Piekara Jacek Zakl©te miasto II W ciemny zimowy wiecz¢r brn¥ˆ przez zwaˆy ˜niegu zagradzaj¥ce wej˜cie do paˆacu. Lodowaty porywisty wicher zdzieraˆ mu z ramion podbity futrem pˆaszcz. Grudki zmarzni©tego ˜niegu uderzaˆy bole˜nie; pr¢bowaˆ osˆoni† twarz koˆnierzem, ale nie m¢gˆ pokona† wichru. Zwaliˆ si© ci©¾ko w zasp©. Z trudem wypeˆzn¥ˆ ze ˜niegu i gˆ©boko pochylony ruszyˆ w dalsz¥ drog©. Po chwili doszedˆ do bramy, przy kt¢rej siedzieli w blasku ogniska dwaj wartownicy. W¥tˆy pˆomyk o˜wietlaˆ ich zmarzni©te i poranione twarze. Grzali dˆonie tu¾ nad ogniem. Zbli¾ywszy si© do nich, zobaczyˆ, ¾e tkwi¥ bez ruchu. Tr¥ciˆ jednego z nich nog¥, a ciaˆo zwaliˆo si© w ˜nieg, nie zmieniwszy pozycji. Ogieä z sykiem zgasˆ, jakby paliˆ si© dot¥d tylko po to, aby ukaza† przybyszowi martwe ciaˆa. Pchn¥ˆ ci©¾kie wrota i wszedˆ do ˜rodka gnany lodowatym podmuchem. Przekr©ciˆ masywny klucz w zamku nast©pnych drzwi, uchyliˆ je i przez powstaˆ¥ szpar© w˜lizn¥ˆ si© do ˜rodka. Stan¥ˆ na progu wielkiej obwieszonej nied«wiedzimi sk¢rami komnaty. Wesoˆo trzaskaˆ ogieä na kominku, jasnym blaskiem pˆon©ˆy oliwne lampy. Zrzuciˆ z ramion sztywny od ˜niegu i mrozu pˆaszcz i cisn¥ˆ go pod kominek. Zdj¥ˆ futrzane r©kawice; przez chwil© staraˆ si© rozrusza† zgrabiaˆe palce. W tym momencie podeszˆy do niego trzy niewolnice i odpi©ˆy przytrzymuj¥ce pancerz rzemienie, zzuˆy buty z n¢g, ˜ci¥gn©ˆy sk¢rzane, obszyte futrem spodnie. Westchn¥ˆ z ulg¥ i depcz¥c bosymi stopami po mi©kkich futrach wy˜cieˆaj¥cych podˆog© ruszyˆ w stron© maˆych drzwiczek niedaleko kominka. Otworzyˆ je, z wn©trza buchn©ˆa para. Zrzuciˆ bielizn© i z zadowoleniem wszedˆ do wielkiej, drewnianej kadzi peˆnej gor¥cej wody. Sk¢ra przyjemnie piekˆa, krew coraz szybciej kr¥¾yˆa w ¾yˆach. Wtem jaka˜ kobieca posta† przekroczyˆa pr¢g i stan©ˆa tu¾ przy nim. Spojrzaˆ na ni¥ oboj©tnie i zanurzyˆ twarz w wodzie. - Poseˆ z Vergolandu czeka od wczoraj - rzekˆa. - Gdzie byˆe˜ tak dˆugo? Wynurzyˆ twarz. - Popro˜ go do mnie. - To - urwaˆa - to kobieta. Roze˜miaˆ si© gˆo˜no. - Wi©c tym bardziej! Po chwili kobieta weszˆa ponownie w towarzystwie mˆodej, bardzo wysokiej dziewczyny. M©¾czyzna popatrzyˆ na ni¥ z zachwytem, gdy zrzuciˆa z ramion futrzan¥ szub©. Jej jasne wˆosy spˆywaˆy a¾ do nabijanego zˆotymi †wiekami pasa, przy kt¢rym koˆysaˆa si© pochwa z wystaj¥c¥ r©koje˜ci¥ kind¾aˆu. Ubrana byˆa skromnie, jedynie w szary sk¢rzany kubrak i tego samego koloru spodnie, kt¢rych nogawice gin©ˆy w szerokich cholewach but¢w. - B¥d« pozdrowiony, Rogerze, Namiestniku Lorii. - Witam