Dzikowska czarownicy Wierzyć - nie wierzyć? Etnografowie dzielą ich na znachorów, czarowników i szamanów. Znachor, upraszczając, to ten, który zna choroby i potrafi je leczyć, czarownik sprowadza na zamówienie najrozmaitsze dopusty ze śmiercią włącznie, szaman zaś potrafi i pomóc, i zaszkodzić, ale przede wszystkim nawiązuje w transie kontakt z siłami nadprzyrodzonymi; pełni zatem rolę pośrednika między ludźmi i bogami. W wielu regionach świata, zwłaszcza w Azji, szamanizm uznawano za religię. W Ameryce Łacińskiej jest inaczej. Trudno tutaj o klasyczne rozróżnienie, bywa, że te trzy magiczne funkcje przeplatają się ze sobą. Nikt nie wierzył, że zrobimy film o czarownikach. Nafta w Meksyku jest, przemysł jest, rewolucja też ciągle jest, sztuka — proszę bardzo, przedkolumbijska, ludowa, i ta najlepsza, współczesna. Ale czarowników — nie ma. Ani znachorów. Jakże mogą istnieć, skoro prawo mówi wyraźnie, że leczyć może ten jedynie, kto ukończył odpowiednie studia?! Tak słyszałam oficjalnie przez lata. Czarownicy byli jak wstydliwy pryszcz. Że zakazani — fascynowali mnie tym bardziej. Zauroczenie tematem rozpoczęło się od przypadku. Zanim spotkałam Joannę, uważałam magię za niegodnego konkurenta codzienności Latynosów. Żadnych dziwactw, egzotyki, niech Czytelnik poznaje dzień powszedni, procesy i tendencje, bo inaczej jego wiedza będzie wypaczona. — Znachorzy to także dzień powszedni — zadecydowała Joanna. — I bynajmniej nie jest to świadectwo zacofania kraju, lecz dowód przetrwania tradycji. Moim zdaniem medycyna przedkolumbijska musiała mieć wspaniałe osiągnięcia, traktowała integralnie ciało i psychikę chorego. Właśnie poprzez działanie na psychikę po- 5 trafiła często uporać się z dolegliwościami, które wymagają dzisiaj nieobojętnej interwencji środków farmakologicznych. A jakie potrafili robić operacje...! — To przeszłość... — Przeszłość? Joanna szybkim ruchem zrzuciła bluzę i kazała mi obejrzeć swój kręgosłup. Była na nim drobna, ledwie już widoczna blizna. Ślad po operacji zrobionej przez znachorkę. Najpierw, gdy wypadł jej dysk, poszła do szpitala. To proste, stwierdzili lekarze, ale trzeba zrobić zabieg; potem rehabilitacja, słowem dwa—trzy miesiące wykreślone'z życia. Wtedy Joanna przypomniała sobie o tej starej kobiecie — znachorce. Mąż miał zrazu opory, ale postawiła na swoim. Kurna chata, tłum chorych. Wreszcie przyszła kolej na nią. Cięcie było pewne, szybko poruszały się palce znachorki. Pamięta rytualne modły, zioła, które trzeba było wypić, i jak ostrożnie ją kładziono na podłodze. Nie wolno się ruszać przez siedemdziesiąt dwie godziny, przykazała stara. Bolało, ale tępo, była zamroczona. Wkrótce jednak jej ciekawość zaczęła się przedzierać coraz śmielej poprzez odurzenie. Leżała w tym samym pomieszczeniu, gdzie przyjmowała znachorka. Niesamowite się tam działy rzeczy. Choćby jeden przykład. Przychodzi Indianka z szesnastoletnimi bliźniakami. Jednojajowi, identyczni. Ale jeden rozwinięty normalnie, drugi jąka się, bełkoce. I oto stara, nożem przypominającym kuchenny, otwiera jąkale czaszkę. Operuje w skupieniu, pomrukując zaklęcia. Nagle — cud: stara pyta o coś chłopca, a ten odpowiada jej normalnie! Joannę po upływie trzech dób podniesiono sztywno, tak jak deskę, i postawiono na nogi: była zdrowa. Wierzyć, nie wierzyć... — Joanno, gdzie mieszka ta znachorka? Chciałabym ją zobaczyć. Joanna kręci. Nie może podać adresu. Znachorzy nie chcą, by o nich pisano, boją się prześladowań. Jest to daleko od stolicy, na prowincji. Może kiedyś sama mnie tam zabierze, obiecuje. Nie spotkałam więcej Joanny, polskiej malarki, tak zauroczonej indiańskim Meksykiem, że rzuciła olejne farby i zaczęła tworzyć swoje obrazy laką, przedkolumbijskim sposobem stosowanym do dzisiaj w Olinala, gdzie spędzała kilka miesięcy w roku. Jeśli znachorka nie była li tylko tworem wyobraźni, musi mieszkać — my- 6 siałam — w górzystej, niedostępnej prawie głuszy jednego z najbiedniejszych stanów Meksyku, gdzieś w Guerrero. Postanowiłam ją odnaleźć. Udało mi się to jednak dopiero... w Polsce. Zrazu nie skojarzyłam sobie zupełnie, że pani Maria Dulębina to matka Joanny. Opowiadano mi wprawdzie, że mieszka w Warszawie pani, którą uleczyła Indianka, ale tyle znałam już wówczas podobnych wypadków z samego Meksyku, że nie szukałam w Polsce kontaktu — z Polką. Traf chciał, że pewnego razu pani Maria znalazła się w moim domu. — Moja córka także kocha Meksyk jak pani. Może dlatego, że znalazła tam pomoc. Cierpiała na dyskopatię — zwierzyła mi się. Dopiero wtedy dostrzegłam podobieństwo rysów pomiędzy emerytowaną nauczycielką polskiego z warszawskiego Liceum Sztuk Plastycznych i moją zwariowaną znajomą z Meksyku. — Czy pani córka ma na imię Joanna...? — Joanna. To ona uratowała mi nogę. A właściwie — Pachita. Pachita umarła w 1979 roku i nie mogę jej poznać. Wcale nie była Indianką z zapadłej wsi, do której trudno dotrzeć. Zapewne Metyska, mieszkała w stolicy, gdzie... grała w teatrze. I oto — opowiada pani Maria Dulębina — pewnego razu aktorka usłyszała głos nakazujący jej wykonywanie operacji. — Nigdy w życiu — miała odpowiedzieć Pachita; po pierwsze nie znała się na leczeniu, po wtóre zaś — wcale nie miała zamiaru zmieniać zawodu. A jednak musiała rzucić scenę — została sparaliżowana. Z czego żyć? — Zapasy wyczerpały się szybko, przyszło żebrać na ulicy. Wtedy znowu posłyszała ten sam głos — opowiada pani Dulębina. — Uzdrowię cię, ale będziesz rni pomagać w operacjach... Nie było rady, musiała się zgodzić. Zresztą — to nie ona operowała, tylko właściciel owego tajemniczego głosu, zmarły przed dwustu laty sławny znachor tybetański. On kierował rękoma Pachity podczas skomplikowanych zabiegów, wcielał się w nią, by pomagać I ludziom. Pani Maria poznała Pachitę w roku 1977, kiedy była aktorka miała już około dziewięćdziesięciu lat. Pani o ogromnym apetycie — wspomina pani Maria — ale nie otyła, sprawna fizycznie, wyglądała najwyżej na sześćdziesiąt lat. Jak doszło do tego spotkania? I To długa historia... Kiedy pani Dulębina miała szesnaście lat, zwichnęła niefortunnie nogę w kolanie. Stale spadała rzepka, ale 7 pewien włoski chirurg poprzekładał odpowiednio mięśnie i po pewnym czasie noga stała sią z powrotem tak sprawna, że panna Marysia mogła śmigać na nartach. Drugi wypadek miał miejsce, kiedy Joanna była już w Meksyku. Goniły sią dwa psy i w zacietrzewieniu wpadły prosto pod nogi pani Duląbiny. Przewróciła sią. Zerwała sią nie tylko rzepka w tym samym co przed laty kolanie, ale także wszystkie ściągną. I doszło do zmiażdżenia łąkotki. — Wszystko w porządku — powiedział lekarz z warszawskiej kliniki, wypisując pani Marii receptą na kule. 1 Czas mijał, a ona nie mogła chodzić. Udała sią wiąc do bardzo dobrego chirurga, prywatnie. Okazało sią, że wadliwe ustawienie kości spowodowało — podczas gdy noga była w gipsie — przyrastanie rzepki w niewłaściwym miejscu; uszkodził sią staw. — Sprawa nieodwracalna — poinformował brutalnie chirurg. I dodał, dla pocieszenia: — W domu jest winda, sklepik naprzeciwko, to po co ma pani chodzić...? Diagnozą potwierdziło trzech chirurgów urazowych zatrudnionych przy kadrze narodowej; tacy dobrze znają sią na rzepkach i łękot-kaćh. Była skazana na kule do końca życia. I na ten okropny ból przy każdej nierówności drogi, przechyleniu stopy. To wówczas Joanna namówiła ją listownie, aby zrezygnowała z pomocy medycyny oficjalnej. Niech przyjeżdża do Meksyku. Pa- chita pomoże jej na pewno. Pachita stale zmieniała miejsce zamieszkania. Bez żadnych studiów medycznych, a wykonywała tak poważne operacje — nic dziwnego, że były kłopoty z policją. Musiała też kryć sią przed tłumami chorych, nie miała przecież sił, by dopomóc wszystkim. Operowała tylko raz w tygodniu, zwykle w czwartek, wykonując około dwudziestu zabiegów. Najpierw — konsultacja, od czwartej do siódmej po południu, później właściwe operacje; kończyły sią około pierwszej w nocy. Kiedy Joanna zawiozła matką do dość zamożnego domu, któregc adresu nie pamięta — pani Maria zobaczyła w kącie pokoju, do któ rego ją zaprowadzono, smutną, ubraną w szarą suknią kobietą. Ju była w transie. — O co chodzi? — zapytała. 1 dotknęła jej kolana. 8 - To głupstwo, prosty zabieg, będziesz chodzić normalnie — powiedziała. — Ale jeśli nie zrobisz najpierw operacji brzusznej, umrzesz już za kilka miesięcy... Do dzisiaj nie wie, co to było, prawdopodobnie Pachita podniosła jej żołądek i narządy kobiece. Pewien jasnowidz Koreańczyk powiedział jej później: wiesz, że miałaś umrzeć?... Może więc, gdyby nie operacja — myśli nieraz — groziłby jej nowotwór? Postanowiły z Joanną, że podda się wszystkiemu, co każe Pachita. I że poczekają, ile trzeba. Bo kolejność zabiegów nie była obojętna — operowano według stopnia wytrzymałości fizycznej: najpierw małych chłopców, później małe dziewczynki, następnie mężczyzn — od starszych do młodych i dopiero na końcu kobiety, także na początku te w podeszłym wieku. Pani Maria była przerażona — wyznaczona przez Pachitę na sam koniec, musiała wysłuchać jęków i okrzyków bólu wszystkich poprzedzających ją pacjentów. Marzyła, żeby jak najszybciej zapaść w trans... — Co pani pamięta z zabiegu? W pokoju operacyjnym było na wpół ciemno — Pachita miała wprawdzie słaby wzrok, ale nie potrzebowała światła. Położono panią Marię na leżance, zobaczyła wokół siebie sześć osób. Była wśród nich jedna kobieta; kiedy Pachita zaczynała operować — kobieta wznosiła ręce do góry i wzywała na pomoc wyższą energię. (Może — myślę — była to po prostu asekuracja bioenergetyczna?) Asystent z prawej strony Pachity podawał jej nóż, spirytus i watę. Było to ustępstwo na rzecz szpitala, ale choć pomieszczenie wyglądało raczej brudno — Pachita nigdy nie miała infekcji. Asystenci byli ubrani zwyczajnie, tak jak na ulicy, żadnych białych kitlów. Chorym nie zdejmowano ubrań do zabiegu, odsłaniając tylko miejsce, w którym potrzebna była operacja. — A Pachita? Pachita miała na sobie — pamięta pani Dulębina — fartuch z dwiema dużymi kieszeniami, do których wkładano dowolne datki. Część rozdawała pod koniec jej dnia pracy biednym, część przeznaczała na potrzeby ufundowanego przez siebie sierocińca. Sama żyła bardzo skromnie. Budowała tylko dom dla córki i wnuka. Jeszcze wspomnienie sprzed zabiegu. Do Pachity podeszła kobieta Iw podeszłym już wieku. — Przyszłaś — mruknęła uzdrawiaczka. — Minęło trzydzieści lat, dosyć się nacierpiałaś. Odwiń rękę... Kiedy Indianka odsunęła szal, pani Maria zobaczyła, że jej ręka jest uschnięta. Pachita popatrzyła, dotknęła nieszczęśliwą. — Idź już — wymruczała znowu. Ani na twarzy Pachity, ani w zachowaniu się Indianki nie było widać szczególnych emocji. Tylko pani Maria otworzyła usta ze zdumienia. Bo ręka kobiety miała teraz kształt normalny. Wierzyć — nie wierzyć? Inne wspomnienia — głucha odzyskała pod wpływem dotknięcia Pachity słuch, Pachita operowała nowotwór mózgu i uszkodzenie kręgosłupa, w którym wymieniła kręgi. Jakimś magicznym sposobem zjawiały się w jej ręku części ludzkiego ciała potrzebne do wymiany podczas operacji, ale czasami — domniemywa pani Maria — przysyłano je ze szpitala. Kiedy operowała dysk Joanny po wypadku samochodowym, córka pani Marii widziała ponoć, jak w ręku uzdrawiaczki zjawiają się te zamienne części. — A więc, powróćmy do pani operacji... Nie pamiętała wiele. Kiedy położono ją na leżance — jeden z asystentów przytrzymał jej nogi, aby nie mogła się ruszać. Poczuła nagle silny ucisk i gorąco — tak jak przy miejscowym znieczuleniu. Trwało to krótko, może kilkanaście minut. Zamknęła oczy, żeby nic nie widzieć. Tylko Joanna obserwowała, jak Pachita zagłębia w brzuchu matki nóż indiański, powodując duży upływ krwi. Cięcie było bardzo znaczne, ponad 30 centymetrów. Ale — zniknęło zupełnie już po dwóch tygodniach. Obeszło się bez zszywania, założono jej jedynie w operowanym miejscu wałek z waty I i mocno zabandażowano. Pamięta, że po zabiegu zupełnie zesztywniała, wpadła w trans. Nie czuła bólu, kiedy wynoszono ją trzymając | pod karkiem i za pięty, a potem zawinięto w prześcieradło, położono na dywanie obok innych chorych. Po pewnym czasie zapragnęła zmienić pozycję, lecz pamięta to dziwne, nieznośne uczucie, którego nie potrafi nazwać. Poczuła chłód, dreszcze. Tymczasem Pachita i jej zespół zasiedli spokojnie do przygotowanej przez Joannę kolacji. Normalnie powinna leżeć sztywno przez 72 godziny, przeniesiono ją jednak na łóżko znacznie wcześniej. Zaczęły się przygotowania do operowania nogi. Najpierw robiono jej okłady z ziół, żeby zmi> 10 zesztywniałe kolano. Rozpoznała wśród ingrediencji rutę, rumianek, szałwię, ale były także zioła miejscowe, indiańskie, których nie potrafi nazwać. Mieszano je z czerwonym winem i olejem orzechowym, podgrzewając następnie przez dwadzieścia minut. Z tak właśnie przygotowanej mikstury miała okład na kolano. Po pięciu dniach przygotowań pojechały z Joanną do dzielnicy ubogich. Taksówką pod sam dom, tak jak kazała Pachita, obawiając się, że ktoś może napaść na dwie obce tu kobiety. Tutaj zobaczyły, jak żyje jedna z najsławniejszych kobiet w Meksyku. Była to bardzo nędzna chata. Pacjenci — zupełnie odmienni, biedni ludzie, byle jak ubrani; niektórzy nie dawali pewnie żadnych datków. Pani Maria spróbowała raz jeszcze zgiąć nogę, ale ból był wielki, okłady nie zdołały usunąć całkowicie skurczu mięśni. Znowu znalazła się na leżance ułożona dość wysoko. Tym razem — pamięta — było tylko trzech asystentów. Na początku czuła wszystko i widziała ten nóż, dosyć duży, tępy, może była to nawet niewielka maczeta. W trans wpadła dopiero pod koniec zabiegu. — Przez cały czas miała pani otwarte oczy? Nie, znowu zamknęła. Słyszała jednak, jak trzeszczy przecinana skóra. I bolało ją — ale nie tak bardzo. Przykry był jedynie moment wyrwania łękotki, którą Pachita wyrzuciła i włożyła jej w kolano inną. Sądzi, że to nie była indiańska, tylko przywieziona ze szpitala. Słyszała, jak Pachita mówi odmienionym nagle, grubym, męskim głosem. — Co tu naplątał ten mój poprzednik, poprzestawiał mięśnie, musimy je doprowadzić do porządku... Po operacji znowu zesztywniała, była w transie. Teraz odczuwała błogość, cieszyła się, że wszystko co złe — już poza nią. Kolano było bardzo grubo zabandażowane. Trochę leżała na podłodze, jak poprzednio, ale pamięta, że przenoszono ją przez podwórze do innego pomieszczenia; też było biedne. Potem Joanna zabrała ją do hotelu. Na trzeci dzień zwlekła się z łóżka i pojechała z Joanną do Cuautli, niedaleko Miasta Meksyku, gdzie — za radą Pachity — kąpała się w basenie. Mogła już poruszać nogą, która coraz bardziej się zginała, ale jeszcze chodziła o kuli. Kiedy po dwóch tygodniach powróciły do Meksyku — znowu radzono jej zastosować taką samą jak poprzednio kurację z ziołami. Całkowite wyleczenie, mówiła Pall chita, nastąpi nad ciepłym morzem. I tak się też stało. Ale już nie w Meksyku. W Bułgarii. — Jak się teraz pani czuje? Znakomicie. Co niedzielę chodzi na dziesięciokilometrowe wycieczki do puszczy i nie ma wrażenia, żeby operowana noga męczyła się bardziej niż ta, która zawsze była zdrowa. — Czy pozostał ślad po operacji? Żadnego. Blizna, tak jak poprzednio, znikła całkowicie po dwóch tygodniach. Tak jak kazała Pachita, codziennie robi sobie krótki masaż i uprawia jogę. % — Czy widziała pani jeszcze kiedykolwiek Pachitę? Pojechały do niej na kontrolę. Tym razem aż w okolice El Paso, gdzie wdzięczny pacjent wybudował jej dom, aby mogła odpocząć z dala od pacjentów. Tylko że Pachita zamieniła go natychmiast w klinikę, wstawiła dwadzieścia łóżek. Poznała je natychmiast. — Ach, to wy, z Polski — powiedziała znowu męskim głosem. — Wszystko w porządku. To wtedy poleciła pani Marii moczenie się w ciepłym morzu. Odprowadziłam panią Marię Dulębinę do furtki, a potem, ukryta za firanką, obserwowałam, jak prosto i pewnie idzie do przystanku autobusowego. Żaden ruch nie przypominał, że była skazana na trwałe kalectwo. Wierzyć — nie wierzyć? Drugie spotkanie, wciąż jeszcze pośrednie, z medycyną ludową, jak bardziej elegancko nazywa się znachorstwo, miało miejsce w Chile. Nie wiem, czy żyje jeszcze Rosendo Huenuman. Indianin z plemienia Mapuczów, zwanych także Araukanami, był działaczem Komunistycznej Partii Chile, a Mapucze, którym rząd Salvadora Allen-de zaczął dawać ziemię, byli szczególnie zawzięcie eksterminowani przez dyktaturę Pinocheta. To Rosendo jeździł ze mną po osiedlach indiańskich, zwanych redukcjami; jego autorytet otwierał mi drzwi ruk, kurnych chat utkanych ze słomy. Mogłam robić zdjęcia, zbierać informacje. Rosendo żałował, że byłam tak krótko na ziemi Mapuczów, ledwie kilka dni. Jego babka mieszkała daleko. A bardzo chciał, żebym ją poznała: była machi, szamanką. Podczas najważniejszych, związa- 12 nych ze zbiorami i płodnością, świąt roku, zwanych Ngullatun, nawiązywała kontakt z głównym bogiem Mapuczów — Ngeneczenem. Nie ma jego świątyń ani wizerunków. Kapłanką jest machi. Machi wspina się na rytualną drabinę rehue i popada w trans. Wtedy dusza machi szybuje w zaświatach, przekazując Ngeneczenowi wyrazy dziękczynienia i prośby Mapuczów, pyta, jakie ofiary trzeba złożyć bogu. — Ale może chcesz zobaczyć inną machi? Poszliśmy do jednej z ruk. Jak zwykle ubita z ziemi polepa miast podłogi, na środku tlił się wieczny ogień, którego dym wydobywał się przez poszycie dachu. Niewiele sprzętów, nawet jak- na indiańską chatę — stara kobieta, przykryta czarną chustą, mieszkała sama. Nie wyszła za mąż, nie miała dzieci, obniżyłoby to bowiem jej moce magiczne. Nie, nie chciała pokazać mi. jak popada w trans. Nie było ani święta, ani klęski, żeby przebłagiwać boga. A żartować zeń nie można. Owszem, zgodziła się pokazać swoje srebro. I drabinę też. Na srebrnych ozdobach — stylizacja orła dwugłowego, tak popularnego wśród szamanów Azji. Może to ten ptak pomaga jej szybować w zaświaty, gdzie udaje się wstąpiwszy na ostatni stopień drabinki rehue? Policzyłam, że drabina ma dziewięć stopni, a dziewiątka to magiczna liczba szamanów azjatyckich. Szaman miewa dziewięciu pomocników, wchodzi na dziewięć brzóz, święte drzewo (podobnie jak i drabina rehue — symbol drzewa kosmicznego) ma dziewięć lub siedem gałęzi. Czyżby jeszcze jeden dowód, że Indianie przybyli z Azji, a przodkowie Mapuczów, o cerze znacznie jaśniejszej niż pozostałe tubylcze ludy Ameryki, być może z Syberii lub Mongolii? Polski uczony, profesor doktor Andrzej Wierciński, utrzymuje, że była i taka fala odległej migracji. Każda machi leczy, ale babka, powiada Rosendo, jest najsłynniejszą znachorką w regionie. Pamiętał, jak operowała jego matkę. Woreczek żółciowy. Czas już był najwyższy, wyjęła cztery kamienie jak przepiórcze jaja. — Czy chora odczuwała ból? Jeżeli — to niewielki. Machi zna sposoby anestezji. Jednym z nich jest hipnoza. Ale dużą rolę odgrywają liście świętego drzewa Mapuczów — canelo. I dym z papierosa. Lepiej, gdy jest to papieros specjalny, z liści maąui i innych traw, można jednak od biedy posłużyć się fabrycznym. 13 — Jaki był przebieg operacji? Najpierw babka obłożyła brzuch chorej liśćmi canelo i rozcięła przez nie skórę specjalnym nożykiem. Potem przedmuchała ranę dymem z papierosa i zdezynfekowała ją sokiem z liści świętego drzewa. Po zoperowaniu woreczka nie zaszyła rany, położyła tylko na niei te same liście i przewiązała brzuch paskiem. Cięcie zrosło się naprawdę szybko: nie sposób prawie znaleźć blizny. Raz, wspominał Rosendo, przyjechał do babki chirurg z Temuco, stolicy regionu. Popatrzył zafascynowany i zaprosił starą z rewizytą do szpitala. Niech zobaczy miejskie operacje. Pojechała. Światła, maski, dziwne jakieś aparaty, instrumenty i maszyny. To nie był świat, do którego przywykła w swojej kurnej chacie. Nie pojechała więcej do Temuco. Znowu: wierzyć, nie wierzyć...? Machi leczy miksturami z ziół, których skład wypracowało doświadczenie wieków. Miesza wyciągi ze skór żab i ropuch. Jest przekonana, że ićh działanie potęgują tańce i magiczne zaklęcia. Ale oto amerykańscy uczeni odkryli, że chociaż skóra ropuszki kokoi zawiera jedną z najsilniejszych trucizn, jednak stosowana w odpowiednich dawkach potrafi ta trucizna leczyć skomplikowane schorzenia. Doktor Carlos Mariani stwierdził też, że w wydzielinach skórnych ropuch znajduje się substancja, zwana bufoteniną, posiadająca właściwości halucynacyjne. Może jednak coś się kryje i w sposobach machi...? Trzecie spotkanie — z Delią Carrillo, nauczycielką z San Andres Cohamiata. Siedziałyśmy na pniu drzewa oczekując na samolot, który miał mnie zabrać do innej wsi Huiczolów. Nie były to wsie zwyczajne, raczej centra ceremonialne, które zapełniały się jedynie podczas świąt. Do niedawna w San Andres Cohamiata stał tylko kościół otoczony prostokątem pustych chat, przed kilku laty przybyły szkoła z internatem i ośrodek zdrowia. Wtedy przyjechała tu i Delia, po naukach w Tepic i Morelii. Czarne włosy obcięte krótko, pokręcone, kostium ze sztucznego materiału — dziwna tutaj, miejska elegancja. Pewnie, myślę, już odstała od indiańskiej społeczności, może nawet jej się wstydzi. Samolot, a raczej awionetka, która rozwozi po tym bezdrożnym regionie specjalistów Narodowego Instytutu Indiańskiego, nie ma określonych godzin lądowania. Wiadomo, że przyleci, jeśli pogoda dopisze, ale kiedy — któż to zgadnie. Trzeba czekać. Delia opowie- 14 działa mi już o swojej rancheria, jak nazywa się zagroda Huiczolów, o mężu i o szkole. Wreszcie zaczęła mówić też o swoim marakame. Marakame to znachor, czarownik i szaman w jednej osobie. Poznałam marakame z ?????? de Bolanos. Był stary. Dawno już odbył dziesięć pielgrzymek w ciągu kolejnych dziesięciu lat do odległego stanu San Luis Potosi, koniecznych, aby zwykły śmiertelnik przekształcił się w duchowego przewodnika Huiczolów. Same zresztą pielgrzymki nie wystarczają: trzeba znaleźć na wzgórzu Virkuta kaktusy peyote, takie, które rosną w kształcie jelenia, z większym kaktusem — sercem w środku. Przyszły marakame zjada halucynu-jący kaktus, który zawiera mezkalinę. I ma wizje. Nie tylko widzi rośliny i zwierzęta, wspaniałe, nieziemskie światła i kolory, słyszy śpiew ptaków. Nie tylko jest szczęśliwy. Podczas peyotowego upojenia przychodzi doń inny marakame, maleńki jak dziecko. I uczy go, jak ma leczyć ludzi. Ale to dopiero po dziewiątej podróży na wzgórze Virkuta. W dziesiątym roku przekazuje mu wiedzę o układaniu pieśni. Odtąd zostaje już prawdziwym marakame. Marakame Delii mieszka o kilka dni drogi z San Andres Cohamiata." To on dał jej imię Urrama, zobaczył je we śnie. Delia to imię dla obcych, imię z oficjalnych dokumentów. Zawsze odwiedza marakame, kiedy coś ją boli. Najczęściej boli głowa. Wystarczy, że marakame przytknie wargi do jej czoła i wyssie ziarno kiełkującej kukurydzy, a dolegliwość ustępuje. To właśnie kukurydza wprowadzona magicznie do jej ciała jest przyczyną choroby. Kiedy bolał Delię żołądek, marakame najpierw ukłuł ją w piersi końcem świętej strzały, potem wyssał z brzucha kamień. Innym razem wyjął znowu z nogi kukurydzę. Może też odnaleźć w ciele kawałki skóry albo sierści zwierząt, węgiel drzewny, rozmaite przedmioty magiczne. Pytam Delii, dlaczego nie chodzi do zwykłego lekarza. — Może by mi pomógł — zastanawia się Huiczolka — może wyleczyłby. Co jednak taki obcy może wiedzieć o przyczynie choroby Huiczola? A jeśli nie będę jej znała, zachoruję znowu. Tylko marakame może mi powiedzieć, jakiego obraziłam boga i jaką mu powinnam złożyć ofiarę w świętej grocie. Była to opowieść kobiety wykształconej. Ale znowu jedynie relacja. I oto coś się jakby odmieniło. Meksyk przestał się krępować swojej magii. Mówiono, że interesuje się nią pewien bardzo wysoki 15 urzędnik państwowy w spódnicy. Kiedy jednak obiecano nam pomoc zafascynowanego etnografią dyrektora muzeum, postanowiliśmy z Tony Halikiem wyprawić się do Los Tuxtlas. Tam odbywają się kongresy czarowników. V . 