jednostki. Albo w ogóle zostałby wycofany z obszaru zagrożenia. Halabi nie mogła liczyć ani na jedno, ani na drugie. Zastanowiła się nad sytuacją. Dopiero po chwili zorientowała się, że bezwiednie przygryzła dolną wargę. Opanowała się. Nie powinna sugerować swoim zachowaniem, że naprawdę mają powód do zmartwienia. Nawet jeśli tak było. Wiadomość o uderzeniu na Hawaje wstrząsnęła załogą, ale jeszcze gorsze było przekazane krótko potem przez Kolhammera ostrzeżenie, że im też może zagrażać atak pociskami manewrującymi zabranymi z francuskiego niszczyciela. Na razie wydawał się mało prawdopodobny, ale mógł poważnie zmniejszyć ich szanse. Demontaż pocisków i przeniesienie ich na lądowe wyrzutnie byłoby zadaniem bardzo trudnym, ale wykonalnym, jeżeli Niemcy mieliby pomoc paru specjalistów z oryginalnej załogi. ¦ 412 Czy mogli ich pozyskać? > Halabi bała się nawet spekulować na ten temat. Wyczuwała narastające w centrum napięcie. Dwa ostatnie uderzenia Luftwaffe nie były już sondowaniem obrony, ale preludium do operacji Smok Morski. Niemieckie lotnictwo próbowało rozbić brytyjską osłonę, podczas gdy Wehrmacht zajmował pozycje do skoku przez Kanał. Niebo nad Anglią znowu pełne było walczących maszyn. RAF stawiał zacięty opór, nie oddając panowania w powietrzu. Jeśli nie liczyć wcześniejszych ataków Schwalbe, żadna ze stron nie rzuciła jeszcze do walki odrzutowców, ale obie i tak przygotowały nieco niespodzianek. Pewna liczba niemieckich myśliwców tłokowych została zmodyfikowana w taki sposób, że mogły pozostawać nad Anglią o wiele dłużej niż zwykłe Bf 109. Przekonano się o tym, badając wraki zestrzelonych ostatnio nad wyspą sto dziewiątek. Miały nowe śmigła i nowe odrzucane zbiorniki, niektóre dostały nawet silniki rotacyjne Wankla i prymitywne pociski rakietowe do zwalczania radarów. RAF wysyłał przeciwko nim unowocześnione Spitfire'y. B-17 i Lancastery Bomber Command sunęły fala za falą nad północną Francję, aby bombardować porty i lotniska. Niemcy dziesiątkowali je za pomocą sterowanych radarem baterii przeciwlotniczych. Przez ostatnie półtorej doby Halabi przespała tylko cztery godziny. Dzięki Bogu za stymulanty, pomyślała. Trident pozostawał w gotowości, aby dostarczyć księcia Harry'ego i jego komandosów do Norwegii, ale na razie nie ruszali się z Solen-tu. Czekali, co Londyn postanowi w kwestii misji. Halabi uważała, że obecnie o wiele bardziej przydadzą się tutaj, koordynując obronę wyspy. W Centrum Bojowym pojawiło się zresztą aż szesnastu nowych gości, sama śmietanka Admiralicji, RAF-u i Sztabu Generalnego. Wszyscy razem plątali się nieustannie pod nogami, domagali wyjaśnień i w ogóle utrudniali swoim „nadzorowaniem" to, w czym mieli pomagać. t 413 Kapitan miała już poprosić pewnego szlachetnie urodzonego wiceadmirała, aby przestał tarasować tłustą dupą przejście, gdy szef działu zwiadu zameldował o nadejściu niejawnego przekazu, wyłącznie do wiadomości dowódcy HMS Tri-dent. — Proszę dać ją na mój ekran, panie Howard. — Już jest, maarn. Była to krótka wiadomość tekstowa od cichociemnego nazwiskiem Muller. Cel odnaleziony. Brasch utrzymuje jednak, że przesiał wam w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zaszyfrowaną wiadomość. Proszę o wskazówki. Aby dowiedzieć się czegoś więcej, Halabi musiała wywołać pliki dotyczące misji Mullera, co wymagało identyfikacji na podstawie kodu DNA. Przyłożyła dłoń do czytnika i poczekała, aż system ją zweryfikuje. — Jest dostęp — powiedziała Posh. — Co tu się, u diabła, dzieje? — spytał jakiś wicemarszałek lotnictwa. Halabi nie pamiętała jego nazwiska. Nie odrywając oczu od ekranu, uniosła rękę, aby go uciszyć. — Nie machaj na mnie, młoda damo! — uniósł się oficer. — Wszystkie skrzydła myśliwskie z całego kraju są w tej chwili w powietrzu. Jeśli coś się dzieje, muszę zaraz o tym wiedzieć. — Panie McTeale — zawołała Halabi, dla której obecna sprawa była chwilowo najważniejsza. Jej pierwszy oficer pojawił się dokładnie za plecami wicemarszałka RAF-u. — Pani kapitan jest niezwykle zajęta, sir — powiedział. — Proszę odsunąć się od jej stanowiska. Halabi wystukała pospiesznie odpowiedź dla Mullera. Potwierdzam, taki fakt miał miejsce. Czekać. — Panie Howard, proszę do operacyjnego. Gdy specjalista do spraw zwiadu ruszał do wyjścia, McTeale staczał krótki pojedynek z oficerem RAF-u. Halabi przypomniała sobie, że nazywał się Simon Caterson. Miał irytujący 414 zwyczaj wtrącać wszędzie swoje trzy grosze niezależnie od tego, czy w ogóle wiedział, o co chodzi. — Panie wicemarszałku, albo pan się uspokoi, albo pan McTeale przekaże pana naszemu oddziałowi SAS. Potrzebują nowego manekina do ćwiczeń. Poprzedni właśnie się połamał. Z tymi słowami wyszła z centrali. Była pewna, że Caterson rzucił w ślad za nią „wredny babsztyl" albo coś bardzo podobnego. Howard czekał już w kabinie operacyjnej, która mieściła się kilka kroków dalej, w centralnym kadłubie. Była to pomniejszona wersja Centrum Bojowego, z rezerwowym dostępem do niemal tych samych systemów. No i szczęśliwie nie pętał się tu żaden współczesny. — Zna pan zarys misji Mullera, panie Howard? Oficer pokiwał głową. Był odpowiedzialny za monitorowanie sygnałów implantów wszystkich cichociemnych. Łącznie podlegało mu ich trzynastu. — Miał zająć się pewnym inżynierem, prawdziwym pistoletem. — I znalazł go — powiedziała Halabi. — Ten zaś utrzymuje, że to on właśnie był naszym wczorajszym cichym wielbicielem. Sądzi pan, że to możliwe? — Brasch? — Komandor podporucznik zastanowił się chwilę. — Jak najbardziej możliwe. To, co przyszło, pasuje do jego działki. Chociaż miałbym jeszcze paru innych kandydatów. — Ilu? — Dokładnie dwóch. Pewnego admirała Kriegsmarine i pułkownika Luftwaffe. — Jakie dokładnie zadanie otrzymał Muller? — spytała. — Brudna robota. Ma wydusić z obiektu, co się da, i potem go zlikwidować. Zgodnie z punktem 2 odnośnego regulaminu. — Naprawdę? — zdumiała się Halabi. — Myślałam, że Muller to pilot. Nie był chyba szkolony do podobnych zadań? — W aktach jest adnotacja, że zgłosił się na ochotnika. Jest Niemcem i uznał, że się nada. 415 Karen Halabi, która pojęła już, jak wielkie są różnice kulturowe między tym światem a ich czasami, skłonna była w to powątpiewać, ale chwila nie sprzyjała podobnym rozważaniom. — Przepraszam, maarn — odezwał się łącznościowiec, przerywając im rozmowę. — Znowu poufna wiadomość tylko dla pani. — Halabi przyjęła przekaz na najbliższym ekranie. Przeczuwała, że to znowu Muller. Nie myliła się. Ujrzała tylko jedno zdanie, które kazało jej zaprzestać wszelkich dywagacji. Brasch domaga się wyciągnięcia z Niemiec. — Lepiej będzie zawiadomić Ministerstwo Wojny — powiedziała pod adresem łącznościowca. — Kapitanie! Lecą na nas... Nie, nie na nas, przepraszam. Na Londyn. — Co leci? — spytała. — Znowu odrzutowce? — Nie, maarn, pociski. Pociski manewrujące. 30 Norwegia Byli najlepszym, co aryjska krew miała do zaoferowania, i nieustannie napawali go dumą. Tylko ośmiu, w dwóch zespołach po czterech ludzi, ale to była jedna z zasad, której nauczyli się od SAS. Wbrew temu, co sądzili przeciwnicy, SS nie było wcale zarozumiałe. Wręcz przeciwnie, chętnie korzystało z cudzych pomysłów. Jeśli wrogowie Niemiec chcieli widzieć w jego podkomendnych tylko bezmyślne automaty, to już trudno. I tak zatańczy na ich grobach. Dziwnie się jednak czuł, stojąc przed amerykańskim samolotem, Douglasem Dakotą, który zdobyli w Afryce Północnej. Jeszcze dziwniej było wydawać rozkazy ludziom ubranym w mundury wroga. W końcu nadeszła ta chwila. Reichsfuhrer Himmler mógłby być teraz w bazie rakietowej w Donzenac albo ze swoim nowym oddziałem spadochronowym w Zaandamie, aby stamtąd śledzić początki operacji Smok Morski. Jednak tych ośmiu miało wziąć w niej udział w szczególny sposób; oczekiwał, że wbiją nóż w samo serce Anglii, i dlatego właśnie żegnał ich tutaj, na małym, bezimiennym lotnisku nad brzegiem Morza Północnego. Trzech mówiło perfekcyjnie po angielsku, pozostałych mógł zdradzić lekki akcent, dlatego przebrano ich w mundury Polskich Sił Zbrojnych. Anglicy nie robili wielkiej różnicy między poszczególnymi Europejczykami z kontynentu, obcy był dla 417 nich obcym i już. To poczucie wyższości miało ich teraz sporo kosztować. Tylko pułkownik Skorzeny, dowódca grupy, nie mógł pochwalić się biegłą znajomością angielskiego, ale Himmler nie znał nikogo innego, komu mógłby powierzyć podobne zadanie. Temu człowiekowi ufał bezgranicznie. Był pewien, że w razie potrzeby Skorzeny przejdzie każdą górę, pokona każdą rzekę. Żałował tylko, że nie ujrzy, jak pułkownik wypełnia rozkaz. Niemniej jeśli przeżyje, spotkają się w Wilczym Szańcu i wtedy na pewno zabawi wszystkich barwną opowieścią. Ubrany w mundur zwykłego kaprala olbrzymi spadochroniarz przestępował z nogi na nogę przed frontem swoich ludzi, którzy trwali nieruchomo niczym posągi z marmuru. — No to który z was zabije tę tłustą świnię? — spytał. — Ja — odpowiedzieli wszyscy równocześnie. — Nie — huknął Skorzeny, zanosząc się śmiechem. — To ja wycisnę z niego życie i wy będziecie potem klepać mnie po plecach i powtarzać, jaki ze mnie równy kumpel. Zrozumieliśmy się? — Jawohl, Herr Korporał! Skorzenemu cała sprawa wydawała się chyba nad wyraz zabawna. Znowu się roześmiał. Było bardzo zimno, wiatr hulał po pasie startowym, który wycięto w brzozowym lesie wysoko ponad wodami Skagerraku. Himmler otulił się szczelniej płaszczem. Wyczuwał, że daleko mu do tej więzi, która łączyła pułkownika z jego ludźmi, że nigdy nie będzie tak za pan brat ze śmiercią jak oni. Rozumiał jednak, czym jest braterstwo broni i dlaczego Skorzeny tak tryska entuzjazmem. Zakaszlał głośno. Pułkownik wrzasnął, aby nadstawić uszu na jego słowa. — Proszę dać na „spocznij" — powiedział Himmler. Żołnierze tylko lekko zmienili postawę. — Sprawiacie, że jestem dumny ze swej niemieckości — zaczął. — Wszyscy zgłosiliście się na ochotnika, wiedząc, jak niebezpieczna to misja i że będziecie musieli wniknąć głęboko 418 na teren wroga. Chociaż nieliczni, sprawicie, że odmienia się losy milionów. Dla mnie uosabiacie najlepsze, co tkwi w duchu naszej partii. Jesteście nadludźmi i z całego serca życzę wam powodzenia. Heil Hitler! — Heil Hitler! Himmler skłonił się lekko. Skorzeny ryknął na pilotów, aby zapuszczali silniki Dakoty. Po chwili z rur wydechowych trysnął płomień, wiatr porwał kłęby siwego dymu. Pułkownik klepnął pierwszego z brzegu żołnierza, który z mechaniczną precyzją podbiegł do drzwi maszyny i wskoczył do środka. Pozostali ruszyli w jego ślady, aż ich dowódca pozostał sam na lądowisku. — Fuhrer jest teraz bardzo zajęty — powiedział Himmler — ale prosił, by przekazać, że będzie z wami myślami. — Dziękuję — odparł pułkownik SS z nietypową dla siebie powagą. — Zasłużymy na ten zaszczyt albo polegniemy do ostatniego, próbując. Zasalutowali obaj i Skorzeny zniknął w ciemnym wejściu samolotu. Moskwa W pomieszczeniach zajmowanych przez Stalina światła nie gasły już od prawie tygodnia. Wprawdzie uwaga Hitlera była obecnie skierowana gdzie indziej, ale Związek Radziecki nie mógł czuć się bezpieczny. Przez ostatnie trzy dni Stalin ucinał sobie tylko krótkie drzemki, jednak dzięki środkom pozyskanym z Vanguarda czuł się całkiem nieźle. Teraz pozwolił sobie na rzadką chwilę relaksu. Popijając gorącą herbatę z wysokiej szklanki, zastanawiał się nad własną koncepcją przekształcenia świata. Zakładał, że zajmie mu to dziesięć następnych lat i bez wątpienia będzie wymagać olbrzymiego rozlewu krwi, niemniej potem rewolucja będzie 419 bezpieczna. Nie zagrożą jej ani faszyści w rodzaju Hitlera, ani zdrajcy tacy jak Chruszczow. Czy imperialiści pokroju Roose-velta albo Churchilla. Dzień, w którym tłum wziąłby się do obalania jego pomników, nigdy nie nadejdzie. Przeciwnie, pewnego dnia jego gigantyczna podobizna stanie na miejscu pomniku Waszyngtona. Będzie to wielki towarzysz Stalin czuwający nad losem oswobodzonej klasy robotniczej Zjednoczonych Stanów Radzieckich Ameryki. — Jeszcze herbaty, towarzyszu, nim reszta przyjdzie? — spytał Poskrebyszew. — Nie. Jeszcze jedna szklanka, a trzeba mi będzie ustawić wiadro pod stołem. Stalin przeciągnął się z wysiłkiem. Na kamiennych alejkach Kremla leżała cienka warstwa śniegu. Wraz z jego nadejściem Matka Rosja zyskiwała sojusznika. I czas. Marszałek Żuków nie trwonił go, dokonując coraz większych cudów z Armią Czerwoną, wreszcie szkoloną i uzbrajaną jak należy. Gdy skończy, ktokolwiek wygra na Zachodzie, Związek Radziecki będzie cieszył się pełnym bezpieczeństwem za żelazną kurtyną. Tego określenia nauczył go Beria, szef NKWD. Przemawiało do wyobraźni. Ledwie uniknąwszy zniszczenia przez faszystów kilka miesięcy temu, Stalin bardzo pragnął, aby na granicy z Niemcami wyrósł wielki i mocny mur. Niezależnie od tego, kto akurat rządziłby tym narodem. Przypuszczał, że ostatecznie będą to alianci. Ich potencjał przemysłowy dawał przewagę, której nic nie mogło się oprzeć. Na dodatek teraz dysponowali jeszcze techniką z przyszłości, która bez wątpienia ułatwi im pokonanie faszystów. Ale on im nie pomoże. To mogłoby oznaczać koniec rewolucji i podbicie rodiny przez... jak to Beria określił? Informatycznego Hitlera ery cyfrowej. Należało utrzymać tę równowagę, która powstała po złożeniu przez tego mydłka Ribbentropa propozycji zawieszenia broni. To była wielka szansa i nie pozwolił jej umknąć. Szczególnie po meldunkach otrzymanych z Pacyfiku, 420 które opisywały ze szczegółami, jak potężne były te nowe bronie pozyskane przez Niemców. W tamtym czasie co dnia oczekiwał, że spadochroniarze Himmlera wpadną przez okna do jego gabinetu, wszyscy ubrani w te niezniszczalne ciemne zbroje. Oczywiście mylił się. Rychło okazało się, że tym draniom dostały się tylko resztki. Główną zdobycz zgarnął Roosevelt. Jednak teraz nie miało to już znaczenia. Stalin odstawił pustą szklankę w srebrnym koszyczku i pochylił się, aby raz jeszcze wziąć model do ręki. NKWD znalazło go na Vanguardzie i przywiozło specjalnie dla niego. Powiedzieli, że to wierna replika okrętu, który zmaterializował się w lodach Syberii. Był piękny i niezwykły, z trzema kadłubami. Budził grozę nie mniejszą niż sztylet zabójcy. Stalin pożałował przez chwilę, że musi dźwigać na barkach aż taki ciężar. Gdyby nie obowiązki głowy państwa, sam wybrałby się do tego specjalnego ośrodka, który wzniesiono wokół okrętu. Zobaczyłby go na własne oczy. Jednak to nie było możliwe. Nagle parsknął z rozbawieniem. Czy w obecnych czasach można cokolwiek nazwać naprawdę niemożliwym? — Wodzu? — spytał sekretarz. — Co wodza rozbawiło? — Życie, Poskrebyszew. Samo życie i wszystko, co się z nim wiąże. Przyszli już? — Tak, czekają na zewnątrz. — No to wprowadź ich. Lekko przygarbiony sekretarz wyszedł z pokoju. Od kiedy NKWD straciło jego żonę, ciągle był nieswój i patrzył tak jakoś dziwnie. Stalinowi podobało się to, bo straszył miną wszystkich, którzy do niego przychodzili, a z wystraszonymi szło łatwiej. Po chwili wrócił z Berią i Mołotowem. Szef tajniaków był jak zawsze skrajnie ponury. Mołotow z kolei wyglądał, jakby właśnie wrócił z przymiarki na stryczek, co było obecnie dość typowe dla osób zajmujących w Związku Radzieckim jakieś wyższe stanowiska. 421 Usiedli na twardych, drewnianych krzesłach przed biurkiem Stalina, który odezwał się najpierw do Mołotowa. — I co, Wiaczesławie Michajłowiczu, zgodziliśmy się pomóc faszystom, spełniając ich drobną prośbę, ale nadal nie jesteście szczęśliwi. — Wątpię, aby Brytyjczycy także uznali to za drobiazg — odparł Mołotow. — Są raczej przywiązani do Churchilla i nie spodoba im się, że pomogliśmy faszystom go zabić. — Ale nasz wkład jest naprawdę nikły — powiedział Be-ria. — Po wszystkim nasi ludzie przedostaną się do Irlandii, a potem wrócą do domu. Stalin podzielał jednak wątpliwości swojego ministra spraw zagranicznych. Wielka Brytania omal nie wypowiedziała Rosji wojny, gdy ta zatrzymała w Murmańsku jednostki konwoju PQ17. Doszło do tego tuż przed zawarciem rozejmu z Niemcami. Stalin musiał przyznać, że złość Anglików była uzasadniona. Jednym pociągnięciem ręki przyczynił Royal Navy więcej strat niż oryginalnie uczyniła to na dalekiej północy Kriegsmarine. Wszystko nadal tam było: trzydzieści pięć frachtowców, cztery niszczyciele, dziesięć korwet, cztery krążowniki i dwa pomocnicze krążowniki przeciwlotnicze. Z drugiej strony zachował się fair, odmawiając przekazania okrętów Niemcom. Załogi przetrzymywał we względnie znośnych warunkach, chociaż w Rosji oczywiście nikomu nie było teraz łatwo. Przede wszystkim dbał o zachowanie pozorów neutralności, bo tylko w ten sposób miał szansę przeczekać wojnę. Materiały wojenne z konwoju też oczywiście miały się przydać. W tej chwili głównie ciężarówki. Od chwili, gdy okazało się, że nie uda im się ruszyć brytyjskiego okrętu, sprawne pojazdy były na wagę złota. Stalin pogłaskał model trimarana. Faszyści zemdleliby, widząc to, co Kaganowicz i Żdanow zbudowali wokół Vanguarda. Ciągle podejmowali żałosne próby oszukania Rosji, podsuwając im fałszywe tropy w ośrodku Demidenko. Cóż, niebawem przekonają się, jak wielki był ich 422 błąd. Rosja może być biedna, ale nadal jest kolosem i ma dość środków, aby skorzystać z daru. Gdyby jeszcze udało się nakłonić faszystów i kapitalistów do dłuższej walki, aż będzie mógł uderzyć na jednych i na drugich i naprawić błędy historii. Maskirowka podjęta przez faszystów w Demidenko miała się jeszcze na nich zemścić. Owszem, zaangażowanie w tamtejsze badania drogo kosztowało Rosję, ale Hitler i Himmler także ładowali w nie olbrzymie środki, a rosyjscy inżynierowie byli dość bystrzy, aby uczyć się na ich „niepowodzeniach" i wykorzystywać tę wiedzę przy rozpracowywaniu Vanguarda. Szkoda, że prawie nie udało się utrzymać przy życiu załogi, ale zwolennicy materializmu dialektycznego nie poddawali się łatwo. Skoro nie mieli tego, czego chcieli, potrafili pracować z tym, co było. — Dobrze — powiedział Stalin do Berii. — Wasi ludzie mają wolną rękę. Mogą pomóc faszystom, ale nie chcę żadnego śladu świadczącego o naszym zaangażowaniu. Czy to jasne? — Podejmę stosowne kroki — odparł Beria. HWS Tridenf, Kanał Angielski — Nadciągają — powiedziała Halabi. Na wielkim ekranie widniały tysiące znaczków. Posh była w stanie śledzić każdą wrogą jednostkę z osobna, nawet jeśli ludzcy operatorzy nie mieli szans za nią nadążyć. Z tego też powodu większość pomniejszych kontaktów została opisana tylko numerem. Uwagę przyciągały większe formacje, głównie te złożone z setek powolnych transportowców, które wystartowały już z lotnisk w Norwegii. Najważniejsze były jednak trzy migające czerwone trójkąty przemykające nad Francją. Ustalono już, że wszystkie zostały odpalone z tego samego miejsca położonego na północ od wioski zwanej Donzenac. 