Pelplśńska jesień Okładkę projektował TADEUSZ CIESIULEWICZ Zdjęcia i reprodukcje wykonał ZYGMUNT GRABOWIECKI Redaktor Eugenia Kochanowska Redaktor techniczny Halina Krzemkowska Korektor Maria Dmochowska WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1971 Wydanie pierwsze. Nakład 5 000 + 250 egz. Ark. wyd. 8,11. Ark. druk. 9,75 + 1,5 ark. ilustr. Papieir druk. mat. V kl. 65 g z fabryki papieru we Włocławku. Oddano do składania 30 XII 1970 r. Podpisano do druku i druk ukończono w czerwcu 1971 .r. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23. Zam. nr 124 — F-5 Cena zł 15.— „Nigdy już polskim Pelplin nie będzie" (z przemówienia Alberta Forstera Gauleitera Okręgu Gdańsk—Prusy Zachodnie). „Czego się ociągasz, Niemcze, Chwyć za oręż, Walcz o niemieckie ognisko, Walcz o swą spuściznę mieczem i krwią" („Der Geselliger" — z okazji zjazdu hakatysiów w Malborku w 1906 r.). I Wizyia w cukrowni Do cukrowni w Pelplinie poiszedłem wiedząc w zasadzie wszystko o wypadkach, jakie wydarzyły się tam w pierwszych miesiącach okupacji hitlerowskiej, jesienią 1939 roku. Znałem je dość dokładnie z kilku itomów akt, sporządzonych w czasie wieloletniego śledztwa przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Gdańsku. Miałem w pamięci zeznania najważniejszych świadków zbrodni, opisy morderstw popełnionych na tutejszych Polakach, dziesiątki nazwisk ofiar i katów, z których większość wywodziła się z parterowych lub zaledwie jednopiętrowych domów tego niepozornego miasteczka nad Wierzycą. Akta w swej specyficznej, lakonicznej formie zawierały — zdawało mi się —• wszystko, co potrzebne było do zrozumienia tragedii mieszkańców Pelplina, a przecież odczuwałem jakiś niedosyt. Czego? Może atmosfery tych czasów, w których sąsiad zdecydował się strzelać do sąsiada, a towarzysze z jednego miejsca pracy stawali się śmiertelnymi wrogami? Może brakowało mi twarzy tych ludzi, normalnych i spokojnych w zwykłych czasach, a całkowicie odmienionych w chwili wybuchu wojny; ludzi, którzy odrzucili dawne twarze jak zleżałe maski, by — przywdziawszy brunatne .mundury — ukazać skrywane dotąd oblicza zacięte, mściwe i nie znające litości. Poszedłem więc do cukrowni, gdzie wielu z nich pracowało, stanąłem przed dyrektorem Władysławem Bartosz-kiem, wyłożyłem mu cel przybycia i zacząłem pyitać. Zapytałem najpierw o Józefa Ligmainowskiego. Potem 0 Franciszka Szymanowskiego, Wincentego Kmiittera i Sołeckiego, Franciszka Sołeckiego. — Sołecki? Zamordowali go jesienią 1939 roku. Ligmanówskiego także. A Knitter i Szymainowiski? Tych naizwisk nie spotkałem po wojnie... Inżynier Bartoszek poidiniósł słuichaiwkę i po chwili siedział obok mnie starszy mężczyzna w roboczym kitlu. Był nim główmy mechanik cukrowni Michał Grabowski. Pracował tu przed wojną i dobrze pamięta tamte czasy: — Knitter także zginął jesienią 1939 roku, razem z Franciszkiem Szymamowsfcim, Alfonsem Czarnowskim, Władysławem MańkowiSkim, Franciszkiem Satoowskim i innymi. Rozstrzelali ich Niemcy, którzy pracowali razem z nimi w naszej cukrowni. Dyrektor Bartoszek dostrzegł moje zdumienie. Bo jakże to, Niemcy w polskiej cukrowni na polskim Pomorzu? 1 dlaczego zamordowali tych, z którymi spędzili całe lata przy obsłudze tych samych maszyn?! Inżynier Bartoszek sięgnął do szafy i podał mi cienką broszurę o zniszczonych kartach. Tytuł: „Sprawozdanie Cukrowni Pelplin S-ka Akic. za 1931/32". A na ostatniej stronie, kiedy wziąłem ją do ręki, ten sam tytuł po niemiecku: „Geschaftsbericht der Cukrownia Pelplin iiber das Betriebsjahr 1931/32". — Teraz niech pan spojrzy jeszcze tutaj — dyrektor wskazał mi tekst na stronie piątej. Przebiegłem szybko oczami rządki czarnych liter: „Zarząd Cukrowni Pelplin, S-ka Akc." — i nieco niżej, w osobnej linii: „Eugen Ziehm — Joh. Dirksen — Eichholz — Goertz — J. Wiens — v. Kries". I jeszcze niżej: „Rada Nadzorcza — K. v. Maercker — przewodniczący". — A teraiz niech pan spojrzy jeszcze raz na okładkę. Na „polskiej" stronie broszury nieznana ręka wypisała kopiowym ołówkiem 'kilka nazwisk, jedno nad drugim, w przejrzystej kolumnie: „Dyr.: 1. Wilems, 2. Rabę, 3. Guesewaelt, 4. Busch, 5. Kaczmarek, 6. Poichor owsiki". Kiedy, sam sobie nie wierząc, głośno powiedziałem: „Niemcy, sami Niemcy!", Grabowski wtrącił: — Tak, proszę pana, prawie sami Niemcy! Tak było aż do wojny! Przed wojną w naszej cukrowni robotnikami byli prawie wyłącznie Polacy, chociaż i wśród robotników było kilku Niemców. Za to nasze biuro i dyrekcja zostały prawie całkowicie zniemczane. Głównym mechanikiem był Lenschiner, dyrektorem technicznym inżynier Kadereit —¦ syn właściciela młyna ze Skarszew, wagowym Kowalski — oczywiście, Niemiec, kasjerką panna Knoll, a jej ojciec —¦ zastępcą mechanika, zmianowym Dablau, elektrykami Paul Drews, Kurt Drews i Oswald. Krótko przed wojną głównym mechanikiem został Niemiec Menser... — A kto był dyrektorem? — Antoni Kaozmarek, pan Antoni Kaczmarek. Pochodził ze Śląska, żonę miał Niemkę. Podawał się za Polaka, ale kiedy przyjmował nowego pracownika, pytał po niemiecku: Sprechen sie deutsch? Gzy mówi pan po niemiecku? — Taki to był z niego Polak, z naszego dyrektora Kaczmarka! Żona Niemka po niemiecku wychowywała mu syna Gunithera i dwie córki. Niemieccy ziemianie, którzy obsadzili radę nadzorczą cukrowni, dobrze mu płacili za tę wierną służbę. Proszę spojrzeć! Podał mi bloczek kasowy, odnaleziony wśród starych papierów. „Asygnata rozchodowa — Cukrownia Pelplin — 30.11.37 r. Kasa wypłaci p. dyr. Kacizma-rkorwi tyt. poborów za miesiąc listopad 1937 r. zł. 2057,50 słownie: dwa tysiące pięćdziesiąt siedem 50/100 i zapisze na rachunek pensji — pers. techn. . Powyższą kwotę otrzymałem z kasy Cukrowni Pelplin Pelplin, dnia 30.11.37 r. (—) Podpis." — Kaczmarkowie? — ciągnie dalej Michał Grafooiwski. — O, to byli wielcy państwo. Mieszkali w piętrowej okazałej willi na terenie cukrowni. Widać ją z okien gabinetu dyrektora, otoczoną niedawno zbudowanymi halami, które zastąpiły stare, czerwone budynki ceglane, wzniesione tu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. 9 Nie najlepiej powodziło się cukroiwini za rządów dyrektora Kaczmarka i jego niemieckich zwierzchników z rady nadzorczej. Produkcja spadała z roku na rok. W 1927 roku wyprodukowano prawie 140 tysięcy ton cukru, w 1934 roku — 80 tysięcy ton. — Na dole — mówi mechanik Grabowski — Kaczmar-kowie mieli czitery pokoje i kuchnię, na górze sypialnie i pokoje gościnne. Dwa pokoje — jadalnia i pokój przyjęć — miały po 50 metrów kwadratowych. Służba mieszkała na poddaiszu. Do pani dyrektorowej, tej Niemki, trzeba było mówić „gnddige Frau", łaskawa pani. Listonosz i każdy inny zwykły śmiertelnik mógł dochodzić jedynie do furtki, i tam musiał czekać na przybycie kogoś ze służby. Willa otoczona była płotem i niedostępnym dla robotników ogródkiem. Jeśli komuś udało się dostać do środka, musiał wdziewać na nogi filcowe łapcie, by nie porysować podsadzek. Kaczmarek brał z polskiej kasy po dwa tysiące złotych miesięcznie. W czasie wojny, jak przyszli Niemcy, zmienił nazwisko ma Karsten! Polskim robotnikom daleko było do dyrektorskiej pensji. Maszynista Juliusz Dunikowski w itym samym czasie kwitował dwieście złotych, zwykli robotnicy po sto — ale tylko w sezonie, kiedy cukrownia pracowała — brygadziści po sto pięćdziesiąt. Byli tylko Polakami! Przewracani kartki kwitariusza i trafiam na tych właśnie, których szukani. Jest podpis kierownika produkcji Franciszka Szymanowskiego, jest podpis budowniczego Franciszka Sołeckiego, a także Wincentego Knittera, pra-cowinika administracyjno-biurowego (tak wszyscy określani są na kwitach w oficjalnej nomenklaturze cukrowni)-. Sto dwadzieścia złotych „za robociznę" kwitował też niejaki Horst Voegele własnoręcznym podpisem. — Niemiec? — Jesaoze jaki! SA-mann, jeden z tych, którzy dokonywali tu aresztowań i rozstrzeliwali pelplińskich Polaków. Takich mieliśmy więcej: Drews, Blaschke... Obok biur cukrowni wydzielono przed wojną mieszkanie dla inżyniera, Niemca Kadereita. Był to człowiek rzeczowy i spokojny — mówili o nim robotnicy — niczego złego nie można było na niego powiedzieć, tylko — nikt już nie pamięta, dlaczego — kilka miesięcy przed wojną zaczęto mówić, że jest jednym z przywódców tutejszych Niemców i że buntuje ich przeciwko Polsce. W cukrowni mieszkał też Niemiec Felt i bracia Drew-sowie, Paul i Kurt. Obaj, podobnie jak wtedy Grabowski, byli elektrykami. Mieli po dwadzieścia parę lat; Paul dobrze mówił po polsku i nie stronił od rozmówek z Polakami. Na piętrze nad warsztatami — ten budynek już nie istnieje, zbudowano w tym miejscu po wojnie wielką halę — znajdowała się salka, pełniąca funkcję szatni, umy-w.alni i jadalni równocześnie. Każdy mechanik miał tani swoiją szafkę i tam również razem, na jednej ławie i przy jednym stole, jedli swoje śniadania Niemcy i Polacy, elektryk Drews obok ślusarza Ligmainorwiskiego. Drewis był szczupłym, wątłym szatynem o bladej, pociągłej twarzy, a Ligmainowski młodym, wesołym chłopakiem poniżej dwudziestki. Może to był maj, może czerwiec 1939 roku, dość że o wojnie mówiło się już wtedy głośno. Robotnicy zaciskali pięści na wiadomość, że Niemcy chcą zabierać Pomorze. Liigmanowski nosił ze sobą duży drukowany obrazek; widniały na nim cztery tłuste świnie, ale kiedy obrazek ten złożył w jakiś przemyślny sposób, świnie zamieniały się w głowę Hitlera. Któregoś dnia w czaisie śniadania, między jednym kawałkiem chleba a drugim popijanym czarną kawą z palonego żyta, Ligmanowski pokazał Drewsowi swój czarodziejski obrazek. Polacy wybuchnęli śmiechem, a Drews zbladł, zacisnął zęby i wyszedł bez słowa. Z zemstą zaczekał do października — wykończył wtedy Ligmanow-skiego i kilkunastu innych. A oni, Polacy, uważali go za spokojnego, normalnego człowieka, tyle że mówiącego po niemiecku i noszącego niemieckie nazwisko! Chcecie więcej nazwisk, więcej Niemców, takich samych jak Drews?! Proszę: — Oto restaurator Otto Lutz, u którego pelplińscy Polacy pili piwo tylko dlatego, że było im „po drodze", chociaż mieli w mieście pięć innych, czysto polskich restauracji! Oto Emil Tghart, wesoły rozrabiaką i swawolny piwosz, nazywany przez Polaków „czartem"; oto Brunon Czerwiński z elektrowni, w czasie wojny — kanalia — zmienił nazwisko na Scherwald; oto stolarz Rosenke, kierownik niemieckiego banku spółdzielczego Reifeisen Boinus, kierowiniiik niemieckiego mły- 11 ¦•^UKagg^, na Netzel, kierownik spichi-za zbożowego Erwin Talwi-tzer... Ale przerwijmy już wyliczanie tej galerii katów i zbrodniarzy, wyrosłych z tej ziemi tak samo jak tamci aresztowani, zakaitowani na śmierć, zbezczeszczeni polscy robotnicy, rolnicy, nauczyciele, kupcy i księża... Czas pokazać ich w akcji. Sąsiedzi i przyjaciele Ze swego mieszkania, które znajdowało się na pierwszym piętrze nad mleczarnią, Byczkowscy widzieli wszystko, co dzieje się w cukrowni po przeciwnej stronie ulicy. Dla dwunastoletniego Wacława w panoramie fabryki najważniejsze były gołębie wielu kolorów i ras, których liczne stado gruchało wokół okazałego gołębnika. Były one własnością inżyniera Kadereita z cukrowni, Niemca. Najpiękniejsze były pawiki; rozkładały swe ogony w barwne, bogate wachlarze i prężąc napełnione powietrzem szyjki wydawały z siebie dumne pogruchiwania. Często przelatywały na dach mleczarni i całymi godzinami przesiadywały na rynnie obok oikien Byczkow-skich, budząc nieustające pożądanie chłopca, którego stadko było nieporównanie skromniejsze. Pani Byczkowska znała namiętność syna, toteż na wiosnę kiedy z rozpalonymi oczyma przyglądał się igraszkom Kadereitowych pawików, powiedziała: —- Idź, Wacek, do Kadereita, niech ci sprzeda parkę. — Kiedy się wstydzę... — Jak przyniesiesz dobre świadectwo, zatelefonuję do niego, żeby ci parkę sprzedał. Dostaniesz ode mnie pieniądze i kupisz sobie. Świadectwo ucznia czwartej gimnazjalnej nie okazało się najlepsze, ale maitka mimo to dotrzymała słowa. W końcu czerwca 1934 roku chłopiec poszedł do inżyniera Kadereita. Inżynier pochodził ze Skarszew, gdzie weterynarzem był dr Felicjan Bernacki, mąż najstarszej panny Byczkowskiej. Weterynarz był znamy wszystkim mieszkańcom bez różnicy, czy byli to Polacy czy Niemcy. W tym czasie ludzie zachowywali się jak te Kade-reitowe, zakupione w Gdańsku gołębie, które nie rozróżniały dachów polskich od niemieckich. Wacek mówił po polsku i Kaidereit po polsku, choć z niemieckim akcentem, więc porozumieli się bez trudności. Inżynier poszedł z chłopcem do gołębnika. — Jakie chcesz? — Chciałbym parkę z tych pawików, ale ile będą kosztować? — Pokaż najpierw, które ci się podobają. Wskazał parkę wielkich ptaków o fascynującej, szarobłękitnej barwie. Inżynier złapał je, wsadził do klatki chłopca i nie wziął ani grosza. W ten sposób niemieckie pawiki trafiły do gołębnika Byczkowiskich, symbolizując do samej wojny zgodne współżycie pelplińskich Polaków i Niemców. Niedaleiko Byczkowskich mieszkał pan Bonus, (kierownik niemieckiego banku Reifeisen, zwanego potocznie „bankiem Bonusa". Miał ogród, a w nim sprawnie działającą maszynkę do strzyżenia trawy. Ogród mieli również Bycz-kowsey, toteż zdarzało się, że matka mówiła do któregoś z trzech synów: Idź do pana Bonusa i pożycz maszynkę. I Bonus pożyczał. Wprawdzie mleczarnia kierowana przez Alojzego Bycz-kowskiego była polska, jednak w jej radzie nadzorczej zasiadało, podobnie jak w cukrowni, wielu okolicznych Niemców, którzy mieli w mleczarni wiele udziałów, a to z tej prostej przyczyny, że większość okolicznych majątków i wielkich, bogatych w bydło gospodarstw należała do Niemców i oni stanowili prawie połowę dostawców, mleka. Wśród Niemców nie było biedaków. Najlepiej było to widać w niedzielę. Polacy z okolicznych wsi. podążali do katedry pieszo i rowerami, a gospodarze skromnymi po-wózkami ciągnionymi przez jednego lub dwa nie najlepsze konie, rzadko zdarzała się prawdziwa, dziedzicowa kareta. Ale spójrzcie tylko, co dzieje się w tym samym czasie przed zborem ewangelickim na ulicy Kościuszki! Pół godziny przed rozpoczęciem nabożeństwa ze wszystkich 14 stron pędzą tam, zaprzężone w wypasione rumaki, czarne, lśniące powozy, niemieckich gospodarzy i dziedziców z Ja-niszewka, Garca, z podmiejskich wybudowań. Stangreci — oczywiście Polacy — trzaskają z biczów, podciągając końskie łby ku górze dobrze naprężonymi lejcami. Głośny turkot słychać było w całym miasteczku, ale nie budził on niczyjej zawiści. Mieszkańcy Pelplina po prostu przywykli do tego. Niemcy, mówili, też ludzie, tacy jak i my. Uważano, że teraz, kiedy po I wojnie światowej Polska powstała i rozwija się, a z pruskiego panowania niewiele pozostało śladów, nie ma potrzeby traktować ich inaczej. Byczfcowsey mieli trzech synów i dwie córki. Wszyscy synowie, jak przystało na dzieci poilskich mieszczan, chodzili do Collegium Marianum i siedzieli na jednych ławkach z synami niemieckich mieszczuchów. Taki Helmut Lutz, syn Ottona Lutza, właściciela restauracji i hotelu „Pod Orłem", przez kilka lat kolegował z Polakami, chociaż z powodu miernych zdolności dość wcześnie opuścił mury gimnazjum. Synowie Byczkowskiago kłaniali się urzędnikom niemieckim z banku Bonusa, kłaniali się panu dyrektorowi Kaczmairkowi z cukrowni i jego niemieckiej żonie, a panny Knastówny, pomagając ojcu w sklepie tekstylnym, niemieckim klientom podsuwały krzesła, by na siedząco mogli rozmawiać z ojcem o interesach — byli wszak jego bardzo dobrymi, a może nawet najlepszymi klientami. Restauracji było w miasteczku chyba z pięć, jeśli nie liczyć dzierżawionej na dworcu przez Lewandowskiego. Największa i najbardziej elegancka należała do Teodora Rruiszaka. Radziejewski miał kawiarnię, Slizewski kawiarnię i restaurację, Wojaik restaurację; na ulicy Dworcowej dawną restaurację i hotel Teodora Sikorskiego prowadził teraz Brunon Zawadzki. Nie można też pominąć restauracji Ottona Lutza na Placu Wolności, w centralnym punkcie miasteczka. Kiedy Polacy wracali z odbywanych dwa razy w tygodniu ćwiczeń gimnastycznych miejscowego „Sokoła" lub z próby chóru i mieli pragnienie, wstępowali na piwo raz do Pruszaka, innym razem do Zawadzkiego, Wojaka lub Lutza, jalk wypadło po drodze. Kiedy Pancierzyński, emerytowany oficer z Tczewa, 15 wydzierżawił od Wojaka salę i założył tam kino — po seansie chodziło się na piwo do Wojaka, kiedy zaś Luiz jako pierwszy w PelpMinie zainstalował u siebie bilard, wszyscy chodzili do Lutza. Atrakcji w Pelplinie było więcej. Można było np. grać w kręgle. Jedna kręgielnia była u Luitza w ogrodzie, drugą mieli klerycy; było też sześć kantów tenisowych, rozrzuconych na strzelnicy, u Pruszaka, w cukrowni i w gimnazjum i ze wszystkich na równi korzystali Polacy i Niemcy. Panny Knastówny grywały w tenisa ze słabo mówiącą po polsku córką dyrektora Kaczmarka, rodzice kolegujących z sobą uczniów odwiedzali się wzajemnie, zapraszali na imieniny i uroczystości rodzinne. W Bractwie Kurkowym, tak popularnym wtedy na zachodzie Polski, Polacy z Niemcami, w zielonych mundurach i z białymi pióropuszami na kapeluszach, maszerowali ramię w ramię prizez miasto do strzelnicy. Ba, królami kurkowymi zostawali co peiwien czas Niemcy: raz był nim papa Otto Lutz, innym raizem Retzel i wtedy, zgodnie ze starym zwyczajem, król urządzał dla kurkowych braci przyjęcie. Polacy pili wtedy u Niemcóiw, albo odwrotnie, Niemcy u Polaków. Jednakowo kurzyło im się z głów, a gwar dobrze podpitych ludzi stwarzał jedyną w swoim rodzaju poilsko-niemiecką mieszaninę językoiwą. Razem jeździli na polowania, a zimą Niemcy pożyczali z mleczarni Byczkowskiego konie na kuligi. Z kolei, kiedy Byczkowsiki wydawał najstarszą córkę za skarszewskieigo weterynarza doktora Bernackieigo (którego braft, kanonik kapituły gnieźnieńskiej, miał im w katedrze udzielać ślubu), pożyczył od okolicznych dziedziców niemieckich dwadzieścia powozów z końmi i stangretami. Był to jodyny w dziejach Pelplina dzień, w kitórym kawalkada powozów z trzaskaniem biczóiw i klekotem kopyrt pędziła po kocich łbach w innym, niż do zboru, kierunku. Uważny oihseriwatoir dostrzegłby na peiwno, że w stosunkach z Niemcami Polacy nie wyzbyli się całkowicie pozostałego im z czasów pruskich konTipleksu i mimo upływu lat raz po raz dawała o sobie znać tkwiąca w nich głęboko świadomość materialnej pozycji Niemców, którzy tu przez tyle lat rządzili. Coś z tego wszystkiego pozostało u Polaków prawie do samej wojny, skoro ich życzliwość i ustępliwość wobec Niemców posuwała się aż tak 16 daleko, że kiedy do grupki Polaków podchodził nie umiejący po polsku znajomy Niemiec — zaczynali mówić po niemiecku, by nie czuł się wśród nich obco. By wiszystko mógł zrozumieć — był przecież ich sąsiadem, dobrym sąsiadem, jakimi i oni byli dla niego. 1 - Pelplłńska jesień Mur Sytuacja goispiodaincza Niemców na wsi pomorskiej przedstawiała się nader korzystnie. Ilość posiadanej przez nich ziemi była nieproporcjonalnie wielka w stosunku, do ich liczby, co zmuszało niemieckich właścicieli do uprawiania roli rękoma polskich robotników i równocześnie dawało im uprzywilejowaną wobec nich pozycję pana i chlebodawcy. Powiat tczewski, na którego obszarze znajdował się Pelplin, był pod tym względem najbardziej zniemczony z całej północnej części Pomorza. Na ogólną liczbę 136 tysięcy hektarów grunitów ornych w rękach niemieckich znajdowało się tam prawie 55 tysięcy hektarów, czyli ponad 40%, podczas gdy na całym Pomorzu przypadało na Niemców półtora miliona hektarów, czyli około 24%. Właśnie w powiecie tczewskim najwięcej gospodarstw 0 powierzchni od 75 do 250 hektarów i powyżej 250 hektarów należało do Niemców, gospodarstwa zaś karłowate 1 biedne (poniżej półtora hektara) należały wyłącznie do Polaków. Sytuacja ta nie zadowalała Niemców. Hans Kohnert — po II wojnie światowej przewodniczący ziomkostw w Niemczech zachodnich, a przed wojną jeden z czołowych działaczy wojującej niemczyzny w Polsce — tak pisał w 1932 roku w swej doktorskiej pracy na ten temat: „...jeszcze dzisiaj — mimo wielkiej utraty ziemi wskutek antyniemieckich posunięć rządu polskiego — położenie własności niemieckiej można określić jako względnie korzystne. Każdy co ósmy Niemiec [na Pomorzu — przyp. autora] jest właścicielem ziemi. Na obszarze Po- 18 morza ziemia własności niemieckiej stanowi 23,6%, w szczególności na każde 1000 hektarów przypada 238 hektarów" [należących do Niemców — przyp. autora]. By właściwie ocenić samopoczucie narodowe Polaków mieszkających w powiecie tczewskim, dodajmy, że według statystyki z 1938 roku w powiecie tym zarejestrowano 2,5 tysiąca bezrobotnych, tj. 3,5% ogółu zatrudnionych. Statystyka ta nie uwzględniała osób pracujących dorywczo oraz młodzieży nie chodzącej do szkół, jak również osób pracujących sezonowo. Chyba najbardziej typową wsią było pod tym względem Rudino, leżące przy szosie z Tczewa do Bydgoszczy. Największy, bo 900-hektairowy majątek należał tam do niemieckiej rodziny Strehlków i zarządzany był przez jednego z synów, Reinharda. Brat jego, Artur, miał duże gospodarstwo pod Rajkowami. Inne wielkie gospodarstwa w Rudnie należały do Niemców: Wernera Wiensa, Giin-thera Wiensa, Waltera Rulbitscha, Reinholda Kiepa i Herberta Weicha. Najmniejsze, bo „jedynie" kiilkudziesięcio-hoktarowe gospodarstwo niemieckie było własnością Na-dołnego. Najaktywniejszym rudniańskim dziedzicem ibył Reinhard Stireihlke, gospodarujący na bardzo dobrej ziemi. Z sześciorga dzieci Strehlikego-seniora Walter padł na polach Francji w czasie I wojny światowej, reszta zaś rozproszyła się po Polsce i Niemczech. Gospodarstwo Strehlkego było najlepiej utrzymane. Z przodu niewielkiego dworku znajdował się starannie utrzymany ogród kwiatowy, za podwórzem — warzy-wnik. Chlewy i istajnie Strehlkego były największe w całej okolicy. Mieszkający w Rudnie Władysław Wielopolski był przez wiele lat stangretem Strehlkego i tamte czasy wspomina dziś bezstronnie, niemal sucho-, bo przecież praca u Niemca Strehlkego nie różniła się od pracy tysięcy takich Wielopolskich u innych dziedziców, polskich i niemieckich. I właśnie dlatego Wielopolski, opisując autorowi gospodarstwo swego niemieckiego^ pana, nie użył ani jednego słowa potępiającego. Takie było witedy życie robotnika rolnego, po prostu takie. Posłuchajmy: —¦ Strehlke był bogaty, miał osiem „fornalek" po cztery konie, dwa konie wyjazdowe i jednego pod wierzch, na 19 którym jeździł na pole doglądać. robotników. W czworakach mieszkało siedemnaście rodzin, kitóre u niego pracowały — z każdej musiały wychodzić na pole co najmniej dwie osoby. Poza tym wynajmował dwudziestu robotników sezonoiwyich, a na żniwa dodatkowo ośmiu, a nawet dziesięciu mężczyzn. A do przerywania buraków chodziły na jego pola całe klasy szkolne... Wielopolski pracował u Strehlkego od dziewiątego roku życia, które całe, aż do zakończenia wojny, związane było z majątkiem pana dziedzica. Miesięcznie pobierał 15 złotych wynagrodzenia i jako roczny deputat 24 cetnary żyta, 6 cetnarów pszenicy, 7 cetnarów jęczmienia, 2 cetnary grochu, ponadto 3 litry mleka dziennie i raz na rok 70 cetnarów węgla, który mógł zamienić na drzewo — 1 metr sześcienny drzewa za 5 cetnarów węgla. Wielopolski był „kuczerem" i całe swoje zawodowe życie spędził na koźle. — Kiedy Strehłke jechał do Pelplina na zebranie, wiozłem go i tam stajałem przed salą. Dwadzieścia sześć lat byłem u niego za kuczera! „Kuezerefc-pies" — tak się wtedy mówiło. Pain jechał w zamkniętej karecie, a kuczer na przodzie, pada czy nie pada, mróz czy pogoda. Dawniej nawet do Gdańska jeździło się końmi, trwało to 5.godzin. Ręce mi zamierały od trzymania lejców, ale jemu to było obojętne. Nieraz, kiedy było już późno i chciałem iść spać, przychodziła służąca od Strehlkego i wołała przez drzwi: Wielopol, zaprzęgaj, Strehłke chce jechać do kina! Kino znajdowało się w Pelplinie, najczęściej jednak Strehłke jeździł do Pelplina na piwo, by sobie pogadać. Niemcy spotykali się w restauracji Lutza. Tam też na podwórzu, śpiąc na koźle, spędził Wielopolski wiele godzin owego życia. — Mogłem sobie iwtedy liczyć kamienie na bruku... — opowiada. A Strehłke popijał w restauracji piwo i radził z takimi jak on sam. W wielkiej sali Lutza często odbywały się niemieckie zebrania, ale do wnętrza nie wpuszczano nikogo obcego i żaden Polak nie wiedział, o czym radzili. Im bliżej wojny, tym dokładniej pilnowali tajności swych zgromadzeń. Polsko-niemiecka zgoda, czy raczej — patrząc na to z perspektywy lat — zawieszenie broni trwało w Pelplinie do 1938 roku. Pierwsze podboje Hitlera — połknięcie Austrii i zatargi z Czechosłowacją — wywoływały u Niemców rosnące przypływy dumy i nadziei na powrót starych, pruskich stosunków, w Polakach zaś budziły nieufność i uzasadniony niepokój. Odtąd Niemcy już nie o wszystkich sprawach rozmawiali z Polakami szczerze. Stopniowo wyłączana była 7. rozmów polityka, coraz częściej bowiem Niemcy i Polacy zajmowali w tej dziedzinie krańcowo odmienne, przeciwstawne stanowiska. W połowie 1938 roku, kiedy do pelpliń-skiego szpitala przybył z Torunia młody zdolny chirurg dr Uepner, odbywane dotychczas w restauracji Lutza zebrania Związku Oficerów Rezerwy przeniesiono do restauracji Pruszaka. W czasie imienin marszałka Rydza Śmigłego — w 1938 roku obchodzono je w całej Polsce bardziej uroczyście niż zwykle —• na rynku odbył isię capstrzyk, na którym dr Hepner przemawiał w mundurze oficerskim. Odtąd niektórzy Niemcy nie dostrzegali doktora lub nadawali swym ukłonom ostentacyjnie chłodny charakter. Zasadniczą zmianę przyniósł rok 1939. Większość Niemców oziębiła swój stosunek do Polaków, a ci z kolei czytając w „Pielgrzymie" i w innych gazetach o zajęciu Czechosłowacji, o napaściach hitlerowców na gdańskich Polaków i o niemieckich żądaniach eksterytorialnej autostrady przez Pomorze, na chłód niemieckich sąsiadów odpowiadali sztywną postawą i jawnym podkreślaniem swej polskości. Z zebrań u Lutza Niemcy wychodzili podnieceni i butni. Za dnia w restauracji, do której ciągle jeszcze chodzili Polacy, rozpierali się przy stołach, demonstracyjnie odgradzając się od Polaków szerokimi płachtami niemieckiich gazet, a kiedy sobie podpili, śpiewali po niemiecku. Drażniło to polskich klientów knajpy Ottona Lutza, a od wiosny poczęło budzić najpierw tłumioną złość, a potem nieprzepartą chęć utarcia niemiaszkom nosa. Józef Chmielecki — może był już maj 1939 roku? — właśnie w takiej sytuacji wszedł wieczorem do Lutza na piwo. Przy stolikach Niemcy za gazetami, przy bufecie Niemcy ryczą szwaibsikie pieśni. Nie wytrzymał. Podszedł do najbliższego, trzasnął pięścią w stół i krzyknął: Tu jest Polska i w miejscach publicznych należy czytać polskie gazety! 21 1 W cukrowni młody Ligmainowski w czasie posiłków demonstracyjnie podsuwał niemieckim kolegom drukowane w gazetach karykatury Hitlera i opowiadał kawały ośmieszające Wielką Rzeszę. Między obu grupaimi zaczął wzrastać mur coraz jawniej-szej nienawiści. Niemcy i Polacy przyglądali się sobie coraz baczniej — i zapamiętywali każdą zniewagę, każdą najlżejszą zaczepkę, traktując je jako obrazę dumy narodowej. Precz z Hitlerem! Do pierwszej antyhitlerowskiej demonstracji doszło dopiero w lipcu w rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Uroczystość zorganizowana przez Związek Powstańców i Wojaków wspólnie z Polskim Związkiem Zachodnim przypadła na okres regularnie powtarzających się napadów hitlerowskich bojówek na gdańskich Polaków. Hitler od kilku miesięcy potrząsał pięścią, ale Polacy czuli się mo-oni. Wierzyli w swoją siłę, w wojskową pomoc Francji ¦i Anglii i — w papierowe czołgi Hitlera. Uroczystość odbyła się na ogrodzonym murem dziedzińcu gimnazjalnym. Do zebranych w imieniu Związku Powstańców i Wojaków przemówił najpierw właściciel restauracji, podporucznik rezerwy Marian Wojak, a potem nauczyciel gimnazjalny Zacharewiez. 