ci©, pani - zapraszaj¥cym gestem wskazaˆ zydel pod ˜cian¥. - Wybacz, ¾e przyjmuj© ci© tutaj, ale dopiero wr¢ciˆem z dalekiej wyprawy i musz© od˜wie¾y† nieco siˆy. Spojrzaˆ na drug¥ kobiet©. - Opu˜† nas, Laurien. Cicho szcz©kn©ˆy zamykane drzwi. - To wielki zaszczyt dla mnie podejmowa† Auri©, c¢rk© Wielkiego Wojownika Vergolandu. - U˜miechn¥ˆ si© lekko. - Vergoland, Loria, Kampara - wszystko to niedˆugo przestanie istnie†, rozpadnie si©. Roger oboj©tnie skin¥ˆ gˆow¥. - Czy zauwa¾yˆa˜, pani, ¾e ostatnio noce staj¥ si© coraz dˆu¾sze, zimy coraz ci©¾sze - Ta trwa ju¾ rok - przerwaˆa mu Auria. - Ludzie w Vergolandzie mr¥ jak w czasie zarazy. Roger wlaˆ do balii wrz¥tek ze stoj¥cego tu¾ obok dzbana. - I u nas jest podobnie. Wyruszyˆem tydzieä temu z dwudziestoma rycerzami ku g¢rom Hogar. Wr¢ciˆem sam jeden. Koä padˆ mi dwadzie˜cia kilometr¢w st¥d. Po drodze widzieli˜my wymarˆe wsie, opustoszaˆe grody; nawet wilk¢w jest coraz mniej. - Wielki Mag Lorii przegrywa sw¥ walk©. Po raz drugi - rzekˆa. Roger si©gn¥ˆ po przyniesion¥ przez niewolnika szklanic© wina. - To ju¾ niedˆugo si© skoäczy - mrukn¥ˆ. - Trzeba st¥d si© wyrwa†, pani. Jeste˜my tu za dˆugo. Czas wraca†. Auria wstaˆa i zgarn©ˆa wˆosy do tyˆu. Zbli¾yˆa si© do Rogera. Le¾¥c obj¥ˆ j¥ w pasie, drug¥ r©k¥ pr¢buj¥c dosta† si© pod kubrak. Wstrzymaˆa jego dˆoä. - Zostaw - rzuciˆa ostro. - Czy potrafisz widzie† we mnie tylko pi©kne ciaˆo? Zastan¢w si© lepiej, jak st¥d uciec! Pu˜ciˆ j¥ i wzruszyˆ ramionami. - Zmieniasz si©. - Nie przyjechaˆam tu na zabawy z tob¥, ale po rad©! - Czy Wielki Wojownik wie, ¾e jeste˜ w Lorii? - Nie. - Ilu ludzi przyjechaˆo z tob¥? - Dw¢ch, reszta zgin©ˆa po drodze. - Tych dw¢ch staˆo teraz przy bramie? - spytaˆ - Tak. - Zamarzli - rzekˆ. - Gdy wszedˆem, byli ju¾ skostniali na ˜mier†. Ze zˆo˜ci¥ uderzyˆa pi©˜ci¥ w kraw©d« kadzi. - A Wielki Wojownik? - spytaˆ. - Co? - nie zrozumiaˆa. - Nie chcesz jecha† z nim? U˜miechn©ˆa si© odsˆaniaj¥c biaˆe r¢wne z©by. - A Laurien? Roze˜miaˆ si© drwi¥co. - Nie mog© na ni¥ patrze†. Nie wiem, jak mogˆem by† tak gˆupi i zosta† z ni¥. - Byˆe˜ mˆody. - I gˆupi - dodaˆ. - Pi©kne sˆ¢wka, wzruszaj¥ca pie˜ä, rozmowa z Magiem Lorii. Gdybym wiedziaˆ Poˆo¾yˆa mu dˆoä na ustach. - Musimy jecha†. Magowie b©d¥ jednak chcieli nas zatrzyma† za wszelk¥ cen©. Nasz odjazd jest dla nich kl©sk¥. Loria i Vergoland upadn¥. Noc zapanuje na zawsze. - A Khakherd? Czy nie chce opu˜ci† Kampary? - Ten gˆupiec? - sykn©ˆa z pogard¥. - Postanowiˆ broni† si©. Roger spojrzaˆ zdumiony, - Broni† si©? Przed ciemno˜ci¥ nie mo¾na