423 Były to naddźwiękowe pociski manewrujące typu Laval GA. Posh obliczyła, że dotrą do celów za blisko cztery minuty. Leciały okrężną trasą, nad Belgią i Holandią, aby uniemożliwić Trldentowi przeciwdziałanie. W tym wypadku niepotrzebnie. Lasery i baterie Metalowej Burzy nie mogły zaszkodzić im z dystansu paru setek mil. — Uzbrojenie, mamy namiar przechwycenia? •;¦.;, — Nie, kapitanie. Halabi oczekiwała takiej odpowiedzi. — Panie Howard, czy Posh ustaliła już rodzaj ataku? — Ustawione są na cele naziemne, kapitanie. Niemal na pewno pochodzą z Dessaix, wystrzelenie musiało chyba nastąpić z prowizorycznej wyrzutni rurowej. Być może z zamontowanymi elementami oryginalnego wyposażenia. — Raczej wątpię — mruknęła Halabi. — Na razie nie ma przewidywań co do celów, ale na ich miejscu mierzyłbym w kluczowe stacje lotnicze grupy, Biggin Hill, Hornchurch, Debden i North Weald. Luftwaffe zostawiała je w spokoju, koncentrując naloty na Croydon, Rochford i pozostałych. Tamte są obecnie w kiepskim stanie i większość ocalałego sprzętu przeniesiono na te niezniszczone. Takie uderzenie obezwładniłoby RAF w całej południowej Anglii. — Łączność, słyszycie? — spytała Halabi. Caterson i paru jeszcze intruzów przysunęło się do jej stanowiska, ale chwilowo nie zwracała na nich uwagi. — Przekażcie ostrzeżenie. Za chwilę niebo zwali im się na głowę. — Chyba dobrze byłoby, gdyby wyjaśniła pani, co się dzieje — zażądał vice marshal. — Trzy pociski manewrujące kierują się w stronę Anglii z szybkością ponad pięciu tysięcy kilometrów na godzinę — powiedziała bez cienia emocji w głosie. — Nie możemy ich zatrzymać. Nie wiemy, gdzie uderzą, ale cokolwiek to będzie, zniknie w ciągu paru minut. Mój człowiek przypuszcza, że zniszczeniu mają ulec najważniejsze bazy lotnicze jedenastej grupy. Pociski są tylko trzy, ale niosą dość subamunicji, 424 aby obsłużyć wszystkie cztery lotniska i jeszcze kilka innych miejsc. — Rozumiem — powiedział cicho Caterson. — Skoro już to na nas sprowadziliście, co zamierzacie teraz zrobić? Halabi zignorowała zaczepkę. — Zamierzamy pozostać tutaj, dostarczając dowództwu danych o przebiegu bitwy i czekając, aż niemieckie jednostki nawodne podejmą próbę pokonania Kanału. — Niech was diabli! — warknął oficer. — Panią i całą jej załogę. Co z pani za kapitan, Halabi? Mając do dyspozycji tak potężny okręt, kryje się pani za niszczycielami, oczekując, że będą chronić pani czarny tyłek! Proszę ruszyć się i coś zrobić! W Centrum Bojowym zapadła cisza. Niby nikt nie odwrócił się w ich kierunku, ale szmer rozmów nagle umilkł. Halabi była pewna, że wszyscy czekają na ciąg dalszy. — Panie McTeale — powiedziała, starając się zachować spokój. — Proszę wezwać bosmana Waddingtona z oddziałem strażniczym. Jeśli wicemarszałek Caterson znowu otworzy usta, proszę go stąd usunąć. — Jak najbardziej, ma'am. Zanim oficer zdołał cokolwiek wykrztusić, operator systemów obronnych zwrócił ich uwagę na ekran. — Kapitanie! Jeden z Lavali spadł do wody. Kolejny zszedł z kursu nad Morzem Północnym. Halabi, McTeale i wszyscy współcześni spojrzeli na projekcję. Rzeczywiście, jeden z czerwonych trójkątów po prostu zniknął, drugi krążył chaotycznie. Kapitan nawet nie drgnęła, ale w duchu podskakiwała z radości niczym mała dziewczynka. Kolhammer przekazał, że wiele spośród pocisków wystrzelonych na Hawaje nie wykonało zadania, zapewne na skutek sabotażu. Od początku żywiła nikłą i bardzo nieśmiałą nadzieję, że tutaj stanie się podobnie. Niemniej jeden Laval parł nadal w stronę Londynu. — Co się stało, kapitanie? — spytał brygadier o nazwisku Beaumont. Był całkiem inny niż Caterson. Miał za sobą długą 425 służbę w Indiach i kilka razy dał już do zrozumienia, że nie rezerwuje szacunku tylko dla tych, którzy wywodzą swoje pochodzenie z przednormańskiej Anglii. — Wydaje się, że ktoś z załogi Dessaix przechytrzył Niemców, sir — odparła Halabi uprzejmie. — Z dwoma pociskami sabotażyście najwyraźniej się udało. — Drugi w wodzie, kapitanie. — Proszę — wskazała na drugi trójkąt, który po chwili zniknął. — Drugi Laval właśnie spadł do morza. — Ale trzeci nie? — Nie, sir. Obawiam się, że nie. I skoro dotąd tego nie uczynił, zapewne już nie spadnie. — Według Posh najbardziej prawdopodobnym celem jest Biggin Hill — powiedział operator systemów obronnych. — Kapitanie, odnotowujemy znaczący ruch wokół Calais, Dieppe, Cherbourga i Rotterdamu. — Pani kapitan? — spytał Beaumont, chętny do wysłuchania jej komentarza. Halabi potrzebowała kilku sekund, aby zorientować się w sytuacji. Z Norwegii nadciągał desant powietrzny, siły nawodne opuszczały brzegi kontynentu, siły lotnicze szykowały się do sparaliżowania obrony myśliwskiej. Wedle standardów jej czasów zgranie zostawiało wiele do życzenia, ale intencja była oczywista. — Nazywamy to jednoczesnym zaangażowaniem przeciwnika w wielu wymiarach, ale równie dobrze można powiedzieć po prostu, że to inwazja. Właśnie się zaczęła. Panowie — odezwała się głośniej, aby przyciągnąć uwagę współczesnych. — Wchodzimy do gry. Moi ludzie będą śledzić rozwój wypadków i zawiadamiać was o wszystkim na bieżąco. Już teraz przekazujemy materiał laserowym łączem do Londynu. Jeśli spojrzycie na duży ekran, zauważycie wielkie niemieckie jednostki kierujące się z północy na wody Kanału. Moim zadaniem jest związać je walką za pomocą pozostałych nam jeszcze pocisków przeciwokrętowych. Za chwilę major Windsor i jego ludzie 426 opuszczą pokład śmigłowcem. Sugeruję, abyście skorzystali z okazji i też wrócili na brzeg. Będziecie tam potrzebni. Zasalutowała im. Brygadier Beaumont i paru jego kolegów odwzajemnili salut, większość jednak tego nie uczyniła. — Panie McTeale, proszę odprowadzić naszych gości do hangaru. — Tak, ma'am. Karen Halabi popatrzyła na tuzin oficerów idących za pierwszym oficerem do wyjścia. Starała się nie rozpamiętywać obrazy, która spotkała ją i jej załogę ze strony Catersona. Całe szczęście, że wiedziała dobrze, z kim naprawdę dziś walczy. Gdyby nie to, zastanowiłaby się pewnie, czy warto. Centralny Londyn ;l Schron Gabinetu Wojennego znajdował się głęboko pod ulicami Londynu, poza możliwościami rażenia bombowców Goeringa. Churchill pamiętał wiele długich nocy, które spędził tu podczas blitzu i bitwy o Anglię. Co bliższe eksplozje wstrząsały wtedy drewnianym krzesłem, na którym teraz siedział, dokładnie naprzeciwko starej mapy świata wiszącej po drugiej stronie stołu. Prawie wszystko trwało tu niezmienione od tamtych dni. Kremowe ściany z pocącego się betonu, masywna stalowa siatka pod sufitem, którą ktoś kazał pomalować na czerwono. I jeszcze poszarzałe twarze jego doradców oraz duchota. Brakło tylko odległego echa bombardowania. Już od trzech miesięcy Luftwaffe koncentrowała uwagę na lotniskach RAF-u, stacjach radarowych oraz Tridencie. Miasto oszczędzała, chociaż po co właściwie? — zastanawiał się premier. Po co, skoro i tak miało zostać zniszczone w bezwzględnej walce, ulica po ulicy. Czy naprawdę tysiąc lat historii i dorobku kultury zmieni się w stos gruzu i popiołów? m 427 Nie, jeśli zdoła temu zapobiec. — Panowie — powiedział, gdy wszyscy już zajęli miejsca. — Nadszedł ten najczarniejszy dzień, ale jeśli mamy umrzeć, znaczymy dość, aby kraj poczuł stratę. Jeśli przeżyjemy, im mniej nas będzie, tym większa część honoru każdemu przypadnie. Nawiązujące do słów Szekspira zdania zawisły w ciężkiej ciszy. Churchill czekał, aż ktoś się odezwie, ale jego generałowie i admirałowie milczeli. — Cóż, pora nam więc mięśnie natężyć i krew podburzyć w żyłach — stwierdził, zanim cisza stała się nazbyt krępująca. — Poruczniku Williams, czy będzie pan uprzejmy? — Dziękuję, panie premierze. Młody oficer, jeden z podwładnych Halabi, wstał i skierował pilota na ekran, który powieszono tu niecały tydzień wcześniej. Po chwili zebrani ujrzeli na nim mapę Wysp Brytyjskich i Europy Zachodniej. Wszyscy byli pod wrażeniem i tylko Churchill uważał, że ekran był za mały. Jego zdaniem stół na-kresowy sprawiał się o wiele lepiej. — Napływające w czasie rzeczywistym materiały z rozpoznania wskazują, że niemieckie siły przesuwają się szybko na pozycje wyjściowe do inwazji na Wyspy Brytyjskie. Grupa Armii Środek wyruszyła z Tours, Orleanu i Nemours. Grupa Armii Północ zbiera się w Caen, Dieppe i Calais. Ikony oznaczające poszczególne związki zaczęły przesuwać się na północ, w kierunku Kanału. — Dziewięćdziesiąt procent sił Luftwaffe znajduje się albo w powietrzu, albo w fazie przygotowania do lotu. Niektóre zespoły skierowały się już na wyznaczone cele. Fighter Com-mand naprowadza nasze jednostki na wroga poprzez system bojowy Tridenta. Churchill dojrzał, że air chief marshal Portal pokiwał energicznie głową. — Duże jednostki nawodne Kriegsmarine opuściły wody norweskie i z pełną szybkością zdążają ku naszym wybrzeżom. Poprzedza je co najmniej sześćdziesiąt U-Bootów. Koncentru- 428 jąc się w Kanale od strony Morza Północnego, mają zająć stanowiska pomiędzy grupą bojową Tirpitza i Home Fleet. Porucznik ponownie skierował pilota na ekran, na którym pojawiła się mozaika mniejszych okien. Zdawały się pokazywać lotniska pełne stłoczonych transportowców. — Oczekujemy, że pierwsze wejdą do walki jednostki po-wietrznodesantowe, głównie Fallschirmjager, która walczyła na Krecie. Została już odbudowana po tamtych stratach. Ponadto spodziewamy się udziału specjalnych oddziałów spadochronowych Waffen SS, które sformowano pospiesznie w ciągu paru ostatnich miesięcy. Na obecnym etapie nie jesteśmy w stanie przewidzieć miejsc zrzutu, jednak wybór nie jest aż tak wielki. Sądzimy, że desant nastąpi bez uprzedniego uzyskania panowania w powietrzu przez Luftwaffe... Szmer głosów dał znać, jak bardzo ta oczywista prawda zaskoczyła zebranych. Hitler musiał być naprawdę zdesperowany, skoro decydował się na takie ryzyko. Zdesperowany i szalony, pomyślał Churchill. — Biorąc pod uwagę, że państwa Osi przejęły sporo nowoczesnej techniki, jak i pewną liczbę fachowców z przyszłości, musimy liczyć się z możliwością użycia przez Niemców nowych systemów broni mających przechylić szalę zwycięstwa na ich korzyść. Nie wykryliśmy jednak dotychczas niczego, co potwierdzałoby tę opcję. — Dziękuję, poruczniku — powiedział Churchill, który nie chciał, aby dyskusja zboczyła na jałowy obecnie temat niemieckich superbroni. Poza tym Williams nie był dopuszczony do materiałów, które uzyskano od Brascha. — A jak wygląda nasza odpowiedź, generale? Generał Archibald Wavell, który wraz z Montgomerym wrócił niedawno z północnej Afryki, aby pokierować obroną Wysp Brytyjskich, wstał i podszedł do tradycyjnej mapy. — Oczekujemy lądowania desantu morskiego w najwęższej części Kanału, w Dover, być może w pobliżu Ramsgate i Mar-gate. Grupa Armii Środek spróbuje zapewne wylądować mię- 429 dzy Weymouth i Sidmouth, nacierając od razu na pozycje obronne na południe od Birmingham i Wolverhampton. To są logiczne kierunki uderzeń i stosownie do tego przygotowujemy naszą ripostę... Wavell zmarszczył czoło, jakby na chwilę zagubił się między punktami na mapie. — Oczywiście istnieje i taka możliwość — podjął — że atak nie zostanie przeprowadzony w logiczny sposób. Podczas ostatnich czystek Wehrmacht stracił wielu dobrych dowódców. Nie będziemy musieli mierzyć się z Rommlem, ale marszałek Kesselring zapewne też okaże się trudnym przeciwnikiem. Niemcy nie dysponują wprawdzie dającymi nam dużą przewagę bezzałogowymi samolotami zwiadowczymi, mają jednak dość tradycyjnych płatowców, aby zebrać z ich pomocą podstawowe informacje o naszych przygotowaniach. Pamiętając o tym i zakładając, że w pierwszym rzucie zdołają wysadzić na brzeg tylko cztery dywizje... Churchill westchnął głośno. Tylko cztery dywizje! — ...będziemy trzymać w odwodzie kanadyjską Pierwszą Armię, Drugą Dywizję Pancerną Wolnych Francuzów oraz amerykańskie dywizje piechoty. Pozostaną na linii obronnej GHQ między Highbridge a Yorkshire, wraz z naszymi oddziałami pancernymi i piechotą z Marinę Corps. Ich zadaniem będzie powstrzymać pochód nieprzyjaciela w razie przełamania naszej obrony, gdziekolwiek by to nastąpiło. Wavell machnął ręką nad obszarem południowych hrabstw. — Pytanie, przed którym nie można uciec, to gdzie wylądują spadochroniarze generała Ramckego. Sądzę, że to właśnie przesądzi o przegranej lub zwycięstwie. Nie posiadając panowania w powietrzu ani na szlakach morskich, Niemcy muszą liczyć się z wielkimi stratami wśród sił desantowych. Wiemy, że uczynili wiele dla odbudowy Fallschirmjager, a Himmler osobiście nadzorował formowanie dywizji powietrznodesan-towej Waffen SS. Gdziekolwiek wylądują, musimy ich osaczyć 430 i zniszczyć. Dlatego trzymam w odwodzie dwie dywizje, Pancerną Gwardii oraz Pierwszą Piechoty. Wavell uniósł oczy znad kartki papieru, na której zanotował sobie tezy wystąpienia i spojrzał na porucznika Williamsa. — Do Pierwszej Piechoty przydzielony został ponadto od-» dział SAS, który zrobi to, co ma w zwyczaju, gdy tylko dowiemy się, gdzie wylądował sam Ramcke. Churchill zignorował ironię. Wierzył w młodego księcia i jego ludzi. Ze swymi metodami walki wydawali się najwłaściwszymi przeciwnikami dla nazistów i. a ; ; : ,' 31 ¦ ..¦ >»>'- ¦'-.¦' • -.¦..¦'¦ .•¦.' Południowo-wschodni Londyn Baza Biggin Hill w London Borough of Bromley była jednym z najważniejszych lotnisk RAF-u podczas bitwy o Anglię. Powstała pod koniec pierwszej wojny światowej na płaskim wzniesieniu ponad wioską o tej samej nazwie, na południowo--wschodnim krańcu Wielkiego Londynu. Tutaj zaczęto eksperymenty z naprowadzaniem przez radio na nieprzyjaciela i stąd startowały myśliwce, które miały na koncie pierwsze brytyjskie zestrzelenia podczas drugiej wojny. Od maja do września 1940 roku baza była wielokrotnie atakowana i ucierpiała tak bardzo, że niewiele brakowało do wyłączenia jej z działalności operacyjnej. Obecnie kwaterowało w niej troje podwładnych kapitan Halabi. Pomagali współczesnym zapanować nad zdalnym systemem nadzorowania pola walki i czuwali nad kilkoma eksperymentalnymi programami, takimi jak organizacja nocnego dywizjonu Super Spitfireow. Dwanaście maszyn z prototypowej serii stało we wzmocnionym bunkrze na wschodnim krańcu lotniska, pod osłoną sprzężonych z radarem Boforsów. Przypadkiem znalazły się wśród pierwszych ofiar ataku. Tego ranka na służbie była tylko bosman Fiona Hobbins. Pozostali, starszy sierżant i podporucznik z dyplomem inżyniera, spali w swoich kwaterach w wiosce. Mieli za sobą trzydzieści sześć godzin nieprzerwanej pracy. Trident przekazał ostrzeżenie do wszystkich swoich ludzi, 432 łącznie dwudziestu dziewięciu oficerów i marynarzy rozsianych po różnych bazach. Gdy flexipad Hobbins zabrzęczał alarmująco, bosman leżała na wózku pod jednym ze Spitfireow. Nie spojrzała nawet na ekran; miała za sobą setki ćwiczebnych i pięć prawdziwych alarmów. Czym prędzej wyjechała spod maszyny i zaczerpnęła głęboko powietrza. — Nadlatują! Wynosimy się. Biegiem! Pięć sekund później w całej bazie zawyły syreny. W hangarze pracowała grupa dwudziestu dwóch mężczyzn i kobiet. Na początku bosman Hobbins była zaskoczona tym wymieszaniem płci. Oczekiwała, że Biggin Hill będzie wyłącznie męskim terenem, wszędzie jednak napotykała kobiety z służb pomocniczych. Teraz polityka równych szans sprowadzała się tylko do jednego — wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć schronienie. Hobbins wybiegła na zewnątrz, zaczepiając po drodze paru wlokących się noga za nogą współczesnych, którzy spędzili chyba zbyt wiele czasu przy ale w wioskowym pubie Czarny Koń. — Ruszcie dupy! — wrzasnęła w biegu. Ludzie z obsługi naziemnej, technicy i nawet grupa pilotów, którzy cieszyli się słonecznym jesiennym popołudniem, wszyscy gnali w kierunku szczelin i osłoniętych workami z piaskiem stanowisk przeciwlotniczych. Hobbins poczuła raczej, niż zobaczyła, że twarda nawierzchnia płyty pod jej stopami ustąpiła miejsca trawie. Gdy wraz z setkami innych dotarła do biegnącej zygzakami szczeliny, skoczyła do niej głową naprzód, zamiast zatrzymać się i spokojnie zejść. Podjęta intuicyjnie decyzja uratowała jej życie. Nad lotniskiem rozległo się przeciągłe wycie zwiastujące przelot naddźwiękowego pocisku. Fala uderzeniowa uszkodziła bębenki w uszach wszystkim, którzy z znajdowali się w odległości do dziewięciuset metrów od trasy Lavala. Hobbins wrzasnęła z bólu, mając wrażenie, że w obie strony głowy wwiercają się jej długie, stalowe szpikulce. 433 W odróżnieniu od amerykańskich pocisków manewrujących, ich francuskie odpowiedniki nie musiały otwierać drzwi bombowych, aby zrzucić ładunek. Dwa minisilosy na spodzie kadłuba wypluły rozgrzaną subamunicję z własnym napędem. Strop wzmocnionego bunkra pękł z ogłuszającym hukiem, którego Hobbins nie mogła usłyszeć. Wyczuła jednak wstrząsy towarzyszące uderzeniu i wtórnym eksplozjom, które nastąpiły zaraz potem. Poruszający się z prędkością pięciu tysięcy kilometrów na godzinę pocisk przeleciał dość daleko, aby fala sprężonego powietrza nie zabiła ukrytych w szczelinie, jednak tych dwóch, których wcześniej minęła, a którzy teraz wyskoczyli na górę, aby uciekać dalej, zostało przez nią dosłownie zmiażdżonych. Zupełnie jakby wjechała na nich rozpędzona lokomotywa. Do szczeliny posypała się ziemia, boki wykopu zadrżały, grożąc zawaleniem, tak samo jak cała reszta bazy. Bosman Fiona Hobbins skuliła się na dnie, czekając na śmierć. Jednak ostateczna eksplozja nie nastąpiła. HMS Tridenl, Kanał Angielski Nie mieli pełnego przekazu na żywo, co wcale nie martwiło majora Harry ego Windsora. Nie ciekawiło go, co podobna broń może zrobić z nieprzygotowanym celem. Wystarczyło mu to, co widział w Algierze, kiedy wraz z pierwszymi oddziałami wkroczył do miasta po akcji francuskiej floty, odwecie za radiologiczny atak na Marsylię. Zabudowania Biggin Hill zostały wzniesione z solidniejszych materiałów niż suszona na słońcu glina, jednak w ostatecznym rozrachunku nie miało to większego znaczenia. Wraz z kolegami z SAS i ich norweskimi towarzyszami cieszył się głośno, widząc na hangarowym ekranie niespodziewany koniec dwóch pocisków. Wiwaty umilkły jednak, gdy 434 okazało się, że trzeci podąża swoim kursem. Harry odwrócił się od ekranu i zaczął pospiesznie sprawdzać wyposażenie. Z chwilę mieli lecieć z powrotem do Portsmouth. — Patrzcie — zawołał nagle sierżant major St Clair. — Ładunek główny nie odpalił! Harry uniósł głowę. Jego zastępca miał rację. System Informacji Bojowej powiadamiał o wystrzeleniu subamunicji, ale nic nie wskazywało na eksplozję głowicy. Gdyby do niej doszło, trzy czwarte Biggin Hill zginęłoby w kuli ognia zdolnej sięgnąć nawet trzydzieści metrów w głąb ziemi. — Może poszedł nad kolejny cel? — spytał, obawiając się, że Niemcy zdołali jednak zaprogramować pocisk na szereg kolejnych uderzeń. Ale nie. Migające okienko z tekstem obwieszczało o utracie namiaru na pocisk i potwierdzało brak śladu eksplozji plazmowej głowicy. Laval chyba po prostu gdzieś się rozbił. — Viva la France — szepnął Harry. Ktokolwiek zdołał zbić z kursu pierwsze dwa pociski, nie miał zapewne dość czasu, aby zrobić dokładnie to samo z trzecim. Dowódca SAS życzył temu komuś szczęścia. Wprawdzie baza Biggin Hill i tak nie mogła chwilowo prowadzić żadnych operacji, ale Niemcy zapewne nie wiedzieli dokładnie, co się stało. Rastenburg/Kętrzyn, Prusy Wschodnie — Do wieczora wydusimy z nich życie — obwieścił Reichs-marschall Goering. Hitler nie darzył obecnie szefa Luftwaffe takim zaufaniem jak kiedyś, ale napływające meldunki rzeczywiście brzmiały optymistycznie. Na wojnie mądrze było nie dawać wiary zarówno tym najlepszym, jak i najgorszym doniesieniom, jednak to, co docie- 435 rało do nich znad ogarniętej pożogą Anglii, zdawało się świadczyć o pozytywnym rozwoju sytuacji. Trzech doświadczonych pilotów zameldowało przez radio o zniszczeniu bazy RAF-u zwanej Biggin Hill. W 1940 roku była dla nich prawdziwym cierniem w boku. Dwóch innych meldowało o identycznych rezultatach ataku na Croydon i Hornchurch. Niestety, nie mieli podobnych możliwości rozpoznania pola walki, jakie dawał brytyjski Trident. Wszyscy byliby szczęśliwsi, mogąc na własne oczy ocenić rozmiar zniszczeń. Jednak, jak zauważył trafnie Fiihrer, co z tego, że Anglicy mogli obserwować swoją klęskę? Bo czekała ich przegrana. Reichsfuhrer SS przyleciał do Wilczego Szańca prosto z Norwegii, gdzie pożegnał Skorzenego i jego ludzi. Obecnie zdumiewał się po cichu, że sytuacja rozwija się w takim tempie. Tchórze i defetyści, których nie brakło wśród wyższych dowódców, krytykowali plan operacji Smok Morski, podważając nawet założenia poczynione przez samego Fuhrera. Krakali i krakali. Himmler przypomniał sobie określenie z przyszłości, które bardzo mu się spodobało: „złodzieje tlenu" Obecnie ci ludzie nie marnowali już powietrza. Szkoda tylko, że nie dożyli tej chwili, aby na własne oczy przekonać się, jak bardzo błądzili. Sala operacyjna była pełna. Wielka mapa Europy leżąca na stojącym centralnie stole roiła się od drewnianych pionków symbolizujących poszczególne jednostki. Młodsi oficerowie przesuwali je nieustannie za pomocą długich wysięgników. Młoda Oberleutnant przemieściła kilka pionów oznaczających grupę bojową Tirpitza oddalającą się od wybrzeży Norwegii. Hauptmann Luftwaffe musiał połączyć dwa wysięgniki, aby przesunąć szereg klocków opisanych jako zgrupowania transportowców. Były już bardzo blisko wschodniej Anglii. Inne wskazywały na położenie dywizji Wehrmachtu i Waffen-SS, które czekały w portach, oraz tysiące maszyn Luftwaffe wiążących siły RAF-u nad Kanałem albo bombardujących południowe hrabstwa. Osłona powietrzna miała zapobiec atakom 436 na flotę inwazyjną, gdy ta wypłynie już z Francji, i zatrzymać pragnącą interweniować Royal Navy. — Smakujcie tę chwilę, panowie — powiedział Hitler, okrążając powoli stół z mapą. Świta podążała dwa kroki za nim. — Nigdy jeszcze w dziejach ludzkich zmagań nikt nie użył większej siły. Nigdy jeszcze nikt nie wymierzył tej wyspie równie potężnego uderzenia. Nie piszemy dziś historii na nowo, panowie. My ją rozbijamy. Rozbijamy ją na tysiące drobnych kawałków. HMS Tridenl, Kanał Angielski — Powodzenia, majorze. — Dziękuję, kapitan Halabi. I oby następnym razem poszło lepiej, co? Dowódca Tridenta i oficer SAS zasalutowali sobie nawzajem. Harry był w ostatniej grupie, która miała opuścić niszczyciel. Obserwatorzy w większości znaleźli się już na lądzie, z wyjątkiem dwóch pełniących rolę oficerów łącznikowych. Harry'ego czekał szybki lot tuż nad ziemią do Londynu, gdzie miał połączyć się ze swoim oddziałem. Nikt nie wiedział, co będzie dalej. W większej części zależało to od Niemców. Szary blask dnia przesączał się przez dach hangaru. Niebo było mocno zachmurzone, jednak pułap chmur pozostawał dość wysoki. Poniżej krążyły setki samolotów. Niekiedy ten i ów buchał dymem i czasem, nie zawsze, zostawiał za sobą białą czaszę spadochronu. Lasery niszczyciela ożywały co parę chwil, likwidując zagrożenie ze strony Junkersów czy Heinkli, próbujących z samobójczą gorliwością przedostać się w pobliże Tridenta. Odrzutowce nie pojawiły się ponownie. Halabi powiedziała, że spodziewa się ich powrotu dopiero wówczas, gdy niszczycielowi skończy się amunicja do Daleków. 