'Przypomnieli wszystkie prowokacje hitlerowskie z os-ia.tnićh kilku miesięcy, poświęcając widie mieijisca wyrzuceniu przez Niemców z pociągu pod Orłówem polskiego kolejarza Wininickiego. Uznali ten fakt za przykład prowokacyjnego stosunku hitlerowców do Polski. „Nie możemy biernie patrzyć na te napaści — wołał Zacharewicz — nie będziemy dłużej bezczynnie przyglądać się gwałceniu przee hitlerowców praw polskich w Wolnym Mieście Gdańsku! Na każdą napaść na Polaka, na prawa Polski i jej dostęp do morza będziemy odpowiadali czynem i działaniem. Nie oddamy Niemcom naszej ukochanej ziemi pomorskiej!" Po tych przemówieniach przed gimnazjum uformował .się pochód, na czele szła orkiestra Związku Powstańców i Wojaków, a przed maszerującymi szeregami pelplińskich związków i stowarzyszeń syn wdowy po polskim kolejarzu Roman Werner niósł wymalowaną na dykcie przez Alojzego Byczkoiwskiiego karykaturę Adolfa Hitlera wiszącego na szubienicy. Tak szli przez miasto, gromadząc coraz więcej mieszkańców, których liczba wkrótce przekroczyła tysiąc. Najpierw maszerowali ulicą pod górę, potem skręcili w stronę placu pod restaurację Pruszaka, skąd przeszli w kierunku dworca, by za cukrownią zawrócić na rynek. Orkiestra grała marsze, kukła Hitlera kołysała się nad głowami, a chodnikami, z obu stron pochodu, biegły grupy chłopców. Kiedy pochód zbliżał się do okien niemieckiego mieszkania lub sklepu, chłopcy wyciągali z kieszeni uzbierane nad Wierzycą kamienie i rzucali nimi w okna. W ten sposób wyleciały iszyfoy w restauracji Lutza, w budynku biurowym cukrowni, w banku Bomusa, u rzeźnika Janza. Niemieckie szyby leciały z brzękiem, budząc spontaniczną radość tłumu. Niech hitlerowcy mają za swoje, niech wiedzą, że z nami nie pójdzie im łatwo! Nie oddamy ani piędzi polskiej ziemi! Precz z Hitlerem! Na rynku pochód zatrzymał się i kiedy orkiestra grała polski hymn narodowy, pod kukłę Hitlera podłożono ogień, który przy owacjach tłumu strawił ją wkrótce bez siadu. Niemcy, rzecz jasna, wnieśli do władz miejskich skargę już następnego dnia, dokładnie wyliczyli poniesione straty i podali władzom nazwiska sprawców. Znali ich dobrze z widzenia, niemieccy chłopcy siedzieli przecież z Polakami na jednych ławkach szkolnych! Z polecenia burmistrza dra Chmieleekiego komendant posterunku policji Jarczewski wezwał na komisariat wszystkich winowajców. Przed obliczem starszego przodownika stanęli wtedy dwaj bracia Alojzy i Wacław Byczko-wscy, bracia Martyńscy — synowie inżyniera z elektrowni, syn kierownika drukarni Anikiewicza, Romain Werner, Lech i Zbigniew Sołeccy, których ojciec pracował w cukrowni, Czarneeki, Kleiister i kilku innych. Rażeni było ich piętnastu. Komendant był łagodny. O nic nie pytał, o nic nie oskarżał, oświadczył tylko, że wybijanie szyb jest zabronione i rodzice ich będą musieli zapłacić za szkody przez nich wyrządzone. I Do zapłacenia Nienicoim za szyby nie doszło, gdyż władze zatuszowały sprawę w sobie tylko wiadomy sposób i przez jakiś czas panował w mieście spokój; młodzież pol-:owiedział wzburzony, czy tym pieroinom wolno śpiewać ii Lutza po niemiecku talk głośno, że aż okna się trzęsą? Czy oni mogą w naszej Polsce robić, co chcą? Jarczewiski rozłożył tylko ręce: Panie Szatko wski, przecież to są obywatele, mają obywatelstwo polskie. Mogą śpiewać po niemiecku. Ja nic na to nie mogę zrobić... I, klnąc na czym światt stoi, rozeszli się. Ale Jarczewski był obowiązkowym policjantem i dobrym Polakiem. Znał swoje obowiązki. Działał zgodnie ¦/. poleceniem tczewskiej powiatowej komendy policji: nie zadrażniać sytuacji wobec Niemców, interweniować jedynie w wypadkach jaskrawych i koniecznych, ale o wszystkich przejawach hitlerowskiej bezczelności meldować natychmiast. I obserwować Niemców, zbierać i matować każdą informację o nich: o czym mówią w domach, na zebraniach, gdiaie i z kim się zbierają i co robią? Raporty winny być szczegółowe. Przesyłać je do Tczewa natychmiast! Widmo V Kolumny Adolfa Hitlera stawało się na Pomorzu coraz wyrazistsze. W pomorskich lasach Niem-ry gromadzili broń i odbywali nocne ćwiczenia pod kierunkiem niemieckich, dziedziców wszędzie tam, gdzie w ich posiadłościach znajdowały się lasy, zdolne uchronić przyszłych dywersaintów przed podejrzliwym okiem Polaków. Tak działali Niemcy w okolicach Skarszew pod dowództwem dziedzica Modrowa, tak było pod Starogar-dem, gdzie jednym z przywódców był właściciel młynów Wiechert, tak było pod Swarożynem, Wejherowem i Puc- 25 1 kiem, tak było na całym polskim Pomorzu —¦ w gnieździe V Kolumny Hitlera. Obserwacja Niemców stała się pierwszoplanowym zada- : niem policji, która wypełniała je uczciwie i — w miarę j swych możliwości — dyskretnie. Policjanci wiedzieli z po- ;• ufnych instrukcji, że wojna w gruncie rzeczy już się za- i częła. Co jakiś czas u Niemców znajdowano broń przemyconą z Niemiec, młodzież niemiecka nielegalnie wyjeżdżała z Polski do Niemiec przez Gdańsk na przeszkolenie wojskowe, a młodzi Niemcy wyszkoleni w polskim wojiskiu uciekali przez granicę do armii hitlerowskiej. W mieszkaniach niemieckich odbywały się tajne odprawy i zebrania, o których przebiegu nie informowano nawet starszych Niemców, bardziej ugodowo nastrojonych wobec Poldków. Luitzowie na przykład nie chcieli zapłacić zaległych podatków, liczyli zapewne na szybkie nadejście Hitlera, ale zarząd miejski przekazał sprawę egzekutorowi i oto pewnego 'letniego dnia 1939 roku na progu restauracji stanął policjant Jarczewski w towarzystwie egzekutora i pod groźbą zajęcia mebli zmuszono Lutzową do wpłacenia pełnej sumy, należnej państwu polskiemu. Na widok granatowego munduru Luteowa przygryzła wargi nie mogąc ukryć nienawiści, która jak chmura pokryła jej twarz. Obie strony zapamiętały to skąpe w słowa spotkanie, za które już w ciągu najbliższych miesięcy przedstawicielowi polskiej władzy restauratoirka wystawiła wysoka, krwawy rachunek. Restauracja Luitzów znajdowała się w centrum Pelplina, na placu przy skrzyżowaniu głównych ulic — dzisiaj mieści się tam Miejski Dom Kultury. Z ulicy wchodziło się do dużej sali, powstałej z połączenia dwóch pokoi. Z prawej pod oknem znajdował się bufet, za którym od rana do późnego wieczora trwał na posterunku brzuchaty Otto Lutz na zmianę z żoną Olgą, chociaż jej właściwym królestwem była restauracyjna kuchnia. Luitzowie mieli syna Hełmuta i dwie córki: osiemnastoletnią' Mairgaretę, przez rodziców i znajomych nazywaną po prostu Dittą i o rok starszą od niej Elisabeth zwaną potocznie Sisi, która — choć również nie oidznaczała się uroidą — była mimo wszystko ładniejsza od grubawej i niezgrabnej Ditty, zamkniętej w sobie, pamiętliwej i obdarzającej niechęcią 26 każdego, kto nie okazał jej dość zainteresowania i życzliwości. W Ityle, za drugą częścią sali zwaną Weinstube, czyli winiarnią, ukryte za kotarą drzwi prowadziły do dużej sali, w której Niemcy odbywali swe cotygodniowe zebrana. Począwszy od 1938 roku nikt niepowołany nie mógł :;ię tam dostać. Do sali wiodły -dwie pilnowane starannie drogi: albo przez restaurację, albo od podwórza, odgrodzonego wysokim murem i w czasie zebrań pełnego powozów z drzemiącymi na kozłach „kuiczeratmi". Kiedy oba wejścia strzeżone były przez młodych Niemców, wiadomo było, że wewnątrz mówi się o czymś szczególnie ważnym i niezbyt zgodnym z polskim prawodawstwem. Sala zebraniowa u Luitzów była dla pelplińskich Polaków owiana tajemnicą, chociaż — prawdę mówiąc — niektóre rąbki tych tajemnic co jakiś czais uchylały się wbrew intencjom właścicieli i to na tyle, by można było domyślić się dziejących się we wnętrzu wydarzeń. W sierpniu 1939 roku wśród Polaków skupionych wokół Polskiego Związku Zachodniego zaczęto poufnie mówić, że Voegele, Hinz i Rosenke z Pelplina, Hacker z Wielkiego Garca, Eichhiolz z Pomyjów i Dirkus z Męciwierzą wraz z Ottonem i Olgą Lutzanii i Reinhardem Strehlke na czele w czasie takiego zebrania wymieniali nazwiska Polaków i spisując je na kartce spierali się, kto z nich jest bardziej niebezpieczny dla „Wielkich Niemiec" i bardziej wrogo wobec nich nastawiony. Większość ludzi nie wierzyła w te pogłoski; mówili, że lo niemożliwe, a starszy przodownik Jarczewski udawał, iż nic o tym wszystkim nie wie. Jedynie Panicierzyński, gorliwy działacz Polskiego Związku Zachodniego, dawny oficer „dwójki" wiadomość tę potwierdzał zaufanym ludziom. Pancierzyński miał kontakty z władzami w Tczewie i w tych sprawach ibył dobrze zorientowany. Spadają przyjacielskie maski 29 sierpnia starszy przodownik Jarcżewiski, pełniący obowiązki, komendanta posterunku policji, wezwał do siebie kilkunastu chłopców. Byli to ci sami, którzy stanęli przed obliczeni komendanta przed kilkoma tygodniami pod zarzutem wybijania szyb w niemieckich domach i sklepach. Jarczewski wręczył każdemu plik kart mobilizacyjnych: — Chłopcy, musicie to natychmiast roznieść. Trzeba to robić bez przerwy, nawet w nocy, jeśli nie zdążycie wcześniej. Ogłoszono mobilizację! Ci ludzie muszą stawić się jutro w koszarach. Nosili przez popołudnie i wieczór, skończyli krótko po północy. Wszędzie żegnały ich zdecydowane, zacięte twarze mężczyzn i płacz kobiet. Gimnazjaliście Wacławowi Byczkowskieniu utkwił w pamięci płacz pani Pączkowej, żony gimnazjalnego pedla. Tak było niemal w każdym domu. Na rozkaz Tczewa nad ranem policjanci aresztowali kilkunastu Niemców, m.in. Ottona Luiza, inżyniera Kaderei-ta, stolarza Rosenke i kierownika banku Bonusa. Początkowo trzymano ich w areszcie miejskim, a następnego dnia poprowadzono szoisą w kierunku SkórcEa. Pierwsze godziny wojny przeszły w Pelplinie w całkowitym spokoju — na miasto nie spadła ani jedna bomba, tylko wysoko, ponad rzadkimi chmurami, przelatywały co pewien czas nie zidentyfikowane samoloty. Dopiero koło południa od strony Tczewa długą kawalkadą zaczęły zajeżdżać wypełnione ludźmi i tobołami samochody, później wozy, a potem ręczne wóiziki uciekinierów. W Tczewie o gadainie 4.45 hitlerowskie samoloty zrzuciły bomby na śpiące miasto. Rozbiły w gruzy połowę ko-ssar, kilka domów mieszkalnych, zniszczyły część dworca 23 I. olej owego. Nagłym, barbarzyńskim atakiem z powietrza 11 i tlerowiCy pragnęli uniemożliwić Polakom wysadzenie mostu na Wiśle, jedynego na północ od Świecia. Nie udało się. Kiedy pociąg pancerny prowadzony przez li i Uerowskich żołnierzy w polskich mundurach kolej ar-! ich po wyjeździe z Malborka mijał stację w Kałdowie, iMisterunek polskich inspektorów celnych zaalarmoiwał sta-i iq w Szymankowię, gdzie inspektor celny, podchorąży : ii razy Granicznej Stanisław Szarak wystrzelił w powie-I i ze czerwoną rakietę. Był to znak dla dyżurnego oficera i,i wschodnim przyczółku tczewskiego mostu, że Niemcy wkroczyli na terem Wolnego Miasta. Szarek zapłacił za i o życiem :— trafiony hitlerowskim pociskiem, z rakieitni-ią w ręku zawisł na parapecie stacyjnej facjaltki. W tym czasie kiedy hitlerowski pociąg z wojskiem za-rzymał się nad brzegiem Wisły, ze zbombardowanego Tczewa pod gradem niemieckich kul pędził na rowerze, /.isłainiany gęstą kratownicą mostowych przęseł, porucznik Antoni Lebieidź, wioząc dla załogi przyczółka rozkaz wycofania się. Most wyleciał w powietrze, kiedy ostatni polski żołnierz wrócił do miasta. Chłopcy z II Baonu Strzelców pod dowództwem pułkownika Janika rozpoczęli planową, dobrze przygotowaną obronę umocnień otaczających miasto z północy i wschodu. Hitlerowskie oddziały Obersturmfuhrera Goetza z SS--ileimwehr-Danzig przez cały pierwszy dzień września nie posunęły się naprzód ani o krok. Zmęczeni całodzienną walką, upojeni pierwszym oczywistym sukcesem żołnierze płka Janika "nie wiedzieli, że losy ich okapów decydują •Mą isto pięćdziesiąt kilometrów na południe, gdzie hitlerowskie zagony pancerne w krwawych, zaciętych walkach rozbijały ¦zgrupowania armii „Pomorze", grożąc jej odcięciem od kraju. Wieczorem 1 września płk Janik otrzymał ze sztabu armii rozkaz natychmiastowego wycofania się w kierunku Starogairdu. Wykonując rozkaz w nocy z 1 na 2 września oderwał się od nieprzyjaciela, szybkim marszem zdążając w Bory Tucholskie. 2 września hitlerowskie oddziały poczęły zajmować opuszczony teren. Robiły to niezwykle ostrożnie, co krok po-(1 oj rzewaj ąc zasadzkę. 29 Nie wszędzie wkraczano do martwych wisi i osad. W niektórych zza opłotków witały ich ręce wyciągnięte w hitlerowskim pozdrowieniu i histeryczne wołania Heil Hitler! To miejscowi Niemcy, dla których fta chwila była spełnieniem marzeń nie ukrywanych od kilku co najmniej miesięcy. Z okien niemieckich domostw spływały z drzew-ców czerwone flagi ze swastykami. W wielu osiedlach hitlerowskie wojska znajdowały życzliwe przyjęcie i starannie przygotowany grunt. Już w pierwszych godzinach okupacji obok żołnierzy w mundurach feldgirau pojawiły się na ulicach sylwetki uzbrojonych niemieckich cywilów. Symbolem przejętej przez nich władzy były wydobyte ze schowków karabiny, a na rękawach czerwone opaski z napisem Deutscher Selbstschutz. W Rudnie, przy głównej szosie z Tczewa do Bydgoszczy, hitlerowskimi flagami witał niemieckie wojska dom pana dziedzica Reinharda Strehlkego i stojące w pewnym oddaleniu od szosy domy Wernera i Giiinthera Wiensów, domy Rubiitseha, Reinholida Kiepa, Weieha i Nadolnego. Opasikę Selbstschutzu założył na raimię dziedzic z Rajko-wów Malks Kuli i piekarz Kurt Schroeder; w Szlacheckich Ligmowach zrobili to: Gerhatrd Liirudau, Reich, Jan-sen i Koimorowski, który zresztą wkrótce zmienił swe polskie nazwisko na Kummer. W Wielkim Garcu hitlerowską flagę wywiesił właściciel majątku Albert Hacker, w Janiszewku — Kippa. Dalszych przykładów dostarczała prawie każda wieś pomorska. Nie inaczej było w Tczewie, który 2 września powrócił do pruskiej nazwy Diirschaiu. Nie inaczej było w niedzielę, 3 września 1939 roku, w Pelplinie, gdzie Niemcy rządzili nie tylko w cukrowni, ale stanowili prawie połowę udziałowców również w spółdzielczej polskiej mleczarni. Do niemieckiej spółka należał stojący przy torach kolejowych młyn, którego kierownikiem był Niemiec Netzel. Niemiecki był spichrz zbożowy Kornhaus, kierowany przez Niemca Erwina Tałwiitzeira. Do spółki niemieckiej Reijei-sen należał spółdzielczy bank, którego dyrektorem był Bonus. Do niemieckiej rodziny Lutzów należała restauracja i hotel „Pod Orłem" przy głównym placu miasteczka. Wielka stolarnia- stanowiła własność Niemca Rudolfa Ro-sen-ke, Niemiec Walter Hinz prowadził piekarnię, a Janz rzeźnietwo. 30 Niemcy mieszkali na każdej ulicy. Starzy pelpłinianie twierdzą, że — jeśli dobrze się zastanowić' — żyli wtedy w otoczeniu Niemców i ci bez większego trudu mogli ob-nerwować każdy krok Polaków. Pierwsze ranne godziny w niedzielę 3 września nie n'/.yniioisły niczego nowego — ludzie, jak zwykle, zdąża- kierunku katedry. I dopiero, kiedy wierni wyszli z jej itrza po głównym nabożeństwie, zauważyli u Lutza lerowską flagę. Druga zwisała z cukrowni, trzecia warta z banku Boinusa i z najwyższego piętra Kornhau- a rogu ulicy, obok wejścia do restauracji Lutza, stało i ch cywilów z karabinami: kierownik młyna Netzel i.: Talwiltżer i Brunon Gzenwiński. Na rękawach mieli ski Selbstschutzu, na głowach granatowe, sukienne cza- z daszkiem i stojącymi bokami, z kształtu podobne do ucuskiego czaka. Stali w milczeniu, wyprostowani i-zujmi, wpatrzeni w zbliżających się od katedry, zasko- oiiych ludzi, którizy najpierw zwalniali, a potem przy- 1'ieBzali kroku, z lękiem omijając ich i schodząc z choidni- l.a na jezdnię. Po godainie wjechała do Pelplina czołówka oddziałów hitlerowskich. Najpierw kilka samochodów pancernych najeżanych karabinami maszynowymi, potem ciężarówki wypełnione żołnierzami. Kilka pojazdów pancernych zatrzymało się na rynku, pozostałe popędziły w kierunku Rudna i tam stojący za płotami fornale ujrzeli nieoczekiwany obraz: z włazu jadącego na czele samochodu pancernego wystawała łysawa głowa młodego pana dziedzica Reinharda Strehlkego, który jako doiwódca Selbstschutzu odbywał triumfalny wjazd do „swojej" wisi. W Pelplinie tymczasem samochody zablokowały drogi wyjazdowe, a jeden, wyposażany w megafon, wzywał mieszkańców do wysłuchania ważnych komunikatów. Dowiedzieli się z nich, iż wojska niemieckie zajęły miasto i odtąd pod karą śmierci mieszkańcy winni wypełniać wszelkie ich polecenia, jak również, że należy natychmiast przekazać władzom wojskowym wszelką posiadaną broń i aparaty radiowe, a kto tego nie uczyni, temu grozi kara śmierci. Teraz, na oczach oficera czytającego komunikaty,, na oczach Polaków patrzących z okien domów stojących przy 31 rynku, Lutzówna, ta gruba, brzydka Ditita Lufeówna, ta pokraka, jaik ją nazywali polscy chłopcy, wypadła z domu z jakimś zawiniątkiem pod pachą. Podbiegła w pobliże samochodu i rozejrzawszy się wokoło prowokacyjnie rozpostarła to, co z sobą przyniosła — polską biało-czer-woną flagę i z wściekłą nienawiścią, z dziką radością zaczęła ją drzeć na strzępy, a potem długo, demonstracyjnie deptała podarte resztki, wołając kilkakrotnie: Patrzcie, oto co zostało z waszej Polski! Strehlke nie zabawił długo w Rodnie, bo w kilka godzin później dostrzeżono go znowu w Pelplinie, gdzie — ubrany w ciemny, skórzany płaszcz, z czerwoną opaską na ramieniu — udał się w towarzystwie Netzla na Plac Wolności, gdzlie zastukał do mieszkania wiceburniistrza Teodora Pruszaka. Sprowadzili go na dół, do powozu zaprzężonego w dwa komie. Stąd przez wymarłe ulice pojechali do katedry po księdza kanonika. Partykę. Portem w towarzystwie nieznajomego Niemca o nazwisku Seadig, który został pierwszym okupacyjnym burmistrzem Pelplina, jeździli po mieście, każąc sobie pokazywać wszystkie budynki publiczne: magistrat, areszt miejski, szkołę podstawową oraz redakcję i drukarnię „Pielgrzyma". Interesowali się sklepami i restauracjami, wysiedli nawet z powozu, by zajrzeć do ich wnętrz, aż wreszcie pojechali pod katedrę, gdzie z największym zainteresowaniem zlustrowali pusty budynek seminarium duchownego i stojące po drugiej stronie katedralnego gmachu gimnazjum. W seminarium mieszkał na piętrze nieobecny akurat ksiądz rektor Roiskwitalski, ale to nie przeszkodziło w niczym, aby wieczorem zakwaterować tam oddział dwudziestu przybyłych z Gdańska SA-manów. Stąd, spod wiekowej kolegiaty prowadzono odtąd planową akcję opanowywania miasta i niszczenia w nim każdego przejawu polskiego życia. Księdzu i wiceburniiistrizowi wieczorem, kazali udać się do domów. — Niech się nie boją — powiedział do nich po niemiecku Strehlke. — Możecie spokojnie spać. Nic się wam nie stanie. Ale — zwrócił się do Piruszaka — jutro rano o ósmej niech pan przyjdzie do magistratu! Odtąd codziennie rano wiceburmistrz Teodor Pruszak, jeden z najbogatszych kupców Pelplina, maszerował do Magistratu i tam przygarbiony siadał za biurkiem, po-i /.jdkując papiery dla Herr Biirgemeistra Seediga. Były U) przede wszysitkim wykazy zaległości podatkowych oby-łli i spisy polskich sklepów. Ze ściśniętym sercem, upokarzającą bezsilnością pomagał im w rabowaniu majtku miejskiego, nie orientując się jeszcze, że rabunek dotknie wkrótce i jego. Do domu wracał późnym wieczorem, wyczerpany, mil-sący, złamany wewnętrznie. Ani z matką, ani z żadną sióstr nie dzielił się swoimi myślami. Raz tylko, zanim Bucił się na łóżko, wydobył z siebie zdławiony szept: To rszystko się bardzo źle skończy... Powiedział te prorocze słowa, chociaż właśnie tego ua Seedig znowu go uspokajał: Może pan spać spokojnie, iie Pruszak, nic złego pana nie spotka... Pruszak wiedział, że nie było ito powiedziane bez powo-Przywiezione na niemieckich czołgach widmo terroru rypełizło z ukrycia i wciskało się do coraz większej liczby >]iskiich mieszkań, budząc postrach, łzy i rozpacz. 32 jesień Pierwsze aresztowania Byczikowscy wyjechali z Pelplina około północy. Woźnica Lange zaprzągł dwa gniadosze do wielkiej platformy, służącej do rozwożenia mleka po mieście, ustawił na niej kilka foteli, zamocował ławki — i tak pojechali w kie-riuiniku Skórcza: Byczkowscy z trzema synami i córką, rodzina woźnicy Laingego, Niemiec Reimain z banku Bo-nusa z żoną Polką z domu Pironobis i z dziećmi, żona oficera pani Sławoiszewska z dziećmi — razem około 20 osób. Po drodze minął ich wypełniony po brzegi samochód księdza redaktora Chiudzińskiego iz „Pielgrzyma", który jechał ze starą, niedołężną matką, nieco później samochód siostry księdza pani Buszkiewiczowej z dziećmi i rektorem seminarium duchownego księdzem Roskwital-skirn, potem Knastowie. Przed nimi i za nimi toczyła się milcząca, przemieszana z oddziałami wojskowymi fala uciekinierów. Platforma Byiczkowskich zatrzymała się w Skórczu przed mleczarnią, gdzie przyjął uciekinierów kierownik Zieliń-ski. Siedzieli tam dwa dni, z niepokojem słuchając radia i z radością wyławiając wieczorne ¦informacje o sukcesach polskich lotników i kawalerii, która wdarła się na teren Prus Wschodnich w kierunku Królewca. Wtedy właśnie jak grom z jasnego nieba spadła na nich wiadomość o zajęciu przez Niemców Pelplina. Natychmiast pojechali dalej. Zaszyli się w lasach, biwakując w stodole nadleśnictwa Osiek, otoczeni zwartą masą drzewnych ostępów. Następnego dnia — był to 4 września — usłyszeli o przebiciu się oddziałów hitlerowskich z Niemiec do Prus Wschodnich. Byli więc odcięci od reszty Polski! Postanowili wrócić do Pelplina. Tą samą platformą, ,v tym samym składzie. Kiedy ulicą Starogaindzką wjeżdżali do miasta, wysiadł najstarszy syn Byczkowsfcich z narzeczoną. Następnie wysiedli Reimanowie, milczący przez całą powrotną drogę i wyraźnie zaniepokojeni rozwojem sytuacji. Pierwszą hitlerowską flagę dostrzegli na młynie Wiecher-':,\, następną — z daleka —¦ u Lutza na rynku. Przed restauracją stało trzech cywilów z opaskami na rękawach. Gdy podjechali bliżej, poznali ich. Był to kierownik młyna Netzel, Brunon Czerwiński z elektrowni i kierownik spichrza Talwitzer. Netzel podszedł do platformy i wezwał Byczfeowskich do zejścia z wozu i udania się z nim na posterunek policji. Pozostali —¦ sawargotał po niemiecku — mogą jechać tlo domu. Pojechali, a Bycakowski z dwoma synami poszedł na posterunek, gdzie za biurkami urzędowali jacyś obcy cywile. Kazali im usiąść na ławie pod ścianą i czekać. Siedzieli tak naprzeciw siebie prawie dwa godziny: on — kierownik polskiej mleczarni z dwoma synami, i oni — 1'zlon'kowie „niemieckiej samoobrony", Netzel i Czerwiński z dwoma cywilami przy biurkach. Mówili między sobą coś po cichu. Byczkowski nie mo- Kąc znieść dłużej tej atmosfery niepewności zagadywał ¦i'h po niemiecku od czasu do czasu, ale nie wysilali się ;;i odpowiedź. Byli głusi. Byiczikowski opowiadał potem ynom, że wcale się nie bał, bo przecież niczego nie miał a sumieniu i nic Niemcom nie zrobił, ale w istocie trawił 0 głęboki niepokój przede wszystkim o synów. Co chwi- 1 do pokoju ktoś wchodził, ktoś wychodził, o czymś po ichu rozmawiano. — Jesteśmy głodni — powiedział wreszcie Byczkowski ni Niemców. — Pójdziemy do mleczarni i zgłosimy się do -as jutro. Kazali mu siedzieć i czekać. Nie trwało już długo, bo i chwilę przyszedł jakiś cywil z pękiem kluczy i kazał n iść za sobą. Zamknął ich w jednej celi. Następnego dnia rano kazano im wyjść i — może było rh razem dziesięciu, może piętnastu, nikt tego nie pa- 35 mięta — odwieziono ich ciężarówką — pod eskortą — do więzienia tczewskiego. Ojciec z dwoma synami siedział w jednej celi. Pobudka była wczesna. Po śniadaniu prowadzono więźniów na teren zbombardowanych koszar. Tam usuwali gruz z wnętrza uszkodzonych budynków i uprzątali podwórze, zawalone szczątkami rozbitego bombami kasyna; zwały gruzu i zniesionego na rjedno miejsce zabierały później wozy i cię- :< żarówki. , j Przez tydzień Byczfcowsey dzielili swój los z kilkudziesięcioma Polakami z Tczewa i najbliższej okolicy. Nie powodziło im się najgorzej, nie byli też zbytnio pilnowani. Starszy syn Byczkowskiego wyrywał się nieraz do miasta, by dla siebie i ojca kupić papierosów lub coś do jedzenia. Pracowali — nie poganiani — ciężko, koszary uzyskiwały normalny wygląd. 12 września przeprowadzono ich z więzienia do koszar, które stały się odtąd miejscem ich „internowania", jak to określali Niemcy. ; Coraz więcej pelplińskich rodzin wracało z ucieczki. Do \ czlteropokajowego mieszkania przy rynku powrócili też < Szablewscy; Stanisław Szaiblewski, dawny komendant posterunku policji, kilka miesięcy przed wojną rozpoczął pracę w magistracie. Nad nimi u Polki Reichowej mieszkał młody Niemiec Wichmann. Dawniej na ich widok głośno j mówił „dzień dobry", teraz czasem milcząco skłaniał gło- i wę, częściej zaś mruczał Guten Tag, nigdy zaś nie zatrzy- i rnał się dla nawiązania rozmowy, jak to czynił dawniej ¦ przez wiele lait. W mieście zaczynało się coś dziać, właśnie to, czego obawiał się Pruszak. Aresztowano całą rodzinę Czernia-ków, a Byczkowstoiich wyrzucono z mieszkania nad mleczarnią. Matka z córką i synem Alojzym przeprowadziła się do Szablewskieh, zajmując u nich jeden pokój, i gdzie czekali z godziny na godzinę powrotu ojca i synów, i Ich mieszkanie zaijął Niemiec Artur Nass, dawny kierów- ! nłk mleczarni w powiecie grudziądzkim. Nass wobec polskich pracowników wprowadził ostry kurs, zakazując im mówienia po polsku. W sąsiednim pokoju u Szablewskieh zamieszkał pracownik cukrowni Franciszek Sołecki z dwo- ma synami, którzy w lipcu razem z Byczkowskkni wybijali Niemcom szyby. Anna Biuszkiewiicz wróciła do Pelplina chłopską furmanką w środę 6 września. Samochód, 'którym z księdzem roktorem Roskwiitalskim opuściła Pelplin, pozostał w południowej części Pomorza, gdzie zarekwirowany przez wojsko, zapewne znajdował się już w rękach Niemców. Dom, w którym mieszkała z bratem, redaktorem „Piel-irzyma" księdzem Jerzym Chudzińskim, zastała w takim anie, w (jakim, oipuściła go 1 września. Bujne kiście likiego wina jak przed kilku dniami obrastały jego owniaine ściany, ocieniając werandę i pnąc się ku fa-Ijatce. Z domku w ogrodzie wyszedł dozorca, pomógł im wnieść bagaże, a odchodząc powiedział: Byli tu wczoraj Jacyś Niemcy. Pytali o księdza redaktora... Zaniepokojona kobieta wybiegła po południu do miasta. W sklepie spożywczym Sikorskiego, gdzie kupiła trochę żywności, ludzie mówili przyciszonym głosem, n w oczach ich czaił się niejasny, głęboki niepokój. Wracając wstąpiła do zajętego przez Niemców seminarium, gdzie na pierwszym piętrze mieszkał ksiądz rektor Roskwiitalski. Przeraziło ją echo niemieckich krzyków, rozlegające się po gotyckich korytarzach. Stukot butów jak grzmot odbijał się w starych ścianach, przywykłych do szeptu i cisizy. W seminarium, powiedział jej ksiądz, nikt nie pytał ani o biskupa Okoniewskiego, ani o profesorów. Ksiądz jed-ak nie dowierzał tej „ciszy". Kiedy Biuszikiewiczowa po-ieliła się z nim troską, że pytali o brata, zasępił się radził, by uprzedzić go o tym. Może lepiej, by do Pel-ilina chwilowo nie wtrącał. Wysłała więc do Życimia, gdzie zatrzymał się ksiądz Chudziński, list przez znajomego prosząc, by brat chwilowo do Pelplina nie wracał. „Z redaktorów »Pielgrzy-m.i« — pisała — żaden jeszcze nie przybył. Mieszkania Matłosza i Wyczyńskiego świecą pustką, a o ich losie nr nie wiadomo". List nie zastał księdza w Życimiu. Wyjechał powozem /.ed kilku dniami, zabierając matkę-staruszkę. Zatrzy-vwał się po drodze na plebaniach i w trosce o zdrowie itki nie robił więcej niż 20 kilometrów dziennie. Dotarł ,u Pelplina pod wieczór, w poniedziałek 11 września. 36 37 Następnego dnia pierwsze kroki skierował na Plac Wolności, do redakcji „Pielgrzyma", któremu poświęcił kilkanaście lat swego życia, wkładając w rozwój tej placówki całą swą ambicję, energię i gorący patriotyzm. Po drodze spotkał Niemca Netzla, kierownika młyna motorowe-go. Ten znany działacz niemiecki, który wielokrotnie zgrzytał zębami na widok „Pielgrzyma", piętnującego agresywny, antypolski charakter polityki Hitlera, paradował teraz w nowym żółtym mundurze oddziałów szturmowych SA. Kilkadziesiąt metrów dalej minął znanego z widzenia Niemca z cukrowni. Także był w żółtym mundurze. Przed restauracją Luteów kilku SA-manów przekomarzało się z Dittą, która wskazała' im głową przechodzącego księdza i szepitem coś powiedziała. Patrzyli za nim, póki nie zniknął w budynku „Pielgrzyma". Ze współpracowników pisma żaden jeszcze nie wrócił z tułaczki. Brakowało redaktora odpowiedzialnego Matło-siza, zamknięte było mieszkanie Bielawy, o Bielińsikirn nie móigł się niczego dowiedzieć. Żona kierownika drukarni Ankiewicza pakowała się twierdząc, że wyjeżdża z dziećmi do Warszawy. Tak umówiła się z mężem, który do Pelplina nie ma po co wracać. Przeszedł puste pokoje redakcji, zasiadł za biurkiem, zajrzał do szuflad, ale papiery były nietknięte i poukładane starannie, tak jak je zostawił przed dwoma tygodniami. Cizyżfoy całe to nieźle prosperujące wydawnictwo należało uznać za stracone razem z „Gońcem Tczewskim" i „Gazetą Starogairdzką", które ostrzegały ludność powiatów kociewskich przed hitlerowskim niebezpieczeństwem? A wydawnictwo książkowe i jego piękny dorobek, istotny dla polskiej kultury Pomorza? Czyżby należało uznać za zamkniętą jego prawie stuletnią historię, znaczoną nieustanną walką z niemiecką zaborczością i wynaradawiającym naciskiem Kulturkampfu wywieranym na lud Pomorza? Czyżby Niemcy mieli teraz wystawić mu rachunek nie tylko za międzywojenne dwudziestolecie, ale i za liczne lata wcześniejsze, kiedy ta skromna, powiatowa gazeta swą odważną demaskatorską kampanią potrafiła wyprowadzać z równowagi pruskich ministrów w dalekim Berlinie? W istocie rzeczy historia pelpiińskiago „Pielgrzyma" była zarówno długa, jak i pełna zasług dla polskości Pomorza. Utworzony w styczniu 1869 roku, początkowo jako tygodnik religijny, pod naporem coraz brutalniej szej akcji wynaradawiającej wkrótce stał się krzewicielem ducha religijnego wśród ludu, budził i umacniał jego polskość w walce z germanizacyjnym naporem niemczyzny. Wzbogacany środowiskowymi dodatkami, jak: „Robotnik", „Dobra Gospodyni", „Przyjaciel dzieci", „Dla nauki i rozrywki", „Pielgrzym" otwierał przed ludnością Pomorza skromny, ale w jej ubogim, skrępowanym warunkami politycznymi życiu jedyny dostęp do polskiej 'kultury narodowej. Na przełomie wieków problematyka polityczna zajęła na łamach „Pielgrzyma" równorzędne miejsce obok spraw religijnych, uświadamiając Polakom ich faktyczne prawa polityczne i gospodarcze w pruskim organizmie państwowym. Informując czytelników o antypolskiej polityce pruskiego zaborcy, .„Pielgrzym" stał isię wręcz groźnym przeciwnikiem władz pruskich. Minister Gosler, licząc zapewne na pomoc ze strony niemieckiej części duchowieństwa pomorskiego i peliplińskiej kurii biskupiej, oskarżał pisemko o „stawianie spraw polskich ponad posłuszeństwo wobec wyższej hierarchii kościelnej". W 1886 roku tenże Gosler grzmiał w Berlinie z trybuny pruskiego parlamentu: „W Pelplinie istnieje drukarnia, w której tłoczą »Piel-fjrzyma«, pełnego jadowitych wycieczek przeciwko Niemcom". A „Posener "Tagebłaitt", organ poznańskich Kultur-Iragerów, wspominając w 1895 roku o „Pielgrzymie" nazwał Pelplin „główną siedzibą agitacji polskiej w Prusach Zachodnich". Między wojnami „Pielgrzym" wychodził trzy razy w tygodniu. Powiązany na równi z kurią biskupią, jak i Stronnictwem Narodowym, reprezentował typowe dla Kocie-vvia poglądy kleryfcalno-endeckie. W mało uprzemysłowionym, prowincjonalnym środowisku pomorskim narażonym na wpływy silnej mniejszości niemieckiej „Pielgrzym" chronił swych czytelników zarówno przed jaki-mikoilwiek podmuchami lewicowości, jak i przed naciskiem prawicowej, szowinistycznej niemczyzny pomorskiej, 38 39 wspomaganej z Itzaszy przez granicę z obu stroni „korytarza". To pełne chwały dziedzictwo, zainicjowane w 1869 roku przez założyciela i pierwszego redaktora pisma Szczepana Hellena, dźwigał teraz na swych ramionach ksiądz Chu-dziński i zdawał sobie sprawę, że ciężar tego brzemienia powiększał się z każdą minuitą. Przyszli po niego w środę w południe, kiedy spożywał obiad w obecności matki i siostry. Wszystko odbyło się po prostu, bez cienia patosu. Ktoś zadzwonił do drzwi, pies poderwał się spod stołu — Aruna wstała. Wspomni po trzydziestu latach: Chyba przyszli, pomyślałam wtedy, tknęło mnie coś; tego właśnie obawialiśmy się wszyscy. Na korytarzu było ich pięciu: oficer w czarnym mundurze (po kilku dniach dowiedziała się, że był to Ober-leutnant SS Heln^ut Richter) i czterech z SA. — Wohnt Mer der Pjarrer Chudziński (Czy mieszka tu ksiądz Chudzińiski)? — Tak. — Chcemy z nim mówić. Blada wróciła do jadalni: — Jurek, przyszli! Chcą z tobą rozmawiać... Redaktor wyszedł do drzwi. Słychać było kilka zdań po niemiecku. Wrócił jeszcze raz: Muszę iść z nimi. Do widzenia, mamo. Do widzenia, Anno. Anna widziała, z oikna, jak wsiadł do samochodu. Odwieziono go niecialeko — do aresztu ulokowanego na tyłach magistratu. Kiedy następnego dnia zanioisła mu pożywienie, dzieliłt celę z kilkoma innymi obywatelami, wśród których szmajdował się Bogacz, właściciel niewielkiego majątku Wr pobliskim Ornaisowie. Kiedy przybyła tam dzień później, areszt był pusty. Niemiecki dozorca poinformował ją, że rano wszystkich wywieziono do Tczewa. Więzienie, mówił, znajduje się tam w Apele i egzekucje W koszarach liczba aresztowanych szybko doszła do stu. I Większość stanowili mieszkańcy Tczewa i najbliższej oko-Ilicy, m. in.: burmistrz Tczewa Wiktor Jagalski, sekretarz I Zarządu miejskiego Edmund Raduński, kupiec Maciej ew-laki, właściciel sklepu radiowego Lietz, nauczyciel Leon iRuoss, Żydzi bracia Meierowie oraz kilku miejscowych [nauczycieli i księży. W sobotę 16 września przywieziono z Pelplina samo-I chodem grupę więźniów, wśród których znajdowali się | redaktor „Pielgrzyma" ksiądz Jerzy Chudziński, właści-| ciel majątku Ornasowo porucznik rezerwy Bogacz, Jan Urbański ze Swarożyna, Józef Muszyński z Pelplina i Niemiec Strehlke ze wsi Pómyje, aresztowany za utrzymywanie przyjaznych stosunków z Polakami i niesolidary-zowanie się z polityką władz okupacyjnych. W koszarach życie aresztowanych stopniowo nabierało prawdziwie więziennego rygoru. Coraz częstsze stawały się ranne i wieczorne apele, coraz częściej zjawiali się w koszarach hitlerowscy dygnitarze, wśród których Pola cy rozpoznali tczewskiego landrata Isendicka i niemieckiego burmistrza Tczewa dra Regiera. Najczęściej jednak widywali komendanta obozu, Scharfuhrera Maentensa, paradującego w idealnie lśniących, wysokich butach i żółtym mundurze SA. Rano zwartą kolumną maszerowali w stronę wysadzonego w powietrze przyczółka mostowego. Bryły cegieł i betonu rozbijali tam młotkami na tłuczeń, przeznaczony do wysypania drogi do przyczółka promu, który z powodu /.niszczenia mostu miał przewozić przez Wisłę ludzi i po-p/.dy. 41 Księdzu Chudzińskiernu wręczono najlżejszy młotek. Razem z Meierami, burmistrzem Jagalsikim i Edmundem Ra-duńskim znajdował się odtąd pod specjalną opieką wartowników. Musieli kuć kamienie bez przerwy, z całych sił i w taki sposób, aby rozpryskiwały się na mniejsze. Ale ponieważ młotki były za krótkie i za lekkie, obsuwały się z kamieni i spadały im na palce, raniąc je do krwi. Z każdą godziną praca stawała się dla nich coraz bardziej męczeńską torturą. Wieczorem wracali do koszar wyczerpani i przybici. W takim stanie zastała ks. Chudzińskiego siostra, która furmanką przyjechała nazajutrz z Pelplina. Dostała się do wnętrza koszar i chwilę rozmawiała z bratem, który z rezygnacją opowiedział jej o swym losie; skarżył się jedynie, że z powodu swego ubrania —¦ czarnego surduta z wysokim, sztywnym kołnierzykiem — stanowi przedmiot nieustających kpin wartowników, którzy przy każdej okazji z ordynarną drwiną w głosie wołają za nim „der Pfaff" i obarczają go najcięższą pracą. Przyślij mi cywilne ubranie — prosił — przestanę się wreszcie wyróżniać. Najlepiej zwróć się o to do księdza proboszcza Rupczyńskiego z Tczewa... Ubranie nadeszło zbyt późno. Zarówno komendant obozu, jak i jego pomocnicy znali już redaktora i nie zamierzali spuścić go z oczu. Pewnego dnia zemdlał przy pracy i towarzysze musieli nieść go do koszar, a w kilka dni później gdy po powrocie znad Wisły więźniowie spożywali kolację, Maertens wywołał na plac księdza Chu-dzińskiago i braci Meieirów, po czym stanąwszy z pejczem w ręku na środku placu urządził widowisko, które do łez rozśmieszało rozstawionych wokoło kilkudziesięciu umundurowanych Niemców, rozśmieszało ich tak bardzo, że niektórzy robili sobie pamiątkowe zdjęcia. Oto polski ksiądz katolicki w czarnym surducie, ze sztywnym kołnierzykiem pod brodą siedział z batem na koźle, a dwaj tczewscy Żydzi, bracia Meierowie, z czarnymi, nie golonymi od wielu dni policzkami pełnili rolę gniadoiszów, ciągnąc powóz dookoła placu, póki nie padli ze znużenia. Kiedy indziej znowu — widziała to Anna Kuffel z Tczewa — zmuszali Meierójw do wzięcia księdza pod ręce i przechadzania się z nim wzdłuż i wszerz placu lub fotografowali księdza, jak razem z braćmi jeździł po placu na rowerze. Po pewnym czasie zmienili rowery na samochód: ksiądz siedział przy kierownicy, a Meierowie — nie myci od wielu dni, nie strzyżeni i nie goleni, o twarzach pokrytych długim, czarnym zarostem — byli pasażerami. Kiedy oprawcom znudziły się te nie dość zabawne widowiska, zarządzali zmianę rekwizytów, sięgając do prostszych i bardziej dla nich atrakcyjnych. Ponieważ dół pod latryną był pełen, należało go opróżnić; wypróbowanej l/rójce towarzyszy — księdzu i dwom tczewskim kupcom żydowskim — dali do dyspozycji beczkę na kołach, służącą w małych miasteczkach do wywożenia fekaliów na pola i ogrody i polecili napełniać ją gołymi rękoma. Bardzo się to im, żółtym i czarnym oprawcom, podobało. Pokładali się ze śmiechu, kiedy ksiądz katolicki i dwaj Żydzi gołymi rękoma grzebali w zwykłych g... (gescheistes Dreck!). Kiedy wymykały im się z palców i wpadały do dołu, chóralnie dopingowali pracujących, dopingowali tak długo, póki nie zapadł zmrok. Po kilku dniach komenda obozu wprowadziła innowa.