si© obroni†. Je¾eli Magowie nie daj¥ rady, to c¢¾ my mo¾emy? - Magowie nie mog¥ nas zatrzyma† sil¥ - rzekˆa jakby do siebie. Pokr©ciˆ gˆow¥. - Wi©c to ju¾ - mrukn¥ˆ. Spojrzaˆa na niego ostro. - Boisz si©? A mo¾e ¾al ci Laurien? A mo¾e wˆadzy, Namiestniku? Zaprzeczyˆ gwaˆtownie: - To nie to. Sam nie wiem. Ta bezsilno˜†, upadek wszystkiego, co dot¥d byˆo naszym ¾yciem - Milcz! - krzykn©ˆa. - Zostaä tu, jak chcesz. Ja jad©! Koniec jest coraz bli¾ej, a ja nie zamierzam gin¥† razem z Magami. Wyszedˆ z wody i owin¥ˆ si© suchym ciepˆym pˆ¢tnem. - Ja te¾ nie - powiedziaˆ - ale odje¾d¾aj¥c zabieramy im resztk© siˆ. Zabijamy ich. Bez nas nie mog¥ ju¾ walczy†. - Gˆupcze! - krzykn©ˆa. - Do czego doprowadziˆa ta Walka? Magowie s¥ coraz sˆabsi. Dlaczego musiaˆe˜ opu˜ci† sw¢j zamek? Bo pewnego dnia nie mieli nawet siˆ, aby zapewni† mu dalsze istnienie, i z powrotem zmieniˆ si© w ruin© sprzed setek lat. - To prawda, ale Chwyciˆa go za ramiona i szarpn©ˆa. - Jedziesz ze mn¥? Spojrzaˆ w jej bˆyszcz¥ce gniewem oczy i obj¥ˆ j¥. - Jad© - zdecydowaˆ si©. U˜miechn©ˆa si© i pogˆaskaˆa go po policzku. Przytuliˆ si© do niej i zacz¥ˆ caˆowa† jej szyj©. - Prosz© ci© - szepn©ˆa - nie tutaj. Ale on nie sˆuchaˆ ju¾ i szarpi¥c zacz¥ˆ ˜ci¥ga† z niej kubrak Auria westchn©ˆa, ale poddaˆa si© jego dˆoniom. Caˆowaˆ jej piersi i pospiesznie rozpinaˆ otaczaj¥cy biodra pas, gdy wtem skrzypn©ˆy drzwi. Odwr¢ciˆ si© gwaˆtownie i ujrzaˆ stoj¥c¥ na progu Laurien patrz¥c¥ z rozpacz¥ i przera¾eniem na scen©, kt¢ra rozgrywaˆa si© przed jej oczyma. Nagle zatrzasn©ˆa drzwi i usˆyszeli tylko dobiegaj¥cy zza ˜ciany szloch. Roger pu˜ciˆ ju¾ Auri© i staˆ opieraj¥c si© o ˜cian©. Twarz ukryˆ w dˆoniach. - Nie cofniesz si© teraz - dˆoä Aurii spocz©ˆa na jego ramieniu. Wyprostowaˆ si© i spojrzaˆ w jej oczy. - Nie cofn© si©!. Le¾aˆ w swojej komnacie na pi©trze, okryty puchow¥ pierzyn¥ i kilkoma nied«wiedzimi sk¢rami. Gˆ©boko oddychaˆ mro«nym powietrzem. Nagle ujrzaˆ posta† siedz¥c¥ obok na krze˜le. Twarz przybysza zakryta byˆa koˆnierzem dˆugiego, spadaj¥cego na ziemi© pˆaszcza. - Witaj, Namiestniku. - To ty - rzekˆ niech©tnie Roger. - Niepotrzebnie przychodzisz do mnie. - Opuszczasz nas? - Dlaczego pytasz? Ty wiesz najlepiej. Przez chwil© panowaˆa cisza. - Zabijasz mnie. Namiestniku. - Daˆem ci ¾ycie - powiedziaˆ Roger. - Dzi©ki mnie pozostaˆe˜ na dwadzie˜cia lat, a teraz, c¢¾ chc© wraca†. - Nie wracaˆby˜, gdyby nie Auria. Roger wychyliˆ si© lekko spod nakry†. - Dawno ju¾ chciaˆem wraca†, ale min©ˆo niewiele czasu, odk¥d dowiedziaˆem si©, ¾e ona i