16 Biała magia w Los Tuxtlas Santiago Tuxtla, San Andres Tuxtla i Cametaco to trzy municipia, czyli powiaty, w stanie Veracruz, które tworzą wspólnie region zwany Los Tuxtlas. Słynie on z urody krajobrazu, żyznej ziemi, zabytków kultury Olmeków, ale przede wszystkim — z czarowników. Tutaj odbywają się doroczne ich kongresy. — Zaczynamy od białej czy od czarnej magii...? Decydujemy, że od białej, trzeba stopniować emocje. Już drugi dzień jesteśmy w Santiago Tuxtla, jednym z dwudziestu jeden miast, które niegdyś hiszpański władca Karol V przydzielił, wraz z tytułem Markiza del Valle, zdobywcy Meksyku Hernanowi Cortezowi. Naszym amfitrionem będzie dyrektor miejscowego muzeum. Ogorzała twarz i chód kawalerzysty zdają się wskazywać, że więcej czasu spędza w siodle niż za dyrektorskim biurkiem. No cóż, typowy — powiedzielibyśmy — obszarnik. Ma trzy rancza, stada bydła, a do tego plantację trzciny cukrowej. Znajduje się ona, mówi, niedaleko El Uvero, hacjendy, gdzie #— w roku 1526, a więc ledwie w pięć lat po podboju — założono plantację trzciny pierwszą na tym kontynencie; pracowało na niej dwudziestu pięciu Indian i dziewięćdziesięciu trzech Murzynów, także pierwszych pewnie niewolników w kolonialnym Meksyku. Rezydencje na wsi, dom w mieście. Kto wie, jakie jeszcze ma dyrektor interesy, w każdym razie mieszkańcy okolicy jemu to kłaniają się najniżej. Ale pasją miejscowego kacyka nie wydaje się wcale mnożenie pieniędzy: jest nią muzealnictwo. Santiago Tuxtla — chwali się — to jedyny powiat w kraju, który ma aż dwa muzea. To, w którym się znajdujemy, oraz muzeum w Tres Z^piiS^Slri situ, czyli na miejscu wykopalisk. W Tres Zapote^sobyliśmy poprzedniego dnia. To w tej małej wiosce, 17 *>ako*2' od której odstrasza turystów polna droga, don Jose Melgar dokonał w roku 1869 niezwykłego odkrycia — wykopał ogromną kamienną głowę o negroidalnych rysach, zadziwiające dzieło dawnych mieszkańców regionu, których nazwano Olmekami. To oni stworzyli najstarszą cywilizację Mezoameryki, która sięga 1500 roku p.n.e., a niektórzy uczeni cofają jej początki o kilka jeszcze stuleci. Olmekowie zaczęli budować piramidy i świątynie, stworzyli kalendarz, rzeźbili posągi bogów o twarzach dzieci i kłach jaguara, wykuwali w kamieniu dłonie złożone niby do modlitwy i ozdobne jarzma. Liczne w Tres Zapotes kamienne żarna do mielenia kukurydzy świadczą, że nieobce im było osiadłe, rozwinięte rolnictwo. — A czy znali pismo? Dyrektor prosi o wiadro z wodą i polewa szary blok kamienia. To słynna stela ? Wilgoć odkrywa nić reliefu układającą się w kamienny glif — to najstarsza data, jaką znaleziono dotychczas w Ameryce Łacińskiej — odpowiada rokowi 31 p.n.e. Tres Zapotes uważa się za najdawniejszy — obok La Venta i San Lorenzo — ośrodek cywilizacji Olmeków. Tutejsze zabytki datuje się na około 1850 rok p.n.e. Wielkich głów w Tres Zapotes nie ma. Jedną zabrano do muzeum w Santiago Tuxtla, druga stanowi ozdobę powiatowego ryneczku. Jak je transportowano? — Teraz — mówi dyrektor — nie było problemu. Natomiast twórcy tych rzeźb, których pochodzenie niestrudzony von Daniken przypisuje oczywiście kosmitom, wyrabiali je w andezytowym kamieniołomie na wzgórzu La Vigia, odległym od Tres Zapotes o pięć do sześciu ledwie kilometrów; stamtąd zaś można je było po prostu przytoczyć. Do innych ośrodków olmeckich prawdopodobnie spławiono kolosalne głowy rzekami. Cywilizacja Olmeków kryje wiele tajemnic. Ich rozwikłaniu sprzyjają przede wszystkim badania naukowe, ale też niekiedy — przypadek. Oto do niedawna, w ślad za Carlosem Pellicerem, znakomitym poetą i twórcą muzeum sztuki olmeckiej La Venta w pięknym parku Villahermosy, sądzono, że pięknie wypolerowane słupy falliczne służyły Olmekom do sporządzania klatek dla jaguarów. A tymczasem, kiedy w roku 1978 budowano gazociąg z Cactusa do Reynosy, niedaleko Tres Zapotes znaleziono nietknięte ogrodzenie z tych kamiennych pali otaczające miejsce ofiary przykryte kamienną płytą; niestety, splądrowano je już przed wiekami. 18 Najciekawsze zabytki przeniósł dyrektor do muzeum w Santiago Tuxtla. Ot, choćby figurkę oranta o twarzy zwróconej ku niebu. Jego zdaniem był to znachor, który zanosi modły do bogów czuwających nad zdrowiem Olmeków. Jakie stosował metody leczenia? Nasz gospodarz sądzi, że niewiele różniły się od tych, które przetrwały do dzisiaj w regionie Los Tuxtlas. Czarownicy, znachor-stwo — to kolejna jego pasja. Teraz więcej ich tu jeszcze niż lekarzy. Chociaż jednak medycyna oficjalna coraz częściej sięga do doświadczeń ludowej, jej rozwój musi doprowadzić w przyszłości do zaniku magii. Dlatego trzeba zostawić przyszłym pokoleniom choćby jej dokumentację. Nagrywa więc relacje czarowników i znachorów, kręci o nich filmy. Ale lepiej zna się na hodowli bydła niż obsłudze kamery. Cieszy się więc — mówi o nas — że przyjechali fachowcy... Chętnie nam pomoże nawiązać kontakty. Ustalamy raz jeszcze, że od białej zaczynamy magii. Żeby zdobyć zaufanie czarowników — będę ich pacjentką. ,,W imię Ojca, w imię Syna, w imię Ducha Świętego, w imię Wszystkich Świętych, o książę wszechpotężny, uwolnij ją od wszelkiego zła. Uwolnij ją od przestrachu, od złych mocy czarownika, od złych spojrzeń ludzi, zawiści sąsiadów, od wszelkich uroków..." Siedzę na niskim, drewnianym stołeczku. Spod półprzymkniętych powiek widzę, jak nachyla się nade mną dobrotliwa twarz starego człowieka. Jest bosy, w zgrzebnych spodniach i koszuli, ma zapadnięte policzki i ogromne czarne oczy. Lat z okładem osiemdziesiąt, ale czupryna gęsta, krucza. Zdążył mi już powiedzieć, że ją farbuje, bo mu smutno, kiedy widzi, że ma włosy białe jak kwiat pomarańczy, co kwitnie za oknem. Teraz zanosi modły do dobrych sił opiekuńczych, żeby mi pomogły. Dlatego też pali tyle świec przed domowym ołtarzem, na którym stoją obrazy świętego Piotra, Matki Boskiej z Gwadelupy i Jana Chrzciciela. Mówi: „Jeśli Bóg zechce, to na pewno wyzdrowiejesz, jeśli nie, nie pomoże żaden święty..." Modły i zaklęcia, czyli jak się mówi uczenie „magia werbalna", wspomagają tylko inne zabiegi Cuate. Najważniejsza jest limpia, oczyszczenie. Pod ścianą leżą gałązki rośliny przypominającej ni to barwinek, ni to borówkę. Nazywa się albahaca. Jeśli Cuate ma czas — sam ją zbiera w okolicznych lasach, ale najczęściej kupuje na miejscowym targu. Bierze teraz kiść albahaki i omiata nią starannie całe moje ciało, najdokładniej twarz. Listeczki rośliny są 19 ostre, kłujące. Cuate co chwila potrząsa gałązką, jak gdyby strzepywał z niej zło, które zdołał już w nią zebrać z mego ciała, i powraca znów do oczyszczania. — Cuate, co mi dolega...? Nie pytał mnie o to, bo co pacjent może wiedzieć o przyczynie schorzenia! Jeśli dolegliwość jest naturalna, sama przechodzi, ale pochodzenie prawdziwej choroby jest zawsze magiczne. Na mnie, sądzi Cuate, ktoś rzucił urok. Nie pomoże na to samo tylko oczyszczenie albahaką. — Zamknij mocno oczy... ' Tony Halik dotychczas powtarza, że zostałam po prostu opluta. Ale naprawdę drugi stopień oczyszczenia polegał na tym, że Cuate nabrał wody w usta i mocno opryskał mi twarz. Niestety, Halik filmował tę scenę. Nie wątpię, że jedynie dla dobra obrazu poprosił starego, by spryskał mnie trzy razy... Jeszcze tylko rzucenie garści ziarenek przypominających gorczycę, za siebie i pod nogi — i zabieg skończony. — Będę zdrowa, Cuate? — Jeżeli mi ufasz. Nie, nie trzeba płacić... Pacjenci, którzy oczekiwali na swoją kolejkę przed biedną chatą Cuate, wierzyli na pewno w moc jego zabiegów. Znają go, opowiadała Martina Monterogari, od tylu już lat. Był zupełnie młodym chłopcem, gdy zaczynał leczyć. Terminował u pradziadka — znachora, ale tak naprawdę — są tu wszyscy przekonani — Bóg nauczył go pomagać ludziom. Dlatego Martina przyszła do niego i dziś. Co jej dolega? Wysokie ciśnienie, nerwica, serce. Była u wielu lekarzy, ale nie pomogli. Tylko Cuate może ją uzdrowić. Tak samo jak mężczyznę, który siedzi obok, Marcelina Colorado Castaniedę. Był wielokrotnie operowany na prostatę. Teraz boli go i puchnie brzuch. I na niego rzucono pewnie mai de ojo, urok... Maria Luisa Bernal Antemate mieszka podobnie jak Cuate Chagalla (czyli Kumpel Krewetka, jak tłumaczy dyrektor muzeum, wywodząc drugą część imienia znachora od chacalli, co w języku nahuatl oznacza właśnie krewetkę) na przedmieściu Santiago Tuxtla. Poznać jej dom łatwo, jest bowiem czerwony, podobnie jak wstążki, które wplotła w cienkie już, upięte w koronę warkocze. Czerwień broni dostępu złym prądom, a tyle ich przynoszą ze sobą pacjenci! Zaszkodzić by mogły nie tylko jej, ale także suce Coyocie, dwóm papugom, 20 które na nasz widok rozdarły się w klatkach, pięciu snującym się po domu kotom oraz kilku świniom, które przywiązała sznurkiem w przedsionku. Dobre, dobre świnki, mówi, i podaje każdej kukurydziany placek. Odkąd umarł mąż policjant, jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi są dla niej zwierzęta... Wnętrze domu jeszcze biedniejsze niżeli u Cuate. Ubita ziemia miast podłogi, ledwie kilka najprostszych sprzętów; ale czysto tutaj — i wesoło. Sprawiają to wrażenie kolorowe bombki rozwieszone pod sufitem, nad ołtarzem. Kuracjom Marii Luisy także patronują święty Piotr i Matka Boska z Gwadelupy, ale jeszcze Najświętsze Dzieciątko z Atocha, którego przyniesiony z Hiszpanii kult bardzo się w Meksyku upowszechnił. I wspiera Marię Luisę najsławniejszy znachor w stanie Ver^cruz, Adam Cardel z Jalapy, którego portret powiesiła pomiędzy wizerunkami świętych i dyplomem otrzymanym na ostatnim kongresie czarowników. Maria Luisa jest schludna, uśmiechnięta. Ile ma lat? Nie pamięta, tylko wujek Antonio może wiedzieć o tym. Ale on mieszka w Mieście Meksyk. Tam właśnie rozpoczynała znachorskie nauki pod kierunkiem matki chrzestnej. Dawno to było, ze trzy ćwierci wieku temu. Miała wtedy jakieś dziesięć lat... — Usiądź. Znowu zamieniłam się w pacjentkę. Siadam na czerwonym krzesełku przed ołtarzem, oczekując kolejnych emocji. Tym razem limpia będzie znacznie przyjemniejsza. Maria Luisa nie oczyszcza mnie albahaką ani wodą, lecz zwykłymi kurzymi jajami. Wyjmuje dwa z kartonu, najwidoczniej zakupione w sklepie, i mamrocząc modlitwy wodzi jajkami po mojej głowie, twarzy, ramionach, głaszcze' jajkiem moje plecy, nogi, nawet stopy. A kiedy zebrała w skorupki wszystkie me kłopoty, rozbija jajka i wlewa je do szklanki z wodą. U zdrowego człowieka białko jest czyste. W moim — widać jakieś żyłki i włókienka. Naprawdę zmętniało. Znachorka długo przypatruje się jajecznej konfiguracji, najwyraźniej niezadowolona. Wreszcie — jest diagnoza! — Z głową — mówi — masz kłopoty, ale dam ci takie zioła, że wszystko odejdzie... . Maria Luisa przyjmuje tylko w poniedziałki i piątki. Dzisiaj środa, zgodziła się mnie zbadać na prośbę dyrektora. Nie oczekuje już pacjentów, możemy porozmawiać. — Czy ma pani, Mario Luiso, jakąś lekarską specjalizację? 21 Owszem, ma. To ona najskuteczniej w okolicy pomaga chorym umysłowo. Najpierw ich oczyszcza, tak jak mnie jajkami, ale także albahaką. I daje im do picia mieszankę z ziół i kwiatów o siedmiu kolorach. Naturalnie, że specjalnych. Leczy także ukąszenia jadowitych węży. Do tej kuracji potrzebny jest biały kamyczek, ot, ten właśnie, co leży na ołtarzu. Przykłada go do ranki i przygotowuje choremu stosowny napój. Jest to horchata, czyli woda ryżowa, zmieszana z wywarem z wiórów drzewa pało amarillo. — Czy ten sposób zawsze skutkuje? Zawsze, chyba że do pomieszczenia, w którym leczy mężczyzna, wejdzie kobieta, i odwrotnie. Wtedy cały zabieg na nic. Niezawodnie potrafi też wyleczyć impotencję; radzi, jakie mieszanki ziołowe należy stosować, żeby mieć dzieci, jakie — by ich nie mieć. Za poradę bierze zależnie od schorzenia, ale nie więcej niż 50 pesos (równowartość dwóch dolarów). Dla niej i dla zwierząt starczy... Anai Castel przybrała pseudonim Anai Azul, czyli Niebieska Anai. Jest ponoć żoną wysokiego urzędnika ministerialnego. Mieszka w stolicy i tam ma gabinet, w którym odczytuje karty tarokowe. A więc — wróżka. Jej specjalnością jest jednak usuwanie bólu. Ot, choćby wczoraj, kiedy przyjechała do Santiago Tuxtla, które odwiedza kilka razy w roku, tuż koło dworca zdarzył się wypadek. Chłopiec, którego kopnął koń, skręcał się z cierpienia. Przesunęła ręką nad zsiniałym udem, a mały uśmiechnął się, wstał i pobiegł do domu... Postanowiłam wypróbować zdolności Anai Azul najpierw na Haliku. Skręcona kostka nabrzmiała mu jak bania. Ach, jak boli, boli... Mieszkaliśmy wszyscy w tym samym hotelu „Castellanos", a że przedstawił nas już sobie nieoceniony dyrektor, uznałam, że mogę zadzwonić do Anai. Przybiegła do pokoju Halika w długiej sukni i modnym turbanie na jasnych włosach. Jakiż kontrast z Marią Luisą! Cóż, znachorki nie mieszkają tylko w biednych chatach... Usiadła na łóżku Toniego i natychmiast zabrała się do roboty. Przede wszystkim nasunęła turban głęboko na uszy, bo podczas zabiegu winny być przykryte. I zaczęła prztykać wzdłuż nogi palcami. — Widzę kolor czerwony — powiedziała, gdy obdukcja doszła już do kostki. — Tutaj jest ognisko choroby... Wobec opuchlizny nie wydała mi się ta diagnoza rewelacją. Obserwowałam Halika. Leżał z oczami zamkniętymi, bo tak kazała Anai. 22 — Jaki widzisz kolor, też czerwony? — zapytała. — Czerwony — potwierdził. Teraz palcami prawej dłoni zaczęła przesuwać nad kostką. — Widzisz kolor pomarańczowy? — Pomarańczowy. — To choroba zaczyna ustępować. Potem widział żółty, a gdy doszło do zielonego — Anai Azul, która przez cały czas to prztykała, to przeciągała nad kostką palcami — kazała mu otworzyć oczy. I wstać. Cóż to — nie syczy z bólu? Nie utyka? Opuchlizna najwyraźniej się zmniejszyła. Do rana zniknęła zupełnie. Naprawdę. Miała siedem lat, kiedy zaczęła zdawać sobie sprawę, że ma jakiś dziwny dar. Było to w roku 1937. Umarł wtedy ojciec jej nauczycielki. Pamięta, jednego dnia nauczycielka została po lekcjach w klasie i płakała. Zapragnęła ją pocieszyć, stanęła więc na ławce i chciała pogładzić włosy młodej kobiety. Ale nie śmiała jej dotknąć, i tylko prawą właśnie ręką zaczęła zataczać kółka nad jej głową. Kobieta uspokoiła się natychmiast. Było to w mieście San Luis Potosi, a szkoła nazywała się Minerva. Odtąd, najpierw z ciekawości, wkrótce zaś, żeby pomóc ludziom, dotykała chorych. Stawali się zdrowsi. Oddalała ból. Mieszkańcy San Luis Potosi mało, że są religijni, są fanatyczni. Ta mała, mówili do wychowującej ją babki, jest opętana przez szatana... Bezustannie prowadzili ją więc do kościoła, kazali się modlić. Radzili, by babka ją leczyła. Więc nie dotykała już nikogo, bała się i ludzi, i śmieszności. Jej siła magiczna przygasła. Aż po latach miała ciężki wypadek samochodowy. W szpitalu przyplątał się tyfus. Była nieprzytomna przez sześć dni. Ale obudziła się zdrowa. Wtedy postanowiła leczyć znowu. Jakie kuruje dolegliwości? Przede wszystkim zatoki, reumatyzm, oparzenia, nerwice. Jej ręka — stwierdzono — obniża poziom cukru we krwi. Nie widzę, że prawą dłoń ma większą od lewej? To dlatego, że posiada w niej tę szczególną energię, która uzdrawia. Nie używa nigdy kubków plastikowych, bo zostają na nich ślady palców, jak od przypalenia... Postanowiłam i ja poddać się eksperymentowi. Może istotnie pomoże mi na bezsenność...? Umówiłyśmy się nad basenem hotelowym. Anai leczy wprawdzie 23 i we wnętrzach, ale woli na powietrzu, tam gdzie łatwiej może nawiązać kontakt z niebem, gwiazdami, ziemią, z kosmosem. Bo to one przekazują jej energię. Zamknęła oczy. Najpierw dobiegł mnie głos modlitwy: Anai wzywała siły natury i wszechświata, aby mi pomogły. Za chwilę rozległo się charakterystyczne prztykanie palców. — Widzisz czerwone? — pytała prztykając wzdłuż mojego kręgosłupa. Nie widziałam. — A teraz? — niecierpliwiła się, prztykając wokół głowy. \ Też nie miałam przed oczyma czerwono. — Czujesz ciepło, gdy przesuwam dłonią wzdłuż twojego ciała? Nie czułam nic. Anai zaczęła się denerwować. Ale się nie poddała. Nie każdy — doszła do wniosku — widzieć musi kolory. Może mnie wyleczy metodą bezbarwną... — Na pewno będziesz dzisiaj dobrze spać. Będziesz bardzo dobrze spać — stwierdziła po dziesięciu minutach obwodzenia mnie dłonią. Śmiertelnie zmęczona położyłam się około północy. Czekałam dwie godziny, lecz Morfeusz nie przyszedł. Jutro znowu będzie ciężki dzień... Zażyłam pigułki. Może Halik jest po prostu znakomitym medium...? Czarownik wędrowny Zdobyliśmy w tropieniu czarowników nowego sojusznika. Jose" Antonio Gonzalez, przedstawiciel Ministerstwa Turystyki w Los Tuxtlas, rozumował prawidłowo: trzeba reklamować, gdzie się da, atrakcje regionu. Najlepiej wyrobić sobie specjalność. Na Jukatan przyjeżdżają turyści, by podziwiać ruiny miast Majów, do Acapul-co — żeby pogrzać się na zawsze tam pewnym słońcu, do San Cristobal de las Casas — na najsłynniejszy w kraju targ indiański. A do Los Tuxtlas niechaj przybywają leczyć się u czarowników! Jose Antonio jest przekonany, że magia nie szkodzi, a są ludzie, którym pomaga... — Teraz kolej na czarną magię. Pójdziemy do Xolo? — zaproponował dyrektor miejscowego muzeum, Fernando Bustamante. — A gdyby tak najpierw odwiedzić Telleza? — wtrącił Jose Antonio. — Może nie jest tak autentyczny jak Jose Xolo, ale sposoby ma ciekawe. Zwłaszcza do filmowania... — To szarlatan — zareplikował don Fernando. — I... Machnął ręką i przeprosił: nie może nam towarzyszyć, ma do załatwienia pilne sprawy. Spotkamy się później. Skąd ten zawieszony głos, niedomówienia, wyraz niesmaku jakby...? — Hej, chłopcze! — Kilkuletni wyrostek oderwał się od hotelowej ściany i podbiegł do Jose Antonia, jak gdyby czekał tylko na jego rozkazy. — Prowadź do Telleza. A więc wszystko było ułożone. Czarownik nie tylko nie będzie stawiał nam przeszkód, lecz jeszcze zaprasza, dba, żebyśmy nie zbłądzili. Sytuacja zapowiada się interesująco. Z asfaltu śródmieścia Santiago Tuxtla zjechaliśmy na kocie łby zaułków, potem w krętą, wyboistą, ale ciągle miejską jeszcze drogę 25 polną. Manuel Tellez oczekiwał nas przed bramą. Był to dom zwyczajny, ni to biedny, ni zamożny: wydał mi się zaniedbany, jak gdyby gospodarz nie przywiązywał wagi do spraw tego świata. Średniego wzrostu, raczej tęgi, o twarzy krągłej, ze szramami po ospie, koszula w kwiatki, na głowie kokieteryjnie przewiązana do tyłu chusteczka. I — pomalowane wargi. To dlatego typowy meksykański macho, ten supermężczyzna, na jakiego wyglądał don Fernando, nie polecał nam kontaktu z Tellezem! Dla nas jednak nie miały znaczenia upodobania gospodarza, ważny był jego zawód. Najwyraźniej zależało mu na reklamie. Ale... — Pokażę wszystko, co potrafię. Pod jednym warunkiem: dacie mi dyplom i zaświadczenie. Tutaj wszyscy czarownicy mają jakiś papier, mnie się zaś dyskryminuje. Też chciałbym sobie powiesić na ścianie jakiś dyplom... Nie dysponowaliśmy dyplomem. — Czy wystarczy ci pismo z wydziału turystyki, na blankiecie firmowym? — zaproponował Jose Antonio. Pomedytował chwilę. — Niechaj będzie. Ale żeby na pewno. Jedna, druga brudna izba z odrapanymi ścianami, i jesteśmy w sanktuarium. Na ołtarzu tradycyjnie obraz Matki Boskiej z Gwadelupy, a także posążki Matki Boskiej z San Juan de los Lagos i peruwiańskiego świętego Marcina de Porras. I Budda! Tłusty, uśmiechnięty, typowa figurka wykonana dla turystów może gdzieś w Hongkongu, Singapurze, a może w Japonii. — To mój najlepszy protektor i pomocnik — informuje Tellez. — Rozmawiam z nim każdego ranka, prosząc, aby sprowadził mi dużo pacjentów z grubszą forsą. I nie zawodzi... — A kula? — pytam, pokazując na sporą, o średnicy co najmniej ćwierci metra kulę, która leży obok Buddy. — To kula magiczna, widzę w niej choroby. Pochodzi z Niemiec Zachodnich — pochwalił się. Wiedziałam, że posługują się kulą przy stawianiu diagnozy czarownicy, znachorzy i szamani z Azji, Afryki, nawet Majowie z niedalekiego Jukatanu, ale bywa to zazwyczaj mała kulka z naturalnego kwarcu bądź kryształu, znaleziona jakoby w tajemniczych okolicznościach. Czy można moc magiczną wyprodukować taśmowo w fabryce? 26 Ale spostrzegłam w sanktuarium i przedmioty autentyczne, gliniane figurki totonackich bogów. Skąd się tu znalazły? Tellez przywiózł je z El Tajin, głównego ośrodka kulturowego Totonaków, słynnego z piramidy niszowej. A więc mają sześćset, może tysiąc lat, bo To-tonacy tworzyli swą cywilizację pomiędzy piątym a trzynastym wiekiem. Trafił tam, bo całe jego życie było wędrowne. Urodził się w Tehuantepec, w stanie ??????, ale już w dzieciństwie przeniósł się z rodziną do Papantli, na północy stanu Veracruz, właśnie niedaleko El Tajin. To tam matka, gdy miał lat trzynaście, zaczęła go uczyć praktyk magicznych. Kiedy się usamodzielnił — zaczął jeździć po całym Meksyku. Ale nigdzie nie zagrzał miejsca. W Santiago Tuxtla mieszka od dwóch lat. Dobra to ziemia dla znachorów. Na brak pacjentów się nie skarży, pracuje we wszystkie, prócz niedziel, dni tygodnia. Chciałby tu zapuścić korzenie. Dlatego przydałby mu się jakiś papier. — Don Manuel... W uchylonych drzwiach sanktuarium dostrzegłam pomarańczową twarz wąsacza w sombrero. — Wchodźcie, zaczynamy... Rozstawiamy światła, przygotowujemy kamerę filmową i aparaty fotograficzne. Zawsze mnie zadziwiało, że ludzie, którzy na ulicy nie pozwalają się fotografować (a jeśli — to żądają pieniędzy), nigdy nie protestują przeciwko robieniu im zdjęć u znachorów. A przecież jeszcze nagrywam ich intymne relacje! Reagują, jak gdyby znajdowali się pod wpływem jakiejś hipnotyzującej siły, która spętała im wolę. I teraz siedmiu mężczyzn nie zwraca uwagi na naszą obecność. Przybyli tu w sprawie ważnej. Najważniejszej. Od trzech miesięcy nie spadła na ich pola kropla deszczu. Jeśli susza się przedłuży — nie ma co liczyć w tym roku na zbiór kukurydzy, słońce wypali młode jeszcze kiełki. Tylko Tellez może im dopomóc. Niech poprosi bogów... Przypomniała mi się opowieść Joanny. W jednej z wiosek stanu Guerreo, mówiła, kiedy długo nie pada, znak to, że Indianie obrazili boga deszczu. Trzeba mu złożyć ofiarę. Rada starszych wybiera więc mężczyznę, przeważnie chłopca, i wyprowadza go na skraj wioski. Tam zostaje ukamienowany. Pytała księdza, czy nie można by za- 27 pobiec barbarzyńskiemu obrzędowi. Próbował. Co jednak może poradzić, kiedy istotnie, najpóźniej po upływie trzydziestu dni od złożenia ofiary, nadchodzi ulewa... Nie podała mi Joanna nazwy wioski. Znowu powraca wątpliwość: prawda to czy bujna wyobraźnia malarki? Teraz będę świadkiem rytuału bezkrwawego. Chłopi siadają półkolem na drewnianych stołkach. — Miednica! — woła Manuel Tellez. Młoda kobieta, pewnie służąca, przynosi miednicę z wodą. Z żółtego plastiku, jakże mało zda się mieć wspólnego z rytuałem! Chłopi siedzą skupieni, bez ruchu, nie dziwi ich ten oczywisty mezalians dawnych czasów ze współczesnością. Nie o środki chodzi zresztą, ważny jest rezultat. Ostatnie przygotowania. Znachor stawia wokół miednicy cztery świece, mamrocze modlitwy. Nie rozumiem ani słowa. — To w języku Totonaków — mówi Jose Antonio. Powolutku, ostrożnie, zdejmuje Tellez z ołtarza przedkolumbijskie figurki. Zaczyna je kąpać w miednicy. Nabiera wodę dłonią, polewa, zanurza bogów, pryska na ich ciała, gładzi mokrą ręką. Twarze chłopów napięte, oczy w innym, przeszłym świecie. A bogom zdaje się być dobrze w wodzie; może naprawdę przypomną sobie teraz o potrzebach podopiecznych z ziemi? Dawniej wierzono, że kąpiel bogów sprowadza deszcz. Teraz, bywa, funkcje glinianych idoli przejęły kościelne obrazy. Są miejscowości, w których, jeśli długo nie pada, kąpie się w rzece wizerunki katolickich świętych. Tellez połączył prawdopodobnie zasłyszane opowieści i własne obserwacje, aby skomponować swój szczególny obrzęd. — Aaaa... Z gardła Telleza wydobywa się chrapliwy mruk, modlitwa staje się głośniejsza. To przecież szarlatan, jestem o tym przekonana, a jednak i mnie udziela się niesamowity nastrój. Kiedy Tellez rozpoczyna tańczyć wokół miednicy z bogami, przestaje być tłustą, śmieszną postacią. Celebruje magiczny rytuał i jest kapłanem. Po wyjęciu figurek z kąpieli ogłasza tonem, w którym nie ma miejsca na wątpliwość: — Deszcz spadnie najpóźniej za trzy tygodnie... 