-cję: nocne apele. Ogłaszano je zwykle o północy. Tak jak zerwali się z łóżek, w koszulach i w kalesonach — rzadko kto zdążył wciągnąć spodnie — musieli biec na środek dziedzińca i ustawić się w dwuszeregu. Komendant Maertens i kilku podoficerów z latarkami stawali przed więźniami, którzy kolejno występowali przed szereg, by głośno i wyraźnie odpowiedzieć na jedno jedyne pytanie: Beruf? Zawód? Byczkowscy — teraz było ich czterech, z Pelplina bowiem żandarmi przywieźli trzeciego syna, Alojzego — stawali zwykle w drugim szeregu. W czasie pierwszego .apelu ojciec zdążył ich pouczyć: Gdy zapytają was Beruf, odpowiadajcie Landarbeiter, to znaczy robotnik rolny. I nic więcej, pamiętajcie — Landarbeiter! A Niemcy, z pejczami w rękach, świecąc więźniom w oczy pytali kolejno: Beruf? Robotnikom kazali wracać do szeregu. Kiedy od nauczyciela Gajewisfciego usłyszeli Lehrer, spytali skąd, a kiedy odpowiedział — Z Gorzędizieja — SA-mann uderzył go pejczem po twarzy, a potem ustawił z boku przed .szeregiem. Kiedy od Meierów usłyszeli odpowiedź Kauf-mann (kupiec), a od nie zidentyfikowanego ziemianina Gutbesitzer — i ich odsunęli na bok. Ksiądz Chudziński odpowiedział Pfarrer (ksiądz), Przy wtórze wrzasków: — Ty psie! — poszły w ruch pejcze, które nie omijały już nikogo ze stojących przed szeregiem: ani nauczyciela, ani księdza, kupców, ani ziemianina. Finał wyglądał następująco: pomocnicy Maertensa wrzeszcząc: Alle raus! Biegiem, do sali! — rzucali się na Stających, chlastaijąc pejczami na lewo i na prawo. Zapędzali więźniów do koiszar jak stado bydła, gnali do sal sypialnych i tłukli kogo popadło, póki nie zapanowała cisza. W sdi, w której z kilkunastoma więźniami przesiadywał Józef Muszyński, więziono również Bogacza z Oma-sowa. W nccy z 20 na 21 września wszedł do sali komendant Maerteas z kilkoma SA-manami. Kazał Bogaczowi rozebrać się do naga'i wyprowadził na dziedziniec. Muszyński — światło w sali było zgaszone — rzucił się do okna, by zobiczyć, co dzieje się na, dziedzińcu. Sprowadzono tam braci Meieróiw, nauczyciela Gaj ewskiego z Tczewa i księdza Chudzińskiego, pokrwawionego i słaniającego się na nogach. Wszystko, co się tam działo, widać było w świefle latarni, iMaer-ens wyciągnął z kabury pistolet i czterech więźniów, reszty grób zasypany jedynie do połowy. Pod płotem znaleźli niewielki brewiarz, a w piwnicy zakrwawiony lapelusz, jaki nosił Bogacz. Noont apele powtarzały się. Byczkowscy — ciągle upominani przez ojca — na pytanie Beruf? niezmiennie odpowiadali Landarbeiter, ojciec zaś wołał Buttermeister; nie-zmienmte też — om, kierownik mleczarni i jego trzej sy- nowie — student uniwersytetu i dwaj uczniowie gimnazjalni, wracali do szeregu, a następnie do koszar. Ci, którzy zostawali na placu, byli rozstrzeliwani. Wacław Byczkowski pamięta dziesięć takich nocy i jeszcze dzisiaj, gdyby zbudzić go w środku nocy i zawołać nad uchem: Beruf?!, niezawodnie odkrzyknąłby: Landarbeiter! Bo wtedy, we wrześniu 1939 roku, ta wyreżyserowana przez jego ojca odpowiedź uratowała życie im wszystkim. W koszarach rozstrzelano burmistrza Jagalskiego, a w kilka dni później piętnastu więźniów, wśród nich kupca Władysława Maciej ewskiego i dyrektora banku Tadeusza Wójcilka, W nocnej bieliźnie wyprowadzono z koszar na rozstrzelanie malarza Bronisława Trochowskiego z Tczewa, akuszarkę Różanowską z Miłofoądza i kilka innych osób. W eskorcie, która dokonała egzekucji, więźniowie rozpoznali komendanta Maertensa oraz SA-manów Blauschka, Lerchentfelda i Willy'ego Kawlowskiego. Egzekucje odbywały się zwykle w piątki, a ludzi wy-zinaiczonych na śmierć zamykano wcześniej w piwnicy koszar w celi numer dziewięć. Jedną z nocnych egzekucji więzień Adolf Paczkowski obserwował z koszarowego okna, wychodzącego na doły koło prochowni. Widział, jak skazańcy kopali doły, a potem stawali nad nimi kolejno, zanim oprawca strzałem z karabinu, czasem powtarzanym, nie zwalił go z nóg. Jeśli i wtedy żył, hitlerowiec dobijał go kilkoma uderzeniami karabinowej kolby w czaszkę lub strzałem z pistoletu. Po każdym strzale, kiedy ofiara zsunęła się do dołu, padał okrzyk: Ndchste! — Następny! Inną egzekucję z tego samego okna oglądał Franciszek Miusioł. Mordowanie Polaków w koszarach trwało przez wrzesień i cały październik. 2 października rozstrzelano tam Jana Wodzikowskiego z Tczewa, 13 października 47 Polaków, m. im. sekretarza zarządu miejskiego Edmunda Raduńskiego, następnej nocy Pawła Klawittera. W ciągu trzech ostatnich miesięcy 1939 roku zakończyli tam życie m. in. nauczyciele: Stefania Polnialkowska, Anna Hasse, Leduchowski, Ruoss i Edmund Szupryt, rzeźnicy Dejna i Maksymilian Kuffel, pracownik zarządu miejskiego Stefan Sobotta, piekarz Teofil Oissowski (aresztowanie jego spowodował Niemiec Waltersdorf z Tczewa, 45 który objął po Ossowsfcim piekarnię), pracownicy policji państwowej w Tczewie Leon Recki i Fijałkowski, sędzia Jakub Jagalski, adwokaci Gryning i Edmund Marszałek z żoną Zofią, kapitan Wojska Polskiego Botsiacki, kupiec Szwarewald, siostra Polskiego Czerwonego Krzyża Helena Ciesielska, fotograf Bąk, kolejarz Władysław Maciaś i sekretarz sądowy Pawelec. W koszarach zamordowano około 120 Polaków —¦ najaktywniejszych obywateli i gorących patriotów. Za śmierć ich odpowiedzialny jest m. im. komendant więzienia w koszarach Erwin Maentems, landrat tczewski Isendick i burmistrz Tczewa dr Regier. Tworzyli oni tzw. ¦sąd policyjny, fetory w pierwszych miesiącach okupacji był jedyną i ostateczną instancją, decydującą według swe- \ go uznania o życiu i śmierci aresztowanych Polaków. Oberleutnant Helmuł Richłer Pierwszym polskim przedsiębiorstwem w Pelplinie, które otrzymało niemieckiego Treuhdndera (komisarycznego zarządcę), był hoitel i sklep Teodora Pruszaika. Stało się tak nie dlaltego, że właściciel był wicehurrmistrzem, ale ponieważ było to największe przedsiębiorstwo w mieście. Nad zakolem Wierzycy we własnym dwupiętrowym domu przy pomocy sióstr Pr.uszak prowadził duży sklep kolonialny z poważnymi zapasami towaru oraz hurtownię tytoniu, zaopatrującą w papierosy i cygara całą okolicę. W tym samym budynku znajdowała się jego restauracja, dysponująca dwoma dużymi pokojami i salą oraz hotel /. dziesięcioma pokojami gościnnymi. W restauracji Pru-.szaka jadali księża z kurii, u niego też zatrzymywali się księża z prowincji przybywając do pelplińskiego urzędu biskupiego. W dole, nad rzeką urządził letnią kawiarnię, fjdzie przy kilkudziesięciu stolikach stało prawie dwieście krzeseł. Za ¦kawiarnią znajdowały się dwa korty tenisowe, ¦ których często korzystali również miejscowi i okoliczni Miemcy. Po drugiej stronie placu stała należąca do Pru-/.aka jedyna w mieście stacja benzynowa. Tym przedsiębiorstwem Niemcy zainteresowali się najpierw i przy wymuszonej pomocy panien Rozalii, Marii i Heleny Pruszakóiwien dokonali inwentaryzacji całego majątku, którego wartość oceniono na sto tysięcy złotych. Odtąd siostry nadal obsługiwały sklep, stację benzy-iową i hurtownię, ale każdą zaimkasowaną złotówkę mu-ialy zapisywać w księdze kasowej, całodzienny utarg zaś • ibierał wieczorem Niemiec z magistratu. 47 W podobny sposób zajęte zostały inne polskie sklepy: magazyn włókienniczy Burdaka, apteika mgra Rrzygodziń-skiego, restauracja i hotel Zawadzkiego. Drogerię Anczy-kowskiago, znajdującą się na parterze w budynku redakcyjnym „Pielgrzyma", zajął dwudziestoletni hitlerowiec z Nowego Dworu pod Gdańskiem, Fritiz Woiike z SA, nie mający zresztą nic wspólnego z zawodem drogisiy. Był an na tyle wspaniałomyślny, że kiedy Anczykowiskich wyrzucano z mieszkania nakazując prizeinieść się na gorsze, poziwolił *4m zabrać ze sobą ich własne meble. Wszystko odbywało się zgodnie z zasadą: Polacy pracują, a Niemcy ciągną z tego korzyści. Stopniowo wznowiła pracę cukrownia, na pełnych obrotach pracowała już mleczarnia kierowana przez Artura Nassa, uruchomiona została niemiecka stolarnia Rosenkego, chociaż jej właściciel większość czasu przeznaczał na zajęcia w oddziale SA. Ruszyły też młyny, a Bonus otworzył kasy banku Reifeisen. Wszyscy Polacy musieli pracować, zatrudniono nawet bezrobotnych. Codziennie rano stawali pod oknami magistratu, skąd kierowano ich do prac porządkowych na rzecz miasta. Zajęto również sklep tekstylny Knasta w gmachu „Pielgrzyma" przy rynifou. Kiedy w końcu września po powrocie z wojennej tułaczki Knast dowiedział się, że w jego sklepie rządzi Treuhander Maks Schalke* nie rozumiejąc jeszcze ducha nowych porządków wewnętrznymi schodkami zszedł z mieszkania do sklepu, zbliżył się do piszącego coś za kontuarem Schalkego, powiedział po niemiecku „dzień dobry" i przedstawił się: — Nazywam się Bolesław Knast, jestem właścicielem tego sklepu. Niemiec aż oniemiał z wściekłości i kiedy ochłonął, wrzasnął: — Raus, du polnisch.es Schwein! Teraz ja jestem tu właścicielem! — i zanim Knast zdążył wrócić do siebie, zatelefonował po policję. Po południu w mieszkaniu Knasta zjawił się niemiecki żandarm — nikt już nie pamięta, czy był to Witt, Halin, czy też Langhammer — dość, że polecił rodzinie Knastów opróżnić mieszkanie w ciągu dwóch godzin i przenieść się na ulicę Dworcową do domu Sikorskiego. 48 ;\ Ceschaftsherieht der Cukrownia Pelplin iiber das Betriebsjahr 1931/32 Niemiecka strona okładki „Sprawozdanie Cukrowni Pelplin za rok 1931/32" Mii Cela więzienna w piwnicy Seminarium Duchownego i ". Budynek obok Setoinarium w Pelplinie, miejsce narad hitlerowskiego sądu policyjnego Przy przeprowadzce pomagał im ksiądz Smoozyński Ponieważ córka Khasta, Zofia Burdakowa miała małe dzieci, a pogoda stawała się chłodna, Knast wrócił do mieszkania, by z własnej komórki zabrać część własnego węgla Tam naiszedł go Schalke, histeryzując, że Knaist jest zło-aziejem, ze włamuje się do cudzego mieszkania i zatelefonował na posterunek. Za pół godziny dwóch przedstawicieli SA aresztowało Knaisfe z synem Zbiiginiewem, ekonomistą z aintwerpijstoim dyplomem i zaprowadziło ich eto seminarium duchownego, kitóre od kilku dni pełniło Ajnkieję więzienia. Aresztował ich - nazwiska te były juz wtedy znane pelplińskim Polakom — wysoki czarny drab w mundurze SA, Gustaw Hogenleld, w towarzystwie pohzeimeistra Wiltta. W seminarium duchownym kwaterował oddział złożony z 20—30 członków SA. Przybyli tu 3 względnie 4 września tuz za oddziałami wojskowymi i stanowili część gdańskich oddziałów,-przygotowywanych przez Fonstera do na-pasci na Polskę na długo przed wybuchem wojny. Dowódcą lormacji był gdański szturmowiec hitlerowski Eimann Od jego nazwiska grupy żołnierzy SA, rozrzucone po miasteczkach północnego Pomorza, nazywane były przez administrację hitlerowską Kommandem Eimanna Gzłonrkami tego Kommanda byli najczęściej żuławscy parobcy, którzy w ruchu hitlerowskim, w czynnej nienawiści wobec Polaków i w awanturze woijenneij szukali ucieczki od dręczącej ich w zapadłych wioskach nudy i ujścia dla rozsadzającej ich młodzieńczej energii Do ' pelplińiskiej gruipy Eimanna należeli m. in.: Kurt Schroe-cier Fntz Dirksen, Heinz Krohling, Joseph Gorke, Otto Wite z Malborka, Reinhold Kiep, Walter Dycik z Lisewa, Aiired laube z pogranicza Prus Wschodnich, Maks lUHich — podobnie jak Hogenfeild pochodzący z Ostasze-wa na Żuławach, Friedrich Strehlke z Gdańska i kilku z poDhskiego Gniewa. W seminarium kwaterował rów-mez niewielki oddział hitlerowskiej służby pracy, zwanej ¦oficjalnie Arbeitsdienstem. J Painosizyli się w mieście, spacerowali gromadnie, zaj-mując całą szerokość chodników; przechodniów Polaków spychali na bruk, potrącali brutalnie, a często i bili. Mło- 4 — Pelplińska jesień 49 dań, barczyści, bezczelni wkrótce zyskali sobie w mieście pogardliwe przezwisko die danziger Bueffeln — gdańskie bawoły, lub po prostu — męty, gdańskie męty, najgorsze jakie tylko mogą istnieć. To doborowe towarzystwo prowincjonalnych zabijaków, żądnych władzy i znaczenia, uzupełniane było przez miejscowych i okolicznych Niemców, którzy już na kilka miesięcy przed wojną byli członkami tajnego antypolskiego spisku, a w momencie wkroczenia oddziałów hitlerowskich przywdziali czerwone opaski Selbstschutzu, a następnie upragnione mundury oddziałów szturmowych. Mieszkali we własnych domach, często wykonywali normalne funkcje zawodowe, a „na służbę" do seminarium chodzili w określone dni, traktując to jako pracę polityczną i okazję do wyżycia się. Byli wśród nich następujący mieszkańcy Pelplina: kierownik banku Bonus, stolarz Rosenke, piekarz Himz, restaurator Lufa, kierownik młyna Netzel, Blaschke i Brunon Czerwiński z elektrowni, Drewsowie z cukrowni i Talwiitzer ze spichrza. Komendantem całej grupy był Oberleutnant SS Hel-¦ nruit Richter, paradujący zawsze w czarnym mundurze i czapce z trupią czaszką. Zastępcą i jego pierwszym pomocnikiem był Giuisltaw Hogenfeld, który pełnił zarazem funkcję komendanita seminaryjnego więzienia. Tę postać, podobnie jak i' sylwetkę RicbJtera, pelipłińsey Polacy szybko zapamiętali. Wysoki, szczupły szatyn odznaczał się jajowatą głową — niektórzy mówią, że w kształcie gruszki —¦ która była osadzona na długiej i cienkiej szyi. Miał on charakterystyczną sylwetkę lekko pochylonego gruźlika i wystarczyło raz go zobaczyć, by zapamiętać na zawsze łącznie z brzydką, zawistną twarzą. Hogenfeld paradował zwykle po mieście w żółtym mundurze, prowadząc na smyczy tresowanego wilczura, kiedy zaś szedł samotnie, trzymał w ręku skórzany pejcz. Ponieważ najczęściej bywał pijany lub podchmielony, spotkania z nim kończyły się dla Polaków najczęściej biciem albo — w najlepszym rasie — wyzwiskami, wśród których określenie „polska świnia" należało do najłagodniejszych. Częstą jego towarzyszką w czasie spacerów po mieście była młodsza Luitzówna, teraz urzędniczka i tłumaczka w biurze Gestapo. Ditta znała doskonale wszystkich 50 w mieście, była więc dla Hogenfekla znakomitą przewodniczką, odsłaniała niu wszelkie tajemnice, znosiła wszystkie plotki, ona też —• mówiono o tym otwarcie, a po kilku latach potwierdzili to nawet Niemcy z Hoganfeldem włącznie — wraz z matką Olgą faktycznie decydowały o tym, kto ma zostać aresztowany i za co. Oberleutnant RŁchter pochodził z południowych Niemiec i zanim stał się wyznawcą ideologii Hitlera, był przez dwa lata alumnem w niemieckim seminarium duchownym. Uważał to za wystarczającą podstawę, aiby codziennie odwiedzać mieszkającego jeszcze na pierwszym piętrze seminarium rektora ks. Roskiwiitalskiego i wdawać się z nim w dysputy teologiczne. Ksiądz Rosfcwital-ski ustosunkował się do płytkich wywodów Oberleutnanta pobłażliwie. Jakżeż zresztą miał dyskutować w sprawach wiary z człowiekiem uznającym ideologię nienawiści i ślepego posłuszeństwa rozkazom Adolfa Hitlera? Richter czuł się jakoś skrępowany wobec rektora i zaproponował mu, by wynalazł soibie na Pomorzu jakieś „dobire probostwo", to postara się dla niego o zezwolenie na przeprowadzkę. Kiedy ksiądz nie skorzystał z tak niezwykłej okazji, w której biskupa ordynariusza miał zastąpić oficer hitlerowskiej Gestapo, Richter wystąpił z nową propozycją, tym razem już w kategorycznym tonie: —¦ Niech ksiądz przeniesie się do kurii, tam jest kilka wolnych pokoi. Po co mamy sobie tu nawzajem przeszkadzać? Poitrzebuję całego seminarium. Tym razem ksiądz zgodził się, a Riichter dał mu do pomocy kilku żołnierzy, by przenosimy trwały sprawnie i nie absorbowały zbytnio księdza rektora, po czym co prędzej zajął jego mieszkanie. Nowy pan seminaryjnego gmachu przestał odwiedzać rektora; miał po temu coraz mniej czasu, bo pracy było coraz więcej. Do seminarium, gdzie na pierwszym piętrze mieściła się część biur okupacyjnego magistratu, przeniesiono więźniów z aresztu miejskiego, niewygodnego, bo leżącego w centrum miasta, ponadto.. małego i otoczonego polskimi mieszkaniami. Wprawdzie Niemcy nie troszczyli się zbytnio o zachowanie tajemnicy, przeciwnie, zależało im na atmosferze strachu i grozy, jaką wywoływała w mieście każda wzmianka o niemieckiej policji, SA czy Gestapo, w szcze- 51 gółach jednak woleli zachowywać pewną swobodę działania i nie odsłaniać wszystkiego wobec tych, którzy pozostawali na wolności. Seminarium duchowne było cząstką kompleksu budynków, którego centrum stanowiła stara katedra, wzniesiona przez cystersów w XIII wieku. Klasztor i świątynia były wielokrotnie plądrowane przez najeźdźcze wojska, ale i równie często odnawiane i wzbogacane. Potężny, niezwykle bogaity gmach katedry zasłaniał pozostałe budynki. Z prawej strony mieściło się gimnazjum biskupie zwane Collegkum Marianum — jedyna na całym Pomorzu szkoła średnia, która naukę języka polskiego prowadziła przez cały okres pruskich zaborów, nie wyłączając nawet lat Kulturkampfu, kiedy to władze pruskie nie cofnęły się przed zamknięciem seminarium duchownego. Collegiom Marianum powstało w 1829 roku, po. przeniesieniu stolicy diecezji z Chełmna i mimo przeciwdziałania, niemieckich biskupów Sedlaga i Martwicza utrzymało szczytne, naukowe tradycje seminarium chełmińskiego, zwanego „córką uniwersytetu bołońskiego". Długosz talk pisał o klasztorze pelplińskim w swej Historii Polski: „...przez dawnych książąt założony, tak słynął budowlami, murami i strukturą, że wszystkich śmiertelników w podziwianie wprawiał". Budyneik seminarium częściowo był zakryty wysoką ścianą katedry; znajdował się z jej lewej strony, oddzielony od ulicy rozległym dziedzińcem, na którym biskup Stanisław Okoniewski, pierwszy polski biskup diecezji od czasu rozbiorów, postawił w 1935 roku pomnik polskich iteoloigów. Rzeźbiarz Wojciech Durek uwiecznił w nim postacie wybitnych, szczególnie zasłużonych dla kultury polskiej kapłanów, m.in. Jana Długosza, kardynała Hozjiusza, Piotra Skargi i Jakuba Wujka. Widoczne z ulicy seminarium było tak usytuowane, że nikt niepostrzeżenie nie mógł dostać się do wnętrza. Nie byłoby to zresztą proste, gdyż na parterze, w pokoiku portiera pełnił służbę uzbrojony wartownik, który otwierał interesantom drzwi i kierował albo do biura magistratu, albo do biura Gestapo na piętrze, albo — jeśli klient został doprowadzony przez SA — prosto do aresztu, którego najważniejsza 'część znajdowała się w piwnicy. 52 Piwnicę hitlerowcy przebudowali. Po lewej stronie naprzeciwko kotłowni znajdowało się 14 pomieszczeń, które niewielkim wysiłkiem zamieniono na cele. W oknach założono kraty, stolarz Roiseinke wbudował do drzwi judasze i wzmocnił zewnętrzne skoble, a Blaschke doprowadził światło, umieszczaj ąic kontakty na korytarzu. Część cel aireszitanokich urządzono na drugim piętrze, na poddaszu, gdzie po otbu stronach korytarza znajdowało się kilkanaście pokoi, położonych zbyt wysoko, by ktoś mógł stamtąd zaryzykować ucieczkę. Tam kierowano osoby mniej obciążone wobec „Wielkich Niemiec" i nie „zaszczycone" przywilejem Sonderbehan-dlung (specjalnego traktowania), co stanowiło niemiecką miarę patriotyzmu i zaangażowania aresztowanych Polaków. Gdzie jest Biblia? -Pierwszym przymusowym mieszkańcem seminarium został Bolesław Krajewski, pracownik administracyjny kurii biskupiej. Erich Schaaok z SA aresztował go następnego dnia po wkroczeniu Niemców do miasteczka. Krajewskiego zamknięto w gmachu seminaryjnym. Takiego „zaszczytu" nie dostąpił jeszcze nikt, wszystkich bowiem innych Polaków trzymano albo w areszcie miejskim, albo — jak Byczkowsklch, ks. Chudzińskiego czy Bogacza — przewieziono do tczewskich koszar. Aresztowanie ¦ Krajewskiego- i umieszczenie go w seminarium nie było przypadkiem. W osobie Krajewskiego, długoletniego pracownika seminarium, znającego profesorów uczelni i księży związanych z kurią, Niemcy pragnęli mieć człowieka, który — jeśli nie dobrowolnie, to pod przymusem — zorientuje ich w przeznaczeniu poszczególnych pokojów i sal, w stosach akt, w tysiącach książek nowych i starych, z których Pelplin zasłynął na całą Europę. Jedna z nich była wprost bezcenna. Była to Biblia Gutenberga — największy skarb biblioteki pelpliń-skiego seminarium. ' ¦Niemcy nie znaleźli jej ,w Pelplinie. Biblia była jednym ze 180 egzemplarzy, wydrukowanych w latach 1453—1455 przez samego Gultenfoerga. Do czasów II wojny światowej ocalało tylko 45 egzemplarzy tego bezcennego dzieła, spośród których egzemplarz pel-plińiski wyróżniał się czymś szczególnym. Na karcie 46 w pierwszym tomie odbita była przewrócona czcionka, co pozwoliło uczonym odtworzyć dokładny wygląd pierwszych czcionek mistrza z Moguncji. Biblia składała się z dwóch tomów o łącznej liczbie 641 kart dużego forma- tu, zdobna była w liczne ryciny i ornamenty i oprawiona w czerwoną cielęcą skórę. Zakupił ją Mikołaj Chrapicki w XV wieku i ulokował w zamku lubelskim, skąd w 1833 roku przeniesiona została do biblioteki seminarium duchownego w Pelplinie. Pelplińska Biblia Gutenberga od dawna . interesowała biblioteki, antykwariaty i zbieraczy na całym świecie, a przed wybuchem wojny o jej kupno ubiegały się Szwajcaria, Niemcy, Francja i Anglia. Oferowano za nią sumę na owe czasy zawrotną — milion osiemset tysięcy złotych! Krótko przed wojną biskup chełmiński Stanisław Oko-niewski post ano wił ratować bezcenny zabytek i z mało bezpiecznego Pelplina przewieźć ją do Warszawy. Wszystko działo się w głębokiej tajemnicy. W tym celu u pel-plińskiego rymarza Gutkowskiego zamówiono mocną skórzaną walizę, w której bibliotekarz seminaryjny ks. dr Antoni Liedtlke przewiózł ją do Warszawy i zdeponował w skarbcu Banku Gospodarstwa Krajowego. W podobny sposób 'ewakuowano cenny, pięknie ilustrowany rękopis psałterza z XVI wieku oraz wszystkie starodruki, inkunabuły i rękopisy i przekazano je na przechowanie do kolegiaty w odległym od granicy niemieckiej Zamościu. Niemcy bardzo szybko zorientowali się, że Biblia została wywieziona przez biskupa Okoniawskiego w niewiadomym kierunku, ale nie tracili nadziei na jej odzyskanie wobec szybkich postępów wojsk hitlerowskich i zajmowar-nia przez nie coraz większych połaci Polski. Wydało się, że biskup nie, wymknie się z Biblią i ostatecznie — prędzej czy później — wpadnie ona w ich ręce. Tymczasem jednym z najważniejszych zadań Sicbtera było ustalenie, dokąd Biblia została wywieziona i gdzie znajdują się słynne, niemal legendarne skarby kurii i katedry pel-plińskiej. Krajewskiego ulokowano na parterze seminarium, w pierwszym pokoju obok wartowni, skąd dobrze widział wszystko, co działo się w tej części gmachu. Widział kogo przywożono, kogo wywożono, orientował się także w ogólnych zarysach, o co pytają aresztowanych. Skoro tylko Niemcy przenieśli do innego mieszkania księdza rektora Roskwiitaisikiiego i przygotowali gmach do 55 nowych zadań, zamieniając pomieszczenia piwniczne w cele więzienne, Oberleutnant Helmut Richter przystąpił do pracy. Aresztował kasjera kapituły księdza Raszeję. Wczesnym rankiem przyprowadzili go Hogenfeld z Blaschkem, eskortując pod karabinami. Ksiądz Raszeja (był pierwszym połakiem, którego zamknęli w pojedynczej celi. W niedzielę 17 września aresztowany został szofer biskupa Okoniewskiego Kabat z żoną oraz gosposia księdza kanonika Partyki, panna Romcówma. Kiedy zamknęły się za nią drzwi aresztu, Richter mógł poinformować szefa Gestapo w Tczewie, Wolffa, że „akcja Biblia" została w Pelplinie rozpoczęta. Aresztowanych Richter przesłuchiwał osobiście, chcąc się zorientować co do kierunku ucieczki biskupa Oko-niewskiego i ewentualnego miejsca zdeponowania Biblii. W możliwość wywiezienia Biblii za granicę jeszcze wtedy nie wierzył. Początkowo Gestapo otrzymało wiadomość o pozostawieniu jej w Toruniu lub Sandomierzu, ostatecznie jednak po otworzeniu szafy pancernej sprawa częściowo wyjaśniła się: znaleźli w niej listy przewozowe skrzyń z książkami do Zamościa oraz protokół zdarwczo--odbiorczy z Banku Gospodarstwa Krajowego w Warszawie. Starodruki szybko zostały odnalezione w Zamościu, sprawa Biblii jednak pozostała niewyjaśniona do czasu stwierdzenia, że nie ma jej już w skarbcu warszawskiego BGK, gdyż została wywieziona w kierunku Rumunii. Cios w cukrownię Wiadomość o aresztowaniu ks. Rasizeji, Kabatów i Rom-cówny rozeszła się po mieście bardzo szyibko, zanim jednak Polacy zdołali się z nią oswoić, Richter zadał im nowy, nieoczekiwany cios. Wymierzył go w cukrownię. Nastąpiło to w poniedziałek 18 września. Jesienią 1939 roku cukrownia pelpilińaka przygotowywała się do sześćdiziesiąitej pierwszej kampanii w swej historii. Część pracowników powróciła z rozbitych oddziałów wojskowych luib z ucieczki na wschód, ranni opuścili szpitale. Każdy — zgodnie z zarządzeniem władz niemieckich — zgłaszał się do swego zakładu pracy, by zapewnić sobie środki do życia. Czasy zapowiadały się ciężkie. W cukrowni pod tym samym co dawniej kierownictwem w pośpiechu kończono remontowanie maszyn przerwane wybuchem wojny. Na stanowisku był ten sam dyrektor Kaczmarek ¦_— tyle, że zapomniał już całkowicie polskiego języka i zerwał stosunki towarzyskie z Polakami, ba, podobno nawet nie poznawał ich na ulicy. Po zakładzie kręcił się inżynier Kadereit, tak samo rzeczowy i skryty jak dawniej — tyle, że teraz polecenia wydawane Polakom przybierały formę bezwzględnych rozkazów. Dzielnie pomagał 'mu w tym papa Knoll, za biurkiem w księgowości siedział cichy jak zwykle Niemiec Retzel, służbę pełnił wagowy Niemiec Kowalski i zmianowy Dafołau, z polskimi elektrykami pracował Kurt Drews; brakowało jedynie jego brata, elektryka Paiula Drewsa, który całkowicie poświęcił się służbie w SA i mieszkanie w cukrowni zamienił na kwaterę w seminarium, skąd wychodził zawsze w mundurze i ź karabinem na ramieniu. 57 Kampania 1939/1940 nie zapowiadała się najlepiej. Życie po wsiach było zdezorganizowane — wielu rolników, robotników i ich synów przebywało w obozach jenieckich lub zginęło na polach bitew, dostawy buraków były więc niepewne i należało się liczyć z tym, że produkcja cukru nie osiągnie zeszłorocznych 80 tysięcy tom. Ponadto remonty były poważnie opóźniane i zanosiło się na to, że w październiku nie będzie można rozpocząć rozruchu urządzeń „na gorąco". Gdyby pracujących w cukrowni Polaków spytać wtedy, 18 września 1939 roku, czy przedpołudnie to różniło się od innych, poprzednich, większość z nich odpowiedziałaby zapewne twierdząco, że coś było nie tak, jak zawsze, chociaż nie potrafiliby określić, na cizym ta odmienność polegała. Jedynie kierownik produkcji Franciszek Szyma-wowski, który nadal pozostawał na swym stanowisku i w przygotowaniach do kampanii razem z inż. Kade-reitem odgrywał kluczową rolę, przyszedł na obiad niespokojny i zwierzył się żonie: — Coś się dzisiaj w cukrowni dzieje. Ciągle mi się zdaje, że ktoś za mną chodzi i minie śledzi. Od rana jestem dziwnie zdenerwowany... Obserwacje Szymanowskiego — a może były to jedynie przeczucia? — potwierdziły się. Po przerwie Obiadowej około 16.00 zajechał przed portiernię niewielki czarny autobus bez okien, który od kilku dni widywano na ulicach Pelplina i wiedziano, że należy do seminarium. Wyskoczyło z niego kilku przedstawicieli SA z karabinami. Dwóch z bronią gotową do strzału stanęło z obu stron portierni, dwaj inni •—¦ w jednym rozpoznano Paula Drewsa, w drugim Ottona Lutza — poszli na piętro do biura. Sekretarce dyrektora podali kartkę z kilkoma nazwiskami. Wywołała tych pracowników telefonicznie z oddziałów. Mieli stawić się w biurze natychmiast. Drews wyglądał na słabeusza. Ramiona miał wąskie, klatkę piersiową zapadłą i ze swym średnim wzrostem i szczupłą twarzą nie budził w nikim lęku nawet teraz, w żółtym mundurze, z pistoletem u pasa. Wiedział o tym, dlatego blady z podniecenia — wiszaik zdawał sofoie sprawę, co zaraz nastąpi i czym się skończy — stał obok pustego, dyrektorskiego biurka na rozkraczonych nogach i z bezczelnym uśmiechem wpaitrywał się w drzwi, w któ- 58 rych za minutą zaczęli stawać jeden po drugim jego dawni polscy koledzy i znajomi. Niepewnie wchodzili do sekretariatu, spoglądali na sekretarkę, potem przesuwali oczy na otwarte drzwi gabinetu dyrektora, za którymi stał Drews. Kolejno zatrzymywali się na jego widok, a potem — kiedy od niechcenia kiwał na nich palcem — przestępowali z nogi na nogę i wolno, coraz wolniej przesuwali się w głąb gabinetu. Pierwszy wszedł Wincenty Knitter. Drogę miał narj-krótszą, księgowość mieściła się przecież tuż tuż, kilka pokoi dalej na tym samym korytarzu. Potem w szarym kitlu roboczym, z ponurą twarzą wsunął się Franciszek Szymanowski, myśląc o swoich porannych przeczuciach, po nim budowniczy Franciszek Sołecki, ten, którego dwaj synowie razem z innymi gimnazjalistami wybijali szyby w niemieckich oknach. Ostatni, blady jak papier, z widocznym ociąganiem się, jakby zmagając się ze sobą, stanął w drzwiach dziewiętnastoletni Józef Ligmanowiski ze Swierzyna. Koledzy powiedzieli mu, kto przyjechał i kto go wzywa. Domyślał się, co go tu może spotkać. Kiedy Drews eleganckim ruchem ręki, najbardziej eleganckim, na jaki go było stać, zaprosił go do środka, Li-gmanowski kurczowo zacisnął usta i przymrużył oczy. Drews przeciwnie, jakby pojaśniał na jego widok, przerwał milczenie i — było to szczytem łaskawości — odezwał się po polsku: — No, jesteś, Ligmainowiski! A mówiłeś, że Hitler przegra i niemieckie czołgi są z tektury... Nie zapomniałeś zabrać swoich obrazków? Mówiąc to powoli zbliżał się do młodego ślusarza, z którym niedaleko stąd, siedząc przez parę kolejnych lat na jednej ławie, spożywali skromne posiłki, popijali czarną zbożową, dobrze słodzoną kawę — on, Niemiec Paul Drews i Polak Józef Ligmanowski, a ich koleżeństwo —¦ spokojne i pełne zaufania — im bliżej wojny zamieniało się w zaciętą, zaczepną wrogość. Pamiętali o tym obydwaj, ale Drews postanowił już teraz, przy wszystkich pomścić swoją niedawną bezsilność wobec zaczepek tego młokosa, który ośmielił się okrągłe kształty czterech świnek zamienić w twarz Wodza Wielkiej Rzeszy! 59 Uderzył go pięścią z prawej strony, poprawił z lewej, a kiedy młodzik zachwiał się, kopnął go z całej siły w brzuch. Ligimanowski padł z jękiem, ale nikt nie odważył się go podmieść. Leżał pod ścianą jęcząc półprzytomny. Nadchodzili następna z wezwanych: Władysław Mań-kowski, Racławiski, Franciszek Sakawiski, Edmund Marszałek i Leon Kleister. Na tym ostatnim skupiły się spojrzenia wszystkich. Bo Kleister, to było nazwisko, to był ktoś — jego nieżyjący juiż ojciec w 1918 roku był w Pelplinie przewodniczącym Rady Żołnierskiej, która pruską władzę zepchnęła na margines, zrobiła z niej nic nie znaczącą instytucję. Miasto spowite było polskimi flagami, a po ulicach — pamiętają to jeszcze niektórzy, pamięta drukarz Józef Kądzielą — biegały gromady młodych mężczyzn z czerwonymi kokardkami na klapach, wołając: „Polska!", „Socjalizm!", „Niech żyje Polska!" Wpadli potem do księgarni przy rynku, zabrali kilkanaście śpiewników Koinopinickiej i znowu wyszli na miasto, śpiewając „Nie rzucim ziemi". Ten sam Kleister, w młodszym wydaniu, 20 lat później znajdował się również na ulicy wśród tych, którzy manifestowali przeciwko Prusakom spad znaku swastyki, razem z gimnazjalistami rzucał kamienie w niemieckie szyby i razem z połową miasta śpiewał „Nie rzucim ziemi". Kleister był wszędzie, gdzie działo się coś związanego z polityką, angażował się w życie, a losy kraju interesowały go w sposób jak najbardziej bezpośredni. Teraz musiał tu przyjść do umundurowanego Drewsa, stanąć przed nim i drżeć ze strachu. Ale Drews nie podniósł na Kleistra ręki, wrzasnął tylko wiskaziując na Li-gmanowskiegio: Ty świnio, podnieś go natychmiast! Trzymali go więc, by nie upadł, kiedy Otto Luitz sprowadzał wszystkich na dół, gdzie czekały na nich otwarte szeroko drizwi autobusu. Pojechali do seminarium. Była godzina piąta po południu, kiedy ludzie wracający z pracy lub zakupów słyszeli krzyki dochodzące aż na ulicę zea zamkniętych okien kaitowinii. Część zmaltretowanych po zbiciu pałkami zawleczono do cel piwnicznych, reszta pozostała na pierwszym piętrze, w pokoju obok gabinetu Richtera. Tych bito szczególnie zaciekle. Spośród jęków i krzyków dawał się odróżniać 60 wysoki w tonacji krzyk Ligmanowskiego; krzyk zamieniał się w pisk luib wrzask, ucichał na kilka minut, (by powtarzać się znowu w tej samej kolejności. Około godziny 20.00, kiedy na ulicy było już ciemno, krzyki Ligmano-wskiego stopniowo słabły i zamieniały się w tępe rzężenie. Ofiara traciła przytomność, a kaci — Drews i Hogem-feld, tracili siły; ich doświadczenie w katowaniu ofiar było jeszcze zbyt nikłe, by mogli zastosować coś bardziej wymyślnego, a nie wymagającego aż tyle wysiłku. Robotników z cukrowni bito codziennie, rano i wieczorem, czasem tylko, kiedy do seminarium trafiali inni Polacy, dawano im przejściowo spokój, by potem zabrać się do nich ze zdwojoną energią. Dbał o to osobiście dawny elek/tryk, obecnie SA-mann Paul Drews, który brał sobie jak gdyby odwet za to, że on Niemiec był kiedyś na ty z towarzyszami pracy z pelplińskiej cukrowni i przez wiele lat rozmawiał z nimi po polsku. Gustaw Hogenfeld Odtąd nie było dnia, by kogoś nie aresztowano i nie doprowadzano lub dowożono do seminarium. 