Ewa Nowacka As w rękawie WIntrodukcja, czyli wprowadzenie W półmroku ciągną szerokim niebem wielkie stada gawronów, ptasia rzeka na wysokościach rozdziela się na strumienie i strumyki, gromady czarnych ptaszysk rozlatują się w różne strony: na podwórka kamienic, miejskie skwery, śmietniska, do parków i nad Wisłę, tysiące dziobów kracze poranny, gawroni zew. Idę w ślad za ogromnym, kosmatym psem na poranny spacer. Z oparu ścielącego się po zrudziałych resztkach trawy wyłaniają się bezszelestnie inne psy, wachlują ogonami, paradują na sztywnych łapach, popiskują miłośnie. Moja suka ma licznych wielbicieli i zwykła przyjmować ich hołdy jeszcze przed wschodem zimowego słońca. Są bezlistne gałęzie, szare niebo, szara, stężała mrozem ziemia, chce się spać, powieki przymykają się same. I nagle widzę ją, jeszcze bez imienia, bohaterkę powieści, którą zamierzam napisać. Długie, jasne włosy, wyszarzała zimowa kurtka, kozaki, nieco dziecinny owal twarzy, ale spojrzenie już prawie kobiece. Czy ją kiedyś spotkałam? Czy znam kogoś podobnego? Dlaczego zobaczyłam ją dzisiaj właśnie, w mroźne przedranie, pół godziny przed wschodem słońca? Czemu jest taka? Czy pozwoli się poprowadzić przez karty powieści od pierwszej do ostatniej strony? Nie jest fantomem, tworem wyobraźni, chociaż wymyśliła mi się przedranną porą, posklejana z ułamków rzeczywistości: z czyjegoś uśmiechu, czyjegoś spojrzenia, pochylenia głowy, ruchu ręki, z posłyszanych słów, rytmu kroków, krzyku, płaczu, szelestu otwie- 5 ranej torebki z chipsami. Jeszcze się nie znamy, ja i ona, moja bohaterka, ale już wiemy, że będziemy razem aż do końca tej historii, którą zamierzam opowiedzieć. Może się zaprzyjaźnimy, a może pozostaniemy sobie obce, nie rozumiejące się wzajemnie, żyjące w innych światach. Od tej chwili zaczynamy się poznawać. Poprowadzę ją do wymyślonego zamku, gdzie czekają setki pozamykanych na głucho drzwi, i będę z chrobotem przekręcała kolejne klucze, obserwując uważnie jej poczynania. Czy będzie się przeglądała we wszystkich zwierciadłach? Tańczyła po wzorzystych pawimentach? Przymierzała gronostajowe płaszcze? Ozdabiała szyję złotymi łańcuchami? A może wyruszy niepewna i przerażona, zamierając z trwogi na każdy szmer i stawiając ostrożnie stopy w lęku, że nagle otworzy się przed nią zapadnia, podstępna pułapka czyhająca na nieostrożnych i zbyt pewnych siebie? Nie piszę bajek, ale poddam ją takiej wymyślonej próbie, by się dowiedzieć, czy jest na pewno tą bohaterką, która jest mi potrzebna. Jeżeli nie, zniknie, tak samo jak się pojawiła, a ja z okruchów codzienności stworzę inną dziewczynę dla książki, której nie zaczęłam jeszcze pisać. Tymczasem idę sobie przez szarość, rozbielającą się niechętnie, w ślad za wielką, czarną sznaucerką i zakochanym pekińczykiem, który drobi przy jej tylnych łapach, wywieszając jak maluśką chorągiewkę różowy jęzorek. To znaczy, idziemy my obie, ja i moja bohaterka nie mająca jeszcze imienia. O tym, że ona istnieje, nie wie nikt oprócz mnie. I tak być powinno. Mam nadzieję, że ta dziewczyna, którą widzę tak wyraźnie, jak biegnące obok psy, lód na kałużach, staruszkę z torbą pełną zakupów, oszronione pnie drzew i zdenerwowanego właściciela pekińczyka zmierzającego ku mnie ze smyczą w dłoni, więc, że ta dziewczyna zostanie ze mną przez te miesiące, kiedy będę pisała swoją książkę. Jeśli pozostanie, już teraz powinnam poznać jej imię. — Jak się nazywasz? — Dorota. Pani mi może mówić Dora. 6 O niespodziewanych zrządzeniach losu - Bolały ją ręce od przenoszenia pojemników. Wybiegała na ostry, biały mróz, w wyciągnięte ramiona spływała skrzynka wydobyta z wnętrza dostawczego wozu. Opierając ciężar kantem o żołądek, wykonywała obrót i wchodziła w drzwi. Pierwsze pojemniki stawiała na podłodze. Piotrowski z papierosem przylepionym do wargi pohukiwał: — Gdzie? No, gdzie?! Mówiłem, kurna, żeby było przejście. Więc robiła to przejście, stawiając pojemniki jedne na drugich, budując mur wzdłuż ściany byle jak pomazanej farbą, mur z czerwonych skrzynek kryjących butelki. — Ja mam nosić? — kierowca dostawczego wozu zatupał od progu. — Jak nie odbieracie, odjeżdżam. Nie do was jednych towar wożę. — Idź nosić — rozkazał Piotrowski. — Jeszcze tutaj nie ustawione — wysapała unosząc do góry kolejną skrzynkę. — Potem ustawisz. — Dobra, mogę później. Znowu poczuła zimne liźnięcie mrozu. Kierowca zawiązał pod brodą klapy uszanki. — Bierz, laleczko, i stawiaj na ziemi, później wniesiesz. Już i tak zmitrężyłem kupę czasu. Na pewno Piotrowski stoi teraz przy kasie, gdzie uśmiecha się malinowymi wargami Wiola. Nic go nie obchodzą wyładowywane skrzynki ani Dorota w wyszmelcowanym serdaku założonym na brudny biały fartuch. Mógłby pomóc, takie byczysko, co to dla niego przenieść pojemnik! Tam, w sklepie, jest ciepło, pachnie świeżym pieczywem i pomarańczami, jak dobrze pociągnąć nosem, to można złapać woń suszonych śliwek i żółtego sera. Na zapleczu są skrzynie, pojemniki, wory, paki i beczki, ciasno i ciemnawo, z góry niewyraźnym światłem mży przykurzona żarówka. W sklepie na kasie siedzi Wiolka, za ladą z wędlinami stoi Tereska. W głębi, tam gdzie na półkach drzemią butelki wódki, słodki ciociosan 7 uwięziony w szkle obok jablczaków i jagodziaków i karnie ustawionych szeregów flaszek z piwem, urzęduje Piotrowska. O Piotrowskiej trzeba mówić pani Piotrowska. Albo pani Zofia. One wszystkie pracują w cieple, ona, Dorota, jest tutaj, na zapleczu, gdzie biały szron osiada ściany. Ma sine palce, wieczny katar, wieczorami długo czeka, aż krew napłynie do stóp i zniknie to paskudne, męczące mrowienie. Na początku liczyła przenoszone skrzynki. — Czy ja jestem ciężarowiec? Przez dzień, jak nic, kilka ton przestawiam. Matka pochylała się jak najniżej nad zlewem, udając, że nie słyszy Doroty. Wychodziła, wyprosiła dla niej przecież tę pracę. — Mnie, kurde, chłopaka trzeba. Dziewczyna nie da rady towaru nosić. — Da radę — zapewniała matka. — Jeszcze mi pan podziękuje, panie Piotrowski. To dobra dziewczyna. Po handlówce. — Mnie ta jej handlówka wisi i powiewa, kogoś do pomocy, i owszem, wziąłbym, ale dorywczo. Żadnych umów podpisywał nie będę. Pasuje pani? Matka kiwnęła głową. — Co by miało nie pasować, panie Piotrowski? Najbardziej mi o to chodzi, żeby Dorcia bezczynnie nie siedziała. Jak roboty nie ma, różne myśli chodzą po głowie. Pan człowiek starszy, to pan wie. — Zaczynamy o szóstej — mruknął Piotrowski, a to znaczyło, że Dorota znalazła pracę. — Jak się będzie spóźniać, kurde, z miejsca wy-pieprzę na zbity pysk. Jasne? — Jasne. Dziękuję, panie Piotrowski. Nie licząc wakacji, Dorota bez pracy była tylko dwa miesiące. Przez te dwa miesiące nachodziła się do pośredniaka, nastała w kolejkach, naczytała kartek przypiętych do tablicy, wszyscy szukali malarzy, tynkarzy, posadzkarzy, cieśli. Czasem ktoś poszukiwał kierowcy, mechanika samochodowego lub lakiernika. Raz czy drugi oferowano pracę magazynierowi albo konwojentowi. Dziewczyny po zasadniczej handlowej nikt nie potrzebował. Mimo to Dorota wynotowywała adresy, chodząc wszędzie tam, gdzie zgłaszano chęć zatrudnienia młodej dziewczyny. Robiła to automatycznie, po to, by mieć czyste sumienie i po trosze licząc na cud. 8 Ale cudu nie było. — Kochana, jakbyś miała praktykę fryzjerską, to może byśmy miały o czym gadać. Do mycia głowy? Skąd! Sama myję. Sprzątam też sama, inaczej już dawno z torbami bym poszła. — Komputer umie obsługiwać? Faks? Języki pani zna? Nie? To po co pani głowę zawraca! Do sekretariatu trzeba mieć kwalifikacje. — W grę wchodzi tylko osoba po szkole gastronomicznej. Pani uważa, że potrafi pani gotować? Pyzy pewnie i krupnik. U nas różni klienci bywają, jakbyśmy barachło podawali, to poszukają innego lokalu. — Już kogoś przyjęliśmy, próżno się fatygowałaś. — Tamto ogłoszenie? Już dawno nieważne. No, wisi, bo wisi, czasu nie ma, żeby zatelefonować i powiedzieć, żeby zdjęli. Może przejmowała się za bardzo swoją bezczynnością. Przecież dostawała kuroniówkę, zarejestrowali ją, a jakże, pouczyli, wyznaczyli termin, wszystko jak się należy. Dziewczyny i chłopaki, jej rówieśnicy, jakoś nie zadręczali się brakiem pracy, nie zdzierali zelówek na wędrówki po mieście, nawet ci, którzy stracili zasiłek, nie wyglądali na przerażonych i niepewnych jutra. Za to matka witała każdy powrót Doroty chlipaniem, jedno spojrzenie wystarczało, by odgadywała, że i tym razem starania spełzły na niczym. — I co teraz będzie? — pytała manewrując patelnią nad płomieniem gazu, białe strużyny cebuli syczały na oleju. — Tylko patrzeć, jak ci kuroniówkę urwą. Parę groszy, ale bez tego nie damy rady. Sama wiesz, jak jest. Dorota wiedziała, bo dlaczego miałaby nie wiedzieć? Ojciec pochrapywał pod świętym obrazem, z nosem wtulonym w poduszkę, codziennie przychodził na fleku, trudno było zgadnąć, skąd brał na kielicha, kartony i butelki, które zbierał po śmietnikach, nie wystarczyłyby nawet na chleb. No i tych dwoje, biedne szczeniaki, nawet uczą się nieźle, ale co z tego, że się uczą? Mała w piątej klasie, Zdzisio w siódmej. Długo trzeba poczekać, żeby przyniosły do domu chociaż złotówkę. Najważniejsza jest matka, od ćwierci wieku sprzątająca przedszkole, i ważna jest ona, Dorota, pobierająca co miesiąc zapomogę. A od dnia, kiedy po ciemku, jeszcze przed wschodem stanęła na zapleczu sklepu Piotrowskiego, stała się jeszcze ważniejsza. Po prawdzie Piotrowski płaci byle jak, ale to są dodatkowe pieniądze, nie trzeba zgłaszać w urzę- 9 dzie, że znalazła pracę, nie ma żadnego podpisywania, żadnych papierów, więc ma dalej tę kuroniówkę. I w porządku. Za to zimno już od listopada jak diabli. W dwa dni podarła rękawiczki, nosząc, ciągnąc, dźwigając, przesuwając, paskudnie jest gołymi rękami na mrozie dotykać metalowych konwi z mlekiem, oszronionego szkła, przerzucać głowy kapusty pokryte skorupką chrzęszczącego lodu. Jak dostanie wypłatę, kupi sobie rękawice z jednym palcem, takie brezentowe, grube. — Co tam znowu? Zasnęłaś? Tym razem to nie Piotrowski, tylko jego żona, pani Piotrowska, pani Zofia. Stary jest skąpiradło, kawał drania, prawdę powiedziawszy, ale bywa czasem nie najgorszy, pozwoli wejść do sklepu, ogrzać się przez chwilę, zawoła na szklankę herbaty, poczęstuje chrupiącą bułką z kosza. Pani Piotrowska orałaby w człowieka bez chwili wytchnienia. Jakby się przewrócił, jeszcze by batem dołożyła, za to, że się ocynda-la. Wiolka i Tereska nie cierpią starej, wykrzywiają się za jej plecami, w oczy są słodkie jak te czekoladki zapakowane w błyszczący staniol, a może jeszcze słodsze. Starczy jednego słowa Piotrowskiej i szukaj nowej roboty. — Skrzynki na mrozie stoją! Jak butelki, durna, popękają, zapłacisz ze swojego. Od początku mówiłam, że się nie nadajesz, mąż ma za dobre serce. Bo naprawdę czerwone pojemniki stoją na podjeździe, tam gdzie zostały postawione, na krawędzi jednego z nich przysiadł nastroszony gawron z ogromnym dziobem. Więc dźwiga te pojemniki na zaplecze, piętrząc coraz wyższy mur, coraz trudniej unosić ciężar ku górze, a stawiać trzeba porządnie, jak postawisz nierówno, wszystko runie. Kiedy ostatnia skrzynka ląduje na górze, Dorota nie czuje rąk. — A to krowa dopiero! Zastawiła, głupia, worki z kartoflami! Masz ty coś w tym pustym łbie? Nie ma rady, trzeba się brać do przestawiania. Tymczasem trzeba wciągnąć do sklepu skrzynkę z kapustą i wymienić paletę z cebulą. Dorota stara się jak najdłużej celebrować te czynności, coś poprawia, coś przesuwa i dosuwa, ale trudno i darmo, trzeba wracać do zimna i półmroku. 10 — Dora, ludzi nie poznajesz? W pierwszej chwili nie bardzo rozumie, kto ją pyta, dopiero po chwili spracowuje się jej, że to ten wysoki chłopak, który stojąc między kasą a drzwiami popija wolno piwo z butelki. — Tutaj robisz? — Błyska bielą zębów, Dorota pamięta ten uśmiech, pamięta bardzo dobrze. To ten chłopak całował ją na dyskotece w miganiach kolorowego światła, umówili się, czekała chyba z godzinę, nie przyszedł. Nie odpowiada. Po co? Sam widzi. Wtedy, kiedy nie przyszedł, mógł przysłać przez kogoś kartkę, poczekać pod szkołą na ostatni dzwonek, ale olał Dorotę, koncertowo olał, do kogoś takiego nie musi się odzywać, tym bardziej że Piotrowski komenderuje: — Włoszczyzny trzeba dołożyć, całkiem już wyszła — to do Doroty, a potem do tamtego: — W lokalu nie ma konsumpcji. Pić można na dworze, tutaj nie knajpa. — Nie ciskaj się, tatuńciu. Dwa łyki i już mnie nie ma. — Tatuńcia sobie znalazł, gnojek. Won ze sklepu, bo za hale wezmę i wyprowadzę. — Nie radzę, panie starszy. Może być nieprzyjemność. Piotrowski zatrzymał się w pół kroku. Zza swojej lady zajazgotała jego żona. — Gdzie ja tę bandycką mordę widziałam? Zaraz na policję zatelefonuję, już oni zrobią porządek. Na zapleczu dobrze słychać ten wysoki, jakby koguci krzyk, ciekawe, czy ten Paweł, bo on ma Paweł na imię, odejdzie bez awantury, chłopaki ustępowały mu z drogi, ćwiczył karate czy kick-boxing, dobry był w te klocki. Wtedy, na dyskotece odpiął koszulę i pokazywał długą białą bliznę poniżej obojczyka, Dorota dotknęła białej smugi palcem, myśląc, że takie cięcie musiało być bardzo bolesne, chciała zapytać, czy mocno krwawiło, ale nie spytała. To Paweł powiedział: — Tamten jeszcze lepszą pamiątkę nosi. — Jaką pamiątkę? — nie zrozumiała. — Z kumaniem u ciebie nie za bardzo. Przecież mówię o sznycie. Niekiepsko go zaciąłem. Tak, to wtedy piła z butelki wino. Sama zaprowadziła go na korytarz drugiego piętra, gdzie za szybą wisiał grafik dyżurów. Przy okien- // nym parapecie wybił plaśnięciem dłoni korek, bała się powiedzieć temu Pawłowi, że nie może się napić. Matka obedrze ją ze skóry, jak poczuje zapach alkoholu. I to jest dyskoteka szkolna, mogą ją wyrzucić za takie coś, ostatnia klasa, nie warto ryzykować, a zamiast to powiedzieć, przechyliła butelkę i pociągnęła spory łyk. Wino pachniało kwaśno, spływając w gardło mdłą słodyczą. — Fajna laska jesteś. Lubię takie jak ty. Pił odchylając w tył głowę, nie odrywając warg. Kiedy podał powtórnie butelkę, była opróżniona do połowy. — Tak się pije, mała. Ucz się od wujka Pawła. Tym razem smakowało lepiej. Nawet skisły zapach wydawał się słabszy, a słodkość mniej mdląca. — Patrzcie, jeszcze trochę i pół litra obciągniesz. Zostawili pustą butelkę za doniczką z paprocią. Gdy przyszła do szkoły w poniedziałek, butelka stała tam jeszcze. Mijając parapet, poczuła się jakoś winna. Tego dyskotekowego wieczoru zeszli potem schodami na dół, wmieszali się w taneczny ścisk i wtedy Paweł całował ją w zgiełku muzyki i w kolorowych światłach, a ona pozwalała się całować, chociaż na sali byli nauczyciele i dyrektor, i panie z komitetu rodzicielskiego, które organizowały bufet, i wszystkie dziewczyny znajome i nieznajome, i wszyscy chłopcy, którzy im towarzyszyli. Po prostu nie potrafiła odepchnąć Pawła od siebie. Jeszcze i dzisiaj nie jest w stanie pojąć, jakim cudem wieść o tych pocałunkach nie dotarła do matki, a z matką żartów nie było. — Szlajać się będziesz, jak pójdziesz z domu. Póki ze mną mieszkasz, ma być w porządku. Łeb ci wrzątkiem oparzę, jak się puścisz. Niektóre dziewczyny podśmiewały się z niej, cnotka idiotka, może się do zakonu wybiera. Pocałunki Pawła parzyły jej usta, policzki, szyję, czuła się naznaczona. Trochę plątały się jej nogi, gdy szli wymarłymi ulicami w stronę domu, potknęła się raz i drugi, na źle oskrobanych chodnikach zostało nieco zmrożonej grudy, ale nie to powodowało niepewność jej kroków. Czuła się beznadziejnie. Bez pocałunków, kolorowych świateł i muzyki wydawała się sama sobie głupia i smarkata, gdzieś przepadło wspaniałe 12 uczucie pewności siebie. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby odszedł bez słowa, zostawiając ją na ciemnej, bezludnej ulicy. — Przyjdź w środę pod kino. — Kiedy? — A jednak chce ją zobaczyć, chce się spotkać. Może to coś poważnego? Wybrał ją, Dorotę, spośród wszystkich innych dziewczyn. Taki chłopak, a wybrał właśnie ją. — O trzeciej pasuje? — Tak. — Pewnie gdzieś podskoczymy. Możesz? — Będę mogła — było to prawie przyrzeczenie, chociaż wiedziała, że matka zada bardzo wiele pytań, zanim pozwoli jej wyjść z domu, a jeżeli odpowiedzi jej nie zadowolą, zrobi to, co robiła zawsze w takich wypadkach. Schowa Dorocie buty. Kiedy już się umówili, coś się nagle zmieniło. Zdjął rękę z jej szyi, bo prowadził ją trzymając dłoń na jej karku, i zapytał tak, jakby z góry znał odpowiedź: — Trafisz sama? — Jasne, że trafię. — To czółko. — Cześć. Obejrzała się kilka razy niepewna, czy odszedł, czy pozostał w miejscu rozstania, nie zobaczyła nic, po prostu rozpłynął się w ciemnościach tej nocy, jakby go wcale nie było. Chociaż wróciła późno i pachniała nie przetrawionym winem, nikt, nawet matka, nie spojrzał na wchodzącą. Popsuł się telewizor, pamiątka z czasów, kiedy ojciec pracował na kolei. Włączało go się skąpo i na krótko, Mała i Zdzisiek biegali do sąsiadów na ulubione seriale i wieczorne filmy. Ta awaria była jednym z lęków straszących matkę już od dawna. A tego właśnie wieczora stało się to, czego oczekiwała z taką obawą przez miesiące. — Głos słychać — pocieszał ojciec. — Co z tego? Fale latają. Nic nie widać. — Coś się przepaliło — ojciec postukał knykciami w ekran, na którym przesuwały się z góry ku dołowi ciemne, zmarszczone jak bibułka smugi. — Trzeba część wymienić. — Ty się akurat na tym znasz — w głosie matki było tyle samo 13 rozpaczy co złości. — Mądrala się znalazł. Specjalista, psia jego mać. Wymienić, powiada, trzeba. Tyle to i ja wiem. Zaczęli się kłócić, wypominać sobie już sto razy wypomniane sprawy, słowa padały ciężko niczym kamienie. Dorocie wydawało się, że któreś z nich, matka albo ojciec, powinno wybiec z domu i nigdy nie powrócić, ale słyszała to tyle razy, że wiedziała, iż te oskarżenia już nic nie znaczą, nie obrażają i nie ranią. Wykrzyczą swoje i spokój. Mała w nocnej koszulinie wyczekała momentu ciszy między wyzwiskami. — Fajnie było, Dora? Jak się bawiłaś? — Możliwie. — U nas też będzie dyskoteka. Po feriach. Podczas tej wymiany zdań rodzice zamilkli, pewnie zmęczeni kłótnią. Przez ekran telewizora przepływały dalej ciemne smugi. — Zdzisia jeszcze nie ma — westchnęła matka. — A ty, Dorka, jak chcesz jeść, to odgrzej sobie gołąbki — i zupełnie niepotrzebnie dodała: — Telewizor się zepsuł. Dzięki popsutemu telewizorowi nie musiała opowiadać matce, jak się bawiła, kogo poznała, z Jam tańczyła. Nie musiała nic, gołąbków także nie odgrzała, chociaż była głodna. Zasypiając słyszała łamiący się basik Zdzisia: — Jakbyśmy mieli magnetowid, tobym nie chodził do Krzyśka. Niech mama da spokój z tymi pretensjami do garbatego, że ma proste dzieci. Tej nocy śniły się Dorocie kolorowe światła, jeden błękitny promień nagle rozszerzył się, napuchł w ogromny balon, poszybował nad głowami tańczących, ulatywał i zniżał się tak, że prawie osiadł na włosach. Chciała złapać to wielkie, błękitne dziwo, ale wystarczyło wyciągnąć dłoń, a wzbijał się ku górze. Wreszcie rozpłynął się, na próżno obracała głowę tak i siak, rozwiał się, jak rozwiewa się dym. W środę podmalowała sobie oczy, pociągnęła szminką wargi. Nie włożyła czapki, w czapce wyglądała jak dzieciak z podstawówki. — O, córcia idzie na balangę — skonstatował ojciec z leniwym uznaniem. — Niebrzydka jesteś, aż dziwne, co z takiej srajdy wyrosło. Ten przyjazny ton świadczył, że sobie wypił. Trzeźwy albo milczał, albo o byle co wybuchał złością. Pod nieobecność matki chętniej odzywał się do Doroty, Zdzisia i Małej, przy matce milczał. Dorocie czasami 14 bywało go żal, takiego niegolonego, w rozciągniętym podkoszulku, skulonego na łóżku; poza tymi chwilami współczucia ojciec wydawał się niepotrzebny i drażniący. Z lekceważeniem wysłuchała jego pochwały, bardziej doceniłaby podobne słowa z ust Małej albo Zdzisia. Na ulicy wiatr szarpnął rozpuszczone włosy, rozrzucił po plecach, zakrył kosmykami czoło i policzki. — Prima sort towar. Na mnie czekasz, lala? — Pójdziemy? — Nie przyszedł? Ze mną się lepiej zabawisz. Udawała, że nie słyszy zaczepek, a zaczepiali, bo stała bez ruchu w jednym miejscu, z rozpuszczonymi włosami szarpanymi przez wiatr i najwidoczniej miała wypisane na twarzy, że przyszła tu dla chłopaka. Powinna odejść, ale nie potrafiła, ciągle jej się wydawało, że Paweł wyjdzie zza rogu. Od wypatrywania łzawiły oczy. Dlaczego tak jej zależało na Pawle? Od pierwszego słowa, jakie powiedział, od dotyku jego ręki, od jego uśmiechu zakręciło jej się w głowie. Gdy pociągnął ją na korytarz i z uśmiechem pokazał butelkę przemyślnie wsuniętą za pasek, poczuła się kimś wyjątkowym, dopuszczonym do tajemnicy. Jeszcze nigdy nie doznała takiej bolesnej chęci bycia z kimś, słuchania głosu, czucia bliskości. Dotąd z przekąsem oceniała dziewczyny, które zapomniawszy o wszystkim, poddawały się bez reszty uczuciu, głupie takie, wiadomo, chłopak niby kocha, a jak się znudzi, kopnie w tyłek i jeszcze wyśmieje. Ale dla Pawła ona też gotowa była rzucić się na oślep w nieznane, nawet nie pytając, czy on tego chce. Długo stała przed kinem, skostniała i z trudem przyjmująca myśl, że on zapomniał o ich spotkaniu, te kilka godzin było dla niego tylko kilkoma godzinami na dyskotece z jedną taką z handlówki, pewnie nawet nie zapamiętał jej imienia, napili się, poskakali, buzi — buzi. Koniec balu, panno Lalu. Czółko i spatki. Wreszcie uznała, że czekanie nie ma sensu. Na autobusowym przystanku wpadł na nią, tak właśnie, wpadł, Ireneusz. — Poczekaj, kupię bilety — sama nie rozumiała, dlaczego stoi w jasnym hallu kina, pod kolorowym plakatem, ze zmarzniętą twarzą ściągniętą ni to w grymasie, ni to w uśmiechu. Na ekranie było dużo krwi, czerwonej i gęstej, jak rozlany keczup. 75 Zeszło się dwoje młodych, dziewczyna i chłopak, oboje lubili mordować, rajcowały ich przedśmiertne drgawki, charczenie, ten moment, gdy trafiony przebiega jeszcze kilka kroków, coraz niepewniej i chwiejniej, nim padnie na ziemię. Dorota przymykała powieki, by nie widzieć, umarłaby chyba ze strachu, gdyby znalazła zmiażdżone, posiekane serią z broni maszynowej, wpółzwęglone zwłoki. W drugiej połowie filmu ci dwoje jeszcze ciągle zabijali, ale już było jasne, że ich także zabiją. Twardzi byli, nie pękali wcale. Wreszcie ich krew spłynęła na ziemię, pomieszała się, umarli razem, tak jak chcieli. — Fajna sztuka z tej babki — wyraził swoją opinię Irek zawiązując szalik. — Bez obiadu jestem. Kupić ci hamburgera? Pomidorowy sos wyciekał ze złożonej bułki, Dorotę lekko zemdliło (krew, tyle krwi), ale dzielnie oblizywała palce. Od tego wieczora chodziła z Irkiem. To było prawie rok temu, przez uciekające miesiące skończyła szkołę, zarejestrowała się w urzędzie, szukała pracy, zaczęła ustawiać skrzynki, wory i palety na zapleczu. I wykreśliła Pawła ze swoich wspomnień. Dała się zrobić w bambuko, fakt, ale to było pierwszy i ostatni raz. Matce Irek się podobał. Poważny, niepijący, bo kierowca pić nie może. Grzeczny młodzieniec, wie, co się należy, starszych uszanuje, nie blu-źni. Wieczorami w kuchni, gdy dzieciaki spały, a ojciec gapił się w telewizor, usiłowała wybadać stan uczuć Doroty. — Głupia byłam, kiedy za ojca szłam. Trzeba było na mądrzejszego poczekać, żeby dobry fach miał. Kierowca to dobry zawód. Z Ireneusza chłopak jak malowanie, niejedna za nim oczy wypatruje. Uważaj, Dor-cia, bo z pustą garścią zostaniesz. — Mama to by mnie gwałtem za mąż wypychała. — Jak się dobry człowiek trafia, czemu nie? — Mnie się nie spieszy. Spojrzenie matki uważnie dotknęło twarzy Doroty. —A ty co kombinujesz? Że aktora poznasz albo jakiego muzykanta? Źle ci nie radzę. — Irek o narzeczeństwie nie wspomina — to była prawda, tyle że ona, Dorota, pilnowała, by nie zaczynał takich rozmów, zawsze potrafiła obrócić te słowa w śmiech, zagadywać wyznania, zmienić bieg myśli. — Jakbyś trochę serca okazała, Dorciu, ośmieliła chłopaka... 16 — Śmiałości uczyć go nie potrzeba. I niech mama się o mnie nie martwi. Dam sobie radę. Lubiła Irka. Kiedy wyjeżdżał, a często wyruszał w długie kursy wielką ciężarówką, czekała na jego powrót. Gadało im się dobrze, oboje lubili piosenki Shazzy, disco polo, hamburgery z keczupem, gorące parówki i zimne lody. Gdy Piotrowski założył już ostatnią zasuwę w sklepie i przekręcił klucz w ostatniej kłódce, czasem wystarczyło dać kilka kroków w jesienną ciemność, żeby się dowiedzieć, że Irek czeka. Nie przychodził codziennie, rzecz jasna, ale raz czy dwa razy w tygodniu witali się w niepewnym mżeniu ulicznej latarni. Wystawy sklepowe także lubili razem oglądać. Wędrowali wzdłuż oświetlonych witryn, przystając co kilka kroków. On zatrzymywał się przy komputerach, częściach samochodowych, telewizorach i magnetowidach, zamierał przed ogromnymi szybami, gdzie połyskiwały lakiery na samochodowych karoseriach. Dorocie te błyszczące, długie wozy wydawały się podobne do uwięzionych potworów, które próżno czekają na wybawiciela. Bez zbytniej ciekawości słuchała, ile pali ten czy tamten wóz i ile wyciąga na szosie. Za to z półprzymkniętymi powiekami wyobrażała sobie, jak wsiada do takiego samochodu, jak przekręca kluczyk w stacyjce, jak rusza ostro i z piskiem opon zajeżdża pod sklep Piotrowskiego. Wiolka zastyga przy kasie, Tereska wypuszcza z ręki pęto kiełbasy, Piotrowski połyka niedopałek. Nawet ta jędza, Piotrowska, gapi się z rozdziawionymi szeroko ustami na wóz i na Dorotę. Później, oczywiście, zajechałaby z fasonem pod blok. Matka i Natalka usiadłyby z tyłu, Zdzisio obok niej, za miastem, na szosie, dałaby bratu poprowadzić, sprytny jest, ze smykałką, zaraz by się nauczył. Ojciec zostałby w domu. Nie pasował do siedzeń obitych jasną skórą. Tylko który wybrać? Czerwony? Srebrny? Albo złoty? Chociaż to nie złoto, raczej brąz ze złotym odcieniem. Zielony też fajny. — Masz pojęcie, ile kosztują? — przełykając ślinę Irek obrzucał pożegnalnym spojrzeniem wspaniałe maszyny. — Mózg staje, a przecież jacyś kupują. Nikt by takiego interesu nie prowadził, jakby się nie opłacało. « ile Dorota stała spokojnie przed telewizorami i wieżami stereo, Irek fayraźnie nudził się długim wpatrywaniem w suknie i bluzki, paski FILIA t\ - As $/ękawie 17 4*>ako*:> i apaszki, pantofle i kozaczki, kurtki i płaszcze, nie przeszkadzał jednak Dorocie rozpłaszczać nosa na szybie, a nawet odpowiadał na jej pytania: — Jak bym wyglądała w tej bluzce? Nie, nie w tej, w tamtej z kokardą. Włosy w pasemka i ta bluzka, nieźle byłoby, prawda? I do tego czarne buciki, sznurowane, na obcasie. — Każ sobie te złote, jak iść na całość, to iść. Futro też byś chciała? — Srebrne lisy. Ale nie te długie, kurtkę bym wolała. — No, dobra, niech będą lisy. Chodź, obejrzymy pierścionki. Gdyby nie wspomniał o pierścionkach, Dorota chętnie zamarłaby w zapatrzeniu przed sklepem jubilerskim, gdzie na czarnych, aksamitnych podkładkach lśniło złoto i migotały drogie kamienie. Ale patrzenie na pierścionki, mówienie o pierścionkach mogłoby rozpocząć rozmowę, której wcale nie pragnęła. — Widzisz perfumy? — Chwyciła go za rękę, zatrzymała prawie siłą przed biało- złotą wystawą, gdzie w uchylonych pudełkach stały wymyślne flaszeczki z opalizującego szkła. — Takie sobie kiedyś kupię. Omijając jubilerskie pokusy, zaciągnęła go do pawilonu z meblami. Chrzestna matka ma podobny wypoczynek, dwa fotele i kanapę, obicie tylko inne. Gdzie wstawić takie rozłożyste łoże i toaletę z wysokim lustrem, chyba do pałacu? Bordową wersalkę zaraz by kupiła, chociaż nie, niepraktyczna, bez skrzyni na pościel. Więc może lepiej tapczan? O meblach można mówić bezpiecznie; Irek nie sięga wyobraźnią poza zaręczyny, wszystko inne wydaje mu się odległe i obce. Pewnie nigdy nie próbował sobie wyobrazić bordowej wersalki we własnym mieszkaniu. W kinie, jeżeli się tam wybrali, jego ręka zsuwała się na łydkę, wędrowała wyżej po pokonaniu kolana, aż wreszcie docierała tak wysoko, że Dorota odpychała go z gniewem. Co sobie wyobraża? Czy jest taką dziewczyną, którą się maca po ciemku? Naburmuszona odsuwała się najdalej, jak potrafiła, ale nie mijało zbyt wiele czasu, a znowu przytulał się do jej ramienia i jego dłoń rozpoczynała tę samą wędrówkę co poprzednio. Od dawna doskonale wiedziała, czego oczekuje chłopak w ciemnej sali kina i na klatce schodowej podczas wieczornego odprowadzania. Nie miała nic przeciwko temu, ale akurat Irkowi nie pozwalała na zbyt wiele. 