Khakherd s¥ prawdziwi. - Co to znaczy prawdziwi? - spytaˆ z gorycz¥ siedz¥cy na krze˜le. - Laurien te¾ jest prawdziwa, ka¾dy z twych poddanych jest prawdziwy. - Lecz zgin¥ wraz z tob¥, bo s¥ cz©˜ci¥ ciebie samego! - Laurien nie! Wiesz, ¾e stworzyˆem j¥ dla ciebie. Jest tak¥ sam¥ istot¥ jak ty, Khakherd czy Auria. Boli mnie jej cierpienie. Ona ci© kocha. Dwadzie˜cia lat temu powiedziaˆem ci, ¾e gdy b©dziesz chciaˆ, odejdzie wraz z tob¥ do twojego ˜wiata. - Przestaä! Nie bud« we mnie wspomnieä! Nie chc© o tym my˜le†. Chc© odej˜†, wr¢ci†, sk¥d przyszedˆem. Chc© by† sam. - Sam - Roger usˆyszaˆ jakby ironi© w gˆosie przybysza. - Niegodziwcze, nie pami©tasz czuˆych zakl©†, miˆosnych sˆ¢w, swego uczucia do Laurien - Milcz! - rykn¥ˆ. - Po co tu przyszedˆe˜ - spytaˆ po chwili spokojniej. - ½ebra†? Posta† podniosˆa si© z krzesˆa. Wydawaˆo si©, ¾e ro˜nie w oczach si©gaj¥c gˆow¥ stropu. Przed twarz¥ Rogera zatrzymaˆa si© r¢¾d¾ka. Poczuˆ obezwˆadniaj¥c¥ niemoc i si©gaj¥cy wn©trza piek¥cy b¢l. - Zostaw - wydusiˆ przez zaci˜ni©te z©by. Usˆyszaˆ drwi¥cy ˜miech i r¢¾d¾ka znikn©ˆa w faˆdach pˆaszcza. Mag wolno wtopiˆ si© w ˜cian© i tylko dziki wicher zakr©ciˆ si© po pokoju. Sˆudzy osiodˆali konie, przytroczyli worki z ¾ywno˜ci¥. Roger wybraˆ najpi©kniejsz¥ i najlepsz¥ ze zbroi, t© postanowiˆ naˆo¾y† na siebie. Trzy inne, ulubione, z kt¢rymi nie miaˆ siˆy si© rozsta†, spocz©ˆy wraz z klejnotami i kosztowno˜ciami na grzbietach jucznych koni. Laurien milcz¥co przygl¥daˆa si© tej krz¥taninie. Wreszcie podeszˆa jednak do Rogera, gdy przegl¥daˆ kufry w maˆym ciemnym pokoju. - Gdzie jedziesz? - spytaˆa. Spojrzaˆ na ni¥ lekcewa¾¥co i chciaˆ si© odwr¢ci†, gdy ujrzaˆ za sob¥ dwie zakapturzone postacie. - Odpowiadaj - rzekˆa rozkazuj¥cym tonem. W jej oczach ujrzaˆ bˆysk. - Jad© do Wielkiego Wojownika. Laurien daˆa znak dˆoni¥ i silne ramiona m©¾czyzn stoj¥cych za Rogerem oplotˆy jego ciaˆo. P©tla unieruchomiˆa przyci˜ni©te do plec¢w nadgarstki. Drugi koniec sznura przerzucony przez belk© u stropu spadˆ na d¢ˆ. M©¾czy«ni lekko go poci¥gn©li i Roger zawyˆ z b¢lu. Szarpn©li raz jeszcze i o maˆo nie trzasn©ˆy wykr©cane barki. - Pu˜†! - Laurien daˆa znak. Sznur zwisˆ lu«no, a Roger upadˆ na ziemi©. - Zostaniesz ukarany. Ukarany i napi©tnowany. Zn¢w poderwali go na nogi. J©cz¥c musiaˆ stan¥† z wykr©conymi r©koma. Jeden z m©¾czyzn rozdarˆ mu kaftan. - Pami©tasz, ¾e dwadzie˜cia lat temu, gdy chciaˆe˜ opu˜ci† Miasto, m¢j ojciec rzekˆ, ¾e nie wolno ci zabra† st¥d ¾adnej rzeczy. Ten rozkaz teraz ja wydaj©! Odejdziesz st¥d tak, jak