Rafał A. Ziemkiewicz Kłamstwa i „kłamstwa” o Michniku Bohater starego żydowskiego żartu, słysząc, że jego żona puszcza się z całym miastem, wydyma pogardliwie wargi: „phi, jakie to niby miasto, parę domów na krzyż”. Mam nieodparte wrażenie, że ten stary dowcip dostarczył ostatnio natchnienia Adamowi Michnikowi i jego obrońcom, głowiącym się nad problemem, jak ocalić wiarę w nieomylność i prawdomówność kogoś, kogo nieomylność i prawdomówność została przekonująco podważona w licznych publikacjach prasowych i książkowych. Ano tak właśnie, jak w owym kawale: zbyć milczeniem to, czy żona faktycznie się puszcza, za to z zajadłością uczepić się zwrotu „całe miasto”. Buńczucznie ogłosić, że przeciwnicy kłamią i że zostanie im to udowodnione przed sądem; przedstawić niezbity dowód, że jest co najmniej trzech obywateli, z którymi małżonka nigdy się nie spotykała, a więc użycie zwrotu „całe miasto” to oczywisty fałsz, tym bardziej kłamliwy, że wspomniana miejscowość w ogóle nigdy nie miała praw miejskich... Jeśli ma się odpowiednio silne nagłośnienie i wystarczający tupet, znajdą się ludzie, którzy to kupią. 1.Być może mylę się, uparcie protestując przeciwko przypisywaniu Michnikowi pobudek, ujmijmy to delikatnie, emocjonalnych, i dopatrując się w jego działaniach racjonalności – ale jego powracająca nawrotami aktywność w rozsyłaniu pozwów sądowych wbrew pozorom ma sens. Po prostu nie chodzi tu o przekonanie sądu ani tej części publiczności, która jest zainteresowana argumentami obu stron. Michnikowszczyzna nie walczy już o monopol w kreowaniu opinii i narzucaniu interpretacji; dziś musi toczyć bój o utrzymanie przy sobie dotychczasowych wyznawców, narażonych jak nigdy wcześniej na zetknięcie się z wrażymi miazmatami. Służy temu wykreślenie manichejskiego podziału – na tych, którzy tkwią w nieprzejednanej niechęci do wszelkich odmian prawicy, a więc inteligentów, oraz na chwilowo triumfujących barbarzyńców. Przeciwnik jest definiowany jasno i brutalnie: jako ciemnota oraz karierowicze, wysługujący się faszyzującej władzy dla pieniędzy i stanowisk. Na miano inteligenta i człowieka uczciwego zasługuje wyłącznie ten, kto donośnie śmieje się z „kaczorów”, zatyka nos słysząc o „ubeckim szambie” i grzebiących w nim „gnojkach z IPN”, a na wieść o zdemaskowaniu agenturalnej przeszłości kolejnego obłudnika śpieszy „w tej trudnej dla niego chwili” z publicznymi wyrazami solidarności, uznania i nieprzemijającego szacunku. Tak zdefiniowaną „inteligencję” zwołuje dziś michnikowszczyzna – zapewne w nadziei, że przyjdzie czas kontrataku – do wytrwania w fortecy oblężonej przez czarne sotnie. Sięga w tym po różne sposoby psychologicznej manipulacji – utwierdza wyznawców w poczuciu wyższości, wytwarza wśród nich cementujące wspólnotę poczucie zagrożenia, umiejętnie odwołuje się do europejskich snobizmów i opinii „Zachodu” etc. Sięga także po swoistą martyrologię, obejmującą zarówno szeregowego „wykształciucha” (to słowo przywoływane jest bezustannie), jak i duchowego przywódcę, guru oraz ikonę, Adama Michnika, dziś przedstawianego przez wyznawców jako „ulubiony cel do plucia” dla rozmaitych „kłamców” i „oszczerców”. 