18 Matka miała słuszność, Irek naprawdę był dobrym chłopakiem. Inny już dawno splunąłby Dorocie pod nogi, rugnąłby ją zdrowo i odszedł szukać szczęścia gdzie indziej. Oboje nie są dziećmi, i on, i ona, wiedzą dobrze, po co się chodzi z dziewczyną. Gadka-szmatka, owszem, w porządku, ale poza gadką też się coś należy. Ale chyba właśnie dlatego, że zgadzał się na jej kaprysy, trzymała go z daleka. Raz pozwoliła rozpiąć bluzkę, podrąjcowało go, że hej. Pewnie nie wybroniłaby się wtedy przed dalszym, ale ktoś otworzył na górze drzwi, więc zbiegli po schodach, ona w rozpiętej bluzce pod zimową kurtką i on czerwony na twarzy, napalony i milczący. W bramie doprowadziła się do porządku, martwiąc się brakiem guzika, który gdzieś się potoczył, i poszli dalej wieczorną ulicą, nie żałując tego, co się mogło wydarzyć. Przynajmniej Dorota nie żałowała. Nie rozprawiał o dawniejszym, ale i tak wiedziała, że z innymi dziewczynami nie cackał się za bardzo. Potrafił podobno nawet przyłożyć takiej, która w ostatniej chwili zmieniała zdanie. Ziutka za nim wariowała, kochali się (tak opowiadano) w piwnicy na worku z kartoflami. Z wojskowych bloków Kaśka biegała pod mechaniczną, kiedy Irek jeszcze się uczył, przy chłopakach ciągnęła go do siebie. „Chodź" — mówiła. — „Rodzice w pracy. Mam nowe kasety". Chłopaki na to: „Nas nie zapraszasz na chatę?" Odpowiadała, nie zaczerwieniwszy się: „Wy się na muzyce nie znacie". Oni w śmiech: „Odkąd to się nazywa muzyka?!" Miasto nie było duże, ludzie sporo wiedzieli o sobie, zawsze ktoś coś zobaczył, coś usłyszał, i zawsze znał kogoś, kto mógłby być ciekawy, co, gdzie i z kim robi Ziuta, Kaśka, Magda czy Dorota. Zamknięte drzwi nie chroniły przed cudzą ciekawością, wystarczyło wejść z chłopakiem do jego mieszkania albo zaprosić go do siebie, żeby przynajmniej jedna para oczu zauważyła wspólne przestąpienie progu. Poza tym dobrze jej było z Irkiem. Żaden ze znanych chłopaków ani się do niego umywał. Nakręcając wieczorem budzik, zastanawiała się półsennie nad minionym dniem; robota paskudna, spacer z Irkiem fajny. Ochlapawszy twarz wodą, ubierała się pospiesznie w kuchni (w pokoju obudziłaby Małą i Zdzisia), czekając na gwizdek czajnika. Stojąc popijała herbacianym wrzątkiem kęsy chleba. Wybiegała w grudniową ciemność, żeby dopaść drzwi zaplecza chociaż minutę przed Piotrowski- 19 mi. Kiedy zajeżdżał oszroniony polonez, Dorota już przytupywała w chodnikowe płyty. — Już myślałam, że coś się stało — znad podniesionego kołnierza lustrowała twarze obojga Piotrowskich. — Tyle czasu czekam, a państwa jeszcze nie ma. Jeżeli była spóźniona, obywało się bez porannych powitań. Z miejsca brała się do pracy, wysłuchując ze spuszczoną głową połajanek: płaci się takiej dziwie, kurde, pieniądze, a taka się, kurde, przez całą noc gzi, rano wstać nie może, tylko, kurde, w mordę strzelić albo dupsko obić, żeby sobie zapamiętała, że to nie zabawa. Od szóstej do szóstej, dwanaście godzin. Nawet przesiedzieć tyle czasu trudno, bo tyłek rozboli, a co dopiero uwijać się przez ten czas dźwigając, nosząc, przestawiając, dosypując, układając. Zimno, ciemno, dzień niby był, ale tak, jakby go nie było. Jeszcze się dobrze nie rozwidniło, a już zaczęło zmierzchać. Najgorsze są te dni, kiedy przywożą pojemniki z wodą mineralną, sokami, piwem. Dobrze trzeba pogłówkować, żeby ustawić to wszystko tak, by nie przeszkadzało, nie odciąć dostępu do innych towarów i nie pomieszać ze sobą skrzynek kryjących mirindę i skrzynek z ma-zowszanką. Jeszcze na chodniku czeka ostatni zapomniany pojemnik. Z niskiego nieba polatają pojedyncze puszki śnieżynek, niedługo święta, przydałby się śnieg. Ze śniegiem ładniej. ! Gdy pochyla się nad pojemnikiem, słyszy tamten, dobrze zapamiętany głos: — Gniewasz się na mnie? Odpowiada nie podnosząc głowy, wrogo i krótko: — Nie. — Byłaś wtedy? Jednak pamięta. To dziwne, że pamięta, ale tak właśnie jest. — Nie mogłam — kłamie bez trudu. — Musiałam z mamą do szpitala, ciocia zachorowała. — Ciesząc się własną chytrością teraz ona pyta: — A ty czekałeś? — A jak? — odpowiada Paweł pytaniem na pytanie. — Łyso mi. Ale naprawdę nie mogłam. Ona kłamie, on kłamie, wszystko w porządku. Nikt nikogo nie wy- 20 stawił do wiatru, nikt na nikogo nie czekał, nic się nie stało. Teraz można wejść z pojemnikiem na zaplecze i zapomnieć o Pawle raz na zawsze. Ale on nie odchodzi. — Fajrant o szóstej? — A bo co? — Przyjdę po ciebie. — Nie chcę — wyprostowana patrzy mu prosto w oczy, leciutkie śnieżynki osiadają na czole Pawła, na policzkach, na włosach i topniejąc spływają wilgotnymi kropelkami podobnymi do maleńkich łez. — Brzytwa jesteś, ale i tak przyjdę. Szukałem cię i jak znalazłem, to nie zgubię. To też nie jest prawda, gdyby jej szukał, znalazłby bez trudu, ale w Dorocie przepala się gniew i uraza, jest znowu tak, jak było rok temu, kiedy piła wino na ciemnym korytarzu i dawała się całować w migających światłach i w muzyce zalewającej tanecznym rytmem. Irek wczoraj wyjechał, jest wolna aż do piątku. — Nie przychodź tutaj — prosi zupełnie innym tonem niż przed chwilą. — Bądź na przystanku parę minut po szóstej. Przez kilka godzin, które dzielą od spotkania, martwi się, że włosy nie umyte, oczko w rajstopach, dżinsy wypchane na kolanach w obwisłe wory, i dziwi się tym zmartwieniom. Wygląda, jak wygląda, i koniec. Nie będą jej przecież pokazywali w telewizji. I czemu zgodziła się tak łatwo? Nie pójdzie wcale na przystanek, niech czeka tak jak ona do usra-nej śmierci, niech się dowie, że Dorocie wcale na nim nie zależy. Robi jej się wesoło, podśpiewuje sobie, przestawiając pojemniki. Jemu, temu Pawłowi, wydaje się, że wystarczy gwizdnąć, a każda poleci. Dzisiaj się przekona, że ona, Dorota, nie taka. I kłamie koncertowo, mówi „czekałem na ciebie", ona wie najlepiej, kto czekał naprawdę tamtego wieczoru. Postój sobie dzisiaj na mrozie, sam zobaczysz, jak to przyjemnie. Nucenie ściąga z zaplecza Piotrowską. Przygląda się podejrzliwie murowi wzniesionemu z pojemników i rozradowanej Dorocie. Porusza niemo wargami, pewnie chce coś nieprzyjemnego powiedzieć, ale odchodzi, nie mówiąc nic. Irkowi będzie przykro, wierzy Dorocie, chwali, że poważna, nie taka jak inne dziewczyny, które dawniej znał. Ślubu z nim nie brała, to praw- 21 da, ale nie chciałaby mu wciskać kitu. Musiałaby przecież jakoś wytłumaczyć spotkanie z Pawłem, gdyby się Irek o tym dowiedział. Im bliżej szóstej, myśli coraz mocniej rwą się i plączą. Co takiego się stanie, jak porozmawia przez kwadrans z Pawłem? Ma ochotę powiedzieć, że obrzydliwie zalewa, kłamiąc, że czekał. Durną z niej robi? Już wygarnie, co trzeba. O Irku też powie. Mój narzeczony nie lubi, jak rozmawiam z innymi. Pod sklepem się nie kręć, jeszcze by brakowało, żeby mnie przez ciebie z roboty wyrzucili. Tyle mu powie, ani słowa więcej, potem obróci się na pięcie i odejdzie. Szczękają zasuwy, chroboczą klucze. W polonezie czeka Piotrowska, aż skończy się obrzęd zamykania sklepu. Pozostawiona samej sobie Dorota waha się, to wahanie jest krótkie jak mgnienie oka. Rusza ku przystankowi w niespiesznie padającym śniegu. fTaweł wychodzi naprzeciw. Nim Dorota zdąży powiedzieć pierwsze słowo, bierze ją za rękę. — Chodź. — Gdzie mam iść? — Zobaczysz. Otwiera drzwi zaparkowanego samochodu, popycha ją lekko do środka. Dorota nie rozumie, skąd wziął się ten szary wóz o zaokrąglonej masce, przyjechał nim czy jak? Pewnie pracuje w warsztacie, chłopaki jeżdżą często samochodami oddanymi do naprawy, słyszała o tym. Po przekręceniu kluczyka w stacyjce zapalają się kolorowe światełka, mruczy silnik. — Przejedziemy się? Jest jak w marzeniach tyle razy odprawianych przed wysoką witryną. Po chodnikach drepczą zmarznięci przechodnie, kulą się czekający na przystankach, a ona patrzy na nich przez szybę omiataną wycieraczkami ze śniegowych puszynek. Reflektory wydobywają z ciemności pnie drzew. Gdzieś jadą szosą. Chyba powinna mu teraz powiedzieć to, co sobie obmyśliła, że kłamał i tak dalej. Gdyby on się odezwał, to i ona pewnie znalazłaby potrzebne słowa. Zdobywa się tylko na lękliwe pytanie: — Jakiej marki wóz? 22 ??? — Peugeot. Stary rzęch. Zatrzymują się. — Wysiadaj. — Ale... — Coś taka bojąca? Rusz się wreszcie. Z boku świecą się okna. Mruga neon. Jakaś knajpa chyba. Knajpa w lesie? Sporo ludzi przy stolikach. Półciemno, palą się tylko kinkiety na ścianach. Jejej, taki bufet jak na filmie. Nastawiane butelek takich i owakich. I zakąski są, a jakże, w szklanej gablocie, sałatki, wędliny, ryby, przybrane ćwiartkami cytryny, czuprynkami pietruszki, plasterkami pomidora, żółtą i pomarańczową papryką pokrajaną w paseczki. — Jak zawsze, panie Pawełku? — pochyla się kelner z białą serwetką przewieszoną powyżej kiści. — Dla pani także coś mocniejszego? — Wyluzuj się, Dora. Wyglądasz, jakbyś chciała puścić pawia. — Klepie ją po dłoni. — Na głodniaka chodzisz spać? Koryto tutaj nie najgorsze. Na pewno się nie strujesz. To wcale nie jest talerz, tylko długaśny półmisek i na tym półmisku różne rozmaitości: ogromniasty kotlet, duszone pieczarki, frytki, mizeria, liść sałaty, jakaś jarzyna podobna do długich białych palców. I to wszystko dla niej, bo przed Pawłem stoi drugi taki sam półmisek. Nie wiadomo, od czego zacząć, pachnie fajnie, Dorota nabija na widelec frytkę i podnosi do ust. Frytki, które kupowała z Irkiem, brali palcami z tekturowych talerzyków. Chyba nigdy nie jadła czegoś takiego; na imieninach, chrzcinach, weselach jadało się flaki, rosół, bigos, nóżki w galarecie i sałatkę z ziemniaków. Ciasta też były: u chrzestnej pyszny sernik z rodzynkami, u cioci Oli placek z kruszonką, u Magdy rozpływająca się w ustach szarlotka. Przepisy na torty stanowiły tajemnicę, próżno matka wypytywała ciotkę o sekrety pieczenia makowego ciasta i kręcenia czekoladowej masy, ciotka milczała z zagadkowym uśmiechem. Co za dziwne myśli przychodzą Dorocie do głowy nad półmiskiem z tymi pysznościami? Powinna się raczej zastanowić, gdzie robi Paweł, że jeździ samochodem i jada w „Leśnym Zajeździe", taką nazwę głosił purpurowy neon mrugający wśród bezlistnych gałęzi, kiedy wstępowali 23 na schody. Rok temu był chłopakiem jakich wielu, jeśli nie liczyć blizny pod obojczykiem, białozębego uśmiechu i tych treningów, już nie pamięta, czy karate, czy boksu, coś w tym rodzaju. Wino, które też pamięta, było kiepskie, patol, takie, o którym mówi się, że trzepie niezgorzej w dyńkę. Jaką robotę znalazł, że kelner kłania się nisko i wie, co Paweł lubi, a czego nie lubi? Od tych myśli Dorocie odechciewa się jedzenia, wiosłuje widelcem pośród kapelusików pieczarek i plasterków ogórka, nie śmie pytać, czując się jednocześnie zaniepokojona i szczęśliwa, niechby ją teraz zobaczyła zarozumiała Wiolka albo sama Piotrowska, która traktuje Dorotę jak popychle. Popychle, pani Piotrowska? Jakie popychle siedzi w restauracji przy stoliku zdobnym w pięknie ułożone serwetki i pociąga z kryształowego kieliszka bursztynowo przejrzysty płyn? To, co pije, nie jest chyba wódką, chociaż mocne diabelnie. Jeden i drugi skąpy łyk i można zapomnieć o długim chłodnym dniu, kostniejących dłoniach, mrowiących stopach. Dobrze, że poszła na to spotkanie. Będzie co opowiadać. Komu? Małej opowie, zawsze Natalka wypytuje o wszystko. Matce też, przecież nie ma złego w tym, że kolega zaprosił ją na kolację do zajazdu pod miastem. Jak się nazywa to długie, białe, co leży przed nią na półmisku? Jeżeli ma opowiadać, to musi dokładnie opisać wszystko. — Dolać koniaku, Dora? Aha, to w kieliszku nazywa się koniak. Dorota wie, że koniak jest wódką pędzoną z winogron i że istnieją specjalne kieliszki, w które się go nalewa, czytała o tym w „Pani Domu". — Opowiedz, jak ci leci? — Półmisek przed Pawłem już pusty, została tylko sieroca, wzgardzona ćwiartka pomidora. — Dobrze ci płacą? Zadowolona jesteś? Dawno tam robisz? Zarumieniona, rozgrzana wypitym trunkiem Dorota odpowiada po kolei, leci jak krew z nosa, płacą byle jak, ale jak się z tym byle jak skleci do kupy kuroniówkę, da się żyć. Cieszyć się nie ma czym, a pracuje miesiąc, zaczęła zaraz po Wszystkich Świętych. Nim zdąży sama zadać pytanie, Paweł chce wiedzieć: — Kręcisz z kimś? — Tak jakby. — Poważnie? 24 Przez moment Dorota ma chęć zbagatelizować chodzenie z Irkiem. Trudno powiedzieć, skąd wzięła się ochota, żeby z pogardą i lekceważeniem określić ich związek. Nie, nie zrobi tego. Powie prawdę. — Poważnie — uśmiechem łagodzi określenie. — Fajny chłopak. — Znam go? — Co ci do tego, Paweł? — Może i coś do tego mam. — Ujmuje dłoń Doroty leżącą na białym obrusie. — Łapsko masz czerwone, odmrożone chyba. Czując wstyd za spierzchniętą, zaczerwienioną skórę, Dorota ściska dłonie w pięści. Mimo zażenowania jest wzruszona, Paweł jej współczuje, lituje się nad nią. — Nie śmiej się ze mnie — prosi zsuwając te kompromitujące kułaki na kolana. — Kto ci powiedział, że się śmieję? Przy wujku Pawle nie zginiesz. Wujek ma kiepełe nie od parady — gestem przywołuje kelnera. — Daj pan coś słodkiego. — Lody? Ciasto? Kompot? Pudding? — Coś ekstfa. Coś ekstra okazuje się płonącym naleśnikiem w jeziorku roztopionej, gorącej czekolady. Nie wiadomo, czy jeść zaraz, czy dopiero, jak się przepalą błękitne jęzorki płomienia. — I jak? — Pycha — bo naprawdę jest pyszne. Coś takiego musiała jadać Alexis z „Dynastii", trzeba, koniecznie trzeba, zapamiętać obły kształt ciasta oblizywanego ogniem. Natalka i matka otworzą szeroko oczy ze zdziwienia, kiedy usłyszą jej opowieść. — Napij się jeszcze, Dora. — Ubzdryngolę się. Już mi się kręci w głowie. — Zalewasz. Możesz wypić, pamiętam, jak dawałaś w szyję. Za nasze spotkanie nie wypijesz? Za spotkanie trzeba wypić koniecznie, za Pawła też trzeba wypić, żeby miał fart, bo fart to najważniejsza rzecz. Bez fartu w dupę kopią. O tym Dorota chyba wie? Ale nie wie, która godzina, pewnie w domu się niepokoją, kiedy idzie z Irkiem, uprzedza matkę, że wróci później. Miała po drodze odebrać z magla bieliznę, głupstwo, jutro odbierze, bielizna nie zając, nie 25 ucieknie. Zresztą wszystko jedno, coś takiego może już nigdy się nie zdarzyć, jutro, pojutrze, za tydzień, za rok, będzie wracała pamięcią do tego wieczora, będzie wspominała drzewa na szosie, wycieraczki ślizgające się po szybie, półmrok restauracyjnej sali, zapach jedzenia, smak koniaku, płonący naleśnik. I Pawła za kierownicą, Pawła przy stoliku, jego milczenie i te słowa, które powiedział, i jego spojrzenia, i lśnienie srebrnych kolczyków w jego uchu. {jrek też nosi kolczyk, ale zwyczajnie, Paweł ma wysoko przebitą małżowinę, kolczyki srebrne i wąskie są wbite jeden obok drugiego, obejmują żywe ciało połyskliwą ramką. Dorota czuje pokusę dotknię-ciajak zdobnego ucha; ciekawe, co zrobi, czując dotyk jej palców? ?j— Zbieramy się. — Kiedy wstaje, kręci się jej w głowie, potyka śię o chodnik, stopy niepewnie depczą podłogę. Gdyby nie Paweł, nie doszłaby chyba do szatni. Wziął ją pod rękę, poprowadził do drzwi. — Jestem wlana — poskarżyła się nie wiadomo komu. Byli już na schodach, jeszcze tylko kilka kroków do czekającego samochodu. Jakoś dojdzie, tyle że nogi majak z waty, nieposłuszne. — W wozie mi nie haftuj. Postoimy trochę na powietrzu, lepiej się poczujesz, pojedziemy — odprowadza ją na bok, w mroku rysują się skrzynie wielkich tirów na parkingu przy zajeździe. —Widzę, że cię ścięło. Wreszcie mija miękkie omroczenie paraliżujące ruchy i myśli, czuje zimno, którego przed tym wcale nie czuła, widzi wyraźnie kabiny wielkich ciężarówek, napisy na bokach naczep, nawet człowieka w kożuchu, który strzeże zaparkowanych wozów. — Już mi przeszło. Samochód Paweł zostawił daleko od budynku, pod drzewami. Wsiada pierwszy, potem otwiera drzwi Dorocie. Broniła się, naprawdę się broniła, ale stało to się nagle, nim zdążyła wygodnie umieścić się na siedzeniu. Żadnego całowania, przytulanek, rozbieranek, przygniótł, przycisnął, ściągnął w dół suwak dżinsów. Jeszcze się rzucała, starając wyśliznąć spod uciskającego ciała, jeszcze usiłowała uwolnić ręce, aż nagle osłabła, poddała się. Już nie przeszkadzała, pomagała raczej, objęła, całowała wargi, szyję, koszulę na jego piersiach, rękę. Krzyknęła raz, krótko i niewyraźnie, trochę z bólu, a trochę dlatego, że ten krzyk wzbierał w niej i nie mogła się powstrzymać. 26 Później uniósł się na łokciach i zapytał, tak samo jak pytał o smak naleśnika pływającego w jeziorku czekolady: — Dobrze było? A ona rozpłakała się, chlipała i chlipała, nie ocierając łez spływających po policzkach, nie tyle nad tym, co się stało, ale nad obojętnością jego głosu i nad tym, czego nie powiedział, zsuwając się z niej, półobna-żonej, zmaltretowanej i nie wiadomo czemu pełnej niedorzecznej czułości dla niego. — Czego ryczysz? Wydawał się rozgniewany szlochem. Z rzeczowym okrucieństwem doradził, żeby doprowadziła się do porządku; jeśli potrzebuje chusteczek, znajdzie w schowku. — Ja dotąd z nikim... — zebrała całą odwagę na to wyznanie i dodała, bo to po prostu musiała tak powiedzieć: — Ja ciebie kocham. Odkąd cię poznałam, kocham. — Zawsze'musi być pierwszy raz. — Przekręcił kluczyk, włączył reflektory. — Masz do tego dryg, Dora. Niekiepsko się prałaś jak na pierwszy raz. Przekonana, że nie usłyszał wyznania, powtórzyła raz jeszcze głośno i wyraźnie: — Kocham cię. Roześmiał się cicho, ale nie tak zwyczajnie, tylko krótkim prychnię-ciem i dotknął jej policzka palcami ręki, którą na moment zdjął z kierownicy. Znowu się rozpłakała. Naprzeciwko zapalały się i przygasały światła jadących samochodów. — Przestań, bo się utopimy. Dla mnie nie jesteś zwykła laska, jeszcze się spotkamy. Nie pożałujesz, Dora, ja ci to mówię. Na filmach też są faceci, którzy prędzej umrą na oczach swojej ukochanej, niż powiedzą coś o miłości. Może Paweł jest taki sam, twardziel oszczędny w słowach, przecież powiedział, że Dorota jest kimś więcej niż zwykłą dziewczyną i że się będą spotykali. Pociąga jeszcze nosem, przygryza wargę, szlochanie powoli cichnie, serce bije spokojniej. Samochód hamuje pod ogromnym plakatem zdobnym kobiecą głową, na plakacie ktoś czerwienią dorysował wampirze kły i gwiazdę Dawida. — Stąd masz niedaleko, prawda? — Przyciąga do siebie Dorotę, 27 włosy rozsypują się po rękawie kurtki. — Za dużo nie opowiadaj, dobrze radzę. Fagasa odstaw jak najprędzej, bo ja sam go odstawię. I nie szukaj mnie, nie pytaj ludzi. Rozumiesz? Sam się znajdę. Próżno w tym przytuleniu czeka pożegnalnego pocałunku. Paweł się odsuwa. — No, już cię nie ma — wydaje się rozbawiony bezwładem Doroty ciągle pochylonej ku niemu. — Miękka jesteś, łatwo cię kupić. — Czekałam na ciebie przez godzinę, zimno było, a ja czekałam — pęka tama, Dorota dławi się słowami. — Podobałeś mi się zaraz, chciałam z tobą chodzić. Cieszyłam się, że ze mną tańczysz, że ze mną wyszedłeś. Potem byłam wkurzona, ale nie zapomniałam o tobie... — Wiem. Nie gadaj tyle. — Pochylając się cmoka Dorotę w policzek jakby był dobrym wujkiem. — Idź spatki i dobrze się wyśpij. Dorota odprowadza wzrokiem odjeżdżający wóz, rusza z miejsca dopiero, gdy nikną czerwone światła. Teraz zdaje sobie sprawę, jak jest zmęczona, boli ją głowa, pod czaszką powoli przesuwają się myśli leniwe i niezborne. Chwilami wydaje się, że rozumie wszystko, chwilami, że nie rozumie nic. Świat się wywrócił na nice, czarne przemieniło się w białe i jakoś trzeba z tym żyć. Kiedy matka zaczyna krzyczeć o późnym powrocie i o tym, że pusz-czalskiej w domu znosiła nie będzie, Dorota przerywa pretensje w pół słowa: — Dorosła jestem i mogę robić, co chcę, i nikt mi nad głową nie będzie dunderował. A z domu mogę pójść choćby zaraz. Tego chcesz? No, to będziesz miała. Cnota i niecnota Drepcze ulicą stadko dziewczątek w granatowych kapotkach pod okiem srogiej opiekunki. Na widok pryszczatego gimnazjalisty panienki wbijają wzrok w chodnik i chwytają się mocniej za 28 ręce, ale to nie żywsze bicie serca powoduje owe zachowania, a świadomość, że mają przed sobą, omal na wyciągnięcie ramienia, egzemplarz MĘŻCZYZNY. W czasach naszych praprababek od najwcześniejszego dzieciństwa dbano o wpojenie dziewczynkom obyczajnej wstydliwo-ści. Służyły temu mnogie łokcie tkanin, długa do kostek koszulina, pantalony do pół łydki, halki usztywniane krochmalem, bombiasta sukienka, niciane pończoszki latem i zimą. Służyły też temu kąpiele w białym gieźle po pięty, nawet wtedy, gdy owe ablucje odbywały się w cebrzyku ustawionym w dziecinnym pokoju. Tylko bardzo małym dziewuszkom i chłopczykom przysługiwał przywilej wspólnej zabawy, później starano się separować płcie. Kontakty odbywać się mogły tylko pod okiem dorosłych. Wszystko, ćo czytały dziewczęta, było cenzurowane przez matki, babcie lub guwernantki zaklejające nieodpowiednie ich zdaniem fragmenty czy rozdziały, które mogłyby skazić bezgrzeszną nieświadomość lub rozbudzić nieodpowiednią ciekawość niewinnych dziewczątek. W panice wyprowadzano z teatru nastolatki w obawie, że padające ze sceny kwestie „przyczynią się do wy-kwitnięcia porywów niezdrowej imaginacji". Potem naiwna, nieświadoma, zastraszona i anemiczna panienka bywała zaręczana i wydawana za mąż. To rodzice wybierali epuzera, oceniwszy jego pozycję, majątek, koligacje i powtarzając, że tak czy owak „małżeństwa zawiązują się w niebie", co sprawiało, że nikogo nie interesowały uczucia aspirantki do roli oblubienicy. Przed samym mariażem matka panienki, blednąc i zalewając się na przemian krwistym rumieńcem, pouczała córkę, że czekają ją „pewne przykre obowiązki, które należy znosić cierpliwie, gdyż taka jest wola Bożą". Niektóre dziewczęta po nocy poślubnej uciekały od męża pełne przerażenia i wstrętu, inne cierpiały w milczeniu, chorując „na nerwy" i odstraszając partnera oziębłością płciową. Wstręt kobiet do tej dziedziny ludzkiego życia i nękające je nerwice uważano wtedy za coś normalnego, a nawet godnego pochwały. Dodajmy, że w owych czasach młodo wychodziło się za mąż. Rówieśnice dzisiejszej ósmoklasistki lub uczennicy pierwszej klasy 29 szkoły średniej pięknie prezentowały się w welonie czy z bukietem pomarańczowych kwiatów w urękawicznionych dłoniach. Zmieniają się czasy, zmieniają się ludzie. Ejże, czy na pewno? W roczniku tygodnika sprzed II wojny światowej czytam o „bezwstydzie odsłaniania łokci i ramion", „zgorszeniu sianym przez kostiumy kąpielowe" (Mój Boże, wełniane workowatości z niewielkim dekoltem i nogawkami do pół uda!), „prowadzącym do grzechu tańcom" (poczciwe tanga, fokstroty i walce angielskie!), „rzekomo sportowym wyprawom, w których udział bierze młodzież płci obojej pozbawiona należytego dozoru" (zdaje się, że chodziło o spływ kajakowy!). Ta tresura we wstydliwości trwała zbyt długo, by przeminąć bez śladu. Niewiele jest matek, które potrafią porozmawiać szczerze z dorastającą córką, woląc zakładać, że sprawa jakoś dokona się poza nimi, swoją rolę ograniczają do wygłaszania zakazów i nakazów, nie precyzując jednak, przed czym właściwie chcą uchronić swoją latorośl. Dziewczyny zaś ćwiczą się w obłudzie, dwulicowości i kłamstwie i dlatego, że litują się nad bezradnością swoich bliskich, i dlatego, że czują się winne zerwania zakazanego owocu, i dlatego, że norma obyczajowa w tym wypadku nie zezwala na prawdę, preferując kłamstwo. Doroto, czy wiesz o tym wszystkim? Dookoła Doroty Wędrowali z Irkiem wzdłuż oświetlonych witryn, zatrzymując się tam gdzie zawsze. Przed chwilą wysunęła dłoń z Irkowego uścisku. — Zimno. W kieszeni będzie cieplej — uśmiechnęła się niewyraźnie. Bo właściwie co w tym dziwnego, że od lodowatego liźnięcia grabieją palce? Mogła się nie uśmiechać, ale to uśmiechnięcie porobiło się wbrew jej woli, żałowała chłopaka idącego przy jej boku. 30 — Paskudna jesień. Gdzie do Gwiazdki, a cały czas trzyma ziąb. Kto nie przeszedł na olej zimowy, ten ma teraz nieliche zagwozdki co rano. Chociaż spodziewała się takiej odpowiedzi, poczuła ukłucie złości. Czy Irek jest ślepy? Dlaczego niczego nie zauważył? Ona sama czuła się zupełnie kimś innym, nie znaną sobie, prawie obcą dziewczyną od chwili, gdy pojechała z Pawłem zimową szosą za miasto. Czy tego nie widać? Z jednej strony bardzo bała się rozmowy, którą musiałaby odbyć, gdyby Irek odkrył jej przemianę, z drugiej strony rosła w niej chęć mówienia o tym, co się wydarzyło tamtego wieczoru. Czuła, jak ciąży jej milczenie i udawanie, że nic się nie stało i że wszystko jest takie samo jak dawniej. Nie widziała Pawła przez te wszystkie dni. Każdego wieczoru wychodząc w ciemność po ostatnim przekręceniu klucza w masywnej kłódce, spodziewała się, że wyjdzie z ciemności na jej spotkanie, że od pierwszego wypowiedzianego słowa wszystko z powrotem stanie się zrozumiałe i proste.; Mijały kolejne wieczory, a Paweł nie przychodził. Przychodził Irek.J Więc niby było tak samo jak dawniej, co nie znaczyło wcale, że tak naprawdę ona, Dorota, wróciła w to samo miejsce, z którego wyjechała tamtego wieczoru w swoją niedaleką podróż. Początkowo matka nie odzywała się do niej, z wrogo zaciśniętymi wargami krzątała się po domu, zwracając się do Natalki albo do Zdziśka, pełniących funkcję pośredników między nią a Dorotą: — Powiedz siostrze, żeby zabrała swoje pranie z łazienki. Cała pralka pełna, a ta dwa sznurki zawiesiła. — Spytaj, dziecko, siostry, kiedy dzisiaj wróci. — Czy ona mogłaby odebrać pismo na poczcie? Jeśli powie, że tak, niech weźmie od ojca dowód. — Niech ona ci powie, kiedy jej Piotrowscy płacą. Ostatecznie jeżeli mieszka w domu, je z nami, to powinna dalej dokładać do życia ze swojego. Tak jej powiedz, Natalciu, że powinna. Jasne, że Dorotę złościło milczenie matki i te uważne, rzec można, badawcze spojrzenia. Pamiętała jednak swój krzyk tamtego wieczoru i czuła się po trosze winna. Nie, wcale nie za to, co stało się między nią a Pawłem, nie za to też, że zapomniała o tym, co od lat matka wkładała 31 jej w głowę, ale za podniesiony głos i gniew, z jakim wykrzyczała odpowiedź. Znała matkę, najpewniej co parę minut podchodziła do okna, uchylając firankę i starając się dostrzec Dorotę wędrującą między blokami, może nawet nakapała na łyżkę walerianowych kropli, co zwykła robić w chwilach szczególnego niepokoju. Co za diabeł wlazł w Dorotę, że zaczęła wrzeszczeć? Miała przecież dostatecznie dużo czasu, by obmyślić jakąś uspokajającą opowieść, zagadać matczyny niepokój, wytłumaczyć się. Potrafiła przecież to robić, nie raz i nie dwa wyłgiwała się gładko i wszystko wracało na swoje miejsce. Tyle że dawniej owo milczenie nie trwało zbyt długo. Teraz obijały się o siebie nieustannie w ciasnym mieszkaniu, nie zawsze byli pod ręką mali, by sobie przekazywać niezbędne sprawy. Akurat Dorota zaparzyła świeżej herbaty i popijała ją przy kuchennym oknie. Za oknem była noc rozświetlona światłem jednej jedynej latarni (inne już dawno przestały świecić, bo nikt nie wymieniał przepalonych żarówek) i daleką łuną purpurowego neonu. — Czemu Irek nie przychodzi po ciebie? Dorota drgnęła słysząc to pytanie. Nie odpowiedziała zaraz, upiła łyk, przełknęła i dopiero potem wyjaśniła: — Przychodzi. Wczoraj czekał pod sklepem. — To dobry chłopak. — A czy ja mówię, że nie? — Jak sobie pójdzie, będzie ci żal. — To mnie będzie, a nie mamie — oj, niedobrze, znowu ta ostra nuta w głosie. Dorota kończy odpowiedź inaczej, miękko i jakby niepewnie. — Nigdy dotąd nie miałam takiego kolegi, pewnie, że byłoby mi żal. — Rogi ci rosną. — Głupio mi, że odpyskowałam — teraz jest dobra chwila na przeprosiny. — Ale taka skonana jestem po robocie, rąk, nóg nie czuję, a ty myślisz, że na zabawach czas tracę. — Tylko nie gadaj, żeś wtedy prosto z roboty przyszła. Wódką od ciebie jechało. — Nie dałaś nic powiedzieć, tylko zaraz szura, bura jak na łysą kobyłę. Spotkałam Dominikę i jej chłopaka. Poszliśmy do restauracji — widząc niepokój w matczynych oczach Dorota dodaje usprawiedliwiają- 32 co: — Ten chłopak płacił, ani grosza nie wydałam. Naleśnika takiego jadłam, w środku czekolada, a na wierzchu ogień. — Mają ludzie pieniądze — wzdycha matka i zaraz z ciekawością pyta: — Z tym ogniem jadłaś czy jak? — Jak zgasło. — Swędem nie smakowało? — Nie. Matka w milczeniu rozważała usłyszaną wiadomość. — Ale wódkę piłaś! — mówi wreszcie potępiająco. — Oni pili, to i ja. Dwa kieliszki wszystkiego. — Nie mogłaś zaraz, jak człowiek, opowiedzieć? — Jakby mama nie zaczęła krzyczeć, tobym opowiedziała. Natalce mówiłam o tym naleśniku z ogniem. — A to smarkata! — oburza się matka. — Słowem się nie zająknęła. Co to za zwyczaje, sekrety przed matką robić. No, ale chwała Bogu, żeś do rozumu przyszła i wytłumaczyła jak człowiek. Z wrogiem pod jednym dachem trudno mieszkać. Sama wiesz, że ja tylko twojego dobra chcę. Czasami Dorota dałaby słowo, że matka wcale nie uwierzyła w jej opowieść, że domyśla się, co zaszło naprawdę tego śnieżnego wieczoru, że zdaje sobie sprawę, że dawnej Doroty już nie ma, a ta nowa Dorota jest zupełnie kimś innym niż ta, która przestała istnieć. Nie próbowała potwierdzać swoich przypuszczeń, lepiej było udawać, że się nic nie zmieniło. Bo może naprawdę nic się nie zmieniło? Chłopak się zabawił i odszedł, nie zadając sobie nawet trudu, by się pożegnać, jak należy. Co go obchodzi, że Dorota nocami szlocha bezgłośnie w poduszkę, że chwila po chwili, godzina po godzinie, dzień po dniu powraca do tamtego wieczoru, przypomina sobie jego spojrzenia, słowa, gesty, czuje dotyk jego rąk. Bywa, że krzyczałaby głośno, że pobiegłaby przed siebie, zaglądając w twarze mijanych ludzi, w głupiej nadziei, że go zobaczy. Piotrowska zachorowała. Najpierw trzęsiona dreszczami i rwana kaszlem stawała na tle półek z butlami wina i puszkami piwa, mdło połyskujących zza szkła wódek czystych i gatunkowych i ciężkich butli z ciociosanem, po paru dniach poddała się i Piotrowski ciemnym rankiem sam wysiadł z samochodu. 