28 Rytuał skończony. Chłopi wysupłują z kieszeni pieniądze, dziękują. Wierzą, że ratunek przyjdzie... — Oby tylko deszcz nie zawiódł — szepcze Jose Antonio — bo inaczej mogą wrócić i pobić Telleza. Może dlatego tak często zmienia miejsce zamieszkania...? Zostaliśmy na chwilę sami w sanktuarium, Tellez wyszedł do pokoju-poczekalni, aby wybrać pacjenta, którego choroba kwalifikowałaby go do magicznej operacji. Święci katoliccy i dawni bogowie. Typowy przykład egzystowania do dzisiaj, ponad czterysta lat od konkwisty, dwóch religii obok siebie. Spotykam się z tym nieraz i w Meksyku, i w Gwatemali, i w krajach andyjskich. Częstszym zjawiskiem wydaje się synkre-tyzm, pomieszanie się religii. Zastanawiam się, co też było natchnieniem dla Telleza. Może słynny taniec ludzi-ptaków, dziś przeważnie turystyczny, ale w określonym czasie i miejscu ciągle jeszcze powiązany z rytuałem? Widział na pewno nieraz, w Papantli i El Tajin, jak pięciu tancerzy wspina się na słup trzydziestometrowej wysokości. Jeden z nich gra na bębenku tańcząc na maleńkiej, obrotowej platformie. Inni po pokłonach w cztery strony świata, po modlitwach o deszcz, rzucają się głowami w dół. Powoli rozwijają się sznury, którymi okręceni są w pasie i przywiązani do szczytu słupa. Coraz szersze zataczają koła, coraz bliżej ziemia. Już dotknęli jej stopami. Jeszcze tylko tancerz-kapłan spuści się po linie i — ofiara skończona. Jeśli bóg ją przyjął, deszcz spadnie na pewno. Na stoliku obok ołtarza spora sterta książek. Co też czyta nasz czarownik? Książki grube, kurzu na nich nie ma. A więc są w użyciu. Przeglądam kolejno: — Plantas que curan ? plantas que matan — ,,Rośliny, które leczą, i rośliny, które zabijają'', — Tesoro de las ciencias ocultas — „Skarbiec wiedzy tajemnej", — El libro de los mediums ? de los evocadores — „Księga mediów i spirytystów", — La magia verde — „Zielona magia", — Un solo mundo, un solo gobierno, bajo la soberania de Dios — „Jeden świat, jeden rząd, pod zwierzchnictwem Boga", — El libro internal — „Księga piekielna", — Tratado de ciencias ocultas — „Traktat o wiedzy tajemnej". 29 I, na samym spodzie, Traducción del Nuevo Mundo de las Santas Escrituras — „Przekład Nowego Świata Pism Świętych". Niezła specjalistyczna biblioteka. Domniemywam, że po lekturze tych foliałów i ja mogłabym zostać czarownicą. Młody człowiek wydaje się trochę przestraszony, kładzie się jednak posłusznie na przykrytej prześcieradłem pryczy. — Jak się pan nazywa? — pytam. — Jorge Morales Valentin. — Co panu dolega? — Boli mnie brzuch. v — Był pan u lekarza? — Nawet w szpitalu, ale wciąż boli... — Zaraz pani powiem, co mu jest — wtrąca znachor. — Tylko spojrzę w kulę... Ale nie postawił diagnozy od razu. Potrzebna magiczna oprawa kuracji. Wyciągnął więc Tellez spod ołtarza glinianą, starą kadzielnicę, napełnił ją kopalem, a gdy kawałki żywicy rozżarzyły się wydzielając wonny dym — począł okadzać czarodziejską kulę z RFN, mamrocząc stosowne zaklęcia. — Tak, to sprawa czarownika — zadecydował po chwili koncentracji. — Ktoś wprowadził obce, złośliwe ciało do brzucha Jorgego. Nie ma rady, trzeba operować... Szkoda chłopca, ale dla nas wielka gratka. — Wszystkie światła skierowane na łóżko! — dyryguje Halik. — Włącz magnetofon! — Gotowe? — upewnia się Tellez. Jemu też zależy na tym filmowaniu. — Tak, jesteśmy gotowi. Zapalił w nogach pryczy cztery świece, okadził pacjenta kopalo-wym dymem. — Rosita! W rękach służącej trzepotał czarny, przerażony kogut. Przywykła widać do takich zabiegów, podała kurę Tellezowi. Krzyk ptaka był krótki. Znachor odrzucił ukręconą głowę i krew z koguciej szyi zaczęła płynąć wartko na odsłonięty teraz brzuch pacjenta. Za chwilę rozlewała się po nim czerwona, lepka kałuża. Teraz znachor pochylił się nad łóżkiem i przystąpił do właściwej operacji. Jedynym narzędziem chirurgicznym były jego usta. Przytknął je do zalanego 30 krwią pępka i rozpoczął ssać. Obrzydliwy dźwięk siorbania... Kiedy skończył, policzki miał nadęte, jak gdyby wypchane. Rosita podsunęła talerzyk. Z wyraźną ulgą wypluł skrwawiony kłębek włosów. — To on — powiedział ocierając twarz — powodował bóle. Teraz Jorge szybko powróci do zdrowia. Służąca podawała właśnie szklankę z wodą do wypłukania ust, kiedy Halik krzyknął: — Jeszcze raz, muszę powtórzyć ujęcie! Na twarzy znachora widać było obrzydzenie. Ale wsunął z powrotem w usta zakrwawioną mierzwę, i wypluł ją znowu. — Powtórzyć! Od początku. Kiedy po raz trzeci wypluł włosy, kazał je natychmiast wyrzucić na śmietnik. — Butelka! Rosita podała butelkę z aguardiente, wódką z trzciny cukrowej. Pociągnął spory łyk. Przełknie — czy wypluje? Opryskał wódką brzuch chorego, alkohol ułatwi mu obmycie krwi. Jeszcze jeden łyk, tym razem przełknięty, i był znowu w formie. — W imię Ojca i Syna, w imię Wszystkich Świętych, w imię wszystkich dobrych sił — modlił się, kreśląc płonącą świecą znak krzyża nad zoperowanym miejscem. — Rosita, podaj butelkę... Napełnił szklankę i podtrzymując głowę pacjenta wlał mu do gardła kilka sporych łyków wódki. Chłopiec skrzywił się, prychnął, czknął, zakrztusił się, lecz po chwili najwyraźniej się ożywił. — No widzicie państwo, już wraca do zdrowia... Teraz — pani? Już patrzyłem w kulę, trzeba zrobić operację czoła. Rosita, następny kogut! Przekonałam się, że istnieją ciarki. Czułam już prawie, jak krew zalewa mi oczy, nos, usta... Brrr. Nie, nie chcę już być pacjentką. W następnych spotkaniach z czarownikami niech wystarczą obserwacje. Chyba rzeczywiście lepiej zawierzyć referencjom dyrektora muzeum, nie zaś dobrej woli urzędnika biura turystycznego. — Szkoda, że się nie zdecydowałaś — ubolewał obłudnie Halik w drodze do hotelu „Castellanos". — Może by pomogło, a ja chętnie powtórzyłbym zdjęcia... 31 Świeczka i ogarek V Z Santiago Tuxtla do San Andres Tuxtla trzydzieści kilometrów, tyleż z San Andres do Catemaco. W skali kraju, gdzie aby dostać się z północnego jego krańca na południowy trzeba przebyć cztery tysiące kilometrów — są to odległości prawie spacerowe. Nic dziwnego, że traktuje się te municipia jako jeden ciąg mieszkalny i obywatel Catemaco jest po prostu sąsiadem tego, który żyje w San Andres. Lekarze zamieszkali w trzech miasteczkach służą społeczności całego regionu. Właśnie — lekarze. Czy ich jest tutaj więcej, czy czarowników? Na ulicach San Andres co chwilę zwracają naszą uwagę reklamy zachęcające, by kurować się u doktora Y czy Z, wybitnego specjalisty cd różnych schorzeń bądź też od zdrowia ogólnego. Anonsy prywatnych klinik, w których przyjmuje się w dzień i w nocy. Co kilka kroków apteka, a w niej leki najbardziej renomowanych firm świata, choć przecie głęboka tutaj prowincja. Ale wszędzie pacjentów niewielu. Przed jednym jednakowoż gabinetem lekarskim dostrzegliśmy kolejkę. Przyjmuje w nim doktor Rafael Aguirre Ramirez. Chirurg położnik, ale leczy wszystkie dolegliwości, twierdzą z przekonaniem oczekujący pacjenci. Może nie jest tak sławny, jak jego ojciec, Gonzalo Aguirre Pech, znachor z Catemaco, lecz z miejscowych lekarzy na pewno najlepszy... Doktor — syn znachora? Oczywiście, trzeba go odwiedzić. Poczekalnia dla pacjentów, którzy przyszli później, na ulicy, pod podcieniami domu. Gabinet przyjęć na pierwszym piętrze, na drugim — klinika, czyli szpitalik na kilka łóżek. Wdrapujemy się po stromych, drewnianych schodach. Kamera filmowa, aparaty fotogra- 32 ficzne, światła. W poczekalni, przy gabinecie, ożywiają się znużeni już oczekiwaniem i upałem pacjenci. — Państwo po poradę czy nagły wypadek? — pyta młoda kobieta. Wychyliła się z sąsiednich drzwi, najwyraźniej zaintrygowana zamieszaniem. Żona lekarza. Doktor jeszcze nie przyjmuje, pojechał do ojca. — A może go dzisiaj nie będzie? Przyjedzie na pewno, zapewniła skwapliwie, przekalkulowując widać błyskawicznie, że skoro zjawiła się telewizja, to będzie reklama, a tej nigdy tu nie za wiele. Zatelefonuje, żeby się pośpieszył, i pacjentów jest już tylu... Może tymczasem zaczekamy w gabinecie. Napijemy się kawy? Na chwilę zostaliśmy sami. Pomieszczenie niewielkie, dosyć schludne. Jak to u lekarza — kozetka przykryta ceratą, szafka z instrumentami. Za biurkiem — fotel dla doktora, spędza tu przynajmniej kilka godzin dziennie, musi mieć wygodnie. Pacjentom wystarczą zwyczajne krzesła, na których złożyliśmy teraz nasz sprzęt. Pod szkłem biurka — zagraniczne banknoty, przede wszystkim dolarowe, widać interesuje doktora kolekcjonowanie pieniędzy, nie od rzeczy też może przypomnieć delikatnie pacjentom, że za darmo tu się nie przyjmuje. Najciekawsze jednak wydały mi się ściany gabinetu. Na honorowym miejscu, czyli nad biurkiem lekarza, dyplom, świadczący, że Rafael Aguirre Ramirez ukończył studia medyczne w Mieście Meksyk, w roku 1973. Ledwie sześć lat temu, a już taka klientela! I zdjęcia. Doktor w gronie kolegów, doktor z kolegami i profesorami, doktor przed gmachem stołecznej uczelni. To musi działać na wyobraźnię ludzi, którzy — bywa — nigdy nie przekroczyli regionu Los Tuxtlas. A jednak chyba nie ta, spotykana przecież i u innych kolegów po stetoskopie, ścienna ekspozycja jest powodem popularności eskulapa... Czyżby — sława ojca? Właśnie przyjechał. Lat około czterdziestu, wysoki, o czarnej, kędzierzawej czuprynie i ujmującym uśmiechu. Przeprasza nas, ale nie spodziewał się takiej wizyty. U ojca zaś tylu pacjentów. Musiał mu dopomóc. — Pomóc znachorowi?... A cóż w tym złego? — dziwi się lekarz. Przecie jego ojciec to nie byle jaki znachor. Zrazu i on miał lekceważący stosunek do praktyk rodzica, ale jak poobserwował, jak zobaczył skutki... Nie 3 — Czarownicy 33 ukrywa, że współpracuje z ojcem nie tylko dlatego, by mu ulżyć, ale również żeby się nauczyć. Coś w tym jest na pewno. Dlatego też świadomie przygotowuje się powoli do przejęcia ojcowskiej praktyki. — Pan? Lekarz? — Najważniejsze to pomagać chorym skutecznie — tłumaczy Rafael Aguirre Ramirez. — A jakimi metodami... hmmm... możecie zobaczyć sami. Umówiliśmy się, że nazajutrz zawiezie nas do ojca. Opowieści nie zastąpią autopsji. To trzeba zobaczyć. , Takie jest i nasze zdanie. Miasteczko wzięło nazwę od jeziora Catemaco. To ono przede wszystkim przyciąga turystów, tłumaczy szef biura turystycznego, Jose Antonio, którego zdecydowaliśmy się przyłączyć do nowej naszej eskapady. Turyści zjeżdżają do Los Tuxtlas głównie podczas Wielkiego Tygodnia, kiedy wszyscy w Meksyku mają urlop. Koczują wówczas wszędzie, jeśli brak miejsca w hotelach, sypiają nawet pod podcieniami domów. Ale hoteli przybywa, a urok jeziora i czarownicy będą ściągać tu przyjezdnych przez okrągły rok... Na razie jednak na jeziorze widzimy tylko nielicznych rybaków odławiających tu zapewne mojarrę, rybę smaczną i rozpowszechnioną we wszystkich niemal słodkich wodach kraju. Ciepło, słonecznie, lekka bryza... Wokół Catemaco wzgórza pokryte tropikalnymi chaszczami. Chodzić po nich pieszo prawie nie sposób, trzeba by sobie torować drogę maczetą. Nic więc dziwnego, że zapuszczają się tu jedynie myśliwi. Nawet jelenia można upolować, opowiada lekarz. Ale — trzeba uważać. Ciepły klimat, dużo węży. Trafia do jego gabinetu sporo nieostrożnych amatorów polowania. I do ojca też. Właśnie dojeżdżaliśmy do domu Gonzalo Aguirre Pecha. Najpierw zobaczyliśmy spory parking samochodów. Rejestracja — z różnych stanów kraju. ??????, Michoacan, o, ktoś przyjechał nawet z Chi-huahua, chociaż to już blisko granicy ze Stanami Zjednoczonymi, stąd — jakieś trzy tysiące kilometrów. Motocykl, kilka rowerów, związane przy płocie konie wskazywały, że pośród kilkudziesięciu osób oczekujących przed dostatnim, murowanym budynkiem znajdują się też chorzy, którzy niedaleką odbyli tu drogę. Doktor przeprosił nas na chwilę, uprzedzi ojca. Zostaliśmy w po- czekalni. Była to duża izba, w której znajdowali się pacjenci w stanie najcięższym. Siedzieli na krzesłach, ławach, oczekując swej kolejki bez oznak zdenerwowania. Niektórych przywieziono na noszach. Jeden z pacjentów sprowadzony widać został prosto ze szpitala, z podłączoną jeszcze kroplówką'. Przypomniała mi się tragiczna kolejka karetek pogotowia, które przywoziły beznadziejnie chorych do refektarza warszawskiego klasztoru Świętego Jacka. Jakże liczyli na to, że uleczy ich cudownie dotknięcie dłoni niezmordowanego, słaniającego się ze zmęczenia Harrisa! Ten sam wyraz wielkiej wiary i ufności odnalazłam teraz w oczach pacjentów znachora. Sądzili, że dzięki kontaktowi z nadnaturalnymi siłami, danymi jedynie wybranym, będą znowu zdrowi, sprawni albo chociaż mniej już będą cierpieć... Na zewnątrz od strony ulicy była poczekalnia dla lżej chorych, czyli długi szpaler krzeseł. Ogorzałe twarze wieśniaków w sombrerach, sandałach i roboczych spłowiałych ubraniach obok eleganckich panów z miasta, pachnących dobrą wodą kolońską, w garniturach i krawatach pomimo upału. Mężczyźni w guayaberach, czyli w koszulach w szczypanki bądź zakładki. Indianki w szerokich spódnicach przewiązanych krajką, w bluzkach, których haft wskazywał, z jakich przybyły tu okolic; na kolanach ręcznie tkane torebki, w których przywiozły zapasy żywności. Zwyczajne, spracowane kobiety z miasta, o których trudno powiedzieć, skąd tu przyjechały, żadnych cech wyróżniających. Modne elegantki poprawiające z nawyku nadwerężony przez pot makijaż. Jose Antonio informuje nas szeptem: — To wysoki urzędnik z ministerstwa... — To znana aktorka... — Ten człowiek przyjechał z Teksasu, jest Amerykaninem... — Ilu pacjentów przyjmuje dziennie Gonzalo Aguirre Pech? — Najwyżej stu, więc niektórzy czekają po kilka dni. Zwłaszcza że w poniedziałki, środy i niedziele znachor odpoczywa. Niektórzy przyszli tu tylko na konsultację, po kolejną dawkę cudownego leku, poradę dla krewnych. Dla tych zabrakło siedzeń, spacerują po podwórzu, przycupnąwszy co najwyżej na stercie zgromadzonego tam drewna. Przy jednym z pni pracuje czterech mężczyzn. Dwaj tną drewno piłą, dwaj inni rąbią je siekierami na drobniutkie szczapy. 35 — To drzewo lecznicze? — Tak, pochiote, ścina się je tylko w piątki — informuje jeden z robotników. — A do czego służy? — To wie tylko don Gonzalo. Nie umieli też powiedzieć, po co don Gonzalo trzyma na podwórzu klatki ze zwierzętami i ptakami — dogląda się ich, ale nie zabija, ani papug, ani małp, ani nawet puerco espino, małej świni z kolcami jeża. Pewnie je po prostu lubi. — A może słyszał, że jakiś inny sławny znachor też posiądą domowy ogród zoologiczny? — zastanawia się Jose Antonio. Może. W każdym razie zwierzęta ułatwiają nam nawiązanie kontaktu z pacjentami. Josefina Leon Rodriguez, z którą wspólnie przyglądamy się żółwiom, zwierza mi się, że przyjechała z Minatitlan, gdzie rozbudowują wielkie rafinerie ropy naftowej i zakłady petrochemiczne. I szpitale tam są, i lekarzy coraz więcej. Cóż z tego, była u czternastu, a nogi jak jej puchły, tak puchną nadal. Bolą, nie może chodzić. To znaczy — nie mogła, bo po dwóch wizytach u don Gonzalo nastąpiła znaczna już poprawa... Kobieta ze stanu Michoacan nie chce mi podać nazwiska. Po co mają ludzie wiedzieć, co jej dolega. Chora jest i tyle. Nie pomogli jej w szpitalach, nie ulżyli lekarze. A don Gonzalo oczyścił ją ziołami — i czuje się lepiej. Teraz poradzi się tylko w sprawie córki. Nie wiem, gdzie znajduje się Jaltipa, skąd przyjechała Maria Josefa Gonzalez. Nie byłoby jej już na tym świecie, gdyby nie don Gonzalo — opowiada. Przed siedmioma laty badania szpitalne wykazały złośliwy nowotwór. Wtedy przyszła tutaj po ratunek. Dał jej don Gonzalo ziółka; kieliszeczek, mówi, będziesz piła po jedzeniu, bo masz chore nerki. Potem przyszedł do jej łóżka. Wyglądało jak na jawie, ale to był może sen, może zamroczenie. Wszystka zła krew wyciekła jej potem z macicy. No i wyzdrowiała. Bo don Gonzalo to wszystko potrafi i przewidzi wszystko, przenicuje na wylot. Jej bratu powiedział, że żona go zabije. Rok upłynął i brat umarł nieboraczek. Sekcja nic nie wykazała. Ale ona wie, że bratowa zabijała męża trutką na szczury, w małych, malusieńkich dawkach. Sanktuarium-gabinet don Gonzalo jest niewielkie, przepierzone. Co on chowa, myślę, za kotarą? Szara, gruba tkanina zasłonięta, najwyraźniej wstęp wzbroniony. Na razie cała nasza uwaga skupia się 36 na najsławniejszym w Los Tuxtlas mistrzu znachorskiego kunsztu. ? wygląda — najskromniej, ot, zwyczajny starszy pan, średniego wzrostu, raczej krępy, o dużej, pokrytej krótką szczeciną siwych włosów czaszce. Czoło wysokie, oczy czarne, spokojne, nos mięsisty, płaski, gdzieś tam w rodowodzie znalazłby się pewnie afrykański przodek. Spokojny, pewny siebie, ale na hucpiarza nie wygląda. A tymczasem mówi: Właściwie to leczę jedynie siłą swojego umysłu. Mogę sprawiać dobro, ale także zło. Widać jednak umysł rzadziej jest w użyciu aniżeli zioła. Leżą pod ścianą znane już nam gałązki albahaki, na półkach litrowe przeważnie butelki ziołowych wywarów. — To wino, jerez — informuje don Gonzalo, zachowując jednak dla siebie tajemnicę jego ziołowego składu..— .Moje wino — mówi — pomaga na wszystko. Weszła Indianka. Strój wskazywał, że pochodziła ze stanu ??????. Zapoteczka, przyjechała z Juchitan. Isabel Lopez — przedstawił ją znachor, widać częstą bywała pacjentką. I na chwilę odwrócił się do nas plecami, aby rozpocząć tradycyjną limpię, oczyszczanie jajkiem, a następnie gałązkami albahaki, które podawał mu asystujący z całą powagą syn lekarz. Zdążę — nie zdążę? Jak nie zaryzykuję, to nie dowiem się pewnie nigdy, co się kryje za kotarą. Najpierw odsunęłam ją delikatnie, niedużo, tyle żeby dojrzeć tam cokolwiek. Toż to cały skład apteczny! Notowałam, zerkając ukradkiem: largactil, aspirina C, sperti peparacion, clinitest, insogen, super dastric... Nie wiem nawet, czy zdążyłam przepisać dokładnie, nie wiem, jakie działanie mają te leki. Sądzę, że nabycie wielu z nich wymagało recepty, od czegóż jednak syn lekarz? Nie, don Gonzalo naprawdę nie był zwyczajnym znachorem. Jestem przekonana, że jego sława miała realne podstawy. Mógł mieć największy wśród konkurentów procent wyleczonych. Wystarczyło poradzić się syna, dodać do win ziołowych opowiedni lek, podać stosowne dawki i pacjent wnet zdrowiał. A do tego cała otoczka rytualna działająca na psychikę! Niby taki był skoncentrowany na tym oczyszczaniu, a jednak mnie nakrył! Mądry, nic już nie odmieni, więc odsunął kotarę i zaprosił, żebym sobie popatrzyła tak długo, jak zechcę. Może coś mi się z tych leków przyda...? Owszem, nie ukrywam, że chętnie bym 37 dostała jakieś środki, które by mi zapewniły dobry sen. Ale nie chemiczne, wolałabym jego magiczną terapię... — Czemu nie — zastanawia się znachor — ale ty nie wierzysz. Nie mogę ci pomóc. Zażywaj lepiej te pigułki, jedną co osiem godzin, a na pewno będziesz spała znakomicie — wetknął mi w rękę spory flakonik. Przeczytałam: mepro-B; pół słoiczka pastylek było już zużyte. — A czy nie będę w dzień otępiała, będę mogła normalnie pracować? Za to nie ręczy. Ale tę Indiankę wyleczył bez środków aptecznych. Miała już osiem operacji brzusznych. I dopiero on jej pomógł, oczyszczeniem i winami. Teraz przyszła przede wszystkim w sprawie męża. — Bo pije i pije, stale jest pijany — użala się kobieta. — A chce przestać pić? — zapytuje znachor. — Nie, bo mówi, że alkohol sprawia mu przyjemność. — Więc przyprowadź go pod jakimkolwiek pozorem, coś go musi przecież czasem boleć. A ja go oczyszczę i dam takie zioła, że już nigdy na wódkę nie spojrzy... Zresztą — zaraz mu zrobimy wstępną kurację, chociaż na odległość. Don Gonzalo bierze z kosza jajko i zbliża się do głównej ściany gabinetu. Jest przy niej ołtarz, ale skromniejszy niźli u znachorów odwiedzanych przedtem. Za to symbole bardziej urozmaicone. Nietoperz o rozpiętych skrzydłach, spory czarny krzyż i czerwona, rogata figurka diabła! — Trzeba być dobrze z niebem, z ziemią, ale także z piekłem, przecież diabeł też był kiedyś aniołem — tłumaczy, widząc moje zdziwienie, don Gonzalo. I — zabiera się do roboty. Żegna jajkiem cztery ramiona krzyża, rzuca ziołami w nietoperza, mamrocze zaklęcia przed diabłem. — Przyprowadź go, teraz ci na pewno nie odmówi — odprawia Indiankę. Zostajemy sami. — Czy utrzymuje się pan tylko z leczenia? Ach, skądże. Ma przecie cztery rancza, kilkaset sztuk bydła. Dzieci dziewięcioro, ale odchowane. Jest w rodzinie inżynier, jest nauczycielka, ale największe zainteresowanie wzbudza medycyna. Studiuje ją jeszcze drugi syn, córka — stomatologię, druga, maturzy- 38 stka, też zamierza być lekarzem. Pozostałe dzieci jeszcze w szkole średniej. Już mógłby odpocząć. Ale przecież widzi, że pomaga ludziom, inaczej nie przyjeżdżaliby z tak daleka. Więc nadal pragnie ich leczyć. Że przy pomocy syna? A cóż to szkodzi? Przecie nawet lepiej. Najważniejsze — że zdrowieją. Chyba że choroba jest śmiertelna, wtedy żadne czary nie pomogą. Zresztą, jak widziałam, nie stosuje ich zbyt wiele. — Podoba mi się pana ojciec — mówię do lekarza, kiedy nas odwozi do San Andres. — Może rzeczywiście przyszłości medycyny należy upatrywać w jej powiązaniu z doświadczeniami leczenia ludowego? Niech mi pan jednak powie, ilu jest tu lekarzy, a ilu czarowników? — W San Andres lekarzy praktykuje ośmiu, znachorów — dziewięciu. — Gdy pan przejdzie na stronę medycyny ludowej, proporcje się zmienią. Jednak co roku więcej absolwentów kończy uczelnie medyczne, niźli jest nowych powołań znachorskich. Dla doktora Rafaela Aguirre Ramireza wystarczy jeszcze chorych na długie, długie lata. A fakt, że kolejki przed domem ojca znachora są jednak dłuższe niż przed jego medycznym gabinetem, ułatwia zapewne lekarzowi wybór drogi, na której chce pomagać chorym. 