2. Z racji wydania „Michnikowszczyzny” jeździłem trochę po kraju na spotkania z czytelnikami. Często byłem informowany, że w tej samej sali tydzień czy miesiąc temu odbywało się spotkanie z Adamem Michnikiem. Opowiadano mi o tych spotkaniach, niektóre zresztą zostały nagrane przez lokalne i internetowe media. Przyjętym zwyczajem, w drugiej części pojawiały się pytania z sali. Wśród nich padały czasem pytania dla bohatera wieczoru niewygodne – w rodzaju, co robił w archiwach MSW w roku 1990. Każde takie pytanie budziło żywiołową reakcję sali – oburzenie demonstrowano buczeniem, tupaniem i okrzykami, żeby pytanie zignorować, żeby zabrać „tej osobie” mikrofon i usunąć ją z sali. Michnik odpowiadał machnięciem ręki i krótkim „to wszystko bzdury” albo „kłamstwa niewarte polemiki”, publiczność przyjmowała taką odpowiedź gorącym aplauzem, a pytającemu uniemożliwiano replikę, bądź to zakrzykując i wytupując, bądź fizycznie nie dopuszczając go więcej do mikrofonu. W taki sam sposób wyznawcy Michnika bronią jego wyborów i publicystycznego dorobku w III RP także w skali „makro”. To wszystko bzdury, kłamstwa, robota oszczerców, zawiść zaplutych karłów wobec prawdziwego bohatera i wielkiego intelektualisty, a także, last but not least, antysemityzm. Publiczność, skłonna do tupania na „oszczerców”, przyjmuje takie wyjaśnienia chętnie, ale gdyby ktoś pytał, to rozsyłane w różne strony pozwy sądowe – bez wdawania się w ich treść i sens – stanowić dla niej mają, i stanowią, dowód ostateczny. Żaden z tych pozwów nie dotyczy jednak spraw zasadniczych. Na przykład wspomniana przed chwilą wizyta w archiwach MSW: Michnik, choć publicznie stwierdził ostatnio, że to kłamstwo, że żadnej komisji Michnika w ogóle nie było (jak pogodzić to z wyjaśnieniami udzielonymi w liście do „Rzeczpospolitej” przez prof. Henryka Samsonowicza? Przyjdzie chyba i jego zaliczyć do „oszczerców”!), nie pozywa tych, którzy o tej arcytajemniczej sprawie piszą. W swojej książce, na stronach prawie czterystu, stawiam mu szereg bardzo konkretnych zarzutów. Żeby ich nie mnożyć, tylko jeden przykład: jako poseł sejmu kontraktowego musiał Michnik znać ustalenia „komisji Rokity” (można zresztą podejrzewać, że znał je już wcześniej) – wiedział więc, że zbrodnie stanu wojennego dokonywane były z naruszeniem ówczesnego, peerelowskiego prawa, że w strukturach SB istniały „sekcje D”, przeznaczone do zadań będących w świetle tegoż prawa przestępstwami, że nie mogłyby one istnieć wbrew woli Jaruzelskiego i Kiszczaka... Tymczasem przez wiele lat karmił czytelników swej gazety argumentacją, że nie można wymierzyć komunistom sprawiedliwości, gdyż wymagałoby to łamania zasady „prawo nie działa wstecz”, tworzenia jakichś trybunałów rewolucyjnych, co zniszczyłoby rodzącą się polską praworządność. Nie mógł, powtórzę, snując przerażające wizje „spirali rewolucyjnej przemocy” nie wiedzieć, że wszystko to jest kompletną nieprawdą, że jego partnerzy od Okrągłego Stołu są zbrodniarzami właśnie w świetle prawa, które sami ustanawiali. Jak się dziś z tej nieprawdy wytłumaczy? Oczywiście – nie będzie się tłumaczyć. O tej i podobnych sprawach Michnik i jego pomagierzy nie mają nic do powiedzenia. Z wielką starannością wyszukują natomiast marginalne potknięcia, a jeśli nie zdołają ich znaleźć, dokonują