18 września wieczorem Gustaw Hogenfeld zjawi! się w mieszkaniu Pruszaków i zabrał wiceburmistrza. Zaprowadził go do seminarium, dokąd przed kilkoma godzinami przywieziono samochodem aptekarza mgr a Józefa Przygodzińskiego i burmistrza Pelplina dra Stanisława Ghmieleckiego. Aresztowano go w okolicach Skórcza, gdzie zatrzymał się niezdecydowany, czy ma wracać do swego miasta, o którym dochodziły rozmaite złowróżbne słuchy. Przywieziono go furmanką na posterunek policji przy rynku, skąd po kilkudziesięciu minutach zabrał go gestapowski samochód. Ohmieleciki, dawny poddamy państwa pruskiego i jego przymusowy żołnierz, wrócił z I wojny światowej bez prawej nogi, zamiast której cesarz Wilhelm podarował mu drewnianą protezę i kulę. Podpierał się odtąd tą kulą przez dwadzieścia lat, aż dopiero teraz, we wrześniu 1939 roku, następcy cesanza — kiedy nie mógł dość szybko wejść do samochodu — popchnęli go brutalnie, bez ceremonii wybijając mu ją spod ramienia. Drugi SA--,mann podniósł kulę z chodnika i uderzył nią starego człowieka, który przed 20 laty tak samo jak on teraz nosił na brzuchu pasek i klamrę z napisem Gott mit uns. Do burmistrza Ricbter zabrał się bez zwłoki, poddając go długotrwałym przesłuchaniom i zasypując bezsensownymi zarzutami. Po każdej takiej „rundzie" Chmielec-kiego sprowadzano do piwnicy, gdzie przed zamknięciem celi otrzymywał jeszcze specjalną porcję (batów. Następnego dnia o tej samej wieczorne:] porze Hogenfeld ponownie załomotał do mieszkania Pruszaków. Stojąc 62 na progu zapytał, czy „alle Daimen" są w domu. Są? To niech zaraz idą z nim do seminarium. Ale zaraz! Kiedy narzuciwszy płaszcze na ramiona wyszły za próg, powiedział głośno: Jesteście wszystkie aresztowane! Pójdziecie jedna za drugą! Nie wolno rozmawiać! Przestrzeń kilkuset metrów, jaka dzieliła ich mieszkanie od seminarium, przeszły tak, jak Hogenfeld przykazał: Na przodzie powłócząc nogami szła siedemdziesięcio-siedmioletnia matka Kazimiera, a za nią kolejno trzy córki: Rozalia, Helena i Maria. Otrzymały celę na końcu drugiego piętra, dokąd krzyki z piwnicy słabo dochodziły. Przesłuchiwano je kilkakrotnie starając się ustalić stan ich rodzinnego majątku. Nie znęcano się nad nimi, ale już sam pobyt w tym niezwykłym areszcie, w cieniu katedry, do której pobożne siostry chodziły codziennie, był dla nich dostateczną, torturą. Po kilku dniach skierowano je do pracy w seminaryjnej kuchni, gdzie spotykały raz po raz Teodora Pruiszaka, a czasem nawet kanonika, księdza profesora Maksymiliana Raszeję. Godziny spędzone w kuchni, kiedy z innymi kobietami zasiadały w krąg nad wielkim naczyniem i obierały kartofle, były dla nich najspokojniejsze, choć nie pozbawione dręczącej niepewności i troski o przyszłość. Olga Lutz, żona restauratora, przyrządzała w kuchni obiady dla prawie stu stołowniików, to jest dla grupy SA-manów, pracowników magistratu oraz kilku gestapowców. Tylko Lutzowa miała wstęp na wszystkie piętra seminarium. Do pomocy przydzielono jej kilka Polek — czterdziestopięcioletnią Franciszkę Ćwdlklińską i młode dziewczyny: Monikę Maślewską, Martę Szmit, Jabłońską i Kraszew-ską. Z każdym dniem wracało do Pelplina coraz więcej mieszkańców; z ewakuacji, z rozbitych oddziałów wojskowych, z niemieckiej niewoli... Niemcy wiedzieli, że jedyną drogą powrotu z bardziej odległych stron jest kolej, toteż na przyjście każdego pociągu wysyłali na dworzec uzbrojonego SA-mana i jakiegoś cywila, który znał miejscowych Polaków i z ciżby pasażerów potrafił wyłowić tych, na których czekano w seminarium. W dniu 20 września po południu dyżur na dworcu pełnił Hogenfeld w towarzystwie Ditty Lutz. Kiedy grupa 63 podróżnych, weszła do dworcowego holu, Lutzówina wskazała Hogenfeldowi młodego kolejarza Bolesława Muntow-skiego, "który tuż przed wybuchem wojny odgrażał się Niemcom, że „niech no tylko zaatakują Polskę, to nie potrwa długo, a będą wiali, gdzie pieprz rośnie". Oprócz tego mówił podobno talbże coś niecenzuralnego na temat fiihrera. Teraz podszedł do niego Hogemfeld i znienacka uderzył go kilkakrotnie gumową pałką, po czym schwyciwszy go pod ramię słaniającego się zawlókł do seminaryjnej piwnicy. Po Józefa Chmieleckiego Boganfeld pojechał aż do Ja-niszewtka, odszukał go na polu wśród ludzi wybierających ziemniaki, wobec wszystkich podsunął mu pod nos niemiecką gazetę i zapytał, czy wie, co to jest, a gdy tamten potrząsnął przecząco głową, pobił go pałką i zawiózł do seminarium. Jego celę w piwnicy Hogenfełd odwiedzał codziennie i trzymając w ręku „Der Danziger Vorposten" pytał, ile taikich gazet Chmieledki podarł przed wojną i z kim to robił, po czym tłukł go pałką bez litości. Wiele ofiar wpadało w ręce katów niejako automatycznie. Wszyscy żołnierze zwalniani przez Niemców z niewoli — s zwalniano przeważnie ludzi pochodzących z Polski zachodniej — po powrocie do miejsc zamieszkania musieli zgłaszać swe przybycie na posterunku policji. W Pelplinie formalności tych dopełniano w seminarium. Tam 23 września trafił pracownik pelplińskiej cukrowni, były żołnierz tczewskiego Batalionu Obrony Narodowej. Paweł Raijmuis. Wartownik posłał go na pierwsze piętro dc sekretariatu, gdzie przyjęła go Ditta Lutz. Kazała mu czekać, póki nie zjawił się Richter. Kiedy przeglądał jego papiery, bawiła się ołówkiem, stukając ostrym końcem w biurko. Był to umówiony znak, że przesłuehi-wamy jest „kimś" i należy go zatrzymać. Richter aroiztumiawiszy tę ołówkową „sygnalizację" wyszedł i zaraz przysłał Hogenfelda, który bez wstępu pobił Rajmusa pałką, a potem kopiąc wypchnął go na korytarz i rzucił do piwnicznego lochu. W dniu 26 września poiszedł do seminarium zarejestrować się po powrocie z wojska dziewiętnastoletni student 64 matematyki Franciszek Wojak, brat restauratora i prezesa Polskiego Związku Zachodniego. Oczywiście zatrzymano go. Stara Lutzowa zobaczywszy Wojaka zawołała do prowadzącego go hitlerowca: — Przecież to nie jest ten! Chodzi o jego brata! — ale eskortujący młodzieńca Niemiec odpowiedział: To przecież wiszystko jedno, pójdzie za brata! Tego samego dnia Hogenfeld przyprowadził z miasta fryzjera Józefa Szultka z ulicy Mickiewicza, który przez wiele lat strzygł i golił większość mieszkańców Pelplina nie wyłączając Niemców. Drzwi swego zakładu zamknął przed nimi dopiero w połowie sierpnia, wołając: Nie będę golił Niemców! Dnia 28 września zjawił się w Pelplinie Stefan Chwar-ściainek, oficer rezerwy. Po zwolnieniu z niewoli wrócił do Tczewa, gdzie był dyrektorem miejscowej mleczami, a po kilku dniach wybrał się do teściów mieszkających w Pelplinie. Idąc z dworca wstąpił do Byczkoiwskich, ale zastał tam jedynie matkę z córką, ojciec bowiem z trzema synami znajdował się od dawna w niemieckim areszcie. Pani Byczkoiwska poinformowała Chwarścianka, że kierownikiem „ich" mleczami jest od kilku tygodni Artur Nass: Jeśli pana spotka — ostrzegła — na pewino się zemści. Niech pan ucieka! Przed 1933 rokiem Niemiec Artur Nass był kierownikiem mleczarni niemieckiej w Radzyniu pod Grudziądzem, a Stefan Chwarścianek — rewidentem związku spółdzielni mleczarskich w Toruniu. W czasie kontroli Chwarścianek wykrył nadużycia, polegające na nieuwi-docznieiniu w księgach zakupu nowych maszyn. Sprawę skierowano do sądu, który sikaizał Nassa na 6 miesięcy aresztu. W 1938 roku obywatel polski narodowości niemieckiej Artur Nass, otrzymujący z polskiego skarbu rentę inwalidzką z tytułu ran odniesionych w armii cesarza Wilhelma, przeniósł się do Gdańska, skąd 7 września 1939 roku skierowany został przez władze hitlerowskie na stanowisko kierownika mleczarni do podbitego Pelplina, gdzie — wiedziony tajemniczą, fatalistyczną ręką losu — miał spotkać się z nie widzianym od wielu lat Chwar-ściankiem. 5 — Pelplińska jesień 65 —• Niech pan ucieka! — powtórzyła pani Byczkowska. — On się na panu zemści! Cihwarścianek jednak nie posłuchał rad i ufny w moc niemieckiego zaświadczania o zwalnianiu z niewoli, odparł: •—¦ Proszę pani, cóż on może mi zrobić? Nie będę uciekał! Porozmawiawszy chwilę udał się do miasta i po drodze wstąpił do Lutza na piwo, gdzie w nie wyjaśnionych okolicznościach i nie wiadomo z czyjej inicjatywy aresztował go i zaprowadził do seminairium Gustaw Hogenfeld. Richter zacierał ręce. Nareszcie wpadł mu W ręce „ktoś", nareszcie ma się czym pochwalić wobec przełożonych w Tczewie i Gdańsku: przecież Ghwarścianek był prezesem Polskiego Związku Zachodniego i związku mleczarskiego na całe Pomorze! To przecież Chiwarścianek był współorganizatorem i inicjatorem antyhitlerowskich demonstracji, które odgrywały tak: wielką rolę w budzeniu patriotycznych nastrojów społeczeństwa na Pomorzu. Chwarściankowi przeznaczono celę w piwnicy. Nie wróżyło mu to nic dobrego. Następnego dnia rano pracująca w mleczarni Polka Ludwika Guzińska zauważyła, że Naiss jest dziwnie podniecony. Szybko zamknął kasę i biurko, zrzucił biały kitel mleczarski, nałożył marynarkę i po wydaniu personelowi poleceń wyjął z szafy pałkę gumową, po czym w towarzystwie niemieckiego robotnika Samratha szybkim krokiem wyszedł do miasta. Wrócił stamtąd około 12.00, z obandażowaną ręką. Rzuciwszy pałkę w kąt zawołał do Guzińsikiiej: Jetzt hat dieser Hund bekommen! (teraz ten pies dostał za swoje!). Co działo się wcześniej, zrelacjonował dość dokładnie mieszkaniec wisi Rarjkowy, Bronisław Kłosiński, który trzymany był w seminarium na pierwszym piętrze, akurat naprzeciw gestapowskiego biura. Usłyszawszy, że coś się dzieje na korytarzu, podbiegł do drzwi i przez dziurkę od klucza zobaczył, że drewi przeciwległego biura są otwarte na oścież, a Hogenfeld wprowadza tam Chswarścian-ka i przekazuje go Nassowi. Kłosiński zaobserwował prawie wszystko, co działo się w tamtym pokoju. Słyszał każde uderzanie pałki, widział jak Chiwarścianek zasłania głowę rękoma, a potem roz- paczliwie woła „Ratunku" i „Jezus, Maria", a Nass tłukąc go bez opamiętania gumową pałką odpowiada: Hast du Jesus Maria! Masz Jezus Maria! Z odległości zaledwie trzech metrów Kłosiński widział pełną naibiegłych krwią sińców, zmasakrowaną twarz Chwarścianka, odprowadzanego przez Hoganfelda do piwnicznej celi. Nass przychodził do seminarium przez kilka kolejnych dni i bez cienia litości, z niesłabnącą energią znęcał się nad Chwarściankiiem tak długo, póki ten nieprzytomny nie padł na podłogę. Krzyki i jęki Chwarściainka odbijały się przeraźliwym echem po korytarzach seminairium. Pewnego dnia Kłosiński zauważył z okna, że dwaj SAnmani wynoszą Chwarścianka z seminarium i wrzucają go na ciężarówkę — bezwładnego', jak kawał drewnianego kloca. Samochód odjechał, a Hogenfeld mówił później, że Chwarścianka „odwieziono do lasu"... W dniu 29 września Hogenfeld przyprowadził do seminarium dzierżawcę restauracji dworcowej Leona Lewan-dowskiego, który poprzedniego dnia wrócił z ewakuacji. Zwolniony po trzech dniach, snuł się po mieszkaniu milczący, z opuchniętą twarzą. Żonie wyjaśnił, że przewrócił się, a w dodatku boli go ząb. Nie wierzyła. Kiedy rozebrał się do snu, zauważyła plamy krwi na koszuli,, a rano —¦ gdy się mył — przez dziurkę od klucza dostrzegła jego plecy pokryte krwawymi siniakami. Z sąsiedniego pokoju słyszała, jak cicho jęczał, ilekroć musiał się poruszyć lub schylić. Codziennie rano chodził do seminarium i meldował się na znak, że żyje i pozostaje w Pelplinie. Żona odprowadzała go pod samą katedrę i drżąc z niepokoju czekała aż opuści znienawidzony budynek. Wracał stamtąd, potem przez cały dzień zgnębiony chodził po pokoju oid okna do okna, bojąc się wyjść na ulicę. Kiedy wieczorem kładł się do łóżka, żonie wydawało się, że jęczy przez sen. Po trzech tygodniach znowu go zabrali i wówczas domyśliła się, że w tamte bezsenne noce przeżywał jeszcze raz wszystko, czego doznał w seminarium i drżał z lęku, że rten koszmar się powtórzy; po tym co tam widział był tego najzupełniej pewien. Bo z seminarium — wiedział — nikt jeszcze nie wyszedł na wolność, dlaczegóż by więc mieli wypuścić jego, polskiego restauratora z dworca? 66 67 Seminarium Duchowne — miejscem iorlur i kaźni Kiedy Anna Buszkiewicz dowiedziała się, że jej brata, księdza Chudzińskiego, już nie ma w koszarach, kiedy udzielano jej wykrętnych lub niejasnych odpowiedzi, postanowiła szukać informacji u tego, który księdza aresz-tawał: u Oberleutnanta SS Helmuta Riehtera. Wiedziała, że mieszka w seminarium na pierwszym piętrze, w dawnym mieszkaniu księdza rektora Roskwitalskiego i tam urzęduje. Wartownik nie chciał jej wpuścić do środka, oznajmiła mu jednak, że ma coś ważinego do powiedzenia Richterowi. Stanęła na piętrze pod drzwiami, za którymi rozlegały się okropne krzyiki bitego człowieka. Nacisnęła dzwonek. Jeszcze teraz pamięta jego trzy stonowane, spokojne dźwięki. Po chwili usłyszała szybkie, męskie kroki, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich wysoki mężczyzna, znany jej i wszystkim Polakom jako „krwawy" albo „długi Gustaw" — sam Hogenfeld. To spotkanie Anna będzie pamiętać jeszcze po latach, tę wstrętną twarz, tę obrzydliwą postać w żółtym mundurze. Hogenfeld rękawy koszuli miał zakasane, ręce zakrwawione. — Do Oberleutnanta Riehtera — powiedziała odważnie, a po niemiecku mówiła płynnie. Wprowadził ją do pokoju, gdzie za biurkiem siedział Richter w czarnej marynarce oficera SS. — Co pani sobie życzy? — spytał grzecznie. — W imieniu starej, chorej matki proszę o wiadomość, co stało się z jej synem a moim bratem, księdzem Chu-dizińskim. Czy on żyje? 68 Richter milczał przez chwilę zdumiony jej odwagą, a poitem spokojnie odparł: — Tak, żyje. — Gdzie? — W Gdańsku. — Gdzie mam go szukać? — Tego dokładnie nie wiem. Ale na pewno żyje. Żyje i pracuje. Następnego dnia pojechała do Gdańska. Nie znalazła brata w przepełnionym Polakami więzieniu na Biskupiej Górce. Po nocy spędzonej u przypadkowo poznanych Polaków nazajutrz rano poszła do więzienia na Schiesstange. Pytała w kancelarii, zaczepiała strażników, ale nikt o księdzu Chudizińskim nie słyszał. Dopiero wtedy zaczęła wierzyć w słowa usłyszane przy bramie tozewiskich koszar od jednego z więźniów: Rozstrzelali go. Znaleźliśmy pod płotem jego brewiarz i kapelusz. W Pelplinie o egzekucjach jeszcze w.tedy nie mówiono, a bicie i torturowanie uważano za szczyt hitlerowskiego bestialstwa i za jedyną formę jego rozrachunku z dwudziestoletnim panowaniem Polski na Pomorzu. W semiinaiiium postępowanie Niemców wobec aresztowanych Polaków przybrało określone formy, ustalone teoretycznie przez Riehtera, a uzupełniane i wzbogacane praktycznie przez Hogenfelda. Każdy aresztant przywieziony do gmachu, po spisaniu personaliów w kancelarii był najpierw gruntownie pobity, a potem zapędzany do celi na drugim piętrze lub w piwnicy, gdzie zwykle otrzymywał drugą porcję pałek. Na drzwiach cel wypisane były nazwiska aresztowanych z dodatkiem „verhaftete" (aresztowany). Stamtąd bez pomocy Hogenfelda nikt nie mógł się wydostać, on nosił ze sobą jedyną pasującą do wszystkich drzwi klamkę, on też najczęściej osobiście wyprowadzał do umywalni lufo ubikacji każdego więźnia, a przed zamknięciem drzwi uderzał go klamką w głowę. Bicie nowo przyjętych SA-maini nazywali między sobą „Eimschreibung" (wpisowe), tak samo zresztą, jak to określano w tczewskich koszarach i okolicznych więzieniach 69 w Gniewie, Starogardzie i Tczewie. Celę kaźni, w której katowano Polaków w sposób niejako zaprogramowany przed lub po przesłuchaniu, ozdobiono gotyckim, czarnym napisem „Danzdger Keller" (Gdańska piwnica). Była to zapewne aluzja do jakiejś gdańskiej winiarni, w której kaci spędzali przed wojną wiele miłych chwil. Ściany piwnicy były zbryzgaine krwią. Tam pracownica więziennej kuchni Monika Maślewska zobaczyła na podłodze ślady kału, krwi i powybijane zęby, później zaś jedna z koleżanek powiedziała jej, że to były zęby „tych kupców, kłtórych przywieźli przed kilku dniami". Więźniowie — tak przynajmniej twierdzą dawne pracownice kuchni — otrzymywali dobre jedzenie, oczywiście, jeśli w ogóle otrzymywali coś do zjedzenia lub picia. . Wszystkie zupy posiadały domieszkę mięsa. Jedzenia było wtedy — podobno — w Pelplinie dosyć, zupy były dobrze kraszone, a chleb posmarowany. Jedzenie nosiły do piwnicy polskie dziewczyny kuchenne. Drzwi do cel otwierał im Hogenfeld i jeśli — a zdarzało się tak najczęściej — był w złym humorze, każdego więźnia najpierw uderzał kilkakrotnie skórzanym pejczem, a dopiero potem pozwalał dać mu pożywienie. Aresztowani spali na słomianych barłogach pod ścianą. Gustaw miał zdecydowanie najgorszą opinię spośród całej załogi seminarium. Kiedy mówił np., że idzie do miasta po bieliznę dla aresztantów, to było pewne, że pójdzie do restauracji i upije się. A wtedy stawał się nieobliczalny. Wystarczyło, by natknął się na ogonek czekających przed sklepem Polaków, a już tłukł pejczem kogo i gdzie popadło, kiedy zaś wracał do seminarium, schodził do piwnicy, otwierał jedną czy drugą celę, wpadał do środka i walił pejczem na odlew nie bacząc również, kogo i gdzie bije. Krizyk cierpiących, katowanych ludzi tylko go podniecał. Takie godziny były straszne nie tylko dla więźniów. Gustaw potrafił wpadać również do kuchni i usiłował bić pracujące tam Polki, te jednak z krzykiem rozbiegały się po kuchni, szukając schronienia na korytarzach lub w ubikacjach. Młodsze zamykały się nieraz na całe noce, kiedy pijani SA-mani z Hogemfeldem na czele chcieli się z nimi ,.zabawić". Czarny autobus, dobrotliwie zwany przez SA-mamów 70 Tante Anna (ciotka Anna), a przez Polaków Schwarze Kuh (czarna krowa), zróvsł się już z panoramą miasteczka. Codziennie dowoził Polaków do seminarium. 1 października Tante Anna zawiozła tam prokurenta firmy „Mąka" w Pelplinie Maksymiliana Grochowskiego, oiskarżonego 0 należenie do Polskiego Związku Zachodniego. (Jego ojca Stanisława, inspektora szkolnego, Niemcy aresztowali w pierwszych dniach wojiny w Chojnicach i stracili). Późnym wieczorem do celi na drugim piętrze wepchnięto dalsze dwie ofiary z Pelplina: Bolesława Armgardta i Jakuba Jaikubowskiego. Dnia 3 października wrócił do Pelplina dyrektor szpitala, dr Henryk Hepiner z żoną. Mieszkanie jego było już zajęte przez niemieckiego lekarza — staruszka, który zakłopotany powstałą sytuacją przydzielił Hepnerom dwa pokoje w szpitalu, ale już następnego dnia' Hogeinfeld zabrał doktora stamtąd do seminarium — Hepner był przecież w zarządzie Polskiego Związku Zachodniego w Pelplinie. Odtąd „czarina krowa" zwoziła do seminarium członków tej zasłużonej organizacji broniącej polskości ówczesnych kresów zachodnich Rzeczypospolitej i odważnie demaskującej niemieckie przygotowania wojenne wbrew dyplomatom ze sfer rządowych, którzy uważali, że pana Hitlera nie należy drażnić, że wszystko da się z nim jakoś załatwić na drodze dyplomatycznych gier, rokowań i kombinacji. 5 października aresztowano pracowników cukrowni: Racławiskiego i Franciszka Richtera. Dnia 6 października po południu przywieziono do seminarium następnego członka pelplińskiego oddziału Polskiego Związku Zachodniego ogrodnika Stefana Rapiora. A wieczorem „czarna krowa" po raz pierwszy wywiozła grupę więźniów do Starogardu, wśród nich Rapiora 1 aresztowanego kilka dni wcześniej Berendta z Pelplina. Najprawdopodobniej wszyscy spędzili noc w starogardz-kiej katowni i następnego dnia zostali ¦ przewiezieni do Lasu Szipęgawskiego/ gdzie ich rozstrzelano. W każdym razie żywych nikt ich więcej nie widział. Następnego dnia, kiedy Rapiorowa nie znalazła męża w seminarium, postanowiła szukać go w Starogardzie. Ponieważ nie znała niemieckiego, zabrała ze sobą jako tłu- 71 ***•» macza pracującego u nich Dionizego Oberlanda, mówiącego płynnie po niemiecku. Najpierw poszli do sądu, ale nazwiska Rapior nie znaleźli wśród aresztowanych. Ra-piorowa więc zdecydowała się pójść do Gestapo. Ober-laind nie pamięta już, w jakim budynku ono się mieściło, przed oczyma pozostały mu jedynie jakieś schody. '— Wiem —¦ wspomina — jak tam wszedłemj ale nie pamiętam, jak znalazłem się na dole. Ledwo zdążyłem coś powiedzieć, kiedy czarno ubrany gestapowiec wyciągnął w moją stronę rewolwer; zanim wystrzelił, byłem już na ulicy... W poniedziałek,. 9 października, za przynależność do Polskiego Związku Zachodniego aresztowano ślusarza Teodora Mykowskiego, inżyniera Mairtyńskiego z elektrowni oraz kierownika biura elektrowni Wacława Burego. W kilka godzin później jakiś SA-mann z polecenia — jak powiedział — „kieroiwniika młyna pana Netzla" zaaresztował Waleriana Derrę. Derrowie mieszkali przy Nowym Rynku, w jednym domu z Netzlem. Derra przez długi czas pracował w stairogardizkiim młynie Wiecherta i tam prawdopodobnie zdemaskował się, obserwując Niemców i ich kontakty. W Rożentalu aresztowano ukrywającego się tam dzierżawcę majątku Wola pod Pelplinem, Płociniaka z rodziną. W połowie października Hogenfeld aresztował nauczycielkę Wandę Niklas. Pytał ją o męża, Wacława Niklaisa, kierownika szkoły podstawowej w Pelplinie. Niklas jeszcze nie wrócił z wojny i żona nie znała miejsca jego pobytu. Hitlerowcy oskarżali , ich o należenie do Polskiego Związku Zachodniego. Kaźinię seminaryjną jako jeden z nielicznych przeżył ślusarz Teodor Mykowski, aresztowany przez Niemców za działalność w Związku Zachoidnim i rzekome odczytanie na manifestacji grunwaldzkiej listy Niemców, którzy w razie wojny mieli zostać rozstrzelani. Przesłuchiwano go kilkakrotnie, aż wreszcie Richter i Hogenfeld, znudzeni monotonią jego wypowiedzi, przywołali trzech SA-tmanów i ci przez kilkadziesiąt minuit tłukli Mykowskiego pałkami gumowymi, pięściami i kolbami pistoletów, Richter i Hogenfeld byli niestrudzeni tego dnia. Kiedy Mykowski —¦ zgadnie z prawdą — nie przyznał się do odczytywania listy Niemców, aoni nie chciał podać nazwisk T2 \działaczy Polskiego Związku Zachodniego, przynieśli z sąsiedniego pokoju karaibin, w obecności Mykowskiego załadowali go i wsadzili mu lufę do ust udając, że lada chwila pociągną za cyngiel. W czasie kolejnej masakry skonfrontowali go z aresztowanym kilkanaście dni wcześniej fryzjerem Szuitkiem. Pytali fryzjera, czy zna Mykowskiego. Szultk, który kilka razy w tygodniu golił Mykowskiego, a dwa razy w miesiącu strzygł, który rozmawiał z nim wielokrotnie — teraz zaprzeczył: Nie, powiedział, nie znam tego człowieka. Dopiero po powrocie do celi Mykowski zrozumiał, co się stało. Szultk rzeczywiście go .nie rozpoznał. Był tak zakrwawiony i zbity, miał tak opuchniętą od razów, zakrwawioną twarz, zmierzwione włosy, i tak podbite, siine oczy, że zupełnie nie był podobny do siebie. Szultk nie mógł w nim dopatrzeć się swego dawnego klienta. Nie kłamał. Wtedy dwaj SA-mani przyprowadzili Maksymiliana Grochowskiego, prokurenta firmy „Mąka", który ledwo powłóczył nogami i z trudem utrzymywał się w pozycji stojącej. — Popatrz na tego drania! — krzyknął Hogenfeld do Mykoiwiskiego. —¦ To przez niego otrzymałeś lanie! Teraz zemścij się na nim! Masz! Bij! Dwóch złapało Grochowskiego ¦— nie opierał się — i położyło go na ławce, trzymając za ręce i nogi, Hogenfeld zaś wcisnął Mykowskiemu do ręki gumową pałkę. — Bij! Mocno! — wrzasnął mu nad uchem. Zachowując resztki przytomności, Mykowski chwycił pałkę, z trudem zamachnął się — i instynktownie zwalił się na podłogę, udając nieprzytomnego. Za dwa dni sprowadzili go ponownie na piętro do Rich-tera, pytając o to samo. Znowu go bili, potem przez kilka godzin trzymali na baczność przy wielkim kaflowym piecu. Co pewien czas Niemiec uderzał go w tył czaszki, tak że Mykowski walił w kafle nosem, czołem, całą twarzą. Szuitka przesłuchiwano niestrudzenie, żądając przyznania się, że należał do Związku Zachodniego. Kiedy wreszcie załamał się i potwierdził to, SA-mann uderzył go pejczem w twarz z taką siłą, że fryzjer nieprzytomny padł na ziemię. Wtedy Richter, który obserwował całą scenę spod okna, skinął na Hogenfelda. 73 „Długi Gustaw" zrozumiał w łat o co chodzi. Chwycił fryzjera za włosy, powlókł do sąsiedniego pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Za chwilę padł strzał. Szuitka nie przyprą wadzono tego wieczora do piwnicy zwanej pogodnie „Danziger Keller". Nikt więcej nie usłyszał jego głosu, ani go nie zobaczył. Aresztowani© księży Dnia 16 października z wojennej, żołnierskiej tułaczki wrócił do rodzinnego Pelplina pracownik administracyjny kurii biskupiej Stefan Rataj. Zmobilizowany w drugiej połowie sierpnia z armią generała Bortnowskiego wycofywał się z Pomorza w kierunku Warszawy. W bitwie między Kazuniem a Palmirami został ranny i przez kilka tygodni przebywał w szpitalu. Wśród czekających na dworcu dostrzegł znajomą twarz pani Kalisz o w ej, która skinęła na niego dyskretnie i kiedy stanął obok niej przy rozkładach jazdy, powiedziała półgłosem: Kuria jest zajęta przez Gestapo. Niech pan idzie ze mną, przechowam pana u siebie. Proszę iść po drugiej stronie ulicy. Zauważyła, że na stacji ktoś na niego wskazywał. Najwidoczniej został rozpoznany, gdyż następnego dnia rano do drzwi Kaliszoweij załomotał „długi Gustaw" i zabrał Rataj a do seminarium. Zaprowadził go oczywiście do piwnicy i tęgim kopniakiem rzucił na ścianę. Po dwóch dniach — przy czym wcale go nie przesłuchiwano — został przeniesiony na drugie piętro, ale i tam dochodziły go krzyki z piwnicy i wrzaski więźniów katowanych w biurze RicMera. W celi miał sześciu towarzyszy; niektórych spotykał przed wojną w innych zupełnie sytuacjach. Byli wśród nich dr Hepiner ze szpitala i bu-chalter z cukrowni Knitter, który przeszedł w seminarium niezwykle ciężkie chwile. Plecy i siedzenie miał czarne (jak mój sweter — powie Rataj .po latach), nabiegłe zakrzepłą krwią od długotrwałego tłuczenia pałkami. .Następnego dnia rano wzdęli go na przesłuchanie, które prowadził Richter za pośrednictwem Ditty Lutzówny. 75 Obok stał Hoigenfeld z gumową pałką, gotów bić więźnia na każde skinienie, a szef Gestapo z Tczewa Wolff i tczewski żandarm Becker rozparci w fotelach przysłuchiwali się temu śledztwu. Richter pytał Rata ja o biskupa Okomiewskiego i księdza doktora Liedtkego: Kiedy opuścili Pelplin, jak przebiegały ich przygotowania do podróży, jaką trasę wybrali, co zawierały ich bagaże? Czy zabrali ze sobą Biblię Gu-tenberga? Kiedy wywożono z katedry najcenniejsze dzieła sztuki? Na jakich samochodach? Kto eskortował transport? Dokąd go wywieziono? Co wywieziono? Czy to prawda, że Biblię miano zdeponować w Toruniu? A może w Zamościu? Rataj, na szczęście, nie był zorientowany w tych sprawach i logicznie Niemcom tłumaczył, że przygotowania do ewakuacji biskup przeprowadzał w najściślejszej tajemnicy i nie informował o tym jego, skromnego pracownika, zaś transport dzieł sztuki i starych ksiąg wyjechał z Pelplina iw nocy, kilka tygodni przed rozpoczęciem wojny. Miejsce, gdzie cenne przedmioty zostały ulkryte, znać może tylko kilka osób, ale żadna z niech nie przebywa w Pelplinie. Być może zresztą, że miejsce to zna jedynie biskup Oikoniewski i ksiądz dr Liedtke. Ponieważ odpowiedzi Rataj a brzmiały najczęściej „nie wiem", za każdą więc odbierał porcję (batów. Ostatecznie po kilku ponawianych w ciągu dnia przesłuchaniach odprowadzony został do celi. Przy wejściu —¦ zgodnie ze zwyczajem — Hogenfeld poczęstował go uderzeiniem klamki w głowę. Na drugim piętrze więźniowie traktowani byli stosunkowo łagodnie, nie byli zbyt często bici, a i nadzór nad nimi nie był tak ścisły, toteż po południu, kiedy Richter i Hogenfeld wychodzili do miasta — co widać było z okien — otwierali drzwi wyjętym z pieca rusztem i odwiedzali się wzajemnie. Rataj spotkał się wtedy z księdzem Raszeją, który był wiele razy pytany o te same sprawy. Ksiądz był bardzo poruszony widokiem Ratarja. — Teraz powinni mnie zwolnić — mówił. — Powiedzieli mi, że jak złapią księdza Liedtkego i kamerdynera biskupa (wymieniali przy tym nazwisko Rataja), to mnie zwolnią. 76 W dniu 19 października rano przybyła z Gdańska do magistratu młoda Niemka, prawdopodobnie urzędniczka Gestapo. Po krótkiej rozmowie z Richterem i burmistrzem Seedigiem wyszła do miasta i wstępując do różnych mieszkań pytała o adresy księży, których nazwiska miała spisane na kartce. Wyjaśniała, że chodzi o ich właściwe zatrudnienie. W południe ciężarowy samochód przywiózł z Tczewa kilku żołnierzy SS. Zakwaterowali się w gimnazjum, a ich dowódca Friedrich przez dłuższy czas konferował z Richterem i Hogenfeldeni. Obecny był również nie zidentyfikowany major SS, który przybył tu prosto z Berlina w celu zabezpieczenia wartościowych dla wielkonie-. mieckiej kultury książek i dokumentów z biblioteki seminaryjnej, ta bowiem, jak wszystkie polskie księgozbiory, przeznaczona była na zniszczenie. Wieczorem osoba o nie ustalonym nazwisku rozniosła księżom wezwania do stawienia się następnego dnia, 20 października o godzinie 8.00 iw biurze magistratu w seminarium. Celu wezwania nie podano. Księża — spełniając swój kapłański obowiązek — odprawili poranne msze, zjedli śniadanie i — niczego nie przeczuwając udali się do seminarium. Ksiądz Jan Bistram tego dnia rano miał jechać do rodziców do Wejherowa, otrzyma wszy jednak wezwanie postanowił jechać pociągiem popołudniowym. Ksiądz rektor Roskwitalski spożył śniadanie u państwa Buszkiewiczów, gdzie bywał częstym gościem. — Niech ksiądz taim nie idzie — prosiła pani Buszkie-wiiczoiwa — niech ksiądz weźmie nasz rower i ucieka. — Po co? Niczego im przecież nie zrobiłem. Będą tam wszyscy moi koledzy, nie wypada, żebym ja był nieobecny... Wartownik kierował .wszystkich na pierwsze piętro, gdzie panna Luitz zaznaczała na liście obecność każdego i informowała, że należy czekać na korytarzu. Atmosfera wśród księży nie była zbyt ożywiona. Niektórzy snuli domysły, w jaki sposób zechcą ich Niemcy zatrudnić. Ktoś powiedział, że przeprowadzą kurs języka niemieckiego, by umożliwić im pracę duszpasterską, inny zaś, że przewiozą ich do sądu w Starogardzie i rozpatrzą sprawę każdego z osobna. Nie będzie to chyba inajgor- 77 sze — rozumowali — niczego złego przecież nie zrobiliśmy i będziemy wolni. Skończy się wreszcie ta niepewność... iZ drugiego piętra sprowadzono księdza Raiszeję, który od trzech tygodni był pensjonariuszem seminarium. — Na pewno mnie zaraz zwolnią — mówił z ożywieniem. — Rich-ter mi to obiecał. Jak to miło być znowu na wolności i oddychać świeżym powietrzem! —¦ radował się wobec konfraitrów. Nastroje wśród księży pogorszyły się na widok Edwarda Jarczewskiego. Była .to wśród nich ijedyna osoba świecka, w dodatku komendant polskiego posterunku policji. Po co go wezwali? Przecież jego zawód nie miał nic wspólnego z duszpasterstwem... O godzinie 9.00 wyszli na korytarz Richter, Hogenfeld i Friedrich z (kilkoma esesmanami, z boku zaś stał major SS. Hogenfeld odczytał z listy nazwiska i polecił księżom ustawić się w szeregu. Jarczewski stanął na końcu. Teraz podeszli do nich żołnierze i odbierali od nich kolejno wszystko: dokumenty osobiste, zegarki, portfele z pieniędzmi. Kiedy Ita dziwna, podejrzana ceremonia odbywająca się wśród głębokiego milczenia zebranych została zakończona, Richter krótko oświadczył: — Sie sind alle verhaftet! (Wszyscy jesteście aresztowani!). Jeszcze głębszą ciszę, jaka zapadła po tych słowach, zakłócił jedynie głos majora, mówiącego coś cicho do Richter a. Rozumiejący po niemiecku zorientowali się, że rozmowa ta dotyczyła księdza dra Sawiickiego. — Muszę przecież mieć kogoś — perswadował major — kto mnie zorientuje w tej masie papieru! Skąd mam wiedzieć, co przedstawia jakąś wartość dla kultury niemieckiej? Proszę mi go przekazać! Kiedy Riehiter opierał się, zasłaniając się rozkazami ż Tczewa i Gdańska, a nawet powołując się na Forstera, oficer stracił /cierpliwość: — Jeśli pan natychmiast nie wykona mego polecenia, zatelefonuję do Reichsfiihrera SS Heinricha Himmlera! Richter wahał się przez chwilę, wreszcie jednak kazał księdzu Sawiakiemu odejść na bok. 78 — Pomoże mi ksiądz — powiedział do niego major — w porządkowaniu biblioteki. Dam księdzu na ito kilka dni. — W ciągu kilku dni nie zdołam wykonać tej pracy sam; proszę 'dać mi jeszcze kilku księży do pomocy. — Ilu? Ksiądz Sawicki po krótkim namyśle oświadczył: — Trzech. — Zechce ksiądz ich sobie wybrać. Początkowo ksiądz Sawicki wskazał na kilku kanoników, ale Niemiec pokręcił głową. — Nie, proszę wybrać innych, młodszych. Ksiądz Sawicki wybrał więc trzech księży — urzędników kurii: kalkulatora Pawła Glocka, rejestratora kancelarii Tadeusza Malinawskiego i katechetę z gimnazjum biskupiego, kierownika Sodalicji Mariańskiej Jana Cy-rankowskiego. — Tych czterech biorę do prac w bibliotece — oświadczył major wobec Richtera i krużgankami udał się z nimi natychmiast w stronę .biblioteki. Spośród stojących na korytarzu Richter odesłał do domu księdza Mantheya, Niemca. To samo zamierzał uczynić z księdzem Schuetttem: — A ksiądz czego tu szuka? Przecież ksiądz jest Niemcem! Proszę natychmiast iść do domu! Sześćdzieisięciosiedmioletni Walter Schuett rzeczywiście był Niemcem. Po polsku mówił bardzo słabo; w domu z gosposią rozmawiał po niemiecku, czytał niemieckie gazety i książki, słuchał niemieckiego radia, do ulubionego owczarka przemawiał po niemiecku. Urodzony gdańszcza-nin, ukończył pelplińskie seminarium duchowne, od 1899 roku był wykładowcą języka niemieckiego w Collegium Mariainum, a od 1924 roku był kanclerzem kurii. Znajomi i księża nazywali go zdrobniale „Szyitkiem"; był lubiany i (jako Niemiec nikomu nie wadził. Brat jego był majorem w Wehrmachcie i pełnił w Berlinie jakąś ważną funkcję- Teraz, w drugim miesiącu hitlerowskiej okupacji Pomorza,, niemiecki ksiądz Walter Schuett chciał zapomnieć, że ijest Niemcem, pragnął jak najszybciej i jak najdokładniej wyprzeć się swej narodowości wobec siedemnastu stojących obok konfraitrów. 