437 Nie czekała, aż podnośnik wyniesie śmigłowiec z hangaru; gdy tylko się ruszyli, wróciła na swoje stanowisko. Kilka osób z obsługi grupy powietrznej pożegnało załogę machaniem. Harry odpowiedział im uniesieniem kciuka. Wcale jednak nie czuł się aż tak pewnie. Niemcy próbowali ataku z wielu stron i w wielu wymiarach, dokładnie według podręcznika taktyki dwudziestego pierwszego wieku. Koordynacja była beznadziejna i brakło im zaplecza technicznego niezbędnego przy podobnej akcji. Kilkanaście pospiesznie skleconych i niedopracowanych Schwalbe niczego nie zmieniało. Niemniej zlikwidowawszy front wschodni, naziści zgromadzili na południe od Anglii praktycznie wszystkie swoje siły. I to mogło zadziałać. Harryemu zdawało się, że poza salwami pięciocalówek i poszczekiwaniem działek mniejszych kalibrów słyszy dolatujący z góry huk wielu tysięcy lotniczych silników. I jeszcze te dwadzieścia tysięcy dział, i eksplozje pocisków i bomb pustoszących kraj na setki mil wkoło. Oto był łoskot towarzyszący zderzeniu dwóch światów. Mimo wielu lat służby Harry nigdy nie doświadczył czegoś podobnego. Vivian Richards St Clair siedział naprzeciwko niego z miną sfinksa. Zawsze zdawał się gotowy do walki. Za oknami zrobiło się jaśniej i silniki śmigłowca ożyły. Spośród sześciu spadochroniarzy każdy zareagował po swojemu. Niektórzy zaczęli poprawiać plecaki i sprawdzać broń, inni próbowali dojrzeć rozrzucone wkoło historyczne okręty. Jeden, nazwiskiem Gibbs, podłożył sobie kamizelkę ratunkową pod głowę i wyraźnie zamierzał się zdrzemnąć. — Sierżancie, ilu ludzi mamy obecnie w Kinlochmoidarcie? — Stu dwudziestu pięciu, sir. Kapitan Fraser już ich przygotowuje. Czekają na rozkaz przeniesienia. — Bardzo dobrze. Wirnik Eurocoptera wszedł na pełne obroty w chwili, gdy Trident rozpoczął skręt. Kadłuby opadały i wznosiły się na fali Solentu, gdzie morska woda Kanału mieszała się ze słodkim 438 wypływem rzeki. Hałas silników uniemożliwiał normalną rozmowę. Harry skinął na St Claira, aby podłączył się do sieci. Wszyscy, którzy jeszcze tego nie zrobili, nałożyli gogle i słuchawki i uaktywnili zasilanie hełmów. Przez całe lata Harry ćwiczył posługiwanie się tym sprzętem, aż w końcu stał się on przedłużeniem jego zmysłów. Gogle od razu podzieliły boczne okno na osiem kwadratów. W każdym pojawiły się dane z implantów jego ludzi i własnego wszczepu księcia. Odruchowo sprawdził odczyty w poszukiwaniu śladów zmęczenia, psychicznego wyczerpania czy setki innych symptomów typowych dla ludzi, którzy zbyt długo parali się tą robotą. Wszystko było w porządku. Link z pokładowymi systemami śmigłowca zapewniał dostęp do trójwymiarowego planu przelotu, zewnętrzny link z Tri-dentem pozwalał śledzić rozwój sytuacji ogólnej. Harry przyjrzał się jej i mruknął coś pod nosem. Nie mieli szans na w pełni bezpieczną podróż. W górze uwijały się setki sto dziewiątek i sto dziesiątek, które trzeba było jakoś ominąć. Wystartowali, żegnani przez ostatnich członków załogi stojących na pokładzie. — Dobra, słuchajcie wszyscy. Nie będę się rozwodzić. Halabi zwróciła się do załogi przez rozmieszczone na całym okręcie ekrany i głośniki Shipnetu. — Admiralicja wyznaczyła nam dwa zadania. Po pierwsze, mamy uderzyć na grupę Tirpitza, która kieruje się obecnie w stronę Kanału, aby osłaniać flotę inwazyjną. Po drugie, mamy zapewnić rozpoznanie i organizację obrony w sektorach od pierwszego do czwartego. Teraz ruszymy na zachód, aby objąć Tirpitza zasięgiem naszych pocisków. Popłyniemy sami, bez eskorty niszczycieli, które nie dałyby rady za nami nadążyć. Posh wyliczyła, że mamy dość środków obrony przeciwlotniczej, aby wrócić z trzyprocentową rezerwą. Na cały czas HL 439 rejsu otrzymamy osłonę powietrzną RAF-u. Rezerwa może nam być potrzebna, zważywszy na ryzyko uderzenia pociskami manewrującymi. Z drugiej strony, nie chciałabym przeceniać tego zagrożenia. Nawet jeśli Niemcy zabrali ileś Lavali z Dessaix, samego okrętu tu nie ma i nieprzyjaciel musi uderzać na ślepo. Niemniej musimy brać tę możliwość pod uwagę i w razie potrzeby zareagować. Zamilkła na chwilę. Obsada Centrum Bojowego obserwowała ją na żywo, reszta miała tylko obraz albo nawet wyłącznie głośniki. — Podczas gdy my będziemy robić swoje, wróg podejmie wszelkie wysiłki, aby nas zniszczyć. Już teraz kieruje na nas setld samolotów, piloci następnych szykują się, aby zasiąść w kabinach. Ich jedynym zadaniem będzie dzisiaj zatopienie naszego okrętu. Musimy pamiętać także o dowódcach U-Bootów, ścigaczy torpedowych, niszczycieli i krążowników, nawet tych paru pancerników, które zostały skierowane przeciwko nam zapewne na osobisty rozkaz Adolfa Hitlera. Wszędzie tam jest sporo dobrych ludzi. Ale dobrzy czy źli, w większości są odważni i dobrze wyszkoleni i nie zawahają się przed każdym poświęceniem, aby tylko wygrać tę bitwę i zniewolić nasz kraj oraz jego mieszkańców. Znowu zawiesiła głos, aby dobrze zapamiętali jej słowa. — Ale to wszystko nie ma znaczenia, bo zabijemy ich co do jednego — dokończyła. Na całym okręcie rozległy się głośne wiwaty. Halabi spojrzała na nieczynne stanowisko walki satelitarnej, przy którym siedziało dwóch współczesnych. Krzyczeli równie głośno jak wszyscy, z równie wielkim entuzjazmem. Halabi wyłączyła mikrofon i spojrzała na swojego zastępcę. — Panie McTeale, cała naprzód. Włączyć system antykawi-tacyjny. Pierwszy stopień autonomii Systemu Bojowego, ustawienie na działania obronne. — Aye, maarn. — Łączność, przekażcie do Stanmore, że uaktywniliśmy uzbrojenie i ruszamy na zachód. 440 — Fighter Command melduje, że dywizjon 303 został już poderwany i spotka się z nami za sześć minut — oznajmił operator systemów. — Wspaniale — powiedziała Halabi. — Sprawdźmy, czy mamy z nim łączność. Trzysta Trzeci był polskim dywizjonem myśliwskim. Halabi specjalnie zażyczyła sobie jego obecności podczas tej operacji, chociaż niektóre zakute łby z dowództwa lotnictwa myśliwskiego traktowały Polaków lekceważąco, zapominając, jak wysoki był przedwojenny poziom wyszkolenia polskich pilotów. Co więcej, obecnie mieli oni bogatsze doświadczenie w walkach z Luftwaffe niż ktokolwiek inny. Podczas bitwy o Anglię polscy lotnicy zostali włączeni do akcji dopiero w sierpniu, ale i tak pokazali, co potrafią. Dywizjon 303 uzyskał wtedy więcej zestrzeleń niż jakakolwiek inna samodzielna jednostka RAF-u. Wyposażeni w zmodernizowane Spitfire'y Polacy przygotowywali się do dzisiejszego dnia niemalże od chwili przybycia Tńdenta na Wyspy Brytyjskie. — Mam Trzysta Trzeci, kapitanie. Sąuadron leader Zum-bach przesyła pozdrowienia. — Ja także pozdrawiam Jana — powiedziała Halabi. — Niech zajmą pozycję na holdingu i czekają na polecenia systemu obrony powietrznej. W razie potrzeby skierujemy ich, dokąd należy. Halabi zajęła kapitański fotel. Nigdy jeszcze nie widziała tak gęsto wypełnionego ekranu sytuacyjnego. Suma informacji przekraczała jej możliwości rozumienia, ale Posh nie miała z tym kłopotów. Skrupulatnie rejestrowała i odnotowywała każdy sygnał odebrany przez system NEMESIS i bezzałogowe samoloty zwiadowcze, przetwarzając całość w obraz skrojony na miarę ludzkich operatorów. — Kurs wytyczony, kapitanie. System antykawitacyjny włączony. Silniki trimarana zaczęły wyrzucać strumienie wody poddanej ciśnieniu sześćdziesięciu tysięcy psi. Z miliardów mikro- 441 skopijnych otworów we wszystkich trzech kadłubach wydobyły się bąbelki sprężonego powietrza, które praktycznie odizolowały poszycie od wodnego żywiołu, zmniejszając stawiany przez nie opór do drobnego procenta normalnej wartości. Okręt przyspieszał z każdą sekundą i eskorta rychło została w tyle. — System Bojowy przejmuje ster, ma'am. — Dziękuję — powiedziała Halabi. Przy szybkości rzędu stu czterdziestu węzłów ludzki sternik nie miał szans przeprowadzić bezpiecznie Tridenta przez labirynt mielizn i prądów Kanału. Teraz wszystko było w rękach Posh. 32 Tow*sville, AusMfc Nie wyglądał na broń masowej zagłady, ale zdaniem pułkownika bezsprzecznie nią był. Jones zważył w ręce tłusty jeszcze po fabrycznej konserwacji karabin. Wydawał się identyczny z tym, który utkwił mu w pamięci. AK-47, pomyślał. Zabił więcej ludzi niż bomba atomowa i wypadki samochodowe razem wzięte. Tyle że tutaj nie nazywano go AK ani kałasznikowem. W Australii był znany jako półautomatyczny karabinek Lysaghta, od nazwy firmy, która otrzymała kontrakt na jego produkcję. W Stanach otrzymał oznaczenie Mk 1, w Kanadzie zaś i w Wielkiej Brytanii nazwano go, raczej bez wyobraźni, AW/GLS, od słów Automatic Weapon and Grenadę Launching System. Fakt, mógł miotać również granaty. Jones uznał, że chyba pozostanie jednak przy AK. Oryginalna nazwa wydawała mu się najlepsza. — Dziękuję, żołnierzu — powiedział, oddając broń kwatermistrzowi. Targały nim mieszane odczucia. Wprawdzie G4 dostał niedawno, dopiero w przeddzień planowanego lądowania na Timorze, ale zdołał się do niego przyzwyczaić. Maszynka była wspaniała, tyle że nie było nawet co marzyć o uruchomieniu jej produkcji. Może za ileś lat, gdy tutejsza elektronika rozwinie się wystarczająco. Dochodziła też kwestia opanowania technologii wytwarzania amunicji bezłuskowej i pocisków ceramicznych. Pod tym względem współczesne materiałoznawstwo było jeszcze bardziej w tyle. 443 Dlatego zdecydowano się na wdrożenie produkcji AK-47, ulubionej broni wszelkich szaleńców od Tajlandii po Addis Abebę. Ponura sprawa. Sierżant zaopatrzenia zasalutował i wyszedł z namiotu na palące, subtropikalne słońce Townsville. Dla Jonesa było to kolejne pozornie znajome miejsce. W dwudziestym pierwszym wieku zatrzymywał się tu parę razy podczas tranzytów do i z południowo-wschodniej Azji. Korpus wynajął w pobliżu rozległy ośrodek treningowy i od 2010 roku nowe oddziały MEU rotacyjnie zasiedlały tamtejsze baraki. Współczesne Townsville było senną mieściną z masą bydła na ulicach i niewielkim portem — oczywiście przed japońską okupacją. Obecnie nie było tu wiele poza stosami osmalonych gruzów. Pas startowy i nabrzeża zostały już wyremontowane i grupa bojowa Kandahara stała na kotwicy kilka mil od brzegu. Chociaż „grupa bojowa" była chyba określeniem na wyrost, jeśli wziąć pod uwagę, jak dziwna była ta gromada otaczająca lotniskowiec desantowy. Składała się z lotniskowca Enterprise, nadal pod Rayem Spruanceem, dwóch starych krążowników Pensacola i Salt Lakę City, okrętu desantowego Ipswich oraz osłony niszczycieli pozbieranych, skąd się dało. Były to jednostki amerykańskie, Wolnych Francuzów oraz z flot brytyjskiego Commonwealthu. Zdaniem Jonesa zwykły deszcz dawałby lepszą ochronę niż te okręty. Jednak jeśli mieli odebrać Hawaje, to właśnie z ich pomocą. No i z pomocą Siranui, który przybędzie za dwanaście dni, znacznie wzmacniając zespół. Jones nasunął czapkę na oczy i założył okulary przeciwsłoneczne. Starał się nie myśleć, do czego może dojść na wyspach przez dwanaście dni. Gdy opuszczał namiot, dwóch współczesnych wartowników stanęło na baczność. W Townsville nie zostało wielu cywilów, za to garnizon rozrastał się z dnia na dzień. W wilgotnym i zalatującym naftą, potem i spalenizną powietrzu wyrastały całe pola namiotów. „Czarny" 91. Batalion Wojsk Inżynieryjnych uwijał się, wzno- 444 sząc coś trwalszego i dodając do ogólnego jazgotu stukot młotków, jęk pił i głuche warczenie buldożerów, które spychały na bok ruiny. Poza tym słychać było dowożące personel i materiały ciężarówki, kursujące między okrętami a lądem śmigłowce oraz ludzi, którzy śmiali się, przeklinali, wykrzykiwali rozkazy i gadali, co im ślina na język przyniosła. Jones zasalutował energicznie parze szeregowców z 91. Nie był pewien, ale wydało mu się, że zeszli ze zwykłej drogi patrolowania, żeby tylko zwrócić na siebie jego uwagę. Idąc, zachował nieporuszoną twarz, ale w środku czuł radość. Ci ludzie byli dumni, i to nie tylko za sprawą mundurów, które nosili. Jego pisarz kompanijny dostawał codziennie setki wniosków o przeniesienie do 82. Właśnie od takich ludzi. Jones odmawiał im ze smutkiem, bo wszyscy potrzebowali co najmniej dwóch lat szkolenia, aby dołączyć do jego formacji i dostać G4. Albo AK-47. Dochodząc do swojego humvee, ciągle jeszcze kręcił głową. — Na lotnisko, pułkowniku? — spytał szofer. — Dzięki, Shauna. Ale najpierw musimy skoczyt do Drugiej Pancernej i zabrać pułkownika Tooheya. Podwiozę go do Brisbane. Jones pozwolił, aby kołysanie pojazdu go uśpiło. Stymulanty odstawił już parę dni temu, ale trochę potrwa, zanim organizm przywyknie ponownie do normalnego rytmu. Miękkie siedzenie hunwee sprzyjało drzemce. W półśnie zaczął wspominać grę w paintball, którą miał jako nastolatek na swoim starym Pentium. — Sir? Pułkowniku Jones, sir? Chyba ma pan wiadomość. Starszy oficer stwierdził z zakłopotaniem, że jego flexipad popiskuje natarczywie. Przez sen w ogóle go nie słyszał. Potrząsnąwszy głową, aby nieco się rozbudzić, odebrał w końcu połączenie. To była major Francois, batalionowy lekarz. Dzwoniła z Kandahara. — Co jest, Margie? — spytał. 445 — Mamy go, pułkowniku. Mamy tego drania, który zabił Anderson i Miyazakiego. Jones gwałtownie oprzytomniał. .,;,...¦.-.., — Nie do wiary, że mogłam to przegapić — powiedziała Fran-cois ze złością. — Ustawiłam wszystko na sprawdzenie tej jednej rzeczy, a gdy się udało, byłam zbyt leniwa, aby pofatygować się i zerknąć na wyniki. A tymczasem ten dupek cały czas opływał w luksusy. Naprawdę nie do wiary. — Nie zadręczaj się — odrzekł Jones, spoglądając ponad jej ramieniem na ekran komputera. — Zdaje się, że miałaś tam ze cztery i pół tysiąca wiadomości, z czego osiemset oznaczonych jako absolutnie priorytetowe. Byłaś zajęta ratowaniem życia. Martwi zawsze mogą poczekać. Pani major nie wyglądała na przekonaną. — Znałem Anderson — powiedział Jones, chcąc dorzucić jakiś argument. — Wróciłaby zza grobu, aby ci dokopać, gdybyś kogoś z jej powodu zaniedbała. — Dobrze, ale co z tym zrobimy? — spytała Francois, zmieniając nieco temat. Jones spojrzał na widoczne na ekranie nazwisko i zabrakło mu konceptu. — Nie wiem. Przynajmniej na razie. Nie będzie łatwo. Najpierw musimy porozmawiać z Kolhammerem. Francois wyglądała tak, jakby chciała skoczyć mu do gardła. Jemu albo... — Spokojnie, pani major — ostrzegł ją Jones. — Jeśli zrobisz cokolwiek, zanim naprawdę będziemy mieli go na celowniku, wywinie się. Zresztą to nie twoja robota. Nie po Cabanatuanie. Tamten incydent zdecydowanie ci nie posłużył. Twarz Francois oblała się szkarłatem, po czym pobladła. Nie ulegało wątpliwości: była wściekła. — Słuchaj, wiem, że ty tam dowodziłaś, i wiem też, że działałaś zgodnie z punktem czwartym. I ja się z tym zgadzam. 446 Niestety, niemal nikt spoza naszego zespołu nie uzna tego postępowania za właściwe, Margie. — To tylko pieprzona polityka i dobrze o tym wiesz, Lone-some. — Zgadza się. Ale jeśli nie będziemy ostrożni, politycy wydymają nas wszystkich. Musimy sobie z tym poradzić, ale z głową. Nie możemy wziąć gościa za fraki i zastrzelić od ręki, jakbyśmy mieli do tego prawo. — Ale my je mamy! — Nie w tym wypadku. Ochłoń teraz i daj mi pomyśleć. Na razie muszę spotkać się z MacArthurem. Już jestem spóźniony. Porozmawiamy jutro. Gdyby jednak nam się nie udało, pod żadnym pozorem niczego nie rób, rozumiesz? — Tak, sir — warknęła Francois. Ton wskazywał, że dała się przekonać. Zawsze tak reagowała, gdy uważała się za przegraną. Dowództwo obszaru południowo-uchodniego Pacyfiku, Brisbane Jego stary zawsze powtarzał: „Nie wyświadczaj nikomu naprawdę wielkiej przysługi, bo nigdy ci tego nie wybaczy". Jones przypomniał sobie to zdanie, słuchając MacArthura. Znajdowali się w wielkim budynku z piaskowca, obecnie głównej kwaterze dowództwa obszaru południowo-zachodniego Pacyfiku. Wielki wódz był chyba o krok od zgryzienia fajki, gdy wraz z trzema dziesiątkami oficerów witał dowódców Wielonarodowych Sił w sali, gdzie niegdyś zbierał się zarząd banku. Obecni reprezentowali wszystkie alianckie jednostki działające na Pacyfiku i myśleli o podwładnych Kolhammera nieporównanie lepiej niż kilka miesięcy temu; nic tak nie zbliża jak wspólnie przelana krew. 447 Jeden MacArthur nie podzielał ich podejścia. Jones podejrzewał, iż chodziło pewnie o coup de grace zadany Hommie przez oddziały Kolhammera (nie szkodzi, że pod ogólnym dowództwem MacArthura) oraz rozkaz wycofania Kandahara i jego grupy z okolic Australii. Generał obawiał się zapewne, że nigdy już nie odzyska tych sił. Jones niemal od razu zauważył, że jednej osoby brakuje. Nigdzie nie dostrzegł kapitan Jane Willet z Havoca. Być może oznaczało to, że okręt podwodny wyruszył już zapolować na Dessaix. Nawet jeśli niszczyciel stealth był obsadzony przez naprędce skleconą załogę, która nie umiała wykorzystać w pełni jego możliwości, wskazane było wyeliminowanie go przed próbą lądowania na Oahu. Pułkownik poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Ze zdumieniem ujrzał stojącego obok premiera Curtina w ciemnym, lekko pomiętym garniturze. Jones nie wiedział, że polityk też weźmie udział w spotkaniu, i nie widział go wchodzącego do sali. — Może zapisze się pan do SAS, panie premierze? Test z cichego podejścia do celu ma pan już zaliczony. Curtin, który wyglądał o pięć lat młodziej niż przy ostatnim spotkaniu, ujął mocno dłoń Jonesa i ściskał ją przez kilka długich chwil. — Posiedzenia Partii Pracy bywają wystarczająco krwawe, pułkowniku. Przyszedłem, aby panu podziękować. — Powinien pan podziękować swoim ludziom, Barnesowi i Tooheyowi, sir. To oni byli autorami kontrofensywy. Curtin pokiwał głową. Oczy miał wilgotne, ale może tylko za sprawą dymu papierosowego. Ci ludzie nieustannie żyli w nikotynowych oparach. — Rozmawiałem już z Mickiem Barnesem — powiedział. — Chciałem jednak spotkać się także z panem. Nie zostaję na naradzie, to czysto operacyjne spotkanie. Zaraz wracam do Can-berry, ale wcześniej chcę odwiedzić jeszcze waszych rannych. O ile wiem, leżą w szpitalu Royal Brisbane? 448 — Tak, sir. Major Francois urządziła tam nowy oddział. — Też tak słyszałem. Mój doradca do spraw naukowych mówił mi, że pani doktor pisze na nowo podręczniki dla naszych szkół medycznych. — Pewnie raczej przepisuje nasze, sir — odrzekł z uśmiechem Jones. — Nieważne. Jestem panu bardzo wdzięczny za wszystko, co pan zrobił, pułkowniku. Gdybym mógł okazać się w czymś pomocny... Jones nie wskazał otwarcie na MacArthura, ale spojrzał przelotnie na swojego przełożonego, który emanował wręcz złym humorem. — Cóż, nie wszyscy cieszą się z naszego przeniesienia, panie premierze. Przypuszczam, że ma pan niejakie doświadczenie w wylewaniu oliwy na fale. Curtin westchnął. — Jestem weteranem dziesięciu tysięcy konferencji, pułkowniku Jones, ale obawiam się, że to ponad moje siły. Niemniej spróbuję. — Jest jeszcze coś, panie premierze. -Tak? — Domyślam się, że pragnęlibyście zatrzymać Drugą Pancerną, ale byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym miał ją ze sobą na Hawajach. Curtin spojrzał wielkiemu marinę w oczy. Jones pomyślał, że z tym człowiekiem nie chciałby nigdy siadać do pokera. Ostatecznie premier pokiwał jednak lekko głową. — Nie ma sensu być sojusznikiem na dziewięćdziesiąt procent, prawda, pułkowniku? — Zaiste, sir. Poza tym ani admirał Kolhammer, ani brygadier Barnes nie uważają, aby istniała obecnie rzeczywista groźba ponownej inwazji Japończyków na Australię. Ja też tak sądzę. Obejmujemy zwiadem całe północne podejście i nigdzie nie dostrzegliśmy niczego niepokojącego. Curtin przyjrzał się Jonesowi badawczo. 