stoisz. Trzymaj¥cy wzmocnili u˜cisk. Roger ujrzaˆ roz¾arzony do czerwono˜ci metalowy pr©t. Laurien przytkn©ˆa mu do piersi ¾elazo i trzymaˆa tak dˆugo, p¢ki nie wygasˆo na ciele. Zacz¥ˆ j©cze† dopiero wtedy, gdy wcierali mu w oparzelin© popi¢ˆ smoczego ziela. - Tak m¢j ojciec karaˆ ludzi nikczemnych - powiedziaˆa Laurien. - To pi©tno b©dzie ci© paliˆo do koäca ¾ycia. P¢«niej chˆodne ostrze no¾a weszˆo mi©dzy jego dˆonie. Nie czuˆ ju¾, jak przecinaj¥ wi©zy, p¢ˆprzytomny upadˆ pod ˜cian©. Po chwili powl¢kˆ si© przez pokoje. Z jednej ze ˜cian zerwaˆ pot©¾ny obosieczny miecz i podpieraj¥c si© nim jak kijem wyszedˆ na dziedziniec. Chˆ¢d zimowego wiatru orze«wiˆ go. Ujrzaˆ siedz¥c¥ na siwym rumaku Laurien, a obok niej rycerza w czarnej zbroi. - Khakherd! - sykn¥ˆ z nienawi˜ci¥. Rycerz uni¢sˆ przyˆbic©. - Masz czas do zachodu sˆoäca. Je¾eli nie opu˜cisz paˆacu do tego czasu - zginiesz. Roger za˜miaˆ si©. Ale wtedy czarny rycerz co˜ krzykn¥ˆ, i ze ˜niegu i mgˆy wyˆoniˆy si© postacie na karych rumakach. Trzasn©ˆy podnoszone okr¥gˆe tarcze, dˆugie kopie wysun©ˆy si© do przodu. Roger z mieczem w dˆoni wskoczyˆ na konia. Czarny rycerz opu˜ciˆ przyˆbic© i koˆysz¥c buˆaw¥ ostro¾nie zbli¾yˆ si© do Namiestnika. W powietrzu bˆysn¥ˆ miecz ale tarcza Khakherda zatrzymaˆa cios; w tym samym momencie mign©ˆa kolczasta kula. Dˆoä Namiestnika uchwyciˆa ˆaäcuch. Pot©¾nym szarpni©ciem wyrwaˆ broä z r©ki oniemiaˆego przeciwnika i wzni¢sˆ miecz do powt¢rnego ciosu. Czarny rycerz zn¢w nadstawiˆ tarcz©, po czym okr©ciwszy si© z koniem umkn¥ˆ za mur swej konnicy. Roger roze˜miaˆ si© pogardliwie. Je«d«cy otoczyli jego paˆac. - Do zachodu sˆoäca - krzykn¥ˆ Khakherd. Roger zsiadˆ z konia i wszedˆ do paˆacu. Na progu komnaty ujrzaˆ Auri©. Widz¥c zmienion¥ twarz dziewczyny, rozchyliˆ futrzany pˆaszcz na jej piersiach. Pokiwaˆ gˆow¥. Na ciele Aurii od lewej piersi a¾ do obojczyka pulsowaˆa brunatna rana. - Wielki Wojownik? - spytaˆ. W milczeniu skin©ˆa gˆow¥. - Jed«my st¥d. Jak najpr©dzej - przez jej ciaˆo przebiegˆ dreszcz. - Sˆoäce ju¾ zachodzi. - Przed chwil¥ byˆo poˆudnie - mrukn¥ˆ jakby do siebie. Otulili si© w futra, przypasali broä i dosiedli koni. Gdy cwaˆowali w stron© g¢r, drog© zast¥piˆ im Khakherd ¾e swymi ¾oˆnierzami. - P¢jdziecie piechot¥ - rozkazaˆ. Roger uchwyciˆ r©koje˜† miecza, ale nim zdoˆaˆ wyrwa† go z pochwy, ˜mign¥ˆ wyrzucony przez Auri© oszczep. Rycerz w czarnej zbroi j©kn¥ˆ gˆucho i zwaliˆ si© w ˜nieg. - Wbili ostrogi w boki koni i pochyliwszy si© nad ich karkami galopowali wzbijaj¥c tumany ˜niegu. Wydawaˆo