3 — As w rękawie 33 — Chyba zapalenie płuc — zakomunikował. — Musi poleżeć. Ja na kasę, Wiolka na alkohol, a Dorota na sklep. Niech pokaże, że handlówkę nie na darmo skończyła. Kto będzie wolny, pójdzie do noszenia. Matka aż się spłakała z radości, usłyszawszy o chorobie Piotrowskiej: — Jak zobaczą, Dorcia, co umiesz, to ja ci mówię, że już w sklepie zostaniesz. Gdzie znajdą lepszą? Postaraj się, dziecko, z całej siły się postaraj. Wieczorem matka otworzyła szafę i wykładając na łóżko bluzki i spódnice, dokonywała przeglądu. — Między ludźmi w waciaku się nie pokażesz. Ja wiem, fartuch ci dadzą, ale pod ten fartuch trzeba coś innego włożyć, niż nosiłaś na zapleczu. Ta bluzka z żorżety, na wesele kuzynki kupiłam, prawie nie noszona. I ta też prawie jak nowa. Spódnicę zwężę i skrócę, teraz się takich nie nosi, ale materiał dobry, czysta wełna. Dorota bez zachwytu oglądała matczyne skarby kolejno wydobywane z szafy, pachnące naftaliną i bagnem od moli. Odkąd pamiętała, do-dzierała po matce bluzki, swetry i spódnice, sąsiadka zwężała je i skracała wedle potrzeby. Rzadko, bardzo rzadko, kupowano jej coś nowego, ale i to nowe wcale nie było takie, jakiego pragnęła, matka zawsze wybierała rzeczy najtańsze i najpraktyczniejsze, takie, żeby przydały się kiedyś Natalce. Nie można powiedzieć, by nie ucieszyła się awansem za ladę. Czuła się pewnie i dobrze wśród mąki i cukru, kasz i makaronów, słoików z kompotami i dżemem, musztardą i keczupem. Żartowała z klientami, doradzała niepewnym, zachwalała. Niektórzy z kupujących zostawali dłużej przy jej stoisku, pogadywali, zaczepiali. — Masz, kurde, fart — Piotrowski sam nie wiedział, czy się cieszyć, czy złościć sukcesami Doroty. — Ale mnie tu w sklepie, kurde, nie będą chłopy stać godzinami. Też sobie znaleźli miejsce, ruszyć się nie ma gdzie, bo taki jeden z drugim stanie i stoi. Mimo narzekań był zadowolony. Dał torebkę maku i dwa kilo cukru, premia do wypłaty, i jeszcze kazał kłaniać się rodzicom. Najbardziej z awansu Doroty ucieszył się Irek. Wycałował ją w zimne od mrozu policzki i zaciągnął na Big Maca. — Nareszcie ten stary na oczy przejrzał. Ty już na zaplecze nie wrócisz. Płacić ci także musi inaczej, ubezpieczalnię i inne bajery. Zobaczysz. 34 Tego dnia, kiedy zjedli Big Maca, ogromny mielony kotlet w potężnej bule obsypanej sezamem, zaciągnął ją do siebie. Szła bez oporu, coś się od niej należało temu chłopakowi, może zaraz nie wszystko, ale w głębi duszy przyznawała mu prawo do zbliżenia. Na stole stało świeżo upieczone ciasto, a za stołem siedzieli rodzice Irka. ' — To jest Dorota. — Irek ciągle o tobie opowiada, Dorota to, Dorota tamto. To mówię, synku, przyprowadź Dorotę. — Kawę pijesz czy herbatę? — Nałożyć ci ciasta? — Może czegoś mocniejszego po kieliszku? Mam nalewkę na wiśniach, własnej roboty, pestkówka, z goryczką. — Wino porzeczkowe będzie lepsze. — Siadaj, siadaj. Rozgość się bez krępacji. Popijali na zmianę pestkówkę z goryczką i porzeczkowe wino, prześwitujące mocną różowością przez szkło. Gadało się o sklepie, Piotrowskich, o tym, że trudno znaleźć dobrą robotę, i o wyrabianiu renty inwalidzkiej, bo mama Irka chorowała na stawy, nieraz, jak coś dźwignęła, łzy w oczach stawały z bólu. Przy pożegnaniu mama Irka uściskała Dorotę. Na zakurzonych schodach Irek przygarnął ją do siebie. ? — Spodobałaś się. Wiedziałem, że tak będzie. Całowali się na półpiętrze pod zaślepłymi szybami okna, pieścił ostrożnie, jakby była szklana, dotykał końcami palców obnażonego ciała. Pozwalała się pieścić, myśląc o Pawle, tamtemu nie potrafiłaby odmówić, temu mogła powiedzieć: — Dosyć tej geografii. Jeszcze ktoś wyjdzie. Jak zwykle usłuchał bez protestu. Paweł nie usłuchałby, mogła go do woli prosić i zaklinać. Zatęskniła za jego pospiesznym gwałtownym uściskiem, za jego niecierpliwością i za tym uśmiechem, który zdawał się wykpiwać jej łzy i zarazem dodawać otuchy. Gdyby Paweł stał przy niej na półpiętrze schodów, nie broniłaby się, niechby kto nawet otworzył drzwi, wszystko jedno, patrz sobie na zdrowie, skoroś się nie napatrzyła/ A tymczasem nadchodziła Gwiazdka. W sklepie sprzedawało się coraz więcej rodzynków i migdałów, maku i proszku do pieczenia, esencji 35 w maluśkich szklanych fiolkach i najlepszej mąki tortowej, suszonych grzybów i kiszonej kapusty. Ojciec dostał pracę nocnego stróża. Dorota kupiła Natalce kolorowy plecak (Mała donaszała jej starą torbę), Zdziśkowi mały kalkulator, matce rękawiczki. Ojcu nie kupiła nic. Nie potrafiła wymyślić prezentu, a zresztą wydała do ostatniego grosza oszczędności. Raz czy dwa przyśnił jej się Paweł. Było im razem cudownie, kwitły niezwykłe kwiaty i śpiewały ptaki o złocistych piórach, kiedy kochali się spowici błękitną mgłą. We śnie odnajdywała potrzebne słowa, szeptała je bez wstydu. Rankami wstawała z bolącą głową, pełna bezsensownej nadziei, że go zobaczy. Oczywiście zrelacjonowała matce sumiennie wizytę u rodziców Irka. Matka trzy razy kazała sobie powtarzać rozmowę przy stole, wypytywała o każdy szczegół, potem wpadła w przerażenie: — Tylko patrzeć, jak przyjdą tutaj. Tacy goście! Co ja im podam? Jeszcze ojciec da sobie w szyję i własnemu dziecku życie złamie, stary, a w głowie pusto jak w stodole na przednówku. Ciotka mi chyba da przepis na tort, przecież jesteś jej chrześniaczką. Przez te tygodnie sprawy ułożyły się pomyślnie i trzeba było się cieszyć, ale Dorota zamiast radości tęskniła do Pawła i nie rozumiała samej siebie, tej nowej Doroty, która była teraz nią. W pachnącym świerczyną kościele uklękła przed kratką konfesjonału. Obmawiałam za oczy, kłóciłam się z matką, kłamałam, zwykłe grzechy, to szło gładko. Później jak po grudzie. — Chodzę z chłopakiem. On chce się ze mną żenić. To dobry chłopak, moja mama go lubi. — Tak? — dobiegło ją zza kratki. — Już nie jestem panną— miała nadzieję, że spowiednik zrozumie, co chce przez to powiedzieć. — On tego nie wie. — Boisz się, że jak się dowie, to zerwie? — To ja chcę zerwać. Tylko nie wiem jak. Żal mi go. — Twierdzisz, że to poważny młodzieniec. Jeżeli cię kocha, wybaczy. Porozmawiaj z nim. — Nie będę rozmawiała. I on mi nigdy nie wybaczy, bo to wcale nie było dawniej, tylko teraz, kiedy z nim chodzę. Rozumie ksiądz? Tutaj Dorota przerywa niepewna, co mówić dalej. 36 — Rzeczywiście, karygodna lekkomyślność, ale przecież żałujesz tego, co się stało. Bo żałujesz, prawda? — Nie żałuję. Jak ksiądz chce wiedzieć, to tamten wziął mnie siłą. Ja go kocham, chcę, żebyśmy byli razem. Za kratkami zapada cisza. — Czy ty rozumiesz, co mówisz? — szemrze głos. — Odrzucasz uczucie wartościowego człowieka i jesteś gotowa podeptać godność i wstyd dla kogoś, kto cię skrzywdził. Opamiętaj się, westchnij o pomoc do nieba, przemyśl sobie to wszystko raz jeszcze. Nie wierzę, byś nie potrafiła dokonać właściwego wyboru. Poradź się matki, kogoś bliskiego, jestem przekonany, że powiedzą ci to samo, co ja mówię. Ponieważ Dorota milczy, zza kratki konfesjonału pada pytanie: — Czego właściwie chcesz? Rady? Rozgrzeszenia? Mija dłuższa chwila ciszy. — Ja nie rozumiem — głos utyka w niepewnym zająknięciu. — Ja nie rozumiem, dlaczego jest tak. Widocznie ta spowiedź trwa już zbyt długo, dwie babcie przycupnięte w ławce zaczynają psykać i wypowiadać półgłosem uwagi, że czekają już tyle czasu, a tu przyjdzie taka, co gada i gada i skończyć nie może, gadać to można w kawiarni z koleżanką, kościół nie jest do gadania. Ile można czekać na spowiedź? No ile? Od tego gniewnego psykania i nieżyczliwych słów coś się w Dorocie kurczy i zamyka. Zaczyna bąkać, że żałuje za grzechy, nie stara się nawet zapamiętać, ile zdrowasiek ma odmówić. Usłyszawszy pukanie, odchodzi od konfesjonału, nie obejrzawszy się za siebie, a odchodząc, unosi ze sobą te same pytania i tę samą niepewność, z jaką przyszła. Chrzestna już się dowiedziała i o awansie Doroty, i o prawie pewnej wizycie Irkowych rodziców. Stawiając przed Dorotą szklankę świeżo naparzonej herbaty i talerzyk z porcją kruchej szarlotki (chrzestna jest mistrzynią w pieczeniu ciast), zaczyna przekonywać gościa, że szczęście jest ułudne i łatwe do utracenia. — Sama wiesz, ile się twoje matczysko naharowało i namęczyło, żebyś wyszła na ludzi. Twój tata leń jest i popić lubi, jemu tam za jedno, co się z wami dzieje. Wszystko na matki głowie. Jak więcej zarobisz, lżej wam będzie, coś się małym kupi, a jak z domu na swoje pójdziesz, to matka będzie wiedziała, że najstarszą na ludzi wyprowadziła — tu 37 chrzestna podsunęła następny kawałek ciasta. — Bierz, bierz, bez krępa-cji. Świeżutka, dzisiaj pieczona. Podziabując łyżeczką wonne jabłka na kruchym, przyrumienionym spodzie, Dorota zastanawia się, ile może odkryć przed chrzestną bez obawy, że i matka zostanie wtajemniczona w to, czego wiedzieć nie powinna i nie może. Zachodzi więc z daleka, opłotkami, kluczy tak i siak, niczym lis chytrus, zwodzący podwójnym śladem myśliwego. — Jej wszyscy wmawiali, żeby za tego Karola szła, bo lepszego nie znajdzie — zdecydowała się na opowieść o cudzych losach. —A ona do tego Karola serca nie miała i teraz powiada, że od niego ucieknie, że głupia była innych słuchając. — Zaraz, zaraz — przerywa chrzestna. — O kim ty mówisz? — O takiej jednej z handlówki. Lidia ma na imię. — Nie znam — spojrzenie chrzestnej dotyka twarzy Doroty i od tego patrzenia policzki zalewa fala gorąca. — Co ty kombinujesz, dzieciaku? — Nic. Jak się spotkałyśmy, to się spytała, co jej radzę. — Też sobie adwokata znalazła! Uczył Marcin Marcina, a sam głupi jak świnia. Co ty, dzieciaku, możesz komu doradzić? Co ty o życiu wiesz? Coś ty tej Lidii powiedziała? — Jak chciała innego, to nie trzeba było za Karola wychodzić. — Innego? Jakiego innego? — No, tego, którego kochała. — Kochała! Kochała! — powtarza chrzestna, jakby to było wyzwisko, a nie najzwyczajniej sze słowo. — Kochanie jak wiatr uleci, a porządny człowiek na całe życie zostanie. Na tym waszym kochaniu niewiele się zbuduje. Naoglądacie się filmów, w głowie wam się pomiesza i każda by chciała nie wiadomo czego. Ty się, dziecko, do cudzych spraw nie wtrącaj, własnych pilnuj, dobrze ci radzę. Przed Dorotą zdziabana, nie dojedzona szarlotka. — Pewnie i tobie po głowie chodzi, że jakiegoś królewicza spotkasz i będziesz z nim żyła jak w telewizji pokazują, pałac będziesz miała i wszystko, co zechcesz. No dobra, czekaj na tego królewicza, tylko potem nie przychodź i nie płacz, żeś szczęście przegapiła. I to ci jeszcze powiem, że królewicze także różni bywają. Pewnie i ten twój tata, pijaczyna przeklęty, też się kiedyś twojej matce wydawał najlepszy na świecie. 38 Dorota dostatecznie dobrze zna chrzestną, by wiedzieć, że sekret już jest jej prawie znany i teraz wystarczy jedno nie przemyślane zdanie, by domysł został przemieniony w zupełną pewność. — Dla mnie niech ta Lidka robi, co chce. Kiedy się spytała, to odpowiedziałam. I tyle całej parady. Chrzestna nie daje się zwieść tym wyjaśnieniem. — Kto to jest? — Kto? — ledwo udaje się wykrztusić to króciuteńkie słowo, nagle brakuje tchu w gardle. — Ten twój. Ten prawdziwy. — Nie ma takiego—jakoś udaje się zaprzeczyć, dalej brakuje oddechu, w ustach sucho, język obraca się z trudem. — Ja nie mam innego. Z Irkiem chodzę, przecież chrzestna wie, że z Irkiem... — Znam cię od pieluch — mimo to chrzestna traci pewność, z którą poprzednio zadała pytanie. — Coś kręcisz, dziecko. Po oczach widzę, że kręcisz. Później już nie ma mowy o kręceniu i prawdzie, pogadują o tym i o tamtym, chrzestna komunikuje, że jeśli dojdzie do odwiedzin rodziców Irka, to upiecze tort makowy i przyjdzie także, bo chce być obecna podczas tak ważnej chwili w życiu chrześniaczki. Ma też przygotowany prezent dla Doroty, specjalny prezent, niespodziankę, na pewno się Dorota ucieszy, ale teraz o tym cicho sza, wszystko we właściwym czasie. Na Wigilię jest kapusta z grzybami, łazanki z makiem i smażona ryba. Ojciec ogolony i wymyty wygląda zupełnie inaczej niż co dzień. Choinka też jest. Zdzisio pomagał ładować na placu nie sprzedane drzewka i dostał jedno, rozłożyste, zielone i pachnące. Nie bardzo było czym przybrać, Natalka nawiązała na sprężystych gałązkach kolorowych wstążeczek, i takich ze srebrną i złotą nitką od przewiązywania bukietów, i takich pstrokatek oddartych z gałganków. Ogromną bombonierę Dorota dostała od Irka. Przytupując na mrozie czekał, aż wyjdzie ze sklepu. — Wesołych świąt — złożył w objęciach Doroty ogromne pudło z ozdobną przewiązką. — Żeby ci było słodko i żebyś o mnie myślała przy opłatku. Dopiero teraz Dorota uświadomiła sobie, że nie pomyślała nawet 39 o jakimś drobiazgu dla niego. Wspinając się na palce, cmoknęła go w zmarznięty policzek. — Wszystkiego najlepszego. Zapomniałam zabrać prezentu, taka jestem roztrzepana, aż strach. Nie gniewaj się, co się odwlecze, to nie uciecze. Nie gniewał się. Odprowadził Dorotę pod same drzwi, postali przez dłuższą chwilę na klatce schodowej w woni dogotowującej się kapusty i zesmażonego oleju. Wracający do domu sąsiedzi życzyli im kolejno wesołych świąt i spełnienia marzeń. — Przyjdę jutro po ciebie. — Przyjdź. Chciała mu powiedzieć coś na pożegnanie, coś specjalnego. Wyciszyło, uspokoiło się to, o czym dotąd myślała. Cieszyła się, że widzi Irka, że są razem na chwilę przed przełamaniem opłatka. Ale nie potrafiła mu powiedzieć nic ponad to: — Będę na ciebie jutro czekała. Dawno już nie była tak spokojna, jak tego choinkowego wieczoru, niepokój dręczący od spotkania z Pawłem zmalał i skurczył się niby topniejąca bryłka lodu. Już się godziła z myślą, że nigdy nie powtórzą się tamte godziny, nie zapomni ich i za sto lat, póki żyje, nie zapomni, będzie miała swoją tajemnicę, ale przecież nie może trwać w wiecznym czekaniu nie wiadomo na co, już kiedyś ją okłamał, głupia byłaby wierząc, że nie zrobi tego raz jeszcze. Co się stało, nie odstanie się, ale to nie znaczy, by ona, Dorota, miała żyć tylko myślą o spotkaniu, które, być może, nigdy już nie nastąpi. Tak odpędziwszy dręczące myśli, Dorota zajada z apetytem łazanki z makiem (mak jest od Piotrowskiego) i cieszy się radością obdarowanych: matki, Natalki i Zdzisia. Po odśpiewaniu kolędy ojciec wychodzi, nocny stróż także i w tę noc musi pilnować cudzego mienia. Przed wyjściem całuje matkę w rękę, to niezwykłe pożegnanie, tego wieczoru wszystko jest niezwykłe. I smażona ryba, i biel obrusa, i gałgankowe kokardki na świerkowych gałązkach. W kościele także pachnie świerczyną. Jest za co dziękować Bogu, za miejsce w sklepie, za podwyżkę, za pracę ojca, za takiego dobrego chłopaka jak Irek, za niedalekie zaręczyny, za to, że idzie ku lepszemu, nie trzeba się martwić o jutro. 40 Jeszcze kilka godzin temu Dorota dodałaby prośbę o to, by spotkać Pawła, ale teraz wśród setek śpiewających głosów i przy ogromnej melodii organów, spływającej, zda się, spod samego nieba, nie prosi o to wcale. Tak jest lepiej. Niech się przepali ten ogień, niech zgaśnie, wtedy będzie można zapomnieć o tym, co się zdarzyło, i przestać rozmyślać o tym, co się zdarzyć mogło. Gdy w pierwszy dzień świąt przychodzi Irek, matka nieledwie siłą zatrzymuje go na herbacie. — Drożdżowe ciasto Dorcia piekła — (to nieprawda, Dorota ma bardzo mętne pojęcie o tajnikach rośnięcia drożdżowego ciasta). — Spróbuj, chyba się udało. Irek chwali, matka rozkwita uśmiechem. Dla podkreślenia, że gość jest niezwyczajny, wyciąga kopertę ze starymi zdjęciami i podaje je kolejno, objaśniając: — To Dorcia od chrztu — niemowlak w ozdobnym beciku rozszy-wanym koronką. — To Dorcia od pierwszej komunii — chuda dziewczynka z wiankiem na rozpuszczonych włosach, ściskająca w dłoni biały, ozdobny woreczek, z którego wystaje róg książeczki do nabożeństwa. — A to jak ósmą klasę kończyła — palec matki wskazuje jedną z głów w drugim rzędzie. Na środku grupy pan dyrektor i pani wychowawczyni, oboje dzierżą wielkie jak wiechcie bukiety. — To już z handlówki, na wycieczce w Krakowie — tak, Dorota pamięta, jak sobie obtarła do krwi stopy, ta skrzywiona dziewczyna to właśnie ona, trudno się uśmiechać, kiedy okrwawiona skarpetka klei się do buta. Dorotę trochę złości owo pokazywanie starych fotografii, chociaż Irek ogląda je z zaciekawieniem. Dłużej przetrzymuje ślubne zdjęcie rodziców. — Dorota do pani podobna. — Też kiedyś jak człowiek wyglądałam — to dziwne, ale Dorota dopiero teraz dostrzega, że zdjęcie tej szczupłej dziewczyny w bieli mogłoby być jej własnym zdjęciem. — Nie ma co na minione się oglądać. Jest i to najważniejsze. — Rodzice chcą państwa odwiedzić, tylko boją się, czy nie zrobią kłopotu. Wraz z ojcem matka ustala datę wizyty na Nowy Rok. Najlepiej 41 tak koło czwartej. Chrzestna Doroty też się zapowiedziała, ona dla Doroty prawie jak rodzona, to jasne, że powinna być przy takiej okazji. Wsparłszy bródką na piąstkach, Natalka patrzy na Irka, Dorotę, matkę i ojca. Bystra smarkata, dobrze rozumie, co się szykuje, lubi oglądać różne draczne kawałki w „Śmiechu warte", takie, gdzie ślubny bukiet ląduje na wielkim torcie z bitą śmietaną, a panna młoda na podłodze, gdzie wiatr nieprzystojnie podwiewa zwiewne biele, a pan młody oblewa strumieniem szampana teściową i kilka dostojnych ciotek w odświętnych strojach. Zdzisia najwyraźniej los siostry obchodzi o wiele mniej. Pod byle pretekstem ucieka do kolegi, nie kryjąc znudzenia toczącą się rozmową. Nie wydaje się przejęty faktem, że będzie miał szwagra. Coś się kończy i coś zaczyna. Pewno tak właśnie być musiało. Zobaczy Pawła (jeśli w ogóle go jeszcze kiedyś zobaczy), kiedy już będzie nosiła obrączkę. Ta myśl prześlizguje się leniwie, bez żadnego ukłucia w sercu, ot, pomyślało się tak właśnie, a nie inaczej. Ponad miesiąc minął od tamtego wieczora i ani znaku, nic, mógłby przecież na święta przysłać pocztówkę, mógłby pozdrowić przez kogoś, mógłby wpaść na moment do sklepu i chociaż powiedzieć tyle: „Cześć. Jak leci?" Wtedy by wiedziała, że pamięta. Czując się wewnętrznie lekka i spokojna, Dorota spaceruje po mrozie szczypiącym w policzki i sprawiającym, że łzawią oczy. Pogadują sobie o przyszłym wspólnym życiu. Będą mieszkali u jego rodziców, pokój nieduży, ale ustawny, szafa i tapczan są, to najważniejsze, coś się dokupi, jeżeli trzeba. Na życie będą płacili do wspólnej kasy, z rodzicami taniej wypadnie niż na swoim. Coś niecoś odłożą, za parę lat pomyśli się o jakiejś bryczce, machną się własnym wozem nad morze, w góry, na jeziora albo i gdzieś w świat. Jest także i taka Irkowa ciotka, trochę dziwaczka, ma własny domek i kiedyś wspominała, że przyjęłaby młodych do siebie. To nic pewnego, ale może się udać. Byli zupełnie sami na opustoszałej ulicy pod setkami rozświetlonych okien, zza wielu szyb migały kolorowe, choinkowe lampki. Kto by wychodził z ciepłego mieszkania na mróz powlekający lodowatym, białym oddechem mury, korę ulicznych drzew i chodnikowe płyty? Pochodzili mało wiele i rozstali się. Jutro pójdą do kina albo na jakiś 42 koncert, niekiepska kapela przyjechała, Irka kolega ma do odstąpienia bilety, jeżeli Dorota ma chęć, wpadnie do tego kolegi jeszcze dzisiaj wieczorem. Do jutra, Dora. Do jutra, Irek. Na schodach ciemno, musiała się przepalić żarówka. Jak wychodzili z Irkiem, jeszcze się świeciła. Można sobie nogi połamać, dozorca świętuje jak wszyscy, ani mu w głowie wyglądać na schody. Trzymając się poręczy, Dorota wędruje ku górze. Ktoś stoi na pół-piętrze, mimo mroku odróżnia ciemniejszy obrys postaci. Krzyczeć? Uciekać? — Nielicho się naczekałem, nim się rozstaniesz z tym twoim fagasem — odzywa się ciemność Pawiowym głosem. — A teraz idziemy. Dorota chce powiedzieć, że nigdzie nie idzie, jest raczej przerażona i zdumiona, pożegnała przecież swoje marzenia, niemądrą nadzieję na nie wiadomo co, więc on nie powinien zastępować jej drogi. Dzisiaj już nie powinien. — Ogłuchłaś? Idziemy do wozu. — Po co? — szepcze Dorota zmartwiałymi wargami. — Pójdziesz, to się dowiesz. Nim zdąży wykrztusić swój protest, już schodzi ciemnymi stopniami w dół, idzie za Pawłem, powtarza rytm jego kroków. — Wykręciłem żarówkę. To na wypadek, gdybyś narobiła wrzasku. Po co mnie mają oglądać wszystkie kumy? I twoja famuła. I już na ulicy dodaje: — Kazałem fagasa spuścić w kanał. Kazałem czy nie? Trzeba, mała, słuchać się wujka Pawła. Wujek wie, co mówi, i nie lubi dwa razy powtarzać tego samego. Jasne? O toksyczności Chcesz być spawaczem? Musisz ukończyć kurs i zdobyć świadectwo. Chcesz hodować kury? Proszę bardzo, są kursy rolnicze. 43 Chcesz prowadzić samochód? Zrób prawo jazdy. Chcesz pływać? Zdaj na kartę pływacką. Masz rower? Potrzebna ci karta rowerowa. Istnieje niewiele rzeczy, które można wykonywać bez pobrania stosownych nauk i przejścia przez surowe sito egzaminacyjne. Jedną z tych rzeczy jest posiadanie i wychowywanie dzieci. Potomstwo może mieć każdy i każdy może je wychowywać, jak mu się podoba, bez względu na swój poziom umysłowy, dewiacje, stan psychiczny, niedorozwój uczuć wyższych, brak odpowiedzialności, psychopatię czy skrajną lekkomyślność, lenistwo, alkoholizm lub narkomanię. Nie wypożyczysz kajaka na przystani bez okazania zaświadczenia o zdanym egzaminie pływackim, możesz za to urodzić dziesięcioro dzieci i wychowywać je w barłogu między pustymi butelkami po wódce i przyschniętymi plamami wymiocin. To ci wolno. Nie każdy zatańczy partię baletową w „Jeziorze łabędzim", nie każdy zakasuje, powiedzmy, Pawła Kukiza, nie każdy pokona trasę slalomu giganta, rozwiąże trudne zadanie matematyczne, zna-dzie usterkę w silniku samochodowym czy wykona z inwencją wieczorową fryzurę. Tak jak nie każdy nadaje się na rodzica. Kilka lat temu była modna książka zatytułowana „Toksyczni rodzice". Mówiono w niej o błędach wychowawczych wynikających z niewiedzy, lekceważenia praw małego i młodego człowieka, z wygodnictwa i egoizmu, a wreszcie z przerzucania na dzieci własnych fobii, obsesji i nie spełnionych marzeń. Mówiono w tej książce także o złej miłości, która miast otaczać opieką i mądrze kierować, zabija jak silna trucizna. Ci, którzy winni byli zapoznać się z treścią tej książki, oczywiście jej nie przeczytali, nie wiedzieli nawet o jej istnieniu. Toksyczni rodzice wychowują toksyczne dzieci, które kiedyś także zostaną toksycznymi matkami i ojcami, trudno jest znaleźć antidotum na jad wsączany przez lata pobytu w rodzinnym domu. Trzeba mieć naturę salamandry, która (podobno!) nie płonęła w ogniu albo gronostaja zachowującego po przejściu przez grząskie bagno, śnieżyste futerko. Zresztą trucizna przyjmowana w małych dawkach przez lata, zaczyna się wydawać normalną przyprawą mdłej codzienności. 44 To podtruwanie potomstwa kolejnymi dawkami gorzkiego szaleju czy piekącej psianki-słodkogorza, dokonuje się najczęściej w intencjach pozornie godnych pochwały i poparcia. Rodzicom wydaje się, że chronią dzieci przed złem i kierują ich kroki w pożądanym kierunku, że łamiąc młodzieńczą osobowość i kształtując ją na swój obraz i podobieństwo, czynią dobro. Już chyba lepiej postępują ci rodzice, którzy grzeszą zaniedbaniem, pozostawiając sprawy ich biegowi, podobni gapiom patrzącym z brzegu, czy ktoś porwany nurtem popłynie, czy pójdzie na dno. Jak oceniasz swoich rodziców, Doroto? Są czy nie są toksyczni? A może to ty jesteś toksyczna? Czy uważasz, że byłabyś kimś innym, gdyby cię inaczej wychowano? Czy chciałabyś móc poszukać rady, zwierzyć niepewność, rozproszyć wątpliwości? Sądzisz, że to niemożliwe, bo o takich rzeczach się nie rozmawia. Właśnie dlatego zostało napisane to wszystko, żeby móc o tym mówić. Jak spełniają się marzenia Zakręciło się, poobracało szalonym kołem. Zapomniała o wszystkim, znów liczył się tylko Paweł. Nie spytał nawet, co robiła przez samotne tygodnie. — Nie przychodziłem, bo nie mogłem. Robota taka, dzisiaj tutaj, jutro gdzie indziej, ale nie zapomniałem, sama widzisz. Odsunął Dorotę, sięgając do kieszeni. — Popatrz — machnął grubym plikiem banknotów, było tego więcej, niż z dziennego utargu w sklepowej kasie w sobotę, najlepszym dniu w tygodniu. — Nic ci nie kupiłem, ty sama wybierzesz, co chcesz. Urwiesz się z tej twojej pakamery i pojedziemy po prezent. W naszej dziurze nic ciekawego nie ma i zaraz się jakiś kaszalot napatoczy, jęzor w ruch pu- 45 ści, pół miasta będzie wiedziało, co kupiłem. Cholernie nie lubię głupiego gadania. Po co mnie mają stare baby brać na ozory? Milcząc przytaknęła skinieniem głowy. — W środę będę czekał. Wsiadaj od razu do wozu. Gadać też z nikim nie musisz, kiedy i jak się widzieliśmy, to nasza sprawa. Buzia na kłódkę, mała, tak najlepiej. — Nikomu o tobie nie mówiłam. — Mądra dziewczynka. — Będę z tobą chodziła, to się wszyscy dowiedzą. — Albo i nie — zna ten ton głosu, już go słyszała tamtego pierwszego wieczoru. — Będziesz robiła, co wujek każe, a wszystko będzie w porząsiu. Kto ma wiedzieć, będzie wiedział, a innym nic do tego. Po świętach w sklepie ruch żaden, obkupili się ludzie. Rano, owszem, przychodzili po chleb, mleko, margarynę, kawałek sera, później już kapali niczym krople z dachu w dwie godziny po deszczu. Wiolka ziewała na tle butelek, Tereska piłowała paznokcie, Piotrowski posypiał w kasie, więc prośba o wcześniejsze wyjście nie napotkała na żaden sprzeciw. Dorota nawet nie musiała referować obmyślonej na tę okazję opowieści o konieczności zaprowadzenia Zdziśka do dentysty. Matka ją prosiła, bo Zdzisiek, chłopak prawie pod wąsem, potrafi uciec już z poczekalni, tak boi się borowania w zębach. Napatoczyła się taka jedna Ircia z handlówki, kiedy Dorota czekała w umówionym miejscu na bocznej uliczce, gdzie za ogrodzeniami straszyły się bezlistne gałęzie. — Tobie dobrze, w sklepie przecież pracujesz. Do opiekowania się dzieciakiem szkoły wcale nie potrzeba. Po co mi było to całe towaroznawstwo? No, po co? — Trafi ci się coś innego — pocieszyła Dorota. — Ja też myślałam, że klops, a jakoś się ułożyło. — W moim horoskopie jest napisane, żeby nie liczyć na zmiany. Patrz, o tutaj — zaszeleściło rozkładane pismo. — Ty spod jakiego znaku? Chcesz, to ci przeczytam? Nie jesteś ciekawa, co wróżą gwiazdy? Wóz Pawła zobaczyła zaraz, kiedy się wytoczył zza rogu. Nie zatrzymał się, przejechał mimo, Dorota niepewnie podniosła dłoń, ni to w geście zatrzymania, ni to w geście pozdrowienia. — Znajomy? — zaciekawiła się ta Ircia. 46 — E, chyba nie. Coś mi się wydało — czy ona nigdy nie odejdzie? Jak długo można stać i gadać o byle czym? —Wiesz, ja muszę już lecieć. — Zapiszę ci telefon. Oni oboje do późna w szpitalu siedzą, on jeszcze dwa razy w tygodniu w przychodni, sama jestem cały dzień jak palec. Tyle mojego, że sobie przez telefon pogadam, kiedy dzieciak śpi. Ircia grzebie w torebce, szuka długopisu, kartki. Samochód pojawia się po drugiej stronie ulicy, przystaje. Jeżeli Dorota nie spławi Irci, Paweł odjedzie jak amen w pacierzu, taki jest, niecierpliwy, nie lubiący czekać. — Na pewno zadyndam do ciebie — obiecuje Dorota chowając świstek. — Czółko, Irenka. Już jestem spóźniona. Biegnę. Wreszcie można przeciąć jezdnię, ślizgając się na kocich łbach, i wsiąść do wozu. Czeka na połajankę, ale Paweł nie jest zniecierpliwiony, a raczej ciekawy: — Kto to był? — Podobała ci się? — odpowiada pytaniem na pytanie. — O, zaraz musi się podobać. Zdrowa dziwa i tyle. Nie masz jej czego zazdrościć. Z Pawłem nigdy nie wiadomo, kiedy żartuje, a kiedy mówi serio, więc trudno odgadnąć, czy to pytanie o Ircię znaczyło coś, czy nie znaczyło nic. Później już nie rozmawiają, na szosie jest spory ruch, Paweł prowadzi ostro, może by się i bala takiej jazdy, gdyby ktoś inny siedział za kierownicą. Z Pawłem mogłaby polecić rakietą do najdalszej galaktyki albo pogrążyć się w falach oceanu tam, gdzie czyha bezdenna głębina. On przerywa milczenie: — I jak z fagasem? Odstawiony? — Jak miałam go odstawić, kiedy go nie widziałam? — Jak zobaczysz, przegoń. Nie ma na co czekać. — Mogę mu powiedzieć, że chodzę z innym? — ryzykuje Dorota, świadoma, że Paweł nie zaakceptuje takiego rozwiązania. — Będzie chciał wiedzieć z kim, a mnie to nie pasuje — nim dopowiedział to do końca, omal nie uderzyli w tył hamującego przed przystankiem autobusu, schlapanego błotnistą packą, Paweł bluznął przekleństwem, dopiero gdy autobus pozostał daleko, dokończył: — Temu twojemu nawiń coś od serca, wy umiecie wstawiać takie gadki, aż łzy w oczach stają. Pogłówkuj trochę, a coś wymyślisz. — Moja mama go lubi. 47 — Na mamę się oglądasz? — Tak tylko mówię. — To siedź lepiej cicho. W grudniu zmierzch zapada szybko, ledwo minęło południe, a już zaczęło mrocznieć. W mieście powitały ich rozjaśnione kolorowymi światłami szyby wystawowe, pełne świątecznych i noworocznych figla-sów, paczek z ozdobnymi przewiązkami, choinkowych bombek, złotej lamety, bukietów jemioły i ostrokrzewu. Między świerkowymi gałązkami stali brodaci Mikołaje w czerwonych czapach i wisiały zegary ze wskazówkami nastawionymi na godzinę dwunastą. Dotąd nie zastanawiała się, po jaki prezent przyjechali, chociaż myślała po cichu o torebce, jeżeli udałoby się znaleźć podobną do starej. Może matka nie odkryłaby, że coś się zmieniło, taką torebkę można zmoczyć, przestanie wtedy błyszczeć nowością, można jątakże lekko przejechać ściernym papierem, a wtedy stanie się podobna do tej, którą nosi Dorota. Ale Paweł ominął sklep z torebkami i wprowadził Dorotę między długie rzędy stelaży. Na wieszakach czekały setki sukienek, i takich do samej ziemi, i mini, haftowanych i gładkich, wyszywanych cekinami i pajetkami, leciutkich jak oddech i ciężkich jak złocista zbroja. Patrzyła na nie prawie ze strachem, muszą bardzo dużo kosztować, pewnie Paweł nie zna cen, bo skąd chłopak mógłby coś takiego wiedzieć, najlepiej będzie, jak wyjdą z tego butiku i poszukają czegoś innego. Zresztą gdzie Dorota mogłaby założyć taką kieckę? Na wizytę u chrzestnej? Do sklepu? Na podwieczorek z rodzicami Irka? Wolne żarty! Nawet nie miałaby gdzie ukryć takiego nabytku, szafa jest tylko jedna, gdyby matka przypadkiem przeoczyła kieckę, z pewnością Na-talka odkryłaby Dorociną tajemnicę, strasznie jest wścibska, wszystko wyciągnie i obejrzy. Mimo to stoi jak zaczarowana między sukniami. Nie śmie zapytać, ile może kosztować to cudo obszyte u dołu bielutkim puchem, lekkim jak płatki najpierwszego śniegu. Albo tamto, podobne do kosmicznego skafandra ze złotej lamy? I jeszcze te hiszpańskie falbany, naszyte jedna na drugą, każda w innym kolorze, co sprawia, że przypominają ufryzowane płatki ogromnego kwiatu. — Mam ci pomóc? — pyta Paweł, ma wypisane na twarzy, że nudzi 48 go stanie między tymi łaszkami. — Pani coś dla ciebie wybierze, jak sama nie potrafisz. Dorota słabo protestuje, żal jej odchodzić, a przecież musi, chciałaby popatrzeć, dotknąć każdej i zabrać ze sobą zapamiętane kolory i fasony, sama nigdy by tutaj nie weszła, ta chwila to też podarunek. — Radziłabym tę — ta jest króciuteńkim żakiecikiem i maleńką spódniczką z dzianiny lśniącej w świetle jak wężowa łuska, bez refleksu światła wygląda jak letnia chmurka srebrnobłękitna. Jest piękna, przepiękna, Dorota dałaby nie wiem co, żeby ją mieć, ale nie jest dzieckiem i rozumie, że nie można pragnąć gwiazdki z nieba. — Pani nam ją odłoży. Niedługo wrócimy. Zgrabnie to załatwił, ma głowę. Pełna uznania podąża za jego plecami wzdłuż barwnych wystaw, zastanawiając się, czy wypada wspomnieć o torebce, to spory wydatek, ale stara jest taka zniszczona i pasek się pruje, zapięcie przejęła rdza. Tam, gdzie weszli, na ladzie stały ucięte w pół uda nogi w fikuśnych rajstopach, czarne torsy opięte koronkowymi staniczkami i biodra przybrane w malutkie majteczki. Nie pytając o nic Doroty, Paweł kazał sobie pokazywać różności, sam wybierał, raz zapytał o coś, czego nie dosłyszała, a sprzedająca odrzuciła z oburzeniem: — Na pewno dwójka. Ja się, proszę pana, nie mylę. Potem podał Dorocie pękatą reklamówkę i zażartował: — Tylko nie ucieknij, bo wyglądasz, jakbyś chciała dać dyla. Pod drzewem, obwieszonym przewodem z dziesiątkami kolorowych żaróweczek, przystają. — To dla ciebie, Dorka. Wybrałem, bo ty byś kupiła bawełniane galoty. Nie dziękuj, to nie koniec. Zobaczysz, oko ci zbieleje. — Ale... — Odpuść sobie ale. Idziemy po kapcie. Gdy siedziała jak jakaś królowa na niskim krzesełku i dawała sobie przymierzać kolejne pary pantofelków, doznała uczucia radosnej swobody, a niech tam, tego jednego dnia na tę jedną godzinę zapomni o wszystkim. Praktyczne czy niepraktyczne, drogie czy tanie, a co to ją obchodzi? Dzisiaj bawi się w księżniczkę i już. To jest jak sen, aż szkoda, że się trzeba obudzić i wrócić do codzienności. 