449 — Ale wasi ludzie twierdzą, że przechwytują wiele japońskich sygnałów dotyczących drugiej inwazji. — Gadanie nic nie kosztuje, sir. Ludzie, samoloty i okręty wręcz przeciwnie. Bez nich żadna inwazja nie dojdzie do skutku, a z tego, co wiemy, Yamamoto rzucił wszystko na Hawaje. Można powiedzieć, że wpakował wszystkie jajka do jednego koszyka. — Sądzi pan, że naprawdę będziecie w stanie odebrać im wyspy? Dostaną przynajmniej trzy tygodnie, aby się okopać i tak dalej. — To niczego nie zmieni, sir. Najwyżej sami przygotują sobie mogiły — obiecał Jones. HIJMS Yamato, Pacyfik Na razie nie widział jeszcze swojej zdobyczy, dla której przebył pół oceanu. Wyspa kryła się za kłębami dymu pozostałego po wystrzałach wielkich dział i ciemnymi welonami zwiewanymi znad szalejących na lądzie pożarów. Niemniej Oahu leżała bez dwóch zdań dziesięć mil na prawo od niego i trzęsła się w posadach na skutek bombardowania. Dowódca Połączonej Floty zachowywał typowy dla siebie spokój i nie włączał się do świętowania sukcesu. Pozwalał jednak ludziom cieszyć się z każdego meldunku, zwłaszcza tych donoszących o końcu resztek floty Nimitza zgromadzonych w Pearl Harbor i zniszczeniu lotnisk na wyspie. Zasłużyli sobie na to. Wielki pancernik zadrżał wyraźnie, gdy osiemnastocalowe działa oddały salwę burtową w kierunku szarej chmury, która wisiała nad amerykańskim bastionem Pacyfiku. Dzięki nowym dalocelownikom dostarczonym przez Niemców artylerzyści mogli prowadzić ogień z nieosiągalną wcześniej dokładnością. Nowy sprzęt zainstalowano na razie tylko na Yamato, ale 450 żaden inny okręt nie dysponował podobną siłą ognia. Każda salwa oznaczała blisko trzynaście ton pocisków spadających na nieprzyjaciela. Po rozjaśnionym tropikalnym słońcem niebie sunęły setki bombowców i myśliwców. Od dłuższego czasu krążyły między lotniskowcami a wyspą. Powracając na własne okręty, podchodziły dokładnie wytyczonym kursem, aby nie zostać ostrzelanymi przez baterie przeciwlotnicze. Wielki admirał Isoroku Yamamoto żałował tylko, że atak Dessaix okazał się aż tak skuteczny. Próba sabotażu nie zmieniła tu wiele. Przy takich metodach prowadzenia walki nigdy nie będzie miał okazji zadać flocie amerykańskiej decydującego ciosu. Owszem, US Navy przetrwa tę klęskę i zostanie odbudowana, z czasem stanie się na pewno nieporównanie silniejsza niż flota, którą starał się wyeliminować w grudniu 1941 roku. Tyle że nic z tego Amerykanom nie przyjdzie. Znajdą się już wówczas na bocznicy historii i następne pięćdziesiąt lat będzie czasem ich powolnego upadku. Kolejna salwa. Kolejne dziewięć pocisków, każdy o wadze prawie półtorej tony, poszybowało w kierunku wyspy. Pokład pochylił się lekko, przez mostek przeszła fala nadciśnienia, którą odczuł nie tylko w uszach, ale całym sobą. Wspaniałe wrażenie. Młody oficer podał mu filiżankę zielonej herbaty. Parujący płyn drżał lekko w porcelanowym naczyniu, dając świadectwo wibracji ogarniającej cały kadłub. — Generał Tanaga melduje, że pierwsze jednostki desantowe wyruszyły bez problemów w kierunku wyspy, admirale — powiedział dyżurny łącznościowiec. Yamamoto podziękował porucznikowi i upił łyk herbaty. Operacja przebiegała pomyślnie, zależało mu jednak, aby jak najszybciej przerzucić siły armii na ląd i opanować wyspę. Współczesna marynarka USA nie przedstawiała już większego zagrożenia, ale było jeszcze kilka jednostek z przyszłości. Owszem, niektóre uszkodzone, jak na przykład Hillary Clin- 451 ton. Amerykanom nie udało się naprawić katapult lotniskowca i wycofali go na Zachodnie Wybrzeże. Może po to, aby ogołocić go ze wszystkiego, co cenne, może z zamiarem przebudowy. Tego akurat nie wiedział. Obecnie najważniejsze było to, że jednostka przebywa daleko. Podobnie jak Trident zajęty walką na drugim końcu świata. Leyte Gulj, najważniejszy krążownik Kolhammera, zatonął pod Midway. Na pozostałych okrętach kończyła się amunicja. W pewnym sensie sam o to zadbał. Przymknął powieki i wspomniał ofiarę generała Hommy i wielu marynarzy, którzy polegli w Australii. Zostali tam posłani tylko po to, aby zmniejszyć zapasy armady Kolhammera. Dzięki temu już od miesiąca żadna japońska jednostka nie zginęła w rozbłysku eksplozji „plazmowej" rakiety, nie została wciśnięta pod fale przez deszcz małych bomb wypluwanych przez pociski samosterujące. Żaden kapitan nie musiał ukorzyć się przed tą barbarzyńską kobietą z okrętu podwodnego Havoc, którego torpedy biegły przez fale równie szybko, jak Zera śmigały po niebie. No i oczywiście Dessaix zmienił resztę Raptorów Kolhammera w sterty złomu. Mimo to Yamamoto odczuwał niepokój, którego nie mogły rozproszyć nawet wstrząsające światem salwy burtowe głównej artylerii pancernika. Nadal nie wiedział, na ile zdradziecka może okazać się załoga Siranui. Czy pozostanie lojalna wobec Kolhammera? Archiwalne dane sugerowały, że skrzydło powietrzne Kandahara nie zostało wyposażone w pociski przeciwokrętowe, ale nie mógł mieć przecież pewności. Nie odwiedzał ich zbrojowni. Midway nauczyło go, że niczego nie można być pewnym. Niestety, świat nie był doskonały i wojownik, który czekałby na idealną sytuację, nigdy nie miałby okazji stanąć do walki. Byłby tchórzem nie znającym smaku triumfu. — Torpedy w wodzie! Z lewej burty. Yamamoto nie zareagował. Nie był dowódcą pancernika, z rozmysłem uniósł więc filiżankę do ust i upił powoli kolejny 452 łyk herbaty. Nie spojrzał nawet w okno, jak uczyniło to wielu innych oficerów. Wyśledzenie torped było zadaniem kapitana Takayanagiego. Admirał skoncentrował się na powolnych oddechach, mających pomóc mu skupić się na jądrze własnego jestestwa, własnym hara. Mimo pozornej niewzruszoności wewnętrznie zadrżał, słysząc ostrzeżenie o torpedach, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie mogą pochodzić z Havoca. Tamte pociski poruszały się tak szybko i na takiej głębokości, że ofiara dowiadywała się o nich w chwili, gdy kadłub wylatywał w powietrze. To musiał być jakiś amerykański okręt podwodny z torpedami, które mało kiedy działały tak, jak powinny. Chyba że US Navy poszła wreszcie po rozum do głowy. Yamamoto nie miał pojęcia, dlaczego wymiana torped zajmuje Amerykanom tyle czasu; musieli przecież wiedzieć o ich zawodności. Może nie słuchali Kolhammera tak pilnie, jak działoby się to w jego ojczyźnie, gdyby los zdecydował inaczej. Admirał spojrzał teatralnie w niebo, gdzie na pewno krążyły te dziwne samoloty, które zawsze wszystko widziały. Dokończył herbatę. Wkoło oficerowie przerzucali się meldunkami i rozkazami. Takayanagi zdecydował o zmianie kursu Yamato, aby usunąć wypierający 70000 ton kadłub z drogi podwodnych pocisków. — Patrzcie! — zawołał ktoś, wskazując na niszczyciel, który starał się zagrodzić torpedom dostęp do okrętu flagowego. Głośna radość ustąpiła ciszy, gdy u burty małej jednostki wyrosły dwa gejzery wody. Yamato przechylił się tymczasem w cyrkulacji. Cztery inne niszczyciele pospieszyły na pomoc tonącej jednostce. Po drodze rzucały bomby głębinowe. Yamamoto pomodlił się w duchu do przodków tych, którzy zginęli właśnie na niszczycielu, składając siebie w ofierze, by uratować towarzyszy. Nie, pomyślał, nie ma nic pewnego oprócz śmierci. i ¦ . ¦ - 33 Oaho, Hawaje Samotny Wildcat pojawił się jakby znikąd i skąpał barkę desantową kaprala Yutaki Nantena w ogniu, w kilka sekund zabijając większość plutonu. Po chwili ogień najcięższych karabinów maszynowych zmasakrował dodatkowo ciała poległych i zgładził kolejnych żołnierzy, oszczędzając wszakże krzyczącego na całe gardło Nantena. W końcu trzy Zera odpędziły demona, ale było już za późno. Nawet sternik nie ocalał. Została po nim tylko uczepiona koła sterowego, oderwana ręka. Nanten wyszedł z rzezi bez szwanku; tylko mały odłamek kości przebił mu policzek. Wyciągnął go, oczekując, że zaraz połowa twarzy odpadnie mu od czaszki, ale ten odłamek nie był nawet jego. Gdy oprzytomniał trochę, pojął, że jednak nie jest sam. Nie wszyscy zginęli. Przez warkot silnika i szum fal dobiegły go jęki i krzyki trojga ludzi. Pozbawiona sternika barka odpływała coraz dalej od formacji. Nanten ciągle nazbyt się trząsł, aby wydźwignąć ciało z gęstej, szkarłatnej brei, która przelewała się na dnie. Przypomniał sobie nerwowe rozmowy toczone wieczorem na pokładzie transportowca, gdy czekali na sygnał do desantu. Wszyscy obawiali się nowych broni przybyszów z przyszłości. Największe przerażenie budziły opowieści o zagubionych duszach ronin, które miały pojawić się wraz z Kolhammerem. Duchy przodków walczyły podobno „mieczami chaosu" dla 454 których pancerz czołgu nie był żadną przeszkodą. Niewątpliwie musiały to być szalone dusze, skoro zwróciły się przeciwko cesarzowi. Nanten omal się nie roześmiał. Po co komu miecze chaosu i zagubione dusze, skoro wystarczy zwykły samolot? Otarł drżącą dłonią krew z twarzy i spojrzał na to, co zostało z jego plutonu. Widok przyprawił go o mdłości. Nie miał szans unieść się do relingu, zwymiotował więc na dno barki. Członkowie plutonu walczyli razem od czasu Nankingu. Wyglądało na to, że w pewnym sensie zawsze już pozostaną jednością. Jeden z ocalałych przestał nagle krzyczeć; Nanten nie wiedział dlaczego. I wcale nie chciał sprawdzać. Wolał w ogóle się nie ruszać, na wypadek gdyby jakiś inny samolot chciał dokończyć robotę. Oprócz strachu zaczęła w nim wzbierać złość. Mówiono im, że Amerykanie nie mają już samolotów. Ani rakietowych, ani starszych. Spróbował ponownie wytrzeć krew z oczu, ale tylko pogorszył sprawę. Całą twarz miał oblepioną miazgą, która pozostała z jego przyjaciół. Przychylił głowę i spojrzał w niebo, w jaśniejące słońce. Barka paliła się w paru miejscach, płomienie powodowały wybuchy amunicji. Było gorąco jak w piecu. Jęki umilkły. Teraz naprawdę został sam. Dziwne, ale nagle poczuł się bezpieczny. Wojna toczyła się gdzieś daleko, nie tutaj. Nikt przecież nie zaatakuje dryfującej barki pełnej trupów. Nawet gaijin nie są aż tak niecywilizowani. Chociaż sądząc po tych okrucieństwach, jakich dopuścili się podobno w Australii, mogło być różnie. W pobliżu krążyło coraz więcej mew. Z krzykiem szykowały się do uczty. Yutaka krzyknął na nie ze złością i sięgnął po broń, aby zastrzelić ptaka, który odrywał właśnie kawałek mięsa z pośladka jego towarzysza, gdy barka uderzyła w coś głucho i zakołysała się na boki. Po chwili przechyliła się pod kątem dwudziestu stopni i dno zachrobotało, trąc o piasek i kawałki koralowca. Yutaka chciał 455 wyskoczyć przez dziobowe wrota, jak uczono go na szkoleniach przy okazji omawiania podobnych sytuacji, ale te się nie otwierały. Dopiero po chwili dotarło do niego, że przecież nie mogły, skoro zabrakło żywej duszy do przestawienia dźwigni. Miotana falami przyboju barka zaczęła kręcić się wokół własnej osi. Nanten otworzył szeroko oczy, czując, jak pęka oblepiająca mu twarz skorupa zakrzepłej krwi. Za burtą przetaczały się fale tak wysokie, że widział je nawet z dna barki. Z jakiegoś powodu przeraziły go jeszcze bardziej niż groźba powrotu myśliwca. Jeden z grzywaczy przetoczył się przez burtę, zalewając trupy co najmniej dwiema stopami wody. Tego było już za wiele. Bez zastanowienia wspiął się na górę i skoczył do morza z tej strony, z której ląd wydawał się bliższy. Fala porwała go, chociaż walczył, jak mógł. Jego żałosne piski protestu zginęły w huku przyboju. Nagle znowu był wolny. Przeleciał kilka metrów w powietrzu i wpadł bezwładnie do wody, która wlała mu się do gardła i do nosa. Zaczął się krztusić, przez co wypił kilka kolejnych łyków. Machał rękami i nogami, szukając jakiegoś punktu oparcia, ale nie wyczuł dna. W chaosie piany nie wiedział nawet, gdzie jest dół, a gdzie góra. Ledwie zauważył, że woda wkoło zaczęła robić się różowa, potem czerwona. Nagle przebił głową jej powierzchnię i utrzymywał się nad nią na tyle długo, aby złapać haust powietrza, nim znowu wciągnęło go w głąb. Dotknął czegoś lewą stopą. Odepchnął się i wyjrzał ponad wodę. Odetchnął raz i drugi. Kolejna fala wtłoczyła go pod siebie, ale tym razem oparł ręce i kolana na dnie, a szorstki piasek podrapał mu twarz. Zaczął pełznąć naprzód. Powoli mu szło, ale wiedział, że jest już bezpieczny. Dotarł do plaży. Kolejna fala pogoniła za nim, ale wypłukała mu tylko trochę piasku spod dłoni i cofnęła się. Mimo żołądka pełnego wody z wypłukanymi z barki szczątkami nigdy nie czuł się lepiej. Słońce paliło mu kark, pod palcami miał ciepły piasek. 456 — Wybierasz się gdzieś, Tojo? Kapral Yutaka Nanten był zbyt przerażony, aby wystraszyć się jeszcze bardziej. Jeśli już, to serce raczej zwolniło swój szaleńczy bieg. Uniósł głowę. Przed nim stała trójkagaijin. Dwaj mężczyźni i kobieta. Kobieta mierzyła w niego czymś dziwnym, bez wątpienia bronią z przyszłości. Chciała zmienić go w pył, który uleci z wiatrem. — Spytałem, czy gdzieś się wybierasz? Nanten przechylił głowę, aby spojrzeć na mężczyznę, który do niego mówił. Wyglądał na cywila, nosił garnitur jak biznesmen. Zabawny strój na plażę, pomyślał kapral. Poza tym miał również broń, jakiś współczesny shotgun. Lufa była wycelowana prosto w Nantena. Krąg nieprzeniknionej jak wieczność ciemności. Która nagle błysnęła bielą... Rosanna Natoli podskoczyła, gdy shotgun wypalił. Nie spodziewała się, że Cherry zastrzeli Japońca. Niemniej nie oczekiwała też, że na brzegu pojawi się ktokolwiek z przyniesionej przez fale, zmasakrowanej strzałami barki. Jednak i ona, i Curtis milczeli. Jeszcze dwa dni wcześniej Wally pewnie by zaprotestował, ale obecnie nie mieli czasu na takie zabawy. Woleli też nie zostawiać za sobą rannego, ale żywego przeciwnika. Mógłby im jeszcze narobić kłopotów. Sfilmowała Bustera, gdy pochylił się i odczepił od pasa zabitego siatkę z czterema granatami. Jeden podał Curtisowi, jeden sam ścisnął w dłoni, dwa schował do kieszeni. — Rzucamy na trzy — powiedział. Młody oficer pokiwał głową. — Raz... dwa... trzy. Wyciągnęli zawleczki, które przypominały Rosannie po prostu kawałki drutu, i cisnęli granaty do barki. Kilka sekund później usłyszeli głośny wybuch i ruszyli dalej ścieżką między 457 wydmami. Ostatni samochód porzucili, gdy jakiś Zero ich ostrzelał. — Masz sygnał? — spytał Curtis, gdy przebili się przez zarośla, z których wyszli kilka chwil wcześniej, chcąc zerknąć na barkę. — Tak — odparła Rosanna. — Ciągle jest. Obecność krążącego na wyspą Wielkiego Oka dziwnie ich uspokajała. Było tak wysoko, że Japończycy nie mieli szans dostrzec go ani zestrzelić. Rosanna słyszała, że te maszyny nie były uzbrojone, ale cieszyła się, że ktoś o nich pamięta. Dzięki temu nie byli sami. No i mogli żywić nadzieję na ratunek. — Jak baterie? — spytał Cherry. — Dobrze — powiedziała. — To króliczkowy Energizer. Jeszcze kilka dni pociągną. Wyraz ich twarzy podpowiedział jej, że nie bardzo ją zrozumieli. Po dziesięciu minutach doszli do dolinki, w której rozbili obozowisko — trzy legowiska skryte pod brezentowym dachem. Obok stał moduł baterii słonecznych do ładowania aku-mulatorków. Udało im się też zdobyć kilka dużych kanistrów na słodką wodę i zapasy jedzenia na pięć dni. Cherry wyniósł je z opuszczonego sklepu na przedmieściu. — Tych barek jest cała masa i wszystkie płyną do brzegu — powiedziała Natoli. — Nie powinniśmy się stąd ewakuować? Cherry opadł na złożone koce i sapnął zmęczony. — Będzie dobrze, siostro. Wylądują w jednym miejscu i pójdą w głąb wyspy, z dala od nas. Proponowałbym raczej poczekać do zmroku i potem spróbować wycofać się do Koolaus. Stamtąd będziesz mogła filmować wszystko, co dzieje się w Pearl. — Do tej pory wszystkie drogi będą pełne Japońców — stwierdził Curtis. — Jak chcesz ich wyminąć? Buster Cherry przerwał przeszukiwanie sterty puszek i potarł kark. — Dzięki różnym znajomym, poruczniku. Takim, co nie zwykli robić niczego publicznie. 458 Byli wyczerpani, na razie więc dali spokój temu tematowi. Cherry otworzył puszkę gotowanej fasoli i zjadł ją na zimno. Curtis zadowolił się batonikiem Hersheya i popił go wodą. Rosanna podłączyła kamerę do minikompa i przeniosła materiał na dysk. Miała z osiemdziesiąt minut do opracowania, włączywszy w to zdjęcia barki. Nie była w stanie wykonać instrukcji Kolhammera i zniszczyć wszystkiego, co przywiozła ze sobą. Większość ukryła w miejscu wskazanym przez Cherry'ego, przy drodze u stóp wzgórza Koolaus, w skrzynce po amunicji. Cherry włożył do niej dwa pistolety i jakieś dwa tysiące trzysta dolarów w gotówce. Nie pytała, skąd te pieniądze. Wally był bardziej dociekliwy. — To mój fundusz emerytalny i polisa ubezpieczeniowa, poruczniku — odparł gliniarz. Rosanna pomyślała, że dodając do skrytki flexipad i okulary przeciwsłoneczne z zasilaniem, zwiększyła jej wartość z tysiąc razy. I że w razie potrzeby zdoła wpakować po pocisku w kamerę oraz minikompa. Na razie jednak starała się przekazać materiał do Nowego Jorku, gdzie była Julia. Stałe połączenie zniknęło. Wiadomość z Fleetnetu nakazywała kompresję wiadomości, aby utrudnić ewentualne wykrycie miejsca nadawania. To była przykra nowina. Julia miała o wiele więcej doświadczenia w podobnych sytuacjach i dopóki mogli z nią rozmawiać, dodawało im to pewności siebie. Szczególnie od chwili, gdy pierwsze japońskie jednostki pojawiły się na horyzoncie. Nawet Cherry słuchał jej sugestii. Teraz możliwość bezpośredniego kontaktu przepadła i Rosanna poczuła się tak, jakby ciemność podeszła kilka kroków bliżej. Cherry spał spokojnie. Głównie dzięki Rosannie, która zmusiła go do skorzystania ze środka przeciwko chrapaniu. Curtis podszedł i usiadł obok niej. — Coś nie idzie? — spytał. — Nie, w porządku. 459 Prawie go nie słuchała. Mogła czuć się bezradnie w ogniu walki, ale programy edycyjne potrafiłaby obsługiwać nawet przez sen. Jej palce tańczyły po ekranie, przycinając, dzieląc i kadrując obrazy. — Myślisz, że z tego wyjdziemy? — spytał Wally. Rosanna wycięła dwanaście sekund z długiego ujęcia japońskich bombowców nurkujących nad wrakowiskiem wyspy Ford, jednak nawet przy dużym powiększeniu nie dawało się zidentyfikować ich z osobna. Cholera. — Wątpię — powiedziała. — Nie uważasz, że powinniśmy się tu ukryć i poczekać na pomoc? Wyczyściła i ustabilizowała nieco skaczący obraz kilku barek lądujących na wschodnim brzegu wyspy. To od tej grupy odłączyła ta jedna, którą widzieli z bliska. — Wally, takie rzeczy udają się tylko na filmach. To jest rzeczywistość, chłopie. Taka, która nie niesie ze sobą nic dobrego, zwłaszcza w czasie wojny. Sam widziałeś — dodała, przywołując na ekran scenę zabicia japońskiego żołnierza na plaży. Curtis patrzył, jak rzuca granat wraz z Cherrym, aby na pewno nikt więcej nie wylazł z barki. — Tu nie ma niczego dobrego, Wally. Zabijamy ich. Oni zabijają nas. Stare jak świat. — Chyba nie myślisz tak naprawdę — powiedział Curtis, niemal urażony. — Wiesz, jacy oni są. Japończycy i naziści. Wasze książki historyczne nie zostawiają wątpliwości. Pokonanie ich to najważniejsza rzecz na świecie. Uśmiechnęła się lekko. — Przepraszam. Masz rację. Tak jest, ale... Nie udało jej się potem odtworzyć, czy najpierw usłyszała strzał, a potem zobaczyła, jak kula trafia w cel, czy odwrotnie. Coś nagle cisnęło Curtisa do tyłu i krew zalała mu twarz. Rozległy się kolejne strzały i jej głośny krzyk. Julia zawsze powtarzała, że czas biegnie inaczej, gdy jest się pod ostrzałem. Kilka sekund mogło zmienić się w kilka godzin, a czasem pół dnia znikało nagle w rwącym strumieniu 460 zdarzeń. Rosanna miała wrażenie, że oto doświadcza jednocześnie jednego i drugiego. Curtis płynął w powietrzu, obracając się niczym olimpijczyk podczas skoku z trampoliny, jego ciało pokrywały kolejne czerwone plamy, krople krwi tryskały z miejsc, w które trafiały pociski. Nagle tuż nad nią pojawił się Cherry, dwa razy większy niż zwykle, pchnął ją na ziemię i zasłonił cały świat. W ręku trzymał broń, która rzygała ogniem, iskrami i dymem. Japończycy byli dosłownie wszędzie. Jedni przeskakiwali przez krzaki, inni biegli w jej kierunku, ale tak powoli, jakby nigdy nie mieli do niej dotrzeć. Z ramienia Cherry'ego wychynął nagle zakrwawiony kawał stali. Detektyw ryknął i obrócił się gwałtownie, zaskakując tym japońskiego żołnierza trzymającego karabin z nałożonym bagnetem. Wystrzelił jeszcze dwa razy i Rosanna poczuła, że ktoś za nią stracił chyba głowę. Kolejne trzy bagnety wbiły się z chrzęstem w ciało Cherry ego. Przewrócił się pod naporem razów i kopniaków. Rozległ się jeszcze jeden strzał i jakiś żołnierz upadł, unosząc ręce do zwisającej na strzępach skóry żuchwy. Potem coś uderzyło Rosannę w głowę i wszystko pociemniało. • Oswego, stan Nowy Jork Julia Duffy ciągle nie dowierzała, że dała się w to wmanewrować. Zupełnie jakby nie miała nic innego do roboty. W całym kraju wybuchały nadal bomby podłożone w samochodach i na-faszerowane trotylem paczki. Japończycy zajęli Oahu. Ostatni przekaz od Rosanny czekał ciągle na rozpakowanie. „Times" zgodził się wreszcie, aby zebrała własny zespół i wzięła się do śledztwa prasowego w sprawie działalności FBI Hoovera. Ona jednak siedziała tutaj, na podwyższeniu w sali ratusza, który roił się pewnie od szczurów, w jakimś podłym mia- steczku w stanie Nowy Jork, i pomagała sprzedawać obligacje pożyczki wojennej. Dobrze, że chociaż cel był zbożny. Do sali wcisnęło się pewnie ze sto pięćdziesiąt osób, ale ze trzy razy tyle zebrało się przed ratuszem, aby mimo chłodu słuchać całego tego cyrku przez głośniki. Nic to, że archaiczny system nagłośnieniowy gubił z połowę treści. Dobiegające z zewnątrz wycie mogło przyprawić o ból głowy. Czuła się na wpół uwędzona papierosowym dymem. Ciągle nie mogła pojąć, jak ci ludzie mogą się godzić na to, aby ich dzieci nim oddychały. A dzieci były dziesiątki, wiele w piżamach i wełnianych koszulach nocnych. Pierwotnie zadeklarowała swój przyjazd tylko dlatego, że na scenie miał pojawić się także Ronald Reagan. Razem z małpką, która zagrała obok niego w filmie Bonzo chce spać. Oczywiście nie mógł to być ten sam szympans. Film został nakręcony w 1951 roku i Universal przeniósł tylko na celuloid jego cyfrową wersję. Bonzo pewnie jeszcze się nie urodził, ale obraz i tak stał się jednym z przebojów 1942 roku. Potem okazało się, że przez te bomby Reagan nie da rady dojechać z Zachodniego Wybrzeża. Zastąpił go więc Edward Gargan, który grał w filmie policjanta Billa. Drugim powodem jej zgody na przyjazd był sierżant Arthur Snider, który siedział teraz obok niej na twardej, drewnianej ławie. Za odwagę okazaną pod Brisbane miał zostać przedstawiony do odznaczenia Medal of Honor albo przynajmniej Srebrną Gwiazdą. Ona zaś miała publicznie wychwalać jego czyny. Osobiście nic do niego nie miała i nie dziwiła się, że był gotów brać udział w podobnych imprezach. Zrobił już swoje i oberwał do tego stopnia, że nigdy już nie będzie chodzić normalnie. Ona jednak miała lepsze rzeczy do roboty niż zabawianie gawiedzi i namawiania każdego z osobna, aby dał dziesięć czy dwadzieścia dolców na wojsko. Nie mogła się jednak od tego wykręcić. Blundell orzekł, że jeśli chce być reporterką zajmującą się życiem wyższych sfer, musi też podjąć pewne obowiązki. Nie była pewna, czy o to dokładnie jej chodziło, jednak bez wątpienia masa ludzi w re- 462 dakcji jej zazdrościła. Harold Denny, który też był korespondentem wojennym, powiedział jej prosto w twarz, że jest „do głębi powierzchowna" Dała mu w gębę. Może i dlatego tu trafiła. Za karę. Flexipad, którego dźwięk wyłączyła, zaczął wibrować w kieszeni. Zastanowiła się, czy nie wykorzystać tego jako wymówki i nie wyjść, ale obecnie niezbyt miała jak. Policjant Bill właśnie skończył i teraz była jej kolej, aby wstać i zacząć opowieść o tym, jak to sierżant Snider uratował świat od zagłady. Dwie godziny później ratusz zaczął pustoszeć. Julia rozdawała jeszcze autografy i odpowiadała na pytania, dopiero teraz przekonując się z wolna do całej imprezy. Szczególnie miła była rozmowa z dwiema nastolatkami; poradziła im, aby na razie zapomniały o chłopakach i zajęły się studiami. I żeby sprawdziły, czy nie uda im się sprowadzić pocztą ze Strefy Drugiej płci Beauvoir albo Kobiecego eunucha Germaine Greer. Pamiętała później, że Snider zaproponował jej filiżankę kawy przed powrotem na Manhattan, ale nie mogła odtworzyć tej chwili, kiedy włączyła flexipad, aby odszukać wiadomość od Rosanny. Bo na pewno musiała to zrobić. Tyle że to nie była wiadomość od Rosanny. Na ekranie pojawił się oficer japońskiej marynarki, który przedstawił się nienagannym angielskim jako komandor Jisaku Hidaka, nowy wojskowy gubernator Hawajów. Stał w niemal pustym pokoju, a przed nim siedziała płacząca Rosanna. — Panno Duffy — powiedział. — Przekaże pani tę wiadomość waszym przywódcom. Hawaje znalazły się pod kontrolą Cesarskiej Marynarki Japonii. Wasi krajanie będą dobrze traktowani. Jednak w razie próby odbicia wyspy wszyscy oni, każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko, zostaną straceni. To nie jest próżna groźba. Z tymi słowami wyciągnął pistolet i strzelił jej przyjaciółce w głowę. Julia Duffy zemdlała. Pierwszy raz w życiu. 