4 Diabeł Jose ???? wierzy w swoją moc. W moc diabła. Lucyfera, Ana-gatona, Aragona, Eliasza, w moc innych wcieleń upadłych aniołów, których imiona wymienia podczas inwokacji. Gdyby żył w średniowieczu, spłonąłby na stosie; dziś z dumą pełni swoje posłannictwo kapłana szatana, czarownika, który dzięki swym konszachtom z diabłem może ludziom szkodzić, ale i pomagać. Takie czasy, skomercjalizowano nawet czarta. Przybliżyły go milionom widzów filmy ,,Rosemary's Baby" Polańskiego i „Egzorcysta" Friedkina. Powstał nawet Kościół Szatana: jego twórcę, Antona la Vey, zwanego „Czarnym Papieżem", poznałam, jak i Xolo, na meksykańskiej ziemi. Było to na początku roku 1975, nie opodal Durango, gdzie kręcono film „Diabelski deszcz". Anton la Vey, lat czterdzieści cztery, szczupły, średniego wzrostu, z głową ogoloną na kolano, z różowymi policzkami dziecka, lecz wzrokiem płonącym — były iluzjonista i restauracyjny grajek, który by mi sprawić przyjemność, wystukał na pianinie „Warszawiankę" — kreował w tym filmie rolę szatana. Pytałam go: — Czy satanizm to wiara...? Ideologia...? — To rewolucja myślenia — tłumaczył. — Nie można człowiekowi wybaczyć wszystkiego i rozgrzeszać go w imię przyszłego życia. Życie mamy jedno i należy je wykorzystać na ziemi. Ze społecznego punktu widzenia szatan spełnia rolę pozytywną, prowokuje do zmian, jest bodźcem rozwoju. Ludziom — pomaga osiągnąć ich zamierzenia, żyć lepiej, wyzwolić się od zahamowań. Kościół Szatana powstał w roku 1966 w San Francisco. Kiedy rozmawiałam z jego twórcą, miał już 20 tysięcy wyznawców-nauczy-cieli, którzy wędrowali po świecie zdobywając mu coraz to nowych wiernych. La Vey napisał dla nich „Biblię Szatana". Wydano już 40 ponad milion jej egzemplarzy, 8 procent wartości otrzymał autor. Wyznawcom szatana wysyłano również, oczywiście, że odpłatnie, pięcioramienne srebrne gwiazdy w kole, po których rozpoznawali się wzajemnie. Dla najbardziej wtajemniczonych urządzano „czarne msze" — nie w kościołach, bo szatan ich nie ma, ale w domach wiernych. Przyjadę do San Francisco, to mnie na taką mszę zaprosi — obiecał „Czarny Papież", zapisując mi swój numer telefonu. Bardziej niźli amerykańska, pociągała mnie jednak sławna „czarna msza" w Meksyku. Ta, którą w każdy pierwszy piątek marca celebruje Xolo. Ale do Santiago Tuxtla mogliśmy przyjechać dopiero w kwietniu, i było już po kongresie czarowników. Może jednak dzięki pośrednictwu dyrektora muzeum, dzięki rekomendacjom Ministerstwa Turystyki, zechce nas Xolo dopuścić do swoich intymnych kontaktów z diabłem...? — Co innego leczenie. Ale żaden klient nie przystanie, aby obcy byli świadkami ceremonii, na której prosi o karę, o śmierć... — powątpiewa Tony. Powinnam to przewidzieć. ,,Z licznych obserwacji wielu badaczy wynika, że za sprawców obrzędów magii agresywnej byli uważani zawsze ludzie innego plemienia, obcej wspólnoty" — pisze S. A. To-kariew w książce „Pierwotne formy religii i ich rozwój". Niemiecki badacz K. von den Steinen jest zdania, że „wszyscy źli czarownicy żyją w obcych wsiach". I. B. Malinowski stwierdził, że „strach przed złymi czarami jest ogromny, potęguje się jeszcze, łącząc się z lękiem przed nieznanym i obcym". Z tego wynika, że jeżeli ktoś chce świadomie zaszkodzić drugiemu za fachowym pośrednictwem czarownika — udaje się poza obręb własnej społeczności. Cichcem, w tajemnicy. Nie, nie ma co liczyć, żeby się pozwolił sfotografować, zobaczyć przynajmniej... Zbyt wielkie ryzyko. Przecież ten, co zadaje śmierć, sam też śmiercią, według prymitywnych wierzeń, płaci, jeśli mu się zbrodnię udowodni. Narażaliby się i klient, i czarownik. Znajdujemy się w diabelskim sanktuarium Xolo. Mała komórka na zapleczu domu nie ma okien, aby łatwiej można było ustrzec tajemnicę. Oglądamy wnętrze przy świetle elektrycznym. Zatłoczenie diabłów. Czarne i czerwone ich figury rozmaitej wielkości stoją w kątach, pod ścianami, te najbardziej okazałe — na ołtarzu. U ich stóp woskowe czarne laleczki, poprzebijane szpilkami z kolorową 41 główką. „Czarownica u Teokryta, topiąc w ogniu wizerunek woskowy swego niewiernego kochanka, by on topniał z miłości do niej, nie zapomina o tym, by wrzucić do ognia nitkę z jego szaty, którą pozostawił u niej w domu" — pisze J. G. Frazer w „Złotej gałęzi" A więc praktyki czarodziejskie naszego stulecia wywodzą się ze starożytności- I jeszcze jeden cytat, z „Traktatu o historii religii" M. Eliade. Pisze on: „Fakt, że czarownica pali kukłę z wosku z doczepionym puklem włosów ofiary, nie zdając sobie dostatecznie sprawy z teorii, jaką zakłada ten akt magiczny, nie będzie miał żadnego znaczenia dla zrozumienia magii sympatycznej. Dla zrozumienia tej magii ważne jest uświadomienie sobie, że takie postępowanie stało się możliwe wtedy, kiedy niektóre osoby nabrały przekonania (w wyniku doświadczenia) lub skonstatowały (teoretycznie), że paznokcie, włosy i przedmioty osobistego użytku zachowują nadal ścisły związek z istotą ludzką nawet wtedy, gdy zostanie ich pozbawiona. Takie przekonanie, że istnieje jakaś «sieć przestrzenna» wiążąca ze sobą nawet najbardziej odległe przedmioty i łącząca je nićmi sympatii..." Xolo nie czytał Frazera ? Eliade, skończył zaledwie trzy klasy szkoły podstawowej i jeśli sięga po słowo pisane — to najwyżej po gazetę. Widać jednak magiczne myślenie podobne jest na świecie, skoro i on robi swoje laleczki, zanurzając w wosku przedmiot należący do ofiary. I kiedy przekłuwa laleczkę szpilką, jest przekonany, że na skutek owych „sympatycznych" związków — zabija człowieka. Umrze może dziś jeszcze, może za tydzień, za miesiąc, lecz umrze na pewno. Jeśli nie, będzie bardzo zaskoczony. Bo Xolo szczerze wierzy w swoje przeznaczenie. A może przyzwyczaił się w nie wierzyć i uznał za swoje? — Lubi pan swój zawód? — Zawód? To dar, żaden zawód, obrusza się Xolo. Nie, nikt go tego nie nauczył, wszystko wie sam z siebie. Zawsze, odkąd pamięta, wierzył mocno w diabła i pragnął go czcić. Ale ojciec, katolicki fanatyk, bał się o duszę syna, nie pozwalał trzymać w domu wizerunków czarta. Kiedy jednak skończył Xolo lat osiemnaście, postanowił sam decydować już o sobie. Wyprowadził się z domu i poświęcił czarom. Teraz ma lat trzydzieści pięć. Średniego wzrostu, raczej tęgi, ospowaty, nos gruby, spłaszczony, białka czarnych oczu żółtawe 42 i lekko przekrwione. Dziąsła prawie bezzębne, w górnej szczęce sterczą tylko kły. — Dlaczego pan nie wstawi sobie zębów? Tłumaczy, że metal pozbawiłby go nadzwyczajnych mocy. Wydaje mi się jednak, że to zaważyła świadoma stylizacja: chce być brzydki, straszny. Kim by był, gdyby nie zdecydował się, wbrew ojcu, służyć szatanowi? Może tragarzem, może robotnikiem budowlanym, gazeciarzem, peonem, człowiekiem, z którym nikt by się nie liczył, skłopotanym, biednym. W jego pojęciu — nikim. Tymczasem powołanie czarownika zapewnia mu społeczny prestiż. Ludzie się go boją, ale i szanują. Ma pieniądze. Ma kobiety, twierdzi, że aż dziewięć żon w regionie Los Tuxtlas. — Ta jest trzecia — wskazuje ze śmiechem na młodą, kruczowłosą Metyskę z dzieckiem na ręku. Kobieta milczy, przez cały czas nie odezwie się słowem. — Proszę, niech pan powie coś na próbę... Tony Halik podstawia mikrofon, sposobi się do filmowania. — Ha, ha, ha... — rozbrzmiewa rechot czarownika, a w jego bezzębnych ustach pojawia się ślina. Nie, na pewno nie jest normalny. To prawda, że w społeczeństwach prymitywnych zostają czarownikami, szamanami, nawet znachorami, przede wszystkim ludzie nienormalni, urodzeni z defektem, epileptycy, bo uważa się ich stan za wskazówkę bogów. Ale Xolo żyje w sporym mieście, w stałym kontakcie z cywilizacją: choć niewykształcony, ale przecież i nie analfabeta. Może stylizowanie się na diabła i straszenie ludzi rekompensuje mu kompleksy...? Wymyślamy, że skoro nie można mieć klienta prawdziwego, który zgodzi się, by Xolo uśmiercił magicznie przed kamerą jego wroga, niech klientem będzie Tony. Zwłaszcza że Xolo nie tylko zabija i sprowadza plagi. Najczęściej odwiedzają go tajemnie kobiety, które proszą o zapewnienie wzajemnej miłości. Wszyscy wiedzą, że Xolo potrafi sprawić, by mężczyzna mógł kochać się z jedną jedynie, z inną go opuszczą wszystkie męskie moce. Może też prosić Xolo szatana o szczęście, o pomyślność, zdrowie. Zresztą — nie tylko szatana. W takich sprawach zwraca się również do Jezusa, do Matki Boskiej, świętych. Do różnych sił magicznych. Nie, niech Tony się nie boi, jeśli Xolo nie przekłuje lalki szpilką, nic mu się nie stanie. — Pompeyano! Pojawia się nowa postać. Pompeyano, czyli w skrócie — Pompi, 43 młody mężczyzna w czerwonym garniturze. Zęby mu wypadły, jak i pracodawcy, ale on się metalu nie boi, wstawił sobie złote. W rękach dwa kociołki — z czarnym, wrzącym woskiem oraz z zimną wodą. Pomocnik diabła. Ma ten Xolo wyczucie teatru...! Kamera, światła. Wszystko gotowe. Tony daje Xolo chusteczkę do nosa, zaczyna filmować. Nie spiesząc się, Xolo wiąże tak chusteczkę, aby nadać jej kształt lalki. Zanurza ją kolejno w wosku i wodzie, wygładzając palcami. Modli się, zrazu cicho, potem głos nabiera siły. Xolo przestaje zwracać na nas uwagę; jego twarz zalewa się potem, podbródek drży. Notuję urywki modłów: — Jezusie Chrystusie Zwycięzco, który na krzyż poszedłeś zwyciężony, zwycięż wszystkie siły złe, jakie czyhają na tego człowieka, i zwycięż mnie samego... — Jeśli jesteś dzikim zwierzem, bądź łagodny jako jagnię, jako kwiat rozmarynu... — Jadłeś chleb, piłeś wodę, pragnę, abyś mi za to przywiódł pewne siły, pewne duchy, łagodne i poddane... — O Wszechmocny, dla ciebie o Lucyferze, dla ciebie Salomonie, dla ciebie Agatonie, dla ciebie Aragonie, Eliaszu... — O piękny kojociku, z twoją cudotwórczą mocą, z twoim talizmanem potężnym, który nosisz na głowie, dopomóż mi... — Pióro czarne, pióro czterech wiatrów, pióro czterech mocy, ty, co posiadasz wielką siłę, chcę, żebyś mi tu sprowadziło jego wrogów, łagodnych i poddanych, i upokorzonych, i aby się spełniło to, co zostało przyrzeczone... — Niechaj złe oczy go nie zobaczą, niech nogi wrogów go nie dogonią... — O święty Jakubie Mulacie, ty jesteś moim przełożonym, oddal od niego wszystkie zło... — Niech czarna kura, niech smok czerwony czuwają, aby wrogowie nie mieli do niego dostępu, aby ich szpony się łamały, aby ich iskry nie dawały ognia, aby ich ciosy nie dochodziły do niego... — Ofiaruję za to post we wtorki i piątki, i dwie świece na intencję tej duszy. Amen. Skończył wyczerpany. Laleczka była gotowa. Oddał ją nam na pamiątkę. 44 Ale msza, „czarna msza", jakże ją zobaczyć? Czy naprawdę celebruje ją jedynie na kongresach czarowników...? Nie, nie tylko. Odprawia ją również wtedy, gdy za jego pośrednictwem zwraca się o pomoc do szatana człowiek chory tak, że mu nie pomogą zwyczajne zabiegi, a przy tym — odpowiednio zamożny. „Czarna msza" wymaga bowiem stosownej oprawy. Jeśli za naszej bytności w Los Tuxtlas nadarzy się taki pacjent, zawiadomi nas. Za dwa dni przybiegł do hotelu „Castellanos" Jose Antonio, delegat Ministerstwa Turystyki, który pod nieobecność dyrektora muzeum został naszym głównym łącznikiem z czarownikami. — Będzie msza! Xolo czekał na nas przed domem, już w taksówce, oczywiście —? na koszt pacjenta. Była nim Manuela Sanchez, kobieta lat około pięćdziesięciu, na której miażdżycowe prawdopodobnie kłopoty z nogami nie mogli znaleźć rady miejscowi lekarze. Zadecydowała: niech pomoże szatan, byle nie bolało, byle mogła sprawnie chodzić... Zobaczyłam w taksówce także i Pompiego, żonę Xolo oraz dziesięcioletniego chłopca, który miał pomagać w przenoszeniu rzeczy — bagażnik nie domykał się, wypełniony paczkami, koszami, naręczami kwiatów. — Jedziemy! Ruszyliśmy za nimi. Kiedy skończyło się miasto, znaleźliśmy się na szosie w kierunku Veracruz. Wkrótce skręt w prawo, w drogę polną, przez łany trzciny cukrowej. Ujechaliśmy od Santiago Tuxtla około trzydziestu kilometrów, kiedy taksówka zatrzymała się na łące. Dalej — pójdziemy pieszo. Uformował się pochód. My nieśliśmy sprzęt filmowy i fotograficzny, światła; Pompi, żona ???? ? dzieciak obładowali się bagażem ceremonialnym. Czarownik dźwigał na plecach czarną figurę diabła. Manuela Sanchez miała jedynie laskę w ręku — szła powoli, z trudem, utykając. Łąka urywała się nad porosłym krzakami parowem. Spuściliśmy się gęsiego stromą ścieżką. Zalśniła spora tafla wody. — To Laguna Encantada, Jezioro Zaczarowane. Stąd do groty cztery kilometry — poinformował Xolo. Mała wspinaczka, znowu zejście w dół, łączka, strumyk, który przeskakujemy po kamieniach, raz jeszcze do góry — i po przeszło godzinie uciążliwej drogi znaleźliśmy się (chora trochę z tyłu, kon- 45 wojowana przez żonę Xolo) przed czarną paszczą czarciej groty. Nachyliłam głowę, postąpiłam kilka kroków: z sufitu kapały krople wody, nogi grzęzły w błocie. W nozdrzach — zapach stęchlizny. — Niechże pani wróci, najpierw trzeba wszystko przygotować... — dogonił mnie Pompi. W paczkach były świeczki. Posuwali się w głąb utykając je w glinie i zapalając. Chłopiec sadził w błocie gałązki czerwonych i białych kwiatów o odurzającym zapachu. Już przeszliśmy korytarz i można się było wyprostować. Powoli wynurzało się z ciemności oślizgłe wnętrze diabelskiej jaskini. Jeszcze pół godziny —< i rozjarzyło się setkami migocących płomyków. Xolo umieścił diabła na ołtarzu uklepanym z ziemi. Rozpakował koszyk, w którym były butelka aguardiente, wódki z trzciny cukrowej, i butelka popularnego meksykańskiego koniaku El Presidente. — Napijecie się?... Nie, pracujemy. Butelka wódki zaczęła więc krążyć pomiędzy Meksykanami. Xolo pociągał najwięcej. Nie dlatego, mówił, że lubi alkohol, choć też i nie stroni od kieliszka. Teraz jest to jednak picie rytualne. Odurzenie wódką pomaga mu w nawiązaniu kontaktu z siłami nadprzyrodzonymi, wyzwala jego moc. Zresztą, nie skąpi napitku i czartowi, roześmiał się, polewając obficie koniakiem diabelską figurę. Zapalono ostatnią świeczkę, zatknięto już wszystkie bukiety. Xolo stanął przed szatanem, za nim — chora kobieta. Jeszcze jeden łyk wódki, i czarownik rozpoczął przyzywać swojego patrona. — Lucyferze, szatanie — powtarzało echo. Wołanie przemieniało się w krzyk, krzyk przechodził w wycie. Oczy Xolo stawały się niesamowite, nieprzytomne, wydawało się, że już nas nie widzi; po jego twarzy spływały strugi potu, w bezzębnych ustach kłębiła się ślina. Wyglądał ohydnie. Był szatanem. Pompi podał mu nóż. Stanowczym ruchem rozciął nim palec, na którym była już niejedna blizna. Chlusnął w twarz diabła własną krwią. Znowu inwokacje do Lucyfera, wycie-charkot, drgawki. Znowu trans. I za chwilę — odprężenie. Twarz łagodnieje, wzrok się uspokaja, ciało przestaje się wić. — Będziesz zdrowa — mówi do kobiety. — Szatan przyjął ofiarę. Wracaliśmy tą samą drogą, już zapadał zmrok. Znowu gęsiego, 46 ostrożnie. Xolo na przedzie, przede mną Tony, za mną Pompi. Kobiety zostały gdzieś w tyle. — Czy pani wie, że studiowałem sztukę aktorską? To był głos Pompiego. — Gdzie? — W Hollywood... — No to rozmawiajmy po angielsku. — Kiedy zapomniałem... Ale niech mi pani pomoże, bardzo chciałbym zagrać w filmie... Na próżno tłumaczyłam, że nie mam nic wspólnego z amerykańskimi wytwórniami filmowymi, uznał, że to wykręt. — Niech mi pani da szansę, niech mi pani da szansę... Po chwili milczenia, bo się pewnie zastanawiał: — Jeśli nie może mnie pani urządzić w Hollywood, to proszę przynajmniej przysłać mi dwie kolumny nagłaśniające. Chcemy założyć zespół muzyczny... — To pan nie ma powołania, żeby służyć szatanowi? Rozzłościł się. — Jeśli mi pani tych kolumn nie przyśle, Xolo sprawi, że za dwa miesiące pani umrze. Umrze pani za dwa miesiące... Umrze pani za dwa miesiące... Nic Pompiemu nie posłałam. Żyję. Może diabeł będzie zdobywał nowe dusze w amerykańskiej Kalifornii, ale w regionie Los Tuxtlas nie wróżę mu sukcesów, skoro najbliższy pomocnik szatańskiego sługi marzy o dezercji. Medycyna i magia przed Kolumbem „Lekarze i czarownicy... to to samo" — pisał w drugiej połowie XVI w. sławny biskup Jukatanu, Diego de Landa, ten sam, który palił bezlitośnie kodeksy Majów, lecz równocześnie chronił dla przyszłych wieków ich obyczaje, historię, język, opisując je w podstawowym dla badaczy kultury Majów dziele „Relación de las cosas de Yucatan". Podbój Jukatanu nastąpił dopiero w roku 1546, a zatem Indianie — informatorzy biskupa — mówili mu o rzeczach, które znali z własnych przeżyć i obserwacji, nie zaś z rodzinnych przekazów; powinny to więc być relacje jak najbardziej wiarygodne. A jednak Jurij W. Knorozow, znany uczony leningradzki, twierdzi w swej najnowszej pracy „Hieroglificzne pismo Majów", opierając się na lekturze kodeksów, że dawni mieszkańcy Jukatanu rozróżniali zawód lekarz i czarownika. Lekarze stosowali terapię opartą przede wszystkim na doświadczeniu — polecali chorym odpowiednie leki, radzili, jakich zażywać kąpieli, robili lejkiem lewatywy, wiedzieli, jakie i kiedy trzeba użyć lancety z obsydianu i krzemieni, bo puszczali krew i przeprowadzali operacje. Czarownicy, to według Knoro-zowa ci, którzy leczyli, ale i zamawiali choroby, a także potrafili zaklinać deszcz, wiatr, zamieniali się w wilkołaków. Zarówno lekarze, jak i czarownicy mieli specjalne księgi, z którymi chowano ich po śmierci, dlatego nie przetrwały do naszych czasów. Sądziłam, że dawni lekarze to odpowiednik dzisiejszych znachorów. Ale oto i amerykański uczony Spencer L. Rogers, zajmując się co prawda Aztekami, podtrzymuje nomenklaturę stosowaną przez Knorozowa, przydając nobliwości przedkolumbijskiej medycynie. W jego rozprawie „Porównanie pomiędzy szesnastowieczną medycyną w Europie i przedkolumbijską w Meksyku" znalazłam określenie curanderos, a więc znachorzy, jako uzdrawiacze obdarzeni jakoby 48 \k/ ?'?.'?.:-'?*:?--. '???' Bóg Deszczu — Tlaloc. W przedkolumbijskim Meksyku składali mu ofiary chorzy na reumatyzm, katar, przeziębienie. Tellez kąpie figurki bogów, by sprowadzić deszcz Gonzalo Aguirre Pech, sławny znachor z Catemaco, i jego syn, dr Rafael Aguirre Ramirez, łączą we wspólnej kuracji osiągnięcia medycyny oficjalnej i ludowej [K Do znachora z Catemaco przyjeżdżają pacjenci ze wszystkich regionów Meksyku i z południa Stanów Zjednoczonych siłami nadprzyrodzonymi, posługujący się podobnymi metodami, jakie stosowali znachorzy i szarlatani w Europie. Lekarze zaś, których wiedza miała być ponoć przekazywana z ojca na syna, dzielili się na kilka kategorii. Wyróżniano oto lekarzy, którzy spełniali funkcje podobne do dzisiejszych internistów, a więc, po rozpoznaniu choroby, dawali chorym lekarstwa do użytku wewnętrznego lub na skórę. Byli chirurdzy, którzy potrafili dokonać pewnych operacji. Byli specjaliści od puszczania krwi. Byli farmaceuci, przygotowujący leki, przede wszystkim ziołowe. I jak gdyby felczerzy, których zadaniem było niesienie pierwszej pomocy: opatrywali rany, składali złamania, wycinali czyraki. Gonzalo Aguirre Beltran, autor „Medycyny i magii", rozszerza zakres tych specjalności, wyróżniając także okulistów, masażystów, balneologów, dentystów, leczących ukąszenia węży, ale również i tych, którzy potrafili zawrócić zaginioną duszę oraz wyssać przedmioty wprowadzone do ciała magicznym sposobem — powodujące chorobę. I tak znowu pomieszały mi się pojęcia lekarza, znachora i czarownika — chyba nie będę się upierać przy ich precyzyjnym określaniu dla czasów przed Kolumbem. Spencer L. Roger, jak wynika z przytoczonego wcześniej tytułu jego pracy, przeprowadza interesujące porównanie pomiędzy stanem medycyny w Europie i dawnej Ameryce. Ku memu zdumieniu nie przyznaje pierwszeństwa Staremu Światu w wieku szesnastym. Jest bardzo w swych sądach oględny. Stwierdza na przykład, że ani w Starym, ani w Nowym Świecie nie rozumiano znaczenia mikroorganizmów jako roznosicieli choroby, ale lekarze obu kontynentów mieli jak gdyby przeczucie ich roli, przypisując zarażenie się pojedynczych osób bądź też epidemie „złemu powietrzu" albo wiatrom. W Europie nie znano wielu bardzo aktywnych substancji zawartych w amerykańskich roślinach, a więc kofeiny, atropiny, taniny, pa-painy, substancji występującej w korze, tak zwanego szakłaku amerykańskiego, nie wiedziano o przeczyszczających właściwościach jalapy ani wykrztuśnych ipekakuany. Aztecy, jak świadczy niesłychanie bofate słownictwo, byli znakomicie wyspecjalizowani w leczeniu chorób dróg oddechowych, dolegliwości skórnych i schorzeń nerwowych. Mieli również niemałe sukcesy w składaniu i nastawianiu kości, w małej chirurgii skóry i oczu. Rogers twierdzi, że gdyby był żołnierzem zranionym na woj- 4 — Czarownicy 49 nie, robotnikiem, któremu zdarzył się wypadek przy pracy, albo... kobietą w połogu — z większym zaufaniem powierzyłby troskę o powrót do zdrowia lekarzom azteckim niźli europejskim. Gdyby jednak przyszło mu w tamtych czasach zachorować na kamienie nerkowe, gdyby miał kataraktę albo przepuklinę — zdecydowałby się na przeprowadzenie operacji tylko w Starym Świecie. W Europie znano bowiem znacznie lepiej anatomię organów wewnętrznych, a to dzięki sekcjom dokonywanym nie tyle na ludziach, ile na dużych małpach człekokształtnych, których na nowo podbitej ziemi nie było, podobnie jak nie znano tam dużych zwierząt domowych. Prawdat że Aztecy przecinali klatkę piersiową, aby wyjąć z niej serce składane w ofierze słońcu, ale ich znajomość anatomii ograniczała się przede wszystkim do zewnętrznej powłoki człowieka. Rogers przeprowadza jeszcze ciekawe porównanie pomiędzy dwoma słownikami roślin o właściwościach medycznych. Jeden z nich, sporządzony przez Parkinsona, powstał w Anglii w roku 1640 i wymienia 8177 roślin. Słownik Hernandeza z roku 1615 obejmuje 2254 rośliny meksykańskie, przy czym w rękopisie miało ich być około 3000. A więc Europa nie była uboższa, jak mi się zdawało, w ziołolecznictwie. Porównując z kolei procentowo zioła wymienione przez Parkinsona i siedemnastowiecznego kronikarza Bernardino de Sahaguna, Rogers dochodzi do wniosku, że na przykład 2 procent ziół parkinsonowych przeznaczonych było do zwalczania pasożytów, podczas gdy wśród wymienionych przez Sahaguna znalazł ledwie 1 procent mających to samo zastosowanie. Parkinson wymienia 38 procent ziół użytecznych w leczeniu chorób niezakaźnych, Saha-gun — ledwie 18 procent. Za to dolegliwościom skórnym przynosi ulgę aż 20 procent roślin meksykańskich, podczas gdy w Anglii — 13 procent. I wreszcie choroby zakaźne, zapalenia, gorączka — zwalcza je aż 40 procent ziół wymienionych przez Sahaguna i tylko 18 procent u Parkinsona. Wnioski łatwo wydedukować. Nie tylko w dawnym Meksyku, ale również w Europie — twierdzi Rogers — przywiązywano ogromną wagę do związanych z chorobą wróżb i przepowiedni, do obserwowania gwiazd. Na obu też kontynentach różne dolegliwości miały swoich wybranych patronów. W Meksyku — byli to bogowie. Aztecy za protektorów medycyny uznawali Tzapotlatenana ? ????, podczas gdy Quetzalcoatl był związany z katarem i reumatyzmem. Tlactecuin czuwał nad chorymi 50 dziećmi. Nanahuatl koncentrował uwagę na chorobach skórnych, Xochiquetzal pomagał rodzącym; inne bóstwa opiekowały się chorymi na żołądek, sprowadzały bądź leczyły gorączkę, regulowały sen i marzenia senne. W Europie obowiązywała podobna zasada, tyle że pogańskich bogów zastąpili święci. I tak na przykład święty Franciszek i święty Antoni strzegli przed różą, święta Apolonia — przed bólem zębów, święty Egidiusz — przed rakiem, święty