karkołomnych interpretacji jakiegoś wyrwanego z kontekstu zdania, żeby zakrzyknąć, że „z kłamcami się nie dyskutuje”. No pewnie – jeśli ktoś kłamie, że „całe miasto”, to sprawa wierności małżonki schodzi na bok. Żaden z publicystów z kręgu salonu „Wyborczej”, pisząc o mojej książce, nie odniósł się do jej zasadniczych wątków. Najbardziej w tej sprawie aktywny w internecie dziennikarz Michnika wręcz z rozbrajającą szczerością wyznaje, że w ogóle jej nie czytał, ale zna tylko drobny fragment, który jest „kłamstwem”, więc i cała reszta... Chodzi o moje stwierdzenie, że nigdy w rocznicę 13 grudnia, dając głos personom w rodzaju Jaruzelskiego i Urbana, nie napisała „Wyborcza” o ich ofiarach; po wyrwaniu z kontekstu owej rocznicowości, ma ono służyć jako koronny przykład mego „kłamstwa”, bo przecież „Wyborcza” parę razy o nich pisała. No a w ogóle, to przecież – jak to ogłosił ostatnio jeden z zastępców Michnika – Ziemkiewicz jest „oszczercą”, (bo napisał, że Michnik zrobił wszystko, żebyśmy nie poznali nazwisk komunistycznych zbrodniarzy) i „musiał za to Michnika przepraszać”. 3.Przyznać muszę, że w tej sprawie dałem się złapać w przebiegle zastawioną pułapkę. Uwierzyłem w dobrą wolę Michnika, dałem się przekonać mediatorowi, którego zawsze bardzo szanowałem, że „zrobił wszystko” można rozumieć na przykład jako „współuczestniczył w niszczeniu dowodów” albo coś w tym rodzaju. Zgodziłem się też, że tego rodzaju proces kompromituje obie zaangażowane weń strony, więc jeśli jest ku temu wola obu stron, dobrze będzie zakończyć go polubownie. Krótko mówiąc, uznałem, że nie będzie dla mnie ujmą publicznie oświadczyć, że nie oskarżam Michnika o współudział w tuszowaniu czy niszczeniu dowodów zbrodni i dla świętego spokoju przeprosić za użycie wieloznacznego sformułowania – jaki jest zresztą sens talmudycznego rozbierania na sali sądowej możliwych konotacji zwrotu „zrobił wszystko”, skoro w międzyczasie wydałem grubą książkę, opisującą szczegółowo, co konkretnie dla zapewnienia komunistom bezkarności zrobił? Podstęp polegał na tym, że skoro padło słowo „przepraszam”, to ludzie Michnika, z całkowitą pogardą dla faktu, że proces zakończył się ugodą, a nie wyrokiem, z pominięciem tego, za co konkretnie były owe przeprosiny, przystąpili natychmiast do wytwarzania medialnego szumu: „Ziemkiewicz musiał przepraszać, podobnie jak Rywin, Jarucka i Giertych”. W ten sposób „Wyborcza” stworzyła i upowszechniła pozór triumfu Michnika nad Ziemkiewiczem – triumfu, którego na sali sądowej osiągnąć nie było szansy. Cóż, pogratulować sprytu. Przyznając się do frajerstwa, nie zamierzam jednak sprawy tak zostawić – wprawdzie Adam Michnik formalnie dotrzymuje ugody, bo osobiście nie zabiera w tej sprawie głosu, a stroną był on, nie gazeta, którą kieruje. Niemniej, jeśli nie doczekam się na jej łamach publicznych przeprosin za nazywanie mnie „oszczercą” i za kłamstwa o przegranym jakoby procesie, przyjdzie wrócić na salę sądową i wyjaśnić sprawy do końca. Proszę wybaczyć, że rozpisałem się o skutkach własnej naiwności, ale należy to jak najbardziej do tematu jako przykład, jak z pozornie błahej sprawy potrafiła michnikowszczyzna zrobić wirtualne zwycięstwo swego przywódcy. Zresztą samo