4 — As w rękawie 49 Ale to nie był sen, pantofelki zostały kupione, te, które wybrała, srebrne kokardki, cieniutki srebrny obcas, teraz niesie je w pudle przyciskanym łokciem do żeber. Powinna protestować, może nawet rozgniewać się na Pawła, ale nie potrafi, chce, żeby sen trwał dalej. I trwa. Wracają między wieszaki. Paweł poleca tonem nie znoszącym sprzeciwu: — Jak się będziesz przebierała, zmień wszystko, rajstopy też. I ga-lopkiem, galopkiem, bo jeszcze gdzieś wpadniemy. Czarny, przejrzysty staniczek, maleńkie, sprężyste majteczki, Dorota ma chęć poprzeglądać się bokiem w lustrze, wygląda jak dziewczyny z kolorowych magazynów, ale rozumie, że nie wolno jej tracić czasu na głupstwa. Rajstopy, oj, to wcale nie są rajstopy, tylko pończochy z koronkową, czarną kryzą obejmującą udo. Świetna rzecz, Wiolka pękłaby z zazdrości, szkoda, że nie może jej teraz zobaczyć. Żakiecik jest rozciągliwy, przylega do ciała jak druga skóra, maluśka spódniczka ledwo, ledwo okrywa koronkowe wspaniałości. Czy to naprawdę ona, Dorota, ta dziewczyna w lustrze, lśniąca srebmawym blaskiem? Wsuwa stopy w pantofelki. Jest gotowa. — Pani wygląda jak modelka, słowo daję — zachwyca się sprzedawczyni. — Nieźle — chwali skąpo Paweł, ale widać, że mu się podoba, można to odczytać ze spojrzenia. Okręca Dorotę naokoło i dodaje: — Każdego zakosisz, jak zechcesz. Aż żal na te wspaniałości zakładać kurtkę, gasić srebrne lśnienie. Dopiero teraz widać, że wiatrówka spłowiała, granat się wytarł w brud-nawą czerń. — Zadowolona jesteś? Jak w ogóle można o to pytać? Dorota jest szczęśliwa, ale nie wierzy, że to wszystko dzieje się naprawdę, bo takie rzeczy naprawdę nigdy się nie zdarzają, w filmach, w książkach tak, w życiu nigdy. Czuje się jakoś odświętnie i niezwykle, potem będzie myślała, co dalej, teraz poddaje się bajce, która spełniła się dla niej, jest Kopciuszkiem przed wielkim balem, nie obejrzy się na nie przebrany jeszcze mak zmieszany z popiołem. W jaki sposób Paweł odgadł, że marzyła o tych pięknych, nieosiągalnych rzeczach? A kiedy odgadł, ofiarował jej to, o czym 50 marzyła. To jest cudowne, brakuje po prostu słów, żeby o tym powiedzieć. Całuje Pawła, pocałunkiem łatwiej wyrazić to, czego nie sposób oddać słowami. Paweł ma do Doroty prośbę, zwyczajną i łatwą do spełnienia: — Pojedziemy w jedno miejsce. Bądź grzeczna i słuchaj się wujka Pawła. Tam będzie jeden ważny człowiek. Rozumiesz? Bambetle zostaw w wozie, nie zmarzniesz. Mróz ziębi przez cieniutkie podeszwy pantofelków, kiedy Paweł dzwoni do furtki, długi dzwonek, dwa krótkie i znowu długi. — Do pana Mietka. To ja, Paweł, byłem umówiony. Gdy brzęczy jeszcze sygnał, znak, że furtka została otwarta, rzuca półszeptem: — Tylko spoko. W przyćmionym świetle trzech mężczyzn popija sobie przy suto zastawionym stole, pewnie jeden jest ten ważny, o którym wspomniał Paweł, ale nie wiadomo, który, zresztą to nie jest istotne, przynajmniej dla Doroty. Ale ten ważny niekiepsko mieszka. Pokój, że można jeździć na wrotkach, puchaty dywan, w którym grzęzną obcasy, meble kryte skórą, złote ramy obrazów, srebrnie błyszczące lustro. Wszystko jak w jakimś pałacu albo w rezydencji Carringtonów. Dorota chciałaby pomieszkać w takim domu chociaż przez jeden dzień. — Spóźniłeś się—mówi ten, który siedzi na skórzanej kanapie obłożonej poduchami. — Chyba wiesz, że tego nie toleruję. Może tak tylko zdaje się Dorocie, ale Paweł wydaje się niepewny i przestraszony, coś bąka niewyraźnie, nisko pochylając głowę, ona stoi blisko i słyszy ten mamrot: — Z dziewuchami tak zawsze, nigdy się na czas nie wyguzdrzą, choćbyś nie wiem jak poganiał i prosił. A więc to ten z kanapy jest ten ważny. A może któryś z tamtych dwóch. Ci dwaj się śmieją, nalewając kolejne kieliszki: — Dobrze upolował. Snajperskie oko, można powiedzieć. Brawo dla Pawcia. Od tego śmiechu ten z kanapy rozchmurza się: — Jeszcze pani pomyśli, że nie mamy pojęcia o gościnności. Proszę usiąść, o tutaj, koło mnie. Czego się śliczna pani napije? Koniaczek? Wódeczka? Coś słodkiego? 51 Dorota siada nieśmiało, na samym brzeżku, w wiszącym naprzeciw lustrze widzi srebrnobłękitną dziewczynę z jasnymi, długimi włosami, dziewczynę o smukłych nogach przybranych w płytkie pantofelki z kokardkami. Ta dziewczyna jej się podoba, ale ci trzej przy zastawionym stole trochę ją przerażają. Ogląda się na Pawła, on na nią nie patrzy, umyślnie się odwraca i gapi w kąt, jakby tam dostrzegł coś niezwykle ciekawego. — Niech się pani rozchmurzy, dziecinko. I proszę usiąść wygodnie, nie tak jak jaskółeczka na wylocie. Wypije pani za nasze spotkanie? Właściwie on jest miły, ten z kanapy, więc nie ma powodu obrażać się, nie wiadomo na co. To, co wypiła, było mocne, czuje, jak krew napływa w końce palców, do zmarzniętych policzków, pewnie zaczerwieniła się jak rzodkiewka, niech tam, po tym łyku jakoś łatwiej patrzeć w nieznajome twarze, można się nawet uśmiechnąć. Gdyby przed wejściem spytała Pawła, kim są ci ludzie, czułaby się pewniej, ale nie spytała, przejęta wdzięcznością i zdziwieniem, poszła po prostu tam, gdzie ją zaprowadził, bo tak szła za nim, nie pytając, po co i dlaczego. — Dzielna dziewczynka, kielicha obaliła jak stary — cieszą się tamci dwaj zza stołu. — Teraz koniecznie trzeba wypić zdrowie Pawełka. Prawda? Na garsonce zapalają się srebrne gwiazdeczki i gasną. Dorota ostrożnie trzyma kieliszek, jeszcze rozleje i zaplami, to wszystko jest takie jakieś nieprawdziwe, pewnie zaraz się skończy i trzeba będzie stać się z powrotem sobą, a nie tamtą srebrną dziewczyną z lustra. — Nie wypije pani za Pawła? — Jasne, że wypiję — patrzy prosto w oczy siedzącemu obok niej, niech sobie zakarbuje w pamięci, że ona, Dorota, jest dziewczyną Pawła. — Za niego zawsze wypiję. — Ma szczęście chłopak. Tyle że Paweł wcale nie wygląda na szczęśliwego, uśmiecha się jakoś półgębkiem, nieszczerze, wygląda tak, jakby chciał stąd uciec jak najdalej, nie pije, nie je, umyka ze spojrzeniem. Już Dorota sprawi, że Paweł się uśmiechnie, odnajdzie, stanie się taki jak zawsze. — My nigdy nie piliśmy bradzia. — Wstaje, potyka się, odrobina czegoś spływa krwawą kropelką na spódniczkę. — Ja jestem Dorota. Do dna, Pawełku, i buzi. 52 — Nie wydziczaj się. — Dorocie wydaje się strasznie śmieszny, kiedy ją odpycha, strasznie śmieszne jest i to, że obcas ugrzązł w miękkości dywanu jak w leśnym mchu i trudno go wyplątać i śmieszni są ci trzej, gapiący się na nich dwoje. — Siadaj, mówię — ze złością, wcale nie żartem Paweł popycha ją do miejsca, z którego wstała. — Jak nie umiesz się zachować, to siedź spokojnie i nie zawracaj głowy. — Krótko ją trzymasz — odzywa się ten z kanapy, trudno zgadnąć, czy to jest nagana, czy pochwała. — Na pani miejscu rzuciłbym w niego kieliszkiem, niech się nauczy galanterii dla dam. I Dorota rzuca, zaśmiewając się jak z najlepszego dowcipu, nie trafia, szkło rozbija się w tysiączne drobiny na stole, nikt się nie gniewa, tylko Paweł jest wściekły, Dorota przestaje się śmiać, zrywa się, chce zbierać okruchy. — Szkoda pani rączek. Pawełek z przyjemnością zrobi porządek. O, proszę, już się zabrał do roboty. Dokładnie, Pawełku, dokładnie, nie chcesz przecież, żebyśmy się pokaleczyli. Trudno uwierzyć, ale Paweł starannie wybiera drobiny szkła, nałożyć mu fartuszek, a byłby taką gospochą, że hej. Na popielniczce pełno szklanych odłameczków. Czy ona sama tak nieuważnie usiadła, czy mężczyzna obok niej podsunął się tak zręcznie, ale teraz prawie mu siedzi na kolanach, otoczył ją ramieniem, przytulił do siebie. Paweł musi to widzieć, więc dlaczego nic nie mówi, dlaczego nie rugnie Doroty ani tego, który ją objął? Głupio się wyrywać, Paweł prosił, żeby się nie wydziczała, no to daj se luz, Dorotko, ten obok nie jest wilkiem ani ty przestraszoną owieczką. Najlepiej się jeszcze napij i uśmiechnij do Pawła. Nie można się uśmiechnąć do Pawła. Do tamtych dwóch też nie, bo zniknęli, jakby ich nigdy nie było, jest tylko ona i ten, który ją obejmuje, i rozpięty nie wiedzieć kiedy żakiecik i oddech parzący szyję. Dorota chce się wyśliznąć, odpycha, wyrywa, zapiera się kolanami, ale to nie jest Paweł, wcale nie szarpie się z nią, całuje, pieści i dotyka, nie przejmując się oporem, aż wreszcie robi się coś takiego, że Dorota zaprzestaje walki, poddaje się jego chęciom, płynie w różowej chmurze niepomna niczego. Pewnie matka ma słuszność mówiąc, że jak puszczalska raz zacznie, to jej się tak ta robota spodoba, że każdemu się nadstawi. Z tym Miet- 53 kiem, bo on ma na imię Mietek, było świetnie, dużo lepiej niż z Pawłem w ciasnocie samochodu. Dorota gładzi obcą głowę leżącą na jej piersiach, szepcze wszystkie czułe, niemądre słowa, których dotąd nie mogła powiedzieć nikomu. Tak ładnie ten pan Mietek ją nazywa, ptaszynką, dziecinką, maleńką, kwiatuszkiem i tak ładnie całuje jej palce, najpierw najmniejszy, potem serdeczny, środkowy, wskazujący, a na koniec kciuk i tyle jej opowiada ojej urodzie, piersiach, udach, brzuchu, ramionach, szyi, że poczuła się ładniejsza niż przedtem, wyjątkowa i wyróżniona. Mogłaby tak leżeć całe godziny w leniwej błogości, ten dzień jest prawdziwą bajką znalazł się i królewicz dla jasnowłosej królewny, ale trzeba się obudzić, odnaleźć dawną Dorotę, której już chyba wcale nie ma. — Widziałaś, jak cichutko sobie poszedł — pan Mietek odgaduje po trosze jej myśli. — Nie pierwszy raz to robi, mam go do takich różnych robótek, na poważne za głupi, ale dziewczyny przyprowadza zawsze prima sort, ma do tego, drań, prawdziwy talent. A więc już wtedy, kiedy odwiedzili „Leśny Zajazd", wiedział o tym, komu ją przyprowadzi, a ona głupia myślała, że to miłość, obracała tak i siak każde słowo, które powiedział, szukając wyznania, lazła za nim ufna i niczego nie przeczuwająca, gotowa na kłamstwo, poniżenie i obojętność, na wszystko, co zechciałby zrobić. Aż poczuła łzy pod powiekami z litości nad sobą i swoim niemądrym, niepotrzebnym uczuciem. — Nie trzeba płakać — pan Mietek kołysze ją w objęciach niczym dziecko. — Niejedna się nabrała na tego małego drania, ale później nie żałowała, tyle ci powiem. Szmatki sobie weźmiesz na pamiątkę, Pawełek sporo dostał ode mnie na opakowanie. Lubię ładną bieliznę, nigdy na to nie skąpię. Taka jest tajemnica tych Pawłowych darów! Też było się czym cieszyć i zachwycać, głupia Doroto. Bajka była, ale się zbyła, teraz popłacz sobie, dobrze ci to zrobi, bo niewiele poza płaczem ci pozostało. — Nie proponuję pieniędzy, to by wszystko popsuło, chyba żebyś sama poprosiła. Ale wiem, że nie poprosisz, nie jesteś taka — mówi ten pan Mietek. Łzy ciągle płyną, ale coraz wolniej i wolniej i trudno zgadnąć, co rzeczywiście opłakują czy utratę Pawła, czy koniec bajki tego zimowego dnia, czy głupią ufność, czy wreszcie grzeszność, którą poznała 54 w objęciach pana Mietka. To prawda, Paweł jest skończony drań, ale i Dorocie nic nie brakuje. Jakby jeszcze niedawno nazwała dziewczynę, która się puszcza z nieznajomym, a potem sobie z nim leży i nawet się nie okryje, chociaż bezwstydnie świeci golizną. Jak teraz Dorota spojrzy w oczy Irkowi, który jest złoty chłopak? Matce? Natalce? Chrzestnej? Nawet tej paskudnej Piotrowskiej i zarozumiałej Wiolce? — Płaczesz z powodu Pawła? — zgaduje pan Mietek. — Nie ma po kim płakać. Zaraz dostanie prztyczka w nos, sama zobaczysz. Ubrana, zapięta pod szyję i opuchnięta od płaczu Dorota czeka na dalszy rozwój zdarzeń, pan Mietek chce, żeby niczemu się nie dziwiła, on sam zajmie się Pawłem, ale niech ją Bóg broni od jakichkolwiek tłumaczeń czy zwierzeń, pan Mietek nie jest przyzwyczajony do tego, żeby poprawiać to, co obmyślił. Będzie mu nadzwyczaj przykro karać Dorotę, ale nie może narażać swojego autorytetu na szwank, to chyba Dorota j est w stanie poj ąć? Paweł pojawia się sam, bez tamtych dwóch, pojawia się tajemnie, tak jak wyszedł, bez skrzypnięcia drzwi, bezszelestnie niczym zjawa. Minę ma niewyraźną, widocznie spodziewał się czegoś innego niż widoku zapłakanej Doroty siedzącej na starannie ułożonych poduszkach kanapy. Stara się odgadnąć, co zaszło, chce o coś zapytać, bo porusza niemo wargami, wygląda jak ryba, jak świąteczny karp wydobyty z szaflika. Po prostu idiotycznie wygląda, ot co. Ciszę przerywa pan Mietek: — Czy ja wyglądam na amatora zapasów w stylu wolnym? Czy myślisz, że lubię słuchać wrzasków? Kogoś ty przyprowadził? Ciotkę--cnotkę? Replikę Dziewicy Orleańskiej, chociaż ty nie masz pojęcia, kto to była Dziewica Orleańska. Dużo od ciebie nie wymagam, a ty zawalasz najprostsze zadanie. Głąb! — Ja nie wiedziałem... — jąka Paweł. Teraz wygląda jak chłopak wyrwany do tablicy przez srogiego nauczyciela. — Pewnie wiesz, co się dzieje z tymi, którzy zawalają robotę? — Ja z nią pogadam, proszę pana — w głosie Pawła dźwięczy ton prośby, ale jest tam i coś innego. Chyba strach. — Po grzyba mi twoje gadanie? — Ona zrobi, co pan chce. — Rzecz w tym, że ja już niczego nie chcę. Odwieziesz panią do 55 domu, masz się zachowywać jak dżentelmen, ale ty także nie wiesz, kto to jest dżentelmen. Jak ją tkniesz chociaż jednym palcem, będziesz miał ze mną do czynienia. Jutro odstawisz wóz na punkt, a u Heńka zameldujesz się za miesiąc, wtedy się zobaczy, czy coś dla ciebie znajdę. To wszystko. — Żeby przez taką durną rurę... — W tej chwili przeproś panią. Jesteś prymitywem i kretynem na dodatek. Zejdź mi z oczu, bo nie ręczę za nic — nie spojrzawszy nawet na Pawła, pan Mietek zwrócił się do Doroty: — Będzie mi ogromnie miło, jeżeli zapominając o niefortunnych aspektach naszego spotkania, zechce pani przyjąć tych kilka drobiazgów tak korzystnie podkreślających pani typ urody. Proszę nie myśleć o mnie źle, naprawdę jestem pod wrażeniem pani osobowości. Gdzieś zniknął i przepadł ostry jak brzytwa Paweł, ten wujek Paweł, który ma kiepełe i wszystko wie lepiej. W jadącym szosą samochodzie jest złość, przestrach i coś w rodzaju niechętnego podziwu. — To taki gość, że ludzie dla niego w ogień skaczą. Ubyłoby ci? Za tę godzinkę dostałabyś tyle, ile przez cały rok nie zarobisz. Źle ci nie życzę. Jakbym wiedział, żeś taka niedotykalska, tobym kogo innego tam zawiózł, ale ty chętna do tego jesteś, za bardzo cię prosić nie trzeba. Co ci odskoczyło? Ani myślała odpowiadać na jego żale, chociaż świerzbił język, żeby wygarnąć mu prosto z mostu, że jest zwykłym alfonsem, fagasem, który na rozkaz wlezie nawet w gówno. I taki ktoś kazał zrywać z Irkiem, pewnie po to, żeby ją, Dorotę, rajfurzyć każdemu, kto zapłaci, może nawet tam, w tym „Leśnym Zajeździe", gdzie nocują kierowcy wielkich tirów. Niewygodnie przebierać się w samochodzie, jakoś dała sobie z tym radę, jest z powrotem Dorotą w wypchanych na kolanach dżinsach i swetrze z golfem, kozakach i puchatej czapce. Reklamówkę pełną ciuszków oddaje Pawłowi: — Masz, przyda ci się, jak znowu będziesz szefowi dziewczyny woził. — On ci to dał. — Ja tego nie chcę. Sprzedaj na tandecie. Nie odprowadza wzrokiem odjeżdżającego, jak to robiła dotąd, niechby się nawet roztrzaskał na pierwszej z brzegu latarni, jej to wisi i powie- 56 wa, pewnie by nie podeszła do rozbitego wozu zobaczyć, czy żyje, draniowi drański koniec. Jak nigdy spieszy się do domu, ma niejasne wrażenie, że coś się zmieniło tego dziwnego dnia, ona już nie jest sobą, tą dziewczyną, która wyszła ze sklepu na umówione spotkanie, więc może i matka już jest inna, niż była rankiem, i Natalka, i Zdzisiek, i ojciec. Bardzo pragnie, by nikt nie odgadł, że utonęła na chwilę w różowej chmurze, że podobała się sobie i w srebrze, i w czarnych szmatkach, że smakowały jej pocałunki i uściski. Biedny Irek, nawet się nie domyśla, z kim chce wymienić pierścionki. A może mu opowiedzieć? Ksiądz radził, żeby wyznać prawdę. Ten, kto kocha, zrozumie i wybaczy. Tak jej wtedy powiedział, kiedy klęczała przy konfesjonale. Pragnie całą sobą uchronić matkę i Irka przed prawdą, oni są najważniejsi, reszta niech myśli o niej, co chce. Ale to jest paskudna prawda, ona sama nie do końca pojmuje, co ją tak ciągnie z nieprzepartą siłą. Wie, czego powinna unikać, a pcha się niczym ćma do ognia. Biegnąc pustą, grudniową ulicą, na której jej kroki budzą echo, tęskni do Irka, przy nim poczuje się znowu czysta jak tamtego, dalekiego wieczoru, kiedy pierwszy raz poszli razem na film, a potem jedli hamburgery kapiące po palcach pomidorową posoką. Jak przyjmie od niego pierścionek, będzie się pilnowała i strzegła, będzie taka, jaką on ją widzi. Wstydzi się siebie, naprawdę się wstydzi, jest słaba, ale od dzisiejszego wieczoru koniec ze słabością, każdemu będzie potrafiła powiedzieć „nie", i to tak powiedzieć, żeby pojął, że jej nie zmiękczą żadne prośby i groźby. Nabrała się na Pawła niczym szczupak na złotą blaszkę (ojciec łowi ryby, widziała nie raz i nie dwa, jak zarzucał blachę na szczupaka), ale teraz koniec z nadzwyczajnościami, wcale ich nie chce, najlepiej niech będzie tak, jak było. Wchodząc na klatkę schodową uświadamia sobie ze zdziwieniem, jak niewiele godzin minęło od chwili, gdy poprosiła Piotrowskiego o wcześniejsze wyjście ze sklepu. Tak niewiele godzin, a wydaje się, że minęły całe lata od momentu, kiedy przebiegła ślizgając się po kocich łbach i wsiadła do czekającego samochodu. Kiedyś słyszała historię o włosach posiwiałych nagle, w okamgnieniu. Wcale by się nie zdumiała, zobaczywszy białe pasmo nad czołem. Pewnie matka, spojrzawszy w jej twarz, odgadnie, co się stało z Dorotą tego dnia, i splunie pod nogi: 57 — Nie tak cię chowałam, nie tak cię uczyłam. Taka, co wstydu nie ma, nie jest dla mnie córką. Mój Boże, matczyne nauki jakoś nie chciały się przypasować do świata, w którym żyła Dorota. Do matczynego pasowały jak najbardziej, robota, dzieci, napity ojciec, ciągła bieda, mozolne wiązanie końca z końcem. Co niedziela msza, czasem wizyty u krewniaków, jedzenie i popijanie na weselach, chrzcinach i pogrzebach (to zdarzało się nieczęsto i zawsze było wielkim wydarzeniem) i wreszcie nadzieja, że dzieci będą żyły inaczej, że zapomną o obracaniu każdej złotówki na wszystkie strony i nie będą szarpały się z pijanymi. Zdobędą dobre zawody, poślubią mądrych, statecznych partnerów i przy nich wreszcie będzie można doczekać spokoju i sytości. Oczywiście, Dorota żyje w matczynym świecie, ale jakby tylko połową siebie, od lat wie, że istnieją sposoby na pomaganie losowi. Nie znaczy to wcale, żeby próbowała z nich korzystać, ale przecież zna takich, którzy korzystają i żyją sobie niezgorzej, jak chociażby ta ruda Monika, która sypia z właścicielem hotelu, takim grubym, żonatym facetem. Monika nosi futro, jeździ małym, zgrabnym samochodzikiem i kupuje w sklepie Piotrowskich czekoladki na wagę i całe kilogramy bananów. „To ta, która ojca dzieciom zabrała" — wzdychają ze zgorszeniem za jej plecami. Matka powtarza, że wolałaby w grobie leżeć niż żyć w grzechu i ludzkiej pogardzie, obmawiana i wytykana palcami, ale Dorota wcale nie jest taka pewna, co lepsze. W oglądanych filmach też tak bywa, ktoś niby gorszy i odepchnięty przez ludzi okazuje się na końcu dużo więcej wart od tych, którzy się nad niego wynosili, przekonani, że to oni właśnie idą prostą drogą, wytyczoną wedle godnej pochwały miary. Jak się popatrzy na coś z jednej strony, to się powie „czarne", a jak z drugiej strony, to się powie „białe". Matka tego nie rozumie, Dorota rozumie już od dawna. Wiele jest tych myśli kłębiących się pod czaszką, aż dziw, że tak wiele, że o tylu sprawach można myśleć, nim się przejdzie te kilkadziesiąt metrów od rogu do schodowej klatki, nim się wejdzie na schody i nim włoży się klucz do zamka. — Dorcia? — Ja, mamo. Trochę później, bo pomagałam układać... 58 — Ojca do szpitala zabrali. — Co się stało? — nie wiadomo czemu Dorocie prześlizguje się myśl, że jest to kara, którą jej wymierzono, czuje krótki dreszcz i szybsze uderzenia serca. — Co się stało ojcu? Odpowiedź brzmi uspokajająco: — Nachlał się nie wiadomo czego, pijanica nieszczęsny, i jakiegoś ataku dostał. Żołądek płukali. Po tych rzeczowych wyjaśnieniach głos matki nagle się załamuje: — Rodzice Irka przychodzą i jakże to tak? Bez ojca? Co oni sobie o nas pomyślą? Już ich odmówić nie można, sama nie wiem, co robić. — Każdy może do szpitala trafić — wobec takich matczynych lęków i strapień Dorota czuje się silna i mądra. —Atak serca albo coś takiego, rozsądni ludzie zrozumieją. Niech się mama nie martwi, żeby tylko takie nieszczęścia bywały... Widocznie jest to takie pociesznie, jakiego matka oczekiwała, bo odzywa się normalnym głosem: — Zupa na kuchni. Ukraj sobie chleba. Dobry jest ten gorący kapuśniak, dopiero teraz Dorota zdaje sobie sprawę, jaka jest głodna. Od pajdy chleba zjedzonej w porannych ciemnościach do wieczoru o pustym żołądku, nie licząc kilku malusieńkich kanapek z czerwonym kawiorem, jakimi przegryzła alkohol. Wiosłuje łyżką w kapuśniaku, wyławiając co gęstsze i rwąc zębami kęsy świeżego chleba. Konia by zjadła z kopytami. Zaraz sobie naleje drugą porcję i dokraje ze dwie grube kromki. — Kiedy wraca pani Piotrowska? — matka boi się tego powrotu do zdrowia, bo jak Piotrowska wróci, to, być może, Dorota powędruje z powrotem na zaplecze. Jasne, nie życzy nic złego Piotrowskiej, sumienie by ją zagryzło, jakby cudzej biedy pragnęła, ale mogłaby kobiecina dłużej pod pierzyną się wyleżeć, odpocząć, sił nabrać. — A skąd mogę wiedzieć? Z każdym matczynym pytaniem, z każdą przełkniętą łyżką kapuśniaku spływa z Doroty pamięć tego dnia, i to, co radosne, i to, co paskudne, świat się obrócił szalonym kołem i przystanął w tym samym miejscu co dawniej. Przy stole, pod mżącą światłem żarówką wydaje się, że nic się nie stało, że wszystko wydarzyło się za siódmą górą, siódmą rzeką i siódmym lasem, tak daleko od tego pokoju i talerza z kapuśnia- 59 kiem, że po prostu trudno uwierzyć w to, że ona, Dorota, brała w tym udział. Przybiega Natalka, opowiada, jak spadła na świetlicy z drabinki, pani ją niby trzymała, ale za słabo, rymnęła na podłogę, aż echo oddało. Ma siniak na plecach, czy Dorota chce zobaczyć? Po Natalce ściąga Zdzisio, ale zaraz wyjdzie, w telewizorze jest „Viper", na tym starym gracie mało co widać, poleci na trzecie piętro do Olka. Żadne nie pyta o ojca, bo o co można pytać, kiedy wszystko jasne? Dorota odsuwa matkę od zlewu, dzisiaj ona pozmywa. Mama niech sobie posiedzi, chciałaby sprawić i Natalce, i matce jakąś przyjemność, obdzielić je cząstką tej radości, jaką przeżyła podczas zakupów, chociaż opowiedzieć o srebrnych gwiazdeczkach na błękitnoszarym materiale i o kokardkach na pantofelkach. I o tym, jak się kochała z panem Mietkiem, który tak ładnie do niej mówił i na którego zmarszczenie brwi Paweł robił się malutki, o, tyci. Ale nie wolno wspomnieć o tym ani jednym słowem, należy milczeć podczas tego zmywania, spłukując gorącą wodą tłuste obręby na brzegach talerzy. Pochylając się nad statkami grzechoczącymi w zlewie, ma wrażenie, że tak naprawdę są dwie Doroty, ta, która zmywa, rozmawiając z matką, i tamta, którą Paweł wprowadził do willi otoczonej wysokim murem. Obie są nią, chociaż wydaje się, że wcale się nie znają i nie pragną wzajemnie nic wiedzieć o sobie. Może tak jest dobrze, a może źle, tego Dorota nie wie. — Pewnie puszczą ojca do domu przed sylwestrem — zastanawia się matka. — Po co mieliby go trzymać? Myślałam jutro kompotu z wiśni mu zanieść, ale on kompotu nie lubi i będzie kłopot słoik z powrotem odnosić. — Ja lubię kompot — ogłasza Natalka. — Najbardziej z truskawek, ale z wiśni też może być. Czy kiedy Natalka dorośnie, będzie miała podobne tajemnice do Dorocinych i będzie udawała przed matką, że jest taka, jak być powinna? Że będzie kłamała tak samo jak Dorota? Nie, to niemożliwe. To jest dobry dzieciak. Jeżeli w rodzinie jest jakaś czarna owca, to jest nią ona, Dorota. — Pójdę do doktora i zapytam — matka ciągle powraca do swojego. — Chory to chory, a taki stary ochlapus nie wiadomo co, skaranie boskie. 