Hubert zaś — przed wścieklizną. Zainteresowały mnie także przedkolumbijskie recepty, które przekazali kronikarze. Zanim jednak zaczęłam je tropić, postanowiłam się dowiedzieć, co sądzili dawni Meksykanie o przyczynach choroby. Zebrał je Gonzalo Ag uirre Beltran w pracy „Medycyna i magia w mądrości ludowej". Pisze na podstawie materiału zgromadzonego dzisiaj, ale przecie doświadczenie meksykańskich Indian ma korzenie w odległej przeszłości. A więc, podaje Aguirre Beltran, choroba może być karą za przewinienia wobec boga, sił nadprzyrodzonych lub porządku społecznego. Uważa się za jej powód utratę czy też raczej zagubienie się duszy przestraszonej niespodziewanie albo schwytanej przez złodzieja, kiedy przechadzała się swobodnie poza ciałem właściciela podczas jego snu. Potwierdza uczony meksykański znany już nam fakt, że choruje się, jeśli ktoś wprowadzi do organizmu' obce ciało, dodając, iż może być ono natury duchowej, na przykład kiedy posiadły Indianina złe duchy. Szkodzą także zdrowiu emocje, jak wstyd, zawiść, zazdrość, gniew. Dodałabym jeszcze do tej listy uroki oraz przyczyny naturalne — złamania, porody, rany czy choćby ból zębów, który musiał być niemały, kiedy Majowie poddawali się na przykład inkrustowaniu ich nefrytem. Co robić, kiedy bolą zęby? Siedemnastowieczna recepta, oparta zapewne na dawniejszej, mówi, że „trzeba wziąć dziób szpaka i pokłuć nim trochę dziąsła do krwi, jeśli chodzi o mężczyznę — trzynaście razy, jeśli o kobietę — dziewięć. Poza tym bierze się kawałek drzewa zranionego przez piorun, skrobie się je kością z ryby i zawija w bawełnę. Natychmiast kładzie się na ząb. Dzięki temu zostanie wyleczony". W przypadku zębów — diagnoza była prosta. W większości jednak wypadków, jak pisze Victor von Hagen w „Świecie Majów", trzeba się było uciekać do rady wróżbity. Modlił się on do patronki medy- 51 cyny, którą była u Majów bogini Ixchel, umieszczając jej wizerunek przed twarzą chorego. Okadzało się boginię dymem z żywicy kopa-lowej bądź z tytoniu, po czym wróż odczytywał diagnozę z układu rozrzuconych przez siebie kamyków. Załóżmy, iż odkrył epilepsję. Wówczas znaleźć mógł zastosowanie następujący przepis: „...zdobywa się róg jelenia, miele się go i pije, albo narządy płciowe młodego koguta rozerwane i wrzucone do zimnej wody (...), jeśli wszystko to nie poskutkuje (...), niech chory zdejmie sandał, nasika do niego i wypije mocz". W wypadku dyzenterii zalecano wziąć korzenie drzewa guajawy, zmieszać z ekskrementami psa, dodać trochę tłuszczu tapira, zagotować to razem i odstawić do zmierzchu, po czym dodać trochę miodu pszczelego — i już lekarstwo gotowe do zażycia. Inna recepta, na spędzenie martwego płodu, mówi: „zmieszać mleko suki z sokiem balche i kiedy kobieta wypije ten napój, postawić pod nią na żarze dymiące naczynie, aby dym mógł dotrzeć do macicy". Środki podniecające nie wymagały tak skomplikowanego przygotowania — wystarczyło zjeść po prostu serce kolibra albo narządy płciowe krokodyla, a sukces byl murowany. „Nie jedz w nocy surowej kukurydzy (...), bo cię będą bolały zęby", pisze w książce „Przesądy Indian meksykańskich" Cecilio A. Robelo. On też podaje za kronikarzem Paulem Mendietą, że „Pierwszy i święty biskup Meksyku uwięził jednego z czarowników, który nazywał się Ocelotl, i skazał go na wygnanie do Hiszpanii, bo był bardzo szkodliwy. Lecz że statek zaginął w pobliżu portu, więcej o nim nie słyszano". Nie zdołano jednak wszystkich czarowników i znachorów zniszczyć, a że w czasach kolonii medycyna oficjalna służyła przede wszystkim Hiszpanom, Indianie zaś pozostawali nadal pod opieką uzdrowicieli tubylczych, tradycja magiczno-medyczna mogła się zachować nieomal bez zmian. Przetrwały również dawne zabobony i przesądy, którymi zajmuje się Robelo. Na przykład sądzono dawniej, że jeśli urodziły się bliźnięta, musiał umrzeć ojciec albo matka. Złym znakiem były wstrząsy podziemne, przepowiadały bowiem rychły koniec zapasów kukurydzy. Upatrywano przestrogi w pohukiwaniu sowy. Było bardzo źle, jeśli do chaty wśliznął się królik. Chorobę zwiastował duży pająk, a gdy wkradł się do mieszkania śmierdziel — nic nie mogło uchronić właściciela przed śmiercią. Mrówki, żaby, ropuchy albo szczury w domu — też sygnał nieszczęścia, może choroby, nawet śmierci, której życzy ktoś zawistny. 52 Opierając się na Bernardino de Sahagunie, Robelo podaje wiele dawnych przestróg. Młoda dziewczyna nie powinna jeść na stojąco, bo nie wyjdzie za mąż w swojej wsi. Brzemiennej nie pozwalano patrzeć na słońce lub księżyc podczas zaćmienia, wierząc, że urodzi dziecko z zajęczą wargą; żeby temu zapobiec, należało włożyć między piersi nóż z obsydianu. Kobieta ciężarna nie powinna też chodzić nocą, bo dziecko będzie płaczliwe. A jeśli nocą chodził ojciec i ukazała mu się jakaś mara — dziecko bez wątpienia umrze na serce. Kobiety mogły uniknąć złych następstw nocnych peregrynacji, kładąc na piersi kamyczki bądź posypując je popiołem, mężczyźni — również dzięki kamyczkom albo dzikiemu tytoniowi. Mężczyzna nie powinien zbliżać się w sandałach do gniazda kury, bo nie wylęgną się kurczaki albo — jeśli się wyklują — szybko przyjdzie na nie pomór. Uniknie się tego kładąc obok gniazda stare sandały. Kichanie oznaczało, że ktoś źle o kichającym mówi. Kiedy podczas mielenia kukurydzy pękły żarna — był to znak, że kobieta, która mełła, szybko pożegna się ze światem albo że umrze ktoś z rodziny. I jeszcze jedno, podobne do naszych zalecenie. Kiedy dzieciom wylatywały zęby mleczne, należało wrzucić je do mysiej norki, bo inaczej nowe nie urosną. Wszystkie te przesądy — twierdził Bernardino de Sahagun — były jako świerzb, który czyni krzywdę wierze katolickiej. Cecilio A. Robelo pisze o dawnych czasach, Hanz Lenz poświęcił swoją książkę „Papier i przesądy'"" temu, co się dzieje współcześnie w zamieszkanej przez Indian Otomi wiosce San Pablito, stan Puebla. Informuje nas o roli zabobonów, obrzędów i czarowników w powiązaniu z funkcją wycinanek z papieru używanych w epoce przed-kolumbijskiej głównie podczas ceremonii poświęconych bóstwom wody i wzgórz. Teraz repertuar tych magicznych zabiegów został znacznie wzbogacony, chociaż nadal jest on mocno osadzony w powszechnym w Meksyku zjawisku, zwanym presencia del pasado, czyli obecności przeszłości; jej puls bez wątpienia przyśpieszają czarownicy. W San Pablito znajduje się wprawdzie kościół Matki Boskiej z Candelarii, ale Otomi oddają cześć głównie dawnym bogom słońca, wody, nasion, ognia, ziemi i powietrza. Księżyc też jest dla nich 53 bogiem, ale nie najlepszym, bo cierpią przezeń kobiety; zła jest również tęcza, zabija ciężarne. I jeszcze jedno bóstwo, którego się boją. Nazywają je Moctecuhzoma, od imienia azteckiego władcy (zwanego przez nas raczej Moctezumą), który pozwolił podbić państwo Hiszpanom, czym, jak widać, nie zapisał się dobrze w pamięci potomnych. Moctecuhzoma to „złe powietrze", diabeł, któremu się przypisuje wszelkie nieszczęścia, wypadki i choroby. Żeby przegnać złego ducha Mocte-cuhzomę, wycina się jego figurę w czarnym papierze, w białym zaś — podobiznę świętego Górskiego Ptaka. Jeśli się ustawi* tego ptaka w drzwiach domostwa, żadne „złe powietrze" nie znajdzie doń dostępu. Papierowe figury czarownicy wycinają z niezwykłą zręcznością, bęz uprzedniego rysowania. Jedna z takich wycinanek nosi nazwę „medycyna i czary", można za jej pomocą wyleczyć albo sprowadzić chorobę. Kuracja jest prosta: przeciąga się wycinankę po bolącym miejscu, potem zaś wyrzuca papier gdzieś w odległym od wioski wąwozie razem z głową kury lub koguta. Czary — sprawa poważniejsza. Zaczarować można tylko nocą. Ceremonia odbywa się w domu czarownika. Najpierw zapala on cztery świece i stawia po jednej w każdym rogu chaty. Następnie umieszcza na domowym ołtarzu wycięte z czarnego papieru figury osób, które pragnie skrzywdzić. Obok stoją również papierowe wyobrażenia diabłów i Moctecuhzomy: to do nich trzeba zanosić zaklęcia, by pomogli w czynieniu zła. Po inwokacjach czarownik przygotował specjalny napój ziołowy, aby wręczyć go osobie, która zamawiała u niego czary, informując, w jaki sposób ma podać napitek ofierze. Panuje przekonanie, że czarownicy z San Pablito znają dobrze swą profesję: wywar jest naprawdę trujący, choć działa na ogól powoli. Jeśli nie zastosuje się w porę odtrutki, ofiara musi umrzeć. A więc wśród Indian Otomi ten sam człowiek zajmuje się białą i czarną magią. Tyle tylko, że na ogół ludzi ze swojej wioski kuruje, a zaklina — sąsiadów. Przykładem białej magii może być leczenie dzieci, którym często czyni krzywdę idol Jocangui. Trzeba mu zanieść ofiary: wycinanki z białego papieru, świece, kwiaty i — jajko indyka, zapobiegające urokom. Czarownik potrafi też przywrócić miłość. Wycina z papieru figurę symbolizującą ducha niewiernego kochanka i kładzie ją na stole, obok zapalonej świecy. Przywiedziony przez wiatry duch będzie tu przebywał przez piętnaście dni, codziennie karmiony. Po czym chłopiec wróci do dziewczyny — na pewno. Byłam u Otomi, ale nie udało mi się spotkać czarowników, musiały wystarczyć lektury. Wybrałam się więc na Jukatan, z nadzieją, że poznam tam sławnych czarowników Majów. Ten, który wie A jak wie — to może odpowiednio działać. W dialekcie Majów z Jukatanu nazywa się go men, chociaż pisze h-men albo ah-men. Men — to znachor, czarownik, ale także kapłan. Kiedy w roku 1970 — mówi doktor Juan Ramon Bastarrachea, antropolog społeczny z Meridy — przeprowadzano badania socjologiczne w dwudziestu ośmiu municipiach, zarejestrowano w nich tyluż menów, co i księży: stu dwudziestu pięciu. W środowisku wiejskim menowie mają zdecydowanie większe wpływy niż duchowni katoliccy, chłopi bowiem uważają, że ludowi kapłani lepiej rozumieją ich potrzeby i wiedzą, w jaki sposób zwracać się do bogów. Oczywiście — do ich bogów, do boga słońca, deszczu, wiatrów, tych, którzy zapewniają pomyślność ich ziemi. Men — to funkcja najważniejsza w społeczności jukatańskich Majów. Im bardziej poznawałam ziemię Jukatanu, tym mniej się dziwiłam tubylczym jej mieszkańcom. Potrzebowali pomocy skądkolwiek, choćby od sił nadprzyrodzonych. Nie jest to bowiem ziemia zwyczajna. Przemierzaliśmy setki kilometrów jej dróg, nie znajdując śladów rzeczki ni strumienia. Bo Jukatan pokryty jest powłoką z wapienia, miękką, porowatą. Co deszcz spadnie — to przeleje się przez wapień jak przez sito. Oczywiście, że woda nie zginie, pod półwyspem pędzą całe rzeki. Lecz na wierzchu — sucho. Rzadko tylko, w zagłębieniach, w których woda zgromadzona podczas wyjątkowej ulewy zdołała swym ciśnieniem rozkruszyć wapienną powłokę i połączyć się z wodą podskórną — uformowały się głębokie studnie, tzw. cenotes. Jest ich niewiele, nic więc dziwnego, że Majowie nazywali je świętymi. Najpiękniejsza znajduje się w Valladolid, najsławniejsza jest cenote z Chichen-Itza; wrzucano do niej — 56 mówią legendy — złoto i kobiety. Na ofiarę bogom, by zesłali deszcz. Kiedy deszcz spadnie, zakurzona dżungla Jukatanu pokrywa się zielenią. Jest to dżungla niska i kolczasta, trudno przez nią przejść. Może dlatego zachowało się w niej jeszcze niemało zwierzyny; łatwiej się przemknie przez tunel w gąszczu sarna albo jeleń niż tropiący ją myśliwy. Ale deszcz potrzebny jest przede wszystkim przy uprawie milpa — pola kukurydzy i parcela — ogrodu, w którym rosną mango, ananasy, banany, cytrusy, sporo warzyw. Nawet plantacje sizalu, który przecież jest kaktusem, potrzebują deszczu. Jakże więc nie szanować tego, który deszcz sprowadza? Pierwszym menem, którego poznałam na Jukatanie, był Sebastiano Castillo Mo. Chociaż część jego nazwiska jest hiszpańska, Sebastiano jest prawdziwym Metysem, co na Jukatanie, inaczej niż w całej Ameryce Łacińskiej, nie oznacza mieszańca, lecz Indianina czystej krwi! Mieszka w Oxkutzcab, sporym miasteczku położonym z dala od piramid, więc i turystycznych szlaków. Z trudem przecisnęliśmy się do jego domu, przyjechaliśmy bowiem do Oxkutzcab w dzień niezwykły. W kościele Świętego Franciszka (na którego fasadzie zobaczyłam obok emblematów katolickich symbole bogów pogańskich —: słońce, księżyc i gwiazdy) odbywał się właśnie odpust. Biły dzwony, ulice wypełniała rozśpiewana procesja — tysiące „Mety-sów" w strojach odświętnych; mężczyźni — w czystych, białych koszulach, świeżo wypranych bawełnianych spodniach, w rękach sombrera, kobiety — w długich, luźnych sukniach bogato ozdobionych haftem, z zarzuconymi na ramiona cieniutkimi szalami z bawełny. Cera śniada, nosy orle, oczy migdałowe, włos gęsty i kruczy, u kobiet spleciony w warkocz bądź zwinięty w kok — typ fizyczny mieszkańców miasteczka i okolicy był taki sam, jak ich historycznych przodków wyobrażonych na dawnych reliefach i malowidłach ściennych, w rzeźbie czy kodeksach. Procesja wychodziła z kościoła dwa razy dziennie, rano i w południe, kończąc się co dzień w innym domu; jego gospodyni witała wszystkich nie tylko dymem z glinianej kadzielnicy, ale również wódką, na podwórzu oczekiwały gości pieczone kurczęta, placki z kukurydzy, kukurydziane ciasto nadziewane pikantnie przyprawionym mięsem. Po odstawieniu świętego obrazu i chorągwi, rozpoczynała się uczta, a wieczorem — tańce. Powtarzał się ten rytuał przez osiem kolejnych dni, a każdego 57 w innym domu wydawano równowartość dwustu dolarów. Przyjęcie jest dla gospodarzy nie tylko zaszczytem, ale i obowiązkiem wyrównującym różnice społeczne, dlatego urządzanie uczty powierza się zazwyczaj bogatszym. I biednieją natychmiast. Tego dnia procesja zawitała do sąsiadów Sebastiana. Czy go zastaniemy w domu? Szczęściem — był to wtorek, a wtorki i piątki są dniami, w których przyjmują menowie na całym Jukatanie. — Dlaczego właśnie w te dni? — zapytałam szczupłego mężczyzny, który po długich pertraktacjach zgodził się przyjąć mnie i Toniego Halika. — Bo wiatry są pomyślne. Złe wychodzą wtedy z groty tylko w południe i o północy, i to najwyżej na godzinę. Dlatego, jeśli ktoś wybiera się w podróż, to do jedenastej albo już po pierwszej. I nie można w tym czasie wejść do groty, bo gdy cię wiatr napotka — zabije. Albo sparaliżuje: zaczynają ci drętwieć nogi, kręgosłup, i nie możesz chodzić. Trzeba stosować specjalne leczenie, za pomocą ruty. Niech pani tak nie patrzy, to nie są bajeczki... Sebastiano Castillo Mo otacza wiatry szczególną czcią, ponieważ to one zrobiły go menem. Był już dojrzałym mężczyzną, miał trzydzieści trzy lata. Pamięta, szedł przez pole, a tu — jak nim nie zakręci! Wiatry zabrały go ze sobą, stracił świadomość. Kiedy się obudził po siedmiu dniach, zdał sobie sprawę, że nie znajduje się we własnym domu. Zaczął szukać drogi. Gdzie też może być Oxkutz- cab...? Szedł, szedł, aż usłyszał szczekanie psów. I dzięki nim trafił. To był pierwszy raz, kiedy go porwały wiatry. Przychodziły po niego przez dwa jeszcze lata, tylko nocą. Zawsze zostawiały go w tym samym miejscu. Spotykał tam duchy, które uczyły go, jak ma leczyć, jak odprawiać ceremonie. Dopiero wtedy zrozumiał, że urodził się, żeby zostać menem. — Czy potrafi pan przywołać wiatry? Twarz Sebastiana chmurnieje. A po co je wołać, przynoszą choroby. Chyba — że z wdzięczności, kiedy wyleczony pacjent pragnie złożyć im ofiarę. Modli się wówczas do świętych katolickich i do świętych wzgórz. To jego obrona. Zwłaszcza święte wzgórza dobrze wiedzą, gdzie chowają się wiatry i potrafią utrzymać je na wodzy. Obłaskawia się także wiatry podczas święta Haycol, gdy dziękuje się za zbiory. To specjalny ceremoniał. Piecze się wówczas na rozgrzanych kamieniach kukurydziane chlebki zawijane w liście bana- 58 nowe, przygotowuje napój z drzewa balche. Na stole canche, który spełnia funkcję ołtarza, stawia się krzyż i trzynaście miseczek z jedzeniem. Dlaczego trzynaście? Może dlatego, że świat nadziemny, czyli raj dawnych Majów, liczył trzynaście stopni? Sebastiano tego nie wie. Zawsze stawiano trzynaście, i tyle. Taka tu tradycja. Ale najważniejszą ceremonią, opowiada men z Oxkutzcab, jest Chacchac, prośba o deszcz. Celebruje to święto w sierpniu, kiedy zaczynają już wystrzeliwać kolby kukurydzy, zawiązują się ziarna. Jeśli nie dostaną wody, uschną, będzie głód. Zbierają się więc chłopi z okolicy, przynoszą to kurę, to indyka albo mięso z sarny, biedniejsi — choćby ciasto z kukurydzy. Każdy składa swą ofiarę; menowi płaci za usługi właściciel pola, na którym odbywa się uroczystość. Ptaki zabija się o świcie i natychmiast kobiety zabierają się do przygotowywania potraw. O trzeciej po południu uczta musi być gotowa; ustawia się miseczki na stole-ołtarzu i men ofiarowuje jedzenie bogu deszczu, wiatrom. Oczywiście, bogowie nie zjedzą wszystkiego, jedynie esencję tych potraw, resztę pozostawiając tym, którzy je ofiarowali. Więc zaczyna się uczta, obficie zakrapiana balche. A wieczorem — tańce. — I to wystarczy, by sprowadzić deszcz? Nie, nie wystarczy. Trzeba wybrać dziewięciu młodych chłopców i przywiązać ich sznurkami do nóg stołu canchś. Kumkają, udając ropuchy albo żaby. I deszcz przychodzi, czasem tego samego nawet dnia. Żaby i ropuchy — pisał w „Złotej gałęzi" J. G. Frazer — to strażniczki deszczu. Dla pewnych Indian znad Orinoko ropucha jest boginią wody. Boją się ją zabijać, ale gdy przychodzi susza — wsadzają do garnka i uderzają gałązkami, aby sprowadziła wodę. Peruwiańscy Ajmarowie sporządzają wizerunki żab i umieszczają je na szczytach gór, skąd łatwiej im sięgnąć po deszcz do nieba. Kiedy w środkowych Indiach długo nie pada, przywiązuje się żabę do kija przybranego liśćmi i gałązkami drzewa nim (Azadirachta indica) i obnosi od drzwi do drzwi, śpiewając: Ześlij żabo szybko klejnot wody, By dojrzały na polach pszenica i proso. 59 Wpływy? Raczej niezależnie od siebie człowiek zaczął przypisywać zwierzętom wodnym nadprzyrodzone, związane z deszczem moce. Kto wie, czy w mitologii Majów nie były one połączone ze światem podziemnym. Miał on dziewięć stopni i dziewięciu bogów, tylu, ilu chłopców przywołuje deszcz, udając żaby. Minęła pierwsza po południu, złe wiatry powróciły już do swoich grot, możemy więc bez przeszkód opuścić Oxkutzcab. Teraz czas Sebastiana — przypomina nam — należy do pacjentów. Z jednym musi nawet pojechać do Loltun. — Nie zna pani tych grot? t Nie znałam, ale słyszałam o nich, że są piękne, że jeszcze przed konkwistą odbywały się w nich obrządki rytualne, że do dzisiaj są czczone przez jukatańskich Majów. — Nie moglibyśmy pojechać tam z panem...? Men się wykręca. Musi jeszcze przyjąć kilku chorych w domu, a poza tym trzeba złapać węża. — Węża? Tak, nie przesłyszałam się. Jeden z pacjentów jest ciężko chory i jego to trzeba leczyć w Loltun wężem. Nie, nie dam się zbyć. — Mamy czas, poczekamy... Przewijają się przez izbę pacjenci z bólem żołądka, głowy, z niedowładem nogi, kłopotami z sercem. Pytają Sebastiana, czy może ich wyleczyć. Nie odmówił nikomu, ale czasami ponoć się nie zgadza, nie zawsze pewien swojej mocy. Rytuał wizyty jest prosty. Men zapala świecę przed stojącym na stole krzyżem (zawsze leczę — mówi — z Jezusem Chrystusem) i bierze do ręki kryształową kulę. To w niej zobaczy pod światło chorobę pacjenta. Postawił diagnozę, ordynuje leki. Jedni dostają zawinięte w małych porcjach zioła, liście drzew, kawałeczki kory; będą je parzyć wrzątkiem, czasami gotować, a niekiedy jeszcze studzić, zależnie od schorzenia. Niektórym Sebastiano daje większe paczki, zioła do przygotowywania ciepłych kąpieli. Pacjent płaci 5 peso, czyli około 23 centów amerykańskich za wizytę, drugie tyle za lekarstwa. Jeśli dolegliwość nie ustąpi, trzeba będzie powtórzyć kurację. Wreszcie został już tylko jeden „Metys" na ławce przed domem. Ten, którego Sebastiano miał leczyć w Loltun. Kto wie, czy men z Oxkutzcab zgodziłby się na naszą asystę, gdyby nie samochód. Wprawdzie do Loltun tylko kilkanaście kilometrów, konno jednak jechaliby prawie dwie godziny. Szkapy nie najlepsze, zresztą zdrowie kumotra Mariano Xiu nie pozwala na galop. Co mu dolega? Wszystko, a przeważnie starość; ma już siedemdziesiąt lat, chociaż na to nie wygląda. Najbardziej mu dokucza reumatyzm. Kąpiele nie pomogły, może wąż chorobę przegoni... — Nie boi się pan węży? Skądże, Sebastiano lubi węże. I zna je. — Wiatry pana tego nauczyły? Nie, nie wiatry, lecz Cristobal Na. To był sławny men. Mieszkał w Ticul, zmarł tam niedawno. Ten się znał na leczeniu ukąszeń! Raz spotkali się przy piwie i Sebastiano go zapytał: — Powiedz, skąd ty wiesz, jakie zioła skutkują na jad żmii...? Zrazu nie chciał zdradzić tajemnicy, lecz po kilku butelkach powiedział: — To proste, Sebastiano; gdybyś pomyślał chwilę, sam byś do tego doszedł. Idź rano do lasu, a gdy zobaczysz żmiję, skradaj się za nią. Po cichutku, uważaj. Może będziesz musiał czekać kilka godzin, ale wreszcie zobaczysz trawę, którą żmija je. Ta właśnie trawa zabija jej jad. Posłuchał mena z Ticul. Nauczył się też oczyszczać wężem chorych. Hodował odtąd w domu sporo tych gadów, karmił je, nosił na szyi, w kieszeniach. I miał niezwykłego psa, który mu węże łapał. Co się z nimi stało? Rozpełzły się, pozdychały, nie ma ich i tyle. Nie ma też już psa, a on jest stary i nie będzie chodził za wężami. Chyba że wyjątkowo, dla kumotra. Ujechaliśmy dziesięć kilometrów, kiedy Sebastiano poprosił To-niego, żeby się zatrzymał. Wziął z bagażnika zamykany koszyk, wyciął maczetą kij z drzewa przy drodze i zagłębił się w dżunglę. Nie, nie możemy mu towarzyszyć. Wróci niedługo. Za kwadrans znowu byliśmy w drodze, a po ścianach koszyka, który Sebastiano trzymał na kolanach, pełzał kilkudziesięciocenty-metrowy, szarozielony gad. Zostawiliśmy samochód na parkingu, urządzonym dla przyjeżdżających do Loltun w niedziele turystów. To oni wydeptali pewnie tę ścieżkę przez dżunglę, szeroką, wygodną. Dla nich założono w grocie światło. Ale dzisiaj był wtorek, czyli dzień powszedni — musiały nam wystarczyć latarki. 