463 34 Alresford, Hampshire, Anglia Nie skończyli jeszcze przenosić sprzętu do jeepów, gdy drugi pilot zwrócił się do nich przez sieć: — Przepraszam, panowie, ale niemiecki desant dotrze na miejsce za dwadzieścia jeden minut. Junkersy i szybowce. System potwierdza, że kierują się właśnie tutaj. Major Windsor pogonił swoich ludzi i stanął na tylnym siedzeniu jeepa, z jedną nogą opartą na kole zapasowym. Lotnisko w Alresford nie należało do dużych. Powstało jako jeden z wielu punktów rozproszenia, gdzie cenne myśliwce mogły lądować podczas bombardowania wielkich baz w rodzaju Biggin Hill. Nie było tu praktycznie nic poza wieżą kontrolną, kilkoma barakami z blachy falistej zwanymi „beczkami śmiechu" i trawiastej drogi startowej. Brakowało też jakiegokolwiek zdolnego do walki samolotu, ponieważ niemal wszystkie siły RAF-u i sojuszników znajdowały się akurat w powietrzu. Pewnie dlatego Szwaby wybrały ten kawałek terenu na miejsce lądowania. Dobre warunki i praktycznie zero oporu. Otoczone gospodarstwami lotnisko znajdowało się w hrabstwie Hampshire, ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Londynu. Najbliższą osadą była wioska o tej samej nazwie, która wyrosła dokoła małego normańskie-go kościółka. Nie było żadnych baz wojskowych, a cała załoga lotniska liczyła sto dwadzieścia dziewięć osób, wliczając 464 w to techników i administrację. Ze dwie dziesiątki spośród nich zgromadziły się niedaleko śmigłowca. Harry zawołał Bolta i Akermana, swoich specjalistów od materiałów wybuchowych. — Andy, Pierś, macie kwadrans na takie przerobienie pasa startowego, aby lądowanie na nim groziło śmiercią lub kalec- i twem. Ruszajcie! Żołnierze wzięli kilka pakunków i czym prędzej pobiegli , zrobić swoje. Komendantem stacji był jednonogi Australijczyk nazwiskiem Fitzsimons. Przed wstąpieniem na kurs lotniczy w ramach EATS w latach trzydziestych grywał w meczach rugby. Po utracie nogi zasiadł za biurkiem i mocno obrósł tłuszczem, ale nadal był potężnym mężczyzną. — Czy mogę dowiedzieć się, co tu robicie, majorze Windsor? — spytał, gdy Bolt i Akerman ruszyli na pas startowy. — Tak — odparł Harry. — Obawiam się, że będziecie mieli nieproszonych gości. Szwaby myślą przywłaszczyć sobie to małe, przytulne lotnisko. Na pana miejscu schowałbym srebra i wszystkie złote łyżeczki. Niemieckie szybowce i Junkersy ze spadochroniarzami są już w drodze. Łącznie z batalion żołnierzy. Przylecą zapewne w eskorcie myśliwców. — A, rozumiem. Co pana zdaniem powinniśmy zrobić? — Zapewne powiedzieć im, aby trzymali swoje brudne łapy z dala od Alresford. Reszta oddziału SAS stała już gotowa obok jeepów. — Dobra, chłopaki — powiedział książę, odwracając się do oddziału. — Adolf chce wykorzystać to lotnisko jako przyczółek mostu powietrznego. Sprytnie. W okolicy praktycznie nie ma obrońców, a blisko stąd do Londynu. Ale nie wie, że my tu jesteśmy. Panie Fitzsimons, proszę zebrać swoich ludzi i uzbroić ich, z kobietami i kucharzami włącznie. Da się zrobić? — Oczywiście. — Wspaniale. Grał pan z Wallabies? Jako starter czy rezerwowy? 465 Komendant urósł o trzy cale. — Zawsze grałem od początku. Siedem meczy testowych. Mogło być więcej, nawet o wiele więcej, ale... — Świetnie. Zna pan swoich ludzi. Proszę przekazać mi swój oddział ochrony, samemu zająć się rezerwowymi. Podzieli ich pan na trzy zespoły ogniowe i rozmieści między drzewami na wzgórzu na północnym podejściu. Sądzę, że szybowce będą nadlatywać właśnie stamtąd. Nie otwierajcie ognia, aż nie znajdą się na ziemi. Niech każdy zespół skoncentruje ogień na jednej maszynie. Starajcie się zabić ich, gdy będą jeszcze kotłowali się w środku. Odszukał wzrokiem snajpera, kaprala Fontaine'a, który siedział na masce jednego z jeepów. — Angus, pójdziesz z nimi. Weźmiesz Austina jako obserwatora. Najpierw zajmijcie się dowódcami oddziałów, potem oficerami, na końcu każdym, kto będzie miał jakąś cięższą broń. — Chodź, Stevo — powiedział Fontaine. Obaj mężczyźni zaczęli grzebać w bagażach, które chwilę temu ułożyli w jeepach. Fitzsimons odkuśtykał na swojej drewnianej nodze. Już z daleka wykrzykiwał rozkazy. Harry podszedł do śmigłowca, aby porozmawiać z pilotem. — Porucznik Hay? . , ¦¦.'¦¦•* -Sir — Ashley, prawda? Słuchaj, Ash, musisz zniknąć stąd na jakieś dwadzieścia minut. Goście zjawią się zapewne z osłoną myśliwską, o ile mają dość rozumu... — System potwierdza, że tak będzie, majorze. — No chyba — mruknął Harry. — Jak stoisz z amunicją? — Działko na dwadzieścia procent, ale zewnętrzne zaczepy działają tylko z jednej strony. Nie mieliśmy kiedy podłączyć reszty. — Tyle wystarczy. Da się wywołać holomapę? Cały teren w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów. 466 Harry nasunął gogle na oczy, a porucznik Hay połączyła się z Tridentem i korzystając z pośrednictwa zdalnie sterowanego zwiadowcy, załadowała do pamięci mapę tej okolicy Anglii. Harry zignorował szczegóły w rodzaju ośmiopasmowej autostrady, która nie została jeszcze zbudowana, i skupił się na rzeźbie terenu. Ta nie mogła wiele się zmienić. — Poruczniku, może pani schować maszynę w tej ślepej dolinie rzeki, piętnaście kilometrów na północ? Być może będziemy musieli wezwać panią w charakterze wsparcia. — Nie tak miało wyglądać moje zadanie, ale zrobię, co się da. — No to proszę ruszać — powiedział Harry. Kompozytowe łopaty wirnika NH 91 ruszyły z miejsca, turbiny zawyły. — Viv! — krzyknął Harry poprzez narastający huk silników śmigłowca i pochyliwszy głowę, podbiegł do swojego zastępcy. — Weźmiesz Chrisa i Franka i pojedziecie do wioski. Zabierzcie ze sobą Skorpiony. W pierwszym rzędzie macie zająć się osłoną myśliwską, a jeśli potem zostaną wam jeszcze jakieś pociski, walcie w Junkersy. Będą leciały zaraz za myśliwcami. Gdy skończycie, wskakujcie do jeepa i natychmiast wracajcie. Będę was potrzebował. — Racja, szefie — odparł St Clair i wydarł się na podwładnych. — Szeregowy Pearson, słyszeliście, co powiedział dziedzic korony? Jeśli tak, to na co czekacie? Dalej, szeregowy De-vine, ruszać się. A może mam kupić wam laseczkę? Wysoki Jamajczyk i jego dwóch ludzi szybko przepakowali jeden z jeepów i odjechali w stronę, z której dobiegało bicie kościelnych dzwonów. Eurocopter uniósł się i odleciał na północ. Gdy szum wirnika umilkł w oddali, Harry poczuł się nieco samotny. W jego stronę biegło kilkunastu żołnierzy w mundurach khaki. Oddział ochrony lotniska. Z wieży kontrolnej i z „beczek śmiechu" wysypywały się postaci w granatach RAF-u. Wszyscy dźwigali przestarzałe karabiny. Harry spojrzał na zegarek. Zostało czternaście minut. 467 Jeszcze przed przekroczeniem Kanału stracili dwanaście procent stanu. Hurricaney zaatakowały formację od słońca i przeszły przez cały szyk transportowców i holowanych za nimi szybowców. Składająca się z typowych Bf-109 eskorta odpędziła w końcu napastników, ale sześć Junkersów zwaliło się w płomieniach do wody. Pułkownik Albrechtson nie próbował nawet sobie wyobrażać, jaka to śmierć. Wszyscy jego ludzie wyglądali tak samo: bladzi, z zaciśniętymi ustami, ale opanowani. Wojownicy SS z ich paradnymi mundurami i gadaniem o wyższości rasowej mogli mienić się elitą elit, ale Albrechtson wiedział, że najlepsi żołnierze świata są właśnie tutaj. Fallschimjager, niemieckie siły powietrznode-santowe. Przez burty z blachy falistej dobiegał ich huk czyniony przez artylerię przeciwlotniczą przeciwnika, ale wybuchy były jeszcze daleko. Całe południowe wybrzeże Anglii zostało naszpikowane działami. Wszędzie na błękicie widziało się sylwetki samolotów, wody Kanału rysowały kilwatery setek jednostek. Oto był początek walki tytanów, nawet jeśli na razie zmagały się głównie maszyny. Za kilka minut jego ludzie posmakują krwi. Ich siła i wola walki zmiażdży zdegenerowane Imperium Brytyjskie. Albrechtson nie wiedział, czy dane mu będzie przeżyć, ale był pewien, że Niemcy zwyciężą. Głosy ludzkie ginęły w huku silników, nie mógł więc zwrócić się do podkomendnych z ostatnimi słowami zachęty. Zresztą wcale tego nie potrzebowali. Czekali już tylko na światełko zrzutu. Upił wody z manierki i pogłaskał drewnianą kolbę Mausera. Nie był tak dobry jak nowe karabinki automatyczne SS, ale służył mu wiernie na Krecie i Ukrainie. Dobrze było mieć starego przyjaciela ze sobą. Kilka ostatnich minut wykorzystał na przegląd żołnierzy. Prezentowali się wspaniale, ale nie miał złudzeń, że długo będą tak wyglądać. Wspomniał walkę z Brytyjczykami na Krecie. Wygrali ją, ale nie obyło się bez krwawej przeprawy. Podobno 468 Hitler postanowił, że nigdy więcej nie nakaże już desantu z powietrza. Ale jednak tu byli. Przynajmniej jedna trzecia obecnego składu skakała z nim wtedy na Krecie, trafiając na batalion Maorysów i ich nowozelandzkich panów. Żaden zwykły żołnierz nie doszedłby do siebie po tamtej rzezi. Ale jego Fallschirmjager przegrupował siły i mimo wielkich strat zajęli tamtą wyspę. I tę tutaj też zajmą. Harry kazał swojemu plutonowi obrony powietrznej schować się w szczelinach przeciwlotniczych. Ogień z tych stanowisk powinien nieźle uzupełniać ostrzał prowadzony przez ludzi Fitzsimonsa. Windsor nie łudził się, że będzie to ogień szczególnie celny czy skuteczny, ale tak krawiec kraje, jak mu budżet pozwala, jak mawiał zawsze jego ojciec. W słuchawkach rozległ się naznaczony akcentem East Endu chropawy głos St Claira. — Mamy cel, szefie. Rozpoznany jako osiem Bf-109 na pięciu tysiącach metrów. Odpalamy. — Rozumiem — powiedział Harry i wyciszył mikrofon, aby przemówić do tkwiącego w szczelinach oddziału. — Słuchajcie! — zawołał. — Nadlatują myśliwce z eskorty. Osiem Messerschmittów. Są jeszcze trzy mile od nas, ale zaraz zobaczycie, co się stanie. Patrzcie w kierunku wioski. Jego ludzie, bo teraz wszyscy tu byli jego ludźmi, posłusznie obrócili głowy w kierunku linii drzew. — A to co? — krzyknął jeden, gdy gdzieś z dołu wyrosło osiem cienkich smug białego dymu, które szybko zniknęły na tle nieba. — To rakiety ziemia-powietrze typu Scorpion — wyjaśnił Harry. — Zniszczą każdego Messerschmitta, który skieruje się w stronę naszego lotniska w nadziei, że zdoła rozwalić was z działek. Tamci zaczęli sobie coś nawzajem pokazywać. Daleko na południu pojawiło się osiem plamek. Myśliwce. Skorpiony zbli- 469 żały się do nich błyskawicznie. Chwilę potem na niebie zakwitło osiem czerwonych kwiatów. Ze szczelin dobiegły głośne i mało skoordynowane wiwaty. Harry był pewien, że to samo dało się słyszeć ze wzgórza. Bolt i Akerman przypadli obok. — Wielkie bum gotowe, szefie — powiedział Bolt. — Ustawiliśmy też trochę Claymorów. Mieliśmy je do zabezpieczenia miejsca akcji w Norwegii. Są gdzieś tak w połowie pasa. Znad wioski uniosło się sześć kolejnych smug dymu. — Jest jeszcze więcej myśliwców, sir? — spytał szeregowy z mocno przylizanymi włosami. Pewnie używa brylantyny Brylcreem, pomyślał Harry. — Nie — odparł, sprawdzając dane na wyświetlaczu gogli. — Mój zastępca strzela do transportowców piechoty. Wy jeszcze ich nie widzicie, ale on owszem. Spadną na ziemię, zanim tutaj dolecą. Tym razem nie było wiwatów. Ktoś pokiwał głową, ktoś inny mruknął parę słów podziwu, ale nie rozległy się żadne okrzyki radości. — A zostanie potem jeszcze trochę dla nas, majorze? — spytał przylizany. — Tak — powiedział Harry. — Obawiam się, że nawet sporo. Coś poszło nie tak. Piloci krzyczeli, samolot kołysał się, wznosił i opadał gwałtownie, rzucając Albrechtsonem i jego ludźmi po całej kabinie. Jeden złamał już rękę, a pułkownik rozwaliłby sobie głowę, gdyby nie hełm. Wokół rozerwało się nagle sześć pocisków, z których każdy zdawał się celny. Takie detonacje były o wiele głośniejsze, bo towarzyszyły im także eksplozje paliwa i amunicji na pokładach samolotów. Zaczynał odczuwać boleśnie powolność Ju-52. Z tego właś- 470 nie powodu już na samym początku kariery Tante Ju zaprzestano wykorzystywania jej w roli bombowca. Była nazbyt łatwym celem dla myśliwców i artylerii. Pułkownik zaciskał szczęki, poganiając maszynę w myślach. Nagły jazgot pom-pomów oznajmił, że myśliwce eskorty nie zdołały załatwić baterii usytuowanej wkoło lotniska. Junkers zakołysał się niebezpiecznie pod wpływem pobliskich wybuchów. Kilku żołnierzy wymieniło pełne niepokoju spojrzenia. Młody spadochroniarz na drugim końcu kabiny zwymiotował na swoje buty. Inny, siedzący dwa miejsca od Albrechtsona, podskoczył nagle i upadł na podłogę z podartym i dymiącym spadochronem i krwią lejącą się spod munduru. Lampka zrzutowa zapłonęła czerwienią. Wreszcie! Ludzie wyciągnęli zaczepy spadochronów. — Wstawać! — krzyknął pułkownik, sprawdzając zapięcie hełmu. Spadochroniarze unieśli się równocześnie, nawet ten, który wcześniej rzygał. — Zaczepiać! Stojąc przy otwartych drzwiach, Albrechtson czuł pęd powietrza wysysający go na zewnątrz. W kabinie zrobiło się teraz jeszcze głośniej. Siedemnastu ocalałych spadochroniarzy zaczepiło wyzwalacze spadochronów do biegnącej pod sufitem linki. Paru zatoczyło się, klnąc głośno, gdy pocisk eksplodował pod skrzydłem, przechylając maszynę w lewo. Pułkownik ujrzał trzy serie pocisków smugowych przeszywających samolot lecący dwieście jardów za nimi. Lewy silnik Junkersa eksplodował, odrywając skrzydło. — Sprawdzić sprzęt — ryknął dowódca. Każdy ze spadochroniarzy obadał uprząż tego stojącego przed nim. Tutaj byle błąd mógł kosztować życie. — Kolejno odlicz! Przy dziewiątym nastąpiła przerwa. Dwa okna nagle pękły i ktoś krzyknął. 471 — To Dietz. Dostał. (.-,,* •.?./•!•»; , Wymiotujący chłopak nie żył. Koledzy znajdujący się z przodu i z tyłu odczepili go od linki. Akurat w chwili, gdy światło zmieniło kolor na zielony. Al-brechtson złapał obramowanie drzwi i wyskoczył. Najpierw poczuł wstrząs, gdy porwał go prąd powietrza. Potem usłyszał świst przelatujących w pobliżu pocisków. Jego spadochron rozwinął się, kołysząc zawieszonym na linkach ciałem. Zrobiło się znacznie ciszej, niemal spokojnie. Szybował pod jesiennym niebem, trumna z blachy falistej już nie ograniczała mu widoczności. W dole widział lotnisko i opadające łagodnie ku zielonej równinie szybowce. Żołądek skurczył mu się jednak, gdy spojrzał w górę, szukając maszyn niosących jego ludzi. Było ich bardzo niewiele. Wiedział, że ponieśli straty, szczególnie gdy stracili przegnaną albo raczej zniszczoną osłonę, ale nie sądził, że są tak wielkie. Nad sobą widział jedynie garstkę Ju-52. Sięgnął po lornetkę, małego Zeissa, którego trzymał w kieszeni na piersi. Znalazł ją, ale omal nie upuścił, zanim w końcu udało mu się skierować szkła ku ziemi. Szukał tych baterii, które przyczyniły im strat, albo maszyn myśliwskich przeoczonych jakimś cudem przez Abwehrę, ale niczego nie dostrzegł. Niemniej ktoś unicestwił już połowę jego sił. Znowu było jak na Krecie. Książę Harry wyliczył, że w górze jest ze stu dziesięciu spadochroniarzy. Szeregowy Akerman twierdził, że dwustu dwudziestu. Bolt obstawiał dwustu. — Później ich policzymy — powiedział Harry, umieszczając laserową kropkę na piersi opadającego żołnierza. — Stawiam piątaka, że mam rację — rzucił nieustępliwie Bolt. Niemiec był widoczny w goglach, jakby znajdował się dziesięć metrów od majora, chociaż naprawdę wisiał w odległości 472 ponad czterystu. Harry wypuścił powoli powietrze i zwiększył nacisk na spust broni, aż ta kopnęła go w ramię. Zbiegiem okoliczności jego M12 został wyprodukowany przez niemiecką firmę Heckler & Koch. W całości kompozytowy, przypominał karabiny ze „starej szkoły" Nie strzelał elektronicznie odpalanymi ceramicznymi bezłuskowcami, ale wzmocnionymi pociskami 5,56 milimetra z magazynka o pojemności trzydziestu sześciu ładunków. Mógł też miotać dwu-dziestomilimetrowe granaty podawane z taśmy. Niemiec, który mocno trzymał się linek i spoglądał w dół, szukając miejsca lądowania, szarpnął się nagle. Harry nie marnował na niego kolejnego pocisku. Strzelał kulami rozprysko-wymi, które rozrywały się w ciele, wychodząc z drugiej strony całą masą drobnych odłamków poruszających się z szybkością dziewięciuset czterdziestu metrów na sekundę i pociągających w ślad za sobą około kilograma tkanki. Oddał następne trzy strzały, podobnie jak ludzie wkoło niego. Pozostali obrońcy lotniska walili, z czego popadło, głównie z Lee Enfieldów i Thompsonów, popularnych „Tommy guns" Podobna palba niosła się ze wzgórza. Jeden z szybowców rozsypał się w powietrzu, trafiony serią z Boforsów. — Paskudna sprawa — syknął Bolt. Niemcy ginęli, ale było ich naprawdę wielu. Część wylądowała bezpiecznie i odpinała już spadochrony, aby poszukać schronienia. Ten i ów przewracał się, trafiony przez snajpera, ale i tak na polu wzlotów zaczęły pojawiać się grupki po trzech, po czterech, łączące się w coraz większe pododdziały. — Tam, sir — krzyknął Bolt, wskazując na stanowisko Boforsów. Pięciu Niemców szturmowało je, strzelając, ile wlezie. W końcu jeden omiótł cel seriami ze Schmeissera. — Niech to — powiedział Harry. Ogień przeciwnika przybrał na sile. Pociski gwizdały niepokojąco blisko, wyrywały kępy trawy z darni, czasem trafiały w głowy i korpusy współczesnych w okopie. Oficer SAS próbował zająć się spadochroniarzami, którzy obsadzili stanowisko przeciwlotnicze, ale byli co 473 najmniej siedemset metrów od niego. Pierwszy pocisk utkwił w workach z piaskiem, drugi odbił się od lufy działka. Harry wywołał swoich snajperów. — Angus, Stevo, macie robotę. Chyba że chcecie zostać przerobieni na rąbankę dla psów. — Przykro mi, szefie — odparł Fontaine. — Nie mam możliwości czystego strzału. Harry raz jeszcze przyjrzał się stanowisku, dając maksymalne przybliżenie. Niemcy wypełnili całe pole widzenia, ale trudno było ich obserwować, bo nawet lekkie poruszenie głowy powodowało ucieczkę obrazu na bok. Kule dziurawiły worki z piaskiem, a jedna trafiła nawet spadochroniarza w ramię, ale przeciwnik nadal próbował ustawić Boforsa w ten sposób! aby móc razić z niego cele na wprost. Harry ciągle jeszcze się zastanawiał, gdy Bolt pchnął go na ziemię. Grunt zadrżał jak podczas wybuchu wulkanu. — Ładunki! — krzyknął szeregowy. Windsor ujrzał tony ziemi wyrzucane w górę, latające w powietrzu, okaleczone ciała i opadające resztki dwóch szybowców. Cztery kolejne próbowały ominąć powstałe właśnie kratery, ale było za późno. Wpadły do nich dziobami z głośnym trzaskiem pękającego drewna. Książę przymknął oczy i szybko policzył coś w myślach. — Odpal Claymory, Andy. Bolt posłuchał, chociaż żadna grupa Niemców akurat na nich nie nacierała. Dwie miny wybuchły już wcześniej pod wpływem eksplozji ładunków. Pozostałe sześć rozerwało się teraz z głośnym trzaskiem, faszerując kadłuby trzech rozbitych szybowców tysiącami stalowych kulek. — Nałożyć bagnety! — ryknął Harry. Usłyszał szczęk prawie dwóch tuzinów klasycznych bagnetów i kliknięcie towarzyszące zakładaniu zębatych ostrzy, w które wyposażeni byli ludzie z jego oddziału. — Za mną, panowie. Zrobimy z nimi porządek. Wśród współczesnych wezbrał gardłowy okrzyk, który zmie- 474 nił się we wrzask, gdy runęli przez pole ku potrzaskanym szybowcom i dymiącym dziurom uczynionym przez kierunkowe ładunki Bolta i Akermana. Harry przełączył broń na trzypo-ciskowe serie, wykańczając paru ostatnich spadochroniarzy, którzy opadali jeszcze ku ziemi. Po chwili usłyszał głuche stęknięcie granatnika. To Bolt posłał pocisk w krater, gdzie leżał najmniej zniszczony z szybowców. Niemiecki żołnierz, który próbował wydostać się przez otwór w kadłubie, został wepchnięty do środka. Kolejne eksplozje rozbiły szybowiec na trzy części. Harry przestawił broń na ogień automatyczny, zasypując wrak pociskami. Łomot M12 i huk granatów sprawiły, że przez chwilę nie słyszał niczego więcej, ale bitwa toczyła się dalej, a jego zadaniem było dojść na tyle blisko stanowiska Boforsów, aby ostrzelać je z granatnika. Akerman chrząknął dziwnie i upadł. Migająca ikona na wyświetlaczu gogli oznajmiła, że szeregowy zniknął z sieci. Zginął. Harry nie miał czasu sprawdzać, w jaki sposób. Pewnie pechowe trafienie. Uniósł M12 i ruszył przez ziemię niczyją zrytego eksplozjami lotniska i szalone pandemonium wrzasku. Udało im się. Pułkownik Albrechtson chętnie poklepałby po plecach tych ludzi, którzy poszli na największe ryzyko, aby przejąć działko przeciwlotnicze i skierować je przeciwko Anglikom. Przeczesali ogniem linię drzew, gdzie schowały się trzy albo i cztery ostrzeliwujące ich grupy obrońców. Bofors nie mógł razić ich wszystkich, widok zasłaniały częściowo rozbity szybowiec i płonąca brytyjska ciężarówka. Niemniej pociski i tak kosiły niemal zarośla, wyrywały pacyny ziemi i ostatecznie ogień z tamtej strony osłabł wyczuwalnie. Jeszcze trzy szybowce wylądowały bezpiecznie na przylegającym do lotniska polu. Prawie bez strat, jeśli nie liczyć paru lu- dzi trafionych przez snajpera. Oddział szybko dołączył do pozostałych. Opanowali już wystarczający kawałek terenu, aby spróbować zabezpieczyć