79 — Pójdę z moimi kolegami — oświadczył z godnością. — Będę z nimi dzielił ich los, tak jak robiłem to dotychczas. — Wie sie wollen... — mruknął znacząco Richter i uśmiechnąwszy się złośliwie dał znak esesmanom. Teodor Pruszak, wicebur-tnistrz Pelplina, którego sklep i hotel pierwsze przeszły pod komisaryczny zarząd niemiecki Ks. Jan Bogdański, profesor Callegium Marianum,' zamordowany przez hitlerowców pod koniec 1939 r. poza Pelplinem Ostatnia wędrówka pelplińskiej kapituły Groby„ ofiar hitlerowców w Lesie Szpęgawskim Fot. Z. Kosycarz Bez pokrzykiwania, bez 'bicia i poszturchiwania kolbami sprowadzono wszystkich aa dziedziniec. Księża okazali się aresztantami nad wyraz posłusznymi. iNa ityłach pomnika teologów, w cieniu (katedry eskorta ustawiła -księży w trójki, ale ich nadmierna potulność i głęboka cisza, w jakiej wypełniali wszystkie polecenia, rozdrażniła esesmanów. Zaczęli na nich pokrzykiwać, grozili im kolbami karabinów, podnosili pięści. Na drugim piętrze kilkunastu więźniów skupiło się przy oknach, obserwując tę niezwykłą scenę. Nie trwała ona zbyt długo. Księża ustawieni w trójki, otoczeni uzbrojoną eskortą, żwawym, żołnierskim krokiem podążyli w stronę Starogardiu i zniknęli im z oczu. Zatrzymano ich dwa kilometry za miastem, na dziedzińcu biskupiego majątku Pólko. Z obór i zza szyb czworaków spoglądali' na mich dawni parobcy i fornale, nie mogąc zrozumieć, po cóż to Niemcy kazali im wynieść i rzucić kanonikom pod inogi łopaty i kilofy, po co kazali księżom je zabrać, narzucić na ramiona i wrócić do szeregu. Odtąd eskorta stała się (bardziej czujna. Żołnierze nieco oddalili się od (kolumny i zwrócili feu niej lufy karabinów, po czym z okrzykami Schneller! Schneller! skierowano całą grupę do pobliskiego Laisu Bielawskiego. Tam na polance w pobliżu nadleśnictwa żołnierze kazali księżom kapać dół. Kiedy po pół godzinie był ijuż prawie gotowy, z Pelplina nadjechał na rowerze SA-mann z rozkazem do najstarszego rangą hitlerowca. Coś mu cicho powiedział, ten zaś kazał księżom przerwać kopanie. Eskorta ponownie ustawiła księży w trójki i poprowadzono ich tą samą drogą do Pelplina. 6 — Pelplińsika jesień 81 Około południa wkroczyli na ulicę Starogardzką. W ogródku za płotem stała Anna Rusakiewicz, z którą ksiądz Roskwitalski spożywał rano śniadamie. Teraz zwrócił ku niej głowę, pokiwał nią znacząco, patem opuścił ze smutkiem, przekładając łopatę z jednego ramienia na drugie. Z innego miejsca otoserwował pochód Stefan Kuchta, kilkadziesiąt metrów dalej Paweł Adamowski i Karol Węgierski, z dala za ostatnim żołnierzem eskorty szedł palacz z młyna Jain Szatkowski. Na ulicy Dworcowej obserwowała tę scenę zza firanki w swoim mieszkaniu Zofia Burdakowa. Wszyscy mieszkańcy oglądali księży ukradkiem wzdłuż trasy tego niezwykłego pochodu. Na czele z prawej strony szedł w galowym mundurze SA Gustaw Hogeinfeld, z lewej dowódca esesman Fried-rich, za nimi po obu stronach kisiężej kolumny SA-onani: Rosenke, Strehlke, Bonus, Blaschke i Voegele oraz kilku nie rozpoznanych wtedy esesmanów przybyłych spoza Pelplina. Z tyłu maszerował chodnikiem żandarm Hahn. Niemcy szli w hełmach, z opaskami pod brodą, z karabinami gotowymi do strzału. Oto przez ulice biiskupiej stolicy maszeruje cała kapituła. Nie, nie kapituła — to coś więcej, maszerują wszyscy peiplińscy księża, jakich zastał w domach dzień 20 października 1939 roku. Idą w sztywnych, białych kołnierzykach, niektórzy w kaipeluszach, w czarnych, księżowskich surdutach — tylko ksiądz Bartkowski maszeruje w sutannie. W pierwszej trójce idzie caterdzaestosześcioletni kanonik katedralny, rektor seminarium duchownego, ksiądz doktor Józef Roiskwitaliski, syn ziemi fcociewskiej, profesor katechetyki i pedagogiki. Obok z żołniersko podniesioną głową kroczy starszy przodownik, komendant posterunku policji państwowej w Pelplinie, Edward Jarczewski z okrągłą, dobroduszną, jak zawsze lekko uśmiechniętą i lekko rumianą twarzą; nia po swej prawicy pięćdziesięcioletniego kanonika katedralnego księdza doktora Maksymiliana Raszeję, syna ziemi chełmińskiej, profesora teologii moralnej i socjologii, dawnego wikariusza kościoła Św. Brygidy w Gdańsku. Nad wszystkimi góruje siwiejąca głowa najwyższego, mierzącego prawie dwa metry księdza. To pięćdziesięcioletni szambelan papieski, kanonik katedralny ksiądz Paweł Kirstein, dyrektor gimnazjum biskupiego, absolwent tutejszego seminarium, daiwny wikariusz kościoła w Gdańsku. Po lewej kroczy kanonik katedralny, prałat domowy Jego Świątobliwości i penitencjariusz ksiądz doktor Franciszek Różyński ¦— syn ziemi pomorskiej i absolwent pelplińskiego seminarium, po prawej szambelan papieski i proboszcz w Pelplinie, ksiądz prałat Alojzy Lewandow-ski rodem z Torunia. Trzecią trójkę otwiera pochylony i zadyszany sześedzie-sięciopięcioletni ksiądz radca Jan Zairemba, profesor matematyki i nauk przyrodniczych w gimnazjum biskupim, syn tczewskiego kolejarza, dawny wikary w Zakrzewię pod Złotowem, od sześciu lat na emeryturze. W środku kroczy szambelan papieski, kanonik katedralny i wizytator szkół średnich ksiądz Bolesław Partyka, Pomorzanin, absolwent seminarium pelplińskiego, były wikariusz gdański. Po jego prawicy idzie trzydziestejednoletni ksiądz Józef Grajewski, katecheta i ojciec gimnazjum duchownego. W czwartym szeregu są tylko dwaj księża. Obaj są młodzi: wikariusz katedralny Augustyn Dziarnowski ma lat 28, wikariusz katedralny Jan Bistrani lat 29. Piątą trójkę stanowią: szambelan papieski, profesor seminarium duchownego, czterdznestoośmioletni ksiądz Jan Wiśniewski, torunianin, absolwent seminarium pelplińskiego, profesor śpiewu w gimnazjum i dyrygent chóru i orkiestry seminaryjnej; dwudziestoośimioletni profesor Col-legium Marianum ksiądz magister Juliusz Sielski, wychowanek uczelni pelplińskiej; wreszcie wikariusz katedralny ksiądz Jan Jankowski II. Pochód zamykają: Niemiec, sześćdziesięciosiedmioletni gdańszczanin, kanclerz kurii biskupiej ksiądz Walter Schuett, absolwent gimnazjum i seminarium pelplińskiego, sześćdziesięciosześcioletni kanonik katedralny ksiądz Paweł Kurowski rodem z Żukowa, absolwent seminarium pelplińskiego, kapelan biskupa a następnie profesor miejscowego gimnazjum. Między nimi, słaniając się na nogach, idzie najstarszy kapłan kurii pelplińskiej, siederndziesięcio-pięcioletni infułat, prepozyt kapituły katedralnej ksiądz Juliusz Bartkowiski, rodem z Gniewa, całym życiem zwią- 83 zany z Pelplinem: itu ukończył studia, tu został kapelanem biskupim, administratorem, następnie proboszczem, kanonikiem, wikariuszem generalnym i oficjałem sądu biskupiego; odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Polonia Restituta. Kiedy wkroczyli między pienwisze domy Pelplina, z zasnutego chmurami nieba zaczął padać deszcz. Rzadkie, wielkie 'krople spadały na rozgrzane, gole głowy, uderzały w twarze, u starszych zaczerwienione i pokryte potem od długiego, szybkiego marszu. Senior kapituły ksiądz Bartfeowski, wysoki, otyły mężczyzna, od kilku lat z .trudem poruszał schorowanymi nogami. Przez pierwszy odcinek drogi bohatersko dotrzymywał kroku towarzyszom, teraz jednak stopniowo zwalniał, wywołując coraz częstsze pokrzykiwania eskorty. Kiedy przechodzili koło katedry, z -którą związane było prawie całe ich życie, wszystkie głowy zwróciły się ku jej gotyckim murom, wspaniałemu portalowi i bogatym witrażom, ku ścianom Collegium Marianum i dziedzińcowi, za którym czerwienił się budynek seminarium duchownego, zamieniony teraz w -miejsce kaźni najlepszych polskich synów 'miasta. Tego widoku nie wytrzymały nerwy starego księdza; zatrzymał się na chwilę, sięgnął do kieszeni po chusteczkę, by wytrzeć nos i załzawione oczy, ale najbliższy hitlerowiec dopadł starca i uderzył go w twarz. Ksiądz opanował się, uczynił kilka kroków, naraz (potknął się i byłby upadł, gdyby nie czujne ręce niewiele odeń młodszego księdza Schuetta. Podtrzymywał go przez kilkanaście metrów, ale sam sterany wiekiem, z trudem łapał oddech, podobnie jak idący w tej samej trójce sześćdziesięcio-sześcioletmi ksiądz Kuirowski. W miarę narastającego zmęczenia marsz ich stawał się coraz mniej rytmiczny, a stuk obcasów o kamienie bruku mieszał się z głośnymi oddechami. Starsi i schorowani wpadali w zadyszkę, oddychali szeroko otwartymi ustami, z trudem łapiąc powietrze. Jedną śmierć mieli już za sobą — tę z Lasu Bielawskiego, gdzie na próżno kopali dla siebie grób. Teraz, maszerując w nieznane, czekali na następną, chociaż wśród bezładnych myśli coraz uporczy- 84 wiej trzepotała ta jedna: że groźba śmierci mintjlu 1 w lym upokarzającym pochodzie zdążają do jakichś może mlc odpowiadających ich siłom robót, ale że przecież ocali) tycie. Dlatego też starcy (wysilali się do granic wytrzymałości w nadziei, że najbliższe chwile przyniosą im ulfft i odpoczynek. Kiedy zbliżali się do rynku, nie zdołały już pomńc osłabłe ręce niemieckiego księdza — infułat Bartkowski upadł. Niemcy podnieśli krzyk, któryś rzucił się ku niemu ze wzniesioną do ciosu kolbą, ale podbiegli młodsi księża, Sielski i Jankow-ski, wzięli go pod ramiona i prowadzili dalej po wyboistym bruku pelplińskich uliczek. Przy rynku Niemcy urządzili defiladę. — Wyprostować się! — wrzasnęli. — Równo maszerować! Kilku SA^manów pobiegło do przodu, by wykonać serię pamiątkowych zdjęć w głębokim przekonaniu, że będą to zdjęcia niezwykłe i historyczne. Pokażą swym żonom, dzieciom, znajomym, jak na śmierć maszerowała w szeregach cała pierwsza, polska od setek lat, kapituła chełmińska. Eskorta nabrała energii. Zdając sobie sprawę z niezwykłości sytuacji hitlerowcy coraz głośniej i częściej pokrzykiwali na księży, a prowadzonego z tyłu księdza Bart-kowskiego popychali co jakiś czas kolibami, by w ten sposób dodać mu sił. Kaci czuli na sobie nienawistne spojrzenia, płynące ku nim ze wszystkich okien, z twarzy ukrytych za firankami. A księża szli, w miarę sił równając krok, z podniesionymi głowami, z godnością dźwigając kilofy i łopaty. Minęli budynek cukrowni, przeszli tary kolejowe i weszli na obramowaną młodymi drzewami szosę do Rudna i Tczewa. Szaitkowski ciągle szedł —• w pewnej odległości — za księżmi i kiedy minęli tory, pobiegł do 'młyna i wdrapał się na sam szczyt. Widział, jak za pagórkiem w okolicach Woli konwojenci zatrzymali księży i urządzili im „gimnastykę", każąc wykonywać przysiady, padać w błoto, a potem biegać tam i z powrotem. „Czarna krowa" —¦ słynny pelpliński autobus bez szyb — przyjechała w chwili, kiedy ksiądz Bartkowski nie mógł podmieść się z ziemi o własnych siłach, a większość księży wykonywała rozkazy coraz wolniej i wolniej, ocie- 85 rając gołe głowy z kropel deszczu zmieszanych z równie obfitymi strugami potu. Z olkna na szczycie niemieckiego młyna Szatkowski widział oddalającą się kolumnę księży, idących za wolno jadącymi autobusem i ciężarówką. Kiedy stracił księży z oczu, zauważył ich niemiecki rządca majątku Wola. W kilka tygodni później, w listopadzie 1939 roku opowiadał krawcowi Janowi Krużyckie-mu z Pelplina, że w ostatniej trójce widział słaniającego się starego księdza, kitóry nie mógł nadążyć za towarzyszami j był popychany kolibami przez eskortujących SA--manóty. Rządca, uikryty za krzakiem, obserwował dalszy przebieg marszu. Na chwilę przesłoniło mu go jakieś zabudowanie i wtedy usłyszał strzał. Po Mlku .minutach znowu dostrzegł maszerującą kolumnę, ale na jej końcu nie było już padającego z nóg, zgarbionego starca. Po jakiejś godzinie, kiedy kolumny księży dawno już nie było widać, niemiecki rządca poszedł w pobliże szosy i odnalazł świeżo skopaną ziemię. Miejsce to oznaczył kamieniem. Wrócił tam w nocy i długim drutem zaczął badać, co kryje fsię wewnątrz. — Wciskając pręt w ziemię —¦ opowiadał — wyczułem ciało człowieka wysokiego i grubego. Na pewno były to zwłoki starego księdza. Wieczorem dostrzeżono księży w tczewskich koszarach. Ojciec Marii Glinieckiej, przebywający tam jako więzień, rozpoznał wśród kapłanów księży: Raszeję, Kirsteina, Ros-kwitalskiego, Kuroiwskiego, Partykę i Bistrama. Glimiecki powiedział córce, że najpierw długo znęcano isię nad nimi w piwnicy, a następnie rozstrzelano za koszarami. Z przeszłości „pomorskich Aten" Hogenfeld pijany pojawił się w seminarium późnym wieczorem. Głos jego dochodził z różnych stron budynku, najwidoczniej jednak nie znalazł nigdzie towarzystwa, bo nieoczekiwanie wszedł do celi, w której zamknięty był Bolesław Krajewski. Siadł na jego łóżku i bez wstępu, lekko bełkocząc powiedział: — Wiesz, co zrobili z tymi księżmi, których dzisiaj aresztowaliśmy? Wszyscy zostali rozstrzelani! Następnego dnia rano do tego samego tematu nawiązał Niemiec z Gdańska, zatrudniony w biurze magistrackim: — Wie pan, Krajewski, co zrobili z tymi księżmi? Wszystkich rozstrzelali, zasypali półżywych, jeszcze ziemia się ruszała! A po południu, kiedy Krajewski czyścił schody, przeszło obok niego dwóch SA-manów. Jeden, Walter Dyck z Lisewa, mruknął: Ein paar Fresser weniger! (Kilku żarłoków mniej). Kilkanaście dni później w Gniewie Polak Maciejewski podsłyszał rozmowę dwóch Niemców. Dawny krawiec, teraz esesman Konrad Radziejewski wołał przy piwie do swych kompanów z SS, Alfreda Taubego i kilku innych: Kto tak dużo zdziałał dla Niemiec, jak nie my? To przecież my wykiończyliśmy księży z Pelplina! Tylko czterej księża zatrudnieni w bibliotece seminaryjnej — Sawicki, Cyrankowski, Glock i Malinowski —-nie wiedzieli, jaki los spotkał ich kolegów. Odizolowani od świata pracowali pod okiem majora i przydzielonego do ich pilnowania sierżanta SA Kunltzego. Wieczorem kazano pójść im do domu i stawić się do pracy następnego dnia rano. 87 Ksiądz Sawieki zastał swoje mieszkanie zapieczętowane (tak zresztą postąpiono z mieszkaniami wszystkich pomordowanych księży), idlaitego udał się na noc do znajomych, ale i tam nie zaznał spokoju. W nocy zbudziło go stukanie do okna. Był to sierżant Kuntze: —• Proszę się ubrać i pójść ze mną. Stało się coś strasznego! Pojedziemy natychmiast do Gdańska. Tu w Pelplinie nie mogę ręczyć za bezpieczeństwo księdza prałata. Sawiickiego i Cyrankowskiego odwiózł samochodem do Gdańska, skąd wrócili 23 października i wznowili pracę w bibliotece. Ale coś działo się wokół nich i w związku z nimi, bo oto 24 października rano Kuntze z dwoma esesmanami zabrał ioh z biblioteki i chyłkiem przeprowadził do pałacu biskupiego, gdzie pozamykał wszystkie drzwi i parterowe okna, a przy głównym wejściu ustawił posterunek. Sam wzburzony udał się do seminarium, skąd wrócił po godzinie oświadczając, że „wygrał" i księża mogą iść z powrotem do biblioteki. Wieczorem jednak nie wrócili do swych domów. Spali na piętrze w pokoju kleryków, zamknięci na klucz. Co pewien czais uzbrojony wartownik sprawdzał, czy są tam żywi i cali. Polecono im zakończyć pracę w bibliotece do listopada i zapowiedziano, że ksiądz Sawicki pozostanie w Pelplinie, a pozostali trzej pojadą do Niemiec na naukę języka, by mogli podjąć pracę duszpasterską. W dniu 2 listopada rano kazano im stawić się w seminarium i odtąd nikt więcej nie słyszał o księżach Cyran-kowskim, Głocku i Malinowskim. Kiedy w 1264 rofcu biskup 'krzyżacki Fryderyk von Han-sen .wprowadzał do kapituły 'Chełmińskiej regułę niemieckiego zakonu krzyżackiego, uważał zapewne, że czyni to na wieki, a krzyżackie stroje niemieckich kanoników pozostaną na ziemi nadwiślańskiej tak długo, jak długo istnieć będzie naród niemiecki i niemiecka kultura. Ale panowania krzyżackiego nie starczyło na długo. Już w 1454 roku kapituła chełmińska przeszła pod władzę polskiego króla Kazimierza Jagielilończyka, mimo że w klasztorze cystersów w Pelplinie, założonym przez niemieckich za- 88 konników z Doberanu w XIII wieku, jeszcze przez sto lat rządzili opaci narodowości niemieckiej. W 1557 roku rządy nad klasztorem objął pierwszy Polak, przedstawiciel możnego rodu pomorskiego Stanisław Żelisławski, który w 1562 roku mianowany został biskupem chełmińskim. Na jego miejsce w klasztorze król Zygmunt August mianował Leonarda Rembowskiego, którego następcami byli Mikołaj Kostka, Feliks Kos, Leonard Rembowski II, po nich Jan Gzatrliński i Jerzy Ciecholew-ski. Czysto polskie imiona i nazwiska opatów przewijają się odtąd w historii pelplińskiego klasztoru długim szeregiem; chełmińskie biskupstwo ma spośród nich wielu włodarzy, jak biskup Tomasz Czapski, Wojciech Leski, Mikołaj Kostka i inni. Sekularyzacja dólbr kościelnych przez cesarza pruskiego Fryderyka II zapoczątkowała upadek spolszczonego klasztoru, powodując w 1823 roku jego całkowitą likwidację. Ostatni pelpliński zakonnik, Wojciech Miecznikowski, zmarł w Skarszewach w roku 1859. W innej sytuacji znajdowała się wtedy obejmująca swym zasięgiem całe niemal Pomorze gdańskie kapituła chełmińska, w której dopiero w 1753 roku ze stroju kanoników usunięto czarnego orła niemieckiego, zwanego orłem Świętej Rzeszy Rzymskiej i zastąpiono go symbolem Trójcy Świętej, natomiast jeszcze długo udawało się niemieckim biskupom zachować czanno-białe szaty kanoników, wzorowane na stroju Kawalerów Krzyżowych. Dopiero w 1927 roku za rządów pierwszego od stuleci polskiego biskupa kanonicy kapituły chełmińskiej przywdziali strój taki, jaki nosili kanonicy innych polskich diecezji. Płaszcze krwawych kolonizatorów zienii pomorskiej — czarno-białe z czarnymi, wielkimi krzyżami — zastąpione zostały fioletami prałackimi. Germańska polityka kolonizacji przy pomocy ambony poniosła sromotną i — wydawało się —¦ ostateczną klęskę. Przeniesienie w roku 1824 biskupstwa chełmińskiego do Pelplina, utworzenie seminarium duchownego i zapoczątkowany przez Niemca, ambitnego biskupa Sedlaga, rozwój nauki wydał niezwykłe owoce. W tej mieścinie bez praw miejskich, liczącej wtedy mniej niż tysiąc mieszkańców, 89 -#¦** .w obrębie murów starego klasztoru i jego kurialnych przybudówek wyrastali jeden po drugim uczeni dużej miary. Miało to ogromne znaczenie dla polskości Pomorza, w owych czasach należącego ciągle do cesarstwa pruskiego. Po rewolucyjnym roku 1848 biskup Sedlag wprowadził do seminarium duchownego naukę języka polskiego, którego pierwszym lektorem był Augustyn Hildebrandt. Z kolei niemiecki biskup Jan Msrwicz zorganizował przy biskupstwie gimnazjum, które — wbrew intencjom założyciela —¦ łącznie z seminarium stało się siedzibą nauki polskiej i utrzymało naukę polskiego języika przez cały czas zaborów jako jedyna na Pomorzu uczelnia typu gimnazjalnego. Księża Stanisław Ku jot, Józef Famkidejski i Romuald Frydrychowiez wykorzystali dla nauki ogromną bibliotekę seminaryjną, to przebogate źródło do dziejów ziemi pomorskiej. Pisząc w języku niemieckim, aby nie narażać gimnazjum na szykany władz pruskich, Frydrychowiez opracował pierwszy przewodnik po Pelplinie; Stanisław Kuj ot stał się twórcą pelplińskiej szkoły historycznej i pozostawił po sobie liczne prace naukowe, związane z dziejami Prus Królewskich oraz wychowa! plejadę uczniów w szatach duchownych, m. in.: Niemca Pawła Pańskiego — obiektywnego historyka ziemi pelplińskiej, lęborskiej i człuehowsfciej i archeologa Brunona Czaplę — prezesa Towarzystwa Naukowego w Toruniu, którego uczeń ks. Władysław Łęga stał się jednym z czołowych współczesnych badaczy kultury łużyckiej ma Pomorzu. Ostatnim z tych, którzy działalność naukową rozpoczęli przed I wojną światową, był ks. Paweł Czapiewski, uczeń Kujota, historyk północnego Pomorza, po wojnie delegat Polski do podziału archiwaliów między Wolne Miasto Gdańsk a Rzeczypospolitą Polską. W Pelplinie drukowany był zasłużony dla polskości „Pielgrzym", tu rodziły się liczne polskie książki naukowe i beletrystyczne — świadectwa polskiej kultury i nauki pod panowaniem pruskim. Pelplin z przełomu XIX i XX wieku zasłużył sobie na miano „pomorskich Aten", miano kuźni polskiej myśli i polskiego patriotyzmu. Z takiego Pelplina zachowało się coś również i do okresu międzywojennego. Ta ni wieś ni miasto w niektórych okresach międzywojennego dwudzie- stolecia odznaczała się wcale bujnym rozwojem życia społecznego. Oprócz organizacji religijnych kierowanych przez kler, obok organizacji gimnazjalnych istniało tu wiele stowarzyszeń i związków, wywierających przemożny wpływ na życie miasta. Pelplin z tego okresu stał się celem wypraw wielu walczących z dużymi trudnościami teatrów polskich, by wspomnieć Teatr Wielkopolski, Teatr Ziemi Pomorskiej, Operę Warszawską, Operetkę Poznańską, teatry z Bydgoszczy i Grudziądza, które w ciągu 15 lat dały tu łącznie 60 przedstawień. Bogatą działalność prowadziły też pelplińskie teatry amatorskie. Towarzystwo Ludowe w latach 1922—1930 dało 22 przedstawienia, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół" iw latach 1923—1937 — 23 przedstawienia. Występy swych zespołów organizowały stowarzyszenia kościelne, Towarzystwo Polek, Towarzystwo Powstańców i Wojaków, organizacje zawodowe, Ochotnicza Straż Pożarna. Ogółem w ciągu dwudziestu lat między wojnami Pelplin oglądał 155 występów amatorskich, znacznie prześcigając pod tym względem inne prowincjonalne ośrodki polskie podobnej wielkości. W Pelplinie w sposób nie budzący jakichkolwiek wątpliwości ujawniło się absolutne fiasko zeszłowiecznej polityki germanizacyjnej rządów pruskich. Jeszcze jedną okazję odwrócenia karty historii stworzył Niemcom Hitler i jego agresja na Polskę. Wymordowanie pelplińskich patriotów i fizyczna likwidacja całej kurii pelplińskiej miały dać niemczyźmie gwarancję, że odrodzenie polskości w Pelplinie stanie się niemożliwe. W istocie kuria chełmińska przestała istnieć i niemal wszyscy jej kanonicy, pracownicy i związani z nią duchowni stracili życie w drugim miesiącu okupacji, w październiku 1939 roku. Pozostawiono przy życiu jedynie Niemca ks. Mantheya, któremu powierzono w okolicy wiejskie probostwo oraz 'Znakomitego filozofa katolickiego, uczonego światowej sławy księdza profesora Sawic-kiego. Hitler o wcy uważali go za Niemca, chociaż on sam, pochodząc z mieszanej polsko-niemieckiej kstolicko-pro-testanckiej rodziny nie przywiązywał zasadniczego znaczenia do swej narodowości. Pozostawiony w parafii pelplińskiej jako jedyny ksiądz katolicki przez całą okupację po- 91 magał wydatnie polskim rodzinom we wszelki możliwy sposób, z bólem i wstydem patrząc na szerzące się wokoło hitlerowskie barbarzyństwo. Ksiądz prałat Sawieki nie cieszył się poparciem władz hitlerowskich, które występowały przeciwko niemu w 1933 roku, kiedy po zwalczanym przez hitlerowców biskupie gdańskim 0'Rourke miał objąć biskupstwo gdańskie. Teraz darowano mu wprawdzie życie, ale uniemożliwiono spełnianie funkcji wikariusza generalnego, zakazując Utrzymywania kontaktów z księżmi i władzami świeckimi na terenie diecezji. Był on jedynym członkiem kapituły, który w marcu 1942 roku uczestniczył tw Gdańsku w pogrzebie zmarłego na wygnaniu, poza granicami diecezji, ciężko chorego biiskupa-sufragana Konstantego Dominika. Długotrwała ciężka choroba uchroniła biskupa Dominika od aresztowania i uśmiercenia. Internowany na czas choroby w swoim domu pelplińskim, po przejściowym wyzdrowieniu wywieziony został do szpitala w Gdańsku, gdzie pozostawał pod kontrolą Gestapo. Nie udało się Niemcom dosięgnąć głowy diecezji chełmińskiej, biskupa Okoniewskiego, który —¦ opuściwszy kraj — zmarł w Portugalii w maju 1944 roku. Zanim jednak wieść o jego wyjeździe za granicę dotarła do władz okupacyjnych, nie traciły one nadziei na ujęcie pierwszego polskiego biskupa na Pomorzu. Zlikwidowanie biskupa chełmińskiego byłoby niejako symbolicznym i ostatecznym akitem zniszczenia pełplińskiego biskupstwa. Tymczasem zamiast niego aresztowali jego brata, który przybył do Pelplina z Poznania. Podejrzewali, że jest to sam biskup, ukrywający się pod cywilnym ubraniem... Na drugi dzień po zamordowaniu w Tczewie księży i policjanta Jarozewiskiego, w Pelplinie rozpoczęto rabunek ich zapieczętowanych mieszkań. Uczestniczyli w 'tym wispółmicjaitorzy i współwykonaiwcy mordu, m. in. Ditta Lutz — donosicielka, tłumaczka i pomocnica pelplińskiego Gestapo. Kiedy wymordowano księży, można już było zamknąć katedrę. Nie odprawiono w niej odtąd żadnego nabożeństwa aż do dnia wyzwolenia. Na dziedzińcu seminaryjnym ustawiono wielki maszt. Powiewała na nim czerwona fla- 92 ga hitlerowska z czarną swastyką. Przed nią każdego rana odbywał się apel SA-mańskiej załogi ze zbiorowymi śpiewami i deklamowaniem politycznych haiseł dnia. Po zakończeniu wojny, 29, 30 i 31 października 1945 roku komisja sądowo-lekarska przeprowadziła na terenie tczewskich koszar ekshumację i identyfikację zwłok Polaków, pomordowanych tam przez hitlerowców owej pamiętnej jesieni. W trzech masowych grobach odnaleziono 56 zwłok. Pierwiszy grób, znajdujący się na terenie właściwych koszar, zawierał 17 zwłok, wśród których rozpoznano szczątki: akuszerki Leokadii Różanowskiej i Jana Wodzi-kowskiego z Miłofoądza, malarza Bronisława Trochowskie-go, kupca Jana Michty, Aleksandra Wiśniewskiego, lekarza Edwarda Wrzesińskiego, sekretarza sądowego Bolesława Pawelca, Klemensa Burego i robotnika Pawła Kla-wittera. W grobie tym odkopano również zwłoki pięciu mężczyzn z porozbijanymi czaszkami, jednego zaś z przestrzeloną czaszką. Przy zwłokach mężczyzny oznaczonych kolejnym numerem 16 trafiono na czarne trzewiki i szczątki czarnej sutanny. Należały one niewątpliwie do księdza. Zwłoki innego mężczyzny, oznaczone numerem 5, miały dłonie skrępowane drutem kolczastym i rozbitą czaszkę; znaleziono przy nich ubranie kamgarnowe, można więc przyjąć, że były to również zwłoki księdza. U wielu szkieletów stwierdzono połamane ręce i rozbite szczęki. Drugi grób odnaleziony został na terenie tzw. prochowni w odległości około jednego kilometra od koszar. Zawierał on 17 zwłok. Rozpoznano wśród nich szczątki: komisarza straży granicznej Jana Struszki z Kartuz, nauczycielki Stanisławy Wiktorczykówmy, kucharza Franciszka Rutkawskiego, wywiadowcy policji państwowej Stanisława Fijałkowskiego i urzędnika zarządu miejskiego Stefana Soboitty. Trzeci grób, odkopany również na terenie prochowni, zawierał 22 szkielety, z których zidentyfikowano jedenaście: piekarza Waleriana Kohlanda, kolejarza Władysława Maciasa, robotnika Władysława Orłowskiego, adwokata Wiktora Gryninga, Maksymiliana Kuffla, kapitana Wojska Polskiego Maksymiliana Bosiackiego, fryzjera Broni- 83 sława Wróblewskiego — wszystkich z Tczewa oraz Leona Reckiego z Osieka, robotnika Brunona Doeringa z Miło-bądza, rolnika Augustyna Potrykusa z Ełganowa i brukarza Jana Pastewskiego z Bełdowa. W grobach na terenie prochowni komisja zidentyfikowała dziewięć zwłok księży na podstawie m. in. granatowych względnie czarnych ubrań, sutann, czarnych płaszczy, guzików do sutann oraz po czarnych, welurowych kapeluszach. Rozpoznano szczątki ks. profesora Zaremby. Na podstawie protokolarnego opisu zwłok i znalezionych przy nich resztek ubrań należy przyjąć, że faktyczna liczba odnalezionych księży wynosiła 15 albo 16, gdyż przy 6 jeszcze zwłokach natrafiono na czarne ubrania lufo czarne welurowe kapelusze noszone przez księży. ¦ Komisja stwierdziła 18 wypadków rozbicia względnie poważnego uszkodzenia czaszek, co świadczyło o dobijaniu ofiar kolbami karabinów, łopatami lub innymi narzędziami metalowymi. Niektóre ciała były splątane i skręcone, czyli że ofiary musiano zakopać, kiedy jeszcze dawały oznaki życia. Jak zeznali świadkowie, w czasie wojny, w trakcie przeprowadzania prac niwelacyjnych w związku z budową magazynów w pobliżu koszar, Niemcy dokonali ekshumacji zwłok z reszty masowych grobów. Cena patriotyzmu Ulrich Goertz, syn niemieckiego gospodarza ze wsi Wa-lichnowy, przyjechał 23 października do cukrowni pelpliń-skiej po pieniądze, jakie należały się jego ojcu z tytułu pełnienia funkcji członka rady nadzorczej. .Zatrzymał powóz przy portierni i tam natknął się na znajomego. Był nim Niemiec Martin Berger z niedalekiej wsi Pomyje, który po wkroczeniu hitlerowców przeszedł całkowicie na ich stronę, pełniąc teraz funkcję Amtsko-missara powiatu tczewskiego. Goertz zaproponował piwo. Przed tym jednak wstąpili na chwilę do seminarium, gdzie Berger miał coś do załatwienia. Weszli do parterowego domku, jednego z dwóch stojących z lewej strony zabudowań seminarium. Goertz czekał na korytarzu, Berger zaś wszedł do pokoju nie zamykając za sobą drzwi. Wewnątrz było kilku mężczyzn. Za biurkiem, w skórzanym płaszczu siedział dowódca SS i policji na powiat tczewski, Sturrnbannfiihrer SS Walter Becker, pod ścianami zaś na krzesłach: Reinhard Strehlke z Rudna, Heinrich Blauschek z Tczewa, żandarm Otto Werner z Rudna, Emil Tghart z Rozgaritowa i Erwin Talwitzer z Pelplina — wszyscy w ubraniach cywilnych. Becker —¦ Goertz widział to przez uchylone drzwi — wyjął z teczki arkusz papieru i kolejno odczytał kilkanaście nazwisk Polaków znanych Goerfezowi tak samo dobrze, jak twarze siedzących w pokoju Niemców. Po odczytaniu każdego nazwiska Becker spoglądał na obecnych, a kiedy wszyscy skinęli głowami, pochylał się nad papierem i nanosił nań jakiś znak. 95 Chwilę jeszcze porozmawiali, po czym całą gromadą poszli do Lutza na piwo. Goertz z Bergerem zasiedli przy jednym stole, pozostali z Beckerem przy drugim. Po 'którejś „kolejce" Goertz spytał kompana, co to było za posiedzenie. Ze skąpych półsłówek, jakie udało mu się wydusić od Bergera, domyli! się, że chodzi o likwidację wyczytanych osób. Następnego dnia — był to 24 października — o 8.00 rano do areszitanckich cel doszedł gwar z pomieszczeń Gestapo na pierwszym piętrze. O pół do dziewiątej na dziedziniec zajechała „czarna krowa". Gwar w pokojach Gestapo narastał coraz bardziej, załoga piła. Około godziny 9.00 na schodach rozległ się stukot podkutych butów i do piwnicy i na drugie piętro wdarły się grupy hitlerowców. Hogenfeld otwierał z trzaskiem drzwi cel, wpadali przez nie podnieceni, buchający zapachem wódki esesmani i SA-mani, bijąc pałkami i tłukąc kolbami koigo popadło — po plecach, po głowie, po twarzy,w brzuch i ramiona... Wśród więźniów powstał nieopisany popłoch. Jeden krył się za drugim, wciskali się do kątów, kładli się na ziemię, by uniknąć wymierzonych w nich ciosów, wybiegali na korytarz, ale tam czekali na mich inni kaci i tłukąc bezlitośnie przepędzali ich w drugi kąt korytarza. Te wrzaski, jęki, odgłosy zadawanych ciosów, gonitwa i szamotanie się trwały przez kilka minut, po czym więźniów spędzono na parter, ustawiono w szeregu i odczytano jedenaście nazwisk. Po chwili rozpoczęło się nowe bicie i szamotanina: to kaci wpędzali swoje ofiary do autobusu. W ten sposób we wnętrzu czarnego wozu znaleźli się: Bolesław i Zbigniew Knastowie — ojciec kupiec i syn ekonomista,, burmistrz Pelplina, weteran i inwalida z I wojny światowej dr Stanisław Chmielecki, nauczycielka Wanda Niklas, lekarz dr Henryk Hepner, aptekarz mgr Przygodzińiski, robotnik z cukrowni Leon Kleister, student Franciszek Wojak, inżynier Martyński z elektrowni, Kamiński oraz wiceburmŁstrz i kupiec Teodor Pruszak. 