si© ju¾, ¾e zgubili pogoä, ale Roger nadal pop©dzaˆ konia chc¥c jak najpr©dzej znale«† si© za Wilczym Jarem, b©d¥cym granic¥ Lorii. Konie grz©zn¥c w ˜niegu i ˜lizgaj¥c si© na lodowej pokrywie mozolnie podchodziˆy kr©t¥ ˜cie¾k¥ ukryt¥ w˜r¢d drzew porastaj¥cych zbocze. Wreszcie stan©li na wierzchoˆku g¢ry. Spojrzeli w d¢ˆ, na pokryt¥ ˜niegiem dolin©. Przekrawaˆ j¥ w poˆowie Wilczy Jar, kt¢rego zbocza ˆ¥czyˆa cienka, paj©cza ni† mostu. Roger klepn¥ˆ konia w kark, gdy nagle zza krzak¢w wypadˆa gromada je«d«c¢w. —wisn©ˆy strzaˆy. Auria upadˆa na ziemi©. Roger jednak nie zatrzymaˆ si©, wbiˆ ostrogi w boki konia i ruszyˆ w d¢ˆ. —nie¾na zawieja zakryˆa go przed oczyma napastnik¢w. Sˆyszaˆ jeszcze jakie˜ krzyki, ale po chwili wszystko zagˆuszyˆ gwizd wiatru. Zjechaˆ w dolin©, ale mimo ¾e poganiaˆ i pop©dzaˆ wierzchowca, ten sˆabˆ coraz bardziej. Sˆaniaˆ si© na nogach boki pokryˆa mu marzn¥ca piana. Robiˆo si© coraz ciemniej. Roger wiedziaˆ, ¾e za chwil© nie znajdzie ju¾ drogi prowadz¥cej w stron© mostu. Wtem ujrzaˆ przed sob¥ ciemn¥ sylwetk©. Wyci¥gn¥ˆ miecz z pochwy. - St¢j - usˆyszaˆ gˆos mimo wycia wiatru - to ja. —nieg zasypywaˆ oczy, jednak Roger rozpoznaˆ twarz Maga Lorii. - Wracaj! Jeste˜ ju¾ sam, Auria zgin©ˆa. Wstrzymaˆ konia. - Wracaj. Nie znajdziesz mostu. Zginiesz. Zastanawiaˆ si©, czy nie p¢j˜† za rad¥ Maga, gdy ujrzaˆ cwaˆuj¥c¥ w jego stron© dziewczyn©. - Auria! Zatrzymaˆa konia tu¾ przy nim. - Zostaw go, Magu! - krzykn©ˆa. - On jest teraz m¢j. Nie zatrzymasz go! - St¢j, Namiestniku. To nie Auria. Ona zgin©ˆa tam, na g¢rze. To widmo nasˆane na ciebie, aby wyprowadzi† ci© st¥d. - Nie sˆuchaj go! - chwyciˆa uzd© jego konia i uderzyˆa zwierz© w zad. Pognali w ciemno˜†. Bezbˆ©dnie odnajdywaˆa drog© w mroku i nieomylnie kierowaˆa si© w stron© mostu. - Za chwil© runie - rzekˆa przekrzykuj¥c wiatr. - Szybciej! Kopyta koni zadudniˆy na deskach mostu; po chwili byli ju¾ po drugiej stronie. W momencie gdy stan©li na zboczu jaru, za granicami Lorii, most run¥ˆ w d¢ˆ. Niebo rozdarˆy bˆyskawice, w ich ˜wietle ujrzaˆ zmienion¥ twarz swej towarzyszki. - Auria! - krzykn¥ˆ. Rozlegˆ si© piekielny, wibruj¥cy ˜miech i posta† na koniu zamieniˆa si© w ˜nie¾ny tuman. Jak w lustrze ujrzaˆ w nim swoj¥ wˆasn¥ postarzaˆ¥ twarz. Miecz wypadˆ z w¥tˆych, starczych dˆoni. Sˆabe nogi nie utrzymaˆy go na koniu, kt¢ry gˆo˜no r¾¥c umkn¥ˆ w dal. Usˆyszaˆ ¾aˆosne zawodzenie wilk¢w i ostatkiem siˆ uni¢sˆ gˆow©. Zaˆzawionymi oczyma, przez wiruj¥ce pˆatki ˜niegu, ujrzaˆ, jak kraina za Wielkim Jarem zapada si© pod ziemi©. Styczeä 1984