skrzydła, w pierwszym rzędzie atakując tych obrońców, których nie mogli dosięgnąć działkiem przeciwlotniczym. Albrechtson usłyszał kojący warkot MG42. Po chwili dołączył do niego drugi Spandau. Do krateru, w którym schronił się pułkownik, wskoczył sierżant prowadzący sześciu spadochroniarzy. Wraz z pięcioma żołnierzami Albrechtsona dawało to prawie pluton. — Wstawać! — rzucił dowódca. — Na nich! , Drugi Niemiec wpadł na Harryego, gdy książę szarpał się jeszcze z bagnetem, który utkwił w ciele pierwszego napastnika. Żołnierz miotał się na ostrzu niczym złowiony łosoś i trzeba było strzelić, aby impet pocisku odrzucił go na ziemię. Stało się to jednak na późno. Windsor nie miał szans, aby obrócić się w porę do kolejnej postaci w barwach feldgrau. Żołnierz wyglądał jak szaleniec. Szeroko otwarte oczy, piana na ustach, ludzkie szczątki i krew na ostrzu przymocowanym do lufy Mausera. Harry wywinął się, schodząc z linii ataku i jednocześnie odparowując cios bagnetem za pomocą lufy M12. Wezwał kiai z głębi swojego jestestwa, nabrał powietrza i krzyknął, jakby chciał porazić swego niedoszłego zabójcę siłą głosu. Bez zastanowienia kopnął go z półobrotu, mierząc w najczulszy punkt nogi — rzepkę kolanową. Poczuł, jak kość ustąpiła pod uderzeniem, usłyszał głuche chrupnięcie. Mężczyzna wrzasnął i zwalił się na ziemię. Chwilę potem kolba karabinka Harryego trafiła go w nasadę nosa, wbijając się aż do mózgoczaszki i uśmiercając żołnierza. Wkoło ludzie rzucali się na siebie niczym zwierzęta. Harry nie mógł strzelać, aby nie porazić przypadkiem swoich. Niektórzy szarpali nawet przeciwników zębami, próbując sięgnąć 476 im do gardła. Windsor i Bolt stali prawie nieruchomo, nawykli oszczędzać siły w walce, i atakowali, kogo się dało. Ich noże otwierały gardła, szybkimi cięciami oddzielały podstawy czaszki od kręgosłupów. Czasem któryś pakował przeciwnikowi kciuk w oko, aby oszołomić ofiarę i tym łatwiej sięgnąć do tętnic szyjnych i tchawicy. Stosowali metody walki o dziesiątki lat późniejsze, powstałe gdzieś między zmaganiami w górach Tora Bora a guerillą Surabayi. Nikt inny tutaj nie wiedział, jak najsprawniej zabić człowieka, którego oddech czuje się na policzku. Nagle coś uderzyło Harryego w ramię, zbijając go z nóg. Chwilę potem zdało mu się, że usłyszał nawet huk wystrzału, ale to musiało być oczywiście złudzenie. Przetoczył się po ziemi. Ból był dojmujący, chociaż pancerz ochronił go przed poważniejszymi obrażeniami. Spalona i przesiąknięta krwią ziemia wypełniła mu usta. Gdy świat skończył już wirować, książę obrócił się na plecy, od razu z bronią gotową do strzału. Trzy metry od niego stał niemiecki oficer i gorączkowo próbował usunąć zacięcie broni. Harry musiał niemal głośno przemówić do swojej odrętwiałej ręki, aby poruszyła się i aby palec zwiększył nacisk na spust. Niemiec uniósł karabin. Oficer SAS zacisnął zęby z taką siłą, jakby zamierzał się ich trwale pozbyć, jednak spust zaczął powoli ustępować. Broń podskoczyła w dłoni i Niemiec padł na ziemię. Chwilę później Harry poczuł znajomą falę rozlewającą się po całym ciele. Wszczep rozpoznał sytuację i podał mu do krwiobiegu koktajl złożony ze stymulantów i środków przeciwbólowych. Czucie w prawej ręce zaczęło szybko wracać, podobnie jak siły. Książę uniósł się czym prędzej. Gdzieś obok huknęły dwa strzały i zapadła cisza. Względna oczywiście, bo Bofors nadal hałasował, podobnie jak i oba niemieckie karabiny maszynowe, których jazgot bardzo przypominał księciu odgłos wydawany przez stary amerykański M60. Gdy wstał, ujrzał, ile kosztowało ich zdobycie tego ka- 477 wałka terenu. Załatwili wszystkich Niemców, ale z zaimprowizowanego pododdziału zostało tylko sześciu ludzi, w tym ranny Bolt, który dostał prosto w usta i leżał teraz bez połowy żuchwy obok wraku szybowca. Miał nieobecne spojrzenie typowe dla kogoś, kto otrzymał uderzeniową dawkę środków przeciwbólowych. Harry próbował jeszcze dojść do siebie i zorientować się pełniej w sytuacji, gdy do jego uszu doszedł przytłumiony szum łopat wirnika. Chwilę później tuż nad jego głową przemknęły dwie smugi ognia i dymu. Huknęło potężnie, gdy rakiety Hellfire trafiły w cel. Śmigłowiec wrócił. Granie pokładowego działka brzmiało dla księcia niczym pieśń wyzwolenia. 35 HMS Tridenl, Kanał Angielski — Nie do wiary — mruknęła Halabi. — Ale burdel. Siedziała na fotelu kapitańskim, tak jak wszyscy inni z zapiętymi pasami. Było to konieczne z racji nieustannych zwrotów okrętu prowadzonego aktualnie przez System Bojowy po niespokojnych wodach Kanału. Główny ekran ukazywał tysiące kontaktów, tak swoich, jak i wrogich. Procesory kwantowe komputerów systemu NEME-SIS zbierały terabajty danych. Posh analizowała je wszystkie i przekazywała najważniejsze grupie trzydziestu pięciu pokładowych operatorów oraz setkom nowo wyszkolonych techników w bazach lądowych, które pozostawały połączone z Tri-dentem. Cała ława błękitnych trójkątów przesuwała się z wolna przez wygenerowaną komputerowo mapę hrabstwa Suffolk w kierunku głównego skupiska niemieckich sił. Za nimi postępowały cztery większe i powolniejsze ikony. — Czy to tutejsza wersja Spectre, panie Howard? — Tak, maarn. Tyle że nazwali je Cyclone. Halabi pokiwała głową. Dwóch jej inżynierów z pododdziału lotniczego pracowało przy tym projekcie w roli doradców. Ostatecznie udało im się przystosować cztery transportowce typu Dakota do roli maszyn artyleryjskich. Każda otrzymała dwa działka wielolufowe strzelające przez okno i drzwi ładunkowe w tyle kadłuba. Same działka zostały ręcznie zmontowane w małej fabryczce w Szkocji z wykorzystaniem elementów 479 pozyskanych z różnych jednostek Wielonarodowych Sił. Podobnie jak jego „pierwowzór" AC-47 z okresu wojny w Wietnamie, Cyclone niósł na pokładzie ponad dwadzieścia cztery tysiące pocisków i mógł w kilka sekund zalać ogniem obszar wielkości boiska. Halabi wstukała polecenie przesłania na jej ekran przekazu z Wielkiego Oka działającego nad obszarem zmagań. Zanim jednak cokolwiek zobaczyła, usłyszała głos operatora systemów bojowych. — Grupa Tirpitza w zasięgu skutecznego ognia, ma'am. Nie musiała prosić o obraz niemieckich okrętów, które wraz z eskortą próbowały wejść do Kanału. Jeden z paneli na głównym ekranie przez cały czas ukazywał ich zasadniczy cel. Metalowa Burza odezwała się na chwilę, niszcząc maszyny, które przedarły się przed bezpośrednią osłonę myśliwców dywizjonu 303. Rzut oka pozwolił stwierdzić, że zapas amunicji spadł do poziomu 4,5 procent. Zaczynało robić się niebezpiecznie. — Cele wyznaczone, kapitanie. Halabi spojrzała na ekran, szukając głównej grupy Home Fleet, która szła z północy, aby związać siły admirała Raedera. — Odpalać — powiedziała. Usłyszała szum dobiegający z silosów, ale drgnienie pokładu zginęło pośród wstrząsów wywołanych wielką prędkością i nieustannymi zwrotami. Kamery pokładowe ukazały ich ostatnie pociski przeciwokrętowe oddalające się na kolumnach białego ognia. Chwilę potem Posh rzuciła Tridenta w ciasny zwrot i Metalowa Burza ponownie ożyła. Halabi sprawdziła raport o zagrożeniach. Atakowała ich grupa sześćdziesięciu trzech niemieckich samolotów. Niektóre z nich skręciły w daremnej próbie przechwycenia oddalających się na południe pocisków. Drugi operator systemów obronnych, porucznik Annę Da-vis, zameldowała, że baterie laserów są chwilowo nieczynne. — Dziękuję, pani Davis. Łączność, jak radzi sobie Trzysta Trzeci? 480 — Stracił czterdzieści procent stanu, ma'am. Za trzy minuty zjawią się Drugi i kanadyjski Czterysta Pierwszy. Metalowa Burza ryknęła ponownie, redukując stan zapasów do poziomu 4,3 procent. Halabi poruszyła się niespokojnie. Ich możliwości skutecznej obrony kurczyły się z każdą sekundą. Nagły zwrot na prawą burtę oderwał jej ręce od klawiatury. — Przepraszam, ma'am — powiedział porucznik Davis Loomes odpowiedzialny za środki przeciwdziałania. — Posh wykryła torpedy w wodzie. Dolphiny w drodze. Umieszczone pod linią wodną osłony uchyliły się na chwilę, wypuszczając dwie ciemne, podłużne sylwetki. Ich głowice uaktywniły się, silniki odpaliły i pociski oddaliły się od Tridenta z szybkością stu osiemdziesięciu węzłów. Dwadzieścia trzy sekundy później dobiegający z głośników huk oznajmił, że pierwszy Dolphin przechwycił tego U-Boota, który do nich strzelał. Dodatkowo przyspieszony pocisk staranował go po prostu, przebijając kadłub na wylot dzięki su-pertwardej, nie wyposażonej w ogóle w materiał wybuchowy głowicy. System NEMESIS odnotował zniszczenie przeciwnika i zameldował, że obie rybki krążą w poszukiwaniu nowych celów. — Dziękuję, panie Loomes — powiedziała Halabi. Ich sześć pocisków przeciwokrętowych mijało Calais. Leciały na pułapie czterdziestu metrów, manewrując nieustannie w celu ominięcia statków i niżej krążących samolotów. Halabi spojrzała na główny ekran, gdzie cztery Cycloney weszły właśnie do akcji. Suffolk, Anglia Przebudowa przebiegała w takim pośpiechu, że nie mieli nawet czasu na porządne przetestowanie całości. Porucznik Philip McGregor nie wiedział, czy konstrukcja samolotu wytrzyma 481 odrzut powodowany przez te „miniguny". Nie miał też pewności, czy w ogóle uda im się dotrzeć tym gratem na miejsce. Niebo było ciemne od samolotów. Przeciwnik starał się zbliżyć do powolnych transportowców, ale jak dotąd nie był w stanie wymanewrować myśliwców osłony. Wszyscy jednak się bali. McGregor siedział spięty na fotelu i miał wrażenie, że wszystko się w nim kurczy. — Dymy zrzucone — powiedział zduszonym głosem drugi pilot, Barry Divola, wskazując na maszyny pełniące funkcję „pathfinderów" które oznaczyły cel racami dymnymi. — Zielone. — Widzę zielone dymy — potwierdził McGregor. Zaczął skręt. Musiał się przy tym nieźle zmagać z wolantem. Słyszał, że w tych maszynach z dwudziestego pierwszego wieku steruje się małymi dźwigienkami, które ustępują pod naciskiem palca. To pewnie dlatego kobiety też mogą nimi latać. Pilotowanie Dakoty wymagało prawdziwej krzepy. Wszedł na kurs bojowy i opuścił klapy. Samolot zwolnił wyraźnie. Pozostałe trzy przebudowane Douglasy poszły w jego ślady. Całe szczęście, że nie było artylerii przeciwlotniczej, obecny szczękościsk i tak dość dawał się im we znaki. Niemieckie myśliwce trzy razy doszły do bezpośredniej osłony, ale za każdym razem dywizjon nowych Super Spitfire ow przeganiał je naprowadzany na cel przez jakąś gadającą skrzynkę z Tridenta. Tak przynajmniej mówili. McGregor był zbyt zajęty, aby zajmować się czymkolwiek poza własną robotą. — Broń gotowa — usłyszał w słuchawkach. — Przyjąłem — odparł. — Zaczynamy podejście. Silniki ryknęły trochę głośniej, Dakota zakołysała skrzydłami. McGregor dziękował losowi, że nie on musi obsługiwać te działka. Specjalna ekipa, która wsiadła w Debden, używała do tego jakieś magicznego pudełka. Po raz pierwszy zobaczył je, gdy... — Strzelamy na trzy... Raz... dwa... Cholera! 482 McGregor był przygotowany na coś nowego, ostatecznie powiedzieli mu, że takie działko może w ciągu kilku sekund omieść pociskami naprawdę duży teren. Rozumiał, na jakiej zasadzie ma to działać. Mimo to przeżył szok. Samolot nie tylko cały zadrżał, ale jakby przesuną! się w powietrzu o kilka metrów w bok. Kabinę wypełnił ogłuszający łomot. Trudno było się zorientować, czy to oni strzelają, czy raczej w nich coś trafiło. — Kurwa! — krzyknął Divola. — Widziałeś to, skipper? McGregor zaryzykował szybki rzut oka przez boczne okienko kokpitu. Ich celem był spory kawał gęstego lasu w pobliżu dymiących ruin kościoła. Wszystkie cztery maszyny oblewały go strumieniami płynnego ognia, który unicestwiał wszystko na dole. Las topniał w oczach. Spomiędzy drzew wybiegło nieco małych, ubranych na czarno postaci. Większości z nich udało się uciec, ale dwie zmieniły się nagle w tuman różowej mgły. — Słodki Jezu — westchnął pilot. Jeszcze kilka chwil temu w cieniu lasu kryły się trzy kompanie SS Sonderaktiontruppen. Obecnie po aryjskich nadludziach zostały tylko trudno rozpoznawalne, dymiące szczątki, na które opadały strącone z kikutów drzew liście. HMS rrii/en/. Kanał Angielski Nie mieli przekazu dźwiękowego, no i dobrze. Dla Halabi sam widok z wirtualnego pułapu pięciuset metrów był dość przekonujący. Pięć czy sześć setek ludzi po prostu zniknęło i Cyc-lone'y kierowały się z powrotem do bazy. W zapadłej nagle ciszy usłyszeli wyraźnie, jak Metalowa Burza wypuściła kilka długich serii. — Zapas spadł do 3,9 procent, kapitanie. — Dziękuję, pani Morgan. Porucznik Davis, jak z naszą osłoną? 483 — W trakcie zmiany, ma'am. Ale sąuadron leader Zumbach i jego ludzie odmawiają wycofania się. Zostaną, dopóki starczy im paliwa. Jeden z nich właśnie próbował staranować Messer-schmitta. Halabi spojrzała w górę, ale ujrzała tylko kompozytowe panele, wiązki włókien optycznych i plątaninę rozmaitych przewodów. Próbowała sobie wyobrazić, jak mogą czuć się ludzie siedzący w kabinach tych prymitywnych samolotów, które w jej czasach nie zostałby zapewne nawet dopuszczone do lotów. Gdyby to był film albo wyjątkowo głupia powieść, powinna teraz wywołać Jana Zumbacha i kazać mu zbierać się razem z resztą szaleńców do domu. Widziała jednak, że niebawem zostanie całkiem bezbronna, Luftwaffe zaś stara się ich zniszczyć niezależnie od kosztów. Metalowa Burza warknęła jeszcze dwa razy. — Dobrze, pani Davis — powiedziała kapitan Halabi. Główny ekran został przeorganizowany. Pociski były już blisko celów. Główne okno pokazywało Tirpitza, dwa mniejsze ciężkie krążowniki Admirał Scheer i Lutzów, w przedwojennych czasach zwane często „pancernikami kieszonkowymi" Nad nimi krążyły, niczym chmura owadów, myśliwce osłony, obok płynął cały szereg mniejszych jednostek. Nagle cała grupa weszła w cyrkulację. — Co oni robią, Marc? — spytała Halabi. Porucznik Howard pochylił się, jakby chciał uważniej wpatrzeć się w ekran. — Chyba wykonują zwrot, aby włączyć do akcji całą artylerię. Szykują się do strzelania salwami burtowymi, skipper. — Do naszych pocisków? — Chyba tak. Musieli już zostać ostrzeżeni przed nimi przez radio. Połączył się ze stacją nasłuchu. — Czy przechwytujemy transmisje kierowane do Tirpitza? — Pracujemy nad tym — odparła z ekranu czarnoskóra kobieta z akcentem z Glasgow. 484 Jakby dla potwierdzenia słów oficera ciężkie okręty niemieckie wystrzeliły z wszystkich luf. Wszystkie pociski były skierowane na lewą burtę. — Strzelają na ślepo — powiedziała Halabi. Pociski dzieliło od nich jeszcze ponad sto kilometrów, jednak z tą szybkością miały dojść do celu w niecałą minutę. Eskorta myśliwska przyspieszyła i skierowała się na zachód. Migoczące na krawędziach skrzydeł ogniki świadczyły, że samoloty też otworzyły ogień, próbując dodać swoje do ściany ołowiu, która miała przegrodzić drogę pociskom. — Jaka jest szansa, że uda im się przechwycić nasze... — Jeden dostał, kapitanie — odparła porucznik Morgan. — Zmieniamy plan ataku. Rakieta, która spadła do wody, została trafiona odłamkami ciężkiego pocisku z niemieckiego pancernika. Przy naddźwię-kowej szybkości Halabi nic nie mogła na to poradzić. Wszystko działo się tak szybko, że tylko System Bojowy miał szansę na skuteczną reakcję. Niemniej chwilę później i tak stracili dwa kolejne pociski. Posh przekazała pozostałym nowe polecenia, przydzielając po jednej rakiecie na każdą z ciężkich jednostek. Grupa zeszła tuż nad fale i rozdzieliła się. Zanim Halabi zdążyła powiedzieć cokolwiek, wciągnąć powietrze czy nawet wyczuć następne uderzenie swojego serca, okręty zniknęły w trzech białych rozbłyskach plazmowego ognia. Głowice przedarły się przez pancerne burty i eksplodowały w głębi kadłubów. Niecałą sekundę później Admirał Scheer i Lutzów wybuchły i dosłownie rozpadły się jeszcze przed zatonięciem. Halabi spojrzała niespokojnie na jednostkę flagową. Pocisk uczynił wielkie spustoszenie na śródokręciu, jednak wielki pancernik zdawał się nie tonąć. — Cholera — mruknęła i w tej samej chwili dziób Tirpitza osunął się nagle pod powierzchnię i pancernik zaczął zanurzać się w falach Morza Północnego. Kilka osób zaklęło. Moment później eksplodowały komo- 485 ry amunicyjne, roznosząc nie tylko kadłub okrętu liniowego, ale i zatapiając kilka mniejszych jednostek, które spieszyły na pomoc. — Wiadomość dla Admiralicji — powiedziała Halabi. — Wszystkie cele obsłużone. Nie przewidujemy żadnych rozbitków. — Aye, kapitanie. Alianckie oddziały pancerne okrążają główne siły niemieckiego desantu w Wickham Market. Porucznik Hay melduje, że oddział majora Windsora uporał się z desantem na lotnisku Alresford. — Dziękuję. Do kotłowaniny w górze włączyły się dwa kolejne dywizjony, tym razem amerykańskie. Część pilotów leciała na Mustangach z prototypowej serii, których nie zdążono jeszcze nawet pomalować. Halabi nie przejmowała steru od Posh. Kanał roił się od setek jednostek, które tylko Posh miała szanse wyminąć. Metalowa Burza odezwała się ponownie, przypominając, że chociaż wracają do domu, kłopoty jeszcze się nie skończyły. '. -i ¦'': ¦ ¦'.¦'...'¦' • ';'. HMS Javelin, Kanał Angielski Podporucznik Philip Mountbatten nie miał dotąd szansy spotkać słynnego wnuka. Wróciwszy nie bez przygód z Aleksandrii, jego okręt, niszczyciel HMS Javelin, został od razu przydzielony do zespołu osłony przeciwlotniczej Tridenta. Dowodzący pokładową baterią pom-pomów Mountbatten ledwie znajdował czas na drzemkę i posiłki. O rozwijaniu kontaktów towarzyskich nie było mowy. — Junkersy, sir! Trzy na dziesiątej — zawołał marynarz Bob Nicklin. — Dobra robota, Nicklin — odkrzyknął Mountbatten. — Na mój znak... czekać... ognia! 486 Działka zaczęły szalone staccato, wyrzucając sto czterdzieści pocisków na minutę. Kłębki brudnego dymu otoczyły prowadzący nurkowiec. Mountbattenowi zdało się, że dostrzega wiszącą pod kadłubem bombę. U załamania skrzydeł pojawiły się drobne ogniki. Stuka też do nich strzelał. Morze wokół zagotowało się od padających pocisków. Poza hałasem czynionym przez całą artylerię Javelina z oddali dobiegał hałas morskich i powietrznych zmagań, które objęły znaczną część Kanału. — Patrzcie — krzyknął Nicklin, gdy wyrzutnik uwolnił bombę. Dwie sekundy później eksplozja rozerwała maszynę na trzy części. Skrzydła opadły skosami niczym niesione przez wiatr liście, kadłub zatoczył szeroki łuk i wylądował w wodzie po przeciwnej burcie. Bomba jednak wydawała się lecieć prosto na nich. Z każdą chwilą stawała się coraz większa. Działa namierzały już inne bombowce, jednak ludzie Mountbattena byli pewni, że w odróżnieniu od pozostałych artylerzystów oni zapewne już za kilka sekund zakończą służbę. Zapatrzony w górę młody oficer nie zauważył, że sternik skierował okręt gwałtownie na lewą burtę, a maszynownia dostała komendę „cała naprzód" Przekładnie turbin zawyły na maksymalnych obrotach, rozpędzając niszczyciel do szybkości trzydziestu sześciu węzłów. Spiętrzone fale wdarły się na rufowy pokład, grożąc zmyciem grupy przebywających tam marynarzy. Spadająca ze świstem półtonowa bomba wbiła się nagle w fale i nad okrętem wyrósł potężny gejzer szarozielonej wody, która chwilę później opadła na śródokręcie. Mountbatten i jego ludzie zostali przemoczeni do nitki. Podporucznik usłyszał wiwaty. Zrazu pomyślał, że to jego ludzie tak krzyczą, ale okazało się, że powody do radości miała obsada rufowych Boforsów, która zaliczyła trafienie w drugą maszynę. Trzeci z bombowców chybił i chociaż próbował uników, został zmasakrowany ogniem z]avelina i co najmniej dwóch jeszcze niszczycieli z osłony Tridenta. 487 Właśnie! Co z Tridentem? Bezpieczny chwilowo Mountbatten rozejrzał się po morzu. Słyszał pogłoski, że podobno książę przebywał na pokładzie okrętu z przyszłości, chociaż nikt nie potrafił orzec, co by to miało oznaczać. Owszem, dziwnie się czuł, mając wnuka dwa razy starszego niż on sam, ale ostatnie miesiące obfitowały w nader niezwykłe zdarzenia. Wiedział że ten oficer w średnim wieku był częścią jego przyszłości. Albo raczej możliwej przyszłości. Korzystając ze sposobności, pozwolił sobie zerknąć na swoją przyszłą żonę. Miała jednak dopiero szesnaście lat i trudno było orzec, czy wszystko przebiegnie tak samo i czy na pewno on zostanie mężem królowej Elżbiety II. Trudna sprawa. Strzelanie do samolotów Hunów byto o wiele łatwiejsze. — Tam jest, sir. Ale idzie! Mountbatten podążył wzrokiem za wyciągniętym palcem marynarza. Dojrzał gigantyczne fale odkosów i trzy nie mniej imponujące kilwatery, które mogły znaczyć tylko jedno. — Musi robić z setkę? — zapytał Nicklin. — Słyszałem, że maksymalna szybkość wynosi sto trzydzieści węzłów — powiedział Mountbatten, zaspokajając powszechną ciekawość. Okręt skręcił gwałtownie na lewą burtę, omijając jakąś niewidoczną dla nich przeszkodę. Wysuwał się już spośród jednostek osłony, które nie miały szansy za nim nadążyć. Chociaż w sumie kto kogo miał tu bronić? Mountbatten ujrzał, jak pięć niemieckich maszyn, które za bardzo zbliżyły się do Tridenta, po prostu zniknęło. Zupełnie jakby rozbiły się o niewidzialny mur otaczający jednostkę. Nie potrafił określić, gdzie krążyły myśliwce przypisane do osłony niszczyciela, jednak podobno oddelegowano do tego zadania aż trzy pełne dywizjony. Przynajmniej one nie powinny mieć kłopotów z dotrzymaniem kroku Tridentowi. Trudno było orzec, dokąd się tak spiesznie kierował, ale 488 chodziło zapewne o grupę Tirpitza. Mountbatten bardzo żałował, że nie będzie mu dane ujrzeć tej walki. Chociaż z drugiej strony na podstawie tego, co słyszał o taktyce Tridenta, spodziewał się, że atak zostanie przeprowadzony z odległości paruset mil. Ktoś klepnął go w ramię. Mountbatten obrócił się i ujrzał porucznika Jeffersa. — Sprawdźcie amunicję, Phil! — krzyknął mu do ucha Jef-fers. — Ruszamy na Kanał, zapolować na ścigacze torpedowe i barki z desantem. Będziecie mieli pełne ręce roboty. — Dzięki, Bruce — odkrzyknął Mountbatten. Gdy Jeffers poszedł dalej, podporucznik poklepał swoich ludzi po plecach. — Dobra robota, chłopaki. Ale nie czas jeszcze do koi. Idziemy z tego bajorka do prawdziwej walki. 