96 Autobus, konwojowany przez kilku uzbrojonych manów, pojechał w stronę Starogardu, zatrzymując się |>" drodze przed dworkiem rodziny Dytkiawiczów wo w> Ropuchy. Wacław Dytkiewicz w okresie plebiscytowym byl im Górnym Śląsku działaczem polskim, a w latach 1920—19l!'i starostą powiatu tczewskiego. Wysiedlił stamtąd wielu kolonistów niemieckich, którzy w pierwszym okresie powojennym zdecydowali się na powrót do Niemiec, później zaś pod wpływem rewizjonistycznych nawoływań próbowali pozostać na polskiej ziemi. Dytkiewicz wielokrotnie przemawiał w Tczewie z cokołu dawnego pomnika Wilhelma i znany był ze swego nieprzejednanego patriotyzmu. W 1925 roku został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta i Gwiazdą Górnośląską. W październiku 1939 roku był już emerytem, ale mimo swych 73 lat odznaczał się niezłym zdrowiem, jedynie wzrok odmawiał mu posłuszeństwa. Prawie niewidomy starzec po domu poruszał się samodzielnie, w dalszych wyprawach towarzyszyć mu jednak musiały albo żona, albo jedna z dwóch córek, Aleksandra lub Ewa. Z autobusu wysiadło czterech rosłych esesmanów i w towarzystwie oficera weszli do dworku oświadczając Emmie Dytkiewicz, że jej mąż jest aresztowany. Starzec przyjął wiadomość spokojnie; pozwolił nałożyć na siebie płaszcz i wsunąć do ręki paczuszkę z ciepłą bielizną, wziął trochę pieniędzy, po czym — prowadzony przez esesmana — udał się do autobusu. Oniemiała żona patrzyła na tę scenę z ganku, rozpaczliwie starając się utrwalić w pamięci spokojną, kamienną twarz męża, który najlepsze lata życia strawił na walce z niemiecką zaborczością i antypolską butą. Zatrzaśnięto drzwi, zawarczał silnik, ale autobus nie ruszał. Siedzący w szoferce oficer wysiadł raz jeszcze i podszedł do. Emmy Dytkiewiczowej: Geben Sie ihm noch ein letztes Mai die Hand (proszę dać mu po raz ostatni rękę) — powiedział. Poprowadził matkę z córkami do tylnych drzwi autobusu. Wówczas w przepełnionym wnętrzu rozpoznały aptekarza Przygodzińskiego, Knasta i burmistrza Chmielec-kiego. Dytkiewicz siedział na końcu, przy samych 7 — Pelplińska Jesień 97 drzwiach. Uścisnęły mu ręce, z zaciśniętych krtani wykrztusiły: do widzenia, ojcze. Autobus odjechał w stronę Stairogardu, ale co się stało z byłym starostą tczewskim Dytkiewiczem, rodzina dowiedziała się nieprędko. Oficer, który aresztował starostę, na zapytanie o jego losy odpowiedział: Wasz orjciec znajduje się w Bydgoszczy w zakładzie dla starców. Nie jesteśmy przecież nieludzcy! (Wir sind doch keine Unmenschen!). W wigilię Bożego Narodzenia członek istarogardzkiego Selbstschutzu, a potem Treuhdnder majątku Ropuchy Otto Elmar spowodował zaaresztowanie dalszych członków rodziny Dyitkiewiczów — córek: Aleksandry Klejnotowej z dwoma synami i Ewy Dytkiiewiozówiny. Z pelplińskiego aresztu w styczniu 1940 r. przewieziono je do obozu dla politycznie internowanych w Prabutach i tam dopiero w czasie przesłuchiwania usłyszały z ust kierownika obozu Josepha Mullera, że ich ojciec został zlikwidowany! Po wojnie dowiedziały się, że nastąpiło to w Lesie S:zpę-gawiskim. Losem swego męża zaniepokojona była również żona lekarza Hepnera, Irena. Kiedy doktor więziony był w seminarium, widywała go kilkakrotnie, uzyskując od Rich-tera zgodę na odwiedziny. 24 października rano widziała sama czarny autobus jadący w stronę Starogardu, ale nie domyślała się nawet, że wewnątrz może być jej mąż. O egzekucji dowiedziała się dopiero w listopadzie. Jak większość ludzi w podobnych wypadkach — nie wierzyła w straszną wiadomość i postanowiła pojechać do Starogardu, by uzyskać informacje z najbardziej wiarygodnego źródła. W starogardzkim więzieniu wartownik wpuścił ją do kancelarii. Przedstawiła się siedzącemu za biurkiem starszemu panu. Był to ojciec młodego lekarza ze Starogardu, którego doktor Hepner operował w Pelplinie wiosną 1939 roku. Upewniwszy się, że nikogo nie ma ani w sąsiednim pokoju, ani na korytarzu, pokazał on Hepnerowej kartkę z nazwiskami Polaków wywiezionych 4 listopada ze starogardzkiego więzienia do Lasu Szpęgawskiiego. — Z tego lasu — powiedział rejestrator — nikt jeszcze nie powrócił. Oni ich tam zabijają, proiszę pani... 98 Sprawę mordu w Lesie Szpęgawiskim Irena Hepnerowa przeżyła ponownie w lutym 1940 raku, kiedy — wysiedlona z domu — jechała z grupą mieszkańców Pelplina do obozu w Prabutach. Spotkała tam kupca ze Starogardu, Nagónskiego, który przez kilka dni siedział w jednej celi z doktorem Hepmerem i razem z nim odbywał spacery po więziennym dziedzińcu, zanim doktora nie wywieziono do lasu. Nagórski przeżył starogardzkie piekło, chociaż Wielokrotnie bito go do krwi, każąc mu zilizywać z podłogi własną krew. Dwukrotnie cucili go wodą. Był bliski śmierci, ale przeżył. Doktora Hepnera w Starogardzie nie bito, został zastrzelony. Zadawnione porachunki Krwawy terror hitlerowski jak brudna, niszcząca fala rozlał się daleko poza miejskie ośrodki administracyjne, poza Tczew, Starogard i Pelplin. Niemieccy cywile z Selbstschutzu, dawni obywatele polscy, najczęściej w żółtych mundurach SA, czasem w stalowoszarych lub czarnych mundurach SS bili teraz kolbami do drzwi i okien polskich sąsiadów, nocą wypędzali ich z łóżek i wlekli do aresztów, obozów i kaźni — na męki i na śmierć, która nie omijała żadnego stanu i żadnego zawodu. Śmiertelny strach wpełzał pod dachy polskich domów i chat. Dokonywano zemsty na tych, którzy nie pozwolili zniemczyć się w okresie bismariakoiwskiego Kulturkampfu i gospodarczej wojny prusko-polskiej o przejęcie pomorskiej ziemi przez niemiietikiieh osadników. U niejednego ¦z tych, którzy teraz bezsilnie spoglądali, jak Niemcy prowadzą na śmierć najlepszych Polaków, przez lata całe nad stołami, łóżkami i piecami kuchennymi wisiały wyhaftowane kolorowymi nićmi, przepisane w 1906 roku z „Pielgrzyma" patriotyczne hasła i wiersze, przypominające pomorskim rolnikom, że są Polakami: „Kto się pozbywa ojców swych zagrody i zaprzepaści ojczyste wispomnienia, dla tego nawet i kamień grobowy będzie świadectwem wzgardy i poniżenia". 100 Na honorowych miejiscach jak święte przykazanie wisiał też ininy wiersz patriotyczny: „Chodziły tu Niemce, chodiziły odmieńce, Sprzedaj chłopie rolę, będziesz miał czerwieńce. Nie sprzedam ci roli, weź, Niemeze, talary, Kto ziemię sprzedaje, nie na;szej ten wiary". Teraz, w 1939 roku te patriotyczne deklaracje, poparte nieprzerwaną od wieków pracą pomorskich chłopów na własnej, do nich, Polaków, należącej ziemi, stały się przepustką, wiodącą najprostszą drogą do hitlerowskich więzień i kaźni. Również w Gniewie, miasteczku odległym od Pelplina o kilkanaście kilometrów, żyła spora gromada Niemców. Jesienią 1939 roku Wydacrzenia w tym grodzie niewiele odbiegały od tego, co działo się w Pelplinie. Stary zamek z XIII wieku stał się miejscem kaźni gniewskich patriotów. Miejscowi Niemcy, którzy przed wojną wzbraniali się przed używaniem polskiego języka i w domach, na ulicach, w urzędach i w restauracjach OiSiteintacyjnie mówili po niemiecku — teraz stali się katami. Krawiec Konrad Raidziejewski, zegarmistrz Peltzer, kupiec żelazny Bruno Netzel, rymarz Paul George, mając do pomocy gdańskich esesmanów o „praniemieokich" najczęściej nazwiskach, jak: Franciszek Igła, Grafoowski, Franciszek Sadowski — aresztowali i spowodowali śmierć m. in.: Franciszka Widzgoiwskiego, Stangenberga, Kamiń-skiego, proboszcza Leona Kurowskiego i wikariuszy Ignacego Budzisza i Bolesława Delawskiego oraz kierowników szkół w Tymawie i Szpruidowie. Aresztowali też i zawlekli do Lasu Szpęgaiwslkiego na śmierć profesora seminarium duchownego w Pelplinie ks. dra Józefa Smoczyńskiego. W Janiszewku miejscowych Polaków aresztował i wywoził do Pelplina Niemiec SA-mann Kippa. W Rudnie w podobny sposób grasowali: Fritz Ziebm, Franz SitreMke, Herbert Weich, Gunther i Werner Wien-sowie, Walter Rubditsch. Reinhard Strehlke przesłuchiwał w pelplińskiim seminarium aresztowanych Polaków, m. in. Ryszarda Roskwitalskiego z Janiszewka, który zachorował w seminarium na tyfus i dzięki pomiocy lekarza Sza-blewskiego uciekł ze szpitala, ratując życie. 101 r W Rozgartach koło Gniewa w mordowaniu Polaków uczestniczyli: Hugon Wohlfahrt oraz bracia Emil i Alfred Tghart, którzy tak barbarzyńsko zapisali się w historii Pelplina. W Międzyłężu Niemcy Fritz Dirksen i Heinz Kroehling aresztowali nauczyciela Pioitra Kleineigo. W Pomyjach rolę katów pełnili Niemcy: Eichholz, Hase i Krueger; aresztowano tam m. in. i zamordowano wdowę Kruegerową. W Woli aresztowano właściciela majątku i zakładów ceramicznych Zielińskiego. Przekazany do obozu koncen-tracyjnego przeżył tam jedynie cztery tygodnie. W Wielkim Garcu członek Selbstschutzu, niemiecki ziemianin Albert Hacker doprowadził na posterunek policji gospodarzy Janusza Rysizkoiwskiego i Jóizefa Koiwalskiego, których przewieziono do pelplińskiego seminarium, skąd nie wrócili już nigdy. W tej samej wsi aresztowano i wywieziono do Pelplina Lenga i Brzozowskiego, a pewnej październikowej nocy nieznani Niemcy rozstrzelali i zakopali w polu księdza z Wielkiego Garca i dwóch cywilów; ciała ich odnaleziono dopiero po wojnie. W Rajkowach trzech członków Kommanda Eimanna, wśród nich miejscowy piekarz Kurt Schroeder, aresztowało: księdza Henryka Wieczorka, Jana Kowalskiego z Radostowóiw i Jana Hillara. I Oini trafili do Pelplina. Następnego dnia sprawca aresztowania, sołtys i właściciel majątku, Niemiec Maks Kuli chwalił się, że „dostali tam dobrą nauczkę". Nikt ich więcej nie widział. (Po wojnie ciała ich znaleziono w Lesie Szpęgawskim). W kilka dni później rolnik Bernard Riehter był świadkiem, jak sołtys Kuli w obecności dwóch żandarmów czytał list Franciszka Hillara, który domagał się zwolnienia aresztowanego bfalta. Kuli polecił żandarmom, żeby się z nim zaraz „załatwili", a kiedy odmówili twierdząc, że nie napisał nic złego, oświadczył: — Załatwię to w Pelplinie. Franciszka Hillara aresztoiwano następnego dnia i wszelki słuch o nim zaginął. Aresztowano również Marię Hil-lar. W Szlacheckich Lignowach szaleli Niemcy: Gerhard Lindau, Oitito Reioh, Brunon Komorowski vel Kummer i Jansen, którzy przy każdej okazji pastwili się nad pol- skimi sąsiadami. Pobili Polkę Mylatową będącą w ciężarnym stanie. Reich wyrzucił z igospodarstw księdza Bart-kowskiegio i Alojzego Osowskiego, Kuimimer-Koimoro-wski pobił Martę Chmielecką i Szybkowską. Aresztowano również nauczycielkę Anielę Smerecką, którą przewieziono do tczewskich koszar. Krew i łzy polskie płynęły w Swarożynie, w Dąbrówce pod Tczewem, lały się strumieniem w Miłobądzu, gdzie miejscowi Niemcy: Hans Knoph, Heinz Moeller, Walter i Erwin Wilems, Bernard Sponst,. Doihrowolski i Kawski spowodowali i przeiprowadzili aresztowanie, a następnie śmierć: Augustyna Wołoiszyka, Konrada Bobka, Józefa Czarneckiego, Pawła Sołeckiego, Leona Ryty, Jana Wo-dzikowskiego, Leokadii Różanowskiej, nauczycieli Alojzego Troki i Kępińskiego, Mieczysława Ciesielskiego i Ludwika Regenbrechta. We wsi Sziprudoiwo, między Pelplinem a Gniewem, na początku listopada 1939 roku Niemcy aresztowali właściciela 93-iheiktaroiwego gospodarstwa Pawła Orłowskiego z synem Pawłem, a w dwa tygodnie później — żonę Anastazję i córkę Wandę. Przyjechali po nich za dnia, wywlekli z domu na podwórze, a poitem w obecności służby i fornali bili ich i kopali, najpierw ojca z synem a później matkę i córkę. Poprzez starogardzkie więzienie wywieźli wszystkich na roizstrz elanie do Lasu Szpęgawskiego. Tam znad masowego grobu Paweł Orłoiwski wraz z kilkoma innymi Polakami uciekł, natomiast reszta jego rodziny zginęła. Świadek Heina, któremu też udało się uciec, zeznał później na procesie Forstera, że znajdował się w jednej grupie z Wandą Orłowską i widział, jak w ciągu kilkunastu sekund całkowicie osiwiała. W ten sposób Niemcy próbowali wyróiwnać swoje zadawnione rachunki z rodziną Orłoiwskich. Gniewski kupiec Niemiec Jahinke zemścił się za wykupienie w 1931 roku przez Orłowskiego gospodarstwa, na które sam reflektował, a Niemiec Tghart, właściciel 200-morgowego gospodarstwa we wsi Walichnowy, usuwając Orłowskiego pragnął pozbyć się długu w wysokości 13 tysięcy złotych, pożyczonych mu przed wojną przez Orłowiskiego i zapisanych na jego hipotece. Inni gniewscy Niemcy odpłacili się Orłow-skiemu za patriotyczną i obywatelską postawę we wrześniu 1939 roku, kiedy przekazał wycofującym się 102 193 anad Wisły oddziałom Wojska Polskiego szesnaście koni — wszystkie, jakie posiadał. Takich wsi na Pomorzu było setki. Ich historie z okresu krwawej jesieni pamiętnego 1939 roku były do siebie podobne, a różniły się jedynie ilością popełnionych mordów, liczbą zamęczonych lub aresztowanych Polaków. Kierunek — Las Szpęgawski " Jan Szatkowski wychodził do pracy, kiedy przy ulicy Stairoigardzkiej wszyscy jeszcze spali. Był palaczem w niemieckim młynie za torami i pracę podejmował jako pierwszy z całej załogi. W dniu 25 października, jak zwykle, wyszedł z domu dkoło godziny 4.00 rano. Niedaleko katedry spotkał restauratora Ottona Lufea w żółtym mundurze SA, z karabinem, w roli żandarma. Prowadził on czteroosobową rodzinę Nadziikowskich w kierunku seminarium. Nadzi-kowski był kościelnym przy parafii i — myślał Szatkow-ski — pewno coś wobec Niemców przeskrobał, że go Lutz zabrał. Tylko po co wziął jeszcze jego żonę i dwoje dzieci? Lutz spostrzegł Szafikowskiego. Znał go od wielu lat i to nieoczekiwane spotkanie na pustej ulicy zakłopotało go. Zatrzymał się przy nim na chwilę: — Szatkowski, ja nic za to nie mogę, ja mam taki rozkaz... Palacz niewyraźnie skinął głową i rozeszli się — Szat-kowskii w stronę młyna, Lutz w stronę seminarium. W kilka tygodni później Lutz nie miał już takich skrupułów wobec ludzi, których prowadził do więzienia. Przyzwyczaił się zapewne i uznał, że postępuje prawidłowo — co władza rozkazuje, to jest dobre. Weterynarz dr Felicjan Bernacki ze Skarszew przyjechał do teściów w Pelplinie proisto z niewoli niemieckiej. Po dwóch dniach pojechał do Skarszew zobaczyć, co się stało z jego mieszkaniem i gabinetem. Tam z polecenia niemieckiego dziedzica von Modrowa, komendanta Selbst-schutzu na całą okolicę, został aresztowany, a następnie rozstrzelany. 105 W dniu 26 października w seminarium pękła rura wodociągowa. Do naprawy wezwano instalatora Gołyńskiego. Pęknięcie odnalazł na drugim piętrze, gdzie w dwóch pokojach siedziało trzynaście osób. Rozpoznał wśród nich Franciszka Hillara, Konrada i Marię Majewskich i księdza Wieczorka z Rajkowych. Majewscy tego dnia rozmawiali w seminarium ze Strehlkem z Rudna. Powiedział, że „nie ma do nich za-, strzeżeń, bo są dobrymi gospodarzami i trzeba będzie ich zwolnić". Wrócili do swojej wsi następnego dnia. W dniu 27 października — był to piątek — do Riehtera w seminarium zgłosił się kierownik szkoły podstawowej Wacław Nikłaś, prosząc o uwolnienie żony. Riichtter uprzejmie poinformował go, że Wanda Ndiklas cieszy się dobrym zdrowiem, ale zanim ją wypuści z areszitu zaaresztuje jego. Tego dnia do więzienia w Tczewie — w tym czasie mieściło się ono przejściowo w budynku szkoły mechanicznej — przywieziono z pelplińskiego seminarium nauczyciela Piotra Kledinę z Międzyłęża. Wieczorem komendant Maertens wywołał wszystkich Polaków na dziedziniec i z kilkudziesięciu wybrał dwudziestu, m. in. Kleinę i nauczyciela Leduchowskiego z Tczewa. Wepchnięto ich do jednej klasy, trzymano tam przez dwie godziny, a następnie wywołano na dziedziniec. Kleinie i Ledóehowskie-mu kazano wrócić do sali, pozostałych pod eskortą poprowadzono do koszar, gdzie wszystkich rozstrzelano. Zginęli witedy m. in.: Maksymilian Kuffeł, adwokat Gryining, kapitan Bosiacki, pracownicy policji państwowej Recki i Fijałkowski, nauczyciele Fiktorczykówna i Ruoss oraz fryzjer Wróblewiski. Dnia 28 października rano — w sobotę — pod seminarium zajechała „czarna krowa". Eskorta wprowadziła do niej nauczyciela Zacharewicza, autora płomiennego, patriotycznego przemówienia na lipcowej uroczystości grunwaldzkiej oraz Czesława -Płociniaka, Wacława Burego, Waleriana Derrę, Hillara z Bajkowych, proboszcza z RajkOiWych Wieczorka i trzech księży, którzy tego dnia rano zakończyli prace w seminaryjnej bibliotece — Jana Cyrainkowskiego, Pawła Glocka i Tadeusza Maliinowiskiego. Autobus pojechał w stronę Starogardu, a stamtąd do Lasu Szpęgawskiego, gdzie odbyła się egzekucja. W dniu 31 października ulicami Pelplina prowadzono 106 szewca Aleksandra Osińskiego. Niedaleko rynku esesman uderzył go tak silnie w głowę, że Osiński przewrócił się. Po raz drugi pobito go koło plebanii. Dalej nie mógł iść 0 własnych siłach i esesman, wziąwszy kogoś do pomocy, dowlókł go do seminarium. Tego dnia przywieziono tam jeszcze kilku więźniów, m. in. Franciszka Jasińskiego z Lignowych; ibył (strasznie pobity i do celi wtrącono go nieprzytomnego. Dnia 2 listopada aresztowano w Pelplinie właściciela sklepu żelaznego przy ul. Dworcowej Józefa Bielińskiego 1 rzeźnika Brunona Gertnana, który przed wojną dostarczał mięso do restauracji Lultzów i z właścicielami hotelu „Pod Orłem" utrzymywał dość przyjazne stosunki. Dzięki wstawiennictwu Olgi Luitzowej po kilkunastu dniach został z areszitu zwolniony. W czasie swego pobytu w areszcie widział, jak Niemcy przyprowadzili do seminarium przychwyconego na ulicy i pobitego do krwi młodego kolej airza Bolesława Muntowiskiego. Wieczorem 3 listopada Hogenfeld w towarzystwie nieznanego esesmana ze Starogardu czy z Tczewa wizytował cele i wskazując na poszczególnych więźniów objaśniał, za co zostali aresztowani. O Chmieleckiim powiedział, że darł publicznie gazety niemieckie, o Muntoiwskim, że „chciał Fuhrerowi oczy wydraipać", o Leiwaindowskim, że był członkiem Poliskiego Związku Zachodniego; podobnie o Alojzym Sławińlskiim. — Ci muszą stąd zniknąć — orzekł Gustaw i poprowadził gościa do następnej celi. Na dzień 4 listopada przypadła sobota. Zaplanowana na ten dzień wywózka więźniów do Starogardu poprzedzona była —- jak zwykle — wypędzeniem więźniów z cel, biciem i dziką gonitwą po korytarzach, zanim spędzono wszystkich w jedno miejsce, odczytano nazwiska skazanych i wepchnięto ich do autobusu. W czasie gonitwy pijanych esesmanów za więźniami i tłuczenia ich pałkami Chimielecki z Bielińsfcim cofnęli się do ostatniej celi pozostając w niej do czasu zejścia wszystkich, na dół. Tam zastał ich pijany Hogenfeld. — Co tu robicie?! —wrzasnął. — Nie zostaliśmy wyczytani — odpowiedzieli. Hogenfelda ogarnął istny szał. Okładając pałką Bielińskiego i popędzając go na dół z krzykiem: Dla was też 107 jest miejsce na dole! — zapomniał o Chmiełeckim, który ukrył się za otwartymi drzwiami ostatniej- celi. i tam pozostał do czasu odjazdu „czarnej krowy". Opuścili w niej Pelplin m. in. Leon Lewaedowiski, Bolesław Muntowski, Józef Bieliński, Wincenty Knitter i Alojzy Sławiński. Przypadek zdarzył, że wiemy dokładnie, jaki był los tej grupy Skazańców. Przez cztery dni pozostawali w celach więzienia staro-gardzkiego. Zajęto się nimi dopiero w środę 8 listopada rano. Pod silną eskortą przewieziono kilkudziesięciu więźniów samochodami ciężarowymi do Lasu Szpęgawskiego, kilka kilometrów od Starogardu i tam kazano ustawić się nad świeżo wykopanymi dołami. Zanim jednak esesmani zdołali złożyć się do strzału, większość skazanych rozbiegła się po lesie. Rozpoczęła się bezładna strzelanina i wściekła pogoń. Wielu Polaków padło w czasie ucieczki, wielu zmarło z ran, innych złapano, kilku jednak zdołało uciec i bezpiecznie się schronić. Uciekł m. in. trzydziestodziewięcioletni Alojzy Sławiński. Opowiadał później, że razem z nim wieziono na egzekucję pelplińiskiego lekarza dra Hepnera, który również próbował ucieczki, ale widocznie został schwytany albo zastrzelony, nikt bowiem więcej nie widział go ani martwego, ani żywego. W cukrowni 6 listopada aresztowano murarza Teofila Justę. Justa był znanym patriotą. Zginął po kilku dniach w Szpęgawsku, gdzie nieco później talki saim los podzieliła jego córka. W nocy z 6 na 7 listopada w Ropuchach nieznany sprawca zabił w sypialni kamieniem Emmę Dybkiewiczową, żonę aresztowanego o dwa tygodnie wcześniej starosty tczewskiego. Zarówno rodzina, jak i sąsiedzi zabójstwo to przypisywali Niemcom, Dytkiewiczowa bowiem kilkakrotnie jeździła do Richitera w Pelplinie i do policji w Staro-gardzie, domagając się wyjaśnienia sprawy męża i podania miejsca jego pobytu. Taki sposób pozbycia się niewygodnej kobiety Richter i jego przełożeni w Tczewie uznali za najlepszą foirmę zamknięcia sprawy zamordowania niewidomego starca. Po wojnie w 109 rewirze Lasu Szpęgawskiego, wzdłuż prowizorycznej drogi znaleziono i odkopano 38 masowych grobów. Zwłoki pomordowanych znaleziono tylko w nie- 108 których, pod koniec wojny bowiem hitlerowcy dokonali częściowej ekshumacji swych ofiar i spalili zwłoki dla zatarcia śladów. Sosnowy rewir 109 stał się masowym grobem kilku tysięcy Polaków z powiatu starogardzkiego i tczewskiego oraz 2600 chorych ze szpitala psychiatrycznego w pobliskim. Kooborowie. U wejścia do lasu od strony Starogardu hitlerowcy postawili wielką tablicę z napisem: „Hier ruhen durch die Polen ermordete Volksdeutschen" (Tu leżą zamordowani przez Polaków obywatele pochodzenia niemieckiego). Wypędzeni Ostatnie masowe aresztowanie Richter przeprowadził 10 listopada, w przeddzień rocznicy narodowego święta, ustanowionego dla uczczenia niepodległości państwa polskiego. Hitlerowcy oczekiwali, że tego dnia Polacy zorganizują jaikąś desperacką demonstracje., (toteż dla zapobieżenia temu i dla sterroryzowania ludności ¦— w wielu okupowanych miastach poibrali zakładników. W Pelplinie do cel seminaryjnych trafiło wtedy kilkanaście osób, wśród nich były kierownik mleczarni Alojzy Byczkowski, Bronisław Kłosiński i inni, zaliczani przez Niemców do grona działaczy lub wybitniejszych obywateli miasteczka. Wszystkich zwolniono po kilku dniach. Przewidywania hitlerowców nie sprawdziły się i dzień 11 listopada 1939 roku był takim samym smutnym, bezbarwnym i pełnym żałoby dniem okupacji, jak wiele dni poprzednich i później szych. Pod koniec listopada aresztowania stały się rzadsze i cele seminaryjne nigdy już nie były pełne. Kilka przeprowadzonych w regularnych odstępach czasu wywózek do Starogardiu i na egzekucje przerzedziło mieszkańców seminaryjnych lochów i poddasza. Franciszek Kowalski, aresztowany 23 listopada przez dwóch żandarmów i umieszczony w seminarium, został wywieziony razem z grupą 18 mężczyzn — jak bezpośrednio po wojnie mówili członkowie ich rodzin — ,,w niewiadomym kierunku". Dzisiaj kierunek ten został niezwykle dokładnie określony, podobnie jak miejsce ostatniego spoczynku zamordowanych ludzi: Las Szpęgawski. Był to prawdopodobnie ostatni transport z seminarium, 110 co jednak nie oznaczało, by w Pelplinie zapanował sielski spokój. Na początku grudnia Hogenfeld z trzema pomocnikami w mundurach SA zaaresztował Oswalda Burdaka i wraz z kilkoma innymi wywiózł do obozu koncentracyjnego w Stutlthofie, który przejął od tczewskich koszar i Szpęgawskiego Lasu funkcję młyna śmierci. Aresztowano również Anastazego Hubnera i prosto z pelplińskiego aresztu przewieziono go do więzienia w Tczewie. Teodor Mykowsfci, aresztowany za przynależność do Polskiego Związku Zachodniego i rzekome odczytywanie na uroczystości grunwaldzkiej listy Niemców, przeznaczonych na rozstrzelanie, został w grudniu zwolniony. Pożegnalną rozmowę odbył z nim sam Oberleutnant SS Helmut Richter przykazując, by pamiętał o tym, co tu widział i sprawował się grzecznie, i żelby nie zapomniał uczyć swych dzieci po niemiecku. Zwolniono go prawdopodobnie na interwencję kierownika mleczarni Nassa, któremu brakowało fachowców. Okupacyjny magistrat rozpoczął systematyczne rugowanie Polaków z mieszkań, przesiedlając ich do mniejszych i gorszych. Burdaikowie z matką kupca Knasta. byli trzykrotnie przerzucani z mieszkania do mieszkania, aż ostatecznie trafili do nędznej, wilgotnej sutereny. Zlitowała się nad nimi pani Iwicka i odstąpiła im niewielki pokój w swoim mieszkaniu. W seminarium, w biurach magistratu i w urzędzie pracy (Arbeilsamt) zatrudnionych było przymusowo kilka Polek i te coraz rzadziej przynosiły budzące trwogę nowiny, mimo to w polskich mieszkaniach panowały nastroje coraz głębszego przygnębienia. Mówiono o masowych rozstrzeliwaniach; ofiarami ich byli Polacy wywożeni czarnym autobusem z seminaryjnego gmachu. Szeptano o mordach i okrucieństwach, których w stairogardzkim więzieniu dopuszczali się wobec Polaków tamtejsi Niemcy wraz z właścicielem młyna Wiechertem i Drewseim, ten bowiem nie mając już w Pelplinie pola do działania dołączył do sta-rojgardzikich kompanów. Nieprawdopodobne wieści dochodziły także z zakładu psychiatrycznego w Koefooirowie, gdzie systematycznie rozistnzeliwa.no chorych. 111 1 Mimo że Polacy musieli oddać aparaty radiowe, byli w Pelplinie tacy, którzy mieli do nich dostęp albo ich po prostu nie oddali, dzięki czemu słuchali po kryjomu zagranicznych audycji w języku polskim, najczęściej z Paryża lub Londynu. Matka licznej rodziny, Aniela Piór-kowska, przechowywała radio w szafie, słuchała zaś, stawiając je pod kocem na maszynie do szycia. Robiła tak przez całą okupację i tafk troskliwie opiekowała się wierną skrzynką, że służy jej do dziś. Piórkowska i inni słuchający radia Polacy opowiadali, że wojska francuskie codziennie atakują umocnienia Linii Zygfryda w Nadrenii, że posuwają się naprzód w trudnym, niezwykle silnie bronionym terenie, a wychowawczyni córek państwa An-czykowiSikich, Ludwika Jabłońska, przysięgała wobec swej pani ze łzami w oczach, że „na własne uisizy" słyszała polski hymn narodowy grany w paryskim radio. Jafołońska była kobietą niezwykle uczciwą i nastawioną patriotycznie. Widok hitlerowskich mundurów na ulicach, konieczność ukrywania się z polską mową, liczne wiadomości o okrucieństwach i zbrodniach popełnianych wobec Polaków wpędziły ją w stan głębokiej depresji i rozstroju nerwowego. Pani Anczykowska, zaniepokojona jej zdrowiem poszła z nią do niemieckiego lekarza — Baltendeutscha, który po doktorze Hepnerze objął kierownictwo miejscowego szpitala. Lekarz, starszy już mężczyzna, uczciwy człowiek, który z nie ukrywanym wstrętem i wstydem obserwował „działalność" swoich rodaków w miasteczku, po zbadaniu Jabłońskiej zwrócił się do pani Aneeyikowskiej bez owijania sprawy w bawełnę: — Widzi pani... Stan chorej jest w zasadzie taki, że kwalifikuje się do leczenia w szpitalu psychiatrycznym, ale tego nie możemy zrobić, sama pani rozumie... Myślał o Kooborawie i dokonywanych tam mordach na bezbronnych pacjentach. Ograniczył się więc do zapisania środków uspokajających. Domyślał się istotnej przyczyny dolegliwości Ludwiki, ale niestety stary lekarz nie mógł nic poradzić. Pod koniec listopada zaczęto mówić o bliskim końcu wojny, o narastających, zmasowanych atakach lotnictwa alianckiego na miasta i huty Zagłębia Ruhry, później zaś uporczywie powtarzano pogłoski, że koniec wojny na- stąpi 8 grudnia, w dzień święta Matki Boskiej. Stan psychiczny ludzi był w tym pierwszym okresie okupacji .bardzo zły, tak zły, że przyjmowali za prawdę każdą pogłoskę, nawet najbardziej urojoną, byleby tylko napawała ich nadzieją i optymizmem. Do domu Anczykowskich wiadomość o końcu wojny przyniosła Ludwika Jabłońska. Wierzyła w tę plotkę całym sercem. Im bliżej było 8 grudnia, tym pilniej Polacy obserwowali zachowanie się Niemców, tym czujniej nastawiali uszu na wieści z zachodniego frontu, ale ani w Pelplinie, ani w Nadrenii nic nie wskazywało na bliskość jakiejś zasadniczej zmiany. Ludziom nie przeszkadzało to wierzyć — i czekać. Na cud. Cud jednak nie nastąpił, wojna nie skończyła się 8 grudnia. Następnego dnia rano do Anczykowskich przybiegł mąż Jabłońskiej ze straszną wieścią, że Ludwika popełniła samobójstwo. Była to jeszcze jedna ofiara hitlerowskiej okupacji. Mniej więcej od połowy grudnia 1939 roku władze okupacyjne rozpoczęły wysiedlać Polaków poza granice miasta. Niektóre rodziny wywożono do tzw. Generalnego Gubernatorstwa, większość zaś do obozu dla internowanych w Prabutach, kilkadziesiąt kilometrów na południowy wschód od Malborka (Ubergangslager Riesenburg West). O wywożeniu Polaków mówili peljplińscy Niemcy od dawna; już we wrześniu Talwitzer straszył widmem wysiedleń napotykanych ludzi, ale teraz, kiedy sprawa została przygotowana organizacyjnie, tylko nieliczni Niemcy ostrzegali znajomych przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Rodzinę Slizewskiich uprzedził Niemiec Górecki (zmienił nazwisko na Gohre) oraz Myszkier, który w pierwszych tygodniach okupacji przywdział czarny mundur esesmana. Panią Kinastową powiadomił o „wywózce" Niemiec Retzel, skromny urzędnik z cukrowni, namawiał ją, żeby wyjechała do Generalnego Gubernatorstwa, inaczej bowiem jej i całej rodzinie grozi wysłanie na roboty do Niemiec. SA-mani w towarzystwie żandarmów zjawiali się w polskich domach zwykle przed świtem. Dawali ludziom dziesięć, czasem piętnaście, rzadziej dwadzieścia minut czasu na przygotowanie ręcznych pakunków, po czym wyprowadzali ich na stację. Mróz sięgał wtedy 20 i więcej 112 — Pelplińska jesień 113 stopni, spadł puszysty, głęboki śnieg — ta pierwsza zima okupacyjna była szczególnie ostra. Przestrzeń kilkudziesięciu kilometrów dzielących Pelplin od Prabut pociągi przebywały w ciągu kilku długich godzin, a kiedy zamarzały zwrotnice lub psuły się lokomotywy — podróż trwała nieraz do późnego wieczora. W dawnym zakładzie psychiatrycznym w Prabutach znalazła się cała rodzina Knastów i Burdaków, siostra kis. Chudzińsfciego z córką, córki starosty Dytkiewicza, krawiec Rezmer z rodziną —• ten sam, który tak niedawno odpowiadał niektórym klientom „Nie szyję dla Niemców"! Do Prabut wywieziono też pięcioosobową rodzinę Germanów, rodzinę Zafooroiwskich, rodzinę nieżyjącego już wtedy restauratora Lewaindowskiego. W jednym transporcie pojechała do Prabut rodzina granatowego policjanta z Rudna —¦ Buszowie z czworgiem nieletnich dzieci, rodzina piekarza Radojewskiego i ślusarza Mykowskiego. Jego córkę Brygiidkę o ślicznych blond włosach zaczepiali co chwila żołnierze i strażnicy niemieccy, wołając z zachwytem: Ach, jaka piękna niemiecka dziewczynka! Z Pelplina wywieziono również rodzinę Meierów z sześciorgiem dzieci, rodzinę fotografa Rauchfleischa i wiele wiele innych. W ten sposób do połowy lutego 1940 roku do prabuckiego obozu trafiło około 120 pelplińskich rodzin: kupców, rzemieślników, inteligentów, właścicieli domów lub po prostu ludzi lepiej sytuowanych. Pelplinianie zetknęli się tam z okrutnym komendantem Josephem Miillerem, kitóry rządził obozem z pistoletem w dłoni, zawsze pijany, z podniecenia czerwony na twarzy, chamski i nieobliczalny. Richter, wysiedlając z Pelplina rodzinę Mykowskich, nie darował jednak Teodorowi. Pewnego dnia 'żandarm zabrał go z Prabut do obozu koncentracyjnego w Stuitthofie, gdzie Mykowiski spotkał się z robotnikiem cukrowni Klei-sfcrem, z którym przez pewien czas przebywał w seminarium we wspólnej celi. O losie peliplińskich Polaków, jeśli nie trafiali w ręce Richtera, decydowała komisja, w skład której wchodzili: Netzel, Kaczmarek i Nass oraz Ortsgruppenfuhrer NSDAP Blaschlke jako przewodniczący. Ta grupa sporządzała listy wysiedleń, a następnie organizowała publiczne licytacje przedmiotów należących do wypędzonych Polaków. Byczkowskich —¦ ojca z trzema synami — zwolniono z tczewskich koszar w końcu października, prawdopodobnie wskutek usilnych starań niektórych Niemców — dawnych udziałowców mleczami, a wbrew złej opinii, jaką wydali o Byczkoiwiskich inni pelpłińscy Niemcy. 