60 — Niech się mama nie martwi. Zobaczy mama, jutro ojciec do drzwi zapuka. Pocieszona takim stwierdzeniem matka zaczyna się martwić czym innym: — Ty, Dorciu, wstajesz skoro świt, natyrasz się, nie dojesz, nie do-śpisz i jeszcze się za porządki bierzesz. Usiadłabyś sobie, wypoczęła, po co masz gary szorować, ręce sobie zniszczysz, ręce w sklepie ważna rzecz, towar ważysz czy podajesz, a ludzie na ręce ci patrzą. — Czasem także po rękach całują — to powiedziało się tak jakoś, jakby poza Dorotą. — Prawda, poniektóry na powitanie nosem w rękę dziugnie, ale taki nie patrzy, cmoknie, bo musi. — To mama filmów w telewizji nie ogląda — wtrąca swoje pięć groszy Natalka. — Jak było „Północ—Południe", to kawalerowie panny ciągle po rękach całowali, nawet jak rękawiczki nosiły. — Kiedy to było, dziecko, teraz inne zwyczaje. — Irek mamę w rękę całuje — nie daje za wygraną Mała. — Ciągle powtarzam, że takiego młodzieńca ze świecą szukać. Szczęście ma ta twoja siostra, trafiła główny los na loterii. Aż się boję, żeby jej to szczęście nie uciekło. To jest najzwyczajniejszy, codzienny wieczór, gada się o tym i o tamtym, robi, co trzeba zrobić, i trudno uwierzyć, że za tymi ścianami jest inne życie, inne sprawy, o których trzeba milczeć, radość, gniew, smutek, tęsknota, nadzieja i zwątpienie. Strasznie dużo jest doznań, uczuć i przeżyć, które czekają na ciebie gdzieś daleko. Natalka, jak się okazuje, pisze wypracowanie „Moje marzenie". Marzenie Natalki jest takie, żeby skończyć szkołę, dostać się do liceum hotelarskiego, a potem pracować nad morzem, w hotelu blisko plaży. Kiedy Natalka będzie miała wolne, wykopie głęboki grajdoł, rozstawi plażowy parasol i calutki dzień będzie się opalała, kąpiąc się od czasu do czasu w morzu. W marzeniach Natalki jest także przewidziane małżeństwo z marynarzem, marynarz będzie wysoki i będzie z dalekich krajów przywoził Natalce kolorowe papużki i małe małpki. Przecież i Dorota pisała niegdyś takie samo wypracowanie, marzyła o pracy w sklepie, chciała skończyć handlówkę, no i skończyła, pracuje w sklepie, ale teraz to nie są żadne marzenia, marzenia nie mogą być 61 szare i zwyczajne, muszą być podobne do rajskich ptaków, mieniące się stubarwną tęczą wspaniałych kolorów. — Zostaw, Dorcia, ten garnek, chyba dziurę w nim na wylot wyszorujesz — i naprawdę trze niepotrzebnie dno, trze i trze, nie może przestać. — Potoknij i odstaw, dosyć tego zmywania. Pora szykować się do snu, jutro do pracy trzeba. Dobrze byłoby mieć własny pokój, bez Natalki, bez Zdziśka, móc samotnie, w ciszy przemyśleć sobie wszystko, dojść jakoś ładu z samą sobą, ale to są właśnie marzenia, szare i zwykłe, ale marzenia. Dzisiaj można rozebrać się w pokoju, Zdzisiek jeszcze nie wrócił, przy bracie obie, ona i Natalka, zakładają nocne koszule w łazience, Zdzisiek także nie ubiera się ani nie rozbiera przy nich, chłop pod wąsem, głupio, że muszą spać razem, ale kuchnia taka mała, że żadna leżanka się nie zmieści. — Rany, ale fajne! — W pierwszej chwili Dorota nie rozumie okrzyku siostry, zdejmuje dżinsy. Czego chce smarkata? I w tej samej chwili pojmuje, o co chodzi, widząc kryzę z czarnych koronek wokół ud. W tym samochodzie przebierała się w pośpiechu, prawie zwinięta w precel. Nic, nic. Zaraz coś obmyśli, bo i matka ściągnęła zza drzwi zwabiona okrzykiem Małej. — Odkupiłam od Irci — wyprzedza matczyne pytanie. — Mama jej nie zna, koleżanka z handlówki. Tanio oddała, na nią za długie, na mnie w sam raz. Prawda, że klasa? Z dżinsami w ręku obraca się jak modelka przed zachwyconą Natalka i sposępniałą matką. Musi idiotycznie wyglądać w bawełnianym podkoszulku, spranych majtadałach i tych strojnych, czarnych pończochach. — Po prawdzie, pracujesz i możesz kupować, co chcesz, ale w domu mieszkasz, a póki mieszkasz, ja na takie rzeczy nie pozwolę — głos matki twardnieje, staje się surowy i jakoś obcy. — Moja córka nie będzie się ubierała jak kurwa, bo takie coś to kurwy albo artystki noszą. Jaki ty przykład młodszej siostrze dajesz? Żebym ja tego u ciebie więcej nie widziała! Jutro oddasz tej koleżance, a jak tego nie zrobisz, to ja sama precz toto wyrzucę, żeby śladu nie zostało. Syndrom basenu Właściwie są przede wszystkim zdjęcia, bardzo dużo kolorowych zdjęć, opatrzonych skąpymi linijkami tekstu. Zdjęcia pokazują aktorów i aktorki, piosenkarzy i piosenkarki, muzyków z różnych kapeli, prezenterki z telewizji, modelki z Claudią Schif-fer i Lindą Evangelistą na czele, a wreszcie osoby, które miały szczęście urodzić się w znanych rodzinach lub są spowinowacone z wielkimi tego świata. Całe to towarzystwo kocha się, żeni, rozwodzi, wytacza sobie procesy, pływa na jachtach, opala się na Bahamach, ozdabia rezydencje, zamawia nieseryjne, półwyścigo-we samochody i odpoczywa nad własnymi basenami ze szklaneczką whisky, gdzie w bursztynowym płynie migoczą kryształki lodu. To jest projekcja sukcesu, tyle że nie wiadomo, w jaki sposób dostać się do tego zaczarowanego świata, który wydaje się bardziej nieosiągalny niż bajkowy zamek na szczycie Szklanej Góry. Bardzo kolorowe pisma wskazują jednak ścieżynkę prowadzącą, być może, do spełnienia marzeń. Uprawiaj aerobic, uczęszczaj na siłownię, rób sobie maseczki kosmetyczne, pielęgnuj włosy odżywkami i markowymi szamponami, korzystaj z gabinetów odnowy biologicznej, naucz się nakładać makijaż, oglądaj pokazy mody i staraj się zaadaptować prezentowane hity na swój prywatny użytek. Wypełniwszy bez reszty czas troską o powierzchowność, możesz oczarować jeżeli nie autentycznego księcia, to gitarzystę z lokalnego zespołu country, a w najgorszym razie brata koleżanki, do którego od dawna potajemnie wzdychasz. Udany związek uczuciowy i seksualny, zdaniem żurnalistów, przeniesie cię nieco bliżej basenu z lazurową wodą, możesz przecież wybrać się ze swoim ukochanym do miejskiego kąpieliska i pobaraszkować z równą beztroską jak niedościgłe wzorce z magazynów dla dziewcząt i kobiet. Będzie to po prawdzie tylko surogat, ale lepszy suro-gat niż nic. Ten model życia podsuwają także telewizyjne seriale i filmy, nie wspominając już o powieściach opatrzonych logo „miłość" lub 63 „pożądanie". Bądź piękna, zadbana i kusząca, a może się zdarzyć, że staniesz się właścicielką pałacu z basenem w przecudownym ogrodzie, dostaniesz to wszystko jako dodatek do zakochanego młodzieńca, który ci wsunie na palec pierścień z imponującym brylantem. Świat przedstawiony w ten sposób jest do ogarnięcia najbardziej ograniczonym umysłem, bogactwo i uroda pełnią rolę wartości nadrzędnych, przynosząc ze sobą popularność i sławę. Heroina romansu ma prawo spoglądać z pogardą na szarą mysz drepczącą na wykłady, krzątającą się wśród łóżek w pielęgniarskim czepku, prowadzącą tramwaj lub przystawiającą pieczątki w pocztowym okienku. Nawet kilka dni w zaczarowanym świecie jest warte każdej ofiary, okazję trzeba łapać w lot, drugi raz na pewno się nie powtórzy. Książki, seriale, filmy, kolorowe tygodniki sugerują, że atrakcje, cuda i luksusy mogą być i naszą własnością, są bliskie, prawie dotykalne, wykreśl tylko z pola uwagi nudę szkolnego wkuwania, rutynę codziennych obowiązków, nieciekawą pracę, zwykłych przyjaciół i znajomych, a już jedną nogą staniesz na zaczarowanej granicy. Proste? Proste. Nikt nie zaprzecza, że nadzieja jest potrzebna. Bez nadziei strasznie trudno jest wsuwać głowę w jarzmo codzienności, ale wcale nie jestem pewna, czy to musi być nadzieja na pocałunki nad basenem ocienionym pióropuszami wiecznie zielonych palmowych liści. Obok nadziei pomagającej żyć stworzono dla niepełnoletnich nadzieję głupią, która stała się dominantą dziewczyńskich rojeń o szczęściu. Podobała ci się „Dynastia", Doroto? Toalety Alexis? Rezydencja Carringtonów? Czytujesz „Dziewczynę"? „Bravo"? „Wielki Świat"? „Życie na Gorąco"? No to uważasz mnie za starą ciotkę przynudzającą jak żaba ze złamanym zębem. Zdradzę ci jednak pewną tajemnicę. Stare ciotki nie zawsze ględzą od rzeczy. Stare ciotki często miewają rację. 64 Im dalej w las, tym więcej drzew Z sylwestrem sprawa wyskoczyła w ostatniej chwili, Dorocie wcale nie było do podskakiwania w płatkach konfetti, popijania szampa-nowych bąbelków i całowania znajomych i nieznajomych, gdy przebrzmi ostatnie, dwunaste uderzenie zegara. Za dużo się zdarzyło w tym tygodniu między świętami a Nowym Rokiem, bywały chwile, że czuła się jak rozbitek rozpaczliwie czepiający się dryfującej po wzburzonych falach deski. Usiłowała żyć tak, jakby się nic nie stało, kryjąc przed ludźmi swoją tajemnicę, sparaliżowana jednak strachem, iż nieopatrznym słowem, nierozważnym zachowaniem sprawi, że zostanie zdemaskowana. Dalej wybiegała w ranną ciemność, przybrana w biały fartuch, zajmowała swoje miejsce przy półkach z pieczywem i twarożkami. Robiła, co do niej należało, nie lepiej ani nie gorzej niż poprzednio, teraz rzadziej uśmiechała się do klientów i zbywała milczeniem i zaczepki, i pozdrowienia, i pytania, nie było jej wcale do śmiechu, fakt. Przed zamknięciem Tereska, dobra dusza, zagadała: — Pokłóciłaś się z Irkiem? — Dlaczego miałabym się kłócić? — Jakaś taka bez humoru jesteś. — Wydaje ci się — nieżyczliwie ucięła Dorota Teresczyne domysły. — Tobie tak wesoło? — Pewnie się boisz tej wizyty teściów — i Tereska, i Wiolka wiedziały, że w Nowy Rok na palcu Doroty błyśnie zaręczynowy pierścionek, sama im się tym pochwaliła. — Może na dobrych ludzi trafisz, ja to mam teściową, nie daj Boże, jeszcze z kościoła nie wyszliśmy, jak zaczęła gadać, że jej syna zmarnuję, że nic nie potrafię, a w głowie mam same głupoty. Teść o wiele lepszy, ale teściowa z piekła rodem, nikomu takiej nie życzę. — Nie boję się teściowej — po namyśle dodała: — Jak im się nie podobam, niech poszukają innej. Ja im się na synową nie wpraszam. — Tak się tylko mówi — westchnęła Tereska, sprawdzając temperaturę chłodniczej lady. — Nie ciskaj się, Dorka, ja rozumiem, jak to jest, sama przez to przeszłam. 5 — As w rękawie 65 Najwidoczniej Dorota dobrze grała swoją rolę, jeśli ludziom nie przychodziło do głowy nic innego, jak obawa przed odwiedzinami przyszłych teściów. W domu matka ograniczyła się do pytania, czy Dorota zwróciła pończochy z koronkową kryzą. — Dorosła panna już powinna mieć rozum. Pewnie takie coś wielkie pieniądze kosztuje, a do niczego niepotrzebne, chyba że jakiejś artystce. Myślałam, żeś mądrzejsza. Pończochy zostały ukryte na sklepowym zapleczu, wśród skrzynek i kartonowych pudeł; jeżeli ktoś znajdzie małe zawiniątko, pewnie je weźmie za zabłąkany śmieć. Dorota chciała się pozbyć tego, co przypominało tamten dzień, i jednocześnie pragnęła to mieć, by móc wspominać srebrzystą dziewczynę, której, niczym Kopciuszkowi z dziecinnej bajki, pozwolono być kimś innym niż zawsze. Pewnie trzeba było chcieć jeszcze więcej, ona, głupia, nie potrafiła wykrztusić ani jednego słowa. Do woli mogła się zastanawiać, co by było, matka nie zwracała uwagi na te zamyślenia, była przekonana tak jak Tereska, że Dorotę dręczy lęk i obawa przed wizytą Irkowych rodziców. Matka sama była coraz mniej pewna, jak się sprawdzą podjęte przygotowania, ze złością fukała na pobladłego i nie ogolonego ojca, którego już na drugi dzień wypisano ze szpitala. Dyżurna lekarka oświadczyła wydymając wargi: — Nie chciał powiedzieć, co pił. Tym razem skończyło się na strachu, następna libacja może się skończyć na cmentarzu. Muszę państwa uczulić na taką możliwość. Tymczasem matka dała ojcu spokój, pogada z nim później, teraz najważniejsze jest, żeby zapowiedziana wizyta wypadła godnie, zaś goście wyszli z przekonaniem, że ich syn znalazł prawdziwy skarb, pannę z porządnego domu, wychowaną jak trzeba, bez żadnych fiu-bździu w głowie. Chrzestna przyniosła obrus z mereżką i dwanaście serwetek (to była niespodzianka obiecana Dorocie), a matka wydobyła z pawlacza kryształowy wazon, swój prezent ślubny, który ukryła przed laty bojąc się, że ktoś z domowników potraktuje kruche szkło bez należytej ostrożności. — Irek na pewno z bukietem przyjdzie. Gerbery, róże albo goździki. Będą dobrze pasowały do wazonu. Po naradzie z chrzestną ustalono, że tort będzie makowy, poda się 66 trochę drożdżowego ciasta, herbatę i przepalankę z miodem na korzeniach, trochę wprawdzie za słaba na męskie gardła, ale oświadczyny nie są przecież po to, żeby się ubzdryngolić jak nieboskie stworzenie i narobić sobie wstydu. Ojcu zabroniono nawet próbować przepalanki; jeśli goście spytają o powód abstynencji, powie się, że miał atak serca i lekarz surowo zabronił. Ojciec nie protestował, wydawał się przytłoczony swoją winą i chętny do wszystkich wyrzeczeń, jakich od niego żądano. Kwestia, czy mali mają także zasiąść do stołu, rozstrzygnęła się sama, Zdzisio umówił się z kolegami, nie będzie z siebie robił małpy, wielka mi rzecz, oświadczyny! Obejdą się bez niego. Natalka oczywiście zostanie, grzeczna dziewuszka, dobrze się uczy, niech się pochwali, kiedy ją zapytają. Gdy w najlepsze trwały przygotowania, nieoczekiwanie pojawił się Irek z zaproszeniami na sylwestra, zapłacił za siebie i za Dorotę. Potańczą, wypiją szampana, złożą sobie życzenia. Czy to przeszkadza poobiedniej wizycie? Czemu Dorota ma taką minę, jakby wypiła ocet siedmiu złodziei? Trzeba się bawić, kiedy jest okazja! Coś tam bąkała, że jest zmęczona, że nie ma co włożyć, będą wystrojone dziewczyny, gdyby wiedziała wcześniej, kupiłaby coś sobie na taką okazję, nie lubi wyglądać jak kocmołuch, bardzo nie lubi. — I tak będziesz najładniejsza — zapewnił Irek z takim przekonaniem, że musiała się uśmiechnąć, chociaż wargi układały się do gniewnego grymasu. — Zresztą mnie się zawsze podobasz. Z dwojga złego lepszy jest wieczór między ludźmi niż w domu między milczącym ojcem a podenerwowaną matką, wieczór z myślami, na które nie można znaleźć odpowiedzi, wieczór ze wstrętem do samej siebie i równocześnie wieczór z poczuciem dziwnej swobody, co mi tam, raz się żyje! Irek to złoty chłopak, lubi go bardzo, chociaż to lubienie wcale nie sprawia, że Dorota cieszy się z zespolenia jej i jego losu. Co by powiedział, gdyby wyznała mu swoją tajemnicę? Plunął pod nogi i wyszedł? Zwymyślał od ostatnich i zerwał? Nie uwierzyłby? Roześmiał się ucieszony, że wymyśliła taką historię jak z kina? A może zrozumiałby? Wybaczył? Ksiądz przy spowiedzi twierdził, że tak właśnie by się stało. Tylko że Dorota ani myśli sprawdzać, co zrobiłby Irek, nie czuła się także na siłach zrywać z nim i tłumaczyć się wszystkim z tego zerwania. 67 Jak i co mogłaby tłumaczyć? Co zrozumiałaby matka, chrzestna, ciotki, Tereska, Wiolka, Natalka wreszcie? No, co? Siedzą więc przy stoliku, bok w bok z jakąś nieznaną parą ona blondynka z ciemnymi pasemkami, w błyszczącej czerwieni, on z wąsikiem, kolorowa marynarka, do poręczy krzesła przywiązali pęk barwnych balonów. Zagadują, chcą być mili, podsuwają sałatkę, półmisek z wędliną trącają się kieliszkami. Niby wszystko jest tak, jak trzeba, skąd w Dorocie ta mdląca złość? Zniecierpliwienie? Narastające uczucie, że za moment, zaraz, coś się stanie, coś się zmieni. Na parkiecie tłok, ludzie obijają się o siebie, orkiestra nawet niekiep-ska, wokal też może być, dziwa w naszywanej cekinami sukni wyciąga, jak trzeba. W takim ścisku nikt nie zobaczy plamy od żelazka na żorże-towej bluzce i topornych pantofli, zresztą nie będzie wcale myślała ani o plamie, ani o pantoflach, przyszła się bawić i będzie się bawiła nie gorzej niż inni. — Dobrze tańczysz. — Ty też — nie tańczyli dotąd zbyt wiele ze sobą, na dyskoteki trzeba czasu i pieniędzy, na prywatkach zwykle nie było się jak ruszyć ze strachu, by ze stołu nie pozrzucać kieliszków, a z parapetu doniczek, nie wpakować łokcia w salaterkę albo nie popchnąć mamy koleżanki wnoszącej właśnie zaparzoną herbatę. Ścisk, gwar, ciepło, półmrok sprawiły, że wargi Doroty ułożyły się w uśmiech, policzki zaróżowiły. Nie będzie się martwiła bluzką ani pantoflami, wisi jej to, nieważne, wygląda, jak wygląda, komu się nie podoba, niech nie patrzy. Sąsiad od stolika najwyraźniej jej nadskakuje, jego partnerka, ta z pasemkami, jest niezadowolona: — Daj spokój, Miśku. Jeszcze pomyślą, że nie masz wychowania. Dorocie to się wydaje zabawne, śmieje się przechylając głowę, śmieje się i Irek. Po kolei odsyłają z kwitkiem zapraszających Dorotę do tańca, dziewczyna z pasemkami coraz bardziej mrocznieje, zazdrości Dorocie powodzenia, to też jest śmieszne, kto jej broni znaleźć innego chłopaka niż Misiek, który gdzieś zniknął, pozostawiając partnerkę na łasce losu. Rozejrzawszy się po sali, Dorota odkryła przy stolikach i na parkiecie wiele znajomych twarzy, był tu nawet syn ciotki, nauczycielka ze 68 szkoły Natalki i kilka dziewczyn z handlówki. A za filarem siedział nie kto inny jak Wiolka. Ciekawe, jakiego ma chłopaka, strasznie drze nosa, uważa się za Bóg wie co, podobno chodzi z wojskowym, kapitan czy coś takiego. Próżno wykręca szyję tak i owak, niczego nie zobaczy, może patrzeć do woli, osamotniona dziewczyna z pasemkami zawierza Irkowi dzieje miłosnego związku z Miśkiem. W wypiekach, pochylona nisko wszep-tuje prawie w Irkowe ucho długą historię. Czy Wiolka nigdy nie ruszy się z miejsca? Kiedy wstanie, Dorota zaspokoi swoją ciekawość. Będzie mogła niedbale rzucić w sklepie, że podobał jej się wybrany Wiolki, a wtedy, być może, Wiolka zacznie rozmawiać z nią jak z człowiekiem. —... jak powiedziałam Krysce, że już nie będziemy razem, bo Misiek mnie zabiera ze sobą to ona do mnie, że prawdziwa koleżanka tak nie postępuje — dobiega fragment relacji tej z pasemkami. — To ja jej, że kocham Miśka, a z nią ślubu nie brałam, niech wraca do domu, jak chce... Dużo gada ta dziewczyna, wydaje jej się, że ma coś ważnego do opowiedzenia, a nie te swoje trele-morele. Ciekawe, co by się stało, gdyby Dorota zaczęła opowiadać? Przymurowałoby ich oboje, chybaby nie uwierzyli. Wiolka siedzi i siedzi, mogłaby się wreszcie ruszyć, teraz jest fajna piosenka, taka uczuciowa, aż się chce płakać. Kiedy Dorota kochała Pawła, czuła bliskie łzy pod powiekami i nierówne uderzenia serca, tak było jeszcze kilka dni temu, a wydaje się, że minęło ze sto lat. W tej piosence jest coś takiego, że nawet ta Miśkowa dziewczyna urywa w pół słowa opowieść i słucha. Grzebiąc widelcem w talerzu Dorota nie spuszcza oczu z filaru kryjącego towarzysza Wiolki. Czy Wiolka widzi ją także? Jeżeli tak, to pewnie nawet głową nie kiwnie, taka już jest. Nagle Dorota spostrzega błękitnawą srebrność, poznałaby ten kolor nawet w piekielnej czeluści, na samym dnie oceanu, rozróżniłaby go wśród tysięcy innych. Nie myli się. Nie może się mylić. — Gdzie cię niesie? — chce wiedzieć Irek, gdy Dorota podrywa się na równe nogi. — Gdzie chcesz iść? Może Dorota źle rozpoznaje pośród tych wszystkich ludzi, w niepewnym świetle, ale w ową srebrzystość jest przybrana Ircia, ta sama, którą spotkała czekając na Pawła. Ta, która zapisała numer telefonu na 69 karteluszku, ta, o którą zapytał Paweł, nim wyruszyli w podróż po świąteczny prezent. Dłonie same zwijająsię w pięści, paznokcie wbijają w ciało, ale Dorota nie czuje bólu. — Co z tobą? Ducha zobaczyłaś? To nie jest zjawa, tylko żywa Ircia z krwi i kości, lśniąca srebrnie w zmieniających się światłach. — Źle się czujesz? Chcesz może wyjść? — Nalewają jej wody, drżące palce z trudem obejmują szklankę. — Napij się, zaraz zrobi ci się lepiej. Odstawiając szklankę Dorota stara się uśmiechnąć, głupstwo, już przeszło, jest przemęczona, w nocy źle spała, Irek przecież wie, dlaczego się denerwuje, prawda? Co tak siedzieć, nie po to tutaj przyszli, dobrze grają, chodźmy tańczyć. Liczy na to, że na parkiecie zagada Ircię, są, jakby nie było, koleżankami z jednej klasy i Dorota obiecała do niej zadzwonić, a tu, proszę, takie niespodziewane spotkanie. Musi poznać prawdę. Chce ją poznać. Jakakolwiek jest. Teraz. Zaraz. Nie będzie czekała. Głośna ta orkiestra, trzeba krzyczeć, żeby cię usłyszeli. Srebrne lśnienie jest blisko, tuż, na wyciągnięcie ręki. — Cześć, Irenka! Ale spotkanie! — Dorka! Skąd się wzięłaś? Na to można odpowiedzieć, że się wykupiło karnet tak jak wszyscy, bo kto by chciał siedzieć w sylwestra z familią przy telewizorze. — Usiądźcie z nami — zaprasza Ircia, barczysty chłopak przyzwalająco kiwa głową. — Są miejsca. Cieszę się, że się spotkałyśmy. Pobalu-jemy, że hej! Zamiana miejsc wcale nie jest taka prosta, konsumpcja jest związana z zajmowanym stolikiem, trzeba odnaleźć kelnera, bo inaczej nie dostanie się ani gorącego dania, ani noworocznego szampana. Niezgorzej Irci w srebrnej garsonce, maleńkie gwiazdeczki zapalają się i gasną, gasną i zapalają, ale żakiet za ciasny, widać, przeszyła guziki, a mimo to omal nie pęka na piersiach. Spódniczka też za krótka, Ircia wyższa od Doroty, ledwie tyłek przykrywa, ale i tak dobrze wygląda. Są same, chłopcy odeszli szukać kelnera. — Gdzie kupiłaś kieckę? 70 — Podoba ci się? Prawda, że odlotowa? — Ile dałaś? Niknie gdzieś radosny ton poprzednich odpowiedzi, Ircia mówi z namysłem, powoli, jakby się lękała niepotrzebnego słowa. — Niedużo, bo już noszona. — Nie widać. Wygląda jak nowa. — Trafiła się okazja — skąpo objaśnia Ircia, najwidoczniej ma dosyć wypytywania, nie ukrywa wcale, że ma dosyć. — Gdzie wcięło chłopaków? Poszli i przepadli. Tancerz ukłonił się Dorocie, ale Ircia skorzystała z okazji, by odpłynąć od stolika w cudzych ramionach. Cwana sztuka, zwyczajnie nie podejdziesz, powie tyle, ile chce, więcej ani słowa. Nie wysilaj się, Doroto, niczego się nie dowiesz. A w ogóle do czego ci to potrzebne? Co cię obchodzi Paweł? Albo ta cała Ircia? Było zabrać szmatki, teraz nie ma się czego ciskać, ty ich nie chciałaś, kto inny wziął. Wracają chłopcy, załatwili sprawę, będzie i kurczak z frytkami, i szampan. — Gdzie Irenka? — Tańczy. Miałyśmy same do północy siedzieć? — Dorota nie wie, dlaczego rzuca swoje wyjaśnienie gniewnie podniesionym głosem. Dobrze, że nie biorą tego gniewu serio, pewno myślą, że rozzłościła ją ich nieobecność. Wraca Ircia ze swoim nowym kawalerem. Nowo przybyły cmoka Dorotę w rękę, ściska męskie dłonie. — Edek jestem. Irena mnie zaprosiła. Ma w kieszeni butelkę. Na sali coraz więcej pijanych, coraz więcej głosów podnosi się do krzyku, tu i ówdzie dochodzi do szarpaniny, barczyści bramkarze przepychają się w tamtą stronę, wloką do wyjścia awanturników. Nikt się nie upije tą zapłaconą setką, ale to nie żadna sztuka wnieść na salę butelkę i narąbać się jak mały samochodzik. Dorota popija jak inni, jakoś łatwiej jest patrzeć na Ircię w srebrzy-stościach, jak się dobrze pociągnie z kieliszka. Do stolika dosiadają się różni ludzie, cioteczny brat także zostawia na jej policzku mokry całus, coraz jest głośniej, coraz goręcej, coraz tłoczniej. Potem jest dwanaście uderzeń zegara, strzelanie korków, zimny szampan spływający z kieliszka na palce, huk petard. 71 Dorota nie bardzo słyszy to wszystko, chociaż oddaje pocałunki, coś tam odpowiada na życzenia, mniej czy bardziej dorzecznie. Boi się wstać, czując wokół siebie rozedrgane pulsowanie, w którym jak w wodnym nurcie toną twarze, gesty i słowa. Zna to uczucie. Po co, głupia, przechylała kolejne kieliszki, licząc na to, że zapomni o rozdrażnieniu, niepewności i jakimś jakby podskórnym strachu, który towarzyszył jej przez ostatnie dni. — Wiele szczęścia w Nowym Roku. — Wszystkiego najlepszego. — Żebyśmy niedługo tańcowali na twoim weselu. — Niech ci się spełnią marzenia. Tak jej życzą, ale widocznie nie odpowiada, jak powinna, bo ktoś radzi: — Ty, Irek, zabierz tę lalę do domu. Zrobiona na cacy. Słysząc to Dorota nie potrafi protestować, też znaleźli się doradcy, niech, głupole, pilnują własnego nosa, ale pozwala się podnieść i poprowadzić przez tłum, tańczący, gadający, śpiewający. Ma wrażenie, że tonie w kolorowym odmęcie, czepia się Irkowego ramienia. Nim wyjdzie z sali, odwraca głowę i wydaje jej się, że widzi Piotrowskiego, do którego tuli się Wiolka. Zamyka na moment powieki, gdy je otwiera, obraz niknie, są tylko obce twarze nieznanych ludzi, zamazujące się w jedno pasmo, niewyraźne i trochę przerażające. — Ma słabą głowę — tłumaczy komuś Irek. — Niepijąca, więc tak ją wcięło. We wszystkich oknach jasno, huczą odpalane na balkonach petardy, z gwizdem rozwijają warkocze błyszczących iskier, grupki przechodniów pozdrawiają się i przekrzykują z jednej strony ulicy na dragą. Dorota nie tyle idzie, ile jest wleczona, plączą się nogi, ciało stało się niepodatne i ciężkie, najchętniej przysiadłaby na chwilę, o, chociażby tam, na tych schodkach. Równocześnie rośnie w niej potrzeba wygadania tego, co w sobie nosi, słowa same pchaj ą się na wargi, są tuż-tuż, wystarczy otworzyć usta. — Mówi, że kupiła, kłamczucha — słyszy swój głos. — Już ja wiem, za co oni sprzedają, jeszcze pożałuje, zobaczysz, że pożałuje... Irek nie ma ochoty słuchać nieskładnych, pijanych żalów, ujmuje Dorotę mocniej pod ramię, jakoś chyba dojdą daleko nie jest, dwa przystanki tylko. 72 — Guziki przeszyła i dalej za ciasny — gada bez sensu Dorota. — Jakbym ja wzięła, toby ten szmaciarz nie mógł Irce prezentów robić. Powiem panu Mietkowi, zobaczysz! Pojadę i powiem. — Co powiesz? — pyta bez ciekawości Irek. — Ja dostałam, a Paweł byle komu rozdaje... Trudno pojąć, o co chodzi Dorocie, pijani zawsze gadają, co im ślina na język przyniesie, kto by się przejmował tymi utykającymi, nieskładnymi zdaniami. — No, dobrze, już dobrze — łagodzi jej żale. —Wyśpisz się i będzie w porządku. A na dragi raz przypilnuję, żebyś nie piła. — Ja nie piję — oburza się nie wiadomo dlaczego Dorota. — Mnie od tego koniaku tak się robi, że sama nie wiem co. Niby wesoło, a potem już nie wiem, jak jest... — Jaki koniak? Wódkę piłaś! Najwidoczniej Dorota trzeźwieje, bo odpowiada głosem pokornym i zgodliwym: — Jasne, że wódkę. Łyso mi. — Każdemu może się zdarzyć. Nie bój nic, ja się nie gniewam. Na schodach, przy pożegnalnym pocałunku Dorota przylega całą sobą do Irka, przytula się coraz mocniej, nawet przez grube kurty czuć jej ciepło, szepcze, wsuwa dłoń pod zapięcie, koszulę, dotyka ciała. Nigdy nie była taka chętna, wyślizgiwała się, odtrącała, wstydziła. Nie będzie jej brał na schodach, pięć kroków od drzwi jej mieszkania tego dnia (bo to już Nowy Rok), kiedy ma przyjść z zaręczynowym pierścionkiem. Co się odwlecze, to nie uciecze. Grant, że Dorota leci na niego, teraz to wie na pewno, a taka była dotąd niedotykalska. — Nie kochasz mnie — rozżala się Dorota, kiedy odsuwa ją od siebie. — Kiedy indziej o tym pogadamy — popycha ją ku drzwiom. — Wyśpij się, bo będziesz wyglądała jak śmierć na chorągwi. Po jego odejściu Dorota siedzi długo na schodach, najpierw pochlipuje, że Irek jej nie chciał, potem dlatego, że znów widzi, jak na żakiecie Irci zapalają się srebrne gwiazdeczki, a wreszcie przychodzi jej do głowy, że przecież musi przyjść kara za to wszystko, co jej się przytrafiło, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, mawia matka, i Dorota kurczy się na schodach, jakby już teraz czekała na bolesny, niespodziewany cios. 73 Później łzy przestają płynąć, szloch cichnie i można wsunąć klucz w zamek. Po południu wszystko jest tak, jak miało być. Biały obrus, tort na paterze, nakrajane ciasto i kryształowy wazon na środku. Matka i Natal-ka zadały już swoje pytania, zaś Dorota odpowiedziała po kolei: — Ludzi dużo, wódki setka i po kieliszku szampana. Tak, owszem, spotkała znajomych. Bawiła się dobrze. Kapela w porządku. Wróciła wcześniej, bo ją bolała głowa. Irek ją odprowadził pod same drzwi. Plamę z sosu na spódnicy zaraz zapierze. Na pewno zejdzie. Bukiet, tak jak przewidywała matka, jest okazały, pięć czerwonych gerber, złota wstążka i złoty, namarszczony kołnierz z cynfolii. Goście po pełnych skrępowania powitaniach okazują się serdeczni i mili, nie mija zbyt wiele czasu, jak obie matki wraz z chrzestną pogrążają się w ożywionej rozmowie, tak to już jest, małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci, to i kłopoty o wiele większe, ale grzech się skarżyć na takiego syna jak Irek albo na taką córkę jak Dorota. Dobre dzieciaki i tyle. Trzeba wypić za ich wychowanie. I za to, żeby im się dobrze razem wiodło. — A ty nie wypijesz, Dorotko? Za Irka nie wypijesz? — Tamci jąteż pytali, czy wypije za Pawła! — Za Irka trzeba koniecznie wypić i za wasze szczęście też. Nie biorący udziału w babskich pogaduszkach przyszły teść wypija kolejne kieliszki pod kolejne porcje tortu, ogolony, milczący ojciec patrzy smutno na karafkę z przepalanką, widać, chciałaby dusza do raju, ale swoje trzeba odcierpieć. W oczku pierścionka czerwony kamień, chrzestna twierdzi, że nazywa się aleksandryn, ma wycięty z gazety artykuł, komu jaki klejnot przynosi szczęście, zajrzy i powie Dorocie, co wyczytała. Wręczając pierścionek, Irek pocałował ją w usta, zaczerwieniła się po same uszy, zaś matka z dumą zaczęła wychwalać: — Inne szlajają się i robią, co chcą, Dorota starszych szanuje, surowo chowana, do kościoła chodzi, pracowita, pieniądze do domu oddaje. Jeszcze mocniej kraśnieją Dorocine policzki. Biedna mama! Żeby wiedziała, kogo wychwala! W czym to Dorota lepsza od tych, które nie pamiętają o wstydzie? Chyba tylko w tym, że lepiej umie kłamać. — Tak się teraz porobiło, pani kochana, że nawet być panną z dzieciakiem to żaden wstyd. Za naszych czasów, jak się jakiej co takiego 74 przytrafiło, to do rzeki skakała. Teraz każda chce mieć ekstra ciuchy, chłopaka z samochodem, po dyskotekach chodzić niczym jaka Alexis! — Matki, ojca słuchać nie chcą. Myślą, że wszystkie rozumy pojedli. Ciągle w gazetach piszą o takich, co na łatwy chleb poszły. W tych agencjach, kochana, pełno tych młodych, co tylko za pieniądzem patrzą. — Albo i w tych pismach! Przez pomyłkę kiedyś zajrzałam, to nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Dużo lat żyję, ale takich świństw nigdy nie widziałam. Tak sobie rozmawiają, popijając przepalankę herbatą i podnosząc do ust kawałki tortu (nie mogą nachwalić się smaku, chrzestna skromnie protestuje, nic nadzwyczajnego, trochę ciasta, trochę kremu, trochę maku i już), Irek i Dorota nie biorą udziału w tych rozważaniach, powinni się trzymać za ręce i milczeć, więc trzymają się za ręce i milczą. Mają być także szczęśliwi. Pewnie są szczęśliwi, bo dlaczego nie mieliby być? Niewiele zostało w karafce, matki i chrzestna wspominają swoją młodość, opowiadają o dawnych czasach, teraz i milczący dotąd przyszły teść dorzuca swoje trzy grosze, głupio jest siedzieć jak na tureckim kazaniu, słuchając opowieści o czymś, co dawno przeminęło, ale tak właśnie trzeba i oni oboje dobrze to rozumieją. Wspominki ciągną się bez końca i chyba dlatego Irek decyduje się odmienić ton rozmowy. — Myśmy wczoraj widzieli tego Piotrowskiego, co u niego Dorka pracuje — a więc to, co mignęło Dorocie, nie było pijanym przewidzeniem! — Nieźle stary balangował. — Jego żona w szpitalu — dziwi się matka. — Takie nieszczęście, a jemu zabawy w głowie. Sam przyszedł? — Kto mówi, że sam? Niekiepskie ciało podhaczył, niech Dorota sama powie. Patrzą na nią. — Wiolka z nim była. Mama wie, która. — Co to się wyrabia! Starszy człowiek, a z dziwami się po balach prowadza. Ciekawe, co ona w nim widzi. — Jak to co? Pieniądze! Już nie wracają do wspomnień, obgadują pazerność i brak wstydu z jednej strony, a męską głupotę z drugiej, co wreszcie podsumowuje chrzestna: 75 — Takiemu to się wydaje, że kobity lecą na niego na piękne oczy, a każda by go kopnęła, jakby miał tylko płótno w kieszeni. Kiedy tak rozmawiają przy stole, gdzie stoi bukiet czerwonych gerber, sprawa jakoś zwyczajnieje, nie ma się co dziwić wspólnym tanom Piotrowskiego i Wiolki, pewnie gdyby obgadali historię srebrzystego kostiumiku, także utraciłaby niezwykłość, przemieniając się w jeszcze jedną opowieść o głupiej puszczalskiej. — Coś taka ocipiała? — Za dużo wczoraj wypiłam — mogłaby odpowiedzieć matce cokolwiek innego, ale chce, by poznała chociaż kawalątko prawdy, dziwne, ale tak właśnie jest. — Moja Dorcia do picia nie przyzwyczajona — matka wszystko tłumaczy na jej korzyść. Może gdyby były same, zaczęłyby się napomnienia i nauki, ale przy obcych Dorota powinna być niczym biały anioł ze śnieżystymi skrzydłami. — Zawsze powtarzam, wyjdziesz za mąż, będziesz robiła, co mąż pozwoli; póki jesteś w domu, masz się matki słuchać. Pożegnanie jest długie i serdeczne, matki się obejmują, ojcowie ściskają dłonie. Wizyta była udana, pierścionek błyszczy na palcu, nic, tylko Bogu dziękować. Nawet ojciec nie sięgnął po przepalankę i zachowywał się godnie, tak jak powinien zachowywać się ojciec narzeczonej. — Daj pierścionek — prosi Natalka. Goście już wyszli, na paterze został jeden jedyny kawałek tortu, a w wazonie bukiet krwistych gerber. — Mogę go trochę ponosić? Niech jej będzie, zabawna koza. Wyciąga dłoń zdobną pierścionkiem jak do pocałunku, pewnie odgrywa rolę z jakiegoś telewizyjnego serialu. — Nie przeszłabyś się? — Irek wrócił i zaprasza na spacer. — Jak cię boli głowa, świeże powietrze pomoże. — Idź, idź — zachęcają na dwa głosy matka i chrzestna. — My tu wszystko