36 Torpedowiec T-87, Kanał Angielski Untersturmfuhrer Gelder tęsknił za czasami, gdy był niańką pewnego inżyniera z rozstrojonymi nerwami. Może i Brasch potrafił mu dopiec tymi swoimi zmiennymi nastrojami i zwyczajem głośnego myślenia, jednak pilnowanie go przed zakusami NKWD było bez wątpienia spokojniejszym zajęciem niż tkwienie w ciasnym wnętrzu Schnellboota gnającego przez Kanał, i to w trakcie najbardziej piekielnej bitwy tego stulecia. Robili chyba ponad czterdzieści węzłów. Trzy silniki Diesla wyły niczym szalone walkirie. Łódź nie tyle płynęła, ile skakała z jednego wierzchołka fali na następny. Każdy skok kończył się hukiem uderzenia spodniej części kadłuba o wodę i wstrząsem, który wystawiał kręgosłup Geldera na szwank, a raz nawet spowodował, że oficer przygryzł sobie boleśnie język. W końcu mdłości dały mu się na tyle we znaki, że postanowił wyjść na świeże powietrze. Przeciskając się wąską zejściówką, omal nie złamał sobie ręki przy kolejnym wstrząsie. Gdy dotarł do sterówki, zaraz przeklął się za głupotę. Morze bez wątpienia nie było jego żywiołem. Podobnie jak Hitler, był odważny na lądzie, na wodzie czuł się tchórzem. Na dodatek to, co ujrzał na otaczającym jednostkę morzu, pozbawiłoby kurażu największego nawet bohatera. Spora część Kanału zapchana była jednostkami pływającymi, które próbowały podążać z maksymalną szybkością. Jedne 490 ku angielskiemu wybrzeżu, inne zaś w kierunku tych pierwszych. Całkiem niedaleko wypatrzył dwa brytyjskie niszczyciele, które atakowały flotę inwazyjną. Huk dział i eksplozji mógł ogłuszyć, przede wszystkim jednak przyprawiał Geldera o szaleństwo. Morze wydało mu się szczególnie groźne, jednak nie z powodu pogody, która chociaż nie nadzwyczajna, w żadnym razie nie przypominała sztormu, ale przez te krwawe zmagania. Niecałe dwieście metrów od nich coś trafiło w napakowa-ną żołnierzami barkę. Może pocisk, może torpeda albo nawet rakieta. Niewielka jednostka dosłownie wyskoczyła z wody i rozpadła się na kawałki, rozrzucając ludzkie ciała niczym iskry fajerwerku. — Boże, dopomóż — krzyknął Gelder, gdy jedno okaleczone i dymiące ciało spadło na ich pokład. Ten człowiek na pewno musiał być martwy. Zahaczywszy z głośnym hukiem o metalowy przewód wentylacyjny, który doprowadzał powietrze do maszynowni, trup zsunął się na przeciwległe obramowanie burty i litościwie runął do wody, gdy ścigacz uderzył w grzbiet kolejnej fali. Mimo zaskoczenia oficer SS zdążył zauważyć, że poległemu brakowało nogi i większości głowy. Kapitan zaklął i klepnął sternika w plecy, gdy dwa pociski eksplodowały na szczycie fali, którą dopiero co minęli, zalewając ich słoną wodą. Gelderowi żołądek podszedł do gardła, zmuszając miotanego skurczami oficera do wciśnięcia się w kąt sterówki. — Spokojnie, Herr Untersturmfiihrer, dotrzemy żywi na miejsce. Może nikt inny nie przetrwa tej łaźni, ale pan znajduje się pod opieką najlepszej załogi w całej Kriegsmarine. Kapitan musiał chyba oszaleć. Jak ktokolwiek mógł mieć nadzieję, że uda mu się to przetrwać? Kolejna barka uległa zniszczeniu, tym razem niecałe sto metrów przed nimi. Bez spektakularnej detonacji, bo za sprawą Spitfire'a, który zanurkował na nią, prowadząc ogień z karabinów maszynowych i działek. W kilkanaście sekund wpakował 491 w stłoczonych w metalowej pułapce ludzi wiele setek pocisków. Wystarczyło, aby zmienić kompanię piechoty w krwawe ochłapy i wyrwać całe fragmenty konstrukcji. Gelder zacisnął powieki i spróbował skupić się na powodzie własnej obecności w tym miejscu. Odruchowo przypomniał sobie przydzielone mu zadanie. Wylądować na wybrzeżu Kentu. Nawiązać kontakt z agentem nazwiskiem Blair. Blair zabierze go do bezpiecznego lokalu, gdzie spotka innych sympatyków narodowosocjalistycznej sprawy. Będzie łącznikiem między nimi a SS Sonderaktiontruppen i pomoże w uwolnieniu kadry Brytyjskiego Związku Faszystów z więzienia Holloway. Salwa pocisków obramowała Schnellboota, ciskając Geldera najpierw na ścianę sterówki, potem rzucając go na podłogę. Wylądować na wybrzeżu Kentu. Nawiązać kontakt... Błysk. Huk. I... nicość. HMS Tridenl, Kanał Angielski — Mój Boże — powiedziała Halabi. — To rzeź. Najzwyklejsza rzeź. Obraz widoczny na głównym ekranie nie dawał pełnego pojęcia o tym, co się działo. System Bojowy analizował wszystkie sygnały i przekazywał je ludzkim operatorom, którzy dwoili się i troili, naprowadzając siły obrońców na wykryte cele. Wszystko to jednak działo się w skali, która umykała ludzkiemu pojęciu. Najbardziej przemawiało do wyobraźni to, czego doświadczało się za pomocą własnych zmysłów. Jak obraz Heinkla, który rozpadł się w powietrzu, trafiony czterocalowym pociskiem. Na wpół rozwinięty spadochron i poczerniałe od ognia ciało obijające się o kamienie u stóp białego klifu Dover. Wytłumiony huk innych ciał uderzających 492 o węglowo-kompozytowe burty mknącego z szybkością stu dwudziestu węzłów Tridenta. — Metalowej Burzy zostało 1,3 procent, kapitanie. — Dziękuję, panie McTeale. Proszę przekazać Admiralicji, że będziemy wycofywać się w kierunku Plymouth i przyda nam się dodatkowa osłona powietrzna. — Fighter Command przydzieliło nam już trzy australijskie dywizjony, ma'am. Za osiem minut zwolnią Kanadyjczyków. — To dobrze. Chyba najgorsze już za nami, nie sądzi pan? Halabi i pierwszy oficer spojrzeli na ekran. Niemieckie jednostki nawodne tłoczyły się coraz gęściej w południowej części Kanału. Z północy ciągnęły w ich stronę kolejne i z każdą chwilą liczniejsze błękitne trójkąty oznaczające alianckie jednostki lotnicze. — Na razie, kapitanie — odparł McTeale. — Na razie. Berlin — Powiedz mi, Brasch, czy zdecydowałbyś się; na zdradę, gdyby nie twój syn? — Ha! Dobrze się z tobą gada, Muller. Jeśli ja jestem zdrajcą, to kim ty jesteś? Łazisz w głupim przebraniu po mieście i jednym tylko zadaniem... Jesteś zabójcą, szanowny panie. Kapitan Muller uniósł do ust porcelanową filiżankę z kawą. Kawa była prawdziwa. Brasch cieszył się licznymi przywilejami, które nie były dostępne zwykłym Niemcom. Jako zaufany człowiek miał dostęp do stołu władzy. Cały funt włoskich palonych ziaren kawy, który jego żona wydobyła z kredensu, pochodził niewątpliwie właśnie stamtąd. Podobnie jak tłusta śmietanka. Manfred, syn inżyniera, został wcześniej położony spać. Siedzieli teraz przy kuchennym stole we troje: Muller, Brasch i jego piękna, pulchna Hausfrau, Willie. Wszyscy lekko przygarbieni, jak karciarze pilnujący swoich części talii. 493 Z oddali dobiegało odległe echo wybuchów. .,;• — To jak było, Brasch? Muller nie czuł się urażony. Naprawdę był ciekaw odczuć inżyniera, Brasch zaś próbował chyba szczerze je opisać. Wyraz jego twarzy sugerował, że nie było to łatwe. — Nie wiem — powiedział. — Chyba tak. Może zajęłoby mi to więcej czasu. Sądzę, że byłem gotowy już na froncie wschodnim. Nie wiem, Muller. Nie miałem szczęścia wyrosnąć w twoim świecie. Willie poklepała go po ramieniu. — Byłeś ciężko chory, gdy stamtąd wróciłeś. Ten medal, który ci dali, miał chyba wszystko załatwić — powiedziała Frau Brasch. — Mężczyźni zawsze mają takie dziwne pomysły, Herr Muller. Ale nie mój Paul, on jest porządnym człowiekiem. Jesteśmy dobrymi Niemcami. Słysząc to stare określenie, Muller z trudem stłumił parsknięcie. — Owszem — przytaknął i machnął w ich stronę flexipa-dem. — Przekonaliście o tym moich prowadzących. Niemniej to właśnie wysłana przez ciebie informacja cię ocaliła, Brasch. Inżynier poczerwieniał ze złości. — Dobrze wiesz, że nie po to ją wysłałem. Uratowałem w ten sposób skórę wrogom, skazując na śmierć tysiące moich towarzyszy. Zrobiłem to, nie wiedząc, że się zjawisz i że ktokolwiek mnie namierza. Zrobiłem to, ryzykując życie mojej żony i dziecka, gdyby sprawa się wydała. A prędzej czy później musiałaby się wydać. Tak więc możesz wsadzić sobie takie gadanie w dupę, Herr Kapitan. — Paul, proszę — powiedziała Willie. Muller uśmiechnął się i pokręcił głową. — Nie, Frau Brasch. Pani mąż ma rację. Nie powinienem łączyć tych dwóch rzeczy. Bardzo pomógł, nie tylko nam, ale także Niemcom. — Iw nagrodę porzuca się mnie tutaj — powiedział Brasch. — Nie porzuca, tylko zostawia — poprawił go Muller. — 494 Twoja żona i syn opuszczą Niemcy, ale nikt nie zauważy ich zniknięcia. Oficjalnie zginą za dwa dni podczas bombardowania. Ty jednak musisz zostać, podobnie jak ja. Jest jeszcze sporo do zrobienia. Żona Brascha złapała mocno rękę męża. — Ale dowiedzą się. Przeszukają ruiny i nie znajdą ciał, i będą wiedzieli, że uciekliśmy. — Znajdą ciała — powiedział Muller. — Nie myślcie o tym. W Rzeszy jest pełno ciał. — Ale nasi sąsiedzi. Zginą. Muller wzruszył ramionami. — W moich czasach ta część Berlina została zajęta przez Sowietów. Lepsza już taka śmierć. Poza tym obserwowałem ostatnio waszych sąsiadów. Niektórzy zasłużyli na ten los. W oczach Willie pojawiły się łzy i oficer SOE pożałował szorstkich słów. Nie dodał jednak nic więcej. Jeśli tych dwoje miało przetrwać, musieli przywyknąć do podobnych rzeczy. — Zatem za dwa dni — powiedział Brasch, wracając do tematu. Muller przejrzał ostatnie przekazy z Fleetnetu. Operacja Smok Morski przeradzała się w klęskę, atak zaczął się załamywać. Kilku niemieckim jednostkom udało się wylądować w Anglii, ale napływ uzupełnień został zablokowany. Największe jednostki Raedera były już tylko wrakami. Luftwaffe została dosłownie zmieciona z nieba. — Za dwa dni zamieszanie sięgnie zenitu — stwierdził. — Dwie grupy armii będą musiały wycofać się z północnej Francji, aby uniknąć zniszczenia przez lotnictwo sprzymierzonych. W tym samym czasie nad Berlinem pojawią się setki amerykańskich i brytyjskich ciężkich bombowców, aby dobitnie pokazać rozmiar przegranej Hitlera. Kilka specjalnie wyposażonych maszyn zrzuci bomby na tę okolicę, aby ukryć waszą ucieczkę. Muller spojrzał twardo na Willie Brasch. — Proszę nikogo nie ostrzegać. Podobnie jak ja, jesteście już zdrajcami Rzeszy. 495 — Ale wśród nich są dzieci... — zapłakała Willie. — Wiem — wyrzucił z siebie Muller, dając nagle upust złości. — Niektóre nawet z mojej rodziny. HMS Tridenl, Kanał Angielski — Wspaniała robota, kapitan Halabi. — Dziękuję, admirale. Przekażę pańską pochwałę załodze. Chociaż po prawdzie woleliby dostać nieco amunicji do Metalowej Burzy. Twarz Kolhammera zniknęła na moment w białych szumach, aby powrócić krystalicznie czystym obrazem. Łącze z Waszyngtonem nie było zbyt stabilne. — Przepraszam — powiedział admirał. — Chyba pytała pani o możliwość otrzymania uzupełnień. Wysłaliśmy wodno-płatowiec z paletą amunicji z Hillary Clinton. Będzie u was za siedemnaście godzin. W ten sposób wrócicie do dwunastu procent zapasu. Obawiam się jednak, że to już wszystko, co mogliśmy przekazać. Reszta będzie potrzebna podczas odbijania Hawajów. Jednak już jutro powinny być gotowe do wysyłki pierwsze ręcznie składane Vulcany. To nie to samo co Metalowa Burza, ale i tak więcej niż jakieś mizerne pom-pomy. Halabi uśmiechnęła się. — Zaiste, sir. A co do Hawajów, sir, czy mamy przygotować się do przeniesienia? Odebranie wysp nie będzie łatwe, szczególnie z Dessaiz po ich stronie. Kolhammer musiał ułożyć już plany kampanii, bo od razu pokręcił głową. — Dessaix zajmiemy się na samym początku — powiedział. — Musimy też zdwoić wysiłki, aby sprawdzić dokładnie, czy na pewno żadna więcej jednostka nie wpadła w ręce przeciwnika. Na przykład Sowietów. Na razie najlepiej będzie, jeśli zostanie pani tam, gdzie jest. Hawajami zajmą się głównie 496 miejscowi, my tylko pomożemy. To ich operacja i zgadzają się nie ruszać Tridenta. Halabi poczuła się rozdarta. Zgadzała się, że Trident przyda się najbardziej właśnie tutaj, jako pływający ośrodek wczesnego ostrzegania. Pobyt we własnym kraju był jednak dla niej niczym wygnanie i chętnie spotkałaby się, chociaż na krótko, ze społecznością Wielonarodowych Sił. Była teraz w swojej kabinie operacyjnej. Nagle zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od półtora dnia jest sama. Kolhammer wyglądał na równie zmęczonego jak ona. — Przepraszam, sir — powiedziała, tłumiąc ziewnięcie. — W porządku, kapitanie. Zasłużyła pani na odpoczynek. — Już niebawem, admirale. Niemcy są w odwrocie. Główna część ich floty inwazyjnej nie dotarła nawet do połowy drogi. I nie mają jak wzmocnić tych oddziałów, które wylądowały. — Czytałem ostatnie meldunki — stwierdził Kolhammer. — Doszło do ciężkich walk w rejonie Ipswich. Ale piechota przeciwko oddziałom pancernym? Nie utrzymają się długo. Halabi zmarszczyła brwi. — To był chyba mało aktualny meldunek, sir. Brytyjska Pierwsza Pancerna musiała się wycofać. Niemieckie oddziały składały się ze zwykłych Fallschirmjager i oddziałów specjalnych SS. Mieli świetne wyposażenie, włącznie z przenośną bronią przeciwpancerną. Chyba panzerfaustem 250 albo czymś bardzo podobnym. Wielu posiadało też kombinezony pancerne i broń ręczną z granatnikami. Zabili masę naszych ludzi. Kolhammer zacisnął usta. — I co teraz się dzieje? Mają jakąś cięższą broń przeciwlotniczą? Halabi pokręciła głową. — Nie mają, sir, i to właśnie udało się wykorzystać. RAF odzyskał panowanie w powietrzu i wysłał nad wszystkie punkty niemieckiego oporu zmodyfikowane Dakoty z działkami. — Rozumiem. Jak wyglądają z amunicją? — Sądzę, że Niemcy skończą się wcześniej niż pociski. 497 Kolhammer westchnął. ,..»>.,;.: — Cóż, nic lepszego na razie nie wymyślimy. Połączenie urwało się nagle. Halabi całą minutę czekała przed pokrytym szumami statycznymi ekranem, ale admirał nie pojawił się ponownie. Przetarła oczy, które piekły, jakby cały dzień siedziała przy piecu do pizzy. Wysłała McTealebwi wiadomość o rychłym uzupełnieniu zasobów amunicji do Metalowej Burzy. Pokład Tridenta wibrował jej pod stopami. Wycofywali się na względnie bezpieczne wody na południe od Irlandii, co znaczyło że systemy okrętu nie będą mogły śledzić samodzielnie sytuacji nad Kanałem i południowymi hrabstwami, ale Admiralicja uznała, że wobec załamania się niemieckiego ataku można obecnie poprzestać na informacjach uzyskiwanych za pomocą bezzałogo-wych samolotów zwiadowczych. Halabi zaśmiała się, całkiem bez wesołości. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nikt tutaj nie uznałby zdalnie sterowanych maszyn za „podrzędny" system. Byłby ósmym cudem świata. I w pewien sposób taką też rolę odegrał, pozwalając ocalić jej kraj. Kładąc się na koi, Halabi nie miała nawet ochoty zastanawiać się nad tym, że według niektórych osób to nie był i nic mógł być jej kraj. Bunkier dowodzenia, Rasttnburg/Kętrzyn, Prusy Wschodnie Ustalenie pełnego obrazu zajęło wiele godzin, ale Reichsfuhrer zaczął podejrzewać najgorsze już wtedy, gdy jego własne oddziały, Sonderaktiontruppen, zostały zmasakrowane jeszcze przed dotarciem nad Wyspy Brytyjskie. Z powodu zdolności Aliantów do przechwytywania i rozszyfrowywania korespondencji radiowej meldunki napływały wyłącznie liniami telefonicznymi. Gdy Himmler dowiedział 498 się o zniszczeniu połowy sił desantowych SS podczas lotu, dało mu to do myślenia. Na transportowce z jego ludźmi spadło prawie dwieście myśliwców sprzymierzonych. Ktoś mógłby sądzić, że to przypadek, ale Himmler nie wierzył w takie przypadki. Owszem, Trident na pewno naprowadził je na cel, ale skąd przeciwnik mógł wiedzieć, która z wielu zdążających nad Anglię formacji była tą kluczową? Odpowiedź mogła być tylko jedna, wręcz trywialna: zdrada. — To niemożliwe — wściekał się Fiihrer. — Jak im się to udało? Jak mogło do tego dojść? Atmosfera w bunkrze dowodzenia gęstniała z minuty na minutę. Wielu miało zapłacić za tę klęskę. Himmler spojrzał wrogo na Reichsmarschalla Goeringa. Był już pijany i bełkotał coś o setkach Hurricancow i Spitfireow strąconych przez jego podwładnych. To mogła być nawet prawda, ale siły RAF-u nie zostały nawet w przybliżeniu tak nadwerężone, jak sugerował. Trident zaś przetrwał bez trudu wszystkie ataki, które tylko na niego kierowano. Owszem, Fiihrer był pierwszym, który machnął ręką na możliwości tego okrętu. Jak to powiedział? Że nieważne, jak dobrze Brytyjczycy będą widzieć swój koniec. No ale z drugiej strony, trudno było go o to winić. Sam powtarzał, że nie zna się na walce na morzu. W tych sprawach doradzał mu Raeder. Który zresztą milczał od chwili, gdy kurier dostarczył wiadomość o zatopieniu Tirpitza. Pewnie szuka usprawiedliwień, pomyślał Himmler. Hitler na zmianę krzyczał na wszystkich, każąc im posyłać do wałki nie istniejące już oddziały, albo mruczał pod nosem coś o rozmiarach zdrady, z którą przyszło mu się zmierzyć. Heinrich Himmler nie odzywał się. Zastanawiał się, co ewentualnie uda się ocalić. Wszak był jeszcze Skorzeny. O i w.-!ffl!,;.OMii;:/.. -V-.">ri • .,* .!;•: .;j,->.*ł5:J,A'i!;;<.»'ii -;ij. i ^.:,?V!i'' .'•::':'i:'/' -'ir- /¦''¦'."<.¦ j!v.v ¦;c:';f?";:ri'}^ oc1';* 'ju. ,.<:•!> f.-; •;* ;?yiif.w,.:;v-[-u'' ;.;: , '.>¦:-; ;...' V>v-.u ¦.•. ¦ . .-:A [/¦';> H iv ' h:, :;!-<.jvv >• fii-yż. .:> .¦¦¦.¦:.'.> '<:¦« i ;.,¦.'v i, H;-*\;\' ,;;/,,¦ >;:, t > . Ouse Washes, Cambridgeshire, Anglia i < • -u;p Zdobycie ciężarówki okazało się bardzo proste. Na drogach krążyły dziesiątki tysięcy wojskowych pojazdów i w przeciwieństwie do tego, co pokazywano w komiksach, nie wszystko przebiegało tak, jak powinno. Maszyny psuły się, kierowcy nie wiedzieli, gdzie skręcić, całe dywizje gubiły się w terenie. Inne konwoje były atakowane z powietrza. Wiele ciężarówek porzucano, spychając je na pobocze, tylko dlatego że kierowcy umieli jedynie zapalić silnik. Harold Philby też się na tym nie znał, ale dwóch ludzi Sko-rzenego owszem. W kwadrans naprawili jedną z zepsutych i pozostawionych swojemu losowi ciężarówek. Na dodatek trafił im się pojazd korpusu medycznego, z wielkim czerwonym krzyżem wymalowanym na brezencie okrywającym pakę. W trakcie szybkiej narady z dowódcą zgodzili się, że to jeszcze lepszy kamuflaż niż zwykła wojskowa ciężarówka, którą byle porucznik mógł próbować dołączyć do swojego oddziału. Otto Skorzeny i jego ludzie poowijali się zakrwawionymi bandażami, których cały stos znaleźli na skrzyni. Jeden z najlepiej mówiących po angielsku otrzymał „awans" na lekarza, który miał się nimi opiekować. — No to jedźmy, towarzyszu — powiedział Skorzeny z wilczym uśmiechem. Philby'emu skojarzył się z jakimś sprytnym, ale paskudnym zwierzęciem. Odsunął jednak chwilowo całą swoją niechęć do faszystów i zapalił silnik. Zaskoczył już przy drugiej próbie i wyjechali na drogę. 500 Znajdowali się daleko na północ od Londynu i mieli przed sobą co najmniej pół dnia drogi, która żadną miarą nie była bezpieczna. Philby powątpiewał, aby udało mu się to przetrwać, nawet jeśli osiągną cel. Numer Piąty jasno podał, jak i którędy ma uciekać po dostarczeniu Skorzenego na miejsce, jednak po czterech miesiącach życia w ukryciu szpieg nie miał większych złudzeń. Wiedział, że skoro raz wyjrzał na świat, jego szanse drastycznie zmalały. Już wcześniej były niewielkie, chociaż w odróżnieniu od Burgessa i Macleana na pierwszą wieść o tranzycie zszedł wszystkim z oczu. I tylko dlatego jeszcze żył. Co stało się z pozostałymi, nie miał pojęcia. Może zostali straceni, a może przetrzymywano ich gdzieś, poddając torturom i przesłuchaniom za pomocą dziwnych maszyn, które podobno przybyły wraz z tą ciemnoskórą kobietą i Tridentem. — Co to za bagna, towarzyszu? — spytał Skorzeny. — Myślałem, że Cambridge to uniwersytet, nie moczary. — To jest hrabstwo Cambridgeshire — wyjaśnił Philby. — Dokładnie jesteśmy teraz na Ouse Washes, zalewisku pomiędzy dwoma rzekami, Starą i Nową Bedford, które w szesnastym wieku zostało osuszone przez czwartego earla Bedford i... — Czyli rzeczywiście moczary. Philby wypuścił powoli powietrze. Jeśli jednak wróci kiedykolwiek do Moskwy, będzie należał mu się za to wszystko medal. Górą przemknął z rykiem zespół amerykańskich myśliwców, które pomachały im skrzydłami. Południowo-wschodni Londyn Biggin Hill zmieniło się nie do poznania. Dla Harrycgo również, w tym sensie, że przez lata widział już ileś miejsc potraktowanych podobną bronią i w jego oczach wszystkie wyglądały tak samo. 501 — Jakby walec się przetoczył — powiedział St Clair, gdy Eu-rocopter osiadł na kołach. — Jakby — zgodził się książę. — Chociaż kiepsko mierzyli. — I tak wystarczyło. Harry skrzywił się, rozumiejąc, o co chodzi. Owszem, było sporo nietkniętych budynków i hangarów, a pasy startowe nie zostały unicestwione na całej długości. Wyrwy skupiły się głównie na krzyżówce dróg. Jednak w innych punktach krajobraz był iście księżycowy. Doliczono się tysiąca dwustu ofiar. Zginęły też dwie osoby z załogi Halabi, które przebywały akurat w gospodzie na skraju wioski. Jakaś zbłąkana część sub-amunicji doleciała i tam. — Możemy tu zatankować? — spytał Harry, gdy wirnik zaczął zwalniać. — Nasze zapasy paliwa nie zostały zniszczone — odparła porucznik Ashley Hay. — Wyładujemy co trzeba i jeśli można, wracalibyśmy czym prędzej na Tridenta. — Dobra. Raz jeszcze dziękuję za pomoc, Ash. Wspaniale ich załatwiłaś. — Dziękuję, sir. Jego skromny oddział wyładował sprzęt do dwóch jeepów z zamontowanymi w tyle karabinami kalibru .50. Brakło dwóch ludzi, Akermana i Bolta, reszta miała jednak niebawem dołączyć do głównej grupy, która przygotowywała się do ataku na Aldringham, jedną z wiosek w Suffolku, gdzie okopali się Fall-schirmjager. Harry pomachał śmigłowcowi i z pochyloną głową pobiegł do swoich ludzi przy jeepach. Tu i ówdzie wkoło płonęły jeszcze pożary. Gdy wsiadał do pierwszego pojazdu, dostrzegł leżący obok tylnego koła oderwany kciuk. — Wasza Wysokość — powiedział kierowca, młody chłopak o nieco wymoczkowatym obliczu. Przypominał pod tym względem Harryego sprzed lat. — Żadne takie, synu. Wystarczy „majorze" Wiesz, dokąd jechać? Nie zgubisz się? 502 — Do Ipswich przez miasto, sir. Robiłem tę trasę setki razy. — To dobrze — powiedział Harry i klepnął go w plecy. — Bo naszą trasę znaczą trupy wrogów. — Słucham, majorze? — spytał nagle zaniepokojony współczesny. — Nic takiego, daruj szefowi — rzekł St Clair, mocując broń w uchwycie z przodu. — Ma słabość do punkowych cytatów i przypomina je sobie w trudnych chwilach. Koła zabuksowały po trawie i jeep ruszył. Harry rozsiadł się z tyłu i wyciągnął flexipad, aby sprawdzić ostatnie doniesienia z Tridenta. Gdy tylko połączył się z Fleetnetem, na ekranie pojawiła się wiadomość z najwyższym priorytetem. — Kłopoty, szefie? — spytał St Clair. — Nie powiedziałbym — odparł Harry. — W sumie nawet dobre wieści. Robota w Aldreingham została odwołana. Mini-guny spodobały się na tyle, że nasze wojsko zamierza wygrać nimi wojnę. — Czego to ludzie nie wymyślą — zaśmiał się podoficer. — Ale i tak jedziemy do Londynu? — Tak. Jesteśmy umówieni u premiera na herbatę i ciasteczka. — No to powinieneś zrobić się na bóstwo, szefie. Teraz wyglądasz raczej mizernie. Nie mógł wyglądać inaczej, skoro ostatnio mył się jedynie „jak kot łapą" cytując powiedzenie babki. Zastanowił się, gdzie mogła teraz być. Rodzina królewska zdecydowała się pozostać w Londynie, cokolwiek by się działo. Na pewno musieli przedsięwziąć pewne środki bezpieczeństwa, ale dziadek wylądował podobno w samym środku zawieruchy na Kanale. Harry nie wiedział, na jakim okręcie służył akurat książę Philip ani czy udało mu się przeżyć. Co za burdel, pomyślał. Gdy to wszystko się skończy, nad-użyje w niezdrowym stopniu piwa i nikt go nie powstrzyma. Spojrzał ponownie na flexipad i wywołał zestaw meldunków. 