17 października pelpliński Polizeimeister Hahin (prawdopodobnie na żądanie policyjnych władz w Tczewie lub komendanta więzienia tczewisikiego Maertensa) wystawił Byczkowskim takie oto świadectwo: „Sprawozdanie. , Przeprowadzone tu dochodzenia wykazały, co następuje: były zarządca mleczarni Alojzy Byczkowski z tutejszej mleczarni był znany jako wróg Niemców. Wszędzie gdzie mógł szkodzić Niemcom, czynił to. W pierwszych dniach wojny w czasie rewizji przy jego aresztowaniu znaleziono u niego pismo, z którego wynikało, że przeprowadził operację dewizową na niekorzyść Gdańska. Szczególnie jego synowie wyróżnili się jako wrogowie Niemców. Nie cofali się przed niczym. Tutejsi Niemcy musieli od tych chłopców znosić codzienne obelgi. Liczni Niemcy byli przez nich bici. Kiedy w. lipcu br. wybito tutejszym Niemcom 88 szyb okiennych i wystawowych, synowie Byczkowskiego odegrali przy tym wielką rolę. Synowie Byczkowskiego w lipcu br. wymalowali również na plakacie naszego Wodza na szubienicy. Obraz ten był niesiony ulicami naszego miasta przez chłopaków. Ojciec nie przeciwdziałał występkom synów". Po powrocie z Tczewa Byezkowscy zamieszkali u byłego policjanta Szable wskiego, w którego mieszkaniu ukrywał się do czasu aresztowania pracownik cukrowni Sołecki z rodziną. W listopadzie Sołecki już nie żył, u Szablew-skiego mieszkała tylko jego żona i dwaj synowie, którzy razem z gospodarzami i ByczkoiWiSkimi pilnie nasłuchiwali, co dzieje się na froncie zachodnim, w jakim stopniu Francuzi i Anglicy wgryźli się już w linię Zygfryda i jak skutecznie bombardują przemysł w Zagłębiu Ruhry. Najwidoczniej docierały do nich niezwykłe pomyślne wiadomości o działaniach na froncie, skoro Alojzy Byczkowski za namową mieszkających w Niemczech krewnych zwrócił się do pełnomocnika Rzeszy dla spraw rolnictwa 115 w Gdańsku z prośbą o zwrot zajętego mieszkania. W odpowiedzi 13 grudnia 1939 roku z biura pełnomocnika na Saindgrube 21 w Gdańsku wysłano do Byczikowskiego pismo następującej treści: „Zajęcie Pańskiego mieszkania i majątku nastąpiło zgodnie z prawem, gdyż dochodzenia wykazały, że Pan niczego nie przeciwdziałał, by Pańskie dzieci nie były wychowywane czysto po polsku i nie występowały jawnie jako wrogowie Niemców. Nie jest dla Pana tajemnicą, że Pańskie dzieci wybijały Niemcom szyby z okien, wlokły karykaturę Wodza przez ulice i popełniły inne podobne czyny. Że w świetle tego należy ocenić Pana jako czystego Polaka, a nie jako potomka kaszubskich urzędników, rozumie się samo przez się i całkowicie zasłużył Pan na postępowanie, jakie przeciw Panu wytoczono. Heil Hitler — Przywódca rolników". Mimo iże starania krewnych z Niemiec nie przynosiły widocznych skutków, zaniepokoiły jednak następcę Bycz-kowiskiego w mleczarni, Artura Nassa, nietęgiego fachowca i złego gospodarza. Przypuszczał on, że dzięki poparciu niemieckich udziałowców, niezadowolonych z rządów nowego kierownika, władze gdańskie mogą zdecydować się na powierzenie mleczarni Byczkowskiemu. By to uniemożliwić, rozwinął gorączkowe starania o usunięcie Bycz-kowskich z Pelplina. Nie było to dla niego trudne. W dniu 16 kwietnia 1940 roku Hogenfeld zabrał czterech Byczkowskich — ojca z trzema synami do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. 18 kwietnia ojca z synami — Alojzym i Wacławem — wywieziono stamtąd do obozu w Sachsenhausen, Mieczysława zaś skierowano do Kommanda robót rolnych w Rybinie na Żuławach, skąd po niefortunnej ucieczce wrócił do kompanii karnej w obozie macierzystym. Matka i narzeczona poprzez znajomych Niemców i krewnych podjęły rozpaczliwą próbę uwolnienia Mieczysława i w związku z tym 26 czerwca 1940 roku pelplińska komórka ŃSDAP sporządziła następująey dokument: „Dotyczy: zasądzenia niepożądanych elementów. Byczkowski Mieezyslaus, ur. 27.11.1914 w Liebiechau, zamieszkały w Pelplinie przy ul. Friedricha 57. Wybijacz okien, spalił kukłę Wodza, napadał na ulicy na Niemców. Ojciec i bracia znajdują się już w obozie koncentracyjnym. Rodzina jest wywrotowa". Alojzy Bycizkowski zimarł w Buchenwaldzie w 1941 roku, Alojzego — syna uśmiercono w 1942 roku zastrzykiem fenolu, kiedy ciężko zachorował w karnej kompanii, dokąd go zesłano za „przestępstwo" pieczenia kartofli w obozowej latrynie. W 1944 roku córka Byczikowskich Irena Bernaoka zmarła na tyfus w czasie przymusowych robót pod Sitairogar-dem. Wolności doczekali jedynie dwaj Byczkowscy. Mieczysława, ciężko chorego na gruźlicę, zwolniono ze Stutt-hofu i pracował dorywczo w pelplińskiej cukrowni, zmarł jednak w 1950 roku powalony chorobą. Żyje jedynie Wacław, ostatni z wielodzietnej rodziny, której Niemcy wbrew swym intencjom wystawili piękne i liczne świadectwa patriotyzmu. Artur Nass za złą gospodarkę został ostatecznie usunięty z pelplińskiej mleczarni. Przeniósł się do Orłowa, gdzie stał się właścicielem kamienicy przy Placu Górnośląskim 8, należącej do Stefana Chwarścianka. Tam na parterze domu nikczemnie zagrabionego prowadził punkt sprzedaży mleka, ciężko dając się we znaki okolicznym Polakom. Kiedy rano stawali w kolejce, czekając aż po sprzedaniu mleka Niemcom zostainie coś dla ich dzieci, Nass zniecierpliwiony widokiem znienawidzonych Polaków wybiegał na ulicę i bił czekaj ąlcyeh, oibrzueał ich obelżywymi wyzwiskami lub wzywał policję, która zabierała ich do przymusowego zamiatania ulic. Dla Polaków nie mam towaru! — krzyczał Nass na ulicy. — Polskie świnie niech idą do pracy! Mimo ogromnego terroru ludzie nie upadali na duchu i każdy, kogo hitlerowskie barbarzyństwo nie dotknęło bezpośrednio, gotów był już w połowie pierwszego roku okupacji do stawienia Niemcom czoła i ponoszenia ofiar na rzecz okupowanego kraju. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie ludzi młodych. Pewnego dnia w cukrowni, na czerwonej wewnętrznej ścianie hali fabrycznej nieznana ręka napisała kredą wielkimi literami po polsku: „Hitler będzie wisiał nogami do góry". r 117 Następnego dnia do cukrowni przyjechali ludzie Rich-tera i zaareszitorwali kilku młodych robotników. Pracowali tam wtedy m. in.: synowie Sołeckiego, Marceli i Zygmunt Szablewscy oraz Radojewisiki, Przewieziono ich wszystkich do aresztu miejskiego, a stamtąd do więzienia w Tczewie, gdzie trafili do rąk tamtejszego Gestapo, które przekazało aresztowanych do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Szablewskim udało się wkrótce wrócić do domu. Kiedy jeszcze przebywali w pelplińskim areszcie, pani Szablawska porozumiała się z żandarmem Wittem i ten zgodził się, by co wieczór przynosiła chłopcom coś do zjedzenia. Opiekę nad aresztem sprawował „krwawy Gustaw". Pewnego wieczoru, kiedy Hogemfeld wyszedł na chwilę, młodzi Szablewiscy podali matce karteczkę: „Wczoraj, jak mama poszła do domu, Gustaw po kryjomu, zostawił na korytarzu Dititę Lutz. Miała podsłuchiwać nasze rozmowy". Hogenfeld — dawiny pan i władca przepełnionego więzienia seminarium — przejmując opiekę nad aresztem miejskim najwidoczniej również we własnych oczach tracił na znaczeniu. Chodził jaik zwykle' podchmielony. Często, kiedy Szablewscy jedli przyniesioną przez matkę z>u-pę, wyjmował pistolet i bawiąc się nim mówił w stronę matki i synów: —¦ Ja wais mogę w każdej chwili zastrzelić i nic mi nie będzie... Pobyt młodych Szableiwskich w rodzinnym domu — po powrocie z obozu — nie trwał zbyt długo. Jak tysiące pomorskich chłopców pod koniec 1942 roku zostali przymusowo zaciągnięci do niemieckiego wojska, ale jak całe kompanie Polaków, w mundurach feldgrau paradowali bardzo krótko. Najstarszy był w Norwegii i wraz z trzema towarzyszami uciekł przez góry do Szwecji, najmłodszy zdezerterował z frontu wschodniego do Rosjan, a średni — chorując we francuskim szpitalu — odnalazł drogę do partyzantów i pod koniec wojny był już w oddziałach polskich we Włoszech. Matki i żony zrozpaczone , utratą swych najbliższych, przybite pogłoskami o ich torturowaniu i okrutnej śmierci, zwracały się w swej boleści do tych, których znały, których jeszcze przed dwoma — trzema miesiącami przyj- 118 ino wały przyjaźnie we własnych domach — do pelpliń-skich Niemców. Do restauratorki Olgi Lutz — teraz możnej i wpływowej kierowniczki kuchni w seminarium — Zofia Burdak zwróciła się w grudniu o pomoc w sprawie ojca i brata, Bolesława i Zbigniewa Knastów. Chodziła do niej kilkakrotnie z matką, błagały ją na wszystkie świętości, by wstawiła się u Richitera, ale Lutzowa przyjmowała je bardzo chłodno i wyniośle. Wysłuchiwała próśb, kiedyś nawet powiedziała, że syn Zbigniew zostanie z więzienia zwolniony, ale pomocy nie obiecywała i nie okazała kobietom ani kraty współczucia. Kiedy po raz drugi — i ostateczny — aresztowano Leona Lewandowskiego, jego żona udała się do seminarium błagać o litość. W pokoju, do którego ją skierowano, siedział nieznany Niemiec i Olga Lutz. Kiedy Niemiec odpowiedział, że sprawa Lewandowiskiego „zostanie rozpatrzona", Lutzowa roześmiała się szyderczo. Wiedziała, co znaczy tutaj „rozpatrzenie sprawy"... Podobnie z odmową wszelkiej pomocy spotkała się Teresa Byozkowska, kiedy po aresztowaniu męża Alojzego poszła do żony Niemca Reimana, Polki z domu Pronobis, tej samej, która z Byczkowskimi uciekała z Pelplina przed hitlerowskim najazdem. Na każdym kroku Polki spotykały się z szykanami, upokorzeniami i krzywdą. Ditta Lutz w towarzystwie Voegelego chodziła po polskich mieszkaniach .i wybierała z szaf futra, plądrowała mieszkania pomordowanych kanoników, zanim zostały przekaizane miejscowym dygnitairzom hitlerowskim i Niemcom z krajów bałtyckich. Na ślubie swej siostry była w pięknym futrze, które jeszcze przed dwoma tygodniami wisiało w szafie Marii Potockiej... W tym czasie dwie panny Pruszaikówny pracowały już u Niemca Gunithera, który w pobliskiej Woli objął majątek po zamordowanym Płociiniaku. Maria gotowała Niemcowi, Helena zaś była pomocnicą kuchenną. Niemiec podobno traktował je uczciwie, ale jego żona uparcie do końca okupacji domagała się, by mówiły do niej gnddige Frau (łaskawa pani) i nie mogła ścierpieć, że uparte Polki nigdy tego nie robiły. 119 Burmistrzem miasta po Seedigu został dawny urzędnik skarbowy w Tczewie, Raether, który od końca grudnia 1939 roku dawał się ludziom we znaki, bijąc ich za każde sławo wypowiedziane po polsku, Pelplin jest i będzie niemiecki! — wołał. Podobnie zachowywał się Steil, który przyszedł po Raetherze. Zima z roku 1939 na 1940 była niezwykle ostra i ciągnęła się bez końca. Zaczęła się wcześnie, trwała prawie do kwietnia. Pelplinianie ukuli witedy aktualne porzekadło: „Pan Bóg karze mrozem, a Gustaw powrozem". Wprawdzie po likwidacji gestapowskiej kaźni w seminarium prestiż Hogenfelda wyraźnie osłabł — „krwawy Gustaw" był już tylko klucznikiem w miejskim areszcie, mimo to jednak osobę jego nadal otaczała groza. Wiosną umarła mu żona. Mieszkała — opuszczona — z pięciorgiem dzieci w Ostaszewie na Żuławach, gdzie do wybuchu wojny Gustaw był dojarzem w miejscowym majątku. Sprowadził teraz swe dzieci do Pelplina; najstarsze miało jedenaście lait, najmłodsze dwa albo trochę mniej. Opuszczane, brudne, obdarte i zawszone karmił w seminaryjnej kuchni, wykorzystując macierzyńskie uczucia pracujących tam Polek. Pod koniec 1940 roku „krwawy Gustaw" skończył karierę w areszcie miejskim i został komendantem straży fabrycznej zwanej przez Niemców Werkschutzem. Wandale w katedrze W styczniu 1940 roku zainstalowała się w seminarium podoficerska szkoła hitlerowskiej policji wojskowej (Feld-polizei). Ściągnięci tu z całej Rzeszy młodzi mężczyźni, którzy w cztery lata później w dniach klęski wieszali na drzewach tysiące swoich rodaków za to, że nie chcieli tracić życia za Fiihrera — butni, mocni, przesiąknięci ideologią Wielkiej Rzeszy, Narodu Panów i Wodza Adolfa Hitlera, „wzbogacali" tu w Pelplinie swoją świadomość polityczną antypolską ideologią. Nie po raz pierwszy w wielowiekowej historii pelpliń-skiej świątyni kwaterowały w jej wnętrzu wojska najeźdźcze, nie po raz pierwszy też obcy żołdacy plądrowali to wspaniałe wnętrze. Pierwsza zanotowana przez historyka napaść na kościół pelpliński została dokonana w 1433 roku przez Krzyżaków, którzy doszczętnie obrabowali budynki klasztoru pelplińskiego. W 1457 roku uczynili to samo obcy żołnierze zacięjżni, a w 1460 czescy najemnicy. W latach 1626 i 1659 splądrowali klasztor i świątynię Szwedzi, w 1807 roku gościła tu dywizja napoleońska, ogołacając klasztor nie tylko z żywności. Ale wszystkie te wizyty, w czasie których wojska plądrowały klasztor, w niewielkim stopniu dotykały świątyni. Do jej wnętrza zapuszczali się pojedynczy żołnierze na indywidualne wyprawy złodziejskie. Obecny rabunek świątyni nie miał precedensu. Żandarmi z Feldpolizei zagarnęli cenne pa-ramenty kościelne, zrabowali renesansowe kandelabry, mosiężne lichtarze, metalowe świeczniki, relikwiarze, krzyże i wszelkie, często niezwykle cenne pamiątki z katedralnego skarbca. 121 Żandarmi ze szkoły często maszerowali przez miasto śpiewając patriotyczną piosenkę: „Soldaten, Kameraden, beengt die Juden, stellt die Po-len an die Wand" (Żołnierze, koledzy, niszczcie Żydów, stawiajcie Polaków pod ścianę). Szczególnie uroczyste zebrania i konferencje żandarmi organizowali w katedrze, zamkniętej dla kultu katolickiego, otwaritej dla kultu hitlerowskiego. W trzeciej co do wielkości świątyni opactwa cysterskiego, w ogromnej, trzynawowej świątyni katedralnej, perle architektury gotyckiej o wspaniałych freskach i sklepieniach, godnych budowniczych światowej klasy, odbywali swe faszystowskie zebrania. Przepiękny, kapiący od złota i ponoć największy na północ od Pirenejów ołtarz przysłonięty został ogromną, czerwoną flagą ze swastyką. Młodzi żandarmi siedzieli w stallach po bokach i przed ołtarzem, sprzed którego komemdaiut szkoły pułkownik Kłeinow przemawiał w najczystszym, hitlerowskim stylu, nawołując do wiary w Fuhrera Wielkiej Rzeszy Adolfa Hitlera! Słyszały to wszystko, podglądając przez dziurki od kluczy, polskie dziewczyny z seminaryjnej kuchni, mieszkające na parterze biskupiego pałacu, który służył Niemcom, tym ważniejszym i znaczniejszym, za jadalnię. Z Berlina do pracy w bibliotece przybyło trzech „specjalistów", którzy segregowali księgozbiór. Stosunkowo niewielką część, głównie starodruki i książki autorów niemieckich, przekazano do biblioteki miejskiej w Gdańsku, pozostałe zaś tomy w liczbie około 10 tysięcy przeznaczono na spalenie. Ogrzewano nimi kotły w seminarium, a ponieważ trwało to zbyt długo, przewieziono książki do cukrowni. Tatm przez komin fabryczny uleciały z dymem tysiące tomów z tzw. biblioteki polskiej kleryków —¦ dorobek kilkuset długich lat. W Gdańsku nadal interesowano się Biblią Gutenberga. 11 grudnia 1941 roku nadburmistrz Gdańska pisał w sprawozdaniu, przeznaczonym prawdopodobnie dla jakiegoś ministerstwa w Berlinie: „Biblia została wywieziona w nocy z 5 na 6 września z Warszawy w kierunku Łucka, dokąd na pewno dotarła. 122 Toteż skoro zakończymy zwycięską wojnę z Rosją, odbijemy Biblię, o ile nie została sprzedana Amerykanom". Ci, którzy uprzednio aresztowali, torturowali i mordowali Polaków, teraz w sposób równie systematyczny niszczyli wszystkie pamiątki polskości, nawet tylko poiśrednio związane z polską historią kraju. Młokosy w mundurach Hitlerjugend przy pomocy żandarmów wyrywały z ziemi stojące na rozstajnych drogach Męki Pańskie i rozbijały w gruzy wiekowe kapliczki. Właścicielom domów pod groźbą surowych kar nakazano zerwanie ze ścian polskich szyldów i zamalowanie polskich napisów. Zarząd miejski Pelplina — podobnie było. we wszystkich innych okupowanych i wcielonych do Rzeszy polskich miastach i wsiach ^— zarządził, by na cmentarzu zostały zatarte wszystkie polskie napisy na nagrobkach. Kiedy większość mieszkańców zbojkotowała ten nakaz, władze miejskie wysłały na cmentarz kilku robotników, którzy żałobne napisy zasmarowywali czarną pastą. Zniszczono również wszystkie pomniki, których najwięcej stało w okolicach katedry i ogrodu biskupiego. Zwalono stojący Obok młyna nad Wierzycą pomnik św. Jana Nepomucena, rozbito postawiony u wejścia do parku pomnik Mojżesza, podobnie jak stojący w parku pomnik św. Wojciecha nawracającego pogan. Hitlerowcy dobrali się też do pomnika teologów, stojącego na dziedzińcu między seminarium a katedrą. W przystępie dobrego humoru dzielni żandarmi z Feld-polizei poznosili z mieszkań kanoników rzymskie kapelusze o szerokich rondach i udekorowali nimi teologów — od św. Hieronima i Augustyna do księdza Wujka i Piotra Skargi, Chrystusowi zaś, każącemu z łodzi piotrowej, na odłamanej ręce powiesili czarną szmatę. Cieszyli się tą „kompozycją" przez tydzień, a potem sprowadzili rzeźbiarza Cichosza, który przed czterema laty pracował przy budowie pomnika, dali mu do pomocy trzymanego ciągle w seminarium Rataija i dwóch innych więźniów i kazali pomnik rozbijać. Ciehosz, człowiek sprytny, pracował wolno i rozcinał pomnik dokładnie tam, gdzie znajdowały się połączenia. Kiedy w pobliżu zjawiali się Niemcy, pokrzykiwał na pomocników w najczystszym hitlerowskim stylu, a kiedy odeszli, szeptał: 123 — Ostrożnie, chłopcy, tylko paluszków nie utrącić! Uważajcie! iPo godzinie znowu na nich krzyczał, by potem ponownie strofować i pouczać, że trzeba co się da ratować „na po wojnie". Części pomnika wywozili do wielkiego dołu za seminarium i przysypywaili ziemią zagrzewani przez Cichosza: — Zawalić, zawalić, chłopaki, a po wojnie wyciągniemy! Świętą figurę sprzed katedry ściągnięto z cokołu na ziemię przy użyciu czołgu. Cięcie jej na kawałki zlecono znowu Cichosizowi i tu znowu przy Niemcach wymyślał swoim pomocnikom, a potem pouczał: Chłopcy, w krzaki tę figurę! Podobno uratowała się tam cała, starannie przysypana ziemią i wydobyta po wojnie; do dzisiaj zdobi otoczenie katedry. Pozostałe posągi Niemcy porozbijali na drobne kawałeczki i wysypali nimi dziedziniec przed gimnazjum. Obecnie mieści się tam zakład specjalny dla dzieci; dziedziniec wyłożony jest kremowym, drobno rozbitym piaskowcem. Są to Właśnie szczątki figur i pomników przedwojennego Pelplina. Z tego okresu pochodzi pamiątkowe zdjęcie, jakie kazał soibie wykonać na wpół już bezrobotny szef pełpliń-skiego Gestapo Oberleutnant SS Helmuit Richter. Popatrzmy uważnie na tego bojownika Wielkiej Rzeszy, jak uśmiechnięty, w galowym, czarnym mundurze z trupią główką na czapce stoi dumnie na rusztowaniu przy częściowo rozmontowanym pomniku polskich teologów. Jesit to zresztą jedyne, zachowane do dziś jego zdjęcie, wykonane tuż oibok miejsca „pracy", przy seminarium. Ziemia na ciałach pomordowanych księży i kanoników katedralnych dawno już osiadła, natomiast sprawa pel-płińskiej kurii bynajmniej nie przycichła. Jako pierwszy poruszył ją w 1940 roiku niemiecki major Schuett, brat zamordowanego księdza Waltera Schuet-ta. Przybył z Berlina w galowym mundurze, obwieszony orderami, szukając brata, z którym korespondencja nieoczekiwanie urwała się w październiku 1939 roku. Mieszkanie jego zastał zajęte, a nowy lokator nie mógł mu po- 124 wiedzieć nic więcej ponad datę swego wprowadzenia się. Major rozmawiał też z burmistrzem Raetherem, ale ten udzielił mu odpowiedzi wymijającej, mówiąc coś o wyjeździe księdza Schueitta do Niemiec w niewiadomym kierunku. Oficer od kogoś w mieście dowiedział się o wezwaniu księży do seminarium, udał się więc do Ricbtera, ten jednak zasłonił się tajemnicą służbową. Wtedy, podejrzewając najgorsze, major Schuett w pełnej gali swego munduru, obwieszony orderami pojechał do gdańskiego Gestapo. Nie wiadomo, czy dostał się tam przed oblicze samego Tanzimanna, czy też przyjął go niższy rangą, ale mniej związany obowiązkiem grzeczności i kultury oficer, dość że kiedy Schuett zagroził konsekwencjami i skargą do najwyższych władz w Berlinie i czynił gdańską placówkę Gestapo odpowiedzialną za zaginięcie niemieckiego księdza, oficer pokazał mu drzwi i powiedział bez ogródek, że jeśli pan major czym prędzej nie wróci do pracy w Berlinie, to w Gdańsku mogą go spotkać poważne kłopoty. O losie księdza Schueitta nie potrafiła też nic konkretnego powiedzieć kuria biskupia w Oliwie, kierowana przez biskupa gdańskiego Niemca Karla Marię Spletta. Ponieważ bardzo wielu księży pomorskich przebywało w więzieniach, 15 lutego 1940 roku oliwiska kuria zwróciła się do szefa Gestapo. w Gdańsku z prośbą o zwolnienie kilku księży niemieckich lub uważanych w kurii za niemieckich. Chodziło m. in. o Niemca księdza Kuchenbeckera. Kuria powoływała się na życzenie Gauleitera Forstera, który jakoby sugerował uwzględnienie przede wszystkim księdza Kuchenbeckera „przy obsadzaniu parafii wiejskich ze względu na jego proniemieckie nastawienie". W kurii oliwskiej nie wiedziano jeszcze, że Niemiec Kuchenbecker, proboszcz z Bobowa, lojalny obywatel polski, który nie zrobił niczego dla zniemczenia własnej, polskiej parafii, odmówił władzom okupacyjnym wygłaszania kazań w języku niemieckim ze względu na jej czysto polski skład narodowościowy. Mówiono również, że Kuchembecker odmówił pogrzebania na cmentarzu protestanckim w Staroigardzie kilku Niemców — obywateli polskich, rzekomo zamordowanych przez Polaków we wrześniu 1939 roku, podczas gdy faktycznie byli to hitlerowscy dywersanci, zabici w walce w czasie ostrzeliwania wyco- 125 fujących się oddziałów polskich. Dość, że Kuchenibeckera aresztowano, skatowano w starogardzikim więzieniu, wycięto mu na czole swastykę i tak okaleczonego wepchnięto do celi wypełnionej Polakami. Przebywał tani do czasu rozstrzelania w Lesie Szpęgawskim. W lutym 1940 roku kuria oliwska zwróciła się również do Gauleitera Forstera z prośbą o zwolnienie aresztowanych, księży niemieckich i aż... jedenastu księży polskich, których rzekomo lojalny stosunek do Niemiec był kurii znany. Gestapo na prośbę tę odpowiedziało 8 kwietnia w sposób następujący: „Wymienieni księża ani nie zostali przez Gestapo aresztowani, ani nie znajdują się w żadnym z tutejszych obozów i wszelkie poszukiwania ich nie dały wyników". Sprawa mordowania polskich księży pxzez hitlerowców podziemnymi kanałami wyszła poza granice okupowanej Polski i dotarła na zachód, wywołując interwencję Watykanu, który poprzez swą nuncjaturę w Berlinie wszczął poszukiwania zaginionych. Bolesław Krajewiski, pracownik pelplińskiego magistratu, na początku kwietnia 1940 roku na biurku burmistrza Raethera znalazł pismo nuncjatury apostolskiej w Berlinie z zapytaniem, co stało się z księżmi kapituły chełmińskiej z siedzibą w Pelplinie. Obok leżała przygotowana przez Raethera odpowiedź: „Wszyscy księża z kurii pelplińskiej opuścili miasto i wyjechali w nieznanym kierunku". Ponaglany przez nuncjusza watykańskiego bdiskup Splett ponownie zwrócił się do władz w sprawie księży w Pelplinie, tym razem kierując pismo do centrali Gestapo i do naczelnego dowództwa armii niemieckiej w Berlinie. Odpowiedź na nie naczelne dowództwo armii przekazało do Oliwy 6 września 1940 roku: „Naczelne Dowództwo Armii z ubolewaniem informuje, że szczególnie staranne poszukiwania za zaginionymi duchownymi z okręgu Gdańsk—Prusy Zachodnie nie dały wyniku. Naczelne Dowództwo Armii nie wyklucza, że osoby te stały się ofiarami polskich zbrodniczych bestii. W obozach jenieckich nie znajduje się żaden polski duchowny". 12S Korespondencja ta nie była bynajmniej zamknięciem całej sprawy. Afera z wymordowaniem kapituły pelplińskiej nabrała w nieolkupowanym katolickim świecie Europy zachodniej ogromnego i wielce nieprzychylnego dla Niemiec rozgłosu. Spotęgował on się jeszcze, gdy emigracyjny rząd polski w Aingers (Francja) opublikował na ten temat szczegółowy memoriał. Wówczas pod naciskiem opinii publicznej aparat propagandowy Goebbelsa wszczął kontratak, wydając m. in. ulotki na temat stanu kościoła i duchowieństwa katolickiego w Polsce. Ulotkę taką posiada ks. prof. dr Anit oni Liedtlke z Pelplina. Hitlerowski kłamca informuje w niej z całym cynizmem: „Księża [w Polsce — ptrzyp. autora] mają całkowitą swobodę wykonywania obowiązków swego stanu, a biskupi narodowości polskiej trwają nadal na swych stanowiskach". Kcsrl Maria Splełł Wymordowanie pelplińskich księży było równoznaczne z przekreśleniem fizycznego istnienia chełmińskiej kurii biskupiej zważywszy, że biskup-ordymariusz dr Stanisław Okoniewski przebywał za granicą, a poważnie chory jego zastępca biskup Konstanty Dominik' zastał internowany w swoim domu i naitychimiast po częściowym wyzdrowieniu w styczniu 1940 roiku wywieziono go poza granice diecezji, do Gdańska. W tej sytuacji funkcje administratora apostolskiego mógłby pełnić jedynie pozostały w Pelplinie członek kurii, ks. prof. Franciszek Sawiciki, jednak osoba jego nie dawała najwidoczniej gwarancji władzom hitlerowskim — chociaż traktowały go jako Niemca — iż [będzie pełnił Swą funkcję zgadnie z ich życzeniami, i będzie współdziałać w germanizacji narodu polskiego. To stanowisko było całkowicie zrozumiałe zważywszy, że Gauleiter Fonster miał w tym względzie całkiem inne plany; stworzenie zresztą dla okupowanej diecezji chełmińskiej instytucji administratora apostolskiego wybranego spośród obsady dotychczasowej polskiej kurii byłoby uznaniem tymczasowości administracji hitlerowskiej na okupowanej ziemi, a nie — ja!k to planował Gauleiter Forster — całkowitym i trwałym przekreśleniem dwudziestoletniego panowania Polski na Pomorzu. W dniu 8 września 1939 roku, a więc zaledwie w kilka dni po zajęciu Pomorza, zaledwie w dzień po kapitulacji Westerplatte, kiedy trzon armii polskiej stawiał napastnikom zdecydowany opór, urzędnik dla spraw wyznaniowych w urzędzie Gauleiter a Hawranke pisał do Berlina: „Nasz Gauleiter wysunął w Watykanie inicjatywę, aby biskup gdański Splett zastał mianowany administra- 128 Alojzy Bj-iv.kov.-ski, wluś-cifiol mlec/umi w Pol- Oberleutnant SS Helmut Richter na tle na wpół zburzonego pomnika teologów polskich. W głębi budynek Seminarium Hii-chownego w Pelplinie (Archiwum Kurii Biskupiej w Pelplinie) (Lulm. ¦,-..- f» t:» .ii.;t:hvrrich1 'mNt iuill tn cu ^u 1-s^Nt ii. Zarządzenie biskupa K. M. Spletta o wprowadzeniu języka niemieckiego do modlitw i obrządków kościelnych torem papieskimi diecezji chełmińskiej. Większych trudności ze Splettem nie mieliśmy". W tym miejscu wydaje się konieczne przypomnieć, że Splett na tronie biskupim w Oliwie zasiadł w szczególnych okolicznościach, zajmując miejsce po biskupie 0'Rourke, który w okresie władzy hitlerowskiej w Wolnym Mieście Gdańsku nie uległ naciskowi i nie dał sio. wciągnąć do antypolskiej polityki administracji Forstera. W czasie rządów biskupa 0'Rourke ludność polska uzyskała w Gdańsku kilka własnych kościołów, miała polskich proboszczów, a proboszczowie parafii niemieckich byli zobowiązani do wygłaszania względnie organizowania w określonych dniach miesiąca czy roku kazań i nabożeństw w języku polskim. Brutalny nacisk hitlerowców gdańskich nie pozostał jed-* nak bez skutku. Na początku 1938 roku biskup 0'Rourke ustąpił, znużony nieustanną walką z opanowanym przez hitlerowców Senatem Wolnego Miasta. Jednym z kandydatów na następcę biskupa 0'Rourke był ks. Franciszek Sawicki z Pelplina, który wiosną 1938 roku uzyskał poparcie, a nawet oficjalną nominację Watykanu. Na skutek gwałtownej reakcji hitlerowskich władz gdańskich, które w prasie zarzucały mu antyhitlerowskie nastawienie, formalnie zaś z braku obywatelstwa gdańskiego, Watykan odwołał nominację ks. Sawickiego, powołując na jego miejsce Karla Marię Spletta, proboszcza jednej z gdańskich parafii. Organ Forstera, dziennik „Der Danziger Vorposten" pisał po tej nominacji: „Biskup Splett został życzliwie przyjęty jako syn znanej niemieckiej rodziny, która swą nie-mieckość jawnie wyznaje". Pozytywną opinię o nim wydał również konsulat niemiecki w Wolnym Mieście, który 1 września 1938 roku tak informował berlińskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych: „Fakt, że mimo niemałych trudności i polskich intryg udało się wprowadzić na tron olhvski syna miasta Gdańska w osobie dra Spletta, Senat ocenia jako własny sukces". Następnego dnia po konsekracji nowy biskup złożył oficjalną wizytę gdańskiemu senatorowi do spraw oświaty i wyznań Boeckowi, składając deklarację, której treść —-według relacji hitlerowskich — nie pozostawiała najmniejszej wątpliwości co do nastawienia nowego pasterza gdań- 9 — Pelplińska jesień 129 skich katolików wobec podległej jego władzy ludności polskiej, jak również wobec antypolskiego kierunku, realizowanego od kilku lat przez hitlerowskie władze Wolnego Miasta Gdańska. W deklaracji tej Splett wspominał o „niezbyt pewnej w swej świadomości narodowej katolickiej części ludności" i o chęci niedopuszczenia, by „stoczyła się w polskość". Nic dziwnego, że po takiej deklaracji nowy biskup gdański uzyskał od gdańskiej administracji hitlerowskiej pewne ustępstwa. Senat zgodził się na pozostawienie krzyży w szkołach i naukę religii, jak również zakazał krytykowania kościoła przez nauczycieli-członków partii hitlerowskiej. Hitlerowski senator Boeck na zakończenie wizyty oświadczył, że „Niemcy zawsze potrafią porozumieć się ze sobą". Istotnie, ci dwaj Niemcy porozumiewali się ze sobą jeszcze niejednokrotnie. Dnia 25 sierpnia 1939 roku Ha-wranke (przypominamy: urzędnik gdańskiego Senatu do spraw wyznań) pisał do Berlina: „W toku bieżących narad z biskupem i dziekanami uzgodniłem także, że kazania niemieckich duchownych będą miały w przyszłości bardziej narodowy charakter". Dziekan Panske z Gnojewa, Niemiec, porozumienie to wprowadził w życie wT ten sposób, że polecił podległym sobie proboszczom, aby z ich kazań wynikało, „że to Niemiec mówi, a więc trzeba .podkreślać te korzyści, które dzisiejsze państwo przyniosło narodowi". Panske domagał się również, by plebanie i kościoły posiadały flagi ze swastyką. Działo się to wkrótce po brutalnym zgnieceniu przez policję gdańską działalności katolickiego i opozycyjnego wobec hitleryzmu Centrum, po pogromach żydowskich, w trakcie nieustannego szykanowania i napadów na gdańskich Polaków wbrew traktatom, umowom międzynarodowym i wszelkim ludzkim względom. Hitlerowski atak na Polskę zbliżał się z każdym dniem. Było to szczególnie widoczne właśnie w Wolnym Mieście Gdańsku, pełnym hitlerowskich oddziałów wojskowych, sprowadzonych po kryjomu z Prus Wschodnich i broni 130 przeszmuglowanej stamtąd wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego. W dniu 25 sierpnia 1939 roku Hawranke pisał do Berlina: „W czasie mojej ostatniej rozmowy z biskupem poruszył on w sposób poufny sprawę oczekiwanego rozwoju sytuacji politycznej na wschodzie. Prosił mnie o informacje, w jakim stopniu także i po przyłączeniu [Gdańska do Rzeszy — przyp. autora] utrzymane będą świadczenia finansowe państwa wobec kościoła". Oto co w przeddzień wybuchu drugiej wojny światowej, było troską niemieckiego biskupa! Dnia 20 kwietnia 1939 roku, w pięćdziesiątą rocznicę urodzin Adolfa Hitlera, po raz pierwszy w historii Wolnego Miasta w gdańskich kościołach bito w dzwony, a w następną niedzielę odmówiono modlitwę za Fuhrera, chociaż nie był on jeszcze głową Gdańska stanowiącego nadal Wolne Miasto... Wybuchła wojna. Pierwszego dnia szturmówki hitlerowskie i przybyłe wcześniej z Niemiec oddziały wojskowe zdobyły pocztę polską w Gdańsku. Bohatersko bronili się żołnierze polscy na polskim skrawku gdańskiej ziemi —• Westerplatte. Grzmiały tam działa pancernika „Schleswig Holstein", na polskich żołnierzy padały bomby hitlerowskich samolotów i okrętów. W tym samym czasie — 4 września 1939 roku — biskup gdański Splett rozesłał do parafii „list pasterski": „Ukochani wierni diecezji! Żałoba napełniła nas, gdy przed 20 laty nasz piękny, niemiecki Gdański mimo swojego zdecydowanego »nie« został odłączony od kraju rodzinnego. Dziś radujemy się i dziękujemy Bogu z całego serca, że spełnione zostały pragnienia wszystkich Gdań-szczan, by móc rychło powrócić do niemieckiej wspólnoty dziejowej. Żadne dziękczynienia nie będą zbyt wielkie, by wyrazić wdzięczność za to, że przez dzielność i ofiarną gotowość naszych gdańskich synów i braci nasze ojczyste strony zostały uchronione przed zniszczeniem i spustoszeniem przez wroga. W tej doniosłej chwili historycznej, decydującej o naszym przyszłym losie, nie możemy zapomnieć o podzięce dla Wszechmocnego Boga i prosimy 131 go o błogosławieństwo na przyszłość dla Fiihrera, narodu i ojczyzny". Do listu dołączona była modlitwa, którą księża mieli odczytywać po nabożeństwie: „Obdarz Twą wielką łaską, o Panie, naszego Fiihrera, naród i ojczyznę. Bądź ochroną i osłoną całej Rzeszy[...] Chroń naszą całą niemiecką potęgę wojenną na lądzie i na wodzie, a przede wszystkim okręty i samoloty [...]" Taik więc w jednym zdaniu sprowadzone z Niemiec szturmowe oddziały generała Eberhardta, zostały zaliczone do „gdańskich synów i braci", którzy uchronili ziemię niemiecką przed zniszczeniem. Pamiętamy nazbyt dobrze „niemiecką potęgę wojenną na lądzie i na wodzie", pamiętamy zbrodnicze loty hitlerowskich samolotów nad głowami bezbronnych uciekających przed nimi Polaków, by ta „modlitwa" wymagała jakiegokolwiek komentarza. Dnia 6 września 1939 roku Westerplatte ciągle się broni, większość obszaru państwa polskiego podlega jeszcze władzom polskim, wojna połsko-niemiedka toczy się ze wzrastającą zaciętością. Biskup Splett wydaje wtedy zarządzenie: „Wszelkie polskie nabożeństwa zostają obecnie odwołane". Taki właśnie biskup cieszył się zaufaniem i poparciem Gauleitera Forstera, który przeforsował w Watykanie nominację Spletta na administratora apostolskiego okupowanej diecezji chełmińskiej. Nominację taką otrzymał Splett 9 grudnia 1939 roku, a Forster bez zgody Watykanu rozszerzył jeszcze uprawnienia nowego biskupa, przydzielając mu również władzę nad terenami nie wchodzącymi w obręb diecezji chełmińskiej. Chodziło tu o włączone do Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie części diecezji gnieźnieńskiej, płockiej i włocławskiej, z wyjątkiem jedynie terenów należących do diecezji warmińskiej. Nominacja Spletta została oficjalnie opublikowana w styczniowym numerze „organu urzędowego diecezji gdańskiej i chełmińskiej" (Amtliches Kirchenblatt fur die Dioezesen Danzig und Culm) z następującym uzasadnieniem: „W trosce o dobro wiernych diecezji chełmińskiej"... A przecież jeszcze wtedy żył internowany chełmiński bi-sfcup-sufragan ks. Dominik, ale był Polakiem, było więc 132 wiadomo, że na odcinku kościelnym nie będzie realizować hitlerowskiej polityki germanizaeyjnej wobec polskiej katolickiej ludności Pomorza. Dopiero w tym kontekście nabiera znaczenia bezprzykładny fakt wymordowania całej polskiej kurii z Pelplina i wszystkich znajdujących się tam księży, których udało się hitlerowcom aresztować. Mord ten był po prostu przygotowaniem gruntu do wprowadzenia nowego, niemieckiego biskupa. W styczniu 1940 roku biskup Splett zwolnił księży diecezji chełmińskiej od obowiązku stosowania modlitw i obrządków według obowiązującego w tej diecezji tzw. Manuale Kituum, zawierającego modlitwy polskie, po roku zaś wprowadził własny „podręcznik obrządków", zawierający teksty niemieckie zamiast polskich i łacińskich. W kwietniu 1940 roku w dzienniku urzędowym diecezji gdańskiej i chełmińskiej ukazało się następujące zarządzenie administratora apostolskiego diecezji chełmińskiej: „Aby usunąć niejasność, zarządza się co następuje: 1. Językiem urzędowym jest język niemiecki. 