61 Sebastiano prowadził pewnie, znał tę drogę, dopiero później dogonił nas dozorca. Błysk latarki odkrywał nisze w ścianach, fragmenty ufryzowanych wymyślnie stalaktytów, wyrastające nagle z ziemi stalagmity. Wreszcie znaleźliśmy się w dużej, wysokiej pieczarze, centralnej komorze Loltun; była jak romańska, wsparta na rzeźbionych filarach rotunda, do której przylegały mniejsze groty-absydy. — Tutaj __ zadecydował Sebastiano, wchodząc do jednej z grot. Teraz dopiero Tony zapalił lampę zasilaną z przenośnego akumulatora. Wystarczy na pół godziny, oszczędzaliśmy to światło na robienie zdjęć i kręcenie filmu. » Grota przypominała swym wystrojem fantastyczną dekorację teatralną. Taka sceneria musi zadziałać na psychikę pacjenta! I do tego jeszcze wąż... Na razie leżał, spokojnie w koszyku, a Sebastiano ustawiał świece, pewnie ze dwadzieścia. Wreszcie — gotowe. Mariano Xiu ściągnął koszulę i usiadł na kamieniu, świeczki się paliły. Sebastiano uchylił wieko koszyka, włożył rękę — i wyciągnął węża. Pewnie nie był jadowity, ale men trzymał go za głowę, jak gdyby pragnął zacisnąć jadowite kły. — W imię Ojca i Syna — rozpoczął modły zakreślając wężem znak krzyża. Mariano Xiu siedział nieruchomo, jak zahipnotyzowany. Nie drgnął nawet wtedy, gdy po zebraniu aury, czyli rytualnym oczyszczeniu ciała wężem, men, szepcząc teraz jakieś modły czy zaklęcia w języku swych indiańskich przodków, zaczął pocierać jego skórę zimnym i oślizłym cielskiem gada. Skończył, ale Xiu był nadal odrętwiały. — To znak, że poskutkowało — powiedział Sebastiano. — Choroba się przelękła i odejdzie kuma... Istotnie, kiedy po półgodzinie opuszczaliśmy Loltun, Mariano Xiu jakby dreptał żwawiej. Może jednak pragnął jak najszybciej pozostawić z dala grotę, obawiając się, że uczynny kum powtórzy kurację...? Wydawało mi się, że odetchnął dopiero wtedy, kiedy men z Oxkutzcab otworzył pokrywę kosza i wąż zniknął gdzieś w zaroślach dżungli. Niewidzialne operacje Ponieważ są niewidzialne, więc i ja nie mogłam ich zobaczyć. Skąd wiadomo, że przeprowadza się je naprawdę, że jukatańscy menowie, łączący moc znachora, czarownika, kapłana i szamana zarazem, nie opowiadają o czymś, czego nie tylko nie widać, ale co nie istnieje...? Bernardino Us Kol z Oxkutzcab był oburzony. Chyba muszę mieć złą wolę, skoro nie mogę pojąć tego, co jest oczywiste dla niego, prostego chłopa, którego ojciec był jeszcze niewolnikiem na hacjen-dzie. Opowie mi więc, co zdarzyło się jego synowi, może coś zrozumiem. Syn miał dziewięć lat, kiedy powiedziano, że ma raka na języku. Syn pierworodny. Bernardino sprzedał więc jelenia, którego udało mu się upolować, pozbył się kur, zawiózł na jarmark zapasy kukurydzy. I pojechali do Meridy. To duże miasto, stolica prowincji, wszystko jest tam najlepsze, więc znajdzie tam ratunek. Ale lekarze powiedzieli: szkoda pieniędzy, już nie warto robić operacji. Wtedy to zdecydował się na operację niewidzialną. Zaprowadził chłopca do znachorki w Meridzie. Sławnej także z tego, że żarliwie wierzyła w Boga, baliby się kontaktów z mocami nieczystymi. Wzięła chłopca za rękę, obejrzała język, postukała w głowę. Tak, stwierdziła, ma raka, ale jeszcze jest na niego rada. Zrobi operację; w następny wtorek, pomiędzy dwunastą i pierwszą po południu. Siostro, ja z żoną muszę wracać do domu, został bez opieki. Ale syna możemy zostawić w Meridzie... — powiedział Bernardino. Ale znachorka nie potrzebowała obecności chłopca, niechaj wracają do Oxkutzcab wszyscy. Pamięta, była pierwsza za piętnaście, kiedy syn przybiegł z ogródka i zawołał: — Ojcze... mamo... — A nie mówił słowa od kilku już 63 miesięcy. Chłopak splunął trochę krwią i otworzył usta - - narośli prawie nie było. Na trzeci dzień znowu pojechali do znachorki. Obejrzała, pomyślała — i rzekła: trzeba zrobić jeszcze dwa zabiegi, co miesiąc; rak będzie odrastać, należy wytrzebić go z korzeniami... Pomyliła się. Chociaż odrastało coraz mniej — kuracja przeciągnęła się do pół roku. Operowała zawsze tym samym sposobem, umawiając się na określony dzień i godzinę. Jak nazywała się zna-chorka? Nie pamięta, było to dawno temu. Dziś syn ma dwadzieścia osiem lat. Już dwa razy zdążył się ożenić. , Pytałam kilku znachorów, czy robią niewidzialne operacje. Ale albo nie robili naprawdę, albo nie chcieli się przyznać; kto wie, czy nie uważali, że moja obecność sprofanuje rytuał. Wreszcie chyba się udało, powiedział właściciel małego hoteliku w Ticul, gdzie założyliśmy swoją bazę. Zgodził się nas przyjąć Cristobal Mojón. Mojón był najbardziej szanowanym znachorem w miasteczku. Przyjeżdżali do niego pacjenci z Chetumal, Campeche, Valladolid, całego półwyspu Jukatan. Nic dziwnego, że uważano go za najza-możniejszego mieszkańca okolicy. Oznaką dostatku był dom duży, murowany, o wnętrzu jednakże bardziej niźli skromnym. Przyjmował pacjentów w izbie, gdzie na domowym ołtarzu stał krzyż, a na półkach leżały paczki i wiązki suchych ziół. Leczy tylko ziołami — i palcami. Tego go nauczył ojciec, po którym odziedziczył powołanie mena, znachorską wiedzę, kulkę pomagającą mu w stawianiu diagnozy, a także starą, drewnianą chatę, która służy za poczekalnię. Bywa, że chorzy muszą czekać kilka dni. Bo przyjmuje tylko około sześciuset pacjentów rocznie, a zważywszy, że jedynie we wtorki i piątki — zrozumiałe, że trzeba czekać. Na więcej zabiegów mocy mu nie starcza. Wyczerpuje zwłaszcza leczenie duchowe. Najpierw zaczął przyjmować chorych z dolegliwościami, na które wystarczyła terapia fizyczna, choć i w tych wypadkach bez koncentracji obejść się nie sposób. Kiedy więc do izby weszła kobieta narzekająca na silne bóle brzucha, Cristobal Mojón zdjął najpierw z półeczki szklankę z wodą, postawił ją na ołtarzu, przykrył czarną szmatką, położył na wierzchu zieloną gałązkę i zaczął się modlić. I nam udzielił się nastrój skupienia. Po kwadransie men odkrył 64 szklankę i intensywnie wpatrywał się w wodę. Była w niej mała, ojcowa kuleczka z kryształu. To w niej pewnie zobaczył, co należy zrobić. Połóż się — zadecydował, i kobieta zbliżyła się do długiego stołu pod ścianą. Przemieściły się jej wnętrzności — powiedział do nas. — Będę je musiał naprowadzić. Kobieta leżała spokojnie, odsłoniła brzuch. Zdawało się, że znachor wbił w pępek dwa palce prawej ręki — wskazujący i środkowy. Zaczął nimi poruszać koliście, silnie uciskając. Wkrótce wszystkie palce zagłębił zręcznie w fałdach brzucha, jak gdyby przesuwał jelita. Jeszcze lekki masaż. Wstawaj — powiedział men w końcu. — Dobrze, żeś przyszła w porę, groził ci skręt kiszek. A na to nie zawsze zdążę już poradzić. Boli cię jeszcze? Ponoć nie bolało. Położyła na ołtarzu umówioną kwotę. Men dał jej zioła, dziesięć porcji, zawiniętych osobno w kawałki gazety. 1 rzeba je gotować przez 30 sekund, potem parzyć pod przykryciem pół godziny. Zażywać — po jedzeniu. Może teraz przyjdzie kolej na operację duchową...? Ale następną pacjentką była dwuletnia dziewczynka z wysypką najwyraźniej uczuleniową. Dieta, kąpiel z ziół. Znowu pewnie kłopoty z trawieniem — pomyślałam, kiedy do izby weszła kolejna kobieta z dzieckiem na ręku. Nie chce jeść, nie rośnie, nie rozwija się normalnie — zapłakała matka przytulając niemowlę blade, wychudzone, które nie tylko zdawało się nie ruszać, ale nawet nie oddychać. — Nie przeszkadzaj mi teraz — powiedział Mojón i zagłębił się w koncentracji. Modlił się, długo obserwował wodę w szklance, patrzył w kulkę. To guz — powiedział wreszcie. — Dziecko ma guz w głowie, już się z nim urodziło. Nie ma rady, trzeba zrobić operację. W następny piątek, o szóstej wieczorem. Oczywiście, w twoim domu, nie musisz tu przychodzić. Byłoby dobrze, gdybyś trzymała wówczas małego w ramionach, zaboli go trochę i mógłby się przestraszyć. Za miesiąc przyjdziesz do mnie znowu. A więc operacja niewidzialna! Tyle, że w następny piątek musiałam już być daleko od Ticul. 5 — Czarownicy 65 Ale zdążyłam jeszcze poznać mena Alejandra Manriąue, niedaleko grot Loltńn. Oto jego rady: Sposób z wężem. Kiedy chłopiec zakocha się bez wzajemności, musi złapać węża. Oczywiście, najlepiej zrobi zanosząc go do mena, który ususzywszy gada na węglu drzewnym — zmiele go na proszek. Men zna specjalne modły, które pomagają na miłość i będzie je powtarzał przez dziewięć dni. Po tym czasie chłopiec musi spotkać ukochaną i dotknąć jej rąk albo twarzy palcami zanurzonymi przedtem w wężowym proszku. Za dziewięć dni — wzajemność gwarantowana, dla pewności lepiej jednak powtórzyć zabieg z dotykaniem dwa—trzy razy. Sposób z żabą. Nic prostszego. Wystarczy znaleźć żabę, najlepiej dużą, i trzymać ją w dołku z wodą, oczywiście karmiąc jak należy. Po osiemnastu dniach doglądania żabę dostarcza się do mena, a ten odprawia nad nią modły; najlepiej gdy kieruje je do sił piekielnych. Kiedy skończy inwokacje, zanosi w kieszeni żabę dyskretnie do domu dziewczyny. Teraz — byle do pory deszczowej, wtedy żaba zacznie śpiewać, a po dziewięciu dniach dziewczyna się zakocha. Sposób z nietoperzem. Bywa, że w młodej dziewczynie zakocha się mężczyzna starszy, a płocha dzierlatka wybrzydza, odwraca się od niego. Też jest na to rada. Przecież w każdym domu są nietoperze, toteż i ten zakochany znajdzie go z łatwością w swej zagrodzie. I zaniesie go do mena. Men zapali świecę, podgrzeje igłę nad płomieniem. Kiedy będzie czerwona — szepcząc zaklęcia do Belzebuba, Lucyfera, wszystkich bogów nocy — przesunie nią dziewięć razy przed oczyma nietoperza, który straci wzrok. O północy men rozpocznie modły, aby nietoperz przejrzał znowu. I wypuści go na wolność. Nietoperz od razu poleci tam, gdzie mieszka dziewczyna. W ten sposób wszystko jest przygotowane na wizytę starszego mężczyzny w domu wybranki. Może być pewien, że nie narazi się na odmowę. Oczywiście, dopiero po dziewięciu dniach. Widziałam, jak w jednej z grot Loltun Alejandro Mariąue stosował inny jeszcze sposób — z kogutem. Ten najlepszy jest dla kobiet, które muszą martwić się o męską wzajemność. Nawet takie jak Rosa, najładniejsza w całej okolicy. Cóż, w życiu bywa czasem jak w bajce: nie odstępowali Rosy kawalerowie piękni, zacni i bogaci, a dziewczyna uparła się na biednego wyrobnika, który w dodatku — wszyscy wiedzą — chce się żenić z chromą Marią. Rosa nie może 66 sobie darować, że na nią nie spojrzy. Dlatego przyniosła największego koguta, niech go men zabije, niech da jej umaczane we krwi pióro ptaka, by zaniosła je do domu chłopca. Czy naprawdę pokocha ją za dziewięć dni? Pojechaliśmy do Muna. Miasteczko leży na głównym szlaku turystycznym, pomiędzy Meridą a ruinami Uxmal, najbardziej po Chi-chen-Itza odwiedzanego miasta Majów. Rzadko jednak zatrzyma się tu obcy, najwyżej na chwilę, aby sfotografować fasadę kolonialnego kościoła albo kupić wyszywaną krzyżykami suknię: miasteczko słynie z haftu ręcznego, wypieranego już na Jukatanie przez maszynę. Dla przeciętnego turysty Muna pozostaje nazwą bez skojarzeń. Co innego dla Majów: kogokolwiek zapytasz, o sto, dwieście nawet kilometrów dalej — każdy wie, ze w Muna mieszka donia Felipa Xiu. Kiedy wieść dotarła do antropologów z Meridy, zadziwili się. Kobieta — menem? Dotychczas sądzono, że tak społecznie poważaną funkcję piastuje jedynie mężczyzna. Nie była donia rada naszemu przybyciu. A gdy jeszcze zaczęliśmy mówić o filmowaniu — mowy nie ma, duchy nie lubią, gdy się im przeszkadza. Ona i pacjenci też. — Przyjechaliśmy specjalnie tyle kilometrów... — przekonywał Halik. Bez rezultatu. — Będzie donie podziwiał cały świat... Prawie nas wyrzuciła. — I dzieci donie zobaczą... Co tam dzieci, dzieci są niedaleko, mogą ją widywać w domu. I nagle — Tony doznał olśnienia. Usłyszałam: — Czy dzieci mieszkają w Muna? — Tak, trzech synów — Jose, Mario i Juan. Poszliśmy do Juana. Po godzinie był z Halikiem w największej przyjaźni. Po dwóch — donia Felipa uległa jego namowom i pozwoliła, żebyśmy obserwowali, jak leczy. Ostatnie wahanie przegnała precz butelka aguardiente i niezbyt wygórowana suma, którą obiecaliśmy wręczyć doni po zakończeniu filmowania. Najpierw filmowaliśmy dom doni, typową chatę Majów zbudowaną z otynkowanych gałęzi na planie owalu, przykrytą palmowymi liśćmi. Taką samą, jakie widzieliśmy na malowidłach ściennych 67 sprzed tysiąca lat w Chichen-Itza. Izba jedna, a w niej podłoga z ubitej gliny. Jak zwykle u mena stół pełniący funkcję ołtarza, na nim krzyż. Ściany obwieszone gałązkami pachnących ziół, które donia sama zbiera rankiem w górach. Zioła suszące się na podłodze. Pod sufitem — girlandy liści i kwiatów. Okien nie ma, światło jest ostre, natarczywe, niesie żar, lepiej zatrzymywać je za progiem. Wystarczy, że wchodzi szparami, gdy otwiera się drzwi. Ale nam za mało tego światła, rozstawiamy reflektory z własnym zasilaniem. — Pamiętajcie, tylko jedna wizyta — przypomina o układzie donia. « Pamiętamy. I o tym, że ma prawie osiemdziesiąt lat, że będzie zmęczona. Więc trzeba się spieszyć. Juan nam pomaga, nie pozwala wchodzić do chaty dzieciakom, których mnóstwo pojawia się zawsze, kiedy filmujemy. Przekonuje młodą parę, która przyszła do doni, że obcy nie zmniejszą skuteczności kuracji. — Oczywiście, że nie — wtrąca się Halik. — Ja przecież także jestem sławnym menem, może tylko trochę gorszym, bo blondynem... Ale młodzi mają interes intymny, i stąd są wahania. Przyszli, zwierzają się w końcu, bo dwa lata minęły od ślubu, a nie mają dzieci. — Uklęknijcie — mówi donia. Tony włącza kamerę, filmuje prawie non-stop. Donia jest kapłanem, kładzie ręce na głowach małżonków, mruczy modlitwy, a młodzi je powtarzają. Nic nie rozumiemy, bo modlą się w języku maja. Ale nadchodzi oto moment znanego mi już dobrze oczyszczenia — donia Felipa zbiera gałązkami złą aurę z ciał małżonków. I już zbliżamy się do kulminacji — w rękach starej kobiety widzę butelkę aguardiente. Otwiera ją i jak kadzidłem kropi młodą parę. Jeszcze naleje wódki do szklanki i poprosi, żeby ją wypili wspólnie. To wszystko. Mogą iść do domu. Będą mieli dziecko. Chyba, że należą do tej maleńkiej cząstki ludzkości, której jeszcze przed przyjściem na świat było przeznaczone, że umrze bezpotomnie. Z Muny udaliśmy się do Pustunich. Ucieszyłam się, bo Epifano Ku, ostatni men, którego mieliśmy poznać na Jukatanie, był w domu. Ale choć to wtorek — nie zobaczyłam przed drzwiami kolejki pa- 68 cjentów. Dziwne, bo powinien mieć niemałą, należał do tych menów, którzy wejdą na pewno do etnograficznej historii regionu. — Czy możemy porozmawiać w sanktuarium? — zapytałam, kiedy wyszedł do nas na ulicę. Nie możemy. Nie ma sanktuarium. Od pół roku nie jest menem. Skierowano mnie do niego, bo pewnie ta wieść nie zdążyła dotrzeć do Meridy. — Co się stało, don Epifano...? Nic, po prostu nie miał powołania. Kiedy miał dwanaście lat, zaczął uczyć się sztuki lekarsko-kapłańskiej, bo chcieli tak rodzice. Jego mistrzem był men najlepszy, sam Jose de la Cruz Chan. Mówił, że po jego śmierci najlepszy będzie Epifano. Przejmie jego wiedzę i praktykę. Tak też się stało. Wyprawił wystawną stypę i zaczął leczyć. Pracował uczciwie. Ale co to za wysiłek! Przy tym stale musiał pościć, najedzony się nie skoncentruje, a bez koncentracji leczyć nie potrafi. Więc gdy przychodził pacjent, Epifano klękał przy ołtarzu i starał się skupić. Nagle — urywała się nić świadomości, nie wiedział już, co było dalej. Obecni przy tych transach opowiadali potem, że zaczynał mówić całkiem innym głosem. Niskim, grubym. Jedni twierdzili, że był to głos ducha Majów, który się w niego wcielał, inni rozpoznawali głos nieżyjącego już sławnego mena, ?????? Tek Na. Don ?????? mieszkał kilkadziesiąt kilometrów od Pustunich, Epifano nigdy go nie spotkał. — Co pan mówił? Mówił o tym, co widział. I widział chorobę. I sposoby jej leczenia. Były ponoć niezawodne. Kiedy jednak po półgodzinie budził się z transu, był zupełnie wyczerpany. Głowa bolała wściekle. Nie wytrzyma tego długo — wiedział i bał się, że zwariuje. Postanowił, że nie będzie menem. Lecz tradycja mówi, że nie można porzucić praktyki, zanim nie odsłuży się ludziom ćwierć wieku. Właśnie niedawno minęło. Jest wolny. Zajmuje się stolarką, hoduje owce, sprzedaje mleko. Nie narzeka. Pomagają mu dzieci. Ma trzynaścioro, nigdy nie chorowały. 69 Jak przywrócić duszę Marco Antonio Flores Serrat był młodym pracownikiem biura turystycznego w Tuxtla Gutierrez i starał się nam dogodzić: jeśli będziemy z niego zadowoleni i dowie się o tym profesor Ismael Corzo Blanco, szef delegatury Ministerstwa Turystyki w stanie Chia-pas i do tego brat gubernatora — może dostanie awans, a przynajmniej jego pozycja się umocni. Dlatego też, kiedy rozważano, kto z nami pojedzie na tereny zamieszkane przez Indian Tzotzilów, Tzeltali i Cholów — zgłosił się on na ochotnika, chociaż był to Wielki Tydzień, czyli tradycyjny, obowiązkowy niemal w Meksyku okres urlopowy. Miał być nie tylko przewodnikiem, ale również kierowcą i tłumaczem: urodzony w San Cristobal de las Casas otarł się o języki indiańskie i od biedy mógł się w nich porozumieć. Zatem sytuacja idealna — i wola jak najlepsza, i kwalifikacje, i kontakty. Towarzystwo Marca Antonia zdawało się gwarancją, że zrealizujemy zamierzenia, dla których odbyliśmy tę daleką i kosztowną podróż na samo południe Meksyku. Nie wydawały się nam zresztą szczególnie trudne: chcieliśmy zobaczyć i sfilmować obrzędy wielkopiątkowe w takiej miejscowości, w której symbolicznie krzyżuje się Indianina-Chrystusa, oraz dotrzeć do czarowników. Najlepiej — do czarowników Tzotzilów, bo wiedzieliśmy, że co dziesiąty członek tej indiańskiej grupy zajmuje się magią. Jeśliby nawet populacja Tzotzilów nie liczyła dwustu tysięcy Indian, jak podają trochę przesadne statystyki, a tylko połowę tej liczby — i tak przecie któryś z dziesięciu tysięcy czarowników zgodzi się nas przypuścić do swoich sekretów... Założenie logiczne, jak się jednak okazało, pozbawione racji. Wiedzieliśmy wprawdzie, że Tzotzile nie lubią obcych, nawet Indian ż innych grup, a cóż dopiero ladinos, czyli Metysów i białych. Na 70 straży tej indiańskiej odrębności stoją czarownicy. Niech tylko jakiś Tzotzil zacznie jeść czy ubierać się jak nie-Indianin, natychmiast czarownik ześle nań chorobę albo nawet śmierć. I to często śmierć najgorszą, powolną. Zdrajca tradycji przodków zacznie zrazu słabnąć, potem straci apetyt i chęć do pracy, będzie mdlał, wymiotował, wił się w bólach, będzie narzekał na zły sen, a z czasem w ogóle spać przestanie. I umrze, najpóźniej za rok. Czy mogliśmy liczyć, że ci, którzy tak bezlitośnie piętnują wyłamywanie się z grupy i kontakty z białymi — białym pomogą? Zawiódł spryt Marca Antonia, nie udały się próby przekupstwa. Ale — poznaliśmy profesora Prudencia Moscoso. Profesor Moscoso jest jedną z najpopularniejszych osobistości w San Cristobal de las Casas. Historyk i kronikarz miasta uważanego za indiańską stolicę, zajmuje się ostatnio — tradycjami ludowej medycyny. Zastaliśmy uczonego przy porządkowaniu dokumentacji z pobytu w Meksyku... Jana Pawła II. Jestem z Polski, więc obiecał mi pomóc. Mieszka tu od wielu lat i zna Indian. Ale ważniejsze, że znają go oni. I to nie jako białego, lecz człowieka, do którego mają zaufanie. Nieraz im dopomógł w konfliktach z władzą. Dlatego łatwiej mu niż innym zbierać informacje. Teraz gromadzi indiańskie recepty. Niektóre sprawdził osobiście. Sam się dziwi, ale pomagają. — Na przykład?... Ot, choćby taka. Jeśli podrażni oko pieprz turecki, wystarczy wziąć do ust grudkę soli, a pieczenie przejdzie. Oparzenia łagodzi woda z palonym wapnem. A gdybym miała kłopoty ze śledzioną, to najlepiej znaleźć gruby liść z kopalowego drzewa, przeciąć jego miąższ na połowę i postawić na nim bose nogi. Sok powinien wsiąkać w stopy przez 40 minut. I choroba mija. A czy wiem, jak się leczy mai de ojo, czyli urzeczenie? Uroki rzucają osoby, które mają szczególną moc w oczach. Zawsze mimo woli, najczęściej na dzieci, które im się podobają. I dziecko choruje. Wymiotuje, ma rozstrój żołądka, nie chce jeść, ma gorączkę, jest coraz słabsze. Gdyby pocałowało osobę, która rzuciła nań urok — odwróciłoby złe moce. Skądże jednak wiedzieć, że się jest zaczarowanym! Teraz tylko znachor może pomóc, a znachor i czarownik to zazwyczaj ta sama osoba, swego leczy, cudzym szkodzi. — Oczyszcza dziecko? Tak, daje zioła i oczyszcza. Jajkiem z czarnej kury. Kiedy ściągnie 71 w nie chorobę i pomodli się, chowa jajko pod łóżkiem dziecka. Następnego dnia rozbija skorupkę: jeśli w białku znajdzie plamkę podobną do oka, znak to, że choroba już minęła. Indianin, uważa profesor Moscoso, jest zawsze zadowolony, nie zna uczucia smutku, przygnębienia. Indiańska melancholia jest wymysłem białych, którzy nie potrafią zrozumieć ludzi innych niż oni. On nie spotkał nigdy Indianina neurastenika. Ale, mimo tej wrodzonej pogody, Indian łatwo ogarnia strach. Najbardziej boją się sił przyrody. A kiedy się zlękną mocno zobaczywszy burzę, powódź, pożar, przepaść, wiry wodne — dusza opuszcza ich ciało. I trzeba ją przywrócić, bo inaczej grozi śmierć. Postanowiłam koniecznie zobaczyć takie przywracanie. Profesor Moscoso dał mi więc list do znajomej z Yauteclun, prosząc, żeby skontaktowała mnie ze znachorem, który leczy przestrach, czyli espanto. Ze znachorem Tzotzilów. Tzotzile — to jedna z dwudziestu jeden grup Majów, jakie żyją na terenie Meksyku i Gwatemali. Odległe to czasy, kiedy ich przodkowie wznosili imponujące świątynie i pałace, rzeźbili zdumiewające swym bogactwem stele i ołtarze, zapisywali hieroglifami i rysunkami księgi, które dzisiaj nazywamy kodeksami. Ale presencia del pa-sado, czyli tak charakterystyczną dla Meksyku obecność przeszłości, odczuwa się u Tzotzilów wyraźniej niż wśród wielu innych grup tubylczych. Oto na przykład San Juan Chamula, jedno z dwudziestu ośmiu municipiów, w których mieszkają Tzotzile, spełnia taką samą funkcję jak dawne ośrodki ceremonialne Majów. Tyle że kościół zastąpił wznoszoną na piramidzie świątynię dawnych bogów, budynek władz miejskich przejął funkcje pałacu władcy, a dawny główny dziedziniec, na którym podczas świąt zbiera się ludność całej okolicy, stał się placem targowym, który zresztą służy również celom religijnym. W San Juan Chamula, podobnie jak w innych centrach municypalnych, nie mieszka się, tu się tylko przychodzi — do Boga i do władzy; jest ona teraz dwojaka: tradycyjna indiańska oraz konstytucyjna, ustanowiona przez państwo. Odwiedza się również kupców i urzędników, którzy — podobnie jak w przedkolumbij-skich czasach — i dziś mieszkają w mieście. Indianie natomiast żyją w parajes, skupiskach kilku bądź kilkunastu kurnych chat. Podobnie jak dawniej przygotowują pola pod uprawę metodą żarową, po wypaleniu ich sadząc kukurydzę za pomocą zaostrzonego kija. Rytm 72 ich pracy wyznacza dawny kalendarz, którym posługują się do dzisiaj. Rok składa się w nim z osiemnastu miesięcy po dwadzieścia dni i pięciu dni dodatkowych. Ziemia jest dla Tzotzilów płaska i kwadratowa, podtrzymywana na rogach przez bogów-tragarzy. Bogów mają zresztą dużo, zasiedlają zarówno ich trzynastostopnio-wy świat nadziemny, a więc niebo, do którego zmarli wspinają się po świętym drzewie ceyba, jak i świat podziemny, liczący dziewięć stopni. Od wieku szesnastego, dzięki wytrwałym wysiłkom misjonarzy, Tzotzile nominalnie są katolikami. Ale Chrystus, według ich mniemania, przeobraził się po śmierci w Boga Słońca, Matka Boska zaś — w Boginię Księżyca. W dawnym, ciągle jednak aktualnym panteonie znalazło się też miejsce dla katolickich świętych uosabiających bogów różnych sił przyrody. Żeby jednak bardziej przystosować narzuconą religię do dawnych wierzeń, w drugiej połowie ubiegłego stulecia Tzotzile ukrzyżowali jedenastoletniego chłopca: chcieli mieć własnego Chrystusa, indiańskiego. Może on jest dzisiaj Słońcem...? Podobnie jak każdy chrześcijanin, Tzotzil wierzy, że posiada ciało i duszę. Nie jest to jednak dusza anonimowa, niematerialna, która nie wiadomo, jak wygląda. Duszą Tzotzila jest konkretne zwierzę. Może to być małpa, pies, tapir, orzeł, szpak, jeleń, jaguar, a nawet motyl. Takie zwierzę-dusza nazywa się chulel; razem z Tzotzilem przychodzi na świat i razem umiera. Ale podczas gdy Indianin żyje w swojej osadzie — paraje, jego chulel przebywa na świętej górze wraz z innymi chmielami. Oby mu się nic nie stało, martwi się Indianin. Bo cokolwiek się przydarzy chulelowi, odczuwa to ciało Tzotzila. Chulel biegł zbyt szybko przez zarośla i połamał nogi, łamie nogi i Indianin na najprostszej choćby drodze. Kiedy chulel słabnie, Indianin choruje. A jeśli myśliwy zabije chulela, musi umrzeć także i jego właściciel. Chulele są słabsze i mocniejsze, nie można przecie porównywać chulela-kolibra z chulelem-tygrysem. O