wytoczenie przez Michnika procesu, ba, sama zapowiedź wytoczenia procesu, wśród jego wyznawców zaczyna z punktu funkcjonować jako dowód, że ma rację. Czy ma rzeczywiście? Procesy wytoczone (bądź zapowiedziane) „Gazecie Polskiej”, „Dziennikowi” i prof. Zybertowiczowi mają wspólny mianownik. Prawnik „Agory” bierze zdanie, które jest oczywistym podsumowaniem publicznej działalności Michnika bądź odautorskim streszczeniem wygłaszanych przez niego poglądów i zaczyna domagać się przeprosin za „ewidentne kłamstwo”, szermując argumentem, że „Michnik nigdy tak nie powiedział”. Przyjmuje więc założenie, że Michnika nie wolno streszczać własnymi słowami, nie wolno go komentować – wolno jedynie cytować dosłownie, i to z należytą pieczołowitością. Żeby ukazać rozmiary absurdu, jakiego się tu Michnik bądź jego pełnomocnik dopuszczają, użyjmy pierwszego z brzegu przykładu: „Gazeta Wyborcza” pisała wielokrotnie, że ojciec Rydzyk jest przeciwnikiem Unii Europejskiej. Jest to prawdą, oczywistą zarówno dla jego zwolenników, jak i wrogów. Ale zapewniam, że choćby nie wiem jak gorliwie szukać, nie znajdzie się ani jednego przypadku złożenia przez twórcę Radia Maryja deklaracji: „jestem przeciwko Unii Europejskiej”, a możliwe, że znalazłoby się sporo stwierdzeń w rodzaju „nie jestem przeciwko integracji europejskiej, ale...”. Rydzyk nigdy nie zdeklarował się jako przeciwnik Unii. On tylko pytał, czy to dobre dla Polski, on tylko dostrzegał różne „ale”, wyrażał troskę, ubolewał, wskazywał zagrożenia etc. Gdyby logika rządząca pełnymi pohukiwań o „ewidentnych kłamstwach” pismami rozsyłanymi przez prawnika „Agory” została zastosowana przez toruńską rozgłośnię i zyskała uznanie sądu, „Gazeta Wyborcza” musiałaby ojca Rydzyka za swe „oszczerstwa” już ze sto razy przepraszać na kolanach. 4.Warto o tym wszystkim pisać dlatego, że dotykamy tu swoistego fenomenu, jaki wiąże się z michnikowszczyzną. Piotr Zaremba napisał kiedyś znakomity tekst o „dziennikarzach, którzy nie chcą wiedzieć”. Otóż opisany wówczas przez niego syndrom właściwy jest nie tylko dziennikarzom, ale całej tej formacji, którą michnikowszczyzna nazywa „inteligencją” i mobilizuje do buntu przeciwko „niedemokratycznym poczynaniom władzy”. Jest to inteligencja, która nie chce wiedzieć. Nie chce znać żadnych racji poza jedynie słusznymi, nie przyjmuje do wiadomości innego spojrzenia niż to, które uważa za właściwe, programowo i demonstracyjnie odmawia czytania innych gazet niż ta jedyna, której wierzy bezgranicznie. „Inteligencja”, której zachowanie stanowi dokładne zaprzeczenie tego, co właśnie czyni z człowieka prawdziwego inteligenta – ciekawości świata, otwartości na argumenty, gotowości do dyskusji. Pisałem niejednokrotnie, że nie podoba mi się ruskie słowo „wykształciuch” i nie lubię go używać. Ale jakieś słowo na oznaczenie tego, co miało ono oznaczać w intencji Ludwika Dorna, wymyślić trzeba. Bo przecież nie można nazywać inteligencją ludzi, którzy wyłączają telewizory, gdy słyszą odmienne poglądy, i którzy tupaniem i krzykiem uniemożliwiają zadawanie swemu idolowi pytań, a przywoływani do opamiętania odpowiadają pogardliwym „z kłamcami się nie dyskutuje”. http://www.gazetapolska.pl/?module=content&article_id=2149