2. Kazania, publiczne modły i pieśni w języku polskim są zakazane. 3. We wszystkich kościołach parafialnych i samodzielnych kościołach duszpasterskich należy przynajmniej w czasie sumy wygłosić w każdą niedzielę i dzień świąteczny jedno kazanie po niemiecku. 4. Nauka do spowiedzi i komunii odbywa się po niemiecku w zwyczajowo przyjętych w danej parafii porach roku". 25 maja 1940 roku, w zarządzeniu wydanym do wszystkich duchownych diecezji Gdańsk i Chełmno, kuria stwierdza wyraźnie: „Używanie języka polskiego przy spowiedzi zarówno przez spowiednika, jak i przez spowiadającego się jest zakazane z natychmiastową mocą obowiązującą". To niesłychane w treści zarządzenie episkopat niemiecki uzasadniał u nuncjusza papieskiego w Berlinie twierdzeniem, że na tych terenach „...wszyscy Polacy znają przecież język niemiecki". Nieco wcześniej, bo 7 maja 1940 roku Splett podpisał zarządzanie o usunięciu w terminie trzech dni z kościołów wszystkich przedmiotów z polskimi napisami i emblematami, ostrzegając równocześnie: „Chorągwi etc. nie 133 należy jednak przechowywać w ukryciu na plebaniach. Równocześnie właściwych proboszczów obciąża się odpowiedzialnością za usunięcie polskich napisów z pomników i tablic nagrobkowych". Dnia 15 października 1940 roku biskup przypomniał to swoje zarządzenie proboszczom i domagał się od nich osobistego sprawdzenia, czy chorągwie, pomniki i polskie napisy zostały usunięte. Podsumowanie udziału biskupa gdańskiego i kierowanej przez niego organizacji kościelnej w haniebnym dziele germanizacji okupowanego Pomorza dokonane zostało przez niego samego w sprawozdaniu przesłanym 26 października 1942 roku do marszałka Goringa w związku ze staraniami kurii biskupiej w Gdańsku o przyjęcie polskiego majątku kościelnego, który jako dawne mienie polskie uległ po większej części konfiskacie na rzecz skarbu hitlerowskiej Rzeszy: „Prawie po trzech latach kierowania kościołem katolickim w okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy zachodnie przeze mnie jako niemieckiego biskupa — pisał Splett— wolno mi z całym naciskiem zwrócić uwagę, że do diecezji chełmińskiej sprowadziłem licznych duchownych ze starych ziem Rzeszy i diecezji gdańskiej [...] Wolno mi także zwrócić uwagę, że we wszystkich kościołach okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie kazania wygłaszane są tylko po niemiecku, sakramentów udziela się tylko w języku niemieckim. Dla odrodzenia i rozpowszechnienia kultury niemieckiej podległe mi placówki zdobyły takie zasługi, że nie może ich negować żaden wnikliwy znawca tutejszych stosunków. Przecież to właśnie niezmordowanej pracy moich duchownych zawdzięczamy w znacznym stopniu fakt, że język i kultura niemiecka docierają coraz bardziej — przede wszystkim do dzieci i dorastającej młodzieży. W ten sposób spełniłem bez reszty obowiązek niemieckiego biskupa [...] Wydaje mi się po prostu naturalną, oczywistą konsekwencją faktu, że to ja w pełni przywróciłem kulturę niemiecką w dziedzinie kościelnej, że obecnie także i zarząd majątku kościelnego powierzony będzie tym, wobec których Rzesza Niemiecka ma dość zaufania, by pozwolić im na służbę duszpasterską na terenach oswobodzonych [...]" Epilog Czas płynął szybko dla Polaków i dla hitlerowców, dla ofiar i dla katów. Termin zakończenia wojny, przewidywany nie tylko w Pelplinie, ale w całej Polsce na 8 grudnia 1939 roku był wiele razy przesuwany, wojna trwała przeszło pięć lat, aż wreszcie grzmot dział na rosyjskim froncie nieubłaganie, kilometr za kilometrem zaczął się zbliżać w kierunku Polski. Bliski koniec Wielkiej Rzeszy i hitlerowskiego panowania na Pomorzu przeczuwali nie tylko Polacy. Zmieniała się również postawa Niemców, którzy znowu, jak przed 1 września 1939 roku, usiłowali dojrzeć w Polakach sąsiadów i zyskać ich zwykłą ludzką przyjaźń i życzliwość. Kilka miesięcy przed zakończeniem wojny córka stolarza Rosenke, członka Salbstschutzu, SA-mana i pomocnika pelplinskich morderców mówiła do zatrudnionych w jego przedsiębiorstwie Polaków. — Przecież mój ojciec nikomu nic złego nie zrobił! A Hogenfeld, Gustaw Hogenfeld, zwany „krwawym Gustawem"? Ten także zdawał sobie sprawę z wielkiego rozrachunku, który nadchodzi coraz szybciej. Przed Marią Kaliszową, która mieszkała w tym samym co on domu w Pelplinie przy Placu Wolności 3, usprawiedliwiał się: — Wszystkiemu jest winna Lutz, że ci Polacy zostali aresztowani i wywiezieni... Na początku marca 1945 roku, kiedy wojska radzieckie znajdowały się pod Smętowem i do Pelplina dochodził wyraźny grzmot dział, szkoła Feldpolizei została ewakuoiwa-na z budynku seminarium. W mieście pozostał tylko posterunek żandarmerii i jakieś rozbite oddziały wojskowe. 135 ¦ Niemcy zaś, którzy tu się przed laty urodzili i tu wyrośli, którzy tu żyli i mieszkali razem z Polakami, a potem ich mordowali lufo spokojnie, przyglądali się ich losowi —zaczęli gorączkowo pakować bagaże i szykować się do ucieczki. W hotelu „Pod Orłem" nie było już Lutzów, wyjechali jako pierwsi na tydzień przed zamknięciem budynku seminarium. Olga Lutizowa wyjechała z córkami: Dittą, która nie znalazła męża wśród tysięcy żołdaków w mundurach koloru feldgrau, jacy iw ciągu pięciu wojennych lat przewinęli się przez Pelplin oraz Sisi zamężną za Reima-nem — oczywiście, bez męża, który bezskutecznie bronił Wielkiej Rzeszy przed nacierającymi czołgami radzieckimi, podobnie jak to równie mało skutecznie czynił papa Otto Lutz, teraz członek Volkssturmu. Na początku marca spakowała również bagaże żona Reinharda, Strehlkego z Rudna, komendanta Selbstschutzu we wrześniu 1939 roku i współpracownika Richtera z pel-plińskiego Gestapo. Jak wspomina dawny stangret pana dziedzica, Władysław Wielopolski i jego najbliższa rodzina, Frau Strehlke zdenerwowana uciekała w wielkim pośpiechu i podobno zabrała ze sobą jedynie plecak oraz nocnik dla trójki nieletnich dzieci. Wielopolski osobiście odwiózł ją do Pelplina na stację. Wyjechała w kierunku Gdańska, bo w drugą stronę, na południe, pociągi już nie jeździły. Ziemia Strehlkego należy dziś do rolniczej spółdzielni produkcyjnej, której przewodniczącym jest dawny dojarz pana dziedzica. Niemiec Eichholz z majątku Pomyje, mający na sumieniu życie okolicznych Polaków, powiesił się wraz z żoną krótko przed nadejściem Rosjan. Przemożny strach przed Rosjanami nie ominął także Hogenfeilda. Wraz z oddziałem wojskowym wycofał się z Pelplina w stronę Gdańska, a kiedy nie mógł się wydostać z oblężonego i płonącego miaista, powiesił się na najbliższym drzewie — takie przynajmniej wieści doszły o „krwawym Gustawie". Końca wojny nie dożył także pelpliński kat, Helmut Richter, który zmarł w czasie choroby. Kiedy wojska radzieckie wkroczyły do Pelplina, oprócz 136 nielicznych polskich mieszkańców witał je na progu swej plebanii ksiądz prałat dr Franciszek Sawicki, filozof katolicki światowej sławy, jedyny żyjący członek polskiej kurii biskupiej w Pelplinie. Od tragicznycłf wydarzeń z jesieni 1939 roku upłynęło ponad trzydzieści lat. Bujna zieleń pokryła masowe mogiły w Lesie Szpęgaiwskim. W Pelplinie wyrosły nowe domy, zamieszkali w nich nowi ludzie. Ulice miasteczka pełne są młodzieży urodzonej tu po wojnie. Młodzi z pewnym niedowierzaniem słuchają okupacyjnych opowiadań luidzi starszych i nie zawsze potrafią zrozumieć, że wszystko to mogło się rzeczywiście wydarzyć. Również i autor pragnie ich zapewnić, że opisane tu wydarzenia nie zrodziły się w jego wyobraźni. Wszystkie oparte są na prawdziwych dokumentach i na autentycznych wspomnieniach ludzi, którzy albo żyją w Pelplinie, albo kiedyś w nim żyli, a którym tak drogo przyszło zapłacić za przynależność do narodu polskiego i przyznawanie się do polskości. ŻRODŁA Akta archiwalne Archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie — Akta sprawy karnej przeciwko Arturowi Nassowi przed Specjalnym Sądem Karnym w Gdańsku w 1947 r. Archiwum KW PZPE w Gdańsku — Opinia biegłego ks. prof. dra Antoniego Liedtkego na procesie Alberta Forstera. Archiwum Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Gdańsku — Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w Pelplinie. Akta śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych w Tczewie. Relacje pisemne i ustne następujących osób: Paweł Adamowski, Pelplin Janina Anczykowska, Gdańsk Zofia Burdak, Sopot Anna Buszkiewicz, Sopot Wacław Byczkowski, Wejherowo Franciszka Cwiklińska, Pelplin Ulrich Goertz, Tczew Michał Grabowski, Pelplin Helena Gwizdalska, Pelplin Wilhelm Gwizdalski, Pelplin Benedykt Hiebner, Pelplin Antonina Jarczewska, Pelplin Józef Kądzielą, Pelplin Aleksandra Klejnotowa, USA Stefan Kuchta, Pelplin Monika Maślewska, Elbląg Tadeusz Matłosz, Wejherowo 138 Jan Muszyński, Pelplin Władysław Nowopolski, Rudno Dionizy Oberland, Pelplin Eugenia Orłowska, Pelplin Helena Pruszak, Pelplin Maria Pruszak, Pelplin Stefan Rataj,.Tczew Jan Slizewski, Pelplin Stanisław" Szablewski, Gdańsk Jan Szatkowski, Pelplin Urszula Targowska, Gdańsk Onufry Wiśniewski, Pelplin Irena Wojnowska-Hepnerowa, Sopot Książki i artykuły prasowe Biblia Gutevberga wraca do Pelplina — tekst wywiadu radiowego z ks. prof. drem Antonim Liedtkern, „Orędownik diecezji chełmińskiej", 1959 nr 1. Biblioteka Seminarium Duchownego w Pelplinie, „Zapiski Towarzystwa Naukowego w Toruniu", 1947 t. XIII, z 1—4. Borowski W.: „Obowiązek niemieckiego biskupa". Duchowieństwo niemieckie i okupacja Polski 1939—1945. Warszawa 1986. H e n e I Stefan: Ocalone dla Polski i świata, „Głos Robotniczy", 27 XII 1967. Kapituła katedralna chełmińska w Pelplinie w czasie wojny 1939—1945, „Orędownik Diecezji Chełmińskiej", 1947 nr 1, 3, 5. Kohnert Hans: Die Betriebsverhaeltnisse der deutschen Eauerraoirtschaft in der ehemaligen Provinz* Westpreussen. Danzig 1932. K r y ń s k i Henryk: Województwo gdańskie. Gdańsk 1961. L i e d t k e Antoni: Tradycje naukowe Pelplina, „Studia Pel-plińskie" 1969. Liedtke Antoni: W 30 rocznicę krwawej jesieni, „Studia Pelplińskie" 1969. Mańkowski Alfons: Drukarstwo i piśmiennictwo w Pelplinie. Pelplin 1929. Męczeństwo duchowieństwa pomorskiego 1939—1945. Pelplin 1949. Ody nieć Wacław, Pod oski Kazimierz: Pelplin. Gdańsk 1967. Potocki Stanisław: Położenie mniejszości niemieckiej w Polsce 1918—1938. Gdańsk 1969. Rayss-Mamprejew Krystyna: Pelplin jako ośrodek życia kulturalnego i umysłowego w okresie międzywojennym (praca magisterska katedry prof. dra A. Bukowskiego — Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Gdańsku). Szpęgawsk. Gdańsk 1859. n INDEKS NAZWISK Adamowski Paweł — 82 Anczykowska — 48, 112, 113 Ankiewicz — 24, 38 Armgardt Bolesław — 71 Bartkowski, ks. — 103 Bartkowski Juliusz, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 82, 83, 84, 85 Bartoszek Władysław, inż.: — 7, 8 Bąk — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46 Becker Walter — 76, 95 Berendt — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 71 Berger Martin — 95, 96 Bernacka Irena — zmarła z powodu choroby nabytej w czasie robót przymusowych — 117 Bernacki Felicjan, dr — zamordowany w Skarszewach jesienią 1939 r. — 13, 16, 105 Bielawa — 38 Bieliński — 38 Bieliński Józef — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 107, 108 Bistram Jan, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 77, 83, 86 Blaschke — 10, 50, 53, 56, 82, 114 Blauschek Heinrich — 45, 95 Bobek Konrad — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Boeck, sen. — 129, 130 141 Bogacz Wincenty — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 40, 41, 44, 54 Bonus Heinz — 11, 14, 24, 28, 30, 31, 34, 48, 50, 92 Bortnowski, gen. — 75 Bosiacki Maksymilian, kpt. — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 93, 106 Brzozowski — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Budzisz Ignacy, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 101 Burdak Oswald — wywieziony do obozu koncentracyjnego w Stutthofie w grudniu 1939 r. — 48, 111, 114 Burdak Zofia — 49, 82, 111, 119 Bury Klemens — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 Bury Wacław — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 72, 106 Busch — 8 Buszkiewicz Anna — 34, 37, 68, 77, 82 Buszowie — 114 Byczkowscy — 14, 15, 16, 34, 35, 36, 37, 43, 54, 65, 66, 115, 119 Byczkowski Alojzy — zamordowany w obozie koncentracyjnym w Buchenwald 1941 r. — 14, 16, 24, 110, 115, 116, 117, 119 Byczkowski Alojzy syn — zamordowany w obozie koncentracyjnym w Buchenwald w 1942 r. — 24, 43, 116, 117 Byczkowski Mieczysław -— zmarł po wojnie wskutek choroby nabytej w czasie robót przymusowych — 36, 116, 117 Byczkowski Wacław — 13, 24, 28, 45, 116, 117 Chmielecka Marta — 103 Chmielecki Józef — 21, 64, 107, 108 Chmielecki Stanisław, dr — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 24, 62, 96, 97 Chrapicki Mikołaj — 55 Chudziński Jerzy, ks. red. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 września 1939 r. — 34, 37, 40, 41, 42, 43, 44, 54, 68, 69, 114 Chwarścianek Stefan — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 65, 66, 117 Cichosz — 123, 124 Ciecholewski Jerzy — 89 142 Ciesielska Helena — zamordowana w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46 Ciesielski Mieczysław — zamordowany w Lesie S/.pęKiiwiklm jesienią 1939 r. — 103 Cyrankowski Jan, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawslcim w listopadzie 1939 r. — 79, 87, 88, 106 Czapla Brunon, ks. — 90 Czaplewski Paweł, ks. dr — 90 Czapski Tomasz — 89 Czarliński Jan — 89 Czarnecki — 24 Czarnecki Józef — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Czarnowski Alfons — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 8 Czerniak — 36 Czerwiński Brunon — 11, 31, 35, 50 Cwiklińska Franciszka — 63 Dabląu — 9, 57 Dejna — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45 Delewski Bolesław, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 101 Derra Walerian — zamordowany w. Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 72, 106 Dirksen Fritz — 49, 102 Dirksen Johann — 8 Dirkus — 27 Długosz Jan — 52 Dobrowolski — 103 Doering Brunon — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 94 Dominik Konstanty, ks. biskup — 91, 128, 132 Drews Kurt — 9, 10, 11, 50, 57 Drews Paul — 9, 10, 11, 50, 57, 58, 59, 60, 61, 111 Dunikowski Juliusz — 10 Durek Wojciech — 52 Dyck Walter — 49, 57 Dytkiewicz Emma — zamordowana w Ropuchach w listopadzie 1939 r. — 97, 108 Dytkiewicz Aleksandra — 97, 98, 114 Dytkiewicz Ewa — 97, 98, 114 Dytkiewicz Wacław«— zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 97, 98 Dziarnowski Augustyn, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83 Eberhardt, gen. — 132 Eichholz — 8, 27, 102, 136 Eimann — 49, 102 Elmar Otto — 98 Fankidejski Józef, ks. — 90 Felt — 11 Fijałkowski Stanisław —¦ zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 93, 106 Forster Albert — 5, 49,-78, 103, 125, 126, 128, 129, 132 Friedrich — 77, 78 Frydrychowski Romuald, ks. — 90 Gajewski — zamordowany w koszarach tczewskich 20 września 1939 r. — 43, 44 George Paul — 101 German Brunon — 107, 114 Gliniecka Maria — 86 Glock Paweł, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w listopadzie 1939 r. — 79, 87, 88, 106 Goering ¦— 134 Goertz — 8 Goertz Ulrich — 95, 96 Goetz — 29 Gohre — 113 Gołyński — 106 Gorke Joseph — 49 Gosler, min. — 39 Górecki — 113 Grabowski — 101 Grabowski Michał — 8, 9, 10, 11 Grajewski Józef, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 83 Grochowski Maksymilian — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 71, 73 144 Gryning Wiktor, adw. — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 93, 106 Gutkowski — 55 Guesewelt — 8 Guzińska Ludwika — 66 Giinther — 119 Hacker Albert — 27, 30, 102 Hahn — 48, 82, 115 Hansen Friedrich, biskup — 88 Hase — 102 Hasse Anna — zamordowana w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45 Hawranke — 128, 130, 131 Heina — 103 Hellen Szczepan — 40 Hepner Henryk, dr — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 21, 71, 75, 96, 99, 108, 112 Hepnerowa Irena — 98, 99 Hildebrandt Augustyn — 90 Hilłar Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102, 106 Hillar Jan — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Hiilar Maria — 102 Himmler — 78 Hinz Walter — 27, 30, 50 Hogenfeld Gustaw — 49, 50, 51, 56, 61, 62, 63, 64, 65, 66, 67, 68, 70, 71, 72, 73, 76, 77, 78, 87, 96, 107, 111, 116, 118, 120, 135, 136 Hozjusz — 52 Hiibner Anastazy — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 111 Jabłońska — 63 Jabłońska Ludwika — zginęła w Pelplinie w grudniu 1939 r. —• 112, 113 Jagalski Jakub — zamordowany w koszarach tczewskich w październiku 1939 r. — 46 145 Igła Franciszek — 101 Isendick — 41, 46 I wieka — 111 Jagalski Wiktor — zamordowany w koszarach tczewskich w październiku 1939 r. — 41, 42, 45 Jahnke — 103 Jakubowski Jakub — 71 Janik, płk — 29 Jankowski Jan, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83, 85 Jansen — 30, 102 Janz — 24, 30 Jarczewski Edward — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 24, 25, 26, 27, 28, 78, 82, 91 Jasiński Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 107 Justa Teofil — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 108 Justówna — zamordowana w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 108 Kabat — 56, 57 Kaczmarek Antoni — 8, 9, 10, 15, 16, 57, 114 Kadereit, inż. — 9, 10, 13, 14, 28, 57, 58 Kaliszowa — 75, 135 Kamiński — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 96, 101 Kawlowski Willy — 45 Kawski — 103 Kępiński — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Kiep Reinhold — 19, 30, 49 Kippa — 30, 101 Kirstein Paweł, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83, 86 Klawitter Paweł — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45, 93 Kleine Piotr — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102, 106 Kleinow, płk — 122 Kleister Leon — zamordowany w obozie koncentracyjnym w Stutthofie — 24, 60, 96, 114 Klejnotowa Aleksandra — 98 Kłosiński Bronisław — 66, 67, 110 146 Knast Bolesław — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 15, 16, 34, 48, 96, 97, 111, 113, 114, 119 Khast Zbigniew —¦ zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 49, 96, 119 Knitter Wincenty — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 8, 10, 59, 75, 108 Knoll — 9, 57 Knóph Hans — 103 Kohland Walerian — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. •*- 93 Kohnert Hans, dr — 18 Komorowski vel Kummer — 30, 102, 103 Kos Feliks — 89 Kostka Mikołaj — 89 Kowalski — 9, 57 Kowalski Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 110 Kowalski Jan — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Kowalski Józef — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Krajewski Bolesław — 54, 87, 126 Kraszewska — 63 Kries, von — 8 Krochling Heinz — 49, 102 Krueger — 102 Kruegerowa — zamordowana w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Krużycki Jan — 86 Kuchenbecker, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 125, 126 Kuchta Stefan — 82 Kuffel Anna — 42 Kuffel Maksymilian •— zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45, 93, 106 Kujot Stanisław, ks. — 90 Kuli Karol Maks — 30, 102 Kummer-Komorowski — 30, 102, 103 Kuntze — 87, 88 Kupczyński, ks. — 42 147 Kurowski Leon, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim/ jesienią 1939 r. — 101 / Kurowski Paweł — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83, 84, 86 ' Lange — 34 • Langhammer — 48 Lebiedź Antoni — 29 Leduchowski — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45, 106 Leng Jan — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Lerchenfeld — 45 Leski Wojciech, biskup — 89 Lenschner — 9 Lewandowski Alojzy, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83 Lewandowski Leon ¦— zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 15, 67, 107, 108, 114, 119 Liedtke Antoni, ks. dr — 55, 76, 127 Lietz — 41 Ligmanowski Józef — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 8, 11, 22, 59, 60, 61 Lindau Gerhard — 30, 102 Lutz Elisabeth („Sisi") — 26, 136 Lutz Helmut — 15 Lutz Margarete („Ditta") — 26, 31, 38, 50, 63, 64, 75, 77, 91, 118, 119, 136 Lutz Olga — 26, 27, 51, 63, 65, 107, 119, 135, 136 Lutz Otto — 11, 15, 16, 20, 21, 24, 25, 26, 27, 28, 30, 31, 35, 38, 50, 58, 60, 66, 96, 105, 107, 136 Łęga Władysław, ks. dr — 90 Macias Władysław — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 93 Maciejewski — 41, 87 Maciejewski Władysław — zamordowany w koszarach tczewskich we wrześniu 1939 r. ¦— 45 Maertens — 41, 42, 43, 44, 45, 46, 106, 115 Majewscy Konrad i Maria — 106 148 Malinowski Tadeusz, ks. — zamordowany .w Lesie Szpęgawskim w listopadzie 1939 r. — 79, 87, 88, 106 Manthey, ks. — 79, 91 Mańkowski Władysław — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 8, 60 Marszałek Edmund — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 60 Marszałek Zofia — zamordowana w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46 Martyński, inż. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 24, 72, 96 Marwicz Jan, biskup — 52, 90 Maślewska Monika — 63, 70 Matłosz, red. — 37, 38 Maercker von K. — 8 Meierowie, bracia — zamordowani w koszarach tczewskich 20 września 1939 r. — 41, 42, 43, 44 Meierowie — 114 Menser — 9 Michta Jan — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 Miecznikowski Wojciech — 89 Modrow von — 25, 105 Moeller Heinz — 103 Miiller Joseph — 98, 114 Muntowski Bolesław — zamordowany w Lesie Szpęgawskim josienią 1939 r. — 64, 107, 108 Musioł Franciszek — 45 Muszyński Józef — 41, 44 Mykowski Teodor — 72, 73, 111, 114 Mylatowa — 103 Myszkier — 113 Nadolny — 19, 30 Nadzikowscy — 105 Nagórski — 99 Nass Artur — 36, 48, 65, 66, 67, 111, 114, 116, 117 Netzel — 12, 30, 31, 32, 35, 38, 50, 72, 114 Netzel Brunon — 101 Niklas Wacław — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 72, 106 149 Niklas Wanda — zamordowana w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 72, 96, 106 Oberland Dionizy — 72 Okoniewski Stanisław, biskup — 37, 52, 55, 56, 76, 91, 128 Orłowski Paweł z matką, siostrą i synem — zamordowani w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Orłowski Władysław — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 0'Rourke, biskup — 91, 129 Osiński Aleksander — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 107 Osowski Alojzy — 103 Ossowski Teofil — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45, 46 Oswald — 9 Paczkowski Alfons — 45 Pancierzyński — 15, 27 Panske, ks. — 130 Pański Paweł, ks. — 90 Partyka Bolesław, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 32, 56, 83, 86 Pastewski Jan — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 94 Pawelec Bolesław — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 93 Pączkowa — 28 Peltzer — 101 Piórkowska Aniela — 112 Płociniak Hipolit Czesław — 72, 106, 119 Pochorowski — 8 Polniakowska Stefania — zamordowana w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45 Potocka Maria — 119 Potrykus Augustyn — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 94 Pronobis — 34, 119 Pruszak Teodor — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 15, 16, 21, 24, 32, 33, 36, 47, 62, 63, 96, 119 Przygodziński Józef, mgr — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 48, 62, 96, 97 150 Rabę —- 8 Racławski — 60, 71 Radojewski — 114, 118 Raduński Edmund — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 41,- 42, 45 Radzie jewski — 15 Radziejewski Konrad — 87, 101 Raether Gerhard — 120, 125, 126 Rajmus Paweł — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 64 Rapior Stefan — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 71, 72 Raszeja Maksymilian, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 55, 57, 63,-76, 78, 82, 86 Rataj Stefan — 75, 76, 123 Rauch Maks — 49 Rauchfleisch — 114 Recki Leon — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46, 94, 106 Regenbrecht Ludwik — 103 Regier, dr — 41, 46 Reich Otto — 30, 102, 103 Reichowa — 36 Reiman — 34, 35, 119, 136 Rembowski Leonard, ks. — 89 Retzel — 16, 57, 113 Rezmer — 114 Richter Bernard — 102 Richter Franciszek ¦—¦ 71 Richter Helmut — 40, 47, 50, 51, 55, 56, 57, 60, 62, 64, 66, 68, 69, 72 73, 75, 76, 77, 78, 79, 80, 98, 106, 108, 110, 111, 114, 119, 124, 125, 136 Romcówna — 56, 57 Rosenke Rudolf — 11, 27, 28, 30, 48, 50, 53, 82, 135 Roskwitalski Józef, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 32, 34, 37, 51, 55, 68, 77, 82, 86 Roskwitalski Ryszard — 101 Różanowska Leokadia — zamordowana w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45, 93, 103 Różyński Franciszek, ks. dr — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83 151 Rubitsch Walter — 19, 30, 101 Ruoss Leon — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 41, 45, 106 Rutkowski Franciszek — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 Ryszkowski Jan — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Ryta Leon — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Sadowski Franciszek — 101 Sakowski Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 8, 60 Samrath — 66 Sawicki Franciszek, ks. dr — 78, 79, 87, 88, 91, 92, 128, 129, 137 Schaak Erich 54 Schalke Maks — 48, 49 Scherwald —11 Schroeder Kurt — 30, 49, 102 Schuett Walter, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 79, 83, 84, 124, 125 Sedlag, biskup — 52, 89, 90 Seedig — 32, 33, 77, 120 Sielski Juliusz, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83, 85 Sikorski Teodor — 15, 37, 48 Skarga Piotr — 52, 123 Slizewscy — 52, 113 Sławiński Alojzy — 107, 108 Sławoszewska — 34 Smerecka Aniela — 103 Smoczyński Józef, ks. dr — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 49, 101 Sobotta Stefan — zamordowany W koszarach tczewskich jesienią 1939 r. Sołecki Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. Sołecki Lech — 24, 118 Sołecki Paweł —• zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103, 115, 118 Sołecki Zbigniew — 24 152 Splett Karl Maria, biskup — 125, 126, 128, 129, 130, 131, 132, 133, 134 Sponst Bernard — 103 Stangenberg — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 101 Steil — 120 Strehlke — 41 Strehłke Artus — 19 Strehlke Franz — 82, 101 Strehlke Friedrich — 49 Strehlke Reinhard — 19, 20, 27, 30, 31, 32, 95, 101, 106, 136 Strehlke Walter — 19 Struszko Jan — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 Szablewski, dr — 101 Szablewski Stanisław, Zygmunt, Marceli — 36, 115, 118 Szarek Stanisław — 29 Szatkowski Jan — 25, 82, 85, 86, 105 Szmit Marta — 63 . Szultk Józef — zamordowany w pelplińskim seminarium w październiku 1939 r. — 65, 73, 74 Szupryt Edmund — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45 Szwarcwald — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 46 Szybko wska — 103 Szymanowski Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 8, 10, 58, 59 Talwitzer Erwin — 11, 30, 31, 35, 50, 95, 113 Tanzmann, dr — 125 Taube Alfred — 49, 87 Tghart — 103 Tghart Emil Oskar — 11, 95, 102 Tghart Heinrich Alfred — 102 Trochowski Bronisław — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 45, 93 Troka Alojzy — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Urbański Jan — 41 153 Voegele Horst — 10, 27, 82, 119 Waltersdorf — 45 Weich Herbert — 19, 30, 101 Werner Otto — 95 Werner Roman — 24 Węsierski Karol — 82 Wichmann — 36 Widzgowski Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskirn jesienią 1939 r. — 101 Wiechert — 25, 35, 72, 111 Wieczorek Henryk, ks. — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102, 106 Wielopolski Władysław — 19, 136 Wiens Giinther — 19, 30, 101 Wiens Werner — 19, 30, 101 Wilems — 8 Wilems Erwin — 103 Wilems Walter — 103 Wiktorczykówna Stanisława — zamordowana w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93, 106 Wilma Leon — 44 Winnicki — 23 Wiśniewski Aleksander — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 Wiśniewski Jan, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83 Wite Otto — 49 Witt — 48, 49, 118 Wodzikowski Jan — zamordowany w koszarach tczewskich w październiku 1939 r. — 45, 93, 103 Wohlfahrt Hugon — 102 Woiks Fritz — 48 Wojak Franciszek — zamordowany w Lesie Szpęgawskim w październiku 1939 r. — 65, 96 Wojak Marian — 15, 16, 23 Wolff — 56, 76 Wołoszyk Augustyn — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 103 Wójcik Tadeusz — zamordowany w koszarach tczewskich we wrześniu 1939 r. — 45 154 Wróblewski Bronisław — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 94, 106 Wrzesiński Edward, dr — zamordowany w koszarach tczewskich jesienią 1939 r. — 93 Wujek Jakub — 52, 123 Wyczyński, red. — 37 Zaborowscy — 114 Zacharewicz, prof. — 23, 106 Zaremba Jan, ks. — zamordowany w koszarach tczewskich 20 października 1939 r. — 83, 94 Zawadzki Brunon — 15, 48 Ziehm Eugen — 8 Ziehm Fritz — 101 Zieliński — 34 Zieliński — zamordowany w Lesie Szpęgawskim jesienią 1939 r. — 102 Zelisławski Stanisław, ks. — 98 SPIS TREŚCI Wizyta w cukrowni . . . «........ 7 Sąsiedzi i przyjaciele........... 13 Mur............... 18 Precz z Hitlerem! ........... 23 Spadają przyjacielskie maski........28 Pierwsze aresztowania.......... 34 Apele i egzekucje............ 41 Oberleutnant Helmut Richter........ 47 Gdzie jest biblia?............ 94 Cios w cukrownię ............. 57 Gustaw Hogenfeld........... 62 Seminarium Duchowne — miejscem tortur i kaźni . . 68 Aresztowanie księży........... 75 Ostatnia wędrówka pelplińskiej kapituły ...... 81 Z przeszłości „pomorskich Aten"...... . 87 Cena patriotyzmu............95 Zadawnione porachunki.......... 100 Kierunek — Las Szpęgawski . ....... 105 Wypędzeni............. 110 Wandale.............. 121 Karl Maria Splett........... 128 Epilog............... 135 Indeks nazwisk............ 141