tym, jaki jest jego chulel, Indianin dowiaduje się we śnie albo od czarownika. Im wyższą ma człowiek pozycję, tym jego zwierzę jest silniejsze. Najsilniejszy jest chulel czarownika — nazywa się nagual. Naguale często atakują słabsze od siebie zwierzęta i wtedy Tzotzile chorują, tylko czarownik potrafi wyleczyć z takiej przypadłości. Katolicyzm sprawił, że Tzotzile utożsamili chulela z chrześcijańską 73 duszą. I zrodziły się niekonsekwencje. Bo podczas gdy chulel-zwie-rzę żyje daleko na świętej górze, chulel-dusza przebywa w ciele Indianina. Ale — może je opuścić. Dusza wychodzi z ciała podczas snu, i biada — jeżeli zabłądzi! Chulel porzuca również ciało pijanych. Najgorzej jednak, gdy Indianin się przestraszy — wtedy jego duszę jest w stanie zawrócić jedynie czarownik. Maria Ruiz nie wyglądała na czarownicę, zresztą mieniła się wyłącznie znachorką. Ot, poczciwa kumoszka w czarnej, suto marszczonej spódnicy i haftowanej bluzce niczym się nie wyróżniająca od innych Indianek. To do niej wiózł nas jednak Marco Antonio5 po straszliwych wertepach municipia Chenalhó. — Daleko do Yauteclun? — pytaliśmy spotykanych Indian. Mówili, że tuż-tuż, jeszcze dwadzieścia, dziesięć, siedem kilometrów. Ale trasy nie można tutaj obliczać w przestrzeni, a jedynie w czasie: pokonanie osiemdziesięciu niespełna kilometrów zajęło nam ponad pięć godzin jazdy samochodem. Yauteclun okazało się niewielką osadą, z własnym jednakże kościołem. Jak zazwyczaj u Tzotzilów, nie było w nim księdza, którego rolę spełniali indiańscy dostojnicy religijni, zwani majordoma-mi. Teraz majordomowie i ich żony przygotowywali świątynię do uroczystości Wielkiego Tygodnia — ubierali świętych w czyste szaty, zamiatali podłogę, przynosili kwiaty. Właśnie w kościele zastaliśmy donie Juanę, do której skierował swój list polecający profesor Moscoso. Była siostrą indiańskiego starosty, czyli w tym wypadku „prezydenta" Chenalhó, ciesząc się należnym rodzinie najwyższego w okolicy przedstawiciela władzy poważaniem. A poza tym — znała hiszpański. Jeśli ona nie pomoże... Pomogła. — Biegnijcie — poleciła dzieciom — do wszystkich znachorów I zapytajcie, który z nich będzie dziś leczył espanto... Po kilkunastu minutach zaczęły nadbiegać meldunki: — Santiago wyjechał do San Cristobal... — Jose ma chorego na żołądek... — Eugenio szuka ziół w lesie... — Jezus śpi... bo się upił... — Rosa odczynia uroki... Traciliśmy nadzieję. Wprawdzie dzisiaj wtorek, a więc dla czarowników dzień przyjęć, ale wtorek Wielkiego Tygodnia. Kto by w taki 74 dzień pamiętał o chorobie z przestrachu, gdy przed świętem tyle pracy... Doczekaliśmy się jednak... — Maria jest w domu Pedra. Łapią czarną kurę, zaraz będą przywoływać duszę — wołał już z daleka ostatni posłaniec. Najpierw poszła donia Juana. Nie wiem, jakich użyła argumentów, ale Maria Ruiz przystała na naszą wizytę. Zgodziła się na nią i rodzina Pedra. Pod warunkiem, że' zapłacimy za kurę i za wódkę z trzciny cukrowej. Na podłodze z ubitej ziemi leżała mata, a na niej Pedro przykryty czarnym ponczem. Jemu było obojętne, czy go filmujemy: wychudzony, blady, oczy zamknięte, nie okazywał żadnego zainteresowania otoczeniem. — Kiedy zachorował? Przed tygodniem wybrał się do sąsiedniego paraje odwiedzić krewniaka. Po drodze jest rzeczka. Nie zauważył jej wracając, bo trochę wypili; wpadł do wody i przewrócił się. To na pewno espanto, choroba z przestrachu. Pedro stracił ochotę do pracy, nie chce jeść, leży jak bez czucia. Zawołali więc Marię. Znachorką jest zajęta przygotowywaniem magicznej kuracji. Oceniła, że Pedro cierpi na mały, nie na duży przestrach. Gdyby to był duży — trzeba by go było zaprowadzić nad rzekę. Tam wykopałaby dołek, aby złożyć w nim ofiarę z ziół, żółtych kwiatów hutut, ziaren żółtej kukurydzy i piór czarnej kury. Towarzyszyłaby jej rodzina i przyjaciele Pedra, razem piliby po drodze aguardiente... — Czy muszą pić wszyscy? Nie muszą, ale piją. Ale zdarza się, że ktoś nie ma na wódkę ochoty. Wtedy najlepiej wziąć butelkę. Kiedy przyjdzie kolej na nie-pijącego, czyli kiedy podadzą mu kieliszek, który krąży według starszeństwa i rangi, z tym że mężczyźni' piją przed kobietami, abstynent nalewa doń wprawdzie wódkę, ale po to, by od razu przelać ją z powrotem do butelki. Zachował się grzecznie, nie odmówił i nie uraził nikogo. Picie towarzyszy przez cały czas kuracji. Także w drodze powrotnej znad rzeki, gdy kopią drugi dołek i znów składają ofiary. I wtedy, gdy jedzą na zdrowie chorego rosół z czarnej kury, która gotowała się od rana. Najwięcej pić musi znachor. Maria Ruiz pamięta kurowanie espanto, które trwało miesiąc. Leczył jej krewny. 75 Po miesiącu chory wyzdrowiał, ale — znachor umarł. Nie wytrzymała wątroba. Szczęśliwie Pedro miał małe espanto. Potrzebne są trzy wiązki igliwia, trzy świece, trzy modlitwy. No i oczywiście — czarna kura. Maria kładzie igliwie przed domowym ołtarzem, na którym już płoną świeczki. Pedro zaczął nagle postękiwać. Oczekujemy w napięciu. Maria bierze kurę za nogi i omiata nią ciało chorego. Kiedy został już oczyszczony, ptak wraca do rąk gospodyni, która przyrządza zeń rosół. Znachorka modli się tymczasem i prosi o butelkę. Podają aguar-diente. Ale jej chodzi o butelkę pustą. Wychodzi z nią na próg domu, przykłada usta do wylotu i — zaczyna gwizdać. — Przywołuje duszę — szepcze donia Juana. — A co mówi? — Prosi, żeby dusza Pedra powróciła. Żeby się nie bała. Ma tu ciepły dom, dobrą żonę, kochające dzieci, ma tu swego psa, niedaleko swoje pole. Nigdzie nie będzie jej tak dobrze jak tutaj... — I dusza wróci...? — Zaraz zobaczymy... Znachorka podeszła do chorego i wzięła go za puls, który jest dla Indianina sygnałem duszy. Słabo, ale bił, zatem dusza powraca, usłyszała wołanie. Teraz należy ją jedynie utwierdzić w decyzji. Po drugim gwizdaniu i ewokacji puls był wyraźniejszy, po trzecim — już normalny, tylko trochę zadyszany, widać dusza się spieszyła... Jeszcze chory musi poleżeć trzy dni i wróci do zdrowia. Popijając aguardiente, oczekujemy na rosół z czarnej kury. Pytam znachorkę, czy naprawdę umiera się z przestrachu. Pewnie, że tak, mówi. Gdyby nie zawołano jej w porę, to upomniałby się o Pedra bóg śmierci. Zawsze trzeba zresztą mieć się przed nim na baczności, lubi włóczyć się po drogach. — A jak go można poznać...? Jest nieduży, wzrostu cztero-, pięcioletniego dziecka. Czarny, ale ubiera się jak biały albo Metys. Jest brudny i okropnie śmierdzi, bo odżywia się zwierzęcym, ale chętniej ludzkim mięsem. Największym zaś przysmakiem jest dla niego głowa Indianina. Bóg śmierci mieszka w grotach, na wysokich górach, ale także na wieżach kościoła w San Juan Chamula i kościoła Świętego Dominika w San Cristobal de las Casas. Atakuje pijanych, a zwłaszcza tych, którzy samotnie wracają do domu. I napada na kobiety. Jeśli mu się któraś naprawdę podoba, to tak cicho podejdzie do łóżka, że mąż się nawet nie obudzi. — A jeśli będzie się opierać? To ją zmusi... do wypicia moczu. Zdarza się także, że zabiera kobietę do swej groty i każe jej rodzić swoje dzieci. Bywa, że trzydzieści na rok... Kobietami interesują się także złe duchy. Nazywają się pukujes. Jeśli pukuj posiądzie kobietę we śnie, to z tego związku narodzi się czarownik. Pukuj może też wprowadzić kroplę swojej krwi do zył dziecka — kiedy urośnie, też się stanie czarownikiem. — A jak zostaje się znachorem? Marii objawił się we śnie sam Pan Bóg, aby ją nauczyć znachor-skich sposobów. Zawsze zresztą o tym powołaniu przesądzają siły wyższe. Mogą to być na przykład duchy przodków. Kiedy pragną, aby ich potomek leczył ludzi, zabierają jego chulela ze świętej góry do specjalnej sali przeznaczonej na naukę. Kiedy chulel potrafi już przygotować ołtarz, sprawdzić puls, zbierać zioła, oczyszczać kurą, modlić się, palić odpowiednie świece — rozpoczyna się egzamin. Nie jest on szczególnie trudny, lecz wymaga męstwa. Oto bowiem chulel otrzymuje polecenie, aby udać się do sali sąsiedniej. A tam siedzą źli bogowie. Popijają aguardiente. Nie wypije chulel kieliszeczka...? A to aguardiente boska, smak jej nadzwyczajny. Tak trudno odmówić... Jeśli jednak chulel oprze się złym bogom i powróci do swej sali bez picia, będzie z jego cielesnej powłoki znachor znakomity. Maria Ruiz nabrała do nas zaufania, opowiada o swych doświadczeniach. Leczy nie tylko espanto, ale także metz chulelal. Wywołują tę chorobę bardzo złe duchy. Jej objawem jest ból brzucha, potem zaś całego ciała. I złe, niespokojne sny, co nie pozwalają na odpoczynek. W takim wypadku nie wystarczy pomoc li tylko znachora, trzeba prosić także czterech świadków, dwie kobiety i dwóch mężczyzn. To oni zbierają w górach żółte kwiaty hutut, aby upleść z nich wieniec, którym zdobi się dom. Leczenie zaczyna się od modlitwy. Powtarza ją znachorka dwukrotnie, okadzając chorego 77 dymem z kopalowej żywicy. Po trzeciej modlitwie zapala się cztery duże świece za peso lub lepiej za dwa. Teraz — kolej na oczyszczenie. Potrzebne są do tego cztery kury, dwie się zabija, dwie wypuszcza. Skuteczność kuracji potęguje orkiestra, która winna się składać z harfy, skrzypiec i fletu. Oczywiście przez cały czas wszyscy piją aguardiente. Wszyscy — oprócz chorego, ten musi swoje trzy dni odleżeć spokojnie. Nie dostanie nawet rosołu, który kończy fiestę, w jaką zamienia się kuracja. Kiedy podano nasz rosół z czarnej kury, zapadała noc. Do San Cristobal de las Casas wróciliśmy dobrze po północy. , Czarownik a sprawa polska Tropiłam czarowników także w Wenezueli. Gdyby jednak sprzedaż ursusów była tutaj dobrym interesem, nigdy bym zapewne nie dowiedziała się nawet, że w stanie Barinas mieszka najsławniejszy znachor w kraju. Co się jednak nie nabiedzi pan Ryszard Lis, żeby zdobyć klienta, co się nie nakłopocze pan Marian Wilk, żeby utrzymać ciągniki w przyzwoitym stanie, boć starzeją się z latami. Umowę na dostawę traktorów zawarto z Wenezuelą w końcu lat sześćdziesiątych, od 1974 roku zajmuje się ich lokowaniem na polach rolników polsko-wenezuelska spółka „Falconda". Wymyślono, że najlepiej będzie, jeśli spółka założy traktorową filię w Turen. Miasteczko niewielkie, ale są tacy, co nazywają je stolicą. Stolicą najlepiej zagospodarowanego okręgu w najbardziej rozwiniętym rolniczo stanie kraju — Portuguesa. A. więc — ciągniki są tu na pewno potrzebne. Może by się jeszcze wahano, czy nie założyć ursusowskie-go centrum w stanie Barinas albo w Tachira, a może i w Apure, w Turen jednak handel można było ożenić z sentymentem: w okolicach mieszka kilkunastu Polaków, sami traktor kupią i innych zachęcą. Kalkulacja słuszna, tyle że sprzedawanie ciągników w Wenezueli jest akurat odwrotnością tego, co można by nazwać handlem traktorami w Polsce: tu trzeba prosić, żeby sprzedali, tam — żeby ktoś traktor kupił. Dobry sprzedawca traktorów to nie pan za biurkiem, lecz cwaniak komiwojażer. Zarówno ten polski, jak angielski czy amerykański menedżer od ciągników, bo konkurencja w zaopatrywaniu wenezuelskiego rolnictwa w traktory najlepszych firm światowych niemała. Jeżdżą więc po gospodarstwach, żeby... ściągać długi. Traktory sprzedaje się bowiem na raty, a Wenezuelczyk, nawet jeśli urodził się w Polsce, do ich spłaty się nie kwapi. To susza, 79 to powódź, syn się żenił, żona chora, za rok będzie lepiej. Jednym z dłużników „Falcondy" był właśnie czarownik. Ziemi miał dużo, synów trzech — wziął więc na spłaty aż trzy ursusy. — Jak mu przypomnimy o zaległych ratach, to na pewno zgodzi się na wywiad — wykoncypował pan Lis. W Wenezueli nie ma wsi o zwartej zabudowie. Najbardziej popularnym słowem na oznaczenie wioski jest campo — pole, bo też chaty rolników zbudowane są najczęściej przy ich ziemi, zazwyczaj daleko od sąsiada. Czarownik Jose Angel Rodriguez mieszkał „w polu" blisko drogi, ale od Turenu — ponad dwieście kilometrów. — Udało się — powiedział pan Ryszard z ulgą, kiedy stanęliśmy wreszcie przed murowanym, pobielonym domem egzotycznego dłużnika. Za nami pozostała droga z kilkunastoma wojskowymi posterunkami, a każdy miał prawo sprawdzić nasze dokumenty. Tymczasem, by nie mieć okazji do zgubienia paszportu, zostawiłam ten dokument w Caracas, w zamkniętym, pustym mieszkaniu. Zanim się wyjaśni, że jestem tu legalnie, trzeba będzie spędzić, jak każą przepisy, trzy doby w areszcie — lamentował pan Lis, tłumacząc, że zatrzymuje się tu także Wenezuelczyków, którzy nie mają przy sobie papierów. Co pociechą było żadną. Dramaturgię sytuacji potęgował fakt, że za dwa dni miałam odlatywać do Meksyku, samolot już zabukowany... Na razie się udało. Ale powrót w nocy, jeszcze mniej bezpiecznie... Nic, tylko prosić o pomoc czarownika, niechaj uśpi straże. Tymczasem czarownik nie zwracał na nas najmniejszej uwagi, zajęty kurowaniem. Miał nie tylko trzy traktory, ale i dwa domy. Przyjmował w mniejszym, drewnianej chacie, z której wnętrza dobiegały słowa Jakubowych psalmów. Przez otwarte drzwi dostrzegłam stół, na którym paliły się świece. Wydobywały z mroku niską, krępą postać mężczyzny z nagim torsem; ozdabiały go krzyżyk i czerwony woreczek. — Ma w nim amulety? — zapytałam stojącej pod drzwiami dziewczyny. — Tak, ja noszę takie same — odparła. — Dobre są na wszystko, chce pani? Czemu nie, może dzięki nim powrócę bezpiecznie... Okazało się jednak, że amuletów nie kupuje się u czarownika, lecz w casa ma- so gica, czyli sklepie zwanym „magicznym domem". W mieście Bari-nas, stolicy stanu, jeszcze kilka posterunków dalej... Pozostałam więc przy obserwacji czarownika. Siedział za stołem, na którym była rozłożona Biblia. Czytał, a stojąca przed nim bosa kobieta powtarzała każde zdanie. — Źle, jeszcze raz — niecierpliwił się, odwracając do tyłu karty świętej księgi. Zobaczył nas i specjalnie przedłuża rytuał, pomyślałam. — Jak długo trwa kuracja? — zapytałam dziewczyny. Zastanowiła się chwilę: — Zależy. Ta na przykład jest magiczna, bo tylko magiczne pochodzenie choroby leczy się psalmami. Zabieg może się skończyć zaraz, ale także może się przedłużyć do trzech—czterech godzin... Ładna perspektywa! Żeby skrócić oczekiwanie, postanowiłam rozejrzeć się po zagrodzie. W błocie przed domem taplały się czarne świnie. — Mamo, piesek, piesek — wołała z zachwytem córeczka państwa Lisów, usiłując złapać za ogon prosiaka. Zwierzę wpadło do mieszkania. Znakomity pretekst! — Wygonię je — obwieściłam usłużnie, wkraczając zdecydowanie do dużego, murowanego domu. Przy kurnej chacie-sanktuarium wyglądał jak twierdza. Dom czarownika był swoistym szpitalem. Po pustych, brudnych wnętrzach, zastawionych jedynie pryczami, snuli się chorzy, którzy przyjechali tu z daleka. Ciężkie przypadki, często z innych stanów kraju. Gdzie zresztą mieli mieszkać, jeśli kuracja, bywało, trwała dwa tygodnie...? Jose Angel Rodriguez pozwalał im tu spać, gotować, w korytarzu zobaczyłam namoczone pranie. Jego sypialnia różniła się od innych tym jedynie, że oprócz żelaznego łóżka przykrytego derką z wełny zobaczyłam w niej prawdziwy aparat do klimatyzacji! Niezwykłe połączenie braku potrzeb i luksusu, prymitywu — i nowoczesności. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, uznano najwyraźniej, że jeste*n pacjentką i rozglądam się za wolnym łóżkiem, Wreszcie zainteresowałam jednak wysoką, chudą staruszkę. — Skąd pani jest? — zapytała skrzeczącym głosem czarownicy. — Z Polski... 6 — Czarownicy 81 — Aha... — Wywarło to na niej nie większe wrażenie, niż gdybym powiedziała, że mieszkam za rogiem. — A pani? Skąd pani przyjechała? — zrewanżowałam się zainteresowaniem. — Z Apure... Apure to stan sąsiedni, oddalony co najmniej o kilka godzin jazdy autobusem. Musiała mieć ważny powód, żeby podjąć taką podróż... — Co pani dolega? Już nic, powiedziała, czyż nie słyszę, że mówi wyraźnie? Ale miała taką astmę, że gubiła głos. Kuracja trwała osiem dni; jeszcze dwa ?-i wróci do domu. Oby tylko znowu jej nie zaczarowano. — Czym była pani leczona? Jak to czym, jak wszyscy zaczarowani, a więc psalmami. — Skąd było jednakże wiadomo, że choroba jest magiczna? Powiedziała, że diagnozy czarownika są nieomylne. Nie pyta, co komu dolega. Trzeba mu tylko przynieść mocz. Popatrzy pod światło, pomyśli — jakby prześwietlał człowieka. Od razu wie, jak co trzeba leczyć. Wie też — i za ile. Starucha z astmą nie wyglądająca na to, że ma grosz w kieszeni, zapłaciła za kurację 1600 bolivarów, czyli 400 dolarów! Praczka z Barinas, z czternaściorgiem dzieci na utrzymaniu, musiała uzbierać na uwolnienie się od bólów całego ciała (pewnie rzuciła na nią czary inna praczka zazdrosna o to, że ma więcej klientów...) 900 bolivarów. Ale młoda kobieta, która przyszła po radę, bo dziecko ma anemię i pasożyty, zapłaciła jedynie boli-varów 20... — Bo to choroba zwykła — zlekceważyła ją stara. Wreszcie można było wejść do sanktuarium. Ołtarzyk nie różnił się wiele od tych, jakie widywałam w domach czarowników meksykańskich, jeszcze jedno świadectwo, że podobne przyczyny pobudzają wyobraźnię w tym samym kierunku. Jose Angel Rodriguez zgromadził tu wizualne symbole wszystkich sił, które mogłyby wesprzeć jego moc. A także — domniemywam — zrobić odpowiednie wrażenie na pacjentach. Obok Biblii — porcelanowa figurka Buddy. Nie opodal drewnianego krzyża — papierowy wizerunek Marii Leonsy, Indianki, której kult konkuruje w Wenezueli ze czcią dla Matki Boskiej. Ściany wyklejone portretami przedkolumbijskich kacyków — Guaicapuro, Churuguera, Cascavel; a jeśli ktoś ma do- 82 legliwość, która nie wymaga odwoływania się do pomocy bohaterów z tak odległych czasów — wesprze g0 sam Wyzwoliciel, Simon Bo-livar. I jeszcze jeden konterfekt — prezydenta Carlosa Andresa Pereza. Co prawda jego kadencja skończyła się przed rokiem, ale niech jeszcze fotografia powisi: były szef państwa silny miał charakter, jeśli zechce i teraz pomoże. A zdjęcie nowego prezydenta jeszcze tutaj nie dotarło... Obserwowałam ruchliwego gospodarza z podziwem. Siódma po południu, przyjmował od jedenastej, magiczna kuracja trwała trzy godziny. Czy nie czuje się zmęczony? Skądże, widać przecie, że jest bardzo silny. A zjadł dzisiaj tylko jeden krakers, popijając wodą. Jego niesłychane zdrowie to zasługa boskich opiekunów, którzy czuwają nad nim od piętnastego roku życia; wtedy właśnie, przed czterdziestu laty, zaczął leczyć. Dzięki wsparciu sił nadziemskich może przyjmować dzień i noc, do szóstej nad ranem. Potem prześpi się trochę i znów pomaga ludziom. Najdziwniejsze, że pacjenci potwierdzili niesłychaną odporność znachora. Przynajmniej — na brak snu. Obłość kształtów gospodarza stała jednak w wyraźnej sprzeczności ze spartańską dietą. Zapadał zmrok i wyszliśmy na podwórze. — Można zrobić panu zdjęcie? Oczywiście, bardzo będzie wdzięczny za reklamę w Polsce. Nie, niech się nie ubiera, poprosiłam, kiedy usiłował przykryć amulet koszulą. I byłoby jeszcze lepiej, gdyby na fotografii znaleźli się pacjenci. Zapytam, kto się zgodzi... To wtedy powiedział oburzony, że on jest tym, który mówi, a miał na myśli: rozkazuje. Pacjenci siedzieli na ławeczkach pod rozłożystym drzewem o nie znanej mi nazwie, machając rękami, bo atakował nas właśnie rój maleńkich, sprytnych muszek. — Ty, ty i ty staniecie przy mnie — wskazał palcem na dwie kobiety i mężczyznę. — Poczekajcie... Kiedy wrócił z sanktuarium, miał w ustach zapalone cygaro. — Ale teatr — skomentował pan Lis, kiedy czarownik zaczął się zaciągać puszczając dym prosto w twarze chorych. — Czy nie prawda, że tak was leczą i że dym wam pomaga...? — Prawda, szczera prawda — odpowiedział chór pacjentów, dodając: gracias a Dios, czyli „dzięki Bogu". — A teraz pokażę pani, jak choroba ucieka przede raną... 83 Podszedł do pacjentki w zielonej sukni, z wysoko upiętym kokiem: — Co ci dolega? — zapytał. — Boli mnie głowa. I żołądek. — Stań przy mnie. Głos nie dopuszczał sprzeciwu. Pomocnik, którego brałam dotąd za jednego z chorych, przyniósł z sanktuarium butelkę z płynem wyglądającym na wodę. Czarownik odkorkował ją i zbliżył do twarzy kobiety. — Powąchaj... I rozpuść włosy. Wyjmowała szpilki automatycznie, jak w transie. A kiedy włosy opadły jej na ramiona, Jose Angel znowu zapalił cygaro i zaczął okadzać nim kobietę. — Nic już cię nie boli? — zapytał chyba po minucie. W głosie, zdawało mi się, był nakaz, a może sugestia. — Nic... — No widzi pani, jest zdrowa. Jeśli pani chce, to każę wszystkim, żeby opowiedzieli, z jakimi przyszli do mnie kłopotami... Oczywiście, że chciałam. Młody człowiek nie był chory, ale miał zmartwienie. Wszystko przez kobiety, spokoju nie dają. Choćby ostatnia narzeczona. Napastuje, listy pisze. Nawet on nie mógł już tego znieść, a cóż dopiero... żona. Opuściła go, zabrała dzieci. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo ją kocha. Niech tylko powróci, nigdy już na inną nie spojrzy. I żeby ta dziewczyna zniknęła z jego życia... — Może pan to sprawić? — pytam czarownika. Gdzieżby nie mógł... To prosta sprawa, ale ufać zanadto mężczyźnie nie można. Nie byłby czarownikiem, gdyby nie wiedział, że dopóki żona była w domu, on wariował za tą „narzeczoną". Dlatego najpierw trzeba mu ją wytrzeć z mózgu. A dziewczynie — nakazać magicznym sposobem, żeby nie zbliżała się do niego. Wtedy żona wróci, ale dopiero za osiem, może nawet dziesięć dni. Będą musieli razem przyjść do niego, by utrwalił zgodę... Zainteresował mnie starszy mężczyzna w eleganckim, szarym garniturze — przyjechał samochodem, który miał tablice rejestracyjne z Caracas. — Nie trzeba go niepokoić, on pracuje dla rządu — poinformował Jose Angel. Łączą go z nim kontakty, handlowe. Załatwił mu także, wiele lat temu, że żona zgodziła się na rozwód bez kłopotów. Nie 84 ma o czym mówić, drobna sprawa... Może zaciekawi mnie natomiast ta stara Metyska, co schowała się za drzewem...? — Hej, Luisa... Podeszła posłusznie, prościutka jak deska. A przecież chorowała na reumatyzm, dowiedziałam się za chwilę, prawie nie mogła chodzić. Jest ze stanu Zulia, była tam u najlepszych lekarzy, wystawała u znachorów. Nie ma rady, już zostanie taka pokręcona. Aż tu przyjechała siostra, z Barinas. Mówi: Jose Angel Rodriguez to prawdziwy cudotwórca. Przywiozła ją tutaj rok temu. Nie trzeba było oglądać moczu, żeby wiedzieć, co też jej dolega. Znachor zastanowił się jednak chwilę, nim powiedział: — Pojedziesz do Caracas i wykąpiesz się w morzu. Trzy razy — rano, w południe i o szóstej po południu. Tylko pamiętaj, masz się kąpać tam, gdzie zobaczysz wielkie fale... Nie widziała nigdy morza, o Caracas ledwie że słyszała, po co jej stolica. Łatwiej pewnie umrzeć, niż jechać szmat taki... Ale Jose Angel kazał. I podróżować ma sama, bez siostry, bez żadnej opieki. Po prostu — strach. Do Caracas trafiła po trzech dniach błądzenia autobusami, choć powinna wsiąść w taki, co by jechał prosto. Po co komu takie duże miasto, chyba tym, co rządzą. I były w nim góry, nie morze, znachor chyba się pomylił. Ktoś poradził jej wreszcie, żeby pojechała do La Guaira, to port w pobliżu stolicy, o nim pewnie myślał ten czarownik. Jak kazał, o świcie zanurzyła się pod fale. W ubraniu, bo gdzieżby inaczej. Pamięta, że przeszły ją straszliwe ciarki. Za gardło ścisnął przestrach — woda przewróci ją i zabije. Uciekła na brzeg. Kiedy słońce wysuszyło sukienkę, jakby odtajała z odrętwienia. Rozprostowała kolano — bolało mniej. Ale bała się tej wody i w południe, i wieczorem. Bała się, ale szła do niej. Po trzeciej kąpieli — jakby ręką odjął... — To dlaczego znowu przyjechała pani tutaj? Bo teraz przychodzi tu, cokolwiek ją zaboli. Cierpi na bóle brzucha. — Ma wrzody — poinformował Jose Angel. — I gdzie ją pan pośle? Do groty, do rzeki, czy znowu nad morze? Zdziwił się: — A po co? Przecież są lekarstwa. Powiem, co ma brać, niech 85 sobie wykupi... Ja pomagam oficjalnej medycynie, więc i od niej trochę zapożyczam... Pan Lis nie wytrzymał: — A nie mógłby pan pomóc przede wszystkim sobie? Nie udawał, że aluzji nie pojmuje: — Chodzi panu" pewnie o dług za traktory? Nie ukrywałem, że kupuję je dla synów. I niech oni płacą. Ale to, co teraz panu powiem, też warte pieniądze: zbiory będą tego roku niezłe, posypią się spłaty. Nie jestem pewna, ale chyba się pomylił... % Do Turenu wróciliśmy jednak bez kłopotów. Nikt ode mnie paszportu nie żądał. 