503 Kapitan Halabi zrobiła swoje praktycznie bez strat, chociaż jej okręt nie dysponował chwilowo zdolnością bojową. Komory amunicyjne były puste. Niemiecka flota inwazyjna stłoczyła się u brzegów Francji. Royal Navy i lotnictwo sprzymierzonych nie dały jej szansy na rozwinięcie skrzydeł. Kriegsmarine przestała się liczyć jako prawdziwa flota. Po zniszczeniu grupy Tirpitza mało co im zostało. Owszem, nie było łatwo; Niemcy wpadli na pomysł, jak stworzyć zaporę ogniową przeciwko pociskom manewrującym. Małe zapożyczenie z dżihadu, pomyślał Harry. Stacja Beggin Hill musiała zostać wyłączona z użytku. Usuwanie zniszczeń zapowiadało się na wiele tygodni. Maszyny jednak przeniesiono na inne lotniska. Harry wyprostował zdrętwiałą szyję i spojrzał w szare niebo. Nie dostrzegł uwijających się w pojedynkach myśliwców. Obecnie ruch był niemal w całości „jednostronny" — przeważały zgrupowania bombowców i eskorty ciągnące na południe, nad Kanał. — Ciekawe, co oni sobie teraz pomyślą? — powiedział St Clair, gdy Harry przeczytał na głos garść doniesień. — Naziści? Oni w ogóle nie myślą, Viv. Na tym polega problem ludzi uwikłanych w podobne systemy. Gdy tylko ich wielki wódz się odezwie, srają w gacie z radości i nie pojmują, że nic im z tego gówna nie przyjdzie. Mail z Ministerstwa Wojny przedstawiał szczegóły planowanego spotkania w Whitehall. Dopiero potem Harry miał pojechać do Ipswich. Osobista notatka od Churchilla zawierała podziękowania za wszystko, czego on i jego ludzie dokonali w Alresford, Książę spojrzał na zegarek. Droga miała zająć dobrze ponad godzinę, tyle samo zapewne mogło potrwać spotkanie. — Viv, znajdziecie sobie jakieś zajęcie w mieście — powiedział. — Zejdzie mi tu trochę czasu. — Przepraszam, sir — odezwał się kierowca. — Znam bardzo dobrą knajpkę niedaleko Whitehall. Gdyby pańscy ludzie mieli ochotę... Harry uśmiechnął się. 504 — Jak pan sądzi, sierżancie, co powiedzą na rybę i frytki? — Zjedliby konia z kopytami, sir. — Jak się nazywasz, synu? — spytał Harry, przekrzykując warkot silnika i szum powietrza. — Kapral Draper, sir. Peter Draper. — Udzielam ci oficjalnie pochwały, młody człowieku. Nasze imperium powstało właśnie dzięki takim ludziom, ludziom z inicjatywą. Podrzuć mnie do ministerstwa, a potem jedźcie na wyżerkę. Ja stawiam. Harry podał kierowcy dziesięciofuntowy banknot. — Reszta dla ciebie. O mały włos wjechaliby do rowu. Książę zapomniał, że kapral Draper zapewne nigdy jeszcze nie widział tylu pieniędzy. Centralny Londyn Philby utrzymywał bezpieczny lokal, który nie został namierzony po tranzycie. Dom należał do pewnego profesora ekonomii z Trtinity College w Cambridge, zwerbowanego przez Rosjan jeszcze przed wojną. Profesor przebywał obecnie na Pacyfiku, gdzie pełnił funkcję attache morskiego w Melbourne, Philby zaś oficjalnie dbał o jego dom. Zbudowany w osiemnastym wieku, miał na tyłach wozownię, która bez trudu pomieściła skradzioną ciężarówkę. Londyn był pełen wojska i panowała w nim atmosfera takiego ożywienia, że jeden pojazd więcej nie mógł wzbudzić niczyich podejrzeń. Ważne było tylko, aby jechać prosto przed siebie i nie błądzić. Podczas wysiadania Philby i dwóch płynnie mówiących po angielsku ludzi odzywało się jak najgłośniej, reszta przezornie milczała. Philby kazał im wejść do domu i wrzasnął na pół ulicy, że zostaną tutaj, aż znajdą się dla nich łóżka w szpitalu. Ostatecznie nadal udawali rannych żołnierzy. 505 W środku rozpakowali wyposażenie, sprawdzili broń i usiedli, aby poczekać na telefon. Knajpka Drapera znajdowała się obok Scotland Yardu, na północno-wschodnim krańcu Whitehall. Uznali, że wygodniej będzie podjechać najpierw właśnie tam, aby zostawić St Claira i resztę, potem zaś Harry i kierowca skierują się do ministerstwa. Nad miastem wisiały setki balonów zaporowych, wszędzie snuł się dym z pożarów spowodowanych przez niemieckie bomby. Syreny wyły nieustannie, chociaż ciężar walk przesunął się już nad Kanał i północno-wschodnie Suffolk. Harry uznał, że wolałby być tam, zamiast siedzieć nad filiżanką herbaty, gdy nagle szósty zmysł podpowiedział mu, że coś jest nie tak. Otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał przed siebie. Draper jechał przez Whitehall z szybkością prawie trzydziestu mil na godzinę. Minęli właśnie Admiralicję i koszary Horse Guard i zbliżali się do Ministerstwa Wojny. Przed budynkiem zatrzymał się czarny bentley; kierowca obchodził wóz, aby otworzyć drzwi. Po drugiej stronie ulicy zaparkowała wojskowa ciężarówka ze znakiem czerwonego krzyża. Z tyłu wyskakiwali żołnierze w brytyjskich mundurach. Wszyscy z bandażami sugerującymi poważne obrażenia, ale uzbrojeni. Co więcej, wcale nie poruszali się jak ranni. — Szybciej — rozkazał Harry, sięgając po M12. Kapral Draper przydepnął pedał gazu. W tej samej chwili usłyszeli strzały. Szofer bentleya upadł na bruk. Kule zadzwoniły o pancerne szyby i karoserię samochodu. Harry włączył zasilanie granatnika i szybko wybrał zamierzoną sekwencję ognia: trzy pociski rozpryskowe i dwa zapalające. Opierając broń na kolanie, oddał pięć strzałów. Dwudziestomilimetrowe, programowalne granaty poleciały w stronę przeciwnika. 506 — Ale to samochód mister Churchilla! — zaprotestował młody kapral. — Wiem — powiedział Harry, gdy granaty dotarły do celu. Te siejące odłamkami wybuchły z drugiej strony ciężarówki i dzięki temu bentley nie został jeszcze bardziej zniszczony. Jeden zapalający trafił w pudło, drugi między skupioną za ciężarówką gromadką ludzi, którzy ostrzeliwali samochód premiera, i wybiegających z budynku ministerstwa gwardzistów. Pojazd zakołysał się od impetu eksplozji, większość napastników została rozrzucona po ulicy niczym szmaciane lalki. Dwa białe błyski, które nastąpiły zaraz potem, zapaliły brezent pojazdu i mundury większości żołnierzy. Jeep tak bardzo podskakiwał na nierównościach, że Harry nie miał już szans wycelować dokładnie z karabinka, skoczył zatem do tyłu i odbezpieczył karabin maszynowy. Jak na antyk broń robiła wrażenie bardzo skutecznej. Strzelał krótkimi seriami, aby nie porazić bentleya jakimś zbłąkanym pociskiem. Ich też wzięli już na cel — kule odbijały się od metalu, prysła przednia szyba. Draper tylko przyspieszył, kuląc się za kierownicą, i skierował wóz prosto w gromadę krzyczących żołnierzy w płonących mundurach. Harry oddał jeszcze dwie serie i musiał zostawić karabin, którego lufa nie dała się już bardziej opuścić. Czas zwolnił bieg. Przednie koła jeepa trafiły na wyrwę powstałą po wybuchu jednego z granatów i samochód wzleciał na moment w powietrze, lądując między czterema spowitymi dymem Niemcami. W każdym razie Harry sądził, że to Niemcy. Ciało jednego z nich rozpadło się na kilka płonących kawałków. Książę wyskoczył z wozu prosto między przeciwników. Zaczął oczyszczać teren pojedynczymi strzałami. Kule świstały mu wkoło głowy. Usłyszał głęboki huk rewolweru typu Webley i ujrzał kątem oka Drapera walczącego z dwoma mężczyznami. Jednemu brakowało ręki poniżej łokcia, obaj byli osmaleni. Kierowca zabił ich i pospieszył do bentleya. 507 Hf; Ir -*%r Harry wbił kolbę M12 w poczerniałą twarz mężczyzny we współczesnym mundurze brytyjskiego sierżanta, który jednak przeklinał głośno w potocznym niemieckim. Przez kilka sekund nic się nie działo. Cisza. Implant zaczął sączyć do krwiobiegu beta-blokery mające zapobiec drgawkom i wstrząsowi, który mógł nastąpić po tak gwałtownej serii niespodziewanych zdarzeń. Harry widział i odbierał wszystko z niespotykaną jasnością i ostrością. Zapach spalenizny w powietrzu. Setki szram na karoserii samochodu premiera. Syk palonej gumy i trzask osiadającej na felgach ciężarówki. Bulgotanie wymiotującego do rynsztoka kaprala Drapera. I nagle — samotny strzał. Harry obrócił się i ujrzał idącego w jego kierunku olbrzymiego mężczyznę ze szramą na twarzy. Napastnik strzelał do niego z Lugera. Książę nacisnął spust M12, ale nic się nie stało. Koniec amunicji. Kolejna kula świsnęła mu koło ucha. Nóż pojawił się w ręku jak wyczarowany. Harry nawet się nie zastanawiał. Odruchowo, tak jak czynił to już tysiące razy podczas ćwiczeń, cisnął żelazem, trafiając olbrzyma w ramię. Tamten skrzywił się i spróbował wyciągnąć nóż, ale ząbkowane ostrze mu na to nie pozwoliło. Moment później stali naprzeciwko siebie. Uzbrojona w kastet dłoń trafiła Harry ego w żebra, łamiąc kilka z nich i przydając bólu w tych miejscach, które wcześniej poobijał sobie w Alresford. Obrócił się jednak, próbując założyć dźwignię na rękę tamtego i wymierzyć cios w łokieć. Usłyszał zduszony okrzyk bólu, jednak przeciwnik był dobrze wyszkolony i przyspieszył obrót w tym samym kierunku, uwalniając rękę. Harry złapał rękojeść swojego noża i szarpnięciem wyciągnął go z rany. Niemiec znowu jęknął, ale to wszystko. W jego dłoni pokazał się krótki bagnet. Obaj oddychali ciężko, krążąc wokół siebie niczym zamknięte w klatce wilki. Nagle ten drugi zmrużył oczy i uśmiechnął się. 508 — Książę Harold, prawda? Dziś bez swastyki, Wasza Wysokość? A może nie trafiłem na dobry czas przyjęć? Harry nie odpowiedział. Koncentrował się na obronie napastnika i szukał sposobności do ataku. — Nazywam się Skorzeny. Pułkownik Otto Skorzeny — powiedział Niemiec. — A ty stoisz mi na drodze. Zamachnął się na rękę, w której Harry trzymał nóż, ale oficer SAS był na to przygotowany i wycofał w porę zwisającą w roli przynęty dłoń. Chciał kopnąć przy tym pułkownika w kolano, ale tamten też był gotowy i obrócił się zbyt szybko, aby cios mógł dojść do celu. Próbowali jeszcze po kilka razy i chwilami byli nawet blisko, ale żaden nie mógł przełamać obrony drugiego. — Proszę się odsunąć, majorze Windsor, sir, abym mógł go trafić — zawołał Draper. Przytulał do boku rękę strzaskaną pociskiem z broni Skorzenego, w drugiej jednak trzymał We-bleya i celował, na ile mógł w tej sytuacji. Harry usłyszał odgłos otwierających się drzwi samochodu i łoskot butów na schodach ministerstwa. Skorzeny uśmiechnął się i wyciągnął z siatki dwa granaty. Wyrwał zębami zawleczki i cisnął walcowate przedmioty na ziemię. — Do następnego razu — powiedział, obracając się dokładnie w chwili, gdy ochrona budynku otworzyła ogień. — Granaty! — wrzasnął Harry do wychodzącego właśnie z samochodu premiera. Jak dotąd Churchill nie był nawet draśnięty. Książę rzucił się na niego szczupakiem niczym mistrz rug-by, którym zresztą kiedyś był. Z impetem cisnął starszego pana z powrotem do względnie bezpiecznego wnętrza opancerzonego samochodu. Pośród plątaniny rąk i nóg rozległo się zduszone przekleństwo, dwie ogłuszające eksplozje zakołysały bentleyem, zasypując okolicę odłamkami. Wiele z nich wpadło przez otwarte drzwi do środka. Harry czuł, jak uderzają w osłonę kombinezonu, jeden znalazł nieosłonięte miejsce i ukąsił go boleśnie w łydkę. 509 Churchill strącił go z siebie i Harry wyskoczył na ulicę, rozglądając się za Skorzenym. Z budynku wybiegł już co najmniej pluton prawdziwych brytyjskich żołnierzy, kolejni nadciągali od strony koszar gwardii. — Uciekł — powiedział Draper, wyłaniając się zza bentleya. Obok rozległ się znajomy głos premiera. — Jak pan na pewno wie, Wasza Wysokość, mieliśmy już kiedyś w tym kraju wojnę mającą wskazać rodzinie królewskiej właściwe jej miejsce i z całą pewnością nie było to miejsce na osobie premiera... Ale i tak dziękuję. Harry ujął wyciągniętą dłoń, chociaż ciągle zerkał na boki, czy nie dojrzy gdzieś sylwetki Skorzenego. Jednak wielki Niemiec zniknął. Epilog Specjalna Strefa Administracyjna, Kalifornia Widmowy Pokój nie istniał fizycznie. Nie było takiego pomieszczenia. Istniała tylko grupa agentów realizujących konkretny program oraz przyświecająca im idea. Jej autorem był admirał Philip Kolhammer. Nie miał charakteru autokraty. Konsultował się z zaufanymi ludźmi, jak Mikę Judge czy Lonesome Jones albo Karen Hala-bi, ale gdy przychodziło do podejmowania decyzji, odpowiedzialność spoczywała tylko i wyłącznie na nim. Przejrzał przeznaczony do jednokrotnego odczytania raport najlepszych agentów. Siedzieli w zwykłej sali konferencyjnej kampusu w obrębie Strefy. Kobieta po drugiej stronie stołu nosiła cywilne ubranie skrojone w dwudziestopierwszowiecz-nym stylu przez miejscowego krawca, który zbił fortunę, wykorzystując wzory Zegny, Armaniego i innych wielkich firm. Zdjęcia ich produktów znalazł w magazynach przywiezionych przez przybyszów. Kobieta też była obecnie bajecznie bogata. Pracowała na własne konto, ale jej działalność służyła pewnemu wyższemu celowi. — Świetna robota, pani 0'Brien — powiedział Kolhammer. Naprawdę był pod wrażeniem. Jego rozmówczyni prowadziła w imieniu swoich klientów szereg doskonale prosperujących firm. Była na tyle dobra, że z czasem zaczęli ufać jej bez zastrzeżeń. Do jej klientów należeli między innymi właściciele 511 korporacji zajmujących się obrotami praw do własności intelektualnych, które nie zaistniały jeszcze samodzielnie w tym świecie. Były też jednostki w rodzaju Jima Davidsona. Jak długo wszyscy oni bogacili się dzięki niej, nikt o nic nie pytał i mało kogo interesowało, gdzie jakie fundusze inwestuje. Kolhammer uśmiechnął się na myśl, że ten idiota Davidson byłby chyba zaskoczony, gdyby dowiedział się o wykorzystaniu jego środków do założenia walczącej z segregacją rasową Konferencji Przywódców Chrześcijańskich Południa. Już teraz, piętnaście lat wcześniej niż oryginalnie. Chociaż może gdyby dostrzegł w tym szanse na pieniądze, nie protestowałby. — Widzę, że nie żałuje pani środków bibliotece college'u Bryn Mawr — powiedział, unosząc brew. — Owszem — przytaknęła 0'Brien. — O ile pamiętam, jest pani alumnem Denbigh Hall? — Tak, sir. I stąd dobrze znam ich potrzeby. . Kolhammer oddał jej flexipad, kasując przy tym dokument. — Proszę uważać z politycznymi datkami, pani 0'Brien. Hoover ma masę ludzi w Kongresie. Wychwycą każdy ślad wsparcia udzielonego naszym faworytom. — Nie dadzą rady, admirale. Znam swoją robotę. — Wierzę. — Podał jej inny flexipad z listą zaufanych fundacji, osób i organizacji, które jego zdaniem należało dofinansować. 0'Brien zaczęła krążyć po pokoju, aby przeczytać ją dokładnie i wszystko zapamiętać. — Jak odnajduje się pani w cywilu? — spytał, gdy wymazała dokument i wróciła na miejsce. 0'Brien odprężyła się trochę. Nie była już w Korpusie, ale przyzwyczajenia nie znikały z dnia na dzień. — Tyle dobrego, że nie muszę wstawać wcześnie — odparła. — Poza tym naprawdę lubię tę pracę. Nie tylko ze względu na pana, ale po prostu. To ciekawe zajęcie... Nagle jakby o czymś sobie przypomniała. -Ale? 512 — Jest jedno ale — powiedziała tonem kogoś, kto przyszedł do spowiedzi. — Trudno się tu żyje. Z dupkami i draniami radzę sobie świetnie. Taki Jim Davidson to w sumie mały kociak. Łatwo go uspokoić. Ale powiem panu, co jest naprawdę przykre. To, jaki stosunek mają do mnie tutejsze kobiety. Do mnie i do wszystkiego, co reprezentuję. Gdy wchodzę do pokoju albo idę ulicą, patrzą na mnie jak na kogoś w rodzaju kurwy za pięć dolców, która zagraża bezpieczeństwu ich ogniska domowego. — Ale chyba nie wszystkie? — Nie, ale i tak jest ich dość. — W oczach 0'Brien pojawiły się łzy. — Nie ma dnia, abym nie tęskniła za powrotem do domu — dodała i głos jej się załamał. Kolhammer podał dziewczynie chustkę. — Zostawiła pani kogoś? 0'Brien osuszyła oczy i nieco się pozbierała. — Żadnego męża ani dzieci. Ale byłam bardzo blisko z siostrą. — Przykro mi, Mario. Próbowałaś skontaktować się ze swoją rodziną tutaj? Dziadkami albo kimś innym? Pokręciła głową. — Nie... Nie wiem, jak by na mnie zareagowali. Nie wiem... Kolhammer wstał i ścisnął jej ramię. — To może sprawdzisz? 0'Brien pociągnęła nosem. — Dziękuję, sir. Chyba tak zrobię. Odszukałam tych ze strony matki. Przepraszam, zwykle tak się nie zachowuję. W Piechocie Morskiej to nawet zabronione. — Nie jesteś już w Korpusie. Mów, co chcesz, to rozkaz. Ruszyli razem do drzwi. Kolhammer poklepał ją ojcowskim gestem po okrytych kosztownym kostiumem plecach. — Pokażesz im, tygrysico. Jestem pewien, że będą z ciebie dumni. — I pewnie uderzą do mnie o pożyczkę — zaśmiała się przez łzy. — Stać cię. 513 Uścisnęli dłonie i dziewczyna wyszła. Kolhammer sprawdził godzinę. Za dziesięć minut czekało go następne spotkanie. Zgasił światła i wyszedł. Na zewnątrz zapadła już noc i mroźne niebo jaśniało tysiącami gwiazd. W czystym powietrzu wzrok zdawał się sięgać po krańce czasu i przestrzeni. Wracając do siebie, Kolhammer starał się uporządkować szereg najważniejszych informacji, od planu odzyskania Hawajów po nazwiska agentów FBI próbujących szantażować Davidso-na. Na ziemi bielał szron, zmrożone źdźbła trawy trzeszczały pod butami. Admirał zastanawiał się, co znajdzie w meldunku, który miał nadejść następnego dnia z Syberii, od majora Iwanowa. O ile cokolwiek wyślą, oczywiście. I czy Dziki Bill Donovan nawiązał kontakt z Ho Szi Minem i przekazał mu propozycję dostarczenia każdej ilości broni, którą Viet Minh mogłoby wykorzystać przeciwko Japończykom. Tak aby okupacja Indochin stała się dla nich prawdziwym piekłem. Oraz czy Roosevelt zgodzi się z argumentem, że lepiej będzie teraz zasypać północnowietnamskich komunistów pomocą i dobrami konsumpcyjnymi, niż walczyć z nimi po wojnie. Wchodząc na stopnie budynku dowództwa, przypomniał sobie ostatnie raporty z Bliskiego Wschodu, te o powstaniu wznieconym przez partię Baas w Iraku i intifadzie Wahabich w Egipcie. Potem pomyślał o swoim stryjku. Czy trafił już do obozu zagłady? Czy uda się nakłonić Churchilla i Roosevelta, aby przeznaczyli więcej bombowców do niszczenia linii kolejowych wiodących na tereny okupowanej Polski? Zanotował w myślach, aby poprosić Dana Blacka o pomoc. Niechby porozmawiał o tym z Julią Duffy. Nie raz i nie dwa wynikło z takich sugestii wiele dobrego. Salutując wartownikom przy wejściu, pomyślał o przyjaciółce Duffy. I o tym materiale przedstawiającym zamordowanie Natoli. Poczuł wzbierający w nim gniew. Odruchowo zasalutował trzem czekającym na niego osobom. 514 Hidaka, japoński „gubernator" Hawajów, skłamał im w żywe oczy. Obiecał dobre traktowanie jeńców, tak cywilnych, jak wojskowych, ale dowody świadczyły przeciwko niemu. Nikt nie odezwał się, gdy oglądali nagrania z egzekucji. Kolhammer widział je już pięć razy i doliczył się stu dwudziestu trzech ofiar. Wszystkie zostały ścięte. Nie raz i nie dwa stykał się z podobną śmiercią, ale ciągle było to dla niego barbarzyństwo. Zatrzymał nagranie, zanim na ekranie pojawiła się ponownie scena śmierci Billa Halseya. — Kim jest ten dupek? — warknął. — Komandor Jisaku Hidaka, admirale. Obecny wojskowy guber... — To wiem, bosmanie. Sam się przedstawił, zanim strzelił do tej nieszczęsnej dziewczyny. Chcę wiedzieć więcej. Otwórzcie mu osobny plik w Pokoju. Zamkniemy go dopiero po wykonaniu zadania. — Zgodnie z punktem czwartym, sir? — Nie. Nie sądzę — powiedział admirał. — A wy co myślicie? Bosman Vincente Rogas pokręcił głową. — Chyba rzeczywiście nie. Kolhammer spojrzał zimno ekran. — Zastosujemy punkt piąty — powiedział. W-*r.WJ,.' & '