posprzątamy i zmyjemy, wcale nam nie jesteś potrzebna. W ciemny, mroźny wieczór idą opustoszałą ulicą, dochodzą do rogu, Irek pokazuje klucz. — Rodzice późno wrócą, Wpadniemy na moment do mnie. Cóż, wpadniemy, nie ma na co czekać. Co ma się stać, niech się 76 stanie, tak musi być, jak nie dzisiaj, to jutro, jak nie jutro, to pojutrze, A może ta wizyta wyleczy i unieważni wszyskie złe wspomnienia, myśli, chęci, złą radość i złe milczenie i sprawi, że Dorota będzie odtąd podobna do innych, a na sumieniu będzie miała to, co miewają zwyczajne dziewczyny. Może w objęciach Irka przyjdzie prawdziwa miłość, nie taka oszukana, jak do Pawła, nie takie nie wiadomo co, jak do pana Mietka, ale najprawdziwsza, taka, o której piszą wiersze, śpiewają piosenki i kręcą seriale. Mają być razem przez całe życie, więc nad czym się tutaj zastanawiać? Miłość nie przyszła, ale było niezgorzej. Matce, która czekała przy wazonie z gerberami, Dorota oznajmiła: — Byłam u Irka. A matka nie powiedziała nic, tylko kiwnęła ze zrozumieniem głową, narzeczona to coś zupełnie innego niż znana od pieluch córka, narzeczona to narzeczona i koniec. Posłuchać, co mówią inni Brzęczą łyżeczki mieszające cukier, szczękają widelce i noże, z półmisków znikają przekąski, marynowane śledziki z cebulką, płaty różowej szynki ustrojonej piklami, majonezem i grzybkami z octu, domowy pasztet pokrajany w grube plastry, ryba po grecku tonąca w pomidorowo-jarzynowym sosie, sałatka taka i sałatka owaka. Ucztujący nie tracą czasu po próżnicy, nie tylko żują i łykają, ale między jednym przełknięciem a drugim mówią bez przerwy o tych, którzy nie zasiedli z nimi przy stole. Józio? Zdrowo nakradł, bo z czego niby buduje dom? Zawsze był oszustem, łaził po ludziach i płakał, że bieda, że długi, pożyczał na wieczne nieoddanie, wcale się nie zdziwię, jak go wsadzą do więzienia. O Adelę pytasz? Aż przykro wspomnieć, głupia ta Ada, jak przy- 77 szło do rozwodu, zgodziła się na wszystko i w konsekwencji, idiotka, wylądowała w kawalerce z obiema córeczkami. Za taką głupotę bić i patrzeć, czy równo puchnie. Tak, spotkałam niedawno Dzidzię, łeb na rudo, pazury na dwa metry, karakuły do samej ziemi i jakiś szczeniak, który mógłby być jej synem. Przedstawiła mi „mój mąż", a on, biedny, czerwony się zrobił jak burak, nie wiedział, gdzie oczy podziać, myślałam, że się pod ziemię zapadnie ze wstydu. O nieobecnych mówi się tylko źle albo wcale. Czyjekolwiek imię padnie, zaraz ktoś pospiesza z informacją, że to złodziej, oszust, osoba złego prowadzenia, karierowicz, dwulicowiec, kretyn, bezbożnik, aferzysta, aż do wyczerpania oczerniających inwektyw. Nikt nie protestuje, nie bierze w obronę obmawianych tak bezlitośnie, najwidoczniej bardziej pociągająca jest rola prokuratora niż rola adwokata. Z gazetowych szpalt, z radia, z telewizji płyną takie same informacje dotyczące znanych wszystkim ludzi, kradli, fałszowali, zdradzali, pili, łamali prawo, sprzeniewierzali powierzone fundusze, prali brudne pieniądze. Nie wiadomo, czy to prawda, czy nie, przeprosin ani odwołań nie słychać. Wreszcie wychodzi na to, że wszyscy to łajdacy albo głupcy. Nie ma więc powodu, by wstydzić się swoich własnych niepięknych postępków, mogą wszyscy robić świństwa, mogę i ja. Trudno być jaroszem, kiedy się przyszło na świat w plemieniu ludożerców, niełatwo jest beczeć i skubać trawkę, żyjąc w wilczym stadzie, utrudnione jest praktykowanie cnót generalnych w bandzie rozbójników mordujących bez żadnych skrupułów dla zdobycia łupu. Cóż, mówiąc źle o innych, wyrażamy tym samym zgodę, by inni źle mówili o nas. Niby głupstwo, ludzka ślina, paskudne gadanie, bezpodstawna obmowa, pewnie, że przykro tego słuchać, ale dziura się w niebie nie zrobi. Dziwne, niegdyś liczono się bardzo z opiniami innych ludzi. Niesłusznie oskarżeni o malwersację, nie mogąc udowodnić niewinności, sięgali po pistolet. Kobiety pomówione o zdradę, wyjeżdżały w siną dal ze wszystkimi kuframi, pudłami na kapelusze 78 i panną służącą. Złodziejaszkowie zabiegali o szacunek sąsiadów, było nie do pomyślenia, by próbowali wyciągnąć pugilares komuś znajomemu. Ba, nawet pijacy starali się iść prosto i wyglądać na trzeźwych, spostrzegając zamglonym okiem znaną sobie sylwetkę. Bano się obmowy, starano się ją zneutralizować, zminimalizować, uczynić sobie przychylniejszą. Najczarniejszy nawet charakter spodziewał się, że bliźni dostrzegą pod ponurą ciemnością jakiś rozbłysk, chociaż wąziutką smużkę bieli. Wtedy nie można było zrobić tego czy tamtego w obawie przed tym, co ludzie powiedzą, ten lęk lepiej kontrolował wszelkie poczynania niż policja, urząd skarbowy i anioł stróż razem wzięci. „Co ludzie powiedzą" bywało nie raz i nie dwa skuteczniejszą przeszkodą niż wszystkie tomy kodeksu karnego. Teraz ludzie powiedzą z pewnością coś nieprzyjemnego i uwłaczającego nawet wtedy, kiedy nie mają żadnych powodów do takich sądów, a powiedzą to tym chętniej i skwapliwiej, kiedy przyjdzie im oceniać kogoś młodego. Osąd, że z niej (lub z niego) nic dobrego wyrosnąć nie może, należy do najłagodniejszych, a opiera się na spostrzeżeniu, że ona nosi mini, a on pił coś z butelki pod sklepem. Noszenie spódnic mini i picie z butelki ma prowadzić do moralnego upadku, wyrzucenia poza społeczny nawias i przyszłych kąpieli w piekielnej smole. Ty, Doroto, jeszcze trochę się boisz tego, co powiedzą ludzie, ale nie tak mocno, żebyś miała się zatrzymać w pół kroku. Strach jest zresztą zbyt mocnym określeniem, bo to nie jest strach, a raczej psychiczny dyskomfort, uczucie podobne do zgagi, które można przekreślić niedbałym machnięciem dłoni, niech gadają, co mi tam, wyplatają głupoty o innych, mogą i o mnie, wisi mi to zielonym kalafiorem. Jednak trochę szkoda, że zapomnieliśmy o niegdysiejszym lęku. Jak się zastanowić, to nie był zły strach, chociaż wyraźnie krępował ruchy i ograniczał poczucie swobody dysponowania swoim własnym losem. Czy zgodzisz się ze mną, Doroto? A może zaprzeczysz wszystkiemu, co napisałam? 79 Kłamstwo ma krótkie nogi Po Nowym Roku zaczął się w sklepie ruch. Klienci pozjadali ostatnie porcje bigosu, galarety z nóżek i pieczonego schabu i jak dawniej potrzebowali wędliny, pieczywa, margaryny czy sera. Dorota pensji darmo nie brała, roboty było dosyć i dla niej, i dla Wiolki, i dla Tereski. I dla Piotrowskiego też. Nie wspomniała Wiolce ani szefowi, że ich widziała, po pierwsze, nie jej rzecz, po drugie, każdemu wolno mieć swoje sekrety, a po trzecie, gdzie znajdzie taką pracę, mało to się naharowała w pakamerze, przestawiając skrzynki, wory i pojemniki, ma dosyć na całe życie. Wiolka jak Wiolka, nie zauważała jej jak dawniej, ale nie można powiedzieć, żeby zauważała Tereskę, taka już była. Tyle że Dorota, zbrojna sekretną wiedzą, zauważała to, co uchodziło uwadze innych, niby przypadkowe otarcia się o siebie szefa i Wiolki, spotkania dłoni na blacie lady lub przy układaniu towaru na stelażach i to, że skłonny do podnoszenia głosu Piotrowski jakoś przycichł i złagodniał. Coś się działo między nimi, ale co, trudno odgadnąć. Pani Zofia, czyli Piotrowska, chorowała dalej. Tereska, dobra z kośćmi dziewczyna, już nie raz i nie dwa wzdychała: — Pewnie ona biedna myśli, że zapomniałyśmy, ale po fajrancie już do szpitala nie wpuszczają. Chyba żeby się wybrać w niedzielę... — tu Tereska wzdychała jeszcze głębiej. —W niedzielę to nie wiadomo, w co ręce naprzód włożyć, zbierze się domowej roboty przez tydzień. Pierścionek wzbudził ogólną aprobatę, nawet Wiolka wsunęła go na palec i podniosła dłoń, by przez moment podziwiać blask czerwonego kamienia. — Ruskie takie przywozili — nie byłaby sobą, gdyby nie powiedziała czegoś takiego. — Dużo nie kosztowały, ale ten obleci, tylko uważaj, bo w nich łatwo oczko wypada. Za sklepową szybą tęgi mróz, ciemnymi rankami zmarznięta ziemia odpowiada twardym chrzęstem każdemu krokowi, zapatuleni w kacaba-je, kurty, futra i kożuchy klienci ledwo się mieszczą między regałami z towarem. Dobrze jest w ciepłym sklepie, w pakamerze od kilku dni tykowaty chłopak ciąga wory, pojemniki i pudła. Dorota rozumie do- 80 brze, dlaczego stara się jak najdłużej ustawiać w sklepie wnoszony towar, nie wygania go, przeciwnie, stara się wymyślić jakieś zajęcie, żeby mógł się ogrzać i zapomnieć o mrowiącym bólu w przemarzniętych palcach i stopach. Wszyscy uważają, że Dorota jest szczęściarą, taka jak do rzeki wpadnie, z karasiem w zębach wypłynie. Znalazła dobrą pracę w swoim zawodzie, zaręczyła się z fajnym chłopakiem. Czego jej brak do szczęścia? Chyba tylko gwiazdki z nieba. Ciotki, sąsiadki, koleżanki, znajome, a nawet prawie nieznajome, zatrzymują ją na ulicy czy schodach, zaczepiają w sklepie, są ciekawe, kiedy ślub, gdzie będzie mieszkała z mężem i czy zastanawiała się, w jakiej sukni pójdzie do ołtarza. Już teraz doradzająjej, jak się uczesać, wybrać jedwabne czy skórzane pantofelki i jak ma wyglądać jej bukiet. Najwięcej zwolenniczek ma wiązanka ze storczyków, tylko starsze panie wolałyby coś z białych kwiatów, bo jak to wygląda, żeby panna młoda niosła takie figle migle, fioletowe, różowe albo czerwone, po prostu nie wypada. Teraz Irek, jeśli tylko może, przychodzi, nim Piotrowski zamknie sklep, nie wyczekuje już w mroźnej ciemności, wchodzi do środka, wita Tereskę, Wiolkę i samego szefa. Któregoś dnia Piotrowski poprosił, żeby zajrzał pod maskę poloneza, coś nie sztymuje z rozrusznikiem i od tej pory zaczął odpowiadać na Irkowe powitania, a na Dorotę spoglądać wyraźnie łaskawszym okiem niż dawniej. Irek znał się na silnikach, to trzeba przyznać, słuchał ze zmarszczonymi brwiami klangu, a potem nieomylnie odnajdował to coś, co wymagało naprawy. W mroźne wieczory chodzili jak dawniej wśród kolorowych wystaw, a kiedy czuli liźnięcia mroźnego wiatru i szron na obchuchanym szaliku, szli do rodziców Irka na gorącą herbatę i uściski na klatce schodowej, gdzie było zawsze ciemno, bo lokatorzy kradli żarówki. Po zbliżeniu Dorota nie była rozczarowana, to nie tak, ale oczekiwała czegoś więcej, może łez, które wylała przy parkingu w leśnym hotelu, a może oporu i nieoczekiwanego poddania jak w willi przy stole zastawionym butelkami i kieliszkami. Teraz nie płakała, bo dlaczego miałaby płakać, i nie broniła się, miała na palcu zaręczynowy pierścionek i ułożone przyszłe życie, to nie był czas ani na płacze, ani na sprzeciwy. — Dobrze ci ze mną? 6 — As w rękawie 81 — Dobrze. — Lepiej niż z tamtym? —- Z jakim tamtym? — Dorota czuje gęsią skórkę na plecach. O co on pyta? Przecież nie może wiedzieć ani o Pawle, ani o panu Mietku! — Żadnego tamtego nie było — dodaje prawie z gniewem i tym samym tonem atakuje sama: — Ja się o twoje dziewczyny nie wypytuję. — Jak chcesz, to wypytuj. — Nie chcę. Nie będę się z nimi porównywała. Po co? Na tym rozmowa się urywa. Jednak Dorota wyczuwa, że spełnienie też zawiodło oczekiwania Irka, miało być wielkie święto, miały bić srebrne dzwony, na niebie zapalać się siedmiobarwne tęcze, ale nic takiego się nie stało, oboje już próbowali miodu, miód jak miód, słodki, ale, czy nabierzesz z tego słoika, czy z innego, smakuje podobnie. Powinna była trochę pochlipać i powiedzieć Irkowi coś naprawdę od serca, ale spieszyli się w obawie przed wcześniejszym powrotem rodziców, bolała ją głowa po sylwestrowej balandze i tych godzinach odsiedzianych przy stole, nie miała chęci, żeby coś ekstra wymyślać. Trochę żałowała teraz swojego niedbalstwa. Nic, znajdzie się inna okazja, wtedy powie, co trzeba. Jak zadra siedziała w niej myśl o srebrnej garsonce, na której zapalały się gwiazdeczki, o pięknym domu, puszystym dywanie, lśniącym lustrze — i o panu Mietku też. Gdyby go zobaczyła, wiedziałaby już, jak z nim rozmawiać i o co prosić, przecież nie odmówiłby jej życzeniom. Ma pensję, sama sobie kupi to czy tamto, matce wszystkiego oddawać nie musi, ale to składanie grosza do grosza, kalkulowanie i obmyślanie jest czymś zupełnie innym niż tamte czary. Chciałaby jeszcze raz przeżyć zaskoczenie, zauroczenie, zadziwienie, tamtą niepewność, czy to prawda, czy tylko sen. Nie ma zamiaru się przejmować tym, że dobrze wie, dlaczego tak się stało, było fajnie i to tylko się liczy, o reszcie można zapomnieć. Na starość będzie się martwiła, teraz nie musi. W pekaesie jest tłoczno, do wojewódzkiego miasta jedzie się w urzędowych sprawach, na badania, po specjalne zakupy i po sto różnych rzeczy. Nikt nie jest ciekaw celu podróży Doroty, pasażerowie wychudnij ą w zamarzniętych szybach okrągłe okienka i oglądają przez nie zlodowaciały świat, pola, gdzie w bruzdach widać pasemka brudnego śniegu, 82 bezlistne drzewa, stada czarnych gawronów i słupki przystanków z gromadką czekających, przytupujących ludzi. Czy będzie umiała znaleźć ten dom? Chyba tak, nie jest pewna, ale wydaje jej się, że pamięta nazwę ulicy, kiedy tam trafi, dom rozpozna bez najmniejszego trudu, ogrodzenie było wysokie, murowane, a w tym ogrodzeniu bramka, niby wiejska, a z boku te wszystkie przyciski. Dopyta się o drogę, nie święci garnki lepią. Zaczepiła po kolei kilka osób, wzruszały ramionami, to gdzieś na dalekich peryferiach, najlepiej się zapytać policjanta. — Makowelska? — dworcowy policjant też nie bardzo wiedział, gdzie to jest. — Zaraz, zaraz, trzeba za przejazd kolejowy i kawałek szosą, kiedyś nazywali to osiedle Złodziejówka, obecnie mówi się Podleśne. Opętany kawał drogi, buty zedrzesz. — Jakoś dojdę — obiecała Dorota policjantowi i sobie. — Lepiej autobusem. Chodzi z Rynku co godzinę. — Dziękuję. Nogi mam zdrowe. Pewnie powinna była poczekać na autobus, który odjeżdżał co godzinę, maszerowała i maszerowała, najpierw wśród domów i domków karnie obstawiających ulice, potem między grupami bloków przypominających zwaliste szare szafy, do których ktoś przyczepił balkony, a w końcu pomiędzy barakami i budami, zwałami przejętego rdzą żelastwa, wrakami samochodów, stosami desek i mnóstwem innego chłamu. W taki mróz ludzie siedzieli pod dachem, wielkodziobe gawrony leniwie podlatywały, słysząc odgłos jej kroków, czasem przemknął się samotny kot. Głupio być samej w środku dnia na pustej, owładniętej lodowatym bezruchem ulicy, nawet nie ma kogo spytać, czy dobrze idzie. Obmyśliła sobie starannie, co powie panu Mietkowi, kiedy go zobaczy. Nigdy nie spotkała kogoś takiego jak on, niech się na nią nie gniewa, przyszła tutaj, bo nie mogła wytrzymać. To będzie i prawda, i nieprawda zarazem, ale może spowodować, że Dorota jeszcze raz znajdzie się w zaczarowanym świecie, a kiedy tak się stanie, będzie wiedziała, jak się zachować. Robi świństwo Irkowi? Chciała się zmienić? Niech nie udaje przynajmniej przed sobą, wie przecież, po co wędruje wymarłymi uliczkami! Czy naprawdę nie ma wstydu? Trochę wstydu jednak ma. Więc chyba lepiej poskarżyć się na Pawła. Nie widziała go po prawdzie od miesiąca, nic o nim nie wie poza tym, 83 że to za jego sprawą Ircia mogła się przystroić w lśniącą srebrzystość, ale co szkodzi obmyślić opowieść o nękaniu, nachodzeniu, groźbach? Przegląda czasami pisma, które kupuje Wiolka, coś takiego nazywa się molestowanie albo szantaż, w Ameryce wsadzają za to do więzienia. Komu miałaby się poskarżyć jak nie panu Mietkowi? No, komu? Pomysł wydaje się tak dobry, że jakoś łatwiej wędrować przez bezludne połacie rozlatujących się bud, aż w końcu nogi donoszą do kolejowego przejazdu. Uchodziła się setnie, wtedy, samochodem raz-dwa byli na miejscu, wcale by nie pomyślała, że to u czarta na kuliczkach. Tych domów nie jest dużo, każdy ogrodzony jak rwierd^, za kutymi sztachetami miotają się psy, ujadają na Dorotę, szczerzą zęby, dobrze, że nie mogą wyskoczyć, rozszarpałyby jak nic. Bez trudu znalazła znajomy mur i fikuśną furtkę, a kiedy znalazła, poczuła, jak opuszcza ją pewność, z którą wsiadała do autobusu i wędrowała w nieznane, ale skoro tutaj jest, musi przycisnąć dzwonek. Pamięta, że Paweł dzwonił niezwyczajnie, jakoś tak, dwa długie dzwonki i jeden krótki albo odwrotnie. Coś brzęczy, pewnie trzeba popchnąć furtkę, Dorota szybko przemierza alejkę strzeżoną przez chochoły zapatulające krzaki róż i wbiega na schody, drzwi uchylają się same. — Pani do kogo? — Za drzwiami jest kobieta, jej widok każe myśleć o fotografiach w kolorowych magazynach albo o telewizyjnym serialu. — Ja do pana Mietka — dlaczego Paweł przyprowadzał dziewczyny, kiedy pan Mietek ma taką sekretarkę? — W sprawie osobistej. — Męża nie ma. Męża? Rany, wpadła jak śliwka w kompot. — Przepraszam. Pójdę już. — Nic nie można poradzić na zająkli-wość głosu i przestrach w spojrzeniu. — Przyszłaś po pieniądze? — kobieta nie nazywa już Doroty „panią", mówi jej „ty". — Chciałam... — Coś trzeba wymyślić, Dorota brnie dalej. — Chciałam się dowiedzieć o takiego jednego. Paweł się nazywa. — Ach, tak... — nieznajoma ogląda Dorotę niczym okaz w zoo, patrzy uważnie, jakby chciała zapamiętać to, co widzi. — Mogłabyś podać coś oryginalniej szego, inne też chciały się dowiedzieć o kogoś albo twierdziły, że zgubiły coś w moim domu. I wiesz co? Były podobne do ciebie, 84 siedemnastki albo osiemnastki, długie włosy, długie nogi. Blondynki. Żadna brunetka jeszcze mnie nie odwiedziła. Ciekawe, prawda? — Aleja... — Daj spokój, nie wysilaj się. Niemądrze zrobiłaś przychodząc, dom jest pod obserwacją. Nie chodzi o ciebie, widzieli tutaj niejedną małą puszczalską szukającą czegoś, czego nie zgubiła, ale coś im może strzelić do głowy i zechcą cię przesłuchać. Masz na to ochotę? Dorocie nie do końca spracowują się słowa nieznajomej, niezbyt rozumie, kto są ci oni, którzy mogliby ją o coś wypytywać, i co to znaczy, że dom jest pod obserwacją. Rozgląda się wokoło, żywej duszy. — Nie wierzysz mi, jak widzę. — Nieznajoma się uśmiecha, ale to wcale nie jest prawdziwy uśmiech, raczej skrzywienie warg. — Mój szanowny małżonek gdzieś się ukrywa, może za granicą, może w kraju, jeśli wróci tutaj, zaraz go zgarną. Teraz już wiesz wszystko i powinnaś wynieść się stąd najszybciej, jak umiesz. Słowa wypowiadane są spokojnie, bez nacisku, z pewnym znudzeniem nawet, jakby nieznajoma powtarzała je już wiele razy. Dorotę wmurowało, stoi jak kołek, powinna odwrócić się na pięcie i pobiec przed siebie, byle dalej od tej kobiety i jej obojętnego głosu. — Coś jeszcze? — chce wiedzieć nieznajoma. — Nic. — No, to do widzenia. Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób Dorota jest już za furtką; mimo wczesnej godziny w niektórych oknach palą się lampy, o tej porze roku szybko się ściemnia, mrok wypełza zewsząd, nim zdąży się dopalić rachityczne światło dnia. Idzie prędko, prawie biegnie, z daleka rozpoznaje podniesiony szlaban na kolejowym przejeździe. Nie czuje mrozu, spociła się. Mija ją samochód, zatrzymuje się na poboczu, ktoś uchyla drzwi, Dorocie serce włazi do gardła. — Niech pani wsiada. Podwieziemy. — Dziękuję. Pójdę sama. — Oj, nieładnie, nieładnie. — Nie widzi twarzy mówiącego. — Odwiedza pani Makowelską i nie chce pani porozmawiać o tej wizycie. A więc stało się to, przed czym przestrzegała nieznajoma, przepadło, nie ucieknie, nie nakłamie, nie wykręci się sianem. 85 — Mamy już dowód? Osiemnaście skończone? Pracuje pani? No, pięknie. Podjedziemy do centrum, odpowie pani na kilka pytań i hajda do domciu, do mamusi. Musiałaś mieć tam ważne sprawy, kiedy się wybrałaś szmat drogi w taki mróz. Odpowiadała kolejno na postawione pytania. Tak, była kiedyś u pana Mietka, zaraz po świętach, ze znajomym chłopakiem. Chłopaka poznała jeszcze w szkole. Podobał jej się. Owszem, zna jego nazwisko. U pana Mietka byli jeszcze jacyś dwaj. Jak wyglądali? Normalnie, przypomni sobie i opisze dokładniej. Narkotyków nikt jej nie proponował, piła koniak. Czy podczas tej wizyty zaszło coś, co zwróciło jej uwagę? Chyba nie, może tylko to, że tamci dwaj jakby się bali pana Mietka. Paweł też. Taki malutki się zrobił. Na szczęście nie pytali o nic więcej, tyle że spisali dane z dowodu osobistego, komunikując, że jeszcze się z nią skontaktują. I niech jąręka Boska broni przekazywać Pawłowi, o co ją pytano i że w ogóle pytano. Innym też nie powinna o niczym opowiadać, cicho sza, morda w kubeł. Do sklepu dociera przed samym zamknięciem, Irek czeka, chociaż miało go nie być parę dni, coś się pokręciło ze spedycją, dopiero jutro kontenery będą gotowe. — Gdzie byłaś? Rozpoczynając opowieść o papierach potrzebnych do renty ojca, Dorota stara się wygłaszać swoją kwestię pewnie i z przekonaniem. Straszne kolejki w tym ZUS, duszno na korytarzu, sto razy gorzej niż w pośredniaku. Już myślała, że jej nie wywołają, ale wreszcie się doczekała. I bardzo dobrze, że nie zrezygnowała, trzeba by było innego dnia odstać swoje od początku. — Teraz każdy za rentą goni, a ty, człowieku, płać podatki na tych wszystkich darmozjadów — denerwuje się Piotrowski. — Niby tacy sła-bosilni, a wódkę doją, aż przeciąg idzie. Dorota puszcza przytyk mimo uszu, nie będzie się wykłócała z szefem o picie ojca, najważniejsze, że Irek zadowolił się wyjaśnieniami, jeszcze by tego brakowało, żeby i on dowiedział się, jaką podróż odbyła dzisiaj w ten ciemny i mroźny dzień. Niby wszystko jest w porządku, tylko niedobrze, że spisano dane z dowodu osobistego, zacukała się, zamiast powiedzieć, że nie ma dowodu przy sobie, wyciągęła go z torebki. Gdyby nie to, mogłaby podać 86 byle jakie nazwisko i adres, skąd mieliby wiedzieć, że ich robi w konia? Już tak jakoś jest, że człowiek przypomina sobie o najważniejszym dopiero wtedy, kiedy palnął głupotę. Dorota niezbyt interesuje się tym, co piszą w gazetach i mówią w radiu i telewizji. Owszem, lubi posłuchać muzyki, chętnie obejrzy film czy serial, dowie się, jak pielęgnować włosy, albo zapozna się z plotkami o romansach rudowłosej księżny Fergie albo o nowo narodzonej córeczce Madonny, co nie znaczy wcale, by śledziła uważnie i ze zrozumieniem to, co się wokół niej dzieje. Zdaje sobie jednak sprawę, że pan Mietek śmierdząco podpadł, coś takiego wystroił, za co puszkują, ale nie starcza wyobraźni, by próbować odgadnąć, co to mogło być. Nie jej broszka. Wypytywali długo o Pawła i wychodzi na to, że go zakapowała, dobrze tak draniowi, ma, na co zasłużył, nie będzie po nim płakała, to pewne. — Jakie papiery pan składa na rentę? Tylko tego brakowało! Ojciec jest zdziwiony i pytaniem, i tym, że Irek zwraca się do niego, dotąd ignorował ojcową obecność. Odpowiada niechętnie, z ociąganiem: — Po co miałbym składać? Robotę teraz mam. Przypuszczając, że niechętny ton bierze się z powodu wścibiania nosa w cudze sprawy, Irek tłumaczy: — Mama chora na kręgosłup, lata wypracowane już ma i także o rencie myśli. Dlatego pytam. — Nic ci nie poradzę, bo sam nie wiem. — Przecież Dorota dzisiaj składała papiery... — Chyba swoje — parska nieżyczliwie ojciec. Dorota słucha tej wymiany zdań, zupełnie zgłupiała, nic nie przychodzi jej do głowy, powinna jakoś przerwać tę rozmowę, obrócić w żart zaprzeczenie, rzucić na przykład, że to ona i matka podjęły te starania bez ojcowej wiedzy, martwią się o jego zdrowie, leżał przecież w szpitalu, no nie? Pod nieobecność matki łatwo byłoby stworzyć taką historyjkę, tyle że myśli niczym króliki rozkicały się na cztery strony świata, kompletna pustka, wielkie nico, klops absolutny. Irek także wydaje się zbity z pantałyku, niepotrzebnie przygładza włosy, przełyka kilkakrotnie ślinę, sam nie wie, czy przepraszać, czy się rozgniewać na Dorotę. 87 — Co za farmazony wstawiasz? — wybrał gniew. — Głupiego ze mnie robisz? — Wcale nie. — Nie gadałaś? — Gadałam, ale... — wreszcie błyska potrzebna myśl. — Musiałam tak Piotrowskiego zabajerować, żeby mnie puścił, jasne? — To gdzie byłaś? — Potem ci powiem — może później minie ta pustka pod czaszką i odnajdzie potrzebne wytłumaczenie. Jak to dobrze, że matka poszła do chrzestnej, jej nieobecność pozwala Dorocie jakoś stopować niewczesną ciekawość Irka, pod badawczym spojrzeniem matki chyba by nie potrafiła tego zrobić. Co za wstrętny dzień, wędrówka przez bezludne ulice, kobieta z obojętnym głosem, te pytania! Co jej odstrzeliło, żeby odnaleźć pana Mietka? Było siedzieć cicho i czasami powspominać te godziny, kiedy była srebrną dziewczyną do kochania i podziwiania. Zna dostatecznie dobrze Irka, by wiedzieć, że jest wkurzony, zawsze jej wierzył, to prawda, pewnie myślał, że Dorota nie umie kłamać, teraz wie, że potrafi. Niby głupstwo, śmieszna rzecz i na takim czymś musiała się przejechać. Tylko spoko, bez nerwów, coś jej wreszcie przyjdzie do głowy, coś takiego, że go zamuruje na amen. Na ulicy Irek wybucha: — Coś nagadała w sklepie, twoja rzecz, ale mnie nie będziesz robiła w kucyka. Przed twoim starym musiałem oczami świecić. U mnie mowa krótka, ty w swoją stronę, ja w swoją i cześć! Wyciągnęła go z czterech ścian, to, co sobie wreszcie obmyśliła, nie mogło zostać powiedziane przy ojcu nawet najcichszym szeptem. — Jeździłam do lekarza. — Po jakiego grzyba? — Niedomyślny jesteś. Zamilkł. — Tutaj nie mogłam, wiesz, jak ludzie gadają. — I co? Zabrnęła już tak daleko, że może sobie pozwolić na przetrzymanie go w niepewności, ani radość, ani zmartwienie, takie nie wiadomo co. — Kazał przyjechać za miesiąc. Na filmach, w takich chwilach, bohaterowie obejmują się, całują, 88 zapewniają o miłości, na mroźnej, ciemnej ulicy nie dzieje się nic takiego, Irek milczy, jakby nie pojął wielkiej nowiny, idą obok siebie w ciszy, ona już przekazała to, co sobie obmyśliła, on najwidoczniej zagubił się zupełnie, wygląda na kogoś, komu spadła na głowę cegła. A jakby tak naprawdę? Też by mu odjęło mowę i rozum? Swoją drogą Dorota czuje się paskudnie, kłamać to kłamać, opowiadać o spotkaniach z przyjaciółkami, których się nie spotkało, odwiedzinach, których nie było, sprawach, które nigdy nie zaistniały, proszę bardzo, to można, wszyscy tak robią, ale to, czym poczęstowała Irka, nie mieści się w rejestrze łgarstw dopuszczalnych. Trzeba było obmyślić coś innego, ale czy to jej wina, że zacukała się jak ostatnie cielę? — A ja się cieszę — oświadcza nagle Irek głosem już zwyczajnym i znanym. — Naprawdę się cieszę. Przygarnia Dorotę, całuje w zimny policzek. — Nie martw się, mała. Zobaczysz, będzie fajnie. Damy sobie radę. Nie bój nic. Wolała poprzednią obojętność od tej radości, bo to kłamstwo ma przecież dalszy ciąg, za kilka tygodni, a może wcześniej, on musi się dowiedzieć, że nic się nie przydarzyło. — Powiedz coś, Dora. — A co mam mówić? — Jesteś zła? Nie ma o co się gniewać. W narzeczeństwie takie rzeczy się zdarzają. Nawet twoja mama nic nie powie. Chcesz, to się wcześniej pobierzemy? — I tak się dowiedzą — odrzuca wrogo Dorota. — Co z tego? Świat się zawali? — Nic nie rozumiesz! — Co tu jest do rozumienia? Będziemy mieli dzieci tak czy owak, mnie wszystko jedno, kiedy się urodzą. Dogadaj się z takim! Wspomniawszy wędrówkę bezludnymi uliczkami wśród baraków o zaślepłych oknach, pogiętych samochodowych karoserii i wysypisk śmieci obsiedzianych przez stada wielkodziobych gawronów, Dorota czuje litość nad sobą. Szła do pana Mietka pełna nadziei, przekonana, że wystarczy powiedzieć kilka słów, a coś się zmieni i wyprostuje w jej pokręconym, dziwacznym życiu, a zamiast spodziewanej ulgi wpakowała się w nowe kłopoty. Może ją zechcą teraz ciągać 89 po sądach, może tak, jak na filmach, będzie musiała kogoś rozpoznawać w ustawionym przed nią szeregu mężczyzn, może jakiś detektyw (czy w policji są detektywi?) zjawi się w domu albo w sklepie? Na myśl o tym Dorota drętwieje, spod powiek kapią łzy, toczą się po policzkach, żłobiąc mokre smużki. — Dorka, nie płacz. Nie płacz, proszę. Powiedz, co chcesz, a ja wszystko zrobię. — Daj mi spokój — odszlochuje. — Nie bądź dziecinna. Mam i ja zacząć płakać czy co? — I nagle dodaje poważnym, zgrubiałym głosem: —Tobie się teraz nie wolno martwić. Czytałem o tym. On jest naprawdę dobry, ten Irek, a ona wpuszcza go w maliny, roluje siak i owak, co powie, to kłamstwo. Dlaczego tak jest, że najgorzej, najpaskudniej, postępuje z tymi, którzy ją kochają? Obełguje Irka, obełguje matkę, obełguje chrzestną, obełguje Natalkę, udaje przed nimi kogoś innego, córunię, słoneczko, pociechę, zakochaną dziewczynę. Dlaczego tak jest? Nawet kiedy odmawia pacierz, także kłamie. Jest w niej trochę strachu, nieco przekory i górująca nad słowami modlitwy myśl, że znajdzie kiedyś czas, żeby się zastanowić nad sobą, teraz nic nie będzie zmieniała, bo po co miałaby coś zmieniać? Widocznie musi być tak, jak jest. Irek prowadzi ją pod rękę, nie rozmawiają, bo on szanuje jej milczenie, pewno wydaje mu się, że rozumie rozterki Doroty, oglądali razem kilka takich filmów, gdzie dziewczyny także na początku wylewały morze łez, a potem dziwiły się swojej rozpaczy. Przed blokiem Dorota przerywa ciszę: — Nikomu ani słowa. — Nic nie powiem. — I nie ciesz się jak głupi do sera, bo zaraz będą chcieli wiedzieć dlaczego. — Dobrze. Rozumiem. — Nie wchodź na górę. Moja mama zaraz coś wypatrzy, ty jej nie znasz. Ostrożność była jak najbardziej na miejscu, matka obrzuciwszy pobieżnym spojrzeniem zapuchnięte powieki Doroty, zapytała tonem nie wróżącym nic dobrego: — Gdzieś to jeździła w sprawie renty? 