86 Doktor Inka Oto fragmenty jednego z listów, jakie otrzymałam od Fausta: „Droga moja siostro, Mam nadzieję, że kiedy ten list znajdzie się w Twoich rękach, Ty i Twoi bliscy będziecie cieszyć się doskonałym zdrowiem i błogosławieństwem naszego Wielkiego Stwórcy (...) Mam też nadzieję, że Twoja praca posuwa się naprzód i błagam Wielkiego Stwórcę w swych modlitwach, aby spotkała Cię za to właściwa nagroda (...) Ja, odkąd jestem w Cusco, zajmuję się przede wszystkim psychologią folklorystyczną, zwaną też psychiatrią ludową. Jak wiesz, znam wielu znachorów, którzy stosują metody Inków, toteż staram się zgłębić ich sekrety. Dotarłem również do licznych miejsc, które mają siłę magnetyczno-leczniczą (...) Z myślą o wyjeździe do sąsiednich krajów, gdzie zapewne będę miał wykłady, przygotowuję obecnie takie tematy: „Lekarz winien być zarazem kapłanem, aby móc uprawiać medycynę integralną: fizyczno-psychiczno-duchową". „Rola umysłu w kierowaniu zdrowiem na trzech płaszczyznach — fizycznej, psychicznej i duchowej", „Psychologia folklorystyczna albo też psychiatria ludowa — leczenie, badania i eksperymenty", „Kosmo-biologia w służbie nowoczesnej medycyny", „Wiedza ludzka jest ograniczona, szukajmy wiedzy wyższej", „Kuracje duchowe a siły astralne", „Moje badania nad czarownikami, szamanami i znachorami: dlaczego rywalizują oni skutecznie z medycyną naukową", „Medycyna i rośliny lecznicze", „Psychonaturyzm jako metoda leczenia różnych chorób — posługiwanie się siłami natury dla oczyszczenia aury systemem bioelektrycznym, południkami ludzkiego ciała, nakładaniem rąk, akupunkturą, świnką morską, chonta — czyli okutym w srebro kijem, który jest symbolem indiańskiej wła- 87 dzy, jogoterapią, etc...", „Jak wykorzystać dla medycyny magnetyczne prądy równikowe?" (...) Jestem gotów zawsze do współpracy z Tobą. Niech Kosmos i Bóg ześlą na Ciebie Zdrowie, Pokój i Miłość Fausto" Fausto Valle Aguilar, z którym pozostaję wciąż w kontakcie, był pierwszym znachorem, jakiego poznałam w Ameryce Łacińskiej. Ponieważ stosował metody, używane w czasach przedkolumbij-skich — nazywano go „Doktorem Inką". , Państwo Inków, które zaczęło się tworzyć w dolinie Cusco prawdopodobnie na początku trzynastego wieku, a upadło ostatecznie w roku 1572, kiedy to Hiszpanie zajęli ostatnią stolicę Inków — Vilcabambę, nazywało się Tahuantinsuyo — Państwo Czterech Stron. W każdej z nich rozpowszechniona była podstawowa znajomość medycyny. W grobowcach znaleziono czaszki ze śladami kilku nawet trepanacji wykonywanych za pomocą rytualnego noża tumi. Ale najczęstszymi sposobami, którymi posługiwali się znachorzy, były modły, ofiary i różnego rodzaju leczenie. Znachor bywał zazwyczaj i wróżbitą — stawiał diagnozę na podstawie układu liści koki, interpretował wnętrzności zwierząt, zwracał się z zapytaniem do odpowiedniego bóstwa. Jeśli dolegliwość była pochodzenia magicznego, sprowadzona przez czarownika, wyciągał z pacjenta zło pocierając jego ciało kawałkiem starego ubrania albo świnką morską, którą po zabiegu należało zabić. Czasami znachor ssał bolące miejsce i choroba przechodziła na niego; ryzyko zmniejszał fakt, że wiedział, jak się leczyć, a pomagały mu w kuracji alkohol i mięso dostarczane przez rodzinę pacjenta. Poza magicznymi zabiegami i ofiarami dla bóstw, na terapię składała się odpowiednia dieta, puszczanie krwi (Garcilaso de la Vega pisze, że kiedy bolała głowa — puszczano krew z miejsca, gdzie łączą się brwi nad nosem), okłady, masaż, czyszczenie żołądka. A także — odpowiednie leki, przeważnie ziołowe. Pierwsze wśród nich miejsce zajmowały liście koki, uważanej za roślinę świętą. Badania za pomocą radioaktywnego węgla C14 wykazały, że znano ją w dawnym Peru już około 1750 roku p.n.e. Do dzisiaj żuje się liście koki z dodatkiem substancji alkalizujących, na przykład popiołu z prosa ąuinoa albo odrobiny wapna — chroni to ponoć przed gło- 88 dem, pragnieniem i zmęczeniem. Kiedy byłam w Cusco, proponowano mi herbatkę z koki jako środek zabezpieczający przed soroche, czyli chorobą górską, tłumacząc, że koka obniża ciśnienie. Docent doktor Zdzisław Ryn z Krakowa, który badał właściwości koki w Boliwii, twierdzi, że koce przypisuje się też inne korzystne działania — łagodzi ponoć zaburzenia trawienne i bóle głowy, zmniejsza dolegliwości reumatyczne, leczy astmę oskrzelową, przyspiesza poród, pobudza seksualnie i zwiększa potencję, działa korzystnie na schorzeftia psychiczne. Powodując skurcz naczyń obwodowych, chroni przed utratą ciepła. Podnosi nieco temperaturę ciała. Pomaga w oddychaniu. Ma cenne właściwości odżywcze, bo zawiera białka, witaminę A i ryboflawinę, a jej wartość kaloryczna jest wyższa od pięćdziesięciu innych przebadanych roślin. Ale badania fizjologiczne nie potwierdziły, że dodaje siły, być może daje to wrażenie pobudzenie mózgu. W czasach przedkolumbijskich znachorzy stosowali kokę do hamowania krwotoków, przy leczeniu rozstroju, kolki i wrzodów żołądka. Wyciąg z koki, prototyp dzisiejszej kokainy, używany był jako środek znieczulający podczas operacji. Roślin leczniczych było wiele, także pośród tych, które uprawiał chłop inkaski. Wywar z łusek kukurydzy był stosowany jako środek przeczyszczający, sok z jadalnej rośliny ??? leczył zapalenie nerek i woreczka żółciowego, liście prosa ąuinoa stosowano przeciwko obrzmieniu gardła, liście juki gotowane w solonej wodzie i dziś uważane są za środek łagodzący bóle reumatyczne. A do tego te rośliny o nazwach przedziwnych, jak sarsaparylla, czyli kolcowój lekarski, używana przy leczeniu syfilisu, jak molle, której sok leczył rany, zabliźniał je także sok z keninaąuina; utarty miąższ tego drzewa był lekiem na przekrwienie wątroby i na śledzionę. Gorączkę obniżał napar z kory drzewa chinchona albo sok z opuncji, najprostszym jednak sposobem — twierdzi Louis Boudin w „Życiu codziennym w Peru" — było przyłożenie do ciała... żaby. Jeśli mieszkaniec Państwa Czterech Stron nie mógł oddawać moczu — wystarczyło, aby zażywał co rano, przed jedzeniem, odrobinę rozpuszczonego we wrzątku tytoniu. Bolały go oczy — stosował zioła matecclu albo okłady z mięsa świeżo zabitego wigonia. Wąchanie tytoniu usuwało zmęczenie. Epilepsję leczyło mięso z kolibra, a rosół z młodego kondora był środkiem na szaleństwo. Za lekarstwo uważano także mocz, 89 miała go zawsze pod ręką każda przewidująca matka. Kąpiel w moczu obniżała temperaturę, nacieranie — usuwało migrenę, ból zębów i gardła. Własności medyczne miały również ślina i. mleko matki. Najlepszym lekarstwem dla niemowlęcia była jednak jego własna pępowina. Pozostawiano — pisze Garcilaso — jej kawałek długości palca, a gdy uschła i odpadła — przechowywano ją troskliwie dając dziecku do possania, .jeśli miało obłożony język, co było u Inków oznaką choroby. Inkowie zawsze mieli pod ręką potrzebny środek, nawet i truciznę; aby ją otrzymać, wystarczyło rozpuścić w alkoholu spalone włosy. Louis Boudin podaje, że najbardziej kłopotliwa była choroba władcy. Wywoływały ją — sądzono — przewinienia ludu, toteż gdy niemoc złożyła Inkę, wszyscy musieli pościć, spowiadać się i składać ofiary. Zwracano się także o pomoc do wyroczni. Jedną z najsławniejszych była Pachacamac. Nie zawsze jednak przepowiednie się sprawdzały. Znano także leczenie prewencyjne. Oto przeczyszczenie żołądka — pisze kronikarz — stosowano najczęściej u zdrowych, kiedy czuli się niemrawi, ociężali, a więc po prostu objedli się. Gdzieżby zresztą chory wytrzymał taką kurację! Zaczynała się niewinnie, od picia ziółek. Ale po nich trzeba było zjeść po dwie uncje korzeni przypominających wyglądem małe, białe rzepki; były ich dwa ponoć rodzaje — męski i żeński, które zażywano zależnie od płci. Teraz delikwent musiał stać przez godzinę na silnym słońcu, aby ciało przyspieszyło działanie zażytych substancji. Sygnałem właściwej reakcji był silny zawrót głowy, osłabienie. Nawet zdrowy był już chory. Zamroczonemu wydawało się, że po jego rękach i nogach, po nerwach i żyłach biegają mrówki. I zaczynało go czyścić tak straszliwie, że zdawało się, iż pozostanie bez wnętrzności (wychodziły z niego wszystkie pasożyty). Mało tego, że nie chciał jeść ani pić — nie chciał żyć, ale o dziwo, natychmiast po zakończeniu zabiegu następowało całkowite odrodzenie. Chory czuł się tak wspaniale, że mógł znowu jeść wszystko, cokolwiek mu dano, będąc znowu na najlepszej drodze do powtórzenia kuracji. ,,Mnie dwa razy oczyszczano w ten sposób, kiedy w różnym czasie cierpiałem na żołądek i przeżyłem to wszystko, co opisałem" — kończy relację Garcilaso. Dzięki Faustowi poznałam współczesne metody leczenia ludowej 90 medycyny w Peru. Ostatnie lata włączyły do jej repertuaru także... jogoterapię. Fausto nazywa mnie w swych listach Hermana — siostrą, bo jest właśnie jogą, wysokiego ponoć stopnia wtajemniczenia, a wszyscy jogowie są siostrami i braćmi, nawet ci potencjalni. Kiedy wtargnęłam «ło jego gabinetu w Cusco, gdzie właśnie leczył jogą kilkoro pacjentów, powiedział mi: — Masz dobre wibracje. Zdejm buty i ćwicz razem z nami... Pokój był duży, widny — i zupełnie pusty, bez żadnego sprzętu czy przedmiotu, który mógłby zdekoncentrować ćwiczących. Walizka, z którą przyjechałam tu prosto z lotniska i postawiłam przy drzwiach, wydała mi się nagle wielka, agresywna, stawiając przy niej sandały czułam się intruzem. Nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi. — Ręce w bok, lewa noga zgięta prostopadle w kolanie i wdech — raz, dwa, trzy, cztery, wytrzymać, wypuścić — teraz odwrotnie, prawa noga do góry... — polecał bosy mężczyzna w białych spodniach i kurtce o kroju kimona. Był niewysoki, krępy, śniada twarz o czarnych, ruchliwych sprytnych oczach pod krzaczastymi brwiami, nos wydatny, nad mięsistymi ustami o wyraźnym rysunku mały wąsik. I bródka — rzadka, capia, to ona nadawała twarzy jogi peruwiańskiego charakter ni to demoniczny, ni to szarlatański. Chyba sam dostosowywał swój wygląd do własnego wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać czarownik... I jeszcze to imię — Fausto... myślałam wykonując nieskomplikowane ćwiczenia. Portret odpowiadał zdjęciu, jakie zobaczyłam w prasie z ogłoszeniem, że parapsycholog, psycho- naturysta i joga peruwiański profesor Fausto Valle Aguillar, znany także jako Doktor Inka, leczy bez-dzietność, oziębłość seksualną, impotencję, astmę, artretyzm, otyłość i chudość, nerwice, alergie, choroby żołądka, a także kompleksy, łysienie, upór i choroby uznane za nieuleczalne, w domyśle — nowotwory. Zajmuje się też problemami małżeńskimi, udziela porad przedmałżeńskich. Jego hasłem — pokój, zdrowie i miłość. Przyjaciele, uczniowie i pacjenci odnajdują go przy ulicy Belśn 434. Pod tym właśnie adresem ćwiczyłam teraz hatha-jogę, czyli jogę ruchowo-oddechową. Z mojej prawej strony wymachiwał nogami kilkunastoletni chłopiec, z lewej — młoda kobieta i policjant. — Odpocznijcie — przerwał Fausto. — Jest pani ciekawa, dla- 91 czego tu przychodzą? — odgadł moje myśli. — Proszę, niech pani pyta... Mówili o swoich problemach bez zażenowania, jak wszyscy pacjenci Fausta posłuszni jego woli. Chłopiec był synem lekarza i miał kłopoty związane z wiekiem dojrzewania, policjant leczył nerwicę tak silną, że przeszkadzała mu w wykonywaniu zawodu, kobieta, jak się okazało — nauczycielka, miała guz w gardle i lekarze nie rokowali już jej nadziei. Teraz Fausto leczy ich jogą... — I to cała terapia? Prawie. Sam wegetarianin i im zaleca, by nie jedli mięsa, a znerwicowanemu policjantowi każe słuchać muzyki. Nie, nie ludowej, nie peruwiańskiej, nastawia mu jakieś dziwne melodie, o których mówi, że powstały w Europie w okresie wczesnego baroku. Takie spokojne, że z początku nawet go denerwowały, ale już się przyzwyczaił i może rzeczywiście pomagają. Słucha ich dwa razy w tygodniu, po godzinie. Każda konsultacja kosztuje 500 soli... Było to wówczas, według kursu oficjalnego, około 12 dolarów. Ale Fausto leczy również bezpłatnie. Na przykład Indian z okolicznych wiosek. Jeździ w niedzielę do gmin w okolicy Yucay, Chin-chero, Anta, Oropeza. Tam leczy zbiorowo. Czterema żywiołami, a są nimi powietrze, ziemia, ogień i woda. Powietrze — to wiatr. Indianie szanują wiatr, ma on swoje bóstwo w tradycyjnym panteonie, nic dziwnego, że może dopomóc. A ziemia — czyż może być dla Indianina coś ważniejszego niźli jego żywicielka i bogini ziemi, Pachamama? Zbierają się więc w koło, podają sobie ręce i powtarzają za Faustem modły do powietrza i do ziemi, on zaś ich błogosławi. — A ogień? Z ogniem jest trochę inaczej. To straszny żywioł i moc ma ogromną. Ale Fausto ujarzmia go w kadzielnicy i oczyszcza chorych wonnym dymem. Jedną z wodnych kuracji oglądałam na zdjęciach, jakie zrobili Faustowi znani parapsycholodzy, którzy w październiku 1974 roku zjechali do Cusco z różnych stron świata na kongres jogów. Pacjenci stali kołem w świętej rzece Inków — Urubambie, a Fausto błogosławił ich i polewał wodą. Wyglądało to jak chrzest pierwszych chrześcijan. W rok po opisanym spotkaniu Fausta w Cusco byłam świadkiem innej wodnej kuracji — filmowaliśmy z Tonim Halikiem 92 zbiorowe leczenie przy łaźniach inkaskich Tambo Machay nie opodal Cusco. To wtedy pomyślałam: ma wyczucie teatru, on gra... Niezwykłą scenografię stworzyła przyroda, a uzupełnili ją anoni-mbwi budowniczowie sprzed konkwisty. To oni wpisali w prawie łysy, porośnięty skąpą tylko, suchą trawą łańcuch wzgórz niesłychaną konstrukcję tarasową z obrobionych i dopasowanych szczelnie głazów. Zachowały się jedynie resztki pomieszczeń, do których wiodły charakterystyczne dla architektury Inków odrzwia w kształcie trapezu. Tu prawdopodobnie Inkowie zdejmowali szaty, aby poddać się kąpieli rytualnej. Woda wypływała poprzez kamienne ujęcia w murze, niegdyś wyłożone ponoć złotą blachą, podobnie jak kamienny basen. Tambo Machay to jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych w okolicach Cusco, nic więc dziwnego, że kuracji towarzyszył krąg ciekawych. Wkrótce obok Indian chlapali się w kamiennym baseniku także bosonodzy entuzjaści Inków ze Stanów Zjednoczonych i Europy. Fausto, ubrany w kolorowe ponczo i spiczastą czapeczkę na uszy, to wznosił ręce ku niebu modląc się do apus, duchów gór, które uważał też za patronów inkaskiej medycyny, to opuszczał je na głowy pacjentów, kropiąc ich obficie wodą. Bezpłatne leczenie nie przeszkadzałoby nikomu, ale wizyty, za które przyjmował pieniądze, wzburzyły lekarskie środowisko w Cusco. Zwłaszcza że Fausto, kiedy nie był pewien, że pomogą żywioły, joga czy muzyka — kiedy nie był przekonany, że zdąży na czas zatrzymać chorobę ziołami — zapisywał pacjentom medykamenty fabryczne. Wiedział, jakie środki obniżają temperaturę, leczą choroby żołądka; stosował nawet antybiotyki. To szarlatan, nie zna się na medycynie, truje ludzi — rozpoczęli walkę koledzy z dyplomem. Zrazu była to kampania plotki, wkrótce jednak dowiedział się Fausto, że nagonka zmierza prościutko do sądu. Co tu robić? Liczyć na poparcie pacjentów bogatych, na członków rządu, którzy leczyli się u niego w Limie, a bywa, że zaglądają i do Cusco. Nie zmieni to faktu, że jedyną edukację medyczną odebrał u babki znachorki z Huanuco. Od piątego roku życia asystował jej ukryty pod stołem; kiedy podrósł — pędziła go do pomocy. I tak, mało że zdobył zawód przekazywany z pokolenia na pokolenie od czasów, których nawet babka nie pamięta, ale polubił to zajęcie. Do sposobów babki doszły nowe, których się nauczył odwiedzając innych 93 znachorów. Wie, że ma dar przekonywania i ludzie mu wierzą, a wiara to więcej niż połowa wyzdrowienia, zwłaszcza w chorobach o podłożu nerwicowym. Nie chciałby zrezygnować z pracy, która oprócz środków utrzymania daje mu zadowolenie... Tak myślał i postanowił pomóc sam sobie: rozpoczął studia na akademii medycznej, a gdy po czterech latach miał po apelacji zapaść wyrok prawomocny w przeciąganym sztucznie procesie — ukończył właśnie psychologię, która daje w Peru uprawnienia podobne jak medycyna. Teraz wreszcie poczuł się bezpieczny. Ale terapii nie zmienił, pozostał przy metodach babki. Chociaż — sądzę — leczenie muzyką czy kwiatami to wpływ studiowania i związanych z tym lektur. Nie wiem, czy sam by też wymyślił leczenie kolorami, o które zawsze pyta, kiedy ma zaradzić na oziębłość albo impotencję. — Szare ściany? Przemalować na różowe, koloryt w sypialni musi być jasny, wesoły — doradza pacjentom. Chyba kłopoty psychiczne i seksualne przysparzają Faustowi najwięcej zajęcia, jak gdyby chorzy łatwiej decydowali się na zasięgnięcie w tych intymnych sprawach porady u znachora niźli u lekarza. Znowu zadziwiało mnie, że nie protestowali, kiedy Fausto przeprowadzał z nimi wywiad w nalszej obecności. Ba, zgadzali się nawet na filmowanie, jak gdyby wola „Doktora Inki" obezwładniała ich wolę. Czyżby inaczej dyrektor firmy budowlanej pozwolił sobie robić zdjęcia przed grotą, u której wejścia widniał zwis kamienny fallusopodobny? Nie pamiętam, była to grota Huacahuacani czy Dorani Pata, obie odległe od Cusco o pięćdziesiąt prawie kilometrów, obie — mówił Fausto — posiadające pozytywne prądy magnetyczne. Czczono je prawdopodobnie jeszcze w czasach przedinkaskich. Kto wie, czy nie tutaj właśnie odbywały się obrzędy rytualne związane z płodnością — oprócz wyobrażenia fallusa (podobnie zresztą jak w świątyni — wyroczni Ocenco) znaleziono tu także kamienną vaginę. Grota była bardzo malownicza, ale ciemna. Żadnego komina ze światłem słonecznym, a nie zabraliśmy ze sobą lamp ni przenośnych akumulatorów. Nie rezygnujemy jednak z filmowania. — Może przeprowadzisz kurację przed grotą? — proponuje Faustowi Halik. — Mógłbym, ale święte duchy znajdują się w środku. — To je wyprowadzisz... prawda, dyrektorze? 94 Duży, tłusty mężczyzna był teraz jedynie bezwolnym al^ Faustowego misterium. Zdjął koszulę i usiadłszy posłusznie . PY*7 ? Cl grotą poddał się losowi. Tymczasem Fausto zamienił się w kąhł wkładając ten sam strój, w którym leczył przed łaźnią Inł^ ponczo i wełnianą czapeczkę. Przewiesił jeszcze przez ramię f tkaną, indiańską torbę, do której włożył flet kena i już nam > . w czeluści o niezwykle ponoć magnetycznej sile. Jeszcze 0i i zaczęły dobiegać nas coraz to głośniejsze dźwięki znanej r^ „El condor pasa", nieco fałszowanej... Odegrawszy końcowe jej s, przed nieruchomym niczym fakir dyrektorem, Fausto za^ , . nagle: — Teraz wszyscy utworzą koło... — Ja muszę filmować... — zaprotestował Halik. — Powiedziałem — wszyscy... Wzięliśmy się więc za ręce — Tony, ja, dyrektor, kicf taksówki i dwoje przygodnych turystów. Fausto stanął w §? wieńca, wzniósł ręce do nieba i rozpoczął modły do wielkich, * . tych apus, aby zechcieli dopomóc bratu, który niedomaga. ]w przerwał: — Połóżcie się na ziemi, nie puszczając rąk. Ostrożnie, nie ^ uronić energii, która was przenika. Teraz będziecie pobierać ? . siłę słońca, z dołu siłę magnetycznych prądów równikowych, ... Tony, nie można filmować. Za to i ty będziesz zdrowy... Wydało mi się, że w bystrych oczach znachora spostrz6 chochliki, ale może było to tylko złudzenie. Innym sposobem było leczenie chontą. Chonta, albo vara, to okuty srebrem kij, znak władzy india^M . Przetrwały takie kije w południowym Meksyku, w Boliwii, ale . bardziej znane są te z Pisać, miejscowości oddalonej od Cusco 0 , kadziesiąt kilometrów, sławnej ze wspaniałych ruin Inków corocznych uroczystości związanych z wyborem nowego ^.. i innych urzędników gminy. Pewnie dlatego, że zwyczaj rzącL . za pomocą chonty przetrwał z czasów dawnych, Fausto uwa?. i Ż6 zawarta jest w tych berłach moc tajemna. Czyli — że są świcj środkiem przeciwko chorobie, niezastąpionym zaś przy leczenia i cnym [JliCtlWI^U L11U1UU1C, lllCidOLĆJJJlUIiyill /.cłu (??^ 1??????] płodności. Właśnie z powodu bezpłodności przychodziła do Fausta ? del Carmen. Miała ledwie dwadzieścia pięć lat, ale iuż od ^ 95 była żoną jednego z najznamienitszych obywateli miasta. Nie mogła utrzymać ciąży. Odwiedziła już najsławniejszych lekarzy w kraju, leżała w kosztownych klinikach. Lecz skutku nie było, taki despekt dla małżonka w kraju, gdzie prawdziwym mężczyzną jest^ten, kto ma dużo dzieci. A ona — żadnego, jeszcze kilka lat i najpewniej ją porzuci... Siedziała w gabinecie Fausta słuchając koncertów Vivaldiego. Piękna, elegancka i bardzo nieszczęśliwa. Teraz tylko Fausto może jej dopomóc. Była tu już dwadzieścia razy, rozmawia z nią tak cierpliwie, radzi — już jest znacznie spokojniejsza. Jutro obiecała ją oczyścić za pomocą chonty. Nie, nie tutaj, u niej w domu... Pozwoli na filmowanie, nie pozwoli?... Lepiej nie ryzykować, niech w naszym imieniu zaproponuje to znachor. Nie zawiódł. Następnego dnia znaleźliśmy się z Tonim w najpiękniejszym, jaki widzieliśmy kiedykolwiek, domu kolonialnym. Kuracja miała się odbyć w salonie. — Wiesz, siostro, że możesz być tylko w białej szacie... Przebrała się w długą suknię ślubną. — Przynieś kwiaty, białe i czerwone... Wysłała służącą do ogrodu. Fausto umieścił gladiole w wazonie. Na tym samym stoliku znajdowała się biała świeca, którą wkrótce zapalił dla Chrystusa, oraz gliniana, przedkolumbijska kadzielnica z wonnościami — ta dla inkaskich bogów. Sprawa była poważna, trzeba było zapewnić Marii del Carmen przychylność wszystkich panteonów. — Uklęknij... Maria del Carmen wyglądała jak skupiona dziewczynka, która za chwilę przystąpi po raz pierwszy do komunii. — Ojcze nasz, któryś jest... — modlił się Fausto, również na kolanach. Znowu ten gest teatralny, ręce wzniesione do góry i „apus, apus" rozległo się w domu, którego podwaliny zbudowano z kamienia pochodzącego z rozbiórki stojącego obok pałacu Inków nie tylko dlatego, że potrzebny był materiał budowlany, ale również po to, by katolicki zdobywca mógł zaświadczyć swe zwycięstwo nad bezbożnym poganinem. I oto, po kilku stuleciach poganin jednak powrócił. Wydało mi się, że święci spoglądają ze spatynowanych czasem obrazów na Marię del Carmen karcąco, ale i z zaciekawieniem. I ja, w najwyższym napięciu, przyklejona okiem do wizjera kamery filmowej wy- 96 ?? ? ? 5 ,?? ? ? ?- -? ? ? ? *— ° ^ ? ? ??- &• & ? ?: ? ?? 'a ft> 55 ^. ?? ft ?? ?? [>1 ?? ?=? ? ? ? „ 'g S ? ?" ? ?. g a, 0 ? n ? ? ? ?- 2 ? 2 ?? «? N1 ? ? CL ?? rf •^ — ? fl> N ?? ?? ???. \?\ Cu ? ? ?? 43 J-" ?. ° ?? ? ? \ S. ? S. -5 ^ •=?• ? ? ?? »^ ?? ^. ? S' ?? 5>? a' ? ?' ?? 2. 'S m ? *?' ?. * 43 ? ?? ?, 1 ? ??. ? !?«