90 — Chciałam się dowiedzieć, czy mogą przyznać, bo tata leżał w szpitalu. — Na głowę upadłaś? Ochlapusom żadnych rent nie dają. Jeszcze takich porządków u nas nie ma. — Co szkodzi zapytać? — Z roboty się zwalniać? Chcesz, żeby cię ze sklepu na zbity pysk wyrzucili? Wycieczek ci się zachciewa? Te zarzuty Dorota zna doskonale, więc wchodzi bez trudu w jeszcze jeden spór, przerzuca się słowami, które już nic nie znaczą, wiadomo, co powie matka, i wiadomo, jaka będzie jej własna odpowiedź, koleiny są od dawna wyjeżdżone, sprzeczka toczy się gładko. — Tak łatwo mnie nie wyrzucą. Robię za trzech, sprzedaję, sprzątam i noszę jak trzeba. — Co to za pracownik, który podczas roboty ląfruje po świecie! Już czas przestawić myśli matki na inne tory: — Wiolka często się zwalnia, a Piotrowski pensję jej ostatnio podniósł — to jest prawda, ale Dorota nie powinna wplątywać do swoich spraw imienia Wiolki. — Sama mama widzi, że zwalnianie nie szkodzi. — Ty się z nią nie porównuj! Taka, co się z żonatym zadaje, to dla mnie gorzej ostatniego wycierusa. — Mama to zaraz wyobraża sobie Bóg wie co. Czy to zbrodnia pójść z kimś na sylwestra? — pozornie Dorota broni Wiolki, a naprawdę kształtuj e wymianę zdań z matką podług swego chcenia. — Pani Zofia, biedna, w szpitalu, sama jak ten palec, a tamci sobie po balach chodzą. Serca i sumienia trzeba nie mieć, żeby choremu zmartwień przyczyniać. Piotrowska to paskudne babsko, Dorotę niewiele obchodzi, czy się będzie martwiła, czy nie, tyle że teraz wystarczy się zgodzić ze zdaniem matki i spór, jak zwykle zresztą, zostanie zakończony. — Wie mama, słyszałam od Tereski, że coś u pani Piotrowskiej znaleźli w płucach. Pewnie będą operować. Przed snem Natalka prosi o pierścionek zaręczynowy, przez te wszystkie dni zakłada go wieczorem na palec, zakrywa się z głową kołdrą i zasypia. Ciekawe, co się śni takiej smarkuli? Królewicz z bajki? Robin Hood? Schwarzenegger? Kosmita? I do czego jej potrzebny pierścionek? Z nim czy bez niego przyśniłoby się Małej to samo. 91 Dni ciekną swoim porządkiem, nie dzieje się nic szczególnego, chyba żeby odnotować troskliwość Irka, nie potknij się, nie podnoś tego, zjedz mandarynkę, potrzebne ci witaminy. Dorota nie potyka się, nie podnosi i zjada mandarynki obłupione z połyskliwie pomarańczowej skórki. Z Piotrowską to prawda, stary jakby poszarzał, odburkuje często Wiolce, która kapryśnie odyma malinowe wargi i przybiera minę mającą wyrażać zrozumienie i współczucie. Właściwie szybko biegnące dni zbyte zdarzeń mogłyby cieszyć Dorotę, ma czas, by zastanawiać się nad wydarzeniami tamtych burzliwych chwil, kiedy działo się tak wiele. Czasami to wszystko od spotkania z Pawłem do odwiedzin u pana Mietka wydaje się jej nieprawdziwe jak przeżycia filmowych bohaterek. Czy to możliwe, by coś takiego przytrafiło się właśnie jej? Niczego nie zapomniała, ani płonącego naleśnika, ani szamotaniny w zamkniętym wozie, ani wędrówki po sklepach, ani srebrnych gwiazdeczek, co się zapalały i gasły, ani uścisków pana Mietka. W jej pamięci to wszystko jest żywe i najprawdziwsze, co nie znaczy wcale, by czuła się odpowiedzialna za siebie samą, rozpatruje sekwencje wypadków, jakby patrzyła na cudze przeżycia, trudno powiedzieć, by czegoś żałowała, a jeśli już, to tylko tego, że minęło. Irek pojechał tirem w świat, wieczory samotne, w domu to co zawsze, matka gderze, Zdzisio pyskuje, Natalka się uczy, a ojciec wychodzi pod miejskie gwiazdy do swojego stróżowania, chyba nie pije, albo nauczył się ukrywać przed nimi swoje podchmielenie, bełkotliwą mowę, zbyt szerokie gesty, nagłe wybuchy niczym nie uzasadnionej złości. Po pracy Dorota zachodzi do kościoła, jest sama w zimnym, pustym wnętrzu, czuje się mała i zagubiona. Inaczej jest w niedziele między tłumem znajomych i nieznajomych, ciągnących baranimi głosami wspólne modły i śpiewy. Wtedy nie tyle się myśli, ile rozgląda wokoło, sąsiadka w nowym futrze, wysoka dziewczyna ma fajny beret i fajnie go nosi, nie z czoła, tylko na bok, kioskarka z wysokim młodzieńcem, pewnie to ten syn, który wyjechał na saksy do Niemiec, ze dwa lata go nie było, inwalida z parteru zapuszcza brodę, głupio wygląda taki nie- doskrobany, mama Jolki okropnie przytyła, kożuch na niej wprost pęka. Teraz nie ma żadnego rozglądania, wspólnego wstawania i wspólnych przyklęków, jest cisza, samotność i gipsowa figura świętego Antoniego, a dalej boczny ołtarz z poczerniałym malowidłem; nigdy się nie 92 dowiedziała, co właściwie przedstawia ten obraz, chociaż od dzieciństwa oglądała go co tydzień; ktoś dziwnie skręcony leżał na ziemi, a z wielkich chmur nad jego głową lała się smuga światłości i wyciągały dwie potężne dłonie ucięte w przegubach. Usiadła sobie cichutko w ławce i wsparłszy brodę na dłoniach, usiłowała zrobić rachunek sumienia, taki prawdziwy, nie ten dokonywany z obowiązku, bo tak się należy. Widziała na amerykańskich filmach, że nawet nocą można przycisnąć w kościele dzwonek i uklęknąć przy konfesjonale, w którym za moment pojawi się wyrwany ze snu spowiednik. W tym kościele godziny spowiedzi były stałe, nie mogła liczyć na to, że ktoś przyjdzie wysłuchać tego, co chciałaby zwierzyć. I może tak jest lepiej, ona, cisza, żywej duszy, mrok. Gdyby nie spotkała po raz wtóry Pawła, nie musiałaby teraz zastanawiać się nad sobą, byłaby dalej jasnowłosą dziewczyną, która ukończyła handlówkę, niespecjalnie mądrą, ale i niegłupią, żyjącąjak wszyscy wśród licznych zmartwień i niewielkich radości. Gdyby nie pokochała Pawła, byłoby inaczej, bo to on wprowadził ją w zakazane uciechy, pokazał świat jak z barwnego filmu i okazało się, że ona, Dorota, pasuje do tego świata. Uczciwie mówiąc, z tego kochania po zastanowieniu zbyt dużo nie zostanie, prawda, lazła za Pawłem jak ćma w ogień, ale straciła do niego serce równie prędko i łatwo, jak się z nim zeszła. Podobał jej się, twardziel, równiacha, pamięta tego kelnera, który z takim szacunkiem pochylał się nad stolikiem. Najwidoczniej przyszła na Dorotę pora, żeby spróbować zakazanego owocu, trafił się Paweł, a czy jest na świecie dziewczyna, której się nie wydaje, że kocha po tym pierwszym razie? Pewnie kochała tego drania, co jąrajfurzył, ale kiepskie to było kochanie, prawie takie kiepskie jak Pawłowe, minęło, przeleciało niczym powiew wiatru. Z panem Mietkiem o miłości mowy nie było, chociaż, prawdę powiedziawszy, rajcował ją jak nikt inny, dlatego pojechała do dalekiego miasta, wymyślając sobie różne powody odwiedzin, ale prawda była tylko taka, że chciała go zobaczyć. W głębi duszy kryła nadzieję, że może i on ją zapamiętał i zechce sprawić, by powtórzyły się tamte godziny, które Dorota przechowuje niczym cenny depozyt. Czemu tak jest, że Irka okłamuje i wodzi za nos, a takiemu draniowi jak Paweł nigdy nie powiedziała „nie". Z pana Mietka drań wcale nie 93 gorszy, chcą go zapuszkować, do więzienia za niewinność nie wsadzają, fakt, a jej to nie przeszkadza, wcale o nim źle nie myśli. Za to do Irka ma stale pretensje, nawet o to, że tak łatwo wierzy w kłamstwa, jest jak dzieciak, żadna sztuka wcisnąć mu każdy kit. Wychodzi na to, że Dorota umyślnie szuka złego, dobre obchodzi z daleka, znudzona i zbrzydzona, nim je zdąży poznać. Nakładziono jej w głowę samych mądrych rzeczy, pokazano palcem — tu białe — tu czarne — a ona jakby tego nie rozumiała i nie wiedziała, wybiera to, co zakazane. Z panem Mietkiem wybierać specjalnie nie mogła, nie spodziewała się wcale tego, co nastąpiło. Czy żałuje? Gdzie tam! Żal jej Irka i matki, daliby jej gwiazdkę z nieba, gdyby mogli sięgnąć tak wysoko, a ona odpłaca kłamstwami, udaje przed nimi kogoś innego, stale w nadziei, że nie spostrzegą nigdy jej prawdziwej twarzy, nie rozpłaczą supła misternie namotanych łgarstw. Czy tak być musi? Spraw, dobry Boże, żeby się odnalazła dawna Dorota, mała dziewczynka w śnieżystej sukience, śpiewająca tu, przed tym ołtarzem wysokim, podobnym do dzwoneczka głosikiem. A jeżeli nie można przywołać tego cienia, niech się pojawi Dorota z pakamery o spękanych od mrozu palcach, dźwigająca skrzynie i wory, Dorota marząca o ogrzaniu się w ciepłym sklepie i o łyku gorącej herbaty. I jeszcze Dorota spacerująca z Irkiem wzdłuż sklepowych wystaw i rozmyślająca o zajechaniu przed blok lśniącym samochodem, oblizująca palce po keczupie spływającym z bułki i odpychająca Irka w ciemnościach kinowej sali. Dobrze by było stać się na powrót tamtą Dorotą, która wiedziała, co czarne, a co białe, a na sumieniu miała kilka łyków taniego wina, pocałunki na dyskotece i trochę kłamstw, którymi łagodziła srogie zakazy matki. Tyle że jednak nosiła już wtedy w sobie chęć smakowania złego, nie wiedząc o tym, że tak jest. No, przyznaj się, Doroto, że wsiadając do Pawiowego samochodu gdzieś tak po cichutku, półświadomie, brałaś pod uwagę, co może się wydarzyć tamtego wieczoru. Nie zaprzeczaj, to nic nie da. Jeżeli przyszłaś w tę ciszę, pod wysokie sklepienie, nie okłamuj siebie samej. Spróbuj być szczera, chociaż to trudne. Pogrążona w myślach Dorota nie słyszy chrobotu klucza, zamykającemu nie przychodzi do głowy, że ktoś jest w tej ciemności ledwo co rozjaśnionej światełkiem wiecznej lampki. 94 Na próżno Dorota szarpie drzwi wejściowe, ani drgną, na próżno napiera na klamkę do zakrystii. Najpierw boi się łomotać i krzyczeć, później wali i kopie w masywne odrzwia, wydziera się na cały głos, równie dobrze mogłaby kołatać i wołać w podziemnych lochach, gdzie od stuleci nie stanęła człowiecza noga, tylko echo pogłosem wędruje pomiędzy wysokimi ścianami. Nikt jej nie usłyszy, plebania daleko, kościelny mieszka w blokach, a kościół od ulicy odgradza skwer obrośnięty starymi drzewami. Wreszcie męczy się krzykiem i waleniem w twarde drzewo. Kuli się w ławce, zimno jest w tym kościele, podciąga nogi, okrywając je połą kurtki. Jakoś doczeka rana. Najważniejsze, żeby się nie spóźnić na szóstą do sklepu. W pół śnie, pół jawie spędza noc, chwilami się budzi, przepatruje ciemność niezbyt rozumiejąc, gdzie jest. Nie boi się, na ścianach kamienne nagrobki, zmarli nie schodzą z nich nocami, by snuć się niewyraźnym cieniem po nawach. Może to zamknięcie jest jakąś pokutą? Zamiast zdrowasiek, noc w pustym, mrocznym kościele. — W imię Ojca i Syna — żegna się kościelny, widząc Dorotę. — Przez całą noc pani tutaj była? — Byłam. — Trzeba było wołać, jak zamykałem. — Nie słyszałam. — Tyle lat pracuję i nigdy coś takiego się nie wydarzyło. Raz, po prawdzie, złodziej dał się umyślnie zamknąć, ale on z wotami uciekł przez wybite okno. Przypomniawszy sobie incydent ze złodziejem, kościelny nieufnie patrzy na Dorotę. — Sama pani tutaj była? — Sama. A bo co? Do sklepu wpadła zaraz po otwarciu, wysapała przeproszenie i zajęła swoje miejsce. Nie opowiedziała dziewczynom o swojej przygodzie, nie było się czym chwalić. Ostatnio Wiolka zrobiła się kwaśna jak ocet, cedziła słowa jak z łaski. Nie wiadomo, co ją ugryzło, nawet jej ładna twarz przybrała jakiś taki chytry, lisi wyraz, wydawało się, że czegoś wiecznie nasłuchuje. Nie minęło wiele minut od podniesienia żaluzji i gościnnego otwar- 95 cia wejścia, kiedy do sklepu weszła matka. Nie powiedziała nic, tylko spojrzała na Dorotę kamiennym wzrokiem. To spojrzenie było prawie dotykalne, bolało. Nim Dorota zdążyła się odezwać, matka wyszła. Nie mogła za nią biec, klientka prosiła o kilo kiszonej kapusty, ktoś nie potrafił zdjąć słoika z wysokiej półki, normalna, codzienna krzątanina. Po powrocie do domu padło oczekiwane: — Gdzieś się szlajała przez całą noc? — Byłam w kościele — sama czuła, że odpowiedź brzmi idiotycznie mimo prawdziwości. — Zamknęli mnie. — Mnie oczu nie zamydlisz. — Kościelny mnie rano wypuścił. Możesz spytać. Jak Boga kocham, tak było. Matka przebiera palcami po serwecie, to wygląda tak, jakby grała na niewidzialnym instrumencie. — Chodziłam na policję — odzywa się niegłośno. Coś jest takiego w jej głosie, że po plecach Doroty przebiegają zimne, drobne ciarki. — Oni cię mają zapisaną. Dyżurny powiedział. Coś ty zmalowała, dziewczyno? — Jakaś pomyłka — krztusi Dorota. — On się mnie pytał, czy do ciebie nie chodzi Paweł Kowalski. Kto to jest? — Głupot mamie naopowiadali. Widziała mama tutaj jakiegoś Pawła?! — Dorota prawie krzyczy, na ten krzyk z kuchni wychodzi Zdzisio z pajdą chleba w garści. — Paweł to karateka. Równy gość, forsy majak lodu. W lecie chłopakom na plaży postawił colę. Jeździ peugeotem, szarym, nie nowy, ale chodzi jak zegarek. Dorota z nim kręciła? Ale zbyt! Wyokrąglają się z ciekawości oczy Natalki, historia jak z filmu! Palce matki zamierają, przestając wygrywać niesłyszalną melodię. — Nie znam żadnego Pawła! — Dyżurny mówił, że znasz. Chcą go wsadzić i przez to pytali, czy do ciebie nie przychodzi. Mówił, że pewno do niego poszłaś, adresu nie podał, ten Paweł nigdzie stale nie mieszka, tylko dzisiaj tu, a jutro gdzie indziej. Ukrywa się. — Najświętsze słowo honoru, że mnie zamknęli w kościele! 96 — Głucha nie jestem, nie krzycz. Tego doczekałam na stare lata, że córka notowana na policji — tu matka uświadamia sobie, że przy tej rozmowie obecni są Zdzisio i Natalka. — Wynoście się, smarkacze. To nie wasze sprawy. Żeby was tu nie było! Zostają same. — Masz mnie za głupią, ale swój rozum mam i co wiem, to wiem — nie podnosząc głosu, matka wykłada zdanie po zdaniu swoje widzenie spraw. — Prawdy to ty mi już od dawna nie mówisz, a ja udaję, że wierzę, tylko czasem sobie myślę, żebyś jak najprędzej z domu poszła, niech cię pilnuje kto inny, ja już nie mam siły ani nerwów. — W czym ja mamie skłamałam? — Dorota wie najlepiej, ile było tych kłamstw, ale nie potrafi się powstrzymać przed zadaniem takiego właśnie pytania, jakby ono mogło odmienić matczyny żal i pretensję. — Żebym to ja wiedziała! Sercem odgaduję, co prawda, a co fałsz, dawno już sobie kombinuję, że ty się ze mną w kotka i myszkę bawisz, ale nie potrafię odgadnąć, jak jest naprawdę. Może ty o tym kościele prawdę mówisz, może ty tego Pawła na oczy nie widziałaś, może cię na policji przez pomyłkę zapisali... może i tak jest. Jedno pewne, coś w tym jest oszukane, co, nie wiem, chyba że ty mi wreszcie powiesz... — Niech się mama kościelnego zapyta! — Nie chcę. Dosyć, że nocą na policję chodziłam, tyle teraz bandziorów i wypadków, zawsze nieszczęście blisko, zapytałam, czy meldunku jakiego o tobie nie mają, a ten dyżurny gdzieś zajrzał i powiada: czy do paninej córki nie przychodzi ten Paweł. Małom się ze wstydu nie spaliła, ojca, chociaż moczymorda, nigdy nie spisali, a ciebie spisali... — Pomyłka — powtarza swoje Dorota. — Nie, nie pomyłka. W sumieniu rozważ, za co cię spisali, mnie prawdy nie powiesz, niby szczera do ludzi jesteś, a tak naprawdę sam diabeł cię nie wyrozumie. Zobaczysz, Irek się dowie i zerwie. Porządna rodzina takiej, co się z kryminalistami zadaje, u siebie nie zechce, gorzkimi łzami zapłaczesz, ja ci to mówię. Najstraszniejsze, że matka nie krzyczy i nie wymyśla swoim zwyczajem, odzywa się przyciszając głos, rozważnie i łagodnie. Takiej matki Dorota nie zna. — Jaki ty przykład Małej dajesz? Myślisz, że Natalcia nic nie rozumie, niczego się nie domyśla? Dzisiejszej nocy jak duch po mieszkaniu 7 — As w rękawie 97 się tłukłam, miejsca sobie znaleźć nie mogłam, Mała przyszła mnie pocieszać, Dorka na balangę poszła, powiada, do rana się będzie bawiła, ty, mamo, połóż się. Dorka jest cwana, bez twojej pomocy da sobie radę. Jak mogłam spać? Poszłam po nocy na policję, lepiej najgorsze wiedzieć, niż na najgorsze czekać... — Mnie naprawdę zamknęli. Chcesz, to przysięgnę na różaniec. — Daj spokój. Mnie twoje przysięganie niepotrzebne, inną córkę wychowywałam, inna wyrosła. Takie już, widać, moje szczęście. Tym razem żadnymi argumentami, sztuczkami, zagadywaniami niczego nie udało się odmienić, coś pękło i rozsypało się w okruszyny, próżno zbierać drobinki, nie skleisz z powrotem dawnego kształtu. Nie pomógł szloch, nie pomogły przysięgi. Dawniej Dorota wiedziała, że wystarczy wybąkać przeproszenie, a matka stopnieje jak marcowy lód, że wystarczy jakiekolwiek tłumaczenie, żeby uwierzyła, dzisiejszego pancerza nie przebijesz żadnym sposobem. Zakryta z głową kołdrą pozwala sobie na kilka skąpych łez, których nikt nie zobaczy. Nie zrobiła tym razem nic złego, przesiedziała całą noc w chłodnej ciemności zwinięta w precel, skostniała i obolała przed figurą świętego Antoniego. Skąd się nagle przyplątało nazwisko Pawła? Czego chcą od niej? Jak ją pytali, to odpowiadała. O co jeszcze chodzi? Co ma robić? Z polowego łóżka odzywa się basik Zdzisia: — Dorka, ty się naprawdę znasz z Pawłem? Dla mnie bomba! Dorota krzyczy na całe gardło, jakby chciała wykrzyczeć całą złość i całą bezsilność: — Odwal się, szczylu! Nie tkaj ryja do cudzych spraw! Ciao, Doroto Pobyłyśmy ze sobą ładny szmat czasu, ale nie zaprzyjaźniłyśmy się, jesteśmy wciąż razem i nie lubimy się, Dorota mnie, a ja 98 Doroty. Mam pretensję, że wymyśliła mi się taka właśnie dziewczyna z tysięcy dziewczyn, które mogły trafić do mojej wyobraźni tamtego zimowego przedrania, gdy powietrze drżało od krakania gawronich stad. Dorota przypuszczalnie uważa mnie za okaz nudnej ciotki, nie pozwalającej pójść na całość. Kiedy odciągam ją od przepaści (to określenie należy traktować metaforycznie), ma bardzo niezadowoloną minę, wolałaby zrobić jeszcze jeden krok. Nigdy nie marzyłam o posadzie przyzwoitki, nie nęciła mnie rola psychologa wspierającego trudną młodzież w jej trudnych wyborach, nie mam w sobie wszechrozumienia profesor Łopatkowej i konstruktywnej dobroci Kotańskiego, denerwują mnie nie tylko prawdziwi, żywi młodzi ludzie komplikujący eon amore swoją i cudzą egzystencję, ale nawet postacie literackie, bohaterowie książek, dramatów teatralnych czy filmów, którzy mogąc iść prosto, balansują na jednej nodze nad ryczącym wodospadem Niagara. Nie rzucam się z pomocą, nie padam na kolana błagając, by zaprzestali owych popisów, nie łamię rąk i nie wydzieram sobie pęczkami włosów, zachowując to, co z angielska zwie się splendid isolation, a co, przyznajmy, brzmi o wiele lepiej niż zupełna obojętność. Nie kryję jednak, że w pewnym sensie utrudniałam poczynania Doroty na kartach tej książki, zachowując się po trosze tak, jak powinien zachowywać się odpowiedzialny pies pasterski wobec powierzonej jego pieczy owieczki. Nie przemieniło to mnie jednak w puchatego, sympatycznego kudłacza czy w eleganckiego collie, zmęczyłam się szukaniem wyjść z impasu, nadmuchiwaniem ratunkowych tratw i prawieniem morałów — dlatego już pozostawiam Dorotę jej własnemu losowi. Jestem ciekawa, co zrobi. Może czegoś ją nauczyłam przez wspólnie spędzony czas, chciałabym, żeby to domniemanie okazało się prawdziwe, chociaż w tym wypadku nie mam nadmiernych złudzeń. Mogę się jednak mylić. Może się okazać, że będę dumna z mojej bohaterki, która wybierze to, co wybrałabym dla niej ja sama. Cóż, zobaczymy. Czuję się jak trener schrypnięty i zmęczony od nieustannego dawania rad popełniającej błędy zawodniczce. To już ostatnie minuty zawodów, niech zostanie sama na boisku 99 (bieżni, korcie, macie, pływalni — niepotrzebne skreślić), a ja mam prawo ukryć się w szatni z kartonem owocowego soku i wychynąć na świat dopiero wtedy, gdy rozlegną się oklaski. Albo gwizdy. Teraz dzień wstaje wcześniej i wcześniej wychodzę na poranne spacery w ślad za wielkim, czarnym psem. Próżno przymykam powieki, już nie zobaczę Doroty, odeszła wcale nie obrażona moją decyzją, raczej zadowolona, że wreszcie oddałam jej inicjatywę, zamykając ochronny parasol. Czy mam jej życzyć szczęścia? Nie wiem, co Dorota uważa za prawdziwe szczęście, jakoś nie porozumiałyśmy się precyzyjnie w tej kwestii, więc mogłoby się zdarzyć, że jej marzenie i moje życzenia nigdy by się nie spotkały. Na pewno jednak winna jej jestem słowa pożegnania, długo byłyśmy razem. Ciao, Doroto. Idź naprzód sama i nie oglądaj się za siebie. Jeżeli dojdziesz tam, gdzie pragniesz dojść, napisz do mnie, wystarczy kilka słów na pocztowej kartce. Ale ty nie lubisz używać długopisu, więc może lepiej wykręć numer na telefonicznej tarczy. Będę czekała na wiadomość od ciebie. Na dobrą wiadomość. Ale i na złą także. Jak wyciągnąć asa z rękawa Wywiadowca przyszedł do sklepu po cywilnemu, wyglądał jak naj-zwyczajniejszy klient, grzecznie poprosił Dorotę, by zawiadomiła posterunek, gdyby ją odwiedził niejaki Paweł Kowalski, ksywa „Samuraj", poszukiwany za zabór mienia, nielegalne posiadanie broni i stręczyciel-stwo. — Zerwałam z nim — wyszeptała Dorota, odwracając twarz do półki z torebkami mąki; przysięgłaby, że Wiolka rozwiesza uszy, starając się ułowić, co mówi nieznajomy. 100 — W jego sytuacji niewykluczone, że poszuka pomocy u kogoś ze starych przyjaciół. Z góry dziękujemy za pomoc. W sklepie mówiło się przyciszonymi głosami, żadnych śmiechów, żadnych wesołych pogaduszek, nawet kupującym udzielał się nastrój przygnębienia; wiadomo było, że Piotrowska, pani Zofia, umiera w szpitalu, to coś, co odkryto w płucach, panoszyło się także w wątrobie, nerkach, węzłach chłonnych, wszędzie. Piotrowski chodził jak z krzyża zdjęty, pozostawiając im troskę o sklep, obliczanie utargu, odstawianie pieniędzy do banku. W dniu pogrzebu zamknięto sklep, we trzy złożyły się na wieniec, na białych wstęgach złotymi literami napisano, że żegnają kochaną panią Zofię. Wieniec na stosie innych złożyła Wiolka, gdy zepchnięto już w dół ostatnią grudę ziemi i uformowano mogilny kształt. Dzień był lekko mroźny, lecz słońce już mocno przygrzewało, na cmentarnych drzewach nawoływały się ptaki, widomy znak bliskiej wiosny. Nie dostąpiły zaszczytu uczestniczenia w stypie; wydawało się, że Wiolka liczy na zaproszenie, umyślnie kręciła się jak najbliżej Piotrowskiego, tak blisko, że wreszcie doczekała się syknięcia za plecami: — Ledwo biedaczkę pochowali, a ta już się wdowcowi pcha do łóżka. Mimo zbliżającej się wiosny Dorocie daleko było do wesołości, niechby jej język usechł, nim poczęstowała Irka nowiną o ciąży. Najpierw zanudzał troskliwością, potem napierał się, że wspólnie z nią odwiedzi lekarza, a wreszcie zawiadomiony o mylnej diagnozie, po prostu się wściekł, zwymyślał Dorotę, i zażądał, tak jest, zażądał jeszcze jednej konsultacji. Wydawało się, że jej nie wierzy i podejrzewa o najgorsze. Wcześniej zapowiedział, że na zabieg nie pozwoli, choćby kije z nieba leciały, a wszystkie plotkary wytykały ich palcami. Ponieważ pilnował każdego kroku, Dorota miała znacznie ograniczone pole manewru, zresztą nie mogła pozwolić sobie na wyprawę do miasta uprawdopodobniającą wizytę w lekarskim gabinecie; przez ostatnie tygodnie dwoiły się i troiły, zastępując Piotrowskiego, który przesiadywał w szpitalu, zamówienia, dostawcy, transport, księgowość, było tego, a było, nie miała pojęcia, ile się trzeba narobić i nakombinować, żeby mieć pełne półki w sklepie i porządek w papierach. — Do kogo chodziłaś? — Moja rzecz. 101 — Moja także. Mam sam chodzić i pytać? Na palcach policzysz, ilu jest u nas tych konowałów. Jak zechcę, będę wiedział. Normalny chłopak ucieszyłby się wieścią, że nie czeka go przedwczesne ojcostwo, Irek był inny, przywiązał się do myśli o dziecku, czuł się ograbiony z czegoś ważnego, zawiedziony w oczekiwaniach. Nie było sposobu, żeby skierować jego myśli na odmienne tory. — Lekarz może się pomylić. Pójdziemy razem, powiem, że jestem twoim mężem, i sam z nim pogadam, wtedy się dowiem, jak jest. — Kto po babskich doktorach chodzi z mężem? — Teraz chodzą, czytałem o tym. — Śmieszny jesteś. — Dobra, mogę być śmieszny. Ale dlaczego nie chcesz powiedzieć? Masz coś na sumieniu czy jak? — Nic nie mam. Daj mi spokój. —- Powiedz, to dam. Dostał istnego hopla na punkcie nazwiska lekarza, jakby to mogło coś zmienić i sprawić, by Dorocine kłamstwo przemieniło się w prawdę. Bywały chwile, że miała chęć wyznać, iż wymyśliła ciążę, wszystko było lepsze od tego nieustannego wypytywania, nawet w snach słyszała głos Irka. Wcale się nie zdziwiła, spotkawszy Irenkę po zamknięciu sklepu, nie przyszło jej do głowy, że ona czekała umyślnie. Poszły sobie spacerkiem w chłodny wieczór, rozdeptując lusterka lodu na kałużach i gadając o byle czym, aż wreszcie z tej paplaniny wyłoniła się taka prośba: — Paczka jest nieduża i Dorocie nie sprawi kłopotu przechować ją przez parę dni. Ktoś po nią przyjdzie i powie „przychodzę od Irminy". Fatyga nieduża, prawda? Nim padło ostatnie słowo, Dorota zrozumiała, czyim posłem jest Iren-ka. Patrzcie, jak sobie wygłówkował, skubaniec. Skąd mu strzeliło do łba, że zechce pomóc? — Zaraz, zaraz. A czemu ty, Ircia, nie możesz mieć u siebie tej paczki? — U mnie już przeszukiwali — szepcze Irenka, odwracając głowę. — Mogą przyjść drugi raz. — Paweł cię przysłał? — to nie jest pytanie, tylko stwierdzenie faktu. — Paweł. — To mi wisi i powiewa. Idź z tymi bambetlami gdzie indziej. 102 — Kazał powiedzieć, że jak nie weźmiesz, pogada z twoim chłopakiem, wiesz o czym. Albo napisze list do twojej mamy. Dorocie odejmuje głos. Kary nie ma na takiego bydlaka, żeby zgnił w więzieniu, żeby go ziemia nie nosiła, żeby z piekła nie wyjrzał! Nie wiadomo, co lepsze: kupić milczenie za wzięcie paczki czy odrzucić żądanie, ryzykując, że Paweł spełni groźbę. A może zgodzić się i odnieść paczkę na policję? Ta ostatnia myśl wydaje się zbawcza, podsuwa się niczym ratunkowa boja rozbitkowi unoszonemu grzywiastymi falami wzburzonego morza. — Czemu się wysługujesz Pawłowi? Irenka spuszcza głowę, wiadomo co jest grane, niedawno ona, Dorota, zrobiłaby to samo. Teraz nie trzeba pytać o srebrną garsonkę, pewnie na-łgał, że kupił ją specjalnie dla Irci, odlotowa szmata dla odlotowej dziewczyny albo coś w tym sensie, miał gadane, jeśli chciał, pamięta, mało ważne, co pamięta, a czego nie, nawet trochę żałuje Irci, ale tylko trochę. — Powiedz temu draniowi, że może mi naskoczyć. Grozić niech grozi swojej cioci, ja się nie boję. — To nie weźmiesz? — Wezmę, ale nie ze strachu, tylko dlatego, że mam taką fantazję. Taka już jestem, znajcie pana. Nie słucha podziękowań, paczka nie jest duża, spokojnie mieści się w reklamówce, dosyć ciężka, kartonowe pudło owinięte szarym papierem i zaklejone raz koło razu skoczem. Dobra, już jutro zaniesie ją, gdzie trzeba, im się wydaje, że mogą ją zmusić, do czego chcą, niech im się wydaje, będą mieli niespodziankę, że ha! Od tamtej rozmowy matka nie pyta o nic. Kiedy przychodzi Irek, matka udaje, że wszystko jest jak dawniej, tylko spojrzenie ma niespokojne i trochę drżąjej palce obejmujące szklankę. Mówić ze sobą mówią, tyle że o niczym ważnym, takie tam pogaduchy, że się zaniesie bieliznę do magla, że się przepalił garnek i że na jutro będzie zupa ogórkowa. Matka nie spyta o paczkę, spyta prawie na pewno Natalka, wtedy się powie, że ktoś ją przyniósł dla Piotrowskiego i Dorota odniesie ją jutro rano do sklepu. Nie chciała jej tam zostawiać, jeszcze się zachachmęci i będzie draka. To, co zaspokoiłoby ciekawość Natalki, nie zaspokoi ciekawości Irka, zrobił się okropnie podejrzliwy, każde słowo Doroty obraca teraz tak 103 i owak, jakby szukał w nim ukrytego sensu. Paczka stoi obok nogi krzesła w reklamówce ozdobionej świętym Mikołajem na saniach zaprzężonych w jelenie, pudełko owinięte papierem i zaklejone taśmą. — Może to coś ważnego — zastanawia się głośno Irek. — Moglibyśmy skoczyć do Piotrowskiego i oddać. — Nie wiem, gdzie mieszka. — Ja wiem, nosiłem mu części do poloneza. Całkiem niedaleko, zaraz za domem towarowym, druga ulica w lewo. Ładny wieczór, możemy się przejść. — Jestem zmęczona, nóg nie czuję. — To skoczę sam. Za pół godziny będę z powrotem. Im bardziej Dorota się opiera, tym mocniej Irek nalega na odniesienie paczki, a matka, jak zawsze, staje po jego stronie: — Irek chce Piotrowskiemu zrobić grzeczność, więc nie trzeba fochów stroić, tylko podziękować i niech idzie, kiedy chce. Przez ten czas szarlotka się dopiecze. Tak bywa w koszmarnych snach, uciekasz przed ścianą ognia, już czujesz żar na skórze, płoną włosy, jęzory płomienia obejmują kolana i nagle widzisz przed sobą zbawczą rzekę. Skaczesz, ogarnia cię chłód i spokój i nagle spostrzegasz długi pysk krokodyla tuż pod powierzchnią, otwiera się paszcza najeżona kłami ostrymi jak noże. Kilkoma rozpaczliwymi uderzeniami ramion dopływasz do drugiego brzegu, a tam czeka lew niespokojnie uderzający ogonem po lędźwiach. Możesz wybierać — pysk krokodyla albo paszczękę lwa. Coś takiego dzieje się z Dorotą, zatrzasnęła się pułapka, cokolwiek teraz zrobi czy powie, runie w przepaść, może się już tylko upierać, że nie zgadza się na odniesienie paczki, nie i koniec, powtarza to z rosnącym gniewem i rozpaczą, nie jest służącą, wystarczy, że zaniesie rano do sklepu. Po co Irek ma się podlizywać Piotrowskiemu? Ani brat, ani swat, dziura się w niebie nie zrobi, jak stary poczeka kilka godzin! Nie pokonawszy oporu Doroty, Irek odchodzi pochmurny jak zimowy wieczór. Matka kiwa głową i rzuca tylko jedno słowo: — Głupiaś. Jest jeszcze prawie ciemno, gdy Dorota dociera do komisariatu; zaspany dyżurny nie wygląda na zachwyconego jej zjawieniem, wyraźnie nie ma ochoty niczego zapisywać ani przyjmować paczki. 104 — Co tam jest? — Nie wiem. — Tutaj nie przechowalnia bagażu i nie pakamera. — Kiedy to Kowalskiego Pawła. Było mówione, że mam się zgłosić, jakby co. To się zgłosiłam. — No, dobra, wypiszę pokwitowanie. Przyjdzie porucznik, to przekażę meldunek. Cała roztrzęsiona Dorota spaceruje przed jeszcze zamkniętym sklepem, najchętniej pobiegłaby w to szare przedranie, zgubiła się gdzieś, zostawiła to wszystko za sobą, byle dalej od tego, co było. Ale dokąd pójdzie? Kto jej pomoże? Nie ucieka się tak łatwo. Ktoś ją woła. Piotrowski zajechał polonezem od tyłu i wypatrzywszy, zawołał. Szczękają klucze, opada z chrzęstem zasuwa, wchodzi za nim w mrok pakamery zastawionej pod sufit pojemnikami, skrzynkami i worami, pachnie przemarzniętą kiszoną kapustą i włoszczyzną. Stąd wynosiła pojemnik, kiedy umówiła się z Pawłem. Zagryzając wargi, Dorota tłumi szloch, ale nagle wbrew własnej woli zaczyna pochlipywać, rozmazując łzy rękawiczką. Piotrowski przestaje się mocować z kłódką broniącą wejścia do sklepu, obraca się zdziwiony: — Co się stało? — Bo pani Zofii już nie ma — to jest dobre tłumaczenie, nawet bardzo dobre, jakoś tak się dzieje, że Piotrowski obejmuje Dorotę i głaszcze ją po głowie, jest wzruszony. — Przypomniałam sobie, jak tutaj przychodziła... — Dobry dzieciak, kurde, jesteś. Całuje Dorotę, może to być przyjacielski pocałunek, a może być zupełnie inny, trudno odgadnąć, w każdym razie nie wypuszcza jej z objęcia, stoją sobie przed nie otwartymi drzwiami do sklepu aż do chwili, gdy słychać tupanie, to tyczkowaty pomagier ściąga na swój posterunek. Dopiero wtedy Piotrowski zaczyna z powrotem majstrować przy kłódce. Z Irkiem klops. Oczywiście zapytał Piotrowskiego o paczkę, jakżeby inaczej, i wyszedł pogwizdując, nie obdarzywszy Doroty nawet jednym spojrzeniem. Liczyła po cichu na to, że nie wytrzyma, powścieka się dzień czy dwa i jednak wróci, był przy niej prawie półtora roku, 105 nosiła jego pierścionek, jakoś się zawsze dogadywali, nie może więc odejść tak po prostu, pogwizdując niewyraźną melodyjkę, tego, co było między nimi, nie przekreśla się, ot, tak sobie. Zdecydowała się powiedzieć prawdę, nie całą, cała mu niepotrzebna, powie mu o Pawle, który ją zgwałcił. Broniła się przecież, no nie? A teraz ją szantażuje. Ustawiała i przestawiała sobie tak i owak to zwierzenie, ale szczerość była niepotrzebna, mijały dni, a Irek nie przychodził. Ta nieobecność tak zaniepokoiła matkę, że złamawszy narzucone sobie milczenie, spytała: — Gdzie to się Irek podział? — Pewnie wyjechał. — Kiedy wróci? — Nie wiem. — Pokłóciliście się? — Tak jakby. — To co teraz będzie? — Nie wiem. Niech się mama jego spyta. Chyba matka spytała, bo któregoś wieczoru położyła przed Dorotą list w niebieskiej kopercie. — Od Irka. Przeczytaj. List był krótki. Nie musiałaś ze mną chodzić. Ja z tobą też nie muszą. Pozdrowienia. Ireneusz. Tyle, ani słowa więcej. Obracała w palcach kartkę, jakby miała nadzieję, że odczyta coś jeszcze między skąpymi rządkami liter. — Czy mówił coś więcej? — Matka udała, że nie słyszy pytania, więc Dorota powtórzyła głośniej: — Co mówił? O dziwo, matka odpowiedziała: — Tobie nic. A to, co mówił do mnie, to nie twoja rzecz. Czemu na stare lata przyszło mi oczami za ciebie świecić? Czemu mnie Bóg taką córką pokarał? Co ja złego zrobiłam? — A co ja? — Milczałabyś lepiej. Ty mi się ze swoją krzywdą przed oczy nie pchaj, wrogiem ci nie jestem, ale z domu mogę wygonić, żebyś dziecia- 106 kom złego przykładu nie dawała. Ja tego Irka jak rodzonego lubiłam. Zejdź mi z oczu, dobrze radzę, bo nie wiem, co zrobię. W paczce, jak się okazało, były słoiki. W słoikach biały proszek. Dużo białego proszku. — Wie pani, co to jest? — Nie wiem. Jakiś proszek. — Amfetamina. Warta kupę pieniędzy, do końca życia nikt z nas tyle szmalu nie zobaczy. Dobrze się pani sprawiła. Dziękuję. Dorota przełknęła ślinę: — Aon? — Jaki on? — Paweł. — Mamy go. Nieprędko wyjdzie. Niech się pani nie obawia, dostanie ładne parę lat. Zresztą mówiło się o tym w mieście, ludzie z wypiekami przekazywali sobie wieści o gangu kradnącym samochody, wymuszającym haracze, rozprowadzającym narkotyki. Kiedy zaczęły się aresztowania, przecierali oczy ze zdumienia, sąsiad zza płotu, solidny, podtatusiały, kto by pomyślał, że wszedł w takie sprawy, kolega z zawodówki, który, wydawałoby się, do pięciu nie zliczy, a tu takie rzeczy na sumieniu, kioskarz z Rynku, rencista, co zawsze się denerwował, że młodzież depcze trawniki, patrzcie państwo, i on się na bandyckie pieniądze połakomił. Gadało się, że główna baza była w „Leśnym Zajeździe", motelu za miastem, gdzie nocowali kierowcy tirów, tam załatwiali swoje interesy i szastali pieniędzmi na prawo i lewo. Dziwne, że policja nie pomyślała, skąd na ten przykład kioskarz rencista może zamawiać najdroższe wódki, a smarkacz, który wąsów pod nosem szuka, stawiać wszystkim drinki w barze. Coś mogłaby dodać i Dorota do tych opowieści, ale trzymała język za zębami, nie było czym się chwalić. Przegoniła spłakaną Ircię: — Na oczy mi się nie pokazuj. Przez ciebie policja była u nas w domu — co szkodziło tak twierdzić? — Głupia jestem, że to od ciebie wzięłam, ale myślałam, że koleżance świni nie podłożysz. Gdyby nie Irek i gdyby nie matka, nie miałaby powodów do skargi, zamotany węzeł rozsupłał się sam, bez jej pomocy i udziału, rzeczy ułożyły się pomyślniej nawet, niż można się było spodziewać, te trochę 107 obmowy i podejrzeń można było strząsnąć niczym grudki błota i zbyt się nie przejmować. Przyzwyczaiła się do Irka, brakowało jego obecności, spacerów ramię przy ramieniu, gadania od serca, jego wizyt, kiedy popijał herbatę i przekomarzał się z Natalką, zachodzenia do sklepu, snutych wspólnie planów. Matka miała rację, nie znajdzie już takiego chłopaka. Trudno powiedzieć dlaczego, ale z odejściem Irka zrobiło się wokół niej pusto, a przecież była tą samą Dorotą co dawniej, jasnowłosą i długonogą, na której widok chłopcy gwizdali i starali się zwrócić jej uwagę na siebie głośnymi zaczepkami. Było tak, jakby Irek zabrał ze sobą coś istotnego, bez czego Dorota była nie do końca sobą. Za to w sklepie, od momentu rozpłakania się w pakamerze, miała jedwabne życie. Piotrowski ją chwalił i stawiał za wzór, prawda, że przykładała się do roboty, ale dawniej też się przykładała, a pies z kulawą nogą tego nie doceniał, dostała premię wyższą niż Wiolka i Tereska, kilka razy szef kazał się kłaniać od niego mamusi. To ostatnie szczególnie zdenerwowało Wiolkę: — Też sobie znajomych znalazł! Mamusia Doroty, patrzcie państwo! — ostatnie słowa wypowiedziała tak, jakby to było wyzwisko. Mogła nie zwracać uwagi na fochy Wiolki, ciesząc się przyjaźnią Tereski, podziwem w oczach tykowatego pomagiera zwanego Dzidkiem i niewątpliwą życzliwością Piotrowskiego. Krótko mówiąc, w domu parszywie, za to w pracy jak nigdy dotąd. Chociaż i w domu okazało się, że znajomość z Pawłem jakoś ociepliła stosunki ze Zdzisiem, traktującym siostrę z lekceważeniem i nonszalancją aż do chwili, gdy okazało się, że zna podziwianego przez łebków karatekę. Najwidoczniej Dorota, która mogła rozmawiać z Pawłem, była kimś ważniejszym niż dawniej. Doszło nawet do zwierzenia: — Chciałbym na ochroniarza, ale nie wiem, gdzie tego uczą. Pytałem wychowawczynię, ale też powiedziała, że nie wie. Tylko nie mów mamie, bo zacznie dunderować a dunderować, aż głowa spuchnie. Rozmowy wysłuchała przypadkiem, tamci byli za drzwiami pakamery, Dorota przy ladzie chłodniczej z mrożonkami, drzwi nie domknięte, w sklepie jedna jedyna klientka oglądająca bombonierki z czekoladkami i kolorowe torebki z mieszanką. — ... mało ci oczy nie wylezą, tak się na nią gapisz — to powiedziała Wiolka. 108 — Wydaje ci się — odburknął Piotrowski. — Nic mi się nie wydaje. Powinszować gustu, takie byle co, tyle że młode. Twoje dzieci starsze od niej. — Złaź ze mnie. Przyczepiła się, kurde, jak pijany do płotu. Obiecywałem ci coś? — Stary a głupi. — Tobie, kurde, nic do tego. Jak ci się nie podoba, szukaj innej roboty. Mnie kołów nie będziesz ciosała. Potem zza drzwi ukazała się Wiolka pobladła i milcząca, przeszła obok Doroty, jakby Dorota była stelażem albo ladą, i odwrócona plecami zaczęła zupełnie niepotrzebnie przestawiać torebki chipsów. Na kogo mógł się gapić Piotrowski? Przecież nie na Tereskę, cichutką i krzątającą się jak mrówka, zresztą Tereska nie była wcale młoda, miała już koło trzydziestki. Pretensje Wiolki dotyczyły jej, Doroty. Naprawdę czasami miała wrażenie, że czuje na sobie czyjś wzrok, kiedy się obracała, wszyscy byli zajęci robotą, a jednak tak musiało być, bo inaczej Wiolka nie mogłaby wymyślać szefowi. To było zdumiewające, Dorocie Piotrowski od pierwszego dnia wydawał się kimś nieomal wszechmocnym, drżała przy zmarszczeniu brwi, starała się nie budzić jego gniewu, ze zdziwieniem słuchała, jak Irek swobodnie z nim gada o zatkanym gaźni- ku i luzach na sprzęgle, nigdy by tak nie potrafiła. Teraz okazało się, że Piotrowskiemu można wymyślać, jakby był zwykłym człowiekiem. Wspomniawszy tamtą chwilę, gdy płakała w jego uścisku, nagle zrozumiała, że niemożliwe jest możliwe i że istnieje wyjście z labiryntu, w którym zabłądziła. Już nie będzie głupia, żadnych takich, czemu niby Wiolka miałaby wygrać główny los na loterii, kiedy ten los może wygrać ona? Gdyby to się stało, matka zapomniałaby o Irku i o wstydzie, jaki Dorota na nią ściągnęła, pewnie dałaby na mszę za szczęśliwą odmianę losu, chwaliłaby się na głos ciotkom, kuzynkom, sąsiadkom, znajomym i nieznajomym. Irek także by pożałował tego, co stracił, niech mu się nie zdaje, że Dorota po wylaniu morza łez uschnie z tęsknoty. Zabrała się do rzeczy ostrożnie i z pomyśleniem. A to prosiła o zre-perowanie metkownicy, a to podeszła z prośbą o odczytanie niewyraźnej ulotki reklamowej, a to postanowiła opatrzyć baterię butelek z sosami polskim objaśnieniem i potrzebowała pomocy przy zrozumieniu obcojęzycznych napisów. 109 — Popatrz, jak się do szefa klei — syczała Wiolka, a Tereska, dobra dusza, odpowiadała zdziwiona: — Co cię ugryzło? O co chodzi? — Ślepa jesteś? — Weź coś na nerwy, Wiolka. Przyniosę ziółka, zaparzysz i trzy szklanki dziennie wypijesz na czczo. — A idź w cholerę z twoimi ziółkami. Co jest grane, Wiolka już dobrze rozumiała, Piotrowski chyba nie kapował, zadowolony z bliskości Doroty szukał okazji, by jej dotknąć, otrzeć się, przytulić niby żartem, cmoknąć w policzek, mądra dziewuszka, kurde, patrzcie, co znowu wymyśliła, dotąd nikt nie pomyślał, żeby zamawiać garmaż, a tu, kurde, paczkowane flaki schodzą pierwszorzędnie i tacki z hamburgerami też, ma głowę do handlu nasza mała. Na dworze ptaki ćwierkały na cały głos, wyleniałe, bure trawniki porosły zieloną szczecinką młodziutkiej trawy, z koszyków sprzedawano pęczki bazi, słońce grzało tak, że w południe zaciągano żaluzje na sklepowe witryny. Dostawca przywiózł pierwszą partię lodów w tym roku, kubki, rożki i pudła kryjące zamrożone przysmaki. Dorota obkupiła się, dżinsy, spódniczka mini, dwie bluzki, buciki z miękkiej skórki na półsłupku, zapinane na rzepy. W łazience na krawędzi wanny stanęła butelka dobrego szamponu, krem i perfumy. Codziennie myła włosy ku niezadowoleniu matki: — Od częstego moczenia można wyłysieć. Chcesz glacą świecić? — Mama chyba telewizji nie ogląda — wtrącała swoje trzy grosze Natalka. — W telewizji mówią, żeby myć codziennie. — Już ja swoje wiem — oburzyła się matka. — Co za czasy przyszły, żeby taki zasmarkaniec matce uwagi robił. Daleko jeszcze Dorocie do srebrnej dziewczyny ze wspomnień, swoją drogą coraz bardziej to, co się wydarzyło, wydawało się snem, tak jak snem wydawały się zimowe mrozy i ciemność; trudno uwierzyć w biały szron na gałęziach, kiedy się patrzy na drobne, wesołe listeczki. Trudno uwierzyć w minione fascynacje, uczucia, lęki i wstydy, kiedy się ma osiemnaście lat i idzie się pachnącym kwietniem porankiem do pracy. Dorota wykłada rozważnie swoje karty, nie tak jak dawniej, szast prast, co będzie, to będzie. Kiedy była mała, nie raz i nie dwa przyglądała się, jak ojciec z kolegami gra w oczko i tysiąca, dobry gracz zawsze 110 się zastanawiał, nim z plaśnięciem wykładał kartę na stół, kiepski rzucał, jak popadło, bez pomyślenia. Wyspowiadała się, a jakże, ulżyło jej, ksiądz zza kratki konfesjonału powiedział mniej więcej to samo, co mówiła matka, nie wydawał się wcale przerażony występnością Doroty, widocznie ludzie przychodzą z większymi grzechami niż ona. Na zakończenie opowiedziała, jak spędziła noc zamknięta w kościele, zapytał, czy się bała, i powiedziała, że nie. Bo czego? Wyszła do pakamery zapytać, czy są jeszcze pojemniki z piwem żywieckim, i zobaczyła, że Dzidek ogląda dwie czarne, lśniące szmatki. Znalazł, skubaniec. — To moje — zwinęła, schowała do kieszeni fartucha. —Wpadły za worki, nie mogłam znaleźć. — Co to jest? — Za mały jesteś, żeby wiedzieć — zażartowała i dodała serio: — Pończochy, nic ciekawego. Wyglądało na to, że Wiolka chętnie przegryzłaby jej gardło, gdyby tylko mogła. Nie ukrywała złych humorów, atakowała Piotrowskiego, nie krępując się Tereską i Dorotą, zachowywała się jak stara żona, która bez przerwy musi besztać męża. Nawet Tereska, upatrująca u wszystkich same zalety, zwierzyła się kiedyś szeptem Dorocie: — Nigdy bym nie pomyślała, że taka piekielnica z Wiolki. Prawdziwa awantura wybuchła przy miesięcznym bilansie; okazało się, że od choroby pani Zofii Piotrowski dopuścił Wiolkę do największych handlowych sekretów, a teraz, ni z tego, ni z owego zadecydował, że już nie potrzebuje jej wsparcia i pomocy. Sam świetnie da sobie radę. Wkurzona Wiolka zapomniała, że przy ludziach nazywać trzeba Piotrowskiego panem Piotrowskim, i nawtykała mu zdrowo, wspominając przy okazji o podmianie asortymentów i umyślnym naklejaniu metek na daty ważności. — Pani już u mnie nie pracuje — głos szefa był zimny jak lód. — U dziwkarza i oszusta i tak bym nie pracowała! — Przymknij dziób, bo ja ci powiem, co o tobie myślę, i żebym cię już jutro nie widział. Za pirze, kurde, i na powietrze świże, tylko mig. — Cham. — To się pani hrabina, kurde, z chamem zadawała. 111 To wszystko odbyło się po zamknięciu sklepu; przerażona Tereska jakby nie dowierzając temu, co usłyszała, spytała na ulicy: — To oni byli ze sobą czy jak? — Aleś cielę. Jasne, że byli. — Wiedziałaś o tym? — Tak jakby. Na sylwestra ich widziałam. — Pani Zofia jeszcze wtedy leżała w szpitalu. — Co to szkodzi? Życia nie znasz czy co? — Nie mów tak — obruszyła się Tereska i dodała: — Ty taka nie jesteś. I ja także nie. Ładnie, że uważa Dorotę za porządną dziewczynę, aż dziw, że nie doszły do niej te ploty o Pawle i w ogóle, powecowały sobie różne kumy ozory, nagadały setnie, od tego gadania matka poczerniała i schudła, a Irek przepadł jak kamień w wodę, podobno wyjechał na robotę do Szwecji, miał tam kuzyna, uciekł przed Dorotą. Na parę dni przed Wielkanocą przyszła nowa sprzedawczyni na miejsce Wiolki, starsza, siwiejąca, znała się na robocie, trzeba przyznać. Z okazji świąt Piotrowski dał każdemu, nawet Dzidkowi z zaplecza, po bombonierce z czekoladkami; Dorota dostała ogromne pudło przewiązane różową wstążką, chyba największe, jakie było w sklepie. — Żeby ci było słodko — pocałował Dorotę w policzek, Tereskę też cmoknął, nowej sprzedawczyni, pani Stefanii, uścisnął rękę, Dzidka poklepał po ramieniu. — Co złego, kurde, to nie ja. Dorota tak manewrowała, żeby wyjść ostatnia, nie było to trudne, Tereska i pani Stefa spieszyły się jak do pożaru, święta za pasem, okna trzeba pomyć, chodniki i dywany wytrzepać, podłogi zapastować, zanieść pranie do magla i wypełnić szafę pachnącą proszkiem do prania czystą bielizną. Piotrowski majstrował przy wozie, na widok Doroty opuścił podniesioną maskę, stali naprzeciw siebie, on z francuskim kluczem, ona z ogromniastym pudłem nie mieszczącym się do żadnej reklamówki. — Tak mi przyszło do głowy, że mogłabyś wpaść jutro do mnie, pomogłabyś liczyć, jesteś, kurde, po handlówce, znasz się na tym. Spojrzawszy mu prosto w oczy, Dorota odćwierknęła nieśmiało, po dziewczyńsku: 112 — Zapytam mamy, jak pozwoli, przyjdę. Piotrowskiego zamurowało, odchrząknął: — Dziwa, kurde, pod niebo i mamusi wszystko mówi? Zawsze tak? — Zawsze. — No, dobra, kurde, zapytaj. Jak będziesz mogła, przyjdź po pracy — roześmiał się. — Ja, kurde, pojadę pierwszy i przygotuję papiery. Adres na kartce. Pudło wzbudziło sensację, nawet ojciec ze dwa razy wybrał czekoladkę, jedną w kształcie serduszka, drugą podobną do koniczynowego listka. Natalka wymazała się od ucha do ucha, oblizywała palce pobrudzone słodką masą, Zdzisiek wsypał do ust nie wybierając całą przy-garść, aż wreszcie matka odebrała im pudło. — Dosyć będzie. Coś musi zostać na święta, goście przyjdą, wujostwo i chrzestna. Od przyjęcia z okazji oświadczyn Dorota nie widziała chrzestnej i bała się tego spotkania, u chrzestnej co w sercu, to i na języku, niełatwo ją zrobić w bambuko, słyszała jak trawa rośnie i czasami wydawało się, że widzi przez ściany. Ale gdyby udało się to, co zamierzyła, nawet i chrzestna musiałaby zastygnąć z otwartymi w podziwie ustami. Oczywiście nie pytała o nic matki, tak się ułożyło, że matka udawała brak zainteresowania Dorotą, przestała kontrolować jej wyjścia i powroty, wypytywać o przyjaciół, pilnując jedynie terminowego wypłacania sumy na utrzymanie. Pewnie gdyby się zjawiła wieczorem, rozsiewając woń alkoholu albo po raz wtóry spędziła noc poza domem, matka porzuciłaby obojętność, ale nic się takiego nie działo, teraz Dorotę naprawdę można stawiać za przykład płochym rówieśnicom. Jeżeli Irek nią wzgardził, ma prawo ułożyć sobie życie podług własnego rozumienia. O czym piszą w tych wszystkich kolorowych magazynach? Co pokazują w kinie? W telewizorze? O czym się najchętniej rozmawia? Tym czymś są pieniądze. Kto je ma, mieszka we wspaniałych rezydencjach, popija szampana nad brzegiem basenu o lazurowej wodzie, opala się na białej plaży pod palmami, podczas gdy zwykli ludzie zabijają ręce i wycierają nosy. Bogaty jeździ szybkimi samochodami i przykłada do ucha telefon komórkowy podczas przechadzki między rabatami kwitnących róż. Jak się zastanowić, poleciała na Pawła przez pieniądze, 8 — As w rękawie 113 samochód, restaurację, prezenty. Panu Mietkowi też dodawały uroku. Dlaczego Dorota ma biedować całe życie, obracać każdy grosz na wszystkie strony? Pachnącym wiosną przedwieczorem dokonuje ostatnich korekt wyglądu. Włosy rozpuszczone, odrobineczka błyszczyku na wargi, tyle, by o ton wzmocnić odcień. Tusz tylko na górne rzęsy. Bluzeczka, spódnica mini, pończochy z koronkową kryzą włoży dopiero na schodach, przed przyciśnięciem dzwonka, wychodząc woli uniknąć spojrzenia matki. Rozpina kołnierzyk, teraz widać łańcuszek medalika. Naprawdę na stole czekają rejestry, wykazy, tabele pełne cyfr, ale na parapecie za firanką ukrywa się butelka i dwa kieliszki. — Fajnie, kurde, żeś przyszła. Zginę pod tymi papierzyskami. Zosia do tego, kurde, miała nielichy rozum, mnie się kręci. Więc liczą. Piotrowski przysuwa się coraz bliżej, co sięga po jakiś arkusz, to niby przypadkiem szurnie krzesłem, Dorota uważnie śledzi te manewry, jeszcze nie pora na interwencję, jednym, nieopatrznym słowem można wszystko popsuć, jednym nie przemyślanym ruchem zburzyć cały układ. — Niech ten vat, kurde, szlak trafi. Główkują urzędasy, jakby człowiekowi życie obrzydzić. Już jest tak blisko, że trąca Dorotę łokciem, ciągle nie dzieje się nic, aż Dorota zaczyna się martwić, że źle oceniła sytuację i że rzeczywiście została wezwana do pomocy w obliczeniach, by zastąpić obrażoną Wiolkę. — Chcesz kawy? — Chętnie. — Przyniosę, kurde, termos. Kawalerskie gospodarstwo, sama rozumiesz. Gdy Piotrowski znika w kuchni, Dorota tak się pozuje na krześle, żeby pokazać nogi w błyszczących pończochach i by spod rąbka spódniczki wyjrzał paseczek koronkowej kryzy. W porządku. Tak jest dobrze. — Coś mocniejszego? Sięgając do cukierniczki, Dorota odpowiada grzecznie i powściągliwie: — Dziękuję. Nie piję. Nawet matka nie przyganiłaby tej odpowiedzi, tak właśnie powinna zachowywać się dziewczyna sam na sam z mężczyzną. 114 — Słodkiego, kurde, także nie? Ruch głowy rozrzuca włosy po ramionach, sprawiając, że kilka kosmyków opada na czoło. Odmowa wytrąca Piotrowskiego z równowagi, burzy jakiś plan, wydaje się nawet, że ten podstarzały mężczyzna nie bardzo wie, co teraz robić. — Słyszałem, kurde, żeś zerwała z Irkiem — decyduje się na rozmowę, żeby wybadać sytuację. — Grymaśna jesteś, chłopak, kurde, był do rzeczy. Co ci nie pasowało? To jeszcze nie as atutowy, chociaż Dorota rzuca na jedną z ważnych kart. — Zakochałam się w kimś innym — szepcze i wbija wzrok w filiżankę. — Znam go? — Tak. Zarumieniła się, bardzo dobrze, czuje, że pieką ją uszy. To druga ważna karta w tej rozgrywce. — Chłopak? — on także się zmieszał i pyta tak, jakby grali w dwadzieścia pytań, grę, którą Dorota pamięta ze świetlicowych zajęć. W tej grze odpowiada się tylko „tak" albo „nie". Inaczej nie wolno. — Nie — teraz Dorota na moment podnosi oczy i patrzy prosto w twarz Piotrowskiego. Trwa to bardzo krótko, ale jest rzuceniem trzeciej ważnej karty. Szyja Piotrowskiego nad kołnierzykiem robi się czerwona, mężczyzna przełyka kilka razy ślinę. Dał się wciągnąć w grę, groźny szef zachowuje się jak pierwszy lepszy smarkacz. — Czy chcesz powiedzieć, kurde, że ty mnie... — nie kończy, wydaje się przerażony tym odkryciem. — ... że ty mnie ja... Dorota milczy, pochylając jak najniżej głowę, niech mówi on, tak będzie najlepiej. — Powiedz coś — prawie żąda Piotrowski. — Nie siedź, kurde, jak mumia. Płacz zawsze przychodził łatwo, Dorota płakała w obawie przed złym stopniem, ze strachu przed matką, litując się nad sobą, a nawet wtedy, kiedy czuła się zakochana, i zawsze, kiedy nie wiedziała co robić. Łzy popłynęły na zawołanie, skąpały do filiżanki, zmoczyły kołnierzyk bluzki. — Nie płacz, no, nie płacz —jak wtedy, w pakamerze znalazła się w 115 męskich ramionach, poczuła szybkie pocałunki na włosach, na czole. Nie oddawała ich, nie tuliła się do pocieszającego, dawała się tylko obejmować, to wszystko. — Zobaczysz, jak nam się ułoży, będziesz przy mnie jak królowa — z przejęcia zapomniał o wtrącaniu „kurde". — Od dawna mi się podobasz. Jeszcze Zosia, nieboszczka, gniewała się, że za często do pakamery zaglądam. Pamiętasz? Odszepnęła, że pamięta czekając na to, co powinno teraz nastąpić, tyle że Piotrowski jakoś nie spieszył się do tego, do czego dążyli inni. Obejmowanie, całowanie, owszem, ale coś musi być dalej. Jeżeli się nie wydarzy, Dorota nie będzie mogła wyciągnąć asa z rękawa. Teraz już wie, jak trzeba grać, frycowe zapłaciła, przyszedł czas, żeby i ona zaczęła wygrywać, a nie tylko gapić się na doświadczonych graczy. Męska dłoń zbłądziła tam, gdzie nie trzeba. Dorota wyrwała się, odskoczyła do tyłu. — Pójdę sobie. Jeżeli kogoś kocham, to nie znaczy, że mu,wszystko wolno — wyłożyła ukrytą, najlepszą kartę. — Ja bardzo przepraszam, panie Piotrowski, że panu o tym powiedziałam. Nie chciałam, jak Boga kocham, naprawdę nie chciałam. Pan o tym zapomni, prawda? Test, to się nazywa test albo sprawdzian, robili takie w handlówce, zaraz się dowie, na ile Piotrowskiemu na niej zależy, drugą Wiolką nie będzie, chociaż jak zna Wiolkę, ona też próbowała wysoko zagrać. Gra o wszystko, było coś takiego w telewizji. — Wychodzę, panie Piotrowski. — Nie idź, pogadajmy jak ludzie. Aleś mi, kurde, klina zabiła. Nie myślałem, żeś taka. — O czym możemy rozmawiać? A ja muszę iść, mama się będzie niepokoiła. Nie lubi, jak późno wracam. Przed drzwiami po raz wtóry posłużyła się atutową kartą: — Chcę pana pocałować na pożegnanie. To będzie ostatni raz, więcej tutaj nie przyjdę. Mogę? Do domu prawie biegła, mając ochotę podskakiwać, zrobiła i powiedziała wszystko, co obmyśliła, nie zagubiła się w objęciu, świetnie wiedziała, jak łatwo skruszyć jej opór siłą albo słodkim słowem; tym razem postanowiła trzymać fason do końca. Nieważne, co Piotrowskiemu o niej nagadali, najważniejsze, że zrozumiał, że nie będzie łatwo. Teraz jego wyjście. 116 Przewaliła się przedświąteczna gorączka zakupów, klienci targali pełne reklamówki szynki z kością, baleronu, kiełbasy jałowcowej i krakowskiej. Wynosili całe osełki śmietankowego sera i waniliowe twarożki, kazali sobie ważyć kilogramy zwykłych pomarańczy, klementynek o pomarszczonej skórce i maluśkich, słodkich mandarynek, rączki bananów i kosmate kiwi ułożone w koszyczkach. Na alkoholach po kilka razy dziennie tykowaty Dzidek uzupełniał butelki na półkach i donosił nowe skrzynki z piwem, najlepiej schodziło butelkowe, chociaż i na puszkowe nie brakowało amatorów. Święcone, na psa urok, było obfite, troje pracowało, matka w swoim przedszkolu, ojciec w kanciapie na budowie stróżował nocami, Dorota sprzedawała w sklepie, niejeden im zazdrościł. Natalka powyskroby-wała na kolorowych kraszankach różne esy-floresy, fajnie jej wyszło, w serniku nie brakowało ani rodzynków, ani skórki pomarańczowej. Przy dzieleniu się jajkiem Dorota podeszła do matki i nabijając na widelec białe kawalątko przeprosiła za wszystko, niech mama wybaczy. — Jak bym mogła nie wybaczyć rodzonemu dziecku? Coś ty sobie, dziewczyno, narobiła, własne szczęście przeputałaś jak kto głupi. Tacy porządni ludzie, taki złoty chłopak... Potem już nie było mowy, kto jest złotym chłopakiem i kto przeputał szczęście, świętowało się przy zastawionym stole, gapiąc się znad talerza w telewizor. W zamęcie zakupów, przy nieustannym brzęku kasy, łatwo było unikać rozmowy z Piotrowskim, każdą próbę Dorota ucinała w pół słowa, on swój rozum ma, niech się zastanowi, co ludzie powiedzą. Nigdy nie wspomniała o Wiolce, nie będzie się porównywała, jej gra jest inna. Z satysfakcją stwierdziła, że udało się zmącić pewność siebie szefa, w jej obecności przyciszał głos, oblewał się dezodorantem „Brutal", aż wierciło w nosie, zakładał kolorowe krawaty i marynarki zamiast dawnych bluz i swetrów i nadskakiwał Teresce, obserwując kątem oka, jakie wrażenie te umizgi robią na Dorocie. Tereska kraśniała jak piwonia trochę oburzona tymi zalotami, a trochę pochlebiona. Święta jak to święta, prędko minęły, świat się zazielenił, rozpach-niał, wypiękniał, dzień się rozciągnął od świetlistego wschodu do rumianego zachodu, przed klatkami bloków wystawały stadka chłopaków z butelkami piwa, cmokali za przechodzącą Dorotą, niektórych znała, 117 ale teraz nie była taka głupia, żeby się wdawać w pogaduszki z byle kim i umawiać się na spacery po głównej ulicy i rynku. Gracz podejmuje rozdane karty. Najpierw układa je w wachlarzyk, potem rozdziela kolorami, wino przy winie, dzwonki przy dzwonkach, czerwienie i żołędzie. Na końcu sprawdza honory, bez honorów nie ma gry, możesz mieć łeb nie od parady, ale przegrasz, kiedy masz w kartach drobnicowaty chłam. Jakie Dorota ma starsze karty? Podoba się Piotrowskiemu, trudno powiedzieć, czy bardzo, czy tak sobie, ale z pewnością dostatecznie mocno, by szef pragnął zbliżenia. Ważne, że jest przekonany, że ona go kocha, ale ważniejsze o wiele, jest świadomy, że Dorota to poważnie myśląca dziewczyna, która nie zgodzi się na żadne figle migle. Jej nie wystarczy podwyżka pensji, premia czy obiecanki, które nic nie znaczą, co wystarczało Wiolce. Więc nie jest mało tych dobrych kart, by rozegrać partię i wygrać. Zieloną wiosną, kiedy kwitną bzy na skwerach i wróble wojują między sobą pośród piórek trawy, chciałoby się mieć kogoś bliskiego, ale Dorota spławia bezlitośnie chłopaków, którzy się kręcą wokół niej. Nie ma czasu. Nie może. Jest zajęta. Nie ma ochoty. Nie czuje się dobrze. Czeka. Ciągle czeka, pomagając losowi tyle tylko, ile uznała za niezbędne. Pomaganie polega na niby przypadkowych spotkaniach w pakamerze (to najlepsze miejsce), na wcześniejszym przychodzeniu i późniejszym wychodzeniu, co pozwala na chwilę rozmowy przy samochodzie, i na wyrazie łagodnego smutku, który nosi na twarzy jak maskę. Przez te dni i tygodnie została pocałowana i pocałowała kilka razy, przytuliła się i została przytulona, szepnęła „kochany", ale nie usłyszała odpowiedzi. Nie zmartwiła się, czując nieustanne zainteresowanie Piotrowskiego i jakąś bliskość między nim a sobą. Gdyby nie ludzkie oczy, pewnie trudno byłoby się obronić i trzeba by zrobić następny krok. Jeśli to ma trwać, to Piotrowski musi zrobić ten krok, nie Dorota. Kiście bzu poczerniały, zakwitły jaśminy, napełniając słodką wonią powietrze, na stawku parkowym para białopiórych łabędzi wyprowadziła młode, opływając triumfalnie brzegi. Zostawiła w sklepie torebkę i uświadomiła sobie jej brak po przej- 118 ściu sporego kęsa drogi. Zostawiła ją rzeczywiście przez zapomnienie. Oj, niedobrze. Z frontu żaluzje opuszczone, zamknięte na głucho, na zapleczu brak wozu Piotrowskiego, pewno odjechał. Bez żadnej nadziei popchnęła drzwi do pakamery. Ustąpiły. Szef siedział przy kasie i coś pisał. Nie czekając pytania powiedziała: — Zostawiłam torebkę. Zagrodził jej drogę, objął: — Przyznaj, dla mnie wróciłaś. — Może — szepnęła. Kręciło się w głowie od pocałunków, wirowało, coraz bliżej i bliżej, ciaśniej, cieplej, zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce, ale tego właśnie zrobić nie wolno. Dorota rozplata uścisk, sztywnieje, odpycha mężczyznę: — Proszę, proszę... nie można. I nagle słyszy: — Ożenię się z tobą, kurde, do jasnej cholery! Ślub był cichy, świeżemu wdowcowi nie wypada w ludzkie oczy pchać się z nowym szczęściem, tym bardziej że całe miasto gadało o sprytnej siusiumajtce, która złapała duże pieniądze. Ludzie pogadali, pogadali i przestali, bo jak długo można wecować język na jednym? Na wychodzącą z kościoła młodą parę obsypały się pierwsze jesienne liście. Wszyscy są zadowoleni, rodzice, bo Dorota wygrała los na loterii, niczego jej nie zabraknie, ma tyle, że i bliskich wesprze w potrzebie. Zdzisio, bo może czasem pogmerać pod maską szwagrowskiego poloneza, Natalka, bo przy każdych odwiedzinach wychodzi z czekoladą albo z paczką gumy do żucia. Piotrowski, bo udała mu się nowa żona, dobra w pracy, starowna w domu, pierwszorzędna w łóżku. Tylko pasierbom nie podobała się młoda macocha. Przy dworcu kolejowym Piotrowski kupił drugi lokal. Ten sklep będzie się nazywał „Dorota". A Irek? Irek przepadł gdzieś w świecie, co się z nim dzieje, nie wiadomo. ?&